Wolniewicz Janusz LĄDOWANIE W ELDORADO WENEZUELA

Janusz Wolniewicz

ŁADOWANIE W ELDORADO

Większość dobrych rzeczy pochodzi z gorących oko­lic. Aby napotkać wielką takich rzeczy obfitość, trzeba je­chać tam, gdzie znajdują się Murzyni i papugi" — pisał do Krzysztofa Kolumba kosmograf Jaume F e r r e r a.

Posłuchał Wielki Admirał kosmografa, a co z tego wy­nikło, sami po pięciuset prawie latach możemy obser­wować.

Podbój obu Ameryk — aż do czasów współczesnego nam podboju kosmosu —to największa zbiorowa przygo­da, jaką przeżyła ludzkość. Przygoda, która nie tylko przy­niosła zdziwienie Staremu Światu, lecz także drogo go kosztowała.

W morzu Ameryki przepadł najpiękniejszy kwiat na­szego wieku" — pisał Lope d e V e g a. „Tyle starych ras, tyle narodów wytraconych, tyle milionów ludu podbitych mieczem. Najpiękniejsza i najbogatsza część świata spu­stoszona dla handlu perłami i pierzem? Handlarskie to zwycięstwo" — biadał Montaignew swoich Próbach.

Podbój Ameryki był jednak cudownym prądem od­nowienia wiedzy w dziedzinie kosmografii i sztuki żeglar­skiej, nauk przyrodniczych i ich zastosowania w farmaceu­tyce oraz rolnictwie, a także w zakresie antropologii i jej wpływu na filozofię i politykę. Podbój był wybuchem in­wencji epickiej, mitologicznej — o czym świadczą choćby poszukiwania Eldorado i Źródła Młodości — a także wyo­braźni praktycznej, która umożliwiła przystosowanie lu­dzi i ich broni do nowych warunków klimatycznych, fizy­

cznych i militarnych” — pisał Jacques L a f a y e w Kon­kwistadorach.

Bawełna, kukurydza, kakao, tytoń, ziemniaki (odkryte w Ameryce) stanowią dziś cząstkę naszego życia codzien­nego. Zdobywcy jednak nie zdawali sobie sprawy z war­tości tych produktów. Przedmiotem ich najgorętszych pragnień było złoto, sława i kobiety. Wstydliwi kronikarze, księża, skąpiący przymiotników, mówią, że kobiety w Nowym Świecie „są bardzo piękne, wesołe". Kronikarze chętnie opisują ich strój, będący najczęściej tylko kostiumem pra­babki Ewy. Trzeba sobie wyobrazić, jaki urok miały te raj­skie piękności dla mężczyzn przeważnie młodych, którzy całe miesiące spędzali na morzu, w górach lub w dżungli. Pamiętać też trzeba, że Hiszpanie nie mieli żadnych pre­dyspozycji do pederastii wojskowej, będącej regułą na przykład w Grecji homeryckiej.

Przy tym wszystkim Hiszpanie uważali się za żołnierzy Chrystusowych, jeden z angielskich historyków z XVIII wieku pisał nie bez złośliwości: „Wszyscy awanturnicy hiszpańscy XVI stulecia uważali się za powołanych przez samego Boga do szerzenia wiary chrześcijańskiej; im mniej nadawali się do pełnienia tego posłannictwa z po­wodu ignorancji i złych obyczajów, z tym większą żarli­wością wypełniali swą rzekomą misję".

Zdobywcy byli niewątpliwie obciążeni dziedzictwem judeołacińskim, chcieli oni sprawdzić proroctwa Starego Testamentu i znaleźć potwierdzenie mitów greckich, ta­kich jak mit Atlantydy czy Amazonek.

Nowy Świat, pełen skarbów, miast, przedziwnych zwie­rząt, kwiatów oszałamiających, drzew, świat ogromny, ta­jemniczy, w którym „niemożliwe staje się faktem" — zro­dził w umysłach zdobywców nowe legendy, fantastyczne opo­wieści.

Mit o Eldorado stał się jedną z psychologicznych po­budek podboju w obu Amerykach. Hołdowali mu wszyscy wodzowie hiszpańskiej konkwisty, a zwłaszcza Pizzaro, Orellana czy Quesada.

LĄDOWANIE W ELDORADO

Wielki „Boeing” płynie spokojnie na wysokości dzie­sięciu tysięcy metrów. Spiętrzone masywy skalne Andów na­wet z tego pułapu przedstawiają się nader majestatycznie. „Iberia". Czerwony napis widniejący na podwieszonych pod skrzydłami silnikach odczytywałem za każdym razem, kiedy zerkałem przez okno w dół. Takie są zasady rekla­my. Pasażer powinien zapamiętać, że leci maszyną hisz­pańskich linii lotniczych. Może lecąc następnym razem do Ameryki Południowej znowu wybierze samolot tej samej kompanii? Bo przecież i tradycja coś znaczy. Bądź co bądź przed pięcioma wiekami Hiszpanie byli tu pierwsi.

Czarnooka stewardesa przynosi kolejny posiłek. W kom­fortowym zaciszu klimatyzowanej kabiny, z masą jedzenia podstawionego pod nos, z trudem wyobrazić sobie można wegetację Indian mieszkających w tych górach, nad któ­rymi unosi się samolot. Ludzie ci jeszcze nigdy nie byli syci.

Pod skrzydłami maszyny jawią się czasem skupiska prymitywnych domostw w dzikich górskich dolinach, gdzie nie ma nawet ścieżek łączących z zewnętrznym światem. Tam żyją dziś Indianie na pograniczu głodowej śmierci. A przecież nasz „Boeing” unosi się nad dawnym imperium Inków, gdzie wprawdzie koła, ale i głodu nie znano.

Daleko w dole kołuje na rozpostartych skrzydłach wielki ptak. To może być tylko kondor. Jesteśmy wyżej. „Wyżej niż kondory" bywają czasem alpiniści, z reguły zaś

pasażerowie transkontynentalnych samolotów. Wkrótce straciłem kondora z oczu. Nie przypuszczałem, że był to pierwszy i... ostatni ptak tego gatunku, jakiego zobaczy­łem w Południowej Ameryce. Niemniej do dziś usiłuję wśród znajomych uchodzić za specjalistę od kondorów. Największe wrażenie zawsze robi na słuchaczach informa­cja, że kondory muszą wychowywać swoje kondorzęta aż osiem lat, zanim potomstwo usamodzielni się. I kto to się dziwi? Ci, którzy dzieci wychowują lat dwadzieścia i do­piero potem... mają kłopoty.

Kończy się któraś tam z kolei godzina lotu. Tracimy wy­sokość. Andyjskie szczyty stają się coraz bardziej wyraziste. Gdzież tu, na Boga, można lądować?!

Samolot przecina pasmo szczytów. Tworzą one jakby osłonę wielkiej równiny. Pod nami szmaragdowa dal, oto­czona zewsząd wianuszkiem dekoracyjnych łańcuchów górskich. Wspaniała oprawa dla żyznego płaskowyżu, wie­cznie zielonego dzięki potężnej porcji deszczów, jakie występują w tym regionie. Znowu, po raz kolejny na tym kontynencie, musiałem przyznać w duchu, że konkwistado­rzy potrafili bezbłędnie odnajdywać znakomite miejsca do zakładania miast ku chwale króla Hiszpanii.

Lądujemy na długim pasie betonu. Charakterystyczny gwizd silników na wstecznym ciągu i „Boeing" nierucho­mieje. Jestem w Eldorado!

Pięć wieków temu byłaby to sensacja na skalę całego ówczesnego imperium hiszpańskiego. Dziś takie stwierdze­nie brzmi banalnie, ponieważ Eldorado jest po prostu na­zwą lotniska obsługującego stolicę Kolumbii, tak jak Okę­cie Warszawę.

Bogotę założono w pierwszej połowie XVI wieku bez zwykłych w okresie konkwisty morderstw i gwałtów, bez wojennej pożogi i cierpień Indian. Bogota stała się na­stępnie pierwszym stołecznym miastem wymarzonej przez Simona Bolivara Wielkiej Kolumbii, co stanowiło spore za­skoczenie dla ówczesnego świata, ponieważ dawna Santa Fe de Bogota nie była bynajmniej w tym okresie świetnym miastem i, prawdę mówiąc, nie nadawała się na stolicę wielkiego państwa, o jakim śnił El Libertador. Kręte są jed­nak ścieżki historii. Osobliwy płaskowyż, niby szmaragd

ukryty w wysokich górach, awansował na stolicę pierwszej powstałej w Ameryce Południowej republiki. Dziś history­cy domyślają się, że stało się tak zapewne dlatego, iż w prowincjonalnym, ukrytym w górach miasteczku nie przebywało zbyt wielu ambitnych polityków, marzących

o władzy i o secesji, oraz dlatego, że Bogota była oddalona od morskiego brzegu, a więc nie narażona na ewentualne kontrataki Hiszpanów.

Tak było czy inaczej, jedno się w Bogocie nie zmieni­ło — jej położenie. Stolica Kolumbii (tej mniejszej) leży nadal na wysokości 2600 metrów nad poziomem morza, co niekiedy na nieprzywykłych do rozrzedzonego powietrza Europejczykach robi niejakie wrażenie. Duże wrażenie wywierają natomiast na nich indiańskie skarby, które tu mo­żna obejrzeć.

Złoto, złoto

Patrzyłem zachwycony. Tak właśnie musiały wyglądać złote sny konkwistadorów. Wszędzie wokół mnje piętrzyły się góry złota. Na stosach leżały ozdobne maski, pektorały, czary, zwierzęta starannie wykonane z drogocennego kruszcu i figurki. Wszystko lśniło szlachetnym blaskiem, za który Hiszpanie chętnie oddawali życie, za który i dziś lu­dzie są zdolni do wszystkiego. Otaczające mnie góry złota były wprawdzie w zasięgu ręki, ale jednocześnie niedo­stępne, spoczywały przecież za pancernymi szybami gablot.

Znajdowałem się bowiem, razem z niewielką grupą tu­rystów, we wnętrzu potężnej pancernej komory, specjal­nie przygotowanej dla takich jak ja gości. Pomysł jest rów­nie prosty co efektowny. Kilkunastoosobową grupę wpu­szcza się do ogromnej kasy pancernej, zamyka drzwi i... gasi światło.

Po chwili z mroku wyłaniają się silnie oświetlone preko­lumbijskie skarby. Wrażenie jest mocne. W dobrze wyeks­ponowanych złotych arcydziełach jawi się dawna sztuka — wyrazista, skrótowa, ekspresyjna. Oglądając długo kunszt pradawnych złotników gotów jestem zaryzykować twier­

dzenie, że ich wyroby z pewnością mają cechy tego stylu, który dziś nazywamy nowoczesnym. Prosta, śmiała styliza­cja z natury i nieomylna ręka nieznanych artystów.

Muzeum Złota, umieszczone w Banku Republiki, to placówka przeciekawa. Jej jedyny odpowiednik może sta­nowić podobna ekspozycja złota w Limie. Museo de Oro w Bogocie jest jednak z pewnością bogatsze w eksponaty wielu kultur. Jeśli w Limie przeważają złote precjoza In­ków, to w Bogocie oglądamy dzieła kultury Muisca, Tairo- na, Sinu, Quimbaya i wielu innych. Te właśnie odmien­ności kunsztu złotniczego dawnych ludów każą zadumać się nad minionym czasem i z większą skromnością pomyś­leć o współczesnych nam osiągnięciach.

W Muzeum Złota zapoznać się można z różnymi tech­nikami stosowanymi przez dawnych złotników, ustalić za­sięg poszczególnych kultur, można wreszcie zamyślić się nad wątpliwą chwałą białego człowieka, który wprawdzie odkrył w całości znaną nam planetę, ale zbyt dużo wyrzą­dził przy tym zła i zniszczył wiele reliktów pradawnej, wspaniałej kultury.

W jednej z gablot na szklanej płycie imitującej taflę je­ziora umieszczono precyzyjnie wykonany ze złotego dru­tu model tratwy zaludnionej postaciami. Wśród nich dwukrotnie większy od innych siedzi dygnitarz. Tratwa

i owa górująca nad pozostałymi pasażerami postać to nic innego, jak ucieleśnienie mitu o Eldorado, mitu który pochłonął najdzielniejszych z dzielnych, przyspieszył po­znanie kontynentu południowoamerykańskiego razem z jego niedostępnymi górami, z zabójczymi dla człowieka dżunglami. W gablocie zmaterializował się wódz jednego z plemion Czibczów zamieszkujących dzisiejszą Kolumbię. Ow „złocony król" (hiszp. El Dorado) w czasie obrzędów smarował swe ciało żywicą, obsypywał złotym proszkiem

i kąpał się w jeziorze. Mit trwał całe wieki. Szukano wszę­dzie owego jeziora i skarbów „złoconego króla". Tymcza- sc-m okazało się, że prawdziwy El Dorado — człowiek nie mit — mieszkał w pobliżu Bogoty i że owe rytualne ablucje odbywały się naprawdę na pobliskim jeziorze Guatavita. Ową zaś tratwę znaleziono niedawno jako przedmiot potwierdzający historyczną prawdę. Stało się to dzięki

dwóm kolumbijskim chłopom poszukującym zaginionego psa w roku 1969. Natrafili oni w czasie tych poszukiwań w jednej z jaskiń na miniaturową tratwę, tę właśnie eks­ponowaną teraz w muzeum. Odpowiada ona dokładnie podaniom Indian z plemienia Czibczów, które mówią, że w czasie obrzędów religijnych wódz plemienia ruszał na tratwie na środek jeziora Guatavita i tam wrzucał do wody złote przedmioty i sam zmywał z siebie złoty pył. W czasie całej żeglugi wioślarzom nie wolno było patrzeć na świętą osobę wodza pod karą śmierci. I oto mit o „złoconym kró­lu" okazał się prawdą potwierdzoną materialnymi dowo­dami. Mit wyzwalający niegdyś niesłychaną energię wśród ludzi przebiegających wzdłuż i w poprzek Południową Amerykę to w rzeczywistości lokalny obrzęd jednego z plemion, nie dorównujący znaczeniu, jakie nadała mu hi­storia. Tam, przy gablocie ze złotą tratwą, zapragnąłem na własne oczy zobaczyć owo prawdziwe jezioro z prawdzi­wego mitu.

Sprawa dotarcia do Guatavita okazała się nader prosta, najpierw jednak należało rozglądać się po Bogocie.

Kolumbijczycy chętnie nazywają swoją stolicę miastem w marszu. Chcą zapewne w ten sposób, zwłaszcza wobec cudzoziemców, zaakcentować rozwój Bogoty. Z pewnoś­cią nie mylą się. Miasto rośnie jak na drożdżach; w daw­ną historyczną zabudowę wtyka się wciąż nowe wieżowce, oczywiście nie harmonizujące z niczym. Obawiam się na­wet, że owa widoczna w Bogocie dążność do nowoczes­ności, która rzekomo najlepiej wygląda w postaci brzyd­kich na ogół pudełek ze szkła i aluminium, niszczy starą, zabytkową strukturę miasta. Nie jest wykluczone, iż Ko­lumbijczycy ciężko żałować będą kiedyś owych reliktów historii i lekkomyślnie wyburzonych szacownych murów.

Dziś nie wiadomo jeszcze dokładnie, jaki jest kierunek marszu Bogoty. Wiadomo tylko, że najwyższe drapacze chmur stawiają obce firmy, a do miasta zdążają co roku dziesiątki tysięcy ludzi z gór i ze wsi, gdzie drobnym po­siadaczom wegetować jest coraz trudniej. Ziemię tutaj od­bierają chłopom wielkie kompanie uprawiające na nie­

zmierzonych hektarach trzcinę cukrową lub najwięksi, najmocniejsi cafeteros, czyli kawowi baronowie. Miasto otrzymuje więc nowe wieżowce, ale także i nowe barrio, otaczające coraz gęstszym wianuszkiem Bogotę. Te dziel­nice nędzy, znane zresztą i w innych krajach tego kontynentu, robią zawsze przygnębiające wrażenie.

Obcemu przybyszowi śródmieście stolicy może się jednak podobać. Oparte z jednej strony o skalny masyw góry Monserrate tętni życiem, zaskakuje kontrastami mię­dzy ową wystrzałową nowoczesnością i uroczymi zakąt­kami z ubiegłego stulecia. Jak wszędzie na tym kontynen­cie, najbardziej ruchliwi są na ulicach młodociani pucybu- ci i sprzedawcy loteryjnych losów. Loteria, wbrew logice, ma tu swoich zagorzałych zwolenników; wielu bowiem tylko trafienie szczęśliwego numeru może zapewnić do­statnią przyszłość, innych szans po prostu nie ma.

Dla polskiego oka miłym akcentem zarówno w stolicy, jak i na drogach całego kraju są dobrze znane sylwetki pol­skich fiatów, które w dość dużej ilości dotarły tu dzięki zabiegom naszego handlu zagranicznego. Na marginesie warto też dodać (czego oczywiście w Bogocie nie można dostrzec), że również kilkanaście statków wybudowanych w polskich stoczniach pływa od lat pod banderą Kolumbii. Akcentem specjalnym na ulicach Bogoty są handlarze, a przede wszystkim okazałe sklepy jubilerskie, oferujące stosy szmaragdów, czyli kamieni, od stuleci stanowiących specjalność Kolumbii. Szmaragdy zastępują dziś owe le­gendarne skarby wodza znad brzegu jeziora Guatavita.

Osiemdziesiąt kilometrów to zaledwie godzina, półto­rej jazdy samochodem po wyżynie. Dobry asfalt syczy pod kołami. Ośmiornica dróg wyprowadzić może z Bogoty ku dusznym połaciom kraju pokrytych dżunglą, ku słone­cznym wodom Morza Karaibskiego lub w kierunku ko­lumbijskich portów nad Pacyfikiem. Wszystkie te drogi by­ły kiedyś drogami konkwistadorów, ale ich hart o niebo przewyższał dzisiejszych podróżnych, którym parę godzin jazdy autobusem po górskich serpentynach wydaje się piekielnie uciążliwe.

Przejażdżka ku słynnemu jezioru jest zaledwie przyje­mną wycieczką, okraszoną pięknymi widokami górskimi. Aby nie nadużywać cierpliwości czytelników, należy stwierdzić od razu, że samo jeziorko „złoconego króla" nie stanowi atrakcji dla turystów, a także nie dało dotąd żadnej satysfakcji archeologom. Ciemna woda nie zdradzi­ła jeszcze tajemnic dawnego wodza Czibczów.

Znacznie bardziej cieszy oko miejscowość Guatavita, odgrywająca niegdyś dużą rolę w życiu Kolumbii. Przed kilkunastu laty osada ta przestała istnieć, ponieważ pokryły ją wody ogromnego zbiornika, potrzebnego po to, aby obywatele Bogoty mieli co pić. Ciekawym eksperymentem okazało się przy tym przeniesienie miasteczka powyżej lustra wody i wybudowanie go od nowa, każdy dom wed­ług życzeń mieszkańców, a całość w dobrym kolonialnym stylu. Dzieła tego dokonał jeden z najwybitniejszych archi­tektów Kolumbii Jaime Ponce de Leon.

Miasteczko jest piękne, zaprojektowane z przesadną wręcz drobiazgowością. Przeniesiono tu nawet dachy z dawnych domostw, a nowy areszt policyjny ozdobiony wyszukanymi kratami zachęca niemal do krótkiego choć­by w nim pobytu. Całość jednak, przynajmniej dla mnie, wydaje się odrobinę teatralna i z pewnością nie jest peł- nokrwistym, barwnym miasteczkiem południowoamery­kańskim ze wszystkimi jego wadami i zaletami.

Po oddaniu hołdu „złoconemu królowi" i jego włoś­ciom pozostało mi już tylko wracać na lotnisko. Stary zna­jomy, wymalowany we wszystkie kolory tęczy odrzutowiec ekwadorskiego lotnictwa cywilnego, jeszcze raz podkreślił swoim wyglądem koloryt minionych czasów i barwy daw­nych legend. Maszyna z rykiem silników wywiozła mnie, zaiste w imponującym tempie, na szlak złotej chimery, szlak poszukiwań bajecznej Krainy Złota.

Krwiożercza chimera

Mówiliśmy już, że mit o Eldorado zrodził się w umys­łach konkwistadorów właściwie z chwilą przybycia do Nowego Świata, z opowieści Indian, z oglądanych dziwów,

z żądzy złota, z pragnienia przeżycia jeszcze jednej olśnie­wającej przygody. Każde kolejne niepowodzenie irracjo­nalnie jakoś wzbogacało i niejako potwierdzało legendę.

Na płaskowyżu, na którym leży Bogota, poszukiwacze legendarnej krainy pojawili się stosunkowo wcześnie j to od razu w „systemie trójkowym” Najwidoczniej wieści

0 „złoconym królu” były wtedy jeszcze względnie ścisłe i nie obrosły skorupą fantastycznych bajeczek.

Otóż w pobliżu Bogoty i jeziora Guatavita w roku 1539 spotkały się trzy (I) wyprawy poszukiwaczy skarbów. Jedną z nich dowodził Mikołaj Federmann, słynny kapitan w służ­bie bankierów niemieckich z Augsburga, którym hisz­pański król ofiarował zarządzanie Wenezuelą, co stanowić miało procenty od pożyczonego kapitału.

Federmann przybył do Wenezueli w roku 1530, odbył kilka wypraw w głąb nieznanego kraju, ale jego największą ekspedycją okazała się wyprawa do Kolumbii. Zdołał on ze swymi ludźmi przedrzeć się przez wtedy dziewicze pu­szcze. pokonać wyniosłe Andy i dotrzeć wiosną 1539 roku w okolice Bogoty, jakież było jego rozczarowanie, kiedy zastał tam już wyprawę pod dowództwem Jimeneza de Quesada i drugą, prowadzoną przez Sebastiana de Benal- cazara. Wszyscy oni szukali owego legendarnego króla. Rzecz wydaje się nie do wiary, ale dowódcy trzech wy­praw potrafili powstrzymać się od walki i zawarli swego rodzaju przymierze. Federmann i jego dwaj konkurenci wyjechali następnie do Hiszpanii, aby tam sprawę ich za­sług i nadania włości rozsądzono.

Federmann, pierwszy wielki zdobywca z Wenezueli narodowości niemieckiej, nigdy już do Ameryki nie po­wrócił. Umarł w Niemczech w roku 1541, a więc po dzie­sięcioletniej zaledwie działalności w Ameryce w roli konkwistadora.

Poszukiwania włości „złoconego króla” trwają nadal. Z każdego miejsca w Ameryce Południowej jest zawsze jeszcze tylko „kilka dni drogi” do posągów szczerozłotych

1 diamentów służących do posypywania ulic. Zdobywcy oczywiście w te relacje wierzyli, głównie dlatego, że chcie­li w nie wierzyć. Po skarbach i budowlach Meksyku, Peru

i Królestwa Nowej Granady wszystko wydawało się mo-

żliwe. Poszukiwania legendarnej krainy z zachodniego krańca kontynentu posuwały się wciąż na wschód ku tere­nom jeszcze nie znanym. W miarę upływu czasu rosły za­stępy wyznawców Eldorado. Istnieją oni do dziś. Nie nale­ży się więc dziwić, że na przykład w wieku XVII rysowano mapy dokładne i prawdziwe, jeśli chodzi o wybrzeże, a jednocześnie lokujące na terenie obecnej Gujany mity­czne jezioro „Parime” i stolicę Eldorado „Manoa".

Historia złotej chimery jest długa i ciekawa.

Do najgorliwszych jej tropicieli obok tysięcy bezimien­nych konkwistadorów, obok Diego Ordaza i Gonzalo Piz- zaro, należał znany nam już zasłużony zdobywca Jimenez de Quesada. Dokonał on podboju Indian z płaskowyżu Bogotá, założył Nową Granadę (Kolumbia), zdobył skarbiec Czibczów. Marzył o tytule markiza, trzeciego markiza, po Kortezie i Pizzaro, w Nowym Świecie. Właśnie kraina Eldo­rado miała stać się dlań owym upragnionym markizatem. Został więc sędziwy Quesada jednym z pierwszych Don Kichotów Eldorado.

Tytuły szlacheckie stanowiły dla konkwistadorów rzecz ważną. Bądź co bądź, podbój Nowego Świata był dziełem ludzi nic nie znaczących w starej ojczyźnie, którzy wybili się dzięki dzielności, zwycięstwom i łupom. Taki stan rze­czy wywoływał oczywiście niechęć starej arystokracji hisz­pańskiej. Pod jej wpływem monarchia niezwykle skąpo obdzielała zdobywców tytułami.

Warto również pamiętać, że podboje Hiszpanów były wyprawami prywatnymi; w każdym przypadku ryzyko ma­terialne ponosili jedynie ludzie w nie zaangażowani (kupcy, bankierzy), łupy poprzednich wypraw pozwalały pokrywać koszty następnych. Monarchia ograniczała się do... pobie­rania ze zdobyczy „piątej królewskiej części" (el quinto del rey). Z tego też powodu każdej wyprawie towarzyszył kontroler finansów (contador), dbający o królewskie inte­resy. Tę właśnie piątą część łupów przewoziły raz do roku słynne złote galeony do Sewilli. Daniny przechowywano w istniejącej do dziś w tym mieście Złotej Wieży. Krótko rzecz ujmując — konkwistadorzy ponosili całe ryzyko, w tym również ryzyko niełaski królewskiej, państwo zaś zbie­rało same tylko korzyści. Dobrze to ujął Oviedo pisząc:

Ich Królewskie Moście nie angażują prawie nigdy swoich I dóbr ani pieniędzy w te odkrycia, lecz jedynie papier ■ I stemplowy i łaskawe słowa". Wskutek takiej niewdzię- I czności królewskiej zbuntował się w Peru w roku 1547 I Gonzalo Pizzaro, który usiłował zostać królem tego kraju ' I po śmierci swego słynnego brata Francisco. I

Quesada nie zamierzał się jednak buntować. Chciał po prostu zasłużyć na sławę i tytuł markiza.

W siedemdziesiątym roku życia prowadzi on z Bogoty I na wschód olbrzymią wyprawę złożoną z Hiszpanów, In­dian, Murzynów. Rezultat tej prawdziwej golgoty mógł być tylko jeden. Taki też był: głód, choroby, mordercze strzały i maczugi Indian. Totalna klęska. Ruina finansowa. Quesada przeżył swoje szaleństwo. Jest bardzo stary, owrzodzony, skóra odpada z niego płatami, ledwie ma siłę, aby przekazać krewnym swój jedyny, oprócz ziemi, spa­dek — marzenie o Eldorado.

Kapitan Antonio de Berrio przejmuje fatalne dziedzi­ctwo żeniąc się z siostrzenicą Quesady. Berrio przybywa po swój spadek jako sześćdziesięcioletni weteran walk Hiszpanów w Europie. Podporządkowuje się jednak bez szemrania jednej z klauzul testamentu, zobowiązującej go kategorycznie do poszukiwań Eldorado.

W pogoni za złotą chimerą Berrio odbył trzy podróże. Pierwsza trwała siedemnaście miesięcy. Stracił ludzi. Druga skończyła się po dwudziestu ośmiu miesiącach. Berrio jest niestrudzony, mimo iż minęło już dziesięć lat poszukiwań. Siedemdziesięcioletni mężczyzna przygotowuje się do podjęcia trzeciej wyprawy. Będzie mu towarzyszył syn. Dla sześciu córek nie ma miejsca w sercu ojca; zresztą tropi­ciel Eldorado wydał już na poszukiwania cały ich posag. Po tragicznym zakończeniu i tej trzeciej, trwającej osiemnaś­cie miesięcy wyprawie, Berrio pisząc do króla nie prosi jednak o pieniądze. Chce tylko, aby jego syn odziedzi­czył po nim prawo... do dalszych poszukiwań Eldorado. Młodzieniec jednak nie kwapił się do eksploracji. Wysła­ny przez ojca do Caracas i Nowej Granady po nowych lu­dzi i zaopatrzenie — pozostał w domu.

Ojciec zaś, czekając posiłków, osiadł na Trynidadzie, aby wypocząć i „ruszyć znów do Gujany". Berrio w swoją

mrzonkę o Eldorado zainwestował, jak sam pisał, „kilka­naście lat mąk nad Orinoco i sto tysięcy talarów w złocie”. Najsmutniejszy chyba w tym wszystkim jest fakt, że wysiłki Berrio w szukaniu Eldorado nie wchodzą do oficjalnej nie­jako historii tej legendy. Raport starego wodza utonął bo­wiem między stosami nie posegregowanych akt państwo­wych Imperium Hiszpańskiego. A kiedy po trzech przeszło wiekach wyszły one na światło dzienne, najświetniej bły­szczącym rycerzem Eldorado był już na stałe sir Walter Ra- leigh, Anglik, który trudy Berrio wykradł z pamięci poto­mnych. O dzielnym Hiszpanie wie się tylko tyle, ile napisał

o nim Raleigh. Berrio zresztą, z chwilą pojawienia się na scenie Anglika, był już tylko schorowanym kibicem pod­bojów, liczącym sobie siedemdziesiąt cztery lata. Raleigh miał wtedy lat czterdzieści.

Chimera upatruje w nim kolejną, nie byle jaką zresztą, ofiarę. Kochanek angielskiej królowej, kat katolickiej Ir­landii, założyciel Wirginii w Północnej Ameryce, dobry żołnierz, układny dworak i mąż wielce uczony.

Sir Walter Raleigh był szczęściarzem. Początkowo Eldo­rado... ratuje mu życie. Kiedy po raz pierwszy popadł w niełaskę u dworu, jego raport o Eldorado, pisany w po­nurym Tower, staje się kluczem do więziennej bramy. Sir Walter opuszcza więzienie i organizuje wyprawę, aby zdobyć dla Anglii legendarne skarby, które Indianie ukryli przed Hiszpanami. Raleigh już wie, na podstawie listów zrabowanych przez angielskich korsarzy, że „w mieście Manoa, leżącym w dżungli, ale w chłodnych wysokich re­gionach, ludzie żywią się kukurydzą, która nie tuczy, lecz powoduje zniewieścienie rasy". Raleigh wie, iż „miesz­kańcy Eldorado używali złotych monet, że ich uczty były wystawne i że pili dużo". Wie również: „Pozłacanym Człowiekiem jest po prostu potomek Inków, który zbiegł z Peru".

Raleighem, który czeka w Londynie na pełnomocnika królowej, owładnęła nie mniejsza gorączka Eldorado niż dogorywającym na Trynidadzie Berrio. Wreszcie spotkali się ci dwaj błędni rycerze krwiożerczej chimery.

Raleigh wylądował zbrojnie na Trynidadzie, nie cofając się przed rzezią Hiszpanów. Nie przeszkodził mu w tym

urzędnik króla Hiszpanii o szumnym tytule: Sędzia Wszel­kich Nieprawości. Anglicy byli po prostu silniejsi. „Ten Berrio — pisał o pojmanych Raleigh — to szlachetnie uro­dzony człowiek, bardzo dzielny. Traktowałem go zgodnie z jego stanem — z godnością, w miarę swych możliwości".

Berrio też widział w Raleighu dworzanina, któremu można zaufać. Niedołężny już zdobywca opowiadał mu o swojej wielkiej trzeciej wyprawie, o spływie Orinoko,

0 złotym mieście, nie szczędząc wielu urojonych szczegó­łów o Eldorado. Jego opowieści były skrzętnie notowane.

Potem Raleigh ruszył do ujścia Orinoko przez zatokę Paria. Spotkał tam Indian, a Indianie, choć słyszeli już

o rzezi Hiszpanów na Trynidadzie, przyjmowali sir Walte­ra przyjaźnie. Opowiadali mu odwieczne legendy o Eldo­rado, o kryształowej górze, o kopalniach złota. W sumie Raleigh spędził wśród Indian Orinoko... sześć (1) dni.

Wystarczyło mu to w zupełności, aby po powrocie do Londynu w ciągu kilku tygodni napisać książkę o swoich zwycięstwach, sławiącą „odkryty" kraj i ludzi. Jego dzieło nosiło tytuł: Odkrycie bogatego, pięknego i niezmierzo­nego imperium Gujany wraz z opisem wielkiego i złotego miasta Manoa, które Hiszpanie zwą Eldorado, opisane przez rycerza sir Waltera Raleigha, kapitana Gwardii Kró­lewskiej. Dzieło ukazało się w roku 1596 i było tłumaczone na wiele języków europejskich.

Raleigh przeżywa piękne dni. Ale chwiejna kariera dworaka znowu prowadzi go (za czasów Jakuba I) do To­wer. I tak jak poprzednio, następna wyprawa do Eldorado raz jeszcze otwiera mu bramy więzienne. W 1616 roku wraz ze swym synem Waltem rusza na czele ekspedycji do Gujany. Berrio już nie żyje. Na jego miejscu pojawił się nagle krnąbrny syn z Nowej Granady. Liczy sobie dzie­więtnaście lat i przybiera tytuł: „Don Fernando de Orufia y de la Hoz, Gubernator i Dowódca z łaski Naszego Pana

1 Króla prowincji i królestwa Eldorado, Gujany i Wielkiej Manoa oraz wyspy Trynidad". Utytułowany dygnitarz we­getuje nędznie. „On wcale nie poszukuje Eldorado. On zajmuje się handlem Indianami. Sprzedał ich już 10 tysię­cy” — życzliwi piszą donosy na gubernatora. Fernando zaj­muje się po trosze tytoniem, kontrabandą i płodzeniem

dzieci z Indiankami, o Eldorado rzeczywiście nie myśli. Wskutek zatargów z oficjelami hiszpańskimi zostaje wreszcie pozbawiony godności gubernatora Eldorado

i Trynidadu. Jego miejsce zajmuje inny urzędnik — Diego Palomeque de Acuña.

Wtedy właśnie przybywa na Trynidad sir Walter Ra- leigh, już jako 64-letni wytrwały sługa Eldorado. Raleigh, który przed dwudziestu laty spędził tydzień nad Orinoko

i uwierzył głęboko w istnienie Eldorado, twierdzi, „że po­trafi znaleźć złoto w Gujanie równie łatwo, jak drogę z własnej jadalni do sypialni". Mimo to sam siedzi na Tryni­dadzie, a do Gujany, do Eldorado wysyła swego oficera Keymisa, aby odnalazł mu mityczną kopalnię złota. Wysyła z nim własnego syna. Wyprawa Keymisa trwała sześć ty­godni. Spalił on osadę hiszpańską San Tomé de Guayana nad Orinoko, tracąc wielu ludzi. W akcji tej poległ rów­nież syn sir Waltera — Walt. Ekspedycja zakończyła się głodową śmiercią wszystkich niemal jej uczestników.

Zrozumiały dziś dla nas brak sukcesów wyprawy oraz względy polityczne prowadzą sędziwego Raleigha bezpo­średnio po powrocie do kraju pod katowski topór. Chime­ra Eldorado ma kolejną porcję krwi.

Wkrótce potem Hiszpania zapomniała na pewien czas

o Trynidadzie, tej bramie do Eldorado. Wyspa straciła na znaczeniu, gdyż nabrały go inne, położone bardziej na północ, wyspy Morza Karaibskiego.

W 1684 roku pięć francuskich statków pirackich napada na Port of Spain i plądruje całą wyspę. Piraci zabrali wtedy m.in. „srebrne kałamarze gubernatora oraz wszystkich Murzynów". Po tym rabunku w prowincji Eldorado zabra­kło atramentu i tej cząstce Imperium Hiszpanii groził urzędniczy paraliż. Ostatecznie niespełna trzydzieści lat później Eldorado — prowincja widmo — przestało oficjal­nie istnieć. W ramach reorganizacji Imperium Trynidad oddzielono od Gujany i oba terytoria włączono do kapita­natu generalnego Caracas.

HALLO WENEZUELA

Jak śmiesz budzić mnie takimi pytaniami?! Caracas leży naturalnie w Wenezueli!

Jak tam jest?

No cóż, przeważnie trzęsienia ziemi, Murzyni, małpy, malaria i wulkany.

Nie szkodzi — radośnie powiedziała panna Asher — jutro tam jadę.

(O. Henry, Klient z Cactus City)

Już gdy pierwszy raz wybierałem się do Wenezueli, panna Asher budziła we mnie zgrozę swoimi wiadomoś­ciami. Niemniej kiedy po raz trzeci wracałem z ojczyzny Bolivara nad Wisłę, wcale nie czułem się zbyt pewny swo­jej wiedzy o tym fascynującym kraju. Cóż, Wenezuela, jak każdy inny kraj, jest przecież w wielu swych aspektach nie do przeniknięcia dla cudzoziemca, zwłaszcza dla gringo z innego kręgu kulturowego

Trudno zresztą mienić się znawcą obszaru trzykrotnie większego od Polski, w którym — oprócz Orinoko — pły­nie ponad tysiąc innych rzek. W nich żyją zupełnie niesz­kodliwe kajmany i kwitnie araguaney, drzewo — cud. Nie sposób przecież poznać wenezuelskich gór, stepów i puszcz, nie sposób ogarnąć w całości skomplikowanych gospodarczych problemów zadłużonego dziś naftowego kraju, legendarnego Eldorado, który pozostał rzeczywi­stym sezamem skarbów ukrytych w tej ziemi. Wątłe rol­nictwo i fontanna nafty. Największe spożycie szampana na głowę w Ameryce Południowej oraz import whisky za pół

miliarda dolarów rocznie. Olśniewające dzielnice i nędzne lepianki biedoty. Najwyższy wodospad świata i najdłuższa kolej linowa. Czy można to wszystko jakoś uporządkować? Spróbujmy.

El teleferico

Ze zdumieniem, a potem z rozbawieniem przygląda­łem się, jak drobna brunetka nakładała na siebie kolejno: dwie pary grubych skarpet, sweter, poncho, a potem cza­peczkę wełnianą i nauszniki. Wszystko to działo się pod wielkim termometrem wskazującym plus 22 stopnie Cels­jusza.

Panienka, gdy ją zagadnąłem, z przejęciem poinfor­mowała mnie o minusowych temperaturach panujących w górze i o śniegu zalegającym szczyty, który, jak wynika­ło z jej opowieści, miała zobaczyć po raz pierwszy w ży­ciu. Poczułem się trochę jak dobrotliwy ojciec nie chcący dziecku psuć zabawy i z udanym zainteresowaniem wypy­tywałem o białe puchowe cudo, tak jakbym urodził się nad brzegiem Morza Karaibskiego, a nie nad zamarzającą regularnie Wisłą.

To jest zupełnie białe, proszę pana, zimne i można lepić z tego wielkie kule.

Wstyd mi się zrobiło, że nabieram życzliwe ludziom dziewczę, podziękowałem więc za sensacyjne informacje

o śniegu i korzystając z czasu, jaki pozostał do odjazdu ko­lejki, ruszyłem raz jeszcze na obchód pobliskich straga­nów, otwartych mimo wściekle wczesnej, jak na Wenezue­lę, godziny.

Była dopiero siódma, ale stacja najdłuższej kolei lino­wej świata w Merida już żyła. Sprzedawano bilety, coca-co- lę, kanapki, a w licznych straganach wspomniane już szale wełniane, skarpety, czapki. Wyprawa ku wiecznym śnie­gom budziła tu najwyraźniej grozę i ciepła odzież cieszyła się wielkim wzięciem, a jej zakup należał zapewne do ry­tuału podobnego do tego, jaki nakazuje ceprom w Zako­panem kupować ciupagi.

Kilka kroków od wejścia na peron kolejki linowej czy­

tam: El teleferico mas alto del mundo (najwyższa kolej li­nowa świata) oraz nazwy poszczególnych stacji: Barinitas 1577 m, La Montana 2436 m, La Aguada 3452 m i wreszcie Pico Espejo 4765 metrów. Ano, zobaczymy. Wysokie gó- ry — prawie pięć tysięcy metrów w pionie — to już jest coś. Warto na tę okazję kupić wełnianą czapeczkę, nawet w go­rącej Wenezueli.

Wagonik, bardzo podobny do tego, który dowozi pa­sażerów na Kasprowy Wierch, ruszył miękko. Jeden słup podporowy, drugi. Za nami zaczyna zapadać się miasto Merida, malowniczo usytuowane na rozległym płaskowy­żu (meseta) z prostopadle spadającymi krawędziami ku rzece Chama. Całe miasto upodabnia się z wysoka do wyspy tkwiącej w morzu zieloności. W kilkunastoosobo­wej kabinie gwar, okrzyki zachwytu, zadziwienia, czasem przestrachu, kiedy wagonik lekko zsuwał się z kolejnego słupa. Nade wszystko jednak dominował suchy trzask mi­gawek i terkot amatorskich kamer filmowych, zwiastują­cych obecność kilku japończyków. Turyści zapewniali się wzajemnie, że oto użytkujemy nie tylko najwyższą kolej linową świata, lecz także najdłuższą. Rzeczywiście, przed nami było dwanaście i pół kilometra napowietrznej pod­róży.

W pierwszym etapie przeskoczyliśmy pasmo gór Cha­ma. Dominujący widok to plantacje kawy i trzciny cukro­wej. W miarę upływu czasu, zwłaszcza w okolicy trzeciej stacji przesiadkowej, krajobraz robił się coraz groźniejszy. Sierra Nevada. Pojawiły się piargi, posępne skały i małe jeziorka polodowcowe, zwane tu zwyczajowo lagunami. Pasażerowie naszej zawieszonej w pustce kabiny cichli co­raz bardziej, przytłoczeni majestatem posępniejących gór.

Górskie obszary pod nami były jednak zamieszkane. Niewielkie wioski przytulone w kotlinach i dolinkach, ma­łe pólka fasoli, czosnku czy ziemniaków, z których nad­wyżki plonów wędrowały zapewne na targ do Meridy. Dla tych osamotnionych, rozrzuconych w górach siedlisk ludzkich budowa el teleferico, zakończona w roku 1960, stała się prawdziwym błogosławieństwem. Możność sko­rzystania z zawieszonych na linie wagoników była dla nich, bez przesady, wydarzeniem epokowym.

Stacja Loma Redonda. Tu swoje usługi ofiarowuje za­ciszna restauracja. Pasażerowie el teleferico zaczynają od­czuwać chłód. Znajoma brunetka demonstracyjnie, jak mi się zdawało, patrząc na mnie otula się szczelnie szalem. Zanim przesiądę się do mniejszego nieco wagoniku, który ma nas zawieźć na Pico Espejo, podziwiam jeziorka,

0 przepraszam, laguny: La Negra i Los Antejos. Nad nimi panują majestatycznie bliźniacze szczyty — Humboldta

1 Bonplanda. Oba wierzchołki liczą sobie ponad 4900 me­trów.

W wagoniku mamy zimę, a wokół groźne granitowe skały, strome ściany przyprószone śniegiem. Brunetka bez wytchnienia fotografuje, nie bacząc na oszronione i cał­kiem nieprzejrzyste szyby. Pewnie kamerę także ma pier­wszy raz w ręku.

Wreszcie nasz wagonik zakołysał się na docelowej sta­cji. Pięćdziesiąt boliwarów wydaje się marną ceną za dotar­cie w samo serce wenezuelskich Andów. Niemal w zasięgu ręki pyszni się najwyższa góra Wenezueli Pico Bolivar, 5007 metrów. Wyraźnie odczuwam wpływ rozrzedzonego powietrza; jest mi zimno i oddycham chciwie, męcząc się zadziwiająco szybko. Lekarstwem przygotowanym na takie dolegliwości jest gorąca czekolada, którą serwują tu na Lu­strzanym Szczycie (Pico Espejo) lekko zszokowanym, pożal się Boże, andynistom.

Z wyjątkiem kilku starszych osób pasażerowie naszego wagonika żwawo, mimo wszystko, krzątają się po ze­wnętrznym balkonie stacji, a niektórzy ruszają nieco dalej zaśnieżoną ścieżką, aby dotknąć stopą profana lodowca Los Timoncitos. Ze stacji doskonale widać czterometrową statuę Matki Boskiej Śnieżnej, patronki tutejszych spor­towców. Figurę tę, wykonaną z kararyjskiego marmuru, wnieśli tutaj andyniści Wenezueli.

Widok z Lustrzanego Szczytu jest rzeczywiście piękny. Szeroka panorama Andów i tuż-tuż czarne pionowe nie­mal ściany najwyższego szczytu Wenezueli; wieczny śnieg

i lekkie mgiełki chmur. Aż trudno uwierzyć, że godzinę temu pławił się człowiek w miłym ciepełku Meridy.

Powrotna podróż, co jest zupełnie zrozumiałe, niesie nieco mniej wrażeń. Te same krajobrazy parku narodowe­go Sierra Nevada de Merida przesuwają się teraz w od­wrotnej kolejności. Jest za to więcej czasu na ich staran­niejszą kontemplację. Andy to bardzo stare góry, trzykrot­nie starsze niż europejskie Alpy, nie mówiąc już o Tatrach. Sto pięćdziesiąt milionów lat, wiele okresów zlodowace­nia. Setki wieków ukształtowały taki właśnie krajobraz, jaki ogląda teraz ludzka efemeryda z wagoniku el teleferico mas a/to del mundo.

Wenezuelskie Zakopane

Po wyjściu ze stacji kolei z daleka już spostrzegłem wóz Lecha Adamowicza, którym przyjechaliśmy przed dwoma dniami z Caracas do Meridy. Pan Lech, stary mój znajomy, zarówno z Wenezueli, jak i z jego pobytu w Polsce, tuż po wojnie przybył do kraju Bolivara i niemal za punkt honoru uznał obowiązek opiekowania się rodakami pojawiającymi się czasem w Wenezueli. W jego gościnnym domu bywali niemal wszyscy artyści, inżynierowie, pisarze, dziennika­rze, którzy krócej lub dłużej bawili w Caracas, ja miałem wyjątkową okazję odbyć z Lechem długą krajoznawczą wyprawę po całej prawie Wenezueli, nie wykluczając re­gionu andyjskiego.

—■ Siadaj, jedziemy — komenderował Lech i kazał opo­wiadać o wrażeniach z moich dopiero co ukończonych podniebnych „lotów". Wysłuchał mnie uważnie, a potem zapowiedział wizytę u państwa... Kowalskich mieszkają­cych w Meridzie.

Trochę smutne będzie spotkanie — mówił mój cice­rone — ojca rodziny już nie poznasz. Zginął w wypadku samochodowym tu, na carratera transandina. Takie wido­cznie przeznaczenie. Tysiące razy nadstawiał łba w na­szych formacjach we Włoszech i wychodził z tego cało, a tu... — zamyślił się Lech, również dawny żołnierz Pol­skich Sił Zbrojnych na Zachodzie.

jechaliśmy ulicami miasta do centrum. Obok fragmen­tów zupełnie nowoczesnych klasyczny plac Bolivara wy­

dawał się oazą historii. Osiemnastowieczna katedra i pałac arcybiskupi dominowały nad sąsiadującymi budowlami, jakkolwiek tuż obok tętniło życiem centralne mercado, gdzie wszystko można było kupić i sprzedać, podobno nawet tanio. Grube derki, wenezuelskie poncha, koszyki, maty, kapelusze, folklorystyczne lalki oraz niezliczone ilości jarzyn, warzyw i innych produktów spożywczych. Do ciekawszych stoisk należały małe krami ki z ziołami mającymi pomagać na „złe oko", przeziębienia i bóle brzucha.

Do tego wielkiego targowiska przylegała centralna część miasta z bankami, sklepami i całym miejskim bizne­sem. Tu właśnie w Officio Trujillo poznałem przemiłą ro­dzinę Kowalskich, zespołowo prowadzącą discoteca inter­nacional, czyli duży sklep muzyczny z płytami, nagraniami, instrumentami. Alicia de Kowalski — mama, Ricardo A. Kowalski — syn i Raquel Kowalski -fr córka. Przyjęto nas, jakże inaczej, ze staropolską gościnnością. Lech wspomi­nał z panią Alicją dawne czasy, a Ricardo bez zwłoki za­ofiarował się ze swoim samochodem za przewodnika po mieście Merida, stolicy stanu o tej samej nazwie.

Wędrowaliśmy w sumie po sławnym grodzie i okoli­cach prawie trzy dni, syciliśmy wzrok urokami wenezuel­skiego Zakopanego. Wrażenia miałem bardzo zróżnico­wane, podobnie jak różne były uroki miasta. Ricardo po­kazał nam wszystkie place, niezliczone parki stworzone przez samą naturę i trochę tylko zagospodarowane przez ludzi, stare i nowe zabudowania Uniwersytetu Andyjskie­go, na którym studiuje kilkanaście tysięcy studentów na wielu wydziałach, takich jak: prawo, farmacja czy jedyny w kraju wydział inżynierii leśnej. Poprzednikiem dzisiej­szego uniwersytetu było seminarium założone przez bi­skupa de Lorar w roku 1790. W starym budynku mieszczą się dziś władze uniwersytetu, najnowszą natomiast część uczelni stanowią wspaniałe gmachy leżące za miastem u stóp gór, a zajmujące ponad sto tysięcy metrów kwadra­towych. Być może w pięknej górskiej scenerii, w kryszta­łowo czystym powietrzu nauka studentom idzie lepiej niż w stołecznym Caracas. Nieoceniony Ricardo na wspo­mnienie o dobrym powietrzu nie omieszkał z uzasadnioną

dumą powiedzieć, .również woda w tych podgórskich okolicach słynie z nadzwyczajnej czystości i smaku.

W mieście Merida i jego najbliższych okolicach oprócz przepięknych storczyków i rzadkiej piękności krajobrazów zobaczyłem coś, co bardzo mnie zdumiało, mimo że nie uważam się za miłośnika botaniki. W wielu miejscach mia­sta bowiem oglądać można wielkie drzewa pokryte poka­źnym listowiem i długimi jasnymi w kolorycie... brodami. Wydawało mi się, że podobne kompozycje dendrologi­czne widywałem, jak dotąd, wyłącznie na trzęsawiskach Florydy i w niektórych co bardziej podmokłych partiach dziewiczego lasu na Nowej Gwinei. Tymczasem tu, w gó­rach, długie delikatne brody wisiały w dostojnym bezru­chu lub powiewały lekko na wietrze, płynącym gdzieś z wierzchołków Sierra Nevada.

Pytam Ricarda, ale dla niego jest to widok tak zwyczaj­ny, że wręcz nie rozumie o co mi chodzi.

Te brodate drzewa? Nazywamy je barba e palo. De­koracyjne, prawda? — obudził się w nim lokalny patrio­tyzm. — Samo drzewo nazywa się tutaj bucar'e. I chyba brody mu raczej nie szkodzą, skoro wygląda tak zdrowo.

Pod pomnikiem Humboldta, Bonplanda i muła, usta­wionym na jednej z ulic miasta, dowiedziałem się od seño­ra Kowalskiego, że Meridę założył już w roku 1558 kapitan Juan Rodrigez Suarez i obdarzył ją nazwą Santiago de Me­rida de los Caballeros. Ten zaczątek ludzkiej osady w ser­cu majestatycznych Andów przesunął następnie na miejsce dzisiejszego, liczącego około stu tysięcy mieszkańców miasta sławny kawaler Juan de Maldonado.

Do innych, aczkolwiek znacznie świeższych wydarzeń należało wybudowanie na mesecie lotniska. Praca była trudna, trwała długo, a lotnisko nie jest niestety należycie wykorzystywane. W tej okolicy z górami nie ma żartów. Często zsyłają one na aerodrom chmury i wówczas lotni­sko oczywiście musi być zamknięte. Nic dziwnego więc, że loty do Meridy odbywają się przez znaczną część roku na zasadzie: , ¿a mol ot przyleci, jak przyjdzie jego pora".

Z rodziną Kowalskich żegnaliśmy się przy obiedzie w hotelu Gran Balcón. Posiłek uprzyjemniał nam widok rzeki Chama, toczącej swe wody daleko w dole.

Na obiad składały się same specjalności kuchni andyj­skiej, a więc el calentaito, coś w rodzaju miejscowej żu- brówki, sopa de arvejas, podobna do naszej jarzynowej, i oczywiście la Trucha, czyli pstrąg z przeczystych górskich potoków. Tradycyjnym deserem andyjskim może być poncz, lecz także słodycze — dulces Abrillantos, oparte na śmietanie zdobionej kolorowym cukrem.

Uporawszy się z obiadem Lech i ja pożegnaliśmy andyj­skich Kowalskich i ruszyliśmy ponownie na trasę, aby po­dążyć ku odległemu, pogrążonemu w upale Maracaibo.

Droga w dół była przepiękna, pełna zakrętów, a za każdym z nich otwierał się inny, nie mniej porywający od poprzedniego widok. Niektóre góry były ufryzowane tarasami, niczym na Filipinach czy w Peru. Strome poletka, po któ­rych wół lub krowa z mozołem wlokły prymitywny pług, wyglądały bardzo archaicznie, ale widzieliśmy również wielkie pola całe poświęcone hodowli goździków. Tutejsi wieśniacy to lud niezwykle pracowity, z trudem wydziera­jący ubogiej ziemi potrzebne mu płody.

Niegdyś Cordillera de Merida zamieszkiwali Indianie Timotes, spokrewnieni z wielką rodziną Czibczów. Obec­nie niesłychanie rzadko spotkać można w zagubionych wioskach nielicznych Indian czystej krwi z tego plemienia. Przodkowie ich byli znakomitymi rolnikami na długo przed hiszpańską konkwistą. Potrafili w trudnym górskim terenie uzyskiwać wysokie plony kukurydzy, manioku, zie­mniaków, a nawet kakao.

Przodkowie dzisiejszych mieszkańców wenezuelskich Andów wieki całe budowali swoje sztuczne tarasy i umieli je nawadniać. Słynęli również jako utalentowani garnca­rze, wyrabiający z gliny pięknie zdobione naczynia.

Dzisiejsi mieszkańcy Andów zachowują dawne obycza­je. Szanują starców i są przekonani, że zło, jeśli pleni się wśród nich, to pochodzi z nizin. W całej Wenezueli an- dyjczyk uchodzi za wzór uczciwości i pracowitości.

Mieszkańcy górskich terenów Wenezueli używają okryć zwanych ruanas, stanowiących odpowiednik argen­tyńskiego poncho. Są to dwa zeszyte ze sobą koce utkane na domowym warsztacie z otworem na głowę. Na co dzień nosi się ruanę w taki sposób, aby koc, zwykle grana­

towy, był na wierzchu; od święta zaś po odwróceniu ruany

pyszni się na wierzchu koc czerwony, a granatowy z ko­lei pełni rolę podszewki. Uzupełnieniem jej jest duży fil- cowy kapelusz naciągnięty głęboko na oczy. Ruana broni swego właściciela przed upalnym słońcem, lecz także przed deszczem, śniegiem i wiatrem. Może mu służyć za materac, kołdrę i poduszkę. Zatem jest to wdzianko praw­dziwie uniwersalne i zawsze modne, od wieków.

W Andy zawitała także zaraza turystyki. Patronuje jej poczciwy, odziany w ruanę, rumiany na gębie Andinito, pieczętujący swoją postacią poczynania biur turystycznych stanu Menda. Przy drodze widuje się teraz dużo hoteli, za­jazdów, restauracji i małych jadłodajni. Tu i ówdzie wid­nieje coś NAJ... „Najwyżej położona w Wenezueli stacja benzynowa", „najpiękniejszy widok w promieniu stu ki­lometrów", „najczystsze jeziorko i najsmakowitszy pstrąg".

Po przejechaniu pierwszej setki kilometrów dociera się do Pico Aguila — Szczytu Orła. Wiedzie tędy Carratera Transandina, która w tym właśnie miejscu sięga przeszło czterech tysiący dwustu metrów. Stoi tu pomnik z tytuło­wym orłem na szczycie i dzwonem upamiętniającym przejście przez Andy bosonogiej armii Bolivara. Trudno dziś wyobrazić sobie przemarsz wygłodzonej, praktycznie nieodzianej armii Libertadora, która zaskoczyła po drugiej stronie gór oddziały hiszpańskie i zwyciężyła je.

Straszliwa musiała to być golgota dla armii złożonej głównie z llaneros, czyli ludzi urodzonych i żyjących na rozległych stepach pełnych wody lub gorącego słońca. Dziś w pobliżu pomnika czczącego pamięć tych straceń­ców zbudowano gospodę, jej właściciele robią z pewnoś­cią dobre interesy.

Na wysokości ponad czterech kilometrów jest po pro­stu nieprzyjemnie, najczęściej mglisto i zaledwie kilka stopni ciepła.

Zatrzymują się tu więc wszystkie samochody, a ich pa­sażerowie wychynąwszy z ciepłego wnętrza wozu marzną natychmiast i biegną co sił do gościnnych pomieszczeń, gdzie czeka ich gorący posiłek, takaż czekolada lub coś mocniejszego. Postój w pobliżu Pico Aguila należy do czynności rytualnych nie tylko turystów. Rzadko jednak

daje on okazję do podziwiania widoków. Niskie chmury, mgła kryją zwykle rozległe krajobrazy pełne czarnych skał i gołych kamienistych pagórków.

W okolicach Przełęczy Orlej, a więc na wysokości mię­dzy trzema a pięcioma tysiącami metrów, krajobraz jest ponury. Morenowe zwaliska kamieni, gołe skały i chłód. Na tych wysokościach rozciąga się obszar zwany paramo, niegościnny dla roślin i człowieka. Te ponure płaskowyże przybrane są często frailejonem, rośliną o liściach zbliżo­nych do gigantycznej szarotki, która strzela w pewnych okresach złotymi kwiatami na łodygach sięgających trzech metrów! Kiedy patrzy się na pokryte frailejonem wielkie połacie pochyłych stoków, w człowieku wzbiera szacunek dla nieokiełznanej w swej pomysłowości przyrody.

Po opuszczeniu tej niegościnnej krainy przyjemnie zna­leźć się w zielonej kotlinie rzeki Motatan, nad którą leży malownicze miasteczko Timotes. Dalej znowu pełna za­krętów droga, prowadząca a to nader blisko wysokiego urwiska rzeki, a to po skalnej półce, pod jaką rozciąga się przepaść. Nie jest ta droga łatwa dla kierowcy, który cały czas musi jechać z nadzwyczajną uwagą, pamiętając, że mnóstwo żelaznych krzyżyków lub pobielonych kamieni to jedyna pamiątka po nieostrożnych. Nagrodą za po­prawne wykonanie górskiego rajdu może stać się postój w niewielkim, acz uroczym miasteczku Valera. Stare do­mostwa pobudowane na planie hiszpańskich osiedli, pię­kne widoki, radość z pokonania gór oraz wygodne fotele przy stoliku w fuente de soda barwią podróżnemu życie w takich chwilach. Z Valery niedaleko już do granicy sta­nu Zulia, gdzie w pobliżu wielkiego jeziora Maracaibo za­czyna się całkiem inna Wenezuela.

STOLICA NIEBA

Hiszpanie w imponującym tempie poznawali wybrzeże dzisiejszej Wenezueli. W roku 1498 Krzysztof Kolumb, podczas swojej trzeciej podróży, żeglował u ujścia Orino­ko, a już w sierpniu 1499 ojciec chrzestny Wenezueli Alonso de Ojeda wraz z Amerigo Vespuccim odbył dzie­więciodniową przejażdżkę po jeziorze Maracaibo. Obaj żeglarze nie podejrzewali, że pod stępką ich kruchych statków znajdują się prawdziwe skarby. Ojeda, jak i inni europejscy odkrywcy, w Ameryce Południowej szukał przede wszystkim złota.

Początkowo więc nie zwracano nawet uwagi na fakt, że Indianie używają cuchnącej cieczy do uszczelniania swoich prymitywnych łodzi. Później zaczęli naśladować Indian francuscy i angielscy bukanierzy, grasujący po Mo­rzu Karaibskim.

Ale eksport ropy z Wenezueli do Europy zaczął się już w połowie XVI wieku, a dokładnie w roku 1539. Wtedy to pierwsza baryłka ropy została wyekspediowana na dwór hiszpański jako... lekarstwo na podagrę króla Karola V.

Nad brzegiem jeziora

Do miasta Maracaibo wjeżdża się przez most, prze­rzucony przez jezioro Maracaibo w jego najwęższym miejscu, noszący imię generała Urdanety. Tędy najłatwiej wjechać do milionowej metropolii, stanowiącej swego ro-

12 I / z:",.

dzaju zlepek kilku miejscowości. Nie trzeba dodawać, że sprawcą takiego kształtu miasta była nafta. Tak jak w brazy­lijskim Santosie każdy niemal dom zbudowano z ziarna kawowego, tak tutaj stymulatorem wszystkiego była i jest na­fta. Wystarczy powiedzieć, że tylko w latach sześćdziesią­tych w tym smażącym się w upale mieście wybudowano po­nad sto wieżowców. Stąd też wywodzą się tak znaczne różnice w wyglądzie poszczególnych dzielnic. Kwartały małych, charakterystycznych dla dawnych czasów bied­nych domków sąsiadują z luksusowymi willami, nowo­czesnymi centrami handlowymi; szkło i beton po sąsiedz­ku ze słomianą niemal strzechą.

Za datę założenia Maracaibo uznaje się rok 1510. Póź­niej założone osady (w roku 1529 przez Niemca Alfinge- ra, a następna w 1569) upadły i dopiero Nueva Zamora rozwinęła się należycie i tworzy dziś „stolicę nieba". Tak bowiem niektórzy poetycznie nazywają Maracaibo, zało­żone przez Alonso Pacheco. Nazwa oczywiście znowu związana jest z naftą, bogactwo bowiem wylewające się z okolicznych szybów naftowych skłaniało ludzi do poety­cznych uniesień.

Wrażenia z „niebiańskiego" miasta nie należą jednak do tych emocji, które pamięta się całe życie. Obezwładnia­jący upał, różnorodne zapachy dobiegające zewsząd w przeciętnym Europejczyku budzą tęsknotę za jakimś chłodnym pomieszczeniem, w którym znajdowałby się duży kufel chłodnego piwa z dekoracyjną pianką. Sami Wenezuelczycy niechętnie jeżdżą do Maracaibo, strasząc się zawsze wysoką temperaturą panującą w tym mieście. W obrzydzaniu podróży do drugiego co do wielkości mia­sta Wenezueli celują zwłaszcza caraqueños, czyli miesz­kańcy Caracas, dumni ze swojej stosunkowo chłodnej do­liny, pożeranej przez miejską zabudowę.

W Maracaibo jest dość szczególna organizacja ruchu kołowego. Ustalono bowiem, że avenidas wytyczone w kierunku wschód-zachód mają pierwszeństwo przed ru­chem na ulicach prowadzących z północy na południe. Oczywiście, jakżeby inaczej, istnieją od tej reguły wyjątki i niektóre stare ulice mają status avenid. Stąd przy odro­binie szczęścia można w tych okolicach zobaczyć tak pię­

kne wypadki drogowe, że aż radują się serca wrogów mo­toryzacji.

Mimo to wszyscy kierowcy jeżdżą po mieście szalenie szybko i starają się przechytrzyć współuczestników ruchu. Niezwykle dobrym miejscem do fotografowania efektow­nych zderzeń jest niezmiennie 72 ulica.

Maracaibo ma tylko jedną górę. Liczy sobie ona oko­ło... piętnastu metrów i wznosi się w dzielnicy Santa Rosa. Gdyby ktoś chciał jednak koniecznie zobaczyć miasto z lo­tu pelikana, może dostać się na pięćdziesięciometrową wieżę El Mirador, tkwiącą dostojnie w parku o tej samej nazwie.

Innym szczytowym punktem w mieście, znajdującym się w pobliżu Plaza Obelisco de la Republika, charaktery­zującym się piękną kolorową fontanną, jest gmach Banco Union. Tam na ostatnim piętrze mieści się najbardziej eks­kluzywny klub w całym Maracaibo, gdzie porcja whisky kosztuje trzy dolary, a za butelkę tego trunku pobiera się dolarów siedemdziesiąt.

Najsłynniejszą budowlą w mieście jest niewątpliwie kościół La Chinquinquira. Kryje on w swym wnętrzu drewniany wizerunek Matki Boskiej, znaleziony przed wiekiem w falach jeziora Maracaibo.

Stare miasto w Maracaibo rozciąga się między aveni- dami Bella Vista i Padilla. Jest ono zabudowane koloro­wymi domami, pyszniącymi się balkonami z żelaznymi kra­tami, zza których niegdyś zalotnie wyglądały na ulice uro­dziwe señority. Dziś dzielnica ta zwie się Santa Lucia i zdaje się mieć niewiele wspólnego z wszechobecną w Maracai­bo naftą.

Podobnie przedstawia się sprawa ze starymi domami w okolicy maleconu nad brzegiem jeziora, gdzie przyby­wają rankiem i wieczorem rybackie łodzie, aby sprzedać z burty swoją zdobycz. Avenida Libertador prowadzi stąd do głównego portu handlowego. W pobliżu istnieją je­szcze tereny (niedaleko lotniska), które w ramach moder­nizacji pochłonie miasto. Kręgosłupem będzie arteria Pa­seo del Lago; projekt już istnieje, a brak jeszcze, wskutek bieżącej recesji, funduszy na budowę.

Maracaibo, którego główne dochody pochodziły nie­

gdyś z podatków od kolumbijskiej kawy, położone jest przy przewężeniu jeziora o tej samej nazwie. W tym rejo­nie nie widać królestwa ropy. Aby je zobaczyć, aby ujrzeć szyby osadzone na wodach jeziora, tak intrygująco poka­zywane na kolorowych pocztówkach, trzeba jechać dale­ko na południe, aż do Cabimas. Tam zaś dostęp do jeziora jest niemal zablokowany przez srebrne zbiorniki i instala­cje rafinerii Lagoven, kompanii powstałej po znacjonali- zowaniu Creole Petroleum Corporation. Szybkie promy przewożą tu robotników z Cabimas i innych nadbrze­żnych osad do szybów osadzonych pośrodku jeziora.

Przy dzisiejszej daleko zaawansowanej technologii nie trzeba budować już tych masywnych, kosztownych struk­tur sterczących z wód jeziora. Lagoven, największa kom­pania wenezuelska, sama ma dwa tysiące szybów. Współ­czesna metoda to wiercenia z ciężkich barek, które trans­portują wieże z szybu do szybu. Eksploatacja barki dochodzi do dziesięciu tysięcy dolarów dziennie, a cztery, pięć dni wiercenia do trzech i więcej tysięcy metrów wy­nosi ponad trzysta tysięcy dolarów. Współczesne wierce­nia sięgają poniżej pięciu tysięcy metrów, a wtedy trzeba inwestować miliony dolarów, zanim dostanie się pierwszą kroplę ropy z nowego ujęcia.

Aby dostać się na południowy brzeg jeziora, najwy­godniej przejechać raz jeszcze dziewięciokilometrowy most Urdanety, zwany popularnie puente sobre del Lago. Po drodze z wysokiego przęsła rzucić można okiem na dwie małe wysepki. Na jednej z nich znajduje się kolonia trędowatych, na drugiej mieszkają wyłącznie pelikany.

Wschodni brzeg największego jeziora tego kontynentu zajmują ogromne farmy hodowlane. Tu, w stanie Zulia, hoduje się prawie jedną trzecią bydła całej Wenezueli.

Na południowym krańcu wielkiej wody wpada do je­ziora wiele rzek, pośród których trzy są najważniejsze: Zu­lia, Escalante i Catatumbo. Zwłaszcza rzeka Catatumbo słynie w świecie, ponieważ nad jej brzegami od stu lat ob­serwować można nie wyjaśniony dotąd fenomen, jakim jest Farol de Maracaibo (latarnia Maracaibo), szczególnego rodzaju bezgłośne błyskawice, od zmroku do świtu roz­świetlające tutejsze niebo.

Południowe wybrzeża jeziora to królestwo drzewka kakaowego, owocującego przez mniej więcej trzy dziesię­ciolecia, uprawy trzciny cukrowej i bawełny. Występują tu również, mimo tragicznego przetrzebienia dawnych la­sów, drzewa hebanowe i mahoniowe, sprawiające, że region ten uznaje się za największe centrum drzewiarstwa w Wenezueli.

Największym problemem jednak dla jeziora Maracaibo w całości jest tragiczne skażenie środowiska. Przecież po­nad siedemset zakładów przemysłowych usytuowano nad jego brzegami. Na przykład El Tablazo, wielki kompleks petrochemiczny, jest jednym gigantycznym kłopotem rzą- du od chwili powstania w roku 1968. Ktoś stwierdził nawet, że Tablazo przypomina „narodziny chorego dziecka, któ­re wprost z łona matki trafiło do działu intensywnej o- pieki”.

Obliczony wyciek ropy na jeziorze Maracaibo sięga około dwudziestu tysięcy baryłek rocznie, a zapewne jest jej znacznie więcej. Znacjonalizowany przemysł naftowy stale wydaje miliony boliwarów, aby skutecznie zapobie­gać wyciekom.

Nafta, nafta

W czerwcu 1914 roku w pobliżu Cabimas zaczął pro­dukcję pierwszy wenezuelski szyb produkcyjny Zumaque Nr 1, a w styczniu 1977 w tym samym miejscu odbyła się uroczystość zwiastująca nacjonalizację przemysłu nafto­wego w Wenezueli. Dokonał jej prezydent Carlos Andres Perez.

Pierwszy szyb na wodach jeziora zbudowano w 1926 roku. Między tymi dwiema datami zdarzyło się wiele i ok­res ten stanowi w historii Wenezueli czas niezwykle do­niosły. Obecnie Wenezuela, zwłaszcza rejon jeziora Mara­caibo, dostarcza 12,5 procent światowej produkcji nafty, to jest prawie 2,5 miliona baryłek dziennie (aż do obecnego spadku produkcji światowej). Ropa dawała krajowi 90 pro­cent z osiemnastomilionowego dochodu narodowego.

Pierwsze wiadomości o wenezuelskiej nafcie dał włoski

kartograf, który w 1841 roku wspomniał w swoich notatkach, że obserwował „fontannę nafty". Było to w pobliżu Trujillo i Cu mana, czyli dość daleko od Mara­caibo.

W roku 1865 prezydent stanu Zulia udzielił pierwszej koncesji na „wiercenie, produkcję i eksport petroleum lub naptha, lub jaka inna jest nazwa ropy, która znajduje się w ziemi". Pierwszym klientem stanu Zulia był Amerykanin Camilio Ferrand, ale po roku... zbankrutował.

Dziesięć lat później plantator kawy w sąsiednim stanie Tachira odnotował, że po trzęsieniu ziemi pokazała się ro­pa naftowa. Wkrótce potem powstała Compaña Nacional Minera Petrolia de Tachira, pierwsza kompania naftowa na ziemi wenezuelskiej.

Po roku 1899 władzę objął generał Cipriano Castro. Je­go rząd udzielił znacznych koncesji oraz ustanowił nowe prawo górnicze, wprowadzające między innymi cenę stu dwudziestu centów amerykańskich od tony. Przemysł naftowy w pełnym tego słowa znaczeniu rozwinął się do­piero za czasów prezydentury Gomeza (lata 1908—1933).

Pierwszego eksportu dokonała w 1924 roku kompania Lago Petroleum, w całości należąca do Standard Oil, która wybudowała rafinerię na Arubie. W następnym roku wy­dobycie wynosiło już 40 milionów baryłek. Ciekawe, że prezydent Petroleos de Venezuela pod koniec lat siedem­dziesiątych ocenił rezerwy na 30 miliardów baryłek, czyli więcej niż cała produkcja od pięćdziesięciu lat.

W 1926 roku eksport nafty wenezuelskiej osiągnął szczyty. Szyby nadmiernie eksploatowano, zarządzono więc, że nie wolno budować szybów oddalonych od siebie mniej niż 75 metrów. W roku 1928 odkryto olbrzymie pole nazwane Quiriquire na południe od Maturin (przybliżone obliczenia oceniały je na 800 milionów baryłek). W na­stępnych latach wydobycie wciąż rosło.

Oto jak wygląda skrócona metryka nafty wenezuel­skiej: Rok 1929 — 100 kompanii naftowych, 1932 — 1000 produkujących szybów, 1934 — 200 milionów baryłek. 1939 — 200 milionów baryłek rocznie, z czego 14 milio­nów przerabianych przez wenezuelskie rafinerie. W 1946 roku — dzienna produkcja osiągnęła milion baryłek.

w 1955 — dwa miliony. W 1960 roku na spotkaniu w Bag­dadzie Iran, Irak, Kuwejt, Arabia Saudyjska i Wenezuela utworzyły OPEC, w 1966 — produkcja osiągnęła 3 879 353 baryłki dziennie. W 1977 roku przemysł naftowy został upaństwowiony.

Oficjalne urzędowe dane podają, że w roku 1928 wy­dobywano 18 milionów ton ropy, w 1929 — 20 milionów, w 1930 — 19 milionów, w 1931 — 18 milionów, w roku 1932 — 16 milionów, w 1933 — 18 milionów i w roku 1934 — 20 milionów ton ropy.

W dalszych latach notuje się oficjalnie wydobycie: Rok 1938 — 133,9 milionów ton, w roku 1965 — 170 milionów ton, a w roku 1970 — wydobywano aż 183 miliony ton.

W latach 1936 — 1985 produkcja ropy naftowej w We­nezueli wahała się w granicach 2,3 do 2,5 miliona bary­łek dziennie, co daje około 130 milionów ton rocznie.

Maracuchos, mieszkańcy Maracaibo, opowiadają dowcip

o dwóch Amerykanach przybyłych do pracy na tutejszych polach naftowych. Zobaczyli oni starego człowieka, który żuł chimo, czyli tytoniową prymkę, i spluwał gęsto czarną śliną. Na ten widok jeden z Amerykanów powiedział: „dobrze żeśmy tu przyjechali, oni mają tak dużo ropy, że nawet ją jedzą”.

Indianie Guajiro

jednym z bardziej interesujących miejsc w Maracaibo jest budynek Teatro Bellas Artes. Mieści on w sobie nie tylko tytułowy teatr, lecz także galerię sztuki, restaurację oraz coś w rodzaju sklepu naszej Cepelii. Znaleźć można tutaj pięknie tkane kilimy i niesłychanie barwne makaty, pełne jaskrawych agresywnych kolorów. Są to dzieła wy­wodzące się bezpośrednio z kultury Indian Guajiro, tutej­szych autochtonów. Ludzie ci zajmowali i zajmują tereny półwyspu Guajiro, które Wenezuela dzieli z Kolumbią. Ten pusty, dziki kawał lądu, pełen piachu i skał wzbudził zapewne u Indian tęsknotę do świata kolorów i stąd chyba wywodzi się ich sztuka.

Obecnie do najbardziej znanych artystów indiańskich

należą Luis Montiel i Teresa Gonzales. Dzieła tej pary do­cierają nawet do Ameryki Północnej i zyskują dobre ceny. Warto wspomnieć, że pani Gonzalez posiadła swe umie­jętności podczas dwuletniego okresu blanquen. Obyczaj ten polega u Indian na całkowitym odcięciu od światła i słońca dojrzewającej do małżeństwa dziewczyny na 24 miesiące. Biała skóra ma uczynić z niej bardziej ponętny obiekt dla przyszłego męża. Dwa lata w ciemnicy! Rzeczywiście, można zatęsknić za jaskrawymi kolorami w tkanym kocu czy makatce.

Indianie Guajiro żyją obecnie w dwóch państwach. Większość półwyspu należy bowiem do Kolumbii, a tylko niewielki skrawek wybrzeża od strony Zatoki Wenezuel­skiej do kraju Bolivara. Niezliczone razy rozpatrywano już na szczeblu państwowym pretensje i układy graniczne, ale na dobrą sprawę Indian Guajiro nigdy to nie obchodziło. W praktyce nie uznawali oni i nie uznają do dziś linii de- markacyjnej dzielącej ich na obywateli dwóch państw. Granica jednak jest im potrzebna, a może wręcz niezbęd­na. Indianie Guajiro przecież lubią trudnić się przemytem.

Aby się o tym przekonać, wystarczy wybrać się w kie­runku Sinamaica, do miejscowości leżącej na wschód od jeziora. W pobliżu ujścia do morza rzeki Limon leży miejscowość Santa Rafael de Mojan z osławionym rynkiem indiańskim. Jeśli ktoś spodziewa się tu znowu kolorowych ma-katek i dzianiny, srodze się pomyli. Tutejszy rynek to rynek przemytników. Ubrania, owszem, ale z Hong Kon­gu, ponadto japońskie radia, angielskie cukierki, francu­skie perfumy i holenderskie sery. Aż serce rośnie, jak pra­cują tutejsi Indianie. Wszystkie towary zalegające rynek w Mojan to przemytniczy urobek najczęściej indiańskich kobiet, wędrujących przez rzekę Limon w swoich man­tach, czyli długich niby-sukniach, idealnie nadających się do szmuglu.

Oczywiście, kontrabanda na kolumbijsko-wenezuel- skiej granicy nie ogranicza się tylko do „grzbietówki". Przez granicę przenikają całe konwoje ciężarówek z do­brami, które można korzystnie sprzedać, zawsze drożej niż u sąsiada. Do towarów przemycanych w dużej skali z Kolumbii do Wenezueli należy przede wszystkim wołowi­

na. Dochodzi do takich paradoksów, że jeśli na podstawie międzypaństwowej umowy importowej dociera do Mara­caibo mięso od sąsiada, okazuje się, iż nie można go skła­dować, bo magazyny napełniono już przedtem przemytni­czym sposobem. Również benzyna, tańsza w Wenezueli, w dużych ilościach wędruje przez granicę w kierunku Ko­lumbii.

Indianie Cuajiro, zamieszkujący swój niegościnny pół­wysep, po pojawieniu się Europejczyków jako jedni z nie­licznych zaniechali zbieractwa i zajęli się hodowlą, która z biegiem lat stała się bogactwem tych ludzi. Wiele rodzin ma obecnie tysiące sztuk bydła, a ich doświadczenia ho­dowlane wywodzą się jeszcze z XVI wieku. Guajirowie rzadko jednak zabijają swoje bydło dla siebie, raczej hand­lują nim lub używają jako tak zwanej ceny za żonę.

Ich domostwa nadal są prymitywne, nie przywiązują wagi do komfortu. Niemniej słyną z wyplatania pięknych i być może najwygodniejszych w całej Południowej Ame­ryce hamaków. Jest to również jedyny przedmiot, jaki za­bierają ze sobą ruszając z bydłem na nowe lub odległe pa­stwiska. W najnowszych czasach Guajirowie okazują wię­cej chęci do osiedlania się, szczególnie w okolicach Mara­caibo. Zdarzają się też już w tych osiedlach cement i cegły jako budulec.

Guajirowie dzielą się na wiele grup rodzinnych, zwa­nych sibs. Związki w takich grupach są silne i owe sibs sta­nowią dla Guajiro prawdziwą świętość. Zapewne takie grupy, spełniające swego rodzaju rolę instytucji ubezpie­czeniowej, pozwoliły Indianom Guajiro przetrwać do na­szych czasów. Życie jednostek jest zawsze chronione przez sibs i często bezpośrednie związki krwi w takich układach są słabsze niż te wynikające ze wspólnoty. Moc sibs wynika bezpośrednio z ilości posiadanego bydła. Tak­że atrakcyjność dziewcząt danego sibs oparta jest na ilości bydła. Jeśli dziewczyna w ramach swojej wspólnoty wy­chodzi za mąż, bydło posagowe otrzymuje nowy właści­ciel, ale mleko, masło, sery są rozdzielane członkom sibs. Bydłem może być także skompensowane morderstwo lub kradzież. W obu przypadkach liczba bydła musi być zna­czna, aby zaspokoić naruszony honor poszkodowanej sibs.

Według znawców zagadnienia dzieci Guajiro nie mają łatwego życia. Już w wieku czterech, pięciu lat nakłada się na małego chłopca wiele obowiązków, jak na przykład konieczność wstawania o trzeciej i spędzania całego dnia, aż do zmierzchu, na pilnowaniu kóz czy owiec. Mała dziewczynka też przyuczana jest do zastępowania matki w jej obowiązkach. Młodzież przyzwyczaja się do bez­względnego posłuszeństwa stosując różnorodne kary, takie jak chłosta, odbieranie żywności, a nawet przypala­nie rozpalonym żelazem.

Współcześnie socjologowie obserwują przemiany w życiu co młodszych Indian Guajiro i stwierdzają, że co­raz częściej bez żalu opuszczają półwysep stanowiący ich siedliska od stuleci i szukają nowego sposobu życia. Dziś już ponad dziesięć tysięcy Indian osiedliło się w pobliżu drogi prowadzącej z Maracaibo na półwysep. Nowe do­mostwa w osadach Tierra Negra, Los Olivos czy Coruba są liche. Większość osiadłych tu Indian to ludzie skraj­nie biedni i zwykle wykonujący tylko dorywcze prace. Również szczepowe związki rodzinne znacznie się roz­luźniły w tych nowych, trudnych warunkach bytowania.

Wyprawa do Sinamaica

W Maracaibo, rzecz jasna, żyją i mieszkają również Polacy. Kilka rodzin ze starej, co tutaj oznacza powojennej, emigracji, która stworzyła swego czasu niewielką polską organizację pod nazwą „Piast", i spora grupa polskich mu­zyków sięgająca niegdyś czterdziestu rodzin, stanowiących trzon filharmonii w „stolicy nieba". Skąd ten urodzaj na artystów w dalekim Maracaibo? Oczywiście znowu zawini­ła nafta. Razem z zamożnością rosły wśród Wenezuelczy- ków także aspiracje kulturalne, których wyrazem było powstanie w Maracaibo orkiestry symfonicznej. Warunki kontraktowe oferowano dobre, więc grupka muzyków znad Wisły wciąż pęczniała.

Dziś jest znacznie ciężej Ig mówi pan Jan z Warsza­wy. — Nastąpiło zahamowanie swobodnej wymiany boli- wara i jego kursowy krach. Proszę pomyśleć, niegdyś dola-

ra można było dostać za cztery boliwary z kawałkiem, dziś potrzeba już niemal piętnastu boliwarów. Pensje pracują­cych w orkiestrze cudzoziemców skurczyły się zatem wię­cej niż cztery razy.

Ale tu ten stan rzeczy jest mniej odczuwalny?

Na szczęście. Na rynku wewnętrznym wartość boli- wara nie spadła tak drastycznie, ale mimo to moi amery­kańscy koledzy z orkiestry niemal natychmiast po wpro­wadzeniu ograniczeń w wymianie wynieśli się do Stanów. I to jest zrozumiałe. Jeśli założymy na przykład, że zarabia­li oni po cztery tysiące boliwarów — to ich pensja w dola­rach wynosiła prawie tysiąc dolarów miesięcznie, dziś spadła do dwustu, trzystu.

A więc exodus?

Tak. Wyraźny. Dla Polaków, którzy sporą część swoich zarobków transferowali do kraju, brak tej możli­wości stawia pod znakiem zapytania cały sens pracy tutaj. Jeśli jeszcze ktoś wpakował się na przykład w zakup grun­tu na Florydzie, oczywiście na raty, ma teraz poważne kło­poty. Takie transakcje były do niedawna nader modne. Dziś, pomijając nawet przekazywanie rat, taki kawałek gruntu, przy spadku boliwara, stał się bardzo drogi.

Słyszałem coś o tym w Caracas. Wielu Wenezuelczy- ków także pokupowało działki, apartamenty w okolicach Miami i teraz ze względu na sytuację stara się ich pozbyć. Ponieważ na taki sam pomysł wpadło jednocześnie bardzo wielu ludzi, ceny lokali czy ziemi gwałtownie spadły.

Właśnie, ale tam, na Florydzie, z pewnością wielu się obłowiło. Sądzę jednak, że pan naszymi kłopotami nie jest zbyt zainteresowany, jedźmy może zatem na wycieczkę.

Przystałem na tę propozycję z radością. W towarzy­stwie pewnego sympatycznego waltornisty i wesołego skrzypka pojechałem do Sinamaica, zresztą nie pierwszy raz. Wizyta na sławnej lagunie zaliczana jest do szlagierów turystycznych w Maracaibo, należało więc odświeżyć wra­żenia.

Droga niedaleka. Mniej więcej dwie godziny spacero­wej jazdy w kierunku północnym, wzdłuż brzegu naszpi­kowanego plażami, palmami i sprzedawcami ryb lub owo­ców. Tutaj się wierzy, że papaja rośnie wspaniale, jeśli jest

bita biczem przez ciężarną kobietę, która powinna na­stępnie wbić w drzewko kilka gwoździ na kształt krzyża.

jazda, jak wszędzie w Maracaibo, dość męcząca. Upał doskwiera, ale stopniowo w miarę przybliżania się do je­ziora pojawia się coraz więcej zieleni. Finałem jazdy jest boczna droga prowadząca do ujścia rzeki El Limon, wpa­dającej do laguny Sinamaica.

Zmianę środka komunikacji zwiastuje kilka łodzi z daszkiem, mających nas dowieźć na przestwór słynnego jeziora, oddzielonego mierzeją od fal morskich, jeziora, po którym w ostatnim roku XV wieku już krążyli Hisz­panie.

Sadowimy się wygodnie. Parsknął silnik i oto ruszamy stosunkowo wąskim kanałem obramowanym zielenią. Nieznośny upał ustępuje, z tym większą rozkoszą więc za­bieramy się do puszek z piwem, jakie jeden z przezornych muzyków zabrał w foremnej termoskrzynce.

Przed paru laty, kiedy płynąłem tędy po raz pierwszy, zdawało mi się, że zbita plątanina korzeni mangrowców, palm, nieznanych roślin była nie tak gęsta, a teraz chwila­mi płynęliśmy wręcz w zielonym tunelu, niczym podczas wycieczki w Disneylandzie. Żegluga stawała się coraz przy­jemniejsza.

Winien pan wiedzieć, że właśnie ze względu na ten mikroklimat często tutaj jeździmy z rodzinami. Ten kanał i jezioro to prawdziwa oaza chłodu. W Maracaibo, jak sam pan się przekonał, nawet w pomieszczeniach klimaty­zowanych nie jest zbyt przyjemnie, a tu — proszę.

Na brzegu kanału pojawiają się pierwsze palafitos, domki pobudowane na palach. Niektóre mają ściany z przewiewnych mat, inne z desek czy z czegoś w rodzaju fibry. Wiele z nich pomalowano na farbkowo lub na zielo­no. Większość ma dachy pokryte blachą. W porównaniu z klasycznym domkiem z palmową strzechą owe zdoby­cze cywilizacji prezentują się nędznie. Pod taką nagrzaną słońcem blachą mieszka się zapewne jak w piekarskim piecu.

Wreszcie koniec kanału, docieramy do miejsca, skąd widać większy akwen wodny.

Ta laguna — słyszę od swoich towarzyszy — jest

mocno rozgałęziona. Poszczególne grupy domków czy owe nawodne wsie mają swoje oddzielne nazwy. Tu od niepamiętnych czasów mieszkali Indianie i tu właśnie za­stali ich hiszpańscy odkrywcy. Oczywiście wszystkie chaty tkwią na wodzie i podstawowym środkiem komunikacji są czółna, chociaż niektóre skupiska domków połączono między sobą kładkami.

W pobliżu przemykają długie czółna mieszkańców Sina- maica, wyposażone w przyzwoite silniki Johnsona. Laguna jest rozgałęziona i w jej zakolach raz po raz pojawiają się nowe skupiska kolorowych domków. Jakkolwiek ludzie żyją tu od wieków, nic się zasadniczo na lagunie chyba nie zmieniło, wykluczając oczywiście zastąpienie wioseł spali­nowym silnikiem.

Bardzo lubię tutaj przyjeżdżać w powszedni dzień — zwierza się jeden z moich towarzyszy. — Wtedy laguna tętni pełnią życia. Ponieważ wszystko tu dzieje się na wo­dzie, więc na przykład o godzinie, kiedy kończą się lekcje w szkole na palach, aż roi się od łódek, łódeczek, którymi dziatwa szkolna wraca do domu. Pewnego dnia udało mi się również zobaczyć tutejszy pogrzeb. Odbywa się to w ten sposób, że nieboszczyk leży w dłubance i z udzia­łem krewnych opływa statecznie jezioro, a dopiero po ta­kiej rundzie trafia do wrót kościoła.

I my pływamy statecznie po lagunie Sinamaica popatru­jąc na tkwiące w wodzie domy. Nie są one zwykle wielkie i zawierają we wnętrzu dwa, trzy pomieszczenia, które mu­szą służyć całej rodzinie. Najwięcej widać w tych nawod­nych osiedlach dzieci pluskających się w wodzie. Są one prawdziwym bogactwem mieszkańców laguny. Nasz prze­woźnik też oświadczył z dumą, że jest autorem jedena­ściorga dzieci.

Z wody widać wyraźnie, iż chaty na palach nie są by­najmniej przeładowane sprzętami. Trochę naczyń kuchen­nych rozwieszonych na ścianach, jakieś worki, woreczki, mniejszy lub większy stół i kilka hamaków spełniających rolę łóżka, krzesła i kanapy.

Mieszkańcy laguny ze względów praktycznych, a mo­że również estetycznych dbają o swoje przydomowe ogródki. Czasem aż nierealnie wygląda palma kokosowa

zdająca się wyrastać wprost z wód laguny. Tymczasem mieszkańcy Sinamaica, nauczeni doświadczeniem, potrafią budować na wodzie swoje przyzagrodowe ogródki. Zale­żnie od głębokości wody tworzą sztuczne wysepki z mułu, korzeni mangrowych, skorup kokosowych i innego mate­riału, a z odległego brzegu przywożą trochę ziemi, na któ­rej sadzą kwiaty, czasem jakieś warzywa, a nawet wspo­mniane palmy. Nierzadko widać też dwie lub trzy kury, a czasem jakiegoś uwięzionego za nogę prosiaczka. Mieszkańcy mający pod podłogą głębszą wodę radzą so­bie w ten sposób, że wbijają dodatkowe pale w dno la­guny, łączą je belkami i budują w ten sposób coś w ro­dzaju pomostu. Potem przywożą czółnem ziemię i oto znowu na jeziorze wykwita nowa palma czy cieszące oko kolorowe kwiaty.

To wszystko wygląda dość dekoracyjnie i może na­wet interesująco. Indianie żyją od pokoleń na wodzie, ale tak naprawdę — mówi waltornista — trwanie tych osad jest wspomagane przez władze. Ludzie ci mieszkają na la­gunie, ponieważ otrzymują pomoc pieniężną od państwa. Inaczej, być może, te palafitos dawno zniknęłyby już z powierzchni jeziora. Wszystkie szkoły, budynki publi­czne pobudowano za państwowe pieniądze, podobnie jak instalacje elektryczne i inne udogodnienia. Tutejsi miesz­kańcy wywodzą się ze szczepu indiańskiego Paraujanos, ale od dawna nie ma tu Indian czystej krwi. Kiedyś trudnili się oni rękodziełem, rybołówstwem i zbieractwem, dziś oprócz obsługi ruchu turystycznego, jak kapitan naszej ło­dzi, wzorem Indian Guajiro zajmują się przemytem z Ko­lumbii.

Taka jest więc rzeczywistość Sinamaica, laguny ściąga­jącej turystów z całego świata, laguny, którą podobno przyrównywano do małej Wenecji, aby dała później na­zwę całej krainie. Trzeba chyba mieć dużo wyobraźni, by tutejsze indiańskie czółna porównywać z gondolami, a skromne palafitos z pałacami dożów. Ale ponieważ przyjęło się już Alonso de Ojedę obarczać tak wielką wyobraźnią, trzeba uznać tę legendę, zwozić turystów na całodniowe wycieczki i pokazywać im ludzi specjalnie dla nich sub­wencjonowanych.

Pod wieczór, kiedy na wodzie robiło się coraz przyje­mniej, dotarliśmy do centrum liczącej sobie około pięć­dziesięciu kilometrów kwadratowych laguny. Tu już widać było inwestycje. Oświetlone żarówkami wnętrza chat, ki­no, sklepy, kilka barów i girlandy żarówek zdobiących re­staurację „El Parador”, stanowiącą turystyczną oazę także dlatego, że w promieniu kilku mil tylko tu dysponują wo­dą nadającą się do picia dla turystów obawiających się wszystkiego, a zwłaszcza lokalnego jedzenia.

Dodatkowym źródłem światła tego wieczoru był pię­kny pomarańczowożółty księżyc w pełni, a więc księżyc nad Sinamaica, podkreślający tkwiące tu i ówdzie smukłe, po­jedyncze palmy.

Przyjemnie było po podróży w ciasnej łódce rozpro­stować nogi na werandzie restauracji „El Parador". Refle­ksy światła na wodzie, pływające na łódkach ogniki latarek i papierosów, wspomniany księżyc podkreślały egzotyczną nieco scenerię, w jakiej rozmawiało ze sobą gdzieś nad Morzem Karaibskim trzech Polaków: waltornista, skrzy­pek i pisarz.

Doskonały smak ryby pogodził nas z przeciwnościami losu, jakich doświadczaliśmy: ich ze słabym kursem boli- wara, a mnie z za krótkim pobytem w zachodniej części Wenezueli.

Oleista toń laguny rozświetlana kolorowymi refleksami świateł ze sklepów, z barów ukazywała inność świata do­mostw na palach od tego odległego o kilkadziesiąt kilome­trów, w którym rządzi nafta, kierując się swoimi bezwzglę­dnymi prawami. Niedaleko, w Maracaibo, rosną wciąż no­we wieżowce, oszałamiające sklepy i centra handlowe. Tu­taj trwa żywy skansen niewiele różniący się od ludzkich osiedli oglądanych pięć wieków temu przez Alonso de Ojeda. Pięćdziesiąt kilometrów oddziela dziś „małą We­necję” z czasów konkwisty od „stolicy nieba", którą nafta wepchęła już w dwudzieste pierwsze stulecie.

REGION PEŁEN HISTORII

Foldery zalecają turystom odwiedziny w stanie Falcon. Doskonałe zdjęcia przedstawiają tamtejsze wydmy (meda- nos), nostalgiczne fragmenty miasta Coro, pierwszej stoli­cy Wenezueli, oraz wielbłądy, specjalnie zaimportowane, aby turyści mogli wygniatać im grzbiety. Najogólniej rzecz biorąc dla przybyszów są w tym stanie nie kończące się plaże, smaczne ryby, kozie mięso i pamiątki wyrabiane z koziej skóry. Dekoracyjny i sławny jest też półwysep Pa- raguana, przywiązany wąskim pasemkiem lądu do konty­nentu.

Maracaibo Coro Valencia — Caracas — to głów­na, wygodna droga, która łączy obecną stolicę kraju ze „stolicą nieba”. W stanie Falcon z drogi tej po jednej stro­nie oglądać można czasami morze i piach, z drugiej sinie­jące w dali góry Sierra de Aguas Negaras.

Coro, pierwsza stolica

Przy nikłym bogactwie krajobrazowym stan Falcon nie może także niczym zaimponować gospodarczo. Nadzwy­czaj nędzna ziemia, brak wody, tylko wiatru jest tu w nadmiarze. Przydaje się on do napędzania wiatraków wyciągających z trzewi tej ziemi wodę do picia, której brak zwierzętom i ludziom. Kozy i muły znoszą jakoś ten nieprzychylny klimat, one też stanowią podstawowe bo­gactwo ludności.

Aż dziw bierze, że właśnie na tak niegościnnej ziemi powstało w 1527 roku Coro, najstarsze po Cumana miasto Wenezueli. Sławny ten później gród miał stać się świetną stolicą Provincia de Venezuela, kraju traktowanego przez Hiszpańską koronę dość lekceważąco. Brak złota i innych indiańskich skarbów wygasił żywe zainteresowania konk­wistadorów hiszpańskich, tym bardziej że obszar ten na pewien czas wyszedł spod ciężkiej ręki hiszpańskich zdo­bywców i przekazany został we władanie bankierom nie­mieckim. jak doszło do tak wyjątkowego zdarzenia w hiszpańskim podboju świata? Całkiem zwyczajnie.

Karol I dla Niemców lub Karo! V dla Hiszpanów miał iście królewski gest przy zaciąganiu pożyczek, których z reguły... nie spłacał. Starał się jednak zaspokoić swoich wierzycieli w inny sposób. I tak król Portugalii za trzysta pięćdziesiąt tysięcy dukatów dostał od Karola w zastaw Molukki, a Welserom, znanym niemieckim bankierom z Augsburga, przyznał monarcha władanie nad Wene­zuelą.

W ten sposób na Morzu Karaibskim, na jego brzegach i wyspach pojawili się Niemcy. „Na Hispanoli skupują zło­to za szkiełka — pisze Arciniegas w swojej książ­ce — w Meksyku nabywają kopalnie srebra, jednakże naj­większe nadzieje łączą z Wenezuelą, są bowiem dość łat­wowierni, aby uwierzyć w Eldorado i inne bajki".

Tak więc przez prawie ćwierćwiecze gubernatorzy mianowani przez Welserów rządzą Wenezuelą. W kroni­kach z tamtych czasów aż roi się od niemieckich nazwisk: Seiller, Ehringer, Hohermuth. Federmann, von Hutten i inni. Powoli jednak Niemcy nikną z terytorium dzisiej­szej Wenezueli i Kolumbii. Dżungla pochłania zarówno bankierów, jak i ich podwładnych. Okrucieństwo wobec Indian, bezwzględność w traktowaniu własnych łudzi po­woduje taki stan rzeczy. W rezultacie Niemcy nie zbudo­wali ani.jednego miasta na kontynencie amerykańskim, a zdobyte złoto przeciekło im przez pałce. Hiszpanie z nimi nie współpracują, Indianie zaś bronią się skute­cznie. Ostatecznie krół Karol V cofa w roku 1546 przywile­

je dotyczące Wenezueli. Od tego czasu Niemcy na długi czas wstrzymują się od udziału w podbojach Nowego świata.

W ich przedsięwzięciach zauważamy jeden interesują­cy rozdział, a mianowicie import drzewa gwajakowego do Europy. Towar ten był związany oczywiście z przywleczo­ną z Ameryki całkiem nową chorobą, zwaną kiłą lub syfili­sem. Dziś wiadomo prawie na pewno, że straszna ta cho­roba przybyła do brzegów Hiszpanii razem z Pinzónami na pokładzie „Pinty". W roku 1493 w Barcelonie zanotowano pierwszą epidemię kiły o niesłychanym natężeniu.

Średniowiecze uznawało zasadę, że jeśli Bóg ma anio­łów, to muszą istnieć też słudzy szatana. Jeśli więc syfilis przybył z Ameryki, więc i lekarstwa na tę chorobę należy szukać na tym kontynencie. I oczywiście znaleziono je. Było nim drzewo gwajakowe, czyli lignum vitae, które ro­sło na Antylach, na Florydzie, w Gujanie, Wenezueli i Ko­lumbii.

Handel tym drewnem okazał się natychmiast interesem nader intratnym. Być może nie przypadkiem też w roku 1515 ukazał się wielki traktat sławiący zalety gwajaku przy leczeniu syfilisu. Jego autorem był Ulryk von Hutten. Chy­ba nie przypadkiem też Filip von Hutten został później gubernatorem Wenezueli i dowódcą wojsk Welserów w tym kraju. Niewykluczone, że rosnący import gwaja­kowego drewna rozwijał się dzięki pracy von Huttenów z korzyścią dla Welserów.

Drzewo gwajakowe, rzecz jasna, to nie jedyny motyw działalności Welserów. Istniały przecież jeszcze: mit Eldo­rado, żądza złota i zysków, a także chęć odzyskania poży­czonych królowi sum.

Tak czy inaczej, wysłannik bankierów Ambroży Alfin- ger (Ehringer) pojawił się w Coro już w rok po założeniu tego grodu przez Juana de Ampies.

Współczesne Coro zamieszkuje ponad siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców. Chyba niektórzy z nich rozpamiętu­ją czasy świetności miasta, jednego z najważniejszych pod koniec XVI wieku w całej Wenezueli. Tu, w Coro, ustano­wiono wówczas nawet pierwsze w kraju biskupstwo, co

zapowiadało miastu piękną przyszłość, zwłaszcza że i naj­starszą katedrę zaczęto budować w roku 1583. Niestety, w niespełna sto lat później dobrze zapowiadająca się me­tropolia, wbrew pobożnym życzeniom obywateli miasta, utraciła na zawsze rangę stolicy Wenezueli. Po prostu pi­raci wszelkiego autoramentu byli zbyt natrętni i wciąż plądrowali miasto, starając się ograbić dokumentnie mieszkańców. Władzom nie pozostawało nic innego, jak przenieść się w bezpieczniejsze i chłodniejsze okolice, do Caracas. Tak się też stało, a Coro oddano na pożarcie bu- kanierom karaibskim, tak jak obecnie przeznacza się je dla grasujących tu coraz chętniej turystycznych hord. Dla nich hotele i plaże, dla nich dobre połączenia promowe z wyspami Arubą i Curacao, nie dla nich świeżo pobu­dowane rafinerie wenezuelskiej ropy na półwyspie Para- guana.

Dziś Coro jest cokolwiek sennym miastem zapatrzo­nym w historyczne pamiątki, urocze uliczki i podupadłe wielkopańskie rezydencje. Odrestaurowana dzielnica sta­rych, ślicznych domków w stylu kolonialnym musi podo­bać się każdemu, tak samo jak nie może się podobać brak zieleni w sławnym mieście Coro.

Do najświetniejszych zabytków Coro należy krzyż z akacji, pod którą odprawiono podobno pierwszą mszę na kontynencie. Wydarzenie to według zapisków historycz­nych miało miejsce 23 listopada 1527 roku.

Drugim niezmiernie ważnym wydarzeniem w historii Coro i całej Wenezueli było lądowanie w pobliżu La Vela niewielkiej flotylli Francisco de Mirandy, prekursora walk

o wyzwolenie Wenezueli spod władania Hiszpanów, w ro­ku 1806. Miranda zajął wtedy bez trudu Coro i jako sym­bol nowej republiki kazał wywiesić zaprojektowany przez siebie sztandar używany do dziś. jak wiadomo, jest on trójbarwny. W interpretacji Mirandy kolor błękitny, sym­bolizujący morze, oddzielał żółty ląd Wenezueli (wydmy półwyspu Paraguana?) od krwawej, a więc czerwonej Hiszpanii. Mirandę zmuszono do wycofania się z ojczyste­go brzegu, ale walka się rozpoczęła i patrioci pod wodzą Simona Bolivara nie jeden raz jeszcze atakowali dzierżą­cych władzę Hiszpanów.

Dzieło Simona Bolivara

El Libertador — Wyzwoliciel, człowiek, którego w We­nezueli i na kontynencie Ameryki Południowej otacza się dziś czymś w rodzaju religijnego kultu.

jak to się stało, że imię Bolivara otaczane jest taką czcią? Dlaczego idee, które głosił za życia ten, jakże kontrower­syjny w ocenie historyków człowiek nie tylko są wciąż ży­we, lecz stają się także coraz aktualniejsze?

A więc kim był Bolívar? W setkach i tysiącach artyku­łów, przemówień i książek — pisze profesor Łebków- s k i, autor polskiej monografii o Bolivarze — otrzymuje­my rozmaite odpowiedzi. I mamy oto Simóna Bolivara demokratę, rewolucjonistę i abolicjonistę, blisko związa­nego z życiem i dążeniem mas ludowych, albo Bolivara — zamożnego Kreoła — arystokratę z ducha, obyczaju i posta­wy, konserwatystę (a nawet reakcjonistę) i rasistę, albo utopijnego błędnego rycerza abstrakcyjnej wolności, albo reformatora, albo niekoronowanego cesarza — wojsko­wego dyktatora. Mamy tchórza i bohatera, kabotyna i apo­stoła. Jedni widzą w nim prekursora rewolucyjnej party­zantki antyimperialistycznej w Ameryce Łacińskiej drugiej połowy XX wieku, inni — duchowego ojca despotycznych reżimów wojskowych".

Wyrastająca ponad przeciętność postać Bolivara, jak wynika z rozważań profesora, wymyka się spod jednozna­cznej oceny. Niemniej odbiera on obecnie hołdy w całej Ameryce Łacińskiej jako prekursor idei jedności działania, dotychczas jeszcze nie zdefiniowanej, której konieczność wszyscy Latynosi uznają, szczególnie teraz, gdy Stany Zjednoczone za czasów prezydentury Ronalda Reagana starają się dbać przede wszystkim o własne interesy.

Bolívar przyczynił się do powstania pięciu niezależnych państw. Nie udało mu się zrealizować swego projektu zrzeszenia krajów wyrwanych spod hiszpańskiego pano­wania w jedno ogromne państwo. Zwycięzca znad Boyaca i spod Carabobo poniósł klęskę na kongresie w Panamie.

Obecnie bardziej niż kiedykolwiek oddaje się cześć ra­czej Bolivarowi myślicielowi i filozofowi niż Bolivarowi wojownikowi. W Caracas, jego rodzinnym mieście, król

hiszpański Juan Carlos spotkał się w 1983 roku z sześcioma szefami państw Ameryki Łacińskiej, by złożyć hołd Boliva- rowi, synowi baskijskich imigrantów, który walczył prze­ciwko Hiszpanii z pomocą Anglii] Wzruszającym symbo­lem pojednania jest ten nowoczesny i demokratyczny król Hiszpanii, który od UNESCO otrzymał pierwszą nagrodę imienia Simona Boiivara.

Tenże sam król wygłosił pochwałę bolivarowskiej myś­li: „Międzynarodowe prawo amerykańskie, które żywi się myślą Bolivara, zabrania użycia siły, odmawia uznania zdobyczy terytorialnych osiągniętych w wyniku wojny i wymaga pokojowego rozwiązywania wszystkich konflik­tów lub sporów międzynarodowych. Czy możemy oddać większy hołd Wyzwolicielowi w dwóchsetlecie jego uro­dzin niż stosując i urzeczywistniając te zasady?" — pytał Juan Carlos.

Bolivar urodził się 24 lipca 1783 roku w domu zamo­żnych plantatorów kakao. Miał 14 lat, kiedy dokonano brutalnej egzekucji na España, występującemu zbrojnie przeciw Hiszpanii. Simón Bolivar dorastał pod wpływem swego wychowawcy Simona Rodriguéza, który uformował młodzieńca jako człowieka wrażliwego na idee wolnoś­ciowe i sprawiedliwość. Następnie wyjechał na studia do Madrytu, a jako dwudziestolatek pojął za żonę Marię Te­resę Rodriguez del Toro (zmarła rok później).

Bolivar w czasie pobytu w Europie nasycił się hasłami Wielkiej Rewolucji Francuskiej, a także zafascynowała go postać Napoleona. Simón w romantycznym stylu zaprzy­siągł na jednym ze wzgórzy rzymskich, że zrobi wszystko, aby wyzwolić swoją ojczyznę spod panowania Hiszpanii.

Po stracie żony Bolivar poświęcił się całkowicie swojej idei. Powrócił w 1807 roku do Wenezueli drogą przez USA i rozpoczął konspiracyjną działalność wyzwoleńczą. Był członkiem organizacji, która wymusiła odwołanie hiszpań­skiego gubernatora w roku 1810. Później wyjeżdża do Anglii w poszukiwaniu wsparcia dla wenezuelskich patrio­tów, by znowu wrócić do kraju i razem z Mirandą toczyć walkę o wolność. Po klęsce w 1812 roku ucieka do Cura-

cao i do Kolumbii. W 1813 znowu powraca i na czele ma­łych sił zajmuje Caracas, aby raz jeszcze zbiec po kolejnej porażce do Kolumbii, a potem na Jamajkę.

Idea wielkiego zjednoczonego państwa w Ameryce Ła­cińskiej, wolnego od Hiszpanów, opanowuje go komplet­nie. Doczekała się ona wreszcie realizacji, lecz na jakże krótko. Okres zwycięstwa nad Boyaca w 1819, Carabobo w 1821, Quito w 1822 — dały Bolivarowi godność dyktato­ra, zaofiarowaną przez Peruwiańczyków.

Po kongresie w Angostura, który uczynił Bolivara pre­zydentem, a głównie po utworzeniu Wielkiej Kolumbii, rozpoczęły się intrygi i zawiść w otoczeniu Bolivara. Mi­mo to w styczniu odbył się jednak triumfalny wjazd Liber­tadora do Caracas.

Pod koniec lutego kłopoty zaczęły rosnąć, tak jak nie­porozumienie z Santanderem i innymi wodzami rewolucji. Wkrótce sny się skończyły.

Po zamordowaniu Sucre i zamachu na Bolivara w roku 1828, dokonanym przez popleczników Santandera, Gran Columbia przesunęła się znowu w sferę marzeń. W tej sytuacji Bolívar planował powrót do Europy, ale zmarł 17 grudnia 1830 roku, zanim podróż ta doszła do skutku. Miał wówczas 47 lat.

Na trzy miesiące przed śmiercią Bolívar, pozbawiony już złudzeń, co do losów swego dzieła, powiedział: „Ora­łem morze. Ten bowiem, kto służył rewolucji, orał mo­rze".

Gorycz i rozpacz gościły w jego sercu, gdy umierał w Santa Marta u stóp Sierra Nevada, w dworku ofiarowa­nym mu przez, o ironio losu, rycerskiego Hiszpana. Tra­wiony gruźlicą umierał na gruzach swoich marzeń twórca pięciu republik amerykańskich, z których jedna, Boliwia, nosi dziś jego imię. Na łożu śmierci skierował on swoje ostatnie orędzie do Kolumbijczyków, mieszkańców Wiel­kiej Kolumbii: „Padłem ofiarą mych prześladowców. Do­prowadzili mnie oni do grobu. Przebaczam im. Jeśli moja śmierć przyczyni się do zniesienia podziałów i urzeczy­wistnienia jedności, pójdę spokojnie do grobu".

W miesiąc po jego śmierci jeden z „wdzięcznych"' ro­daków Juan Antonio Gomez, gubernator Maracaibo,

opublikował i rozlepił na murach proklamację, w której pisał, źe śmierć Libertadora „przysporzy niezliczonych dóbr sprawie wolności i dobrobytu narodu: Bolivar, geniusz zła, żagiew anarchii, ciemiężycie! swojej ojczyzny — zakończył życie”.

Bolivar, jakby przeczuwał te obelgi i w czasie podróży nad brzegi Morza Karaibskiego mówił do swoich nieli­cznych, ostatnich już przyjaciół: „Było na ziemi trzech wielkich głupców: Chrystus, Don Kichot i ja".

lego prawdziwy testament polityczny był posępny i mógł się wydawać patetyczny, przesadny. Autor nadał mu formę listu do przyjaciela: „Z długich lat sprawowania władzy wyciągnąłem zaledwie kilka wniosków. Przede wszystkim nie jesteśmy zdolni rządzić się w Ameryce i je­dyną rzecz, jaką możemy zrobić, to wyemigrować. Ten kraj (miał na myśli całą Amerykę Łacińską — przyp. aut.) popadnie niechybnie w ręce małych tyranów, zbyt ma­łych, by dali się zauważyć, tyranów wszelkiej maści i rasy.

Zżerani przez zbrodnię i pokonani przez okrucieństwo będziemy przedmiotem pogardy Europejczyków, którzy nie raczą nas podbić. I gdyby było możliwe, aby jakaś część świata powróciła do pierwotnego chaosu, Ameryka uczyniłaby to..."

Bolivar, romantyk i idealista, spalający się w namiętnoś­ciach, miał — jak jego współcześni — skłonność do emfa­zy i przesady. W ostatecznym jednak wyniku zawsze brała u niego górę przenikliwość i dalekowzroczność.

Tym, co przetrwało z dzieła Bolivara, poza symboliką wyzwolenia znacznej części kontynentu, pozostającego od XVI wieku pod panowaniem hiszpańskim, jest wyniosłe i desperackie spojrzenie na historię, ludzi, polityczne zdrady, apetyty małych tyranów. Słowa i myśli Bolivara z upływem czasu okazują się ostrzegawcze i prorocze.

Uważajcie — mówił Bolivar — Amerykanie są gotowi sprzedać Kolumbię za jednego reala".

Kongres w Panamie zakończył się fiaskiem. Przyczyniły się do tego intrygi niektórych bliskich współpracowników Bolivara, a także akcje Stanów Zjednoczonych, które zgromadzenie po prostu storpedowały.

Wielkie plany Bolivara — pisał w dwóchsetnym roku urodzin Libertadora jeden z francuskich publicystów na łamach «Le Monde» — zachowały w pełni aktualność. Idee możliwie jak najściślejszego stowarzyszenia krajów, które zrzuciły hiszpańską dominację i w ogóle krajów całej Ameryki Łacińskiej, podejmują obecnie z coraz większą energią przywódcy świadomi wspólnoty swego losu. Oczywiście przeszkody są liczne i różnorodne. Ale wiele rezolucji już podjęto, a w niedawnej Deklaracji z Cara­cas apeluje się do rządów państw latynoamerykańskich

0 utworzenie wspólnoty narodów Ameryki Łacińskiej i potępia się zagraniczną interwencję w sprawy kontynentu. Jest pewne, że któregoś dnia wspólne interesy wezmą górę nad podziałami, nieporozumieniami i sztucznymi różnicami, a wtedy spełnią się marzenia Bolivara”.

Dalekowzroczność Bolivara sprawdziła się również w odniesieniu do jego słów o kontynencie wydanym na łup tyranów. Przecież cały wiek XIX to dla znacznej części Ameryki Łacińskiej czas morderstw politycznych, małych

1 krwawych dyktatorów, natomiast w wieku XX spotykamy na tym kontynencie rządy nie mające nic wspólnego z prawem.

Dzisiejsza inteligencja latynoamerykańska popiera i rozwija myśl polityczną Bolivara.

W Puerto Cabello

Pod kołami syczy usypiająco asfalt drogi numer 3. Do Puerto Cabelló nie zostało już wiele kilometrów. W wozie jest gorąco, nawet widok połyskliwych fal Morza Karaib­skiego nie daje teoretycznej choćby ochłody. Z lewej „burty" naszego samochodu rozciąga się Zatoka Smutku (Triste), zwana także niekiedy Zatoką Łez. Niedawno, w czasie wierceń podmorskich, dokonano tutaj makabry­cznego odkrycia tysięcy szkieletów spoczywających na dnie zatoki. Były to ofiary żółtej febry, wyrzucane za burtę z kotwiczących przy bagnistych niegdyś brzegach statków. Taki los spotkał między innymi sławnego korsarza sir Fran­cisca Drake'a

Puerto Cabello było niegdyś najważniejszym po Carta- genie punktem warownym Hiszpanów w Nowym Świecie. Znakomite, naturalne położenie portu dawało wskutek swoistego ukształtowania brzegu pewne i nader bezpie­czne schronienie. Stąd wzięła się również nazwa portu — Puerto Cabello, czyli Port Włosa. Nazwa ta pochodzi z ma­rynarskiego powiedzenia, że jest to tak bezpieczna przy­stań, iż wystarczy pojedynczy włos, aby pewnie zacumo­wać statek.

W ostatnich latach w Puerto Cabello dokonuje się ogromnych przeładunków i port ten stał się drugim co do wielkości portem Wenezueli. Wybudowane niedaleko od miasta zakłady petrochemiczne dodatkowo zwiększają znaczenie Puerto Cabello. Niegdyś ostatni umocniony punkt oporu Hiszpanów w walce z patriotami wenezuel­skimi został dziś zdobyty przez turystów. Biura podróży w pięknych plażach okalających miasto i gorących kąpie­lach siarkowych upatrzyły doskonały pretekst do ściągania w te okolice miejscowych i zagranicznych turystów.

Obejrzawszy należycie wszystkie historyczne miejsca w Puerto Cabello wykręciliśmy z Lechem Adamowiczem na południe, aby dotrzeć do Valenci, a później na miejsce sławnej bitwy pod Carabobo, decydującej o ostatecznej klęsce Hiszpanów w Południowej Ameryce. W czasie jazdy męczyłem Lecha, żeby pokazał mi „drewnianą krowę", pa­

lo de vaca, o której entuzjastycznie pisał sam Aleksander Humboldt. W tych okolicach spotkał on takie drzewa i osobiście sprawdzał ich zalety. Lech nie zdołał jakoś od­szukać dla mnie krowiego drzewa i musiałem zadowolić się opisem sprzed stu osiemdziesięciu laty. Humboldt pisał:

Od szeregu tygodni słyszeliśmy o drzewie, którego sok jest spożywany jako posilne mleko. Zwie się ono »drzewem krowim«. Powiadano nam, że Murzyni pracują­cy na fermie spożywają spore ilości tego roślinnego mieka, uważając je za zdrowy pokarm. Zdziwiło nas to, albowiem wszystkie mleczne soki roślinne mają smak ostry lub gorz­ki i są mniej lub bardziej trujące; lecz doświadczenie na-

byte podczas pobytu na fermie przekonało nas, że opo­wiadanie o własnościach palo de vaca nie było przesadzo­ne. Kwiatów tego drzewa nie widzieliśmy; owoc ma mało miękiszu i zawiera jeden, czasem dwa orzechy. Z nacięć na pniu wycieka obficie lepkie, dość gęste mleko, pozba­wione ostrego smaku, o przyjemnej woni balsamu. Piliśmy go dużo wieczorem przed snem i rano, bez jakichkolwiek przykrych następstw. Jedynie kleistość mleka jest cokol­wiek nieprzyjemna. Murzyni i wolni pracownicy na plan­tacji spożywają je z chlebem kukurydzianym i manioko­wym. Zarządca zapewniał nas, że w okresie, gdy palo de vaca daje najwięcej mleka Murzyni poprawiają się szybko. Niezwykłe to drzewo wydaje się znamienne dla Kordylie- rów przybrzeżnych aż po Maracaibo".

Choć Kordyliery istnieją nadal, nie spróbowałem „drewnianego" mleka, ale za to zażądałem od Lecha pokazania mi przynajmniej narodowego drzewa Wene­zueli — araguaney.

Nie była to zapewne najlepsza pora do tego rodzaju poszukiwań, ale w końcu udało nam się, dość daleko od drogi, dostrzec piękny samotny okaz tego niezwykłego drzewa. Kwitnie ono podobno nie dłużej niż trzy dni. Araguaney, po łacinie Tabenia Chrysanta, podczas pory deszczowej wypuszcza liście, które następnie wraz z na­dejściem suszy giną. Drzewo tkwi wtedy pozornie martwe, świecąc z daleka gładkim, dość wysokim pniem i rozłoży­stymi gałęziami. Pewnego dnia araguaney okrywa się nagle żółtozłotymi kwiatami, tworzącymi charakterystyczny całun dokładnie pokrywający drzewo. Każda gałązka ma po kilka pęczków kwiatów złożonych z kilku lub kilkunastu wydłu­żonych kielichów. Drzewo nie ma wtedy ani odrobiny zie­leni i całe pyszni się wyłącznie złotem. Na wysuszonych połaciach traw takie samotne, pokryte kwieciem drzewa tworzą widok niezwykły, zwłaszcza że w czasie kwitnienia w pobliżu araguaney skupiają się szukające cienia zwierzę­ta i ptactwo.

Po dość uciążliwej wędrówce pod drutami okalającymi pastwisko udało mi się dotrzeć w pobliże pięknie kwitną­cego drzewa i przywieźć do Polski całkiem niezły jego obraz utrwalony na kolorowej kliszy.

Siedziba generała Paeza

W pobliżu Vatenciy trzeciego co do wielkości miasta Wenezueli, widać, że wokół ponad czterystotysięcznego grodu ulokował się przemysł. Obok licznych zakładów no­szących niewątpliwie miejscowe piętno jest także sporo należących do firm zagranicznych, jak na przykład Ford, Johnson Johnson i inne.

Lech, który o wenezuelskich sprawach wie dużo, jeśli nie wszystko, mówi o dość szczególnym problemie wystę­pującym w przemyśle, zwłaszcza tu, w pasie przemysło­wym Valencia — Maracay.

Wyobraź sobie, że występują tutaj trudności z dy­scypliną pracy. A tak. Mamy sporo biednych ludzi, którzy potrzebują pieniędzy, a mimo to absencja przy stanowi­skach pracy w tych i innych fabrykach jest ogromna. W czasie weekendów dochodzi do dwudziestu procent zatrudnionych, co poważnie dezorganizuje pracę zakła­dów. Zakłócenia w dostawie surowców, duża fluktuacja, no i ta absencja przysparzają siwych włosów bossom tutej­szego przemysłu.

No dobrze, ale jakie są zasadnicze przyczyny takie­go stanu rzeczy?

Z pewnością przede wszystkim brak wykwalifikowa­nej siły roboczej — dobrych techników, doświadczonych majstrów. W Wenezueli zawsze były z tym kłopoty. Ponad­to w niektórych zakładach są uciążliwe warunki pracy, co przy niewysokich zarobkach powoduje, że wielu zatrud­nionych szuka lżejszej pracy za te same pieniądze, a wielu innych, bardziej zaradnych, woli trudnić się byle jakim handelkiem, niż pracować i przestrzegać dyscypliny.

Czy próbuje się jakoś rozwiązać ten nie najłatwiejszy przecież problem?

Głównie poprzez edukację w kraju i stypendia na studia zagraniczne, a także stary sposób importu ludzi z zagranicy. Przodują tu, jak wiesz, napływający legalnie i nielegalnie Kolumbijczycy, ale Wenezuela od lat prowa­dziła i prowadzi otwartą politykę imigracyjną. Już na po­czątku osiemnastego wieku przyjechało tu około czter­dziestu tysięcy mieszkańców Wysp Kanaryjskich, a w po­

łowię dziewiętnastego wieku wielu Niemców. Przypłynęli następnie Włosi, Portugalczycy, Libańczycy i inni. Dziś ocenia się na przykład, że mamy w Wenezueli na począt­ku lat osiemdziesiątych ponad sto pięćdziesiąt tysięcy Ara­bów, prawie dwadzieścia tysięcy Amerykanów z północy i mniej więcej tyle samo Kubańczyków, którzy opuścili Kubę po zwycięstwie rewolucji. Mamy też w Wenezueli około trzech tysięcy członków Polonii. W latach pięćdzie­siątych nasz dyktator Perez Jimenez sprowadził około pół miliona Europejczyków do pracy w naszym rolnictwie. Ale tak jakoś się stało, że większość ich odeszła do miast i znowu nasze rolnictwo kuleje, zmuszając państwo do ogromnego importu żywności. Są to skomplikowane w ca­łości problemy, podobnie jak nasze budownictwo miesz­kaniowe. Wrócimy jeszcze kiedyś do tego, a teraz przyj­rzyjmy się trochę Valenci.

Miasto zaczęliśmy zwiedzać, jak przystało na dwóch samotnych mężczyzn, od chłodnego lokalu, gdzie serwo­wano bardzo smaczne piwo, które dla zdrożonych jazdą i upałem podróżnych wydało się nektarem. Zaraz potem zdecydowaliśmy się na krótki spacer po śródmieściu.

Na Plaza Bolívar zastaliśmy oczywiście jeden z dziesiąt­ków tysięcy pomników Bolivara. El Libertador stał tym ra­zem na wysokiej kolumnie, na której umieszczony był wy­kaz wszystkich ważniejszych bitew o niepodległość. Du­mą mieszkańców Valenci nie jest jednak ten pomnik, lecz największa w świecie arena przeznaczona na walki byków. Imponująca ta budowla jest chyba jakoś specjalnie skons­truowana. Cóż bowiem musi się dziać w czasie jakiejś wal­ki sławnego matadora, gdy wrzeszczą tu i tupią jedno­cześnie dziesiątki tysięcy ludzi.

W Valenci Lech załatwiał swoje sprawy, ja zaś w ciągu dwóch, może trzech godzin starałem się zapoznać z mia­stem. Nie zrobiło ono na mnie oszałamiającego wrażenia: pohiszpańska katedra na dawnym Plaza de Armas, kilka świeżo pobudowanych wieżowców, trochę starych pię­knych domów i to wszystko. Piętno dawnych hiszpańskich urbanistów, tak wyraźne w całej Ameryce Południowej, dało się zauważyć także tutaj, w Valenci.

Historycznym zabytkiem numer jeden w mieście jest

z pewnością La Casa de Paez, czyli siedziba pierwszego I prezydenta Wenezueli generała Jose Antonio Paeza, zna- I komitego wojownika i... półanalfabety. Urodził się on na I llanos w stanie A pure, w rodzinie biednego chłopa i przez I całe życie był związany emocjonalnie ze stepami Wene- I zueli. Dzięki swemu samorodnemu talentowi wojskowe- I mu odniósł wiele zwycięstw w bitwach z Hiszpanami i zy- I skał przydomek „Lew Apure".

Jose Antonio Paez żył w latach 1790—1873 i stworzył I

0 sobie całą legendę. Był urodzonym strategiem wojskowym

1 żołnierskie szczęście szło za nim wszędzie. Brał udział I w tak ważnych bitwach o wolność Wenezueli, jak Yagual I (październik 1816), Palital (grudzień 1816), Macuritas (sty- I czeń 1817), Apure (kwiecień 1819), a wreszcie Carabobo I (czerwiec 1821) i w ostatniej bitwie z Hiszpanami na kon- I tynencle Południowej Ameryki Puerto Cabello (listopad 1823).

Paez w początkach swej kariery był prawdziwym wo­dzem ludu, partyzantem i półbogiem dla biednych wieś­niaków i kowbojów tworzących jego oddziały. Nękał pod­chodami wojska hiszpańskie na szerokich llanos, konfi- | skował ziemię obszarnikom trzymającym z Hiszpanami

i obiecywał tę ziemię rozdać swoim partyzantom. Paez sam mianował się wodzem llaneros. Jego filozofia była nieskomplikowana: należy bić Hiszpanów i wyzwolić co najmniej ukochany rodzinny stan Apure. W tej swojej prywatnej niejako wojnie nie liczył na nikogo; zwyciężał sam ze swoimi półdzikimi jeźdźcami. Z Bolivarem związał się dość późno, dopiero w 1816 roku, dając mu do dyspo­zycji armię liczącą tysiąc pięćset jeźdźców. W rewanżu Bo­livar mianował go dowódcą wojsk wenezuelskich oraz dy­ktatorem.

Zbierając siły Bolivar szykował się do swojej niepraw­dopodobnej wyprawy, mającej na celu sforsowanie An­dów i zaskoczenie Hiszpanów w Kolumbii. Ta szalona eks­pedycja powiodła się i w roku 1819 w czasie bitwy nad rzeką Boyaca Bolivar i jego sterani drogą półnadzy żołnie­rze pokona!i świetne formacje Hiszpanów.

Jose Antonio Paez tymczasem nie miał zamiaru popie­rać panamerykańskich idei Bolivara. Pragnął od razu dać

wolność Wenezueli. Rezultatem takiego stanowiska był bunt przeciwko Bolivarowi, przeciw Wielkiej Kolumbii. Paez ogłosił oderwanie się Wenezueli od Wielkiej Kolum­bii, tak niedawno utworzonej. W rok po bitwie dającej sła­wę Bolivarowi i jego żołnierzom kongres w Valenci uchwa­lił nową konstytucję i wyniósł Jose Antonio Paeza do godności pierwszego prezydenta Republiki Wenezueli. Tak więc los gorzko obszedł się z Bolivarem i jego ma­rzeniami o Wielkiej Kolumbii. Jego rodzinny kraj pierwszy oderwał się od federacji państw mających tworzyć Wielką Kolumbię.

Paez był dumny ze swoich walk i zwycięstw. Zadbał

o to, aby w domu, który zajmował w Valenci, wszystkie te bitwy zostały uwidocznione na ścianach. Pod jego osobi­stym nadzorem z wielką dbałością o szczegóły w latach 1829—1830 Pedro Castillo, wzięty ówczesny malarz, uwido­cznił na ścianach zwycięstwa lokatora tego domu, który obecnie stał się siedzibą gubernatorów stanu Carabobo.

Pierwszy okres prezydentury Paeza trwał pięć lat. Nie były to lata łatwe ani dla Wenezueli, ani dla jej prezyden­ta. Wyniszczony kraj, słabo zaludniony, mimo ambitnych poczynań Paeza nie rozwinął się zbytnio. Paezowi udało się jedynie pobudować trochę dróg, które w owych cza­sach praktycznie w Wenezueli nie istniały. Pierwszemu prezydentowi przypisuje się też powiedzenie: „Wenezu­ela jest mleczną krową, którą wszyscy doją> ale nikt nie karmi".

W dawnym domu generała-prezydenta obejrzeć mo­żna również portret malowany w roku 1859, gdy prezy­dent dobiegał już siedemdziesiątki. Obraz ten przedsta­wia, pochlebioną zapewne, podobiznę męża stanu, który miał za sobą już dwie prezydentury (druga od 1839 do 1846) i za dwa lata miał objąć po raz trzeci ten wysoki urząd w wyniku kolejnego zamachu stanu. Ta ostatnia dy­ktatura trwała już tylko dwa lata, po czym stary wojownik, zmuszony do rezygnacji w roku 1863, udał się na wygnanie do Stanów Zjednoczonych, gdzie zmarł dziesięć lat pó­źniej, pozostawiając obszerną Autobiografię i opis kampa­nii Apure. Z pracą tą łączy się niechlubna rola naszego ro­daka, adiutanta Paeza. Autorka książki Araguaney Salomea

M. Wielopolska przytacza z pracy wenezuelskiego historyka taką oto wzmiankę: „Oryginał pracy Paeza Cam- parnas de Apure zgubił w Paryżu żądny przygód obieży­świat Polak Michał Rola-Skobiski, adiutant Paeza, roz­trwoniwszy uprzednio w hulaszczym nurcie swego życia pieniądze wręczone mu przez generała, przeznaczone na opłacenie kosztów wydania jego dzieła”.

Nas pocieszyć może jedynie fakt, że opis kampanii A pure ostatecznie został opublikowany i przechował się do naszych czasów.

Carabobo

Droga prowadziła nas teraz na południowy zachód, na miejsce sławnej bitwy pod Carabobo, czyli jakby na nasze Pola Grunwaldzkie. Gdzieś niedaleko stąd hiszpański ge­nerał La Torre bronił oddziałom Bolivara dostępu do Va- lenci. Jako zawodowiec La Torre wybrał znakomitą pozy­cję, która wydawała się nie do sforsowania. Ale właśnie tu przypieczętowany został los Hiszpanów na kontynencie. Generał miał pięć tysięcy doskonale uzbrojonych żołnie­rzy i świetne stanowiska, Bolivar zaś zgromadził aż sześć tysięcy ludzi, razem z ochotnikami brytyjskimi i Irlandczy­kami. Wojsko to, jako strona atakująca, znalazło się oczy­wiście w sytuacji trudniejszej. Bohaterem bitwy, która roz­gorzała 24 czerwca 1821 roku, był znany nam już generał Paćz. Odnalazł on mało znaną ścieżkę prowadzącą z San Carlos przez zalesione wzgórza i przeprowadził nią żoł­nierzy na prawe skrzydło nieprzyjaciela. Nagły atak kawa­lerii Paćza przesądził los oddziałów generała La Torre. Bitwa trwała zaledwie godzinę, ale więcej niż trzy tysiące Hiszpanów zginęło w niej, zostało ranionych lub dostało się do niewoli. Reszta wycofała się do twierdzy w Puerto Cabello, skąd dwa lata później uparty Paez wypchnął ich ostatecznie z kontynentu.

Pomnik bitwy pod Carabobo wznosi się potężną bryłą na sporej przestrzeni dobrze uporządkowanego parku. Zbudowany z kamienia na zwałach wulkanicznej lawy jest miejscem licznych wycieczek dziatwy wenezuelskiej i tu­

rystów. Płaszczyzny pomnika pokrywają brązowe reliefy przedstawiające sceny z bitwy. Niezależnie od tego po­mnik zdobią postacie ludzkie, konie, Iwy, a także orzeł z rozpiętymi skrzydłami, podobny do tego z Pico Aguila.

Pomnik — narodowa pamiątka — ma stałą wartę hono­rową, złożoną z żołnierzy w historycznych mundurach. Zmieniają się oni co godzinę podczas efektownej cere­monii z udziałem licznych widzów.

Zmiana warty dokonywana jest zawsze z wielkim roz­machem, a żołnierze opuszczający posterunek defilują ra­zem z małym oddziałkiem aleją zdobioną po obu stronach popiersiami generałów, którzy mieli swój udział w zwycię­stwie nad Hiszpanami.

Wśród tych marsowych głów nie ma niestety jednej, która mogłaby nas szczególnie interesować. Brak miano­wicie popiersia co najmniej jednego z Polaków.

Wśród żołnierzy Bolivara znajdowało się bowiem, jakże mogło być inaczej, wielu Polaków. Wśród nich najbarw­niejsza postać to niewątpliwie Izydor Borowski.

Przyszły adiutant Bolivara i późniejszy wszechwładny wezyr szacha Persów urodził się w modrzewiowym dwor­ku na mazowieckich piaskach w pobliżu Pułtuska. Jak większość szlacheckich synów tamtych czasów, młody Bo­rowski rozglądał się raczej za koniem i szabelką niż za na­uką. Nic dziwnego tedy, że gdy do modrzewiowego dworku dotarła „odezwa do Polaków", w której generał Dąbrowski „umocowany do formowania Legyonów Pol­skich we Włoszech" wzywał do zaciągania się pod polskie sztandary, Borowski ruszył przez zieloną granicę razem z wieloma młodymi Polakami. Była to druga połowa 1797 roku.

Na ziemi włoskiej Borowski brał udział w niezliczonych marszach i krwawych bitwach, dosłużył się też awansu na podporucznika. Legioniści polscy wygrali wiele bitew, ale kiedy zdawało się, że Legiony Dąbrowskiego razem z Fran­cuzami ruszą „z ziemi włoskiej do Polski", Napoleon, wó­wczas pierwszy konsul, zawarł pokój z Austrią i Legiony na podstawie tego traktatu zostały rozwiązane. Przemiano­wano wtedy oddziały polskie na 113 i 114 półbrygadę oraz postanowiono wysłać je na San Domingo, gdzie miały

tłumić powstanie murzyńskie, dowodzone przez generała Toussaint-Louverture, razem ze słabnącymi tam siłami francuskimi.

O przeprawie przez Atlantyk, o głodzie, sztormach, braku wody i upałach, jakie stały się udziałem naszych le­gionistów, pisano już w wielu pamiętnikach z tamtych cza­sów. Ola nas najważniejsze jest, że nasz bohater uniknął złej gorączki i dojechał cało na karaibską wyspę, gdzie Po­laków rzucono niemal z marszu do walki z mieszkańcami San Domingo. Wielu legionistów, przekonanych, że prze­lewają krew w złej sprawie, zdezerterowało i przyłączyło się do wojsk powstańczych. Także porucznik Borowski po- rzucił swój batalion gdzieś na początku 1803 roku, czyli na rok przed ostateczną ewakuacją wojsk francuskich z wys­py. Najpierw przyłączył się on do czarnych powstańców, później zaś przystał do „Braci Wybrzeża", a więc został członkiem „związku zawodowego" korsarzy Morza Ka­raibskiego.

W odróżnieniu od zwykłych zbójów morskich „Bracia Wybrzeża" chcieli uchodzić za „obrońców ludności Ar­chipelagu Antylskiego", ale rzadko to im się udawało. Eks- -porucznik Borowski i kilku innych legionistów pływało na korsarskim brygu nie gardząc zapewne rabowaniem ła­dunków, przewożonych przez załadowane hiszpańskie ga­leony. Szkoda, że brak nam informacji o tym rozdziale ży­cia porucznika Borowskiego.

Odnajdujemy go jednak już w roku 1809 na pokładzie „Leandro", historycznego statku, którym płynie generał Francisco de Miranda, aby wszcząć w Ameryce Południo­wej powstanie przeciw Hiszpanom. Miranda, ceniący Po­laków od czasu spotkania z królem Stanisławem Augustem Poniatowskim, chętnie przyjął na pokład kilkunastu ochotników wolności na Kubie i u brzegów San Domingo. Izydor Borowski chciał najwidoczniej wesprzeć własną rę­ką szczytne ideały Mirandy i bez żalu porzucił czarną flagę „Braci Wybrzeża".

Miranda, jak wiemy, poniósł klęskę w walkach z Hisz­panami i wycofał się z Wenezueli na jamajkę. Razem z nim zralazł się na wyspie porucznik Borowski z pora­nioną poważnie lewą dłonią. Dla Polaka zaczął się teraz

najcięższy okres w jego życiu. Tułał się po całych Karai­bach, chorował, ale cztery lata później porucznik znalazł się znowu w Wenezueli u boku Simóna Bolivara. Odtąd przez jedenaście lat Borowski nieprzerwanie znajduje się w bliskim otoczeniu Libertadora. Razem z jego oddziałami jest pod Cartageną, walczy w Wenezueli i nad Orinoko. Żołnierskie szczęście nie dopisuje jednak Wyzwolicielowi i oto znowu widzimy Borowskiego jako adiutanta Bolivara na Jamajce.

Walka jeszcze się jednak nie skończyła. Wiosną 1816 roku na pokładach korsarskich żaglowców Bolivar ląduje na brzegu Wenezueli, aby rozpocząć decydujący etap walki o wolność. Borowski, już w randze generała, organi­zuje wywiad wojsk powstańczych, a kiedy w 1819 roku Bolivar podejmuje sławny marsz przez Andy, jest jednym z organizatorów tej wyprawy i marszu w głąb Kolumbii. 7 sierpnia właśnie Borowski rozpoczyna decydującą bitwę nad Boyaca, w wyniku której Hiszpanie zmuszeni są do wycofania się z Południowej Ameryki. Borowski ma wów­czas 43 lata i obsypany zostaje przez Bolivara zaszczytami

i nagrodami.

Nie trwa to długo. W otoczeniu Bolivara, znanego z kapryśnego usposobienia, rozgrywają się intrygi, w wy­niku których Borowski, a razem z nim większość Polaków skupionych w armii, musi porzucić służbę. Generał w 1821 roku opuścił Bogotę, a następnie Południową Amerykę. Zamknął się kolejny rozdział w niezwykłym życiorysie ma­zowieckiego szlachcica.

Wkrótce potem Borowski zwerbowany został w Paryżu do reorganizowanej pospiesznie armii perskiej. W Tehe­ranie powitano go, jako doświadczonego oficera, z otwar­tymi rękami. Żyła tam wciąż pamięć o waleczności i rycer­skości Polaków,. tradycyjnych sprzymierzeńcach Persów w wojnach z Turkami. Borowskiego mianowano od razu emirem, a po zorganizowaniu piechoty perskiej wezyrem. Na jej czele „wezyr z Mazowsza" odniósł wiele zwycięstw w walkach z Afganami i wyszkoloną przez Anglików armią turecką. Borowski dowodził również karną wyprawą zorganizowaną przeciw rozbójniczym emiratom, leżącym na południowym brzegu Zatoki Perskiej.

W roku 1826 ruszyła przeciwko Afganom wielka wy­prawa wojsk perskich. Armią dowodził polski wezyr Bo­rowski. Wyprawa doszła pod twierdzę Herat, likwidując po drodze większe i mniejsze oddziały nieprzyjaciela. Pod murami miasta prowadzono roboty saperskie, aby rozpo­cząć regularne oblężenie. Podczas kolejnej kontroli robót zabłąkany pocisk trafił generała wezyra Izydora Borow­skiego kończąc jego awanturniczy żywot. Afgańska kula położyła kres życiu mazowieckiego szlachcica, który wal­czył o szlachetne ideały we Włoszech, na wyspach antyl- skich i w Ameryce Południowej. Szkoda, że postać Borow­skiego nie zachęciła jeszcze nikogo do napisania doku­mentalnej opowieści o jego barwnym życiu. Zapewne nie mniej barwne są postacie innych Polaków, choć zaledwie wzmiankowani w annałach wenezuelskich. W kilku przypad­kach zachowały się często jedynie rodowe nazwiska, a i to czasami zniekształcone. Godzi się tutaj wymienić przede wszystkim pięć nazwisk Polaków uwiecznionych na wzno­szącym się w centrum Caracas pomniku de los Proceres. Widnieją tam nazwiska: Gustawa Berguda, Filipa Martina, Izydora Borowskiego, Ferdynanda Sierakowskiego i jana Brigarda.

O Izydorze Borowskim napisaliśmy już wiele, wypada więc teraz zająć się postaciami Filipa Maurycego Marcinkow- skiego-Martina i Gustawa Adolfa Berguda, choćby z tego względu, że razem z Borowskim dotarli na ziemię wene­zuelską na pokładzie korwety „Leander". Byli oni towarzy­szami Mirandy, który w lutym 1806 roku zamierzał po wy­lądowaniu pokonać Hiszpanów i wyzwolić swą ojczyznę. Niestety, okręty hiszpańskie, od dawna powiadomione

o ekspedycji Mirandy, czekały w pobliżu Cumare na „Leandra" i dwa towarzyszące szkunery. W wyniku walki Gustaw Adolf Bergud wraz z innymi bojownikami o wol­ność Wenezueli dostaje się do hiszpańskiej niewoli w dniu 27 kwietnia. Uwięziono go w twierdzy San Felipe w Puerto Cabello. W trzy miesiące później w tym samym więzieniu zostaje stracony. Amerykański kronikarz wyprawy Miran­dy — Moses Smith podaje w swojej wydanej sześć lat póź­niej książce dramatyczne szczegóły śmierci Berguda. Pi­sze on: „zakuty w kajdany w spokoju oczekiwał egzekucji

i zanim ta nastąpiła zwrócił się do swoich towarzyszy ze słowami: Bądźcie dzielni, nie traćcie nadziei, że pomścicie się na tych wściekłych psach. Wszyscy cierpieliśmy, lecz moje cierpienia zaraz się skończą. Umieram bez winy. Wojska Mirandy pod trójbarwną flagą osiągną triumf nad wrogami, złamią okowy niewoli i wezmą zapłatę za moją śmierć”.

Filip Maurycy Marcinkowski urodził się gdzieś koło ro­ku 1785 w Warszawie. Do Wenezueli przybył, jak już wspominaliśmy, z Mirandą, którego poznał w Anglii. Mar- tin-Marcinkowski miał za sobą naukę w angielskich szko­łach, a także czteroletnią służbę w brytyjskiej marynarce wojennej. Przypuszcza się, że nasz rodak był członkiem załogi słynnego okrętu Nelsona „Victory” podczas bitwy pod Trafalgarem. Filip Marcinkowski po nieudanej ekspe­dycji „Leandra” nie zraził się do sprawy niepodległości Wenezueli i nadal walczył u boku Bolivara. Wyróżnił się między innymi w bojach o słynną Cartagenę. Marcinkow­ski ochoczo nadstawiał skóry za sprawę wolności Wene­zueli, był kilkakrotnie ranny i dosłużył się stopnia genera­ła. Po upadku Wielkiej Kolumbii osiadł w Bogocie. Zmarł w wieku około 70 łat, zostawiając syna Karola.

O Ferdynandzie Sierakowskim i janie Brigardzie, bądź co bądź postaciach pomnikowych, wiemy żenująco mało. Sierakowski dosłużył się stopnia pułkownika, walczył dłu­go u boku Wyzwoliciela i podobno na wieść o wybuchu powstania listopadowego powrócił do Polski.

Jan Brigard, chyba rodem z Krakowa, był siostrzeńcem generała Jana Henryka Dąbrowskiego. Oficer ten po za­kończeniu walk osiadł na stałe w Kolumbii.

W historiografii wenezuelskiej występują jeszcze takie nazwiska, jak Ludwig Flegel, Mirosław Rawicki, Jan Skoli­mowski, ale poza suchymi wzmiankami brak jest jakich­kolwiek informacji o ich działalności.

Nieco więcej wiadomo natomiast o Wojciechu Zdzis­ławie Lutowskim, który okazał się wspaniałym propagato­rem techniki europejskiej w Wenezueli.

Lutowski, student Politechniki Warszawskiej, był uczest­nikiem powstania 1830 roku, następnie zbiegł do Francji, gdzie kontynuował studia. Potem wyjechał do Anglii,

a w roku 1841 do Wenezueli. Oprócz licznych obiektów publicznych zbudował w Wenezueli pierwsze drogi koło­we. W Wenezueli, dość prymitywnym w owym czasie kra­ju, Lutowski zaprojektował tak śmiałe przedsięwzięcia, jak kolej górska z Caracas do La Cuaira. Ożenił się z Wene­zuelką, miał dwóch synów oraz dwie córki. Dwa razy od­wiedzał Europę (Francja, Hiszpania), gdzie patentował swoje wynalazki. Po uzyskaniu wiadomości o wybuchu w Polsce powstania styczniowego zaprojektował karabin maszynowy i oddał go Polskiemu Komitetowi Wojennemu we Francji.

Lutowski zmarł w roku 1871 w Ciudad Bolivar na żółtą febrę.

Okolice Maracay

Droga z Valencia do Maracay prowadzi nad brzegiem sławnego jeziora Valencia. Niestety, nie widać go z drogi, jakkolwiek ta doskonała autostrada biegnie po terenie, który niegdyś stanowił dno jeziora. Prawie dwa wieki te­mu o tym śródlądowym zbiorniku wód tak pisał sam Ale­ksander Humboldt:

Jezioro Valencia, po indiańsku Tacarigua, jest większe od jeziora Neuchatel w Szwajcarii, kształtem zaś przypo­mina jezioro Genewskie, leżące prawie na takiej samej wysokości nad poziomem morza (432 m — przyp. aut.) ...już od pół wieku, szczególnie zaś od trzydziestu lat, wy­sychanie tego dużego zbiornika wodnego zwraca ogólną uwagę. Spore szmaty ziemi, leżące niegdyś pod wodą, obecnie suche, zajęte są pod uprawę bananów, trzciny cukrowej i bawełny. W sąsiedztwie wzniesionego nad je­ziorem domu widać z każdym rokiem, jak brzegi jeziora coraz bardziej się oddalają. Widać też wyspy, które — wskutek opadania zwierciadła wody — zaczynają się zle­wać z lądem; inne znów wyspy przekształciły się w przy­lądki, jeszcze inne tworzą rozrzucone w głębi lądu pagór­ki. Najosobliwsze są trzy wyspy granitowe — Perrito de San Pedro, Islote i Caratapona. Jezioro Valencia tworzy, podobnie jak jezioro w dolinie Mexico, ośrodek niewiel­

kiego systemu rzek, z których ani jedna nie ma połączenia z oceanem. Większość tych rzeczułek zasługuje co najwy­żej na nazwę potoków; jest ich dwanaście czy czternaście.

Zmniejszenie się masy wód w dopływach spowodowa­ne od pół wieku karczowaniem lasów, rozwojem plantacji indygo i uprawą roli oraz parowanie gruntu i suche powie­trze wydają się być przyczynami dostatecznie tłumaczą­cymi zanikanie jeziora..."

Niewiele kilometrów po przekroczeniu granic stanu Aragua dojeżdża się do ponad ćwierćmilionowegó mia­sta Maracay, pełniącego rolę stanowej stolicy. Pełna ana­logia! Uprzemysłowiona Valencia jest stolicą stanu i dawną siedzibą jednego z wenezuelskich dyktatorów. Maracay także jest stolicą, ma przemysł i pamiątki po innym dykta­torze, o którym jeszcze będzie mowa. Obaj ci panowie zresztą, mimo sporego odstępu czasu, jaki dzieli ich pa­nowanie — bo inaczej nie można nazwać tej „konstytu­cyjnej" władzy — również byli do siebie podobni.

Maracay, miasto posiadające duży garnizon wojskowy, zasłynęło od roku 1908 jako siedziba Juana Vicente Góme- za, generała i dyktatora-prezydenta Wenezueli przez dwa­dzieścia siedem lat. Człowiek ten, pochowany na lokal­nym cmentarzu w Maracay, doszedł do władzy w wyniku zamachu stanu skierowanego przeciwko rządowi Cipriani Castro, przy którym pełnił obowiązki wiceprezydenta

i dowódcy armii. Od tego czasu aż do roku 1935 Gómez stanowił prawa, rządził twardą ręką, nie wahając się stoso­wać tortur i więzienia dla swoich prawdziwych i urojonych przeciwników.

Oprócz absolutnej władzy kochał jeszcze dwie rze­czy — walkę kogutów i kobiety. To pewnie on — kawaler, autor prawie setki nieślubnych dzieci — stał się prototy­pem popularnego w Południowej Ameryce modelu hom­bre macho — wspaniałego samca.

Po jego śmierci ukazało się sporo publikacji odkrywa­jących kulisy władzy prezydenckiej. Rzecz jasna w czasie tej prezydentury też wydawano prace typu „literatura dworska", gdzie dyktator był przedstawiany niemal jako zbawca ojczyzny.

Gómez pochodził z andyjskiego stanu Tachira, z miasta

San Cristobal, liczącego na początku stulecia nie więcej niż sześć tysięcy mieszkańców. Kiedy Gómez znalazł się u władzy, stworzył coś w rodzaju mafii, której sam został szefem. Organizacja składała się wyłącznie z jego ziomków. „On umieścił swoich andyjczyków wszędzie w całym kraju; na czele wszystkich garnizonów, więzień, na stanowiskach gubernatorów stanów i sołtysów małych wiosek. Tak działo się od granic Kolumbii do delty Orino­ko i od brzegów Morza Karaibskiego do granicy brazylij­skiej. Na każdym stanowisku wymagał od swoich ziomków mocnej ręki w dzierżeniu władzy. Na wschodnich stepach Wenezueli, gdzie opór przeciw jego władzy był zawsze szczególnie twardy, podwajał siły swoich andyjczyków" — pisał o sposobie władania krajem jeden z historyków.

Uciszano brutalnie demonstrujących studentów, wsadza­no do więzień pisarzy i publicystów, szalała cenzura w prasie

i na poczcie, aby także z zagranicy nie przychodziły pisma nazywające Gómeza dyktatorem. Tymczasem prezydent przy pomocy marionetkowego kongresu pozwalał wybie­rać się raz za razem na „konstytucyjnego prezydenta".

Juan Vicente Gómez podczas całego okresu trzymania w swych rękach absolutnej władzy nie zapominał o ko­rzyściach osobistych, jakie mu ona dawała, i ścielił ogro­mnymi pieniędzmi swoje gniazdko. Wzrastające dochody z rosnącego wydobycia wenezuelskiej nafty w ogromnej części płynęły do jego kieszeni jako głównego posiadacza akcji Compania Venezolana de Petroleo. Umiał wreszcie manewrować podatkami i cłami tak, aby jego interesy nie ucierpiały, a zniszczyły potencjalnych konkurentów. Współcześni Gómezowi pochlebcy, nie mając zresztą wielkiego wyboru, sławili go „za utrzymanie pokoju w kra­ju" rządzonym siłami policyjnymi. Późniejsi historycy do­dawali, że owszem, w kraju istotnie panował pokój, ale za bardzo, bardzo wysoką cenę — wolności słowa i prasy, cenę praw do swobodnego zrzeszania się, swobody wy­jazdów zagranicznych i reprezentacji we władzach usta­wodawczych, wreszcie spreparowania konstytucji w taki sposób, jak by nigdy nie została ona napisana.

Jean Vicente Gómez zmarł w 1935 roku w pełni dzier­żąc władzę. Do dziś zachowało się w Maracay wiele zwią­

zanych z nim budynków. I tak La Macarena, jego dawniej­sza rezydencja, jest, podobnie jak dom Paeza w Valencia, siedzibą gubernatora stanu, dawne biura mieszczą obe­cnie Muzeum Antropologiczne. W mieście Maracay stoi wiele koszarowych zabudowań, jak gdyby Gómez wciąż był przy władzy. Garnizonowe budowle nie przyciągają oczu, ale już Muzeum Aeronautyczne, łącznie z umie­szczonym tam samolotem Jimmy Angela — wspomnimy jeszcze o nim — musi budzić autentyczne zainteresowa­nie, podobnie jak wśród specjalistów instytut poświęcony badaniom nad kukurydzą, rośliną uprawianą przez więcej niż połowę wenezuelskich rolników.

Klamrą spinającą w tym pełnym historii regionie okres generała Paeza, pierwszego prezydenta Wenezueli, jest wielki hotel Maracay, położony w rozległym parku, a wy­budowany przez ostatniego dyktatora Wenezueli Perez Jimeneza.

Zupełnie odmienny obiekt w mieście to pięćdziesię- ciohektarowy park Henri Pittera, szwajcarskiego botanika, który wiele zdziałał dla poznania wenezuelskiej flory, jego największym jednak osiągnięciem było wskazywanie na bez­sensowne niszczenie środowiska naturalnego w Wenezue­li w sposób tak zastraszający. Pitter ostrzega już w roku 1931: „Bezsensowna praca siekier i niszczący wpływ wypa­lania całych połaci kraju trwa wszędzie dookoła. Zniszczo­ne tereny powiększają się z dnia na dzień. Jeśli ten proces trwał będzie dłużej, cały kraj zamieni się w ciągu kilku ge­neracji w półpustynny, jałowy teren". /

Ostrzeżenia Henri Pittera jakoś nie dotarły jeszcze do Wenezuelczyków. W czasie parodniowej podróży samo­chodem z Maracaibo do Caracas widziałem po drodze, jak płonęły wysuszone łąki, stoki wzgórz, krzewy, a nawet drzewa. Nikt się tym nie przejmował, nikt niemal nie do­strzegał. Praktyka taka stosowana jest tu od zawsze. Mieszkańcy Wenezueli od wieków wypalali i wypalają nadal rozległe połacie kraju. Gdy tylko trzcina cukrowa dojrzeje do cukrowych żniw, pierwszą czynnością jest pod­palenie nie zżętego jeszcze pola. Żniwiarze twierdzą, że jest to niezbędne, ponieważ ogień płoszy jadowite węże w trzcinowych zaroślach i ułatwia pracę. Trzcina cukrowa

po wypaleniu podobno także traci gorycz, a spalone liście trzcinowych łodyg i tak nikomu nie są potrzebne. Przy okazji oczywiście płonie nie tylko trzcina. W okresie od listopada do końca marca w Wenezueli palą się dniem i no- cą góry, pola i trawy, a rzecz tę, od pokoleń, uważa się za normalną. Głos Henri Pittera nadal pozostaje głosem woła­jącego na puszczy.

Z Maracay jest zaledwie pół dnia drogi samochodem do Caracas. Mniej więcej w połowie trasy rozciągają się niezmierzone plantacje trzciny cukrowej, która na nasze szczęście nie płonęła jeszcze, a więc nie dojrzała do zafry. Wiele z tych ziem należało niegdyś do rodziny Simona Bo- livara jako dar króla Filipa II. Tereny te rozciągają się w pobliżu Las Tejerias, w San Mateo zaś (trochę w bok od autostrady) znajduje się zrekonstruowany obecnie dom Bolivara, do którego przywiózł niegdyś Simon swoją świe­żo poślubioną małżonkę Marię Teresę. Tutaj właśnie zmar­ła ona zaledwie trzy miesiące później.

Ostatnim wreszcie miejscem godnym wspomnienia przed wjazdem do Caracas jest miejscowość Los Teques, służąca mieszkańcom Caracas na weekendowe wypady. Los Teques pełni także znacznie poważniejszą rolę, mia­nowicie funkcję stolicy stanu Miranda. Stutysięczne mia­sto, położone stosunkowo wysoko — ponad 1200 metrów nad poziomem morza — dysponuje względnym chłodem

i szczątkową linią kolejową, rzeczą w Wenezueli nader rzadką. Niegdyś kolej żelazna łączyła Los Teques z Valen­cia i Puerto Cabello; miała ona prawie 200 kilometrów, więcej niż dwieście mostów i ponad setkę tuneli. Obecnie cała trasa liczy 6 kilometrów i jest używana wyłącznie przez turystów.

CARACAS

Sławne miasto Caracas rozkwitło zaledwie przed trzy­dziestu laty. U podłoża tej metamorfozy legły oczywiście petrodolary. Pół wieku temu była to licha stolica rolnicze­go kraju, opierającego swoje dochody na kawie i trzcinie cukrowej, a także na hodowli bydła. Jeszcze w latach pięćdziesiątych naszego wieku najwyższe budynki Caracas sięgały zaledwie trzeciego piętra i uchodziły za budowle reprezentacyjne. Trudno dziś w to uwierzyć. Pod koniec lat sześćdziesiątych kompleks zwany Centro Bolivar — mie­szczący w wysokościowcach różne agendy rządowe — uchodził za najbardziej okazały zespół architektoniczny miasta tak dalece, że wydany z okazji 400-lecia założenia miasta medal pamiątkowy w roku 1967 miał wyryty obraz tego właśnie kompleksu. Obecnie Centro Bolivar zmalało jakby i oddało pierwszeństwo nowocześniejszym drapa­czom chmur i cudom urbanistyki.

Kiedy zjeżdża się wieczorem w dolinę, starającą się pomieścić z trudem stolicę Wenezueli, nie widać już zale­gającego ją smogu, widać natomiast światła wielkiego mia­sta. I te, niejako powszednie, wydobywające się z milio­nów oświetlonych okien, i te wymyślne, obiegające kon­tury wieżowców kolorowymi reklamami i napisami sławiącymi takie lub inne firmy czy instytucje. Z wysoka też widać, jak rozświetlone na biało i czerwono wiją się po estakadach wygodne autostrady miejskie, rozgałęziające się niczym ramiona ośmiornicy.

Pewnego wieczoru po dłuższej nieobecności wjecha­

liśmy z Lechem Adamowiczem w tę orgię świateł, kierując się obok rozległego hotelu „Tamanaco" w jedno z odga­łęzień miejskiej arterii, mającej zaprowadzić nas do dziel­nicy Las Mercedes. Dotarcie do willi mego cicerone sta­nowiło, już po wycofaniu się ze sfery obłędnego wielko­miejskiego ruchu, drobnostkę, oczywiście dla autochtona, albowiem w Caracas nie podaje się zwykle ulicy i nume­ru domu, lecz nazwę willi. Więc także listonosze nie mają w tym ogromnym mieście zbyt lekkiego życia. W naszym przypadku willa nosiła imię pani domu — „Laura". Gos­podyni podjęła strudzonych drogą wędrowców, jak zwy­kle bywa w tym domu, iście niebiańskimi smakołykami własnej kuchni, słynącej zresztą wśród przyjaciół w całej Wenezueli.

Przy kawie potoczyła się rozmowa o moich dalszych zamierzeniach i o planie zajęć na następny dzień, przygo­towanym z góry przez gościnnego gospodarza, dbającego, z nawyku już, aby przybysze ze Starego Kraju zawsze jak najwięcej zobaczyli i najlepiej jak można poznali Wene­zuelę. Następnego ranka wyznaczono mi spotkanie z dia­mentami.

Diamentowe karaty

Pan Stanisław wyciąga z szuflady zamszowy woreczek

i ostrożnie wysypuje jego zawartość na miękki karton. Przede mną połyskuje diamentowa kasza. Niektóre z tych okazów wędrują pod mikroskop. Patrzę z zainteresowa­niem laika, który nie bardzo odróżnia cechy jednego ka­mienia od drugiego. Pan Maziarek zapewnia mnie jednak, że jest to najlepsza kolekcja diamentów na świecie.

Nie, nie ze wzelęau na wartość. Chodzi tu raczej

o osobliwe cechy tycn kamieni, spotykane w wartościo­wych odmianach sześcianu, ośmiościanu czy dwudzie- stoczterościanu.

Patrzę na kamienie podstawiane kolejno przed okular mikroskopu i nadal, gdyby nie wyjaśnienia, nie potrafił­bym wykryć rarytasowych cech poszczególnych diamen­tów. W pamięć zapada mi jedynie niepozorny kryształ, który w środku ma rodzaj studzienki.

Tak — rozpromienia się mój gospodarz — to na­prawdę diament niesłychanie rzadki.

Po obejrzeniu niezliczonych okazów, z których wiele miało wartość raczej naukową niż handlową, zaczynam mozolnie wyciągać od mojego interlokutora wiadomości

o nim samym, o jego życiu i działalności w Wenezueli. Z opowieści rodaków zamieszkałych w Wenezueli wiem, że ten człowiek jest jednym z najlepszych znawców dia­mentów w świecie.

Jak to się zaczęło panie Stanisławie?

-— Ach, zwyczajnie. Byłem w wojsku we Francji, potem w Anglii, a w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym szó­stym przyjechałem tutaj, do Wenezueli. Trudno w to uwierzyć, ale był to zupełnie inny kraj niż dziś. Inna była Gujana, a i Caracas nie nosiło w sobie nawet zalążków dzi­siejszej świetności. Parę trzypiętrowych domów stało w miejscu dzisiejszych olśniewających wieżowców. Oczywiś­cie nie miałem wtedy najmniejszego pojęcia o szlachet­nych kamieniach. Moje zainteresowania zaczęły się przy­padkowo, nie tutaj, lecz w Stanach Zjednoczonych, dokąd wyjechałem, aby studiować gemologię. Niewielu ludzi wie, że wbrew pozorom jest to wiedza rozległa, która, w największym skrócie mówiąc, obejmuje wiadomości

o formach krystalizacji, o kolorze (raczej odcieniach ka­mieni), ich zanieczyszczeniach, a wreszcie o kunsztow­nym i mozolnym szlifowaniu. Być może zainteresuje pana, że moje ukochane diamenty dzieli się według dwudziestu czterech odcieni i jedenastostopniowej tabeli zanieczy­szczeń, nie mówiąc już o formach krystalizacji.

Jeśli dobrze zrozumiałem, po studiach w USA wró­cił pan bezpośrednio do Wenezueli jako specjalista od drogich kamieni.

Tak to można nazwać, ale jakiż to był ze mnie wów­czas specjalista — westchnął pan Stanisław. — Najpierw musiałem coś zarobić na moich informacjach. Otworzyłem więc ze wspólnikiem jubilerski sklepik w mieście. Wkrótce zrobiłem tak wspaniałą plajtę, że wyleczyłem się z takich pomysłów na zawsze. Pewnie nie nadaję się do interesów. Niemniej przez moje ręce przeszło już tysiące, tysiące ka­ratów diamentowych.

Więc jest pan milionerem?

Pan Stanisław uśmiechnął się pogodnie.

Nic z tych rzeczy. Ja byłem po prostu z ramienia rządu inspektorem państwowym oceniającym znalezione diamenty. Według tutejszego prawa każdy szczęśliwy znalazca diamentu staje się jego właścicielem pod warun­kiem opłacenia podatku w wysokości trzech procent jego wartości. Myślę, że przez moje ręce przeszło chyba ponad dziewięćdziesiąt procent znalezionych i zgłoszonych ofi­cjalnie wenezuelskich diamentów. Nie jest wykluczone, że moje ekspertyzy objęły prawie milion karatów.

Chyba wyliczył pan całkiem niezłą kwotę podatko­wą dla wenezuelskiego skarbu państwa i stał się pan wy­jątkowo przydatnym obywatelem?

Zapewne. Siedziałem przecież całe lata w Ciudad Bolivar i prowadziłem tam swego rodzaju laboratorium. Mogę nawet wyznać nieskromnie, że teraz znam się już nieźle na diamentach i brylantach.

O właśnie. Wiadomo, że brylant to nic innego jak oszlifowany diament. Jak wypadają proporcje wagowe między surowcem a efektem końcowym?

To nie jest pytanie, na jakie mógłbym udzielić od­powiedzi nawet w ciągu godziny. Przecież wszystko zależy od rodzaju kamienia, a w klasyfikacji wyróżniamy prawie trzy tysiące klas. Najogólniej rzecz biorąc diament w cza­sie szlifowania traci mniej więcej około sześćdziesięciu procent wagi, ale zyskuje na wartości. Ceny, oczywiście na światowym rynku, wahają się. Można przyjąć, że dziś cena dobrze oszlifowanego brylantu może sięgać dwóch tysięcy dolarów za karat.

Mówił pan o swojej pracy w interiorze, ale dziś rozmawiamy przecież w swego rodzaju instytucie w Cara­cas. Nie wraca pan już do Gujany?

O nie. To już nie dla mnie. Tutaj mam spokojną na­ukową i dydaktyczną placówkę, która zupełnie zadowala moje ambicje. Tutaj też powstała moja książka o diamen­tach. Pozwalam sobie przypuszczać, że jest to praca, którą bez wstydu pokazać mogę specjalistom.

Czy nie warto byłoby ją przełożyć w Polsce?

Owszem, rozmawiałem nawet na ten temat w czasie

ostatniego pobytu w Polsce, ale sprawa jakoś nie może doczekać się realizacji.

Skąd wydobywa się wenezuelskie diamenty?

W dużym przybliżeniu z regionu, w którym od pię­ciu wieków szuka się legendarnego Eldorado. Jak panu wiadomo, nie tylko takie skarby odkryto w wenezuelskiej Gujanie. Gorączka diamentowa w tym kraju wybuchła już dawno i trwa nadal, mimo że w sumie Wenezuela nie jest potentatem w tego rodzaju produkcji. Zajmujemy dalekie miejsce w świecie w wydobywaniu diamentów. Po wojnie znaleziono — jako największy dotychczas okaz — kamień ważący sto czterdzieści siedem karatów, noszący imię „Li­bertadora”, a więc Simona Bolivara. Ciekawostką jest fakt, że kamień ten znaleziono wśród skupiska diamentów, czy­

li tak zwanej bombie, ochrzczonej „El Polaco”. Niestety, pamięć o nazwisku tego szczęściarza znad Wisły zatarła się. Warto tu wspomnieć, że „Libertador” pochodzi nie z Gujany, lecz znad granicy brazylijskiej, z Wielkiej Sawan­ny, gdzie mieściła się także od tysiąc dziewięćset dwudzie­stego siódmego roku kopalnia „El Polaco”. Od tamtych czasów wybuchały i gasły gorączki diamentowe w Wene­zueli, tak dzieje się do dzisiaj. Szczególnie owocny był tu­taj przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ro­czne wydobycie diamentów wynosiło wówczas około pół miliona karatów.

Stołeczna mozaika

Caracas jest miastem szczególnym. Dziś, po kolejnym pobycie w stolicy Wenezueli, mogę z czystym sumieniem podtrzymać taką tezę. Nieźle to widać z samolotu, który ląduje właściwie w środku miasta na kawałku ziemi, jaki dziwnym trafem nie zalała jeszcze magma budynków. Mówię oczywiście o lotnisku La Carlota, ponieważ mię­dzynarodowy stołeczny port lotniczy mieści się nad mo­rzem.

Z lotu ptaka Caracas żywo przypomina duże miasta Północnej Ameryki, z ich smogiem, przelotowymi arteria­mi i nieustającymi korkami na jezdniach. Z góry, a może

z latającego spodka, przybysze z kosmosu mogliby za­pewne sądzić, że prawdziwymi mieszkańcami tego miasta są ruchliwe podłużne pudełka, które suną masami, za­trzymują się irracjonalnie i znowu pędzą ciasno długimi szeregami obok siebie.

W Caracas ruch samochodowy tworzy prawdziwe pan­demonium, bo do normalnych objawów samochodowej schizofrenii dochodzi jeszcze element dźwięku. Stolica Wenezueli jest z pewnością najhałaśliwszym miastem tej wielkości na świecie. Upodobanie tutejszych kierowców do używania wymyślnych przeraźliwych klaksonów powo­duje, że, oprócz smogu, głównie decybele wypełniają tę piękną niegdyś i spokojną dolinę, w której zalega miasto.

Korki tutejsze powstają z wielu powodów, głównie jednak dlatego, iż Caracas w swoim burzliwym rozwoju przeszło za szybko od powozu konnego do krążowników szos. Zbyt wiele ciasnych uliczek, brak planów urbanisty­cznych przez długi czas, pośpiech prywatnych inwestorów spowodowały, że organizm miejski nie jest przystosowany do tak wielkiego ruchu samochodowego. Niespodziewane zwężenia, przysłowiowe szyjki od butelki, urywające się raptem arterie i brak połączeń między nimi niesamowicie utrudniają ruch na ulicach.

Caraqueños, czyli mieszkańcy Caracas, mają już nawet własny słownik wyróżniający poszczególne typy korków.

I tak galletas to korki mniej więcej zwyczajne, colas — długie rzędy zamarłych samochodów lub pojazdów peł­znących w tempie dawnych karawanów, trancas zaś to już kompletny klops, ba, beznadziejny długotrwały bezruch samochodów. Wenezuelczycy mają jeszcze jedno wyraże­nie — vivo, oznaczające w wolnym przekładzie cwaniacz­ka, który usiłuje przy stojących colas wyrwać się do przodu

i oczywiście powoduje najczęściej groźny wypadek, jeden z tych, jakie zdarzają się w mieście mniej więcej co dzie­sięć minut.

Ojcowie miasta ratują się jak mogą, na przykład ta­ksówkarzem zakazują poruszania się w śródmieściu jeden dzrefcw tygodniu. Prywatne samochody, zależnie od koń- céwkíliczbowej na tablicach rejestracyjnych, jeżdżą w dni parżyste lub nieparzyste, jednak caraqueños umiejętnie

omijają te utrudnienia, a jeśli już musi samochód stać, powstaje nowy problem parkowania. Tak więc niektórzy nie bez pewnej racji nazywają Caracas „miastem zwiotcza­łych arterii".

Na taki stan rzeczy składa się przede wszystkim ilość samochodów, sięgająca już dziś zapewne miliona, a także ich jakość. Jedną trzecią stanowią bowiem zabronione obecnie w handlu ośmiocylindrowe potwory, zużywające ogromne ilości benzyny. Statystycznie biorąc jeden samo­chód spala tu ponad pięć i pół tysiąca litrów benzyny ro­cznie, co przekracza mniej więcej o połowę zużycie w USA i trzykrotnie konsumpcję przeciętnego europej­skiego samochodu. Dzieje się tak oczywiście dlatego, że benzyna jest w Wenezueli, jak przystało na wielkiego pro­ducenta ropy, nader tania.

W obrazie ruchu miejskiego sporą rolę odgrywa też około czterdziestu tysięcy taksówek, których i tak nigdy nie ma, gdy są najbardziej potrzebne. Taksówki tutejsze nie mają taksometrów i cenę za przejazd należy wstępnie ustalić przed wyruszeniem w drogę, a także ostro się po­targować. Nie jest to zachęcająca perspektywa dla obcego przybysza, który zna najczęściej tylko adres i nie ma zielo­nego pojęcia, jak długą drogę musi odbyć.

Obok korków ulicznych oddzielny problem stwarzają motocykliści, wyczyniający przedziwne ewolucje przed maskami rozpędzonych samochodów, wyposażeni w kla­ksony o sile strażackich syren.

Ciekawa jest też obyczajowość tutejszych kierowców. Nie, nie pozdrawiają się oni wprawdzie stukaniem palcem w czoło, tak jak polscy herosi kierownicy, ale za to uznają za absolutne przestępstwo chęć wyprzedzenia ich przez kogokolwiek. Ponadto mają w pogardzie wszelkie znaki ograniczające prędkość, no i lubują się, jak się już rzekło, w klaksonowych symfoniach na czterysta samochodów jednocześnie.

Transport autobusowy w Caracas z oczywistych wzglę­dów nie może być efektywny, a o tramwaju nie ma co ma­rzyć. Został już skreślony przez tutejszych urbanistów na zawsze jako zbyt wolny. Dalsza budowa autostrad prze­cinających miasto, zdaniem ekspertów, także nie ma już

I

sensu, gdyż przy tym stopniu motoryzacji nie są już one żadnym środkiem zaradczym, a często przyciągają jeszcze większy ruch na swoje doskonałe nawierzchnie. Tylko me­tro i jeszcze raz metro.

Chętnych do przejażdżek po mieście odstrasza gorąco, skorzystajmy zatem z metra.

W 1981 roku uruchomiono 12-kilometrową linię metra. W przyszłości przewiduje się pięćdziesiąt jeden stacji roz­sianych wzdłuż całej 27-kiłometrowej długości doliny, w której leży Caracas. Budowa ta jednak jeszcze potrwa, zwłaszcza że Wenezuela, podobnie jak inne kraje naftowe

i nie tylko, przeżywa okres recesji i osłabienia narodowej waluty. Zostaniemy więc na razie przy nieznośnym samo­chodzie.

Główne trasy przelotowe w mieście prowadzą oczywiś­cie wzdłuż doliny. Jedna z nich, najbardziej północna, nosi nazwę Cota Mil, ponieważ biegnie na wysokości kilometra nad doliną. Droga ta jest zwykle mniej zatłoczona niż inne.

Mały robaczek ludzki z trudnością orientuje się z per­spektywy ulicznego bruku, jak układają się w stosunku do siebie poszczególne dzielnice miasta. Jest na to sposób. Należy po prostu wdrapać się spod pomnika bitwy pod Boyaca na szczyt Monte Avila, górujący nad doliną (wyso­kość 7000 stóp), z pewnością najchłodniejsze miejsce w Caracas. Droga nie należy do łatwych, kolej linowa (te- leferico) nie funkcjonuje. W pobliżu wierzchołka zbudo­wano w czasie dyktatury Jimeneza (lata pięćdziesiąte) wspaniały okrągły „Humboldt Hotel”. Gmach ten mieści cztery restauracje, bary, nocny klub, wiele sal konferen­cyjnych, a także kryte baseny. Cóż z tego jednak, kiedy stoi on opuszczony. Ostatnio znalazła tam podobno schro­nienie hotelarska szkoła, a sam kompleks czeka zapewne, aż ruszy ponownie teleferico, zbudowane niegdyś z jakimś zasadniczym felerem.

Jedyną więc szansą dla tych, którzy wdrapali się jakoś na Monte Avila, jest zjechanie kolejką prowadzącą po przeciwległym stoku w kierunku morza, a ściślej do kąpie­liska Macuto. Podróż trwa wówczas około 35 minut.

Dla prawdziwych turystów wciąż atrakcyjne jest obej-

rżenie z góry sławnego miasta Caracas. Można wtedy umiejscowić na pamięciowej mapie kompleks Parque Central, ambitne zamierzenie urbanistyczne, mające zmienić zwykłe kaniony wielkich domów w urbanistyczny park. Ten piękny zespół architektoniczny zawiera między innymi dwa hotele „Anauco Hilton" i „Caracas Hilton”*«' j

Tuż obok rozciąga się jeden z najpiękniejszych parków miasta: Los Caobos, stanowiący niegdyś plantację kakao. W 1865 roku jeden z miejscowych bogaczy zaczął sadzić w tym miejscu krzewy kawowe i mahoniowe drzewa. Kie­dy nieco ekstrawagancki właściciel zmarł, pochowano go zgodnie z życzeniem w mahoniowej trumnie, a spadko­biercy sprzedali posiadłość miastu, dzięki czemu powstał uroczy park.

Z wysoka widać prawie dwustuakrową plamę zieleni oznaczającą Ogród Botaniczny w Caracas. W tym miejscu miłośnikom orchidei, a jest ich niemało, kończy się świat. Wenezuela stała się bowiem prawdziwym Eldorado dla nich, od chwili gdy dziewiętnastowieczny botanik Jean Ju­les Linden po czteroletniej pracy nad tymi kwiatami w głębi Wenezueli podarował światu setki nieznanych storczyków, a także opisał je w książce. Obecnie najwybit­niejszymi specjalistami, znawcami wenezuelskich or­chidei jest małżeństwo Stalky i Nora Dunsterville, którzy ponad dwadzieścia lat poświęcili pracom nad przeszło ty­siącem endemicznych okazów. Opisali je w sześciotomo- wym dziele. Osiem najpiękniejszych orchidei znalazło się dzięki pracy Dunsterville'ów na serii znaczków wenezuel­skich, wydanej w roku 1962.

Samochód zatrzymuje się przy najstarszym, pełnym uroku placu stołecznym: Plaza Bolivar. Dominuje tutaj he­roiczny pomnik Simona Bolivara. W latach sześćdziesią­tych plac zamknięto dla ruchu, obsadzono drzewami

i zamieniono w miejsce spotkań, promenadę czynną pra­ktycznie całą dobę. Pomnik Bolivara stoi dokładnie w tym samym miejscu, w którym wielki patriota Jose Maria Espa­ña, walczący przeciwko Hiszpanom, został powieszony w 1799 roku.

Z zabytków lokalnych należy wymienić najstarszy po­dobno dzwon kościelny w Wenezueli, odlany w roku 1844 w Liverpool u, oraz dom Bolivara. Sprzedał go później, aby mieć środki na walkę o niepodległość. W kościele obej­rzeć można stare malowidła, wśród nich najbardziej znany jest obraz Ostatnia wieczerza, namalowany przez Artuoro Michelena. Artysta zmarł przed ukończeniem dzieła. Ko­lekcję kościelną nobilitują również obrazy Rubensa i Murillo.

Na placu Bolivara pozostaje jeszcze do odnotowania istnienie Casa Amarilla (Żółty Dom), czyli obecnej siedziby Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a poprzednio królew­skiego więzienia i rezydencji dyktatora Cipriano Castro, który podczas trzęsienia ziemi w roku 1900 spadł z balko­nu Żółtego Domu i wylądował na bruku ze złamaną nogą.

Na Plaza Bolivar widnieje piękny budynek zwany po­pularnie Las Mojas, mieszczący ratusz miejski, mający zresztą, jak wszystkie budowle na tym placu, swoją od­dzielną historię. Wśród zbiorów wspaniałej biblioteki i hi­storycznych obrazów znajdujących się w tym gmachu ist­nieje również oryginalna flaga Wielkiej Kolumbii, kopia planu miasta Caracas, wykonanego przez pierwszego za­łożyciela grodu Diego de Losada (rok 1578).

Szczególnie szacownym zabytkiem są tu szczątki pro­porca używanego przez Pizzarro w czasie podboju Peru. Został on podarowany przez Peruwiańczyków marszałko­wi Sucre, zwycięzcy i bohaterowi bitwy pod Ayacucho. Flaga ta wisiała poprzednio przez trzysta lat w Pałacu Słoń­ca w Cuzco, a później została przez Sucre przekazana Bo- livarowi, z jego rąk zaś dostała się miastu Caracas.

Samochód mknie dalej. W pobliżu skrzyżowania Aveni­da Urdaneta i Avenida Fuerzas Armadas wznosi się pan­teon narodowy, przystosowany do nowych celów dawny kościół.

U wejścia nieruchoma warta żołnierska, dalej nawa wypełniona sarkofagami. Oprócz szczątków Libertadora spoczywają tu najwięksi ludzie Wenezueli. Panteon pełni w Caracas tę samą rolę co krypty wawelskie w Polsce. W panteonie odczytać można nazwiska: Jose Maria Va­rgas (1786—1854), Antonio Jose de Sucre (1759—1830), Jose

Antonio Paéz, wojownik z llanos, kolorowa postać dykta­tora, który przez 18 lat rządził krajem. Jest także nazwisko generała Rafaela Urdanety, bohatera walk o niepodle­głość, to on w 1842 roku przeniósł szczątki zmarłego na kolumbijskim brzegu Bolivara do ojczystego kraju. Jest również sarkofag Francisco de Mirandy (1750—1816). Człowiek ten, tragiczna postać patrioty, był prekursorem walki o wyzwolenie Wenezueli spod hiszpańskiej władzy. W skomplikowanych okolicznościach wydany został w ręce Hiszpanów przez samego Bolivara podejrzewającego zdradę. Miranda, przewieziony do Hiszpanii, zmarł w więzieniu w Kadyksie. Pokrywa jego sarkofagu jest symbo­licznie uchylona i trzymana w szponach przez kamiennego orła.

W pobliżu placu Bolivara pokazuje się turystom dom, w którym urodził się Libertador. Oryginalny budynek zbu­dowany w 1783 roku jednak już nie istnieje, zniszczyło go trzęsienie ziemi. Istniejący został starannie zrekonstru­owany.

Plaża Wenezuela słynie ze swojej wspaniałej fontanny. Północna strona tego ważnego dla miasta placu jest zdo­minowana przez wysokie wieżowce z emblematem polar­nego niedźwiedzia, oznaczającego ogromny browar. Na sąsiednich drapaczach chmur odczytać można nazwę dwóch znaczących dzienników stołecznych — „El Mun­do" i „Ultimas Noticias". Stąd też, tyle że z innego rogu placu, wychodzi ulica Salvadore Allende, prowadząca wprost do jednego z najciekawszych architektonicznie uniwersytetów świata, do Uniwersytetu Centralnego We­nezueli, na którym studiuje około trzydziestu tysięcy stu­dentów. Studia tutaj są bezpłatne pod warunkiem, że kan­dydaci przebrną przez egzaminy wstępne. Trzeba dodać, że około czterdziestu procent słuchaczy tego uniwersytetu to dzieci niezamożnych rodziców.

Uniwersytet Centralny Wenezueli (UCVJ został zapro­jektowany przez najwybitniejszego architekta tego kraju Carlosa Raula Villanueva. Uniwersytet ż nowoczesnymi rzeźbami, pomysłową architekturą i wielkimi barwnymi muralami może stanowić również znaczącą atrakcję tury­styczną.

Większość przybyszów rusza jednak do Sabana Gran-

de, czyli sektora miasta blisko przylegającego do Plaza Wenezuela. Ten fragment Caracas zbliżony jest w charak­terze do nowojorskiej Geenwich Village. Kina, restaura­cje, kafejki. Ponadto wiele hoteli i hotelików, zawsze peł­nych, a także sklepów, sklepów, sklepów. Tu właśnie ku­puje się najczęściej panchita, to jest najbardziej typowe z wenezuelskich pamiątek — orchidee sporządzone ze złota. Wielkość tego kwiatu zależy naturalnie od grubości turystycznego portfela. Inne wenezuelskie pamiątki, jak muszle, koszyki, skorupy żółwia i setki innych wyrobów ludowych, sprzedaje Artesiana Venezolana, odpowiednik naszej „Cepelii". Są tu wyroby Indian Warao z delty Ori- noko, a także produkty zręcznych rąk Indian Guajira

i inne.

Turyści, którzy nie interesują się folklorem indiańskim, mają do dyspozycji w pobliżu Chacaito shopping center z nieskończoną ilością sklepów, magazynów i butików. Centralnym punktem tego kompleksu jest „Le Drugsto­re" — ni to kawiarnia, ni to sklep, gdzie wstępują miejsco­wi młodzieńcy, aby podrywać dziewczyny. Nie warto może dodawać, że takich miejsc jest więcej. Supermercado „El Caney” i „Japanese Kamon", nie mówiąc już o innych roz­rzuconych po mieście kompleksach handlowych, jak Pa­seo Las Mercedes w pobliżu eleganckiego hotelu „Tama- naco".

Z góry Avila widać wiele, ale nie można wejrzeć wszę­dzie. Nie można z dnia na dzień stać się caraqueño. Nie zobaczy się z góry uroków Parku Wschodniego i pływają­cej tam repliki „Santa Marii", którą żeglował Kolumb. Niewiele można też powiedzieć o ekskluzywnym Country Club czy La Rinconanda, najpiękniejszym może w świecie torze wyścigów konnych. Z pewnością też nie uzyska się wglądu w liczne muzea stołeczne, takie jak Muzeum Sztuk Pięknych, Nauk Przyrodniczych, Sztuki Kolonialnej i wielu innych.

Z góry dojrzeć można także liszaje wspaniałego miasta. Mam tu na myśli dzielnice ludzi biednych, którzy nie inte­resują się ani wspaniałymi wieżowcami, ani błyszczącymi wystawami Sabana Grandę. Biedacy mieszkają na stokach

wzgórz okalających dolinę i reprezentują ponad miliono­wą społeczność, a więc co najmniej jedną trzecią, a może połowę mieszkańców całego Caracas. Wiele największych i najdłużej istniejących ranchos znajduje się w zachodniej i południowo-zachodniej części miasta. Prowadzi tam droga Cota 905.

Wysoko sięgają wieżowce sławnego miasta Caracas, ale wyżej jeszcze ciągnie się żałosna zabudowa ranchos, spły­wających ze stoków stromych wzgórz.

Trzymam się wędki

Caraqueños najchętniej spędzają swój wolny czas na brzegu Morza Karaibskiego. Przychodzi im to łatwo, bo wystarczy w tym celu przejechać (w czasie weekendu zde­rzak przy zderzaku) małe pasmo gór, aby znaleźć się na złotym nadbrzeżnym piachu. Tu, oprócz plaż należących do tak wytwornych hoteli, jak „Macuto-Sheraton" czy „Melia-Caribe", znajduje się też Camuri Chico, to jest dwukilometrowa plaża publiczna, mogąca pomieścić wy­godnie tysiące ludzi.

Nie przepadam za wygniataniem piachu i gardzę pra­cowitym opalaniem torsu. Z radością więc — od dawna odurzony Karaibami — przyjąłem zaproszenie na praw­dziwą morską wyprawę.

Gospodarzem imprezy był oczywiście zapalony węd­karz Lech Adamowicz, a celem wyprawy — oczywiście ry­by. W tej dziedzinie wiedza moja jest nikła. Dla mnie bo­wiem ryby dzielą się na jadalne i niejadalne lub, jeśli cho­dzi o precyzyjniejszy już podział, na... gotowane i smażo­ne. Wiem ponadto, że wędzisko należy trzymać z grub­szego końca.

Uczciwie przeto ostrzegłem swoich gospodarzy i współtowarzyszy, że na moje fachowe porady liczyć nie mogą. Nie zraziło to jakoś weteranów kołowrotka i nylo­nowej żyłki. Pewnego więc dnia w towarzystwie Lecha Adamowicza, jego syna o imieniu Amerigo i pana Słup­skiego — Wenezuelczyków pochodzenia polskiego — znalazłem się na gładkiej autostradzie wiodącej z Cara­

cas do Puerto Azul. Kilkadziesiąt minut jazdy minęło szyb­ko. Po drodze zdołałem jedynie spostrzec znak PLO na kominie „Żeromskiego", wyładowującego akurat swoje towary w porcie La Guaira. Potem już był Club Puerto Azul.

Przyzwyczajony do spartańskich warunków, jakie zna­leźć można na pięknych naszych jeziorach mazurskich lub w basenie jachtowym w Gdyni, nie od razu połapałem się, dokąd to przywieźli mnie wenezuelscy rodacy. Dostrze­głem wprawdzie latarnię morską i las masztów, ale w pobli­żu były również kilkunastopiętrowe wieżowce mieszkalne, kino, kilka restauracji i niezliczone palmy ocieniające asfaltowe dróżki. Wkrótce sprawa się wyjaśniła.

Club Puerto Azul jest jednym z największych w całej Południowej Ameryce kombinatów sportowo-wypoczyn- kowych. Oznacza to, że członkowie klubu (w zamian za całkiem pokaźne udziały) mogą w nim spędzać równie dobrze wolną godzinkę, jak i trzymiesięczny urlop. Puerto Azul zapewnia im wszystko, czego mogą w obu przypad­kach potrzebować. I tak, w basenach portowych, oprócz doprowadzonej do każdego leża wody i prądu, mają fa­chowych szkutników, wyciągi, konserwatorów, sklepy z niezbędnym sprzętem wędkarskim, motorówki do nart wodnych, liny, bloki i wszystko, co może się wędkarzowi czy jachtmenowi zamarzyć. Ponadto zaś w Puerto Azul są (wymieniam z pamięci): plaże, baseny kąpielowe, kręgiel­nie, sale bilardowe, brydżowe, telewizyjne, pola golfowe, restauracje, salony piękności i apartamenty mieszkalne dla członków klubu, ich rodzin i znajomych. Wszystko to pła­wi się w słońcu, owiane lekką bryzą docierającą bez przeszkód znad otwartego morza.

Moi towarzysze, jak przystało na prawdziwych spor­towców, z pogardą ominęli kłębiące się tłumy plażowi­czów i atrakcyjnie, acz nader lekko przyodzianych plażo- wiczek. Znaleźliśmy się od razu w części portowej kombi­natu, gdzie jachtów żaglowych, motorowych było dobrych kilka setek. Ścisnęło mi się żeglarskie serce. Wspaniałe jednostki motorowe, warte kilka lub kilkanaście samocho­dów dobrej marki, rasowe jachty oceaniczne 6 pięknej li­nii, z niebotycznymi masztami — wszystko to stłoczone w

porcie, martwe, zacumowane. No cóż, zamożność rzadko idzie w parze z duchem sportowym. Luksusowy jacht wy­pada w tych sferach mieć, ale żeglowanie nim już nie obowiązuje. Czasem się gdzieś popłynie, ale najczęściej raz w tygodniu urządza się na pokładzie maleńkie party, dające okazję do zaprezentowania nieskazitelnej bieli munduru czy nowego kostiumu kąpielowego małżonki.

Moi towarzysze należeli jednak do stosunkowo wą­skiego w Puerto Azul klanu sportowców aktywnych, do­wodziły tego zresztą wędkarskie rekordy zapisane na ich koncie w klubowych kronikach. Sprawnie więc zorgani­zowali lód do termoskrzyni, zakupili żywą przynętę, wy­pakowali z samochodu całą masę wędek, kołowrotków i tajemniczych skrzyneczek z haczykami, kolorowymi przynętami. Potem zaś równie sprawnie rzuciliśmy cumy i ruszyliśmy w morze. Tym razem „Rybitwa", mała łódź Adamowiczów, została w porcie. Na dłuższą wyprawę i dla większego grona, jakie tworzyliśmy, lepiej nadawał się mo­torowy jacht „Versilia", należący do pana Słupskiego.

Dwa potężne motory mogły dać nam w razie potrzeby prędkość dwudziestu węzłów. Praktyczne szafki, kambuz, wygodne koje i zabrane zapasy żywności pozwalały mi optymistycznie patrzeć w przyszłość. „Versilia” na pełnych obrotach gnała na wschód, w kierunku Cabo Codera. Gdzieś tam właśnie, w odległości około 70 mil od Puerto Azul, miały być „miejsca, gdzie ryby można zbierać łopa­tą". Zobaczymy. Leniwie rozparty na rufie przysłuchiwa­łem się sakramentalnym pogwarkom wędkarskim, doty­czącym najlepszych „sposobów" na rybę. Rozmowy moich towarzyszy w niczym w zasadzie nie różniły się od sporów polskich wędkarzy szykujących się na szczupaki czy kol- cówki: jakość przynęty, szybkość łodzi, z falą czy w po­przek, lepiej rano czy po deszczu, jednym słowem wszyst­kie sztuczki i tajemnice „zawodowe" jak w Polsce.

Słuchając jednym uchem fachowej wymiany zdań, z za­interesowaniem przyglądałem się naszemu wyposażeniu. Umocowane do pokładu krzesło, pasy okalające biodra z miejscem na umocowanie wędziska, tuleje w pokładzie do osadzenia kijów i potężne kołowrotki z grubą żyłką ny-

łonową. Wszystko to, tak na oko, wytrzymałoby półtono­wą rybę. Optymiści — pomyślałem.

Lech, jakby zgadując moją myśl, zaczął tłumaczyć.

Pez-vela, czyli ryba-żagiel, to będzie po polsku chyba ryba-szpada — wielkie bydlę z ogromną płetwą grzbietową i długą, dochodzącą do półtora metra szpadą na pysku. Niebezpieczna, broni się do ostatka, wysoko wy­skakuje z wody. Ładnie wygląda oprawiona na ścianie. Preparuje się je najczęściej wygięte w łuk; są wówczas bardzo dekoracyjne z tą wielką rozpostartą płetwą. Marliny białe i błękitne nazywamy tutaj aguja. Trafiają się egzem­plarze po dwieście pięćdziesiąt — trzysta kilogramów, po­nadto łowimy najczęściej dorady, po około piętnaście kilo­gramów, i barrakudy, zwane picúa, coś w rodzaju dwu­dziestokilogramowego szczupaka.

Dobra, dobra — myślałem..Złapmy najpierw coś, choć­by tę tutejszą piętnastokilogramową płotkę-doradę.

Słoneczko pięknie przygrzewało, nasz stateczek rwał do przodu niczym ścigacz, odwalając dziobem odkosy bia­łej piany. Bodaj to Morze Karaibskie — entuzjazmowałem się w duchu. W tych warunkach można pracować, sam został­bym tu chętnie piratem polującym na hiszpańskie galeony ze złotem.

Jest tu zresztą zatrzęsienie innych ryb — kontynuo­wał Lech — choćby sabalo, czyli tarpon.

Dobrze, a te wszystkie ryby łowicie na wędki ster­czące z obu burt łodzi — wtrąciłem niebacznie.

Wielkie nieba — w głosie Adamowicza brzmiał nie- fałszowany ból. — Przecież te dwa pręty to nie są żadne wędziska, ale plastykowe drzewca do rozsuwania żyłek, żeby nam się nie splątały wędki.

Umilkłem zawstydzony, bo skąd bałtycka ciemna ma­sa ma wiedzieć, że potężne solidne pręty są tylko pomo­cniczym wyposażeniem karaibskiego wędkarza.

Ale oto coś nagle zaczyna się dziać. Amerigo krzyczy, wskazując przedmiot unoszący się na falach. Zmienia się rytm silników. Słupski przekłada szprychy koła, idziemy na zbliżenie. Żyłka wędruje wysoko na zaciskach plastyko­wych prętów, kije trafiają do garści Adamowiczów.

Tam będą dorady — informuje Lech — zawsze

trzymają się w pobliżu szczątków pływających po po­wierzchni. Jesteśmy już blisko. Na powierzchni widzę ze- włok rozkładającego się rekina, oplątany wodorostami.

Ryby rzeczywiście były. Zanim Adamowicz skończył mówić, warknął jeden kołowrotek, zaraz potem drugi. Pa­trzę z emocją. Ciągną obaj. Prosto na przedłużeniu żyłki pod wodą złociste błyski. Ryba już podcięta, ląduje na po­kładzie. Obie dorady lśnią czystym blaskiem szlachetnego kruszcu. Amerigo wali dorady po łbie pałą; uspokajają się obie pod wpływem tej brutalnej perswazji. Wędkarze już zakładają nową przynętę, żyłki odchodzą od rufy. Nie minęła nawet minuta, znowu warczą kołowrotki. Ryby bio­rą jak wściekłe. Teraz nie wytrzymuje Słupski, oddaje mi ster, z zaleceniem wykonywania powolnych okrążeń wo­kół padliny. Grają już trzy kołowrotki, na pokład sypie się grad ryb. Pierwsze złowione egzemplarze dorad tracą swoją złotą barwę, łuski lśnią teraz czystym srebrem.

Kiedy pierwsze emocje minęły, dają wędzisko i mnie. Bierze! Jestem mile podniecony. Jedna, druga, czwarta dorada! Złapałem sam! Po chwili czuję, że te łowy zaczy­nają mnie brać. Czuję już, że mógłbym pewnie i ja zostać członkiem związku tych, co to uczą robaka pływać. Zaraz jednak przychodzi refleksja. Ba, ale tylko tutaj. Gdzież ja w Wiśle pod Warszawą będę tak „kosił". U naszych nóg pię­trzy się stos ryb. Dosyć — zarządza kapitan Słupski. Nasza obfita zdobycz wędruje do termoskrzyni z lodem. Podnie­cenie opada ze mnie na tyle, by stwierdzić, że decyzja nie wypływa z wielkoduszności. Najwidoczniej zdrowo prze­trzebiliśmy stadko dorad żerujących przy rekinie, bo ko­łowrotki warczą już coraz rzadziej. Zaglądam do skrzyni. Mamy chyba sto trzydzieści kilo ryb.

Powracamy na stary kurs. Silniki grają pełną mocą. Dy­skusja. Czuję się jak stary wyga, zabieram głos na temat podcinania i wyciągania ryb. Nikt się jakoś z neofity nie śmieje. Z czułością popatruję co jakiś czas na moje cztery ryby.

Obiad. Dwie ryby na czterech to wcale nie za dużo. Piekielnie smaczne. Słońce grzeje prostopadle z góry, a wiatr chłodzi brunatniejące z każdą godziną twarze. O tej porze nie ma po co łowić — orzekli wędkarze — ryby też

lubią sjestę. Wędziska powracają na swoje miejsca, haczyki dyndają wysoko, zaczepione o żyłkę. Płyniemy wolno.

Po dwóch godzinach na kursie wyrasta mała skałka, w całości przystrojona ptasim guanem. Tam bywają podobno duże aguje. Już nas wyprzedzili. Dwa jachty krążą na wol­nych obrotach. Włączamy się do tego kręgu i my. Ada­mowicz i Słupski zmieniają przynętę według im tylko wia­domego klucza. Wypuszczają i skracają żyłkę. Nic, abso­lutnie nic. Zapominam o doradowych żniwach i pozwalam sobie na drobne złośliwości. Wiadomo, profan.

Rzeczywiście nie złapaliśmy już nawet byle jakiego ka­losza. Raz tylko na naszą dryfującą rybkę rzuciło się wiel­kie ptaszysko i wielka była szamotanina, zanim udało się nam uwolnić z haczyka niepożądaną zdobycz.

Idziemy do Puerto Frances?

Milcząca aprobata.

Amerigo obraca kołem. Popularne wśród wędkarzy kotwicowisko ukazuje nam kilkanaście jednostek. Najwi­doczniej tutejsi sportsmeni nie lubią kolebać się po nocy na morzu. Dokoła widzę piękne jednostki — laminaty, plastyk, mahoń, nikiel. Ani jednej sizalowej liny, wszystko z tworzyw — szoty, obijacze, nawet małe bączki. W prześ­licznej zatoczce, dawnym podobno schronisku piratów czatujących na hiszpańskie złoto, atmosfera pikniku. Zało­gi kąpią się, taplają, grają tranzystorowe odbiorniki. Przy­jemnie nurzać się w kryształowej wodzie, wylegiwać na żółtym piasku pobliskiej plaży. Raptownie, jak zwykle bywa w tych szerokościach geograficznych, zapada noc. Nie ma jeszcze siódmej, na granatowym niebie ukazują się gwiazdy. Na naszym pokładzie toczy się rozmowa. O Pols­ce, o wojennych losach, o warunkach życia w Wenezueli. Zanim ostatecznie wślizgnę się do swojej koi, jeszcze je­den rzut oka na otoczenie. Na tle wielkiego pomarańczo­wego księżyca rysuje się korona postrzępionej palmy. Obrazek zupełnie jak z tandetnego egzotycznego filmu.

Cały następny dzień stał oczywiście pod znakiem ło­wów. Na dorady jednak i inny drobiazg nie zwracaliśmy już uwagi. Jedyną godną nas zdobyczą miała być aguja. W grę wchodził honor Morza Karaibskiego, no i chęć po­kazania mi, jak się łowi prawdziwe ryby.

Minęło południe, a marlinów ani na lekarstwo. Łowi­liśmy już na wszystkie sposoby. Pod falę, z falą, ze słońcem i w czasie małych szkwałów deszczowych. Na próżno. Dziwne skrzyneczki ujawniły już całkowicie swoje tajemni­ce; czegóż to nie czepialiśmy na hak! Opłynęliśmy prawie wszystkie „murowane" miejsca, marlinów ani śladu.

Pozostało nam tylko Placer la Guaira, płycizna położo­na zaledwie 12 mil od Puerto Azul. Była prawie piąta. Po­godziłem się już z losem. I nagle kołowrotek zagrał! Gdzie tam zagrał. Zawył! Jest! Siedzę na dachu kabiny, mało oczy mi nie wypadną. Adamowicz senior osadził się mocno na nogach, wetknął wędkę w tuleję na pasie i zaczął walkę. Mistrz z niego nie lada. Rozważnie prowadził bój. Ryba była wielka, silna. Popuszczał, podciągał, męczył. Szpado- nosa ryba-żagiel coraz bliżej naszej rufy wyskakiwała z wody, lśniąc w blaskach ostrego słońca, wysoko — chyba na dwa metry. Piękna to była walka! Pot perlił się na twa­rzy i torsie Adamowicza. I wreszcie zwycięstwo człowieka! Ostro poderwana ryba znalazła się na deskach pokładu. Amerigo machnął pałą raz i drugi. Można odczepić hak.

Patrzyłem z ciekawością na obły kształt i wielką płetwę potężnej ryby. Tak na oko ze 150 kilogramów. Zrobiło mi się jej żal. Chyba jednak na wędkarza się nie nadaję.

Łowca piranii z La Guaira

La Guaira jest największym portem drobnicowym We­nezueli, niestety, niedoinwestowanym i za mało spraw­nym dla potrzeb wielkiego miasta i kraju. Naftowy boom spowodował, że niepomiernie wzrósł import do Wenezueli. I tak na początku lat sześćdziesiątych import sięgał ośmiu milionów ton, podczas gdy zaledwie dziesięć lat wcześniej nie sprowadzano więcej niż trzy miliony ton towarów. Ciekawe, że znaczący był tu zawsze import towarów lu­ksusowych. W La Guaira dziennie przeładowywano dwa­naście tysięcy kartonów whisky, a podobno rocznie spro­wadzano tego trunku za pół miliarda dolarów (!), i to w przednim gatunku. Charakterystyczne są więc dla tego portu postoje na redzie i długotrwałe wyładunki. Oddzia-

łuje tu także znamienny fakt, że w Wenezueli brak jest żywności, którą sprowadza się morzem w ogromnych ilościach.

Do tego dochodzą kłopoty z rozpasanymi nieco związ­kami zawodowymi, które żądają na przykład usunięcia z portu ładunków w kontenerach. Dochodzi z tego powodu do paradoksów, o jakich opowiadano mi w czasie mego przedostatniego pobytu w Caracas. Oto w latach osiem­dziesiątych zamówiono w Argentynie cały ładunek kurcząt i mięsa na święta. Statek wypełniony po komin tymi sma­kołykami czekał na redzie miesiąc i drugi, a w połowie lu­tego zrozpaczony kapitan ze swoim ładunkiem zmuszony był wrócić do Buenos Aires.

System i urządzenia wyładunkowe w La Guaira pamię­tają minione półwiecze i nie ma w tej sytuacji mowy

o podniesieniu sprawności portu. Jeśli już nawet ładunek znajdzie się w portowych magazynach, znowu musi on czekać na transport w głąb kraju. Bywało i tak, że na wyła­dunek czekało jednocześnie 85 statków, czyli około pół miliona ton towarów; zdarza się też, iż statki płyną aż do Kolumbii, aby przez tamtejsze porty wysłać swój ładunek do Caracas. Wprawdzie podobno sytuacja miała w La Guaira zmienić się wraz z budową nowych nabrzeży, ale obecnie, w dobie recesji, sprawa jest chyba mało aktualna. Przy kompletnie niezadowalającej, jak dotychczas, pracy portu można się pocieszać, że La Guaira ma przynajmniej ciekawą historię. Przez stulecia, do roku 1937, port pra­cował jako własność prywatnej dochodowej kompanii. Już pod koniec XIX wieku eksportowano tędy towary, głównie kawę, kakao i bawełnę za niebagatelną sumę, przekra­czającą cztery miliony dolarów.

Budynek firmy Guizpucoana, siedziba baskijskiej kom­panii handlowej, służący w minionych latach także jako urząd celny — stanowi dziś zabytek szacowny i mieści w swym wnętrzu ciekawe muzeum. Na niewielkiej ulicy San Francisco jest również dom wspomnianego już Jose Maria España.

Port w La Guaira nie umknął uwadze prezydenta Guz- mana Blanco. Miał on dom w Macuto i za grube miliony zarządził budowę linii kolejowej przez góry do Caracas.

Co więcej, mąż ów kazał nawet zniszczyć istniejącą niewy­godną drogę do Caracas, aby wszyscy musieli korzystać z wybudowanej przez niego linii, której był zresztą udzia­łowcem. Któryś z cudzoziemskich kronikarzy tamtych cza­sów uważał, że generał Guzman Blanco wiele dobrego zdziałał dla rozwoju kraju, mimo całego autokratyzmu i szalejącej korupcji. Wenezuela dokonała wielkiego postę­pu, nieporównanie szybszego niż inne kraje pod innymi dyktatorami. Guzman doczekał się nawet swego rodzaju komplementu od ówczesnego obserwatora: „Kiedy w ka­sie rządowej było dziesięć milionów, Guzman wydawał osiem dla dobra społeczeństwa i kradł dwa, podczas gdy większość prezydentów kradła osiem, a zostawiała w skarbcu dwa".

W La Guaira wstąpiłem pewnego dnia do curio shopu, mieszczącego się przy ulicy La Costanera. Zdawało mi się, że zabawię tam krótko. Ostatecznie zakup paru drobnych wenezuelskich pamiątek nie mógł zabrać wiele czasu. Sta­ło się inaczej. W sklepie spędziłem pół dnia i omal nie spóźniłem się na samolot.

Właścicielem sklepu, a w nim setek spreparowanych krokodyli, wężowych skór i tysięcy piranii okazał się Po­lak. Podchorąży z Września 1939 roku pan Zbigniew Mil­ko, z zamiłowania myśliwy i znawca wenezuelskiego inte­rioru, wpadł na pomysł, aby przekształcić swoje hobby w źródło dochodu. Dziś on i jego dostawcy łowią całymi tysiącami krwiożercze rybki i po nieskomplikowanych zabiegach zmieniają je w cieszące się coraz większym powodzeniem „pamiątki z Wenezueli", eksportowane masowo między innymi do Stanów Zjednoczonych.

Połowy piranii w dorzeczu Orinoko nie przebiegają, rzec by można, apetycznie. Wędki przy odłowach, zwła­szcza na skalę masową, nie zdają egzaminu, a sieci, nawet druciane, piranie z łatwością przegryzają. Najskuteczniej­szym sposobem połowu okazały się bydlęce wnętrzności. Po zanurzeniu takiej przynęty w stojącej wodzie rozlewisk wyciąga się ją po małej chwili obwieszoną dosłownie ca­łymi gronami groźnych rybek, których największe okazy

nie przekraczają z reguły 30 centymetrów długości i oko­ło kilograma wagi. Potem już kąpiel w formalinie, susze­nie, pomalowanie brzuszka na czerwono, mała podstawka z kory i drewna i oto pirania cieszy oko spragnionego eg­zotyki turysty.

Piranie, zwane tutaj caribe, nie lubią szybko płyną­cej wody — mówi pan Milko, najchętniej żyją w płytkich bajorkach, a jako ryby mięsożerne zawsze są niebezpie­czne dla człowieka. Z moich doświadczeń wynika jednak, że nie tylko krew je przyciąga, na przykład ze skaleczonej nogi, ale w równym co najmniej stopniu reagują na plusk wody. Toteż za każdym razem przed przystąpieniem do łowów tłuczemy kijami o wodę. Najogólniej rzecz biorąc trzeba stwierdzić, że piranie spełniają tę samą rolę, co sę­py na lądzie, oczyszczają z padliny bajorka i rozlewiska, są niejako służbą sanitarną tropikalnych wód.

Wypadki atakowania ludzi przez piranie są w Wene­zueli rzeczywiście na porządku dziennym. Sam mógłbym przytoczyć kilka makabrycznych opowieści. Ucieczka przed nimi jest niemożliwa, chyba że ktoś znajduje się akurat w płytkiej wodzie bardzo blisko brzegu. Piranie idą stadem i błyskawicznie atakują ostrymi trójkątnymi zęba­mi. W momencie podchodzenia do ofiary przewracają się zwykle na płask, światło gra po ich srebrzystej łusce, a wo­da burzy się wtedy niczym gotowana. Straszny to widok. Kiedy w takiej kipieli znajduje się człowiek, nie ma już dla niego ratunku.

Pan Milko, mimo że wiele lat mieszkał w Wenezueli *, nie zapominał o starym kraju. Przed laty, w czasie pier­wszego pobytu w Polsce, jako jedyny chyba przywiózł do kraju wielkie stado spreparowanych piranii. Przeznaczył je bezinteresownie do gabinetów przyrodniczych wielu szkół województwa poznańskiego, skąd pochodzi. Jedną z takich przesyłek otrzymała także młodzież z Liceum Ogólnokształcącego imienia Simona Bolivara w Milejowie pod Lublinem.

I Obecnie pan Milko mieszka już w Warszawie.

KARAIBSKIE WYBRZEŻE

Pewnego dnia przydarzyło mi się wyruszyć samocho­dem do turystycznej Mekki w Wenezueli, to znaczy na słynną wyspę Margaritę. Droga prowadzi około czterystu kilometrów na wschód przez dwa stany — Miranda i An- zoategui.

Stan Miranda zaczyna się właściwie niemal w sercu Ca­racas, tuż przy Chacaito. Stołeczna Avenida Miranda, biegnąca do przedmieścia zwanego Petare, to już nowy stan, podlegający innym organom władzy niż Caracas. Na Avenida Miranda jest początkowo nader tłoczno; prze­jeżdża tędy dziennie podobno około sześćdziesięciu ty­sięcy pojazdów. Nieco dalej za Petare ruch się nagle zmniejsza, a pejzaż odmienia. Dopiero jednak gdzieś za Machurucuto pojawia się wiele pustych, pięknych plaż i sporo miasteczek utkanych z małych, krytych dachów­kami domków w kolonialnym stylu.

Samo Petare nie wyróżnia się oczywiście niczym szcze­gólnym, ale wiadomo, że jest to rodzinna miejscowość lu­dowego malarza Barbaro Rivasa, który w Wenezueli był osobistością na miarę naszego Nikifora. Artysta ów zmarł w 1967 roku jako siedemdziesięcioczteroletni starzec. Wcześniej był robotnikiem, swoją karierę rozpoczął do­piero w sześćdziesiątym roku życia, kiedy to zaczął malo­wać na deskach, papierowych torbach i znalezionych kar­tonach. Prace dość szybko nabrały wartości, a w dziesięć lat po śmierci poczta wenezuelska wydała na Boże Na­rodzenie znaczek przedstawiający jedno z jego dzieł.

W stanie Miranda przez długie lata osadzano wyzwo­lonych niewolników, do dziś wśród ludności zamieszkują­cej wybrzeże karaibskie dominują Murzyni. Nikt nie wie obecnie, ilu niewolników przywieziono niegdyś do We­nezueli. Wiadomo tylko, że pochodzili oni głównie z An­goli, Gwinei, Sudanu i Konga. Pracowali na plantacjach, których właścicielami byli kakaowi baronowie, zwani po­pularnie gran cacao (warto wiedzieć, że był okres, kiedy dwie trzecie spożywanego w Europie kakao pochodziło właśnie z Wenezueli). Samo niewolnictwo zniesiono w Wenezueli stosunkowo późno, bo dopiero w marcu 1854 roku.

Na południe od stanu Miranda rozciąga się stan Guari- co, w przeważającej części płaski, zaliczany do llanos i cał­kiem odmienny od morskiego wybrzeża. Guarico uzna­wany jest za centralną część Wenezueli; całkiem słusznie, ponieważ, jak żaden inny, graniczy on aż z siedmioma stanami: Anzoategui, Miranda, Aragua, Cara bobo, Barinas, Cojedes, Apure i Bolivar.

Dobra droga prowadzi teraz przez stan Anzoategui. Region ten już słynął z produkcji ropy, zanim jeszcze na­stąpił na zachodzie boom naftowy w Maracaibo. Obecnie stan postawił na rozwój turystyki i cały piękny brzeg An­zoategui to rodzaj zagłębia turystycznego, mimo że Bar­celona, stolica stanu, leży nieco dalej od brzegu. Jest to miejsce, w którym słychać wiele tak zwanych szeptów hi­storii. Najwięcej opowieści w tym osiemdziesięciotysię- cznym mieście usłyszeć można o miejscowej twierdzy, niegdyś konwencie franciszkańskim. Stanowił on w czasie walk o niepodległość silny punkt oporu wenezuelskich patriotów. W roku 1817 odpierali oni tutaj ataki oddziałów hiszpańskich, ale zgubiła ich zdrada. Miejscowy ksiądz wskazał rojalistom tajemne przejście do konwentu w wy­niku czego Hiszpanie zmasakrowali powstańców, a wśród nich lokalnego bohatera Pedro Marię Freitas. Jego po­mnik tkwi teraz wśród ruin dawnej twierdzy, podobnie jak legenda o zakopanych skarbach, nigdy jakoś od wieków nie odnalezionych.

Z Barcelony do Puerto La Cruz jest niespełna piętnaście kilometrów gładkiej drogi. Miasto to, równe dziś ludnoś-

%

cią stolicy stanu, powstało zaledwie czterdzieści pięć lat temu z oczywistej potrzeby posiadania nowoczesnego portu na wschodzie, zdolnego do przeładowywania spo­rej ilości towarów. Port w La Guaira, jak wiemy, nie wy­starczał bowiem i nie wystarcza nadal dla potrzeb han­dlu Wenezueli.

Puerto La Cruz ciągle znajduje się w budowie, ale do inwestycji zapiętych już na ostatni guzik należy nowo­czesny terminal promowy Jet Caribe, obsługujący duży i wciąż rosnący ruch turystyczny z kontynentu na Wyspę Pereł, na Margaritę. Niezależnie od tego ważnego obiektu w Puerto La Cruz znajduje się w budowie z rozmachem zaprojektowany kompleks turystyczny El Morro — z hote­lami nad morzem i okolicznych wzgórzach, z przystaniami dla jachtów i innymi niezbędnymi udogodnieniami.

Wyspa Pereł

Prom naładowany turystycznym farszem opuścił Puerto La Cruz w honorowej asyście pelikanów, z godnością poru­szających się w powietrzu. Przed nami trzygodzinna prze­jażdżka, mająca skończyć się na brzegu Margarity. Na po­kładach, oprócz wielu turystów, także zagranicznych, do­minowali Wenezuelczycy, co nie oznaczało, że nie można było wśród nich rozróżnić Włochów, Portugalczyków czy Niemców. Rodziny pochodzenia włoskiego występowały najczęściej w pełnych składach — z nieletnią dziatwą i babcią oraz kochanymi ciociami. Łatwo się domyślić, że takie rodzinne wyprawy przedsiębrano z uwagi na projek­towane zakupy. Na Margaricie istnieje bowiem strefa wol­nocłowa, co nie jest bez znaczenia przy kupowaniu wszel­kiego rodzaju sprzętu radiotechnicznego, alkoholi czy pa­pierosów. Ponieważ przy wywozie tych dóbr na kontynent obowiązują określone przepisy i limity na jedną osobę, stąd zapewne owe familijne wyprawy.

Oddalający się brzeg rysował się malowniczo, podob­nie jak wiele mniejszych i większych skał, wysepek, które nasz statek zręcznie wymijał. Po wyjściu z portu na pokła­dzie rozwinęło się normalne życie pasażerów. Jedni za­

siedli wygodnie na ławkach, by chłonąć widoczki i nad­stawiać swoje blade twarze mieszczuchów ku gorącemu słońcu, inni tkwili w cafeteriach i barach, jeszcze inni w zacienionych miejscach rozkoszowali się ożywczym wia­terkiem, niosącym zapach morza.

Mniej więcej w połowie drogi mieliśmy po prawej bur­cie półwysep Araya z jego salinami; w niespełna godzinę później mijaliśmy brzegi wyspy Cubagua, jakże słynnej w zaraniu hiszpańskiej konkwisty na południowoamerykań­ski kontynent. Stąd właśnie popłynęły ku Europie pierwsze perły, które w XVI stuleciu zaczęły robić konkurencję per­łom wyławianym z toni Zatoki Perskiej i wód Cejlonu.

Z perłami u brzegów Wenezueli zetknął się już Krzysz­tof Kolumb w czasie swojej trzeciej wyprawy. Widział on mianowicie na półwyspie Paria Indian noszących naszyjni­ki z pereł. To odkrycie sprawiło, że już w niespełna rok później pojawiło się w tych okolicach dwóch hiszpańskich awanturników, Pedro Alonso Niño i Cristóbal Guerra, li­czących na perłowe żniwa. Zainteresowali się oni głównie właśnie skalistą wyspą Cubagua, która okazała się w tym czasie perłowym Eldorado. Początkowo odbywał się tu pokojowy raczej handel wymienny z Indianami. Później jednak, gdy wysepka aż pękała w szwach od „kupców" hiszpańskich, sytuacja się zmieniła. Indian zamieniono po prostu w niewolników i w sposób okrutny zmuszano przy użyciu bata do ciągłego nurkowania i wydobywania perło- pławów, bez odpoczynku i bez litości.

Znany obrońca Indian ksiądz Bartoleme de las Casas tak pisał o ich cierpieniach w roku 1519: „Ich łóżko sta­nowił kawał drewna, do którego byli przykuci łańcuchami, aby nie mogli uciec. O świcie każdego dnia, niemal bez posiłku powracali do swojej przymusowej pracy, a wielu z nich nigdy nie wynurzało się już z wody, ponieważ byli pożerani przez rekiny. Inni oddawali krew ustami, a więk­szość z nich ginęła z głodu, desperacji i okrutnego trakto­wania”.

Wkrótce jednak piekło na wyspie Cubagua skończyło się na zawsze. Na tej odrobinie lądu nastąpiło w 1543 roku silne trzęsienie ziemi połączone z huraganem. Z po­wierzchni ziemi zmieceni zostali wszyscy ludzie wraz ze

swymi cierpieniami, chciwością i okrucieństwem. Cubagua nigdy już nie dźwignęła się od tamtych czasów. Dziś sław­na niegdyś wysepka oglądana z pokładu promu jest pu­stynną i bezludną krainą. Rolę dostarczycielki pereł od swej mniejszej siostrzycy przejęła Margarita, produkująca obecnie około stu kilogramów pereł w ciągu dobrego roku.

Od brzegów Cubagua kwadranse zaledwie dzielą szybki prom od przystani w Punta de Piedras, stanowiącej furtę morską do poznania uroków Margarity. Stąd wspa­niała, szeroka autostrada prowadzi do Porlamar, najbar­dziej znanej miejscowości wyspy. Z niej już niedaleko do La Asunción, miasteczka pełniącego zaszczytną stołeczną rolę nie tylko dla Margarity, lecz dla całego stanu Nueva Esparta, na który składa się mini-światek trzech wysp. Nueva Esparta, miniaturowy pod względem obszaru i bar­dzo słabo zaludniony, jako jedyny z dwudziestu stanów wybiega poza kontynent. W ostatnich latach obszar jego oczywiście nie zmienił się, ale ludności, zwłaszcza na Margaricie, przybywa dość szybko i być może wkrótce będzie jej więcej niż w niewielkim stanie Cojedes. Obszar całego stanu Nueva Esparta nie przekracza 1200 kilome­trów kwadratowych, z tego sama Margarita legitymuje się powierzchnią 850 kilometrów kwadratowych. Reszta ob­szaru Nowej Sparty to wyspy Cubagua i Coche. Inne drobne wysepki położone na północ od brzegów Wene­zueli o łącznym obszarze nić przekraczającym 115 kilome­trów kwadratowych twofzą tak zwane posiadłości fede­ralne.

Margarita obok swoich pereł, rybołówstwa, a także rolnictwa zaczyna ostatnio stawać się interesująca również dla nafciarzy. Na wodach oblewających wyspę prowadzo­ne są wiercenia, które przyniosły efekt. O wielkiej nafcie wprawdzie jeszcze nie słychać, ale złoża gazu naturalnego są już eksploatowane. Cóż, jeśli jeszcze tu wtargnie nafta razem z jej niszczącym wpływem na środowisko — zginą perłopławy, a zapewne również i turystyka znajdzie dla siebie inne, bardziej zaciszne miejsca. Chwilowo jednak turystom jeszcze nic nie grozi. Tratują więc z zapałem tę w sumie nie najgorszą krajobrazowo wyspę.

Jakie można się było do nich nie przyłączyć, zwłaszcza kiedy dysponowaliśmy samochodem dającym nam pełną niezależność? Na Margaricie bowiem brak jest jak dotąd komunikacji autobusowej, zastępują ją na każdej niemal trasie zbiorowe taksówki.

ja jednak, zamiast popędzić do Porlamar, do którego to miasta wybierali się wszyscy niemal współpasażerowie mojego promu, ruszyłem najpierw... na jezioro. A tak. Wyspa Margarita, sama otoczona wodą, zachowuje dla swych gości do zwiedzania również wody... śródlądowe. Stanowi je słynna laguna, czyli jezioro Restinga, oddzielo­ne od Morza Karaibskiego wąskim piaszczystym pasem lą­du. Warto pamiętać, że cała Margarita składa się jak gdyby z dwóch części i dzięki temu przypomina nieco Gwadelu­pę. Taki kształt nadały wyspie czynne niegdyś wulkany. Margarita stawia więc swoim gościom do dyspozycji dwa wygasłe kratery — wschodni, sięgający prawie tysiąca me­trów, i zachodni, wznoszący się do około ośmiuset me­trów. Łagodne stoki obu tych wygasłych wulkanów tworzą wyspę, a dobre powulkaniczne gleby pozwalają uprawiać trzcinę cukrową, warzywa, kukurydzę itp. Wulkaniczny charakter Margarity sprawia, że wyspa cierpi na brak słod­kiej wody, sprowadza się ją obecnie specjalnie wybudo­wanym rurociągiem z kontynentu.

Wracajmy jednak na jezioro Restinga, aby dokończyć naszą perłową historię zaczętą przy brzegach Cubagua. Otóż tu właśnie, na rybnych wodach Restinga, rodzą się, oprócz licznych pelikanów, perły zamknięte w muszlach zalegających wśród korzeni mangrowców. Tutaj rośnie owe (w przybliżeniu) sto kilogramów pereł, których jakość nie jest niestety zbyt wysoka. Obecnie myśli się nawet

o rozwinięciu hodowli na sposób japoński, to znaczy

o zakładaniu sztucznych ławic perłopławów.

Jezioro Restinga ma urocze brzegi pełne ptactwa, ma także kanały zdatne do nastrojowych przejażdżek łódką wzdłuż zacienionych brzegów takich miejsc, jak Kanał Po­całunku czy Pasaż Słodkiej Miłości, jeden z wąskich szla­ków wodnych jest nazwany imieniem legendarnej Indian­ki, która w minionym wieku energicznie, często kosztem sąsiadów, powiększała swoje posiadłości. Płynąc kanałem

pani Guevara można dojrzeć na wschodnim końcu jeziora dwa obłe wzgórza nazwane Las Tetas de Maria Guevara, czyli Piersi Marii Guevara.

Restinga jest niewątpliwie najbardziej atrakcyjnym miejscem całej zachodniej części wyspy zwanej Macanao. To zakątek pustynny, piaszczysty i praktycznie bezludny. Dwie, trzy większe osady znajdujące się tutaj znacznie różnią się od świetnych miast zachodu, np. Porlamar, La Asunción i innych.

Nie pozostawało mi więc nic innego, jak oderwać się od wód Restinga i zanurzyć w cywilizacji. Z Punta de Piedras droga do Porlamar trwa zaledwie dwadzieścia mi­nut w całkiem pokaźnym ruchu samochodowym. I nie ma w tym nic dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę, że Margaritę zwiedzało do niedawna prawie dziewięćset ty­sięcy osób rocznie, z czego ponad dwieście tysięcy ludzi docierało tu samolotami, i to nie tylko linii krajowych. Margarita dysponuje dużym międzynarodowym portem lotniczym; lądują tutaj często podniebne statki ze Stanów Zjednoczonych, a nawet Europy.

Porlamar uważa się za główne miasto wyspy. Chlubi się ono także ciągłymi korkami samochodowymi. Ponadto tu właśnie są olbrzymie magazyny wolnocłowe z najwięk­szym wyborem towarów w znanym asortymencie: francu­skie perfumy, japońskie radia i magnetofony, szwajcarskie zegarki itp., ¡té.

Kiedy spaceruje się Avenida de Mayo, można zostać stratowanym przez rodzinne watahy jednodniowych tury­stów, którzy w pośpiechu, przed odejściem popołudnio­wego promu, usiłują najkorzystniej kupić potrzebne i nie­potrzebne artykuły po tych niskich, wolnocłowych ce­nach. Takich» turystów nie obchodzą uroki wyspy, oni rozglądają się jedynie za chłopcami handlującymi na ulicy siatkowymi torbami, służącymi do pomieszczenia nad­miernych zakupów. Wielkie magazyny, takie jak „STOP" czy „Połówka Pomarańczy", wytrzymują każdy napór klientów i obie strony są nader zadowolone z wycieczki na Margaritę.

Mimo całej nowoczesności Porlamar na wyspie znajdu­je się wiele ciekawych zabytków, a wśród nich ruiny fortu

La Calera w miejscowości Juangriego, leżącej zaledwie trzydzieści pięć kilometrów od miasta. Z nich obowiązko­wo (według turystycznych prospektów) oglądać trzeba za­chód słońca. Do innych ciekawych fortalicji zaliczyć nale­ży obronny zamek San Carlos Borromeo, mieszczący dziś galerię malarstwa i relikty przeszłości. Fort ten miał nie­gdyś za zadanie obronę najgłębszego do dziś portu wyspy

0 nazwie Pampatar. Ostatnią wreszcie z dawnych twierdz jest dobrze zachowany siedemnastowieczny zamek Santa Rosa, górujący nad La Asunción. Nie same jednak malow­nicze budowle z dawnych czasów tworzą legendę Marga­rity. Ważnym dodatkiem do jej uroków są także opowieści związane z przeszłością wyspy. Morze Karaibskie to prze­cież morze piratów, bukanierów i skarbów, a Margarita to wyspa, na której przez wieki działali nie zawsze dobrodu­szni ludzie. Z najbarwniejszych postaci, obok wspomnianej już Marii Guevara, należy wymienić tutaj choćby sir Johna Hawkinsa lub szalonego i okrutnego Hiszpana Lope de Aguirre, który po zamordowaniu gubernatora Margarity władał wyspą, ciemiężąc jej mieszkańców i chroniąc wszelkiego autoramentu złoczyńców, jacy szybko się wokół niego zebrali. Ów szalony watażka hiszpański walczył u boku Pizzara, szukał Eldorado, dotarł do Amazonki

1 Orinoko i mordował, mordował, także na Margaricie.

Trudno zachwycać się zbrodniami tyrana, ale Margarita ma mu do zawdzięczenia krwawą legendę oraz przepię­kną zatoczkę El Tirano, w której wylądował podobno nie­gdyś Aguirre. Dziś znajduje się tam urocza rybacka wioska u stóp stożkowatego wulkanu. Trudno o piękniejszy wi­dok na Karaibach niż ta wzorowa kompozycja.

Uroki natury są mocną stroną wyspy Margarity. I nie magazyny wolnocłowe, drogie restauracje i luksusowe ho­tele, ale właśnie owe bezludne plaże z pochylonymi pal­mami, owe budzące zachwyt zakątki stanowią jej praw­dziwą wartość. Na Margaritę chciałoby się stale wracać, jak choćby do tak zwanej groty piratów. Przy bliższym pozna­niu jest ona nie tyle jaskinią, co urokliwą zatoczką o trud­nym wejściu i pionowych ścianach skalnych odgradzają­cych ją od wnętrza wyspy. W takim miejscu jak ta znako­mita piracka kryjówka przypominają się wszelkie prze­

czytane niegdyś książki o Długim Johnie i innych, praw­dziwych i wymyślonych piratach.

Wyspa Margarita widziała wiele, była areną niemałych ludzkich namiętności przez prawie pięć wieków, bo Por- lamar założono już w roku 1536. Potem przeplatały się tu wydarzenia straszne z dramatycznymi. Na wyspie jak w so­czewce skupiały się poszukiwania Eldorado, uwidoczniały skutki walk o wyzwolenie spod władzy Hiszpanów. Wyspa była widownią podłości i okrucieństw, cierpień i radości, a wkrótce stać się może królestwem cuchnącej nafty, któ­ra zabije wiele z jej uroków. Wtedy zapewne tylko prosty­tucja, stanowiąca już dziś pewien problem, rozkwitnie wspaniale.

Na razie jednak warto cieszyć się, że Margarita jest taka jaka jest, że tyle tysięcy ludzi stara się co roku poznać jej uroki. Sądzę, iż co najmniej połowa z tych przybyszów pragnie powrócić tu jeszcze nie raz.

Cumana i okolice

Nie dotarłem powtórnie na wyspę Margaritę. Raz je­den tylko, mniej więcej w trzy lata po pierwszej mojej bytności, byłem bliski takiej wizyty. Skończyło się jednak na obejrzeniu z pokładu polskiego statku półwyspu Maca- nao i skał Cubagua. Patrzyłem wtedy z burty „Sienkiewi­cza", wiozącego w swoich ładowniach jęczmień do bro­waru „Niedźwiedź Polarny", z produktami którego byłem od dawna dobrze zaznajomiony. Nasz statek zmierzał do portu Guanta, kilka zaledwie kilometrów oddalonego od Puerto La Cruz. Niestety, zbyt dużo rzeczy trzymało mnie wówczas na statku, abym mógł zaryzykować dwudniową choćby wyprawę na Margaritę. Tkwiłem więc pokornie w rozgrzanym pudle statku, patrząc na ospały wyładunek jęczmienia z Europy i na defilujące kilka razy dziennie promy zmierzające na wyspę. Kląłem cicho pod nosem Guantę i jej okolice. Okazało się jednak, że nie miałem racji.

Guanta, ten węglowy w zasadzie port, ale przyjmujący także drobnicę, skwierczał wprawdzie nadal w upale, na­

dal wolno ciekł czas, ale tylko do chwili, gdy zdarzyła mi się okazja podjechania lądem nieco dalej na wschód, do pierwszego hiszpańskiego osiedla na kontynencie połud­niowoamerykańskim — do Cumana.

Droga była wspaniała, gładka i szeroka, a także nie pozbawiona atrakcji znanych ze wszystkich tropikalnych autostrad. Spotykało się więc nagle na asfalcie poczciwego osiołka z ładunkiem drzewa opałowego na grzbiecie, bo- sonogiego chłopaka niosącego za ogon w każdej ręce po jednej rybie lub hasającego prosiaka na smyczy. Po prawej stronie drogi widniały bezdrzewne pagórki, po lewej — morze, nie kończące się plaże i zatoczki usiane malutkimi wysepkami bądź skałami.

Droga, już od Guanta, wiodła po terytorium stanu Suc­re, który być może, oprócz znakomitego marszałka, ma za patrona również jakiegoś świętego od handlu, bo za każ­dym niemal zakrętem pojawiali się na poboczu handlowcy w pobudowanych z bambusa i liści palmowych straganach, które chroniły ich produkty od słońca. W straganach ta­kich dostać można było zawsze słodkie bulwy gotowanej yuki, dobrze schłodzone w lodzie (!) orzechy kokosowe, a także cachapas, czyli placki kukurydziane, lub empaña­das, to znaczy smażone pierogi z mięsa małych rekinów. Przy drodze chłopcy sprzedawali również muszle lub żywe złapane gdzieś ptaszki.

Dzięki temu, że droga była tak atrakcyjnie udekorowa­na sprzedawcami, wydawała się o niebo krótsza, chociaż i tak dystans między Guanta a Cumana nie jest wielki.

Cumana to najstarsze osiedle hiszpańskie założone na kontynencie południowoamerykańskim. Jego powstanie przypada na lata 1515—1540. Niektórzy historycy twierdzą jednak, że osadę odwiedzali jeszcze przed jej oficjalnym założeniem hiszpańscy osadnicy, którzy docierali tu z per­łowych wysp Cubagua i Margarity.

Stolica stanu Sucre jest w naturalny sposób związana z postacią Jose Antonio de Sucre, urodzonego tutaj w ro­ku 1795. Ten wielki przyjaciel i znakomity wojownik, wal­czący u boku Bolivara, wygrał słynne bitwy pod Pinchin- cha i Ayacucho, usuwając Hiszpanów z terenów dzisiej­szego Ekwadoru i Peru. Sucre po tych zwycięstwach został

mianowany przez Boiivara marszałkiem, ale znany nam generał Paez śmiał się, kiedy była mowa o tym triumfie: „Cóż to musieli być za marszałkowie w Peru, jeśli Antonio Sucre mógł tam wygrać bitwę?” — pytał złośliwie.

Niemniej Sucre w roku 1826 wybrano pierwszym pre­zydentem Peru i pełnił tę funkcję aż do śmierci, to zna­czy przez dwa lata, do czasu zamordowania go w Kolum­bii. O Bolivarze i Sucre wydano bardzo wiele książek, zwłaszcza w roku 1983, w którym przypadła okrągła ro­cznica urodzin Bolivara, obchodzona uroczyście nie tylko na kontynencie amerykańskim. Obaj bohaterowie walk

o Wielką Kolumbię uczczeni zostali w sposób nie spotyka­ny raczej w Europie. Jednostka monetarna w Wenezueli została nazwana boliwarem, a sucre to odpowiednik na­szego złotego w Ekwadorze.

Mieszkańcy Cumana używają powiedzeń: „ogon konia marszałka Sucre” na oznaczenie dzielnicy miasta, w której żyją jego biedniejsi obywatele, oraz „głowa konia marszał­ka Sucre" — o willowej dzielnicy bogaczy. Dom tego naj­wybitniejszego bohatera miasta stoi nadal nad brzegiem rzeki Manzanares i służy obecnie jako muzeum.

Najefektowniejszą częścią miasta jest park Guaiquiri, pełen zieleni i palm, ciągnący się po obu brzegach rzeki. Dobry wgląd w tę oazę zieleni daje wizyta w forcie San Antonio de la Eminencia, zbudowanym w siedemnastym wieku na górującym nad miastem wzgórzu. Obecnie w forcie nie ma nic oprócz murów i widoku przez zatokę Cariaco na przylądek Araya, dość szczelnie zamykający spory akwen wody, mogący pomieścić w razie potrzeby całą chyba flotę hiszpańską od czasów konkwisty do dziś.

Z fortu widać również katedrę białą, dwuwieżową, a w pobliżu niej dostrzec można dach domu, w którym przyszedł na świat drugi wybitny syn Cumana, zwanej dawniej Nową Kordobą. Człowiekiem tym jest najsławniej­szy poeta wenezuelski Andres Eloy Blanco, urodzony na cztery lata przed naszym dwudziestym stuleciem. Jego wspaniały talent zgasł razem z właścicielem w roku 1955 w wyniku wypadku samochodowego w Meksyku. Andres Eloy Blanco był również wspaniałym mówcą, pisarzem, po­litykiem i humorystą wciąż narażającym się władzy. Dlate­

go też za rządów dyktatora Gomeza był więziony, a zmu­szony do emigracji za czasów jimeneza (od roku 1949

1955). Jednak w przerwach między więzieniem a wycho­dźstwem Blanco wybrany bywał posłem, prezydentem parlamentu, a także ministrem spraw zagranicznych (rok 1948). W muzeum urządzonym w dawnym domu tego wy­bitnego Wenezuelczyka oglądać można wiele fotografii z jego życia, rękopisy poematów i innych utworów, a tak­że zapoznać się z pochlebnymi opiniami o jego twórczości i działalności politycznej: „Jeden z najlepszych reprezen­tantów wenezuelskiej kultury", „Ujmujący człowiek, każ­dy kto czyta jego strofy, czuje się jemu bliski".

W Cumana, jak wszędzie w tych szerokościach geogra­ficznych, w południe życie zamiera. Sjesta. Pół dnia zresztą starcza aż nadto, aby zapoznać się z zabytkami tego nie­wielkiego miasta.

Cumana w swoich kronikach — obok Antonio de Sucre i Andresa Eloy Blanco — z wielkim honorem zapisać może również obecność Aleksandra von Humboldta, któ­ry stąd właśnie rozpoczął gigantyczną podróż po Ameryce Południowej, będącą kamieniem milowym w historii po­znania tego kontynentu w całości, a Wenezueli szczegól­nie. A trzeba dodać, że Humboldt wraz ze swoim francu­skim przyjacielem Aime Bonplandem wylądował w Cuma­na całkiem przypadkowo.

Na krótko bowiem przed ujrzeniem wenezuelskiego brzegu wybuchła na statku „Pizarro", którym płynął Hum­boldt, zaraza i kapitan starał się dotrzeć jak najszybciej do najbliższego portu. Nie mógł nim być ani La Guaira, ani Caracas, ówczesna rezydencja generalnego kapitana hisz­pańskiej prowincji Nowa Andaluzja, lecz Cumana położo­na bardziej na wschód, nad głęboko wrzynającą się w ląd zatoką. Przez lądowanie w Cumana zmieniła się cała zapla­nowana wyprawa uczonego. Rozpoczęła się awanturnicza, trwająca pięć lat podróż do podzwrotnikowych okolic Nowego Kontynentu, nazwana później „powtórnym od­kryciem Ameryki”. Działo się to 16 lipca 1799 roku.

Oto co pisał o swoim pierwszym porcie w Ameryce Po­łudniowe) wielki Humboldt:

Dzięki bliskości ośnieżonych gór Cumana jest naj­chłodniejszym i najzdrowszym miejscem pobytu w Amery­ce — klimat podobny jak w Meksyku — i choć zwiedził ją jacguin, jest jeszcze jedną z najmniej zbadanych części nowego świata, jeśli się tylko nieco posunąć w głąb gór. Poza czarem tej przyrody (od wczoraj nie widzieliśmy ani jednej europejskiej rośliny ni zwierzęcia) o tym, by za­trzymać się tu w Cumanie o dwa dni podróży wodą od Ca­racas, zdecydowała wiadomość, że właśnie w tych dniach krążą w okolicy angielskie okręty wojenne.

Za 20 piastrów miesięcznie vyynajęliśmy zupełnie nowy, ładny dom, razem z dwoma usługującymi Murzynkami, z których jedna gotowała. Jedzenia nam nie brak, nieste­ty, nie ma tu niczego podobnego do mąki, chleba lub su­charka. Miasto jest jeszcze do połowy w gruzach, gdyż to samo słynne trzęsienie ziemi w Quito z roku 1797 zni­szczyło także Cumanę.

Miasto leży nad zatoką morską, piękną jak ta przed Tu- lonem, za wysokim 5 do 6 tysięcy stóp pokrytym lasem am­fiteatrem górskim. Wszystkie domy są zbudowane z białe­go drewna. Wzdłuż rzeki, mniej więcej takiej samej jak So- lawa pod Jeną, leży siedem klasztorów i plantacje, podobne do angielskich parków. Za miastem mieszkają miedzianoskórzy Indianie. Indianie — mężczyźni, chodzą prawie wszyscy nago. Chaty zbudowane są z bambusu i pokryte liśćmi kokosowymi. Wstąpiłem do jednej z nich. Matka i dzieci zamiast na krzesełkach siedziały na pniach koralowych, które wyrzuca morze. Każde z dzieci miało przed sobą, zamiast talerza, skorupę kokosową, z której jadło rybę. Plantacje wszystkie otwarte, wchodzi się do nich i wychodzi swobodnie. W większości domów nawet nocą drzwi pozostają otwarte, tak uczciwy jest tutaj lud. Jest tu też więcej prawdziwych Indian niż Murzynów..."

W ciągu pierwszych tygodni pobytu w Cumana Hum­boldt z towarzyszem poświęcili wiele czasu na sprawdze­nie instrumentów naukowych, które przywieźli ze sobą, oraz na krótkie wycieczki w najbliższe okolice miasta. Na­leżał do nich również wypad na przylądek Araya, zamyka­jący dość szczelnie od północy całą zatokę Cariaco. Oto relacja barona z tej małej wyprawy:

Pierwszą wycieczkę zrobiliśmy na półwysep Araya i w okolice słynne z handlu niewolnikami i połowów pe­reł. 19 października (1799 r.) około godziny drugiej po północy wsiedliśmy na statek zakotwiczony na Manzana- res w pobliżu dzielnicy indiańskiej. Głównym celem wy­cieczki było obejrzenie ruin starego zamku Araya, zwie­dzenie warzelni soli i dokonanie kilku badań geologi­cznych w górach tworzących wąski półwysep Maniquarez.

W nocy panował przyjemny chłód; roje świecących owadów migotały w powietrzu, na ziemi porosłej sesu- vium, na przybrzeżnych krzewach mimozy. Malowniczy widok, tak często we Włoszech i w całej południowej Europie spotykanych świetlików, nie da się po prostu po­równać z niezliczonymi rozsypanymi i migocącymi wokół ognikami, które zdobią noce krajów gorących...

...Barka, którą przybyliśmy do zatoki Cariaco, była bar­dzo obszerna. Rozłożone na niej były skóry jaguarów, byśmy mogli nocą wypocząć. Pobyt nasz w strefie gorącej nie trwał nawet dwóch miesięcy, a już nasze narządy tak się wyczuliły na najmniejszą zmianę temperatury, że z powodu zimna nie mogliśmy spać, jakkolwiek termo­metr wystawiony na deszcz spadł zaledwie do 21,5 stop­nia. Ze spostrzeżeń tych wynika, że między zwrotnikami na równinach, gdzie temperatura powietrza niemal stale utrzymuje się powyżej 27 stopni, nocą odczuwa się po­trzebę przykrycia, ilekroć termometr przy wilgotnym po­wietrzu spadnie o cztery czy pięć stopni.

Około godziny ósmej rano wylądowaliśmy na cyplu Araya w pobliżu »Nowych solanek«. Na nagiej równinie stoi samotny dom obok baterii złożonej z trzech dział — strzegących przed zniszczeniem zamku Świętego Jakuba, stanowiąc całą obronę tego odcinka wybrzeża. Inspektor warzelni spędza cały czas w hamaku, z którego wydaje po­lecenia robotnikom. Lancha del Rey (królewska barka) dowozi mu co tydzień żywność z Cumany. Dziwić się na­leży, że wokół warzelni, która niegdyś budziła zazdrość Anglików, Holendrów i innych potęg morskich, nie ma nawet wsi ani gospodarstwa.

Roztacza się stąd widok na wyspę Cubagua, wysokie

szczyty Margarity, ruiny zamku Św. Jakuba, Cerro de ia Ve­la i wapienne wzgórza Brygantyny, ograniczające widok od południa. Chociaż spośród wszystkich ludów globu ziemskiego tubylcy amerykańscy spożywają najmniej soli, żywiąc się niemal wyłącznie pokarmem roślinnym, wydaje się, że już Gwajkarowie kopali w gliniastej i słonej ziemi Punta Arenas. Hiszpanie, którzy osiedlili się początkowo na Cubagua, wkrótce potem na wybrzeżu Cumany, już od początku XVI wieku eksploatowali słone błota, ciągnące się jako laguny na północny zachód od Cerro de la Vela. Ponieważ przylądka Araya nie zamieszkiwała wówczas osiadła ludność, naturalnie bogactwo ziemi eksploatowali Holendrzy, uważając je za wspólne dobro wszystkich na­rodów. Obecnie każda kolonia posiada własne warzelnie, a sztuka żeglarska tak wielkie poczyniła postępy, że kupcy z Kadyksu niewielkim kosztem mogą wysyłać hiszpańską lub portugalską sól na odległość 8500 kilometrów, aż na półkulę zachodnią, by zaspokoić zapotrzebowanie Mon­tevideo czy Buenos Aires na sól.

Po wielkiej suszy i teraz jeszcze wydobywa się z dna la­guny grudy bardzo czystego, krystalicznego chlorku sodu wielkości od trzech do czterech stóp sześciennych. Wy­stawiona na działanie upalnego słońca słona woda jeziora paruje na powierzchni tak, że z dnia na dzień rośnie masa krystaliczna.

Po zwiedzeniu warzelni i zakończeniu naszych prac geodezyjnych wyruszyliśmy pod wieczór, by kilka mil da­lej spędzić noc w indiańskiej chacie u stóp ruin zamku Araya.

Kiedy przybyliśmy do stóp starego zamku, ujrzeliśmy widok o melancholijnym, romantycznym kolorycie, mimo iż piękna ruin nie potęgował ani chłód mrocznego gaju, ani przepych kształtów roślinnych. Ruiny spoczywają na nagiej, suchej górze, porosłej agawami, kaktusami, mimo­zami i podobne są raczej zwaliskom skał zdruzgotanych podczas kataklizmów, jakie nawiedzały ziemię w za­mierzchłych czasach...

...Po rozejrzeniu się w okolicy Maniquarez wsiedliśmy do łodzi rybackiej, by udać się w drogę powrotną do Cu-

many. Znaleziona łódź okazała się jednak nie szczelna. Syn sternika więc musiał ciągle wybierać wodę tykwą..."

Srodze zapewne zdziwiłby się Humboldt przeprawiają­cy się niewielki kawałek drogi cieknącym czółnem, gdyby mógł widzieć dzisiejsze promy, hydroplany, wodoloty i inne szybkie jednostki przewożące na Margaritę i na przylądek Araya czeredy turystów. Ba, przejażdżka uczo­nego miała miejsce prawie dwieście lat temu. Zapewne więc zdziwiłby się jeszcze bardziej, że w górnym Orinoko, dokąd dotarł z największym wysiłkiem, ponosząc niemało trudów, nic się prawie nie zmieniło od jego bytności.

Niepotrzebnie stojąc w upale na murach zamku San Antonio wdałem się w „filozoficzne” rozważania, które spowodowały tylko chęć spotkania się z chłodnym pro­duktem „Oso Polar”, pędzonym na europejskim jęczmie­niu. Do szklanki owego piwa wypadało zamówić w przy­jemnym lokaliku miejscową potrawę, wprawdzie nie grze­szącą zbytnią oryginalnością, ale za. to dającą się z przyjemnością skonsumować. Mowa oczywiście o parilla, daniu serwowanym wszędzie, jak Wenezuela długa i sze­roka. Jest to narodowa, nieskomplikowana przy przyrzą­dzaniu potrawa w postaci cienkich, starannie rozbitych kawałków wołowiny. Przyprawia się ją obficie czosnkiem, pieprzem, papryką i innymi ingrediencjami, a następnie przy użyciu węgla drzewnego piecze na ruszcie. Wypita po takim daniu kawa, zwłaszcza osłodzona melasą z trzci­ny cukrowej, musi godzić każdego konsumenta i z lokal­nym upałem, i... koniecznością odbywania sjesty.

Nie wiadomo dziś dokładnie, czym żywił się w Cuma- nie Humboldt, który odnotował, że nie jadł tam ani chle- ba, ani mąki, jednak wiadomo, iż ten wielkiej pracowitości uczony nie próżnował i przygotowując się do swojej dłu­giej wyprawy ciągle przedsiębrał, ćwiczebne niejako, węd­rówki.

Humboldt ze swoim przyjacielem od pierwszej chwili pobytu na kontynencie zostali zafascynowani bogactwem tutejszej flory i fauny. Szczególne spiętrzenie zachwytów nastąpiło, gdy ruszyli oni w góry, aby w dolinie Caripe zwiedzić jaskinię, w której gnieździły się nocne ptaki gua- charo, zwane po polsku tłuszczakami.

Dla Humboldta była to wielodniowa wyprawa, dziś do­tarcie do tej samej jaskini samochodem zajmuje zaledwie trzy godziny.

Podobną jaskinię z tłuszczakami miałem kiedyś spo­sobność oglądać w Peru, w pobliżu Tingo Maria. Pamię­tam do dziś, jak zaprzyjaźniony ze mną Peruwiańczyk twierdził wówczas, że nie trzeba dokonywać żadnych adaptacji, aby z ptaka zrobić źródło światła. Wystarczy po­dobno włożyć w odpowiednie miejsce knotek i guacharo przekształca się — bez dalszych zabiegów — w oliwną lampę.

Przypomnijmy, co na temat wyprawy do jaskini pisał Humboldt:

...Bonpland zapewnia, że odejdzie od zmysłów, jeśli nadal będziemy napotykać tyle cudów. Piękniejsze jednak jeszcze od tych poszczególnych cudów jest wrażenie, ja­kie wywiera całość tej pełnej sił, bujnej, a przy tym tak lekkiej, pięknej szaty roślinnej. Czuję, że będę tutaj bar­dzo szczęśliwy i że te wrażenia będą mnie, także w przy­szłości, we wspomnieniach cieszyć...

...Wszędzie pnie drzew ukryte są za zielonymi dywa­nami i gdyby się chciało te wszystkie orchidee i gatunki pieprzowców, rosnące na jednym jedynym amerykańskim figowcu, troskliwie przesadzić — pokryłoby się nimi spory kawałek gruntu. Dzięki temu zadziwiającemu nawarstwie­niu zarówno lasy, zbocza i ściany skalne gór rozszerzają zasięg organicznej przyrody. Te same liany, które pełzną po ziemi, wspinają się w górę na szczyty drzew i przerzu­cają się na wysokości ponad stu stóp z jednego drzewa na drugie. W ten sposób dochodzi do takiego splątania ze sobą pasożytniczych roślin, że botanik może pomieszać kwiaty, owoce i listowie rozmaitych gatunków.

Wędrowaliśmy przez kilka godzin w cieniu tych skle­pień, przez które zaledwie tu i ówdzie dostrzega się błękit nieba. Wydawał mi się on jeszcze głębiej niebieski, w od­cieniu indyga, ponieważ zieleń roślin tropikalnych ma przeważnie bardzo silny ton wpadający w brąz. Rozrzuco­ne masywy skalne porośnięte były wielkimi paprociami drzewiastymi, które różnią się w sposób istotny od paproci

z Antylów. Tutaj zobaczyłem po raz pierwszy owe gniazda w kształcie flaszek czy też małych kieszeni zawieszone na gałęziach najniższych drzew. Były one dziełem godnej po­dziwu sztuki budowlanej drozdów, których śpiew mieszał się z ochrypłym krzykiem papug i ar. Są one znane pow­szechnie z powodu żywych barw upierzenia, latają tylko parami, podczas gdy właściwe papugi latają w chmarach liczących kilkaset sztuk...

...U podnóża wysokiej góry Guacharo, w odległości za­ledwie czterystu metrów od jaskini wejście do niej jest je­szcze niewidoczne. Cueva del Guacharo otwiera się w pionowej spadzistości skały. Na skale tuż nad grotą wzno­szą się olbrzymie drzewa. Kołysane wiatrem pnące rośliny splatają się przy wejściu do pieczary w skręty. Roślinność wnika w głąb jaskini na odległość trzydziestu, czterdziestu kroków od wejścia. Mierzyliśmy drogę sznurem, lecz do­piero po przebyciu około stu czterdziestu metrów cie­mności zmusiły nas do zapalenia pochodni. Światło dzien­ne przenika tak głęboko, ponieważ jaskinia tworzy tylko jeden korytarz ciągnący się w jednym kierunku. Tam, gdzie światło gaśnie, słychać skrzekliwy wrzask ptaków nocnych, które według wierzeń tubylców, zamieszkują te tylko podziemia.

Ptak guacharo posiada wielkość naszych kur, głos — ślepowrona, postać — sępa. Pod względem trybu życia zbliża się zarówno do ślepowronów, jak i wron alpejskich, jego upierzenie jest szarobłękitne, o ciemnym odcieniu i niewielkich czarnych prążkach i cętkach; na głowie, skrzydłach i ogonie ma wielkie, białe sercowate, czarno obrzeżone plamy. Oczy ptaka nie znoszą światła dzienne­go, są błękitne i mniejsze niż u ślepowronów. Skrzydła ma­ją siedemnaście—osiemnaście lotek, a ich rozpiętość wyno­si 113 centymetrów. Guacharo opuszcza jaskinię z nastaniem nocy, szczególnie przy świetle księżyca. Jest to chyba je­dyny dotychczas nam znany ptak nocny, który żywi się ziarnem; już sama budowa jego nóg wskazuje, że — w przeciwieństwie do naszych sów — nie urządza po­lowań.

Trudno wyobrazić sobie ów potworny zgiełk, jaki czy­

nią tysiące tych ptaków wewnątrz jaskini. Da się on po­równać jedynie z krakaniem wron, żyjących gromadnie w lasach jodłowych i gnieżdżących się na drzewach o sty­kających się ze sobą wierzchołkach. Przeraźliwy wrzask guacharo odbija się od sklepienia jaskini i powraca jak echo.

...Rokrocznie około św. Jana Indianie wyprawiają się z drągami do Cueva del Guacharo i niszczą większość pta­sich gniazd. Za każdym razem zabijają po kilka tysięcy ptaków, przy czym stare — jak gdyby w obronie swego potomstwa — ze straszliwym krzykiem latają tuż nad gło­wami Indian. Młode, spadające z gniazd na ziemię, zostają na miejscu wypatroszone. Ich skóra na brzuchu jest silnie przerośnięta tłuszczem, a druga warstwa tłuszczu ciągnie się od podbrzusza do odbytu i między nogami ptaka two­rzy pewnego rodzaju guz. (Rację miał mój Peruwiańczyk, że wystarczy wsadzić tłuszczakowi knotek, aby mieć lam­pę — przyp. aut.).

W okresie »zbioru tłuszczu« (cosecha de la manteca), jak się to w Caripe nazywa, Indianie budują sobie chaty z liści palmowych u wejścia i w przedsionku jaskini. Wi­dzieliśmy jeszcze ich pozostałości. Tutaj przy ogniu wyta­pia się tłuszcz z młodych, świeżo zabitych ptaków i wlewa do glinianych naczyń. Tłuszcz ten jest znany pod nazwą smalcu lub oleju guacharo; jest on na wpół płynny, jasny i bezwonny, a przy tym tak czysty, że daje się przecho­wywać przeszło rok i nie jełczeje. W kuchni klasztornej w Caripe nie używano innego tłuszczu poza owym z ja­skini i nie zauważyliśmy, aby potrawy przybierały jakikol­wiek nieprzyjemny smak lub zapach.

Gatunek ptaków guacharo zostałby już dawno wytę­piony, gdyby nie współdziałanie szeregu okoliczności w jego ochronie. Przesądni Indianie rzadko ważą się za­głębiać w grotę. Jest również rzeczą prawdopodobną, iż ptak ten gnieździ się w sąsiednich, człowiekowi niedo­stępnych pieczarach; zamieszkana przez ptaki nocne jaski­nia stanowi dla Indian niesamowite, tajemnicze miejsce; wierzą oni, że w dalekiej głębi przebywają dusze ich przodków. Człowiek — twierdzą — winien okazywać bo-

jaźń przed miejscami, których nie odwiedza ani słońce zisj ani księżyc nuna. »Pójść na Guacharo« — znaczy tyle, co przenieść się do ojców, umrzeć. Dlatego też czarownicy i truciciele wykonują swe nocne praktyki kuglarskie u wejścia do jaskini, aby tam zaklinać najwyższego spośród złych duchów — Iworokiamo”.

Dla mnie iworokiamo okazał się dość łaskawy — od­wiedziłem Margaritę, obejrzałem Cumanę wraz z okoli­cami i bez przeszkód powróciłem do Caracas.

LOS LLANOS

Za każdą bytnością w Wenezueli próbowałem osobiś­cie obejrzeć osławione wenezuelskie llanos, czyli równiny. Wciąż jednak nie miałem szczęścia. Wprawdzie wszyscy znajomi, a zwłaszcza caraqueños, zaczynali barwną opo­wieść o tych obszarach, mówili o zwierzynie, ptactwie, cu­downych krajobrazach i wszyscy, ale po przyciśnięciu do ściany, zwierzali się, że tak naprawdę to jeszcze tam nie byli. „Rozumiesz, chłopie jj mówili — kiedy leje, no to powódź, a w czasie suszy piekielne upały, komary, insekty, po co tam jechać?".

Tak więc szczęście mi nie dopisywało. Parę razy już, już trafiał się ktoś, kto organizował wyprawę i polowanie gdzieś w rejonie Calabozo, za parę dni jednak projekt ostatecznie upadał i znowu zostawałem na lodzie, a do­kładniej na stołecznym asfalcie.

Teoretycznie byłem przygotowany nieźle. Wiedziałem, że te równiny dzieli się z grubsza na llanos wysokie (alto), dość ubogie, jeśli chodzi o szatę roślinną, ale za to pocięte przez szybko płynące rzeki na poszczególne, ciągnące się w nieskończoność płaskie płyty, i na. llanos niskie (bajos), czyli krainę ozdobioną długimi meandrami rzek, dostoj­nie wijącymi się bez pośpiechu i ginącymi gdzieś na ho­ryzoncie.

Wenezuelczycy stosują także inny podział llanos z uwzględnieniem zajmowanych obszarów. I tak llanos zachodnie rozciągają się w obrębie stanów Cojedas, Por- tugesa i Barinas. W tym obszarze llanos są najżyźniejsze

i nadają się pod uprawę wielu wartościowych roślin, a także mają bogatą szatę leśną, najobfitszą w całej Wene­zueli, ale zastraszająco szybko obecnie niszczoną. Llanos środkowe to stan Guarico i połowa stanu Anzoategui, tutaj także występuje pokrywa leśna i wyraźny podział roku na porę suszy i powodzi. Wreszcie llanos wschodnie — druga połowa stanu Anzoategui oraz delta Orinoko. Są to ziemie całkowicie nie nadające się ani dla rolnictwa, ani do ho­dowli. Tutaj jednak kryje się podziemne bogactwo w po­staci złóż ciężkiej ropy.

Obnosiłem się więc ze swoimi fundamentalnymi wia­domościami, ale wciąż nie mogłem znaleźć nikogo, kto ułatwiłby mi wyprawę w osławione llanos. Z biegiem czasu bladły moje nadzieje i wymagania. W marzeniach skreśla­łem już siebie z postaci dzielnego myśliwego mierzącego do jaguara, przestałem również walczyć z krokodylami i przedzierać się łodzią przez niebezpieczne rozlewiska. Moje szanse zmniejszały się powoli do zera. Kiedy więc okazało się, że obejrzę, przynajmniej z powietrza, frag­ment llanos, poczułem się niemal zadowolony.

Najpierw pojechałem na lotnisko La Carlota, rozciąga­jące się nierealnie w samym środku miasta. Ten niewielki skrawek równego terenu atakowały zewsząd domy stolicy. Lotnisko dla sportowych maszyn samo już tworzyło w Ca­racas coś w rodzaju mini-llanos.

Ujrzałem tam pełno hangarów, pięknych maszyn, lecz mnie podwieziono do prawdziwego cacka. Mały, „kie­szonkowy" odrzutowczyk wyglądał jak zabawka. Była to piękna maszyna, tyle tylko, że jak na moje potrzeby, trochę za szybka i nie dająca wygodnego wglądu w kraj­obraz. Grymasić jednak nie mogłem, zwłaszcza że jedy­nym moim znajomym, włóczącym się rzeczywiście po llanos, był... Aleksander von Humboldt, który ruszył w te okolice równo sto osiemdziesiąt trzy lata przede mną.

Mój „kieszonkowiec" po wykonaniu niezbędnych czynności przez sympatycznego i gadatliwego pilota ode­rwał się błyskawicznie od betonowego pasa i ani się obej­rzałem, kiedy przelecieliśmy koło Mount Avila i hotelu „Humboldt”, stanowiącego wręcz symbol całej wyprawy.

Polecieliśmy na południe. Tam bowiem rozciągają się

Ilanos, które miałem obejrzeć z lotu ptaka. Z kabiny pilota, wbrew moim obawom, widoczność była doskonała i wkrótce lecieliśmy już niemal tą samą trasą, jaką poko­nywał kiedyś mozolnie wielki uczony i naukowy odkrywca Ameryki Południowej. Z góry widziałem dość monotonny płacheć ziemi, ginący gdzieś pod horyzontem, z kępami drzew i wodnymi rozlewiskami.

Nie lecisz w najlepszej porze — smucił się za mnie pilot Alfredo — te Ilanos są teraz nijakie. Powodzie się już skończyły, woda zaczyna wysychać, a suszy jeszcze nie ma.

Więc co mam zrobić? — pytałem ciekawie.

Przyjedź tu za dwa, trzy miesiące, będzie inaczej.

Oswojony z obietnicami przyjaciół, którzy wielokrotnie

już wybierali się ze mną na niezmierzone równiny, za­chowałem dyplomatyczne milczenie i oglądałem Ilanos bez większego entuzjazmu. Zazdrościłem przy tym Hum­boldtowi, który odbierał o niebo pełniejsze wrażenia.

Wrażenia sprzed dwustu lat

Od odkrycia nowego kontynentu na równinach osied­lali się ludzie. By ułatwić komunikację między wybrzeżem a Gujaną (krajem Orinoko), założono nad rzekami stepo­wymi tu i ówdzie miasta. Na niezmierzonych obszarach, na których splecione z trzciny chaty pokryte skórami wo­łowymi leżą oddalone od siebie o kilka dni podróży, roi się od licznych stad zdziczałych wołów, koni i mułów. Tak liczne rozmnożenie się tych zwierząt ze Starego Świata jest tym bardziej godne podziwu, jeśli się zważy, z jak rozmaitymi niebezpieczeństwami muszą walczyć w tych regionach.

Kiedy pod działaniem pionowych promieni nigdy nie zachmurzonego słońca rozpada się w pył zwęglona po­krywa traw, ziemia pęka, jakby była dotknięta trzęsieniem ziemi. Kiedy wieją nad nią przeciwne sobie prądy powie­trza, których walka wygasa w okrężnym ruchu, równina przybiera osobliwy wygląd. Piasek unosi się poprzez elek­trycznie naładowany środek wiru w postaci stożkowych chmur z wierzchołkiem sunącym po ziemi na podobień­

stwo szumiących trąb wodnych, których obawia się do- I świadczony żeglarz. Pozornie niska pokrywa nieba rzuca I na opustoszałą ziemię ponure światło koloru słomy. Hory- I zont nagle się przybliża. Zacieśnia on step, jak i odczucie I wędrowca. Gorący miałki pył, który unosi się jak mgła, wzmaga dławiący upał powietrza. Wiatr wschodni, wiejący nad rozpaloną ziemią, przynosi zamiast ochłody nowy żar. I

Znikają też stopniowo łachy wodne, chronione dotąd I przed wyschnięciem przez wypłowiałe, żółte wachlarze I palm. Podobnie jak na lodowatej północy zwierzęta wpa- I dają w odrętwienie wskutek zimna, tak tutaj krokodyl i I wąż boa przeczekują, drzemiąc zakopane głęboko w zasy- I chającym ile. Wszędzie spiekota zapowiada śmierć, wszę- I dzie jednak, dzięki grze załamanych promieni świetlnych, I budzi nadzieję spragnionego, złudny obraz sfalowanego I lustra wody i dalekiej kępy palm. Unosi się on podniesiony I przez miraż przy zetknięciu nierównomiernie rozgrzanych różnej gęstości warstw powietrza. Konie i woły w tuma­nach ciemnego pyłu, przerażone głodem i pragnieniem, I biegają wokoło, jedne rycząc głucho, inne wietrząc z szy­jami wyciągniętymi pod wiatr, czy wilgoć strumienia po­wietrza nie wskaże na bliskość niezupełnie wyschniętej łachy".

Ten opis Humboldta w wielu publikacjach wenezuel­skich określa się jako tylko częściowo słuszny, odnosi się on bowiem do niewielkiego obszaru llanos. Niemniej jest on bardzo sugestywny i przecież zawsze może ulec uzu­pełnieniu. Sam Humboldt zresztą pisał na ten temat więcej w swoich Obrazach natury i zapewne korzystał również z informacji, jakie zebrał od mieszkańców tych wielkich równin. Humboldt notuje:

Równiny zdawały się podnosić ku niebu, a bezkresne pustkowie jawiło się naszym oczom, niczym morze pokry­te morszczynem i glonami. Wskutek nierównomiernego zamglenia powietrza i nieregularnego spadku temperatury warstw powietrza widnokrąg był miejscami jasny i ostro ograniczony, miejscami — niejako pofalowany i przecięty smugami. Ziemia i przestworza stapiały się ze sobą.

Jednostajny pejzaż tych stepów ma w sobie coś dostoj­nego, ale też i smutnego, przytłaczającego. Cała natura

jakby zastygła w bezruchu; tylko gdzieniegdzie na sawan­nę rzuca cień obłok, który mknie przez zenit zwiastując bliską porę dżdżu. Za pierwszym razem widok llanosów zaskakuje nie mniej niż widok Andów. Wszystkie górskie krainy, niezależnie od bezwzględnej wysokości ich wierz­chołków, posiadają wspólne oblicze; lecz z trudem tylko można oswoić się z widokiem llanosów Wenezueli, pam- pasów Buenos Aires i Chaco, które niezmiennie przez dwadzieścia, trzydzieści dni podróży przedstawiają obraz płaszczyzny morza...

...Znamiennym rysem sawann, czyli stepów Ameryki Południowej, jest zupełny brak jakichkolwiek wyniosłości, idealnie poziomy teren. Dlatego też hiszpańscy zdobywcy, którzy pierwsi dotarli od Coro na brzegi Apure, nie na­zwali ich ani pustyniami, ani sawannami, ani preriami, lecz równinami — los llanos. Na obszarze sześciuset kilometrów kwadratowych częstokroć teren nie wykazuje nawet jednostopowej nierówności. To podobieństwo do po­wierzchni morza narzuca się wyobraźni szczególnie na równinie pozbawionej palm, skąd nie widać przybrze­żnych gór ani Orinoko — wskutek oddalenia od nich. Ta równość terenu utrzymuje się niezmiennie od ujść Orino­ko do Villa de Araure i do Ospinos na przestrzeni ośmiu­set kilometrów ze wschodu na zachód i dziewięciuset w kierunku południowym. Jest ona znamienna przede wszystkim dla nowego kontynentu...

...Z większą rozwagą i Sprytem próbuje ugasić swe pragnienie muł. Kulista i wielożeberkowa roślina, kaktus melonowy, ukrywa pod swoją kolczastą skorupą bogaty w wodę rdzeń. Muł uderza przednią nogą w owoc, usu­wając na bok kolce, i dopiero wówczas odważa się zbliżyć ostrożnie wargi i napić się chłodnego soku. Ale czerpanie z tego żywego roślinnego źródła nie zawsze jest bezpie­czne, toteż często widzi się zwierzęta kulejące z powodu zranienia kopyta kolcami kaktusa.

Kiedy po palącym żarze dnia nastąpi chłód tak samo tu­taj długiej nocy, to nawet wówczas woły i konie nie mogą cieszyć się spokojem. Potworne nietoperze na podobień­stwo wampirów wysysają im w czasie snu krew, albo wie­szają się im na grzbietach, zadając ropiejące później rany,

w których natychmiast zagnieżdża się moskit, hippboski (rodzaj końskich much) i chmara kłujących insektów. Tak więc, kiedy pod żarem słońca woda znika z powierzchni llanos, zwierzę ta wiodą bolesny żywot.

Gdy nareszcie po długiej suszy nastąpi dobroczynna pora deszczowa, zmienia się nagle sceneria stepu. Głęboki błękit, nigdy dotychczas nie zachmurzonego nieba, staje się jaśniejszy. Nocą nie dostrzega się prawie czarnego tła w konstelacji Krzyża Południa. Gaśnie blask łagodnie świe­cących Obłoków Magellana. Nawet proste jak sznur ukła­dy gwiazd w konstelacji Orła i Węża świecą drżącym i mniej planetarnym światłem, jak odległa góra ukazuje się na południu pojedynczy obłok, wznosząc się pionowo nad horyzontem. Coraz gęstsze, niczym mgła, opary za- snuwają zenit. Daleki grzmot zapowiada ożywczy deszcz.

Ledwie zwilży powierzchnię ziemi — step pokrywa się pachnącymi kilingimai, paspalmami i wielu innymi gatun­kami traw. Mimozy pobudzone światłem rozwijają swoje pochylone, drzemiące liście i pozdrawiają wschodzące słońce, tak samo jak wiosenny śpiew ptaków i otwierające się kwiaty roślin wodnych. Konie i woły pasą się do woli, delektując się życiem. Wysoko wybujała trawa ukrywa pięknego plamistego jaguara. Czatując w bezpiecznej kry­jówce i mierząc długość jedynego skoku, chwyta prze­chodzące zwierzęta na koci sposób, jak azjatycki tygrys. Niekiedy na brzegu bagien (jak opowiadają tubylcy) war­stwy nawilgłych iłów podnoszą się powoli. Nagle ziemia zostaje z gwałtownym hukiem wyrzucona w powietrze, jak przy wybuchu małych wulkanów błotnych. Kto wie, co oznacza ten widok, ucieka, gdyż z iłu, jakby z grobu, wy­nurza się olbrzymi wąż wodny lub opancerzony krokodyl, obudzony z pozornej śmierci przez pierwszy deszcz.

Kiedy teraz ograniczające równinę od południa rzeki Arauca, Apure i Payara stopniowo wzbierają, przyroda zmusza te same zwierzęta, które w pierwszej połowie roku usychały z pragnienia na bezwodnej zapylonej ziemi, do prowadzenia życia amfibii. Część stepu przybiera bowiem postać niezmierzonego jeziora. Klacze wycofują się ze swymi źrebiętami na wyższe ławice, wynurzające się, jak wyspy, z lustra wody jeziornej. Każdego dnia suchy obszar

zmniejsza się. Z braku paszy stłoczone zwierzęta pływają godzinami dokoła niego i żywią się skąpo kwitnącymi wie­chami traw, unoszącymi się ponad brązową kipielą wodną. Wiele źrebiąt tonie, wiele zostaje pochwyconych przez krokodyle, które miażdżą je i zjadają. Nierzadko spotyka się konie i woły, które, uszedłszy z paszczy tych krwiożer­czych olbrzymich jaszczurek, noszą na ciele ślady ich spi­czastych zębów".

Dolecieliśmy do San Fernando de Apure. Tu właśnie przesiadł się przed dwustu prawie laty na czółno Aleksan­der von Humboldt, aby ruszyć na swój gigantyczny spływ po Orinoko. Dzisiaj miasto nie robi z powietrza imponują­cego wrażenia. Prawdopodobnie i z bliska nie zachwyci­łoby przybysza. Czegóż bowiem można oczekiwać po czterdziestotysięcznej stepowej metropolii?

Inaczej oceniał tę miejscowość niezmordowany Hum­boldt. Poczytajmy:

Położenie San Fernando nad wielką spławną rzeką Apure, w pobliżu ujścia innej, przecinającej całą prowin­cję Barinas, jest dla handlu bardzo korzystne. Wszystkie płody tej prowincji, jak skóra, kakao, bawełna, szczególnej dobroci indygo z Mijagual, przechodzą przez to miasto do ujścia Orinoko. W porze deszczowej wypływają do San Fernando wielkie statki z Angostury...

...W Rio Apure żyje wiele ryb, krów morskich i żółwi, których jaja, aczkolwiek pożywne, są zgoła niesmaczne; nad brzegami zaś widać niezliczone stada ptactwa. Oprócz zapasów żywności, przyborów rybackich, łowieckich i broni nie zapomnieliśmy wziąć ze sobą również kilku baryłek ze spirytusem dla handlu zamiennego z Indianami zamieszkałymi nad Orinoko.

Dńia 30 marca (1800 r.) o godzinie czwartej po połud­niu podczas silnego upału wyruszyliśmy z San Fernando. Mimo wschodniego wiatru termometr wskazywał 34 stop­nie w cieniu...

...Począwszy od Diamante, wpłynęliśmy na terytorium zamieszkałe wyłącznie przez jaguary, krokodyle i świnie pekari. Na niebie unosiły się stada ptaków, jak czarne chmury, ciągle zmieniające kształty. Na brzegach rosły krzaki tworzące żywopłoty, jak gdyby sztucznie przystrzy­

żone. Wielkie czworonogi tej krainy — jaguary, tapiry i pekari — utorowały sobie przez te zarośla drogę do wo­dopoju na rzece. Ponieważ nic sobie jednak nie robiły z naszych canoe, przeto mieliśmy przyjemność przypatry­wać się im, jak chodziły z wolna po brzegu; po chwili do­piero znikały w lesie po przejściu przez owe żywopłoty. Co chwila spostrzegaliśmy zwierzęta najrozmaitszych ga­tunków. — Es como en el paraiso (zupełnie jak w raju) — powiedział nasz sternik, stary Indianin z misji. I rzeczywiś­cie wszystko tu przypominało pierwotny stan świata, które­go niewinność i szczęście malują przed oczyma wszyst­kich ludów ich starodawne, szacowne podania..."

Z lotu ptaka

Alfredo ofiarnie poleciał ze mną wzdłuż rzeki Apure, aż do jej ujścia do potężnej Orinoko. Ta odległość dla od­rzutowca to wręcz fraszka. Z góry kraj nie wydawał mi się tak rajski jak Humboldtowi, ale Orinoko w swoim środko­wym biegu zrobiła na mnie silne wrażenie. Olbrzymia nie kończąca się wstęga płowej wody wiła się dostojnie, znikając gdzieś daleko na wschodzie za horyzontem.

A wiesz — zagaił Alfredo kładąc się w obszerny za­kręt nad jakimś rozlewiskiem, na którym było aż biało od ptactwa — kiedyś w trochę innych okolicach omal nie sta­łem się ofiarą car/be. Wpadła mi wtedy do takiej niewiel­kiej kałuży moja torba skórzana. Oczywiście odruchowo rzuciłem się za nią, no i zaczęło się! Woda się zagotowała, a ja wiedziałem, co to znaczy. Uciekłem natychmiast na brzeg zostawiając torbę. Na szczęście miałem na nogach długie buty, ale one też już nosiły ślady zębów piranii. Torba, oczywiście, przepadła.

To szczęśliwy finał, słyszałem o gorszych przypad­kach od pewnego zawodowego łowcy pira...

H O, popatrz tam — Alfredo wskazał ręką.

Spojrzałem. Coś się czerwieniło w dole.

To flamingi, rzadkie już niestety. Podlecimy, zaraz się poderwą.

Rzeczywiście, łoskot silnika poderwał znad wody nie- 122

duże stadko flamingów, które dało mi okazję do zadania kilku pytań.

Lian os to podobno takie wspaniałe zoo, prawie raj­ski ogród. Jak to jest z tym naprawdę?

Nie jest tak dobrze. Wiele gatunków zwierząt było już bliskie zagłady, ale w ostatniej chwili je uratowano. Tak przynajmniej oficjalnie mówi się nam, obywatelom Wene­zueli. Być może rzeczywistość jest gorsza, ponieważ czło­wiek jest okrutny, zabija wtedy, kiedy nie jest głodny. A kiedy może jeszcze na rzezi zwierząt zarobić, traci już wszelkie hamulce. Kiedyś była w Europie moda na pióra naszej czapli, omal jej nie wytępiono całkowicie. Obecnie futra jaguarów mają swoją cenę, więc niewiele pomaga wprowadzenie ochrony. Ilość tych pięknych zwierząt wciąż się zmniejsza. Najbardziej chyba zagrożona jest łapa (po polsku, jak się później dowiedziałem, paka), stosun­kowo niewielki gryzoń, właściciel wyśmienitego mięsa. Po­lują na te zwierzęta bez opamiętania llaneros, a i w wyt­wornych restauracjach też jest duży popyt na łapę.

Więc jeszcze nie wyginęła?

» Pewnie nie. Sam, przyznaję ze wstydem, jadłem niedawno ten przysmak w knajpie.

Ale zwierzę znajduje się pod ochroną?

Tak. Zarządzenie wyszło już dawno, tylko kto tu na llanos tym się przejmuje?!

Alfredo położył swoją maszynę na nowy kurs. W prze­stworzach gadaliśmy o tym i owym — o inspirowanej przez rząd hodowli nowych gatunków bydła, uprawie sło­neczników na tych terenach i produkcji wartościowego słonecznikowego oleju, o wielkich stawach rybnych. Wszystko to zdaniem Alfreda miało sens i powinno zna­cznie podnieść produkcję własnej żywności, tak bardzo potrzebnej Wenezueli, zwłaszcza w okresie recesji. Cóż, kiedy, jak mówił, słuszne zamierzenia dają niestety nikłe efekty.

Alfredo, a może ludzie zawinili?

Czy ja wiem — odparł — llaneros to specjalny gatu­nek człowieka. Istnieje tutaj powiedzenie: „na koniu ja, nade mną mój kapelusz, a nad kapeluszem tylko pan Bóg". Llaneros to ludzie twardzi, podejrzliwi, wręcz dzicy.

Podczas walki o niepodległość byli szczęśliwi posiadając jedną parę spodni, a bili się jak diabły. Półnadzy jeźdźcy jedzący półsurowe mięso zabijali i torturowali okrutnie przeciwników. Mówiono wówczas „dajcie Paezowi dwa­dzieścia tysięcy takich ludzi, a zawojuje świat". Znany jest w naszej historii taki wypadek, kiedy w styczniu tysiąc osiemset osiemnastego roku ßolivar pragnął przekroczyć rzekę Apure, ale bał się hiszpańskich rzecznych monito­rów. Paez wysłał wówczas trzystu swoich llaneros, którzy popłynęli do strzelających statków i zdobyli je. Był to za­pewne pierwszy wypadek, kiedy kawaleria opanowała jednostkę pływającą.

Dobrze, tak było kiedyś, a jak jest teraz?

Czy ja wiem, pewnie jednak po staremu. Jak daw­niej llaneros objeżdżają konno ogromne stada bydła, a w czasie powodzi używają do tego celu łódek. Nadal bawią się przy dźwiękach swoich czterostrunowych gitar i ściskają partnerki podczas ich ulubionych tańców jarope czy tamunangue. Ciężko pracują, bawią się z całej duszy i biją tęgo, kiedy czują się dotknięci na honorze. Jedno jest pewne, wśród prawdziwych llaneros nie ma mię­czaków.

Nasz samolot przyjął teraz kurs północny. Niespełna trzysta kilometrów dzieliło nas od Caracas. Odległość jak­że niewielka, a przecież trudno wyobrazić sobie większą różnicę niż tę między znaczącą metropolią stołeczną a krainą smutnych równin, dyszących na przemian w upa­le i tonących w okresowych powodziach.

Alfredo siedział za sterami jakby osowiały. Nie wiem, czy jemu udzielił się smuteczek llanos, czy zmęczyła go po prostu wycieczka ze mną. W każdym razie rozmowa rwała nam się co chwila. Ostatecznie dałem spokój próbom za­bawiania pilota i sam usiłowałem, korzystając z podnieb­nej wędrówki, wyrobić sobie szersze jakieś spojrzenie na Wenezuelę, fascynujący kraj o wielu obliczach.

Z kabiny małego odrzutowca można było w wyobraźni bez trudu objąć wzrokiem całą Wenezuelę — od wielkie­go jeziora Maracaibo na zachodzie aż po niezbadaną del­

tę Orinoko na wschodzie, od Morza Karaibskiego aż po duszne dżungle na najdalszym południu kraju. Obraz, jaki ukazuje się przybyszowi ze Starego Kontynentu, budzi za­interesowanie.

Współczesna Wenezuela zajmuje najbardziej na pół­noc wysuniętą część kontynentu południowoamerykań­skiego i jest szóstym co do wielkości krajem tej części świata. Na przestrzeni około trzech tysięcy kilometrów Wenezuela rozciąga się nad Morzem Karaibskim i Ocea­nem Atlantyckim. Na zachodzie graniczy z Kolumbią, z Republiką Gujany na wschodzie. Od południa zaś rozle­wa się gigantyczna Brazylia. Wenezuela posiada także około siedemdziesięciu wysp i wysepek, z których najwię­kszą i najsłynniejszą jest Margarita. Wenezuela wysuwa roszczenia terytorialne do Gujany. Teren sporny to połać dżungli o powierzchni prawie sześćdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych.

Państwo zajmuje ponad dziewięćset tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni, a ludność zbliża się do szes­nastu milionów obywateli. Kraj dzieli się administracyjnie na dwadzieścia stanów, stołeczny okręg federalny, dwa te­rytoria federalne i posiadłości federalne. Część z tych określeń wymaga dodatkowych wyjaśnień. I tak: szumnie zwane posiadłości federalne są drobniutkimi wysepkami położonymi na Morzu Karaibskim, których łączna po­wierzchnia niewiele tylko przekracza sto kilometrów kwad­ratowych, a ludność sięga dwóch tysięcy osób. Dwa teryto­ria federalne to Amazonas i Delta Amacuro. Oba te regio­ny porastają niedostępne lasy zwrotnikowe, przy czym Delta to przede wszystkim niezmierzone moczary. Oba te­rytoria, stanowiące mniej więcej czwartą część kraju, za­mieszkuje około sześćdziesięciu tysięcy osób, a więc mniej niż niespełna pół procent całej ludności. Stołeczny okręg federalny natomiast obejmuje: stolicę kraju Caracas, port La Guaira i kilka pobliskich miejscowości, ale ta mała jednostka administracyjna skupia ponad jedną piątą We- nezuelczyków. Jak widać z tego pobieżnego przeglądu, rozmieszczenie ludności Kraju Bo!ivara jest niesłychanie zróżnicowane, co oczywiście nie pozostaje bez wpływu na problemy gospodarcze.

Na terytorium Wenezueli nigdy nie istniały państwa w rodzaju Imperium Inków czy Azteków. Kraj ten nawet nie korzystał w początkach konkwisty hiszpańskiej z jej „dobrodziejstw”, ponieważ jeszcze okrutniej obchodzili się z autochtonami Niemcy, którzy w zamian za pożyczkę zaciągniętą w Augsburgu przez monarchę Hiszpanii otrzy­mali prawo podboju i eksploatacji tych ziem. Prawa te wkrótce cofnięto i dzięki temu tutejsza obyczajowość i kultura wywodzi się z owych stuleci, kiedy rządzili Hiszpanie.

Potem przyszła era walki o niepodległość zapoczątko­wana przez Francisco de Mirandę. Jego dzieło doprowa­dził do końca Simón Bolivar. Po usunięciu Hiszpanów i zdobyciu niezależności Wenezuelę przez ponad sto lat, aż do połowy naszego wieku, nękali dyktatorzy różnej maści.

Wiek XX przyniósł Wenezueli wspaniałą szansę w po­staci odkrycia na jej terytorium ropy naftowej, dzięki cze­mu w ciągu ostatnich trzech dziesięcioleci kraj ten pojawił się w pełnym świetle na scenie światowej.

Po narodzinach republiki rozpoczęła się wielka imigra­cja Europejczyków i nie tylko. Włosi, Niemcy, a potem Sy­ryjczycy i Libańczycy. Nie zabrakło też Hiszpanów, Cze­chów, Portugalczyków oraz przedstawicieli innych na­rodów świata. Początkowo kierowano ich w głąb kraju, na wieś. Później również sprowadzano ludzi z Europy, mają­cych zasiedlić i zagospodarować niezmierzone tereny rol­nicze kraju.

Trudne warunki życia w interiorze, a także brak kon­troli i pomocy ze strony państwa sprawił jednak, że więk­szość osadników spłynęła do miast, tworząc coraz większe ośrodki miejskie. Rolnicze tereny zaś nadal nie są wyko­rzystywane. Współczesna słabość rolnictwa wenezuelskie­go ma swoje korzenie w tamtych czasach, jakkolwiek in­nych, ważnych przyczyn, jest oczywiście więcej. Obecnie ludność miejska Wenezueli stanowi osiemdziesiąt procent (!) obywateli, co przekracza nawet odpowiednie liczby w Japonii czy Holandii.

Z czasem pojawiły się w granicach Wenezueli nowe fa­le imigrantów z państw sąsiednich, a zwłaszcza z Kolumbii,

skąd do czasu obecnego kryzysu regularnie każdego roku przybywali ludzie na kawowe żniwa w liczbie około czter­dziestu tysięcy osób. Przyjmuje się dziś, że w Wenezueli mieszka ponad dwadzieścia procent białych obywateli, około dwóch procent Indian, siedem — Murzynów, a resztę narodu stanowią mieszańcy, czyli Mulaci, Metysi i Zambosi.

W dobrych czasach boomu naftowego, kiedy to w po­łowie lat siedemdziesiątych świat oszalał na punkcie ropy, Wenezuela rozkwitła gospodarczo. Zyski z eksportu ropy wyniosły w tym czasie ponad czterdzieści miliardów dola­rów. Wymiana boliwara na tak zwaną twardą walutę była nieograniczona. Wenezuelczycy beztrosko wydawali oko­ło trzech miliardów dolarów rocznie w samych tylko Sta­nach Zjednoczonych i kupowali za pół miliarda luksusowe gatunki whisky w Wielkiej Brytanii. Rzecz jasna, nie wszys­cy Wenezuelczycy korzystali z tych dobrodziejstw. Posia­daczami pieniędzy, łącznie z tak zwanymi klasami średni­mi, byli obywatele stanowiący nie więcej niż jedną trzecią ludności. Mimo wysokiej fali petrodolarów zalewających kraj istniały przecież wielkie odłamy Wenezuelczyków, których udziałem była nędza, brak mieszkań i żywności.

Trzeba przyznać, że dysponując pokaźnymi wpływami naftowymi władze Wenezueli już na początku lat sześć­dziesiątych podejmowały wysiłki, aby uprzemysłowić kraj i wprowadzić w nim zmiany strukturalne. Nie rezygnując więc z popierania rozwoju tradycyjnego przemysłu, takie­go jak tekstylny, obuwniczy, zapoczątkowano tworzenie nowych gałęzi, na przykład przemysł elektrotechniczny, montownie samochodów i własne hutnictwo.

Po rewolucji cenowej na rynku ropy i po dojściu do władzy nowej ekipy rządowej z prezydentem C.A. Perezem rozpoczęto na wielką skalę przyspieszone uprzemysłowienie kraju. Prezydent rzucił nawet hasło „Wielkiej Wenezueli”.

Niezwykle ambitna strategia »wielkiego skoku«, którą zaczęła wcielać w życie ekipa technokratów prezydenta Pereza, pozwoliła na dość wyraźne przyspieszenie wielu dziedzin przemysłu przetwórczego Wenezueli — pisał

w połowie roku jeden z polskich ekonomistów *. — Okaza­ło się jednak, że mierzono »siły na zamiary« i zbagatelizo­wano fakt istnienia wielu barier rozwojowych. W szczegól­ności popełniono błąd przy ocenie skali spodziewanych wydatków dewizowych. Nie przewidziano, że może real­nie wystąpić tak niekorzystna sytuacja w handlu zagrani­cznym, jakiej nie notowano od początku ery naftowej »bonanzy«.

Punktem zwrotnym stał się rok 1977, kiedy to bilans handlowy Wenezueli zamknął się — po raz pierwszy od niemal czterdziestu lat — deficytem rzędu półtora miliar­da dolarów. Deficyt ten uległ dalszemu pogłębieniu w ro­ku 1978 (2,6 mld doi.). W zawrotnym tempie zaczęły top­nieć rezerwy dewizowe kraju. Trzeba było sięgnąć po po­życzki zagraniczne ze źródeł prywatnych i publicznych. W ten sposób Wenezuela przeobraziła się dość raptownie z posiadacza poważnych nadwyżek petrodolarów w impor­tera netto kapitałów zagranicznych. Równocześnie wystą­piły trudności ze zrównoważeniem budżetu państwa i groźba rozpętania spirali inflacyjnej".

Sytuacja taka spowodowała upadek prezydenta Pereza w końcu roku 1978, a władzę w kraju objęła ekipa prezy­denta L. H. Campinasa. Niestety, nowemu prezydentowi nie udało się uzdrowić sytuacji gospodarczej kraju. Zaha­mowanie inwestycji przemysłowych spowodowało ogólną stagnację. W obliczu takiej sytuacji wielu przedsiębiorców prywatnych zaczęło wywozić swoje kapitały za granicę. Ocenia się, że z gospodarki wenezuelskiej zniknęło w ciągu pięciu lat około czterdziestu miliardów dolarów, które zostały ulokowane w Stanach Zjednoczonych i w bankach innych krajów. W tym samym czasie wzrastały pożyczki zaciągane przez rząd Wenezueli. I tak na koniec grudnia 1982 roku zadłużenie przekroczyło 28 miliardów dolarów, a sama obsługa tego krótkoterminowego, a więc bardz- ' niekorzystnego kredytu sięgałaby zawrotnych sum. Ta „pu­łapka zadłużenia” znacznie dziś ciąży na gospodarce We­nezueli. W rezultacie w roku 1983 boliwar załamał się

całkowicie i wprowadzono jego ograniczoną wymianę.

W dobie obecnej, porządkowania gospodarki, wpro­wadza się ograniczenia inwestycyjne, a także myśli o zin­tensyfikowaniu rolnictwa, aby uniknąć zabójczego dla gospodarki importu żywności.

Wenezuela, obok czynników zewnętrznych — głównie zadłużenia — ma również trudności wewnętrzne. Należy do nich prawdziwa eksplozja demograficzna, jaka „nawie­dziła” kraj w latach siedemdziesiątych, kiedy to stopa przyrostu naturalnego wyniosła aż 3,5 procent, co oczywiś­cie zaważyło na dochodzie narodowym na jednego mieszkańca.

W Wenezueli występuje wyraźny niedorozwój trans­portu, głównie kolejowego, lecz także morskiego, a nawet samochodowego. Istnieje też wątła sieć przesyłowa energii i łączności; brakuje własnych kadr inżynieryjno-technicz­nych, przy jednoczesnym bezrobociu przekraczającym milion osób.

Do swoistych paradoksów należy fakt, że Wenezuela jest krajem dość bogatym, zwłaszcza jak na warunki po­łudniowoamerykańskie, a mimo to większość obywateli nie opływa w dostatki. Dane wskazują, iż 5 procent naj­bogatszych obywateli Wenezueli zgarnia ponad 20 pro­cent dochodu narodowego, podczas gdy do dwudziestu procent ludności trafia zaledwie 3,6 procent tego docho­du. Setki tysięcy ludzi żyje w ranchos, okalających świetną stolicę, a jednocześnie grupa dwunastu najzamożniejszych rodzin w kraju kontroluje największe prywatne firmy przemysłowe, handlowe, banki i farmy rolnicze. Wygląda na to, że rozwój Wenezueli w najbliższych latach, a raczej wyjście kraju z recesji, w dużym stopniu zależeć będzie od cen nafty na rynku światowym i od zmian strukturalnych w gospodarce, a zwłaszcza w rolnictwie. Kraj, który teore­tycznie może wyżywić i sto milionów ludzi, importuje dziś większość potrzebnej mu żywności.

Dowcipni Wenezuelczycy na temat własnego rolnictwa od lat opowiadają cudzoziemcom pyszną anegdotę: Roz­mawia dwóch chłopów na polu: — „Okropną mam ziemię, nie chce mi rosnąć nawet kukurydza" — mówi jeden.

„— U mnie jest lepiej — powiada drugi — posadziłem kukurydzę i ładnie mi nawet wzeszła". — „Ba, jak posa­dzić, to każdemu wzejdzie”.

Dzisiaj trudno jest się zorientować, w jakim stopniu sie­je się w Wenezueli kukurydzę, ale dość wyraźnie widać skutki „posianej nafty". Taki bowiem termin ukuł swego czasu jeden z najznakomitszych pisarzy Wenezueli Uslar Pietri. Owo „sianie nafty" dokonało się na wenezuelskiej ziemi obiecanej, to znaczy głównie na terenie stanu Boli­var, o czym będziemy jeszcze mieli okazję pomówić.

HUMBOLDT NA ORINOKO

Potężna Orinoko biegnie gigantycznym łukiem przez całą niemal Wenezuelę, biorąc swój początek u stóp skal­nej ściany na północnym stoku wzgórz Delgado Chalbaud, obok brazylijskiej granicy. Źródła te odkryła francusko- -wenezuelska ekspedycja naukowa dopiero... w roku 1951. Orinoko w swojej środkowej części staje się graniczną rzeką z Kolumbią, a potem uchodzi do Atlantyku tysiąca­mi odnóg i kanałów delty. Rzeka o długości dwóch i pół tysiąca kilometrów jest trzecią co do wielkości rzeką Ameryki Południowej, a jej dorzecze obejmuje łącznie bli­sko milion kilometrów kwadratowych. Basen Orinoko ra­zem z dopływami pokrywa prawie cztery piąte terytorium Wenezueli, połowa zaś tego obszaru, leżącego na połud­nie od koryta rzeki, jest dziś prawie jeszcze nie znana. Mowa tu głównie o południowej części stanu Bolivar

i o Terytorium Amazonas.

Administracyjnie rzecz ujmując Orinoko, ta na wskroś wenezuelska rzeka, której każdy kilometr mieści się w granicach Kraju Bolivara, przebiega, patrząc od połud­nia, przez Terytorium Amazonas, stan Bolivar i Terytorium Delta Amacuro. Przy czym Delta i stan Bolivar tworzą łą­cznie obszar Guayany, zwany inaczej Gujaną Wenezuel­ską. Należy przy tym pamiętać, że prawa stanowe posiada tylko Bolivar, a jest to zrozumiałe choćby z tego względu, iż Terytorium Amazonas przy swoim obszarze przekracza­jącym 175 tysięcy kilometrów kwadratowych ma zaledwie dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców, głównie Indian.

Do tej liczby trzeba dodać dalsze, jak się ocenia, piętnaście tysięcy Indian żyjących poza cywilizacją i nie objętych żadnym spisem. Podobnie Delta ma tylko pięć­dziesiąt tysięcy mieszkańców. Nic dziwnego więc, że przy tym zaludnieniu terytoria te nie mogą jeszcze marzyć

0 statusie stanu.

Przez ostatnie dwieście lat niewiele zmieniło się w trudnym komunikacyjnie i wciąż opierającym się eks­ploracji Terytorium Amazonas. Dzięki temu możemy więc współcześnie udać się na wycieczkę pod hasłem „Trudy żeglugi po Orinoko”, której pilotem może zostać nieza­wodny, zarówno w swoich pracach naukowych, jak i w re­portażu podróżniczym Aleksander von Humboldt.

Zapraszamy na pokład wątłego czółna. Niestety, wciąż w tych stronach podróżuje się tylko wodą. Przepraszamy za trudy i polecamy nasze usługi.

Po opuszczeniu wód Apure znaleźliśmy się w całko­wicie odmiennym kraju. Naszym oczom ukazała się bez­brzeżna, podobna do olbrzymiego jeziora płaszczyzna wody. W powietrzu nie unosiły się już przelatujące z brzegów i przenikliwie wrzeszczące czaple, flamingi

1 warzęchy. Daremnie też rozglądaliśmy się za wodnym ptactwem. Tylko w zatokach można było dojrzeć wielkie­go krokodyla, który przecinał w poprzek wzburzone wo­dy, sterując potężnym ogonem. Widnokrąg otaczał pas la­sów, które nie dochodziły jednak do koryta rzeki. Brzegi spalone słonecznym żarem, nagie, jałowe niczym brzegi morza wydawały się z daleka, na skutek załamania światła, wielkimi taflami wody stojącej. Ten piaszczysty brzeg nie tylko nie wskazywał wyraźnie granic rzeki, lecz nawet je zacierał, tak że wydawały się być, przy zmiennej grze ła­miących się promieni słońca, raz bliżej, to znów dalej.

Te oto rysy krajobrazu, to piętno samotności, i majesta­tu, znamionują bieg Orinoko, jednej z najpotężniejszych rzek Nowego Świata. Koryto Orinoko jest zupełnie inne niż koryta rzek Meta, Guaviare, Rio Negro i Amazonki. Różnice te nie polegają jedynie na szerokości i szybkości

nurtu. Wynikają one z całokształtu stosunków, które na miejscu łatwiej uchwycić niż dokładnie opisać...

...W porcie misji Encaramada spotkaliśmy Karibów z Panapana. Był między nimi kacyk podążający pirogą w górę rzeki na słynny zbiór jaj żółwich. Siedział w swego rodzaju namiocie (toldo), który, podobnie jak żagle, zro­biony był z liści palmowych, jego chłodna, milcząca po­waga i hołdy składane mu przez otoczenie świadczyły, że jest on znakomitą osobistością. Nie różnił się zresztą od innych Indian. Wszyscy byli nadzy, uzbrojeni w łuki, strza­ły i pomalowani onoto. Wódz, służba, sprzęty, pirogi, ża­gle — wszystko było pomalowane na kolor czerwony. Ka­raibowie odznaczali się niemal atletyczną budową i zna­cznie wyższym wzrostem od Indian, jakich dotąd widzie­liśmy. Gładkie, gęste, podcięte jak u chłopców z chóru włosy, czarno barwione brwi oraz posępne, choę żywe spojrzenie, nadawały ich twarzom wyraz surowy. Rosłe, niezwykle brudne i budzące odrazę kobiety trzymały na plecach dzieci.

...Płynąc w górę po Orinoko, początkowo w kierunku południowym, a następnie na południowy zachód, ujrze­liśmy dnia 6 kwietnia zbocze gór Serrania, czyli pasmo En­caramady. Wśród krajowców utrzymuje się podanie, że »w czasie wielkich wód, kiedy ich ojcowie musieli się rato­wać na czółnach przed potopem, skały Encaramady omywa­ły fale morskie«. Legenda ta krąży nie tylko wśród Tamana- ków. Należy ona do tych podań, wyobrażenia których można spotkać przy wielkich wodospadach koło May- pures, u Indian nad Rio Brevato, wpadającej do Rio Cau- ra, i prawie u wszystkich plemion nad górnym Orinoko.

Zapytani Tamanakowie, w jaki sposób ród ludzki przetrwał tę wielką katastrofę, zwaną przez Meksykanów epoką wody, zaczynają snuć opowieści, jak »pewien męż­czyzna i kobieta uchronili się na szczycie wysokiej góry Tamanacu. Tutaj rzucali za siebie, ponad głowami, owoce maurycji. Z pestek tych owoców wyrośli mężczyźni i ko­biety | ponownie zaludnili ziemię«. W takiej to prymityw­nej formie żyje u dzikich obecnie ludów mit, upiększony przez Greków owym czarem, jaki daje fantazja.

Kilka mil od Encaramady wznosi się wśród sawanny ska­

ła Tepumereme, czyli malowana skała. Jej kamienne ściany pokryte są wizerunkami zwierząt, symbolicznymi znakami przypominającymi rysunki, jakie widzieliśmy w naszej po­wrotnej podróży po Orinoko. W Afryce podróżnicy zowią podobne skały »kamieniami fetyszowymi«. Unikam tego określenia, albowiem krajowcy znad Orinoko nie znają kultu fetyszów, gwiazdy zaś, słońce, jaguary, krokodyle wyobrażane na skałach leżących obecnie na pustkowiach nie wydają mi się przedmiotem czci religijnej. Między Cassiquiari i Orinoko, między Encaramadą, Capuchino

i Caycara hieroglificzne figury znajdują się bardzo wysoko na ścianach skalnych; można tam się dostać tylko z pomo­cą specjalnych rusztowań. Krajowcy zapytywani, w jaki sposób wyryto rysunki na tak znacznej wysokości, odpo­wiadają ze śmiechem — jak gdyby mówili o fakcie samym przez się zrozumiałym, a o którym nie wie jedynie biały człowiek — że »w czasach wielkiej wody ojcowie ich pły­wali tak wysoko na swych canoe«...

...Około godziny jedenastej wylądowaliśmy na wyspie położonej pośrodku rzeki, którą Indianie z misji Uruana uważają za swoją własność. Wyspa ta słynie z połowu żółwi albo — jak się tu zwykło mawiać — cosecha, czyli coro­cznego zbioru jaj... Czas składania jaj przez żółwie arrau przypada na okres najniższego wodostanu. Wody Orinoko wzbierają w okresie wiosennego zrównania dnia z nocą, od początku stycznia zaś do 20 lub 25 marca koryto wysy­cha najgłębiej. Już w styczniu zbierają się żółwie w duże stada, wyłażą z wody i wygrzewają się w piasku na słońcu. Indianie sądzą, że to wylegiwanie się na słońcu jest nie­zbędne dla zdrowia żółwi i przyspiesza składanie jaj. W ciągu lutego arrau prawie cały dzień przebywają na brzegu. Na początku marca zbierają się luźne grupy i pły­ną do kilku wysp, na których zwykle składają jaja. Prawdo­podobnie żółwie rokrocznie przychodzą na to samo miejsce na brzegu. Na kilka dni przed składaniem jaj tysią­ce żółwi płynie na brzeg wysp Cucuruparu, Uruana i Para- ruma, z wyciągniętymi nad wodą szyjami, bacznie śledząc, czy nie grozi im niebezpieczeństwo ze strony jaguarów

i ludzi... jaja składane są zawsze w nocy, zaraz po zacho­dzie słońca... Zbiór jaj odbywa się zawsze z jednakową re­

gularnością, która przejawia się we wszystkich poczyna­niach kierowanych przez zakonników. Po rozbiciu indiań­skich obozowisk misjonarz z Uruany mianuje swego zastępcę lub komisarza, który rozdziela obszar zbioru jaj stosownie do liczebności indiańskich plemion. Są to rze­czywiście »Indianie z misji«, ale tak samo nadzy i zacofani jak »Indianie z lasów«. Komisarz wyznacza miejsce pracy dla każdego plemienia. Indianie rozkopują rękoma zie­mię, składają zebrane jaja do małych koszy, zwanych mappiri, zanoszą je do obozu i rzucają w wielkie, drew­niane, wodą wypełnione dzieże. W dzieżach tych rozgnia­tają jaja szuflami i mieszają masę tak długo, aż pływające na powierzchni żółtko (część oleista) dostatecznie zgęst­nieje. Tę oleistą warstwę zbierają i gotują na silnym ogniu. Zwierzęcy olej, zwany przez Hiszpanów manteca de tor­tugas, tym lepiej daje się przechowywać, im dłużej jest go­towany. jeśli jest należycie przyrządzony, ma barwę jasną, nieco żółtawą i jest bezwonny.

Misjonarze uważają go za najlepszą oliwę i używają nie tylko do oświetlenia, ale przede wszystkim do goto­wania, gdyż pozbawiony jest przykrego smaku.

Zbiór jaj i produkcja oleju trwają trzy tygodnie. W tym czasie tylko misje pozostają w kontakcie z wybrzeżem i są­siednimi krajami cywilizowanymi. Pokazywano nam ogromne skorupy żółwi, wypróżnione przez jaguary, które tropią arrau na brzegu. Napadają je na piasku i przewraca­ją na grzbiet, by wygodnie pożreć. Z takiej pozycji żółwie nie są w stanie się podnieść, jaguary również wygrzebują jaja żółwi; są one po krokodylu, czapli i sępie gallinazo najniebezpieczniejszym wrogiem świeżo wyklutych żółwi.

...Barwienie ciała na czerwono zastępuje Indianom odzież. Istnieją dwa rodzaje takiego garbowania ciała, od­powiednio do zamożności Indianina. Zwyczajnym malo­widłem u Karaibów, Otomaków i jarurosów jest onoto, zwany przez Hiszpanów achote, a przez kolonistów z Cayenne rocou. jest to farbujący środek wydobywany z miąższu owoców Bixa orellana. W czasie przyrządzania onoto kobiety indiańskie wrzucają nasienie do dzieży z wodą i mieszają przez godzinę, a następnie czekają, aż strąci się barwiący osad, żywego ceglastoczerwonego ko­

loru. Po zlaniu wody osad ten zostaje ugnieciony z olejem żółwim i uformowany w okrągłe placki o wadze od trzech do czterech uncji. Z braku oleju żółwi niektóre plemiona mieszają onoto z tłuszczem krokodyla.

Drugi barwnik, o wiele kosztowniejszy, otrzymuje się z rośliny gatunku bigonii, którą Bonpland spopularyzował pod nazwą Bigonia chica.

Misjonarze nie znajdują tu zbytu na płótno i odzież, dlatego handlują tu czerwoną farbą, która jest przez In­dian tak bardzo poszukiwana. Można sobie wyobrazić, do jakiego zbytku posuwają się w tym malowaniu ci nadzy Indianie, skoro dorosły mężczyzna wydaje swój dwuty­godniowy zarobek na jednorazowe pomalowanie. Stąd też u Indian zwykło się mawiać: »Ten człowiek jest tak biedny, że nie może się ani razu do połowy pomalować«, podob­nie jak powiada się w naszych krajach, że człowiek z biedy nie ma się w co przyodziać. Karaibowie i Otomakowie farbują sobie chicą jedynie twarz i włosy. Saliwasi, którzy mają jej pod dostatkiem, malują sobie całe ciało.

Zwyczaj malowania ciał nie jest jednakowo stary u wszystkich ludów nad Orinoko. Rozpowszechnił się on w tych krajach dopiero od czasu częstych napadów potę­żnego ludu Karaibów. Zwycięzca i zwyciężony byli rów­nież nadzy, lecz aby przypodobać się zwycięzcy, trzeba było się pomalować taką farbą jak on. Przeminęła już po­tęga Karaibów, lecz karaibski zwyczaj farbowania całych ciał pozostał. Zwyczaje są trwalsze niż zdobycze.

Czy używanie onoto i chica wynika z powszechnej chęci strojenia się dzikich ludów i zamiłowania do ozdób, czy też opiera się może na obserwacji, iż pokrycie ciała barwnym i oleistym produktem chroni go przed ukąsze­niami moskitów? Doświadczenie wykazuje, że Karaibowie

i Saliwasi, którzy malują się na czerwono, są tak samo drę­czeni przez moskity i zancudos, jak Indianie nie używający farby. Po wielu bezskutecznych próbach Bonpland i ja na­tarliśmy dłonie i ręce tłuszczem krokodyla i olejem żół­wim, lecz nie odczuliśmy najmniejszej ulgi. Byliśmy za­równo przed, jak i po malowaniu jednakowo kłuci. Pale­nie tytoniu odpędza nasze komary, ale nie zancudos...

...Był dzień 10 kwietnia. Dopiero o godzinie 10 rano

mogliśmy wyruszyć w drogę. Z trudem przywykliśmy do naszej nowej pirogi — tego nowego więzienia. Aby uzy­skać nieco przestrzeni, zrobiliśmy w tylnej części pirogi rodzaj kraty z gałęzi, która wystawała po obu stronach burty. Niestety, sporządzony nad nią dach z liści (el toldo) był tak nisko zawieszony, że można było jedynie siedzieć pod nim w kucki lub leżeć, będąc pozbawionym widoku. Pod dachem mogły spoczywać cztery osoby, przy czym nogi ich wystawały daleko poza kratę, w razie więc de­szczu mokliśmy do połowy ciała. Na domiar złego poprzez cienką warstwę skór wołowych lub z jaguarów uciskały nas gałęzie drzew. Przednią część pirogi zajmowali indiańscy wioślarze przy krótkich wiosłach. Byli zupełnie nadzy

i siedzieli parami, wiosłując w takt smutnej i monotonnej pieśni. Pod dachem i na przodzie łodzi mieściły się klatki z małpami i ptakami...

...Piroga była tak przepełniona, że suszone rośliny, kuf­ry, sekstans, kompas inklinacyjny i instrumenty meteorolo­giczne mieściły się z braku miejsca pod kratą z gałęzi, na której zmuszeni byliśmy leżeć przez większą część dnia. Chcąc wydobyć cokolwiek z kufra lub posłużyć się instru­mentem, trzeba było przybić do brzegu i wysiąść. Do tych niewygód doszła jeszcze plaga moskitów grasujących pod niskim dachem i żar bijący od nagrzanych na górze liści palmowych. Na próżno staraliśmy się co pewien czas urządzić się jakoś znośniej, jeden chował się przed owa­dami pod prześcieradło, inny radził rozpalić pod dachem ognisko dla przepędzenia komarów. Lecz trudno było za­stosować ten środek, gdyż dym gryzł w oczy, a ognisko je­szcze wzmagało skwar. Wszystkie te przeciwności znosi­liśmy jednak z pogodą ducha złączeni serdeczną życzli­wością, rozkoszując się wspaniałością natury tych nad­brzeżnych okolic. Szczegóły te przytaczam nie po to, żeby się uskarżać, lecz dla scharakteryzowania żeglugi po Orinoko, aby podać powody, dla których Bonpland i ja nie mogliśmy, mimo najszczerszych chęci, dokonać wszyst­kich możliwych obserwacji i w pełni wykorzystać naukowo podróż..."

Zadziwiająca jest skromność wielkiego uczonego, a za­razem hart, z jakim znosił wielomiesięczną trudną podróż. Owej ciasnoty w łódce i komarów wielkości niemal wrób­la, a zajadłości jaguara zdarzyło się i mnie biednemu za­znać w czasie jazdy łodzią (motorową) po rzekach w pe­ruwiańskiej Amazonii i na rzece Sepik w Nowej Gwinei. Zaiste, nie wąż, nie jaguar, ale właśnie robactwo i niezli­czone rodzaje komarów z tępymi „dziobami" mogą obrzydzić życie każdemu wędrowcowi w tropiku.

W kwietniu 1800 roku Aleksander Humboldt znalazł się w okolicy, w której dziś istnieje Puerto Ayacucho, stoli­ca Terytorium Amazonas. Niełatwo tutaj dotrzeć i dziś, chyba że skorzysta się z niewielkiego samolotu. W innym przypadku pozostaje ciężka terenowa jazda jeepem lub, po staremu, żegluga po rzece, tyle tylko, że przy użyciu spalinowego silnika.

Zawsze chciałem dotrzeć w ten zapadły kąt świata, ale nie dla podziwiania tamtejszej architektury — ostatnio olbrzymich cementowych bunkrów z blaszanymi dacha­mi — ale aby spotkać się na miejscu z polską żywą legendą pracy misyjnej, to znaczy z salezjaninem, księdzem Ludwi­kiem Wojciechem. Na szczęście okazało się, że mogłem z nim porozmawiać bez komarów i obezwładniającego upału.

W polskim kościele w Caracas zostałem przedstawiony księdzu Ludwikowi Wojciechowi. Drobna postura misjo­narza mogłaby wskazywać, że to nie ten człowiek, który od pół wieku pełni pracę misyjną w ekstremalnie trudnych dla Europejczyka warunkach. A jednak. W chłodnym za­kątku parafii toczy się rozmowa. Ze wstępnych informacji uzyskanych od księdza wynika, że pochodzi on z Goczał­kowic Górnych na Śląsku, a do Wenezueli przybył już w roku 1925. Na początku pracował w Valencia, Los Tequ- es i w pobliżu San Cristobal. Wszystkie te miejscowości leżały na północy kraju w klimacie nieporównywalnym z placówką misyjną znajdującą się w Puerto Ayachuco.

Przez lata całe nie słyszałem ani słowa po polsku, właś­ciwie dopiero po ostatniej wojnie, kiedy do Wenezueli za­

częli napływać polscy misjonarze, zacząłem od nowa mó­wić w naszym języku...

Z ust księdza misjonarza płynie długa i pasjonująca opowieść o Coromoto, kolonii Indian ze szczepu Guahi- bos, którą ojciec Ludwik założył i którą przez wiele, wiele lat się opiekował. Guahibos przybyli tu z Kolumbii. Ludzie ci nie czuli się dobrze w Puerto Ayacucho i pragnęli żyć oddzielnie. Za zezwoleniem władz wenezuelskich otrzymali zgodę na poszukiwanie odpowiedniego terenu, na którym kluczową sprawą byłaby dobra woda. Opiekę nad nimi rozpoczęli salezjanie, a wśród nich ksiądz Wojciech.

Misjonarze kierowali pracami przy powstawaniu osied­la. Indianie suszyli więc cegły własnej roboty, a misjonarze podarowali im blachę na pokrycie domostw. Powoli osad­nicy indiańscy dzielili między siebie teren przeznaczony pod uprawę użytecznych roślin. Z biegiem czasu Indianie Guahibos weszli nawet w posiadanie dwóch traktorów, z których jeden otrzymali od władz, a drugi od misjona­rzy. Uprawiają maniok, banany, ananasy. Indianie mają również rowery i motorowery, pozwalające poruszać się im, a przede wszystkim docierać do odległej o osiem kilometrów Orinoko, gdzie łowią ryby.

Ksiądz Ludwik z konieczności został agronomem, kup­cem, lekarzem i aptekarzem, a także sołtysem, nauczycie­lem i sędzią. Salezjanie, którzy wymagali od swoich pod­opiecznych noszenia odzienia, wskazywali im również drogę, jak zarobić na nie pieniądze. I tu ujawniły się ta­lenty polskiego misjonarza.

Najpierw uprawiałem z nimi trzcinę cukrową, ale ze sprzedażą było ciężko, a więc zabraliśmy się do budowy tartaku, który świetnie prosperował przez całe lata, dopóki w okolicy mieliśmy dostateczną ilość grubych drzew. Po­tem była era kukurydzy, chowałem też tysiąc kur. Jak się okazało, nie święci garnki lepią...

Z podziwem patrzyłem na misjonarza, na jego bynaj­mniej nie atletyczną posturę, który tam, gdzieś w dżungli, budował domy, rozwijał rolnictwo i opiekował się kilkuna­stoma indiańskimi rodzinami, wszechstronnie sposobiąc ich do pracy zarobkowej, do gospodarki rynkowej.

Mniej więcej po ośmiu latach pracy w Coromoto

znudziło mi się dojeżdżanie i w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym przeniosłem się do swoich Indian, gdzie zostałem wybrany kapitanem wioski, czyli sołtysem. Wtedy już stałem się organizatorem wszystkiego. Musia­łem założyć sklep, organizować transport ich płodów do miasta, szkołę. Z tym oczywiście była cała historia. Aby zmusić wszystkie dzieci do uczęszczania do niej, musiałem nakłaniać je do nauki w ten sposób, że w szkole wyda­wano posiłki bezpłatnie, ale tylko dzieciom przychodzą­cym na lekcje. Dziesięcioletni okres pracy szkoły sprawił, że młodzież indiańska z Coromota mówi już praktycznie tylko po hiszpańsku, a dialektem plemiennym posługują się jedynie starzy członkowie plemienia.

To chyba szkoda, bo przy okazji giną pewnie dawne obyczaje?

Tak, oczywiście. Sam nawet niejednokrotnie zasta­nawiałem się, czy zetknięcie z cywilizacją uczyniło Indian szczęśliwszymi.

I jakie wnioski?

Sądzę, że w wielu przypadkach te dzieci natury były dawniej szczęśliwsze.

A owe obyczaje?

Nie zaginęły całkowicie. Moi Guahibos grzebali do niedawna swoich zmarłych w domu, w którym mieszkali. Do grobu zawsze wkładali rzeczy używane przez zmarłe­go, a przede wszystkim czinczoro, czyli hamak niebo­szczyka. Obecnie grzebią w Coromoto swoich zmarłych po chrześcijańsku, ale nadal wkładają do grobów rzeczy zmarłej osoby. Rzecz jasna bardziej wartościowych przed­miotów, takich jak radia, nie wkładają do mogiły, ale jednak zwyczaj nakazuje, że tego sprzedawać nie można, można je tylko podarować członkom rodziny. Podobnie jest zresztą z domostwem. Prawo stanowi, by dom, który Indianie otrzymywali od misji, a potem od rządu wene­zuelskiego, pozostał w wieczystym użytkowaniu rodziny. Mogą go więc objąć dzieci, ale nie wolno sprzedać go obcym.

Dobrze, ale przecież ksiądz pracował nie tylko I Indianami Guahibos.

ITo prawda, lecz jedno wiąże się z drugim. Do Coro-

moto często przychodzili Indianie Piaroas, którzy chcieli sprzedawać swoje plony w naszej kolonii. Ponieważ mieszkali oni dość daleko, o trzy dni drogi od Coromoto, zbudowaliśmy im szopę na ich towary, czyli założyliśmy coś w rodzaju składu konsygnacyjnego. W miarę rozwija­nia się stosunków handlowych zaproponowałem im, żeby osiedlili się gdzieś bliżej nas. Tak się zaczęło. Piaroas wprawdzie nie spieszyli się i przenosiny trwały ponad dwa lata. Początek zaś był taki jak zawsze — oni wyrabiali ce­gły, a my, salezjanie, dawaliśmy im blachę na pokrycie dachów.

Czy Piaroas bardzo różnią się od Guahibos?

Owszem, różnice są wyraźne. Piaroas bardzo prze­strzegają monogami i są wzajemnie wierni. Ogniska budu­ją poza chatą. Lubią spokój i niechętnie wychodzą z dżun­gli. Oczywiście pracują na polu, mają nawet szkołę, ale też nadal słuchają się swoich szamanów. Plemienny obyczaj każe im wynosić zmarłych poza obręb osady. Dzieje się to zwykle w ten sposób, że zawijając nieboszczyka w płachtę nikną ze zwłokami gdzieś daleko w górach. Zanoszą zmar­łych do jaskiń, do których tylko oni umieją trafić.

To wszystko, co ksiądz opowiada, jest nadzwyczaj ciekawe. Może należałoby spisać to w formie wspomnień?

Napisałem historię kolonii w Coromoto, ale do­tychczas nie została ona jeszcze opublikowana w Polsce.

Długo rozmawiałem tego dnia z księdzem Ludwikiem, zwłaszcza że praca polskich misjonarzy w Wenezueli to bynajmniej nie przeszłość. Przeciwnie. Ośmiu salezjanów tkwi w Amazonii Wenezuelskiej. Wielu z nich pracuje w tak znanych z historii obszarach, jak rzeka Rio Negro czy Esmeralda, miejscowość leżąca przy bifurkacji Orino­ko, do której dążył Humboldt. Ksiądz Józef Maślanka jest kapitanem barki misyjnej „Santa Maria", pływającej na obszarze ponad 60 tysięcy kilometrów kwadratowych w dorzeczu Rio Negro, gdzie jako pierwszy z Europej­czyków dotarł Orellana.

Stosunkowo niedaleko, a mianowicie w miejscowości San Carlos de Rio Negro, pracuje ksiądz Wiesław Kacz­marczyk, który gra ze swoimi podopiecznymi także w pił­kę nożną, co nie jest bez znaczenia, bo tutejsi Indianie

dowiedzieli się, że Argentyna przegrała swego czasu mecz z Polską. Warto dodać także, iż San Carlos to najdalej na południe wysunięta osada, do której dotarł w czasie swojej sławnej podróży Aleksander Humboldt. Drugim takim wa­żnym punktem w wyprawie uczonego była misja Esme­ralda.

Dziś po dwustu niemal latach spotkać tam można mię­dzy innymi księdza Bolesława Rozmusa. Aby jednak dotrzeć z Puerto Ayacucho, potrzeba pięciu dni. Tam, nad Górnym Orinoko, Indianięta garną się do szkoły prowa­dzonej przez polskich misjonarzy. W jednym ze swych li­stów do zgromadzenia tak pisze na ten temat ksiądz Woj­ciech Paszenda, jeszcze jeden polski misjonarz pracujący w Puerto Ayacucho: „Posłałem do internatu w La Esmeral­da grupę dzieci, a wśród nich kilkoro z osady, gdzie ogół mieszkańców nie znał jeszcze hiszpańskiego. Ponieważ dzieci nie potrafiły jeszcze pisać listów, nagrałem na taśmę ich wypowiedzi i z krótkofalówki odtworzyłem rodzicom. Odpowiedź rodziców, nagraną również w narzeczu Kuri- pako, przed przekazaniem przez radio dałem do tłuma­czenia. Otóż jedna z matek taką mniej więcej dała odpo­wiedź córce, która chciała wracać do domu: »ja cię nie zmuszałam, tyś sama chciała pojechać do szkoły, teraz ucz się. Musisz nauczyć się języka białych, żebyś nie miała tak ciężkiego życia jak moje«”.

Jak wyglądała Esmeralda przed dwustu laty w zapiskach Humboldta? Zapraszam na pokład ciasnej pirogi:

...Noc 20 maja, ostatnią w naszej podróży po Cassiquiari, spędziliśmy w miejscu rozwidleń Orinoko. Powiedziano nam, że w Esmeraldzie napotkamy owady »jeszcze bardziej żarłoczne i jadowite«. Mimo takiej pers­pektywy cieszyliśmy się nadzieją, że wreszcie będziemy spać w zamieszkanym miejscu, a przy zajęciach botani­cznych będziemy mogli się poruszać.

Dnia 21 maja wpłynęliśmy w odległości 13,5 kilometra od Esmeraldy z powrotem w łożysko Orinoko, które opuś­ciliśmy przed miesiącem przy ujściu Guaviare. Do Angostury (dziś Ciudad Bolivar) było jeszcze 1400 kilome-

trów, ale mieliśmy płynąć z biegiem rzeki i to przynosiło nam wielką ulgę w cierpieniach. Płynąć bowiem w dół można posuwać się środkiem łożyska, gdzie jest znacznie mniej moskitów, natomiast płynąć w górę trzeba trzymać się brzegu ze względu na wiry i prąd, ponieważ w pobliżu lasów i szczątków organicznych na brzegach roi się od komarów.

Słynne miejsce, w którym rozwidla się Orinoko, przed­stawia wspaniały widok. W dali na północy wśród wyso­kich gór granitowych rozpoznać można szczyty Maragua- ca i Duida. Na lewym brzegu Orinoko, na zachód i na po­łudnie od rozwidlenia, nie ma zupełnie gór aż do ujścia Tamatama. Tu wznosi się skała Guaraco, która czasem, w porze deszczowej, podobno wybucha ogniem.

Odkąd opuściłem wody Orinoko i Amazonki nadcho­dzi świt nowej ery w stosunkach ludów zachodu. Po nędzy i waśniach domowych nastał błogosławiony pokój i swo­bodny rozkwit gospodarczy. Teraz europejski świat hand­lowy będzie mógł zwrócić uwagę na rozwidlenie Orinoko, na przesmyk nad Tuamini i możliwość łatwego zbudowa­nia tam sztucznego kanału. Szeroka jak Ren i 330 kilome­trów długa rzeka Cassiquiari stanie się szlakiem żeglow­nym pomiędzy dwoma dorzeczami o powierzchni 3 850 000 kilometrów kwadratowych. Z Nowej Granady popłynie zboże na wybrzeża Rio Negro. Można będzie jechać od źródeł Napo i Ucayali, od Andów Quito i górnego Peru do ujścia Orinoko, tak daleko jak z Timbuktu do Marsylii. Po tym nowym kraju, dziewięcio- czy dziesięciokrotnie więk­szym od Hiszpanii, obfitującym w najróżniejsze płody, można będzie jeździć we wszystkich kierunkach dzięki na­turalnemu kanałowi Cassiquiari i rozwidleniu rzek. Zjawi­sko to, które nabierze kiedyś wielkiego znaczenia polity­cznego, zasługuje niewątpliwie na szczególną uwagę..."

Niestety, Aleksander Humboldt przecenił znaczenie połączenia Amazonki z Orinoko w życiu gospodarczym kontynentu. Cassiquiari nie stała się wielką tranzytową ar­terią z potokami ładunków we wszystkie strony. Nadzieje uczonego nie spełniły się z powodu nikłego potencjału

gospodarczego, jaki rozwinął się w interesujących nas re­gionach, a także ze względu na brak wymarzonej przez Bolivara Wielkiej Kolumbii. Dzisiejsze granice państwowe w jakże mało rozwiniętym, a wręcz nieznanym regionie kontynentu skutecznie zacierają wizję Humboldta. Ale wracajmy razem z nim nad rzekę.

...Naprzeciw rozwidlenia Orinoko wznosi się amfitea­tralnie na prawym brzegu granitowy masyw Duidy. Górę tę o wysokości 2600 metrów zwą misjonarze wulkanem; strome ściany od południa i zachodu nadają jej wspaniały wygląd. Szczyt jest wprawdzie nagi i skalisty, lecz wszę­dzie, gdzie stroma pochyłość pokryta jest ziemią, ciągną się na stokach rozległe lasy, jak gdyby zawieszone w prze­stworzach. U stóp góry na pięknej równinie, przeciętej strugami czarnej, lecz czystej wody leży misja Esmeralda, wioska z osiemdziesięcioma mieszkańcami... Esmeralda słynie w dorzeczu Orinoko z wyrobu silnej trucizny uży­wanej w walce, na polowaniu, a także jako lekarstwo na dolegliwości żołądkowe. Trucizny ticuna znad Amazonki, upas-tieute z jawy i kurara z Gujany należą do najjadowit­szych substancji.

W chwili naszego przyjazdu do Esmeraldy część Indian wróciła z wędrówki na wschód przez Rio Padamo, kobiety więc przygotowywały wiele odurzających trunków, tak że przez dwa dni spotykano pijanych Indian.

Na szczęście spotkaliśmy jednego tylko lekko pijanego Indianina, który właśnie przyrządzał kurarę ze świeżych roślin. Był to miejscowy chemik. Znaleźliśmy u niego wiel­kie garnki gliniane do gotowania soków roślinnych, pła­skie naczynia do parowania i zwinięte liście bananów do przecedzania płynu zawierającego mniej lub bardziej włó­knistą substancję. W chacie tej, przeznaczonej na labora­torium chemiczne, panował wzorowy porządek i czystość. Indianina, który miał nam udzielić informacji, nazywano w misji mistrzem trucizny (amo dej curare). Cechowała go pewna sztywność i przesadne zachowanie się, które nie­gdyś zarzucano europejskim aptekarzom.

Wiem — powiedział — że biali posiadają sekret ro­bienia mydła i czarnego prochu, który ma tę wadę, że

sprawia wielki huk i płoszy nie trafione zwierzęta. Kurara zaś, której sztuka sporządzania przechodzi z ojca na syna, jest lepsza nad wszystko, co bywa robione tam daleko (za morzem), jest to sok roślinny zabijający po cichu.

Pnąca roślina (bejuco), używana w Esmeraldzie do ro­bienia trucizny, ma tę samą nazwę jak w lasach javity. jest to behuco de mavacure, która występuje obficie na wschód od misji, na lewym brzegu Orinoko. Mavacure by­wa przerabiana zarówno w stanie świeżym, jak i suszonym. Świeży sok tej liany nie jest jadowity. Okazuje się on sku­teczny dopiero po silnym stężeniu. Ta groźna trucizna za­warta jest w korze i częściowo w miazdze. Z obciętych ga­łązek mavacure o grubości od 8 do 11 mm zdejmuje się korę, a następnie rozciera na kamieniu przeznaczonym do mielenia mąki z manioku. Włóknistą masę roztartej kory z mavacurfe zalewa się wodą, z czego powstaje początko­wo zimny wyciąg. Mocy nabiera zaś nie wcześniej aż zgęstnieje, przez wygotowanie w wielkich naczyniach gli­nianych, podobnie jak cukrowy syrop. Indianin namawiał nas od czasu do czasu do skosztowania tego płynu. Z mniej lub więcej gorzkiego smaku wnioskuje się, czy nabrał on przez gotowanie potrzebnej gęstości. Nie ma w tym żadnego niebezpieczeństwa, gdyż kurara działa zabójczo tylko po dostaniu się do krwi. Ale nawet najbar­dziej wygotowany sok mavacure nie jest na tyle gęsty, by mógł trzymać się strzał. Dla nadania truciznie gęstości miesza się ją z bardzo lepkim sokiem roślinnym, pocho­dzącym z drzewa o dużych liściach, zwanego ciracaguero. W misjach panuje powszechne przekonanie, iż nie ma już ratunku, gdy silnie zgęszczona i świeża kurara pozostaje w ranie tak długo, że większa jej dawka dostanie się do obiegu krwi. Według określeń Indian, którzy podczas wal­ki zranieni byli bronią nasyconą kurarą, objawy zatrucia są takie same, jak po ukąszeniu jadowitych węży. Ranny czu­je uderzenie krwi do mózgu, a silny zawrót głowy zmusza go do tego, by siadł. Następują mdłości, torsje, silne prag­nienie i odrętwienie ciała wokół rannych części...

...Na zboczu Cerro Duida widzieliśmy szesnastometro- wej szerokości pnie drzewa koszulowego. Indianie odcina­ją kawał kloca i bez nacięć ściągają z niego włóknistą,

czerwoną korę w kształcie cylindra. Kora ta daje pewien rodzaj okrycia w kształcie worka bez szwów. Tubylcy no­szą koszule marima podczas nawałnic deszczowych. Ko­szule te mają wygląd bawełnianych ponchos i ruanas uży­wanych powszechnie w Nowej Granadzie, Quito i Peru. Niezwykła wprost szczodrobliwość natury tych krain jest główną przyczyną lenistwa ich mieszkańców, toteż gdy misjonarze pokazują koszule marima, nie omieszkują zro­bić uwagi, że »w lasach nad Orinoko rośnie na drzewach gotowa odzież«...

...27 maja w ciągu niespełna siedmiu godzin przepłynę­liśmy wartkim prądem po Orinoko z San Fernando do uj­ścia Rio Mataveni. Noc spędziliśmy pod gołym niebem, poniżej granitowej skały El Castillito, wznoszącej się na środku rzeki i przypominającej kształtem Mysią Wieżę na Renie, opodal Bingen. W nocy Orinoko znacznie wezbra­ło, co też ułatwiło nam w znacznej mierze przepłynięcie w ciągu 10 godzin od ujścia Mataveni do górnego wiel­kiego wodospadu Maypures. Długość przebytej drogi wy­niosła 58 kilometrów. Od ujścia Atabapo aż do ujścia Rio Apure płynęliśmy jak gdyby po kraju dawno nam znanym. Odżywialiśmy się skromnie, kąsały nas te same owady, ale świadomość tego, że za kilka tygodni nastąpi kres naszych fizycznych udręk, podtrzymywała nas na duchu...

...31 maja. Przebyliśmy wodospad Guahibos i Garcita, na krótko zaś przed zachodem słońca wylądowaliśmy na brzegu Orinoko, pod Puerto de la Expedición, by zwiedzić jaskinie Ataruipe...

...W głębi doliny rósł gęsty las. W tej cienistej i samot­nej okolicy — na stromym zboczu góry — leży wejście do groty Ataruipe. Nie jest to zresztą właściwie grota, lecz ra­czej wystająca skała, w której wnękę drążyły wody, sięga­jące podczas dawnych przeobrażeń naszej planety aż do tego miejsca. Na tym cmentarzysku zupełnie wymarłego ludu naliczyliśmy około sześciuset doskonale zachowa­nych kościotrupów, które leżały w tak regularnych rzę­dach, że trudno się było pomylić w liczeniu. Każdy kościec spoczywał w swego rodzaju koszu z ogonków liści palmo­wych. Kosze te, zwane przez tubylców mappires, mają kształt czworokątnego worka. Ich rozmiar jest dostosowa­

ny do wieku nieboszczyka. Były nawet kosze przeznaczo­ne dla dzieci, które martwe przyszły na świat. Wszystkie szkielety są na wpół zgięte i całkowicie kompletne, tak że żadnemu nie brak ani żebra, ani palca. Kości te spreparo­wane są w sposób trojaki: bądź wysuszone na powietrzu i słońcu, bądź pomalowane na czerwono farbą Bixa orellana, zwaną onoto, lub też, podobnie jak mumie, po­kryte wonną żywicą i spowite w liście helikonii i ba­nanów...

...Trudno było zdać sobie sprawę z wieku owych mappi- res i malowanych naczyń z kostnicy Ataruipe. Większość z nich nie wyglądała na więcej niż sto lat; przechowywane jednak w jednostajnej temperaturze, wolnej zupełnie od wilgoci, mogły równie dobrze pochodzić ze znacznie od­leglejszych czasów. Jedna z legend Guahibów mówi, że wojownicze plemię Atures schroniło się przed prześlado­waniem Karaibów na skały wśród wodospadów i tu liczny ten niegdyś lud wyginął powoli wraz ze swą mową.

Ku wielkiemu zgorszeniu naszego przewodnika otwo­rzyliśmy wiele mappires, chcieliśmy bowiem dokładnie zbadać kształt czaszek. Wszystkie one należały do typu ra­sy amerykańskiej, dwie czy trzy tylko zbliżone były do rasy kaukaskiej (rasa biała). Być może Metysi, którzy zbiegli z misji nad Metą i Apure, osiedli w pobliżu katarakt i pojęli za żony kobiety z plemienia Atures...

...Nie sposób wyrazić naszego zadowolenia, z jakim powitaliśmy lądowanie w Angosturze, stolicy Hiszpańskiej Gujany. Przykre doznania w czasie żeglugi morskiej na małych statkach są niczym wobec tych, których doświad­cza się miesiącami pod skwarnym niebem wśród chmar mo- skitów, w ciasnej łódce, nie pozwalającej na jakikolwiek swobodniejszy ruch ciała. W ciągu siedemdziesięciu pięciu dni przebyliśmy 2250 kilometrów wzdłuż pięciu wielkich rzek — Apure, Orinoco, Atabapo, Rio Negro i Cassiqui- ari — nie napotykając na tej olbrzymiej trasie prawie zu­pełnie miejsc zamieszkanych..."

Nasza wycieczka z Humboldtem w roli pilota skończyła się. Dla uzupełnienia obrazu warto jeszcze wspomnieć

o jednym nader interesującym regionie, do którego wielki uczony nie dotarł. Mowa tu o Górze Mgieł.

Jest rok 1984, a więc dokładnie sto osiemdziesiąt cztery lata po wyprawie Humboldta. Zdawałoby się, że nic już nie ma do odkrycia na naszej planecie. Ale oto na drodze amerykańsko-wenezuelskiej ekspedycji naukowej pojawił się płaskowyż Neblina, który zafascynował naukowców, ba, cały naukowy świat. Znaleziono bowiem ni mniej, ni więcej tylko zaginiony świat, niemal ten sam, który odkrył w swojej książce wydanej w roku 1912 sir Arthur Conan Doyle. W swej książce pisał on o zagubionym w amazoń­skiej dżungli płaskowyżu zapełnionym niezwykłymi zwie­rzętami i fauną.

Teraz, w siedemdziesiąt dwa lata po ukazaniu się The Lost World, współcześni nam ludzie nauki odkryli płasko­wyż, który wymyślił Conan Doyle, tyle tylko, że inaczej za­gospodarowany przez naturę. Dziś, po paru zaledwie miesiącach pracy, wiadomo, że na płaskowyżu Neblina dziewięćdziesiąt osiem procent zebranych przez badaczy okazów należy do gatunków nie spotykanych gdzie indziej na naszej planecie! A Góra Mgieł ma zaledwie sześćset czterdzieści kilometrów kwadratowych powierzchni i jak przystało na tepui, tak nazywają Indianie te płaskie góry, wznosi się prawie dwa kilometry nad wełnistą, niedostęp­ną dżunglą. Dodać też od razu należy, że formacje w ro­dzaju tepui nie są na terenie wenezuelskiej dżungli rzad­kością i że zaginionych światów jest tam więcej. Jeśli więc Neblina przypomina lądowe wyspy Galapagos, to rzeczy­wiście oczekiwać możemy sensacyjnych wiadomości z ko­lejnych odkrywanych przez naukę tepui.

A cóż za wiedzę zdobyli uczeni uczestniczący w wyp­rawie na Neblinę? Otóż znaleźli tam mchy i dzbaneczniki typowe dla północnych bagien i moczarów, gigantyczne pająki i... ostronose żaby, a także dziesięciocentymetrowe larwy ćmy porośnięte różową szczeciną. Widzieli rośliny podobne do okazów z tundry, rosnące razem z palmami

o gigantycznych i wyjątkowo twardych liściach. Poznali karłowate drzewa podobne do rozwiniętach karczochów, bezskrzydłego konika polnego i skorpiony polujące na mrówki schowane w dziwnych owocach podobnych do

ananasa. Znaleźli także mnóstwo innych dziwów, które wywołują rumieńce podniecenia na twarzach poważnych zoologów i botaników. Być może dla nauki, w związku ze znaleziskami na wenezuelskich tepui, otworzy się nowa rewolucyjna era. Skoro bowiem w ręce badaczy dostało się niespodziewanie prawdziwe laboratorium ewolucji, można będzie odpowiedzieć na wiele z intrygujących świat pytań z teorii ewolucji, a choćby takie: w jaki sposób i jak szybko powstają na ziemi nowe gatunki? Dzięki od­kryciom na Neblinie otwiera się wspaniały sezon badań in­nych tepui, tkwiących samotnie w wenezuelskiej dżungli jako relikty dawnego gigantycznego płaskowyżu. Cóż je­szcze można powiedzieć w oczekiwaniu na następne sen­sacyjne doniesienia z Wenezueli? Chyba tylko to, że próbki niektórych skał pobranych w zaginionym świecie wskazują, iż ich wiek można szacować na sześćset milio­nów lat!

Orinoko, wypływająca z obszaru rozciągającego się na najdalszym południu Wenezueli, wychodzi jakby z trzewi historii świata, ale po przekroczeniu administracyjnej gra­nicy stanu Bolivar trafia z owej krainy zamierzchłej prze­szłości do kraju wenezuelskiego jutra. Stan Bolivar bo­wiem śmiało sięga obecnie w XXI stulecie, a rzeka walnie się do tego przyczynia.

WIELKI ŁUK ORINOKO

Moje pierwsze spotkanie z Orinoko odbyło się parę dobrych lat temu. Leciałem po prostu „Caravellą" z Guja­ny Francuskiej na Trynidad i gdzieś przed samą wyspą, dzięki wspaniałej tamtego dnia widoczności, ujrzałem w całej krasie deltę „Ojca Rzek". Nawet z wysokości pię­ciu, sześciu może tysięcy metrów sprawia ona mocne wra­żenie. Rzeka wpada do morza tysiącem odnóg i wąskich kanałów, zajmując chyba czterystakilometrowy kawał wy­brzeża. Wodny labirynt, nieprawdopodobna ilość wysp i wysepek sięga przynajmniej dwieście kilometrów w głąb lądu, a żółtobrunatne wody potężnej rzeki wybiegają da­leko w morze. Z wysoka doskonale widoczny jest ich za­sięg; ostrą linią odcinają się muliste wody od morskich fal. Nie sposób wyobrazić sobie, nawet przy dzisiejszych środ­kach technicznych, pełną eksplorację tego regionu. Tam na dole absolutną władczynią jest przyroda.

Krzysztof Kolumb był prawdopodobnie pierwszym Europejczykiem, który widział ujście Orinoko, przepływa­jąc wodami Zatoki Paria.

Kiedy przybyliśmy do wielkiego ujścia — pisał admi­rał — dwie leagues szerokiego, które oddzielało wyspę Trynidad od Kraju Paria, stwierdziłem, że woda wypływa z ogromną gwałtownością, tak jak z Gwadalkiwiru pod­czas powodzi. Wysłałem łodzie dla przesondowania, a przy okazji pobraliśmy wodę z morza i okazało się wówczas, że jest ona słodka. Kiedy ruszyliśmy dalej, woda stawała się coraz słodsza i smaczniejsza... a odkrywszy to wysłałem ka-

rawelę naprzód, która popłynęła, dopóki nie osiągnęła wielkiej zatoki, z której wypływała bardzo wielka rzeka".

Istotnie, potwierdził to Alonso de Ojeda, prowadzący na tych wodach własną wyprawę, a w rok później Vicente Yáñez Pinzón. Potem już rozpoczęła się eksploracja wielkiej rzeki trwająca do naszych czasów. O ile bowiem ostatnie lata XV wieku przyniosły wieść o istnieniu niezmierzonej delty, to źródła jej odkryto dopiero w roku... 1951, a prze­cież dorzecze Orinoko wciąż kryje wiele tajemnic.

Zanim przyjdzie nam szerzej pomówić o „Ojcu Rzek”, powróćmy jeszcze do pierwszego zetknięcia Europejczy­ków z Gujaną. Mowa oczywiście o Wielkiej Gujanie, dzi­siaj bowiem ten ogromny kawał kontynentu południo­woamerykańskiego dzieli się już na: Gujanę Wenezuelską, Holenderską, czyli Surinam, na Gujanę Brazylijską, Guja­nę Niepodległą (pod wpływami brytyjskimi), a wreszcie na Gujanę Francuską. Cały ten obszar bardzo wcześnie, jak wiemy, wszedł do historii odkryć.

Na pokładzie jednego z okrętów Ojedy znalazł się też słynny florentyńczyk Amerigo Vespucci, który później, dzięki kartografowi Waldseemiillerowi, udzielił swego imienia Nowemu Światu. Tak pisał ów mąż uczony o lą­dowaniu na brzegu Ameryki w liście do swego przyjaciela Pietra Soderniego *:

...Po wylądowaniu ujrzeliśmy na wzgórzu jakichś lu­dzi, którzy przyglądali się nam, ale bali się zbliżyć. Byli nadzy. Mimo iż usiłowaliśmy nakłonić ich, by się zbliżyli, nie zdołaliśmy wzbudzić ich zaufania. Widząc upór, po­stanowiliśmy wrócić na statek, gdyż dzień miał się już ku końcowi. Przedtem jednak zostawiliśmy większą ilość dzwonków, lusterek i innych drobiazgów, składając je na plaży, aby były łatwo widoczne. Gdy tylko oddaliliśmy się na morze, oni zeszli ze wzgórza, podeszli do przedmiotów tych i bardzo im się dziwili. Tego dnia niczego poza wodą nie uzyskaliśmy. Następnego ranka widzieliśmy ze stat­ków, że ludzie na brzegu robią wielki dym, a uważając to za sygnał dla nas, udaliśmy się na brzeg, gdzie oczekiwał nas zebrany tłum. Ludzie ci trzymali się z daleka i dawali

v H. 1' >*!*'

nam znaki, by iść wraz z nimi w głąb lasu. Na to dwaj nasi chrześcijanie prosili kapitana o pozwolenie udania się z nimi, aby zbadać, jakiego rodzaju są ci ludzie i czy kraj ten posiada jakieś bogactwa, korzenie i tym podobne. Tak usilnie błagali, że kapitan się zgodził. Zaopatrzeni w różne przedmioty do wymiany odeszli, mając rozkaz powrócić w przeciągu pięciu dni, podczas których mieliśmy czekać na nich na statku.

Prawie każdego dnia ludzie przychodzili na plażę, ale nie chcieli z nami mówić. Siódmego dnia, znalazłszy się na plaży, zobaczyliśmy, że przyprowadzili ze sobą kobiety. Gdy wyskoczyliśmy na brzeg, krajowcy wysłali kilka swoich kobiet, aby z nami mówiły. Widząc, że nie mają do nas zaufania, postanowiliśmy wysłać ku nim jednego z na­szych ludzi, bardzo żwawego młodzieńca, sami zaś wróci­liśmy do łodzi, aby pokazać, że nic im nie grozi. Gdy nasz .młodzian zbliżył się do nich, one otoczyły go i dotykały, okazując wielkie zdumienie. Gdy to się działo, nagle uj­rzeliśmy jakąś kobietę zbiegającą ze wzgórza. Miała w rę­ce wielką maczugę i gdy zbliżyła się do miejsca, gdzie był nasz chrześcijanin, podeszła do niego od tyłu, a podniósł­szy maczugę zdzieliła go nią tak mocno w głowę, że padł martwy na ziemię. Inne kobiety natychmiast chwyciły go za nogi i wlokły na wzgórze, mężczyźni zaś przybiegli na plażę i zasypali nas strzałami z łuków. To napełniło takim strachem naszych ludzi znajdujących się na łodziach, że pod gradem strzał nikomu nie przyszło do głowy chwycić za broń. Niemniej oddaliśmy do nich z moździerza cztery strzały, ale nikogo nie trafiliśmy. Oni zaś, przerażeni hu­kiem, uciekli na wzgórze, gdzie kobiety krajały na kawałki naszego chrześcijanina. Piekli go na olbrzymim ognisku i pokazywali nam różne kawałki mięsa przed zjedzeniem. Znakami dawali znać, w jaki sposób poprzednio zabili i zjedli naszych dwóch towarzyszy, co wielką nas napełni­ło złością. Widok okrucieństwa, z jakim potraktowano za­bitego człowieka, był dla nas nie do zniesienia. Przeszło czterdziestu z nas chciało wyskoczyć na brzeg, by pomścić taką okrutną śmierć, taki czyn bestialski i nieludzki. Kapi­tan nie dał jednak zezwolenia i zniewaga ta uszła spraw­

com bezkarnie. Opuściliśmy ich przepełnieni wściekłością, wstydząc się za postępek naszego kapitana../'

Ten pierwszy opis zetknięcia Europejczyków z Połud­niową Ameryką trudno nazwać sielanką, ale też i później­sza historia nie przedstawia się lepiej. Cztery wieki z okła­dem, jakie upłynęły na tym skrawku ziemi od pojawienia się białego człowieka, to cztery akty makabry, którą trud­no byłoby napisać Hitchcockowi. Przez cały czas trup słał się w Gujanie gęsto, a ludzie cierpieli niewymownie.

Zdobywcy

Poszukiwanie złota w legendarnej krainie Eldorado by­ło, jak już wspominaliśmy, głównym motywem działania konkwistadorów. Wiele ekspedycji ruszało w dziewicze lasy w poszukiwaniu siedziby „złoconego króla", która, jak są­dzono wówczas, musi znajdować się gdzieś w pobliżu zbiegu Orinoko i rzeki Meta.

Eksplorację samej rzeki rozpoczął juan Bono de Quejo, kupiec indiański z Nowego Kadyksu, czyli wyspy Cuba- gua. W roku 1531 Diego de Ordaz wszedł u ujścia rzeki kanałem Manamo od strony Atlantyku i dotarł aż do wo­dospadów Atures, leżących poniżej dzisiejszego Puerto Ayachuco. Ordaz płynął odważnie, zabijając po drodze Indian przy najmniejszym podejrzeniu, że mogą stać się wrogami ekspedycji. Z jego relacji wynika, że Indianie pozdrawiali go słowem „uayana", „uayana”, co oznaczało biały, blady. Wyraz ten stał się później nazwą tego wiel­kiego obszaru Ameryki Południowej. W rok później Alon­so de Herrera pożeglował w górę Orinoko, a potem także w górę rzeki Meta, gdzie znalazł śmierć od indiańskiej strzały.

Dość niezwykły przebieg, nawet jak na ówczesne ok­rutne czasy, miała ekspedycja z roku 1560, kierowana przez niesławnego Lope de Aguirre (El Tirano, znany nam z Margarity), którego występny sadyzm okazywany tak In­dianom, jak i własnym towarzyszom udokumentował w swoich pamiętnikach towarzyszący wyprawie ksiądz Pedro Simon:

Byliśmy zaledwie krótki czas w podróży, kiedy Aguir- re przepełniony wrodzonym mu okrucieństwem, bez og­lądania się na jakikolwiek powód, postanowił zabić ko­mendanta Juana de Guevara, polecając dokonanie tej nie* godziwości jednemu ze swoich sierżantów o nazwisku Antonio Llamoso. On podszedł wtedy do stojącego na po­kładzie i niczego się nie spodziewającego Guevary i zaczął ranić go starym złamanym mieczem. Guevara zaczął bła­gać, aby nie zabijać go tak okrutnie i takim mieczem. A wtedy sierżant zabrał mordowanemu sztylet i zadał mu nim wiele pchnięć, a zanim zdołał zabić — wypchnął go z pokładu do rzeki. Tamten tonąc krzyczał w agonii: »spowiedzi, spowiedzi«. Aguirre z zadowoleniem oglądał tę straszną śmierć, a później przeszedł na pokład innej brygantyny, śmiejąc się serdecznie i dzieląc się uwagami na temat śmierci Guevary".

W roku 1561 jeden z kronikarzy pisze o pierwszej z dwóch ekspedycji prowadzonych przez Francisco de Aya- ia. Ten podróżnik przeciął niebezpieczne obszary Guayany, wyruszając z wyspy Margarita i docierając do Peru. W jego zapiskach są relacje o „gościnności wielkiej Indian", od których otrzymał on „więcej niż piętnaście tysięcy pesos w złocie i otrzymałby jeszcze więcej, gdyby mógł unieść taki ciężar".

W roku 1574 Pedro Maraver de Silva otrzymał zezwo­lenie na penetrację Guayany Esequibo (do strefy tej rości obecnie pretensje Wenezuela). Wyprawa ta została zni­szczona, a jej dowódca zmarł lub został zabity w bliżej nie wyjaśnionych okolicznościach. Byłaby to kolejna, zwykła niejako danina złożona okrutnej dżungli, jaka przeszłaby bez echa, gdyby nie fakt, że jeden z ludzi przeżył, a na­stępnie wrócił do hiszpańskich siedlisk. Juan Martin de Albujar po dziesięciu latach pojawił się niby duch z za­światów.

Pewnego upalnego dnia roku 1592 pojawiła się w kościele na wyspie Margarita osobliwa postać. Wy­nędzniały wędrowiec, wytatuowany na sposób indiański, rzucił się krzyżem na posadzkę i zaczął głośno dziękować Bogu za ocalenie od straszliwej śmierci, jakiej uniknął w swoich wędrówkach po dżungli. Niebawem okazało się,

że wędrowcem tym był Hiszpan Juan Martin, który ruszył na podbój Eldorado razem z wyprawą Pedro de Silvy. Głównym cełem wyprawy było spenetrowanie rejonu, w którym Caroni wpada do Orinoko i rzecz jasna — od­szukanie skarbów krainy Eldorado. Juan Martin jako jedy­ny człowiek, który ocalał z tej wyprawy, miał także wiele do opowiadania.

Oto po straszliwej rzezi, jaką Indianie urządzili wypra­wie de Silvy, tułał się on samotnie po dziewiczej dżungli, aż pewnego dnia dotarł do cywilizowanego kraju. Miasto było tak rozległe, że kiedy w południe wszedł w rogatki, dopiero nazajutrz pod wieczór dostał się do zamku, gdzie zamieszkiwał władca.

Królewski pałac — opowiadał Martin —’ cały z marmu­ru o olśniewającej bieli, był pobudowany na zielonej wy­sepce, tkwiącej pośrodku przezroczystego jeziora, którego dno pokrywał złoty piasek. Juan opowiadał o smukłych ko­lumnach z porfiru, alabastru, o krużgankach zbudowa­nych z hebanu i cedru, inkrustowanych drogimi kamie­niami. Wstępu do zamku broniły dwie wieże wsparte na srebrnych kolumnach ze szczerozłotymi kapitelami przed­stawiającymi słońce. Do każdej z nich na grubych łańcu­chach ze złota uwiązane były jaguary. Przed pałacem, na czworobocznym podwórcu wysypanym żółtym piaskiem, ze złoconych rur trzech fontann tryskała woda mieniąca się barwami tęczy. Do siedziby „złoconego króla” wcho­dziło się przez wysadzane rubinami i szmaragdami ciężkie drzwi z miedzi. W wielkim atrium, w górze srebrnego oł­tarza, wisiał olbrzymi krąg złotego słońca, przed którym w czterech lampach płonął znicz.

Martin spędził w tym cudownym mieście siedem mie­sięcy, ale nie poznał go dokładnie. Nic dziwnego, liczyło bowiem sto albo i więcej tysięcy mieszkańców, a na jednej tylko ulicy Rzemieślników miało swoje pracownie trzy ty­siące jubilerów. Dzielny Hiszpan tylko raz widział „złoco­nego króla”, ale nie umiał opisać jego wyglądu. Zobaczył zaledwie złotą maskę i płaszcz ze szmaragdów. Od złota zresztą skrzyło się całe miasto, pozłacane były nawet uli­ce. Państwo „złoconego króla” leżało w głębokiej dżungli, ale niezbyt daleko od ujścia Caroni do Orinoko. Martin,

1

życzliwie w Manoa traktowany, zebrał ogromny skarb lecz w drodzie do osiedli hiszpańskich dostał się do nie­woli dzikiego plemienia Karaibów. Dopiero po trzynastu latach udało mu się zbiec i przy pomocy zaprzyjaźnionego z Hiszpanami szczepu Arawaków dotarł w końcu na Ma­rgaritę.

Można sobie wyobrazić, jak podziałała obszerna i szczegółowa relacja Juana Martina na wyobraźnię konk­wistadorów. Bogactwa Eldorado były tuż-tuż! Poszukiwa­nia wymarzonych skarbów nabrały nowego rozmachu.

Lata późniejsze — od roku 1585 aż do końca wieku — to znany nam już okres „sukcesów" Antonio de Berno w poszukiwaniu „potomków Inków, którzy po zabiciu przez Hiszpanów ich władcy udali się do dżungli razem z niezmierzonymi skarbami, o których nikt jeszcze nie wie, gdzie się znajdują". Trzy wyprawy Berrio do ujścia rzeki Caroni, a więc do dzisiejszego Ciudad Bolivar, oraz założenie osady Santo Tomas de Guayana, jak również honorowy i bardzo długi tytuł gubernatora Trynidadu i El­dorado były jego jedynymi osiągnięciami. Zmarł on w 1597 roku i razem z nim odeszła w przeszłość cała epoka od­krywców hiszpańskich, jakkolwiek nie poszedł w niepamięć mit o „złoconym królu". Dobrym przykładem rozszerze­nia się legendy Eldorado jest przecież długa i smutna hi­storia sir Waltera Raleigha, jego syna, a także porucznika Keymisa, którą już znamy.

Misje i Indianie

Pierwsze misje w rejonie delty Orinoko powstały w ro­ku 1682, inne natomiast, bardziej na zachód, w rejonach przylegających do rzeki Caroni, w roku 1724. Wokół misji mnożyły się niewielkie osiedla skupiające Indian. Oficjalną działalność państwa udzielającego swego rodzaju licencji na zakładanie misji wiąże się z osobą pułkownika Carlosa de Sucre, gubernatora Cumany, sprawującego jednocześ­nie władzę w Guayanie i na Trynidadzie. W roku 1734 zos­tało podpisane porozumienie z katalońskimi kapucynami, na podstawie którego misjonarze rozpoczęli pracę wzdłuż

rzeki Orinoko w rejonie od jej ujścia do Angostury. Fran­ciszkanie między Angosturą a rzeką Cuchivero, jezuici zaś na rozległym terytorium między Cuchivero i Rio Negro. Ponad dwadzieścia lat później nakazem królewskim usu­nięto jezuitów z całej Ameryki, a więc także z Gujany, a wiele założonych przez nich osiedli przejęli francisz­kanie.

Dzięki kapucynom w rejonie Orinoko pojawiło się około sześćdziesięciu sztuk bydła przysłanego przez po­bożnych ludzi z Barcelony. Był to rok 1725. Sześćdziesiąt lat później to stado bydła powiększyło się do ponad dwu­stu tysięcy sżtuk. Kapucyni upowszechniali wśród Indian nowe uprawy, uczyli tubylców rolnictwa, a nawet wytapiali żelazo na miejscu i instalowali warsztaty tkackie. W 1799 roku ojciec Buenaventura de Savadell pisał w swoim pa­miętniku, że w rejonie misji kapucynów istnieje 28 miaste­czek liczących około piętnastu tysięcy mieszkańców. Na przykład najstarsza osada misyjna Purísima Concepcion del Caroni, będąca jednocześnie czymś w rodzaju misyjnej stolicy nad Orinoko, miała sześciuset piędziesięciu ośmiu obywateli. Ten sam autor pisze, iż u zbiegu Caroni i Ori- noko istniało wówczas miasteczko San Miguel, czyli było­by ono poprzednikiem współczesnego nam Ciudad Bolivar.

Rozwój, a nawet rozkwit misyjnych osad poważnie za­hamowała wojna o niepodległość. Przedtem, jak podają źródła, misjonarze nad Orinoko mieli w swoim zasięgu ponad dwadzieścia sześć tysięcy Indian, rozmieszczonych w mniej więcej stu miasteczkach i osadach. Indianie ci byli przyodziani, mieli pobudowane chaty i uczęszczali do wie­lu pobudowanych kościołów i kaplic. Wojna jednak osied­la te w większości zniszczyła; misjonarze zostali zabici, a Indianie, jeśli przeżyli, powrócili w swoje lasy i góry do dawnych obyczajów. Tak więc stuletnia praca misjonarzy poszła na marne, a Indianie nie z ostali wciągnięci w krąg hiszpańskiej kultury opanowującej Wenezuelę.

W połowie XIX wieku, a ściśle w roku 1841, generał Paez, pierwszy prezydent republikański w Wenezueli, zwrócił się do Hiszpanii z prośbą o przysłanie misjonarzy, którzy krzewiliby cywillizację na terytorium republiki.

Osiemdziesięciu kapucynów, którzy wkrótce przybyli na apel Paeza, nie otrzymało żadnej pomocy i, jak pisał w ro­ku 1909 arcybiskup Caracas Juan Baptista Castro, „pozosta­li oni opuszczeni w dżungli nad Orinoko, bez pomocy i ochrony".

Oryginalna indiańska nazwa Orinoko brzmiała Ka Joba- ji a Rima, co znaczy „ojciec naszej ziemi". Dawni podróż­nicy często słyszeli nazwę Iririnoco, a znany nam Diego de Ordaz, który już w 1531 roku wpłynął na rzekę Meta, usłyszał od Indian Tamanaków nązwę Urinoco. W języku Indian Guarauno Urinoco jest składanką dwóch słów: gui- ri — wiosłować albo pilot, oraz noco — miejsce, gdzie podróżuje się łodzią. Guarauno znaczy: „ci którzy żyją na łodziach".

Informacje o Indianach z czasów konkwisty hiszpań­skiej są dość skąpe, a często mylne. Wiadomo, że plemio­na indiańskie trudniły się wówczas polowaniem, rybołów­stwem i zbieractwem, dane bardziej szczegółowe pocho­dzą z takich dzieł etnograficznych, jak napisana przez jezuitę Josepha Gumillę książka Historia natural, civil y geografica de las naciones del Rio Orinoco, opubliko­wana w 1745 roku. Gumilla w swoim obszernym dziele pomieszcza między innymi informacje, że Indianie nad wielką rzeką smarują się od stóp do głów olejem, który traktują jako swojego rodzaju odzienie oraz prawdopo­dobnie jako obronę przeciw złym, ponadnaturalnym siłom. Tak postępowali wytępieni już obecnie Indianie Guayqui- ries, a także żyjący Warao. U tych Indian zachował się zwyczaj, że kiedy dziewczyna osiąga dojrzałość zdobi się ją ptasim białym puchem. Goli się najpierw ręce i uda, a następnie przykleja puch lepką naturalną gumą.

Istnieje wiele przykładów, iż jeszcze dziś Indianie trak­tują pióra nie jako ozdobę, lecz talizman przeciwko złym duchom. Jeden ze współczesnych nam antropologów pi­sze również: „pióra mają raczej magiczne niż dekoracyjne znaczenie i że mężczyźni noszą wyłącznie pióra ptaków, które sami zabili. Indianin, kiedy idzie do walki, przygo­towuje się nie tylko do spotkania z wrogiem, lecz także stara się ochronić przed ponadludzką siłą".

Zgodnie z informacjami ojca Gumilli wśród Indian Wa-

rao istniał także zwyczaj umieszczania ciał swoich zmar­łych w rzece, przy czym zwłoki przywiązywano do drzewa mocną roślinną liną. Następnego dnia, kiedy ryby (guacari- tos) oczyszczą dokładnie już kości, krewni zmarłego wkła­dają szkielet do przybranego ozdobami koszyka i zawie­szają pod dachem jego domu. Wydaje się więc, że nawet zmarły, według wierzeń swoich pobratymców, potrzebuje opieki przeciwko złym duchom. Wielu Indian Warao wierzy również, iż dobrze strzeżone kości pozwolą w przyszłości narodzić się zmarłemu powtórnie. Warao żyją w regionie delty Orinoko, ale obecnie już tylko niewielkie grupy tego szczepu mogą wylegitymować się czystą krwią. Wielu Indian Warao to już mieszańcy, a inni zostali po prostu wyniszczeni łub zbyt dokładnie „ucywilizowani” piwem czy innym alkoholem. Za czasów ojca Gumilli żyło, jego zdaniem, około sześciu tysięcy Indian tego szczepu. Dzisiaj dla przeciętnego Wenezuelczyka, a zwłaszcza mieszkańca Caracas, słowo warao oznacza tylko naj­częściej pięknie wyplatany koszyk o charakterystycznym kształcie. Wyroby te są również umieszczane jako ekspo­naty w muzeach nowojorskich i w Buenos Aires.

W Wenezueli istnieje jeszcze jeden żałosny relikt „cy­wilizowania" Indian Warao. Mowa tu o porywaniu małych Indianiąt Warao do Caracas. Dziewczynki przyucza się do roli służących. Formalnie zawierane są kontrakty na krótki czas, ale zwykle dzieci już nigdy nie wracają. Indiańscy ro­dzice zbytnio zawierzają kontrahentom.

W świecie wierzeń Indian Warao podstawową rolę pełnią hebus, czyli duchy drzew, wody i nieba. Duch drzew powoduje chorobę i śmierć oraz może zamienić poczciwego Indianina w zwierzę. Na szczęście duchy kon­trolują szamani plemienni, którzy przepowiadają również przyszłość i objaśniają sny. Szamani nauczają też, że aby odpędzić na przykład deszczowe chmury, wystarczy dmuchać w zaciśniętą dłoń i wygrażać nią.

Tak działo się wśród Indian zamieszkujących deltę, a przecież wiele szczepów żyje wzdłuż całej potężnej rze­ki Orinoko, szczególnie na Terytorium Amazonas, przez które przepływa wielki fragment Orinoko.

Pierwsze dane historyczne o plemionach tego obszaru odnaleźć można dopiero w relacjach Hiszpanów z XVII wieku.

Wyprawy zdobywców hiszpańskiech powodowały naj­częściej boJesne skutki dla Indian.

W 1755 roku Ferdynand VI król Hiszpanii wysłał do Guayany swoich komisarzy, którzy ustalili granicę między posiadłościami Hiszpanii i Portugalii w Południowej Ame­ryce. Zadanie to powierzono ekipie w składzie: Jose de Iturriaga, pułkownik Eugenio de Alvarado, kapitan Anto­nio de Urrutia, kapitan Jose Solano, pułkownik Juan Galan oraz szwedzki botanik Pierre Loffling, uczeń Linneusza; zmarł on dwa lata później nad Caroni. Wśród komisarzy Jose Solano wyróżnił się mozolną pracą, trwającą ponad cztery lata w ekstremalnie trudnych dla Europejczyka wa­runkach. Solano przebył wodospady Atures i Majpures, prowadząc piętnaście łodzi z żołnierzami i zaopatrzeniem aż do Rio Negro. Na trasie jego długiej, niebezpiecznej podróży znalazło się również ujście rzeki Atabapo do Ori- noko. Solano założył dwa miasta, mające nadal ogromne znaczenie w życiu Terytorium Amazonas. Są to San Fer­nando de Atabapo (dawna stolica Terytorium od roku 1756 do 1928) i San Carlos de Rio Negro. Pracowity Solano po­budował szereg fortów w pobliżu granicy z Brazylią oraz powierzył Franciscowi Fernandezowi de Bobadilla i Apo- linarowi Diez de la Puente zadanie eksploracji wenezuel­skiej Amazonki i jej podstawowych dopływów. Ekspedycja Graniczna lub, jak ją nazywano, Ekspedycja Solano nie spełniła swojego podstawowego zadania, to jest ustalenia granic między posiadłościami hiszpańskimi i portugalskimi w Ameryce, ponieważ nie podjęli tego trudu komisarze portugalscy, którzy po prostu nie wzięli w ekspedycji udziału. Jednak Solano i jego towarzysze poznali ogromny obszar dzisiejszej Wenezueli. Zasadniczymi skutkami prac Solano było uszczuplenie wpływu wicekrólestwa Santa Fe de Bogota w tym regionie oraz późniejsze włączenie (rok 1777) do Kapitanii Generalnej Wenezueli.

Ekspedycja Solano sprawiła również przeniesienie (jedno z kolejnych) osady Santo Tomas w miejsce zwęża­nia się Orinoko. W roku 1762 kapitan Solano doradził ta­

kie rozwiązanie królowi. W dwa lata później Fernandez de Babadilla mógł zaraportować do Madrytu, że „zastał nad rzeką porucznika Francisco, który, zgodnie z rozkazami, rozpoczął budowę miasta", Angostura została w ten spo­sób stolicą prowincji o przeogromnym terytorium. Roz­ciągało się ono od granic prowincji Caracas i Cumana do ujścia Orinoko na północy, do Brazylii na południu, a od Holenderskiej Gujany na wschodzie do Barinas i Santa Fe de Bogota na zachodzie.

Do znakomitych badaczy doby obecnej należy Edgardo Gonzales Niño, człowiek stosunkowo młody, urodzony w roku 1919. Dotarł on na Terytorium Amazonas w roku 1954 f od tej chwili zaczęła się jego fascynacja tym zakątkiem świata. Obdarzony przez naturę odwagą i wytrwałością wędrował przez lata całe po rozległym obszarze za­mieszkanym przez „tubylców pozostawionych własnemu, prymitywnemu losowi, ginących jako rasy; nigdy nie włą­czonych jako lud do życia kraju".

Gonzales Niño dzięki swemu postępowaniu udowodnił Indianom, że jest ich bezinteresownym przyjacielem. W pirogach wędrował z nimi po labiryncie wód i przez du­szne dżungle. Dzielił z nimi ich życie i skąpe pożywienie, mieszkając w podszytych wiatrem chatach, zwanych chu- ruata. Milczący, poważni i nieufni Indianie uznali go za swojego. W ciągu dwudziestu lat Niño poświęcał im swój czas i zdrowie, aby poznać, poratować dziesiątkowane plemiona indiańskie na bezkresnych przestrzeniach we­nezuelskiej selwy.

Dzięki długotrwałym badaniom Edgardo Gonzales Ni­ño zgromadził ogromną wiedzę o Indianach żyjących na Terytorium Amazonas, a także wiele przedmiotów bez­cennych z punktu widzenia etnografii. Przed laty część tych zbiorów, dzięki poparciu Narodowej Rady do Spraw Kultury Republiki Wenezueli, znalazło się w postaci boga­tej i interesującej wystawy w warszawskim Państwowym Muzeum Etnograficznym. Z tej okazji w Polsce mogliśmy również zapoznać się z niewielką encyklopedią Indian Amazonii opracowaną na użytek laików. Gonzales Niño

wymienia w niej ważniejsze plemiona Indian zamieszkują­cych Terytorium Amazonas. Pisze on:

Ludność Amazonii wenezuelskiej oceniana jest na 40 tysięcy, z tego 80 procent stanowią Indianie żyjący w la­sach i podzieleni na liczne plemiona.

Plemiona zamieszkujące region Hoya del Guainia bądź Rio Negro od wielu lat uległy już asymilacji. Pozostały po nich jedynie świadectwa w postaci interesujących dialek­tów, które jeszcze gdzieniegdzie można usłyszeć w po­szczególnych osadach lub domach. Barć, Baniba, Curri- paco, Uarekena są grupami plemiennymi, które przestają lub już przestały być nimi. Spotyka się jedynie osobników już przeobrażonych przez cywilizację i powiększających grupę określaną jako Kreole. Uarekena w ciągu niewielu lat przestaną istnieć jako odrębny zespół etniczny.

Piapoco żyją w Amazonii oraz w Kolumbii i Brazylii. Przesiedlili się częściowo do strefy pogranicznej Wenezu­eli i mieszkają tam rozsiani w małych grupach, liczących łącznie zaledwie około 100 osób. Pod względem języko­wym należą do Arawaków.

Puinabe, wywodzący się z Kolumbii, określani są jako niezależni. Na Terytorium Amazonii przebywa ich około 300. Osady ich wyróżniają się ładem i czystością.

Curripaco są dość licznym plemieniem również po­chodzącym z Kolumbii. Uważa się ich za Arawaków. Spot­kać można ich rodziny lub poszczególnych osobników prawie we wszystkich osadach nad rzekami Guainia i Ata- bapo. Żyją także nad Orinoko i nad Ventuari, stanowiąc tanią siłę roboczą, jako zbieracze produktów leśnych bądź wioślarze i tragarze. Z tego względu są bardzo wyzyski­wani przez Kreolów. W Wenezueli jest ich około 400.

Baniba w liczbie około 500 zajmują region Maroa i oko­lice. Od wielu lat ulegli akulturacji, ponadto zmieszali się z innymi, sąsiednimi plemionami.

Z Uarekena pozostało zaledwie około 100 osób, które żyją w bardzo trudnych warunkach w kilku zaledwie osadach.

Z Barć, niegdyś dużego plemienia, zachowało się oko­ło 300 osób, zamieszkujących głównie Hoya del Rio Ne

gro. Dawną swą kulturę i dialekt utrzymała jedynie dro­bna ich część.

Yarabana są niemal całkowicie wygasłym plemieniem, liczącym obecnie około 70 osobników. Są silnie zmieszani z Piaroa i w dużej mierze ulegli wpływom cywilizacji. Pod względem językowym zalicza się ich do Karaibów. W cią­gu wielu stuleci walczyli o prawo przeżycia, początkowo z innymi plemionami karaibskimi, następnie z handla­rzami niewolników, w ostatnich latach z narzuconą im pracą przy zbiorze kauczuku.

Yoana (loana), niedawno »odkrytych« w kotlinie rzeki Asita, szacuje się na około 200 osób. Wykazują oni duże podobieństwo pod względem kultury i języka z plemio­nami Chicano i Orichicano. jest to grupa marginalna, bę­dąca obecnie przedmiotem badań antropologicznych.

Makiritare albo Yecuana, »ludzie rzeki«, liczą obecnie ponad 3000 osób. Zamieszkują górzyste okolice Parima oraz ziemie nad górnym biegiem rzeki Ventuari i jej do­pływów wraz z kotliną Cunucunuma i Padamo-Continamo. Pochodzenia karaibskiego, są dziś ludem pokojowo uspo­sobionym, ale ich historia mówi o bohaterskich zmaga­niach z konkwistadorami, z plemionami Uaica (Waica) i innymi grupami Karaibów. Obecnie walczą z tymi, którzy nazywają siebie »opiekunami Indian«. Są doskonałymi bu­downiczymi czółen z pni drzewnych. Ich bongo osiągają 20 metrów długości. Świetni myśliwi, posługują się na po­lowaniach dmuchawkami i łukami. Silnie zbudowani, mo­gą wędrować bez trudu przez rzeki i selwy podczas swych wypraw trwających nieraz 6 i więcej miesięcy. Dzięki te­mu docierają do bardzo oddalonych okolic, mówi się

o nich, że znają wszystkie Gujany i całą północ Amazonii Brazylijskiej. Są wybitnymi żeglarzami i bardzo zręcznymi handlarzami, określanymi jako »Fenicjanie Amazonii«. Może dzięki tym właśnie cechom Yecuana w dużej mierze ulegają akulturacji i przejawiają wyraźne zainteresowanie cywilizacją białych.

Na ich terytorium znajdują się dwie najwyższe i najwa­żniejsze góry Amazonii — Duida i Marahuaca, ta ostatnia uważana jest za świętą.

Wewnątrz obszaru zajętego przez Yacuana-Makiritare

współżyją z nimi grupy należące do dużego zespołu ple­miennego Uaica (Waica), dziś zwanego Yanomamo. Mo­żna tu zaobserwować interesującą »symbiozę etnografi­czną« w postaci swoistej zależności poddańczej ze strony Uaica, będących swego rodzaju wasalami Makiritare.

Piaroa tworzą grupę plemienną zamkniętą w sobie i pokojową. Liczą obecnie około 4500 osobników. Zajmują się myślistwem, rybołówstwem i zbieraniem dziko rosną­cych płodów, w niewielkim stopniu uprawą ziemi. Wyró­żniają się jako świetni zbieracze produktów leśnych i jako rękodzielnicy. Ich domy zbiorowe, kształtu stożkowatego

o harmonijnych liniach, stanowią prawdziwe dzieła sztuki. Piaroa zachowują wiernie swe zwyczaje i głęboko zako­rzenione wierzenia religijne. Mało komunikatywni, nazy­wają siebie samych Deiarua, czyli ludzie gór. Duże spusto­szenie wśród nich powodują choroby dróg oddechowych, ostatnio gruźlica.

Spokrewnieni są z nimi Maco, nazywający siebie Uiru. Grupa ta jest rozsiana nad dopływami Ventuari. Właści­wych Maco szacuje się na 300 osób, resztę wchłonęli Piaroa.

Guahibo w końcu 1974 roku liczyli 5000 osób, z te­go połowa zamieszkuje Terytorium Amazonii, głównie wzdłuż Orinoko, sięgając od północnej granicy Amazonii daleko na południe aż do okolic San Fernando de Atabapo. Łatwo zmieniają miejsce swego pobytu. Uprawiają ziemię, zajmują się myślistwem, wyrabiają piękne strzały oraz hamaki z włókien liści palmowych. Ich naczynia gliniane wyróżniają się bogactwem form i malowanych ozdób. Bardzo interesujące i urozmaicone są ich tańce oraz mu­zyka. Spokrewnioną z nimi, choć bardziej prymitywną grupę stanowią Cuiba, (Sicuani) podlegający w przeszłoś­ci i obecnie wielu prześladowaniom ze strony ludności białej. Guahibo mieszkający w pobliżu San Fernando de Atabapo tworzą swego rodzju »pas nędzy« dookoła miasta, w którym traktuje się ich jako najgorzej płatną siłę roboczą.

Liczną bardzo grupę plemienną tworzą Uaica, zwani obecnie ogólnie Yanoama lub Yanomama, osiedleni w ko­tlinie górnego Orinoko i na terenie Gujany oraz Brązy-

lii W Wenezueli jest ich 10 000, drugie tyle mieszka w Bra­zylii. Zajmują oni rozległe terytorium i noszą różne nazwy w poszczególnych regionach zamieszkania: Uaica lub Waica nad Orinoko, Guaharibo w Padamo-Continamo, Shiriana bądź Shirishiana nad górną Ventuari, Shamatari w Mavaca i na pograniczu południowym z Brazylią. Uważani są za najbardziej prymitywną grupę indiańską żyjącą w Wenezueli i jedną z najprymitywniejszych w całej Ameryce.

Wśród wielu ich zwyczajów nie rozpowszechnionych wśród innych plemion wymienić należałoby: spalanie zmarłych i spożywanie w czasie zespołowych ceremonii pogrzebowych popiołu ze spalonych kości zmieszanego z bananami, chodzenie całkowicie bez odzieży, posługi­wanie się łukami i strzałami o niepowszednich rozmiarach, z ostrzami wymiennymi zależnie od potrzeby, wyrabianie hamaków z lian, użytkowanie napojów sfermentowanych, zwijanie liści tytoniu w zwitek umieszczany do ssania mię­dzy dolną wargą i zębami, wygalanie na głowie krążka w kształcie tonsury, rytualne walki przy użyciu maczug, malowanie ciała w odmienne wzory niż u innych plemion, urządzanie świąt z tańcami i śpiewami, brak użytkowania instrumentów muzycznych, ponieważ muzyka ich jest wo­kalna, zamieszkiwanie wielkiej chaty wielorodzinnej — churuata, inaczej maloca — z otworem w szczycie dachu; w środku wsi znajduje się okrągły plac.

Między grupami Yanoama mieszkającymi w różnych regionach i noszącymi rozmaite nazwy istnieją także róż­nice przejawiające się w dziedzinie wierzeń, zwyczajów, wymowie i znaczeniu określonych słów. Różnice te jednak stanowią tylko warianty wspólnej kultury. W ciągu wielu stuleci Uaica (Waica) — Yanoama byli otoczeni przez wro­gie im plemiona, co prawdopodobnie wpłynęło na przetrwanie ich do dziś, gdyż jednoczyli się i umacniali swą jedność w obronie własnych siedzib. W ostatnich la­tach dała się zauważyć ich pokojowa ekspansja na ziemie zajęte przez Makiritare. Wyżej była już mowa o dobro­wolnym poddaństwie Yanoama, przejawianym do tej właśnie grupy plemiennej. Podczas gdy niektóre plemiona Amazonii bądź zmniejszyły swą liczebność, bądź całkowi­

cie zanikły, Uaica — Yanoama przetrwali do dziś jako naj­liczniejszy lud indiański. Dopiero w ostatnich latach prze­nikają na ich teren drogą wodną wpływy cywilizacji”.

Wśród Indian Yanomami żyje obecnie Polak salezjanin ksiądz Wojciech Paszenda, pracujący w El Platanal nad Orinoko. W jednym ze swoich listów do kraju tak pisał

o swojej pracy:

W miarę przyswajania sobie języka Yanomami będę próbował korygować i uzupełniać ich wierzenia. Chrzcić jednak nie będę, chociaż wody w Orinoko jest pod do­statkiem, a Yanomami pozwoliliby się chrzcić trzy razy na dobę (zwłaszcza za garść manioku). Nie podzielam bo­wiem dość powszechnego w dzisiejszych czasach przeko­nania, że chrześcijaninem jest ten, kto jest ochrzczony. Zanim Yanomami staną się rzeczywistymi chrześcijanina- mi, musi upłynąć bardzo wiele wody w Wielkiej Rzece..."

TAM, GDZIE „SIEJE Sl§ NAFT-f"

Jak się tedy rzekło, Orinoko wypływa, rzec by można, z trzewi historii świata. Ale przecież po przekroczeniu administracyjnej granicy stanu Bolivar rzeka jakby zmienia się gwałtownie i trafia z owej krainy zamierzchłej prze­szłości do krainy wenezuelskiego jutra. Stan Bolivar śmia­ło sięga bowiem obecnie w XXI stulecie, a rzeka walnie mu w tym pomaga.

Miasto na wyrost

Niewielki odrzutowiec, podobny do tego, którym lecia­łem z Alfredo, przypominał dziecięcą zabawkę, jakkolwiek cena takiej maszyny bynajmniej zabawna nie była. Okrąża­łem to lotnicze dziwo rad wielce, że oto tym cackiem przyjdzie mi komfortowo polecieć ku wenezuelskiej przy­szłości, czyli w ową przeciekawą krainę, w której Wene- zuelczycy „posiali” swoją naftę. Inaczej mówiąc, tam gdzie petrodolary uzyskane z potężnego przemysłu naftowego inwestuje się w inne dziedziny życia gospodarczego We­nezueli. To właśnie chciałem zobaczyć. Pokonanie kilkuset kilometrów okazało się fraszką.

Lekko niczym koliberek ląduje nasz wehikuł czasu. Czekają już na nas. Mamy teraz z Lechem wspaniałych przewodników i entuzjastów wązystkiego, co dzieje się w Ciudad Guayana, całkiem nowej metropolii. Powstała ona z dwóch starych osad Puerto Ordaz i San Felix, leżących

po obu brzegach rzeki Caroni, w tym miejscu właśnie wpadającej z impetem do potężnej Orinoko. Ciemne wo­dy Caroni spotykają się z mulistym żółtym nurtem Orino­ko i długi czas płyną równolegle, aby dopiero po czasie wymieszać się dostatecznie. To tu jest serce Guayany, tery­torium większego niż trzecia część Wenezueli, tu również obejrzeć można jak na dłoni przyszłość Wenezueli.

Jedziemy dobrą drogą, mijając wytyczone już na zapas ulice, markowane, jak na razie, tylko tablicami. Ale oto wyłaniają się ze stepu pierwsze wieżowce, domy towaro­we, mieszkalne budynki. Lech Adamowicz, który był tu przed paru laty, jest zdumiony widocznymi zmianami. Na­si gospodarze są wyraźnie zadowoleni z wrażenia, jakie robi na przybyszach ich miasto na wyrost. Pewnie z tej ra­dości zapraszają na kolację do miejscowego „Interconti- nentalu”, aby zapoznać nas z programem na najbliższe dni.

Program ten okazał się oszałamiający. Gościnni gospo­darze pomyśleli, aby pokazać wszystko, co najciekawsze w tym Zagłębiu Ruhry Południowej Ameryki. Wprawdzie nie ma tu skarbów Eldorado, tych z hiszpańskich marzeń, nie ma okrytych złotym kruszcem ulic, nie ma jaguarów na złotych łańcuchach, ale dzisiaj, w XX wieku, wiadomo już bez wątpienia, że ziemia ta kryje nieprzebrane skarby. Z pewnością nie te, o których marzyli zdobywcy. Zalegają tutaj złoża minerałów i kopalin o niewyobrażalnie wielkiej wartości. Eldorado istnieje!

Gujana Wenezuelska okazała się jednym z najbogat­szych regionów świata: węgiel, kaolin, boksyty, gaz ziemny i nieprawdopodobna ilość wysokoprocentowej rudy żela­za, zawartość w niej czystego metalu przekracza niekiedy siedemdziesiąt procent! Co więcej, te skarby i inne leżą wprost na powierzchni, wystarczy sięgnąć koparką.

Aby jednak tego dokonać, trzeba było najpierw „posiać^ pieniądze, które dała nafta. Rozpoczęła się więc inwesty­cyjna orgia, zorganizowana przy udziale międzynarodo­wego kapitału — Amerykanie, Japończycy, Włosi. Nad rzeką Caroni powstał w błyskawicznym tempie wielki ośrodek przemysłowy, wciąż w budowie. Gigantyczna huta żelaza, a raczej stalownia — Planta Siderúrgica del Orino-

1(0 (SIDOR) — z własnym portem rzecznym; przeładowy- wuje się w nim miliony ton rudy. Tuż obok Ven a tum, su­pernowoczesny zakład, produkujący już teraz dziesiątki tysięcy ton aluminium rocznie. Do wyrobu tego cudow­nego metalu potrzeba jednak ogromnych ilości energii elektrycznej. Nic prostszego. Zbudowano wielką zaporę na rzece Caroni, ona dostarcza taniej elektryczności. Z ca­łej Wenezueli walą do Gujany młodzi ludzie. Tu szukają swej życiowej szansy. Jak na drożdżach rośnie więc półmi­lionowe dziś Miasto Guayana.

Wędrówki po Ciudad Guayana nie dostarczają szoku­jących wrażeń. Jeszcze nie. Owszem ludziom, którzy tu kiedyś byli, z pewnością tak. Oni mogą porównywać; dla obcego jednak — ot, po prostu — miasto w rozbudowie. Rzecz jasna nie ma w nim szacownych zabytków, nie ma reliktów dawnej kultury. Jest za to modernistyczna główna kwatera CVG, czyli Corporation Venezolana de Guayana, zwana pieszczotliwie „ośmiornicą". Jest to instytucja po­wołana w roku 1960 przez prezydenta Betancourta, mająca za zadanie intensywne prace nad rozwojem regionu. CVG uruchomiła ogromne fundusze inwestycyjne, zbadała za­soby i rozpoczęła z wielkim rozmachem budować przy­szłość Wenezueli, a jednocześnie ingerować w każdą dziedzinę życia regionu Guayana.

Miasto Guayana ma jedną cechę wyróżniającą je jask­rawo wśród innych grodów Wenezueli. Brak tutaj miano­wicie Plaza Bolívar. Zamiast niego rozciąga się nadrzeczna promenada, z której wciąż oglądać można igrające na rze­ce dłubanki curiaras. Niemal w centrum miasta widać również zalecane przez każdy przewodnik turystyczny Cachamay Park — szerokie, niezbyt wysokie, ale za to ma­lownicze kaskady na rzece Caroni. Podobną atrakcją, leżą­cą właściwie też w samym mieście, są wodospady La Llovi­zna. Przybyszom obserwującym na kamiennym moście po- tęg? ryczącej u dołu wody opowiada się zwykle historyjkę, jak to przed kilku laty zawalił się tutaj istniejący wtedy most linowy i spowodował śmierć trzydziestu siedmiu na­uczycieli z całego kraju pragnących obejrzeć powstające miasto.

Zarówno Orinoko, jak i Caroni mimo całej nowoczes­

ności nadal grają istotną rolę w życiu grodu, który rozciąga się po obu brzegach, podobnie jak dawne osiedla San Fe­lix i Puerto Ordaz, stanowiące dziś niezbyt urzekające dzielnice.

Zresztą i w bardziej reprezentacyjnych dzielnicach Ciudad Guayana zobaczyć można sklecone z byle czego szopy i baraki. Niezależnie bowiem od dzielnic pełnych nowych domów w Guayanie wciąż występuje problem mieszkaniowy. Nowi, płynący zewsząd przybysze, szukają­cy swego miejsca na ziemi, z konieczności muszą gnieź­dzić się w slumsach, zanim znajdzie się dla nich mieszka­nie. Zapotrzebowanie na wykwalifikowaną siłę roboczą, jakie wykazuje rozwijający się tu przemysł, stanowi nie la­da problem dla CVG. Wielka stalownia SIDOR, aby przy­najmniej zmniejszyć swoje kłopoty, kupiła dawny włoski transatlantyk „Cristoforo Colombo”, postawiła go na rzece i umieściła na nim ponad tysiąc dwustu robotników. Tak więc kłopotów i trudności jest bez liku, co staje się zro­zumiałe, jeśli wiadomo, że niewiele więcej niż piętnaście procent mieszkańców Guayany urodziło się w tym mieś­cie. Reszta to ludzie z całej Wenezueli i przybysze z ob­cych krajów.

Petrodolary kiełkują

Miękko niesie klimatyzowany samochód po gładkiej, asfaltowej drodze, jedziemy obejrzeć gigantyczną zaporę na rzece Caroni, zwaną niegdyś Guri (imię żony indiań­skiego kacyka), a obecnie tamą Raul Leoni. Tutaj zaczęło się jutro Gujany i Wenezueli. Energia. Bez niej nie byłoby miasta, stalowni i wytopu aluminium.

Wysiadamy przed niewielkim budyneczkiem, gdzie ru­tynowo znudzony pan od publicity załatwia kolejnych in­teresantów: podstawowe wiadomości, trochę prospektów i młody inżynier jako przewodnik.

Chłop jest sympatyczny, entuzjasta, rzec można, patrio­ta gujański całą gębą. Płyną fachowe informacje przepla­tane zachwytami nad całym regionem Gujany. Inżynier Gomez jest bowiem nie tylko fachowcem od budowy za-

ór wodnych, lecz także „kwalifikowanym" turystą prze­mierzającym bezdroża południowej części stanu Bolivar. Teraz zachwala uroki tego kraju. Od niego po raz pier­wszy usłyszałem wiele rewelacji o tepui i niedostępnym regionie Gran Sabana. Pan Gomez sypie liczbami, parame­trami. Słabo to do mnie dociera, ale kiedy inżynier zaczy­na mówić, że po ukończeniu całej budowy i dostawieniu dodatkowych turbin tutejsza elektrownia będzie najwięk­sza na świecie, większa nawet od skończonej obecnie fa­bryki prądu Itaipu na pograniczu Paragwaju i Brazylii, za­czynam słuchać go z większą uwagą.

już za parę lat — mówi — otrzyma tu zatrudnienie ponad dziewięć tysięcy ludzi. Obecnie pracują cztery ge­neratory stanowiące źródło prądu dla stalowni SIDOR i dla Venalum, ale nasze plany przewidują uzyskanie takiej mo­cy, która, mówiąc trochę przesadnie, pozwoli nam oświet­lić całą Amerykę Południową.

Popatrzyłem z pewną dezaprobatą na lokalnego patrio­tę, ale po obejrzeniu niewyobrażalnie wielkiej budowy od jej podstawy aż po koronę i po przyjrzeniu się wielkiemu sztucznemu jezioru, które powstało za tą tamą, skłonny by­łem już uwierzyć we wszystko. To jest imponujące dzieło ludzkiej zaradności, a może pychy.

Inżynier Gomez nieustannie zarzucał mnie informa­cjami o ilości metrów wody w zalewie (140 miliardów me­trów sześciennych), o poszczególnych fazach rozbudowy i o historii pierwszej małej elektrowni „Macagua I". Ja dość skutecznie broniłem się przed zalewem łiczb i techni­cznych informacji, które, jak słusznie sądziłem, będę mógł w razie potrzeby znaleźć w ofiarowanych mi mate­riałach i prospektach.

Jednak po przetrwaniu informacyjnej inwazji sam za­cząłem prosić inżyniera o dodatkowe szczegóły, a stało się to wówczas, kiedy począł on mówić o petroglifach, ujaw­nionych dzięki budowie zapory, i o ratowaniu fauny tuż przed napełnieniem nowo powstającego jeziora.

Petroglify znaleziono na czterotonowym bloku skal­nym z niemałym trudem wydobytym z ziemi. Archeolo­gowie ustalili, że znaki wyobrażające ptaki, ryby, a także trójkąty i inne figury geometryczne pochodzą sprzed

siedmiu tysięcy lat! Fachowcy twierdzili też, źe petroglify były na swój sposób raczej odciskane niż ryte w twardym kamieniu, zwłaszcza że w owym czasie trudno było ocze­kiwać odpowiednich ku temu narzędzi. Botanicy więc rozpoczęli całą serię eksperymentów z różnymi roślinnymi enzymami, mogącymi zostawić trwałe ślady na granitowej powierzchni. Eksperymenty takie podobno częściowo się udały, tak twierdził nieoceniony inżynier Gomez.

Udało się również uratować w czasie specjalnej akcji ponad dwadzieścia tysięcy zwierząt zamieszkujących rejon pokryty obecnie wodami jeziora Guari. Trzy czwarte prze­różnych gatunków węży, małp, jeleni, górskich pawi i wszelkiego rodzaju gryzoni zostało przewiezionych na nowe miejsca osiedlenia w parkach narodowych i innych bezpiecznych miejscach. Reszta powędrowała do ogro­dów zoologicznych świata.

Niestety — kończył swoje informacje pan Gomez — nawet u nas, na terenie stanu, wciąż niszczone są zwierzę­ta, choć istnieje Fudena, czyli organizacja zajmująca się ochroną przyrody. Wiele szkód robią w tej mierze conucos — dzicy osadnicy w parkach i rezerwatach na­rodowych, którzy bynajmniej nie brzydzą się kłusow­nictwem.

Wycieczka dobiega końca. Wracam do miasta pod wrażeniem gigantycznej zapory i niewyobrażalnie wielkiej ilości energii, jaką będą w najbliższym czasie dostarczać jej potężne turbiny.

Następnego dnia wędrujemy z Lechem do stalowni. Po­kazują nam wszystko z dumą. Sześć tysięcy pracowników. Produkcja non stop. Surówka i stal. Wspaniałe wyposaże­nie socjalne, tereny rekreacyjne, stołówki z wyborem dań. W Gujanie miejsca i pieniędzy jest (a raczej było) dość na wszystko. SIDOR wdarł się siłą na międzynarodowy rynek ze swoją produkcją. Hutnictwo wenezuelskie stało się znaczącym partnerem wielu państw świata, a zwłaszcza własnej struktury przemysłowej kraju. Wielka ilość produ­kowanej tanio (własna ruda, własna energia) stali stanowi tworzywo dla planowanego rozwoju przemysłu samocho­dowego i innych dziedzin życia gospodarczego kraju.

W Planta Siderúrgica del Orinoco pracują przeważnie

młodzi ludzie, którzy przybyli tutaj często z daleka i zdąży­li pokochać to swoje nowe miejsce pod słońcem. Oni pragną, aby Guayana stała się lokomotywą Wenezueli. Są dumni, roześmiani, po latynosku przyjacielscy. Polacos? Dziwią się, a zaraz potem — witajcie w naszym Zagłębiu Ruhry! My tutaj robimy własną przyszłość!

W Gujanie widać wyraźnie, że oprócz nakładów inwe­stycyjnych w tym współczesnym wenezuelskim Eldorado najważniejsi są ludzie młodzi, pełni zapału i ufności w przyszłość. Dla nich buduje się mieszkania i szkoły za­wodowe, organizuje kursy dokształcające, które oswajają młodzież z najnowocześniejszą techniką, goszczącą dziś u zbiegu Caroni i Orinoko.

Ten sam duch panuje w kolejnym wielkim zakładzie Ciudad Guayana — w Venalum. Baterie pieców do wytopu aluminium potrzebują wiele energii i boksytów. Mało jest dziś krajów na świecie dysponujących zarówno surowcem, tanią energią, jak i kosztownymi instalacjami przemysło­wymi. Wenezuela do niedawna musiała sprowadzać bo­ksyty z Surinamu i Brazylii. Dziś i pod tym względem za­czyna być samowystarczalna. Świeżo odkryte złoża w nie­wielkim paśmie gór Los Pijiguaos oceniane są na pół mi­liarda ton! Wartościowy, srebrzysty i zawsze poszukiwany metal popłynie szeroką strugą w świat z Venalum, zakła­dów ulokowanych nad brzegiem Orinoko, w dzielnicy zwanej Matanzas.

Oczywiście, wykorzystanie złóż musi jeszcze potrwać i sporo kosztować. Według wstępnych planów najpierw na­leży wybudować przez dżunglę drogi, linię kolejową do Caicara, miasteczka leżącego nad Orinoko, oddalonego prawie dwieście kilometrów od Los Pijiguaos. Urobiona ruda mogłaby płynąć wtedy barkami w dół rzeki. Plany te zostaną odłożone na lepsze czasy, kiedy recesja będzie się mniej dawała we znaki ambitnej CVG. Gdyby jednak uda­ło się je zrealizować, Wenezuela, dysponując białym zło­tem i boksytami, stałaby się całkowicie samowystarczalnym krajem i potęgą w dziedzinie produkcji aluminium.

Patrzę na długie rzędy baterii pieców, z których tylko część pracuje. W roku 1983 już dało się odczuć początek kryzysu. Inżynier Gustavo oprowadza po rozległych, no­

wocześnie wyposażonych halach i optymistycznie przeko­nuje nas, że recesja będzie krótkotrwała; ceny na alumi­nium wzrosną i inwestycje przemysłowe na świecie znów rozkwitną, a jego ukochane piece wykorzysta się całkowi­cie. Sympatyczny inżynier w pewnej chwili łapie się za głowę.

Panowie, przecież jesteście z Polski. Musicie więc choć na chwilę wpaść do naszego portu. Pół godziny temu wszedł tam wasz statek z brazylijską rudą. Zaraz biorę samochód.

Rzeczywiście. Przy nabrzeżu stoi z otwartymi już ła­downiami „Huta Lenina", z wielkim „Ź" wymalowanym na kominie. Polska bandera w legendarnym Eldorado!

Z ciekawością wdrapujemy się na statek. Trapowy, a potem starszy oficer z niedowierzaniem oglądają dwóch Polaków — jednego z Warszawy, drugiego z Caracas.

Koszmarna droga — mówi oficer — Przy tym stanie wody ledwie przedarliśmy się z Atlantyku do tego na­brzeża. Kapitan Romik, który od kilkudziesięciu godzin nie schodził z mostku, przed kwadransem poszedł spać. Przypuszczam, że nie obudziłyby go nawet armatnie salwy.

Dobrze schłodzona „Kryniczanka" perli się w szklan­kach. Inżynier Gustavo opowiada, że tutaj rzeczywiście różnica poziomów wody na rzece dochodzi do jedenastu metrów. To nabrzeże z dźwigami wymagało wiele pomys­łowości, aby mogło służyć w każdych warunkach. Przecież zakłady muszą nieustannie pracować.

Czas biegnie. Nasi marynarze pytają mnie o wieści z kraju, ponieważ sami już od paru miesięcy pływają na różnych szlakach bez zawijania do Polski. Niewiele mo­głem im powiedzieć, przecież to oni, otrzymujący co­dziennie radiową gazetę z kraju, wiedzieli więcej niż ja.

Z pewnym wzruszeniem oglądam się za siebie i patrzę na biało-czerwoną banderę powiewającą z rufy. Trudno było mi wyobrazić sobie do tej chwili, że szczeciński arma­tor, także tu, na Orinoko, parę setek kilometrów od ocea­nu, akcentuje swoją obecność. Boksyty dla Venalum, a ja­ko ładunek powrotny ruda żelaza do Europy. Właśnie ru­da ze słynnej „żelaznej góry" — Cerro Bolivar.

I znowu piękna polska historia związana z tą kopalnią. Może nieprawdziwa, ale miło przynajmniej posłuchać. Otóż Cerro Bolivar to nic innego jak góra czystego niemal żelaza, wydobywanego metodą odkrywkową. Góra ta na­leżała podobno kiedyś do jednego z pierwszych Polaków osiadłych w Wenezueli, do Tadeusza Schoena. Początki jego kariery w nowym, jakże odległym od Wisły kraju były trudne. Zaczął jako pomocnik aptekarza, potem właściciel apteki, aby ostatecznie zająć się budową domów, głównie w Angosturze, i kupowaniem tanich jak barszcz terenów w stanie Bolivar. Wieść polska niesie, że również słynna dzisiaj Cerro Bolivar należała niegdyś do Tadeusza Schoe­na. Tak czy inaczej, ojciec polskiej emigracji w Wenezueli zmarł w roku 1968 jako wielokrotny milioner. Podobno część spadku po nim trafiła do krewnych w Polsce.

Na marginesie działalności Tadeusza Schoena nie spo­sób też zapomnieć o innej sławnej postaci — Wacławie Szumkowskim, który też dobrze zasłużył się przybranej oj­czyźnie. Pan Wacław nie brylował w Caracas ani w słyn­nym stanie Bolivar, sławę zdobył w prowincjonalnym Ma- racay (prezydent Gomez i koszary), gdzie osiedlił się z ro­dziną tuż po wojnie, po przyjeździe z Europy. Zgodnie ze swoim wykształceniem objął na miejscowym uniwersytecie katedrę botaniki i obok pracy pedagogicznej zajął się ba­daniami nad zwalczaniem szkodników wenezuelskiej ba­wełny. Pan Szumkowski postawił w swej pracy nie na chemię, lecz na naturalnych wrogów szkodnika bawełnia­nego. Po ośmiu latach wytężonej pracy Polak znalazł wspaniałe remedium — innego owada, który niszczył owego bawełnianego „wołka” i tym samym uszlachetniał miejscową bawełnę. Dziś wspominany jest Szumkowski z wdzięcznością nie tylko przez uniwersytet w Maracay, ale także przez hodowców bawełny. Jego nazwisko nosi również wioska, w której prowadził swoje doświadczenia. Szumkowski został w pamięci Wenezuelczyków jako padre de oro blanco, czyli polski ojciec białego złota. Zginął on w wypadku samochodowym w roku 1968.

Z Polaków zamieszkałych w Wenezueli warto choćby wymienić nazwiska Jana Góreckiego, specjalistę z dziedzi­ny planowania i urbanistyki, Jana Janusza Machnowskiego,

architekta i malarza, a także Ryszarda Głuskiego, kapitana RAF, czy Edwarda Groma, profesora uniwersytetu.

Góra żelaza ma kolor pomarańczowy, taka jest również płynąca opodal rzeka i górnicze miasteczko, które powsta­ło, aby służyć żelaznej górze i po trosze ją pożerać. Cerro Bolivar ma w przybliżeniu pięć kilometrów długości i pra­wie dwa kilometry szerokości. Obecnie szczyt wznosi się na wysokość ponad pół kilometra nad wstęgą rzeki, a jej zbocza poryte są mniej więcej siedmiometrowymi „scho­dami”, co upodobnia górę do egipskich piramid.

Dwadzieścia cztery godziny na dobę pracuje ta gigan­tyczna odkrywkowa kopalnia. Olbrzymie samochody cię­żarowe dowożą urobek do stacji kolejowej, skąd ekspe­diowany jest do Puerto Ordaz nad rzekę Orinoko, gdzie czekają już pełnomorskie statki w rodzaju polskiej „Huty Lenina". Około czternastu milionów ton rudy rocznie pły­nie tędy do USA i Europy. Ta sama ruda szła stąd do ame­rykańskich hut pracujących na potrzeby frontu w czasie drugiej wojny światowej. W ciągu minionych lat ocenia się, że żelaznej górze zabrano już około pół miliarda ton wysokowartościowej rudy.

Wenezuelczycy nie zadowalają się swoimi sukcesami w dziedzinie eksportu rudy. Do czasów ostatniej recesji istniały plany CVG rozbudowy portu i pogłębienia kanału Macareo, łączącego Orinoko z Atlantykiem w takim stop­niu, aby do Puerto Ordaz mogły zawijać jeszcze większe statki, co obniżałoby koszty transportu i uczyniło wene­zuelską rudę konkurencyjniejszą na światowym rynku. Plany te zostaną zapewne obecnie zawieszone.

Na prawym brzegu Orinoko, w miejscu gdzie zaczyna się delta wielkiej rzeki, obejrzeć można relikty dawnych czasów, a mianowicie resztki fortalicji wybudowanych po to, aby chroniły wnętrze kraju przed docierającymi z morza piratami lub korsarzami w rodzaju sir Waltera Raleigha. Pamiętamy zresztą, że on, a później jego syn Walt razem z porucznikiem Keymisem zniszczyli osadę Santo Tome de Guayana w roku 1618. Budowle obronne zostały zrekonstruowane przez Fernando de Berrio y Oru-

na, syna don Antonio. Owe obronne zamki leżą obecnie w ruinach. Z Ciudad Guayana droga do Castillos de Guayana nie jest długa, ale też i ruiny nie są wielkie. Poła­tane mury i baszty, zapewne z funduszów wszechmocnej CVG, robią nadal wrażenie i przywodzą na myśl hart daw­nych zdobywców, którzy potrafili tu dotrzeć i zbudować potężne, jak na owe czasy, umocnienia.

Z Castillos de Guayana widać dobrze wody ogromnej rzeki, a także majaczącą na horyzoncie plamę zieleni. Te­go widoku nie było do ostatniej ćwiartki naszego dwu­dziestego wieku, gdy nowoczesność wkroczyła do Guya- ny, tym razem na prawy brzeg Orinoko. Chodzi o słynne w Wenezueli i w całej Południowej Ameryce lasy Uverito, rosnące dziś, administracyjnie rzecz biorąc, na terenie sta­nu Monagas, ale wciąż przecież w zasięgu mocarnej oś­miornicy CVG. Instytucja ta wzorując się na podobnym przedsięwzięciu, jakie podjął w dżungli brazylijskiej ame­rykański przemysłowiec Daniel Ludwig, zasadziła ponad osiemdziesiąt milionów drzew, pokrywając w ten sposób ponad sto tysięcy akrów nieużytków. Świeżo posadzony las składa się wyłącznie z tropikalnej honduraskiej sosny, przeznaczonej w odpowiednim czasie do ścięcia i prze­tworzenia na tak zwaną papierówkę. Rzecz miała miejsce w roku 1969, a w ciągu następnych lat CVG planowała po­sadzenie dalszych stu milionów drzew i wybudowanie pa­pierni. Ta niezwykła inwestycja leśna ma oczywiście dla tych nieurodzajnych terenów znacznie większe znaczenie niż uzyskanie papieru; chodzi tu bowiem o istotne w przyszłości zmiany ekologiczne, a w dalszej kolejności gospodarcze.

CVG trzy lata eksperymentowała, zanim przystąpiła do sadzenia lasu Uverito. Aby sprostać zadaniu, kupiono naj­pierw nasiona szybko rosnącej sosny honduraskiej z... Gwa­temali (jak podają skrupulatne źródła, po osiemdzie­siąt dolarów za kilogram), następnie z wielką starannością wyhodowano sadzonki drzew, stworzono szkółki. Wszyst­ko z najwyższą pieczołowitością i przy zastosowaniu naj­nowszych osiągnięć botaniki, ze specjalnymi środkami odżywczymi, ochronnymi itp.

Opiekowaliśmy się tymi maleństwami jak dziećmi —

wspomina jeden z uczestników tej operacji, przypadkowo spotkany w Ciudad Bolívar. — Zanim posadziliśmy sa­dzonki tam gdzie potrzeba, pilotowaliśmy je około sied­miu czasem dziewięciu miesięcy, troskliwie podlewając i zaopatrując roślinki w odpowiednie nawozy. Skóra nam cierpła na myśl o pracy, jaka nas czeka przy sadzeniu tych milionów słabych roślinek. A winien pan wiedzieć, że z ki­lograma owych sosnowych nasion otrzymywaliśmy około stu trzydziestu tysięcy sadzonek. Na szczęście wenezuelski agronom señor Cabrera Malo wynalazł odpowiednią ma­szynę do sadzenia. Okazała się ona niezwykle wydajna

i kombajn, obsługiwany przez bodajże siedmiu ludzi, mógł posadzić dziennie do czterdziestu tysięcy drzewek. Posadzony las w odpowiednim czasie zasiedlono zwierzę­tami, które zostały przeniesione z terenów przygotowy­wanych do zalania przez jezioro Guri.

Dla lasów Uverito najstraszniejszy jest pożar, który mógłby w jednej chwili zniszczyć całe przedsięwzięcie

i zainwestowane w nie miliardy boliwarów. Nic dziwnego też, że na prawym brzegu Orinoko wyrosło wiele strażni­czych wież, z których przez całą dobę strażacy wypatrują najmniejszego dymku czy płomienia. Dla miejscowej lud­ności istnieje jeszcze jedno widmo — projektowane osa­dzenie w lasach około tysiąca więźniów do wykonywania odpowiednich prac pielęgnacyjnych, a w przyszłości wy­rębu sosen. Stałych mieszkańców małych osad rozsianych w pobliżu nie bardzo przekonuje oświadczenie władz, że „więźniowie zostaną dobrani na podstawie właściwego zachowania i odpowiednich cech psychicznych". Jednak trzeba będzie jakoś rozwiązać problem siły roboczej w nowych wenezuelskich lasach, zwłaszcza że CVG planu­je stałe powiększanie obszarów zalesienia w rejonie delty.

Lasy Uverito kryją jeszcze jedną tajemnicę, dziś już roz­szyfrowaną. Tajemnicą tą są ogromne złoża nafty, czyli tak zwany pas ciężkiej ropy (feja petrolífera del Orinoco), ciągnący się od stanu Monagas przez Anzoategui aż po Guraico. Rezerwy są niezmierzone, choć w całkiem in­nym gatunku niż te pochodzące z rejonu Maracaibo.

Tak zwany Pas Orinoko ma ponad pięćdziesiąt kilome­trów szerokości, sześćset długości i tworzy największe

znane na świecie złoże ropy naftowej. W pokładach nad Orinoko występuje tak zwana ropa ciężka, a więc w postaci stałej. Jej zasoby ocenia się, licząc ostrożnie, na siedemset pięćdziesiąt miliardów baryłek, co wystarczyłoby na roz­budzone już przecież potrzeby Wenezueli na blisko trzy­sta lat. Niestety, stosowane dotychczas metody wydobycia ciężkiej ropy są bardzo kosztowne, a na wynalezienie in­nych jakoś się nie zanosi. Aby skorzystać z Pasa Orinoko, trzeba by spalać pod ziemią ciężką ropę i wyciągać ją w stanie gazowym lub rozpuszczać w ziemi za pomocą wstrzykiwania pary wodnej czy lekkiej ropy. Do ewentual­nych kłopotów przyszłej eksploatacji złóż ciężkiej ropy na­leży dodać również konieczność oczyszczenia jej z siarki

i metali. Generalnie można dziś przyjąć, że ze względu na koszty cena jednej baryłki ropy z Pasa Orinoko musiałaby być wyższa dwukrotnie od ropy z zachodnich połaci kraju.

Z tego też powodu eksploatacja tych złóż jest obecnie prowadzona tylko eksperymentalnie.

W miejscu, gdzie tkwią ruiny Castillos de Guayana a miejscowością Barrancas po drugiej stronie rzeki, zaczy­na się właściwa delta Orinoko i terytorium federalne Del­ta Amacuro, czyli region całkowicie podporządkowany kaprysom rzeki. W miasteczku Barrancas średni przepływ wody w korycie Orinoko wynosi około czternastu tysięcy metrów sześciennych na sekundę (prawie trzy razy tyle co w Dunaju, ale zaledwie ósmą część masy wody, która wy­pływa z sąsiedniej Amazonki). Wielka rzeka wynosi jednak rocznie ponad pięćdziesiąt milionów ton osadów przyczy­niających się do rozbudowy delty. Dziś wiadomo, że osady te zwiększyły się w ciągu minionego stulecia o jedną trze­cią, a to wskutek wyrębu lasów w dorzeczu Amazonki.

Terytorium delty — obszar liczący z grubsza dwadzieścia tysięcy kilometrów kwadratowych — dzieli się na dwa za­sadnicze regiony: górzysty, między granicą stanu Bolivar z Gujaną, i nizinny, podmokły, pełen namorzyn region del­ty właściwej, pociętej niezliczonymi kanałami i zalewany każdego roku. Wprawdzie wody zwykle respektują swoje granice i oszczędzają domostwa ludzkie, choć przepływ w Barrancas wykazuje podwójną ilość wody powyżej średniej rocznej.

Każde półwiecze jednak zapisuje się na terenie delty jedną katastrofalną powodzią, wówczas wzgórza stają się wyspami. I nie jest to zwykłe podniesienie się wód wystę­pujące od kwietnia do września, a prawdziwa klęska. Taka właśnie powódź w lipcu 1892 roku zniszczyła totalnie mia­steczko Tucupita, gdzie katastrofę przeżyło tylko czter­dzieści osiem rodzin. Od tamtego czasu pokazuje się w mieście przybyszom wzgórze „48", które pozwoliło ura­tować się powodzianom. W tym samym miesiącu w 1943 roku znów miała miejsce wielka powódź. Spowodowała ona nieobliczalne straty, wielu zaś ludziom przyniosła śmierć.

Ten stan rzeczy uległ radykalnej zmianie od roku 1966, kiedy to Corporation Venezuelana de Guayana zbudowała stukilometrową tamę zamykającą Caño Manamoto, jedną z odnóg delty. Na koronie tamy powstała droga łącząca Tucupitę z resztą kraju. Trzeba przy tym pamiętać, że nie­gdyś, przed budową tej zapory, najłatwiej było dotrzeć z głębi kraju do Tucupity opływając morzem wybrzeże Wenezueli. Wprawdzie możliwa była również podróż lą­dem, ale uciążliwa droga, zmuszająca do przekraczania wielu rzek i rzeczułek, forsowania bagien i lasów, odstra­szała chętnych. Obecnie Tucupita stała się stolicą delty, nabiera znaczenia i powiększa się wciąż liczba mieszkań­ców miasta. Budowa tamy zapewniła nie tylko dogodną komunikację, lecz także pozwoliła wyrwać rzece ponad dwieście kilometrów kwadratowych terenu, który okazał się, jak to zwykle bywa, nader żyznym kawałkiem ziemi. Specjalne przepusty w tamie pozwalają nie tylko zapobie­gać cyklicznym powodziom, lecz również... nawadniać ziemię w czasie suszy.

W okresie kiedy na teren delty wkroczyła mocarna CVG, rozpoczął się rozwój tych terenów, a więc zajęto się budową drobnego przemysłu, hodowlą ryb na skalę przemysłową, a także hodowlą bydła. Buduje się też na­brzeża nad niektórymi kanałami delty i ożywia życie gos­podarcze regionu przez rozwój turystyki. W Tucupita dla chętnych wędkarzy i myśliwych istnieje niezbyt okazały port lotniczy, ale podobnie jak na przeciwległym końcu kraju — w Merida — nie funkcjonuje on zbyt rytmicznie

ze względu na pogodę i często nawet pocztę zrzuca się tu­taj z przelatującego nisko samolotu.

Obszerny teren delty pocięty jest wachlarzem więk­szych i małych odnóg rzek. Z lotu ptaka wygląda to wszystko bardzo dekoracyjnie. Na tych moczarach jednak brak chętnych do osiedlania się. Oprócz niewielkich sku­pisk Indian oraz stacji misyjnych ludność delty to zaledwie pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, z czego sama Tucupita przekracza już trzydzieści tysięcy.

Za największą odnogę Orinoko uważa się powszechnie kanał Boca Grande, najdalej wysunięty na południe. Ma on miejscami szerokość od piętnastu do dwudziestu kilo- rpetrów z głębokością dochodzącą do pięćdziesięciu me­trów, ale ma również płycizny, gdzie głębokość zmniejsza się czasem do czterech, pięciu metrów. Tą właśnie drogą przypłynęła do Matanzas „Huta Lenina", przysparzając swojemu kapitanowi kilku siwych włosów. Drugą skrajną (od północy) odnogą rzeki jest Caño Manamo o charakte­rystyce żeglowności zbliżonej do Boca Grande. Dopiero Caño Macareo, droga wodna przechodząca obok Tucupi- ta, jest dogodna dla dużych oceanicznych frachtowców; głębokość wody na tym naturalnym, miejscami tylko po­głębionym kanale nie spada poniżej ośmiu metrów, co pozwala wielkim rudowcom przepływać tędy dość swo­bodnie. Mimo to Delta Amacuro nie jest jeszcze regio­nem, który mógłby być uznany za „wielki świat". Wiele zapewne wody upłynie jeszcze w Orinoko, zanim teryto­rium federalne w pełni zakwitnie.

Lot na południe

Znowu zdarzyła mi się piękna samolotowa wyprawa. Wenezuelczycy są niezrównani w swojej gościnności. Tym razem moim powietrznym guru okazał się Francisco Taro, który wprawdzie często zwracał się do mnie przez „my Europejczycy", ale którego już bodajże dziadek, a co naj­mniej ojciec urodzili się w Wenezueli. Ten potomek Wło­chów z Neapolu był muy sympatico I jak przystało na na­

cję swych ojców, lubił sobie pogadać. Francisco sypał in­formacjami, anegdotami i żartami, nie dając mi bez mała dojść do słowa.

Tym razem mieliśmy polecieć maszyną należącą do ja­kiegoś dygnitarza z CVG. Francisco od razu postawił spra­wę jasno:

Wszystkiego nie zobaczymy, choć dla nas, Europej­czyków, wiele rzeczy jest tu nader ciekawych. Powiedz od razu, czy wolisz lądować w Canaima, czy polatać nad dżunglą z ewentualnym obejrzeniem Salto Angel.

Wolę i to, i to — przytomnie odpowiedziałem mo­jemu pilotowi — ale powiedz mi, co to jest ta Canaima, żebym mógł wybierać.

Canaima to taka zagroda dla bogatych turystów w dżungli z ładnymi widokami na rzekę i katarakty.

Dziękuję. Wolę już prawdziwą dżunglę z daleka niż taki turystyczny karawanseraj z bliska.

Zobaczymy — mruknął Francisco — a teraz pakuj się do samolotu.

Francisco był dobrym pilotem i... także patriotą Gua- yany.

Mieliśmy lecieć na południe — nieśmiało zagadną­łem pilota, kiedy położyliśmy się na kurs zachodni.

Lecimy tam, gdzie powinniśmy — Francisco łypnął na mnie okiem — przecież nie byłeś jeszcze w Ciudad Bo­lívar i musisz chociaż z góry obejrzeć naszą stolicę.

Na takie dictum zamilkłem uradowany i przez całe sto kilometrów, jakie dzielą Miasto Guayanę od Miasta Boli- vara, czerpałem wiadomości ze studni mądrości, to znaczy z ust Francisco.

Ciudad Bolivar, dawniej Angostura, powstało w po­łowie osiemnastego wieku w bardzo charakterystycznym miejscu nad Orinoko, gdzie rzeka zwęża się mniej więcej do ośmiuset metrów...

- Stąd Angostura, po hiszpańsku zwężenie — prze­rwałem dumny ze swojej domyślności.

Właśnie...

Ale czy stąd pochodzi też angostura, serce koktajli?

Oczywiście, ale nie przerywaj. Angosturę bitter wy­nalazł miejscowy lekarz, który lek ten produkował pod

koniec dziewiętnastego wieku jako środek antymałary- czny. Jest to wyciąg z kory jakiegoś drzewa, nazwy nie pamiętam. Angosturę teraz stosuje się jako dodatek do li­kierów, koktajli. Zresztą u nas już się tego nie robi od dawna, angosturę produkują obecnie na Trynidadzie. Te­raz zrobiono tutaj sławny most, zaraz go zobaczysz.

Sto kilometrów to rzeczywiście samolotem niedaleko. Kiedy zbliżaliśmy się do miasta, z daleka widać było lekką konstrukcję nowoczesnego mostu, cienką kreską przekreś­lającego rzekę.

Ma przeszło półtora kilometra i jest największym mostem Południowej Ameryki, największym wiszącym na­turalnie.

Francisco położył się w głęboki zakręt i bez żenady przeleciał dość nisko nad centrum miasta.

Tam, widzisz, tutejszy Plaza Bolivar — wskazywał rę­ką nieduży kwadratowy plac. — Na czterech rogach stoją cztery figury kobiet wyobrażających kraje tworzące Wielką Kolumbię, niestety, nie mającą, jak wiesz, długiego życia (Wenezuela, Kolumbia, Ekwador, Peru). W centralnym punkcie placu widać oczywiście pomnik Bolivara.

Francisco wykonał kilka skrętów, jeden czy dwa kręgi nad miastem, dając mi niezły wgląd w jego ulice i nadrze­czne promenady. Miasto było raczej płaskie, zabudowane statecznie i bez wieżowców, jak przystało na szacowny gród, z którym związany jest kawał historii Wenezueli.

Wracając do głównego placu miasta, pewnie słysza­łeś, że na nim właśnie dokonano egzekucji generała Ma­nuela Piara. Rozstrzelano go pod ścianą katedry, całkowi­cie zrekonstruowanej według planów odnalezionych w Hiszpanii. Piar był jednym z najzdolniejszych żołnierzy walczących przeciwko władzy hiszpańskiej, był też czło­wiekiem o wielkich zasługach wojennych, cieszył się mi­rem wśród biedoty i kolorowej ludności ówczesnej Wenezueli. Z wielkim trudem podporządkowywał się władzy Bolivara. Jego egzekucja budzi dziś gorące dyskusje wśród historyków. Czytałem gdzieś, iż Bolivar pisał, że śmierć Piara była polityczną koniecznością. No cóż, to z pewnością ani pierwsza, ani ostatnia egzeku­cja polityczna na naszym padole płaczu — sentencjonalnie

podsumował swoją wypowiedź Francisco. — Pamiętaj, jednak, że to ze mną latałeś nad Wielką Kolumbią, która przecież powstała w Angosturze na sławnym kongresie w roku tysiąc osiemset dziewiętnastym. Po tych słowach Francisco poprowadził swój samolot na południe i na tym skończyła się moja znajomość z Angosturą, pominąwszy późniejsze drinki zawierające angostura bitter.

Niewiele ponad pół godziny potrzeba, zarówno z Ciu­dad Bolivar, jak i z Ciudad Guayana, aby dotrzeć do sław­nego koczowiska turystycznego w Canaima.

To jest zgroza — mruczał Francisco — oni tu pobie­rają ponad pięćdziesiąt dolarów dziennie razem z utrzy­maniem. No, ale potem mówi się w Nowym Jorku czy w Toronto, jakie to niebezpieczeństwa czyhają w wene­zuelskiej dżungli. Zaraz zobaczysz te niebezpieczeństwa

i „prawdziwe” obozowisko w lesie.

Lecieliśmy teraz nisko nad skłębioną zielenią tropikal­nego lasu, przetykaną tu i ówdzie czerwoną lub żółtą pla­mą ukwieconego ni stąd, ni zowąd drzewa. Wkrótce mig­nęło mi zakole jakiejś rzeki i tuż przed nami odkrył się czerwony pas ziemi stanowiący lądowisko. Zanim zdąży­łem się zorientować, mój pilot zgrabnie przymierzył się do tego pasa i po paru podskokach toczyliśmy się już po ziemi.

Napijemy się czegoś i zaraz odlatujemy. Żebyś mi się gdzieś nie zawieruszył — komenderował Francisco, jakby Canaima była ruchliwym miastem.

Tymczasem okazało się, że Canaima to nic innego jak komfortowy ośrodek turystyczny, składający się z trzydzie­stu, może czterdziestu bungalowów stylizowanych na in­diańskie chaty. Wyglądały jak biało pomalowane zbiorniki na naftę przykryte palmowym dachem, Dodatkowo wid­niał jeden wielki pawilon, w którym mieściły się bar, jadal­nia, wielki hall i duży widokowy taras, skąd można było obejrzeć kawałek dżungli i długą kataraktę rzeki Carrao. Nie wiem, czy wody w rzece było trochę mało, czy wy­tworne fotele wydały mi się szokujące w środku dżung- li — w sumie Canaima nie spodobała mi się wcale i za ża­dne (nawet tak duże pieniądze) nie chciałbym tu spędzić paru dni.

Pijąc nasze drinki (z angosturą w środku) gwarzyliśmy chwilę z Francisco, a ściślej mówiąc to on przemawiał do mnie, sącząc informacyjny jad.

Canaima leży, jak widzisz, nad Carrao, która o milę stąd łączy się z Caroni. Caraima po indiańsku znaczy „Bóg grzmotów”. To osiedle zostało pobudowane w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku przez Charlesa Banghama, pilota ratownika, i ma lotnicze połączenie z Caracas dwa razy dziennie. Ten pas, na którym lądowa­liśmy, wycięto w dżungli na zlecenie „Avensa", naszej kra­jowej linii lotniczej. Jest to w sumie dobry punkt wypado­wy do wycieczek po dżungli, zwłaszcza jako baza do węd­rówek pod wodospad Angela, dwa razy wyższy niż Empire State Building w Nowym Jorku. Polecimy tam zaraz.

Naprawdę Francisco!? — ucieszyłem się — jesteś wielkoduszny i wspaniały — wdzięczyłem się do niego.

Żeby tylko pogoda była dobra w rejonie wodospa­du, inaczej nie zobaczysz nic — krakał Francisco dopijając swojego drinka.

Po niespełna kwadransie byliśmy już w powietrzu.

Część Wenezueli, zwaną Gran Sabana, dzieli od reszty kraju pas gęstej, dziewiczej dżungli i pasma górskie. Tu z rzadka znaleźć można indiańską osadę lub katolicką misję. W tym regionie dominują niezwykłe krajobrazy tworzone głównie przez góry, przypominające stoły lub gigantyczne zamki z płaskimi dachami. Ta bardzo stara formacja skalna stanowiła w zamierzchłych czasach naszej planety jedną ogromną płytę, która w ciągu wielu epok geologicznych uległa zniszczeniu dzięki erozji, niestrudzo­nej działalności drążących ją wód i innych czynników. W ten sposób powstały skalne wyniosłości i głębokie ka­niony przypominające w niektórych miejscach Wielki Ka­nion Kolorado. Podobnie też wyglądają skalne ściany zło­żone z równych, lecz różnorodnych kolorystycznie warstw. Niezwykłe góry stołowe sterczące wysoko z zie­lonego morza dżungli podzielone wstęgami rzek i stru­mieni tworzą niezapomniany krajobraz, trudny do znale­zienia gdziekolwiek na świecie.

Patrzyłem w dół urzeczony tymi skalnymi zamkami,

ogromnymi płaszczyznami zdającymi się zapraszać wręcz do spacerów po nich, a może nawet do lądowania na tych pozornie gładkich szczytach.

Indianie nazywają te mesety tepui, czyli dom bo­gów, a współczesna nauka przyswoiła sobie to określenie. Tutaj w rejonie Gran Sabana występuje tych pięknych formacji sporo. A teraz dobrze uważaj, bo zejdziemy po­niżej tych płaskich, skalnych fortec. Dobrze wytrzeszczaj oczy, zwłaszcza gdy podlecimy bliżej skały po lewej stro­nie. Tam zobaczysz słynny Salto Angel.

Popatrzyłem na wysokościomierz, wskazywał prawie dwa tysiące metrów. Zaraz potem widok z prawej strony zasłoniła mi ściana skalna stercząca dobre pół kilometra nad nami.

Uważaj — krzyczał Francisco lekko poprawiając kie­runek lotu.

Na końcu głębokiej doliny waliła po ścianie stosunko­wo cienka kremowa struga koktajlu mlecznego z pianą. Po wielokolorowym masywie spadała z góry struga wody, aby dotknąć głęboko w dole płynącej w dnie doliny rzeki. Salto Angel, najwyższy wodospad świata, o jego istnieniu dowiedzieli się ludzie dopiero w roku 1937. Wspaniały, urzekający fragment fotoplastikonu przyrody.

Francisco, który uważnie pilnował sterów, teraz dopie­ro, kiedy wyszliśmy po skręcie ponad tepui Auyan, skąd spada Wielki Angel, znowu stał się rozmowny.

Chętnie tędy latam, nawet z takimi gringo jak ty. Ostatecznie to jedyny wodospad, który otrzymał imię pilo­ta. Angel, Jimmy Angel, był wspaniałym pilotem ratowni­kiem, dzięki niemu ten wodospad zyskał sławę światową. To on wylądował swoim czteroosobowym Flamingo na szczycie Auyantepui dziewiątego października trzydzie­stego siódmego roku. On, jego żona i dwóch przyjaciół musieli opuścić płatowiec i przez jedenaście dni przedzie­rali się przez dżunglę do cywilizacji.

Jimmy Angel, dawny pilot doświadczalny, najemnik w wielu lokalnych konfliktach wojennych, członek lotni­czego cyrku, człowiek o nader bogatym życiorysie — bar­dzo sobie cenił fakt, że jego nazwiskiem nazwano najwyż­szy wodospad świata. Dziś wiadomo jednak, że nie on był

jego odkrywcą. Zaszczyt ten należy się Ernesto Sanchez La Cruz, emerytowanemu oficerowi marynarki wenezuelskiej, który szukając złota w roku tysiąc dziewięćset dziesiątym zrobił mapę z oznaczeniem wodospadu Auyantepui, a na­stępnie przekazał ją do firmy Casa Blohm w Ciudad Boli­var, gdzie pracował. Oczywiście efektowne przygody An- gela dały wodospadowi i jemu samemu światową sławę, zwłaszcza że samolot Jimmy’ego tkwił na szczycie mesety przez przeszło trzydzieści lat, stając się niemal pomni­kiem narodowym. Dopiero w roku tysiąc dziewięćset sie­demdziesiątym wenezuelskie lotnictwo wojskowe, przy uży­ciu helikopterów, zdjęło maszynę z Auyantepui i przeka­zało ją do muzeum lotnictwa w Maracay.

Angel, który latał samodzielnie od trzynastego roku ży­cia, zmarł w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym ro­ku. Zgodnie z ostatnią wolą rozrzucono jego prochy nad wodospadem, z którego tak był dumny. Ku jego czci w Canaima umieszczono również plakietę, pewnie ją przegapiłeś...

Lecieliśmy teraz powyżej płaszczyzny Auyan, liczącej ■ podobno ponad siedemset kilometrów kwadratowych.

Z tej wysokości widać wyraźnie pętlę rzeki Carrao, która rzuca się w przepaść, aby stworzyć ów sławny dziś w świe- cie 1005-metrowy wodospad.

Wdrapywanie się stromym kanionem na płaskowyż Auyantepui należy dziś do zwykłych szlaków bogatych, ale sprawnych turystów, prowadzonych zwykle z Canaima przez zawodowych przewodników, już w Caracas możesz sobie zafundować taką dwutygodniową ekspedycję pod opieką jungle Rudy'ego, wystarczy wykręcić odpowiedni numer telefonu...

O nie! My, Europejczycy, posługujemy się albo własną działalnością, albo korzystamy z usług tak wytraw­nych pilotów jak ty, Francisco — skłamałem zręcznie

i powróciłem do kontemplacji Gran Sabana.

Ta niezwykła kraina urzeka swoją charakterystyczną odmiennością od innych regionów świata porośniętych tropikalnym lasem. Tutaj dywan utkany z gęstych drzew rozkłada się amfiteatralnie, usiłując jakby sięgnąć ku szczy­tom wzgórz wyrastającym z puszczy. Strome ściany,

tkwiące jak stoły czy stołki gigantów nie tknięte niemal ludzką stopą, budzą wiele refleksji nad naszą planetą, zwłaszcza kiedy pomyśli się o owych nadzwyczajnych formach flory i fauny na poszczególnych tepui. Ileż je­szcze niespodzianek, tak jak te z płaskowyżu Neblina, kry­ją niezliczone tepui Gran Sabana. O jakich jeszcze rewela­cjach przyrodniczych usłyszymy, kiedy te niezwykłe, jedy­ne w swoim rodzaju wyspy śródlądowe zostaną zbadane?!

Moja piękna lotnicza eskapada dobiegała końca. Była to jedna z najpiękniejszych wycieczek, jaką odbyłem w życiu, a Francisco Taro okazał się jednym z najlepszych pilotów, z jakimi miałem szczęście latać. Ponadto nawet pobieżne zapoznanie się z krainą tepui stanowi przeżycie. To niezwykłe laboratorium przyrody, te probówki życia na ziemi, o których nie wiadomo jeszcze, co kryją w wy­niku trwających od milionów lat procesów, zapadają głęboko w pamięć.

My, Europejczycy, odkrywaliśmy zawsze świat na własny rachunek, a tutaj w Wenezueli mamy szansę nie być gorsi — dumnie oświadczył Francisco nad środkiem zalewu Guri. — Tu właśnie nadchodzący dwudziesty pier­wszy wiek dzięki wodom Caroni łączy się z dawnymi epo­kami geologicznymi.

Zaiste Wenezuela jest przeciekawym krajem.

Kilkanaście dni pobytu w krainie, gdzie „sieje się na­ftę", okazały się nad wyraz urozmaicone. Nie przypuszcza­łem, że w stanie Bolivar, o którym przecież, nie oszukujmy się, mało kto w Europie coś wie, można spotkać tylu cie­kawych ludzi i tyle interesujących rzeczy. Najwidoczniej konkwistadorzy i sir Walter Raleigh mieli dobre przeczu­cia. Tym bardziej że nawet złota i szlachetnych kamieni nie brakuje w tym przedziwnym kawałku Wenezueli. W dniu wyjazdu z Ciudad Guayana czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Otóż stąd do Eldorado, jak przeczy­tałem w rozkładzie autobusów, są zaledwie dwadzieścia dwa kilometry I dojechać tam można codziennie.

W dniu odlotu do Caracas, tym razem zwykłym rejso­wym samolotem lądującym w Maiquetia, pożegnaliśmy

Iz Lechem czule naszych nowych, acz licznych przyjaciół w Ciudad Guayana, a następnie, już po odprawie, odczeka­liśmy przeszło pół godziny w rozgrzanym pudle samolotu stojącym na pasie startowym. Sprawa okazała się prosta. Było tuż po zachodzie słońca, a nasza maszyna, zgodnie z przepisami, musiała odczekać, aż temperatura przy po­wierzchni pasa startowego spadnie do 35 stopni Celsjusza. Niełatwo wyrwać się z objęć Eldorado.

Na Maiquetia rozstaję się ze swoim druhem Lechem Adamowiczem. Ja, z parodniowym przystankiem na Gwa­delupie, lecę do Polski, on — zapalony, jak się rzekło, wędkarz — rusza daleko na Morze Karaibskie na łowy marlinów. Będzie w domu później niż ja.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wolniewicz Janusz Lądowanie w Eldordo Weneuela
Wolniewicz Janusz Wyspy szmaragdowego Pacyfiku
hatala,januszyk grupa 2a prez 1
MR MB 05 ladowarki JM
272 811105 operator koparko ladowarki
Jak podnieść napięcie ładowania !!!!!!!!!
Ladowarka U2400B
Operator koparko ładowarki
Ładowarka akumulatorów Pb
Automatyczna Ładowarka Akumulatorów Samochodowych
koparko ładowarka, instrukcje BHP
A2-3, Przodki IL PW Inżynieria Lądowa budownictwo Politechnika Warszawska, Semestr 4, Inżynieria kom
cwiczenia 2 25.10.2007 praca domowa, cwiczenia - dr januszkiewicz
ANALIZA MAKROSKOPOWA, Konspekty Instruktorskie, Instruktor kat C+E, KURS NA OPERATORA KOPARKO-ŁADOWA
slajdy TIOB W27 B montaz obnizone temperatury, Przodki IL PW Inżynieria Lądowa budownictwo Politechn
Pytanie Nr 3, Konspekty Instruktorskie, Instruktor kat C+E, KURS NA OPERATORA KOPARKO-ŁADOWARKI (pit
EG z HIGIENY 2007 II, III rok, Higiena, Higiena testy (janusz692)
System pedagogiczny Janusza Korczaka, Pedagogika Specjalna
Myśl pedagogiczna Janusza Korczaka

więcej podobnych podstron