Janusz Wolniewicz
„Większość dobrych rzeczy pochodzi z gorących okolic. Aby napotkać wielką takich rzeczy obfitość, trzeba jechać tam, gdzie znajdują się Murzyni i papugi" — pisał do Krzysztofa Kolumba kosmograf Jaume F e r r e r a.
Posłuchał Wielki Admirał kosmografa, a co z tego wynikło, sami po pięciuset prawie latach możemy obserwować.
Podbój obu Ameryk — aż do czasów współczesnego nam podboju kosmosu —to największa zbiorowa przygoda, jaką przeżyła ludzkość. Przygoda, która nie tylko przyniosła zdziwienie Staremu Światu, lecz także drogo go kosztowała.
„W morzu Ameryki przepadł najpiękniejszy kwiat naszego wieku" — pisał Lope d e V e g a. „Tyle starych ras, tyle narodów wytraconych, tyle milionów ludu podbitych mieczem. Najpiękniejsza i najbogatsza część świata spustoszona dla handlu perłami i pierzem? Handlarskie to zwycięstwo" — biadał Montaignew swoich Próbach.
„Podbój Ameryki był jednak cudownym prądem odnowienia wiedzy w dziedzinie kosmografii i sztuki żeglarskiej, nauk przyrodniczych i ich zastosowania w farmaceutyce oraz rolnictwie, a także w zakresie antropologii i jej wpływu na filozofię i politykę. Podbój był wybuchem inwencji epickiej, mitologicznej — o czym świadczą choćby poszukiwania Eldorado i Źródła Młodości — a także wyobraźni praktycznej, która umożliwiła przystosowanie ludzi i ich broni do nowych warunków klimatycznych, fizy
cznych i militarnych” — pisał Jacques L a f a y e w Konkwistadorach.
Bawełna, kukurydza, kakao, tytoń, ziemniaki (odkryte w Ameryce) stanowią dziś cząstkę naszego życia codziennego. Zdobywcy jednak nie zdawali sobie sprawy z wartości tych produktów. Przedmiotem ich najgorętszych pragnień było złoto, sława i kobiety. Wstydliwi kronikarze, księża, skąpiący przymiotników, mówią, że kobiety w Nowym Świecie „są bardzo piękne, wesołe". Kronikarze chętnie opisują ich strój, będący najczęściej tylko kostiumem prababki Ewy. Trzeba sobie wyobrazić, jaki urok miały te rajskie piękności dla mężczyzn przeważnie młodych, którzy całe miesiące spędzali na morzu, w górach lub w dżungli. Pamiętać też trzeba, że Hiszpanie nie mieli żadnych predyspozycji do pederastii wojskowej, będącej regułą na przykład w Grecji homeryckiej.
Przy tym wszystkim Hiszpanie uważali się za żołnierzy Chrystusowych, jeden z angielskich historyków z XVIII wieku pisał nie bez złośliwości: „Wszyscy awanturnicy hiszpańscy XVI stulecia uważali się za powołanych przez samego Boga do szerzenia wiary chrześcijańskiej; im mniej nadawali się do pełnienia tego posłannictwa z powodu ignorancji i złych obyczajów, z tym większą żarliwością wypełniali swą rzekomą misję".
Zdobywcy byli niewątpliwie obciążeni dziedzictwem judeołacińskim, chcieli oni sprawdzić proroctwa Starego Testamentu i znaleźć potwierdzenie mitów greckich, takich jak mit Atlantydy czy Amazonek.
Nowy Świat, pełen skarbów, miast, przedziwnych zwierząt, kwiatów oszałamiających, drzew, świat ogromny, tajemniczy, w którym „niemożliwe staje się faktem" — zrodził w umysłach zdobywców nowe legendy, fantastyczne opowieści.
Mit o Eldorado stał się jedną z psychologicznych pobudek podboju w obu Amerykach. Hołdowali mu wszyscy wodzowie hiszpańskiej konkwisty, a zwłaszcza Pizzaro, Orellana czy Quesada.
Wielki „Boeing” płynie spokojnie na wysokości dziesięciu tysięcy metrów. Spiętrzone masywy skalne Andów nawet z tego pułapu przedstawiają się nader majestatycznie. „Iberia". Czerwony napis widniejący na podwieszonych pod skrzydłami silnikach odczytywałem za każdym razem, kiedy zerkałem przez okno w dół. Takie są zasady reklamy. Pasażer powinien zapamiętać, że leci maszyną hiszpańskich linii lotniczych. Może lecąc następnym razem do Ameryki Południowej znowu wybierze samolot tej samej kompanii? Bo przecież i tradycja coś znaczy. Bądź co bądź przed pięcioma wiekami Hiszpanie byli tu pierwsi.
Czarnooka stewardesa przynosi kolejny posiłek. W komfortowym zaciszu klimatyzowanej kabiny, z masą jedzenia podstawionego pod nos, z trudem wyobrazić sobie można wegetację Indian mieszkających w tych górach, nad którymi unosi się samolot. Ludzie ci jeszcze nigdy nie byli syci.
Pod skrzydłami maszyny jawią się czasem skupiska prymitywnych domostw w dzikich górskich dolinach, gdzie nie ma nawet ścieżek łączących z zewnętrznym światem. Tam żyją dziś Indianie na pograniczu głodowej śmierci. A przecież nasz „Boeing” unosi się nad dawnym imperium Inków, gdzie wprawdzie koła, ale i głodu nie znano.
Daleko w dole kołuje na rozpostartych skrzydłach wielki ptak. To może być tylko kondor. Jesteśmy wyżej. „Wyżej niż kondory" bywają czasem alpiniści, z reguły zaś
pasażerowie transkontynentalnych samolotów. Wkrótce straciłem kondora z oczu. Nie przypuszczałem, że był to pierwszy i... ostatni ptak tego gatunku, jakiego zobaczyłem w Południowej Ameryce. Niemniej do dziś usiłuję wśród znajomych uchodzić za specjalistę od kondorów. Największe wrażenie zawsze robi na słuchaczach informacja, że kondory muszą wychowywać swoje kondorzęta aż osiem lat, zanim potomstwo usamodzielni się. I kto to się dziwi? Ci, którzy dzieci wychowują lat dwadzieścia i dopiero potem... mają kłopoty.
Kończy się któraś tam z kolei godzina lotu. Tracimy wysokość. Andyjskie szczyty stają się coraz bardziej wyraziste. Gdzież tu, na Boga, można lądować?!
Samolot przecina pasmo szczytów. Tworzą one jakby osłonę wielkiej równiny. Pod nami szmaragdowa dal, otoczona zewsząd wianuszkiem dekoracyjnych łańcuchów górskich. Wspaniała oprawa dla żyznego płaskowyżu, wiecznie zielonego dzięki potężnej porcji deszczów, jakie występują w tym regionie. Znowu, po raz kolejny na tym kontynencie, musiałem przyznać w duchu, że konkwistadorzy potrafili bezbłędnie odnajdywać znakomite miejsca do zakładania miast ku chwale króla Hiszpanii.
Lądujemy na długim pasie betonu. Charakterystyczny gwizd silników na wstecznym ciągu i „Boeing" nieruchomieje. Jestem w Eldorado!
Pięć wieków temu byłaby to sensacja na skalę całego ówczesnego imperium hiszpańskiego. Dziś takie stwierdzenie brzmi banalnie, ponieważ Eldorado jest po prostu nazwą lotniska obsługującego stolicę Kolumbii, tak jak Okęcie Warszawę.
Bogotę założono w pierwszej połowie XVI wieku bez zwykłych w okresie konkwisty morderstw i gwałtów, bez wojennej pożogi i cierpień Indian. Bogota stała się następnie pierwszym stołecznym miastem wymarzonej przez Simona Bolivara Wielkiej Kolumbii, co stanowiło spore zaskoczenie dla ówczesnego świata, ponieważ dawna Santa Fe de Bogota nie była bynajmniej w tym okresie świetnym miastem i, prawdę mówiąc, nie nadawała się na stolicę wielkiego państwa, o jakim śnił El Libertador. Kręte są jednak ścieżki historii. Osobliwy płaskowyż, niby szmaragd
ukryty w wysokich górach, awansował na stolicę pierwszej powstałej w Ameryce Południowej republiki. Dziś historycy domyślają się, że stało się tak zapewne dlatego, iż w prowincjonalnym, ukrytym w górach miasteczku nie przebywało zbyt wielu ambitnych polityków, marzących
o władzy i o secesji, oraz dlatego, że Bogota była oddalona od morskiego brzegu, a więc nie narażona na ewentualne kontrataki Hiszpanów.
Tak było czy inaczej, jedno się w Bogocie nie zmieniło — jej położenie. Stolica Kolumbii (tej mniejszej) leży nadal na wysokości 2600 metrów nad poziomem morza, co niekiedy na nieprzywykłych do rozrzedzonego powietrza Europejczykach robi niejakie wrażenie. Duże wrażenie wywierają natomiast na nich indiańskie skarby, które tu można obejrzeć.
Patrzyłem zachwycony. Tak właśnie musiały wyglądać złote sny konkwistadorów. Wszędzie wokół mnje piętrzyły się góry złota. Na stosach leżały ozdobne maski, pektorały, czary, zwierzęta starannie wykonane z drogocennego kruszcu i figurki. Wszystko lśniło szlachetnym blaskiem, za który Hiszpanie chętnie oddawali życie, za który i dziś ludzie są zdolni do wszystkiego. Otaczające mnie góry złota były wprawdzie w zasięgu ręki, ale jednocześnie niedostępne, spoczywały przecież za pancernymi szybami gablot.
Znajdowałem się bowiem, razem z niewielką grupą turystów, we wnętrzu potężnej pancernej komory, specjalnie przygotowanej dla takich jak ja gości. Pomysł jest równie prosty co efektowny. Kilkunastoosobową grupę wpuszcza się do ogromnej kasy pancernej, zamyka drzwi i... gasi światło.
Po chwili z mroku wyłaniają się silnie oświetlone prekolumbijskie skarby. Wrażenie jest mocne. W dobrze wyeksponowanych złotych arcydziełach jawi się dawna sztuka — wyrazista, skrótowa, ekspresyjna. Oglądając długo kunszt pradawnych złotników gotów jestem zaryzykować twier
dzenie, że ich wyroby z pewnością mają cechy tego stylu, który dziś nazywamy nowoczesnym. Prosta, śmiała stylizacja z natury i nieomylna ręka nieznanych artystów.
Muzeum Złota, umieszczone w Banku Republiki, to placówka przeciekawa. Jej jedyny odpowiednik może stanowić podobna ekspozycja złota w Limie. Museo de Oro w Bogocie jest jednak z pewnością bogatsze w eksponaty wielu kultur. Jeśli w Limie przeważają złote precjoza Inków, to w Bogocie oglądamy dzieła kultury Muisca, Tairo- na, Sinu, Quimbaya i wielu innych. Te właśnie odmienności kunsztu złotniczego dawnych ludów każą zadumać się nad minionym czasem i z większą skromnością pomyśleć o współczesnych nam osiągnięciach.
W Muzeum Złota zapoznać się można z różnymi technikami stosowanymi przez dawnych złotników, ustalić zasięg poszczególnych kultur, można wreszcie zamyślić się nad wątpliwą chwałą białego człowieka, który wprawdzie odkrył w całości znaną nam planetę, ale zbyt dużo wyrządził przy tym zła i zniszczył wiele reliktów pradawnej, wspaniałej kultury.
W jednej z gablot na szklanej płycie imitującej taflę jeziora umieszczono precyzyjnie wykonany ze złotego drutu model tratwy zaludnionej postaciami. Wśród nich dwukrotnie większy od innych siedzi dygnitarz. Tratwa
i owa górująca nad pozostałymi pasażerami postać to nic innego, jak ucieleśnienie mitu o Eldorado, mitu który pochłonął najdzielniejszych z dzielnych, przyspieszył poznanie kontynentu południowoamerykańskiego razem z jego niedostępnymi górami, z zabójczymi dla człowieka dżunglami. W gablocie zmaterializował się wódz jednego z plemion Czibczów zamieszkujących dzisiejszą Kolumbię. Ow „złocony król" (hiszp. El Dorado) w czasie obrzędów smarował swe ciało żywicą, obsypywał złotym proszkiem
i kąpał się w jeziorze. Mit trwał całe wieki. Szukano wszędzie owego jeziora i skarbów „złoconego króla". Tymcza- sc-m okazało się, że prawdziwy El Dorado — człowiek nie mit — mieszkał w pobliżu Bogoty i że owe rytualne ablucje odbywały się naprawdę na pobliskim jeziorze Guatavita. Ową zaś tratwę znaleziono niedawno jako przedmiot potwierdzający historyczną prawdę. Stało się to dzięki
dwóm kolumbijskim chłopom poszukującym zaginionego psa w roku 1969. Natrafili oni w czasie tych poszukiwań w jednej z jaskiń na miniaturową tratwę, tę właśnie eksponowaną teraz w muzeum. Odpowiada ona dokładnie podaniom Indian z plemienia Czibczów, które mówią, że w czasie obrzędów religijnych wódz plemienia ruszał na tratwie na środek jeziora Guatavita i tam wrzucał do wody złote przedmioty i sam zmywał z siebie złoty pył. W czasie całej żeglugi wioślarzom nie wolno było patrzeć na świętą osobę wodza pod karą śmierci. I oto mit o „złoconym królu" okazał się prawdą potwierdzoną materialnymi dowodami. Mit wyzwalający niegdyś niesłychaną energię wśród ludzi przebiegających wzdłuż i w poprzek Południową Amerykę to w rzeczywistości lokalny obrzęd jednego z plemion, nie dorównujący znaczeniu, jakie nadała mu historia. Tam, przy gablocie ze złotą tratwą, zapragnąłem na własne oczy zobaczyć owo prawdziwe jezioro z prawdziwego mitu.
Sprawa dotarcia do Guatavita okazała się nader prosta, najpierw jednak należało rozglądać się po Bogocie.
Kolumbijczycy chętnie nazywają swoją stolicę miastem w marszu. Chcą zapewne w ten sposób, zwłaszcza wobec cudzoziemców, zaakcentować rozwój Bogoty. Z pewnością nie mylą się. Miasto rośnie jak na drożdżach; w dawną historyczną zabudowę wtyka się wciąż nowe wieżowce, oczywiście nie harmonizujące z niczym. Obawiam się nawet, że owa widoczna w Bogocie dążność do nowoczesności, która rzekomo najlepiej wygląda w postaci brzydkich na ogół pudełek ze szkła i aluminium, niszczy starą, zabytkową strukturę miasta. Nie jest wykluczone, iż Kolumbijczycy ciężko żałować będą kiedyś owych reliktów historii i lekkomyślnie wyburzonych szacownych murów.
Dziś nie wiadomo jeszcze dokładnie, jaki jest kierunek marszu Bogoty. Wiadomo tylko, że najwyższe drapacze chmur stawiają obce firmy, a do miasta zdążają co roku dziesiątki tysięcy ludzi z gór i ze wsi, gdzie drobnym posiadaczom wegetować jest coraz trudniej. Ziemię tutaj odbierają chłopom wielkie kompanie uprawiające na nie
zmierzonych hektarach trzcinę cukrową lub najwięksi, najmocniejsi cafeteros, czyli kawowi baronowie. Miasto otrzymuje więc nowe wieżowce, ale także i nowe barrio, otaczające coraz gęstszym wianuszkiem Bogotę. Te dzielnice nędzy, znane zresztą i w innych krajach tego kontynentu, robią zawsze przygnębiające wrażenie.
Obcemu przybyszowi śródmieście stolicy może się jednak podobać. Oparte z jednej strony o skalny masyw góry Monserrate tętni życiem, zaskakuje kontrastami między ową wystrzałową nowoczesnością i uroczymi zakątkami z ubiegłego stulecia. Jak wszędzie na tym kontynencie, najbardziej ruchliwi są na ulicach młodociani pucybu- ci i sprzedawcy loteryjnych losów. Loteria, wbrew logice, ma tu swoich zagorzałych zwolenników; wielu bowiem tylko trafienie szczęśliwego numeru może zapewnić dostatnią przyszłość, innych szans po prostu nie ma.
Dla polskiego oka miłym akcentem zarówno w stolicy, jak i na drogach całego kraju są dobrze znane sylwetki polskich fiatów, które w dość dużej ilości dotarły tu dzięki zabiegom naszego handlu zagranicznego. Na marginesie warto też dodać (czego oczywiście w Bogocie nie można dostrzec), że również kilkanaście statków wybudowanych w polskich stoczniach pływa od lat pod banderą Kolumbii. Akcentem specjalnym na ulicach Bogoty są handlarze, a przede wszystkim okazałe sklepy jubilerskie, oferujące stosy szmaragdów, czyli kamieni, od stuleci stanowiących specjalność Kolumbii. Szmaragdy zastępują dziś owe legendarne skarby wodza znad brzegu jeziora Guatavita.
Osiemdziesiąt kilometrów to zaledwie godzina, półtorej jazdy samochodem po wyżynie. Dobry asfalt syczy pod kołami. Ośmiornica dróg wyprowadzić może z Bogoty ku dusznym połaciom kraju pokrytych dżunglą, ku słonecznym wodom Morza Karaibskiego lub w kierunku kolumbijskich portów nad Pacyfikiem. Wszystkie te drogi były kiedyś drogami konkwistadorów, ale ich hart o niebo przewyższał dzisiejszych podróżnych, którym parę godzin jazdy autobusem po górskich serpentynach wydaje się piekielnie uciążliwe.
Przejażdżka ku słynnemu jezioru jest zaledwie przyjemną wycieczką, okraszoną pięknymi widokami górskimi. Aby nie nadużywać cierpliwości czytelników, należy stwierdzić od razu, że samo jeziorko „złoconego króla" nie stanowi atrakcji dla turystów, a także nie dało dotąd żadnej satysfakcji archeologom. Ciemna woda nie zdradziła jeszcze tajemnic dawnego wodza Czibczów.
Znacznie bardziej cieszy oko miejscowość Guatavita, odgrywająca niegdyś dużą rolę w życiu Kolumbii. Przed kilkunastu laty osada ta przestała istnieć, ponieważ pokryły ją wody ogromnego zbiornika, potrzebnego po to, aby obywatele Bogoty mieli co pić. Ciekawym eksperymentem okazało się przy tym przeniesienie miasteczka powyżej lustra wody i wybudowanie go od nowa, każdy dom według życzeń mieszkańców, a całość w dobrym kolonialnym stylu. Dzieła tego dokonał jeden z najwybitniejszych architektów Kolumbii Jaime Ponce de Leon.
Miasteczko jest piękne, zaprojektowane z przesadną wręcz drobiazgowością. Przeniesiono tu nawet dachy z dawnych domostw, a nowy areszt policyjny ozdobiony wyszukanymi kratami zachęca niemal do krótkiego choćby w nim pobytu. Całość jednak, przynajmniej dla mnie, wydaje się odrobinę teatralna i z pewnością nie jest peł- nokrwistym, barwnym miasteczkiem południowoamerykańskim ze wszystkimi jego wadami i zaletami.
Po oddaniu hołdu „złoconemu królowi" i jego włościom pozostało mi już tylko wracać na lotnisko. Stary znajomy, wymalowany we wszystkie kolory tęczy odrzutowiec ekwadorskiego lotnictwa cywilnego, jeszcze raz podkreślił swoim wyglądem koloryt minionych czasów i barwy dawnych legend. Maszyna z rykiem silników wywiozła mnie, zaiste w imponującym tempie, na szlak złotej chimery, szlak poszukiwań bajecznej Krainy Złota.
Mówiliśmy już, że mit o Eldorado zrodził się w umysłach konkwistadorów właściwie z chwilą przybycia do Nowego Świata, z opowieści Indian, z oglądanych dziwów,
z żądzy złota, z pragnienia przeżycia jeszcze jednej olśniewającej przygody. Każde kolejne niepowodzenie irracjonalnie jakoś wzbogacało i niejako potwierdzało legendę.
Na płaskowyżu, na którym leży Bogota, poszukiwacze legendarnej krainy pojawili się stosunkowo wcześnie j to od razu w „systemie trójkowym” Najwidoczniej wieści
0 „złoconym królu” były wtedy jeszcze względnie ścisłe i nie obrosły skorupą fantastycznych bajeczek.
Otóż w pobliżu Bogoty i jeziora Guatavita w roku 1539 spotkały się trzy (I) wyprawy poszukiwaczy skarbów. Jedną z nich dowodził Mikołaj Federmann, słynny kapitan w służbie bankierów niemieckich z Augsburga, którym hiszpański król ofiarował zarządzanie Wenezuelą, co stanowić miało procenty od pożyczonego kapitału.
Federmann przybył do Wenezueli w roku 1530, odbył kilka wypraw w głąb nieznanego kraju, ale jego największą ekspedycją okazała się wyprawa do Kolumbii. Zdołał on ze swymi ludźmi przedrzeć się przez wtedy dziewicze puszcze. pokonać wyniosłe Andy i dotrzeć wiosną 1539 roku w okolice Bogoty, jakież było jego rozczarowanie, kiedy zastał tam już wyprawę pod dowództwem Jimeneza de Quesada i drugą, prowadzoną przez Sebastiana de Benal- cazara. Wszyscy oni szukali owego legendarnego króla. Rzecz wydaje się nie do wiary, ale dowódcy trzech wypraw potrafili powstrzymać się od walki i zawarli swego rodzaju przymierze. Federmann i jego dwaj konkurenci wyjechali następnie do Hiszpanii, aby tam sprawę ich zasług i nadania włości rozsądzono.
Federmann, pierwszy wielki zdobywca z Wenezueli narodowości niemieckiej, nigdy już do Ameryki nie powrócił. Umarł w Niemczech w roku 1541, a więc po dziesięcioletniej zaledwie działalności w Ameryce w roli konkwistadora.
Poszukiwania włości „złoconego króla” trwają nadal. Z każdego miejsca w Ameryce Południowej jest zawsze jeszcze tylko „kilka dni drogi” do posągów szczerozłotych
1 diamentów służących do posypywania ulic. Zdobywcy oczywiście w te relacje wierzyli, głównie dlatego, że chcieli w nie wierzyć. Po skarbach i budowlach Meksyku, Peru
i Królestwa Nowej Granady wszystko wydawało się mo-
żliwe. Poszukiwania legendarnej krainy z zachodniego krańca kontynentu posuwały się wciąż na wschód ku terenom jeszcze nie znanym. W miarę upływu czasu rosły zastępy wyznawców Eldorado. Istnieją oni do dziś. Nie należy się więc dziwić, że na przykład w wieku XVII rysowano mapy dokładne i prawdziwe, jeśli chodzi o wybrzeże, a jednocześnie lokujące na terenie obecnej Gujany mityczne jezioro „Parime” i stolicę Eldorado „Manoa".
Historia złotej chimery jest długa i ciekawa.
Do najgorliwszych jej tropicieli obok tysięcy bezimiennych konkwistadorów, obok Diego Ordaza i Gonzalo Piz- zaro, należał znany nam już zasłużony zdobywca Jimenez de Quesada. Dokonał on podboju Indian z płaskowyżu Bogotá, założył Nową Granadę (Kolumbia), zdobył skarbiec Czibczów. Marzył o tytule markiza, trzeciego markiza, po Kortezie i Pizzaro, w Nowym Świecie. Właśnie kraina Eldorado miała stać się dlań owym upragnionym markizatem. Został więc sędziwy Quesada jednym z pierwszych Don Kichotów Eldorado.
Tytuły szlacheckie stanowiły dla konkwistadorów rzecz ważną. Bądź co bądź, podbój Nowego Świata był dziełem ludzi nic nie znaczących w starej ojczyźnie, którzy wybili się dzięki dzielności, zwycięstwom i łupom. Taki stan rzeczy wywoływał oczywiście niechęć starej arystokracji hiszpańskiej. Pod jej wpływem monarchia niezwykle skąpo obdzielała zdobywców tytułami.
Warto również pamiętać, że podboje Hiszpanów były wyprawami prywatnymi; w każdym przypadku ryzyko materialne ponosili jedynie ludzie w nie zaangażowani (kupcy, bankierzy), łupy poprzednich wypraw pozwalały pokrywać koszty następnych. Monarchia ograniczała się do... pobierania ze zdobyczy „piątej królewskiej części" (el quinto del rey). Z tego też powodu każdej wyprawie towarzyszył kontroler finansów (contador), dbający o królewskie interesy. Tę właśnie piątą część łupów przewoziły raz do roku słynne złote galeony do Sewilli. Daniny przechowywano w istniejącej do dziś w tym mieście Złotej Wieży. Krótko rzecz ujmując — konkwistadorzy ponosili całe ryzyko, w tym również ryzyko niełaski królewskiej, państwo zaś zbierało same tylko korzyści. Dobrze to ujął Oviedo pisząc:
„Ich Królewskie Moście nie angażują prawie nigdy swoich I dóbr ani pieniędzy w te odkrycia, lecz jedynie papier ■ I stemplowy i łaskawe słowa". Wskutek takiej niewdzię- I czności królewskiej zbuntował się w Peru w roku 1547 I Gonzalo Pizzaro, który usiłował zostać królem tego kraju ' I po śmierci swego słynnego brata Francisco. I
Quesada nie zamierzał się jednak buntować. Chciał po prostu zasłużyć na sławę i tytuł markiza.
W siedemdziesiątym roku życia prowadzi on z Bogoty I na wschód olbrzymią wyprawę złożoną z Hiszpanów, Indian, Murzynów. Rezultat tej prawdziwej golgoty mógł być tylko jeden. Taki też był: głód, choroby, mordercze strzały i maczugi Indian. Totalna klęska. Ruina finansowa. Quesada przeżył swoje szaleństwo. Jest bardzo stary, owrzodzony, skóra odpada z niego płatami, ledwie ma siłę, aby przekazać krewnym swój jedyny, oprócz ziemi, spadek — marzenie o Eldorado.
Kapitan Antonio de Berrio przejmuje fatalne dziedzictwo żeniąc się z siostrzenicą Quesady. Berrio przybywa po swój spadek jako sześćdziesięcioletni weteran walk Hiszpanów w Europie. Podporządkowuje się jednak bez szemrania jednej z klauzul testamentu, zobowiązującej go kategorycznie do poszukiwań Eldorado.
W pogoni za złotą chimerą Berrio odbył trzy podróże. Pierwsza trwała siedemnaście miesięcy. Stracił ludzi. Druga skończyła się po dwudziestu ośmiu miesiącach. Berrio jest niestrudzony, mimo iż minęło już dziesięć lat poszukiwań. Siedemdziesięcioletni mężczyzna przygotowuje się do podjęcia trzeciej wyprawy. Będzie mu towarzyszył syn. Dla sześciu córek nie ma miejsca w sercu ojca; zresztą tropiciel Eldorado wydał już na poszukiwania cały ich posag. Po tragicznym zakończeniu i tej trzeciej, trwającej osiemnaście miesięcy wyprawie, Berrio pisząc do króla nie prosi jednak o pieniądze. Chce tylko, aby jego syn odziedziczył po nim prawo... do dalszych poszukiwań Eldorado. Młodzieniec jednak nie kwapił się do eksploracji. Wysłany przez ojca do Caracas i Nowej Granady po nowych ludzi i zaopatrzenie — pozostał w domu.
Ojciec zaś, czekając posiłków, osiadł na Trynidadzie, aby wypocząć i „ruszyć znów do Gujany". Berrio w swoją
mrzonkę o Eldorado zainwestował, jak sam pisał, „kilkanaście lat mąk nad Orinoco i sto tysięcy talarów w złocie”. Najsmutniejszy chyba w tym wszystkim jest fakt, że wysiłki Berrio w szukaniu Eldorado nie wchodzą do oficjalnej niejako historii tej legendy. Raport starego wodza utonął bowiem między stosami nie posegregowanych akt państwowych Imperium Hiszpańskiego. A kiedy po trzech przeszło wiekach wyszły one na światło dzienne, najświetniej błyszczącym rycerzem Eldorado był już na stałe sir Walter Ra- leigh, Anglik, który trudy Berrio wykradł z pamięci potomnych. O dzielnym Hiszpanie wie się tylko tyle, ile napisał
o nim Raleigh. Berrio zresztą, z chwilą pojawienia się na scenie Anglika, był już tylko schorowanym kibicem podbojów, liczącym sobie siedemdziesiąt cztery lata. Raleigh miał wtedy lat czterdzieści.
Chimera upatruje w nim kolejną, nie byle jaką zresztą, ofiarę. Kochanek angielskiej królowej, kat katolickiej Irlandii, założyciel Wirginii w Północnej Ameryce, dobry żołnierz, układny dworak i mąż wielce uczony.
Sir Walter Raleigh był szczęściarzem. Początkowo Eldorado... ratuje mu życie. Kiedy po raz pierwszy popadł w niełaskę u dworu, jego raport o Eldorado, pisany w ponurym Tower, staje się kluczem do więziennej bramy. Sir Walter opuszcza więzienie i organizuje wyprawę, aby zdobyć dla Anglii legendarne skarby, które Indianie ukryli przed Hiszpanami. Raleigh już wie, na podstawie listów zrabowanych przez angielskich korsarzy, że „w mieście Manoa, leżącym w dżungli, ale w chłodnych wysokich regionach, ludzie żywią się kukurydzą, która nie tuczy, lecz powoduje zniewieścienie rasy". Raleigh wie, iż „mieszkańcy Eldorado używali złotych monet, że ich uczty były wystawne i że pili dużo". Wie również: „Pozłacanym Człowiekiem jest po prostu potomek Inków, który zbiegł z Peru".
Raleighem, który czeka w Londynie na pełnomocnika królowej, owładnęła nie mniejsza gorączka Eldorado niż dogorywającym na Trynidadzie Berrio. Wreszcie spotkali się ci dwaj błędni rycerze krwiożerczej chimery.
Raleigh wylądował zbrojnie na Trynidadzie, nie cofając się przed rzezią Hiszpanów. Nie przeszkodził mu w tym
urzędnik króla Hiszpanii o szumnym tytule: Sędzia Wszelkich Nieprawości. Anglicy byli po prostu silniejsi. „Ten Berrio — pisał o pojmanych Raleigh — to szlachetnie urodzony człowiek, bardzo dzielny. Traktowałem go zgodnie z jego stanem — z godnością, w miarę swych możliwości".
Berrio też widział w Raleighu dworzanina, któremu można zaufać. Niedołężny już zdobywca opowiadał mu o swojej wielkiej trzeciej wyprawie, o spływie Orinoko,
0 złotym mieście, nie szczędząc wielu urojonych szczegółów o Eldorado. Jego opowieści były skrzętnie notowane.
Potem Raleigh ruszył do ujścia Orinoko przez zatokę Paria. Spotkał tam Indian, a Indianie, choć słyszeli już
o rzezi Hiszpanów na Trynidadzie, przyjmowali sir Waltera przyjaźnie. Opowiadali mu odwieczne legendy o Eldorado, o kryształowej górze, o kopalniach złota. W sumie Raleigh spędził wśród Indian Orinoko... sześć (1) dni.
Wystarczyło mu to w zupełności, aby po powrocie do Londynu w ciągu kilku tygodni napisać książkę o swoich zwycięstwach, sławiącą „odkryty" kraj i ludzi. Jego dzieło nosiło tytuł: Odkrycie bogatego, pięknego i niezmierzonego imperium Gujany wraz z opisem wielkiego i złotego miasta Manoa, które Hiszpanie zwą Eldorado, opisane przez rycerza sir Waltera Raleigha, kapitana Gwardii Królewskiej. Dzieło ukazało się w roku 1596 i było tłumaczone na wiele języków europejskich.
Raleigh przeżywa piękne dni. Ale chwiejna kariera dworaka znowu prowadzi go (za czasów Jakuba I) do Tower. I tak jak poprzednio, następna wyprawa do Eldorado raz jeszcze otwiera mu bramy więzienne. W 1616 roku wraz ze swym synem Waltem rusza na czele ekspedycji do Gujany. Berrio już nie żyje. Na jego miejscu pojawił się nagle krnąbrny syn z Nowej Granady. Liczy sobie dziewiętnaście lat i przybiera tytuł: „Don Fernando de Orufia y de la Hoz, Gubernator i Dowódca z łaski Naszego Pana
1 Króla prowincji i królestwa Eldorado, Gujany i Wielkiej Manoa oraz wyspy Trynidad". Utytułowany dygnitarz wegetuje nędznie. „On wcale nie poszukuje Eldorado. On zajmuje się handlem Indianami. Sprzedał ich już 10 tysięcy” — życzliwi piszą donosy na gubernatora. Fernando zajmuje się po trosze tytoniem, kontrabandą i płodzeniem
dzieci z Indiankami, o Eldorado rzeczywiście nie myśli. Wskutek zatargów z oficjelami hiszpańskimi zostaje wreszcie pozbawiony godności gubernatora Eldorado
i Trynidadu. Jego miejsce zajmuje inny urzędnik — Diego Palomeque de Acuña.
Wtedy właśnie przybywa na Trynidad sir Walter Ra- leigh, już jako 64-letni wytrwały sługa Eldorado. Raleigh, który przed dwudziestu laty spędził tydzień nad Orinoko
i uwierzył głęboko w istnienie Eldorado, twierdzi, „że potrafi znaleźć złoto w Gujanie równie łatwo, jak drogę z własnej jadalni do sypialni". Mimo to sam siedzi na Trynidadzie, a do Gujany, do Eldorado wysyła swego oficera Keymisa, aby odnalazł mu mityczną kopalnię złota. Wysyła z nim własnego syna. Wyprawa Keymisa trwała sześć tygodni. Spalił on osadę hiszpańską San Tomé de Guayana nad Orinoko, tracąc wielu ludzi. W akcji tej poległ również syn sir Waltera — Walt. Ekspedycja zakończyła się głodową śmiercią wszystkich niemal jej uczestników.
Zrozumiały dziś dla nas brak sukcesów wyprawy oraz względy polityczne prowadzą sędziwego Raleigha bezpośrednio po powrocie do kraju pod katowski topór. Chimera Eldorado ma kolejną porcję krwi.
Wkrótce potem Hiszpania zapomniała na pewien czas
o Trynidadzie, tej bramie do Eldorado. Wyspa straciła na znaczeniu, gdyż nabrały go inne, położone bardziej na północ, wyspy Morza Karaibskiego.
W 1684 roku pięć francuskich statków pirackich napada na Port of Spain i plądruje całą wyspę. Piraci zabrali wtedy m.in. „srebrne kałamarze gubernatora oraz wszystkich Murzynów". Po tym rabunku w prowincji Eldorado zabrakło atramentu i tej cząstce Imperium Hiszpanii groził urzędniczy paraliż. Ostatecznie niespełna trzydzieści lat później Eldorado — prowincja widmo — przestało oficjalnie istnieć. W ramach reorganizacji Imperium Trynidad oddzielono od Gujany i oba terytoria włączono do kapitanatu generalnego Caracas.
— Jak śmiesz budzić mnie takimi pytaniami?! Caracas leży naturalnie w Wenezueli!
— Jak tam jest?
— No cóż, przeważnie trzęsienia ziemi, Murzyni, małpy, malaria i wulkany.
— Nie szkodzi — radośnie powiedziała panna Asher — jutro tam jadę.
(O. Henry, Klient z Cactus City)
Już gdy pierwszy raz wybierałem się do Wenezueli, panna Asher budziła we mnie zgrozę swoimi wiadomościami. Niemniej kiedy po raz trzeci wracałem z ojczyzny Bolivara nad Wisłę, wcale nie czułem się zbyt pewny swojej wiedzy o tym fascynującym kraju. Cóż, Wenezuela, jak każdy inny kraj, jest przecież w wielu swych aspektach nie do przeniknięcia dla cudzoziemca, zwłaszcza dla gringo z innego kręgu kulturowego
Trudno zresztą mienić się znawcą obszaru trzykrotnie większego od Polski, w którym — oprócz Orinoko — płynie ponad tysiąc innych rzek. W nich żyją zupełnie nieszkodliwe kajmany i kwitnie araguaney, drzewo — cud. Nie sposób przecież poznać wenezuelskich gór, stepów i puszcz, nie sposób ogarnąć w całości skomplikowanych gospodarczych problemów zadłużonego dziś naftowego kraju, legendarnego Eldorado, który pozostał rzeczywistym sezamem skarbów ukrytych w tej ziemi. Wątłe rolnictwo i fontanna nafty. Największe spożycie szampana na głowę w Ameryce Południowej oraz import whisky za pół
miliarda dolarów rocznie. Olśniewające dzielnice i nędzne lepianki biedoty. Najwyższy wodospad świata i najdłuższa kolej linowa. Czy można to wszystko jakoś uporządkować? Spróbujmy.
Ze zdumieniem, a potem z rozbawieniem przyglądałem się, jak drobna brunetka nakładała na siebie kolejno: dwie pary grubych skarpet, sweter, poncho, a potem czapeczkę wełnianą i nauszniki. Wszystko to działo się pod wielkim termometrem wskazującym plus 22 stopnie Celsjusza.
Panienka, gdy ją zagadnąłem, z przejęciem poinformowała mnie o minusowych temperaturach panujących w górze i o śniegu zalegającym szczyty, który, jak wynikało z jej opowieści, miała zobaczyć po raz pierwszy w życiu. Poczułem się trochę jak dobrotliwy ojciec nie chcący dziecku psuć zabawy i z udanym zainteresowaniem wypytywałem o białe puchowe cudo, tak jakbym urodził się nad brzegiem Morza Karaibskiego, a nie nad zamarzającą regularnie Wisłą.
— To jest zupełnie białe, proszę pana, zimne i można lepić z tego wielkie kule.
Wstyd mi się zrobiło, że nabieram życzliwe ludziom dziewczę, podziękowałem więc za sensacyjne informacje
o śniegu i korzystając z czasu, jaki pozostał do odjazdu kolejki, ruszyłem raz jeszcze na obchód pobliskich straganów, otwartych mimo wściekle wczesnej, jak na Wenezuelę, godziny.
Była dopiero siódma, ale stacja najdłuższej kolei linowej świata w Merida już żyła. Sprzedawano bilety, coca-co- lę, kanapki, a w licznych straganach wspomniane już szale wełniane, skarpety, czapki. Wyprawa ku wiecznym śniegom budziła tu najwyraźniej grozę i ciepła odzież cieszyła się wielkim wzięciem, a jej zakup należał zapewne do rytuału podobnego do tego, jaki nakazuje ceprom w Zakopanem kupować ciupagi.
Kilka kroków od wejścia na peron kolejki linowej czy
tam: El teleferico mas alto del mundo (najwyższa kolej linowa świata) oraz nazwy poszczególnych stacji: Barinitas 1577 m, La Montana 2436 m, La Aguada 3452 m i wreszcie Pico Espejo 4765 metrów. Ano, zobaczymy. Wysokie gó- ry — prawie pięć tysięcy metrów w pionie — to już jest coś. Warto na tę okazję kupić wełnianą czapeczkę, nawet w gorącej Wenezueli.
Wagonik, bardzo podobny do tego, który dowozi pasażerów na Kasprowy Wierch, ruszył miękko. Jeden słup podporowy, drugi. Za nami zaczyna zapadać się miasto Merida, malowniczo usytuowane na rozległym płaskowyżu (meseta) z prostopadle spadającymi krawędziami ku rzece Chama. Całe miasto upodabnia się z wysoka do wyspy tkwiącej w morzu zieloności. W kilkunastoosobowej kabinie gwar, okrzyki zachwytu, zadziwienia, czasem przestrachu, kiedy wagonik lekko zsuwał się z kolejnego słupa. Nade wszystko jednak dominował suchy trzask migawek i terkot amatorskich kamer filmowych, zwiastujących obecność kilku japończyków. Turyści zapewniali się wzajemnie, że oto użytkujemy nie tylko najwyższą kolej linową świata, lecz także najdłuższą. Rzeczywiście, przed nami było dwanaście i pół kilometra napowietrznej podróży.
W pierwszym etapie przeskoczyliśmy pasmo gór Chama. Dominujący widok to plantacje kawy i trzciny cukrowej. W miarę upływu czasu, zwłaszcza w okolicy trzeciej stacji przesiadkowej, krajobraz robił się coraz groźniejszy. Sierra Nevada. Pojawiły się piargi, posępne skały i małe jeziorka polodowcowe, zwane tu zwyczajowo lagunami. Pasażerowie naszej zawieszonej w pustce kabiny cichli coraz bardziej, przytłoczeni majestatem posępniejących gór.
Górskie obszary pod nami były jednak zamieszkane. Niewielkie wioski przytulone w kotlinach i dolinkach, małe pólka fasoli, czosnku czy ziemniaków, z których nadwyżki plonów wędrowały zapewne na targ do Meridy. Dla tych osamotnionych, rozrzuconych w górach siedlisk ludzkich budowa el teleferico, zakończona w roku 1960, stała się prawdziwym błogosławieństwem. Możność skorzystania z zawieszonych na linie wagoników była dla nich, bez przesady, wydarzeniem epokowym.
Stacja Loma Redonda. Tu swoje usługi ofiarowuje zaciszna restauracja. Pasażerowie el teleferico zaczynają odczuwać chłód. Znajoma brunetka demonstracyjnie, jak mi się zdawało, patrząc na mnie otula się szczelnie szalem. Zanim przesiądę się do mniejszego nieco wagoniku, który ma nas zawieźć na Pico Espejo, podziwiam jeziorka,
0 przepraszam, laguny: La Negra i Los Antejos. Nad nimi panują majestatycznie bliźniacze szczyty — Humboldta
1 Bonplanda. Oba wierzchołki liczą sobie ponad 4900 metrów.
W wagoniku mamy zimę, a wokół groźne granitowe skały, strome ściany przyprószone śniegiem. Brunetka bez wytchnienia fotografuje, nie bacząc na oszronione i całkiem nieprzejrzyste szyby. Pewnie kamerę także ma pierwszy raz w ręku.
Wreszcie nasz wagonik zakołysał się na docelowej stacji. Pięćdziesiąt boliwarów wydaje się marną ceną za dotarcie w samo serce wenezuelskich Andów. Niemal w zasięgu ręki pyszni się najwyższa góra Wenezueli Pico Bolivar, 5007 metrów. Wyraźnie odczuwam wpływ rozrzedzonego powietrza; jest mi zimno i oddycham chciwie, męcząc się zadziwiająco szybko. Lekarstwem przygotowanym na takie dolegliwości jest gorąca czekolada, którą serwują tu na Lustrzanym Szczycie (Pico Espejo) lekko zszokowanym, pożal się Boże, andynistom.
Z wyjątkiem kilku starszych osób pasażerowie naszego wagonika żwawo, mimo wszystko, krzątają się po zewnętrznym balkonie stacji, a niektórzy ruszają nieco dalej zaśnieżoną ścieżką, aby dotknąć stopą profana lodowca Los Timoncitos. Ze stacji doskonale widać czterometrową statuę Matki Boskiej Śnieżnej, patronki tutejszych sportowców. Figurę tę, wykonaną z kararyjskiego marmuru, wnieśli tutaj andyniści Wenezueli.
Widok z Lustrzanego Szczytu jest rzeczywiście piękny. Szeroka panorama Andów i tuż-tuż czarne pionowe niemal ściany najwyższego szczytu Wenezueli; wieczny śnieg
i lekkie mgiełki chmur. Aż trudno uwierzyć, że godzinę temu pławił się człowiek w miłym ciepełku Meridy.
Powrotna podróż, co jest zupełnie zrozumiałe, niesie nieco mniej wrażeń. Te same krajobrazy parku narodowego Sierra Nevada de Merida przesuwają się teraz w odwrotnej kolejności. Jest za to więcej czasu na ich staranniejszą kontemplację. Andy to bardzo stare góry, trzykrotnie starsze niż europejskie Alpy, nie mówiąc już o Tatrach. Sto pięćdziesiąt milionów lat, wiele okresów zlodowacenia. Setki wieków ukształtowały taki właśnie krajobraz, jaki ogląda teraz ludzka efemeryda z wagoniku el teleferico mas a/to del mundo.
Po wyjściu ze stacji kolei z daleka już spostrzegłem wóz Lecha Adamowicza, którym przyjechaliśmy przed dwoma dniami z Caracas do Meridy. Pan Lech, stary mój znajomy, zarówno z Wenezueli, jak i z jego pobytu w Polsce, tuż po wojnie przybył do kraju Bolivara i niemal za punkt honoru uznał obowiązek opiekowania się rodakami pojawiającymi się czasem w Wenezueli. W jego gościnnym domu bywali niemal wszyscy artyści, inżynierowie, pisarze, dziennikarze, którzy krócej lub dłużej bawili w Caracas, ja miałem wyjątkową okazję odbyć z Lechem długą krajoznawczą wyprawę po całej prawie Wenezueli, nie wykluczając regionu andyjskiego.
—■ Siadaj, jedziemy — komenderował Lech i kazał opowiadać o wrażeniach z moich dopiero co ukończonych podniebnych „lotów". Wysłuchał mnie uważnie, a potem zapowiedział wizytę u państwa... Kowalskich mieszkających w Meridzie.
— Trochę smutne będzie spotkanie — mówił mój cicerone — ojca rodziny już nie poznasz. Zginął w wypadku samochodowym tu, na carratera transandina. Takie widocznie przeznaczenie. Tysiące razy nadstawiał łba w naszych formacjach we Włoszech i wychodził z tego cało, a tu... — zamyślił się Lech, również dawny żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.
jechaliśmy ulicami miasta do centrum. Obok fragmentów zupełnie nowoczesnych klasyczny plac Bolivara wy
dawał się oazą historii. Osiemnastowieczna katedra i pałac arcybiskupi dominowały nad sąsiadującymi budowlami, jakkolwiek tuż obok tętniło życiem centralne mercado, gdzie wszystko można było kupić i sprzedać, podobno nawet tanio. Grube derki, wenezuelskie poncha, koszyki, maty, kapelusze, folklorystyczne lalki oraz niezliczone ilości jarzyn, warzyw i innych produktów spożywczych. Do ciekawszych stoisk należały małe krami ki z ziołami mającymi pomagać na „złe oko", przeziębienia i bóle brzucha.
Do tego wielkiego targowiska przylegała centralna część miasta z bankami, sklepami i całym miejskim biznesem. Tu właśnie w Officio Trujillo poznałem przemiłą rodzinę Kowalskich, zespołowo prowadzącą discoteca internacional, czyli duży sklep muzyczny z płytami, nagraniami, instrumentami. Alicia de Kowalski — mama, Ricardo A. Kowalski — syn i Raquel Kowalski -fr córka. Przyjęto nas, jakże inaczej, ze staropolską gościnnością. Lech wspominał z panią Alicją dawne czasy, a Ricardo bez zwłoki zaofiarował się ze swoim samochodem za przewodnika po mieście Merida, stolicy stanu o tej samej nazwie.
Wędrowaliśmy w sumie po sławnym grodzie i okolicach prawie trzy dni, syciliśmy wzrok urokami wenezuelskiego Zakopanego. Wrażenia miałem bardzo zróżnicowane, podobnie jak różne były uroki miasta. Ricardo pokazał nam wszystkie place, niezliczone parki stworzone przez samą naturę i trochę tylko zagospodarowane przez ludzi, stare i nowe zabudowania Uniwersytetu Andyjskiego, na którym studiuje kilkanaście tysięcy studentów na wielu wydziałach, takich jak: prawo, farmacja czy jedyny w kraju wydział inżynierii leśnej. Poprzednikiem dzisiejszego uniwersytetu było seminarium założone przez biskupa de Lorar w roku 1790. W starym budynku mieszczą się dziś władze uniwersytetu, najnowszą natomiast część uczelni stanowią wspaniałe gmachy leżące za miastem u stóp gór, a zajmujące ponad sto tysięcy metrów kwadratowych. Być może w pięknej górskiej scenerii, w kryształowo czystym powietrzu nauka studentom idzie lepiej niż w stołecznym Caracas. Nieoceniony Ricardo na wspomnienie o dobrym powietrzu nie omieszkał z uzasadnioną
dumą powiedzieć, .również woda w tych podgórskich okolicach słynie z nadzwyczajnej czystości i smaku.
W mieście Merida i jego najbliższych okolicach oprócz przepięknych storczyków i rzadkiej piękności krajobrazów zobaczyłem coś, co bardzo mnie zdumiało, mimo że nie uważam się za miłośnika botaniki. W wielu miejscach miasta bowiem oglądać można wielkie drzewa pokryte pokaźnym listowiem i długimi jasnymi w kolorycie... brodami. Wydawało mi się, że podobne kompozycje dendrologiczne widywałem, jak dotąd, wyłącznie na trzęsawiskach Florydy i w niektórych co bardziej podmokłych partiach dziewiczego lasu na Nowej Gwinei. Tymczasem tu, w górach, długie delikatne brody wisiały w dostojnym bezruchu lub powiewały lekko na wietrze, płynącym gdzieś z wierzchołków Sierra Nevada.
Pytam Ricarda, ale dla niego jest to widok tak zwyczajny, że wręcz nie rozumie o co mi chodzi.
— Te brodate drzewa? Nazywamy je barba e palo. Dekoracyjne, prawda? — obudził się w nim lokalny patriotyzm. — Samo drzewo nazywa się tutaj bucar'e. I chyba brody mu raczej nie szkodzą, skoro wygląda tak zdrowo.
Pod pomnikiem Humboldta, Bonplanda i muła, ustawionym na jednej z ulic miasta, dowiedziałem się od señora Kowalskiego, że Meridę założył już w roku 1558 kapitan Juan Rodrigez Suarez i obdarzył ją nazwą Santiago de Merida de los Caballeros. Ten zaczątek ludzkiej osady w sercu majestatycznych Andów przesunął następnie na miejsce dzisiejszego, liczącego około stu tysięcy mieszkańców miasta sławny kawaler Juan de Maldonado.
Do innych, aczkolwiek znacznie świeższych wydarzeń należało wybudowanie na mesecie lotniska. Praca była trudna, trwała długo, a lotnisko nie jest niestety należycie wykorzystywane. W tej okolicy z górami nie ma żartów. Często zsyłają one na aerodrom chmury i wówczas lotnisko oczywiście musi być zamknięte. Nic dziwnego więc, że loty do Meridy odbywają się przez znaczną część roku na zasadzie: , ¿a mol ot przyleci, jak przyjdzie jego pora".
Z rodziną Kowalskich żegnaliśmy się przy obiedzie w hotelu Gran Balcón. Posiłek uprzyjemniał nam widok rzeki Chama, toczącej swe wody daleko w dole.
Na obiad składały się same specjalności kuchni andyjskiej, a więc el calentaito, coś w rodzaju miejscowej żu- brówki, sopa de arvejas, podobna do naszej jarzynowej, i oczywiście la Trucha, czyli pstrąg z przeczystych górskich potoków. Tradycyjnym deserem andyjskim może być poncz, lecz także słodycze — dulces Abrillantos, oparte na śmietanie zdobionej kolorowym cukrem.
Uporawszy się z obiadem Lech i ja pożegnaliśmy andyjskich Kowalskich i ruszyliśmy ponownie na trasę, aby podążyć ku odległemu, pogrążonemu w upale Maracaibo.
Droga w dół była przepiękna, pełna zakrętów, a za każdym z nich otwierał się inny, nie mniej porywający od poprzedniego widok. Niektóre góry były ufryzowane tarasami, niczym na Filipinach czy w Peru. Strome poletka, po których wół lub krowa z mozołem wlokły prymitywny pług, wyglądały bardzo archaicznie, ale widzieliśmy również wielkie pola całe poświęcone hodowli goździków. Tutejsi wieśniacy to lud niezwykle pracowity, z trudem wydzierający ubogiej ziemi potrzebne mu płody.
Niegdyś Cordillera de Merida zamieszkiwali Indianie Timotes, spokrewnieni z wielką rodziną Czibczów. Obecnie niesłychanie rzadko spotkać można w zagubionych wioskach nielicznych Indian czystej krwi z tego plemienia. Przodkowie ich byli znakomitymi rolnikami na długo przed hiszpańską konkwistą. Potrafili w trudnym górskim terenie uzyskiwać wysokie plony kukurydzy, manioku, ziemniaków, a nawet kakao.
Przodkowie dzisiejszych mieszkańców wenezuelskich Andów wieki całe budowali swoje sztuczne tarasy i umieli je nawadniać. Słynęli również jako utalentowani garncarze, wyrabiający z gliny pięknie zdobione naczynia.
Dzisiejsi mieszkańcy Andów zachowują dawne obyczaje. Szanują starców i są przekonani, że zło, jeśli pleni się wśród nich, to pochodzi z nizin. W całej Wenezueli an- dyjczyk uchodzi za wzór uczciwości i pracowitości.
Mieszkańcy górskich terenów Wenezueli używają okryć zwanych ruanas, stanowiących odpowiednik argentyńskiego poncho. Są to dwa zeszyte ze sobą koce utkane na domowym warsztacie z otworem na głowę. Na co dzień nosi się ruanę w taki sposób, aby koc, zwykle grana
towy, był na wierzchu; od święta zaś po odwróceniu ruany
— pyszni się na wierzchu koc czerwony, a granatowy z kolei pełni rolę podszewki. Uzupełnieniem jej jest duży fil- cowy kapelusz naciągnięty głęboko na oczy. Ruana broni swego właściciela przed upalnym słońcem, lecz także przed deszczem, śniegiem i wiatrem. Może mu służyć za materac, kołdrę i poduszkę. Zatem jest to wdzianko prawdziwie uniwersalne i zawsze modne, od wieków.
W Andy zawitała także zaraza turystyki. Patronuje jej poczciwy, odziany w ruanę, rumiany na gębie Andinito, pieczętujący swoją postacią poczynania biur turystycznych stanu Menda. Przy drodze widuje się teraz dużo hoteli, zajazdów, restauracji i małych jadłodajni. Tu i ówdzie widnieje coś NAJ... „Najwyżej położona w Wenezueli stacja benzynowa", „najpiękniejszy widok w promieniu stu kilometrów", „najczystsze jeziorko i najsmakowitszy pstrąg".
Po przejechaniu pierwszej setki kilometrów dociera się do Pico Aguila — Szczytu Orła. Wiedzie tędy Carratera Transandina, która w tym właśnie miejscu sięga przeszło czterech tysiący dwustu metrów. Stoi tu pomnik z tytułowym orłem na szczycie i dzwonem upamiętniającym przejście przez Andy bosonogiej armii Bolivara. Trudno dziś wyobrazić sobie przemarsz wygłodzonej, praktycznie nieodzianej armii Libertadora, która zaskoczyła po drugiej stronie gór oddziały hiszpańskie i zwyciężyła je.
Straszliwa musiała to być golgota dla armii złożonej głównie z llaneros, czyli ludzi urodzonych i żyjących na rozległych stepach pełnych wody lub gorącego słońca. Dziś w pobliżu pomnika czczącego pamięć tych straceńców zbudowano gospodę, jej właściciele robią z pewnością dobre interesy.
Na wysokości ponad czterech kilometrów jest po prostu nieprzyjemnie, najczęściej mglisto i zaledwie kilka stopni ciepła.
Zatrzymują się tu więc wszystkie samochody, a ich pasażerowie wychynąwszy z ciepłego wnętrza wozu marzną natychmiast i biegną co sił do gościnnych pomieszczeń, gdzie czeka ich gorący posiłek, takaż czekolada lub coś mocniejszego. Postój w pobliżu Pico Aguila należy do czynności rytualnych nie tylko turystów. Rzadko jednak
daje on okazję do podziwiania widoków. Niskie chmury, mgła kryją zwykle rozległe krajobrazy pełne czarnych skał i gołych kamienistych pagórków.
W okolicach Przełęczy Orlej, a więc na wysokości między trzema a pięcioma tysiącami metrów, krajobraz jest ponury. Morenowe zwaliska kamieni, gołe skały i chłód. Na tych wysokościach rozciąga się obszar zwany paramo, niegościnny dla roślin i człowieka. Te ponure płaskowyże przybrane są często frailejonem, rośliną o liściach zbliżonych do gigantycznej szarotki, która strzela w pewnych okresach złotymi kwiatami na łodygach sięgających trzech metrów! Kiedy patrzy się na pokryte frailejonem wielkie połacie pochyłych stoków, w człowieku wzbiera szacunek dla nieokiełznanej w swej pomysłowości przyrody.
Po opuszczeniu tej niegościnnej krainy przyjemnie znaleźć się w zielonej kotlinie rzeki Motatan, nad którą leży malownicze miasteczko Timotes. Dalej znowu pełna zakrętów droga, prowadząca a to nader blisko wysokiego urwiska rzeki, a to po skalnej półce, pod jaką rozciąga się przepaść. Nie jest ta droga łatwa dla kierowcy, który cały czas musi jechać z nadzwyczajną uwagą, pamiętając, że mnóstwo żelaznych krzyżyków lub pobielonych kamieni to jedyna pamiątka po nieostrożnych. Nagrodą za poprawne wykonanie górskiego rajdu może stać się postój w niewielkim, acz uroczym miasteczku Valera. Stare domostwa pobudowane na planie hiszpańskich osiedli, piękne widoki, radość z pokonania gór oraz wygodne fotele przy stoliku w fuente de soda barwią podróżnemu życie w takich chwilach. Z Valery niedaleko już do granicy stanu Zulia, gdzie w pobliżu wielkiego jeziora Maracaibo zaczyna się całkiem inna Wenezuela.
Hiszpanie w imponującym tempie poznawali wybrzeże dzisiejszej Wenezueli. W roku 1498 Krzysztof Kolumb, podczas swojej trzeciej podróży, żeglował u ujścia Orinoko, a już w sierpniu 1499 ojciec chrzestny Wenezueli Alonso de Ojeda wraz z Amerigo Vespuccim odbył dziewięciodniową przejażdżkę po jeziorze Maracaibo. Obaj żeglarze nie podejrzewali, że pod stępką ich kruchych statków znajdują się prawdziwe skarby. Ojeda, jak i inni europejscy odkrywcy, w Ameryce Południowej szukał przede wszystkim złota.
Początkowo więc nie zwracano nawet uwagi na fakt, że Indianie używają cuchnącej cieczy do uszczelniania swoich prymitywnych łodzi. Później zaczęli naśladować Indian francuscy i angielscy bukanierzy, grasujący po Morzu Karaibskim.
Ale eksport ropy z Wenezueli do Europy zaczął się już w połowie XVI wieku, a dokładnie w roku 1539. Wtedy to pierwsza baryłka ropy została wyekspediowana na dwór hiszpański jako... lekarstwo na podagrę króla Karola V.
Do miasta Maracaibo wjeżdża się przez most, przerzucony przez jezioro Maracaibo w jego najwęższym miejscu, noszący imię generała Urdanety. Tędy najłatwiej wjechać do milionowej metropolii, stanowiącej swego ro-
dzaju zlepek kilku miejscowości. Nie trzeba dodawać, że sprawcą takiego kształtu miasta była nafta. Tak jak w brazylijskim Santosie każdy niemal dom zbudowano z ziarna kawowego, tak tutaj stymulatorem wszystkiego była i jest nafta. Wystarczy powiedzieć, że tylko w latach sześćdziesiątych w tym smażącym się w upale mieście wybudowano ponad sto wieżowców. Stąd też wywodzą się tak znaczne różnice w wyglądzie poszczególnych dzielnic. Kwartały małych, charakterystycznych dla dawnych czasów biednych domków sąsiadują z luksusowymi willami, nowoczesnymi centrami handlowymi; szkło i beton po sąsiedzku ze słomianą niemal strzechą.
Za datę założenia Maracaibo uznaje się rok 1510. Później założone osady (w roku 1529 przez Niemca Alfinge- ra, a następna w 1569) upadły i dopiero Nueva Zamora rozwinęła się należycie i tworzy dziś „stolicę nieba". Tak bowiem niektórzy poetycznie nazywają Maracaibo, założone przez Alonso Pacheco. Nazwa oczywiście znowu związana jest z naftą, bogactwo bowiem wylewające się z okolicznych szybów naftowych skłaniało ludzi do poetycznych uniesień.
Wrażenia z „niebiańskiego" miasta nie należą jednak do tych emocji, które pamięta się całe życie. Obezwładniający upał, różnorodne zapachy dobiegające zewsząd w przeciętnym Europejczyku budzą tęsknotę za jakimś chłodnym pomieszczeniem, w którym znajdowałby się duży kufel chłodnego piwa z dekoracyjną pianką. Sami Wenezuelczycy niechętnie jeżdżą do Maracaibo, strasząc się zawsze wysoką temperaturą panującą w tym mieście. W obrzydzaniu podróży do drugiego co do wielkości miasta Wenezueli celują zwłaszcza caraqueños, czyli mieszkańcy Caracas, dumni ze swojej stosunkowo chłodnej doliny, pożeranej przez miejską zabudowę.
W Maracaibo jest dość szczególna organizacja ruchu kołowego. Ustalono bowiem, że avenidas wytyczone w kierunku wschód-zachód mają pierwszeństwo przed ruchem na ulicach prowadzących z północy na południe. Oczywiście, jakżeby inaczej, istnieją od tej reguły wyjątki i niektóre stare ulice mają status avenid. Stąd przy odrobinie szczęścia można w tych okolicach zobaczyć tak pię
kne wypadki drogowe, że aż radują się serca wrogów motoryzacji.
Mimo to wszyscy kierowcy jeżdżą po mieście szalenie szybko i starają się przechytrzyć współuczestników ruchu. Niezwykle dobrym miejscem do fotografowania efektownych zderzeń jest niezmiennie 72 ulica.
Maracaibo ma tylko jedną górę. Liczy sobie ona około... piętnastu metrów i wznosi się w dzielnicy Santa Rosa. Gdyby ktoś chciał jednak koniecznie zobaczyć miasto z lotu pelikana, może dostać się na pięćdziesięciometrową wieżę El Mirador, tkwiącą dostojnie w parku o tej samej nazwie.
Innym szczytowym punktem w mieście, znajdującym się w pobliżu Plaza Obelisco de la Republika, charakteryzującym się piękną kolorową fontanną, jest gmach Banco Union. Tam na ostatnim piętrze mieści się najbardziej ekskluzywny klub w całym Maracaibo, gdzie porcja whisky kosztuje trzy dolary, a za butelkę tego trunku pobiera się dolarów siedemdziesiąt.
Najsłynniejszą budowlą w mieście jest niewątpliwie kościół La Chinquinquira. Kryje on w swym wnętrzu drewniany wizerunek Matki Boskiej, znaleziony przed wiekiem w falach jeziora Maracaibo.
Stare miasto w Maracaibo rozciąga się między aveni- dami Bella Vista i Padilla. Jest ono zabudowane kolorowymi domami, pyszniącymi się balkonami z żelaznymi kratami, zza których niegdyś zalotnie wyglądały na ulice urodziwe señority. Dziś dzielnica ta zwie się Santa Lucia i zdaje się mieć niewiele wspólnego z wszechobecną w Maracaibo naftą.
Podobnie przedstawia się sprawa ze starymi domami w okolicy maleconu nad brzegiem jeziora, gdzie przybywają rankiem i wieczorem rybackie łodzie, aby sprzedać z burty swoją zdobycz. Avenida Libertador prowadzi stąd do głównego portu handlowego. W pobliżu istnieją jeszcze tereny (niedaleko lotniska), które w ramach modernizacji pochłonie miasto. Kręgosłupem będzie arteria Paseo del Lago; projekt już istnieje, a brak jeszcze, wskutek bieżącej recesji, funduszy na budowę.
Maracaibo, którego główne dochody pochodziły nie
gdyś z podatków od kolumbijskiej kawy, położone jest przy przewężeniu jeziora o tej samej nazwie. W tym rejonie nie widać królestwa ropy. Aby je zobaczyć, aby ujrzeć szyby osadzone na wodach jeziora, tak intrygująco pokazywane na kolorowych pocztówkach, trzeba jechać daleko na południe, aż do Cabimas. Tam zaś dostęp do jeziora jest niemal zablokowany przez srebrne zbiorniki i instalacje rafinerii Lagoven, kompanii powstałej po znacjonali- zowaniu Creole Petroleum Corporation. Szybkie promy przewożą tu robotników z Cabimas i innych nadbrzeżnych osad do szybów osadzonych pośrodku jeziora.
Przy dzisiejszej daleko zaawansowanej technologii nie trzeba budować już tych masywnych, kosztownych struktur sterczących z wód jeziora. Lagoven, największa kompania wenezuelska, sama ma dwa tysiące szybów. Współczesna metoda to wiercenia z ciężkich barek, które transportują wieże z szybu do szybu. Eksploatacja barki dochodzi do dziesięciu tysięcy dolarów dziennie, a cztery, pięć dni wiercenia do trzech i więcej tysięcy metrów wynosi ponad trzysta tysięcy dolarów. Współczesne wiercenia sięgają poniżej pięciu tysięcy metrów, a wtedy trzeba inwestować miliony dolarów, zanim dostanie się pierwszą kroplę ropy z nowego ujęcia.
Aby dostać się na południowy brzeg jeziora, najwygodniej przejechać raz jeszcze dziewięciokilometrowy most Urdanety, zwany popularnie puente sobre del Lago. Po drodze z wysokiego przęsła rzucić można okiem na dwie małe wysepki. Na jednej z nich znajduje się kolonia trędowatych, na drugiej mieszkają wyłącznie pelikany.
Wschodni brzeg największego jeziora tego kontynentu zajmują ogromne farmy hodowlane. Tu, w stanie Zulia, hoduje się prawie jedną trzecią bydła całej Wenezueli.
Na południowym krańcu wielkiej wody wpada do jeziora wiele rzek, pośród których trzy są najważniejsze: Zulia, Escalante i Catatumbo. Zwłaszcza rzeka Catatumbo słynie w świecie, ponieważ nad jej brzegami od stu lat obserwować można nie wyjaśniony dotąd fenomen, jakim jest Farol de Maracaibo (latarnia Maracaibo), szczególnego rodzaju bezgłośne błyskawice, od zmroku do świtu rozświetlające tutejsze niebo.
Południowe wybrzeża jeziora to królestwo drzewka kakaowego, owocującego przez mniej więcej trzy dziesięciolecia, uprawy trzciny cukrowej i bawełny. Występują tu również, mimo tragicznego przetrzebienia dawnych lasów, drzewa hebanowe i mahoniowe, sprawiające, że region ten uznaje się za największe centrum drzewiarstwa w Wenezueli.
Największym problemem jednak dla jeziora Maracaibo w całości jest tragiczne skażenie środowiska. Przecież ponad siedemset zakładów przemysłowych usytuowano nad jego brzegami. Na przykład El Tablazo, wielki kompleks petrochemiczny, jest jednym gigantycznym kłopotem rzą- du od chwili powstania w roku 1968. Ktoś stwierdził nawet, że Tablazo przypomina „narodziny chorego dziecka, które wprost z łona matki trafiło do działu intensywnej o- pieki”.
Obliczony wyciek ropy na jeziorze Maracaibo sięga około dwudziestu tysięcy baryłek rocznie, a zapewne jest jej znacznie więcej. Znacjonalizowany przemysł naftowy stale wydaje miliony boliwarów, aby skutecznie zapobiegać wyciekom.
W czerwcu 1914 roku w pobliżu Cabimas zaczął produkcję pierwszy wenezuelski szyb produkcyjny Zumaque Nr 1, a w styczniu 1977 w tym samym miejscu odbyła się uroczystość zwiastująca nacjonalizację przemysłu naftowego w Wenezueli. Dokonał jej prezydent Carlos Andres Perez.
Pierwszy szyb na wodach jeziora zbudowano w 1926 roku. Między tymi dwiema datami zdarzyło się wiele i okres ten stanowi w historii Wenezueli czas niezwykle doniosły. Obecnie Wenezuela, zwłaszcza rejon jeziora Maracaibo, dostarcza 12,5 procent światowej produkcji nafty, to jest prawie 2,5 miliona baryłek dziennie (aż do obecnego spadku produkcji światowej). Ropa dawała krajowi 90 procent z osiemnastomilionowego dochodu narodowego.
Pierwsze wiadomości o wenezuelskiej nafcie dał włoski
kartograf, który w 1841 roku wspomniał w swoich notatkach, że obserwował „fontannę nafty". Było to w pobliżu Trujillo i Cu mana, czyli dość daleko od Maracaibo.
W roku 1865 prezydent stanu Zulia udzielił pierwszej koncesji na „wiercenie, produkcję i eksport petroleum lub naptha, lub jaka inna jest nazwa ropy, która znajduje się w ziemi". Pierwszym klientem stanu Zulia był Amerykanin Camilio Ferrand, ale po roku... zbankrutował.
Dziesięć lat później plantator kawy w sąsiednim stanie Tachira odnotował, że po trzęsieniu ziemi pokazała się ropa naftowa. Wkrótce potem powstała Compaña Nacional Minera Petrolia de Tachira, pierwsza kompania naftowa na ziemi wenezuelskiej.
Po roku 1899 władzę objął generał Cipriano Castro. Jego rząd udzielił znacznych koncesji oraz ustanowił nowe prawo górnicze, wprowadzające między innymi cenę stu dwudziestu centów amerykańskich od tony. Przemysł naftowy w pełnym tego słowa znaczeniu rozwinął się dopiero za czasów prezydentury Gomeza (lata 1908—1933).
Pierwszego eksportu dokonała w 1924 roku kompania Lago Petroleum, w całości należąca do Standard Oil, która wybudowała rafinerię na Arubie. W następnym roku wydobycie wynosiło już 40 milionów baryłek. Ciekawe, że prezydent Petroleos de Venezuela pod koniec lat siedemdziesiątych ocenił rezerwy na 30 miliardów baryłek, czyli więcej niż cała produkcja od pięćdziesięciu lat.
W 1926 roku eksport nafty wenezuelskiej osiągnął szczyty. Szyby nadmiernie eksploatowano, zarządzono więc, że nie wolno budować szybów oddalonych od siebie mniej niż 75 metrów. W roku 1928 odkryto olbrzymie pole nazwane Quiriquire na południe od Maturin (przybliżone obliczenia oceniały je na 800 milionów baryłek). W następnych latach wydobycie wciąż rosło.
Oto jak wygląda skrócona metryka nafty wenezuelskiej: Rok 1929 — 100 kompanii naftowych, 1932 — 1000 produkujących szybów, 1934 — 200 milionów baryłek. 1939 — 200 milionów baryłek rocznie, z czego 14 milionów przerabianych przez wenezuelskie rafinerie. W 1946 roku — dzienna produkcja osiągnęła milion baryłek.
w 1955 — dwa miliony. W 1960 roku na spotkaniu w Bagdadzie Iran, Irak, Kuwejt, Arabia Saudyjska i Wenezuela utworzyły OPEC, w 1966 — produkcja osiągnęła 3 879 353 baryłki dziennie. W 1977 roku przemysł naftowy został upaństwowiony.
Oficjalne urzędowe dane podają, że w roku 1928 wydobywano 18 milionów ton ropy, w 1929 — 20 milionów, w 1930 — 19 milionów, w 1931 — 18 milionów, w roku 1932 — 16 milionów, w 1933 — 18 milionów i w roku 1934 — 20 milionów ton ropy.
W dalszych latach notuje się oficjalnie wydobycie: Rok 1938 — 133,9 milionów ton, w roku 1965 — 170 milionów ton, a w roku 1970 — wydobywano aż 183 miliony ton.
W latach 1936 — 1985 produkcja ropy naftowej w Wenezueli wahała się w granicach 2,3 do 2,5 miliona baryłek dziennie, co daje około 130 milionów ton rocznie.
Maracuchos, mieszkańcy Maracaibo, opowiadają dowcip
o dwóch Amerykanach przybyłych do pracy na tutejszych polach naftowych. Zobaczyli oni starego człowieka, który żuł chimo, czyli tytoniową prymkę, i spluwał gęsto czarną śliną. Na ten widok jeden z Amerykanów powiedział: „dobrze żeśmy tu przyjechali, oni mają tak dużo ropy, że nawet ją jedzą”.
jednym z bardziej interesujących miejsc w Maracaibo jest budynek Teatro Bellas Artes. Mieści on w sobie nie tylko tytułowy teatr, lecz także galerię sztuki, restaurację oraz coś w rodzaju sklepu naszej Cepelii. Znaleźć można tutaj pięknie tkane kilimy i niesłychanie barwne makaty, pełne jaskrawych agresywnych kolorów. Są to dzieła wywodzące się bezpośrednio z kultury Indian Guajiro, tutejszych autochtonów. Ludzie ci zajmowali i zajmują tereny półwyspu Guajiro, które Wenezuela dzieli z Kolumbią. Ten pusty, dziki kawał lądu, pełen piachu i skał wzbudził zapewne u Indian tęsknotę do świata kolorów i stąd chyba wywodzi się ich sztuka.
Obecnie do najbardziej znanych artystów indiańskich
należą Luis Montiel i Teresa Gonzales. Dzieła tej pary docierają nawet do Ameryki Północnej i zyskują dobre ceny. Warto wspomnieć, że pani Gonzalez posiadła swe umiejętności podczas dwuletniego okresu blanquen. Obyczaj ten polega u Indian na całkowitym odcięciu od światła i słońca dojrzewającej do małżeństwa dziewczyny na 24 miesiące. Biała skóra ma uczynić z niej bardziej ponętny obiekt dla przyszłego męża. Dwa lata w ciemnicy! Rzeczywiście, można zatęsknić za jaskrawymi kolorami w tkanym kocu czy makatce.
Indianie Guajiro żyją obecnie w dwóch państwach. Większość półwyspu należy bowiem do Kolumbii, a tylko niewielki skrawek wybrzeża od strony Zatoki Wenezuelskiej do kraju Bolivara. Niezliczone razy rozpatrywano już na szczeblu państwowym pretensje i układy graniczne, ale na dobrą sprawę Indian Guajiro nigdy to nie obchodziło. W praktyce nie uznawali oni i nie uznają do dziś linii de- markacyjnej dzielącej ich na obywateli dwóch państw. Granica jednak jest im potrzebna, a może wręcz niezbędna. Indianie Guajiro przecież lubią trudnić się przemytem.
Aby się o tym przekonać, wystarczy wybrać się w kierunku Sinamaica, do miejscowości leżącej na wschód od jeziora. W pobliżu ujścia do morza rzeki Limon leży miejscowość Santa Rafael de Mojan z osławionym rynkiem indiańskim. Jeśli ktoś spodziewa się tu znowu kolorowych ma-katek i dzianiny, srodze się pomyli. Tutejszy rynek to rynek przemytników. Ubrania, owszem, ale z Hong Kongu, ponadto japońskie radia, angielskie cukierki, francuskie perfumy i holenderskie sery. Aż serce rośnie, jak pracują tutejsi Indianie. Wszystkie towary zalegające rynek w Mojan to przemytniczy urobek najczęściej indiańskich kobiet, wędrujących przez rzekę Limon w swoich mantach, czyli długich niby-sukniach, idealnie nadających się do szmuglu.
Oczywiście, kontrabanda na kolumbijsko-wenezuel- skiej granicy nie ogranicza się tylko do „grzbietówki". Przez granicę przenikają całe konwoje ciężarówek z dobrami, które można korzystnie sprzedać, zawsze drożej niż u sąsiada. Do towarów przemycanych w dużej skali z Kolumbii do Wenezueli należy przede wszystkim wołowi
na. Dochodzi do takich paradoksów, że jeśli na podstawie międzypaństwowej umowy importowej dociera do Maracaibo mięso od sąsiada, okazuje się, iż nie można go składować, bo magazyny napełniono już przedtem przemytniczym sposobem. Również benzyna, tańsza w Wenezueli, w dużych ilościach wędruje przez granicę w kierunku Kolumbii.
Indianie Cuajiro, zamieszkujący swój niegościnny półwysep, po pojawieniu się Europejczyków jako jedni z nielicznych zaniechali zbieractwa i zajęli się hodowlą, która z biegiem lat stała się bogactwem tych ludzi. Wiele rodzin ma obecnie tysiące sztuk bydła, a ich doświadczenia hodowlane wywodzą się jeszcze z XVI wieku. Guajirowie rzadko jednak zabijają swoje bydło dla siebie, raczej handlują nim lub używają jako tak zwanej ceny za żonę.
Ich domostwa nadal są prymitywne, nie przywiązują wagi do komfortu. Niemniej słyną z wyplatania pięknych i być może najwygodniejszych w całej Południowej Ameryce hamaków. Jest to również jedyny przedmiot, jaki zabierają ze sobą ruszając z bydłem na nowe lub odległe pastwiska. W najnowszych czasach Guajirowie okazują więcej chęci do osiedlania się, szczególnie w okolicach Maracaibo. Zdarzają się też już w tych osiedlach cement i cegły jako budulec.
Guajirowie dzielą się na wiele grup rodzinnych, zwanych sibs. Związki w takich grupach są silne i owe sibs stanowią dla Guajiro prawdziwą świętość. Zapewne takie grupy, spełniające swego rodzaju rolę instytucji ubezpieczeniowej, pozwoliły Indianom Guajiro przetrwać do naszych czasów. Życie jednostek jest zawsze chronione przez sibs i często bezpośrednie związki krwi w takich układach są słabsze niż te wynikające ze wspólnoty. Moc sibs wynika bezpośrednio z ilości posiadanego bydła. Także atrakcyjność dziewcząt danego sibs oparta jest na ilości bydła. Jeśli dziewczyna w ramach swojej wspólnoty wychodzi za mąż, bydło posagowe otrzymuje nowy właściciel, ale mleko, masło, sery są rozdzielane członkom sibs. Bydłem może być także skompensowane morderstwo lub kradzież. W obu przypadkach liczba bydła musi być znaczna, aby zaspokoić naruszony honor poszkodowanej sibs.
Według znawców zagadnienia dzieci Guajiro nie mają łatwego życia. Już w wieku czterech, pięciu lat nakłada się na małego chłopca wiele obowiązków, jak na przykład konieczność wstawania o trzeciej i spędzania całego dnia, aż do zmierzchu, na pilnowaniu kóz czy owiec. Mała dziewczynka też przyuczana jest do zastępowania matki w jej obowiązkach. Młodzież przyzwyczaja się do bezwzględnego posłuszeństwa stosując różnorodne kary, takie jak chłosta, odbieranie żywności, a nawet przypalanie rozpalonym żelazem.
Współcześnie socjologowie obserwują przemiany w życiu co młodszych Indian Guajiro i stwierdzają, że coraz częściej bez żalu opuszczają półwysep stanowiący ich siedliska od stuleci i szukają nowego sposobu życia. Dziś już ponad dziesięć tysięcy Indian osiedliło się w pobliżu drogi prowadzącej z Maracaibo na półwysep. Nowe domostwa w osadach Tierra Negra, Los Olivos czy Coruba są liche. Większość osiadłych tu Indian to ludzie skrajnie biedni i zwykle wykonujący tylko dorywcze prace. Również szczepowe związki rodzinne znacznie się rozluźniły w tych nowych, trudnych warunkach bytowania.
W Maracaibo, rzecz jasna, żyją i mieszkają również Polacy. Kilka rodzin ze starej, co tutaj oznacza powojennej, emigracji, która stworzyła swego czasu niewielką polską organizację pod nazwą „Piast", i spora grupa polskich muzyków sięgająca niegdyś czterdziestu rodzin, stanowiących trzon filharmonii w „stolicy nieba". Skąd ten urodzaj na artystów w dalekim Maracaibo? Oczywiście znowu zawiniła nafta. Razem z zamożnością rosły wśród Wenezuelczy- ków także aspiracje kulturalne, których wyrazem było powstanie w Maracaibo orkiestry symfonicznej. Warunki kontraktowe oferowano dobre, więc grupka muzyków znad Wisły wciąż pęczniała.
— Dziś jest znacznie ciężej Ig mówi pan Jan z Warszawy. — Nastąpiło zahamowanie swobodnej wymiany boli- wara i jego kursowy krach. Proszę pomyśleć, niegdyś dola-
ra można było dostać za cztery boliwary z kawałkiem, dziś potrzeba już niemal piętnastu boliwarów. Pensje pracujących w orkiestrze cudzoziemców skurczyły się zatem więcej niż cztery razy.
— Ale tu ten stan rzeczy jest mniej odczuwalny?
— Na szczęście. Na rynku wewnętrznym wartość boli- wara nie spadła tak drastycznie, ale mimo to moi amerykańscy koledzy z orkiestry niemal natychmiast po wprowadzeniu ograniczeń w wymianie wynieśli się do Stanów. I to jest zrozumiałe. Jeśli założymy na przykład, że zarabiali oni po cztery tysiące boliwarów — to ich pensja w dolarach wynosiła prawie tysiąc dolarów miesięcznie, dziś spadła do dwustu, trzystu.
— A więc exodus?
— Tak. Wyraźny. Dla Polaków, którzy sporą część swoich zarobków transferowali do kraju, brak tej możliwości stawia pod znakiem zapytania cały sens pracy tutaj. Jeśli jeszcze ktoś wpakował się na przykład w zakup gruntu na Florydzie, oczywiście na raty, ma teraz poważne kłopoty. Takie transakcje były do niedawna nader modne. Dziś, pomijając nawet przekazywanie rat, taki kawałek gruntu, przy spadku boliwara, stał się bardzo drogi.
— Słyszałem coś o tym w Caracas. Wielu Wenezuelczy- ków także pokupowało działki, apartamenty w okolicach Miami i teraz ze względu na sytuację stara się ich pozbyć. Ponieważ na taki sam pomysł wpadło jednocześnie bardzo wielu ludzi, ceny lokali czy ziemi gwałtownie spadły.
— Właśnie, ale tam, na Florydzie, z pewnością wielu się obłowiło. Sądzę jednak, że pan naszymi kłopotami nie jest zbyt zainteresowany, jedźmy może zatem na wycieczkę.
Przystałem na tę propozycję z radością. W towarzystwie pewnego sympatycznego waltornisty i wesołego skrzypka pojechałem do Sinamaica, zresztą nie pierwszy raz. Wizyta na sławnej lagunie zaliczana jest do szlagierów turystycznych w Maracaibo, należało więc odświeżyć wrażenia.
Droga niedaleka. Mniej więcej dwie godziny spacerowej jazdy w kierunku północnym, wzdłuż brzegu naszpikowanego plażami, palmami i sprzedawcami ryb lub owoców. Tutaj się wierzy, że papaja rośnie wspaniale, jeśli jest
bita biczem przez ciężarną kobietę, która powinna następnie wbić w drzewko kilka gwoździ na kształt krzyża.
jazda, jak wszędzie w Maracaibo, dość męcząca. Upał doskwiera, ale stopniowo w miarę przybliżania się do jeziora pojawia się coraz więcej zieleni. Finałem jazdy jest boczna droga prowadząca do ujścia rzeki El Limon, wpadającej do laguny Sinamaica.
Zmianę środka komunikacji zwiastuje kilka łodzi z daszkiem, mających nas dowieźć na przestwór słynnego jeziora, oddzielonego mierzeją od fal morskich, jeziora, po którym w ostatnim roku XV wieku już krążyli Hiszpanie.
Sadowimy się wygodnie. Parsknął silnik i oto ruszamy stosunkowo wąskim kanałem obramowanym zielenią. Nieznośny upał ustępuje, z tym większą rozkoszą więc zabieramy się do puszek z piwem, jakie jeden z przezornych muzyków zabrał w foremnej termoskrzynce.
Przed paru laty, kiedy płynąłem tędy po raz pierwszy, zdawało mi się, że zbita plątanina korzeni mangrowców, palm, nieznanych roślin była nie tak gęsta, a teraz chwilami płynęliśmy wręcz w zielonym tunelu, niczym podczas wycieczki w Disneylandzie. Żegluga stawała się coraz przyjemniejsza.
— Winien pan wiedzieć, że właśnie ze względu na ten mikroklimat często tutaj jeździmy z rodzinami. Ten kanał i jezioro to prawdziwa oaza chłodu. W Maracaibo, jak sam pan się przekonał, nawet w pomieszczeniach klimatyzowanych nie jest zbyt przyjemnie, a tu — proszę.
Na brzegu kanału pojawiają się pierwsze palafitos, domki pobudowane na palach. Niektóre mają ściany z przewiewnych mat, inne z desek czy z czegoś w rodzaju fibry. Wiele z nich pomalowano na farbkowo lub na zielono. Większość ma dachy pokryte blachą. W porównaniu z klasycznym domkiem z palmową strzechą owe zdobycze cywilizacji prezentują się nędznie. Pod taką nagrzaną słońcem blachą mieszka się zapewne jak w piekarskim piecu.
Wreszcie koniec kanału, docieramy do miejsca, skąd widać większy akwen wodny.
— Ta laguna — słyszę od swoich towarzyszy — jest
mocno rozgałęziona. Poszczególne grupy domków czy owe nawodne wsie mają swoje oddzielne nazwy. Tu od niepamiętnych czasów mieszkali Indianie i tu właśnie zastali ich hiszpańscy odkrywcy. Oczywiście wszystkie chaty tkwią na wodzie i podstawowym środkiem komunikacji są czółna, chociaż niektóre skupiska domków połączono między sobą kładkami.
W pobliżu przemykają długie czółna mieszkańców Sina- maica, wyposażone w przyzwoite silniki Johnsona. Laguna jest rozgałęziona i w jej zakolach raz po raz pojawiają się nowe skupiska kolorowych domków. Jakkolwiek ludzie żyją tu od wieków, nic się zasadniczo na lagunie chyba nie zmieniło, wykluczając oczywiście zastąpienie wioseł spalinowym silnikiem.
— Bardzo lubię tutaj przyjeżdżać w powszedni dzień — zwierza się jeden z moich towarzyszy. — Wtedy laguna tętni pełnią życia. Ponieważ wszystko tu dzieje się na wodzie, więc na przykład o godzinie, kiedy kończą się lekcje w szkole na palach, aż roi się od łódek, łódeczek, którymi dziatwa szkolna wraca do domu. Pewnego dnia udało mi się również zobaczyć tutejszy pogrzeb. Odbywa się to w ten sposób, że nieboszczyk leży w dłubance i z udziałem krewnych opływa statecznie jezioro, a dopiero po takiej rundzie trafia do wrót kościoła.
I my pływamy statecznie po lagunie Sinamaica popatrując na tkwiące w wodzie domy. Nie są one zwykle wielkie i zawierają we wnętrzu dwa, trzy pomieszczenia, które muszą służyć całej rodzinie. Najwięcej widać w tych nawodnych osiedlach dzieci pluskających się w wodzie. Są one prawdziwym bogactwem mieszkańców laguny. Nasz przewoźnik też oświadczył z dumą, że jest autorem jedenaściorga dzieci.
Z wody widać wyraźnie, iż chaty na palach nie są bynajmniej przeładowane sprzętami. Trochę naczyń kuchennych rozwieszonych na ścianach, jakieś worki, woreczki, mniejszy lub większy stół i kilka hamaków spełniających rolę łóżka, krzesła i kanapy.
Mieszkańcy laguny ze względów praktycznych, a może również estetycznych dbają o swoje przydomowe ogródki. Czasem aż nierealnie wygląda palma kokosowa
zdająca się wyrastać wprost z wód laguny. Tymczasem mieszkańcy Sinamaica, nauczeni doświadczeniem, potrafią budować na wodzie swoje przyzagrodowe ogródki. Zależnie od głębokości wody tworzą sztuczne wysepki z mułu, korzeni mangrowych, skorup kokosowych i innego materiału, a z odległego brzegu przywożą trochę ziemi, na której sadzą kwiaty, czasem jakieś warzywa, a nawet wspomniane palmy. Nierzadko widać też dwie lub trzy kury, a czasem jakiegoś uwięzionego za nogę prosiaczka. Mieszkańcy mający pod podłogą głębszą wodę radzą sobie w ten sposób, że wbijają dodatkowe pale w dno laguny, łączą je belkami i budują w ten sposób coś w rodzaju pomostu. Potem przywożą czółnem ziemię i oto znowu na jeziorze wykwita nowa palma czy cieszące oko kolorowe kwiaty.
— To wszystko wygląda dość dekoracyjnie i może nawet interesująco. Indianie żyją od pokoleń na wodzie, ale tak naprawdę — mówi waltornista — trwanie tych osad jest wspomagane przez władze. Ludzie ci mieszkają na lagunie, ponieważ otrzymują pomoc pieniężną od państwa. Inaczej, być może, te palafitos dawno zniknęłyby już z powierzchni jeziora. Wszystkie szkoły, budynki publiczne pobudowano za państwowe pieniądze, podobnie jak instalacje elektryczne i inne udogodnienia. Tutejsi mieszkańcy wywodzą się ze szczepu indiańskiego Paraujanos, ale od dawna nie ma tu Indian czystej krwi. Kiedyś trudnili się oni rękodziełem, rybołówstwem i zbieractwem, dziś oprócz obsługi ruchu turystycznego, jak kapitan naszej łodzi, wzorem Indian Guajiro zajmują się przemytem z Kolumbii.
Taka jest więc rzeczywistość Sinamaica, laguny ściągającej turystów z całego świata, laguny, którą podobno przyrównywano do małej Wenecji, aby dała później nazwę całej krainie. Trzeba chyba mieć dużo wyobraźni, by tutejsze indiańskie czółna porównywać z gondolami, a skromne palafitos z pałacami dożów. Ale ponieważ przyjęło się już Alonso de Ojedę obarczać tak wielką wyobraźnią, trzeba uznać tę legendę, zwozić turystów na całodniowe wycieczki i pokazywać im ludzi specjalnie dla nich subwencjonowanych.
Pod wieczór, kiedy na wodzie robiło się coraz przyjemniej, dotarliśmy do centrum liczącej sobie około pięćdziesięciu kilometrów kwadratowych laguny. Tu już widać było inwestycje. Oświetlone żarówkami wnętrza chat, kino, sklepy, kilka barów i girlandy żarówek zdobiących restaurację „El Parador”, stanowiącą turystyczną oazę także dlatego, że w promieniu kilku mil tylko tu dysponują wodą nadającą się do picia dla turystów obawiających się wszystkiego, a zwłaszcza lokalnego jedzenia.
Dodatkowym źródłem światła tego wieczoru był piękny pomarańczowożółty księżyc w pełni, a więc księżyc nad Sinamaica, podkreślający tkwiące tu i ówdzie smukłe, pojedyncze palmy.
Przyjemnie było po podróży w ciasnej łódce rozprostować nogi na werandzie restauracji „El Parador". Refleksy światła na wodzie, pływające na łódkach ogniki latarek i papierosów, wspomniany księżyc podkreślały egzotyczną nieco scenerię, w jakiej rozmawiało ze sobą gdzieś nad Morzem Karaibskim trzech Polaków: waltornista, skrzypek i pisarz.
Doskonały smak ryby pogodził nas z przeciwnościami losu, jakich doświadczaliśmy: ich ze słabym kursem boli- wara, a mnie z za krótkim pobytem w zachodniej części Wenezueli.
Oleista toń laguny rozświetlana kolorowymi refleksami świateł ze sklepów, z barów ukazywała inność świata domostw na palach od tego odległego o kilkadziesiąt kilometrów, w którym rządzi nafta, kierując się swoimi bezwzględnymi prawami. Niedaleko, w Maracaibo, rosną wciąż nowe wieżowce, oszałamiające sklepy i centra handlowe. Tutaj trwa żywy skansen niewiele różniący się od ludzkich osiedli oglądanych pięć wieków temu przez Alonso de Ojeda. Pięćdziesiąt kilometrów oddziela dziś „małą Wenecję” z czasów konkwisty od „stolicy nieba", którą nafta wepchęła już w dwudzieste pierwsze stulecie.
Foldery zalecają turystom odwiedziny w stanie Falcon. Doskonałe zdjęcia przedstawiają tamtejsze wydmy (meda- nos), nostalgiczne fragmenty miasta Coro, pierwszej stolicy Wenezueli, oraz wielbłądy, specjalnie zaimportowane, aby turyści mogli wygniatać im grzbiety. Najogólniej rzecz biorąc dla przybyszów są w tym stanie nie kończące się plaże, smaczne ryby, kozie mięso i pamiątki wyrabiane z koziej skóry. Dekoracyjny i sławny jest też półwysep Pa- raguana, przywiązany wąskim pasemkiem lądu do kontynentu.
Maracaibo — Coro — Valencia — Caracas — to główna, wygodna droga, która łączy obecną stolicę kraju ze „stolicą nieba”. W stanie Falcon z drogi tej po jednej stronie oglądać można czasami morze i piach, z drugiej siniejące w dali góry Sierra de Aguas Negaras.
Przy nikłym bogactwie krajobrazowym stan Falcon nie może także niczym zaimponować gospodarczo. Nadzwyczaj nędzna ziemia, brak wody, tylko wiatru jest tu w nadmiarze. Przydaje się on do napędzania wiatraków wyciągających z trzewi tej ziemi wodę do picia, której brak zwierzętom i ludziom. Kozy i muły znoszą jakoś ten nieprzychylny klimat, one też stanowią podstawowe bogactwo ludności.
Aż dziw bierze, że właśnie na tak niegościnnej ziemi powstało w 1527 roku Coro, najstarsze po Cumana miasto Wenezueli. Sławny ten później gród miał stać się świetną stolicą Provincia de Venezuela, kraju traktowanego przez Hiszpańską koronę dość lekceważąco. Brak złota i innych indiańskich skarbów wygasił żywe zainteresowania konkwistadorów hiszpańskich, tym bardziej że obszar ten na pewien czas wyszedł spod ciężkiej ręki hiszpańskich zdobywców i przekazany został we władanie bankierom niemieckim. jak doszło do tak wyjątkowego zdarzenia w hiszpańskim podboju świata? Całkiem zwyczajnie.
Karol I dla Niemców lub Karo! V dla Hiszpanów miał iście królewski gest przy zaciąganiu pożyczek, których z reguły... nie spłacał. Starał się jednak zaspokoić swoich wierzycieli w inny sposób. I tak król Portugalii za trzysta pięćdziesiąt tysięcy dukatów dostał od Karola w zastaw Molukki, a Welserom, znanym niemieckim bankierom z Augsburga, przyznał monarcha władanie nad Wenezuelą.
W ten sposób na Morzu Karaibskim, na jego brzegach i wyspach pojawili się Niemcy. „Na Hispanoli skupują złoto za szkiełka — pisze Arciniegas w swojej książce — w Meksyku nabywają kopalnie srebra, jednakże największe nadzieje łączą z Wenezuelą, są bowiem dość łatwowierni, aby uwierzyć w Eldorado i inne bajki".
Tak więc przez prawie ćwierćwiecze gubernatorzy mianowani przez Welserów rządzą Wenezuelą. W kronikach z tamtych czasów aż roi się od niemieckich nazwisk: Seiller, Ehringer, Hohermuth. Federmann, von Hutten i inni. Powoli jednak Niemcy nikną z terytorium dzisiejszej Wenezueli i Kolumbii. Dżungla pochłania zarówno bankierów, jak i ich podwładnych. Okrucieństwo wobec Indian, bezwzględność w traktowaniu własnych łudzi powoduje taki stan rzeczy. W rezultacie Niemcy nie zbudowali ani.jednego miasta na kontynencie amerykańskim, a zdobyte złoto przeciekło im przez pałce. Hiszpanie z nimi nie współpracują, Indianie zaś bronią się skutecznie. Ostatecznie krół Karol V cofa w roku 1546 przywile
je dotyczące Wenezueli. Od tego czasu Niemcy na długi czas wstrzymują się od udziału w podbojach Nowego świata.
W ich przedsięwzięciach zauważamy jeden interesujący rozdział, a mianowicie import drzewa gwajakowego do Europy. Towar ten był związany oczywiście z przywleczoną z Ameryki całkiem nową chorobą, zwaną kiłą lub syfilisem. Dziś wiadomo prawie na pewno, że straszna ta choroba przybyła do brzegów Hiszpanii razem z Pinzónami na pokładzie „Pinty". W roku 1493 w Barcelonie zanotowano pierwszą epidemię kiły o niesłychanym natężeniu.
Średniowiecze uznawało zasadę, że jeśli Bóg ma aniołów, to muszą istnieć też słudzy szatana. Jeśli więc syfilis przybył z Ameryki, więc i lekarstwa na tę chorobę należy szukać na tym kontynencie. I oczywiście znaleziono je. Było nim drzewo gwajakowe, czyli lignum vitae, które rosło na Antylach, na Florydzie, w Gujanie, Wenezueli i Kolumbii.
Handel tym drewnem okazał się natychmiast interesem nader intratnym. Być może nie przypadkiem też w roku 1515 ukazał się wielki traktat sławiący zalety gwajaku przy leczeniu syfilisu. Jego autorem był Ulryk von Hutten. Chyba nie przypadkiem też Filip von Hutten został później gubernatorem Wenezueli i dowódcą wojsk Welserów w tym kraju. Niewykluczone, że rosnący import gwajakowego drewna rozwijał się dzięki pracy von Huttenów z korzyścią dla Welserów.
Drzewo gwajakowe, rzecz jasna, to nie jedyny motyw działalności Welserów. Istniały przecież jeszcze: mit Eldorado, żądza złota i zysków, a także chęć odzyskania pożyczonych królowi sum.
Tak czy inaczej, wysłannik bankierów Ambroży Alfin- ger (Ehringer) pojawił się w Coro już w rok po założeniu tego grodu przez Juana de Ampies.
Współczesne Coro zamieszkuje ponad siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców. Chyba niektórzy z nich rozpamiętują czasy świetności miasta, jednego z najważniejszych pod koniec XVI wieku w całej Wenezueli. Tu, w Coro, ustanowiono wówczas nawet pierwsze w kraju biskupstwo, co
zapowiadało miastu piękną przyszłość, zwłaszcza że i najstarszą katedrę zaczęto budować w roku 1583. Niestety, w niespełna sto lat później dobrze zapowiadająca się metropolia, wbrew pobożnym życzeniom obywateli miasta, utraciła na zawsze rangę stolicy Wenezueli. Po prostu piraci wszelkiego autoramentu byli zbyt natrętni i wciąż plądrowali miasto, starając się ograbić dokumentnie mieszkańców. Władzom nie pozostawało nic innego, jak przenieść się w bezpieczniejsze i chłodniejsze okolice, do Caracas. Tak się też stało, a Coro oddano na pożarcie bu- kanierom karaibskim, tak jak obecnie przeznacza się je dla grasujących tu coraz chętniej turystycznych hord. Dla nich hotele i plaże, dla nich dobre połączenia promowe z wyspami Arubą i Curacao, nie dla nich świeżo pobudowane rafinerie wenezuelskiej ropy na półwyspie Para- guana.
Dziś Coro jest cokolwiek sennym miastem zapatrzonym w historyczne pamiątki, urocze uliczki i podupadłe wielkopańskie rezydencje. Odrestaurowana dzielnica starych, ślicznych domków w stylu kolonialnym musi podobać się każdemu, tak samo jak nie może się podobać brak zieleni w sławnym mieście Coro.
Do najświetniejszych zabytków Coro należy krzyż z akacji, pod którą odprawiono podobno pierwszą mszę na kontynencie. Wydarzenie to według zapisków historycznych miało miejsce 23 listopada 1527 roku.
Drugim niezmiernie ważnym wydarzeniem w historii Coro i całej Wenezueli było lądowanie w pobliżu La Vela niewielkiej flotylli Francisco de Mirandy, prekursora walk
o wyzwolenie Wenezueli spod władania Hiszpanów, w roku 1806. Miranda zajął wtedy bez trudu Coro i jako symbol nowej republiki kazał wywiesić zaprojektowany przez siebie sztandar używany do dziś. jak wiadomo, jest on trójbarwny. W interpretacji Mirandy kolor błękitny, symbolizujący morze, oddzielał żółty ląd Wenezueli (wydmy półwyspu Paraguana?) od krwawej, a więc czerwonej Hiszpanii. Mirandę zmuszono do wycofania się z ojczystego brzegu, ale walka się rozpoczęła i patrioci pod wodzą Simona Bolivara nie jeden raz jeszcze atakowali dzierżących władzę Hiszpanów.
El Libertador — Wyzwoliciel, człowiek, którego w Wenezueli i na kontynencie Ameryki Południowej otacza się dziś czymś w rodzaju religijnego kultu.
jak to się stało, że imię Bolivara otaczane jest taką czcią? Dlaczego idee, które głosił za życia ten, jakże kontrowersyjny w ocenie historyków człowiek nie tylko są wciąż żywe, lecz stają się także coraz aktualniejsze?
„A więc kim był Bolívar? W setkach i tysiącach artykułów, przemówień i książek — pisze profesor Łebków- s k i, autor polskiej monografii o Bolivarze — otrzymujemy rozmaite odpowiedzi. I mamy oto Simóna Bolivara demokratę, rewolucjonistę i abolicjonistę, blisko związanego z życiem i dążeniem mas ludowych, albo Bolivara — zamożnego Kreoła — arystokratę z ducha, obyczaju i postawy, konserwatystę (a nawet reakcjonistę) i rasistę, albo utopijnego błędnego rycerza abstrakcyjnej wolności, albo reformatora, albo niekoronowanego cesarza — wojskowego dyktatora. Mamy tchórza i bohatera, kabotyna i apostoła. Jedni widzą w nim prekursora rewolucyjnej partyzantki antyimperialistycznej w Ameryce Łacińskiej drugiej połowy XX wieku, inni — duchowego ojca despotycznych reżimów wojskowych".
Wyrastająca ponad przeciętność postać Bolivara, jak wynika z rozważań profesora, wymyka się spod jednoznacznej oceny. Niemniej odbiera on obecnie hołdy w całej Ameryce Łacińskiej jako prekursor idei jedności działania, dotychczas jeszcze nie zdefiniowanej, której konieczność wszyscy Latynosi uznają, szczególnie teraz, gdy Stany Zjednoczone za czasów prezydentury Ronalda Reagana starają się dbać przede wszystkim o własne interesy.
Bolívar przyczynił się do powstania pięciu niezależnych państw. Nie udało mu się zrealizować swego projektu zrzeszenia krajów wyrwanych spod hiszpańskiego panowania w jedno ogromne państwo. Zwycięzca znad Boyaca i spod Carabobo poniósł klęskę na kongresie w Panamie.
Obecnie bardziej niż kiedykolwiek oddaje się cześć raczej Bolivarowi myślicielowi i filozofowi niż Bolivarowi wojownikowi. W Caracas, jego rodzinnym mieście, król
hiszpański Juan Carlos spotkał się w 1983 roku z sześcioma szefami państw Ameryki Łacińskiej, by złożyć hołd Boliva- rowi, synowi baskijskich imigrantów, który walczył przeciwko Hiszpanii z pomocą Anglii] Wzruszającym symbolem pojednania jest ten nowoczesny i demokratyczny król Hiszpanii, który od UNESCO otrzymał pierwszą nagrodę imienia Simona Boiivara.
Tenże sam król wygłosił pochwałę bolivarowskiej myśli: „Międzynarodowe prawo amerykańskie, które żywi się myślą Bolivara, zabrania użycia siły, odmawia uznania zdobyczy terytorialnych osiągniętych w wyniku wojny i wymaga pokojowego rozwiązywania wszystkich konfliktów lub sporów międzynarodowych. Czy możemy oddać większy hołd Wyzwolicielowi w dwóchsetlecie jego urodzin niż stosując i urzeczywistniając te zasady?" — pytał Juan Carlos.
Bolivar urodził się 24 lipca 1783 roku w domu zamożnych plantatorów kakao. Miał 14 lat, kiedy dokonano brutalnej egzekucji na España, występującemu zbrojnie przeciw Hiszpanii. Simón Bolivar dorastał pod wpływem swego wychowawcy Simona Rodriguéza, który uformował młodzieńca jako człowieka wrażliwego na idee wolnościowe i sprawiedliwość. Następnie wyjechał na studia do Madrytu, a jako dwudziestolatek pojął za żonę Marię Teresę Rodriguez del Toro (zmarła rok później).
Bolivar w czasie pobytu w Europie nasycił się hasłami Wielkiej Rewolucji Francuskiej, a także zafascynowała go postać Napoleona. Simón w romantycznym stylu zaprzysiągł na jednym ze wzgórzy rzymskich, że zrobi wszystko, aby wyzwolić swoją ojczyznę spod panowania Hiszpanii.
Po stracie żony Bolivar poświęcił się całkowicie swojej idei. Powrócił w 1807 roku do Wenezueli drogą przez USA i rozpoczął konspiracyjną działalność wyzwoleńczą. Był członkiem organizacji, która wymusiła odwołanie hiszpańskiego gubernatora w roku 1810. Później wyjeżdża do Anglii w poszukiwaniu wsparcia dla wenezuelskich patriotów, by znowu wrócić do kraju i razem z Mirandą toczyć walkę o wolność. Po klęsce w 1812 roku ucieka do Cura-
cao i do Kolumbii. W 1813 znowu powraca i na czele małych sił zajmuje Caracas, aby raz jeszcze zbiec po kolejnej porażce do Kolumbii, a potem na Jamajkę.
Idea wielkiego zjednoczonego państwa w Ameryce Łacińskiej, wolnego od Hiszpanów, opanowuje go kompletnie. Doczekała się ona wreszcie realizacji, lecz na jakże krótko. Okres zwycięstwa nad Boyaca w 1819, Carabobo w 1821, Quito w 1822 — dały Bolivarowi godność dyktatora, zaofiarowaną przez Peruwiańczyków.
Po kongresie w Angostura, który uczynił Bolivara prezydentem, a głównie po utworzeniu Wielkiej Kolumbii, rozpoczęły się intrygi i zawiść w otoczeniu Bolivara. Mimo to w styczniu odbył się jednak triumfalny wjazd Libertadora do Caracas.
Pod koniec lutego kłopoty zaczęły rosnąć, tak jak nieporozumienie z Santanderem i innymi wodzami rewolucji. Wkrótce sny się skończyły.
Po zamordowaniu Sucre i zamachu na Bolivara w roku 1828, dokonanym przez popleczników Santandera, Gran Columbia przesunęła się znowu w sferę marzeń. W tej sytuacji Bolívar planował powrót do Europy, ale zmarł 17 grudnia 1830 roku, zanim podróż ta doszła do skutku. Miał wówczas 47 lat.
Na trzy miesiące przed śmiercią Bolívar, pozbawiony już złudzeń, co do losów swego dzieła, powiedział: „Orałem morze. Ten bowiem, kto służył rewolucji, orał morze".
Gorycz i rozpacz gościły w jego sercu, gdy umierał w Santa Marta u stóp Sierra Nevada, w dworku ofiarowanym mu przez, o ironio losu, rycerskiego Hiszpana. Trawiony gruźlicą umierał na gruzach swoich marzeń twórca pięciu republik amerykańskich, z których jedna, Boliwia, nosi dziś jego imię. Na łożu śmierci skierował on swoje ostatnie orędzie do Kolumbijczyków, mieszkańców Wielkiej Kolumbii: „Padłem ofiarą mych prześladowców. Doprowadzili mnie oni do grobu. Przebaczam im. Jeśli moja śmierć przyczyni się do zniesienia podziałów i urzeczywistnienia jedności, pójdę spokojnie do grobu".
W miesiąc po jego śmierci jeden z „wdzięcznych"' rodaków Juan Antonio Gomez, gubernator Maracaibo,
opublikował i rozlepił na murach proklamację, w której pisał, źe śmierć Libertadora „przysporzy niezliczonych dóbr sprawie wolności i dobrobytu narodu: Bolivar, geniusz zła, żagiew anarchii, ciemiężycie! swojej ojczyzny — zakończył życie”.
Bolivar, jakby przeczuwał te obelgi i w czasie podróży nad brzegi Morza Karaibskiego mówił do swoich nielicznych, ostatnich już przyjaciół: „Było na ziemi trzech wielkich głupców: Chrystus, Don Kichot i ja".
lego prawdziwy testament polityczny był posępny i mógł się wydawać patetyczny, przesadny. Autor nadał mu formę listu do przyjaciela: „Z długich lat sprawowania władzy wyciągnąłem zaledwie kilka wniosków. Przede wszystkim nie jesteśmy zdolni rządzić się w Ameryce i jedyną rzecz, jaką możemy zrobić, to wyemigrować. Ten kraj (miał na myśli całą Amerykę Łacińską — przyp. aut.) popadnie niechybnie w ręce małych tyranów, zbyt małych, by dali się zauważyć, tyranów wszelkiej maści i rasy.
Zżerani przez zbrodnię i pokonani przez okrucieństwo będziemy przedmiotem pogardy Europejczyków, którzy nie raczą nas podbić. I gdyby było możliwe, aby jakaś część świata powróciła do pierwotnego chaosu, Ameryka uczyniłaby to..."
Bolivar, romantyk i idealista, spalający się w namiętnościach, miał — jak jego współcześni — skłonność do emfazy i przesady. W ostatecznym jednak wyniku zawsze brała u niego górę przenikliwość i dalekowzroczność.
Tym, co przetrwało z dzieła Bolivara, poza symboliką wyzwolenia znacznej części kontynentu, pozostającego od XVI wieku pod panowaniem hiszpańskim, jest wyniosłe i desperackie spojrzenie na historię, ludzi, polityczne zdrady, apetyty małych tyranów. Słowa i myśli Bolivara z upływem czasu okazują się ostrzegawcze i prorocze.
„Uważajcie — mówił Bolivar — Amerykanie są gotowi sprzedać Kolumbię za jednego reala".
Kongres w Panamie zakończył się fiaskiem. Przyczyniły się do tego intrygi niektórych bliskich współpracowników Bolivara, a także akcje Stanów Zjednoczonych, które zgromadzenie po prostu storpedowały.
„Wielkie plany Bolivara — pisał w dwóchsetnym roku urodzin Libertadora jeden z francuskich publicystów na łamach «Le Monde» — zachowały w pełni aktualność. Idee możliwie jak najściślejszego stowarzyszenia krajów, które zrzuciły hiszpańską dominację i w ogóle krajów całej Ameryki Łacińskiej, podejmują obecnie z coraz większą energią przywódcy świadomi wspólnoty swego losu. Oczywiście przeszkody są liczne i różnorodne. Ale wiele rezolucji już podjęto, a w niedawnej Deklaracji z Caracas apeluje się do rządów państw latynoamerykańskich
0 utworzenie wspólnoty narodów Ameryki Łacińskiej i potępia się zagraniczną interwencję w sprawy kontynentu. Jest pewne, że któregoś dnia wspólne interesy wezmą górę nad podziałami, nieporozumieniami i sztucznymi różnicami, a wtedy spełnią się marzenia Bolivara”.
Dalekowzroczność Bolivara sprawdziła się również w odniesieniu do jego słów o kontynencie wydanym na łup tyranów. Przecież cały wiek XIX to dla znacznej części Ameryki Łacińskiej czas morderstw politycznych, małych
1 krwawych dyktatorów, natomiast w wieku XX spotykamy na tym kontynencie rządy nie mające nic wspólnego z prawem.
Dzisiejsza inteligencja latynoamerykańska popiera i rozwija myśl polityczną Bolivara.
Pod kołami syczy usypiająco asfalt drogi numer 3. Do Puerto Cabelló nie zostało już wiele kilometrów. W wozie jest gorąco, nawet widok połyskliwych fal Morza Karaibskiego nie daje teoretycznej choćby ochłody. Z lewej „burty" naszego samochodu rozciąga się Zatoka Smutku (Triste), zwana także niekiedy Zatoką Łez. Niedawno, w czasie wierceń podmorskich, dokonano tutaj makabrycznego odkrycia tysięcy szkieletów spoczywających na dnie zatoki. Były to ofiary żółtej febry, wyrzucane za burtę z kotwiczących przy bagnistych niegdyś brzegach statków. Taki los spotkał między innymi sławnego korsarza sir Francisca Drake'a
Puerto Cabello było niegdyś najważniejszym po Carta- genie punktem warownym Hiszpanów w Nowym Świecie. Znakomite, naturalne położenie portu dawało wskutek swoistego ukształtowania brzegu pewne i nader bezpieczne schronienie. Stąd wzięła się również nazwa portu — Puerto Cabello, czyli Port Włosa. Nazwa ta pochodzi z marynarskiego powiedzenia, że jest to tak bezpieczna przystań, iż wystarczy pojedynczy włos, aby pewnie zacumować statek.
W ostatnich latach w Puerto Cabello dokonuje się ogromnych przeładunków i port ten stał się drugim co do wielkości portem Wenezueli. Wybudowane niedaleko od miasta zakłady petrochemiczne dodatkowo zwiększają znaczenie Puerto Cabello. Niegdyś ostatni umocniony punkt oporu Hiszpanów w walce z patriotami wenezuelskimi został dziś zdobyty przez turystów. Biura podróży w pięknych plażach okalających miasto i gorących kąpielach siarkowych upatrzyły doskonały pretekst do ściągania w te okolice miejscowych i zagranicznych turystów.
Obejrzawszy należycie wszystkie historyczne miejsca w Puerto Cabello wykręciliśmy z Lechem Adamowiczem na południe, aby dotrzeć do Valenci, a później na miejsce sławnej bitwy pod Carabobo, decydującej o ostatecznej klęsce Hiszpanów w Południowej Ameryce. W czasie jazdy męczyłem Lecha, żeby pokazał mi „drewnianą krowę", pa
lo de vaca, o której entuzjastycznie pisał sam Aleksander Humboldt. W tych okolicach spotkał on takie drzewa i osobiście sprawdzał ich zalety. Lech nie zdołał jakoś odszukać dla mnie krowiego drzewa i musiałem zadowolić się opisem sprzed stu osiemdziesięciu laty. Humboldt pisał:
„Od szeregu tygodni słyszeliśmy o drzewie, którego sok jest spożywany jako posilne mleko. Zwie się ono »drzewem krowim«. Powiadano nam, że Murzyni pracujący na fermie spożywają spore ilości tego roślinnego mieka, uważając je za zdrowy pokarm. Zdziwiło nas to, albowiem wszystkie mleczne soki roślinne mają smak ostry lub gorzki i są mniej lub bardziej trujące; lecz doświadczenie na-
byte podczas pobytu na fermie przekonało nas, że opowiadanie o własnościach palo de vaca nie było przesadzone. Kwiatów tego drzewa nie widzieliśmy; owoc ma mało miękiszu i zawiera jeden, czasem dwa orzechy. Z nacięć na pniu wycieka obficie lepkie, dość gęste mleko, pozbawione ostrego smaku, o przyjemnej woni balsamu. Piliśmy go dużo wieczorem przed snem i rano, bez jakichkolwiek przykrych następstw. Jedynie kleistość mleka jest cokolwiek nieprzyjemna. Murzyni i wolni pracownicy na plantacji spożywają je z chlebem kukurydzianym i maniokowym. Zarządca zapewniał nas, że w okresie, gdy palo de vaca daje najwięcej mleka Murzyni poprawiają się szybko. Niezwykłe to drzewo wydaje się znamienne dla Kordylie- rów przybrzeżnych aż po Maracaibo".
Choć Kordyliery istnieją nadal, nie spróbowałem „drewnianego" mleka, ale za to zażądałem od Lecha pokazania mi przynajmniej narodowego drzewa Wenezueli — araguaney.
Nie była to zapewne najlepsza pora do tego rodzaju poszukiwań, ale w końcu udało nam się, dość daleko od drogi, dostrzec piękny samotny okaz tego niezwykłego drzewa. Kwitnie ono podobno nie dłużej niż trzy dni. Araguaney, po łacinie Tabenia Chrysanta, podczas pory deszczowej wypuszcza liście, które następnie wraz z nadejściem suszy giną. Drzewo tkwi wtedy pozornie martwe, świecąc z daleka gładkim, dość wysokim pniem i rozłożystymi gałęziami. Pewnego dnia araguaney okrywa się nagle żółtozłotymi kwiatami, tworzącymi charakterystyczny całun dokładnie pokrywający drzewo. Każda gałązka ma po kilka pęczków kwiatów złożonych z kilku lub kilkunastu wydłużonych kielichów. Drzewo nie ma wtedy ani odrobiny zieleni i całe pyszni się wyłącznie złotem. Na wysuszonych połaciach traw takie samotne, pokryte kwieciem drzewa tworzą widok niezwykły, zwłaszcza że w czasie kwitnienia w pobliżu araguaney skupiają się szukające cienia zwierzęta i ptactwo.
Po dość uciążliwej wędrówce pod drutami okalającymi pastwisko udało mi się dotrzeć w pobliże pięknie kwitnącego drzewa i przywieźć do Polski całkiem niezły jego obraz utrwalony na kolorowej kliszy.
W pobliżu Vatenciy trzeciego co do wielkości miasta Wenezueli, widać, że wokół ponad czterystotysięcznego grodu ulokował się przemysł. Obok licznych zakładów noszących niewątpliwie miejscowe piętno jest także sporo należących do firm zagranicznych, jak na przykład Ford, Johnson Johnson i inne.
Lech, który o wenezuelskich sprawach wie dużo, jeśli nie wszystko, mówi o dość szczególnym problemie występującym w przemyśle, zwłaszcza tu, w pasie przemysłowym Valencia — Maracay.
— Wyobraź sobie, że występują tutaj trudności z dyscypliną pracy. A tak. Mamy sporo biednych ludzi, którzy potrzebują pieniędzy, a mimo to absencja przy stanowiskach pracy w tych i innych fabrykach jest ogromna. W czasie weekendów dochodzi do dwudziestu procent zatrudnionych, co poważnie dezorganizuje pracę zakładów. Zakłócenia w dostawie surowców, duża fluktuacja, no i ta absencja przysparzają siwych włosów bossom tutejszego przemysłu.
— No dobrze, ale jakie są zasadnicze przyczyny takiego stanu rzeczy?
— Z pewnością przede wszystkim brak wykwalifikowanej siły roboczej — dobrych techników, doświadczonych majstrów. W Wenezueli zawsze były z tym kłopoty. Ponadto w niektórych zakładach są uciążliwe warunki pracy, co przy niewysokich zarobkach powoduje, że wielu zatrudnionych szuka lżejszej pracy za te same pieniądze, a wielu innych, bardziej zaradnych, woli trudnić się byle jakim handelkiem, niż pracować i przestrzegać dyscypliny.
— Czy próbuje się jakoś rozwiązać ten nie najłatwiejszy przecież problem?
— Głównie poprzez edukację w kraju i stypendia na studia zagraniczne, a także stary sposób importu ludzi z zagranicy. Przodują tu, jak wiesz, napływający legalnie i nielegalnie Kolumbijczycy, ale Wenezuela od lat prowadziła i prowadzi otwartą politykę imigracyjną. Już na początku osiemnastego wieku przyjechało tu około czterdziestu tysięcy mieszkańców Wysp Kanaryjskich, a w po
łowię dziewiętnastego wieku wielu Niemców. Przypłynęli następnie Włosi, Portugalczycy, Libańczycy i inni. Dziś ocenia się na przykład, że mamy w Wenezueli na początku lat osiemdziesiątych ponad sto pięćdziesiąt tysięcy Arabów, prawie dwadzieścia tysięcy Amerykanów z północy i mniej więcej tyle samo Kubańczyków, którzy opuścili Kubę po zwycięstwie rewolucji. Mamy też w Wenezueli około trzech tysięcy członków Polonii. W latach pięćdziesiątych nasz dyktator Perez Jimenez sprowadził około pół miliona Europejczyków do pracy w naszym rolnictwie. Ale tak jakoś się stało, że większość ich odeszła do miast i znowu nasze rolnictwo kuleje, zmuszając państwo do ogromnego importu żywności. Są to skomplikowane w całości problemy, podobnie jak nasze budownictwo mieszkaniowe. Wrócimy jeszcze kiedyś do tego, a teraz przyjrzyjmy się trochę Valenci.
Miasto zaczęliśmy zwiedzać, jak przystało na dwóch samotnych mężczyzn, od chłodnego lokalu, gdzie serwowano bardzo smaczne piwo, które dla zdrożonych jazdą i upałem podróżnych wydało się nektarem. Zaraz potem zdecydowaliśmy się na krótki spacer po śródmieściu.
Na Plaza Bolívar zastaliśmy oczywiście jeden z dziesiątków tysięcy pomników Bolivara. El Libertador stał tym razem na wysokiej kolumnie, na której umieszczony był wykaz wszystkich ważniejszych bitew o niepodległość. Dumą mieszkańców Valenci nie jest jednak ten pomnik, lecz największa w świecie arena przeznaczona na walki byków. Imponująca ta budowla jest chyba jakoś specjalnie skonstruowana. Cóż bowiem musi się dziać w czasie jakiejś walki sławnego matadora, gdy wrzeszczą tu i tupią jednocześnie dziesiątki tysięcy ludzi.
W Valenci Lech załatwiał swoje sprawy, ja zaś w ciągu dwóch, może trzech godzin starałem się zapoznać z miastem. Nie zrobiło ono na mnie oszałamiającego wrażenia: pohiszpańska katedra na dawnym Plaza de Armas, kilka świeżo pobudowanych wieżowców, trochę starych pięknych domów i to wszystko. Piętno dawnych hiszpańskich urbanistów, tak wyraźne w całej Ameryce Południowej, dało się zauważyć także tutaj, w Valenci.
Historycznym zabytkiem numer jeden w mieście jest
z pewnością La Casa de Paez, czyli siedziba pierwszego I prezydenta Wenezueli generała Jose Antonio Paeza, zna- I komitego wojownika i... półanalfabety. Urodził się on na I llanos w stanie A pure, w rodzinie biednego chłopa i przez I całe życie był związany emocjonalnie ze stepami Wene- I zueli. Dzięki swemu samorodnemu talentowi wojskowe- I mu odniósł wiele zwycięstw w bitwach z Hiszpanami i zy- I skał przydomek „Lew Apure".
Jose Antonio Paez żył w latach 1790—1873 i stworzył I
0 sobie całą legendę. Był urodzonym strategiem wojskowym
1 żołnierskie szczęście szło za nim wszędzie. Brał udział I w tak ważnych bitwach o wolność Wenezueli, jak Yagual I (październik 1816), Palital (grudzień 1816), Macuritas (sty- I czeń 1817), Apure (kwiecień 1819), a wreszcie Carabobo I (czerwiec 1821) i w ostatniej bitwie z Hiszpanami na kon- I tynencle Południowej Ameryki Puerto Cabello (listopad 1823).
Paez w początkach swej kariery był prawdziwym wodzem ludu, partyzantem i półbogiem dla biednych wieśniaków i kowbojów tworzących jego oddziały. Nękał podchodami wojska hiszpańskie na szerokich llanos, konfi- | skował ziemię obszarnikom trzymającym z Hiszpanami
i obiecywał tę ziemię rozdać swoim partyzantom. Paez sam mianował się wodzem llaneros. Jego filozofia była nieskomplikowana: należy bić Hiszpanów i wyzwolić co najmniej ukochany rodzinny stan Apure. W tej swojej prywatnej niejako wojnie nie liczył na nikogo; zwyciężał sam ze swoimi półdzikimi jeźdźcami. Z Bolivarem związał się dość późno, dopiero w 1816 roku, dając mu do dyspozycji armię liczącą tysiąc pięćset jeźdźców. W rewanżu Bolivar mianował go dowódcą wojsk wenezuelskich oraz dyktatorem.
Zbierając siły Bolivar szykował się do swojej nieprawdopodobnej wyprawy, mającej na celu sforsowanie Andów i zaskoczenie Hiszpanów w Kolumbii. Ta szalona ekspedycja powiodła się i w roku 1819 w czasie bitwy nad rzeką Boyaca Bolivar i jego sterani drogą półnadzy żołnierze pokona!i świetne formacje Hiszpanów.
Jose Antonio Paez tymczasem nie miał zamiaru popierać panamerykańskich idei Bolivara. Pragnął od razu dać
wolność Wenezueli. Rezultatem takiego stanowiska był bunt przeciwko Bolivarowi, przeciw Wielkiej Kolumbii. Paez ogłosił oderwanie się Wenezueli od Wielkiej Kolumbii, tak niedawno utworzonej. W rok po bitwie dającej sławę Bolivarowi i jego żołnierzom kongres w Valenci uchwalił nową konstytucję i wyniósł Jose Antonio Paeza do godności pierwszego prezydenta Republiki Wenezueli. Tak więc los gorzko obszedł się z Bolivarem i jego marzeniami o Wielkiej Kolumbii. Jego rodzinny kraj pierwszy oderwał się od federacji państw mających tworzyć Wielką Kolumbię.
Paez był dumny ze swoich walk i zwycięstw. Zadbał
o to, aby w domu, który zajmował w Valenci, wszystkie te bitwy zostały uwidocznione na ścianach. Pod jego osobistym nadzorem z wielką dbałością o szczegóły w latach 1829—1830 Pedro Castillo, wzięty ówczesny malarz, uwidocznił na ścianach zwycięstwa lokatora tego domu, który obecnie stał się siedzibą gubernatorów stanu Carabobo.
Pierwszy okres prezydentury Paeza trwał pięć lat. Nie były to lata łatwe ani dla Wenezueli, ani dla jej prezydenta. Wyniszczony kraj, słabo zaludniony, mimo ambitnych poczynań Paeza nie rozwinął się zbytnio. Paezowi udało się jedynie pobudować trochę dróg, które w owych czasach praktycznie w Wenezueli nie istniały. Pierwszemu prezydentowi przypisuje się też powiedzenie: „Wenezuela jest mleczną krową, którą wszyscy doją> ale nikt nie karmi".
W dawnym domu generała-prezydenta obejrzeć można również portret malowany w roku 1859, gdy prezydent dobiegał już siedemdziesiątki. Obraz ten przedstawia, pochlebioną zapewne, podobiznę męża stanu, który miał za sobą już dwie prezydentury (druga od 1839 do 1846) i za dwa lata miał objąć po raz trzeci ten wysoki urząd w wyniku kolejnego zamachu stanu. Ta ostatnia dyktatura trwała już tylko dwa lata, po czym stary wojownik, zmuszony do rezygnacji w roku 1863, udał się na wygnanie do Stanów Zjednoczonych, gdzie zmarł dziesięć lat później, pozostawiając obszerną Autobiografię i opis kampanii Apure. Z pracą tą łączy się niechlubna rola naszego rodaka, adiutanta Paeza. Autorka książki Araguaney Salomea
M. Wielopolska przytacza z pracy wenezuelskiego historyka taką oto wzmiankę: „Oryginał pracy Paeza Cam- parnas de Apure zgubił w Paryżu żądny przygód obieżyświat Polak Michał Rola-Skobiski, adiutant Paeza, roztrwoniwszy uprzednio w hulaszczym nurcie swego życia pieniądze wręczone mu przez generała, przeznaczone na opłacenie kosztów wydania jego dzieła”.
Nas pocieszyć może jedynie fakt, że opis kampanii A pure ostatecznie został opublikowany i przechował się do naszych czasów.
Droga prowadziła nas teraz na południowy zachód, na miejsce sławnej bitwy pod Carabobo, czyli jakby na nasze Pola Grunwaldzkie. Gdzieś niedaleko stąd hiszpański generał La Torre bronił oddziałom Bolivara dostępu do Va- lenci. Jako zawodowiec La Torre wybrał znakomitą pozycję, która wydawała się nie do sforsowania. Ale właśnie tu przypieczętowany został los Hiszpanów na kontynencie. Generał miał pięć tysięcy doskonale uzbrojonych żołnierzy i świetne stanowiska, Bolivar zaś zgromadził aż sześć tysięcy ludzi, razem z ochotnikami brytyjskimi i Irlandczykami. Wojsko to, jako strona atakująca, znalazło się oczywiście w sytuacji trudniejszej. Bohaterem bitwy, która rozgorzała 24 czerwca 1821 roku, był znany nam już generał Paćz. Odnalazł on mało znaną ścieżkę prowadzącą z San Carlos przez zalesione wzgórza i przeprowadził nią żołnierzy na prawe skrzydło nieprzyjaciela. Nagły atak kawalerii Paćza przesądził los oddziałów generała La Torre. Bitwa trwała zaledwie godzinę, ale więcej niż trzy tysiące Hiszpanów zginęło w niej, zostało ranionych lub dostało się do niewoli. Reszta wycofała się do twierdzy w Puerto Cabello, skąd dwa lata później uparty Paez wypchnął ich ostatecznie z kontynentu.
Pomnik bitwy pod Carabobo wznosi się potężną bryłą na sporej przestrzeni dobrze uporządkowanego parku. Zbudowany z kamienia na zwałach wulkanicznej lawy jest miejscem licznych wycieczek dziatwy wenezuelskiej i tu
rystów. Płaszczyzny pomnika pokrywają brązowe reliefy przedstawiające sceny z bitwy. Niezależnie od tego pomnik zdobią postacie ludzkie, konie, Iwy, a także orzeł z rozpiętymi skrzydłami, podobny do tego z Pico Aguila.
Pomnik — narodowa pamiątka — ma stałą wartę honorową, złożoną z żołnierzy w historycznych mundurach. Zmieniają się oni co godzinę podczas efektownej ceremonii z udziałem licznych widzów.
Zmiana warty dokonywana jest zawsze z wielkim rozmachem, a żołnierze opuszczający posterunek defilują razem z małym oddziałkiem aleją zdobioną po obu stronach popiersiami generałów, którzy mieli swój udział w zwycięstwie nad Hiszpanami.
Wśród tych marsowych głów nie ma niestety jednej, która mogłaby nas szczególnie interesować. Brak mianowicie popiersia co najmniej jednego z Polaków.
Wśród żołnierzy Bolivara znajdowało się bowiem, jakże mogło być inaczej, wielu Polaków. Wśród nich najbarwniejsza postać to niewątpliwie Izydor Borowski.
Przyszły adiutant Bolivara i późniejszy wszechwładny wezyr szacha Persów urodził się w modrzewiowym dworku na mazowieckich piaskach w pobliżu Pułtuska. Jak większość szlacheckich synów tamtych czasów, młody Borowski rozglądał się raczej za koniem i szabelką niż za nauką. Nic dziwnego tedy, że gdy do modrzewiowego dworku dotarła „odezwa do Polaków", w której generał Dąbrowski „umocowany do formowania Legyonów Polskich we Włoszech" wzywał do zaciągania się pod polskie sztandary, Borowski ruszył przez zieloną granicę razem z wieloma młodymi Polakami. Była to druga połowa 1797 roku.
Na ziemi włoskiej Borowski brał udział w niezliczonych marszach i krwawych bitwach, dosłużył się też awansu na podporucznika. Legioniści polscy wygrali wiele bitew, ale kiedy zdawało się, że Legiony Dąbrowskiego razem z Francuzami ruszą „z ziemi włoskiej do Polski", Napoleon, wówczas pierwszy konsul, zawarł pokój z Austrią i Legiony na podstawie tego traktatu zostały rozwiązane. Przemianowano wtedy oddziały polskie na 113 i 114 półbrygadę oraz postanowiono wysłać je na San Domingo, gdzie miały
tłumić powstanie murzyńskie, dowodzone przez generała Toussaint-Louverture, razem ze słabnącymi tam siłami francuskimi.
O przeprawie przez Atlantyk, o głodzie, sztormach, braku wody i upałach, jakie stały się udziałem naszych legionistów, pisano już w wielu pamiętnikach z tamtych czasów. Ola nas najważniejsze jest, że nasz bohater uniknął złej gorączki i dojechał cało na karaibską wyspę, gdzie Polaków rzucono niemal z marszu do walki z mieszkańcami San Domingo. Wielu legionistów, przekonanych, że przelewają krew w złej sprawie, zdezerterowało i przyłączyło się do wojsk powstańczych. Także porucznik Borowski po- rzucił swój batalion gdzieś na początku 1803 roku, czyli na rok przed ostateczną ewakuacją wojsk francuskich z wyspy. Najpierw przyłączył się on do czarnych powstańców, później zaś przystał do „Braci Wybrzeża", a więc został członkiem „związku zawodowego" korsarzy Morza Karaibskiego.
W odróżnieniu od zwykłych zbójów morskich „Bracia Wybrzeża" chcieli uchodzić za „obrońców ludności Archipelagu Antylskiego", ale rzadko to im się udawało. Eks- -porucznik Borowski i kilku innych legionistów pływało na korsarskim brygu nie gardząc zapewne rabowaniem ładunków, przewożonych przez załadowane hiszpańskie galeony. Szkoda, że brak nam informacji o tym rozdziale życia porucznika Borowskiego.
Odnajdujemy go jednak już w roku 1809 na pokładzie „Leandro", historycznego statku, którym płynie generał Francisco de Miranda, aby wszcząć w Ameryce Południowej powstanie przeciw Hiszpanom. Miranda, ceniący Polaków od czasu spotkania z królem Stanisławem Augustem Poniatowskim, chętnie przyjął na pokład kilkunastu ochotników wolności na Kubie i u brzegów San Domingo. Izydor Borowski chciał najwidoczniej wesprzeć własną ręką szczytne ideały Mirandy i bez żalu porzucił czarną flagę „Braci Wybrzeża".
Miranda, jak wiemy, poniósł klęskę w walkach z Hiszpanami i wycofał się z Wenezueli na jamajkę. Razem z nim zralazł się na wyspie porucznik Borowski z poranioną poważnie lewą dłonią. Dla Polaka zaczął się teraz
najcięższy okres w jego życiu. Tułał się po całych Karaibach, chorował, ale cztery lata później porucznik znalazł się znowu w Wenezueli u boku Simóna Bolivara. Odtąd przez jedenaście lat Borowski nieprzerwanie znajduje się w bliskim otoczeniu Libertadora. Razem z jego oddziałami jest pod Cartageną, walczy w Wenezueli i nad Orinoko. Żołnierskie szczęście nie dopisuje jednak Wyzwolicielowi i oto znowu widzimy Borowskiego jako adiutanta Bolivara na Jamajce.
Walka jeszcze się jednak nie skończyła. Wiosną 1816 roku na pokładach korsarskich żaglowców Bolivar ląduje na brzegu Wenezueli, aby rozpocząć decydujący etap walki o wolność. Borowski, już w randze generała, organizuje wywiad wojsk powstańczych, a kiedy w 1819 roku Bolivar podejmuje sławny marsz przez Andy, jest jednym z organizatorów tej wyprawy i marszu w głąb Kolumbii. 7 sierpnia właśnie Borowski rozpoczyna decydującą bitwę nad Boyaca, w wyniku której Hiszpanie zmuszeni są do wycofania się z Południowej Ameryki. Borowski ma wówczas 43 lata i obsypany zostaje przez Bolivara zaszczytami
i nagrodami.
Nie trwa to długo. W otoczeniu Bolivara, znanego z kapryśnego usposobienia, rozgrywają się intrygi, w wyniku których Borowski, a razem z nim większość Polaków skupionych w armii, musi porzucić służbę. Generał w 1821 roku opuścił Bogotę, a następnie Południową Amerykę. Zamknął się kolejny rozdział w niezwykłym życiorysie mazowieckiego szlachcica.
Wkrótce potem Borowski zwerbowany został w Paryżu do reorganizowanej pospiesznie armii perskiej. W Teheranie powitano go, jako doświadczonego oficera, z otwartymi rękami. Żyła tam wciąż pamięć o waleczności i rycerskości Polaków,. tradycyjnych sprzymierzeńcach Persów w wojnach z Turkami. Borowskiego mianowano od razu emirem, a po zorganizowaniu piechoty perskiej wezyrem. Na jej czele „wezyr z Mazowsza" odniósł wiele zwycięstw w walkach z Afganami i wyszkoloną przez Anglików armią turecką. Borowski dowodził również karną wyprawą zorganizowaną przeciw rozbójniczym emiratom, leżącym na południowym brzegu Zatoki Perskiej.
W roku 1826 ruszyła przeciwko Afganom wielka wyprawa wojsk perskich. Armią dowodził polski wezyr Borowski. Wyprawa doszła pod twierdzę Herat, likwidując po drodze większe i mniejsze oddziały nieprzyjaciela. Pod murami miasta prowadzono roboty saperskie, aby rozpocząć regularne oblężenie. Podczas kolejnej kontroli robót zabłąkany pocisk trafił generała wezyra Izydora Borowskiego kończąc jego awanturniczy żywot. Afgańska kula położyła kres życiu mazowieckiego szlachcica, który walczył o szlachetne ideały we Włoszech, na wyspach antyl- skich i w Ameryce Południowej. Szkoda, że postać Borowskiego nie zachęciła jeszcze nikogo do napisania dokumentalnej opowieści o jego barwnym życiu. Zapewne nie mniej barwne są postacie innych Polaków, choć zaledwie wzmiankowani w annałach wenezuelskich. W kilku przypadkach zachowały się często jedynie rodowe nazwiska, a i to czasami zniekształcone. Godzi się tutaj wymienić przede wszystkim pięć nazwisk Polaków uwiecznionych na wznoszącym się w centrum Caracas pomniku de los Proceres. Widnieją tam nazwiska: Gustawa Berguda, Filipa Martina, Izydora Borowskiego, Ferdynanda Sierakowskiego i jana Brigarda.
O Izydorze Borowskim napisaliśmy już wiele, wypada więc teraz zająć się postaciami Filipa Maurycego Marcinkow- skiego-Martina i Gustawa Adolfa Berguda, choćby z tego względu, że razem z Borowskim dotarli na ziemię wenezuelską na pokładzie korwety „Leander". Byli oni towarzyszami Mirandy, który w lutym 1806 roku zamierzał po wylądowaniu pokonać Hiszpanów i wyzwolić swą ojczyznę. Niestety, okręty hiszpańskie, od dawna powiadomione
o ekspedycji Mirandy, czekały w pobliżu Cumare na „Leandra" i dwa towarzyszące szkunery. W wyniku walki Gustaw Adolf Bergud wraz z innymi bojownikami o wolność Wenezueli dostaje się do hiszpańskiej niewoli w dniu 27 kwietnia. Uwięziono go w twierdzy San Felipe w Puerto Cabello. W trzy miesiące później w tym samym więzieniu zostaje stracony. Amerykański kronikarz wyprawy Mirandy — Moses Smith podaje w swojej wydanej sześć lat później książce dramatyczne szczegóły śmierci Berguda. Pisze on: „zakuty w kajdany w spokoju oczekiwał egzekucji
i zanim ta nastąpiła zwrócił się do swoich towarzyszy ze słowami: Bądźcie dzielni, nie traćcie nadziei, że pomścicie się na tych wściekłych psach. Wszyscy cierpieliśmy, lecz moje cierpienia zaraz się skończą. Umieram bez winy. Wojska Mirandy pod trójbarwną flagą osiągną triumf nad wrogami, złamią okowy niewoli i wezmą zapłatę za moją śmierć”.
Filip Maurycy Marcinkowski urodził się gdzieś koło roku 1785 w Warszawie. Do Wenezueli przybył, jak już wspominaliśmy, z Mirandą, którego poznał w Anglii. Mar- tin-Marcinkowski miał za sobą naukę w angielskich szkołach, a także czteroletnią służbę w brytyjskiej marynarce wojennej. Przypuszcza się, że nasz rodak był członkiem załogi słynnego okrętu Nelsona „Victory” podczas bitwy pod Trafalgarem. Filip Marcinkowski po nieudanej ekspedycji „Leandra” nie zraził się do sprawy niepodległości Wenezueli i nadal walczył u boku Bolivara. Wyróżnił się między innymi w bojach o słynną Cartagenę. Marcinkowski ochoczo nadstawiał skóry za sprawę wolności Wenezueli, był kilkakrotnie ranny i dosłużył się stopnia generała. Po upadku Wielkiej Kolumbii osiadł w Bogocie. Zmarł w wieku około 70 łat, zostawiając syna Karola.
O Ferdynandzie Sierakowskim i janie Brigardzie, bądź co bądź postaciach pomnikowych, wiemy żenująco mało. Sierakowski dosłużył się stopnia pułkownika, walczył długo u boku Wyzwoliciela i podobno na wieść o wybuchu powstania listopadowego powrócił do Polski.
Jan Brigard, chyba rodem z Krakowa, był siostrzeńcem generała Jana Henryka Dąbrowskiego. Oficer ten po zakończeniu walk osiadł na stałe w Kolumbii.
W historiografii wenezuelskiej występują jeszcze takie nazwiska, jak Ludwig Flegel, Mirosław Rawicki, Jan Skolimowski, ale poza suchymi wzmiankami brak jest jakichkolwiek informacji o ich działalności.
Nieco więcej wiadomo natomiast o Wojciechu Zdzisławie Lutowskim, który okazał się wspaniałym propagatorem techniki europejskiej w Wenezueli.
Lutowski, student Politechniki Warszawskiej, był uczestnikiem powstania 1830 roku, następnie zbiegł do Francji, gdzie kontynuował studia. Potem wyjechał do Anglii,
a w roku 1841 do Wenezueli. Oprócz licznych obiektów publicznych zbudował w Wenezueli pierwsze drogi kołowe. W Wenezueli, dość prymitywnym w owym czasie kraju, Lutowski zaprojektował tak śmiałe przedsięwzięcia, jak kolej górska z Caracas do La Cuaira. Ożenił się z Wenezuelką, miał dwóch synów oraz dwie córki. Dwa razy odwiedzał Europę (Francja, Hiszpania), gdzie patentował swoje wynalazki. Po uzyskaniu wiadomości o wybuchu w Polsce powstania styczniowego zaprojektował karabin maszynowy i oddał go Polskiemu Komitetowi Wojennemu we Francji.
Lutowski zmarł w roku 1871 w Ciudad Bolivar na żółtą febrę.
Droga z Valencia do Maracay prowadzi nad brzegiem sławnego jeziora Valencia. Niestety, nie widać go z drogi, jakkolwiek ta doskonała autostrada biegnie po terenie, który niegdyś stanowił dno jeziora. Prawie dwa wieki temu o tym śródlądowym zbiorniku wód tak pisał sam Aleksander Humboldt:
„Jezioro Valencia, po indiańsku Tacarigua, jest większe od jeziora Neuchatel w Szwajcarii, kształtem zaś przypomina jezioro Genewskie, leżące prawie na takiej samej wysokości nad poziomem morza (432 m — przyp. aut.) ...już od pół wieku, szczególnie zaś od trzydziestu lat, wysychanie tego dużego zbiornika wodnego zwraca ogólną uwagę. Spore szmaty ziemi, leżące niegdyś pod wodą, obecnie suche, zajęte są pod uprawę bananów, trzciny cukrowej i bawełny. W sąsiedztwie wzniesionego nad jeziorem domu widać z każdym rokiem, jak brzegi jeziora coraz bardziej się oddalają. Widać też wyspy, które — wskutek opadania zwierciadła wody — zaczynają się zlewać z lądem; inne znów wyspy przekształciły się w przylądki, jeszcze inne tworzą rozrzucone w głębi lądu pagórki. Najosobliwsze są trzy wyspy granitowe — Perrito de San Pedro, Islote i Caratapona. Jezioro Valencia tworzy, podobnie jak jezioro w dolinie Mexico, ośrodek niewiel
kiego systemu rzek, z których ani jedna nie ma połączenia z oceanem. Większość tych rzeczułek zasługuje co najwyżej na nazwę potoków; jest ich dwanaście czy czternaście.
Zmniejszenie się masy wód w dopływach spowodowane od pół wieku karczowaniem lasów, rozwojem plantacji indygo i uprawą roli oraz parowanie gruntu i suche powietrze wydają się być przyczynami dostatecznie tłumaczącymi zanikanie jeziora..."
Niewiele kilometrów po przekroczeniu granic stanu Aragua dojeżdża się do ponad ćwierćmilionowegó miasta Maracay, pełniącego rolę stanowej stolicy. Pełna analogia! Uprzemysłowiona Valencia jest stolicą stanu i dawną siedzibą jednego z wenezuelskich dyktatorów. Maracay także jest stolicą, ma przemysł i pamiątki po innym dyktatorze, o którym jeszcze będzie mowa. Obaj ci panowie zresztą, mimo sporego odstępu czasu, jaki dzieli ich panowanie — bo inaczej nie można nazwać tej „konstytucyjnej" władzy — również byli do siebie podobni.
Maracay, miasto posiadające duży garnizon wojskowy, zasłynęło od roku 1908 jako siedziba Juana Vicente Góme- za, generała i dyktatora-prezydenta Wenezueli przez dwadzieścia siedem lat. Człowiek ten, pochowany na lokalnym cmentarzu w Maracay, doszedł do władzy w wyniku zamachu stanu skierowanego przeciwko rządowi Cipriani Castro, przy którym pełnił obowiązki wiceprezydenta
i dowódcy armii. Od tego czasu aż do roku 1935 Gómez stanowił prawa, rządził twardą ręką, nie wahając się stosować tortur i więzienia dla swoich prawdziwych i urojonych przeciwników.
Oprócz absolutnej władzy kochał jeszcze dwie rzeczy — walkę kogutów i kobiety. To pewnie on — kawaler, autor prawie setki nieślubnych dzieci — stał się prototypem popularnego w Południowej Ameryce modelu hombre macho — wspaniałego samca.
Po jego śmierci ukazało się sporo publikacji odkrywających kulisy władzy prezydenckiej. Rzecz jasna w czasie tej prezydentury też wydawano prace typu „literatura dworska", gdzie dyktator był przedstawiany niemal jako zbawca ojczyzny.
Gómez pochodził z andyjskiego stanu Tachira, z miasta
San Cristobal, liczącego na początku stulecia nie więcej niż sześć tysięcy mieszkańców. Kiedy Gómez znalazł się u władzy, stworzył coś w rodzaju mafii, której sam został szefem. Organizacja składała się wyłącznie z jego ziomków. „On umieścił swoich andyjczyków wszędzie w całym kraju; na czele wszystkich garnizonów, więzień, na stanowiskach gubernatorów stanów i sołtysów małych wiosek. Tak działo się od granic Kolumbii do delty Orinoko i od brzegów Morza Karaibskiego do granicy brazylijskiej. Na każdym stanowisku wymagał od swoich ziomków mocnej ręki w dzierżeniu władzy. Na wschodnich stepach Wenezueli, gdzie opór przeciw jego władzy był zawsze szczególnie twardy, podwajał siły swoich andyjczyków" — pisał o sposobie władania krajem jeden z historyków.
Uciszano brutalnie demonstrujących studentów, wsadzano do więzień pisarzy i publicystów, szalała cenzura w prasie
i na poczcie, aby także z zagranicy nie przychodziły pisma nazywające Gómeza dyktatorem. Tymczasem prezydent przy pomocy marionetkowego kongresu pozwalał wybierać się raz za razem na „konstytucyjnego prezydenta".
Juan Vicente Gómez podczas całego okresu trzymania w swych rękach absolutnej władzy nie zapominał o korzyściach osobistych, jakie mu ona dawała, i ścielił ogromnymi pieniędzmi swoje gniazdko. Wzrastające dochody z rosnącego wydobycia wenezuelskiej nafty w ogromnej części płynęły do jego kieszeni jako głównego posiadacza akcji Compania Venezolana de Petroleo. Umiał wreszcie manewrować podatkami i cłami tak, aby jego interesy nie ucierpiały, a zniszczyły potencjalnych konkurentów. Współcześni Gómezowi pochlebcy, nie mając zresztą wielkiego wyboru, sławili go „za utrzymanie pokoju w kraju" rządzonym siłami policyjnymi. Późniejsi historycy dodawali, że owszem, w kraju istotnie panował pokój, ale za bardzo, bardzo wysoką cenę — wolności słowa i prasy, cenę praw do swobodnego zrzeszania się, swobody wyjazdów zagranicznych i reprezentacji we władzach ustawodawczych, wreszcie spreparowania konstytucji w taki sposób, jak by nigdy nie została ona napisana.
Jean Vicente Gómez zmarł w 1935 roku w pełni dzierżąc władzę. Do dziś zachowało się w Maracay wiele zwią
zanych z nim budynków. I tak La Macarena, jego dawniejsza rezydencja, jest, podobnie jak dom Paeza w Valencia, siedzibą gubernatora stanu, dawne biura mieszczą obecnie Muzeum Antropologiczne. W mieście Maracay stoi wiele koszarowych zabudowań, jak gdyby Gómez wciąż był przy władzy. Garnizonowe budowle nie przyciągają oczu, ale już Muzeum Aeronautyczne, łącznie z umieszczonym tam samolotem Jimmy Angela — wspomnimy jeszcze o nim — musi budzić autentyczne zainteresowanie, podobnie jak wśród specjalistów instytut poświęcony badaniom nad kukurydzą, rośliną uprawianą przez więcej niż połowę wenezuelskich rolników.
Klamrą spinającą w tym pełnym historii regionie okres generała Paeza, pierwszego prezydenta Wenezueli, jest wielki hotel Maracay, położony w rozległym parku, a wybudowany przez ostatniego dyktatora Wenezueli Perez Jimeneza.
Zupełnie odmienny obiekt w mieście to pięćdziesię- ciohektarowy park Henri Pittera, szwajcarskiego botanika, który wiele zdziałał dla poznania wenezuelskiej flory, jego największym jednak osiągnięciem było wskazywanie na bezsensowne niszczenie środowiska naturalnego w Wenezueli w sposób tak zastraszający. Pitter ostrzega już w roku 1931: „Bezsensowna praca siekier i niszczący wpływ wypalania całych połaci kraju trwa wszędzie dookoła. Zniszczone tereny powiększają się z dnia na dzień. Jeśli ten proces trwał będzie dłużej, cały kraj zamieni się w ciągu kilku generacji w półpustynny, jałowy teren". /
Ostrzeżenia Henri Pittera jakoś nie dotarły jeszcze do Wenezuelczyków. W czasie parodniowej podróży samochodem z Maracaibo do Caracas widziałem po drodze, jak płonęły wysuszone łąki, stoki wzgórz, krzewy, a nawet drzewa. Nikt się tym nie przejmował, nikt niemal nie dostrzegał. Praktyka taka stosowana jest tu od zawsze. Mieszkańcy Wenezueli od wieków wypalali i wypalają nadal rozległe połacie kraju. Gdy tylko trzcina cukrowa dojrzeje do cukrowych żniw, pierwszą czynnością jest podpalenie nie zżętego jeszcze pola. Żniwiarze twierdzą, że jest to niezbędne, ponieważ ogień płoszy jadowite węże w trzcinowych zaroślach i ułatwia pracę. Trzcina cukrowa
po wypaleniu podobno także traci gorycz, a spalone liście trzcinowych łodyg i tak nikomu nie są potrzebne. Przy okazji oczywiście płonie nie tylko trzcina. W okresie od listopada do końca marca w Wenezueli palą się dniem i no- cą góry, pola i trawy, a rzecz tę, od pokoleń, uważa się za normalną. Głos Henri Pittera nadal pozostaje głosem wołającego na puszczy.
Z Maracay jest zaledwie pół dnia drogi samochodem do Caracas. Mniej więcej w połowie trasy rozciągają się niezmierzone plantacje trzciny cukrowej, która na nasze szczęście nie płonęła jeszcze, a więc nie dojrzała do zafry. Wiele z tych ziem należało niegdyś do rodziny Simona Bo- livara jako dar króla Filipa II. Tereny te rozciągają się w pobliżu Las Tejerias, w San Mateo zaś (trochę w bok od autostrady) znajduje się zrekonstruowany obecnie dom Bolivara, do którego przywiózł niegdyś Simon swoją świeżo poślubioną małżonkę Marię Teresę. Tutaj właśnie zmarła ona zaledwie trzy miesiące później.
Ostatnim wreszcie miejscem godnym wspomnienia przed wjazdem do Caracas jest miejscowość Los Teques, służąca mieszkańcom Caracas na weekendowe wypady. Los Teques pełni także znacznie poważniejszą rolę, mianowicie funkcję stolicy stanu Miranda. Stutysięczne miasto, położone stosunkowo wysoko — ponad 1200 metrów nad poziomem morza — dysponuje względnym chłodem
i szczątkową linią kolejową, rzeczą w Wenezueli nader rzadką. Niegdyś kolej żelazna łączyła Los Teques z Valencia i Puerto Cabello; miała ona prawie 200 kilometrów, więcej niż dwieście mostów i ponad setkę tuneli. Obecnie cała trasa liczy 6 kilometrów i jest używana wyłącznie przez turystów.
Sławne miasto Caracas rozkwitło zaledwie przed trzydziestu laty. U podłoża tej metamorfozy legły oczywiście petrodolary. Pół wieku temu była to licha stolica rolniczego kraju, opierającego swoje dochody na kawie i trzcinie cukrowej, a także na hodowli bydła. Jeszcze w latach pięćdziesiątych naszego wieku najwyższe budynki Caracas sięgały zaledwie trzeciego piętra i uchodziły za budowle reprezentacyjne. Trudno dziś w to uwierzyć. Pod koniec lat sześćdziesiątych kompleks zwany Centro Bolivar — mieszczący w wysokościowcach różne agendy rządowe — uchodził za najbardziej okazały zespół architektoniczny miasta tak dalece, że wydany z okazji 400-lecia założenia miasta medal pamiątkowy w roku 1967 miał wyryty obraz tego właśnie kompleksu. Obecnie Centro Bolivar zmalało jakby i oddało pierwszeństwo nowocześniejszym drapaczom chmur i cudom urbanistyki.
Kiedy zjeżdża się wieczorem w dolinę, starającą się pomieścić z trudem stolicę Wenezueli, nie widać już zalegającego ją smogu, widać natomiast światła wielkiego miasta. I te, niejako powszednie, wydobywające się z milionów oświetlonych okien, i te wymyślne, obiegające kontury wieżowców kolorowymi reklamami i napisami sławiącymi takie lub inne firmy czy instytucje. Z wysoka też widać, jak rozświetlone na biało i czerwono wiją się po estakadach wygodne autostrady miejskie, rozgałęziające się niczym ramiona ośmiornicy.
Pewnego wieczoru po dłuższej nieobecności wjecha
liśmy z Lechem Adamowiczem w tę orgię świateł, kierując się obok rozległego hotelu „Tamanaco" w jedno z odgałęzień miejskiej arterii, mającej zaprowadzić nas do dzielnicy Las Mercedes. Dotarcie do willi mego cicerone stanowiło, już po wycofaniu się ze sfery obłędnego wielkomiejskiego ruchu, drobnostkę, oczywiście dla autochtona, albowiem w Caracas nie podaje się zwykle ulicy i numeru domu, lecz nazwę willi. Więc także listonosze nie mają w tym ogromnym mieście zbyt lekkiego życia. W naszym przypadku willa nosiła imię pani domu — „Laura". Gospodyni podjęła strudzonych drogą wędrowców, jak zwykle bywa w tym domu, iście niebiańskimi smakołykami własnej kuchni, słynącej zresztą wśród przyjaciół w całej Wenezueli.
Przy kawie potoczyła się rozmowa o moich dalszych zamierzeniach i o planie zajęć na następny dzień, przygotowanym z góry przez gościnnego gospodarza, dbającego, z nawyku już, aby przybysze ze Starego Kraju zawsze jak najwięcej zobaczyli i najlepiej jak można poznali Wenezuelę. Następnego ranka wyznaczono mi spotkanie z diamentami.
Pan Stanisław wyciąga z szuflady zamszowy woreczek
i ostrożnie wysypuje jego zawartość na miękki karton. Przede mną połyskuje diamentowa kasza. Niektóre z tych okazów wędrują pod mikroskop. Patrzę z zainteresowaniem laika, który nie bardzo odróżnia cechy jednego kamienia od drugiego. Pan Maziarek zapewnia mnie jednak, że jest to najlepsza kolekcja diamentów na świecie.
— Nie, nie ze wzelęau na wartość. Chodzi tu raczej
o osobliwe cechy tycn kamieni, spotykane w wartościowych odmianach sześcianu, ośmiościanu czy dwudzie- stoczterościanu.
Patrzę na kamienie podstawiane kolejno przed okular mikroskopu i nadal, gdyby nie wyjaśnienia, nie potrafiłbym wykryć rarytasowych cech poszczególnych diamentów. W pamięć zapada mi jedynie niepozorny kryształ, który w środku ma rodzaj studzienki.
— Tak — rozpromienia się mój gospodarz — to naprawdę diament niesłychanie rzadki.
Po obejrzeniu niezliczonych okazów, z których wiele miało wartość raczej naukową niż handlową, zaczynam mozolnie wyciągać od mojego interlokutora wiadomości
o nim samym, o jego życiu i działalności w Wenezueli. Z opowieści rodaków zamieszkałych w Wenezueli wiem, że ten człowiek jest jednym z najlepszych znawców diamentów w świecie.
— Jak to się zaczęło panie Stanisławie?
-— Ach, zwyczajnie. Byłem w wojsku we Francji, potem w Anglii, a w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym przyjechałem tutaj, do Wenezueli. Trudno w to uwierzyć, ale był to zupełnie inny kraj niż dziś. Inna była Gujana, a i Caracas nie nosiło w sobie nawet zalążków dzisiejszej świetności. Parę trzypiętrowych domów stało w miejscu dzisiejszych olśniewających wieżowców. Oczywiście nie miałem wtedy najmniejszego pojęcia o szlachetnych kamieniach. Moje zainteresowania zaczęły się przypadkowo, nie tutaj, lecz w Stanach Zjednoczonych, dokąd wyjechałem, aby studiować gemologię. Niewielu ludzi wie, że wbrew pozorom jest to wiedza rozległa, która, w największym skrócie mówiąc, obejmuje wiadomości
o formach krystalizacji, o kolorze (raczej odcieniach kamieni), ich zanieczyszczeniach, a wreszcie o kunsztownym i mozolnym szlifowaniu. Być może zainteresuje pana, że moje ukochane diamenty dzieli się według dwudziestu czterech odcieni i jedenastostopniowej tabeli zanieczyszczeń, nie mówiąc już o formach krystalizacji.
— Jeśli dobrze zrozumiałem, po studiach w USA wrócił pan bezpośrednio do Wenezueli jako specjalista od drogich kamieni.
— Tak to można nazwać, ale jakiż to był ze mnie wówczas specjalista — westchnął pan Stanisław. — Najpierw musiałem coś zarobić na moich informacjach. Otworzyłem więc ze wspólnikiem jubilerski sklepik w mieście. Wkrótce zrobiłem tak wspaniałą plajtę, że wyleczyłem się z takich pomysłów na zawsze. Pewnie nie nadaję się do interesów. Niemniej przez moje ręce przeszło już tysiące, tysiące karatów diamentowych.
— Więc jest pan milionerem?
Pan Stanisław uśmiechnął się pogodnie.
— Nic z tych rzeczy. Ja byłem po prostu z ramienia rządu inspektorem państwowym oceniającym znalezione diamenty. Według tutejszego prawa każdy szczęśliwy znalazca diamentu staje się jego właścicielem pod warunkiem opłacenia podatku w wysokości trzech procent jego wartości. Myślę, że przez moje ręce przeszło chyba ponad dziewięćdziesiąt procent znalezionych i zgłoszonych oficjalnie wenezuelskich diamentów. Nie jest wykluczone, że moje ekspertyzy objęły prawie milion karatów.
— Chyba wyliczył pan całkiem niezłą kwotę podatkową dla wenezuelskiego skarbu państwa i stał się pan wyjątkowo przydatnym obywatelem?
— Zapewne. Siedziałem przecież całe lata w Ciudad Bolivar i prowadziłem tam swego rodzaju laboratorium. Mogę nawet wyznać nieskromnie, że teraz znam się już nieźle na diamentach i brylantach.
— O właśnie. Wiadomo, że brylant to nic innego jak oszlifowany diament. Jak wypadają proporcje wagowe między surowcem a efektem końcowym?
— To nie jest pytanie, na jakie mógłbym udzielić odpowiedzi nawet w ciągu godziny. Przecież wszystko zależy od rodzaju kamienia, a w klasyfikacji wyróżniamy prawie trzy tysiące klas. Najogólniej rzecz biorąc diament w czasie szlifowania traci mniej więcej około sześćdziesięciu procent wagi, ale zyskuje na wartości. Ceny, oczywiście na światowym rynku, wahają się. Można przyjąć, że dziś cena dobrze oszlifowanego brylantu może sięgać dwóch tysięcy dolarów za karat.
— Mówił pan o swojej pracy w interiorze, ale dziś rozmawiamy przecież w swego rodzaju instytucie w Caracas. Nie wraca pan już do Gujany?
— O nie. To już nie dla mnie. Tutaj mam spokojną naukową i dydaktyczną placówkę, która zupełnie zadowala moje ambicje. Tutaj też powstała moja książka o diamentach. Pozwalam sobie przypuszczać, że jest to praca, którą bez wstydu pokazać mogę specjalistom.
— Czy nie warto byłoby ją przełożyć w Polsce?
— Owszem, rozmawiałem nawet na ten temat w czasie
ostatniego pobytu w Polsce, ale sprawa jakoś nie może doczekać się realizacji.
— Skąd wydobywa się wenezuelskie diamenty?
— W dużym przybliżeniu z regionu, w którym od pięciu wieków szuka się legendarnego Eldorado. Jak panu wiadomo, nie tylko takie skarby odkryto w wenezuelskiej Gujanie. Gorączka diamentowa w tym kraju wybuchła już dawno i trwa nadal, mimo że w sumie Wenezuela nie jest potentatem w tego rodzaju produkcji. Zajmujemy dalekie miejsce w świecie w wydobywaniu diamentów. Po wojnie znaleziono — jako największy dotychczas okaz — kamień ważący sto czterdzieści siedem karatów, noszący imię „Libertadora”, a więc Simona Bolivara. Ciekawostką jest fakt, że kamień ten znaleziono wśród skupiska diamentów, czy
li tak zwanej bombie, ochrzczonej „El Polaco”. Niestety, pamięć o nazwisku tego szczęściarza znad Wisły zatarła się. Warto tu wspomnieć, że „Libertador” pochodzi nie z Gujany, lecz znad granicy brazylijskiej, z Wielkiej Sawanny, gdzie mieściła się także od tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku kopalnia „El Polaco”. Od tamtych czasów wybuchały i gasły gorączki diamentowe w Wenezueli, tak dzieje się do dzisiaj. Szczególnie owocny był tutaj przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Roczne wydobycie diamentów wynosiło wówczas około pół miliona karatów.
Caracas jest miastem szczególnym. Dziś, po kolejnym pobycie w stolicy Wenezueli, mogę z czystym sumieniem podtrzymać taką tezę. Nieźle to widać z samolotu, który ląduje właściwie w środku miasta na kawałku ziemi, jaki dziwnym trafem nie zalała jeszcze magma budynków. Mówię oczywiście o lotnisku La Carlota, ponieważ międzynarodowy stołeczny port lotniczy mieści się nad morzem.
Z lotu ptaka Caracas żywo przypomina duże miasta Północnej Ameryki, z ich smogiem, przelotowymi arteriami i nieustającymi korkami na jezdniach. Z góry, a może
z latającego spodka, przybysze z kosmosu mogliby zapewne sądzić, że prawdziwymi mieszkańcami tego miasta są ruchliwe podłużne pudełka, które suną masami, zatrzymują się irracjonalnie i znowu pędzą ciasno długimi szeregami obok siebie.
W Caracas ruch samochodowy tworzy prawdziwe pandemonium, bo do normalnych objawów samochodowej schizofrenii dochodzi jeszcze element dźwięku. Stolica Wenezueli jest z pewnością najhałaśliwszym miastem tej wielkości na świecie. Upodobanie tutejszych kierowców do używania wymyślnych przeraźliwych klaksonów powoduje, że, oprócz smogu, głównie decybele wypełniają tę piękną niegdyś i spokojną dolinę, w której zalega miasto.
Korki tutejsze powstają z wielu powodów, głównie jednak dlatego, iż Caracas w swoim burzliwym rozwoju przeszło za szybko od powozu konnego do krążowników szos. Zbyt wiele ciasnych uliczek, brak planów urbanistycznych przez długi czas, pośpiech prywatnych inwestorów spowodowały, że organizm miejski nie jest przystosowany do tak wielkiego ruchu samochodowego. Niespodziewane zwężenia, przysłowiowe szyjki od butelki, urywające się raptem arterie i brak połączeń między nimi niesamowicie utrudniają ruch na ulicach.
Caraqueños, czyli mieszkańcy Caracas, mają już nawet własny słownik wyróżniający poszczególne typy korków.
I tak galletas to korki mniej więcej zwyczajne, colas — długie rzędy zamarłych samochodów lub pojazdów pełznących w tempie dawnych karawanów, trancas zaś to już kompletny klops, ba, beznadziejny długotrwały bezruch samochodów. Wenezuelczycy mają jeszcze jedno wyrażenie — vivo, oznaczające w wolnym przekładzie cwaniaczka, który usiłuje przy stojących colas wyrwać się do przodu
i oczywiście powoduje najczęściej groźny wypadek, jeden z tych, jakie zdarzają się w mieście mniej więcej co dziesięć minut.
Ojcowie miasta ratują się jak mogą, na przykład taksówkarzem zakazują poruszania się w śródmieściu jeden dzrefcw tygodniu. Prywatne samochody, zależnie od koń- céwkíliczbowej na tablicach rejestracyjnych, jeżdżą w dni parżyste lub nieparzyste, jednak caraqueños umiejętnie
omijają te utrudnienia, a jeśli już musi samochód stać, powstaje nowy problem parkowania. Tak więc niektórzy nie bez pewnej racji nazywają Caracas „miastem zwiotczałych arterii".
Na taki stan rzeczy składa się przede wszystkim ilość samochodów, sięgająca już dziś zapewne miliona, a także ich jakość. Jedną trzecią stanowią bowiem zabronione obecnie w handlu ośmiocylindrowe potwory, zużywające ogromne ilości benzyny. Statystycznie biorąc jeden samochód spala tu ponad pięć i pół tysiąca litrów benzyny rocznie, co przekracza mniej więcej o połowę zużycie w USA i trzykrotnie konsumpcję przeciętnego europejskiego samochodu. Dzieje się tak oczywiście dlatego, że benzyna jest w Wenezueli, jak przystało na wielkiego producenta ropy, nader tania.
W obrazie ruchu miejskiego sporą rolę odgrywa też około czterdziestu tysięcy taksówek, których i tak nigdy nie ma, gdy są najbardziej potrzebne. Taksówki tutejsze nie mają taksometrów i cenę za przejazd należy wstępnie ustalić przed wyruszeniem w drogę, a także ostro się potargować. Nie jest to zachęcająca perspektywa dla obcego przybysza, który zna najczęściej tylko adres i nie ma zielonego pojęcia, jak długą drogę musi odbyć.
Obok korków ulicznych oddzielny problem stwarzają motocykliści, wyczyniający przedziwne ewolucje przed maskami rozpędzonych samochodów, wyposażeni w klaksony o sile strażackich syren.
Ciekawa jest też obyczajowość tutejszych kierowców. Nie, nie pozdrawiają się oni wprawdzie stukaniem palcem w czoło, tak jak polscy herosi kierownicy, ale za to uznają za absolutne przestępstwo chęć wyprzedzenia ich przez kogokolwiek. Ponadto mają w pogardzie wszelkie znaki ograniczające prędkość, no i lubują się, jak się już rzekło, w klaksonowych symfoniach na czterysta samochodów jednocześnie.
Transport autobusowy w Caracas z oczywistych względów nie może być efektywny, a o tramwaju nie ma co marzyć. Został już skreślony przez tutejszych urbanistów na zawsze jako zbyt wolny. Dalsza budowa autostrad przecinających miasto, zdaniem ekspertów, także nie ma już
I
sensu, gdyż przy tym stopniu motoryzacji nie są już one żadnym środkiem zaradczym, a często przyciągają jeszcze większy ruch na swoje doskonałe nawierzchnie. Tylko metro i jeszcze raz metro.
Chętnych do przejażdżek po mieście odstrasza gorąco, skorzystajmy zatem z metra.
W 1981 roku uruchomiono 12-kilometrową linię metra. W przyszłości przewiduje się pięćdziesiąt jeden stacji rozsianych wzdłuż całej 27-kiłometrowej długości doliny, w której leży Caracas. Budowa ta jednak jeszcze potrwa, zwłaszcza że Wenezuela, podobnie jak inne kraje naftowe
i nie tylko, przeżywa okres recesji i osłabienia narodowej waluty. Zostaniemy więc na razie przy nieznośnym samochodzie.
Główne trasy przelotowe w mieście prowadzą oczywiście wzdłuż doliny. Jedna z nich, najbardziej północna, nosi nazwę Cota Mil, ponieważ biegnie na wysokości kilometra nad doliną. Droga ta jest zwykle mniej zatłoczona niż inne.
Mały robaczek ludzki z trudnością orientuje się z perspektywy ulicznego bruku, jak układają się w stosunku do siebie poszczególne dzielnice miasta. Jest na to sposób. Należy po prostu wdrapać się spod pomnika bitwy pod Boyaca na szczyt Monte Avila, górujący nad doliną (wysokość 7000 stóp), z pewnością najchłodniejsze miejsce w Caracas. Droga nie należy do łatwych, kolej linowa (te- leferico) nie funkcjonuje. W pobliżu wierzchołka zbudowano w czasie dyktatury Jimeneza (lata pięćdziesiąte) wspaniały okrągły „Humboldt Hotel”. Gmach ten mieści cztery restauracje, bary, nocny klub, wiele sal konferencyjnych, a także kryte baseny. Cóż z tego jednak, kiedy stoi on opuszczony. Ostatnio znalazła tam podobno schronienie hotelarska szkoła, a sam kompleks czeka zapewne, aż ruszy ponownie teleferico, zbudowane niegdyś z jakimś zasadniczym felerem.
Jedyną więc szansą dla tych, którzy wdrapali się jakoś na Monte Avila, jest zjechanie kolejką prowadzącą po przeciwległym stoku w kierunku morza, a ściślej do kąpieliska Macuto. Podróż trwa wówczas około 35 minut.
Dla prawdziwych turystów wciąż atrakcyjne jest obej-
rżenie z góry sławnego miasta Caracas. Można wtedy umiejscowić na pamięciowej mapie kompleks Parque Central, ambitne zamierzenie urbanistyczne, mające zmienić zwykłe kaniony wielkich domów w urbanistyczny park. Ten piękny zespół architektoniczny zawiera między innymi dwa hotele „Anauco Hilton" i „Caracas Hilton”*«' j
Tuż obok rozciąga się jeden z najpiękniejszych parków miasta: Los Caobos, stanowiący niegdyś plantację kakao. W 1865 roku jeden z miejscowych bogaczy zaczął sadzić w tym miejscu krzewy kawowe i mahoniowe drzewa. Kiedy nieco ekstrawagancki właściciel zmarł, pochowano go zgodnie z życzeniem w mahoniowej trumnie, a spadkobiercy sprzedali posiadłość miastu, dzięki czemu powstał uroczy park.
Z wysoka widać prawie dwustuakrową plamę zieleni oznaczającą Ogród Botaniczny w Caracas. W tym miejscu miłośnikom orchidei, a jest ich niemało, kończy się świat. Wenezuela stała się bowiem prawdziwym Eldorado dla nich, od chwili gdy dziewiętnastowieczny botanik Jean Jules Linden po czteroletniej pracy nad tymi kwiatami w głębi Wenezueli podarował światu setki nieznanych storczyków, a także opisał je w książce. Obecnie najwybitniejszymi specjalistami, znawcami wenezuelskich orchidei jest małżeństwo Stalky i Nora Dunsterville, którzy ponad dwadzieścia lat poświęcili pracom nad przeszło tysiącem endemicznych okazów. Opisali je w sześciotomo- wym dziele. Osiem najpiękniejszych orchidei znalazło się dzięki pracy Dunsterville'ów na serii znaczków wenezuelskich, wydanej w roku 1962.
Samochód zatrzymuje się przy najstarszym, pełnym uroku placu stołecznym: Plaza Bolivar. Dominuje tutaj heroiczny pomnik Simona Bolivara. W latach sześćdziesiątych plac zamknięto dla ruchu, obsadzono drzewami
i zamieniono w miejsce spotkań, promenadę czynną praktycznie całą dobę. Pomnik Bolivara stoi dokładnie w tym samym miejscu, w którym wielki patriota Jose Maria España, walczący przeciwko Hiszpanom, został powieszony w 1799 roku.
Z zabytków lokalnych należy wymienić najstarszy podobno dzwon kościelny w Wenezueli, odlany w roku 1844 w Liverpool u, oraz dom Bolivara. Sprzedał go później, aby mieć środki na walkę o niepodległość. W kościele obejrzeć można stare malowidła, wśród nich najbardziej znany jest obraz Ostatnia wieczerza, namalowany przez Artuoro Michelena. Artysta zmarł przed ukończeniem dzieła. Kolekcję kościelną nobilitują również obrazy Rubensa i Murillo.
Na placu Bolivara pozostaje jeszcze do odnotowania istnienie Casa Amarilla (Żółty Dom), czyli obecnej siedziby Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a poprzednio królewskiego więzienia i rezydencji dyktatora Cipriano Castro, który podczas trzęsienia ziemi w roku 1900 spadł z balkonu Żółtego Domu i wylądował na bruku ze złamaną nogą.
Na Plaza Bolivar widnieje piękny budynek zwany popularnie Las Mojas, mieszczący ratusz miejski, mający zresztą, jak wszystkie budowle na tym placu, swoją oddzielną historię. Wśród zbiorów wspaniałej biblioteki i historycznych obrazów znajdujących się w tym gmachu istnieje również oryginalna flaga Wielkiej Kolumbii, kopia planu miasta Caracas, wykonanego przez pierwszego założyciela grodu Diego de Losada (rok 1578).
Szczególnie szacownym zabytkiem są tu szczątki proporca używanego przez Pizzarro w czasie podboju Peru. Został on podarowany przez Peruwiańczyków marszałkowi Sucre, zwycięzcy i bohaterowi bitwy pod Ayacucho. Flaga ta wisiała poprzednio przez trzysta lat w Pałacu Słońca w Cuzco, a później została przez Sucre przekazana Bo- livarowi, z jego rąk zaś dostała się miastu Caracas.
Samochód mknie dalej. W pobliżu skrzyżowania Avenida Urdaneta i Avenida Fuerzas Armadas wznosi się panteon narodowy, przystosowany do nowych celów dawny kościół.
U wejścia nieruchoma warta żołnierska, dalej nawa wypełniona sarkofagami. Oprócz szczątków Libertadora spoczywają tu najwięksi ludzie Wenezueli. Panteon pełni w Caracas tę samą rolę co krypty wawelskie w Polsce. W panteonie odczytać można nazwiska: Jose Maria Vargas (1786—1854), Antonio Jose de Sucre (1759—1830), Jose
Antonio Paéz, wojownik z llanos, kolorowa postać dyktatora, który przez 18 lat rządził krajem. Jest także nazwisko generała Rafaela Urdanety, bohatera walk o niepodległość, to on w 1842 roku przeniósł szczątki zmarłego na kolumbijskim brzegu Bolivara do ojczystego kraju. Jest również sarkofag Francisco de Mirandy (1750—1816). Człowiek ten, tragiczna postać patrioty, był prekursorem walki o wyzwolenie Wenezueli spod hiszpańskiej władzy. W skomplikowanych okolicznościach wydany został w ręce Hiszpanów przez samego Bolivara podejrzewającego zdradę. Miranda, przewieziony do Hiszpanii, zmarł w więzieniu w Kadyksie. Pokrywa jego sarkofagu jest symbolicznie uchylona i trzymana w szponach przez kamiennego orła.
W pobliżu placu Bolivara pokazuje się turystom dom, w którym urodził się Libertador. Oryginalny budynek zbudowany w 1783 roku jednak już nie istnieje, zniszczyło go trzęsienie ziemi. Istniejący został starannie zrekonstruowany.
Plaża Wenezuela słynie ze swojej wspaniałej fontanny. Północna strona tego ważnego dla miasta placu jest zdominowana przez wysokie wieżowce z emblematem polarnego niedźwiedzia, oznaczającego ogromny browar. Na sąsiednich drapaczach chmur odczytać można nazwę dwóch znaczących dzienników stołecznych — „El Mundo" i „Ultimas Noticias". Stąd też, tyle że z innego rogu placu, wychodzi ulica Salvadore Allende, prowadząca wprost do jednego z najciekawszych architektonicznie uniwersytetów świata, do Uniwersytetu Centralnego Wenezueli, na którym studiuje około trzydziestu tysięcy studentów. Studia tutaj są bezpłatne pod warunkiem, że kandydaci przebrną przez egzaminy wstępne. Trzeba dodać, że około czterdziestu procent słuchaczy tego uniwersytetu to dzieci niezamożnych rodziców.
Uniwersytet Centralny Wenezueli (UCVJ został zaprojektowany przez najwybitniejszego architekta tego kraju Carlosa Raula Villanueva. Uniwersytet ż nowoczesnymi rzeźbami, pomysłową architekturą i wielkimi barwnymi muralami może stanowić również znaczącą atrakcję turystyczną.
Większość przybyszów rusza jednak do Sabana Gran-
de, czyli sektora miasta blisko przylegającego do Plaza Wenezuela. Ten fragment Caracas zbliżony jest w charakterze do nowojorskiej Geenwich Village. Kina, restauracje, kafejki. Ponadto wiele hoteli i hotelików, zawsze pełnych, a także sklepów, sklepów, sklepów. Tu właśnie kupuje się najczęściej panchita, to jest najbardziej typowe z wenezuelskich pamiątek — orchidee sporządzone ze złota. Wielkość tego kwiatu zależy naturalnie od grubości turystycznego portfela. Inne wenezuelskie pamiątki, jak muszle, koszyki, skorupy żółwia i setki innych wyrobów ludowych, sprzedaje Artesiana Venezolana, odpowiednik naszej „Cepelii". Są tu wyroby Indian Warao z delty Ori- noko, a także produkty zręcznych rąk Indian Guajira
i inne.
Turyści, którzy nie interesują się folklorem indiańskim, mają do dyspozycji w pobliżu Chacaito shopping center z nieskończoną ilością sklepów, magazynów i butików. Centralnym punktem tego kompleksu jest „Le Drugstore" — ni to kawiarnia, ni to sklep, gdzie wstępują miejscowi młodzieńcy, aby podrywać dziewczyny. Nie warto może dodawać, że takich miejsc jest więcej. Supermercado „El Caney” i „Japanese Kamon", nie mówiąc już o innych rozrzuconych po mieście kompleksach handlowych, jak Paseo Las Mercedes w pobliżu eleganckiego hotelu „Tama- naco".
Z góry Avila widać wiele, ale nie można wejrzeć wszędzie. Nie można z dnia na dzień stać się caraqueño. Nie zobaczy się z góry uroków Parku Wschodniego i pływającej tam repliki „Santa Marii", którą żeglował Kolumb. Niewiele można też powiedzieć o ekskluzywnym Country Club czy La Rinconanda, najpiękniejszym może w świecie torze wyścigów konnych. Z pewnością też nie uzyska się wglądu w liczne muzea stołeczne, takie jak Muzeum Sztuk Pięknych, Nauk Przyrodniczych, Sztuki Kolonialnej i wielu innych.
Z góry dojrzeć można także liszaje wspaniałego miasta. Mam tu na myśli dzielnice ludzi biednych, którzy nie interesują się ani wspaniałymi wieżowcami, ani błyszczącymi wystawami Sabana Grandę. Biedacy mieszkają na stokach
wzgórz okalających dolinę i reprezentują ponad milionową społeczność, a więc co najmniej jedną trzecią, a może połowę mieszkańców całego Caracas. Wiele największych i najdłużej istniejących ranchos znajduje się w zachodniej i południowo-zachodniej części miasta. Prowadzi tam droga Cota 905.
Wysoko sięgają wieżowce sławnego miasta Caracas, ale wyżej jeszcze ciągnie się żałosna zabudowa ranchos, spływających ze stoków stromych wzgórz.
Trzymam się wędki
Caraqueños najchętniej spędzają swój wolny czas na brzegu Morza Karaibskiego. Przychodzi im to łatwo, bo wystarczy w tym celu przejechać (w czasie weekendu zderzak przy zderzaku) małe pasmo gór, aby znaleźć się na złotym nadbrzeżnym piachu. Tu, oprócz plaż należących do tak wytwornych hoteli, jak „Macuto-Sheraton" czy „Melia-Caribe", znajduje się też Camuri Chico, to jest dwukilometrowa plaża publiczna, mogąca pomieścić wygodnie tysiące ludzi.
Nie przepadam za wygniataniem piachu i gardzę pracowitym opalaniem torsu. Z radością więc — od dawna odurzony Karaibami — przyjąłem zaproszenie na prawdziwą morską wyprawę.
Gospodarzem imprezy był oczywiście zapalony wędkarz Lech Adamowicz, a celem wyprawy — oczywiście ryby. W tej dziedzinie wiedza moja jest nikła. Dla mnie bowiem ryby dzielą się na jadalne i niejadalne lub, jeśli chodzi o precyzyjniejszy już podział, na... gotowane i smażone. Wiem ponadto, że wędzisko należy trzymać z grubszego końca.
Uczciwie przeto ostrzegłem swoich gospodarzy i współtowarzyszy, że na moje fachowe porady liczyć nie mogą. Nie zraziło to jakoś weteranów kołowrotka i nylonowej żyłki. Pewnego więc dnia w towarzystwie Lecha Adamowicza, jego syna o imieniu Amerigo i pana Słupskiego — Wenezuelczyków pochodzenia polskiego — znalazłem się na gładkiej autostradzie wiodącej z Cara
cas do Puerto Azul. Kilkadziesiąt minut jazdy minęło szybko. Po drodze zdołałem jedynie spostrzec znak PLO na kominie „Żeromskiego", wyładowującego akurat swoje towary w porcie La Guaira. Potem już był Club Puerto Azul.
Przyzwyczajony do spartańskich warunków, jakie znaleźć można na pięknych naszych jeziorach mazurskich lub w basenie jachtowym w Gdyni, nie od razu połapałem się, dokąd to przywieźli mnie wenezuelscy rodacy. Dostrzegłem wprawdzie latarnię morską i las masztów, ale w pobliżu były również kilkunastopiętrowe wieżowce mieszkalne, kino, kilka restauracji i niezliczone palmy ocieniające asfaltowe dróżki. Wkrótce sprawa się wyjaśniła.
Club Puerto Azul jest jednym z największych w całej Południowej Ameryce kombinatów sportowo-wypoczyn- kowych. Oznacza to, że członkowie klubu (w zamian za całkiem pokaźne udziały) mogą w nim spędzać równie dobrze wolną godzinkę, jak i trzymiesięczny urlop. Puerto Azul zapewnia im wszystko, czego mogą w obu przypadkach potrzebować. I tak, w basenach portowych, oprócz doprowadzonej do każdego leża wody i prądu, mają fachowych szkutników, wyciągi, konserwatorów, sklepy z niezbędnym sprzętem wędkarskim, motorówki do nart wodnych, liny, bloki i wszystko, co może się wędkarzowi czy jachtmenowi zamarzyć. Ponadto zaś w Puerto Azul są (wymieniam z pamięci): plaże, baseny kąpielowe, kręgielnie, sale bilardowe, brydżowe, telewizyjne, pola golfowe, restauracje, salony piękności i apartamenty mieszkalne dla członków klubu, ich rodzin i znajomych. Wszystko to pławi się w słońcu, owiane lekką bryzą docierającą bez przeszkód znad otwartego morza.
Moi towarzysze, jak przystało na prawdziwych sportowców, z pogardą ominęli kłębiące się tłumy plażowiczów i atrakcyjnie, acz nader lekko przyodzianych plażo- wiczek. Znaleźliśmy się od razu w części portowej kombinatu, gdzie jachtów żaglowych, motorowych było dobrych kilka setek. Ścisnęło mi się żeglarskie serce. Wspaniałe jednostki motorowe, warte kilka lub kilkanaście samochodów dobrej marki, rasowe jachty oceaniczne 6 pięknej linii, z niebotycznymi masztami — wszystko to stłoczone w
porcie, martwe, zacumowane. No cóż, zamożność rzadko idzie w parze z duchem sportowym. Luksusowy jacht wypada w tych sferach mieć, ale żeglowanie nim już nie obowiązuje. Czasem się gdzieś popłynie, ale najczęściej raz w tygodniu urządza się na pokładzie maleńkie party, dające okazję do zaprezentowania nieskazitelnej bieli munduru czy nowego kostiumu kąpielowego małżonki.
Moi towarzysze należeli jednak do stosunkowo wąskiego w Puerto Azul klanu sportowców aktywnych, dowodziły tego zresztą wędkarskie rekordy zapisane na ich koncie w klubowych kronikach. Sprawnie więc zorganizowali lód do termoskrzyni, zakupili żywą przynętę, wypakowali z samochodu całą masę wędek, kołowrotków i tajemniczych skrzyneczek z haczykami, kolorowymi przynętami. Potem zaś równie sprawnie rzuciliśmy cumy i ruszyliśmy w morze. Tym razem „Rybitwa", mała łódź Adamowiczów, została w porcie. Na dłuższą wyprawę i dla większego grona, jakie tworzyliśmy, lepiej nadawał się motorowy jacht „Versilia", należący do pana Słupskiego.
Dwa potężne motory mogły dać nam w razie potrzeby prędkość dwudziestu węzłów. Praktyczne szafki, kambuz, wygodne koje i zabrane zapasy żywności pozwalały mi optymistycznie patrzeć w przyszłość. „Versilia” na pełnych obrotach gnała na wschód, w kierunku Cabo Codera. Gdzieś tam właśnie, w odległości około 70 mil od Puerto Azul, miały być „miejsca, gdzie ryby można zbierać łopatą". Zobaczymy. Leniwie rozparty na rufie przysłuchiwałem się sakramentalnym pogwarkom wędkarskim, dotyczącym najlepszych „sposobów" na rybę. Rozmowy moich towarzyszy w niczym w zasadzie nie różniły się od sporów polskich wędkarzy szykujących się na szczupaki czy kol- cówki: jakość przynęty, szybkość łodzi, z falą czy w poprzek, lepiej rano czy po deszczu, jednym słowem wszystkie sztuczki i tajemnice „zawodowe" jak w Polsce.
Słuchając jednym uchem fachowej wymiany zdań, z zainteresowaniem przyglądałem się naszemu wyposażeniu. Umocowane do pokładu krzesło, pasy okalające biodra z miejscem na umocowanie wędziska, tuleje w pokładzie do osadzenia kijów i potężne kołowrotki z grubą żyłką ny-
łonową. Wszystko to, tak na oko, wytrzymałoby półtonową rybę. Optymiści — pomyślałem.
Lech, jakby zgadując moją myśl, zaczął tłumaczyć.
— Pez-vela, czyli ryba-żagiel, to będzie po polsku chyba ryba-szpada — wielkie bydlę z ogromną płetwą grzbietową i długą, dochodzącą do półtora metra szpadą na pysku. Niebezpieczna, broni się do ostatka, wysoko wyskakuje z wody. Ładnie wygląda oprawiona na ścianie. Preparuje się je najczęściej wygięte w łuk; są wówczas bardzo dekoracyjne z tą wielką rozpostartą płetwą. Marliny białe i błękitne nazywamy tutaj aguja. Trafiają się egzemplarze po dwieście pięćdziesiąt — trzysta kilogramów, ponadto łowimy najczęściej dorady, po około piętnaście kilogramów, i barrakudy, zwane picúa, coś w rodzaju dwudziestokilogramowego szczupaka.
Dobra, dobra — myślałem..Złapmy najpierw coś, choćby tę tutejszą piętnastokilogramową płotkę-doradę.
Słoneczko pięknie przygrzewało, nasz stateczek rwał do przodu niczym ścigacz, odwalając dziobem odkosy białej piany. Bodaj to Morze Karaibskie — entuzjazmowałem się w duchu. W tych warunkach można pracować, sam zostałbym tu chętnie piratem polującym na hiszpańskie galeony ze złotem.
— Jest tu zresztą zatrzęsienie innych ryb — kontynuował Lech — choćby sabalo, czyli tarpon.
— Dobrze, a te wszystkie ryby łowicie na wędki sterczące z obu burt łodzi — wtrąciłem niebacznie.
— Wielkie nieba — w głosie Adamowicza brzmiał nie- fałszowany ból. — Przecież te dwa pręty to nie są żadne wędziska, ale plastykowe drzewca do rozsuwania żyłek, żeby nam się nie splątały wędki.
Umilkłem zawstydzony, bo skąd bałtycka ciemna masa ma wiedzieć, że potężne solidne pręty są tylko pomocniczym wyposażeniem karaibskiego wędkarza.
Ale oto coś nagle zaczyna się dziać. Amerigo krzyczy, wskazując przedmiot unoszący się na falach. Zmienia się rytm silników. Słupski przekłada szprychy koła, idziemy na zbliżenie. Żyłka wędruje wysoko na zaciskach plastykowych prętów, kije trafiają do garści Adamowiczów.
— Tam będą dorady — informuje Lech — zawsze
trzymają się w pobliżu szczątków pływających po powierzchni. Jesteśmy już blisko. Na powierzchni widzę ze- włok rozkładającego się rekina, oplątany wodorostami.
Ryby rzeczywiście były. Zanim Adamowicz skończył mówić, warknął jeden kołowrotek, zaraz potem drugi. Patrzę z emocją. Ciągną obaj. Prosto na przedłużeniu żyłki pod wodą złociste błyski. Ryba już podcięta, ląduje na pokładzie. Obie dorady lśnią czystym blaskiem szlachetnego kruszcu. Amerigo wali dorady po łbie pałą; uspokajają się obie pod wpływem tej brutalnej perswazji. Wędkarze już zakładają nową przynętę, żyłki odchodzą od rufy. Nie minęła nawet minuta, znowu warczą kołowrotki. Ryby biorą jak wściekłe. Teraz nie wytrzymuje Słupski, oddaje mi ster, z zaleceniem wykonywania powolnych okrążeń wokół padliny. Grają już trzy kołowrotki, na pokład sypie się grad ryb. Pierwsze złowione egzemplarze dorad tracą swoją złotą barwę, łuski lśnią teraz czystym srebrem.
Kiedy pierwsze emocje minęły, dają wędzisko i mnie. Bierze! Jestem mile podniecony. Jedna, druga, czwarta dorada! Złapałem sam! Po chwili czuję, że te łowy zaczynają mnie brać. Czuję już, że mógłbym pewnie i ja zostać członkiem związku tych, co to uczą robaka pływać. Zaraz jednak przychodzi refleksja. Ba, ale tylko tutaj. Gdzież ja w Wiśle pod Warszawą będę tak „kosił". U naszych nóg piętrzy się stos ryb. Dosyć — zarządza kapitan Słupski. Nasza obfita zdobycz wędruje do termoskrzyni z lodem. Podniecenie opada ze mnie na tyle, by stwierdzić, że decyzja nie wypływa z wielkoduszności. Najwidoczniej zdrowo przetrzebiliśmy stadko dorad żerujących przy rekinie, bo kołowrotki warczą już coraz rzadziej. Zaglądam do skrzyni. Mamy chyba sto trzydzieści kilo ryb.
Powracamy na stary kurs. Silniki grają pełną mocą. Dyskusja. Czuję się jak stary wyga, zabieram głos na temat podcinania i wyciągania ryb. Nikt się jakoś z neofity nie śmieje. Z czułością popatruję co jakiś czas na moje cztery ryby.
Obiad. Dwie ryby na czterech to wcale nie za dużo. Piekielnie smaczne. Słońce grzeje prostopadle z góry, a wiatr chłodzi brunatniejące z każdą godziną twarze. O tej porze nie ma po co łowić — orzekli wędkarze — ryby też
lubią sjestę. Wędziska powracają na swoje miejsca, haczyki dyndają wysoko, zaczepione o żyłkę. Płyniemy wolno.
Po dwóch godzinach na kursie wyrasta mała skałka, w całości przystrojona ptasim guanem. Tam bywają podobno duże aguje. Już nas wyprzedzili. Dwa jachty krążą na wolnych obrotach. Włączamy się do tego kręgu i my. Adamowicz i Słupski zmieniają przynętę według im tylko wiadomego klucza. Wypuszczają i skracają żyłkę. Nic, absolutnie nic. Zapominam o doradowych żniwach i pozwalam sobie na drobne złośliwości. Wiadomo, profan.
Rzeczywiście nie złapaliśmy już nawet byle jakiego kalosza. Raz tylko na naszą dryfującą rybkę rzuciło się wielkie ptaszysko i wielka była szamotanina, zanim udało się nam uwolnić z haczyka niepożądaną zdobycz.
— Idziemy do Puerto Frances?
Milcząca aprobata.
Amerigo obraca kołem. Popularne wśród wędkarzy kotwicowisko ukazuje nam kilkanaście jednostek. Najwidoczniej tutejsi sportsmeni nie lubią kolebać się po nocy na morzu. Dokoła widzę piękne jednostki — laminaty, plastyk, mahoń, nikiel. Ani jednej sizalowej liny, wszystko z tworzyw — szoty, obijacze, nawet małe bączki. W prześlicznej zatoczce, dawnym podobno schronisku piratów czatujących na hiszpańskie złoto, atmosfera pikniku. Załogi kąpią się, taplają, grają tranzystorowe odbiorniki. Przyjemnie nurzać się w kryształowej wodzie, wylegiwać na żółtym piasku pobliskiej plaży. Raptownie, jak zwykle bywa w tych szerokościach geograficznych, zapada noc. Nie ma jeszcze siódmej, na granatowym niebie ukazują się gwiazdy. Na naszym pokładzie toczy się rozmowa. O Polsce, o wojennych losach, o warunkach życia w Wenezueli. Zanim ostatecznie wślizgnę się do swojej koi, jeszcze jeden rzut oka na otoczenie. Na tle wielkiego pomarańczowego księżyca rysuje się korona postrzępionej palmy. Obrazek zupełnie jak z tandetnego egzotycznego filmu.
Cały następny dzień stał oczywiście pod znakiem łowów. Na dorady jednak i inny drobiazg nie zwracaliśmy już uwagi. Jedyną godną nas zdobyczą miała być aguja. W grę wchodził honor Morza Karaibskiego, no i chęć pokazania mi, jak się łowi prawdziwe ryby.
Minęło południe, a marlinów ani na lekarstwo. Łowiliśmy już na wszystkie sposoby. Pod falę, z falą, ze słońcem i w czasie małych szkwałów deszczowych. Na próżno. Dziwne skrzyneczki ujawniły już całkowicie swoje tajemnice; czegóż to nie czepialiśmy na hak! Opłynęliśmy prawie wszystkie „murowane" miejsca, marlinów ani śladu.
Pozostało nam tylko Placer la Guaira, płycizna położona zaledwie 12 mil od Puerto Azul. Była prawie piąta. Pogodziłem się już z losem. I nagle kołowrotek zagrał! Gdzie tam zagrał. Zawył! Jest! Siedzę na dachu kabiny, mało oczy mi nie wypadną. Adamowicz senior osadził się mocno na nogach, wetknął wędkę w tuleję na pasie i zaczął walkę. Mistrz z niego nie lada. Rozważnie prowadził bój. Ryba była wielka, silna. Popuszczał, podciągał, męczył. Szpado- nosa ryba-żagiel coraz bliżej naszej rufy wyskakiwała z wody, lśniąc w blaskach ostrego słońca, wysoko — chyba na dwa metry. Piękna to była walka! Pot perlił się na twarzy i torsie Adamowicza. I wreszcie zwycięstwo człowieka! Ostro poderwana ryba znalazła się na deskach pokładu. Amerigo machnął pałą raz i drugi. Można odczepić hak.
Patrzyłem z ciekawością na obły kształt i wielką płetwę potężnej ryby. Tak na oko ze 150 kilogramów. Zrobiło mi się jej żal. Chyba jednak na wędkarza się nie nadaję.
La Guaira jest największym portem drobnicowym Wenezueli, niestety, niedoinwestowanym i za mało sprawnym dla potrzeb wielkiego miasta i kraju. Naftowy boom spowodował, że niepomiernie wzrósł import do Wenezueli. I tak na początku lat sześćdziesiątych import sięgał ośmiu milionów ton, podczas gdy zaledwie dziesięć lat wcześniej nie sprowadzano więcej niż trzy miliony ton towarów. Ciekawe, że znaczący był tu zawsze import towarów luksusowych. W La Guaira dziennie przeładowywano dwanaście tysięcy kartonów whisky, a podobno rocznie sprowadzano tego trunku za pół miliarda dolarów (!), i to w przednim gatunku. Charakterystyczne są więc dla tego portu postoje na redzie i długotrwałe wyładunki. Oddzia-
łuje tu także znamienny fakt, że w Wenezueli brak jest żywności, którą sprowadza się morzem w ogromnych ilościach.
Do tego dochodzą kłopoty z rozpasanymi nieco związkami zawodowymi, które żądają na przykład usunięcia z portu ładunków w kontenerach. Dochodzi z tego powodu do paradoksów, o jakich opowiadano mi w czasie mego przedostatniego pobytu w Caracas. Oto w latach osiemdziesiątych zamówiono w Argentynie cały ładunek kurcząt i mięsa na święta. Statek wypełniony po komin tymi smakołykami czekał na redzie miesiąc i drugi, a w połowie lutego zrozpaczony kapitan ze swoim ładunkiem zmuszony był wrócić do Buenos Aires.
System i urządzenia wyładunkowe w La Guaira pamiętają minione półwiecze i nie ma w tej sytuacji mowy
o podniesieniu sprawności portu. Jeśli już nawet ładunek znajdzie się w portowych magazynach, znowu musi on czekać na transport w głąb kraju. Bywało i tak, że na wyładunek czekało jednocześnie 85 statków, czyli około pół miliona ton towarów; zdarza się też, iż statki płyną aż do Kolumbii, aby przez tamtejsze porty wysłać swój ładunek do Caracas. Wprawdzie podobno sytuacja miała w La Guaira zmienić się wraz z budową nowych nabrzeży, ale obecnie, w dobie recesji, sprawa jest chyba mało aktualna. Przy kompletnie niezadowalającej, jak dotychczas, pracy portu można się pocieszać, że La Guaira ma przynajmniej ciekawą historię. Przez stulecia, do roku 1937, port pracował jako własność prywatnej dochodowej kompanii. Już pod koniec XIX wieku eksportowano tędy towary, głównie kawę, kakao i bawełnę za niebagatelną sumę, przekraczającą cztery miliony dolarów.
Budynek firmy Guizpucoana, siedziba baskijskiej kompanii handlowej, służący w minionych latach także jako urząd celny — stanowi dziś zabytek szacowny i mieści w swym wnętrzu ciekawe muzeum. Na niewielkiej ulicy San Francisco jest również dom wspomnianego już Jose Maria España.
Port w La Guaira nie umknął uwadze prezydenta Guz- mana Blanco. Miał on dom w Macuto i za grube miliony zarządził budowę linii kolejowej przez góry do Caracas.
Co więcej, mąż ów kazał nawet zniszczyć istniejącą niewygodną drogę do Caracas, aby wszyscy musieli korzystać z wybudowanej przez niego linii, której był zresztą udziałowcem. Któryś z cudzoziemskich kronikarzy tamtych czasów uważał, że generał Guzman Blanco wiele dobrego zdziałał dla rozwoju kraju, mimo całego autokratyzmu i szalejącej korupcji. Wenezuela dokonała wielkiego postępu, nieporównanie szybszego niż inne kraje pod innymi dyktatorami. Guzman doczekał się nawet swego rodzaju komplementu od ówczesnego obserwatora: „Kiedy w kasie rządowej było dziesięć milionów, Guzman wydawał osiem dla dobra społeczeństwa i kradł dwa, podczas gdy większość prezydentów kradła osiem, a zostawiała w skarbcu dwa".
W La Guaira wstąpiłem pewnego dnia do curio shopu, mieszczącego się przy ulicy La Costanera. Zdawało mi się, że zabawię tam krótko. Ostatecznie zakup paru drobnych wenezuelskich pamiątek nie mógł zabrać wiele czasu. Stało się inaczej. W sklepie spędziłem pół dnia i omal nie spóźniłem się na samolot.
Właścicielem sklepu, a w nim setek spreparowanych krokodyli, wężowych skór i tysięcy piranii okazał się Polak. Podchorąży z Września 1939 roku pan Zbigniew Milko, z zamiłowania myśliwy i znawca wenezuelskiego interioru, wpadł na pomysł, aby przekształcić swoje hobby w źródło dochodu. Dziś on i jego dostawcy łowią całymi tysiącami krwiożercze rybki i po nieskomplikowanych zabiegach zmieniają je w cieszące się coraz większym powodzeniem „pamiątki z Wenezueli", eksportowane masowo między innymi do Stanów Zjednoczonych.
Połowy piranii w dorzeczu Orinoko nie przebiegają, rzec by można, apetycznie. Wędki przy odłowach, zwłaszcza na skalę masową, nie zdają egzaminu, a sieci, nawet druciane, piranie z łatwością przegryzają. Najskuteczniejszym sposobem połowu okazały się bydlęce wnętrzności. Po zanurzeniu takiej przynęty w stojącej wodzie rozlewisk wyciąga się ją po małej chwili obwieszoną dosłownie całymi gronami groźnych rybek, których największe okazy
nie przekraczają z reguły 30 centymetrów długości i około kilograma wagi. Potem już kąpiel w formalinie, suszenie, pomalowanie brzuszka na czerwono, mała podstawka z kory i drewna i oto pirania cieszy oko spragnionego egzotyki turysty.
— Piranie, zwane tutaj caribe, nie lubią szybko płynącej wody — mówi pan Milko, najchętniej żyją w płytkich bajorkach, a jako ryby mięsożerne zawsze są niebezpieczne dla człowieka. Z moich doświadczeń wynika jednak, że nie tylko krew je przyciąga, na przykład ze skaleczonej nogi, ale w równym co najmniej stopniu reagują na plusk wody. Toteż za każdym razem przed przystąpieniem do łowów tłuczemy kijami o wodę. Najogólniej rzecz biorąc trzeba stwierdzić, że piranie spełniają tę samą rolę, co sępy na lądzie, oczyszczają z padliny bajorka i rozlewiska, są niejako służbą sanitarną tropikalnych wód.
Wypadki atakowania ludzi przez piranie są w Wenezueli rzeczywiście na porządku dziennym. Sam mógłbym przytoczyć kilka makabrycznych opowieści. Ucieczka przed nimi jest niemożliwa, chyba że ktoś znajduje się akurat w płytkiej wodzie bardzo blisko brzegu. Piranie idą stadem i błyskawicznie atakują ostrymi trójkątnymi zębami. W momencie podchodzenia do ofiary przewracają się zwykle na płask, światło gra po ich srebrzystej łusce, a woda burzy się wtedy niczym gotowana. Straszny to widok. Kiedy w takiej kipieli znajduje się człowiek, nie ma już dla niego ratunku.
Pan Milko, mimo że wiele lat mieszkał w Wenezueli *, nie zapominał o starym kraju. Przed laty, w czasie pierwszego pobytu w Polsce, jako jedyny chyba przywiózł do kraju wielkie stado spreparowanych piranii. Przeznaczył je bezinteresownie do gabinetów przyrodniczych wielu szkół województwa poznańskiego, skąd pochodzi. Jedną z takich przesyłek otrzymała także młodzież z Liceum Ogólnokształcącego imienia Simona Bolivara w Milejowie pod Lublinem.
I Obecnie pan Milko mieszka już w Warszawie.
Pewnego dnia przydarzyło mi się wyruszyć samochodem do turystycznej Mekki w Wenezueli, to znaczy na słynną wyspę Margaritę. Droga prowadzi około czterystu kilometrów na wschód przez dwa stany — Miranda i An- zoategui.
Stan Miranda zaczyna się właściwie niemal w sercu Caracas, tuż przy Chacaito. Stołeczna Avenida Miranda, biegnąca do przedmieścia zwanego Petare, to już nowy stan, podlegający innym organom władzy niż Caracas. Na Avenida Miranda jest początkowo nader tłoczno; przejeżdża tędy dziennie podobno około sześćdziesięciu tysięcy pojazdów. Nieco dalej za Petare ruch się nagle zmniejsza, a pejzaż odmienia. Dopiero jednak gdzieś za Machurucuto pojawia się wiele pustych, pięknych plaż i sporo miasteczek utkanych z małych, krytych dachówkami domków w kolonialnym stylu.
Samo Petare nie wyróżnia się oczywiście niczym szczególnym, ale wiadomo, że jest to rodzinna miejscowość ludowego malarza Barbaro Rivasa, który w Wenezueli był osobistością na miarę naszego Nikifora. Artysta ów zmarł w 1967 roku jako siedemdziesięcioczteroletni starzec. Wcześniej był robotnikiem, swoją karierę rozpoczął dopiero w sześćdziesiątym roku życia, kiedy to zaczął malować na deskach, papierowych torbach i znalezionych kartonach. Prace dość szybko nabrały wartości, a w dziesięć lat po śmierci poczta wenezuelska wydała na Boże Narodzenie znaczek przedstawiający jedno z jego dzieł.
W stanie Miranda przez długie lata osadzano wyzwolonych niewolników, do dziś wśród ludności zamieszkującej wybrzeże karaibskie dominują Murzyni. Nikt nie wie obecnie, ilu niewolników przywieziono niegdyś do Wenezueli. Wiadomo tylko, że pochodzili oni głównie z Angoli, Gwinei, Sudanu i Konga. Pracowali na plantacjach, których właścicielami byli kakaowi baronowie, zwani popularnie gran cacao (warto wiedzieć, że był okres, kiedy dwie trzecie spożywanego w Europie kakao pochodziło właśnie z Wenezueli). Samo niewolnictwo zniesiono w Wenezueli stosunkowo późno, bo dopiero w marcu 1854 roku.
Na południe od stanu Miranda rozciąga się stan Guari- co, w przeważającej części płaski, zaliczany do llanos i całkiem odmienny od morskiego wybrzeża. Guarico uznawany jest za centralną część Wenezueli; całkiem słusznie, ponieważ, jak żaden inny, graniczy on aż z siedmioma stanami: Anzoategui, Miranda, Aragua, Cara bobo, Barinas, Cojedes, Apure i Bolivar.
Dobra droga prowadzi teraz przez stan Anzoategui. Region ten już słynął z produkcji ropy, zanim jeszcze nastąpił na zachodzie boom naftowy w Maracaibo. Obecnie stan postawił na rozwój turystyki i cały piękny brzeg Anzoategui to rodzaj zagłębia turystycznego, mimo że Barcelona, stolica stanu, leży nieco dalej od brzegu. Jest to miejsce, w którym słychać wiele tak zwanych szeptów historii. Najwięcej opowieści w tym osiemdziesięciotysię- cznym mieście usłyszeć można o miejscowej twierdzy, niegdyś konwencie franciszkańskim. Stanowił on w czasie walk o niepodległość silny punkt oporu wenezuelskich patriotów. W roku 1817 odpierali oni tutaj ataki oddziałów hiszpańskich, ale zgubiła ich zdrada. Miejscowy ksiądz wskazał rojalistom tajemne przejście do konwentu w wyniku czego Hiszpanie zmasakrowali powstańców, a wśród nich lokalnego bohatera Pedro Marię Freitas. Jego pomnik tkwi teraz wśród ruin dawnej twierdzy, podobnie jak legenda o zakopanych skarbach, nigdy jakoś od wieków nie odnalezionych.
Z Barcelony do Puerto La Cruz jest niespełna piętnaście kilometrów gładkiej drogi. Miasto to, równe dziś ludnoś-
%
cią stolicy stanu, powstało zaledwie czterdzieści pięć lat temu z oczywistej potrzeby posiadania nowoczesnego portu na wschodzie, zdolnego do przeładowywania sporej ilości towarów. Port w La Guaira, jak wiemy, nie wystarczał bowiem i nie wystarcza nadal dla potrzeb handlu Wenezueli.
Puerto La Cruz ciągle znajduje się w budowie, ale do inwestycji zapiętych już na ostatni guzik należy nowoczesny terminal promowy Jet Caribe, obsługujący duży i wciąż rosnący ruch turystyczny z kontynentu na Wyspę Pereł, na Margaritę. Niezależnie od tego ważnego obiektu w Puerto La Cruz znajduje się w budowie z rozmachem zaprojektowany kompleks turystyczny El Morro — z hotelami nad morzem i okolicznych wzgórzach, z przystaniami dla jachtów i innymi niezbędnymi udogodnieniami.
Prom naładowany turystycznym farszem opuścił Puerto La Cruz w honorowej asyście pelikanów, z godnością poruszających się w powietrzu. Przed nami trzygodzinna przejażdżka, mająca skończyć się na brzegu Margarity. Na pokładach, oprócz wielu turystów, także zagranicznych, dominowali Wenezuelczycy, co nie oznaczało, że nie można było wśród nich rozróżnić Włochów, Portugalczyków czy Niemców. Rodziny pochodzenia włoskiego występowały najczęściej w pełnych składach — z nieletnią dziatwą i babcią oraz kochanymi ciociami. Łatwo się domyślić, że takie rodzinne wyprawy przedsiębrano z uwagi na projektowane zakupy. Na Margaricie istnieje bowiem strefa wolnocłowa, co nie jest bez znaczenia przy kupowaniu wszelkiego rodzaju sprzętu radiotechnicznego, alkoholi czy papierosów. Ponieważ przy wywozie tych dóbr na kontynent obowiązują określone przepisy i limity na jedną osobę, stąd zapewne owe familijne wyprawy.
Oddalający się brzeg rysował się malowniczo, podobnie jak wiele mniejszych i większych skał, wysepek, które nasz statek zręcznie wymijał. Po wyjściu z portu na pokładzie rozwinęło się normalne życie pasażerów. Jedni za
siedli wygodnie na ławkach, by chłonąć widoczki i nadstawiać swoje blade twarze mieszczuchów ku gorącemu słońcu, inni tkwili w cafeteriach i barach, jeszcze inni w zacienionych miejscach rozkoszowali się ożywczym wiaterkiem, niosącym zapach morza.
Mniej więcej w połowie drogi mieliśmy po prawej burcie półwysep Araya z jego salinami; w niespełna godzinę później mijaliśmy brzegi wyspy Cubagua, jakże słynnej w zaraniu hiszpańskiej konkwisty na południowoamerykański kontynent. Stąd właśnie popłynęły ku Europie pierwsze perły, które w XVI stuleciu zaczęły robić konkurencję perłom wyławianym z toni Zatoki Perskiej i wód Cejlonu.
Z perłami u brzegów Wenezueli zetknął się już Krzysztof Kolumb w czasie swojej trzeciej wyprawy. Widział on mianowicie na półwyspie Paria Indian noszących naszyjniki z pereł. To odkrycie sprawiło, że już w niespełna rok później pojawiło się w tych okolicach dwóch hiszpańskich awanturników, Pedro Alonso Niño i Cristóbal Guerra, liczących na perłowe żniwa. Zainteresowali się oni głównie właśnie skalistą wyspą Cubagua, która okazała się w tym czasie perłowym Eldorado. Początkowo odbywał się tu pokojowy raczej handel wymienny z Indianami. Później jednak, gdy wysepka aż pękała w szwach od „kupców" hiszpańskich, sytuacja się zmieniła. Indian zamieniono po prostu w niewolników i w sposób okrutny zmuszano przy użyciu bata do ciągłego nurkowania i wydobywania perło- pławów, bez odpoczynku i bez litości.
Znany obrońca Indian ksiądz Bartoleme de las Casas tak pisał o ich cierpieniach w roku 1519: „Ich łóżko stanowił kawał drewna, do którego byli przykuci łańcuchami, aby nie mogli uciec. O świcie każdego dnia, niemal bez posiłku powracali do swojej przymusowej pracy, a wielu z nich nigdy nie wynurzało się już z wody, ponieważ byli pożerani przez rekiny. Inni oddawali krew ustami, a większość z nich ginęła z głodu, desperacji i okrutnego traktowania”.
Wkrótce jednak piekło na wyspie Cubagua skończyło się na zawsze. Na tej odrobinie lądu nastąpiło w 1543 roku silne trzęsienie ziemi połączone z huraganem. Z powierzchni ziemi zmieceni zostali wszyscy ludzie wraz ze
swymi cierpieniami, chciwością i okrucieństwem. Cubagua nigdy już nie dźwignęła się od tamtych czasów. Dziś sławna niegdyś wysepka oglądana z pokładu promu jest pustynną i bezludną krainą. Rolę dostarczycielki pereł od swej mniejszej siostrzycy przejęła Margarita, produkująca obecnie około stu kilogramów pereł w ciągu dobrego roku.
Od brzegów Cubagua kwadranse zaledwie dzielą szybki prom od przystani w Punta de Piedras, stanowiącej furtę morską do poznania uroków Margarity. Stąd wspaniała, szeroka autostrada prowadzi do Porlamar, najbardziej znanej miejscowości wyspy. Z niej już niedaleko do La Asunción, miasteczka pełniącego zaszczytną stołeczną rolę nie tylko dla Margarity, lecz dla całego stanu Nueva Esparta, na który składa się mini-światek trzech wysp. Nueva Esparta, miniaturowy pod względem obszaru i bardzo słabo zaludniony, jako jedyny z dwudziestu stanów wybiega poza kontynent. W ostatnich latach obszar jego oczywiście nie zmienił się, ale ludności, zwłaszcza na Margaricie, przybywa dość szybko i być może wkrótce będzie jej więcej niż w niewielkim stanie Cojedes. Obszar całego stanu Nueva Esparta nie przekracza 1200 kilometrów kwadratowych, z tego sama Margarita legitymuje się powierzchnią 850 kilometrów kwadratowych. Reszta obszaru Nowej Sparty to wyspy Cubagua i Coche. Inne drobne wysepki położone na północ od brzegów Wenezueli o łącznym obszarze nić przekraczającym 115 kilometrów kwadratowych twofzą tak zwane posiadłości federalne.
Margarita obok swoich pereł, rybołówstwa, a także rolnictwa zaczyna ostatnio stawać się interesująca również dla nafciarzy. Na wodach oblewających wyspę prowadzone są wiercenia, które przyniosły efekt. O wielkiej nafcie wprawdzie jeszcze nie słychać, ale złoża gazu naturalnego są już eksploatowane. Cóż, jeśli jeszcze tu wtargnie nafta razem z jej niszczącym wpływem na środowisko — zginą perłopławy, a zapewne również i turystyka znajdzie dla siebie inne, bardziej zaciszne miejsca. Chwilowo jednak turystom jeszcze nic nie grozi. Tratują więc z zapałem tę w sumie nie najgorszą krajobrazowo wyspę.
Jakie można się było do nich nie przyłączyć, zwłaszcza kiedy dysponowaliśmy samochodem dającym nam pełną niezależność? Na Margaricie bowiem brak jest jak dotąd komunikacji autobusowej, zastępują ją na każdej niemal trasie zbiorowe taksówki.
ja jednak, zamiast popędzić do Porlamar, do którego to miasta wybierali się wszyscy niemal współpasażerowie mojego promu, ruszyłem najpierw... na jezioro. A tak. Wyspa Margarita, sama otoczona wodą, zachowuje dla swych gości do zwiedzania również wody... śródlądowe. Stanowi je słynna laguna, czyli jezioro Restinga, oddzielone od Morza Karaibskiego wąskim piaszczystym pasem lądu. Warto pamiętać, że cała Margarita składa się jak gdyby z dwóch części i dzięki temu przypomina nieco Gwadelupę. Taki kształt nadały wyspie czynne niegdyś wulkany. Margarita stawia więc swoim gościom do dyspozycji dwa wygasłe kratery — wschodni, sięgający prawie tysiąca metrów, i zachodni, wznoszący się do około ośmiuset metrów. Łagodne stoki obu tych wygasłych wulkanów tworzą wyspę, a dobre powulkaniczne gleby pozwalają uprawiać trzcinę cukrową, warzywa, kukurydzę itp. Wulkaniczny charakter Margarity sprawia, że wyspa cierpi na brak słodkiej wody, sprowadza się ją obecnie specjalnie wybudowanym rurociągiem z kontynentu.
Wracajmy jednak na jezioro Restinga, aby dokończyć naszą perłową historię zaczętą przy brzegach Cubagua. Otóż tu właśnie, na rybnych wodach Restinga, rodzą się, oprócz licznych pelikanów, perły zamknięte w muszlach zalegających wśród korzeni mangrowców. Tutaj rośnie owe (w przybliżeniu) sto kilogramów pereł, których jakość nie jest niestety zbyt wysoka. Obecnie myśli się nawet
o rozwinięciu hodowli na sposób japoński, to znaczy
o zakładaniu sztucznych ławic perłopławów.
Jezioro Restinga ma urocze brzegi pełne ptactwa, ma także kanały zdatne do nastrojowych przejażdżek łódką wzdłuż zacienionych brzegów takich miejsc, jak Kanał Pocałunku czy Pasaż Słodkiej Miłości, jeden z wąskich szlaków wodnych jest nazwany imieniem legendarnej Indianki, która w minionym wieku energicznie, często kosztem sąsiadów, powiększała swoje posiadłości. Płynąc kanałem
pani Guevara można dojrzeć na wschodnim końcu jeziora dwa obłe wzgórza nazwane Las Tetas de Maria Guevara, czyli Piersi Marii Guevara.
Restinga jest niewątpliwie najbardziej atrakcyjnym miejscem całej zachodniej części wyspy zwanej Macanao. To zakątek pustynny, piaszczysty i praktycznie bezludny. Dwie, trzy większe osady znajdujące się tutaj znacznie różnią się od świetnych miast zachodu, np. Porlamar, La Asunción i innych.
Nie pozostawało mi więc nic innego, jak oderwać się od wód Restinga i zanurzyć w cywilizacji. Z Punta de Piedras droga do Porlamar trwa zaledwie dwadzieścia minut w całkiem pokaźnym ruchu samochodowym. I nie ma w tym nic dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę, że Margaritę zwiedzało do niedawna prawie dziewięćset tysięcy osób rocznie, z czego ponad dwieście tysięcy ludzi docierało tu samolotami, i to nie tylko linii krajowych. Margarita dysponuje dużym międzynarodowym portem lotniczym; lądują tutaj często podniebne statki ze Stanów Zjednoczonych, a nawet Europy.
Porlamar uważa się za główne miasto wyspy. Chlubi się ono także ciągłymi korkami samochodowymi. Ponadto tu właśnie są olbrzymie magazyny wolnocłowe z największym wyborem towarów w znanym asortymencie: francuskie perfumy, japońskie radia i magnetofony, szwajcarskie zegarki itp., ¡té.
Kiedy spaceruje się Avenida de Mayo, można zostać stratowanym przez rodzinne watahy jednodniowych turystów, którzy w pośpiechu, przed odejściem popołudniowego promu, usiłują najkorzystniej kupić potrzebne i niepotrzebne artykuły po tych niskich, wolnocłowych cenach. Takich» turystów nie obchodzą uroki wyspy, oni rozglądają się jedynie za chłopcami handlującymi na ulicy siatkowymi torbami, służącymi do pomieszczenia nadmiernych zakupów. Wielkie magazyny, takie jak „STOP" czy „Połówka Pomarańczy", wytrzymują każdy napór klientów i obie strony są nader zadowolone z wycieczki na Margaritę.
Mimo całej nowoczesności Porlamar na wyspie znajduje się wiele ciekawych zabytków, a wśród nich ruiny fortu
La Calera w miejscowości Juangriego, leżącej zaledwie trzydzieści pięć kilometrów od miasta. Z nich obowiązkowo (według turystycznych prospektów) oglądać trzeba zachód słońca. Do innych ciekawych fortalicji zaliczyć należy obronny zamek San Carlos Borromeo, mieszczący dziś galerię malarstwa i relikty przeszłości. Fort ten miał niegdyś za zadanie obronę najgłębszego do dziś portu wyspy
0 nazwie Pampatar. Ostatnią wreszcie z dawnych twierdz jest dobrze zachowany siedemnastowieczny zamek Santa Rosa, górujący nad La Asunción. Nie same jednak malownicze budowle z dawnych czasów tworzą legendę Margarity. Ważnym dodatkiem do jej uroków są także opowieści związane z przeszłością wyspy. Morze Karaibskie to przecież morze piratów, bukanierów i skarbów, a Margarita to wyspa, na której przez wieki działali nie zawsze dobroduszni ludzie. Z najbarwniejszych postaci, obok wspomnianej już Marii Guevara, należy wymienić tutaj choćby sir Johna Hawkinsa lub szalonego i okrutnego Hiszpana Lope de Aguirre, który po zamordowaniu gubernatora Margarity władał wyspą, ciemiężąc jej mieszkańców i chroniąc wszelkiego autoramentu złoczyńców, jacy szybko się wokół niego zebrali. Ów szalony watażka hiszpański walczył u boku Pizzara, szukał Eldorado, dotarł do Amazonki
1 Orinoko i mordował, mordował, także na Margaricie.
Trudno zachwycać się zbrodniami tyrana, ale Margarita ma mu do zawdzięczenia krwawą legendę oraz przepiękną zatoczkę El Tirano, w której wylądował podobno niegdyś Aguirre. Dziś znajduje się tam urocza rybacka wioska u stóp stożkowatego wulkanu. Trudno o piękniejszy widok na Karaibach niż ta wzorowa kompozycja.
Uroki natury są mocną stroną wyspy Margarity. I nie magazyny wolnocłowe, drogie restauracje i luksusowe hotele, ale właśnie owe bezludne plaże z pochylonymi palmami, owe budzące zachwyt zakątki stanowią jej prawdziwą wartość. Na Margaritę chciałoby się stale wracać, jak choćby do tak zwanej groty piratów. Przy bliższym poznaniu jest ona nie tyle jaskinią, co urokliwą zatoczką o trudnym wejściu i pionowych ścianach skalnych odgradzających ją od wnętrza wyspy. W takim miejscu jak ta znakomita piracka kryjówka przypominają się wszelkie prze
czytane niegdyś książki o Długim Johnie i innych, prawdziwych i wymyślonych piratach.
Wyspa Margarita widziała wiele, była areną niemałych ludzkich namiętności przez prawie pięć wieków, bo Por- lamar założono już w roku 1536. Potem przeplatały się tu wydarzenia straszne z dramatycznymi. Na wyspie jak w soczewce skupiały się poszukiwania Eldorado, uwidoczniały skutki walk o wyzwolenie spod władzy Hiszpanów. Wyspa była widownią podłości i okrucieństw, cierpień i radości, a wkrótce stać się może królestwem cuchnącej nafty, która zabije wiele z jej uroków. Wtedy zapewne tylko prostytucja, stanowiąca już dziś pewien problem, rozkwitnie wspaniale.
Na razie jednak warto cieszyć się, że Margarita jest taka jaka jest, że tyle tysięcy ludzi stara się co roku poznać jej uroki. Sądzę, iż co najmniej połowa z tych przybyszów pragnie powrócić tu jeszcze nie raz.
Nie dotarłem powtórnie na wyspę Margaritę. Raz jeden tylko, mniej więcej w trzy lata po pierwszej mojej bytności, byłem bliski takiej wizyty. Skończyło się jednak na obejrzeniu z pokładu polskiego statku półwyspu Maca- nao i skał Cubagua. Patrzyłem wtedy z burty „Sienkiewicza", wiozącego w swoich ładowniach jęczmień do browaru „Niedźwiedź Polarny", z produktami którego byłem od dawna dobrze zaznajomiony. Nasz statek zmierzał do portu Guanta, kilka zaledwie kilometrów oddalonego od Puerto La Cruz. Niestety, zbyt dużo rzeczy trzymało mnie wówczas na statku, abym mógł zaryzykować dwudniową choćby wyprawę na Margaritę. Tkwiłem więc pokornie w rozgrzanym pudle statku, patrząc na ospały wyładunek jęczmienia z Europy i na defilujące kilka razy dziennie promy zmierzające na wyspę. Kląłem cicho pod nosem Guantę i jej okolice. Okazało się jednak, że nie miałem racji.
Guanta, ten węglowy w zasadzie port, ale przyjmujący także drobnicę, skwierczał wprawdzie nadal w upale, na
dal wolno ciekł czas, ale tylko do chwili, gdy zdarzyła mi się okazja podjechania lądem nieco dalej na wschód, do pierwszego hiszpańskiego osiedla na kontynencie południowoamerykańskim — do Cumana.
Droga była wspaniała, gładka i szeroka, a także nie pozbawiona atrakcji znanych ze wszystkich tropikalnych autostrad. Spotykało się więc nagle na asfalcie poczciwego osiołka z ładunkiem drzewa opałowego na grzbiecie, bo- sonogiego chłopaka niosącego za ogon w każdej ręce po jednej rybie lub hasającego prosiaka na smyczy. Po prawej stronie drogi widniały bezdrzewne pagórki, po lewej — morze, nie kończące się plaże i zatoczki usiane malutkimi wysepkami bądź skałami.
Droga, już od Guanta, wiodła po terytorium stanu Sucre, który być może, oprócz znakomitego marszałka, ma za patrona również jakiegoś świętego od handlu, bo za każdym niemal zakrętem pojawiali się na poboczu handlowcy w pobudowanych z bambusa i liści palmowych straganach, które chroniły ich produkty od słońca. W straganach takich dostać można było zawsze słodkie bulwy gotowanej yuki, dobrze schłodzone w lodzie (!) orzechy kokosowe, a także cachapas, czyli placki kukurydziane, lub empañadas, to znaczy smażone pierogi z mięsa małych rekinów. Przy drodze chłopcy sprzedawali również muszle lub żywe złapane gdzieś ptaszki.
Dzięki temu, że droga była tak atrakcyjnie udekorowana sprzedawcami, wydawała się o niebo krótsza, chociaż i tak dystans między Guanta a Cumana nie jest wielki.
Cumana to najstarsze osiedle hiszpańskie założone na kontynencie południowoamerykańskim. Jego powstanie przypada na lata 1515—1540. Niektórzy historycy twierdzą jednak, że osadę odwiedzali jeszcze przed jej oficjalnym założeniem hiszpańscy osadnicy, którzy docierali tu z perłowych wysp Cubagua i Margarity.
Stolica stanu Sucre jest w naturalny sposób związana z postacią Jose Antonio de Sucre, urodzonego tutaj w roku 1795. Ten wielki przyjaciel i znakomity wojownik, walczący u boku Bolivara, wygrał słynne bitwy pod Pinchin- cha i Ayacucho, usuwając Hiszpanów z terenów dzisiejszego Ekwadoru i Peru. Sucre po tych zwycięstwach został
mianowany przez Boiivara marszałkiem, ale znany nam generał Paez śmiał się, kiedy była mowa o tym triumfie: „Cóż to musieli być za marszałkowie w Peru, jeśli Antonio Sucre mógł tam wygrać bitwę?” — pytał złośliwie.
Niemniej Sucre w roku 1826 wybrano pierwszym prezydentem Peru i pełnił tę funkcję aż do śmierci, to znaczy przez dwa lata, do czasu zamordowania go w Kolumbii. O Bolivarze i Sucre wydano bardzo wiele książek, zwłaszcza w roku 1983, w którym przypadła okrągła rocznica urodzin Bolivara, obchodzona uroczyście nie tylko na kontynencie amerykańskim. Obaj bohaterowie walk
o Wielką Kolumbię uczczeni zostali w sposób nie spotykany raczej w Europie. Jednostka monetarna w Wenezueli została nazwana boliwarem, a sucre to odpowiednik naszego złotego w Ekwadorze.
Mieszkańcy Cumana używają powiedzeń: „ogon konia marszałka Sucre” na oznaczenie dzielnicy miasta, w której żyją jego biedniejsi obywatele, oraz „głowa konia marszałka Sucre" — o willowej dzielnicy bogaczy. Dom tego najwybitniejszego bohatera miasta stoi nadal nad brzegiem rzeki Manzanares i służy obecnie jako muzeum.
Najefektowniejszą częścią miasta jest park Guaiquiri, pełen zieleni i palm, ciągnący się po obu brzegach rzeki. Dobry wgląd w tę oazę zieleni daje wizyta w forcie San Antonio de la Eminencia, zbudowanym w siedemnastym wieku na górującym nad miastem wzgórzu. Obecnie w forcie nie ma nic oprócz murów i widoku przez zatokę Cariaco na przylądek Araya, dość szczelnie zamykający spory akwen wody, mogący pomieścić w razie potrzeby całą chyba flotę hiszpańską od czasów konkwisty do dziś.
Z fortu widać również katedrę białą, dwuwieżową, a w pobliżu niej dostrzec można dach domu, w którym przyszedł na świat drugi wybitny syn Cumana, zwanej dawniej Nową Kordobą. Człowiekiem tym jest najsławniejszy poeta wenezuelski Andres Eloy Blanco, urodzony na cztery lata przed naszym dwudziestym stuleciem. Jego wspaniały talent zgasł razem z właścicielem w roku 1955 w wyniku wypadku samochodowego w Meksyku. Andres Eloy Blanco był również wspaniałym mówcą, pisarzem, politykiem i humorystą wciąż narażającym się władzy. Dlate
go też za rządów dyktatora Gomeza był więziony, a zmuszony do emigracji za czasów jimeneza (od roku 1949
—1955). Jednak w przerwach między więzieniem a wychodźstwem Blanco wybrany bywał posłem, prezydentem parlamentu, a także ministrem spraw zagranicznych (rok 1948). W muzeum urządzonym w dawnym domu tego wybitnego Wenezuelczyka oglądać można wiele fotografii z jego życia, rękopisy poematów i innych utworów, a także zapoznać się z pochlebnymi opiniami o jego twórczości i działalności politycznej: „Jeden z najlepszych reprezentantów wenezuelskiej kultury", „Ujmujący człowiek, każdy kto czyta jego strofy, czuje się jemu bliski".
W Cumana, jak wszędzie w tych szerokościach geograficznych, w południe życie zamiera. Sjesta. Pół dnia zresztą starcza aż nadto, aby zapoznać się z zabytkami tego niewielkiego miasta.
Cumana w swoich kronikach — obok Antonio de Sucre i Andresa Eloy Blanco — z wielkim honorem zapisać może również obecność Aleksandra von Humboldta, który stąd właśnie rozpoczął gigantyczną podróż po Ameryce Południowej, będącą kamieniem milowym w historii poznania tego kontynentu w całości, a Wenezueli szczególnie. A trzeba dodać, że Humboldt wraz ze swoim francuskim przyjacielem Aime Bonplandem wylądował w Cumana całkiem przypadkowo.
Na krótko bowiem przed ujrzeniem wenezuelskiego brzegu wybuchła na statku „Pizarro", którym płynął Humboldt, zaraza i kapitan starał się dotrzeć jak najszybciej do najbliższego portu. Nie mógł nim być ani La Guaira, ani Caracas, ówczesna rezydencja generalnego kapitana hiszpańskiej prowincji Nowa Andaluzja, lecz Cumana położona bardziej na wschód, nad głęboko wrzynającą się w ląd zatoką. Przez lądowanie w Cumana zmieniła się cała zaplanowana wyprawa uczonego. Rozpoczęła się awanturnicza, trwająca pięć lat podróż do podzwrotnikowych okolic Nowego Kontynentu, nazwana później „powtórnym odkryciem Ameryki”. Działo się to 16 lipca 1799 roku.
Oto co pisał o swoim pierwszym porcie w Ameryce Południowe) wielki Humboldt:
„Dzięki bliskości ośnieżonych gór Cumana jest najchłodniejszym i najzdrowszym miejscem pobytu w Ameryce — klimat podobny jak w Meksyku — i choć zwiedził ją jacguin, jest jeszcze jedną z najmniej zbadanych części nowego świata, jeśli się tylko nieco posunąć w głąb gór. Poza czarem tej przyrody (od wczoraj nie widzieliśmy ani jednej europejskiej rośliny ni zwierzęcia) o tym, by zatrzymać się tu w Cumanie o dwa dni podróży wodą od Caracas, zdecydowała wiadomość, że właśnie w tych dniach krążą w okolicy angielskie okręty wojenne.
Za 20 piastrów miesięcznie vyynajęliśmy zupełnie nowy, ładny dom, razem z dwoma usługującymi Murzynkami, z których jedna gotowała. Jedzenia nam nie brak, niestety, nie ma tu niczego podobnego do mąki, chleba lub sucharka. Miasto jest jeszcze do połowy w gruzach, gdyż to samo słynne trzęsienie ziemi w Quito z roku 1797 zniszczyło także Cumanę.
Miasto leży nad zatoką morską, piękną jak ta przed Tu- lonem, za wysokim 5 do 6 tysięcy stóp pokrytym lasem amfiteatrem górskim. Wszystkie domy są zbudowane z białego drewna. Wzdłuż rzeki, mniej więcej takiej samej jak So- lawa pod Jeną, leży siedem klasztorów i plantacje, podobne do angielskich parków. Za miastem mieszkają miedzianoskórzy Indianie. Indianie — mężczyźni, chodzą prawie wszyscy nago. Chaty zbudowane są z bambusu i pokryte liśćmi kokosowymi. Wstąpiłem do jednej z nich. Matka i dzieci zamiast na krzesełkach siedziały na pniach koralowych, które wyrzuca morze. Każde z dzieci miało przed sobą, zamiast talerza, skorupę kokosową, z której jadło rybę. Plantacje wszystkie otwarte, wchodzi się do nich i wychodzi swobodnie. W większości domów nawet nocą drzwi pozostają otwarte, tak uczciwy jest tutaj lud. Jest tu też więcej prawdziwych Indian niż Murzynów..."
W ciągu pierwszych tygodni pobytu w Cumana Humboldt z towarzyszem poświęcili wiele czasu na sprawdzenie instrumentów naukowych, które przywieźli ze sobą, oraz na krótkie wycieczki w najbliższe okolice miasta. Należał do nich również wypad na przylądek Araya, zamykający dość szczelnie od północy całą zatokę Cariaco. Oto relacja barona z tej małej wyprawy:
„Pierwszą wycieczkę zrobiliśmy na półwysep Araya i w okolice słynne z handlu niewolnikami i połowów pereł. 19 października (1799 r.) około godziny drugiej po północy wsiedliśmy na statek zakotwiczony na Manzana- res w pobliżu dzielnicy indiańskiej. Głównym celem wycieczki było obejrzenie ruin starego zamku Araya, zwiedzenie warzelni soli i dokonanie kilku badań geologicznych w górach tworzących wąski półwysep Maniquarez.
W nocy panował przyjemny chłód; roje świecących owadów migotały w powietrzu, na ziemi porosłej sesu- vium, na przybrzeżnych krzewach mimozy. Malowniczy widok, tak często we Włoszech i w całej południowej Europie spotykanych świetlików, nie da się po prostu porównać z niezliczonymi rozsypanymi i migocącymi wokół ognikami, które zdobią noce krajów gorących...
...Barka, którą przybyliśmy do zatoki Cariaco, była bardzo obszerna. Rozłożone na niej były skóry jaguarów, byśmy mogli nocą wypocząć. Pobyt nasz w strefie gorącej nie trwał nawet dwóch miesięcy, a już nasze narządy tak się wyczuliły na najmniejszą zmianę temperatury, że z powodu zimna nie mogliśmy spać, jakkolwiek termometr wystawiony na deszcz spadł zaledwie do 21,5 stopnia. Ze spostrzeżeń tych wynika, że między zwrotnikami na równinach, gdzie temperatura powietrza niemal stale utrzymuje się powyżej 27 stopni, nocą odczuwa się potrzebę przykrycia, ilekroć termometr przy wilgotnym powietrzu spadnie o cztery czy pięć stopni.
Około godziny ósmej rano wylądowaliśmy na cyplu Araya w pobliżu »Nowych solanek«. Na nagiej równinie stoi samotny dom obok baterii złożonej z trzech dział — strzegących przed zniszczeniem zamku Świętego Jakuba, stanowiąc całą obronę tego odcinka wybrzeża. Inspektor warzelni spędza cały czas w hamaku, z którego wydaje polecenia robotnikom. Lancha del Rey (królewska barka) dowozi mu co tydzień żywność z Cumany. Dziwić się należy, że wokół warzelni, która niegdyś budziła zazdrość Anglików, Holendrów i innych potęg morskich, nie ma nawet wsi ani gospodarstwa.
Roztacza się stąd widok na wyspę Cubagua, wysokie
szczyty Margarity, ruiny zamku Św. Jakuba, Cerro de ia Vela i wapienne wzgórza Brygantyny, ograniczające widok od południa. Chociaż spośród wszystkich ludów globu ziemskiego tubylcy amerykańscy spożywają najmniej soli, żywiąc się niemal wyłącznie pokarmem roślinnym, wydaje się, że już Gwajkarowie kopali w gliniastej i słonej ziemi Punta Arenas. Hiszpanie, którzy osiedlili się początkowo na Cubagua, wkrótce potem na wybrzeżu Cumany, już od początku XVI wieku eksploatowali słone błota, ciągnące się jako laguny na północny zachód od Cerro de la Vela. Ponieważ przylądka Araya nie zamieszkiwała wówczas osiadła ludność, naturalnie bogactwo ziemi eksploatowali Holendrzy, uważając je za wspólne dobro wszystkich narodów. Obecnie każda kolonia posiada własne warzelnie, a sztuka żeglarska tak wielkie poczyniła postępy, że kupcy z Kadyksu niewielkim kosztem mogą wysyłać hiszpańską lub portugalską sól na odległość 8500 kilometrów, aż na półkulę zachodnią, by zaspokoić zapotrzebowanie Montevideo czy Buenos Aires na sól.
Po wielkiej suszy i teraz jeszcze wydobywa się z dna laguny grudy bardzo czystego, krystalicznego chlorku sodu wielkości od trzech do czterech stóp sześciennych. Wystawiona na działanie upalnego słońca słona woda jeziora paruje na powierzchni tak, że z dnia na dzień rośnie masa krystaliczna.
Po zwiedzeniu warzelni i zakończeniu naszych prac geodezyjnych wyruszyliśmy pod wieczór, by kilka mil dalej spędzić noc w indiańskiej chacie u stóp ruin zamku Araya.
Kiedy przybyliśmy do stóp starego zamku, ujrzeliśmy widok o melancholijnym, romantycznym kolorycie, mimo iż piękna ruin nie potęgował ani chłód mrocznego gaju, ani przepych kształtów roślinnych. Ruiny spoczywają na nagiej, suchej górze, porosłej agawami, kaktusami, mimozami i podobne są raczej zwaliskom skał zdruzgotanych podczas kataklizmów, jakie nawiedzały ziemię w zamierzchłych czasach...
...Po rozejrzeniu się w okolicy Maniquarez wsiedliśmy do łodzi rybackiej, by udać się w drogę powrotną do Cu-
many. Znaleziona łódź okazała się jednak nie szczelna. Syn sternika więc musiał ciągle wybierać wodę tykwą..."
Srodze zapewne zdziwiłby się Humboldt przeprawiający się niewielki kawałek drogi cieknącym czółnem, gdyby mógł widzieć dzisiejsze promy, hydroplany, wodoloty i inne szybkie jednostki przewożące na Margaritę i na przylądek Araya czeredy turystów. Ba, przejażdżka uczonego miała miejsce prawie dwieście lat temu. Zapewne więc zdziwiłby się jeszcze bardziej, że w górnym Orinoko, dokąd dotarł z największym wysiłkiem, ponosząc niemało trudów, nic się prawie nie zmieniło od jego bytności.
Niepotrzebnie stojąc w upale na murach zamku San Antonio wdałem się w „filozoficzne” rozważania, które spowodowały tylko chęć spotkania się z chłodnym produktem „Oso Polar”, pędzonym na europejskim jęczmieniu. Do szklanki owego piwa wypadało zamówić w przyjemnym lokaliku miejscową potrawę, wprawdzie nie grzeszącą zbytnią oryginalnością, ale za. to dającą się z przyjemnością skonsumować. Mowa oczywiście o parilla, daniu serwowanym wszędzie, jak Wenezuela długa i szeroka. Jest to narodowa, nieskomplikowana przy przyrządzaniu potrawa w postaci cienkich, starannie rozbitych kawałków wołowiny. Przyprawia się ją obficie czosnkiem, pieprzem, papryką i innymi ingrediencjami, a następnie przy użyciu węgla drzewnego piecze na ruszcie. Wypita po takim daniu kawa, zwłaszcza osłodzona melasą z trzciny cukrowej, musi godzić każdego konsumenta i z lokalnym upałem, i... koniecznością odbywania sjesty.
Nie wiadomo dziś dokładnie, czym żywił się w Cuma- nie Humboldt, który odnotował, że nie jadł tam ani chle- ba, ani mąki, jednak wiadomo, iż ten wielkiej pracowitości uczony nie próżnował i przygotowując się do swojej długiej wyprawy ciągle przedsiębrał, ćwiczebne niejako, wędrówki.
Humboldt ze swoim przyjacielem od pierwszej chwili pobytu na kontynencie zostali zafascynowani bogactwem tutejszej flory i fauny. Szczególne spiętrzenie zachwytów nastąpiło, gdy ruszyli oni w góry, aby w dolinie Caripe zwiedzić jaskinię, w której gnieździły się nocne ptaki gua- charo, zwane po polsku tłuszczakami.
Dla Humboldta była to wielodniowa wyprawa, dziś dotarcie do tej samej jaskini samochodem zajmuje zaledwie trzy godziny.
Podobną jaskinię z tłuszczakami miałem kiedyś sposobność oglądać w Peru, w pobliżu Tingo Maria. Pamiętam do dziś, jak zaprzyjaźniony ze mną Peruwiańczyk twierdził wówczas, że nie trzeba dokonywać żadnych adaptacji, aby z ptaka zrobić źródło światła. Wystarczy podobno włożyć w odpowiednie miejsce knotek i guacharo przekształca się — bez dalszych zabiegów — w oliwną lampę.
Przypomnijmy, co na temat wyprawy do jaskini pisał Humboldt:
„...Bonpland zapewnia, że odejdzie od zmysłów, jeśli nadal będziemy napotykać tyle cudów. Piękniejsze jednak jeszcze od tych poszczególnych cudów jest wrażenie, jakie wywiera całość tej pełnej sił, bujnej, a przy tym tak lekkiej, pięknej szaty roślinnej. Czuję, że będę tutaj bardzo szczęśliwy i że te wrażenia będą mnie, także w przyszłości, we wspomnieniach cieszyć...
...Wszędzie pnie drzew ukryte są za zielonymi dywanami i gdyby się chciało te wszystkie orchidee i gatunki pieprzowców, rosnące na jednym jedynym amerykańskim figowcu, troskliwie przesadzić — pokryłoby się nimi spory kawałek gruntu. Dzięki temu zadziwiającemu nawarstwieniu zarówno lasy, zbocza i ściany skalne gór rozszerzają zasięg organicznej przyrody. Te same liany, które pełzną po ziemi, wspinają się w górę na szczyty drzew i przerzucają się na wysokości ponad stu stóp z jednego drzewa na drugie. W ten sposób dochodzi do takiego splątania ze sobą pasożytniczych roślin, że botanik może pomieszać kwiaty, owoce i listowie rozmaitych gatunków.
Wędrowaliśmy przez kilka godzin w cieniu tych sklepień, przez które zaledwie tu i ówdzie dostrzega się błękit nieba. Wydawał mi się on jeszcze głębiej niebieski, w odcieniu indyga, ponieważ zieleń roślin tropikalnych ma przeważnie bardzo silny ton wpadający w brąz. Rozrzucone masywy skalne porośnięte były wielkimi paprociami drzewiastymi, które różnią się w sposób istotny od paproci
z Antylów. Tutaj zobaczyłem po raz pierwszy owe gniazda w kształcie flaszek czy też małych kieszeni zawieszone na gałęziach najniższych drzew. Były one dziełem godnej podziwu sztuki budowlanej drozdów, których śpiew mieszał się z ochrypłym krzykiem papug i ar. Są one znane powszechnie z powodu żywych barw upierzenia, latają tylko parami, podczas gdy właściwe papugi latają w chmarach liczących kilkaset sztuk...
...U podnóża wysokiej góry Guacharo, w odległości zaledwie czterystu metrów od jaskini wejście do niej jest jeszcze niewidoczne. Cueva del Guacharo otwiera się w pionowej spadzistości skały. Na skale tuż nad grotą wznoszą się olbrzymie drzewa. Kołysane wiatrem pnące rośliny splatają się przy wejściu do pieczary w skręty. Roślinność wnika w głąb jaskini na odległość trzydziestu, czterdziestu kroków od wejścia. Mierzyliśmy drogę sznurem, lecz dopiero po przebyciu około stu czterdziestu metrów ciemności zmusiły nas do zapalenia pochodni. Światło dzienne przenika tak głęboko, ponieważ jaskinia tworzy tylko jeden korytarz ciągnący się w jednym kierunku. Tam, gdzie światło gaśnie, słychać skrzekliwy wrzask ptaków nocnych, które według wierzeń tubylców, zamieszkują te tylko podziemia.
Ptak guacharo posiada wielkość naszych kur, głos — ślepowrona, postać — sępa. Pod względem trybu życia zbliża się zarówno do ślepowronów, jak i wron alpejskich, jego upierzenie jest szarobłękitne, o ciemnym odcieniu i niewielkich czarnych prążkach i cętkach; na głowie, skrzydłach i ogonie ma wielkie, białe sercowate, czarno obrzeżone plamy. Oczy ptaka nie znoszą światła dziennego, są błękitne i mniejsze niż u ślepowronów. Skrzydła mają siedemnaście—osiemnaście lotek, a ich rozpiętość wynosi 113 centymetrów. Guacharo opuszcza jaskinię z nastaniem nocy, szczególnie przy świetle księżyca. Jest to chyba jedyny dotychczas nam znany ptak nocny, który żywi się ziarnem; już sama budowa jego nóg wskazuje, że — w przeciwieństwie do naszych sów — nie urządza polowań.
Trudno wyobrazić sobie ów potworny zgiełk, jaki czy
nią tysiące tych ptaków wewnątrz jaskini. Da się on porównać jedynie z krakaniem wron, żyjących gromadnie w lasach jodłowych i gnieżdżących się na drzewach o stykających się ze sobą wierzchołkach. Przeraźliwy wrzask guacharo odbija się od sklepienia jaskini i powraca jak echo.
...Rokrocznie około św. Jana Indianie wyprawiają się z drągami do Cueva del Guacharo i niszczą większość ptasich gniazd. Za każdym razem zabijają po kilka tysięcy ptaków, przy czym stare — jak gdyby w obronie swego potomstwa — ze straszliwym krzykiem latają tuż nad głowami Indian. Młode, spadające z gniazd na ziemię, zostają na miejscu wypatroszone. Ich skóra na brzuchu jest silnie przerośnięta tłuszczem, a druga warstwa tłuszczu ciągnie się od podbrzusza do odbytu i między nogami ptaka tworzy pewnego rodzaju guz. (Rację miał mój Peruwiańczyk, że wystarczy wsadzić tłuszczakowi knotek, aby mieć lampę — przyp. aut.).
W okresie »zbioru tłuszczu« (cosecha de la manteca), jak się to w Caripe nazywa, Indianie budują sobie chaty z liści palmowych u wejścia i w przedsionku jaskini. Widzieliśmy jeszcze ich pozostałości. Tutaj przy ogniu wytapia się tłuszcz z młodych, świeżo zabitych ptaków i wlewa do glinianych naczyń. Tłuszcz ten jest znany pod nazwą smalcu lub oleju guacharo; jest on na wpół płynny, jasny i bezwonny, a przy tym tak czysty, że daje się przechowywać przeszło rok i nie jełczeje. W kuchni klasztornej w Caripe nie używano innego tłuszczu poza owym z jaskini i nie zauważyliśmy, aby potrawy przybierały jakikolwiek nieprzyjemny smak lub zapach.
Gatunek ptaków guacharo zostałby już dawno wytępiony, gdyby nie współdziałanie szeregu okoliczności w jego ochronie. Przesądni Indianie rzadko ważą się zagłębiać w grotę. Jest również rzeczą prawdopodobną, iż ptak ten gnieździ się w sąsiednich, człowiekowi niedostępnych pieczarach; zamieszkana przez ptaki nocne jaskinia stanowi dla Indian niesamowite, tajemnicze miejsce; wierzą oni, że w dalekiej głębi przebywają dusze ich przodków. Człowiek — twierdzą — winien okazywać bo-
jaźń przed miejscami, których nie odwiedza ani słońce zisj ani księżyc nuna. »Pójść na Guacharo« — znaczy tyle, co przenieść się do ojców, umrzeć. Dlatego też czarownicy i truciciele wykonują swe nocne praktyki kuglarskie u wejścia do jaskini, aby tam zaklinać najwyższego spośród złych duchów — Iworokiamo”.
Dla mnie iworokiamo okazał się dość łaskawy — odwiedziłem Margaritę, obejrzałem Cumanę wraz z okolicami i bez przeszkód powróciłem do Caracas.
Za każdą bytnością w Wenezueli próbowałem osobiście obejrzeć osławione wenezuelskie llanos, czyli równiny. Wciąż jednak nie miałem szczęścia. Wprawdzie wszyscy znajomi, a zwłaszcza caraqueños, zaczynali barwną opowieść o tych obszarach, mówili o zwierzynie, ptactwie, cudownych krajobrazach i wszyscy, ale po przyciśnięciu do ściany, zwierzali się, że tak naprawdę to jeszcze tam nie byli. „Rozumiesz, chłopie jj mówili — kiedy leje, no to powódź, a w czasie suszy piekielne upały, komary, insekty, po co tam jechać?".
Tak więc szczęście mi nie dopisywało. Parę razy już, już trafiał się ktoś, kto organizował wyprawę i polowanie gdzieś w rejonie Calabozo, za parę dni jednak projekt ostatecznie upadał i znowu zostawałem na lodzie, a dokładniej na stołecznym asfalcie.
Teoretycznie byłem przygotowany nieźle. Wiedziałem, że te równiny dzieli się z grubsza na llanos wysokie (alto), dość ubogie, jeśli chodzi o szatę roślinną, ale za to pocięte przez szybko płynące rzeki na poszczególne, ciągnące się w nieskończoność płaskie płyty, i na. llanos niskie (bajos), czyli krainę ozdobioną długimi meandrami rzek, dostojnie wijącymi się bez pośpiechu i ginącymi gdzieś na horyzoncie.
Wenezuelczycy stosują także inny podział llanos z uwzględnieniem zajmowanych obszarów. I tak llanos zachodnie rozciągają się w obrębie stanów Cojedas, Por- tugesa i Barinas. W tym obszarze llanos są najżyźniejsze
i nadają się pod uprawę wielu wartościowych roślin, a także mają bogatą szatę leśną, najobfitszą w całej Wenezueli, ale zastraszająco szybko obecnie niszczoną. Llanos środkowe to stan Guarico i połowa stanu Anzoategui, tutaj także występuje pokrywa leśna i wyraźny podział roku na porę suszy i powodzi. Wreszcie llanos wschodnie — druga połowa stanu Anzoategui oraz delta Orinoko. Są to ziemie całkowicie nie nadające się ani dla rolnictwa, ani do hodowli. Tutaj jednak kryje się podziemne bogactwo w postaci złóż ciężkiej ropy.
Obnosiłem się więc ze swoimi fundamentalnymi wiadomościami, ale wciąż nie mogłem znaleźć nikogo, kto ułatwiłby mi wyprawę w osławione llanos. Z biegiem czasu bladły moje nadzieje i wymagania. W marzeniach skreślałem już siebie z postaci dzielnego myśliwego mierzącego do jaguara, przestałem również walczyć z krokodylami i przedzierać się łodzią przez niebezpieczne rozlewiska. Moje szanse zmniejszały się powoli do zera. Kiedy więc okazało się, że obejrzę, przynajmniej z powietrza, fragment llanos, poczułem się niemal zadowolony.
Najpierw pojechałem na lotnisko La Carlota, rozciągające się nierealnie w samym środku miasta. Ten niewielki skrawek równego terenu atakowały zewsząd domy stolicy. Lotnisko dla sportowych maszyn samo już tworzyło w Caracas coś w rodzaju mini-llanos.
Ujrzałem tam pełno hangarów, pięknych maszyn, lecz mnie podwieziono do prawdziwego cacka. Mały, „kieszonkowy" odrzutowczyk wyglądał jak zabawka. Była to piękna maszyna, tyle tylko, że jak na moje potrzeby, trochę za szybka i nie dająca wygodnego wglądu w krajobraz. Grymasić jednak nie mogłem, zwłaszcza że jedynym moim znajomym, włóczącym się rzeczywiście po llanos, był... Aleksander von Humboldt, który ruszył w te okolice równo sto osiemdziesiąt trzy lata przede mną.
Mój „kieszonkowiec" po wykonaniu niezbędnych czynności przez sympatycznego i gadatliwego pilota oderwał się błyskawicznie od betonowego pasa i ani się obejrzałem, kiedy przelecieliśmy koło Mount Avila i hotelu „Humboldt”, stanowiącego wręcz symbol całej wyprawy.
Polecieliśmy na południe. Tam bowiem rozciągają się
Ilanos, które miałem obejrzeć z lotu ptaka. Z kabiny pilota, wbrew moim obawom, widoczność była doskonała i wkrótce lecieliśmy już niemal tą samą trasą, jaką pokonywał kiedyś mozolnie wielki uczony i naukowy odkrywca Ameryki Południowej. Z góry widziałem dość monotonny płacheć ziemi, ginący gdzieś pod horyzontem, z kępami drzew i wodnymi rozlewiskami.
— Nie lecisz w najlepszej porze — smucił się za mnie pilot Alfredo — te Ilanos są teraz nijakie. Powodzie się już skończyły, woda zaczyna wysychać, a suszy jeszcze nie ma.
— Więc co mam zrobić? — pytałem ciekawie.
— Przyjedź tu za dwa, trzy miesiące, będzie inaczej.
Oswojony z obietnicami przyjaciół, którzy wielokrotnie
już wybierali się ze mną na niezmierzone równiny, zachowałem dyplomatyczne milczenie i oglądałem Ilanos bez większego entuzjazmu. Zazdrościłem przy tym Humboldtowi, który odbierał o niebo pełniejsze wrażenia.
„Od odkrycia nowego kontynentu na równinach osiedlali się ludzie. By ułatwić komunikację między wybrzeżem a Gujaną (krajem Orinoko), założono nad rzekami stepowymi tu i ówdzie miasta. Na niezmierzonych obszarach, na których splecione z trzciny chaty pokryte skórami wołowymi leżą oddalone od siebie o kilka dni podróży, roi się od licznych stad zdziczałych wołów, koni i mułów. Tak liczne rozmnożenie się tych zwierząt ze Starego Świata jest tym bardziej godne podziwu, jeśli się zważy, z jak rozmaitymi niebezpieczeństwami muszą walczyć w tych regionach.
Kiedy pod działaniem pionowych promieni nigdy nie zachmurzonego słońca rozpada się w pył zwęglona pokrywa traw, ziemia pęka, jakby była dotknięta trzęsieniem ziemi. Kiedy wieją nad nią przeciwne sobie prądy powietrza, których walka wygasa w okrężnym ruchu, równina przybiera osobliwy wygląd. Piasek unosi się poprzez elektrycznie naładowany środek wiru w postaci stożkowych chmur z wierzchołkiem sunącym po ziemi na podobień
stwo szumiących trąb wodnych, których obawia się do- I świadczony żeglarz. Pozornie niska pokrywa nieba rzuca I na opustoszałą ziemię ponure światło koloru słomy. Hory- I zont nagle się przybliża. Zacieśnia on step, jak i odczucie I wędrowca. Gorący miałki pył, który unosi się jak mgła, wzmaga dławiący upał powietrza. Wiatr wschodni, wiejący nad rozpaloną ziemią, przynosi zamiast ochłody nowy żar. I
Znikają też stopniowo łachy wodne, chronione dotąd I przed wyschnięciem przez wypłowiałe, żółte wachlarze I palm. Podobnie jak na lodowatej północy zwierzęta wpa- I dają w odrętwienie wskutek zimna, tak tutaj krokodyl i I wąż boa przeczekują, drzemiąc zakopane głęboko w zasy- I chającym ile. Wszędzie spiekota zapowiada śmierć, wszę- I dzie jednak, dzięki grze załamanych promieni świetlnych, I budzi nadzieję spragnionego, złudny obraz sfalowanego I lustra wody i dalekiej kępy palm. Unosi się on podniesiony I przez miraż przy zetknięciu nierównomiernie rozgrzanych różnej gęstości warstw powietrza. Konie i woły w tumanach ciemnego pyłu, przerażone głodem i pragnieniem, I biegają wokoło, jedne rycząc głucho, inne wietrząc z szyjami wyciągniętymi pod wiatr, czy wilgoć strumienia powietrza nie wskaże na bliskość niezupełnie wyschniętej łachy".
Ten opis Humboldta w wielu publikacjach wenezuelskich określa się jako tylko częściowo słuszny, odnosi się on bowiem do niewielkiego obszaru llanos. Niemniej jest on bardzo sugestywny i przecież zawsze może ulec uzupełnieniu. Sam Humboldt zresztą pisał na ten temat więcej w swoich Obrazach natury i zapewne korzystał również z informacji, jakie zebrał od mieszkańców tych wielkich równin. Humboldt notuje:
„Równiny zdawały się podnosić ku niebu, a bezkresne pustkowie jawiło się naszym oczom, niczym morze pokryte morszczynem i glonami. Wskutek nierównomiernego zamglenia powietrza i nieregularnego spadku temperatury warstw powietrza widnokrąg był miejscami jasny i ostro ograniczony, miejscami — niejako pofalowany i przecięty smugami. Ziemia i przestworza stapiały się ze sobą.
Jednostajny pejzaż tych stepów ma w sobie coś dostojnego, ale też i smutnego, przytłaczającego. Cała natura
jakby zastygła w bezruchu; tylko gdzieniegdzie na sawannę rzuca cień obłok, który mknie przez zenit zwiastując bliską porę dżdżu. Za pierwszym razem widok llanosów zaskakuje nie mniej niż widok Andów. Wszystkie górskie krainy, niezależnie od bezwzględnej wysokości ich wierzchołków, posiadają wspólne oblicze; lecz z trudem tylko można oswoić się z widokiem llanosów Wenezueli, pam- pasów Buenos Aires i Chaco, które niezmiennie przez dwadzieścia, trzydzieści dni podróży przedstawiają obraz płaszczyzny morza...
...Znamiennym rysem sawann, czyli stepów Ameryki Południowej, jest zupełny brak jakichkolwiek wyniosłości, idealnie poziomy teren. Dlatego też hiszpańscy zdobywcy, którzy pierwsi dotarli od Coro na brzegi Apure, nie nazwali ich ani pustyniami, ani sawannami, ani preriami, lecz równinami — los llanos. Na obszarze sześciuset kilometrów kwadratowych częstokroć teren nie wykazuje nawet jednostopowej nierówności. To podobieństwo do powierzchni morza narzuca się wyobraźni szczególnie na równinie pozbawionej palm, skąd nie widać przybrzeżnych gór ani Orinoko — wskutek oddalenia od nich. Ta równość terenu utrzymuje się niezmiennie od ujść Orinoko do Villa de Araure i do Ospinos na przestrzeni ośmiuset kilometrów ze wschodu na zachód i dziewięciuset w kierunku południowym. Jest ona znamienna przede wszystkim dla nowego kontynentu...
...Z większą rozwagą i Sprytem próbuje ugasić swe pragnienie muł. Kulista i wielożeberkowa roślina, kaktus melonowy, ukrywa pod swoją kolczastą skorupą bogaty w wodę rdzeń. Muł uderza przednią nogą w owoc, usuwając na bok kolce, i dopiero wówczas odważa się zbliżyć ostrożnie wargi i napić się chłodnego soku. Ale czerpanie z tego żywego roślinnego źródła nie zawsze jest bezpieczne, toteż często widzi się zwierzęta kulejące z powodu zranienia kopyta kolcami kaktusa.
Kiedy po palącym żarze dnia nastąpi chłód tak samo tutaj długiej nocy, to nawet wówczas woły i konie nie mogą cieszyć się spokojem. Potworne nietoperze na podobieństwo wampirów wysysają im w czasie snu krew, albo wieszają się im na grzbietach, zadając ropiejące później rany,
w których natychmiast zagnieżdża się moskit, hippboski (rodzaj końskich much) i chmara kłujących insektów. Tak więc, kiedy pod żarem słońca woda znika z powierzchni llanos, zwierzę ta wiodą bolesny żywot.
Gdy nareszcie po długiej suszy nastąpi dobroczynna pora deszczowa, zmienia się nagle sceneria stepu. Głęboki błękit, nigdy dotychczas nie zachmurzonego nieba, staje się jaśniejszy. Nocą nie dostrzega się prawie czarnego tła w konstelacji Krzyża Południa. Gaśnie blask łagodnie świecących Obłoków Magellana. Nawet proste jak sznur układy gwiazd w konstelacji Orła i Węża świecą drżącym i mniej planetarnym światłem, jak odległa góra ukazuje się na południu pojedynczy obłok, wznosząc się pionowo nad horyzontem. Coraz gęstsze, niczym mgła, opary za- snuwają zenit. Daleki grzmot zapowiada ożywczy deszcz.
Ledwie zwilży powierzchnię ziemi — step pokrywa się pachnącymi kilingimai, paspalmami i wielu innymi gatunkami traw. Mimozy pobudzone światłem rozwijają swoje pochylone, drzemiące liście i pozdrawiają wschodzące słońce, tak samo jak wiosenny śpiew ptaków i otwierające się kwiaty roślin wodnych. Konie i woły pasą się do woli, delektując się życiem. Wysoko wybujała trawa ukrywa pięknego plamistego jaguara. Czatując w bezpiecznej kryjówce i mierząc długość jedynego skoku, chwyta przechodzące zwierzęta na koci sposób, jak azjatycki tygrys. Niekiedy na brzegu bagien (jak opowiadają tubylcy) warstwy nawilgłych iłów podnoszą się powoli. Nagle ziemia zostaje z gwałtownym hukiem wyrzucona w powietrze, jak przy wybuchu małych wulkanów błotnych. Kto wie, co oznacza ten widok, ucieka, gdyż z iłu, jakby z grobu, wynurza się olbrzymi wąż wodny lub opancerzony krokodyl, obudzony z pozornej śmierci przez pierwszy deszcz.
Kiedy teraz ograniczające równinę od południa rzeki Arauca, Apure i Payara stopniowo wzbierają, przyroda zmusza te same zwierzęta, które w pierwszej połowie roku usychały z pragnienia na bezwodnej zapylonej ziemi, do prowadzenia życia amfibii. Część stepu przybiera bowiem postać niezmierzonego jeziora. Klacze wycofują się ze swymi źrebiętami na wyższe ławice, wynurzające się, jak wyspy, z lustra wody jeziornej. Każdego dnia suchy obszar
zmniejsza się. Z braku paszy stłoczone zwierzęta pływają godzinami dokoła niego i żywią się skąpo kwitnącymi wiechami traw, unoszącymi się ponad brązową kipielą wodną. Wiele źrebiąt tonie, wiele zostaje pochwyconych przez krokodyle, które miażdżą je i zjadają. Nierzadko spotyka się konie i woły, które, uszedłszy z paszczy tych krwiożerczych olbrzymich jaszczurek, noszą na ciele ślady ich spiczastych zębów".
Dolecieliśmy do San Fernando de Apure. Tu właśnie przesiadł się przed dwustu prawie laty na czółno Aleksander von Humboldt, aby ruszyć na swój gigantyczny spływ po Orinoko. Dzisiaj miasto nie robi z powietrza imponującego wrażenia. Prawdopodobnie i z bliska nie zachwyciłoby przybysza. Czegóż bowiem można oczekiwać po czterdziestotysięcznej stepowej metropolii?
Inaczej oceniał tę miejscowość niezmordowany Humboldt. Poczytajmy:
„Położenie San Fernando nad wielką spławną rzeką Apure, w pobliżu ujścia innej, przecinającej całą prowincję Barinas, jest dla handlu bardzo korzystne. Wszystkie płody tej prowincji, jak skóra, kakao, bawełna, szczególnej dobroci indygo z Mijagual, przechodzą przez to miasto do ujścia Orinoko. W porze deszczowej wypływają do San Fernando wielkie statki z Angostury...
...W Rio Apure żyje wiele ryb, krów morskich i żółwi, których jaja, aczkolwiek pożywne, są zgoła niesmaczne; nad brzegami zaś widać niezliczone stada ptactwa. Oprócz zapasów żywności, przyborów rybackich, łowieckich i broni nie zapomnieliśmy wziąć ze sobą również kilku baryłek ze spirytusem dla handlu zamiennego z Indianami zamieszkałymi nad Orinoko.
Dńia 30 marca (1800 r.) o godzinie czwartej po południu podczas silnego upału wyruszyliśmy z San Fernando. Mimo wschodniego wiatru termometr wskazywał 34 stopnie w cieniu...
...Począwszy od Diamante, wpłynęliśmy na terytorium zamieszkałe wyłącznie przez jaguary, krokodyle i świnie pekari. Na niebie unosiły się stada ptaków, jak czarne chmury, ciągle zmieniające kształty. Na brzegach rosły krzaki tworzące żywopłoty, jak gdyby sztucznie przystrzy
żone. Wielkie czworonogi tej krainy — jaguary, tapiry i pekari — utorowały sobie przez te zarośla drogę do wodopoju na rzece. Ponieważ nic sobie jednak nie robiły z naszych canoe, przeto mieliśmy przyjemność przypatrywać się im, jak chodziły z wolna po brzegu; po chwili dopiero znikały w lesie po przejściu przez owe żywopłoty. Co chwila spostrzegaliśmy zwierzęta najrozmaitszych gatunków. — Es como en el paraiso (zupełnie jak w raju) — powiedział nasz sternik, stary Indianin z misji. I rzeczywiście wszystko tu przypominało pierwotny stan świata, którego niewinność i szczęście malują przed oczyma wszystkich ludów ich starodawne, szacowne podania..."
Alfredo ofiarnie poleciał ze mną wzdłuż rzeki Apure, aż do jej ujścia do potężnej Orinoko. Ta odległość dla odrzutowca to wręcz fraszka. Z góry kraj nie wydawał mi się tak rajski jak Humboldtowi, ale Orinoko w swoim środkowym biegu zrobiła na mnie silne wrażenie. Olbrzymia nie kończąca się wstęga płowej wody wiła się dostojnie, znikając gdzieś daleko na wschodzie za horyzontem.
— A wiesz — zagaił Alfredo kładąc się w obszerny zakręt nad jakimś rozlewiskiem, na którym było aż biało od ptactwa — kiedyś w trochę innych okolicach omal nie stałem się ofiarą car/be. Wpadła mi wtedy do takiej niewielkiej kałuży moja torba skórzana. Oczywiście odruchowo rzuciłem się za nią, no i zaczęło się! Woda się zagotowała, a ja wiedziałem, co to znaczy. Uciekłem natychmiast na brzeg zostawiając torbę. Na szczęście miałem na nogach długie buty, ale one też już nosiły ślady zębów piranii. Torba, oczywiście, przepadła.
— To szczęśliwy finał, słyszałem o gorszych przypadkach od pewnego zawodowego łowcy pira...
H O, popatrz tam — Alfredo wskazał ręką.
Spojrzałem. Coś się czerwieniło w dole.
— To flamingi, rzadkie już niestety. Podlecimy, zaraz się poderwą.
Rzeczywiście, łoskot silnika poderwał znad wody nie- 122
duże stadko flamingów, które dało mi okazję do zadania kilku pytań.
— Lian os to podobno takie wspaniałe zoo, prawie rajski ogród. Jak to jest z tym naprawdę?
— Nie jest tak dobrze. Wiele gatunków zwierząt było już bliskie zagłady, ale w ostatniej chwili je uratowano. Tak przynajmniej oficjalnie mówi się nam, obywatelom Wenezueli. Być może rzeczywistość jest gorsza, ponieważ człowiek jest okrutny, zabija wtedy, kiedy nie jest głodny. A kiedy może jeszcze na rzezi zwierząt zarobić, traci już wszelkie hamulce. Kiedyś była w Europie moda na pióra naszej czapli, omal jej nie wytępiono całkowicie. Obecnie futra jaguarów mają swoją cenę, więc niewiele pomaga wprowadzenie ochrony. Ilość tych pięknych zwierząt wciąż się zmniejsza. Najbardziej chyba zagrożona jest łapa (po polsku, jak się później dowiedziałem, paka), stosunkowo niewielki gryzoń, właściciel wyśmienitego mięsa. Polują na te zwierzęta bez opamiętania llaneros, a i w wytwornych restauracjach też jest duży popyt na łapę.
— Więc jeszcze nie wyginęła?
» Pewnie nie. Sam, przyznaję ze wstydem, jadłem niedawno ten przysmak w knajpie.
— Ale zwierzę znajduje się pod ochroną?
— Tak. Zarządzenie wyszło już dawno, tylko kto tu na llanos tym się przejmuje?!
Alfredo położył swoją maszynę na nowy kurs. W przestworzach gadaliśmy o tym i owym — o inspirowanej przez rząd hodowli nowych gatunków bydła, uprawie słoneczników na tych terenach i produkcji wartościowego słonecznikowego oleju, o wielkich stawach rybnych. Wszystko to zdaniem Alfreda miało sens i powinno znacznie podnieść produkcję własnej żywności, tak bardzo potrzebnej Wenezueli, zwłaszcza w okresie recesji. Cóż, kiedy, jak mówił, słuszne zamierzenia dają niestety nikłe efekty.
— Alfredo, a może ludzie zawinili?
— Czy ja wiem — odparł — llaneros to specjalny gatunek człowieka. Istnieje tutaj powiedzenie: „na koniu ja, nade mną mój kapelusz, a nad kapeluszem tylko pan Bóg". Llaneros to ludzie twardzi, podejrzliwi, wręcz dzicy.
Podczas walki o niepodległość byli szczęśliwi posiadając jedną parę spodni, a bili się jak diabły. Półnadzy jeźdźcy jedzący półsurowe mięso zabijali i torturowali okrutnie przeciwników. Mówiono wówczas „dajcie Paezowi dwadzieścia tysięcy takich ludzi, a zawojuje świat". Znany jest w naszej historii taki wypadek, kiedy w styczniu tysiąc osiemset osiemnastego roku ßolivar pragnął przekroczyć rzekę Apure, ale bał się hiszpańskich rzecznych monitorów. Paez wysłał wówczas trzystu swoich llaneros, którzy popłynęli do strzelających statków i zdobyli je. Był to zapewne pierwszy wypadek, kiedy kawaleria opanowała jednostkę pływającą.
— Dobrze, tak było kiedyś, a jak jest teraz?
— Czy ja wiem, pewnie jednak po staremu. Jak dawniej llaneros objeżdżają konno ogromne stada bydła, a w czasie powodzi używają do tego celu łódek. Nadal bawią się przy dźwiękach swoich czterostrunowych gitar i ściskają partnerki podczas ich ulubionych tańców jarope czy tamunangue. Ciężko pracują, bawią się z całej duszy i biją tęgo, kiedy czują się dotknięci na honorze. Jedno jest pewne, wśród prawdziwych llaneros nie ma mięczaków.
Nasz samolot przyjął teraz kurs północny. Niespełna trzysta kilometrów dzieliło nas od Caracas. Odległość jakże niewielka, a przecież trudno wyobrazić sobie większą różnicę niż tę między znaczącą metropolią stołeczną a krainą smutnych równin, dyszących na przemian w upale i tonących w okresowych powodziach.
Alfredo siedział za sterami jakby osowiały. Nie wiem, czy jemu udzielił się smuteczek llanos, czy zmęczyła go po prostu wycieczka ze mną. W każdym razie rozmowa rwała nam się co chwila. Ostatecznie dałem spokój próbom zabawiania pilota i sam usiłowałem, korzystając z podniebnej wędrówki, wyrobić sobie szersze jakieś spojrzenie na Wenezuelę, fascynujący kraj o wielu obliczach.
Z kabiny małego odrzutowca można było w wyobraźni bez trudu objąć wzrokiem całą Wenezuelę — od wielkiego jeziora Maracaibo na zachodzie aż po niezbadaną del
tę Orinoko na wschodzie, od Morza Karaibskiego aż po duszne dżungle na najdalszym południu kraju. Obraz, jaki ukazuje się przybyszowi ze Starego Kontynentu, budzi zainteresowanie.
Współczesna Wenezuela zajmuje najbardziej na północ wysuniętą część kontynentu południowoamerykańskiego i jest szóstym co do wielkości krajem tej części świata. Na przestrzeni około trzech tysięcy kilometrów Wenezuela rozciąga się nad Morzem Karaibskim i Oceanem Atlantyckim. Na zachodzie graniczy z Kolumbią, z Republiką Gujany na wschodzie. Od południa zaś rozlewa się gigantyczna Brazylia. Wenezuela posiada także około siedemdziesięciu wysp i wysepek, z których największą i najsłynniejszą jest Margarita. Wenezuela wysuwa roszczenia terytorialne do Gujany. Teren sporny to połać dżungli o powierzchni prawie sześćdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych.
Państwo zajmuje ponad dziewięćset tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni, a ludność zbliża się do szesnastu milionów obywateli. Kraj dzieli się administracyjnie na dwadzieścia stanów, stołeczny okręg federalny, dwa terytoria federalne i posiadłości federalne. Część z tych określeń wymaga dodatkowych wyjaśnień. I tak: szumnie zwane posiadłości federalne są drobniutkimi wysepkami położonymi na Morzu Karaibskim, których łączna powierzchnia niewiele tylko przekracza sto kilometrów kwadratowych, a ludność sięga dwóch tysięcy osób. Dwa terytoria federalne to Amazonas i Delta Amacuro. Oba te regiony porastają niedostępne lasy zwrotnikowe, przy czym Delta to przede wszystkim niezmierzone moczary. Oba terytoria, stanowiące mniej więcej czwartą część kraju, zamieszkuje około sześćdziesięciu tysięcy osób, a więc mniej niż niespełna pół procent całej ludności. Stołeczny okręg federalny natomiast obejmuje: stolicę kraju Caracas, port La Guaira i kilka pobliskich miejscowości, ale ta mała jednostka administracyjna skupia ponad jedną piątą We- nezuelczyków. Jak widać z tego pobieżnego przeglądu, rozmieszczenie ludności Kraju Bo!ivara jest niesłychanie zróżnicowane, co oczywiście nie pozostaje bez wpływu na problemy gospodarcze.
Na terytorium Wenezueli nigdy nie istniały państwa w rodzaju Imperium Inków czy Azteków. Kraj ten nawet nie korzystał w początkach konkwisty hiszpańskiej z jej „dobrodziejstw”, ponieważ jeszcze okrutniej obchodzili się z autochtonami Niemcy, którzy w zamian za pożyczkę zaciągniętą w Augsburgu przez monarchę Hiszpanii otrzymali prawo podboju i eksploatacji tych ziem. Prawa te wkrótce cofnięto i dzięki temu tutejsza obyczajowość i kultura wywodzi się z owych stuleci, kiedy rządzili Hiszpanie.
Potem przyszła era walki o niepodległość zapoczątkowana przez Francisco de Mirandę. Jego dzieło doprowadził do końca Simón Bolivar. Po usunięciu Hiszpanów i zdobyciu niezależności Wenezuelę przez ponad sto lat, aż do połowy naszego wieku, nękali dyktatorzy różnej maści.
Wiek XX przyniósł Wenezueli wspaniałą szansę w postaci odkrycia na jej terytorium ropy naftowej, dzięki czemu w ciągu ostatnich trzech dziesięcioleci kraj ten pojawił się w pełnym świetle na scenie światowej.
Po narodzinach republiki rozpoczęła się wielka imigracja Europejczyków i nie tylko. Włosi, Niemcy, a potem Syryjczycy i Libańczycy. Nie zabrakło też Hiszpanów, Czechów, Portugalczyków oraz przedstawicieli innych narodów świata. Początkowo kierowano ich w głąb kraju, na wieś. Później również sprowadzano ludzi z Europy, mających zasiedlić i zagospodarować niezmierzone tereny rolnicze kraju.
Trudne warunki życia w interiorze, a także brak kontroli i pomocy ze strony państwa sprawił jednak, że większość osadników spłynęła do miast, tworząc coraz większe ośrodki miejskie. Rolnicze tereny zaś nadal nie są wykorzystywane. Współczesna słabość rolnictwa wenezuelskiego ma swoje korzenie w tamtych czasach, jakkolwiek innych, ważnych przyczyn, jest oczywiście więcej. Obecnie ludność miejska Wenezueli stanowi osiemdziesiąt procent (!) obywateli, co przekracza nawet odpowiednie liczby w Japonii czy Holandii.
Z czasem pojawiły się w granicach Wenezueli nowe fale imigrantów z państw sąsiednich, a zwłaszcza z Kolumbii,
skąd do czasu obecnego kryzysu regularnie każdego roku przybywali ludzie na kawowe żniwa w liczbie około czterdziestu tysięcy osób. Przyjmuje się dziś, że w Wenezueli mieszka ponad dwadzieścia procent białych obywateli, około dwóch procent Indian, siedem — Murzynów, a resztę narodu stanowią mieszańcy, czyli Mulaci, Metysi i Zambosi.
W dobrych czasach boomu naftowego, kiedy to w połowie lat siedemdziesiątych świat oszalał na punkcie ropy, Wenezuela rozkwitła gospodarczo. Zyski z eksportu ropy wyniosły w tym czasie ponad czterdzieści miliardów dolarów. Wymiana boliwara na tak zwaną twardą walutę była nieograniczona. Wenezuelczycy beztrosko wydawali około trzech miliardów dolarów rocznie w samych tylko Stanach Zjednoczonych i kupowali za pół miliarda luksusowe gatunki whisky w Wielkiej Brytanii. Rzecz jasna, nie wszyscy Wenezuelczycy korzystali z tych dobrodziejstw. Posiadaczami pieniędzy, łącznie z tak zwanymi klasami średnimi, byli obywatele stanowiący nie więcej niż jedną trzecią ludności. Mimo wysokiej fali petrodolarów zalewających kraj istniały przecież wielkie odłamy Wenezuelczyków, których udziałem była nędza, brak mieszkań i żywności.
Trzeba przyznać, że dysponując pokaźnymi wpływami naftowymi władze Wenezueli już na początku lat sześćdziesiątych podejmowały wysiłki, aby uprzemysłowić kraj i wprowadzić w nim zmiany strukturalne. Nie rezygnując więc z popierania rozwoju tradycyjnego przemysłu, takiego jak tekstylny, obuwniczy, zapoczątkowano tworzenie nowych gałęzi, na przykład przemysł elektrotechniczny, montownie samochodów i własne hutnictwo.
Po rewolucji cenowej na rynku ropy i po dojściu do władzy nowej ekipy rządowej z prezydentem C.A. Perezem rozpoczęto na wielką skalę przyspieszone uprzemysłowienie kraju. Prezydent rzucił nawet hasło „Wielkiej Wenezueli”.
„Niezwykle ambitna strategia »wielkiego skoku«, którą zaczęła wcielać w życie ekipa technokratów prezydenta Pereza, pozwoliła na dość wyraźne przyspieszenie wielu dziedzin przemysłu przetwórczego Wenezueli — pisał
w połowie roku jeden z polskich ekonomistów *. — Okazało się jednak, że mierzono »siły na zamiary« i zbagatelizowano fakt istnienia wielu barier rozwojowych. W szczególności popełniono błąd przy ocenie skali spodziewanych wydatków dewizowych. Nie przewidziano, że może realnie wystąpić tak niekorzystna sytuacja w handlu zagranicznym, jakiej nie notowano od początku ery naftowej »bonanzy«.
Punktem zwrotnym stał się rok 1977, kiedy to bilans handlowy Wenezueli zamknął się — po raz pierwszy od niemal czterdziestu lat — deficytem rzędu półtora miliarda dolarów. Deficyt ten uległ dalszemu pogłębieniu w roku 1978 (2,6 mld doi.). W zawrotnym tempie zaczęły topnieć rezerwy dewizowe kraju. Trzeba było sięgnąć po pożyczki zagraniczne ze źródeł prywatnych i publicznych. W ten sposób Wenezuela przeobraziła się dość raptownie z posiadacza poważnych nadwyżek petrodolarów w importera netto kapitałów zagranicznych. Równocześnie wystąpiły trudności ze zrównoważeniem budżetu państwa i groźba rozpętania spirali inflacyjnej".
Sytuacja taka spowodowała upadek prezydenta Pereza w końcu roku 1978, a władzę w kraju objęła ekipa prezydenta L. H. Campinasa. Niestety, nowemu prezydentowi nie udało się uzdrowić sytuacji gospodarczej kraju. Zahamowanie inwestycji przemysłowych spowodowało ogólną stagnację. W obliczu takiej sytuacji wielu przedsiębiorców prywatnych zaczęło wywozić swoje kapitały za granicę. Ocenia się, że z gospodarki wenezuelskiej zniknęło w ciągu pięciu lat około czterdziestu miliardów dolarów, które zostały ulokowane w Stanach Zjednoczonych i w bankach innych krajów. W tym samym czasie wzrastały pożyczki zaciągane przez rząd Wenezueli. I tak na koniec grudnia 1982 roku zadłużenie przekroczyło 28 miliardów dolarów, a sama obsługa tego krótkoterminowego, a więc bardz- ' niekorzystnego kredytu sięgałaby zawrotnych sum. Ta „pułapka zadłużenia” znacznie dziś ciąży na gospodarce Wenezueli. W rezultacie w roku 1983 boliwar załamał się
całkowicie i wprowadzono jego ograniczoną wymianę.
W dobie obecnej, porządkowania gospodarki, wprowadza się ograniczenia inwestycyjne, a także myśli o zintensyfikowaniu rolnictwa, aby uniknąć zabójczego dla gospodarki importu żywności.
Wenezuela, obok czynników zewnętrznych — głównie zadłużenia — ma również trudności wewnętrzne. Należy do nich prawdziwa eksplozja demograficzna, jaka „nawiedziła” kraj w latach siedemdziesiątych, kiedy to stopa przyrostu naturalnego wyniosła aż 3,5 procent, co oczywiście zaważyło na dochodzie narodowym na jednego mieszkańca.
W Wenezueli występuje wyraźny niedorozwój transportu, głównie kolejowego, lecz także morskiego, a nawet samochodowego. Istnieje też wątła sieć przesyłowa energii i łączności; brakuje własnych kadr inżynieryjno-technicznych, przy jednoczesnym bezrobociu przekraczającym milion osób.
Do swoistych paradoksów należy fakt, że Wenezuela jest krajem dość bogatym, zwłaszcza jak na warunki południowoamerykańskie, a mimo to większość obywateli nie opływa w dostatki. Dane wskazują, iż 5 procent najbogatszych obywateli Wenezueli zgarnia ponad 20 procent dochodu narodowego, podczas gdy do dwudziestu procent ludności trafia zaledwie 3,6 procent tego dochodu. Setki tysięcy ludzi żyje w ranchos, okalających świetną stolicę, a jednocześnie grupa dwunastu najzamożniejszych rodzin w kraju kontroluje największe prywatne firmy przemysłowe, handlowe, banki i farmy rolnicze. Wygląda na to, że rozwój Wenezueli w najbliższych latach, a raczej wyjście kraju z recesji, w dużym stopniu zależeć będzie od cen nafty na rynku światowym i od zmian strukturalnych w gospodarce, a zwłaszcza w rolnictwie. Kraj, który teoretycznie może wyżywić i sto milionów ludzi, importuje dziś większość potrzebnej mu żywności.
Dowcipni Wenezuelczycy na temat własnego rolnictwa od lat opowiadają cudzoziemcom pyszną anegdotę: Rozmawia dwóch chłopów na polu: — „Okropną mam ziemię, nie chce mi rosnąć nawet kukurydza" — mówi jeden.
„— U mnie jest lepiej — powiada drugi — posadziłem kukurydzę i ładnie mi nawet wzeszła". — „Ba, jak posadzić, to każdemu wzejdzie”.
Dzisiaj trudno jest się zorientować, w jakim stopniu sieje się w Wenezueli kukurydzę, ale dość wyraźnie widać skutki „posianej nafty". Taki bowiem termin ukuł swego czasu jeden z najznakomitszych pisarzy Wenezueli Uslar Pietri. Owo „sianie nafty" dokonało się na wenezuelskiej ziemi obiecanej, to znaczy głównie na terenie stanu Bolivar, o czym będziemy jeszcze mieli okazję pomówić.
Potężna Orinoko biegnie gigantycznym łukiem przez całą niemal Wenezuelę, biorąc swój początek u stóp skalnej ściany na północnym stoku wzgórz Delgado Chalbaud, obok brazylijskiej granicy. Źródła te odkryła francusko- -wenezuelska ekspedycja naukowa dopiero... w roku 1951. Orinoko w swojej środkowej części staje się graniczną rzeką z Kolumbią, a potem uchodzi do Atlantyku tysiącami odnóg i kanałów delty. Rzeka o długości dwóch i pół tysiąca kilometrów jest trzecią co do wielkości rzeką Ameryki Południowej, a jej dorzecze obejmuje łącznie blisko milion kilometrów kwadratowych. Basen Orinoko razem z dopływami pokrywa prawie cztery piąte terytorium Wenezueli, połowa zaś tego obszaru, leżącego na południe od koryta rzeki, jest dziś prawie jeszcze nie znana. Mowa tu głównie o południowej części stanu Bolivar
i o Terytorium Amazonas.
Administracyjnie rzecz ujmując Orinoko, ta na wskroś wenezuelska rzeka, której każdy kilometr mieści się w granicach Kraju Bolivara, przebiega, patrząc od południa, przez Terytorium Amazonas, stan Bolivar i Terytorium Delta Amacuro. Przy czym Delta i stan Bolivar tworzą łącznie obszar Guayany, zwany inaczej Gujaną Wenezuelską. Należy przy tym pamiętać, że prawa stanowe posiada tylko Bolivar, a jest to zrozumiałe choćby z tego względu, iż Terytorium Amazonas przy swoim obszarze przekraczającym 175 tysięcy kilometrów kwadratowych ma zaledwie dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców, głównie Indian.
Do tej liczby trzeba dodać dalsze, jak się ocenia, piętnaście tysięcy Indian żyjących poza cywilizacją i nie objętych żadnym spisem. Podobnie Delta ma tylko pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Nic dziwnego więc, że przy tym zaludnieniu terytoria te nie mogą jeszcze marzyć
0 statusie stanu.
Przez ostatnie dwieście lat niewiele zmieniło się w trudnym komunikacyjnie i wciąż opierającym się eksploracji Terytorium Amazonas. Dzięki temu możemy więc współcześnie udać się na wycieczkę pod hasłem „Trudy żeglugi po Orinoko”, której pilotem może zostać niezawodny, zarówno w swoich pracach naukowych, jak i w reportażu podróżniczym Aleksander von Humboldt.
Zapraszamy na pokład wątłego czółna. Niestety, wciąż w tych stronach podróżuje się tylko wodą. Przepraszamy za trudy i polecamy nasze usługi.
„Po opuszczeniu wód Apure znaleźliśmy się w całkowicie odmiennym kraju. Naszym oczom ukazała się bezbrzeżna, podobna do olbrzymiego jeziora płaszczyzna wody. W powietrzu nie unosiły się już przelatujące z brzegów i przenikliwie wrzeszczące czaple, flamingi
1 warzęchy. Daremnie też rozglądaliśmy się za wodnym ptactwem. Tylko w zatokach można było dojrzeć wielkiego krokodyla, który przecinał w poprzek wzburzone wody, sterując potężnym ogonem. Widnokrąg otaczał pas lasów, które nie dochodziły jednak do koryta rzeki. Brzegi spalone słonecznym żarem, nagie, jałowe niczym brzegi morza wydawały się z daleka, na skutek załamania światła, wielkimi taflami wody stojącej. Ten piaszczysty brzeg nie tylko nie wskazywał wyraźnie granic rzeki, lecz nawet je zacierał, tak że wydawały się być, przy zmiennej grze łamiących się promieni słońca, raz bliżej, to znów dalej.
Te oto rysy krajobrazu, to piętno samotności, i majestatu, znamionują bieg Orinoko, jednej z najpotężniejszych rzek Nowego Świata. Koryto Orinoko jest zupełnie inne niż koryta rzek Meta, Guaviare, Rio Negro i Amazonki. Różnice te nie polegają jedynie na szerokości i szybkości
nurtu. Wynikają one z całokształtu stosunków, które na miejscu łatwiej uchwycić niż dokładnie opisać...
...W porcie misji Encaramada spotkaliśmy Karibów z Panapana. Był między nimi kacyk podążający pirogą w górę rzeki na słynny zbiór jaj żółwich. Siedział w swego rodzaju namiocie (toldo), który, podobnie jak żagle, zrobiony był z liści palmowych, jego chłodna, milcząca powaga i hołdy składane mu przez otoczenie świadczyły, że jest on znakomitą osobistością. Nie różnił się zresztą od innych Indian. Wszyscy byli nadzy, uzbrojeni w łuki, strzały i pomalowani onoto. Wódz, służba, sprzęty, pirogi, żagle — wszystko było pomalowane na kolor czerwony. Karaibowie odznaczali się niemal atletyczną budową i znacznie wyższym wzrostem od Indian, jakich dotąd widzieliśmy. Gładkie, gęste, podcięte jak u chłopców z chóru włosy, czarno barwione brwi oraz posępne, choę żywe spojrzenie, nadawały ich twarzom wyraz surowy. Rosłe, niezwykle brudne i budzące odrazę kobiety trzymały na plecach dzieci.
...Płynąc w górę po Orinoko, początkowo w kierunku południowym, a następnie na południowy zachód, ujrzeliśmy dnia 6 kwietnia zbocze gór Serrania, czyli pasmo Encaramady. Wśród krajowców utrzymuje się podanie, że »w czasie wielkich wód, kiedy ich ojcowie musieli się ratować na czółnach przed potopem, skały Encaramady omywały fale morskie«. Legenda ta krąży nie tylko wśród Tamana- ków. Należy ona do tych podań, wyobrażenia których można spotkać przy wielkich wodospadach koło May- pures, u Indian nad Rio Brevato, wpadającej do Rio Cau- ra, i prawie u wszystkich plemion nad górnym Orinoko.
Zapytani Tamanakowie, w jaki sposób ród ludzki przetrwał tę wielką katastrofę, zwaną przez Meksykanów epoką wody, zaczynają snuć opowieści, jak »pewien mężczyzna i kobieta uchronili się na szczycie wysokiej góry Tamanacu. Tutaj rzucali za siebie, ponad głowami, owoce maurycji. Z pestek tych owoców wyrośli mężczyźni i kobiety | ponownie zaludnili ziemię«. W takiej to prymitywnej formie żyje u dzikich obecnie ludów mit, upiększony przez Greków owym czarem, jaki daje fantazja.
Kilka mil od Encaramady wznosi się wśród sawanny ska
ła Tepumereme, czyli malowana skała. Jej kamienne ściany pokryte są wizerunkami zwierząt, symbolicznymi znakami przypominającymi rysunki, jakie widzieliśmy w naszej powrotnej podróży po Orinoko. W Afryce podróżnicy zowią podobne skały »kamieniami fetyszowymi«. Unikam tego określenia, albowiem krajowcy znad Orinoko nie znają kultu fetyszów, gwiazdy zaś, słońce, jaguary, krokodyle wyobrażane na skałach leżących obecnie na pustkowiach nie wydają mi się przedmiotem czci religijnej. Między Cassiquiari i Orinoko, między Encaramadą, Capuchino
i Caycara hieroglificzne figury znajdują się bardzo wysoko na ścianach skalnych; można tam się dostać tylko z pomocą specjalnych rusztowań. Krajowcy zapytywani, w jaki sposób wyryto rysunki na tak znacznej wysokości, odpowiadają ze śmiechem — jak gdyby mówili o fakcie samym przez się zrozumiałym, a o którym nie wie jedynie biały człowiek — że »w czasach wielkiej wody ojcowie ich pływali tak wysoko na swych canoe«...
...Około godziny jedenastej wylądowaliśmy na wyspie położonej pośrodku rzeki, którą Indianie z misji Uruana uważają za swoją własność. Wyspa ta słynie z połowu żółwi albo — jak się tu zwykło mawiać — cosecha, czyli corocznego zbioru jaj... Czas składania jaj przez żółwie arrau przypada na okres najniższego wodostanu. Wody Orinoko wzbierają w okresie wiosennego zrównania dnia z nocą, od początku stycznia zaś do 20 lub 25 marca koryto wysycha najgłębiej. Już w styczniu zbierają się żółwie w duże stada, wyłażą z wody i wygrzewają się w piasku na słońcu. Indianie sądzą, że to wylegiwanie się na słońcu jest niezbędne dla zdrowia żółwi i przyspiesza składanie jaj. W ciągu lutego arrau prawie cały dzień przebywają na brzegu. Na początku marca zbierają się luźne grupy i płyną do kilku wysp, na których zwykle składają jaja. Prawdopodobnie żółwie rokrocznie przychodzą na to samo miejsce na brzegu. Na kilka dni przed składaniem jaj tysiące żółwi płynie na brzeg wysp Cucuruparu, Uruana i Para- ruma, z wyciągniętymi nad wodą szyjami, bacznie śledząc, czy nie grozi im niebezpieczeństwo ze strony jaguarów
i ludzi... jaja składane są zawsze w nocy, zaraz po zachodzie słońca... Zbiór jaj odbywa się zawsze z jednakową re
gularnością, która przejawia się we wszystkich poczynaniach kierowanych przez zakonników. Po rozbiciu indiańskich obozowisk misjonarz z Uruany mianuje swego zastępcę lub komisarza, który rozdziela obszar zbioru jaj stosownie do liczebności indiańskich plemion. Są to rzeczywiście »Indianie z misji«, ale tak samo nadzy i zacofani jak »Indianie z lasów«. Komisarz wyznacza miejsce pracy dla każdego plemienia. Indianie rozkopują rękoma ziemię, składają zebrane jaja do małych koszy, zwanych mappiri, zanoszą je do obozu i rzucają w wielkie, drewniane, wodą wypełnione dzieże. W dzieżach tych rozgniatają jaja szuflami i mieszają masę tak długo, aż pływające na powierzchni żółtko (część oleista) dostatecznie zgęstnieje. Tę oleistą warstwę zbierają i gotują na silnym ogniu. Zwierzęcy olej, zwany przez Hiszpanów manteca de tortugas, tym lepiej daje się przechowywać, im dłużej jest gotowany. jeśli jest należycie przyrządzony, ma barwę jasną, nieco żółtawą i jest bezwonny.
Misjonarze uważają go za najlepszą oliwę i używają nie tylko do oświetlenia, ale przede wszystkim do gotowania, gdyż pozbawiony jest przykrego smaku.
Zbiór jaj i produkcja oleju trwają trzy tygodnie. W tym czasie tylko misje pozostają w kontakcie z wybrzeżem i sąsiednimi krajami cywilizowanymi. Pokazywano nam ogromne skorupy żółwi, wypróżnione przez jaguary, które tropią arrau na brzegu. Napadają je na piasku i przewracają na grzbiet, by wygodnie pożreć. Z takiej pozycji żółwie nie są w stanie się podnieść, jaguary również wygrzebują jaja żółwi; są one po krokodylu, czapli i sępie gallinazo najniebezpieczniejszym wrogiem świeżo wyklutych żółwi.
...Barwienie ciała na czerwono zastępuje Indianom odzież. Istnieją dwa rodzaje takiego garbowania ciała, odpowiednio do zamożności Indianina. Zwyczajnym malowidłem u Karaibów, Otomaków i jarurosów jest onoto, zwany przez Hiszpanów achote, a przez kolonistów z Cayenne rocou. jest to farbujący środek wydobywany z miąższu owoców Bixa orellana. W czasie przyrządzania onoto kobiety indiańskie wrzucają nasienie do dzieży z wodą i mieszają przez godzinę, a następnie czekają, aż strąci się barwiący osad, żywego ceglastoczerwonego ko
loru. Po zlaniu wody osad ten zostaje ugnieciony z olejem żółwim i uformowany w okrągłe placki o wadze od trzech do czterech uncji. Z braku oleju żółwi niektóre plemiona mieszają onoto z tłuszczem krokodyla.
Drugi barwnik, o wiele kosztowniejszy, otrzymuje się z rośliny gatunku bigonii, którą Bonpland spopularyzował pod nazwą Bigonia chica.
Misjonarze nie znajdują tu zbytu na płótno i odzież, dlatego handlują tu czerwoną farbą, która jest przez Indian tak bardzo poszukiwana. Można sobie wyobrazić, do jakiego zbytku posuwają się w tym malowaniu ci nadzy Indianie, skoro dorosły mężczyzna wydaje swój dwutygodniowy zarobek na jednorazowe pomalowanie. Stąd też u Indian zwykło się mawiać: »Ten człowiek jest tak biedny, że nie może się ani razu do połowy pomalować«, podobnie jak powiada się w naszych krajach, że człowiek z biedy nie ma się w co przyodziać. Karaibowie i Otomakowie farbują sobie chicą jedynie twarz i włosy. Saliwasi, którzy mają jej pod dostatkiem, malują sobie całe ciało.
Zwyczaj malowania ciał nie jest jednakowo stary u wszystkich ludów nad Orinoko. Rozpowszechnił się on w tych krajach dopiero od czasu częstych napadów potężnego ludu Karaibów. Zwycięzca i zwyciężony byli również nadzy, lecz aby przypodobać się zwycięzcy, trzeba było się pomalować taką farbą jak on. Przeminęła już potęga Karaibów, lecz karaibski zwyczaj farbowania całych ciał pozostał. Zwyczaje są trwalsze niż zdobycze.
Czy używanie onoto i chica wynika z powszechnej chęci strojenia się dzikich ludów i zamiłowania do ozdób, czy też opiera się może na obserwacji, iż pokrycie ciała barwnym i oleistym produktem chroni go przed ukąszeniami moskitów? Doświadczenie wykazuje, że Karaibowie
i Saliwasi, którzy malują się na czerwono, są tak samo dręczeni przez moskity i zancudos, jak Indianie nie używający farby. Po wielu bezskutecznych próbach Bonpland i ja natarliśmy dłonie i ręce tłuszczem krokodyla i olejem żółwim, lecz nie odczuliśmy najmniejszej ulgi. Byliśmy zarówno przed, jak i po malowaniu jednakowo kłuci. Palenie tytoniu odpędza nasze komary, ale nie zancudos...
...Był dzień 10 kwietnia. Dopiero o godzinie 10 rano
mogliśmy wyruszyć w drogę. Z trudem przywykliśmy do naszej nowej pirogi — tego nowego więzienia. Aby uzyskać nieco przestrzeni, zrobiliśmy w tylnej części pirogi rodzaj kraty z gałęzi, która wystawała po obu stronach burty. Niestety, sporządzony nad nią dach z liści (el toldo) był tak nisko zawieszony, że można było jedynie siedzieć pod nim w kucki lub leżeć, będąc pozbawionym widoku. Pod dachem mogły spoczywać cztery osoby, przy czym nogi ich wystawały daleko poza kratę, w razie więc deszczu mokliśmy do połowy ciała. Na domiar złego poprzez cienką warstwę skór wołowych lub z jaguarów uciskały nas gałęzie drzew. Przednią część pirogi zajmowali indiańscy wioślarze przy krótkich wiosłach. Byli zupełnie nadzy
i siedzieli parami, wiosłując w takt smutnej i monotonnej pieśni. Pod dachem i na przodzie łodzi mieściły się klatki z małpami i ptakami...
...Piroga była tak przepełniona, że suszone rośliny, kufry, sekstans, kompas inklinacyjny i instrumenty meteorologiczne mieściły się z braku miejsca pod kratą z gałęzi, na której zmuszeni byliśmy leżeć przez większą część dnia. Chcąc wydobyć cokolwiek z kufra lub posłużyć się instrumentem, trzeba było przybić do brzegu i wysiąść. Do tych niewygód doszła jeszcze plaga moskitów grasujących pod niskim dachem i żar bijący od nagrzanych na górze liści palmowych. Na próżno staraliśmy się co pewien czas urządzić się jakoś znośniej, jeden chował się przed owadami pod prześcieradło, inny radził rozpalić pod dachem ognisko dla przepędzenia komarów. Lecz trudno było zastosować ten środek, gdyż dym gryzł w oczy, a ognisko jeszcze wzmagało skwar. Wszystkie te przeciwności znosiliśmy jednak z pogodą ducha złączeni serdeczną życzliwością, rozkoszując się wspaniałością natury tych nadbrzeżnych okolic. Szczegóły te przytaczam nie po to, żeby się uskarżać, lecz dla scharakteryzowania żeglugi po Orinoko, aby podać powody, dla których Bonpland i ja nie mogliśmy, mimo najszczerszych chęci, dokonać wszystkich możliwych obserwacji i w pełni wykorzystać naukowo podróż..."
Zadziwiająca jest skromność wielkiego uczonego, a zarazem hart, z jakim znosił wielomiesięczną trudną podróż. Owej ciasnoty w łódce i komarów wielkości niemal wróbla, a zajadłości jaguara zdarzyło się i mnie biednemu zaznać w czasie jazdy łodzią (motorową) po rzekach w peruwiańskiej Amazonii i na rzece Sepik w Nowej Gwinei. Zaiste, nie wąż, nie jaguar, ale właśnie robactwo i niezliczone rodzaje komarów z tępymi „dziobami" mogą obrzydzić życie każdemu wędrowcowi w tropiku.
W kwietniu 1800 roku Aleksander Humboldt znalazł się w okolicy, w której dziś istnieje Puerto Ayacucho, stolica Terytorium Amazonas. Niełatwo tutaj dotrzeć i dziś, chyba że skorzysta się z niewielkiego samolotu. W innym przypadku pozostaje ciężka terenowa jazda jeepem lub, po staremu, żegluga po rzece, tyle tylko, że przy użyciu spalinowego silnika.
Zawsze chciałem dotrzeć w ten zapadły kąt świata, ale nie dla podziwiania tamtejszej architektury — ostatnio olbrzymich cementowych bunkrów z blaszanymi dachami — ale aby spotkać się na miejscu z polską żywą legendą pracy misyjnej, to znaczy z salezjaninem, księdzem Ludwikiem Wojciechem. Na szczęście okazało się, że mogłem z nim porozmawiać bez komarów i obezwładniającego upału.
W polskim kościele w Caracas zostałem przedstawiony księdzu Ludwikowi Wojciechowi. Drobna postura misjonarza mogłaby wskazywać, że to nie ten człowiek, który od pół wieku pełni pracę misyjną w ekstremalnie trudnych dla Europejczyka warunkach. A jednak. W chłodnym zakątku parafii toczy się rozmowa. Ze wstępnych informacji uzyskanych od księdza wynika, że pochodzi on z Goczałkowic Górnych na Śląsku, a do Wenezueli przybył już w roku 1925. Na początku pracował w Valencia, Los Tequ- es i w pobliżu San Cristobal. Wszystkie te miejscowości leżały na północy kraju w klimacie nieporównywalnym z placówką misyjną znajdującą się w Puerto Ayachuco.
— Przez lata całe nie słyszałem ani słowa po polsku, właściwie dopiero po ostatniej wojnie, kiedy do Wenezueli za
częli napływać polscy misjonarze, zacząłem od nowa mówić w naszym języku...
Z ust księdza misjonarza płynie długa i pasjonująca opowieść o Coromoto, kolonii Indian ze szczepu Guahi- bos, którą ojciec Ludwik założył i którą przez wiele, wiele lat się opiekował. Guahibos przybyli tu z Kolumbii. Ludzie ci nie czuli się dobrze w Puerto Ayacucho i pragnęli żyć oddzielnie. Za zezwoleniem władz wenezuelskich otrzymali zgodę na poszukiwanie odpowiedniego terenu, na którym kluczową sprawą byłaby dobra woda. Opiekę nad nimi rozpoczęli salezjanie, a wśród nich ksiądz Wojciech.
Misjonarze kierowali pracami przy powstawaniu osiedla. Indianie suszyli więc cegły własnej roboty, a misjonarze podarowali im blachę na pokrycie domostw. Powoli osadnicy indiańscy dzielili między siebie teren przeznaczony pod uprawę użytecznych roślin. Z biegiem czasu Indianie Guahibos weszli nawet w posiadanie dwóch traktorów, z których jeden otrzymali od władz, a drugi od misjonarzy. Uprawiają maniok, banany, ananasy. Indianie mają również rowery i motorowery, pozwalające poruszać się im, a przede wszystkim docierać do odległej o osiem kilometrów Orinoko, gdzie łowią ryby.
Ksiądz Ludwik z konieczności został agronomem, kupcem, lekarzem i aptekarzem, a także sołtysem, nauczycielem i sędzią. Salezjanie, którzy wymagali od swoich podopiecznych noszenia odzienia, wskazywali im również drogę, jak zarobić na nie pieniądze. I tu ujawniły się talenty polskiego misjonarza.
— Najpierw uprawiałem z nimi trzcinę cukrową, ale ze sprzedażą było ciężko, a więc zabraliśmy się do budowy tartaku, który świetnie prosperował przez całe lata, dopóki w okolicy mieliśmy dostateczną ilość grubych drzew. Potem była era kukurydzy, chowałem też tysiąc kur. Jak się okazało, nie święci garnki lepią...
Z podziwem patrzyłem na misjonarza, na jego bynajmniej nie atletyczną posturę, który tam, gdzieś w dżungli, budował domy, rozwijał rolnictwo i opiekował się kilkunastoma indiańskimi rodzinami, wszechstronnie sposobiąc ich do pracy zarobkowej, do gospodarki rynkowej.
— Mniej więcej po ośmiu latach pracy w Coromoto
znudziło mi się dojeżdżanie i w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym przeniosłem się do swoich Indian, gdzie zostałem wybrany kapitanem wioski, czyli sołtysem. Wtedy już stałem się organizatorem wszystkiego. Musiałem założyć sklep, organizować transport ich płodów do miasta, szkołę. Z tym oczywiście była cała historia. Aby zmusić wszystkie dzieci do uczęszczania do niej, musiałem nakłaniać je do nauki w ten sposób, że w szkole wydawano posiłki bezpłatnie, ale tylko dzieciom przychodzącym na lekcje. Dziesięcioletni okres pracy szkoły sprawił, że młodzież indiańska z Coromota mówi już praktycznie tylko po hiszpańsku, a dialektem plemiennym posługują się jedynie starzy członkowie plemienia.
— To chyba szkoda, bo przy okazji giną pewnie dawne obyczaje?
— Tak, oczywiście. Sam nawet niejednokrotnie zastanawiałem się, czy zetknięcie z cywilizacją uczyniło Indian szczęśliwszymi.
— I jakie wnioski?
— Sądzę, że w wielu przypadkach te dzieci natury były dawniej szczęśliwsze.
— A owe obyczaje?
— Nie zaginęły całkowicie. Moi Guahibos grzebali do niedawna swoich zmarłych w domu, w którym mieszkali. Do grobu zawsze wkładali rzeczy używane przez zmarłego, a przede wszystkim czinczoro, czyli hamak nieboszczyka. Obecnie grzebią w Coromoto swoich zmarłych po chrześcijańsku, ale nadal wkładają do grobów rzeczy zmarłej osoby. Rzecz jasna bardziej wartościowych przedmiotów, takich jak radia, nie wkładają do mogiły, ale jednak zwyczaj nakazuje, że tego sprzedawać nie można, można je tylko podarować członkom rodziny. Podobnie jest zresztą z domostwem. Prawo stanowi, by dom, który Indianie otrzymywali od misji, a potem od rządu wenezuelskiego, pozostał w wieczystym użytkowaniu rodziny. Mogą go więc objąć dzieci, ale nie wolno sprzedać go obcym.
— Dobrze, ale przecież ksiądz pracował nie tylko I Indianami Guahibos.
ITo prawda, lecz jedno wiąże się z drugim. Do Coro-
moto często przychodzili Indianie Piaroas, którzy chcieli sprzedawać swoje plony w naszej kolonii. Ponieważ mieszkali oni dość daleko, o trzy dni drogi od Coromoto, zbudowaliśmy im szopę na ich towary, czyli założyliśmy coś w rodzaju składu konsygnacyjnego. W miarę rozwijania się stosunków handlowych zaproponowałem im, żeby osiedlili się gdzieś bliżej nas. Tak się zaczęło. Piaroas wprawdzie nie spieszyli się i przenosiny trwały ponad dwa lata. Początek zaś był taki jak zawsze — oni wyrabiali cegły, a my, salezjanie, dawaliśmy im blachę na pokrycie dachów.
— Czy Piaroas bardzo różnią się od Guahibos?
— Owszem, różnice są wyraźne. Piaroas bardzo przestrzegają monogami i są wzajemnie wierni. Ogniska budują poza chatą. Lubią spokój i niechętnie wychodzą z dżungli. Oczywiście pracują na polu, mają nawet szkołę, ale też nadal słuchają się swoich szamanów. Plemienny obyczaj każe im wynosić zmarłych poza obręb osady. Dzieje się to zwykle w ten sposób, że zawijając nieboszczyka w płachtę nikną ze zwłokami gdzieś daleko w górach. Zanoszą zmarłych do jaskiń, do których tylko oni umieją trafić.
— To wszystko, co ksiądz opowiada, jest nadzwyczaj ciekawe. Może należałoby spisać to w formie wspomnień?
— Napisałem historię kolonii w Coromoto, ale dotychczas nie została ona jeszcze opublikowana w Polsce.
Długo rozmawiałem tego dnia z księdzem Ludwikiem, zwłaszcza że praca polskich misjonarzy w Wenezueli to bynajmniej nie przeszłość. Przeciwnie. Ośmiu salezjanów tkwi w Amazonii Wenezuelskiej. Wielu z nich pracuje w tak znanych z historii obszarach, jak rzeka Rio Negro czy Esmeralda, miejscowość leżąca przy bifurkacji Orinoko, do której dążył Humboldt. Ksiądz Józef Maślanka jest kapitanem barki misyjnej „Santa Maria", pływającej na obszarze ponad 60 tysięcy kilometrów kwadratowych w dorzeczu Rio Negro, gdzie jako pierwszy z Europejczyków dotarł Orellana.
Stosunkowo niedaleko, a mianowicie w miejscowości San Carlos de Rio Negro, pracuje ksiądz Wiesław Kaczmarczyk, który gra ze swoimi podopiecznymi także w piłkę nożną, co nie jest bez znaczenia, bo tutejsi Indianie
dowiedzieli się, że Argentyna przegrała swego czasu mecz z Polską. Warto dodać także, iż San Carlos to najdalej na południe wysunięta osada, do której dotarł w czasie swojej sławnej podróży Aleksander Humboldt. Drugim takim ważnym punktem w wyprawie uczonego była misja Esmeralda.
Dziś po dwustu niemal latach spotkać tam można między innymi księdza Bolesława Rozmusa. Aby jednak dotrzeć z Puerto Ayacucho, potrzeba pięciu dni. Tam, nad Górnym Orinoko, Indianięta garną się do szkoły prowadzonej przez polskich misjonarzy. W jednym ze swych listów do zgromadzenia tak pisze na ten temat ksiądz Wojciech Paszenda, jeszcze jeden polski misjonarz pracujący w Puerto Ayacucho: „Posłałem do internatu w La Esmeralda grupę dzieci, a wśród nich kilkoro z osady, gdzie ogół mieszkańców nie znał jeszcze hiszpańskiego. Ponieważ dzieci nie potrafiły jeszcze pisać listów, nagrałem na taśmę ich wypowiedzi i z krótkofalówki odtworzyłem rodzicom. Odpowiedź rodziców, nagraną również w narzeczu Kuri- pako, przed przekazaniem przez radio dałem do tłumaczenia. Otóż jedna z matek taką mniej więcej dała odpowiedź córce, która chciała wracać do domu: »ja cię nie zmuszałam, tyś sama chciała pojechać do szkoły, teraz ucz się. Musisz nauczyć się języka białych, żebyś nie miała tak ciężkiego życia jak moje«”.
Jak wyglądała Esmeralda przed dwustu laty w zapiskach Humboldta? Zapraszam na pokład ciasnej pirogi:
„...Noc 20 maja, ostatnią w naszej podróży po Cassiquiari, spędziliśmy w miejscu rozwidleń Orinoko. Powiedziano nam, że w Esmeraldzie napotkamy owady »jeszcze bardziej żarłoczne i jadowite«. Mimo takiej perspektywy cieszyliśmy się nadzieją, że wreszcie będziemy spać w zamieszkanym miejscu, a przy zajęciach botanicznych będziemy mogli się poruszać.
Dnia 21 maja wpłynęliśmy w odległości 13,5 kilometra od Esmeraldy z powrotem w łożysko Orinoko, które opuściliśmy przed miesiącem przy ujściu Guaviare. Do Angostury (dziś Ciudad Bolivar) było jeszcze 1400 kilome-
trów, ale mieliśmy płynąć z biegiem rzeki i to przynosiło nam wielką ulgę w cierpieniach. Płynąć bowiem w dół można posuwać się środkiem łożyska, gdzie jest znacznie mniej moskitów, natomiast płynąć w górę trzeba trzymać się brzegu ze względu na wiry i prąd, ponieważ w pobliżu lasów i szczątków organicznych na brzegach roi się od komarów.
Słynne miejsce, w którym rozwidla się Orinoko, przedstawia wspaniały widok. W dali na północy wśród wysokich gór granitowych rozpoznać można szczyty Maragua- ca i Duida. Na lewym brzegu Orinoko, na zachód i na południe od rozwidlenia, nie ma zupełnie gór aż do ujścia Tamatama. Tu wznosi się skała Guaraco, która czasem, w porze deszczowej, podobno wybucha ogniem.
Odkąd opuściłem wody Orinoko i Amazonki nadchodzi świt nowej ery w stosunkach ludów zachodu. Po nędzy i waśniach domowych nastał błogosławiony pokój i swobodny rozkwit gospodarczy. Teraz europejski świat handlowy będzie mógł zwrócić uwagę na rozwidlenie Orinoko, na przesmyk nad Tuamini i możliwość łatwego zbudowania tam sztucznego kanału. Szeroka jak Ren i 330 kilometrów długa rzeka Cassiquiari stanie się szlakiem żeglownym pomiędzy dwoma dorzeczami o powierzchni 3 850 000 kilometrów kwadratowych. Z Nowej Granady popłynie zboże na wybrzeża Rio Negro. Można będzie jechać od źródeł Napo i Ucayali, od Andów Quito i górnego Peru do ujścia Orinoko, tak daleko jak z Timbuktu do Marsylii. Po tym nowym kraju, dziewięcio- czy dziesięciokrotnie większym od Hiszpanii, obfitującym w najróżniejsze płody, można będzie jeździć we wszystkich kierunkach dzięki naturalnemu kanałowi Cassiquiari i rozwidleniu rzek. Zjawisko to, które nabierze kiedyś wielkiego znaczenia politycznego, zasługuje niewątpliwie na szczególną uwagę..."
Niestety, Aleksander Humboldt przecenił znaczenie połączenia Amazonki z Orinoko w życiu gospodarczym kontynentu. Cassiquiari nie stała się wielką tranzytową arterią z potokami ładunków we wszystkie strony. Nadzieje uczonego nie spełniły się z powodu nikłego potencjału
gospodarczego, jaki rozwinął się w interesujących nas regionach, a także ze względu na brak wymarzonej przez Bolivara Wielkiej Kolumbii. Dzisiejsze granice państwowe w jakże mało rozwiniętym, a wręcz nieznanym regionie kontynentu skutecznie zacierają wizję Humboldta. Ale wracajmy razem z nim nad rzekę.
„...Naprzeciw rozwidlenia Orinoko wznosi się amfiteatralnie na prawym brzegu granitowy masyw Duidy. Górę tę o wysokości 2600 metrów zwą misjonarze wulkanem; strome ściany od południa i zachodu nadają jej wspaniały wygląd. Szczyt jest wprawdzie nagi i skalisty, lecz wszędzie, gdzie stroma pochyłość pokryta jest ziemią, ciągną się na stokach rozległe lasy, jak gdyby zawieszone w przestworzach. U stóp góry na pięknej równinie, przeciętej strugami czarnej, lecz czystej wody leży misja Esmeralda, wioska z osiemdziesięcioma mieszkańcami... Esmeralda słynie w dorzeczu Orinoko z wyrobu silnej trucizny używanej w walce, na polowaniu, a także jako lekarstwo na dolegliwości żołądkowe. Trucizny ticuna znad Amazonki, upas-tieute z jawy i kurara z Gujany należą do najjadowitszych substancji.
W chwili naszego przyjazdu do Esmeraldy część Indian wróciła z wędrówki na wschód przez Rio Padamo, kobiety więc przygotowywały wiele odurzających trunków, tak że przez dwa dni spotykano pijanych Indian.
Na szczęście spotkaliśmy jednego tylko lekko pijanego Indianina, który właśnie przyrządzał kurarę ze świeżych roślin. Był to miejscowy chemik. Znaleźliśmy u niego wielkie garnki gliniane do gotowania soków roślinnych, płaskie naczynia do parowania i zwinięte liście bananów do przecedzania płynu zawierającego mniej lub bardziej włóknistą substancję. W chacie tej, przeznaczonej na laboratorium chemiczne, panował wzorowy porządek i czystość. Indianina, który miał nam udzielić informacji, nazywano w misji mistrzem trucizny (amo dej curare). Cechowała go pewna sztywność i przesadne zachowanie się, które niegdyś zarzucano europejskim aptekarzom.
— Wiem — powiedział — że biali posiadają sekret robienia mydła i czarnego prochu, który ma tę wadę, że
sprawia wielki huk i płoszy nie trafione zwierzęta. Kurara zaś, której sztuka sporządzania przechodzi z ojca na syna, jest lepsza nad wszystko, co bywa robione tam daleko (za morzem), jest to sok roślinny zabijający po cichu.
Pnąca roślina (bejuco), używana w Esmeraldzie do robienia trucizny, ma tę samą nazwę jak w lasach javity. jest to behuco de mavacure, która występuje obficie na wschód od misji, na lewym brzegu Orinoko. Mavacure bywa przerabiana zarówno w stanie świeżym, jak i suszonym. Świeży sok tej liany nie jest jadowity. Okazuje się on skuteczny dopiero po silnym stężeniu. Ta groźna trucizna zawarta jest w korze i częściowo w miazdze. Z obciętych gałązek mavacure o grubości od 8 do 11 mm zdejmuje się korę, a następnie rozciera na kamieniu przeznaczonym do mielenia mąki z manioku. Włóknistą masę roztartej kory z mavacurfe zalewa się wodą, z czego powstaje początkowo zimny wyciąg. Mocy nabiera zaś nie wcześniej aż zgęstnieje, przez wygotowanie w wielkich naczyniach glinianych, podobnie jak cukrowy syrop. Indianin namawiał nas od czasu do czasu do skosztowania tego płynu. Z mniej lub więcej gorzkiego smaku wnioskuje się, czy nabrał on przez gotowanie potrzebnej gęstości. Nie ma w tym żadnego niebezpieczeństwa, gdyż kurara działa zabójczo tylko po dostaniu się do krwi. Ale nawet najbardziej wygotowany sok mavacure nie jest na tyle gęsty, by mógł trzymać się strzał. Dla nadania truciznie gęstości miesza się ją z bardzo lepkim sokiem roślinnym, pochodzącym z drzewa o dużych liściach, zwanego ciracaguero. W misjach panuje powszechne przekonanie, iż nie ma już ratunku, gdy silnie zgęszczona i świeża kurara pozostaje w ranie tak długo, że większa jej dawka dostanie się do obiegu krwi. Według określeń Indian, którzy podczas walki zranieni byli bronią nasyconą kurarą, objawy zatrucia są takie same, jak po ukąszeniu jadowitych węży. Ranny czuje uderzenie krwi do mózgu, a silny zawrót głowy zmusza go do tego, by siadł. Następują mdłości, torsje, silne pragnienie i odrętwienie ciała wokół rannych części...
...Na zboczu Cerro Duida widzieliśmy szesnastometro- wej szerokości pnie drzewa koszulowego. Indianie odcinają kawał kloca i bez nacięć ściągają z niego włóknistą,
czerwoną korę w kształcie cylindra. Kora ta daje pewien rodzaj okrycia w kształcie worka bez szwów. Tubylcy noszą koszule marima podczas nawałnic deszczowych. Koszule te mają wygląd bawełnianych ponchos i ruanas używanych powszechnie w Nowej Granadzie, Quito i Peru. Niezwykła wprost szczodrobliwość natury tych krain jest główną przyczyną lenistwa ich mieszkańców, toteż gdy misjonarze pokazują koszule marima, nie omieszkują zrobić uwagi, że »w lasach nad Orinoko rośnie na drzewach gotowa odzież«...
...27 maja w ciągu niespełna siedmiu godzin przepłynęliśmy wartkim prądem po Orinoko z San Fernando do ujścia Rio Mataveni. Noc spędziliśmy pod gołym niebem, poniżej granitowej skały El Castillito, wznoszącej się na środku rzeki i przypominającej kształtem Mysią Wieżę na Renie, opodal Bingen. W nocy Orinoko znacznie wezbrało, co też ułatwiło nam w znacznej mierze przepłynięcie w ciągu 10 godzin od ujścia Mataveni do górnego wielkiego wodospadu Maypures. Długość przebytej drogi wyniosła 58 kilometrów. Od ujścia Atabapo aż do ujścia Rio Apure płynęliśmy jak gdyby po kraju dawno nam znanym. Odżywialiśmy się skromnie, kąsały nas te same owady, ale świadomość tego, że za kilka tygodni nastąpi kres naszych fizycznych udręk, podtrzymywała nas na duchu...
...31 maja. Przebyliśmy wodospad Guahibos i Garcita, na krótko zaś przed zachodem słońca wylądowaliśmy na brzegu Orinoko, pod Puerto de la Expedición, by zwiedzić jaskinie Ataruipe...
...W głębi doliny rósł gęsty las. W tej cienistej i samotnej okolicy — na stromym zboczu góry — leży wejście do groty Ataruipe. Nie jest to zresztą właściwie grota, lecz raczej wystająca skała, w której wnękę drążyły wody, sięgające podczas dawnych przeobrażeń naszej planety aż do tego miejsca. Na tym cmentarzysku zupełnie wymarłego ludu naliczyliśmy około sześciuset doskonale zachowanych kościotrupów, które leżały w tak regularnych rzędach, że trudno się było pomylić w liczeniu. Każdy kościec spoczywał w swego rodzaju koszu z ogonków liści palmowych. Kosze te, zwane przez tubylców mappires, mają kształt czworokątnego worka. Ich rozmiar jest dostosowa
ny do wieku nieboszczyka. Były nawet kosze przeznaczone dla dzieci, które martwe przyszły na świat. Wszystkie szkielety są na wpół zgięte i całkowicie kompletne, tak że żadnemu nie brak ani żebra, ani palca. Kości te spreparowane są w sposób trojaki: bądź wysuszone na powietrzu i słońcu, bądź pomalowane na czerwono farbą Bixa orellana, zwaną onoto, lub też, podobnie jak mumie, pokryte wonną żywicą i spowite w liście helikonii i bananów...
...Trudno było zdać sobie sprawę z wieku owych mappi- res i malowanych naczyń z kostnicy Ataruipe. Większość z nich nie wyglądała na więcej niż sto lat; przechowywane jednak w jednostajnej temperaturze, wolnej zupełnie od wilgoci, mogły równie dobrze pochodzić ze znacznie odleglejszych czasów. Jedna z legend Guahibów mówi, że wojownicze plemię Atures schroniło się przed prześladowaniem Karaibów na skały wśród wodospadów i tu liczny ten niegdyś lud wyginął powoli wraz ze swą mową.
Ku wielkiemu zgorszeniu naszego przewodnika otworzyliśmy wiele mappires, chcieliśmy bowiem dokładnie zbadać kształt czaszek. Wszystkie one należały do typu rasy amerykańskiej, dwie czy trzy tylko zbliżone były do rasy kaukaskiej (rasa biała). Być może Metysi, którzy zbiegli z misji nad Metą i Apure, osiedli w pobliżu katarakt i pojęli za żony kobiety z plemienia Atures...
...Nie sposób wyrazić naszego zadowolenia, z jakim powitaliśmy lądowanie w Angosturze, stolicy Hiszpańskiej Gujany. Przykre doznania w czasie żeglugi morskiej na małych statkach są niczym wobec tych, których doświadcza się miesiącami pod skwarnym niebem wśród chmar mo- skitów, w ciasnej łódce, nie pozwalającej na jakikolwiek swobodniejszy ruch ciała. W ciągu siedemdziesięciu pięciu dni przebyliśmy 2250 kilometrów wzdłuż pięciu wielkich rzek — Apure, Orinoco, Atabapo, Rio Negro i Cassiqui- ari — nie napotykając na tej olbrzymiej trasie prawie zupełnie miejsc zamieszkanych..."
Nasza wycieczka z Humboldtem w roli pilota skończyła się. Dla uzupełnienia obrazu warto jeszcze wspomnieć
o jednym nader interesującym regionie, do którego wielki uczony nie dotarł. Mowa tu o Górze Mgieł.
Jest rok 1984, a więc dokładnie sto osiemdziesiąt cztery lata po wyprawie Humboldta. Zdawałoby się, że nic już nie ma do odkrycia na naszej planecie. Ale oto na drodze amerykańsko-wenezuelskiej ekspedycji naukowej pojawił się płaskowyż Neblina, który zafascynował naukowców, ba, cały naukowy świat. Znaleziono bowiem ni mniej, ni więcej tylko zaginiony świat, niemal ten sam, który odkrył w swojej książce wydanej w roku 1912 sir Arthur Conan Doyle. W swej książce pisał on o zagubionym w amazońskiej dżungli płaskowyżu zapełnionym niezwykłymi zwierzętami i fauną.
Teraz, w siedemdziesiąt dwa lata po ukazaniu się The Lost World, współcześni nam ludzie nauki odkryli płaskowyż, który wymyślił Conan Doyle, tyle tylko, że inaczej zagospodarowany przez naturę. Dziś, po paru zaledwie miesiącach pracy, wiadomo, że na płaskowyżu Neblina dziewięćdziesiąt osiem procent zebranych przez badaczy okazów należy do gatunków nie spotykanych gdzie indziej na naszej planecie! A Góra Mgieł ma zaledwie sześćset czterdzieści kilometrów kwadratowych powierzchni i jak przystało na tepui, tak nazywają Indianie te płaskie góry, wznosi się prawie dwa kilometry nad wełnistą, niedostępną dżunglą. Dodać też od razu należy, że formacje w rodzaju tepui nie są na terenie wenezuelskiej dżungli rzadkością i że zaginionych światów jest tam więcej. Jeśli więc Neblina przypomina lądowe wyspy Galapagos, to rzeczywiście oczekiwać możemy sensacyjnych wiadomości z kolejnych odkrywanych przez naukę tepui.
A cóż za wiedzę zdobyli uczeni uczestniczący w wyprawie na Neblinę? Otóż znaleźli tam mchy i dzbaneczniki typowe dla północnych bagien i moczarów, gigantyczne pająki i... ostronose żaby, a także dziesięciocentymetrowe larwy ćmy porośnięte różową szczeciną. Widzieli rośliny podobne do okazów z tundry, rosnące razem z palmami
o gigantycznych i wyjątkowo twardych liściach. Poznali karłowate drzewa podobne do rozwiniętach karczochów, bezskrzydłego konika polnego i skorpiony polujące na mrówki schowane w dziwnych owocach podobnych do
ananasa. Znaleźli także mnóstwo innych dziwów, które wywołują rumieńce podniecenia na twarzach poważnych zoologów i botaników. Być może dla nauki, w związku ze znaleziskami na wenezuelskich tepui, otworzy się nowa rewolucyjna era. Skoro bowiem w ręce badaczy dostało się niespodziewanie prawdziwe laboratorium ewolucji, można będzie odpowiedzieć na wiele z intrygujących świat pytań z teorii ewolucji, a choćby takie: w jaki sposób i jak szybko powstają na ziemi nowe gatunki? Dzięki odkryciom na Neblinie otwiera się wspaniały sezon badań innych tepui, tkwiących samotnie w wenezuelskiej dżungli jako relikty dawnego gigantycznego płaskowyżu. Cóż jeszcze można powiedzieć w oczekiwaniu na następne sensacyjne doniesienia z Wenezueli? Chyba tylko to, że próbki niektórych skał pobranych w zaginionym świecie wskazują, iż ich wiek można szacować na sześćset milionów lat!
Orinoko, wypływająca z obszaru rozciągającego się na najdalszym południu Wenezueli, wychodzi jakby z trzewi historii świata, ale po przekroczeniu administracyjnej granicy stanu Bolivar trafia z owej krainy zamierzchłej przeszłości do kraju wenezuelskiego jutra. Stan Bolivar bowiem śmiało sięga obecnie w XXI stulecie, a rzeka walnie się do tego przyczynia.
Moje pierwsze spotkanie z Orinoko odbyło się parę dobrych lat temu. Leciałem po prostu „Caravellą" z Gujany Francuskiej na Trynidad i gdzieś przed samą wyspą, dzięki wspaniałej tamtego dnia widoczności, ujrzałem w całej krasie deltę „Ojca Rzek". Nawet z wysokości pięciu, sześciu może tysięcy metrów sprawia ona mocne wrażenie. Rzeka wpada do morza tysiącem odnóg i wąskich kanałów, zajmując chyba czterystakilometrowy kawał wybrzeża. Wodny labirynt, nieprawdopodobna ilość wysp i wysepek sięga przynajmniej dwieście kilometrów w głąb lądu, a żółtobrunatne wody potężnej rzeki wybiegają daleko w morze. Z wysoka doskonale widoczny jest ich zasięg; ostrą linią odcinają się muliste wody od morskich fal. Nie sposób wyobrazić sobie, nawet przy dzisiejszych środkach technicznych, pełną eksplorację tego regionu. Tam na dole absolutną władczynią jest przyroda.
Krzysztof Kolumb był prawdopodobnie pierwszym Europejczykiem, który widział ujście Orinoko, przepływając wodami Zatoki Paria.
„Kiedy przybyliśmy do wielkiego ujścia — pisał admirał — dwie leagues szerokiego, które oddzielało wyspę Trynidad od Kraju Paria, stwierdziłem, że woda wypływa z ogromną gwałtownością, tak jak z Gwadalkiwiru podczas powodzi. Wysłałem łodzie dla przesondowania, a przy okazji pobraliśmy wodę z morza i okazało się wówczas, że jest ona słodka. Kiedy ruszyliśmy dalej, woda stawała się coraz słodsza i smaczniejsza... a odkrywszy to wysłałem ka-
rawelę naprzód, która popłynęła, dopóki nie osiągnęła wielkiej zatoki, z której wypływała bardzo wielka rzeka".
Istotnie, potwierdził to Alonso de Ojeda, prowadzący na tych wodach własną wyprawę, a w rok później Vicente Yáñez Pinzón. Potem już rozpoczęła się eksploracja wielkiej rzeki trwająca do naszych czasów. O ile bowiem ostatnie lata XV wieku przyniosły wieść o istnieniu niezmierzonej delty, to źródła jej odkryto dopiero w roku... 1951, a przecież dorzecze Orinoko wciąż kryje wiele tajemnic.
Zanim przyjdzie nam szerzej pomówić o „Ojcu Rzek”, powróćmy jeszcze do pierwszego zetknięcia Europejczyków z Gujaną. Mowa oczywiście o Wielkiej Gujanie, dzisiaj bowiem ten ogromny kawał kontynentu południowoamerykańskiego dzieli się już na: Gujanę Wenezuelską, Holenderską, czyli Surinam, na Gujanę Brazylijską, Gujanę Niepodległą (pod wpływami brytyjskimi), a wreszcie na Gujanę Francuską. Cały ten obszar bardzo wcześnie, jak wiemy, wszedł do historii odkryć.
Na pokładzie jednego z okrętów Ojedy znalazł się też słynny florentyńczyk Amerigo Vespucci, który później, dzięki kartografowi Waldseemiillerowi, udzielił swego imienia Nowemu Światu. Tak pisał ów mąż uczony o lądowaniu na brzegu Ameryki w liście do swego przyjaciela Pietra Soderniego *:
„...Po wylądowaniu ujrzeliśmy na wzgórzu jakichś ludzi, którzy przyglądali się nam, ale bali się zbliżyć. Byli nadzy. Mimo iż usiłowaliśmy nakłonić ich, by się zbliżyli, nie zdołaliśmy wzbudzić ich zaufania. Widząc upór, postanowiliśmy wrócić na statek, gdyż dzień miał się już ku końcowi. Przedtem jednak zostawiliśmy większą ilość dzwonków, lusterek i innych drobiazgów, składając je na plaży, aby były łatwo widoczne. Gdy tylko oddaliliśmy się na morze, oni zeszli ze wzgórza, podeszli do przedmiotów tych i bardzo im się dziwili. Tego dnia niczego poza wodą nie uzyskaliśmy. Następnego ranka widzieliśmy ze statków, że ludzie na brzegu robią wielki dym, a uważając to za sygnał dla nas, udaliśmy się na brzeg, gdzie oczekiwał nas zebrany tłum. Ludzie ci trzymali się z daleka i dawali
v H. 1' >*!*'
nam znaki, by iść wraz z nimi w głąb lasu. Na to dwaj nasi chrześcijanie prosili kapitana o pozwolenie udania się z nimi, aby zbadać, jakiego rodzaju są ci ludzie i czy kraj ten posiada jakieś bogactwa, korzenie i tym podobne. Tak usilnie błagali, że kapitan się zgodził. Zaopatrzeni w różne przedmioty do wymiany odeszli, mając rozkaz powrócić w przeciągu pięciu dni, podczas których mieliśmy czekać na nich na statku.
Prawie każdego dnia ludzie przychodzili na plażę, ale nie chcieli z nami mówić. Siódmego dnia, znalazłszy się na plaży, zobaczyliśmy, że przyprowadzili ze sobą kobiety. Gdy wyskoczyliśmy na brzeg, krajowcy wysłali kilka swoich kobiet, aby z nami mówiły. Widząc, że nie mają do nas zaufania, postanowiliśmy wysłać ku nim jednego z naszych ludzi, bardzo żwawego młodzieńca, sami zaś wróciliśmy do łodzi, aby pokazać, że nic im nie grozi. Gdy nasz .młodzian zbliżył się do nich, one otoczyły go i dotykały, okazując wielkie zdumienie. Gdy to się działo, nagle ujrzeliśmy jakąś kobietę zbiegającą ze wzgórza. Miała w ręce wielką maczugę i gdy zbliżyła się do miejsca, gdzie był nasz chrześcijanin, podeszła do niego od tyłu, a podniósłszy maczugę zdzieliła go nią tak mocno w głowę, że padł martwy na ziemię. Inne kobiety natychmiast chwyciły go za nogi i wlokły na wzgórze, mężczyźni zaś przybiegli na plażę i zasypali nas strzałami z łuków. To napełniło takim strachem naszych ludzi znajdujących się na łodziach, że pod gradem strzał nikomu nie przyszło do głowy chwycić za broń. Niemniej oddaliśmy do nich z moździerza cztery strzały, ale nikogo nie trafiliśmy. Oni zaś, przerażeni hukiem, uciekli na wzgórze, gdzie kobiety krajały na kawałki naszego chrześcijanina. Piekli go na olbrzymim ognisku i pokazywali nam różne kawałki mięsa przed zjedzeniem. Znakami dawali znać, w jaki sposób poprzednio zabili i zjedli naszych dwóch towarzyszy, co wielką nas napełniło złością. Widok okrucieństwa, z jakim potraktowano zabitego człowieka, był dla nas nie do zniesienia. Przeszło czterdziestu z nas chciało wyskoczyć na brzeg, by pomścić taką okrutną śmierć, taki czyn bestialski i nieludzki. Kapitan nie dał jednak zezwolenia i zniewaga ta uszła spraw
com bezkarnie. Opuściliśmy ich przepełnieni wściekłością, wstydząc się za postępek naszego kapitana../'
Ten pierwszy opis zetknięcia Europejczyków z Południową Ameryką trudno nazwać sielanką, ale też i późniejsza historia nie przedstawia się lepiej. Cztery wieki z okładem, jakie upłynęły na tym skrawku ziemi od pojawienia się białego człowieka, to cztery akty makabry, którą trudno byłoby napisać Hitchcockowi. Przez cały czas trup słał się w Gujanie gęsto, a ludzie cierpieli niewymownie.
Poszukiwanie złota w legendarnej krainie Eldorado było, jak już wspominaliśmy, głównym motywem działania konkwistadorów. Wiele ekspedycji ruszało w dziewicze lasy w poszukiwaniu siedziby „złoconego króla", która, jak sądzono wówczas, musi znajdować się gdzieś w pobliżu zbiegu Orinoko i rzeki Meta.
Eksplorację samej rzeki rozpoczął juan Bono de Quejo, kupiec indiański z Nowego Kadyksu, czyli wyspy Cuba- gua. W roku 1531 Diego de Ordaz wszedł u ujścia rzeki kanałem Manamo od strony Atlantyku i dotarł aż do wodospadów Atures, leżących poniżej dzisiejszego Puerto Ayachuco. Ordaz płynął odważnie, zabijając po drodze Indian przy najmniejszym podejrzeniu, że mogą stać się wrogami ekspedycji. Z jego relacji wynika, że Indianie pozdrawiali go słowem „uayana", „uayana”, co oznaczało biały, blady. Wyraz ten stał się później nazwą tego wielkiego obszaru Ameryki Południowej. W rok później Alonso de Herrera pożeglował w górę Orinoko, a potem także w górę rzeki Meta, gdzie znalazł śmierć od indiańskiej strzały.
Dość niezwykły przebieg, nawet jak na ówczesne okrutne czasy, miała ekspedycja z roku 1560, kierowana przez niesławnego Lope de Aguirre (El Tirano, znany nam z Margarity), którego występny sadyzm okazywany tak Indianom, jak i własnym towarzyszom udokumentował w swoich pamiętnikach towarzyszący wyprawie ksiądz Pedro Simon:
„Byliśmy zaledwie krótki czas w podróży, kiedy Aguir- re przepełniony wrodzonym mu okrucieństwem, bez oglądania się na jakikolwiek powód, postanowił zabić komendanta Juana de Guevara, polecając dokonanie tej nie* godziwości jednemu ze swoich sierżantów o nazwisku Antonio Llamoso. On podszedł wtedy do stojącego na pokładzie i niczego się nie spodziewającego Guevary i zaczął ranić go starym złamanym mieczem. Guevara zaczął błagać, aby nie zabijać go tak okrutnie i takim mieczem. A wtedy sierżant zabrał mordowanemu sztylet i zadał mu nim wiele pchnięć, a zanim zdołał zabić — wypchnął go z pokładu do rzeki. Tamten tonąc krzyczał w agonii: »spowiedzi, spowiedzi«. Aguirre z zadowoleniem oglądał tę straszną śmierć, a później przeszedł na pokład innej brygantyny, śmiejąc się serdecznie i dzieląc się uwagami na temat śmierci Guevary".
W roku 1561 jeden z kronikarzy pisze o pierwszej z dwóch ekspedycji prowadzonych przez Francisco de Aya- ia. Ten podróżnik przeciął niebezpieczne obszary Guayany, wyruszając z wyspy Margarita i docierając do Peru. W jego zapiskach są relacje o „gościnności wielkiej Indian", od których otrzymał on „więcej niż piętnaście tysięcy pesos w złocie i otrzymałby jeszcze więcej, gdyby mógł unieść taki ciężar".
W roku 1574 Pedro Maraver de Silva otrzymał zezwolenie na penetrację Guayany Esequibo (do strefy tej rości obecnie pretensje Wenezuela). Wyprawa ta została zniszczona, a jej dowódca zmarł lub został zabity w bliżej nie wyjaśnionych okolicznościach. Byłaby to kolejna, zwykła niejako danina złożona okrutnej dżungli, jaka przeszłaby bez echa, gdyby nie fakt, że jeden z ludzi przeżył, a następnie wrócił do hiszpańskich siedlisk. Juan Martin de Albujar po dziesięciu latach pojawił się niby duch z zaświatów.
Pewnego upalnego dnia roku 1592 pojawiła się w kościele na wyspie Margarita osobliwa postać. Wynędzniały wędrowiec, wytatuowany na sposób indiański, rzucił się krzyżem na posadzkę i zaczął głośno dziękować Bogu za ocalenie od straszliwej śmierci, jakiej uniknął w swoich wędrówkach po dżungli. Niebawem okazało się,
że wędrowcem tym był Hiszpan Juan Martin, który ruszył na podbój Eldorado razem z wyprawą Pedro de Silvy. Głównym cełem wyprawy było spenetrowanie rejonu, w którym Caroni wpada do Orinoko i rzecz jasna — odszukanie skarbów krainy Eldorado. Juan Martin jako jedyny człowiek, który ocalał z tej wyprawy, miał także wiele do opowiadania.
Oto po straszliwej rzezi, jaką Indianie urządzili wyprawie de Silvy, tułał się on samotnie po dziewiczej dżungli, aż pewnego dnia dotarł do cywilizowanego kraju. Miasto było tak rozległe, że kiedy w południe wszedł w rogatki, dopiero nazajutrz pod wieczór dostał się do zamku, gdzie zamieszkiwał władca.
Królewski pałac — opowiadał Martin —’ cały z marmuru o olśniewającej bieli, był pobudowany na zielonej wysepce, tkwiącej pośrodku przezroczystego jeziora, którego dno pokrywał złoty piasek. Juan opowiadał o smukłych kolumnach z porfiru, alabastru, o krużgankach zbudowanych z hebanu i cedru, inkrustowanych drogimi kamieniami. Wstępu do zamku broniły dwie wieże wsparte na srebrnych kolumnach ze szczerozłotymi kapitelami przedstawiającymi słońce. Do każdej z nich na grubych łańcuchach ze złota uwiązane były jaguary. Przed pałacem, na czworobocznym podwórcu wysypanym żółtym piaskiem, ze złoconych rur trzech fontann tryskała woda mieniąca się barwami tęczy. Do siedziby „złoconego króla” wchodziło się przez wysadzane rubinami i szmaragdami ciężkie drzwi z miedzi. W wielkim atrium, w górze srebrnego ołtarza, wisiał olbrzymi krąg złotego słońca, przed którym w czterech lampach płonął znicz.
Martin spędził w tym cudownym mieście siedem miesięcy, ale nie poznał go dokładnie. Nic dziwnego, liczyło bowiem sto albo i więcej tysięcy mieszkańców, a na jednej tylko ulicy Rzemieślników miało swoje pracownie trzy tysiące jubilerów. Dzielny Hiszpan tylko raz widział „złoconego króla”, ale nie umiał opisać jego wyglądu. Zobaczył zaledwie złotą maskę i płaszcz ze szmaragdów. Od złota zresztą skrzyło się całe miasto, pozłacane były nawet ulice. Państwo „złoconego króla” leżało w głębokiej dżungli, ale niezbyt daleko od ujścia Caroni do Orinoko. Martin,
1
życzliwie w Manoa traktowany, zebrał ogromny skarb lecz w drodzie do osiedli hiszpańskich dostał się do niewoli dzikiego plemienia Karaibów. Dopiero po trzynastu latach udało mu się zbiec i przy pomocy zaprzyjaźnionego z Hiszpanami szczepu Arawaków dotarł w końcu na Margaritę.
Można sobie wyobrazić, jak podziałała obszerna i szczegółowa relacja Juana Martina na wyobraźnię konkwistadorów. Bogactwa Eldorado były tuż-tuż! Poszukiwania wymarzonych skarbów nabrały nowego rozmachu.
Lata późniejsze — od roku 1585 aż do końca wieku — to znany nam już okres „sukcesów" Antonio de Berno w poszukiwaniu „potomków Inków, którzy po zabiciu przez Hiszpanów ich władcy udali się do dżungli razem z niezmierzonymi skarbami, o których nikt jeszcze nie wie, gdzie się znajdują". Trzy wyprawy Berrio do ujścia rzeki Caroni, a więc do dzisiejszego Ciudad Bolivar, oraz założenie osady Santo Tomas de Guayana, jak również honorowy i bardzo długi tytuł gubernatora Trynidadu i Eldorado były jego jedynymi osiągnięciami. Zmarł on w 1597 roku i razem z nim odeszła w przeszłość cała epoka odkrywców hiszpańskich, jakkolwiek nie poszedł w niepamięć mit o „złoconym królu". Dobrym przykładem rozszerzenia się legendy Eldorado jest przecież długa i smutna historia sir Waltera Raleigha, jego syna, a także porucznika Keymisa, którą już znamy.
Pierwsze misje w rejonie delty Orinoko powstały w roku 1682, inne natomiast, bardziej na zachód, w rejonach przylegających do rzeki Caroni, w roku 1724. Wokół misji mnożyły się niewielkie osiedla skupiające Indian. Oficjalną działalność państwa udzielającego swego rodzaju licencji na zakładanie misji wiąże się z osobą pułkownika Carlosa de Sucre, gubernatora Cumany, sprawującego jednocześnie władzę w Guayanie i na Trynidadzie. W roku 1734 zostało podpisane porozumienie z katalońskimi kapucynami, na podstawie którego misjonarze rozpoczęli pracę wzdłuż
rzeki Orinoko w rejonie od jej ujścia do Angostury. Franciszkanie między Angosturą a rzeką Cuchivero, jezuici zaś na rozległym terytorium między Cuchivero i Rio Negro. Ponad dwadzieścia lat później nakazem królewskim usunięto jezuitów z całej Ameryki, a więc także z Gujany, a wiele założonych przez nich osiedli przejęli franciszkanie.
Dzięki kapucynom w rejonie Orinoko pojawiło się około sześćdziesięciu sztuk bydła przysłanego przez pobożnych ludzi z Barcelony. Był to rok 1725. Sześćdziesiąt lat później to stado bydła powiększyło się do ponad dwustu tysięcy sżtuk. Kapucyni upowszechniali wśród Indian nowe uprawy, uczyli tubylców rolnictwa, a nawet wytapiali żelazo na miejscu i instalowali warsztaty tkackie. W 1799 roku ojciec Buenaventura de Savadell pisał w swoim pamiętniku, że w rejonie misji kapucynów istnieje 28 miasteczek liczących około piętnastu tysięcy mieszkańców. Na przykład najstarsza osada misyjna Purísima Concepcion del Caroni, będąca jednocześnie czymś w rodzaju misyjnej stolicy nad Orinoko, miała sześciuset piędziesięciu ośmiu obywateli. Ten sam autor pisze, iż u zbiegu Caroni i Ori- noko istniało wówczas miasteczko San Miguel, czyli byłoby ono poprzednikiem współczesnego nam Ciudad Bolivar.
Rozwój, a nawet rozkwit misyjnych osad poważnie zahamowała wojna o niepodległość. Przedtem, jak podają źródła, misjonarze nad Orinoko mieli w swoim zasięgu ponad dwadzieścia sześć tysięcy Indian, rozmieszczonych w mniej więcej stu miasteczkach i osadach. Indianie ci byli przyodziani, mieli pobudowane chaty i uczęszczali do wielu pobudowanych kościołów i kaplic. Wojna jednak osiedla te w większości zniszczyła; misjonarze zostali zabici, a Indianie, jeśli przeżyli, powrócili w swoje lasy i góry do dawnych obyczajów. Tak więc stuletnia praca misjonarzy poszła na marne, a Indianie nie z ostali wciągnięci w krąg hiszpańskiej kultury opanowującej Wenezuelę.
W połowie XIX wieku, a ściśle w roku 1841, generał Paez, pierwszy prezydent republikański w Wenezueli, zwrócił się do Hiszpanii z prośbą o przysłanie misjonarzy, którzy krzewiliby cywillizację na terytorium republiki.
Osiemdziesięciu kapucynów, którzy wkrótce przybyli na apel Paeza, nie otrzymało żadnej pomocy i, jak pisał w roku 1909 arcybiskup Caracas Juan Baptista Castro, „pozostali oni opuszczeni w dżungli nad Orinoko, bez pomocy i ochrony".
Oryginalna indiańska nazwa Orinoko brzmiała Ka Joba- ji a Rima, co znaczy „ojciec naszej ziemi". Dawni podróżnicy często słyszeli nazwę Iririnoco, a znany nam Diego de Ordaz, który już w 1531 roku wpłynął na rzekę Meta, usłyszał od Indian Tamanaków nązwę Urinoco. W języku Indian Guarauno Urinoco jest składanką dwóch słów: gui- ri — wiosłować albo pilot, oraz noco — miejsce, gdzie podróżuje się łodzią. Guarauno znaczy: „ci którzy żyją na łodziach".
Informacje o Indianach z czasów konkwisty hiszpańskiej są dość skąpe, a często mylne. Wiadomo, że plemiona indiańskie trudniły się wówczas polowaniem, rybołówstwem i zbieractwem, dane bardziej szczegółowe pochodzą z takich dzieł etnograficznych, jak napisana przez jezuitę Josepha Gumillę książka Historia natural, civil y geografica de las naciones del Rio Orinoco, opublikowana w 1745 roku. Gumilla w swoim obszernym dziele pomieszcza między innymi informacje, że Indianie nad wielką rzeką smarują się od stóp do głów olejem, który traktują jako swojego rodzaju odzienie oraz prawdopodobnie jako obronę przeciw złym, ponadnaturalnym siłom. Tak postępowali wytępieni już obecnie Indianie Guayqui- ries, a także żyjący Warao. U tych Indian zachował się zwyczaj, że kiedy dziewczyna osiąga dojrzałość zdobi się ją ptasim białym puchem. Goli się najpierw ręce i uda, a następnie przykleja puch lepką naturalną gumą.
Istnieje wiele przykładów, iż jeszcze dziś Indianie traktują pióra nie jako ozdobę, lecz talizman przeciwko złym duchom. Jeden ze współczesnych nam antropologów pisze również: „pióra mają raczej magiczne niż dekoracyjne znaczenie i że mężczyźni noszą wyłącznie pióra ptaków, które sami zabili. Indianin, kiedy idzie do walki, przygotowuje się nie tylko do spotkania z wrogiem, lecz także stara się ochronić przed ponadludzką siłą".
Zgodnie z informacjami ojca Gumilli wśród Indian Wa-
rao istniał także zwyczaj umieszczania ciał swoich zmarłych w rzece, przy czym zwłoki przywiązywano do drzewa mocną roślinną liną. Następnego dnia, kiedy ryby (guacari- tos) oczyszczą dokładnie już kości, krewni zmarłego wkładają szkielet do przybranego ozdobami koszyka i zawieszają pod dachem jego domu. Wydaje się więc, że nawet zmarły, według wierzeń swoich pobratymców, potrzebuje opieki przeciwko złym duchom. Wielu Indian Warao wierzy również, iż dobrze strzeżone kości pozwolą w przyszłości narodzić się zmarłemu powtórnie. Warao żyją w regionie delty Orinoko, ale obecnie już tylko niewielkie grupy tego szczepu mogą wylegitymować się czystą krwią. Wielu Indian Warao to już mieszańcy, a inni zostali po prostu wyniszczeni łub zbyt dokładnie „ucywilizowani” piwem czy innym alkoholem. Za czasów ojca Gumilli żyło, jego zdaniem, około sześciu tysięcy Indian tego szczepu. Dzisiaj dla przeciętnego Wenezuelczyka, a zwłaszcza mieszkańca Caracas, słowo warao oznacza tylko najczęściej pięknie wyplatany koszyk o charakterystycznym kształcie. Wyroby te są również umieszczane jako eksponaty w muzeach nowojorskich i w Buenos Aires.
W Wenezueli istnieje jeszcze jeden żałosny relikt „cywilizowania" Indian Warao. Mowa tu o porywaniu małych Indianiąt Warao do Caracas. Dziewczynki przyucza się do roli służących. Formalnie zawierane są kontrakty na krótki czas, ale zwykle dzieci już nigdy nie wracają. Indiańscy rodzice zbytnio zawierzają kontrahentom.
W świecie wierzeń Indian Warao podstawową rolę pełnią hebus, czyli duchy drzew, wody i nieba. Duch drzew powoduje chorobę i śmierć oraz może zamienić poczciwego Indianina w zwierzę. Na szczęście duchy kontrolują szamani plemienni, którzy przepowiadają również przyszłość i objaśniają sny. Szamani nauczają też, że aby odpędzić na przykład deszczowe chmury, wystarczy dmuchać w zaciśniętą dłoń i wygrażać nią.
Tak działo się wśród Indian zamieszkujących deltę, a przecież wiele szczepów żyje wzdłuż całej potężnej rzeki Orinoko, szczególnie na Terytorium Amazonas, przez które przepływa wielki fragment Orinoko.
Pierwsze dane historyczne o plemionach tego obszaru odnaleźć można dopiero w relacjach Hiszpanów z XVII wieku.
Wyprawy zdobywców hiszpańskiech powodowały najczęściej boJesne skutki dla Indian.
W 1755 roku Ferdynand VI król Hiszpanii wysłał do Guayany swoich komisarzy, którzy ustalili granicę między posiadłościami Hiszpanii i Portugalii w Południowej Ameryce. Zadanie to powierzono ekipie w składzie: Jose de Iturriaga, pułkownik Eugenio de Alvarado, kapitan Antonio de Urrutia, kapitan Jose Solano, pułkownik Juan Galan oraz szwedzki botanik Pierre Loffling, uczeń Linneusza; zmarł on dwa lata później nad Caroni. Wśród komisarzy Jose Solano wyróżnił się mozolną pracą, trwającą ponad cztery lata w ekstremalnie trudnych dla Europejczyka warunkach. Solano przebył wodospady Atures i Majpures, prowadząc piętnaście łodzi z żołnierzami i zaopatrzeniem aż do Rio Negro. Na trasie jego długiej, niebezpiecznej podróży znalazło się również ujście rzeki Atabapo do Ori- noko. Solano założył dwa miasta, mające nadal ogromne znaczenie w życiu Terytorium Amazonas. Są to San Fernando de Atabapo (dawna stolica Terytorium od roku 1756 do 1928) i San Carlos de Rio Negro. Pracowity Solano pobudował szereg fortów w pobliżu granicy z Brazylią oraz powierzył Franciscowi Fernandezowi de Bobadilla i Apo- linarowi Diez de la Puente zadanie eksploracji wenezuelskiej Amazonki i jej podstawowych dopływów. Ekspedycja Graniczna lub, jak ją nazywano, Ekspedycja Solano nie spełniła swojego podstawowego zadania, to jest ustalenia granic między posiadłościami hiszpańskimi i portugalskimi w Ameryce, ponieważ nie podjęli tego trudu komisarze portugalscy, którzy po prostu nie wzięli w ekspedycji udziału. Jednak Solano i jego towarzysze poznali ogromny obszar dzisiejszej Wenezueli. Zasadniczymi skutkami prac Solano było uszczuplenie wpływu wicekrólestwa Santa Fe de Bogota w tym regionie oraz późniejsze włączenie (rok 1777) do Kapitanii Generalnej Wenezueli.
Ekspedycja Solano sprawiła również przeniesienie (jedno z kolejnych) osady Santo Tomas w miejsce zwężania się Orinoko. W roku 1762 kapitan Solano doradził ta
kie rozwiązanie królowi. W dwa lata później Fernandez de Babadilla mógł zaraportować do Madrytu, że „zastał nad rzeką porucznika Francisco, który, zgodnie z rozkazami, rozpoczął budowę miasta", Angostura została w ten sposób stolicą prowincji o przeogromnym terytorium. Rozciągało się ono od granic prowincji Caracas i Cumana do ujścia Orinoko na północy, do Brazylii na południu, a od Holenderskiej Gujany na wschodzie do Barinas i Santa Fe de Bogota na zachodzie.
Do znakomitych badaczy doby obecnej należy Edgardo Gonzales Niño, człowiek stosunkowo młody, urodzony w roku 1919. Dotarł on na Terytorium Amazonas w roku 1954 f od tej chwili zaczęła się jego fascynacja tym zakątkiem świata. Obdarzony przez naturę odwagą i wytrwałością wędrował przez lata całe po rozległym obszarze zamieszkanym przez „tubylców pozostawionych własnemu, prymitywnemu losowi, ginących jako rasy; nigdy nie włączonych jako lud do życia kraju".
Gonzales Niño dzięki swemu postępowaniu udowodnił Indianom, że jest ich bezinteresownym przyjacielem. W pirogach wędrował z nimi po labiryncie wód i przez duszne dżungle. Dzielił z nimi ich życie i skąpe pożywienie, mieszkając w podszytych wiatrem chatach, zwanych chu- ruata. Milczący, poważni i nieufni Indianie uznali go za swojego. W ciągu dwudziestu lat Niño poświęcał im swój czas i zdrowie, aby poznać, poratować dziesiątkowane plemiona indiańskie na bezkresnych przestrzeniach wenezuelskiej selwy.
Dzięki długotrwałym badaniom Edgardo Gonzales Niño zgromadził ogromną wiedzę o Indianach żyjących na Terytorium Amazonas, a także wiele przedmiotów bezcennych z punktu widzenia etnografii. Przed laty część tych zbiorów, dzięki poparciu Narodowej Rady do Spraw Kultury Republiki Wenezueli, znalazło się w postaci bogatej i interesującej wystawy w warszawskim Państwowym Muzeum Etnograficznym. Z tej okazji w Polsce mogliśmy również zapoznać się z niewielką encyklopedią Indian Amazonii opracowaną na użytek laików. Gonzales Niño
wymienia w niej ważniejsze plemiona Indian zamieszkujących Terytorium Amazonas. Pisze on:
„Ludność Amazonii wenezuelskiej oceniana jest na 40 tysięcy, z tego 80 procent stanowią Indianie żyjący w lasach i podzieleni na liczne plemiona.
Plemiona zamieszkujące region Hoya del Guainia bądź Rio Negro od wielu lat uległy już asymilacji. Pozostały po nich jedynie świadectwa w postaci interesujących dialektów, które jeszcze gdzieniegdzie można usłyszeć w poszczególnych osadach lub domach. Barć, Baniba, Curri- paco, Uarekena są grupami plemiennymi, które przestają lub już przestały być nimi. Spotyka się jedynie osobników już przeobrażonych przez cywilizację i powiększających grupę określaną jako Kreole. Uarekena w ciągu niewielu lat przestaną istnieć jako odrębny zespół etniczny.
Piapoco żyją w Amazonii oraz w Kolumbii i Brazylii. Przesiedlili się częściowo do strefy pogranicznej Wenezueli i mieszkają tam rozsiani w małych grupach, liczących łącznie zaledwie około 100 osób. Pod względem językowym należą do Arawaków.
Puinabe, wywodzący się z Kolumbii, określani są jako niezależni. Na Terytorium Amazonii przebywa ich około 300. Osady ich wyróżniają się ładem i czystością.
Curripaco są dość licznym plemieniem również pochodzącym z Kolumbii. Uważa się ich za Arawaków. Spotkać można ich rodziny lub poszczególnych osobników prawie we wszystkich osadach nad rzekami Guainia i Ata- bapo. Żyją także nad Orinoko i nad Ventuari, stanowiąc tanią siłę roboczą, jako zbieracze produktów leśnych bądź wioślarze i tragarze. Z tego względu są bardzo wyzyskiwani przez Kreolów. W Wenezueli jest ich około 400.
Baniba w liczbie około 500 zajmują region Maroa i okolice. Od wielu lat ulegli akulturacji, ponadto zmieszali się z innymi, sąsiednimi plemionami.
Z Uarekena pozostało zaledwie około 100 osób, które żyją w bardzo trudnych warunkach w kilku zaledwie osadach.
Z Barć, niegdyś dużego plemienia, zachowało się około 300 osób, zamieszkujących głównie Hoya del Rio Ne
gro. Dawną swą kulturę i dialekt utrzymała jedynie drobna ich część.
Yarabana są niemal całkowicie wygasłym plemieniem, liczącym obecnie około 70 osobników. Są silnie zmieszani z Piaroa i w dużej mierze ulegli wpływom cywilizacji. Pod względem językowym zalicza się ich do Karaibów. W ciągu wielu stuleci walczyli o prawo przeżycia, początkowo z innymi plemionami karaibskimi, następnie z handlarzami niewolników, w ostatnich latach z narzuconą im pracą przy zbiorze kauczuku.
Yoana (loana), niedawno »odkrytych« w kotlinie rzeki Asita, szacuje się na około 200 osób. Wykazują oni duże podobieństwo pod względem kultury i języka z plemionami Chicano i Orichicano. jest to grupa marginalna, będąca obecnie przedmiotem badań antropologicznych.
Makiritare albo Yecuana, »ludzie rzeki«, liczą obecnie ponad 3000 osób. Zamieszkują górzyste okolice Parima oraz ziemie nad górnym biegiem rzeki Ventuari i jej dopływów wraz z kotliną Cunucunuma i Padamo-Continamo. Pochodzenia karaibskiego, są dziś ludem pokojowo usposobionym, ale ich historia mówi o bohaterskich zmaganiach z konkwistadorami, z plemionami Uaica (Waica) i innymi grupami Karaibów. Obecnie walczą z tymi, którzy nazywają siebie »opiekunami Indian«. Są doskonałymi budowniczymi czółen z pni drzewnych. Ich bongo osiągają 20 metrów długości. Świetni myśliwi, posługują się na polowaniach dmuchawkami i łukami. Silnie zbudowani, mogą wędrować bez trudu przez rzeki i selwy podczas swych wypraw trwających nieraz 6 i więcej miesięcy. Dzięki temu docierają do bardzo oddalonych okolic, mówi się
o nich, że znają wszystkie Gujany i całą północ Amazonii Brazylijskiej. Są wybitnymi żeglarzami i bardzo zręcznymi handlarzami, określanymi jako »Fenicjanie Amazonii«. Może dzięki tym właśnie cechom Yecuana w dużej mierze ulegają akulturacji i przejawiają wyraźne zainteresowanie cywilizacją białych.
Na ich terytorium znajdują się dwie najwyższe i najważniejsze góry Amazonii — Duida i Marahuaca, ta ostatnia uważana jest za świętą.
Wewnątrz obszaru zajętego przez Yacuana-Makiritare
współżyją z nimi grupy należące do dużego zespołu plemiennego Uaica (Waica), dziś zwanego Yanomamo. Można tu zaobserwować interesującą »symbiozę etnograficzną« w postaci swoistej zależności poddańczej ze strony Uaica, będących swego rodzaju wasalami Makiritare.
Piaroa tworzą grupę plemienną zamkniętą w sobie i pokojową. Liczą obecnie około 4500 osobników. Zajmują się myślistwem, rybołówstwem i zbieraniem dziko rosnących płodów, w niewielkim stopniu uprawą ziemi. Wyróżniają się jako świetni zbieracze produktów leśnych i jako rękodzielnicy. Ich domy zbiorowe, kształtu stożkowatego
o harmonijnych liniach, stanowią prawdziwe dzieła sztuki. Piaroa zachowują wiernie swe zwyczaje i głęboko zakorzenione wierzenia religijne. Mało komunikatywni, nazywają siebie samych Deiarua, czyli ludzie gór. Duże spustoszenie wśród nich powodują choroby dróg oddechowych, ostatnio gruźlica.
Spokrewnieni są z nimi Maco, nazywający siebie Uiru. Grupa ta jest rozsiana nad dopływami Ventuari. Właściwych Maco szacuje się na 300 osób, resztę wchłonęli Piaroa.
Guahibo w końcu 1974 roku liczyli 5000 osób, z tego połowa zamieszkuje Terytorium Amazonii, głównie wzdłuż Orinoko, sięgając od północnej granicy Amazonii daleko na południe aż do okolic San Fernando de Atabapo. Łatwo zmieniają miejsce swego pobytu. Uprawiają ziemię, zajmują się myślistwem, wyrabiają piękne strzały oraz hamaki z włókien liści palmowych. Ich naczynia gliniane wyróżniają się bogactwem form i malowanych ozdób. Bardzo interesujące i urozmaicone są ich tańce oraz muzyka. Spokrewnioną z nimi, choć bardziej prymitywną grupę stanowią Cuiba, (Sicuani) podlegający w przeszłości i obecnie wielu prześladowaniom ze strony ludności białej. Guahibo mieszkający w pobliżu San Fernando de Atabapo tworzą swego rodzju »pas nędzy« dookoła miasta, w którym traktuje się ich jako najgorzej płatną siłę roboczą.
Liczną bardzo grupę plemienną tworzą Uaica, zwani obecnie ogólnie Yanoama lub Yanomama, osiedleni w kotlinie górnego Orinoko i na terenie Gujany oraz Brązy-
lii W Wenezueli jest ich 10 000, drugie tyle mieszka w Brazylii. Zajmują oni rozległe terytorium i noszą różne nazwy w poszczególnych regionach zamieszkania: Uaica lub Waica nad Orinoko, Guaharibo w Padamo-Continamo, Shiriana bądź Shirishiana nad górną Ventuari, Shamatari w Mavaca i na pograniczu południowym z Brazylią. Uważani są za najbardziej prymitywną grupę indiańską żyjącą w Wenezueli i jedną z najprymitywniejszych w całej Ameryce.
Wśród wielu ich zwyczajów nie rozpowszechnionych wśród innych plemion wymienić należałoby: spalanie zmarłych i spożywanie w czasie zespołowych ceremonii pogrzebowych popiołu ze spalonych kości zmieszanego z bananami, chodzenie całkowicie bez odzieży, posługiwanie się łukami i strzałami o niepowszednich rozmiarach, z ostrzami wymiennymi zależnie od potrzeby, wyrabianie hamaków z lian, użytkowanie napojów sfermentowanych, zwijanie liści tytoniu w zwitek umieszczany do ssania między dolną wargą i zębami, wygalanie na głowie krążka w kształcie tonsury, rytualne walki przy użyciu maczug, malowanie ciała w odmienne wzory niż u innych plemion, urządzanie świąt z tańcami i śpiewami, brak użytkowania instrumentów muzycznych, ponieważ muzyka ich jest wokalna, zamieszkiwanie wielkiej chaty wielorodzinnej — churuata, inaczej maloca — z otworem w szczycie dachu; w środku wsi znajduje się okrągły plac.
Między grupami Yanoama mieszkającymi w różnych regionach i noszącymi rozmaite nazwy istnieją także różnice przejawiające się w dziedzinie wierzeń, zwyczajów, wymowie i znaczeniu określonych słów. Różnice te jednak stanowią tylko warianty wspólnej kultury. W ciągu wielu stuleci Uaica (Waica) — Yanoama byli otoczeni przez wrogie im plemiona, co prawdopodobnie wpłynęło na przetrwanie ich do dziś, gdyż jednoczyli się i umacniali swą jedność w obronie własnych siedzib. W ostatnich latach dała się zauważyć ich pokojowa ekspansja na ziemie zajęte przez Makiritare. Wyżej była już mowa o dobrowolnym poddaństwie Yanoama, przejawianym do tej właśnie grupy plemiennej. Podczas gdy niektóre plemiona Amazonii bądź zmniejszyły swą liczebność, bądź całkowi
cie zanikły, Uaica — Yanoama przetrwali do dziś jako najliczniejszy lud indiański. Dopiero w ostatnich latach przenikają na ich teren drogą wodną wpływy cywilizacji”.
Wśród Indian Yanomami żyje obecnie Polak salezjanin ksiądz Wojciech Paszenda, pracujący w El Platanal nad Orinoko. W jednym ze swoich listów do kraju tak pisał
o swojej pracy:
„W miarę przyswajania sobie języka Yanomami będę próbował korygować i uzupełniać ich wierzenia. Chrzcić jednak nie będę, chociaż wody w Orinoko jest pod dostatkiem, a Yanomami pozwoliliby się chrzcić trzy razy na dobę (zwłaszcza za garść manioku). Nie podzielam bowiem dość powszechnego w dzisiejszych czasach przekonania, że chrześcijaninem jest ten, kto jest ochrzczony. Zanim Yanomami staną się rzeczywistymi chrześcijanina- mi, musi upłynąć bardzo wiele wody w Wielkiej Rzece..."
Jak się tedy rzekło, Orinoko wypływa, rzec by można, z trzewi historii świata. Ale przecież po przekroczeniu administracyjnej granicy stanu Bolivar rzeka jakby zmienia się gwałtownie i trafia z owej krainy zamierzchłej przeszłości do krainy wenezuelskiego jutra. Stan Bolivar śmiało sięga bowiem obecnie w XXI stulecie, a rzeka walnie mu w tym pomaga.
Niewielki odrzutowiec, podobny do tego, którym leciałem z Alfredo, przypominał dziecięcą zabawkę, jakkolwiek cena takiej maszyny bynajmniej zabawna nie była. Okrążałem to lotnicze dziwo rad wielce, że oto tym cackiem przyjdzie mi komfortowo polecieć ku wenezuelskiej przyszłości, czyli w ową przeciekawą krainę, w której Wene- zuelczycy „posiali” swoją naftę. Inaczej mówiąc, tam gdzie petrodolary uzyskane z potężnego przemysłu naftowego inwestuje się w inne dziedziny życia gospodarczego Wenezueli. To właśnie chciałem zobaczyć. Pokonanie kilkuset kilometrów okazało się fraszką.
Lekko niczym koliberek ląduje nasz wehikuł czasu. Czekają już na nas. Mamy teraz z Lechem wspaniałych przewodników i entuzjastów wązystkiego, co dzieje się w Ciudad Guayana, całkiem nowej metropolii. Powstała ona z dwóch starych osad Puerto Ordaz i San Felix, leżących
po obu brzegach rzeki Caroni, w tym miejscu właśnie wpadającej z impetem do potężnej Orinoko. Ciemne wody Caroni spotykają się z mulistym żółtym nurtem Orinoko i długi czas płyną równolegle, aby dopiero po czasie wymieszać się dostatecznie. To tu jest serce Guayany, terytorium większego niż trzecia część Wenezueli, tu również obejrzeć można jak na dłoni przyszłość Wenezueli.
Jedziemy dobrą drogą, mijając wytyczone już na zapas ulice, markowane, jak na razie, tylko tablicami. Ale oto wyłaniają się ze stepu pierwsze wieżowce, domy towarowe, mieszkalne budynki. Lech Adamowicz, który był tu przed paru laty, jest zdumiony widocznymi zmianami. Nasi gospodarze są wyraźnie zadowoleni z wrażenia, jakie robi na przybyszach ich miasto na wyrost. Pewnie z tej radości zapraszają na kolację do miejscowego „Interconti- nentalu”, aby zapoznać nas z programem na najbliższe dni.
Program ten okazał się oszałamiający. Gościnni gospodarze pomyśleli, aby pokazać wszystko, co najciekawsze w tym Zagłębiu Ruhry Południowej Ameryki. Wprawdzie nie ma tu skarbów Eldorado, tych z hiszpańskich marzeń, nie ma okrytych złotym kruszcem ulic, nie ma jaguarów na złotych łańcuchach, ale dzisiaj, w XX wieku, wiadomo już bez wątpienia, że ziemia ta kryje nieprzebrane skarby. Z pewnością nie te, o których marzyli zdobywcy. Zalegają tutaj złoża minerałów i kopalin o niewyobrażalnie wielkiej wartości. Eldorado istnieje!
Gujana Wenezuelska okazała się jednym z najbogatszych regionów świata: węgiel, kaolin, boksyty, gaz ziemny i nieprawdopodobna ilość wysokoprocentowej rudy żelaza, zawartość w niej czystego metalu przekracza niekiedy siedemdziesiąt procent! Co więcej, te skarby i inne leżą wprost na powierzchni, wystarczy sięgnąć koparką.
Aby jednak tego dokonać, trzeba było najpierw „posiać^ pieniądze, które dała nafta. Rozpoczęła się więc inwestycyjna orgia, zorganizowana przy udziale międzynarodowego kapitału — Amerykanie, Japończycy, Włosi. Nad rzeką Caroni powstał w błyskawicznym tempie wielki ośrodek przemysłowy, wciąż w budowie. Gigantyczna huta żelaza, a raczej stalownia — Planta Siderúrgica del Orino-
1(0 (SIDOR) — z własnym portem rzecznym; przeładowy- wuje się w nim miliony ton rudy. Tuż obok Ven a tum, supernowoczesny zakład, produkujący już teraz dziesiątki tysięcy ton aluminium rocznie. Do wyrobu tego cudownego metalu potrzeba jednak ogromnych ilości energii elektrycznej. Nic prostszego. Zbudowano wielką zaporę na rzece Caroni, ona dostarcza taniej elektryczności. Z całej Wenezueli walą do Gujany młodzi ludzie. Tu szukają swej życiowej szansy. Jak na drożdżach rośnie więc półmilionowe dziś Miasto Guayana.
Wędrówki po Ciudad Guayana nie dostarczają szokujących wrażeń. Jeszcze nie. Owszem ludziom, którzy tu kiedyś byli, z pewnością tak. Oni mogą porównywać; dla obcego jednak — ot, po prostu — miasto w rozbudowie. Rzecz jasna nie ma w nim szacownych zabytków, nie ma reliktów dawnej kultury. Jest za to modernistyczna główna kwatera CVG, czyli Corporation Venezolana de Guayana, zwana pieszczotliwie „ośmiornicą". Jest to instytucja powołana w roku 1960 przez prezydenta Betancourta, mająca za zadanie intensywne prace nad rozwojem regionu. CVG uruchomiła ogromne fundusze inwestycyjne, zbadała zasoby i rozpoczęła z wielkim rozmachem budować przyszłość Wenezueli, a jednocześnie ingerować w każdą dziedzinę życia regionu Guayana.
Miasto Guayana ma jedną cechę wyróżniającą je jaskrawo wśród innych grodów Wenezueli. Brak tutaj mianowicie Plaza Bolívar. Zamiast niego rozciąga się nadrzeczna promenada, z której wciąż oglądać można igrające na rzece dłubanki curiaras. Niemal w centrum miasta widać również zalecane przez każdy przewodnik turystyczny Cachamay Park — szerokie, niezbyt wysokie, ale za to malownicze kaskady na rzece Caroni. Podobną atrakcją, leżącą właściwie też w samym mieście, są wodospady La Llovizna. Przybyszom obserwującym na kamiennym moście po- tęg? ryczącej u dołu wody opowiada się zwykle historyjkę, jak to przed kilku laty zawalił się tutaj istniejący wtedy most linowy i spowodował śmierć trzydziestu siedmiu nauczycieli z całego kraju pragnących obejrzeć powstające miasto.
Zarówno Orinoko, jak i Caroni mimo całej nowoczes
ności nadal grają istotną rolę w życiu grodu, który rozciąga się po obu brzegach, podobnie jak dawne osiedla San Felix i Puerto Ordaz, stanowiące dziś niezbyt urzekające dzielnice.
Zresztą i w bardziej reprezentacyjnych dzielnicach Ciudad Guayana zobaczyć można sklecone z byle czego szopy i baraki. Niezależnie bowiem od dzielnic pełnych nowych domów w Guayanie wciąż występuje problem mieszkaniowy. Nowi, płynący zewsząd przybysze, szukający swego miejsca na ziemi, z konieczności muszą gnieździć się w slumsach, zanim znajdzie się dla nich mieszkanie. Zapotrzebowanie na wykwalifikowaną siłę roboczą, jakie wykazuje rozwijający się tu przemysł, stanowi nie lada problem dla CVG. Wielka stalownia SIDOR, aby przynajmniej zmniejszyć swoje kłopoty, kupiła dawny włoski transatlantyk „Cristoforo Colombo”, postawiła go na rzece i umieściła na nim ponad tysiąc dwustu robotników. Tak więc kłopotów i trudności jest bez liku, co staje się zrozumiałe, jeśli wiadomo, że niewiele więcej niż piętnaście procent mieszkańców Guayany urodziło się w tym mieście. Reszta to ludzie z całej Wenezueli i przybysze z obcych krajów.
Miękko niesie klimatyzowany samochód po gładkiej, asfaltowej drodze, jedziemy obejrzeć gigantyczną zaporę na rzece Caroni, zwaną niegdyś Guri (imię żony indiańskiego kacyka), a obecnie tamą Raul Leoni. Tutaj zaczęło się jutro Gujany i Wenezueli. Energia. Bez niej nie byłoby miasta, stalowni i wytopu aluminium.
Wysiadamy przed niewielkim budyneczkiem, gdzie rutynowo znudzony pan od publicity załatwia kolejnych interesantów: podstawowe wiadomości, trochę prospektów i młody inżynier jako przewodnik.
Chłop jest sympatyczny, entuzjasta, rzec można, patriota gujański całą gębą. Płyną fachowe informacje przeplatane zachwytami nad całym regionem Gujany. Inżynier Gomez jest bowiem nie tylko fachowcem od budowy za-
ór wodnych, lecz także „kwalifikowanym" turystą przemierzającym bezdroża południowej części stanu Bolivar. Teraz zachwala uroki tego kraju. Od niego po raz pierwszy usłyszałem wiele rewelacji o tepui i niedostępnym regionie Gran Sabana. Pan Gomez sypie liczbami, parametrami. Słabo to do mnie dociera, ale kiedy inżynier zaczyna mówić, że po ukończeniu całej budowy i dostawieniu dodatkowych turbin tutejsza elektrownia będzie największa na świecie, większa nawet od skończonej obecnie fabryki prądu Itaipu na pograniczu Paragwaju i Brazylii, zaczynam słuchać go z większą uwagą.
— już za parę lat — mówi — otrzyma tu zatrudnienie ponad dziewięć tysięcy ludzi. Obecnie pracują cztery generatory stanowiące źródło prądu dla stalowni SIDOR i dla Venalum, ale nasze plany przewidują uzyskanie takiej mocy, która, mówiąc trochę przesadnie, pozwoli nam oświetlić całą Amerykę Południową.
Popatrzyłem z pewną dezaprobatą na lokalnego patriotę, ale po obejrzeniu niewyobrażalnie wielkiej budowy od jej podstawy aż po koronę i po przyjrzeniu się wielkiemu sztucznemu jezioru, które powstało za tą tamą, skłonny byłem już uwierzyć we wszystko. To jest imponujące dzieło ludzkiej zaradności, a może pychy.
Inżynier Gomez nieustannie zarzucał mnie informacjami o ilości metrów wody w zalewie (140 miliardów metrów sześciennych), o poszczególnych fazach rozbudowy i o historii pierwszej małej elektrowni „Macagua I". Ja dość skutecznie broniłem się przed zalewem łiczb i technicznych informacji, które, jak słusznie sądziłem, będę mógł w razie potrzeby znaleźć w ofiarowanych mi materiałach i prospektach.
Jednak po przetrwaniu informacyjnej inwazji sam zacząłem prosić inżyniera o dodatkowe szczegóły, a stało się to wówczas, kiedy począł on mówić o petroglifach, ujawnionych dzięki budowie zapory, i o ratowaniu fauny tuż przed napełnieniem nowo powstającego jeziora.
Petroglify znaleziono na czterotonowym bloku skalnym z niemałym trudem wydobytym z ziemi. Archeologowie ustalili, że znaki wyobrażające ptaki, ryby, a także trójkąty i inne figury geometryczne pochodzą sprzed
siedmiu tysięcy lat! Fachowcy twierdzili też, źe petroglify były na swój sposób raczej odciskane niż ryte w twardym kamieniu, zwłaszcza że w owym czasie trudno było oczekiwać odpowiednich ku temu narzędzi. Botanicy więc rozpoczęli całą serię eksperymentów z różnymi roślinnymi enzymami, mogącymi zostawić trwałe ślady na granitowej powierzchni. Eksperymenty takie podobno częściowo się udały, tak twierdził nieoceniony inżynier Gomez.
Udało się również uratować w czasie specjalnej akcji ponad dwadzieścia tysięcy zwierząt zamieszkujących rejon pokryty obecnie wodami jeziora Guari. Trzy czwarte przeróżnych gatunków węży, małp, jeleni, górskich pawi i wszelkiego rodzaju gryzoni zostało przewiezionych na nowe miejsca osiedlenia w parkach narodowych i innych bezpiecznych miejscach. Reszta powędrowała do ogrodów zoologicznych świata.
— Niestety — kończył swoje informacje pan Gomez — nawet u nas, na terenie stanu, wciąż niszczone są zwierzęta, choć istnieje Fudena, czyli organizacja zajmująca się ochroną przyrody. Wiele szkód robią w tej mierze conucos — dzicy osadnicy w parkach i rezerwatach narodowych, którzy bynajmniej nie brzydzą się kłusownictwem.
Wycieczka dobiega końca. Wracam do miasta pod wrażeniem gigantycznej zapory i niewyobrażalnie wielkiej ilości energii, jaką będą w najbliższym czasie dostarczać jej potężne turbiny.
Następnego dnia wędrujemy z Lechem do stalowni. Pokazują nam wszystko z dumą. Sześć tysięcy pracowników. Produkcja non stop. Surówka i stal. Wspaniałe wyposażenie socjalne, tereny rekreacyjne, stołówki z wyborem dań. W Gujanie miejsca i pieniędzy jest (a raczej było) dość na wszystko. SIDOR wdarł się siłą na międzynarodowy rynek ze swoją produkcją. Hutnictwo wenezuelskie stało się znaczącym partnerem wielu państw świata, a zwłaszcza własnej struktury przemysłowej kraju. Wielka ilość produkowanej tanio (własna ruda, własna energia) stali stanowi tworzywo dla planowanego rozwoju przemysłu samochodowego i innych dziedzin życia gospodarczego kraju.
W Planta Siderúrgica del Orinoco pracują przeważnie
młodzi ludzie, którzy przybyli tutaj często z daleka i zdążyli pokochać to swoje nowe miejsce pod słońcem. Oni pragną, aby Guayana stała się lokomotywą Wenezueli. Są dumni, roześmiani, po latynosku przyjacielscy. Polacos? Dziwią się, a zaraz potem — witajcie w naszym Zagłębiu Ruhry! My tutaj robimy własną przyszłość!
W Gujanie widać wyraźnie, że oprócz nakładów inwestycyjnych w tym współczesnym wenezuelskim Eldorado najważniejsi są ludzie młodzi, pełni zapału i ufności w przyszłość. Dla nich buduje się mieszkania i szkoły zawodowe, organizuje kursy dokształcające, które oswajają młodzież z najnowocześniejszą techniką, goszczącą dziś u zbiegu Caroni i Orinoko.
Ten sam duch panuje w kolejnym wielkim zakładzie Ciudad Guayana — w Venalum. Baterie pieców do wytopu aluminium potrzebują wiele energii i boksytów. Mało jest dziś krajów na świecie dysponujących zarówno surowcem, tanią energią, jak i kosztownymi instalacjami przemysłowymi. Wenezuela do niedawna musiała sprowadzać boksyty z Surinamu i Brazylii. Dziś i pod tym względem zaczyna być samowystarczalna. Świeżo odkryte złoża w niewielkim paśmie gór Los Pijiguaos oceniane są na pół miliarda ton! Wartościowy, srebrzysty i zawsze poszukiwany metal popłynie szeroką strugą w świat z Venalum, zakładów ulokowanych nad brzegiem Orinoko, w dzielnicy zwanej Matanzas.
Oczywiście, wykorzystanie złóż musi jeszcze potrwać i sporo kosztować. Według wstępnych planów najpierw należy wybudować przez dżunglę drogi, linię kolejową do Caicara, miasteczka leżącego nad Orinoko, oddalonego prawie dwieście kilometrów od Los Pijiguaos. Urobiona ruda mogłaby płynąć wtedy barkami w dół rzeki. Plany te zostaną odłożone na lepsze czasy, kiedy recesja będzie się mniej dawała we znaki ambitnej CVG. Gdyby jednak udało się je zrealizować, Wenezuela, dysponując białym złotem i boksytami, stałaby się całkowicie samowystarczalnym krajem i potęgą w dziedzinie produkcji aluminium.
Patrzę na długie rzędy baterii pieców, z których tylko część pracuje. W roku 1983 już dało się odczuć początek kryzysu. Inżynier Gustavo oprowadza po rozległych, no
wocześnie wyposażonych halach i optymistycznie przekonuje nas, że recesja będzie krótkotrwała; ceny na aluminium wzrosną i inwestycje przemysłowe na świecie znów rozkwitną, a jego ukochane piece wykorzysta się całkowicie. Sympatyczny inżynier w pewnej chwili łapie się za głowę.
— Panowie, przecież jesteście z Polski. Musicie więc choć na chwilę wpaść do naszego portu. Pół godziny temu wszedł tam wasz statek z brazylijską rudą. Zaraz biorę samochód.
Rzeczywiście. Przy nabrzeżu stoi z otwartymi już ładowniami „Huta Lenina", z wielkim „Ź" wymalowanym na kominie. Polska bandera w legendarnym Eldorado!
Z ciekawością wdrapujemy się na statek. Trapowy, a potem starszy oficer z niedowierzaniem oglądają dwóch Polaków — jednego z Warszawy, drugiego z Caracas.
— Koszmarna droga — mówi oficer — Przy tym stanie wody ledwie przedarliśmy się z Atlantyku do tego nabrzeża. Kapitan Romik, który od kilkudziesięciu godzin nie schodził z mostku, przed kwadransem poszedł spać. Przypuszczam, że nie obudziłyby go nawet armatnie salwy.
Dobrze schłodzona „Kryniczanka" perli się w szklankach. Inżynier Gustavo opowiada, że tutaj rzeczywiście różnica poziomów wody na rzece dochodzi do jedenastu metrów. To nabrzeże z dźwigami wymagało wiele pomysłowości, aby mogło służyć w każdych warunkach. Przecież zakłady muszą nieustannie pracować.
Czas biegnie. Nasi marynarze pytają mnie o wieści z kraju, ponieważ sami już od paru miesięcy pływają na różnych szlakach bez zawijania do Polski. Niewiele mogłem im powiedzieć, przecież to oni, otrzymujący codziennie radiową gazetę z kraju, wiedzieli więcej niż ja.
Z pewnym wzruszeniem oglądam się za siebie i patrzę na biało-czerwoną banderę powiewającą z rufy. Trudno było mi wyobrazić sobie do tej chwili, że szczeciński armator, także tu, na Orinoko, parę setek kilometrów od oceanu, akcentuje swoją obecność. Boksyty dla Venalum, a jako ładunek powrotny ruda żelaza do Europy. Właśnie ruda ze słynnej „żelaznej góry" — Cerro Bolivar.
I znowu piękna polska historia związana z tą kopalnią. Może nieprawdziwa, ale miło przynajmniej posłuchać. Otóż Cerro Bolivar to nic innego jak góra czystego niemal żelaza, wydobywanego metodą odkrywkową. Góra ta należała podobno kiedyś do jednego z pierwszych Polaków osiadłych w Wenezueli, do Tadeusza Schoena. Początki jego kariery w nowym, jakże odległym od Wisły kraju były trudne. Zaczął jako pomocnik aptekarza, potem właściciel apteki, aby ostatecznie zająć się budową domów, głównie w Angosturze, i kupowaniem tanich jak barszcz terenów w stanie Bolivar. Wieść polska niesie, że również słynna dzisiaj Cerro Bolivar należała niegdyś do Tadeusza Schoena. Tak czy inaczej, ojciec polskiej emigracji w Wenezueli zmarł w roku 1968 jako wielokrotny milioner. Podobno część spadku po nim trafiła do krewnych w Polsce.
Na marginesie działalności Tadeusza Schoena nie sposób też zapomnieć o innej sławnej postaci — Wacławie Szumkowskim, który też dobrze zasłużył się przybranej ojczyźnie. Pan Wacław nie brylował w Caracas ani w słynnym stanie Bolivar, sławę zdobył w prowincjonalnym Ma- racay (prezydent Gomez i koszary), gdzie osiedlił się z rodziną tuż po wojnie, po przyjeździe z Europy. Zgodnie ze swoim wykształceniem objął na miejscowym uniwersytecie katedrę botaniki i obok pracy pedagogicznej zajął się badaniami nad zwalczaniem szkodników wenezuelskiej bawełny. Pan Szumkowski postawił w swej pracy nie na chemię, lecz na naturalnych wrogów szkodnika bawełnianego. Po ośmiu latach wytężonej pracy Polak znalazł wspaniałe remedium — innego owada, który niszczył owego bawełnianego „wołka” i tym samym uszlachetniał miejscową bawełnę. Dziś wspominany jest Szumkowski z wdzięcznością nie tylko przez uniwersytet w Maracay, ale także przez hodowców bawełny. Jego nazwisko nosi również wioska, w której prowadził swoje doświadczenia. Szumkowski został w pamięci Wenezuelczyków jako padre de oro blanco, czyli polski ojciec białego złota. Zginął on w wypadku samochodowym w roku 1968.
Z Polaków zamieszkałych w Wenezueli warto choćby wymienić nazwiska Jana Góreckiego, specjalistę z dziedziny planowania i urbanistyki, Jana Janusza Machnowskiego,
architekta i malarza, a także Ryszarda Głuskiego, kapitana RAF, czy Edwarda Groma, profesora uniwersytetu.
Góra żelaza ma kolor pomarańczowy, taka jest również płynąca opodal rzeka i górnicze miasteczko, które powstało, aby służyć żelaznej górze i po trosze ją pożerać. Cerro Bolivar ma w przybliżeniu pięć kilometrów długości i prawie dwa kilometry szerokości. Obecnie szczyt wznosi się na wysokość ponad pół kilometra nad wstęgą rzeki, a jej zbocza poryte są mniej więcej siedmiometrowymi „schodami”, co upodobnia górę do egipskich piramid.
Dwadzieścia cztery godziny na dobę pracuje ta gigantyczna odkrywkowa kopalnia. Olbrzymie samochody ciężarowe dowożą urobek do stacji kolejowej, skąd ekspediowany jest do Puerto Ordaz nad rzekę Orinoko, gdzie czekają już pełnomorskie statki w rodzaju polskiej „Huty Lenina". Około czternastu milionów ton rudy rocznie płynie tędy do USA i Europy. Ta sama ruda szła stąd do amerykańskich hut pracujących na potrzeby frontu w czasie drugiej wojny światowej. W ciągu minionych lat ocenia się, że żelaznej górze zabrano już około pół miliarda ton wysokowartościowej rudy.
Wenezuelczycy nie zadowalają się swoimi sukcesami w dziedzinie eksportu rudy. Do czasów ostatniej recesji istniały plany CVG rozbudowy portu i pogłębienia kanału Macareo, łączącego Orinoko z Atlantykiem w takim stopniu, aby do Puerto Ordaz mogły zawijać jeszcze większe statki, co obniżałoby koszty transportu i uczyniło wenezuelską rudę konkurencyjniejszą na światowym rynku. Plany te zostaną zapewne obecnie zawieszone.
Na prawym brzegu Orinoko, w miejscu gdzie zaczyna się delta wielkiej rzeki, obejrzeć można relikty dawnych czasów, a mianowicie resztki fortalicji wybudowanych po to, aby chroniły wnętrze kraju przed docierającymi z morza piratami lub korsarzami w rodzaju sir Waltera Raleigha. Pamiętamy zresztą, że on, a później jego syn Walt razem z porucznikiem Keymisem zniszczyli osadę Santo Tome de Guayana w roku 1618. Budowle obronne zostały zrekonstruowane przez Fernando de Berrio y Oru-
na, syna don Antonio. Owe obronne zamki leżą obecnie w ruinach. Z Ciudad Guayana droga do Castillos de Guayana nie jest długa, ale też i ruiny nie są wielkie. Połatane mury i baszty, zapewne z funduszów wszechmocnej CVG, robią nadal wrażenie i przywodzą na myśl hart dawnych zdobywców, którzy potrafili tu dotrzeć i zbudować potężne, jak na owe czasy, umocnienia.
Z Castillos de Guayana widać dobrze wody ogromnej rzeki, a także majaczącą na horyzoncie plamę zieleni. Tego widoku nie było do ostatniej ćwiartki naszego dwudziestego wieku, gdy nowoczesność wkroczyła do Guya- ny, tym razem na prawy brzeg Orinoko. Chodzi o słynne w Wenezueli i w całej Południowej Ameryce lasy Uverito, rosnące dziś, administracyjnie rzecz biorąc, na terenie stanu Monagas, ale wciąż przecież w zasięgu mocarnej ośmiornicy CVG. Instytucja ta wzorując się na podobnym przedsięwzięciu, jakie podjął w dżungli brazylijskiej amerykański przemysłowiec Daniel Ludwig, zasadziła ponad osiemdziesiąt milionów drzew, pokrywając w ten sposób ponad sto tysięcy akrów nieużytków. Świeżo posadzony las składa się wyłącznie z tropikalnej honduraskiej sosny, przeznaczonej w odpowiednim czasie do ścięcia i przetworzenia na tak zwaną papierówkę. Rzecz miała miejsce w roku 1969, a w ciągu następnych lat CVG planowała posadzenie dalszych stu milionów drzew i wybudowanie papierni. Ta niezwykła inwestycja leśna ma oczywiście dla tych nieurodzajnych terenów znacznie większe znaczenie niż uzyskanie papieru; chodzi tu bowiem o istotne w przyszłości zmiany ekologiczne, a w dalszej kolejności gospodarcze.
CVG trzy lata eksperymentowała, zanim przystąpiła do sadzenia lasu Uverito. Aby sprostać zadaniu, kupiono najpierw nasiona szybko rosnącej sosny honduraskiej z... Gwatemali (jak podają skrupulatne źródła, po osiemdziesiąt dolarów za kilogram), następnie z wielką starannością wyhodowano sadzonki drzew, stworzono szkółki. Wszystko z najwyższą pieczołowitością i przy zastosowaniu najnowszych osiągnięć botaniki, ze specjalnymi środkami odżywczymi, ochronnymi itp.
— Opiekowaliśmy się tymi maleństwami jak dziećmi —
wspomina jeden z uczestników tej operacji, przypadkowo spotkany w Ciudad Bolívar. — Zanim posadziliśmy sadzonki tam gdzie potrzeba, pilotowaliśmy je około siedmiu czasem dziewięciu miesięcy, troskliwie podlewając i zaopatrując roślinki w odpowiednie nawozy. Skóra nam cierpła na myśl o pracy, jaka nas czeka przy sadzeniu tych milionów słabych roślinek. A winien pan wiedzieć, że z kilograma owych sosnowych nasion otrzymywaliśmy około stu trzydziestu tysięcy sadzonek. Na szczęście wenezuelski agronom señor Cabrera Malo wynalazł odpowiednią maszynę do sadzenia. Okazała się ona niezwykle wydajna
i kombajn, obsługiwany przez bodajże siedmiu ludzi, mógł posadzić dziennie do czterdziestu tysięcy drzewek. Posadzony las w odpowiednim czasie zasiedlono zwierzętami, które zostały przeniesione z terenów przygotowywanych do zalania przez jezioro Guri.
Dla lasów Uverito najstraszniejszy jest pożar, który mógłby w jednej chwili zniszczyć całe przedsięwzięcie
i zainwestowane w nie miliardy boliwarów. Nic dziwnego też, że na prawym brzegu Orinoko wyrosło wiele strażniczych wież, z których przez całą dobę strażacy wypatrują najmniejszego dymku czy płomienia. Dla miejscowej ludności istnieje jeszcze jedno widmo — projektowane osadzenie w lasach około tysiąca więźniów do wykonywania odpowiednich prac pielęgnacyjnych, a w przyszłości wyrębu sosen. Stałych mieszkańców małych osad rozsianych w pobliżu nie bardzo przekonuje oświadczenie władz, że „więźniowie zostaną dobrani na podstawie właściwego zachowania i odpowiednich cech psychicznych". Jednak trzeba będzie jakoś rozwiązać problem siły roboczej w nowych wenezuelskich lasach, zwłaszcza że CVG planuje stałe powiększanie obszarów zalesienia w rejonie delty.
Lasy Uverito kryją jeszcze jedną tajemnicę, dziś już rozszyfrowaną. Tajemnicą tą są ogromne złoża nafty, czyli tak zwany pas ciężkiej ropy (feja petrolífera del Orinoco), ciągnący się od stanu Monagas przez Anzoategui aż po Guraico. Rezerwy są niezmierzone, choć w całkiem innym gatunku niż te pochodzące z rejonu Maracaibo.
Tak zwany Pas Orinoko ma ponad pięćdziesiąt kilometrów szerokości, sześćset długości i tworzy największe
znane na świecie złoże ropy naftowej. W pokładach nad Orinoko występuje tak zwana ropa ciężka, a więc w postaci stałej. Jej zasoby ocenia się, licząc ostrożnie, na siedemset pięćdziesiąt miliardów baryłek, co wystarczyłoby na rozbudzone już przecież potrzeby Wenezueli na blisko trzysta lat. Niestety, stosowane dotychczas metody wydobycia ciężkiej ropy są bardzo kosztowne, a na wynalezienie innych jakoś się nie zanosi. Aby skorzystać z Pasa Orinoko, trzeba by spalać pod ziemią ciężką ropę i wyciągać ją w stanie gazowym lub rozpuszczać w ziemi za pomocą wstrzykiwania pary wodnej czy lekkiej ropy. Do ewentualnych kłopotów przyszłej eksploatacji złóż ciężkiej ropy należy dodać również konieczność oczyszczenia jej z siarki
i metali. Generalnie można dziś przyjąć, że ze względu na koszty cena jednej baryłki ropy z Pasa Orinoko musiałaby być wyższa dwukrotnie od ropy z zachodnich połaci kraju.
Z tego też powodu eksploatacja tych złóż jest obecnie prowadzona tylko eksperymentalnie.
W miejscu, gdzie tkwią ruiny Castillos de Guayana a miejscowością Barrancas po drugiej stronie rzeki, zaczyna się właściwa delta Orinoko i terytorium federalne Delta Amacuro, czyli region całkowicie podporządkowany kaprysom rzeki. W miasteczku Barrancas średni przepływ wody w korycie Orinoko wynosi około czternastu tysięcy metrów sześciennych na sekundę (prawie trzy razy tyle co w Dunaju, ale zaledwie ósmą część masy wody, która wypływa z sąsiedniej Amazonki). Wielka rzeka wynosi jednak rocznie ponad pięćdziesiąt milionów ton osadów przyczyniających się do rozbudowy delty. Dziś wiadomo, że osady te zwiększyły się w ciągu minionego stulecia o jedną trzecią, a to wskutek wyrębu lasów w dorzeczu Amazonki.
Terytorium delty — obszar liczący z grubsza dwadzieścia tysięcy kilometrów kwadratowych — dzieli się na dwa zasadnicze regiony: górzysty, między granicą stanu Bolivar z Gujaną, i nizinny, podmokły, pełen namorzyn region delty właściwej, pociętej niezliczonymi kanałami i zalewany każdego roku. Wprawdzie wody zwykle respektują swoje granice i oszczędzają domostwa ludzkie, choć przepływ w Barrancas wykazuje podwójną ilość wody powyżej średniej rocznej.
Każde półwiecze jednak zapisuje się na terenie delty jedną katastrofalną powodzią, wówczas wzgórza stają się wyspami. I nie jest to zwykłe podniesienie się wód występujące od kwietnia do września, a prawdziwa klęska. Taka właśnie powódź w lipcu 1892 roku zniszczyła totalnie miasteczko Tucupita, gdzie katastrofę przeżyło tylko czterdzieści osiem rodzin. Od tamtego czasu pokazuje się w mieście przybyszom wzgórze „48", które pozwoliło uratować się powodzianom. W tym samym miesiącu w 1943 roku znów miała miejsce wielka powódź. Spowodowała ona nieobliczalne straty, wielu zaś ludziom przyniosła śmierć.
Ten stan rzeczy uległ radykalnej zmianie od roku 1966, kiedy to Corporation Venezuelana de Guayana zbudowała stukilometrową tamę zamykającą Caño Manamoto, jedną z odnóg delty. Na koronie tamy powstała droga łącząca Tucupitę z resztą kraju. Trzeba przy tym pamiętać, że niegdyś, przed budową tej zapory, najłatwiej było dotrzeć z głębi kraju do Tucupity opływając morzem wybrzeże Wenezueli. Wprawdzie możliwa była również podróż lądem, ale uciążliwa droga, zmuszająca do przekraczania wielu rzek i rzeczułek, forsowania bagien i lasów, odstraszała chętnych. Obecnie Tucupita stała się stolicą delty, nabiera znaczenia i powiększa się wciąż liczba mieszkańców miasta. Budowa tamy zapewniła nie tylko dogodną komunikację, lecz także pozwoliła wyrwać rzece ponad dwieście kilometrów kwadratowych terenu, który okazał się, jak to zwykle bywa, nader żyznym kawałkiem ziemi. Specjalne przepusty w tamie pozwalają nie tylko zapobiegać cyklicznym powodziom, lecz również... nawadniać ziemię w czasie suszy.
W okresie kiedy na teren delty wkroczyła mocarna CVG, rozpoczął się rozwój tych terenów, a więc zajęto się budową drobnego przemysłu, hodowlą ryb na skalę przemysłową, a także hodowlą bydła. Buduje się też nabrzeża nad niektórymi kanałami delty i ożywia życie gospodarcze regionu przez rozwój turystyki. W Tucupita dla chętnych wędkarzy i myśliwych istnieje niezbyt okazały port lotniczy, ale podobnie jak na przeciwległym końcu kraju — w Merida — nie funkcjonuje on zbyt rytmicznie
ze względu na pogodę i często nawet pocztę zrzuca się tutaj z przelatującego nisko samolotu.
Obszerny teren delty pocięty jest wachlarzem większych i małych odnóg rzek. Z lotu ptaka wygląda to wszystko bardzo dekoracyjnie. Na tych moczarach jednak brak chętnych do osiedlania się. Oprócz niewielkich skupisk Indian oraz stacji misyjnych ludność delty to zaledwie pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, z czego sama Tucupita przekracza już trzydzieści tysięcy.
Za największą odnogę Orinoko uważa się powszechnie kanał Boca Grande, najdalej wysunięty na południe. Ma on miejscami szerokość od piętnastu do dwudziestu kilo- rpetrów z głębokością dochodzącą do pięćdziesięciu metrów, ale ma również płycizny, gdzie głębokość zmniejsza się czasem do czterech, pięciu metrów. Tą właśnie drogą przypłynęła do Matanzas „Huta Lenina", przysparzając swojemu kapitanowi kilku siwych włosów. Drugą skrajną (od północy) odnogą rzeki jest Caño Manamo o charakterystyce żeglowności zbliżonej do Boca Grande. Dopiero Caño Macareo, droga wodna przechodząca obok Tucupi- ta, jest dogodna dla dużych oceanicznych frachtowców; głębokość wody na tym naturalnym, miejscami tylko pogłębionym kanale nie spada poniżej ośmiu metrów, co pozwala wielkim rudowcom przepływać tędy dość swobodnie. Mimo to Delta Amacuro nie jest jeszcze regionem, który mógłby być uznany za „wielki świat". Wiele zapewne wody upłynie jeszcze w Orinoko, zanim terytorium federalne w pełni zakwitnie.
Znowu zdarzyła mi się piękna samolotowa wyprawa. Wenezuelczycy są niezrównani w swojej gościnności. Tym razem moim powietrznym guru okazał się Francisco Taro, który wprawdzie często zwracał się do mnie przez „my Europejczycy", ale którego już bodajże dziadek, a co najmniej ojciec urodzili się w Wenezueli. Ten potomek Włochów z Neapolu był muy sympatico I jak przystało na na
cję swych ojców, lubił sobie pogadać. Francisco sypał informacjami, anegdotami i żartami, nie dając mi bez mała dojść do słowa.
Tym razem mieliśmy polecieć maszyną należącą do jakiegoś dygnitarza z CVG. Francisco od razu postawił sprawę jasno:
— Wszystkiego nie zobaczymy, choć dla nas, Europejczyków, wiele rzeczy jest tu nader ciekawych. Powiedz od razu, czy wolisz lądować w Canaima, czy polatać nad dżunglą z ewentualnym obejrzeniem Salto Angel.
— Wolę i to, i to — przytomnie odpowiedziałem mojemu pilotowi — ale powiedz mi, co to jest ta Canaima, żebym mógł wybierać.
— Canaima to taka zagroda dla bogatych turystów w dżungli z ładnymi widokami na rzekę i katarakty.
— Dziękuję. Wolę już prawdziwą dżunglę z daleka niż taki turystyczny karawanseraj z bliska.
— Zobaczymy — mruknął Francisco — a teraz pakuj się do samolotu.
Francisco był dobrym pilotem i... także patriotą Gua- yany.
— Mieliśmy lecieć na południe — nieśmiało zagadnąłem pilota, kiedy położyliśmy się na kurs zachodni.
— Lecimy tam, gdzie powinniśmy — Francisco łypnął na mnie okiem — przecież nie byłeś jeszcze w Ciudad Bolívar i musisz chociaż z góry obejrzeć naszą stolicę.
Na takie dictum zamilkłem uradowany i przez całe sto kilometrów, jakie dzielą Miasto Guayanę od Miasta Boli- vara, czerpałem wiadomości ze studni mądrości, to znaczy z ust Francisco.
— Ciudad Bolivar, dawniej Angostura, powstało w połowie osiemnastego wieku w bardzo charakterystycznym miejscu nad Orinoko, gdzie rzeka zwęża się mniej więcej do ośmiuset metrów...
—- Stąd Angostura, po hiszpańsku zwężenie — przerwałem dumny ze swojej domyślności.
— Właśnie...
— Ale czy stąd pochodzi też angostura, serce koktajli?
— Oczywiście, ale nie przerywaj. Angosturę bitter wynalazł miejscowy lekarz, który lek ten produkował pod
koniec dziewiętnastego wieku jako środek antymałary- czny. Jest to wyciąg z kory jakiegoś drzewa, nazwy nie pamiętam. Angosturę teraz stosuje się jako dodatek do likierów, koktajli. Zresztą u nas już się tego nie robi od dawna, angosturę produkują obecnie na Trynidadzie. Teraz zrobiono tutaj sławny most, zaraz go zobaczysz.
Sto kilometrów to rzeczywiście samolotem niedaleko. Kiedy zbliżaliśmy się do miasta, z daleka widać było lekką konstrukcję nowoczesnego mostu, cienką kreską przekreślającego rzekę.
— Ma przeszło półtora kilometra i jest największym mostem Południowej Ameryki, największym wiszącym naturalnie.
Francisco położył się w głęboki zakręt i bez żenady przeleciał dość nisko nad centrum miasta.
— Tam, widzisz, tutejszy Plaza Bolivar — wskazywał ręką nieduży kwadratowy plac. — Na czterech rogach stoją cztery figury kobiet wyobrażających kraje tworzące Wielką Kolumbię, niestety, nie mającą, jak wiesz, długiego życia (Wenezuela, Kolumbia, Ekwador, Peru). W centralnym punkcie placu widać oczywiście pomnik Bolivara.
Francisco wykonał kilka skrętów, jeden czy dwa kręgi nad miastem, dając mi niezły wgląd w jego ulice i nadrzeczne promenady. Miasto było raczej płaskie, zabudowane statecznie i bez wieżowców, jak przystało na szacowny gród, z którym związany jest kawał historii Wenezueli.
— Wracając do głównego placu miasta, pewnie słyszałeś, że na nim właśnie dokonano egzekucji generała Manuela Piara. Rozstrzelano go pod ścianą katedry, całkowicie zrekonstruowanej według planów odnalezionych w Hiszpanii. Piar był jednym z najzdolniejszych żołnierzy walczących przeciwko władzy hiszpańskiej, był też człowiekiem o wielkich zasługach wojennych, cieszył się mirem wśród biedoty i kolorowej ludności ówczesnej Wenezueli. Z wielkim trudem podporządkowywał się władzy Bolivara. Jego egzekucja budzi dziś gorące dyskusje wśród historyków. Czytałem gdzieś, iż Bolivar pisał, że śmierć Piara była polityczną koniecznością. No cóż, to z pewnością ani pierwsza, ani ostatnia egzekucja polityczna na naszym padole płaczu — sentencjonalnie
podsumował swoją wypowiedź Francisco. — Pamiętaj, jednak, że to ze mną latałeś nad Wielką Kolumbią, która przecież powstała w Angosturze na sławnym kongresie w roku tysiąc osiemset dziewiętnastym. Po tych słowach Francisco poprowadził swój samolot na południe i na tym skończyła się moja znajomość z Angosturą, pominąwszy późniejsze drinki zawierające angostura bitter.
Niewiele ponad pół godziny potrzeba, zarówno z Ciudad Bolivar, jak i z Ciudad Guayana, aby dotrzeć do sławnego koczowiska turystycznego w Canaima.
— To jest zgroza — mruczał Francisco — oni tu pobierają ponad pięćdziesiąt dolarów dziennie razem z utrzymaniem. No, ale potem mówi się w Nowym Jorku czy w Toronto, jakie to niebezpieczeństwa czyhają w wenezuelskiej dżungli. Zaraz zobaczysz te niebezpieczeństwa
i „prawdziwe” obozowisko w lesie.
Lecieliśmy teraz nisko nad skłębioną zielenią tropikalnego lasu, przetykaną tu i ówdzie czerwoną lub żółtą plamą ukwieconego ni stąd, ni zowąd drzewa. Wkrótce mignęło mi zakole jakiejś rzeki i tuż przed nami odkrył się czerwony pas ziemi stanowiący lądowisko. Zanim zdążyłem się zorientować, mój pilot zgrabnie przymierzył się do tego pasa i po paru podskokach toczyliśmy się już po ziemi.
— Napijemy się czegoś i zaraz odlatujemy. Żebyś mi się gdzieś nie zawieruszył — komenderował Francisco, jakby Canaima była ruchliwym miastem.
Tymczasem okazało się, że Canaima to nic innego jak komfortowy ośrodek turystyczny, składający się z trzydziestu, może czterdziestu bungalowów stylizowanych na indiańskie chaty. Wyglądały jak biało pomalowane zbiorniki na naftę przykryte palmowym dachem, Dodatkowo widniał jeden wielki pawilon, w którym mieściły się bar, jadalnia, wielki hall i duży widokowy taras, skąd można było obejrzeć kawałek dżungli i długą kataraktę rzeki Carrao. Nie wiem, czy wody w rzece było trochę mało, czy wytworne fotele wydały mi się szokujące w środku dżung- li — w sumie Canaima nie spodobała mi się wcale i za żadne (nawet tak duże pieniądze) nie chciałbym tu spędzić paru dni.
Pijąc nasze drinki (z angosturą w środku) gwarzyliśmy chwilę z Francisco, a ściślej mówiąc to on przemawiał do mnie, sącząc informacyjny jad.
— Canaima leży, jak widzisz, nad Carrao, która o milę stąd łączy się z Caroni. Caraima po indiańsku znaczy „Bóg grzmotów”. To osiedle zostało pobudowane w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku przez Charlesa Banghama, pilota ratownika, i ma lotnicze połączenie z Caracas dwa razy dziennie. Ten pas, na którym lądowaliśmy, wycięto w dżungli na zlecenie „Avensa", naszej krajowej linii lotniczej. Jest to w sumie dobry punkt wypadowy do wycieczek po dżungli, zwłaszcza jako baza do wędrówek pod wodospad Angela, dwa razy wyższy niż Empire State Building w Nowym Jorku. Polecimy tam zaraz.
— Naprawdę Francisco!? — ucieszyłem się — jesteś wielkoduszny i wspaniały — wdzięczyłem się do niego.
— Żeby tylko pogoda była dobra w rejonie wodospadu, inaczej nie zobaczysz nic — krakał Francisco dopijając swojego drinka.
Po niespełna kwadransie byliśmy już w powietrzu.
Część Wenezueli, zwaną Gran Sabana, dzieli od reszty kraju pas gęstej, dziewiczej dżungli i pasma górskie. Tu z rzadka znaleźć można indiańską osadę lub katolicką misję. W tym regionie dominują niezwykłe krajobrazy tworzone głównie przez góry, przypominające stoły lub gigantyczne zamki z płaskimi dachami. Ta bardzo stara formacja skalna stanowiła w zamierzchłych czasach naszej planety jedną ogromną płytę, która w ciągu wielu epok geologicznych uległa zniszczeniu dzięki erozji, niestrudzonej działalności drążących ją wód i innych czynników. W ten sposób powstały skalne wyniosłości i głębokie kaniony przypominające w niektórych miejscach Wielki Kanion Kolorado. Podobnie też wyglądają skalne ściany złożone z równych, lecz różnorodnych kolorystycznie warstw. Niezwykłe góry stołowe sterczące wysoko z zielonego morza dżungli podzielone wstęgami rzek i strumieni tworzą niezapomniany krajobraz, trudny do znalezienia gdziekolwiek na świecie.
Patrzyłem w dół urzeczony tymi skalnymi zamkami,
ogromnymi płaszczyznami zdającymi się zapraszać wręcz do spacerów po nich, a może nawet do lądowania na tych pozornie gładkich szczytach.
— Indianie nazywają te mesety tepui, czyli dom bogów, a współczesna nauka przyswoiła sobie to określenie. Tutaj w rejonie Gran Sabana występuje tych pięknych formacji sporo. A teraz dobrze uważaj, bo zejdziemy poniżej tych płaskich, skalnych fortec. Dobrze wytrzeszczaj oczy, zwłaszcza gdy podlecimy bliżej skały po lewej stronie. Tam zobaczysz słynny Salto Angel.
Popatrzyłem na wysokościomierz, wskazywał prawie dwa tysiące metrów. Zaraz potem widok z prawej strony zasłoniła mi ściana skalna stercząca dobre pół kilometra nad nami.
— Uważaj — krzyczał Francisco lekko poprawiając kierunek lotu.
Na końcu głębokiej doliny waliła po ścianie stosunkowo cienka kremowa struga koktajlu mlecznego z pianą. Po wielokolorowym masywie spadała z góry struga wody, aby dotknąć głęboko w dole płynącej w dnie doliny rzeki. Salto Angel, najwyższy wodospad świata, o jego istnieniu dowiedzieli się ludzie dopiero w roku 1937. Wspaniały, urzekający fragment fotoplastikonu przyrody.
Francisco, który uważnie pilnował sterów, teraz dopiero, kiedy wyszliśmy po skręcie ponad tepui Auyan, skąd spada Wielki Angel, znowu stał się rozmowny.
— Chętnie tędy latam, nawet z takimi gringo jak ty. Ostatecznie to jedyny wodospad, który otrzymał imię pilota. Angel, Jimmy Angel, był wspaniałym pilotem ratownikiem, dzięki niemu ten wodospad zyskał sławę światową. To on wylądował swoim czteroosobowym Flamingo na szczycie Auyantepui dziewiątego października trzydziestego siódmego roku. On, jego żona i dwóch przyjaciół musieli opuścić płatowiec i przez jedenaście dni przedzierali się przez dżunglę do cywilizacji.
Jimmy Angel, dawny pilot doświadczalny, najemnik w wielu lokalnych konfliktach wojennych, członek lotniczego cyrku, człowiek o nader bogatym życiorysie — bardzo sobie cenił fakt, że jego nazwiskiem nazwano najwyższy wodospad świata. Dziś wiadomo jednak, że nie on był
jego odkrywcą. Zaszczyt ten należy się Ernesto Sanchez La Cruz, emerytowanemu oficerowi marynarki wenezuelskiej, który szukając złota w roku tysiąc dziewięćset dziesiątym zrobił mapę z oznaczeniem wodospadu Auyantepui, a następnie przekazał ją do firmy Casa Blohm w Ciudad Bolivar, gdzie pracował. Oczywiście efektowne przygody An- gela dały wodospadowi i jemu samemu światową sławę, zwłaszcza że samolot Jimmy’ego tkwił na szczycie mesety przez przeszło trzydzieści lat, stając się niemal pomnikiem narodowym. Dopiero w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym wenezuelskie lotnictwo wojskowe, przy użyciu helikopterów, zdjęło maszynę z Auyantepui i przekazało ją do muzeum lotnictwa w Maracay.
Angel, który latał samodzielnie od trzynastego roku życia, zmarł w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku. Zgodnie z ostatnią wolą rozrzucono jego prochy nad wodospadem, z którego tak był dumny. Ku jego czci w Canaima umieszczono również plakietę, pewnie ją przegapiłeś...
Lecieliśmy teraz powyżej płaszczyzny Auyan, liczącej ■ podobno ponad siedemset kilometrów kwadratowych.
Z tej wysokości widać wyraźnie pętlę rzeki Carrao, która rzuca się w przepaść, aby stworzyć ów sławny dziś w świe- cie 1005-metrowy wodospad.
— Wdrapywanie się stromym kanionem na płaskowyż Auyantepui należy dziś do zwykłych szlaków bogatych, ale sprawnych turystów, prowadzonych zwykle z Canaima przez zawodowych przewodników, już w Caracas możesz sobie zafundować taką dwutygodniową ekspedycję pod opieką jungle Rudy'ego, wystarczy wykręcić odpowiedni numer telefonu...
— O nie! My, Europejczycy, posługujemy się albo własną działalnością, albo korzystamy z usług tak wytrawnych pilotów jak ty, Francisco — skłamałem zręcznie
i powróciłem do kontemplacji Gran Sabana.
Ta niezwykła kraina urzeka swoją charakterystyczną odmiennością od innych regionów świata porośniętych tropikalnym lasem. Tutaj dywan utkany z gęstych drzew rozkłada się amfiteatralnie, usiłując jakby sięgnąć ku szczytom wzgórz wyrastającym z puszczy. Strome ściany,
tkwiące jak stoły czy stołki gigantów nie tknięte niemal ludzką stopą, budzą wiele refleksji nad naszą planetą, zwłaszcza kiedy pomyśli się o owych nadzwyczajnych formach flory i fauny na poszczególnych tepui. Ileż jeszcze niespodzianek, tak jak te z płaskowyżu Neblina, kryją niezliczone tepui Gran Sabana. O jakich jeszcze rewelacjach przyrodniczych usłyszymy, kiedy te niezwykłe, jedyne w swoim rodzaju wyspy śródlądowe zostaną zbadane?!
Moja piękna lotnicza eskapada dobiegała końca. Była to jedna z najpiękniejszych wycieczek, jaką odbyłem w życiu, a Francisco Taro okazał się jednym z najlepszych pilotów, z jakimi miałem szczęście latać. Ponadto nawet pobieżne zapoznanie się z krainą tepui stanowi przeżycie. To niezwykłe laboratorium przyrody, te probówki życia na ziemi, o których nie wiadomo jeszcze, co kryją w wyniku trwających od milionów lat procesów, zapadają głęboko w pamięć.
— My, Europejczycy, odkrywaliśmy zawsze świat na własny rachunek, a tutaj w Wenezueli mamy szansę nie być gorsi — dumnie oświadczył Francisco nad środkiem zalewu Guri. — Tu właśnie nadchodzący dwudziesty pierwszy wiek dzięki wodom Caroni łączy się z dawnymi epokami geologicznymi.
Zaiste Wenezuela jest przeciekawym krajem.
Kilkanaście dni pobytu w krainie, gdzie „sieje się naftę", okazały się nad wyraz urozmaicone. Nie przypuszczałem, że w stanie Bolivar, o którym przecież, nie oszukujmy się, mało kto w Europie coś wie, można spotkać tylu ciekawych ludzi i tyle interesujących rzeczy. Najwidoczniej konkwistadorzy i sir Walter Raleigh mieli dobre przeczucia. Tym bardziej że nawet złota i szlachetnych kamieni nie brakuje w tym przedziwnym kawałku Wenezueli. W dniu wyjazdu z Ciudad Guayana czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Otóż stąd do Eldorado, jak przeczytałem w rozkładzie autobusów, są zaledwie dwadzieścia dwa kilometry I dojechać tam można codziennie.
W dniu odlotu do Caracas, tym razem zwykłym rejsowym samolotem lądującym w Maiquetia, pożegnaliśmy
Iz Lechem czule naszych nowych, acz licznych przyjaciół w Ciudad Guayana, a następnie, już po odprawie, odczekaliśmy przeszło pół godziny w rozgrzanym pudle samolotu stojącym na pasie startowym. Sprawa okazała się prosta. Było tuż po zachodzie słońca, a nasza maszyna, zgodnie z przepisami, musiała odczekać, aż temperatura przy powierzchni pasa startowego spadnie do 35 stopni Celsjusza. Niełatwo wyrwać się z objęć Eldorado.
Na Maiquetia rozstaję się ze swoim druhem Lechem Adamowiczem. Ja, z parodniowym przystankiem na Gwadelupie, lecę do Polski, on — zapalony, jak się rzekło, wędkarz — rusza daleko na Morze Karaibskie na łowy marlinów. Będzie w domu później niż ja.