Janusz Tazbir
Czy Warszawa musiała zostać stolicą?
W poezji doby oświecenia często się wspomina o stołecznych zamtuzach,
niezmiernie rzadko natomiast o pomnikach, które staną się potem symbolami
narodowych tradycji. Jan III Sobieski, którego postać na koniu depczącym
dwóch nagich i bezbronnych Turków wzniesiono z inicjatywy Stanisława
Augusta Poniatowskiego, doczekał się tylko złośliwych epigramatów,
wymierzonych przeciwko monarszemu fundatorowi.
Nie bardzo zdajemy sobie sprawę z tego, jak dalece okres zaborów zmienił
optykę naszego spojrzenia na wcześniejsze dzieje Polski. Wówczas to na plan
pierwszy wysunął się swoisty kult osób i wydarzeń, na które przedtem nie
zwracano zbytniej uwagi. Wystarczy tu przypomnieć choćby wielką karierę
„kapłana i błazna”, jaka ma miejsce w XIX stuleciu. Niesłychaną popularność,
niewspółmierną do rozgłosu posiadanego za życia, zyskali wówczas Piotr
Skarga i – Stańczyk, których kreowano na proroków narodowej klęski, jaką
stanowiły rozbiory Rzeczypospolitej. Towarzyszył temu wzrost do rozmiaru
narodowych mitów pewnych faktów historycznych, którymi, gdyby nie utrata
niepodległości, zajmowaliby się niemal wyłącznie specjaliści. Mam tu przede
wszystkim na myśli teorię czyniącą Polskę przedmurzem chrześcijańskiej
Europy i zachodniej cywilizacji; gdyby nie potrzeba dowodzenia naszych praw
do powrotu na polityczną mapę Europy, antemurale stanowiłoby niemal
wyłącznie obiekt badań prowadzonych przez historyków piszących o wojnach
polsko-tureckich.
Co więcej, okres zaborów zmistyfikował w pewnym sensie narodową
przeszłość. Cała masa siedemnastowiecznych rękopisów, jakie dopiero wówczas
odkryto, legła u podłoża niesłychanej popularności polskiego baroku, od którego
tak ostro i zdecydowanie odcinało się nasze oświecenie. Zwłaszcza nieznane
współczesnym pamiętniki spowodowały powstanie gawędy szlacheckiej, typu
wypowiedzi artystycznej właściwej bodajże wyłącznie naszej kulturze
literackiej. Podobnie ma się sprawa z rolą kolumny Zygmunta III Wazy jako
symbolu uporczywych dążeń do odzyskania własnego państwa oraz z kultem
Warszawy, nie cieszącej się w okresie pierwszej niepodległości nadmierną
popularnością. Dość powszechne przekonanie każe mniemać, iż z jej roli i
znaczenia zawsze zdawano sobie sprawę. Dalecy też jesteśmy od myśli, że
jakieś inne miasto mogło stać się stolicą Rzeczpospolitej.
Rozważania na ten temat zacznijmy od przypomnienia, iż stołeczna rola
Warszawy na samym Mazowszu nie była wcale czymś z góry przesądzonym.
Dość późno zaczęła ona rywalizować z Płockiem, który już w XI wieku był
zaliczany do „głównych stolic” Królestwa. Nie było też wcale powiedziane, iż
region ten zostanie objęty procesem kształtowania się polskiej świadomości
etnicznej. Podobnie, zdaniem niektórych mediewistów, niewiele brakowało, aby
na Śląsku doby wczesnego średniowiecza wykształciła się odrębna narodowość,
niepolska i nieniemiecka, tak i badacze dziejów Mazowsza nie wykluczają
podobnej możliwości. Wskazują na odrębne traktowanie tej ziemi przez jej
dalszych sąsiadów: mieszkańców Prus Królewskich, Krzyżaków czy Litwę.
Mazowsze miało własną dynastię i było silnie przywiązane do swojej
odrębności.
Jeszcze u schyłku XVII wieku przy wyliczaniu mieszkańców Rzeczypospolitej
Mazurów wymieniano obok... Polaków. Wynikało to bezpośrednio z miejsca ich
zamieszkania w regionie, który ongiś stanowił oddzielne księstwo. Na tejże
samej zasadzie wszystkich mieszkańców Prus Królewskich nazywano
Prusakami, niezależnie od języka, jakim się posługiwali, a całą ludność
Wielkiego Księstwa, w tym również i czysto polską szlachtę, Litwinami.
Nastroje separatystyczne pogłębiał, a zarazem petryfikował pogardliwy stosunek
mieszkańców innych ziemi do Mazurów, którym dość powszechnie zarzucano
ciemnotę i ubóstwo, pozostające w ostrym kontraście z ich aspiracjami
politycznymi. Wszystko to skłoniło współautora ostatnio wydanej (1994 r.)
syntezy dziejów Mazowsza Henryka Samsonowicza do wniosku, iż jego
wcielenie do Polski oraz dopuszczenie tam do praw szlacheckich „licznej grupy
pośredniej między rycerstwem a chłopami doprowadziły do przecięcia linii
rozwojowej prowadzącej do wytworzenia się odrębnego narodu”.
Warto wszakże w tym miejscu przypomnieć, iż cytowany przed chwilą badacz
jest jednym z współautorów książki Co by było, gdyby... Historie alternatywne
(1998 r.) wydanej przez Janusza Osicę i Andrzeja Sowę, w której to pracy
czterej historycy (a wśród nich i niżej podpisany) zastanawiają się nad
możliwościami innego przebiegu dziejów Polski. Zwolennikom podobnego
„gdybania” przyszedł ostatnio z pomocą Alexander Demandt, autor książki
Historia niebyła. Co by było, gdyby... (polskie tłumaczenie ukazało się przed
rokiem), uprawiający podobne rozważania na gruncie historii powszechnej i to
od czasów antycznych poczynając. Wbrew opiniom znacznej części kapłanów
Clio, którzy uważają podobne dywagacje za bałamutną stratę czasu,
rozciągnijmy je na możliwości innych niż Warszawa stolic Rzeczypospolitej.
Jak się wydaje, pozostawienie stolicy w Gnieźnie (lub w innym z miast
wielkopolskich, na przykład w Poznaniu) w nieznacznym tylko stopniu
wpłynęłoby na późniejsze losy państwa. Co innego, gdyby została ona
przeniesiona do Wilna albo też, puśćmy w ślad za Antonim Mączakiem wodze
fantazji, do Gdańska, który u schyłku XVI wieku przeżywał apogeum swego
rozwoju. Dumne miasto traktowało siebie niemalże jako niezależną potencję, co
znalazło odbicie w korespondencji gdańskiej rady miejskiej z polską magnaterią.
Ceniąc sobie wysoce polskie zaplecze stanowiące niezbędny warunek rozwoju
ekonomicznego, Gdańsk często popadał w konflikt z królami polskimi. Nikomu
notabene nie przyszło do głowy posądzanie któregokolwiek z nich, iż pragnie w
sojuszu ze „stołecznym” Gdańskiem sięgnąć po władzę absolutną nad
Rzeczpospolitą. Wytworem szlacheckiej fantazji był stawiany później
Henrykowi Walezemu zarzut, że zamierzał przenieść stolicę z Krakowa do
największego portu Rzeczypospolitej. W ten sposób zresztą i ona znalazłaby się
nie tylko na peryferiach państwa, ale i w niepokojącej bliskości zagrożeń ze
strony sąsiadów, przede wszystkim Szwecji.
Inna sprawa, że zamianę Krakowa na Gdańsk przyjąłby bez wątpienia z
aplauzem Zygmunt III Waza, któremu bliżej byłoby stamtąd do ukochanej
Szwecji. Ale nie przystałaby na to zapewne szlachta i tak niechętnie patrząca na
gospodarczy rozkwit miast w Prusach Królewskich. Któż by zresztą chciał na
sejm jeździć aż do Gdańska; podobna podróż wypadałaby zbyt drogo nawet dla
sakiewki zamożnego ziemianina. W owej wydumanej (bo przecież nikt się nad
nią poważnie nie zastanawiał) konkurencji większe szanse miałoby Wilno. Tu
jednak okoniem stanęliby koroniarze obawiający się wzrostu znaczenia
mieszkańców Wielkiego Księstwa.
Wybór Warszawy na stałe miejsce rezydencjonalne królów polskich miał wiele
przyczyn, wśród których podwójny lojalizm jego mieszkańców wobec króla
(regalizm szlachty mazurskiej był powszechnie znany) i Kościoła (poparcie,
jakie ta prowincja okazała kontrreformacji) odegrał nie najpośledniejszą rolę.
Właśnie rezydencją, a nie stolicą państwa, jak zwykło się u nas pisać z okazji
niedawno (1996 r.) obchodzonej rocznicy czterechsetlecia stołeczności
Warszawy. W tym miejscu historyk może tylko zadeklarować swoją całkowitą
niemoc i bezsilność, pocieszając się fragmentem przedmowy Anatola France’a
do Wyspy pingwinów. W niej czytamy, iż czytelnik nie znosi oryginalnych idei
i nowych poglądów. Nie znosi też rewidowania dawniejszych ustaleń i w ogóle
nie lubi, „by go zadziwiać. W historii szuka on tylko starych bredni, które już
zna. Jeśli spróbujesz nauczać go, rozgniewasz go tylko i upokorzysz”.
Niepomni tych przestróg badacze usiłowali przed paroma laty daremnie
przypominać, iż stolicą Rzeczypospolitej aż do schyłku XVIII wieku pozostał
formalnie Kraków. Jeszcze Sejm Czteroletni, przyznając w roku 1789 ulgi temu
miastu, nazwie je „stolicą Królestwa Polskiego”. Jedynie niektórzy publicyści
zaczęli w okresie jego obrad nazywać tym właśnie mianem Warszawę, w której
się one toczyły. Żadnego aktu prawnego w tej sprawie nie wydano; dopiero
panujący w Księstwie Warszawskim Fryderyk August w edykcie z roku 1809
nakaże zwoływanie co dwa lata sejmów „w Warszawie, mieście stołecznym
księstwa naszego”. Za to zuchwałe sięganie po nienależny sobie tytuł historia
miała się mścić z właściwą sobie surowością. Stara przepowiednia głosiła, iż
każdy władca, który się koronuje w Warszawie zamiast w Krakowie, straci
koronę. Sprawdziło się to na losach Stanisława Leszczyńskiego oraz Stanisława
Poniatowskiego. Ale może ową „wróżbę”, podobnie jak wiele innych, ułożono
dopiero w XIX wieku?
Do historycznej obrony nie nadaje się również i sam rok 1596 jako rzekoma
data przeniesienia rezydencji monarszej z Krakowa do Warszawy. Srodze się
nią wzburzył austriacki historyk Walter Leitsch, który od wielu lat pracuje nad
obszerną monografią poświęconą dworowi pierwszego Wazy na naszym tronie.
Jego gruntowne studium, zatytułowane Wann und warum verlor Krakau die
Funktion einer koniglichen Residenzstadr? (Kiedy i dlaczego Kraków przestał
być królewskim miastem rezydencjalnym?), dorzuca garść nowych argumentów
do arsenału tych historyków, których irytują medale wybite z okazji czterystu lat
stołeczności Warszawy przez ojców tego grodu. I jakże szczodrze rozdawane!
Leitsch nie żałował czasu na sporządzenie bilansu dni, jakie Zygmunt III spędził
na przełomie XVI i XVII stulecia w Warszawie i Krakowie. Z jego obliczeń
wynika niedwuznacznie, iż przewaga jest po stronie tego drugiego. Co więcej, w
okresach dla państwa burzliwych (między innymi lata rokoszu
zebrzydowskiego) ze względów na bezpieczeństwo najbliższej rodziny król
trzymał ją na Wawelu. To prawda, pisze dalej Leitsch, iż część jego dworu
przeniosła się w roku 1596 do Warszawy, ale podobny fakt miał miejsce już
cztery lata wcześniej. Z częścią tego dworu wędrował on po kraju, często nie
zawadzając nawet o Warszawę. Jej mieszkańcy nie tylko się tym zbytnio nie
przejmowali, ale nawet byli wręcz zadowoleni. Zwoływane tu sejmy przynosiły
bowiem mieszczanom więcej kłopotu aniżeli pożytków.
Masowy zjazd szlachty powodował przymusowe zajmowanie kamienic pod
kwaterunek; przyzwyczajeni do wygodnych i obszernych rezydencji lokatorzy
nieraz rujnowali domostwa gospodarzy, przebijając mur i łącząc ze sobą
sąsiednie kamienice. Cudzoziemscy podróżnicy ostrzegali przed służbą posłów i
senatorów, ciągnącą za swoimi panami. Dopuszcza się ona nie tylko kradzieży,
ale i rozbojów, „tak, że jeśli kto chce zostać przy worku (sakiewce), sukni i
koszuli, wieczorem nie powinien wychodzić” (skąd my to znamy?).
Niesłychanie aktualnie brzmią też narzekania na powszechne hałasy. U schyłku
XVI stulecia Stanisław Grochowski skarżył się na nie płaczliwie:
Pełno strzelby po bruku, pełno kołatania,
Tak, iż niejedna głowa boleje bez spania;
Drugich już nic nie boli, bo to idzie za tem,
Kto na łotra napadnie, żegnać mu się z światem.
Ale i szlachta raczej niechętnie jeździła do Warszawy, przenosząc na nią swą
niechęć do wielkich miast. Juliusz Krzyżanowski, wygłaszając w okresie
stalinizmu referat na temat polskiej „literatury burżuazyjnej” (taki termin
wówczas obowiązywał), miał ponoć otworzyć w tym miejscu nawias, aby dodać
z westchnieniem: „Pożal się, Boże, co to były za »wielkie miasta«”, skoro u
schyłku XVI stulecia, a więc w czasie, gdy stolice zachodnioeuropejskie liczyły
już po sto czy nawet dwieście tysięcy, ludność Warszawy zamykała się liczbą
dziesięciu do dwunastu tysięcy. Przewyższały ją Kraków i Lwów, nie mówiąc
już o Gdańsku.
Przez następnych dwieście lat rozrastała się właściwie tylko Warszawa,
wzbudzająca jednak ze względu na swe stołeczne funkcje ostre animozje wśród
szlachty. Tam bowiem znajdował się dwór królewski, w którym widziano
główną kuźnicę intryg wymierzonych przeciwko złotej wolności. Mieli je knuć
przede wszystkim cudzoziemcy, zwłaszcza radcy królewskich małżonek,
chętnie gromadzący się wokół monarchów.
Szlachcic czuł się w stolicy kimś stale zagrożonym, raził go ścisk i hałas, złe
powietrze i pospolici złodzieje czyhający tylko na jego sakiewkę, nieopatrznie
zawieszoną u pasa. Cytowany już Stanisław Grochowski twierdził wręcz, iż
człowiek czuje się pewniejszy w lasach pełnych dzikiego zwierza aniżeli w
Warszawie, „gdzie sądowe pałace, gdzie majestat, gdzie miejsce sejmowe”.
Jakże miał żywić sympatie dla warszawiaków przeciętny ziemianin, który
wyjeżdżał z tego grodu biedniejszy o dukaty, bogatszy o gorzkie doświadczenie,
a często gęsto i o „francę”, jakiej się był w Warszawie właśnie nabawił. Jej
stałych mieszkańców mieli stanowić hulacy, „dworscy szumiłbowie i
darmozjadzi, co się nadaremno włóczą, krzyczą, wrzeszczą, gardła płuczą” –
pisał w roku 1620 Józef Domaniewski. W połowie następnego stulecia Józef
Dulski nazwie wprawdzie Warszawę „sarmackich miast królową”, która całej
Rzeczypospolitej prawa przepisuje i polskich (czytaj: szlacheckich) wolności
broni, ale już kilkanaście wierszy dalej zaczyna narzekanie na ulice pełne
„śmieci, gnoju i błota”. Franciszek D. Kniaźnin określał je jako pełne dymu i
wrzawy. Franciszek Zabłocki nazywał stolicę szkołą rozpusty. „Tu cnota
przedajna, przyjaźń farbowana, potwarz wymowna” – grzmiał Adam
Naruszewicz. Wtórował im Franciszek Bohomolec porównujący Warszawę do
bezdennej przepaści na pieniądze.
W poezji doby oświecenia często się wspomina o stołecznych zamtuzach,
niezmiernie rzadko natomiast o pomnikach, które staną się potem symbolami
narodowych tradycji. Jan III Sobieski, którego postać na koniu depczącym
dwóch nagich i bezbronnych Turków wzniesiono z inicjatywy Stanisława
Augusta Poniatowskiego, doczekał się tylko złośliwych epigramatów,
wymierzonych przeciwko monarszemu fundatorowi. Kolumna Zygmunta także
nie budziła początkowo zbytnich zachwytów, a tym bardziej zainteresowania.
Brak dowodów na to, iż w XVI-XVIII stuleciu warszawiak wynosił się ponad
mieszkańca Poznania, Wilna, Lwowa czy Gdańska. Sytuacja zmieniła się
gruntownie w dobie zaborów, kiedy to stolica nie istniejącego państwa stała się
miejscem narodowych manifestacji oraz jednego z powstań. Błyskawicznemu
wręcz awansowi Warszawy w świadomości historycznej Polaków towarzyszyła
rehabilitacja tak przedtem wyśmiewanego Mazowsza. Wystarczy zestawić to, co
przedtem wypisywano o jego mieszkańcach, z poezją Teofila Lenartowicza i
Wincentego Pola. Ten drugi w wierszu „Mazur” pisał:
Piękna nasza Polska cała,
Piękna, żyzna i niemała. (...)
Lecz najmilsze i najzdrowsze
Przecież człeku jest Mazowsze.
Wiązała się z tym charakterystyczna dla całej gawędy szlacheckiej pochwała
patriotyzmu drobnej szlachty stanowiącej znaczną część jego mieszkańców. W
warstwie tak ostro krytykowanej przez szermierzy oświecenia ujrzano
najgorliwszych obrońców polskości, zawsze gotowych z szablą w ręku stanąć na
szańcach walki o niepodległość.
Zachwytów dla Warszawy nie podzielano na szczytach naszej literatury.
Najzimniej i najbardziej krytycznie wyrażał się o niej Mickiewicz, który znał
stolicę wyłącznie z tak nieprzychylnych mu recenzji warszawskich klasyków, bo
przecież nigdy nie był w jej murach. Henryk Nakwaski, który spotykał się z
wieszczem na emigracji, zauważył u niego wyraźnie „uprzedzenie litewskie
przeciw Koronie, Mazowszu”. Już przed rokiem 1830 Mickiewicz wyrażał się
niechętnie o tamtejszych salonach literackich. Swoistym odwetem za krytykę,
jakiej doznał z ich strony, było zestawienie wstrząsającego opisu młodzieży
wileńskiej z wypowiedziami warszawskich zwolenników ugody z caratem,
opisanymi tak zjadliwie w Dziadach. Jedyny większy utwór Mickiewicza, w
którym występuje bohaterska i walcząca Warszawa, to „Reduta Ordona”.
Trudno oprzeć się wrażeniu, iż na stosunku części naszych pisarzy do Warszawy
zaważyła wspomniana już sarmacka niechęć do wielkich miast. W ślad za
piśmiennictwem staropolskim także i literatura XIX stulecia pozostawała wierna
poglądowi, iż wraz z innymi miastami (a może nawet na ich czele) Warszawa
stanowi swoistą „aglomerację zła” i rozsadnik moralnej degeneracji. Bolesław
Prus ze swoją Lalką reprezentuje pod tym względem całkowity wyjątek. Od
Kraszewskiego bowiem poczynając, a na Rodziewiczównie kończąc, Warszawa
bywa, co tu ukrywać, przedstawiana jako miejsce pełne pokus, wrogo
usposobione wobec „wartości chrześcijańskich”, że posłużymy się dzisiejszą
frazeologią.
Czesław Miłosz pisze, że w parze przeciwieństw dobro – zło „wieś reprezentuje
dobro, miasto zło. Tym miastem jest u Rodziewiczówny Warszawa (...) inne
ukazują się tylko epizodycznie”. W ostatnio przez Miłosza wydanej antologii
Wyprawa w dwudziestolecia znajdujemy podobną charakterystykę: „Warszawa
XIX wieku utrwaliła się w wielu utworach literackich jako miasto zbytku,
skrajnej nędzy, prostytucji i złodziejstwa”. Miłosz przypomina także, iż
wydawała wysoce w świecie kryminalnym cenionych fachowców w postaci
kasiarzy i złodziei.
Ulubionym motywem tych powieści Józefa Kraszewskiego, których akcja
rozgrywa się w XVI-XVIII stuleciu, są losy biednego szlachcica szukającego
fortuny oraz kariery na „wielkim świecie”. Ten ostatni jest reprezentowany
zazwyczaj przez dwór królewski, a więc Warszawę, pod każdym względem
różniącą się od biednej, ale za to skromnej, bogobojnej i cnotliwej prowincji.
Bohater utworów autora Starej baśni, doznawszy w stolicy wielu niemiłych
przygód, wraca zazwyczaj na ową prowincję, aby znaleźć tam skromne, ale za
to pozostające w zgodzie z Dekalogiem szczęście, u boku wiernie go kochającej
cnotliwej panienki. Jeśli tego nie uczyni i pozostanie na warszawskim bruku, to
jest rzeczą jasną, iż dalsze jego losy potoczą się zgoła niewesoło. Warszawa
przedstawiała w oczach Kraszewskiego istny „Nowy Babilon”, siedlisko
oszukańczego handlu i rozpusty, kojarzące się „jednoznacznie z kamiennym
światem, rodzajem piekła na ziemi, miejscem, w którym szerzą się ateizm i
zbrodnia” (Wincenty Okoń). Na tym ponurym tle tym bardziej wyróżniały się
enklawy światła, uświęcone tradycją wielu wieków, przede wszystkim Stare
Miasto, zasiedlone przez ludzi prawych i uczciwych. W obrębie tego rezerwatu
tradycji i polskości lokowano też plac Zamkowy (wraz z górującą nad nim
kolumną Zygmunta), na którym odbywały się manifestacje patriotyczne.
Ujemne opinie o warszawiakach znalazły swoje odbicie w przysłowiach
odzwierciedlających nie tyle „mądrość ludową”, co najbardziej potoczne sądy.
Już w dawnej Polsce mawiano: „Będzieszli z Litwy albo z Kijowa, gdy masz co
w mieszku, to Warszawa schowa”. W XIX wieku doszły do tego powiedzenia w
rodzaju „Kto nie umie kraść i oszukiwać, nie ma się po co w Warszawie
znajdywać”. „Bezpieczniej w nocy na wsi niż w dzień w Warszawie” oraz
„Warszawiak w pracy, a wilk u pługa – jednaka z obu posługa”.
Jak się wydaje, podobne opinie powstawały w najmniejszym chyba stopniu za
sprawą rzeczywistych wad mieszkańców mazowieckiej stolicy, choć istnienia
ich nie sposób zanegować. Warto by je też w przyszłości zestawić z francuskim
stosunkiem do mieszkańców Paryża czy angielskimi opiniami o londyńczykach.
W konkretnym polskim przypadku na charakterystykę warszawiaków
niewątpliwie kładły się cieniem nader pejoratywne, zwłaszcza w XVI-XVII
wieku, sądy o Mazurach, z których się w znacznym stopniu rekrutowali. Spore
znaczenie miał także negatywny stosunek do samej instytucji państwa,
cechujący kulturę szlachecką. W Polsce międzywojennej niechęć wobec
Warszawy zanikała chyba w miarę zacierania się różnic między zaborami oraz
postępującej integracji państwa.
Państwowemu Zakładowi Wydawnictw Lekarskich zawdzięczamy bardzo
zabawny zbiór anegdot o medykach. Podobne poczucie humoru wykazali także
prawnicy, a ostatnio księża, wydając w jednej z oficyn dość dobrotliwy zresztą
zbiór anegdot o klerze duchownym (zakonnikach) i świeckim. Z uporem
godnym maniaka na kolejnych sesjach poświęconych dziejom naszej stolicy
proponuję, aby wśród wielu tomów, jakie na jej temat wydano, choćby jeden
został poświęcony ujemnym opiniom o Warszawie i jej mieszkańcach. A
zebrałoby się ich niemało! Z jak wielkim dyzgustem wyrażał się Stanisław Lem
(Życie wśród wielu, 1968) o warszawskich lokalach gastronomicznych i
arogancji nadmiernie spoufalonych kelnerów!
Pod rokiem 1938 wybitny matematyk Hugo Steinhaus notuje: „Warszawa
zrobiła na mnie wtedy jak najgorsze wrażenie. Wydała mi się zbiorowiskiem
aferzystów łapowników, gangsterów i szpiegów (...) wszędzie ten sam
ordynarny ekshibicjonizm bogactwa, wszędzie brutalna zasada »ja płacę, ja
wymagam« a obok chamskiego antysemityzmu tyrania bogatych Żydów”.
Materiału do antywarszawskiej antologii znalazło by się aż nadto. W Polsce
Ludowej na przeszkodzie do jej wydania stała również i cenzura, niechętnie
traktująca wszelką krytykę roli, którą Warszawa odgrywała w systemie
centralizowanego państwa. Jej kult dający się do pewnego stopnia porównać z
tym, jaki otaczał Moskwę w byłej ZSRR, wykluczał a limine zbiorczą
publikację samych tylko ujemnych opinii.
Zbigniew Jarosiński w eseju „Socrealizm dla dzieci” („Teksty Drugie” 6/1998)
w oparciu o wnikliwą analizę roczników „Płomyczka” z okresu stalinizmu
zauważa, iż między innymi propagował on szczególny kult Warszawy. Była ona
dobitnym przykładem dźwigania się kraju z ruin dzięki pomocy
socjalistycznego państwa (słynne hasło „Cały naród buduje swoją stolicę”), ale
przede wszystkim miejscem, gdzie znajdował się rząd i parlament, przede
wszystkim zaś kierownictwo partii, z której płyną rozkazy. „Kult Warszawy –
pisze Jarosiński – wyrażał afirmację świata zhierarchizowanego, wpatrzonego
czujnie w oczekiwania i potrzeby centrali”.
Zażenowanym milczeniem pokrywano fakt, iż na skutek takiej właśnie polityki
stolica ogałaca teren (nazywany po cichu prowincją) z najbardziej wybitnych i
uzdolnionych jednostek. Dotyczyło to zarówno sfer dziennikarskich czy
pisarskich, jak i środowisk artystycznych. Dopiero w roku 1990, a więc w
czasach kiedy ulica Mysia zaczynała przechodzić do legendy, mógł się ukazać
szkic Emila Orzechowskiego Warszawski elektroluks teatralny (w zbiorowym
tomie Warszawa teatralna, pod redakcją L. Kuchtówny). Zdaniem autora
Warszawa od dawna pełni taką właśnie rolę („przyciąga, wchłania, wysysa
prowincję”), czyniąc to z wyraźną szkodą dla narodowej sceny. Już Kajetan
Koźmian pisał, iż między nią a prowincją nigdy nie zaistniała „zgodowdzięczna
całość”. Zdaniem Orzechowskiego od ponad stu lat Warszawa nie jest miastem
teatralnie samowystarczalnym. Swój sceniczny byt musiała oprzeć na imporcie z
prowincji. Sama zaś z siebie okazała się niezdolna „do inicjowania i
cierpliwego, a ryzykownego zawsze hołubienia zjawisk nadających nowy
impuls, nowy kierunek teatrowi narodowemu – w sensie teatrowi
wzorcowemu”. Są to niewątpliwie uwagi nacechowane pewną stronniczością, z
którymi jako laik nie jestem w stanie podjąć polemiki. Sądzę jednak, że i one
powinny wejść do postulowanej przeze mnie antologii. Dojrzała bowiem pora
po temu, aby warszawiacy, za przykładem lekarzy, prawników czy księży,
pośmiali się z samych siebie. Posłużyć temu może zebranie ich wizerunków
odbitych w lustrach pamięci kolejnych generacji rodaków, mieszkających na
prowincji (najmocniej przepraszam. Chciałem napisać: w terenie).