McKillip Patricia A Zapomniane Bestie z Eldu

PATRICIA A. McKILLIP




Zapomniane Bestie z Eldu

(Przełożył: Piotr W. Cholewa)


HERALDYCZNE BESTIE Z ELDU

Czarodziej Heald miał pewnego razu przelotną przygodę z kobietą z ludu. W wyniku tejże uro­dził się Myk, który jedno oko miał zielone, a drugie czarne. Gdy Myk dorósł, odezwało się w nim magiczne dziedzictwo. Na górze Eld, najwyższym szczycie w krainie Eldwold, Myk zaczął mocą czarno­księską kompletować kolekcję niezwykłych zwierząt. Kolekcję, którą uzupełniał syn Myka, Ogam. Ogam zaś spłodził z córką lorda Horsta z Hilt córkę, Sybel, pięk­ną i zdolną w arkanach magicznych. Zmarł, gdy Sy­bel miała lat szesnaście, zostawiając jej w dziedzictwie wielki biały dom, ogromną bibliotekę i kolekcję bestii zapomnianych, bestii, jakich oko ludzkie nie widzia­ło. I moc, dzięki której mogła nad bestiami panować. Wśród Zapomnianych Bestii z Eldu są więc: złoto­oki Łabędź Tirlith, Dzik Cyrin, znający odpowiedź na wszystkie zagadki - prócz jednej, zielonoskrzydły Smok Gyld, Lew Gules, znająca magię czarna Koci­ca Moriah, Pani Nocy. I słynny Sokół Ter, który po­mścił czarodzieja Aera, rozszarpując na strzępy sied­miu jego zabójców.

Bestie z Eldu, o czym wiedzieć nie zaszkodzi, to zwie­rzęta heraldyczne, wszystkie, co do jednego, stanowią występujące na tarczach herbowych tzw. mobilia herbo­we, figury zwykłe, figures ordinaires. Wszystkie mają swoją heraldyczną symbolikę. Lew, będący heraldycz­nym symbolem potęgi, wielkości, majestatu i nieustra­szonego męstwa, u McKillip nosi do tego imię Gules. Gules (wym. gjulz) to w heraldyce kolor czerwony, ko­lor ognia, sam w sobie będący symbolem oczyszczenia, dynamizmu życia, a także wojny, gniewu i nienawiści.

Symboliczne znaczenie pozostałych Bestii też wy­jaśnia heraldyka. Smok - to czujność, wierność, bojo­wość. Dzik - wolność, zuchwałość, ślepa siła, brutal­ność, walka do upadłego. Sokół symbolizuje szlachetną rycerskość, pogoń za upragnionym celem, duch trium­fujący nad materią. Kot to niezależność i indywidua­lizm, odwaga, przebiegłość. Łabędź to czystość i wzniosłość, wiedza i harmonia.

Wracamy jednak do fabuły książki. Oto pewnego dnia pod bramą domu Sybel na szczycie góry Eld pojawia się mężczyzna z dzieckiem. Magiczka w pierwszym odruchu rozkazuje Sokołowi Terowi zrzucić intruza do przepaści, powstrzymuje się jednak i zgadza go wysłu­chać. Przybysz okazuje się być krewniakiem Sybel, podobnie jak niesione przez niego niemowlę, chłopiec o imieniu Tamlorn. Dziecko, które trzeba ukryć, oca­lić, albowiem rodowa wendetta grozi mu śmiercią. Sy­bel początkowo wzbrania się, ale wreszcie bierze ma­łego krewniaka na wychowanie...

Szanowny a obeznany z kanonem fantasy Czytelnik domyśla się już zapewne dalszego ciągu.

Tamlorn, klasyczne dla licznych mitologii Dziecko Cudem Ocalone - jak Perseusz, Jazon, Edyp, Mojżesz - musi być dzieckiem niezwykłym, kimś, komu los gotuje niezwykłą przyszłość. Czytelnika nie zdziwi wiec, gdy dwunastoletni Tamlorn okazuje się księciem i na­stępcą tronu. Nie będzie dla Czytelnika zaskoczeniem, gdy o Tamlorna upomni się jego ojciec, Drede, król El­dwoldu. Nie zdziwi, że Sybel bronić się będzie przed oddaniem „jej małego Tama”, chłopca, którego poko­chała jak własnego syna. Nie zdziwi nawet i to, że król Drede zakocha się w Sybel...

Szanowny Czytelnik nie powinien się niepokoić - oprócz rzeczy dla fantasy klasycznych i dających się prze­widzieć, dość jest w „Zapomnianych Bestiach z Eldu” rzeczy zaskakujących. Będzie miłość zła i egoistyczna, będzie miłość dobra i prawdziwa. Będzie tajemniczy ptak Liralen. Będzie przyczajony w ciemnościach demon Blammor. Będzie zły czarownik. Będą Zapomniane Be­stie ratować Sybel z opresji. Słowem, będzie duże te­go, co czyni powieść Patricii McKillip wartą przeczy­tania klasyką gatunku.


* * *

Życiorys Patricii Ann McKillip dość dokładnie przed­stawiłem w przedmowie do „Mistrza Zagadek z Hed”, pierwszego tomu trylogii „Mistrz Zagadek”. Dla tych PT Czytelników, którzy - robiąc błąd - książki owej nie naby­li, powtórzę ni tylko skrótowo: pisarka urodziła się w Sa­lem w stanie Oregon jako córka oficera lotnictwa, całe dzieciństwo migrowała wraz z ojcem po bazach United States Air Force na całym świecie. Studiowała literatu­rę w college'u Notre Dame w Belmont i na uniwersy­tecie San Jose. Mieszka w Roxbury w stanie Nowy Jork.

Urodziła się, co nie jest bez znaczenia, w roku 1948, a był to rok dla fantastyki szczególnie korzystny, przy­szła bowiem wówczas na świat cała wataha późniejszych mistrzów i koryfeuszy gatunku, że wymienię tylko ta­kie nazwiska jak George R.R. Martin, Vonda N. McIn­tyre, Nancy Kress, David A. Gemmel, Terry Pratchett, Robert Holdstock, Nancy Springer, Lynn Abbey, Jo­an D. Vinge, Spider Robinson, Pamela Sargent, Dan Simmons, Brian Stableford, Robert Jordan i Rebecca Ore. W tym samym roku urodził się - co stwierdza nie bez dumy - piszący te słowa, niżej podpisany Andrzej Sapkowski.

Patricia debiutowała mając lat dwadzieścia sześć, w roku 1974, niewielczutką powieścią „The Throme of Erril of Sherill”, jednak prawdziwie błyskotliwym sukcesem była książka, którą właśnie trzymasz w rę­ku, Szanowny Czytelniku. Napisane również w 1974 „Zapomniane bestie z Eldu”. Książka, która w cuglach wygrała współzawodnictwo o World Fantasy Award 1975, została przez Davida Pringle'a ulokowana pośród stu najlepszych powieści fantasy wszech czasów i ab­solutnie zasłużyła na pozycję w kanonie gatunku.

Gdy książkę tę nabyłem, a było to w Kanadzie, w Montrealu, jakoś tak w latach osiemdziesiątych, wca­le o powyższych splendorach nie wiedziałem, a prze­czytałem „The Forgotten Beasts...” jednym, jak to mówią, tchem. I wcale nie dlatego, że mając wreszcie dostęp do obficie zaopatrzonych półek odrabiałem podówczas zaległości w fantasy i wszystko mi się podo­bało, tak jak głodnemu wszystko smakuje. Nie było tak.


* * *

W „Zapomnianych Bestiach z Eldu” wyczuwa się fa­scynację autorki twórczością piszących fantasy pań, na której Patricia McKillip musiała się wychować - An­dre Norton, C.L. Moore, Anne McCaffrey. Fascynując się „wielkimi”, wykazała jednak Patricia na tyle talen­tu i pisarskiej indywidualności, by umieć znaleźć swój własny sposób na fantasy. Pisząc łagodną, poetyczną i bardzo kobiecą fantasy, nie będąca przy tym - prze­słodzoną do obrzydzenia, a grzech przesładzania jest niestety powszechny wśród pań fantastek, zwłaszcza piszących tzw. young adult fantasy, obliczoną głów­nie na wielki i kochający fantasy elektorat nastolatek. David Pringle w swej „Modern Fantasy”, pisząc zre­sztą o „Zapomnianych bestiach...” w samych superla­tywach, znajduje dla książki określenie, z którym nig­dy i nigdzie się nie spotkałem: menarche fantasy. Menarche jest terminem medycznym, oznaczającym cezurę, jaką w życiu kobiety stanowi pierwsza men­struacja. Nic dodać, nic ująć. Panowie nie powinni się tu jednak płoszyć. Ja sam czytałem „Zapomniane be­stie...” mając pod czterdziestkę, uważam się za stupro­centowego mężczyznę, a książka niezwykle mi się podobała. I podoba do dziś.


* * *

Pisząc w roku 1998 przedmowę do „Mistrza Zaga­dek z Hed”, dorobek literacki Patricii McKillip zamkną­łem nominowaną do nagrody „Locusa” powieścią „A Song for the Basilisk”. Od tamtego czasu Patricia napisała następną fantasy, interesującą „The Tower at Stony Wood” - książkę na tyle interesującą, że mam nadzieję zachwalać ją Czytelnikowi w ramach niniej­szej serii.

Popełniła też Patricia od tamtego czasu dwa opowia­dania - oba warte, by je odnotować. Pierwsze to „A Gi­ft to Be Simple”, w słynnej już, poruszającej sprawy sztucznego kreowania życia antologii „Not of Woman Bom”, zredagowanej przez Constance Ash. Drugim opo­wiadaniem jest „Toad”, zamieszczone w „Silver Birch, Blood Moon”, kolejnej antologii „baśniowej” w cyklu powołanym do życia przez Ellen Datlow i Terri Windling.

Patricia Ann McKillip z całą pewnością nie powie­działa jeszcze ostatniego słowa.

I to jest bardzo dobra wiadomość.


Moim rodzicom

- z podziękowaniem


1

Mag Heald połączył się kiedyś z ubogą kobietą w królewskim mieście Mondor, a ona zrodziła mu syna, który miał jedno oko zielone, a jedno czarne. Heald, o oczach czarnych jak bagna Fyrbolgu, pojawił się w życiu tej kobiety i znik­nął jak wiatr, ale syn, Myk, pozostał w Mondorze, dopó­ki nie skończył piętnastu lat. Dobrze zbudowany i silny, trafił do terminu u kowala, a ludzie, którzy przybywa­li tam, aby naprawić swoje powozy lub podkuć konie, zwykle przeklinali jego powolność i posępność - do­póki nie poruszyło się w nim coś ociężałego jak bagien­ny potwór budzący się pod mułem. Odwracał wtedy gło­wę i spoglądał na nich czarnym okiem, a oni się odsuwali i milkli. Tliła się w nim odrobina magii, jak ogień się tli w wilgotnym dymiącym drewnie. Rzadko odzywał się do ludzi swym szorstkim głosem, ale kiedy dotykał konia, głodnego psa czy gołębia w klatce w dzień tar­gowy, ten ogień rozbłyskiwał w czarnym oku, a głos stawał się słodki jak rozmarzony szept rzeki Slinoon. Pewnego dnia Myk opuścił Mondor i ruszył na Eld. Była to najwyższa góra w Eldwoldzie, wyrastająca za Mondorem, rzucająca czarny cień na miasto przed zmierzchem, gdy zagubione we mgle słońce zsuwało się w dół. Znad granicy mgieł pasterze i młodzi chłop­cy na polowaniu spoglądali poza Mondor, ku równi­nie Terbrec na zachodzie, na ziemie władców Sirle, na północ ku polom Fallow, gdzie duch trzeciego króla Eldwoldu wciąż wspominał swą ostatnią bitwę i gdzie pod jego niespokojnymi, bezgłośnymi stopami nie ro­sło nic żywego. Tam, w gęstych mrocznych lasach El­du, wśród białej ciszy, Myk zaczął kolekcjonować cu­downe, legendarne zwierzęta.

Z dzikiej krainy jezior na północy Eldwoldu przy­wołał do siebie Czarnego Łabędzia z Tirlith, szeroko­skrzydłego, złotookiego ptaka, który na swym grzbie­cie uniósł trzecią córkę króla Merroca z kamiennej wieży, gdzie była więziona. Potem wysłał bezgłośną, potężną sieć swego wezwania w głębokie gęste lasy po drugiej stronie Eldu, skąd żaden człowiek jeszcze nie powrócił, i niczym łososia schwytał czerwonookiego, białokłego odyńca Cyrina, który jak harfiarz śpiewał ballady i znał odpowiedzi na wszystkie zagad­ki prócz jednej. Z mrocznego i cichego serca samej góry Myk sprowadził Gylda, zielonoskrzydłego smoka, od stuleci śniącego o zimnym płomieniu złota. Smok zbu­dził się z rozkosznego snu na dźwięk swego imienia w niemal zapomnianej pieśni, którą Myk posłał w ciem­ność. Mag wyłudził od Gylda garść starożytnych klej­notów i zbudował dom z białego gładkiego kamienia pośród wysokich sosen, i wielki ogród dla zwierząt oto­czony kręgiem kamiennych murów. Do tego domu sprowadził kiedyś dziewczynę z gór, znającą tylko kil­ka słów, lecz nie czującą lęku ani przed zwierzętami, ani przed ich strażnikiem. Pochodziła z biednej rodzi­ny, miała splątane włosy i silne ramiona. W domostwie Myka zobaczyła rzeczy, które inni poznali może raz w życiu, w wersie dawnego poematu lub w opowie­ści harfiarza.

Dziewczyna powiła Mykowi syna o dwojgu czarnych oczach, który potrafił stać nieruchomo jak martwe drze­wo, kiedy ojciec posyłał wołanie. Myk nauczył go czytać stare ballady i legendy w księgach, które zebrał; nauczył wołać zapomniane imię poprzez cały Eldwold i ku kra­inom poza nim; nauczył czekać w milczeniu, cierpliwie, przez tygodnie, miesiące i lata - na chwilę, kiedy to imię rozpali się w dziwnym, potężnym, zaskoczonym umy­śle zwierzęcia. Kiedy Myk opuścił swe ciało już na za­wsze, siedząc w milczeniu w świetle księżyca, jego syn, Ogam, przejął kolekcję.

Z południowych pustyń poza górą Eld Ogam przy­wabił lwa Gulesa, który swym futrem w kolorze królew­skiego skarbu wielu nieostrożnych skłonił do niechcianej przygody. Sprzed kominka wiedźmy z dala od Eldwol­du wykradł wielką czarną kocicę Moriah, której wie­dza o zaklęciach i tajemnych urokach była kiedyś legen­dą. Błękitnooki sokół Ter, który rozerwał na strzępy siedmiu morderców maga Aera, jak błyskawica runął z czystego nieba i usiadł Ogamowi na ramieniu. Po krót­kiej, wściekłej walce, gdy niebieskie oczy patrzyły pro­sto w czarne, ucisk szponów zelżał; sokół zdradził swo­je imię i poddał się mocy maga.

Z krzywym, kpiącym, odziedziczonym po Myku uśmiechem Ogam przywołał też do siebie najstarszą cór­kę księcia Horsta z Hiltu, gdy pewnego dnia przejeż­dżała zbyt blisko góry. Była kruchym, pięknym dziec­kiem, lękającym się ciszy i dziwnych, wspaniałych zwierząt, które przypominały rysunki na starych gobe­linach w domu jej ojca. Bała się też Ogarną, jego skry­wanej i nieugiętej mocy, jego nieprzeniknionych oczu. Powiła mu jedno dziecko i zmarła. Dzieckiem tym, co trudno wytłumaczyć, była dziewczynka. Gdy Ogam opanował swoje zdumienie, nazwał ją Sybel.

Wyrosła wysoka i silna pośród pustkowi; miała smu­kłą sylwetkę matki, włosy jak kość słoniowa i czar­ne, nieulękłe oczy ojca. Opiekowała się zwierzętami, pilnowała ogrodu i wcześnie nauczyła się panować nad niespokojnymi bestiami wbrew ich woli, posyłać pra­dawne imię, w ciszy swego umysłu badać ukryte i za­pomniane miejsca. Ogam, dumny z córki, zbudował jej pokój z wielką kryształową kopułą, cienką jak szkło, a twardą jak kamień; mogła tam siedzieć pod barwa­mi nocnego świata i przywoływać w spokoju. Zmarł, kiedy skończyła szesnaście lat; zostawił ją samą z pięk­nym białym domem, ogromną biblioteką ciężkich, oku­tych żelazem książek, stadem zwierząt, jakich nie oglą­da się nawet w snach, i mocą, by nad nimi panować.

Pewnej nocy, wkrótce potem, przeczytała w jednej z najstarszych ksiąg o wielkim białym ptaku ze skrzy­dłami, które sunęły jak śnieżne proporce rozwinięte na wietrze - ptaku, który za dawnych dni nosił na grzbie­cie jedyną królową Eldwoldu. Cicho wymówiła do sie­bie jego imię: Liralen. Siedząc na podłodze pod kopu­łą, z wciąż otwartą księgą na kolanach, posłała w rozległą noc Eldwoldu swe pierwsze wołanie, wezwanie ptaka, którego imienia nikt nie wymawiał od stuleci. Woła­nie przerwał krzyk kogoś, kto stanął przed zamkniętą bramą.

Dotknięciem myśli zbudziła lwa śpiącego w ogro­dzie i posłała do bramy, by swym złocistym okiem spoj­rzał ostrzegawczo na intruza. Ale wołanie nie cichło, naglące i niezrozumiałe. Westchnęła zniechęcona i wysłała sokołowi Terowi polecenie, by porwał przy­bysza i zrzucił go ze szczytu góry Eld. Po chwili krzy­ki ucichły nagle, lecz w ciszy rozległ się rozpaczliwy płacz dziecka. Zaskoczył ją; wstała wreszcie i przeszła boso przez marmurowy hol do ogrodu, gdzie zwierzę­ta w ciemności poruszały się niespokojnie. Dotarła do bramy z cienkich żelaznych prętów i złotych spojeń i wyjrzała na zewnątrz.

Zbrojny mężczyzna stał tam z dzieckiem na rękach i sokołem Terem na ramieniu. Milczał, stojąc nierucho­mo w uścisku Tera; dziecko w jego okrytych kolczu­gą ramionach płakało, nie zważając na nic. Sybel prze­sunęła wzrok od jego nieruchomej, skrytej w cieniu twarzy, i spojrzała w oczy sokoła.

Mówiłam ci, powiedziała w myślach, żebyś zrzucił go ze szczytu Eldu.

Błękitne nieprzeniknione oczy zwróciły się ku niej.

Jesteś młoda, odparł Ter, ale bez wątpienia potężna. Uczynię to, jeśli nakażesz mi po raz drugi. Ale najpierw muszę cię ostrzec: znam ludzi od niezliczonych lat; je­żeli zaczniesz ich zabijać, pewnego dnia, wiedzeni stra­chem, przyjdą tutaj, a będzie ich wielu. Zniszczą twój dom i wypuszczą zwierzęta. Tak po wielekroć powta­rzał nam mistrz Ogam.

Sybel przez chwilę tupała bosą stopą o ziemię. Spoj­rzała w twarz mężczyzny.

- Kim jesteś? - zapytała. - Dlaczego krzyczysz u mo­ich bram?

- Pani - odparł ostrożnie, gdyż twarde pióra Tera mu­snęły go po twarzy. - Czy jesteś córką Laran, córki Hor­sta, władcy Hiltu?

- Laran była moją matką - przyznała Sybel, niecier­pliwie Przestępując z nogi na nogę. - Kim jesteś?

- Jestem Coren z Sirle. Mój brat ma dziecko z two­ją ciotką, najmłodszą siostrą twojej matki. - Urwał, gwałtownie wciągając oddech przez zaciśnięte zęby.

Sybel skinęła ręką na sokoła.

Puść go, bo inaczej będę tu stała przez całą noc. Ale nie oddalaj się, na wypadek gdyby był szalony.

Sokół wzleciał i usiadł na niskim konarze drzewa, tuż nad głową przybysza. Mężczyzna na chwilę przy­mknął oczy; maleńkie krople krwi sączyły się jak łzy przez kolczugę. W świetle księżyca wydawał się mło­dy, a włosy miał barwy ognia. Sybel przyglądała mu się z ciekawością, gdyż metalowe ogniwa zbroi lśniły niby woda wśród nocy.

- Dlaczego tak się ubrałeś? - spytała. Wtedy otworzył oczy.

- Byłem na Terbrec. - Zerknął na ciemną sylwetkę ptaka nad sobą. - Skąd wzięłaś takiego sokoła? Prze­bił się przez żelazo, skórę i jedwab...

- Zabił siedmiu ludzi - wyjaśniła Sybel - którzy za­bili maga Aera, dla klejnotów na jego księgach mą­drości.

- Ter - szepnął mężczyzna, a ona w zdumieniu unio­sła brwi.

- Kim jesteś?

- Już mówiłem. Coren z Sirle.

- Ale to dla mnie nic nie znaczy. Co robisz z dziec­kiem przed moją bramą?

Coren z Sirle odpowiedział wolno i cierpliwie:

- Laran, twoja matka, miała siostrę Riannę. Two­ja ciotka trzy lata temu poślubiła króla Eldwoldu, mo­jego...

- Kto jest teraz królem? - spytała zaciekawiona. Młody człowiek zdziwił się.

- Drede. Drede jest królem Eldwoldu, od piętnastu lat.

- Aha. Mów dalej. Drede poślubił Riannę. To bar­dzo ciekawe, ale muszę przywołać Liralena.

- Proszę! - Spojrzał na sokoła i zniżył głos. - Pro­szę. Walczyłem od trzech dni, potem wuj rzucił mi dziec­ko w ramiona i kazał oddać czarodziejce z góry Eld. Zapytałem: A jeśli nie zechce go wziąć? Po co jej dziec­ko? Ale on spojrzał tylko na mnie i odparł: Nie wrócisz z tej góry z dzieckiem, nie pragniesz chyba śmierci sy­na swojego brata?

- A dlaczego chce oddać go mnie?

- Ponieważ to dziecko Rianny i Norrela, a oni obo­je nie żyją.

Sybel zamrugała. Czegoś nie mogła zrozumieć.

- Przecież mówiłeś, że Rianna poślubiła Drede'a. - Tak.

- Wiec dlaczego to dziecko jest synem Norrela? Nie rozumiem.

Głos Corena wzniósł się niebezpiecznie.

- Ponieważ Norrel i Rianna byli kochankami. A Dre­de zabił Norrela trzy dni temu na równinie Terbrec. Czy weźmiesz to dziecko, abym mógł wrócić i zabić Drede'a?

Sybel spojrzała na niego nieruchomym wzrokiem.

- Nie krzycz na mnie - powiedziała bardzo cicho.

Coren zaciskał i prostował palce w pancernych rę­kawicach. W świetle księżyca zrobił krok w jej stro­nę, a delikatne światło cieniami podkreśliło rysy jego twarzy, ujawniło linie zmęczenia pod oczami.

- Wybacz mi - szepnął. - Proszę. Spróbuj zrozumieć. Jechałem cały dzień i pół nocy. Mój brat i wielu krew­nych nie żyją. Władca Nicconu swymi siłami wsparł Drede'a, a Sirle nie mogło się oprzeć im obu. Rianna zmarła przy porodzie. Jeśli Drede znajdzie chłopca, za­bije go. Nie ma dla dziecka bezpiecznego miejsca w ca­łym Sirle. Nie ma dla niego bezpiecznej kryjówki na całym świecie... Tylko tutaj Drede nie będzie go szu­kał. Drede zabił Norrela, ale przysięgam, że nie dosta­nie tego dziecka. Proszę, zaopiekuj się nim. Jego mat­ka była z twojej rodziny.

Sybel przyjrzała się dziecku. Przestało płakać; wo­kół panowała cisza nocy. Dziecko machnęło maleń­ką ręką w powietrzu, próbowało odepchnąć koc, któ­rym było okryte. Sybel dotknęła jego bladej pulchnej twarzy, a dziecko zwróciło ku niej oczy migoczące jak gwiazdy.

- Moja matka umarła, wydając mnie na świat - po­wiedziała. - Jak ma na imię?

- Tamlorn.

- Tamlorn. Bardzo ładnie. Wolałabym, żeby to by­ła dziewczynka.

- Wtedy nie musiałbym jechać tak daleko, by go ukryć. Drede boi się, że kiedy dziecko dorośnie, za­żąda tronu i stanie do walki z jego dziedzicem. Sirle go poprze; moja rodzina próbowała zdobyć tron Eld­woldu, odkąd król Harth zginął na polu Fallow, a Tarn z Sirle nosił koronę przez dwanaście lat, nim znów ją stracił.

- Ale jeśli wszyscy wiedzą, że to nie jest dziecko Drede'a...

- Tylko Drede, Rianna i Norrel znali prawdę, a Rian­na i Norrel nie żyją. Królewscy bastardzi mogą być bar­dzo niebezpieczni.

- Nie wygląda groźnie. - Smukłymi bladymi palca­mi musnęła policzek chłopca. Uśmiech przemknął po jej twarzy. - Będzie mi pasował do kolekcji.

Coren mocniej objął dziecko.

- To syn Norrela, nie zwierzę. Sybel uniosła głowę.

- Czyż nie jest czymś mniej? Je, śpi, nie myśli, wy­maga opieki. Tylko... nie wiem, jak opiekować się dziec­kiem. Nie potrafi mi powiedzieć, czego potrzebuje.

Coren zamilkł na chwilę. Gdy znów się odezwał, usły­szała cień znużenia w jego głosie.

- Jesteś dziewczyną; powinnaś wiedzieć takie rzeczy.

- Dlaczego?

- Dlatego... Dlatego że sama kiedyś będziesz mieć dzieci i... i będziesz musiała się nimi opiekować.

- Nie opiekowała się mną żadna kobieta - odparła Sybel. - Ojciec karmił mnie kozim mlekiem i uczył czytać swoje księgi. Pewnie będę kiedyś miała dziec­ko, które nauczę, jak po mojej śmierci opiekować się zwierzętami.

Coren spojrzał na nią i rozchylił wargi.

- Gdyby nie chodziło o mojego wuja - powiedział cicho - raczej zabrałbym dziecko z powrotem do do­mu, niż zostawiał syna Norrela tutaj, z tobą, twoją nie­wiedzą i twoim sercem z lodu.

Twarz Sybel znieruchomiała niczym księżyc w pełni.

- To ty nic nie wiesz - szepnęła. - Mogłabym ka­zać Terowi rozerwać cię na siedem kawałków i zrzu­cić zakrwawioną głowę na równinę Terbrec, ale panu­ję nad sobą. Spójrz!

Otworzyła bramę palcami drżącymi z gniewu, który ogarnął ją niczym zimny wiatr od gór. Rzuciła bezgłoś­ne wołania do oszołomionych snem umysłów wokół siebie i zwierzęta przybyły niczym odpryski snu. Co­ren szedł u jej boku. Ramię w kolczudze ochraniało ple­cy malca, dłoń podpierała głowę, a szeroko otwarte oczy wpatrywały się w ruchomą, szeleszczącą ciemność.

Wielki odyniec dotarł do nich pierwszy - biały jak płomień w ciemności, z kłami jak marmur, o których marzyli łowcy. Z krtani Corena wydobył się niearty­kułowany dźwięk. Sybel oparła Cyrinowi dłoń na czo­le ponad małymi czerwonymi oczkami.

- Myślisz, że nie mogę się zająć dzieckiem? Prze­cież opiekuję się tymi zwierzętami. Są pradawne, po­tężne jak książęta, mądre, niespokojne i niebezpiecz­ne, ale daję im to, czego potrzebują. Dziecku też dam to, czego mu trzeba Lecz jeśli nie tego chcesz, to odejdź. Nie prosiłam, żebyś przybył tu z chłopcem; nie obcho­dzi mnie, czy z nim odejdziesz. Być może, nic nie wiem o twoim świecie, ale tutaj znalazłeś się w moim i tutaj ty jesteś głupcem.

Coren wpatrywał się w odyńca, z trudem znajdując słowa.

- Cyrin - szepnął. - Cyrin. Masz go... - Urwał zno­wu i przez chwilę oddychał głęboko. Potem przemówił powoli, jakby szukał w pamięci. - Rondar... władca Run­riru schwytał odyńca Cyrina, którego nie pojmał wcześ­niej żaden człowiek... nieuchwytnego Cyrina, Strażnika Zagadek i... zażądał albo jego życia, albo całej mądro­ści świata. I wtedy Cyrin przewrócił kamień u stóp Ron­dara, a Rondar powiedział, że taka mądrość nie ma dla niego wartości, i odjechał, wciąż poszukując...

- Skąd znasz tę historię? - spytała zdumiona Sybel. - Nie pochodzi z Eldwoldu.

- Znam ją. Znam. - Uniósł głowę i mocniej objął dziecko, gdy spłynął ku nim wielki kształt, bezgłośny jak cień nocy.

Przed nimi łagodnie wylądował łabędź z grzbie­tem szerokim jak u odyńca i oczami złotymi jak dwie gwiazdy.

- Łabędź z Tirlith... to on, tak, Sybel?

- Skąd znasz moje imię? - szepnęła.

- Znam.

Patrzył, jak dwa koty suną przez noc, nadchodząc z dwóch stron budynku. Nawet nie drgnął, choć Tam­lorn poruszył się w jego ramionach. Kocica Moriah podeszła, wsunęła czarną płaską głowę pod dłoń Sy­bel, a potem ułożyła się u jej stóp i ziewnęła, ukazu­jąc Corenowi zęby podobne do wyostrzonych, polero­wanych kamieni.

- Moriah, Pani Nocy, która zdradziła magowi Tako­wi zaklęcie otwierające wieżę bez drzwi, gdzie był wię­ziony... Nie znam... nie znam lwa.

Lew Gules o oczach z płynnego złota zatoczył krąg wokół kolan Corena, potem ułożył się przed nim, a mię­śnie poruszały się leniwie pod lśniącym futrem. Coren potrząsnął głową.

- Zaczekaj... Był taki lew z Południowych Pustyń, który żył na dworach wielkich władców, dzielił się mą­drością, żywił najlepszym mięsem, nosił ich obrożę i łań­cuchy z żelaza i złota, tylko dopóki miał na to ocho­tę... Gules.

- Skąd wiesz takie rzeczy?

Wielka głowa lwa zwróciła się w stronę Sybel. Gdzie go znalazłaś? - spytał zaciekawiony Gules. Przyniósł mi dziecko, odparła z roztargnieniem Sy­bel. Zna moje imię, ale nie wiem skąd. - Kiedyś umiał mówić - dodał Coren.

- Kiedyś wszystkie umiały. Tak długo żyły w dzi­czy, z dala od ludzi, że już zapomniały... wszystkie z wy­jątkiem Cyrina. Podobnie ludzie zapomnieli ich imio­na. Skąd ty...

Coren drgnął, a Sybel podniosła głowę. Rozwinię­te skrzydła przesłoniły księżyc i ocieniły ich twarze, potem spłynęły niżej, a każdy ruch zasysał jedno ude­rzenie serca wiatru. Tamlorn kopał niespokojnie w uś­cisku Corena i wyjęczał mu w ucho jakąś skargę. Smok opadł leniwie przed nimi, jaskrawym zielonym spoj­rzeniem mierząc Corena. Cień sięgał aż do ich stóp, a głos myśli gada brzmiał w głowie Sybel niczym stary i suchy pergamin.

Jest w górach jaskinia, gdzie nigdy nie znajdą jego kości.

Nie. Wezwałam cię, bo byłam rozgniewana, ale te­raz już nie jestem. Nie należy go krzywdzić.

To mężczyzna, uzbrojony.

Nie zrób mu nic złego.

Zwróciła się do Corena, który przyglądał się smo­kowi; zapomniany Tamlorn wiercił się i szarpał w je­go ramionach. Oczy Sybel błysnęły nagle w lekkim uśmiechu.

- Znasz go.

- Jego imię nie jest tak stare, by ludzie o nim zapo­mnieli. Był kiedyś książę Eldwoldu, wiozący przez ma­syw Eldu bogate dary dla władcy południa, aby kupić broń i ludzi. Nigdy nie znaleziono jego kości ani skar­bów... Ludzie jeszcze wciąż powtarzają opowieści o ogniu spadającym na Mondor z letniego nieba, o pło­nących plonach i rzece Silnoon wrzącej w korycie.

- Jest już stary i zmęczony - rzekła Sybel. - Te dni minęły. Znam jego imię; nie może się ode mnie uwol­nić, by znów robić podobne rzeczy.

Coren poprawił koc na Tamlornie. Mroczne cienie znużenia zniknęły z jego twarzy - na chwilę stała się zadziwiająco młoda. Spojrzał na Sybel.

- Są piękne. Tak, piękne. - Patrzył na nią przez chwi­lę i znów przemówił: - Muszę jechać. Do Mondoru dotarły już pewnie wieści o bitwie. Nie zniosę myśli, że moi bracia może nie żyją, a ja nic o tym nie wiem. Czy weźmiesz Tamlorna? Będzie bezpieczny z taką strażą. Czy będziesz go kochać? Tego... tego potrze­buje najbardziej.

Sybel bez słowa kiwnęła głową i niezgrabnie wzię­ła od niego dziecko. Malec z zaciekawieniem pociąg­nął ją za włosy.

- Ale skąd wiesz o tak wielu sprawach? Skąd znasz moje imię?

- Och, spytałem starą kobietę mieszkającą przy dro­dze kawałek stąd. Ona mi je zdradziła.

- Nie znam żadnych starych kobiet. Uśmiechnął się do swoich wspomnień.

- Tę powinnaś poznać. Myślę... myślę, że jeśli bę­dziesz potrzebowała pomocy przy Tamlornie, ona ci jej udzieli. - Urwał i spojrzał na chłopca. Dotknął mięk­kiego krągłego policzka i uśmiech zniknął z jego twa­rzy, nagle otępiałej z żalu. - Do widzenia. Dziękuję - szepnął i odwrócił się.

Sybel szła za nim do bramy.

- Do widzenia - rzuciła przez kraty, kiedy dosiadł konia. - Nic nie wiem o wojnach, ale wiem to i owo o żalu. A to, jak mi się zdaje, dawaliście sobie nawza­jem na Terbrec.

Spojrzał na nią z siodła.

- To prawda - przyznał. - Wiem.

Kiedy odwróciła się od bramy, spojrzała w małe, okrągłe oczka srebrzystego odyńca. Pochwyciła my­śli wokół siebie i z wysiłkiem objęła je swym spo­kojem.

Możecie już odejść. Przepraszam, że was zbudziłam, ale straciłam panowanie nad sobą.

Odyniec nie drgnął.

Nie możesz dawać miłości, zauważył, póki jej wpierw nie dostaniesz.

Niezbyt mi pomagasz, odparła z irytacją Sybel, a wiel­ki odyniec wydał z siebie ciche parskniecie, co było je­go śmiechem.

Ta stara kobieta przeszła kiedyś przez ogrodzenie; szukała ziół. Prychnąłem na nią, a ona prychnęła na mnie. Mogłaby ci pomóc. Co byś mi dała za całą mą­drość tego świata?

Nic, ponieważ jej nie chcę. Daj ją Corenowi. Powie­dział, że mam serce z lodu.

Cyrin prychnął znowu, łagodnie.

Istotnie, potrzebuje mądrości.

Też mu to powiedziałam.

Następnego ranka Sybel pobiegła górską ścieżką pro­wadzącą do miasta w dole. Wielkie stare sosny koły­sały się na wietrze, trzeszcząc i jęcząc o nadchodzącej zimie. Głaskane tu i tam promieniami słońca igły by­ły miękkie i zimne pod bosymi stopami. Niosła śpią­cego Tamlorna owiniętego białym wełnianym kocem. Był ciepły i ciężki w jej ramionach. Pachniał miło. Przy­glądała się jego długim jasnym rzęsom i rumianej bu­zi. Raz zatrzymała się, by musnąć policzkiem jego mięk­kie jasne włoski.

- Tamlorn - szepnęła. - Tamlorn. Mój Tam.

Wśród drzew dostrzegła niewielką chatkę; z komi­na unosił się dym. Bury kot spał na dachu, a czarny kruk przysiadł na parze rogów wiszących nad drzwia­mi. Dziobiące na podwórzu gołębie zatrzepotały wo­kół niej, kiedy podeszła do wejścia. Kruk spojrzał z uko­sa jednym okiem, wydał z siebie krzyk brzmiący jak pytanie: Kto? Nie zwróciła na niego uwagi i otworzy­ła drzwi. Potem stanęła nieruchomo; zaraz za progiem nie było podłogi, tylko mgła falująca niespokojnie u stóp. Sybel rozejrzała się zaskoczona i zobaczyła, że ściany domu spoglądają na nią, mają oczy i okrągłe ciemne usta. Drzwi wyślizgnęły się jej z ręki i zamknę­ły, a mgła zawirowała, wezbrała, okryła nawet sufit. Spoza tej mgły sfrunął kruk i raz jeszcze zapytał: Kto?

Tamlorn poskarżył się płaczliwie. Ucałowała go odru­chowo. Potem powiedziała, stojąc w tym dziwnym, czuj­nym domu:

- W czyim jestem sercu?

Mgła zniknęła, a obserwujące ją oczy stwardniały w sosnowe sęki. Chuda starucha w sukni koloru liści, z siwymi włosami zwiniętymi w tysiące zwichrzonych loczków wokół twarzy, wstała z fotela na biegunach i złożyła upierścienione ręce.

- Dziecko!

Odebrała od Sybel chłopca, wydając przy tym dźwięk niczym gruchające gołębie. Tamlorn przyglądał się jej przez chwilę, a potem nagle chwycił za długi nos. Cmok­nęła do niego, a on uśmiechnął się bezzębnie. Spojrzała na Sybel oczami szarymi jak żelazo i ostrzejszymi niż królewski miecz.

- To ty.

- Ja - odparła Sybel. - Potrzebuję rady, jeśli zechcesz mi jej udzielić.

- Mimo odyńca Cyrina i lwa Gulesa, którzy ci do­radzają, moje dziecko, przychodzisz jednak do mnie? Masz piękne włosy, takie długie i gładkie... Czy jakiś mężczyzna już ci to powiedział?

- Ani Cyrin, ani Gules nie potrafi niańczyć dziecka. Muszę małemu dać to, czego potrzebuje, a sam nie mo­że mi powiedzieć. Cyrin twierdzi, że możesz mi pomóc, ponieważ prychnęłaś na niego. Czasami mówi bez sen­su. Pomożesz mi?

- Cebule - powiedziała starucha. Sybel mrugnęła niepewnie.

- Stara kobieto, stałam w oku twego serca, kiedy na mnie patrzyłaś, a nikt, kto ma takie wewnętrzne oko, nie może być głupcem. Pomożesz mi?

- Oczywiście, dziecko. Wpuściłam cię przecież. Ce­bule... hodujesz je w ogrodzie. Próbowałam sobie przy­pomnieć. Pozwolisz mi czasem wziąć kilka cebul?

- Oczywiście.

- Lubię je dodać do gulaszu. Siadaj... tam, na tej skórze przy kominku. Dostałam ją od pewnego czło­wieka z miasta. Nienawidził swojej żony i chciał się jej pozbyć.

- Ludzie w mieście są dziwni. Nie rozumiem miło­ści i nienawiści, tylko istnienie i wiedzę. Ale teraz muszę się nauczyć kochać to dziecko. - Przerwała na moment i zmarszczyła lekko brwi barwy kości słoniowej. - My­ślę, że go kocham. Jest miękki, pasuje do moich ramion. Gdyby Coren z Sirle przyjechał po małego, ciężko by­łoby mi się z nim rozstać.

- A więc...

- A więc co?

- Więc to jest syn Drede'a. Słyszałam o nim od mo­ich ptaków.

- Coren twierdzi, że to syn Norrela. Wąskie wargi rozciągnęły się w uśmiechu.

- Nie wydaje mi się. Myślę, że jest synem króla Drede'a. W królewskim pałacu jest kruk, którego oczy ni­gdy się nie zamykają...

Sybel przyglądała się jej z rozchylonymi ustami. Ode­tchnęła ostrożnie i powoli.

- Nie znam się na takich sprawach. Ale teraz jest mój, ja będę go kochać. To dziwne. Mam swoje zwierzęta od szesnastu lat, a to dziecko dopiero jedną noc, lecz gdybym miała wybierać, nie wiem, czy nie wybrałabym tego maleństwa, tak bezradnego i głupiego. Może dla­tego że zwierzęta mogą odejść i od nikogo nic nie wy­magać, a Tam potrzebuje wszystkiego ode mnie.

Kobieta obserwowała ją, kołysząc się w fotelu. Pier­ścienie błyskały na jej palcach niczym ogniki.

- Jesteś dziwnym dzieckiem... Nieulękłym i potęż­nym, skoro trzymasz te wielkie, władcze bestie. Czy czasem nie czujesz się samotna?

- Samotna? Dlaczego? Z wieloma istotami mogę roz­mawiać. Ojciec nigdy dużo nie mówił. Od niego nau­czyłam się milczenia, milczenia umysłu, które jest jak czysta, nieruchoma woda, gdzie nic się nie ukryje. To pierwsza rzecz, jakiej mnie nauczył, bo jeśli nie potra­fisz milczeć, nie usłyszysz odpowiedzi na wołanie. Ostatniej nocy, kiedy przybył Coren, próbowałam przy­wołać Liralena.

- Liralen... - Twarz starej kobiety rozjaśniła się; wy­dała się rozmarzona i młoda mimo siwych loków. - Ze skrzydłami jak proporce koloru księżyca... Och, dziec­ko, kiedy wreszcie schwytasz Liralena, pozwól mi go zobaczyć.

- Pozwolę. Ale bardzo trudno go znaleźć, zwłaszcza kiedy przerywają mi ludzie z dziećmi. Ja się wycho­wałam na mleku, ale Tam chyba go nie lubi.

Starucha westchnęła.

- Chciałabym go sama karmić, ale lepsza będzie kro­wa, dopóki nie znajdę jakiejś miejscowej kobiety z gór na mamkę.

- Jest mój - przypomniała Sybel. - Nie chcę, żeby jakaś inna kobieta zaczęła go kochać.

- Oczywiście, dziecko, ale... Czy pozwolisz i mnie go pokochać? Tylko trochę? Tak wiele czasu minęło, odkąd miałam dzieci do kochania. Ukradnę komuś kro­wę i zostawię na jej miejscu klejnot.

- Mogę przywołać krowę.

- Nie, dziecko. Jeśli ktoś musi być złodziejem, niech to będę ja. Ty musisz myśleć o sobie. Co się stanie, gdy ludzie zaczną podejrzewać, że przywołujesz ich zwierzęta?

- Nie boję się ludzi. Są głupi.

- O tak, ale potrafią być bardzo potężni w swej mi­łości i nienawiści. Czy ojciec nadał ci jakieś imię?

- Jestem Sybel. Chyba nie musiałaś mnie o to pytać. Szare oczy uśmiechnęły się lekko.

- Oczywiście. Moje ptaki są wszędzie. Ale jest róż­nica między imieniem poznanym a imieniem zdradzo­nym przez właściciela Sama wiesz. Ja mam na imię Mael­ga. A imię dziecka? Czy dasz mi jego imię jako dar?

Sybel uśmiechnęła się.

- Tak. Chciałabym dać ci jego imię. To Tamlorn. - Spojrzała na malca, a włosy barwy kości słoniowej po­łaskotały go po pulchnej twarzyczce. - Tamlorn. Mój Tam - szepnęła i Tamlorn zaśmiał się głośno.

I tak Maelga ukradła krowę, ale w zamian podłożyła pierścień z klejnotem, a ludzie przez długie miesiące z nadzieją zostawiali otwarte wrota do obór. Tamlorn rósł silny, jasnowłosy i szarooki; śmiał się i krzyczał wśród nieruchomych białych hal, drażnił cierpliwe zwierzęta i je karmił. Mijały lata; stał się smukły i smagły; po­znawał górę z synami pasterzy, wspinał się wśród mgieł, przeszukiwał głębokie jaskinie, przynosił do domu ru­de lisy, ptaki i dziwne zioła dla Maelgi. Sybel nie prze­rywała swych poszukiwań Liralena; przywoływała go nocami, czasem znikała na całe dnie i wracała ze sta­rymi, zdobionymi w klejnoty księgami o żelaznych oku­ciach - księgami, które mogły przechowywać jego imię. Maelga kpiła z niej, że kradnie, ale Sybel odpowiada­ła z roztargnieniem:

- Od małych magików, którzy nie wiedzą, jak z nich korzystać. Muszę mieć Liralena. To moja obsesja.

- Pewnego dnia nie odróżnisz wielkiego maga od ma­łego magika - ostrzegła Maelga.

- I co? Ja też jestem wielka. Muszę mieć Liralena.

Pewnego wieczoru, dwanaście lat od dnia, kiedy Co­ren przyniósł jej Tamlorna, Sybel zeszła do głębokiej zimnej jaskini, którą Myk zbudował dla smoka Gyl­da. Jaskinia leżała za wstążką rzeki, a drzewa wokół niej rosły ogromne i nieruchome jak kolumny podpie­rające hale ciszy. Przeszła po trzech kamieniach do wo­dospadu i wsunęła się za kurtynę wody, która spływała jej po twarzy jak łzy. W jaskini było ciemno i wilgot­no niczym w sercu góry; zielone oczy Gylda błyszczały jak klejnoty. Wielkie zwinięte cielsko tworzyło cień na tle bardziej mrocznego cienia. Sybel stała przed nim jak smukły biały płomień w ciemności. Spojrzała w nie­ruchome oczy.

Tak?

Myśli powstały powolne i bezkształtne niby bąbel w umyśle smoka; bąbel pękł w suchym, pergaminowym szeleście jego głosu.

Minęło już tysiąc lat, odkąd zasnąłem na złocie, które odebrałem księciu Sirkelowi. Zasnąłem, patrząc w jego otwarte oczy, patrząc na jego krew spływającą powoli na monetę, potem drugą, i kolejną zbierającą się na szyj­ce pucharu. Szept ucichł. Zapadła cisza, aż kolejny bą­bel uformował się i pękł. Śnię o tym złocie, budzę się, żeby je zobaczyć, i nie ma go... Budzę się na zimnym kamieniu. Pozwól mi odlecieć i zebrać je znowu.

Sybel wstała bezgłośnie, jak kamień wyrastający z ka­mienia. Po chwili odpowiedziała:

Polecisz, a ludzie cię zauważą i ze zgrozą przypom­ną sobie twoje czyny. Przyjdą, aby zniszczyć mój dom, i zobaczą złoto płonące w słońcu, a wtedy nic już ich nie powstrzyma.

Nie, odparł Gyld. Polecę nocą i zbiorę je w tajemni­cy, a jeśli ktoś mnie zobaczy, w tajemnicy zabiję.

Wtedy przyjdą i zabiją nas oboje. A co będzie z Ta­mem? Nie.

Wielkie cielsko się poruszyło. Poczuła ciepłe tchnie­nie oddechu.

Byłem już stary i zapomniany, kiedy Mistrz zbudził mnie mym imieniem wśród pustych żył Eldu, wyrwał z marzeń pieśnią o moich czynach... Przyjemnie by­ło znowu być tematem pieśni... Przyjemnie jest sły­szeć swoje imię od ciebie, ale muszę odzyskać moje słodkie złoto...

Myśli odleciały, prędkie i zwinne jak wąż, zsunęły się w jaskinię świadomości, w ciemny labirynt umy­słu. Szybki jak woda wsiąkająca w ziemię, ukradko­wo jak człowiek grzebiący człowieka w blasku księ­życa, smok poniósł swoje imię w regiony zapomniane, gdzie był bezimienny nawet dla siebie. Ale była tam przed nim, czekała przed ostatnimi wrotami umysłu. Stała między fragmentami wspomnień, zabójstw, żądz, na wpół zjedzonych posiłków.

Jeśli chcesz tego tak mocno, wymyślę jakiś sposób. Nic nie rób, ale bądź cierpliwy. Pomyślę.

Oddech musnął ją raz jeszcze i myśli raz jeszcze wez­brały w ciemnej jaskini.

Zrób dla mnie to jedno. Będę cierpliwy.

Wyszła z groty, a krople wody błyszczały w jej wło­sach. Wciągnęła do płuc chłodne nocne powietrze. Po­myślała o smoku w locie - gładkim płomieniu w ru­chu, o głębokich, spokojnych jeziorach oczu Czarnego Łabędzia, o wspomnieniach rozbitego umysłu smoka, o połamanych głowniach jego żądz, stopionych z jej własnymi. Wtedy, w ciemności, usłyszała za sobą sze­lest. Wyczuła, że ktoś ją obserwuje.

- Maelga?

Ale żaden głos, żaden umysł jej nie odpowiedział. Czarne drzewa wyrastały wokół jak monolity i prze­słaniały gwiazdy. Szelest wtopił się w ciszę jak od­dech wiatru. Wróciła do domu ze zmarszczką między brwiami.

Kilka dni później odwiedziła Maelgę. Usiadła na skórze przy kominku i objęła kolana rękami, a staru­szka wpatrywała się w jej twarz, mieszając zupę.

- W lesie jest coś bez imienia.

- Boisz się tego? - spytała Maelga. Sybel spojrzała na nią zaskoczona.

- Oczywiście, że nie. Ale jak mogę to przywołać, sko­ro nie ma imienia? To dziwne. Nie przypominam so­bie, żebym gdzieś czytała o bezimiennej bestii. Co go­tujesz? Gdybym już nie była głodna, zgłodniałabym od samego zapachu.

- Grzyby - odparła Maelga. - Cebulę, szałwię, rze­pę, kapustę, pietruszkę, buraki i coś, co przyniósł mi Tam, a co nie ma nazwy.

- Pewnego dnia Tam otruje nas wszystkich - mruk­nęła Sybel.

Oparła lśniącą głowę o kamień i westchnęła. Maelga zerknęła na nią.

- Co to jest? Czy to ma nazwę? Sybel zadrżała.

- Nie wiem. Ostatnio jestem bardzo niespokojna, ale sama nie wiem, czego chcę. Czasami lecę z Terem w je­go myślach, kiedy poluje. Nie potrafi lecieć tak wyso­ko, jak bym chciała, ani tak prędko, chociaż ziemia ucie­ka pod nami, a on wznosi się wyżej niż szczyt Eldu... Jestem z nim, kiedy zabija. Dlatego tak bardzo pragnę Liralena. Mogłabym wsiąść na jego grzbiet i polecie­libyśmy daleko, daleko w zachodzące słońce, w świat gwiazd. Chcę... Chcę czegoś więcej niż mój ojciec, a na­wet mój dziadek, ale nie wiem, co to jest.

Maelga spróbowała zupy, na jej chudych palcach za­mrugały klejnoty.

- Pieprz - stwierdziła. - I tymianek. Ledwie wczo­raj przyszła do mnie młoda kobieta. Chciała zastawić pułapkę na mężczyznę o słodkim uśmiechu i gibkich ramionach. Była głupia. Nie dlatego że go pragnęła, ale dlatego że pragnęła czegoś więcej.

- Pomogłaś jej?

- Dałam jej szkatułkę słodkiego zapachu. A teraz przez resztę swego życia będzie nieszczęśliwa i zazdrosna.

Przyjrzała się opartej o kamienie Sybel z czarnymi oczami ukrytymi pod powiekami; westchnęła.

- Moje dziecko, czy mogę coś dla ciebie zrobić? Sybel otworzyła oczy i uśmiechnęła się lekko.

- Czy powinnam dodać do swojej kolekcji mężczy­znę? Mogłabym. Potrafię przywołać każdego, kogo ze­chcę. Ale nie ma takiego, którego bym chciała. Cza­sami zwierzęta robią się niespokojne, śnią o dniach ucieczek, przygód, o zdobywaniu mądrości, o dźwię­ku swych imion wymawianych z podziwem i lękiem. Te dni minęły. Niewielu pamięta ich imiona, ale one wciąż o tym śnią... A ja wspominam, jak się uczyłam, jak mój ojciec, a potem ty i Tam zwracaliście się do mnie moim imieniem... Myślę... Myślę, że na parę dni chciałabym podążyć tą górską ścieżką w dziwny, nie­zrozumiały świat.

- Więc idź, dziecko - zachęciła ją Maelga. - Idź.

- Może pójdę. Ale kto będzie doglądał zwierząt?

- Wynajmij jakiegoś magika.

- Dla Tera? Żaden magik go nie utrzyma. Ja umia­łam to zrobić już w wieku Tama. Szkoda, że Tam nie jest w połowie magiem. Ale jest tylko w połowie królem.

- Mam nadzieję, że nigdy mu tego nie powiedziałaś.

- Czy jestem głupia? Co by mu przyszło z tej wie­dzy? Takie marzenie uczyniłoby go nieszczęśliwym. W świecie na dole mogłoby go nawet zabić. Lepiej dla niego, kiedy bawi się z chłopcami pasterzy, poluje na lisy, a kiedy dorośnie, poślubi jakąś piękną dziewczy­nę z gór.

Westchnęła znowu. Zmarszczyła lekko białe brwi, a potem wyprostowała się nagle, zaskoczona, kiedy drzwi odskoczyły. Tam patrzył na nią w napięciu; pot błyszczał mu na czole, a jasne włosy lepiły się kosmy­kami do zarumienionej twarzy.

- Sybel... Smok... zranił człowieka... Chodź szybko... I umknął jak zając.

Sybel wybiegła za nim, stanęła przed chatą nierucho­mo jak drzewo i jednym szybkim błyskiem imienia smo­ka pochwyciła jego myśli.

Gyld.

Poczuła go - zwiniętego w ciemności w wilgotnej jaskini; w jego umyśle wirowały myśli o locie, o skar­bie, o bladej twarzy człowieka wpatrzonego z otwar­tymi ustami w lecącą bestię, a potem nagle ukrytej za wzniesionymi rękami. Mruknęła coś, zdziwiona.

- O co chodzi? - spytała Maelga, niespokojnie skła­dając ręce.

Sybel odzyskała swoje myśli.

- Gyld poleciał, by odzyskać złoto, zobaczył go ja­kiś człowiek i Gyld go zaatakował.

- Och, nie. Kochanie... - Maelga wbiła w twarz Sy­bel swe czujne spojrzenie. - Znasz go.

- Znam - odparła powoli Sybel i niepokój błysnął w jej oczach. - To Coren z Sirle.


2

Sybel i Tam przenieśli Corena do domu z białe­go kamienia, a Maelga podążała za nimi, niespo­kojnie szarpiąc długimi palcami splątane loki. Wokół zwierzęta przesuwały się, pomrukiwały, patrzy­ły... Tam paplał bez tchu, podtrzymując ciężkie ramio­na Corena.

- Schodziłem z domu Nyla, pędziliśmy owce do za­grody, a one tłoczyły się przy płocie i patrzyły w górę przerażone. Nie wiedzieliśmy czemu, dopóki nie ujrze­liśmy Gylda; był jak wielki ognisty liść, zielony pło­mień ze złotem i klejnotami w szponach. Pobiegłem do domu, ale ciebie nie było, więc pędziłem już do domu Maelgi, kiedy zobaczyłem, że ktoś przygląda się Gyl­dowi, patrzy na niego. Gyld zatoczył krąg i runął w dół. Ten człowiek rzucił się na ziemię, a Gyld przejechał mu po plecach pazurami. Myślę, że Nyl widział Gyl­da... Gdzie go położymy?

- Nie wiem - odparła Sybel. - Przykro mi, że jest ranny, ale nie powinien tu przyjeżdżać. To częściowo moja wina, bo mogłam Gyldowi pozwolić zebrać swo­je złoto. Połóżmy go na stole, żeby Maelga mogła obej­rzeć mu plecy. Przynieś poduszkę.

Z gładkiego polerowanego blatu zrzuciła swoje haf­ty i tam ułożyli Corena. Otworzył oczy, gdy Tam wsu­wał mu poduszkę pod głowę. Plecy, okryte skórzaną kamizelą, miał poszarpane i poznaczone śladami szpo­nów; płomienne włosy pokrywały strumyczki krwi. Tam przyglądał mu się, marszcząc brwi na smagłej twarzy.

- Będzie żył? - szepnął.

- Nie wiem - powiedziała Sybel.

Coren odnalazł wzrokiem jej twarz i zobaczyła w je­go oczach jaskrawy błękit, taki sam jak w oczach Tera. Uśmiechnął się do niej lekko. Szepnął coś, a Tam się zarumienił.

- Co on powiedział?

Tam milczał przez chwilę, zaciskając usta.

- Że jesteś okrutna, bo wypuściłaś na niego smoka - wyjaśnił w końcu. Przecież to nieprawda. Nie ma pra­wa tak mówić.

- Cóż, może ma - stwierdziła z namysłem Sybel. - W końcu, kiedy przybył tu pierwszy raz, wypuściłam na niego sokoła Tera.

- Był już tutaj? Kiedy?

Sybel delikatnie przesuwała rękami po plecach Co­rena, rozchylała porwane ubranie.

- Przyniósł tutaj ciebie, po śmierci twoich rodziców. I za to zawsze będę jego dłużniczką. Przynieś trochę wody i kłąb lnianej przędzy, a potem zostań i rób, co ci każe Maelga.

Maelga mruczała coś z tyłu, obracając pierścienie na palcach.

- Jagody czarnego bzu. Ogień, woda, tłuszcz i wino. - Wino?

- Moje nerwy nie są już takie jak kiedyś - wyjaśni­ła zakłopotana.

- Moje też nie - szepnął boleśnie Coren, leżąc bez­władnie pod rękami Sybel.

Razem opróżniły butelkę wina, obmywając i banda­żując rannego, przycinając mu włosy. Ułożyły Core­na w dawno nie używanym łożu Ogarną. Maelga, ze splątanymi lokami, opadła na fotel przy kominku. Sybel mrużyła czarne oczy, wpatrzona w zielone płomienie.

- Po co tu przyjechał? - spytała cicho. - Na pewno po Tama. Ale to ja wychowałam Tama, kocham go i nie oddam teraz ludziom, którzy chcą go wykorzystać w swych rozgrywkach, powodowani nienawiścią. Nie! Nie jest tak mądry, jak myślałam, skoro przybył, by mnie o to prosić. Jeśli choć jednym słowem wspo­mni Tamowi o wojnie albo tronie, ja... Nie, nie nakar­mię nim Gylda, ale coś zrobię.

Umilkła, a zielone płomienie tańczyły i migotały w głębinach jej oczu, długie włosy opadały niczym sre­brzysty, przetykany ogniem płaszcz. Maelga zasłoniła palcami oczy.

- Stara już jestem i zmęczona... - mruknęła. - Taki piękny, prawdziwe książątko wśród ludzi, z niebieski­mi oczami i czarnymi rzęsami dawnego władcy Sirle. Na ramionach miał bitewne blizny.

Sybel zadrżała.

- Nie pozwolę, żeby Tam został ranny w bitwie - szepnęła. Odwróciła się i spojrzała prosto w żywe, prze­nikliwe oczy Maelgi.

- Mógłby być cenną figurą w ich rozgrywkach. Je­śli bardzo im na nim zależy, nie zrezygnują tak łatwo.

- Wtedy będą mieli ze mną do czynienia. Poprowa­dzę własną grę na własnych zasadach. Może minąć wie­le lat, nim władca Sirle znów zobaczy swego syna.

- Stary władca już nie żyje. Najstarszy brat Corena, Rok, jest teraz władcą Sirle, władcą bogatej ziemi, obronnych twierdz i armii, która od stuleci zagraża królom Eldwoldu. Moje dziecko - dodała Maelga zdzi­wiona - nigdy przedtem nie płakałaś.

- Och, jestem zła. - Sybel niecierpliwie otarła dło­nią oczy. Potem spojrzała na lśniące od łez palce. - To dziwne... Ojciec mówił, że jeszcze przed moim urodze­niem matka płakała, wyglądając przez okno, ale nie wie­działam, o co mu chodzi. Dlaczego nie mogę po pro­sto rzucić Corena Gyldowi i zakończyć tej sprawy? Ale znam jego imię, dźwięk jego głosu, porządek jego słów. Jest głupcem, ale żyje, ma oczy do patrzenia i do pła­kania, ręce do noszenia dziecka i zabijania, serce do mi­łości i nienawiści, umysł, którego używa na swój spo­sób. W swoim świecie z pewnością jest podziwiany.

- Dziecko - szepnęła Maelga. - Wszyscy jesteśmy z jednego świata.

Sybel umilkła.

Przed snem zajrzała jeszcze do Corena. Tam już spał; wokół siebie czuła w ciemnościach nocy niejasne sny zwierząt, barwne i niezwykłe jak odpryski dawnych za­pomnianych opowieści. Podparty białymi kolumnami hol milczał pod jej cichymi krokami. Ogień przysnął, sku­lony pośród zwęglonych pulsujących głowni. Cicho otwo­rzyła drzwi i usłyszała, że Coren bredzi w gorączce.

Odwrócił głowę, by spojrzeć na nią w świetle zgarbio­nej świecy obok łóżka. Oczy migotały mu jak oczy Tera.

- Lodowa Pani - szepnął. - On był tak piękny z ame­tystami i złotem w szponach, ale mówią, że nigdy, nig­dy nie wolno spoglądać w twarz pięknu. Ty też jesteś piękna, biała jak kość słoniowa i diament, jak ogień, z oczami czarnymi jak serce Drede'a... bardziej... Czar­nymi jak czarne drzewa lasu Mirkon, gdzie królewski syn Arn zaginął na trzy dni i trzy noce i powrócił z bia­łymi włosami... Czarne...

- Arn - powtórzyła cicho Sybel. - Skąd znasz tę hi­storię? Jest zapisana tylko w jednym miejscu, a ja mam klucz do tej księgi.

- Znam. - Zamrugał, jakby falowała przed nim niby płomień. Wyciągnął do niej rękę i zaraz opuścił, sycząc z bólu. - Jestem ranny - stwierdził zdziwiony. Po czym krzyknął: - Rok! Ceneth!

- Cicho. Obudzisz Tama.

- Rok!

Poruszył się niespokojnie, odwrócił od niej głowę i usłyszała, jak gwałtownie wciąga powietrze. Potem umilkł. Pochyliła się nad nim, odgarnęła mu włosy z twarzy. Zmoczyła winem ręcznik i ocierała mu wil­gotne czoło raz za razem, dopóki nie rozluźnił zaciśnię­tych pięści. Po oddechu poznała, że zasnął.

Rankiem spała do późna; nadal zmęczona wstała, by zajrzeć do zwierząt. Szła przez rozległe podwórze oto­czone murami, w stronę niewielkiego jeziorka, które Myk zbudował dla Czarnego Łabędzia. Dumny ptak pływał po nim bezgłośnie pod błękitnoszarym niebem. Dzikie gęsi i kaczki, uciekające przez góry przed zi­mą, lądowały tutaj, aby się pożywić. Wielki łabędź pod­płynął do niej, gdy stanęła na brzegu. Jego oczy były niczym płynne złoto, a myśli poszybowały ku niej jak dźwięk fletu.

Sybel, jesteś ostatnio piękna jak lód rozświetlony księ­życowym blaskiem.

Drwiący uśmiech zamigotał w jej oczach.

Lód. Dziękuję. Niczego ci nie brak?

Niczego. Ale są wśród nas inni, którzy nie wydają się tak zadowoleni.

Wiem. Odwiedzę Gylda.

Kto zajmie się książątkiem z Sirle? Słyszałem, że przyszedł, by odebrać to, co ofiarował.

Niczego mi nie odbierze. Niczego.

Tak? - Wielki łabędź pływał przez chwilę w milczeniu. Kiedy księciu Elonu, jeszcze dziecku, zagrażali wrogowie jego ojca, przeniosłem go przez noc i blask księżyca tam, gdzie żaden człowiek nie potrafił go znaleźć.

Będę o tym pamiętać. Dziękuję.

Usłyszała wokół szelest liści i zobaczyła sokoła Te­ra. Wielkie szpony ptaka błyszczały w bladym świetle.

Wyczuwam coś znajomego, powiedział, a jego czy­ste, niebieskie jak lód oczy raz jeszcze przypomniały jej Corena. Czy każesz mi zrzucić go z urwiska?

Nie. Odniósł już dość ran. Wydaje mi się, że przyszedł po... - urwała, patrząc w bystre oczy. Jej umysł opróż­nił się prędko, jak woda spływająca miedzy kamienie.

Ter nastroszył pióra na wietrze.

Wędrowałem na ręku tego chłopca, słuchałem jego tajemnic, tego, co mówił nocą, co zdradzał mi, gdyż nie mogłem odpowiedzieć. Wiele łat spędziłem w pa­łacach łudzi i potrafię zgadnąć, po co przybyło ksią­żątko z Sirle.

Nie rób mu krzywdy, zakazała Sybel. Dopóki cię nie poproszę. On myśli... myśli, że nasłałam na niego Gylda.

Jakie ma znaczenie, co taki człowiek myśli czy nie myśli? - zdziwił się Ter.

Sybel milczała, we własnych myślach szukając od­powiedzi.

Ma znaczenie, stwierdziła w końcu. Ale nie wiem dlaczego.

Sokół ucichł na długi czas. Czekała w bezruchu, a wiatr targał skrajem jej czarnej sukni. I wtedy poczuła szarp­niecie w umyśle, nagły oszałamiający wzlot uciekających myśli Tera, jak szybki lot sokoła ku dalekiemu niebu. Ale zachowała czysty umysł, otoczyła nim uciekające myśli Tera niby krąg, który otacza ziemię i powietrze, zawsze tuż poza zasięgiem ptaka. I wreszcie jego lot za­łamał się, zwolnił i zawirował w dół ku tlącemu się ogni­stemu porywowi gniewu i mocy, który narastał w Sy­bel, aż jej ścięgna napięły się niczym struny harfy, a serce stanęło w ogniu od gorącej krwi Tera. A jednak wciąż w samym jądrze umysłu trwał chłodny nieskończony pier­ścień spokoju, kryjący jej własne imię, którego Ter nie mógł dosięgnąć. Poddał się wreszcie, jego myśli cofnę­ły się niby fala, a ona odetchnęła powoli. Rozciągnęła wargi w lekkim tryumfującym uśmieszku.

Po co w ogóle próbujesz? - spytała.

Dla dobra chłopca. Gdybyś się załamała, ja bym zabił.

Przecież ty mnie powstrzymałeś przed zrzuceniem go ze szczytu góry.

Teraz tego żałuję.

Nie pozwolę mu odejść stąd z Tamem.

Ja też nie, zapewnił Ter.

Gdy Sybel wracała do domu, wielka, czarna, zielo­nooka kocica Moriah zeskoczyła z drzewa jak cień. Przez chwilę szła u jej boku, a Sybel gładziła palcami aksamitną sierść.

Jest takie zaklęcie, powiedziała wreszcie kocica słod­kim, jedwabistym głosem. Moja dawna pani je znała. Zaklęcie rozpuszcza człowieka tak dokładnie, że po­zostają tylko pierścienie, które miał na rękach.

Maeldze by się to nie spodobało, odparła Sybel. Ni­czego ci nie brak?

Maelga też robiła wiele rzeczy.

Ale nigdy nie rozpuściła człowieka. Sybel zatrzyma­ła się nagle, zniecierpliwiona. Zresztą, po co w ogóle o tym myśleć? Ja też tego nie zrobię. Mój ojciec i dzia­dek nie lubili ludzi, ale nigdy ich nie zabijali. Nie po­trafiłabym zabić człowieka.

Ja mogę.

Wystarczy go nastraszyć.

Cyrin czekał na nią przed drzwiami; jego czerwone, szczere oczka migotały w jesiennym słońcu.

Jak myślisz, co powinnam zrobić z tym człowiekiem? - zapytała.

Odyniec sapał przez chwilę pod srebrzystą szczeciną.

Sieć słów jest silniejsza niż sieć ze sznura, powiedział w końcu.

A więc?

A wiec ten człowiek rozmawia teraz z Tamem, a ję­zyk ma niczym słodkousty harfiarz.

Serce Sybel zatrzepotało nagle jak skrzydła którejś z gołębic Maelgi. Weszła do domu i pobiegła do po­koju Ogarną. Otworzyła drzwi. Tam odwrócił się i spoj­rzał na nią, dziwnie zarumieniony. Oczy miał zamglone, jakby zmagał się w myślach z czymś niezrozumiałym.

- On mówi... - urwał i przełknął ślinę. - On mówi, że jestem synem króla Eldwoldu.

Sybel stała nieruchomo przy drzwiach. Gorący roz­błysk żalu wezbrał w niej, pękł i odpłynął.

- Tam, zostaw go na chwilę - powiedziała cicho. - Musi odpocząć.

Chłopiec wstał, nie odrywając od niej wzroku.

- Powiedział... Czy to prawda, Sybel? Powiedział... Nigdy mi tego nie mówiłaś.

Wyciągnęła rękę i pogładziła jego smagłą twarz.

- Porozmawiam z tobą za chwilę. Teraz nie mogę. Proszę.

Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Usiadła na fotelu obok łóżka i ukryła twarz w dłoniach. Po chwi­li spomiędzy palców dobiegł jej szept:

- Powiedziałeś, że mam go kochać. Więc kochałam jak nikogo w moim świecie. Teraz chcesz mi go ode­brać, użyć w swoich wojennych grach. Powiedz mi więc, które z nas ma serce z lodu?

Coren nie odpowiadał. Potem wymruczał coś i go­rącą ręką dotknął jej dłoni.

- Proszę, spróbuj zrozumieć. Płaczesz?

- Nie płaczę!

Cofnął rękę, a Sybel spojrzała na niego, gdy leżał tak w ciepłym porannym słońcu, z oczami wciąż błyszczą­cymi od gorączki i z obnażonymi plecami.

- I co takiego powinnam zrozumieć? Że jeśli dałeś mi Tama, abym go wychowała i kochała, to teraz wy­daje ci się, że możesz przybyć, kiedy zechcesz, i mi go odebrać? Nie należy do ciebie, nie masz do niego pra­wa, ponieważ nie jest synem Norrela, tylko Drede'a. Maelga zdradziła mi to dwanaście lat temu. Kocham go i nie oddam ani tobie, ani Drede'owi. Nie będzie pionkiem w waszej grze o władzę. Kiedy stąd odej­dziesz, powiedz to swojemu bratu, Rokowi. I nie po­zwól, aby przysłał cię znowu. Oprócz mnie są tu inni, którzy ciebie nie lubią, i następnym razem nie potrak­tują łagodnie.

Coren, bezwładny w łożu Ogarną, przez chwilę roz­ważał jej słowa.

- Jak tylko mnie zobaczyłaś, wiedziałaś, po co przy­byłem - rzekł w końcu. - A jednak opatrzyłaś mi ple­cy i ścięłaś włosy, więc już za późno, żebym się cie­bie bał. Jeśli odejdę stąd bez tego, po co przyjechałem, Rok wyśle mnie z powrotem. Wierzy we mnie. - Umilkł znowu, a potem uśmiechnął się do niej. - Przysłał mnie tu nie tylko po Tama. Ciebie, Sybel, także mam przy­wieźć do Sirle.

Spojrzała na niego zdumiona.

- Oszalałeś.

Ostrożnie pokręcił głową.

- Nie. Jestem najmądrzejszy z moich braci. Było nas siedmiu, pozostało już sześciu.

- Sześciu...

- Tak, a wszystko, co ma Drede, to jeden syn, któ­rego nigdy nie widział. Dziwisz się, że może się nas obawiać?

- Nie. Sześciu szaleńców w Sirle, a najmądrzejszy z nich to ty; nawet mnie to trochę przeraża. Tamtej no­cy, gdy przywiozłeś Tama, myślałam, że jesteś mądry, bo wiedziałeś o niezwykłych rzeczach. Ale w tej spra­wie jesteś głupcem.

- Wiem. - Coren mówił cicho, lecz coś zmieniło się w jego twarzy. Odwrócił od niej wzrok, przywołując wspomnienia. - Widzisz, kochałem Norrela. Wiesz co nieco o miłości. A Drede go zabił. Tak, w tej sprawie jestem głupcem. Wiem co nieco o nienawiści.

Sybel nabrała tchu.

- Przykro mi, ale nie interesuje mnie twoja niena­wiść. Do Tama nie masz żadnych praw i nie możesz go zabrać.

- Rok przysłał mnie, abym kupił twoje umiejętności.

- Nie mają ceny, którą mógłbyś zapłacić.

- Czego byś chciała, na całym świecie?

- Niczego.

- Nie... - Spojrzał na nią. - Powiedz mi. Kiedy pa­trzysz w głąb swego serca, sama, czego pragniesz? Po­wiedziałem ci już, czego ja pragnę.

- Śmierci Drede'a?

- Czegoś więcej: jego władzy, nadziei, a potem ży­cia. Sama widzisz, jakim jestem głupcem. A ty czego pragniesz?

Milczała przez chwilę.

- Szczęścia Tama - odparła w końcu. - I Liralena. Coren rozciągnął usta w uśmiechu.

- Liralen. Cudowny, białoskrzydły ptak, którego ksią­żę Neth schwytał tuż przed śmiercią. Widziałem to w swoich snach, bo miewałem sny o wszystkich two­ich zwierzętach. Ale nigdy nie śniłem o tobie. Nie wie­działem o tobie. Czy możesz schwytać tego ptaka, Sy­bel? Tak niewielu to się udało.

- A możesz mi go dać?

- Nie. Mogę dać ci coś innego; miejsce u władzy w krainie, gdzie władza jest bezgraniczna, a zaszczy­ty niezrównane. Czy to wszystko, czego pragniesz? Żyć tutaj, na tej górze, odzywać się tylko do zwierząt, które żyją snami o swej przeszłości, i do Tama, który ma przyszłość, jakiej ty mieć nie możesz? Jesteś zwią­zana regułami swego ojca, żyjesz jego życiem. Pozo­staniesz tu, zestarzejesz się i umrzesz, żyjąc dla in­nych, którzy cię nie potrzebują. Pewnego dnia Tam nie będzie cię potrzebował. Co w latach, jakie nadej­dą, pozostanie ci z życia, prócz ciszy, która nie ma zna­czenia, starożytnych imion, których nie wymawia się już poza tymi murami? Z kim będziesz się śmiała, kie­dy Tam dorośnie? Kogo będziesz kochać? Liralena? To tylko sen. Pomyśl o świecie, który rozpościera się poza tą górą.

Nie odpowiadała. Kiedy nie poruszyła się, wyciągnął rękę i odsunął pasma jej włosów, by zobaczyć nieru­chomą jasną twarz.

- Sybel - szepnął.

Podniosła się nagle. Wybiegła do ogrodu, szła w za­myśleniu jak ślepa pod czerwonolistnymi drzewami i ciemnymi sosnami. Po chwili Tam dogonił ją bezsze­lestnie jak leśne zwierzę i objął. Drgnęła.

- Czy to prawda? - szepnął. Kiwnęła głową.

- Tak.

- Nie chcę stąd odchodzić.

- Więc nie odejdziesz. - Pogładziła go po jasnych włosach, które odziedziczył po rodzinie matki, a potem westchnęła lekko. - Nie pamiętam, żebym kiedyś tak cierpiała. I zapomniałam porozmawiać z Gyldem.

- Sybel...

- Słucham.

Nie mógł znaleźć właściwych słów.

- Powiedział... powiedział, że uczyni mnie królem Eldwoldu.

- Chce cię wykorzystać, chce zyskać władzę dla sie­bie i swojej rodziny.

- Powiedział, że ludzie mnie szukają, by sprzedać... sprzedać mojemu ojcu... że muszę być ostrożny. Powie­dział, że Sirle może mnie ochronić.

- Zastanawiam się jak. Przegrali z Drede'em na rów­ninie Terbrec.

- Myślę... Powiedział, że jest tam miejsce dla nas obojga, ważne miejsce w tym świecie w dole... jeśli tyl­ko zechcemy. Nie wiem, czy chcę zostać królem. Nie wiem, kim jest król, ale powiedział, że będę miał pięk­ne konie, białe sokoły i... Sybel, sam nie wiem, co mam robić! Będę chyba wtedy kimś innym niż Tam, który pasie owce i wspina się po skałach z Nylem. - Spoj­rzał na nią błagalnie; jego ciemne oczy błyszczały. Gdy nie odpowiadała, chwycił ją za ramiona i potrząsnął lek­ko, z rozpaczą. - Sybel...

Na chwilę zasłoniła oczy.

- To jest jak sen. Tam, odeślę go wkrótce, zapomni­my o nim i rzeczywiście będzie to snem.

- Odeślij go jak najszybciej.

- Tak zrobię.

Puścił ją, już uspokojony. Nagle spojrzała na niego, jakby zobaczyła go po raz pierwszy: wysoką postać, obietnicę szerokich ramion, grę mięśni twardych od wspinaczki. Stał przed nią w napięciu.

- Wkrótce - szepnęła.

Skinął głową, a potem szedł obok, bosymi nogami kopał szyszki, zatrzymywał się, by spojrzeć tam, gdzie coś ukrytego w poszyciu uciekło prędko.

- Co zrobisz ze złotem Gylda? - zapytał. - Przyniósł już wszystko?

- Wątpię. Będę musiała pozwolić mu na latanie nocą.

- Ja to przyniosę... Nyl i ja... Uśmiechnęła się nagle.

- Och, Tam, jesteś taki niewinny.

- Nyl nie zabierze tego złota!

- Nie, ale też o nim nie zapomni. Złoto jest straszne i potężne. To stwórca królów.

Odwrócił się szybko.

- Nawet nie chcę myśleć o tym słowie. - Przysta­nął, by zajrzeć w dziuplę drzewa. - W zeszłym roku było tu gniazdo z niebieskimi jajami... Sybel, chciał­bym być twoim synem. Wtedy mógłbym rozmawiać z Terem, Cyrinem i Gulesem, i nikt... nikt nie mógłby mnie stąd zabrać.

- Nikt cię nie zabierze. Sokół Ter i tak by Coreno­wi nie pozwolił.

- Co może zrobić? Zabije Corena? Zabił dla Aera. Powstrzymasz go przed tym? - zapytał nagle, a ona nie odpowiedziała. - Sybel...

- Tak!

- Wiesz, chciałbym, żebyś go powstrzymała - rzekł cicho. - Ale wolałbym, żeby nie przyjeżdżał. Jest... Chciałbym, żeby nie przyjeżdżał!

Odbiegł od niej, szybki i cichy jak kot pośród lasu. Patrzyła, jak znika między drzewami, a jesienne wia­try pognały nagle jego śladem. Usiadła na powalonym pniu i spuściła głowę. Potężna, delikatna i ciepła syl­wetka osłoniła ją od wiatru. Podniosła głowę i spojrza­ła w spokojne złociste oczy lwa Gulesa.

Co się stało, Biała Pani?

Uklękła, objęła lwa ramionami i ukryła twarz w je­go grzywie.

Chciałabym mieć skrzydła, żeby odlecieć stąd, od­lecieć i nigdy nie wrócić!

Co cię niepokoi, potężne dziecię Ogama? Cóż mo­że cię niepokoić? Co takiego mógł powiedzieć ktoś tak nieważny jak Coren z Sirle, że tak cię to dotknęło?

Przez chwilę nie odpowiadała. Wreszcie szepnęła, za­ciskając palce na złocistym, splątanym futrze:

Zabrał moje serce i zaproponował mi je z powrotem. A ja myślałam, że jest niegroźny.

Długo siedziała wśród drzew, kiedy lew Gules już od­szedł. Niebo pociemniało, zeschłe liście wirowały wo­kół niej w nieskończonych kręgach. Wiatr był zimny jak metal okutych ksiąg. Dmuchał znad śnieżnego szczytu Eldu, poprzez wilgotne, chłodne mgły, by jęczeć pośród wielkich drzew w jej ogrodzie. Wspominała Tama bie­gnącego z nagimi ramionami i boso po słodkiej, letniej trawie, Tama krzyczącego na wielkie jastrzębie, gdy głos górskich dzieci odpowiadał mu jak echo. A potem jej my­śli odpłynęły ku milczącym komnatom w wieżach ma­gów, skąd wykradała księgi. Słuchała, jak magowie kłócą się ze sobą, patrzyła, jak pracują, a potem uśmiechała się i odchodziła w ciszy, unosząc starożytne cenne to­my, zanim zdali sobie sprawę, że ktoś się zjawił.

- Czego chcesz? - szepnęła do siebie bezradnie, ale kiedy przemówiła, wiedziała, że spośród cieni drzew obserwuje ją coś bez imienia.

Wstała powoli. Wiatr sunął obok niej, szybki i pu­sty. Czekała w milczeniu, z umysłem jak nieruchome jezioro - szukała zmarszczki innego umysłu. Wreszcie, nie szepnąwszy nawet o swoim odejściu, to coś Znik­nęło. Odwróciła się wolno i poszła do domu.

Coren zwrócił ku niej głowę. Dostrzegła ciemne li­nie bólu pod oczami i suche wargi. Usiadła obok i po­gładziła go po twarzy.

- Nie możesz umrzeć w moim domu - szepnęła. - Nie chcę, by twój głos prześladował mnie nocą.

- Sybel...

- Powiedziałeś już wszystko, teraz słuchaj. Mogę w tym domu zestarzeć się i pomarszczyć jak księżyc, ale nie zapłacę za swoją wolność szczęściem Tama. Wi­działam, jak krzycząc radośnie, biegnie po łąkach z so­kołem Terem na dłoni. Widziałam, jak nocą śni o ni­czym, obejmując ramionami Moriah i Gulesa. Nie pojadę z tobą do Sirle, by zobaczyć go skrzywdzonego, wy­korzystanego przez ludzi, zdumionego pustą obietnicą władzy; będzie narażony na nienawiść, kłamstwa i woj­ny, których nie zrozumie. Możesz zrobić z niego króla, ale czy będziesz go kochał? Zajrzałeś w moje serce ty­mi dziwnymi, wszystko widzącymi oczami, i znalazłeś tam kilka prawd. Jestem dumna i ambitna, chcę używać swojej władzy, lecz prócz siebie mam jeszcze kogoś, o kim muszę myśleć. To twoje dzieło. I twoja klęska. Dla­tego odejdziesz stąd i już nie wrócisz.

Spojrzał na nią, lecz nie potrafiła odczytać wyrazu jego twarzy.

- Drede przyjdzie po swego syna - rzekł. - Na dwo­rze jest stara dama, wysoko urodzona, która przysię­gła, że Rianna i Norrel nigdy nie byli sami, nigdy dłużej niż chwilę. Próbowała im pomóc, gdyż stale spiskowa­li, by choć jeden dzień mieć dla siebie, choć pół nocy, ale zawsze ktoś im przeszkodził. Zabraliśmy to dziec­ko zaraz po narodzinach, bojąc się o jego życie, a ta kobieta myślała, że możemy je zabić, jeśli dowiemy się prawdy, że to syn Drede'a. Druga żona króla zmarła bezdzietna, on sam się starzeje. Rozpaczliwie pragnął dziedzica, a ta kobieta dowiedziała się jakoś, że dziec­ko żyje i nie ma go w Sirle. Więc powiedziała Drede'owi prawdę i teraz zyskał kruchą nadzieję. Wie, że dawno temu ktoś z rodziny Rianny poślubił maga żyjącego wy­soko na górze Eld, gdzie trafia niewielu ludzi. Co zro­bisz, kiedy król przybędzie po swego syna? Poruszyła się niespokojnie.

- To nie twoja sprawa.

- Drede jest człowiekiem twardym, zgorzkniałym. Już dawno zapomniał, co to jest miłość. W Mondorze ma dla Tama zimne komnaty i dom pełen podejrzliwych, zastraszonych ludzi.

- Są sposoby, żeby nie dopuścić Drede'a do moje­go domu.

- A w jaki sposób nie dopuścisz do serca Tama my­śli o ojcu? Tak czy inaczej, Sybel, świat sięgnie po te­go chłopca.

Nabrała tchu i wolno wypuściła powietrze.

- Po co przyjechałeś z taką wieścią? Kazałeś mi ko­chać Tama. Kochałam go. A teraz każesz mi przestać go kochać. Ale nie przestanę ani dla Roka, ani dla Dre­de'a, ani dla twojej nienawiści. Pielęgnuj ją sobie gdzie indziej, nie w moim domu, w łożu Ogama.

Coren, zniechęcony, machnął ręką.

- Strzeż go więc uważnie, bo nie jestem jedynym, który go szuka. Mówiłem Rokowi, że nie przyjedziesz, lecz i tak mnie wysłał. Starałem się ze wszystkich sił. - Spojrzał jej w oczy. - Przykro mi, że odmawiasz.

- Nie wątpię.

- Przykro mi też, że zraniłem cię tym, co powiedzia­łem. Wybaczysz mi?

- Nie. - Och.

Odwrócił się, przesuwając rękami bez celu. Wtedy powiedziała łagodniej:

- Spróbuj zasnąć. Chcę jak najszybciej odesłać cię braciom.

Pochyliła się, aby sprawdzić opatrunki na plecach. Jego zamglone bólem oczy błyszczały jasno. Pogładził ją po twarzy.

- Biały płomień... Żaden z siedmiu rodu Sirle nie wi­dział nigdy kogoś takiego jak ty. Nawet Norrel, kiedy pierwszy raz zobaczył królową Eldwoldu, gdy szła ku niemu wśród błyszczących drzew... Biała jak błysk w oczach księżycoskrzydłego Liralena...

Znieruchomiała.

- Corenie z Sirle, czy patrzyłeś w oczy Liralena, że znasz ich kolor?

- Mówiłem ci już, jestem mądry.

A potem zagryzł wargi. Cofnął dłoń i zacisnął moc­no. Dała mu wina, zwilżyła twarz i opatrunki na ple­cach, aż w końcu zasnął, a zmarszczki na jego czole złagodniały.


* * *

Wyjechał, kiedy pierwszy śnieg spadł z białego, gład­kiego zimowego nieba. Sybel przywołała mu konia, który biegał dziko wśród skał, a Maelga podarowała ciepły płaszcz z owczej wełny. Zwierzęta zebrały się, by patrzeć, jak odjeżdża; pokłonił im się trochę sztyw­no i wskoczył na siodło.

- Żegnajcie. Sokole Terze, Władco Powietrza; Mo­riah, Pani Nocy; Cyrinie, Strażniku Mądrości, który okpił trzech mędrców na dworze władcy Dornu. - Prze­biegł smutnym wzrokiem po dziedzińcu. - Gdzie jest Tamlorn? Niewiele rozmawialiśmy, myślałem jednak, że jesteśmy przyjaciółmi.

- Musiałeś się pomylić - stwierdziła Sybel, a Coren odwrócił się do niej szybko.

- Czy on także, jak ty, lęka się swoich pragnień?

- To coś, czego się nigdy nie dowiesz.

Ujęła dłoń, którą podał, pochylając się w siodle. Przez chwilę ściskał jej rękę.

- Czy możesz przywołać człowieka?

- Jeśli zechcę - odparła zdziwiona. - Nigdy tego nie robiłam.

- Więc jeśli kiedykolwiek będziesz miała powody do lęku przed jakimkolwiek człowiekiem, który tu przybę­dzie, czy zechcesz mnie przywołać? Przyjadę. Wszyst­ko rzucę i przybędę do ciebie. Zgadzasz się?

- Dlaczego? Przecież wiesz, że nic dla ciebie nie zro­bię. Po co masz jechać aż z Sirle, żeby mi pomóc?

Przyglądał się jej w milczeniu, potem wzruszył ra­mionami. Śnieg topniał w jego ognistych włosach.

- Nie wiem. Zrobisz to?

- Jeśli będę cię potrzebować, zawołam. Puścił jej rękę i uśmiechnął się.

- A ja przybędę.

- Ale pewnie nie będę cię potrzebować. W każdym razie, jeśli zechcę cię mieć, mogę cię przywołać, a ty przyjedziesz, czy zechcesz, czy nie.

Westchnął.

- Zechcę przyjechać - powtórzył cierpliwie. - To wielka różnica.

- Naprawdę? - Uśmiech błysnął w jej oczach. - Wra­caj do domu, do swego świata, Corenie. Tam jest two­je miejsce. Potrafię sama o siebie zadbać.

- Być może. - Chwycił wodze i skierował wierz­chowca w stronę drogi wijącej się ku Mondorowi. Spoj­rzał na nią raz jeszcze, a jego oczy miały kolor czystej górskiej wody. - Pewnego dnia przekonasz się, jak do­brze mieć kogoś, kto z własnego wyboru zechce przy­być, kiedy zawołasz.


3

Zima zamknęła ich w mocnym uścisku. Wiel­kie śnieżne zaspy otaczały dom. Łabędzie je­zioro zamarzło i leżało teraz wśród śniegu ni­czym krystaliczna twarz księżyca. Sople lodu zwisały w oknach białego holu, zamarzniętymi łzami opada­ły w dół u drzwi. Zwierzęta przychodziły do ciepłe­go domu i odchodziły swobodnie, znajdowały ciem­ne ciche miejsca wśród skał, by zasnąć. Gyld spał zwinięty na swoim złocie; czarna kocica Moriah przez długie godziny drzemała i śniła przy kominku. Sybel pracowała w cichym pokoju pod kopułą, czytała, po­przez ogniste czarne nieba nocne i dzienne, barwy księ­życa, przywoływała Liralena. Posłała swe badawcze i delikatne wezwania poprzez cały Eldwold - na po­łudnie, ku pustyniom, na mokradła Fyrbolgu na wscho­dzie, do lasu Mirkon na północy i do milczących, niezbadanych krain jezior leżących poza żyznymi ziemiami władców Nicconu w północnym Eldwol­dzie. Zawsze odpowiadała jej cisza, ale cierpliwie wo­łała znowu.

Tam jakby nie zauważył tej zimy. Całe dnie spędzał w małych kamiennych domkach ukrytych pod wystę­pami albo obejmując ramieniem Gulesa, leżał milczą­cy, wpatrzony w zielone płomienie. Czasami polował z Terem na ręce. Pewnego ranka w środku zimy zaj­rzał do pokoju pod kopułą i znalazł na podłodze nieru­chomą Sybel, śpiącą po długiej nocy przywoływania. Przyklęknął obok i dotknął jej ramienia. Ocknęła się gwałtownie.

- Co się stało, Tam?

- Nic - powiedział smutno. - Nie widuję cię cały­mi dniami. Pomyślałem, że może się zastanawiasz, gdzie jestem.

Przetarła dłońmi oczy.

- Aha. No tak. Co robiłeś? Byłeś z Nylem?

- Tak. Pomagam mu karmić owce. Wczoraj napra­wialiśmy płot, który zawalił się pod śniegiem, a po­tem zabrałem Tera do jaskini. Zimą w jaskiniach jest ciepło. A potem... Sybel... - Przyglądała mu się i cze­kała. Zmarszczył czoło i spuścił wzrok, pocierając dłońmi uda. - Powiedziałem... Nylowi o Corenie, po­wtórzyłem, co mówił... A Nyl powiedział... że gdy­by on był królem, toby tutaj nie mieszkał, nie karmił owiec i nie biegał latem na bosaka. A potem... potem było mu trudno ze mną rozmawiać. Ale jutro znowu idziemy do jaskini.

Sybel westchnęła. Oparła czoło o kolana i milczała przez chwilę.

- Jestem zmęczona tym wszystkim. Tam, powiedzia­łeś komuś oprócz Nyla?

- Nie. Tylko Terowi.

- Więc niech Nyl ci obieca, że nikomu tego nie po­wtórzy. Ludzie mogą przyjść i zabrać cię, czy tego chcesz, czy nie. Ci, którzy nie chcą, żebyś został królem, zechcą ci wyrządzić krzywdę. Powiedz to Nylowi, po­wiedz, żeby nie odpowiadał na żadne pytania żadne­go człowieka, którego nie zna. Dobrze?

Przytaknął. I zaraz podniósł głowę.

- Czy mój ojciec po mnie przyjedzie? - zapytał cicho.

- Być może. Chcesz, żeby przyjechał?

- Myślę... Chciałbym go zobaczyć. Sybel...

- Słuchani.

- Czy to źle? - szepnął. - To źle?

Westchnęła znowu, z roztargnieniem zwijając w pal­cach długie włosy.

- Och, gdybyś był starszy... To nie jest źle, ale źle być wykorzystywanym przez ludzi, pozwolić, by de­cydowali, kim musisz być, a kim być ci nie wolno. Źle jest nie mieć w życiu wyboru. Gdybyś był starszy, sam mógłbyś wybrać swoją drogę. Ale jesteś tak młody i tak mało znasz ludzi... A ja wiem niewiele więcej. - Na­brała tchu. - Tam, czy chcesz tego?

- Nie chcę zostawiać ciebie i zwierząt. - Ucichł, oczy zaszły mu mgłą, jakby zajrzał w głąb siebie. - Nyl... wytrzeszczył oczy jak sowa, kiedy mu powiedziałem. Sam czułem się trochę dziwnie. Chciałbym zobaczyć ojca. - Spojrzał jej w oczy. - Mogłabyś go dla mnie przywołać. Nie wiedziałby, kim jestem, tylko bym po­patrzył. Chciałbym wiedzieć, jak wygląda...

Czubkami palców lekko dotknęła powiek. Czuła na sobie skupiony, pełen nadziei wzrok Tama.

- Jeśli go przywołam - powiedziała - może się oka­zać, że nie masz już wyboru, czy zostać, czy wyjechać.

- Nie będzie wiedział, że to ja! Będę udawał, że je­stem bratem Nyla. Spójrz na mnie, Sybel! Skąd może wiedzieć, że jestem jego synem?

- A jeśli zobaczy w twojej twarzy twoją matkę? Tam, wystarczy, że raz spojrzy w twoje jasne, pełne nadziei oczy, a powiedzą mu więcej niż kolor twoich włosów czy rysy twarzy.

Wstała. Tam chwycił ją za rękę.

- Proszę, Sybel - szepnął. - Proszę.

Przywołała więc tego ranka króla Eldwoldu; wywo­łała go z ciepłego domu o podłogach pokrytych futrem i ścianach błyszczących haftem dawnych opowieści. Trzy dni później nadjechał po twardym śniegu z dwójką ludzi - ciemne drobne figurki, jak brunatne pomarsz­czone liście na białej ziemi. Wiatr czekał zamarz­nięty wśród pokrytych lodem gałęzi, oddechy zawi­sały jeźdźcom przed twarzami jak biała mgła. Trzej konni jechali wolno krętą ścieżką pod górę, od stro­ny miasta. Sybel obserwowała z okna, jak pojawiają się i znikają między drzewami. Wyczuwała umysł króla, potężny i niespokojny jak myśli Tera, wypeł­niony okruchami wspomnień, twarzy, wydarzeń, bi­tewnego zapału i miłości. W zakątku tego umysłu, ni­czym białą, chłodną, wieczną mgłę odnalazła czarny zimny kamień zazdrości i czarne jądro samotności przepełnionej strachem. Kiedy się zbliżył, wysłała we­zwanie do Tera, który latał z Tamem, by sprowadził chłopca z powrotem.

Cyrin przyniósł wieść, że stanęli u bramy.

Widziałem kiedyś człowieka, który skoczył w prze­paść, żeby sprawdzić, jaka jest głęboka, zauważył, idąc obok Sybel po śniegu. Jego szeroki grzbiet porastała gęsta srebrzystobiała szczecina zimowej sierści. Ale nie wątpię, że ty jesteś mądrzejsza.

Pokręciła głową.

Nie jestem mądra, jeśli chodzi o Tama.

Łatwo przywołać mężczyznę do swego domu, ale nie tak łatwo go skłonić, by wyjechał.

Wiem. Myślisz, że o tym nie myślałam? Ale Tam chce zobaczyć ojca.

Otworzyła bramę i wyszła na spotkanie trzech jeźdź­ców.

- Czy jesteś czarodziejką Sybel? - zapytał ją król Eldwoldu.

Spoglądał na nią z wysoka, z siodła, a dłonie w rę­kawicach oparł na szyi karego rumaka. Ubrany był skromnie i okryty czarnym płaszczem, podobnie jak dwaj ludzie, którzy mu towarzyszyli. Lecz Sybel wi­działa tylko jego; patrzyła w szare zmęczone oczy oto­czone pajęczyną zmarszczek, na nieustępliwą linię ust, na grzywę siwych włosów.

- Tak, jestem Sybel.

Milczał przez chwilę, a ona nie potrafiła z oczu odczy­tać jego myśli. Zsiadł z konia i stał z wodzami w dłoni.

- Czy wiesz, kim jestem? - zapytał ściszonym gło­sem, zaciekawiony.

Uśmiechnęła się lekko.

- Czy mam powiedzieć głośno twoje imię? Nerwowo pokręcił głową.

- Nie. - A potem on także się uśmiechnął; zmarszcz­ki pogłębiły się w kącikach oczu. - Jesteś trochę podob­na do... do mojej pierwszej żony. Byłyście krewnymi. Wiesz o tym, oczywiście.

- Tak. Lecz niewiele więcej wiem o mojej rodzinie ani o nikim innym, kto żyje poza tą górą. Nie mam nic wspólnego ze sprawami ludzi.

- Trudno mi w to uwierzyć. Miałabyś wielką wła­dzę, gdybyś wtrącała się w ludzkie sprawy, zwłaszcza w tych niespokojnych czasach. Żaden mężczyzna nie zaofiarował ci takiej władzy?

- Ty chcesz mi ją ofiarować? Po to przyjechałeś na górę w środku zimy?

Przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu.

- Czy ludzie z miasta nie przychodzą do ciebie po radę albo by kupić jakieś drobne zaklęcia, przysługi, żeby uleczyć dzieci lub może krowy? Skrócić nieco ży­cie bogatego krewnego? Uwieść znużonego męża?

- Trochę niżej, przy drodze, mieszka stara kobie­ta, Maelga. Ona robi dla nich takie rzeczy. Może jej szukasz?

- Nie. Przybyłem... pod wpływem impulsu. Chcia­łem ci zadać jedno pytanie. Słyszałaś może o chłop­cu, który żyje na tej górze, a jednak nie jest dzieckiem nikogo z tej okolicy? Przypomnij sobie. Zapłacę wy­soką cenę za prawdziwą wieść.

- Jak ma na imię? Ile ma lat?

- Dwanaście, trzynaście skończy na wiosnę. Imie­nia nie znam.

Usłyszał jakieś okrzyki zza drzew i obejrzał się. Tam i Nyl biegli po zboczu w ich stronę, roześmiani i nie­zgrabni w głębokim śniegu. Wysoki głos Tama dobie­gał wyraźnie pośród ciszy.

- Nyl! Nyl, czekaj! Widziałem jeźdźców... Król znowu spojrzał na Sybel.

- Kto to jest?

- Górskie dzieci. Mieszkają tu od zawsze. Mówiła z roztargnieniem, patrząc, jak Ter nabiera prędkości i szybką, ciemną linią leci przed Tamem prosto do niej. Wylądował gwałtownie na ramieniu króla. Pochwyciła spojrzenie jego błękitnych oczu i po­wiedziała:

Nie.

Król stał spokojnie w uścisku szponów; tylko war­gi drgały mu lekko.

- Jest twój?

- Tak. To dobry strażnik dla samotnej kobiety.

Rzuciła Terowi jedno słowo: Znikaj, a on po chwi­li przeleciał na mur za jej plecami. Król odetchnął bez­głośnie.

- Nie widziałem jeszcze tak wielkiego ptaka. Dziw­ne, że się go nie boisz.

- Z pewnością znasz się na władzy.

- Tak, ale... - Urwał nagle, a drobny, niepewny uśmie­szek błysnął w jego oczach niczym strumień płynący pod warstewką lodu. - Zawsze trochę się obawiam tych, nad którymi mam władzę.

Nyl i Tam zwolnili i podeszli, nerwowo zerkając na twarze królewskich strażników.

- Sybel - powiedział Tam, a Drede odwrócił się na­gle. - Maelga cię potrzebuje.

Odruchowo wyciągnął rękę, by uspokoić królew­skiego rumaka, a w szeroko otwartych oczach błysnę­ło pytanie.

- Ten człowiek przyjechał z Mondoru - powiedzia­ła łagodnie Sybel. - Szuka kogoś, kogo utracił.

Nyl stanął obok Tama. Jego oddech pulsował bielą w zimnym powietrzu.

- Czy znacie chłopca w waszym wieku, który mie­szka na tej górze, ale nie urodził się tutaj? - zapytał król, a gdy Nyl pokręcił głową, zwrócił się do Tama: - A ty? Będzie nagroda.

Tam przełknął ślinę. Przesuwał dłonią w górę i w dół po aksamitnej szyi konia.

- Nie - powiedział w końcu. Opanował się trochę i dodał już pewniejszym głosem: - Nie.

Król lekko zmarszczył szare brwi.

- Jakie macie imiona?

- Jestem Nyl, a to mój brat, Tam.

- Twój brat? Nie jesteście podobni. - Dotknął ko­smyka czarnych włosów Nyla, które uwolnione spod czapki opadły na jego szczupłą, piegowatą twarz.

- Nigdy nie byliśmy podobni - stwierdził Tam, a po­tem znieruchomiał, kiedy król sięgnął dłonią i zsunął kaptur jego płaszcza, odsłaniając jasne włosy.

Sokół Ter krzyknął za nimi. Król ujął Tama pod bro­dę, a chłopcu zadrżały usta, lecz zaraz rozciągnął je w uśmiechu, który błysnął mu w oczach. Król przy­mknął powieki, puścił Tama i zwrócił się do Sybel:

- Muszę porozmawiać z ich matką. Czy mówiła coś o swoich synach? Coś niezwykłego?

- Nie - zapewniła. - Nic. To zwykłe dzieciaki. Przez chwilę król patrzył jej prosto w oczy.

- Zastanawiam się, co naprawdę wiesz ty, która mnie poznałaś. Myślę, że odwiedzę cię ponownie. - Odwrócił się i położył Tamowi dłoń na ramieniu. - Weź wodze mego konia i prowadź do waszego domu.

- Mamy nie ma w domu - oznajmił nagle Nyl. - Po­szła pomóc Martę, która rodzi dziecko. Mam ją spro­wadzić?

- Tak. Idź - odparł Drede.

Nyl zniknął między drzewami. Tam pociągnął ko­nia, mrucząc coś do niego. Raz jeszcze odwrócił się ku Sybel, a ona odeszła przez ogród do milczącego domu, do pokoju pod kopułą. Usiadła, z rękami na kolanach, patrzyła przed siebie, nie widząc niczego.

Tam wrócił po długim czasie. Podszedł w milczeniu i wsunął się pod zasłonę jej długich włosów, jakby znów był małym dzieckiem. Milczał przez chwilę, a potem odezwał się cicho:

- Nyl pobiegł przodem i powiedział matce, jak okła­maliśmy króla. Nie był... nie był mnie pewien. Sybel...

Czuła, że drży.

- Co się stało, Tam?

- On... trochę rozmawialiśmy. On...

Nagle położył jej głowę na kolanach. Głaskała go de­likatnie, a on płakał, gniotąc palcami jej suknię. Uspo­koił się wreszcie. Wzięła jego twarz w dłonie.

- Tam, to nie takie straszne, że chłopiec chce mieć ojca.

- Ale ciebie też kocham! Nie chcę cię zostawiać, ale chciałem... chciałem powiedzieć, że jestem jego synem, i patrzeć mu w oczy, zobaczyć, czy jest ze mnie dumny. Rozmawialiśmy o Terze. Powiedział, że jestem dzielny, bo nie boję się z nim polować. - Patrzył na nią smutny i zrozpaczony. - Nie wiem, co robić. Chcę zostać i chcę pojechać. Sybel, jeśli odjadę, pojedziesz ze mną?

- Ależ Tam, co zrobię ze zwierzętami?

- Musisz jechać! Weźmiesz zwierzęta... Sybel, on bę­dzie chciał, żebyś przyjechała... Coren też chciał... Mo­głabyś dużo dla niego zrobić...

- Przeciwko władcom Sirle? - spytała trochę ostrzej i Tam umilkł. - Do tego by mnie wykorzystał.

- Nie obchodzi mnie, do czego chce cię wykorzy­stać - szepnął Tam. - Chcę, byś pojechała.

Pokręciła głową, a oczy jej pociemniały.

- Nie. Zrobię dla ciebie wszystko prócz tego. Ty masz swoje życie, a ja swoje. Przykro mi, ale musisz wybie­rać między nami. Gdybyś mnie potrzebował, zawsze znajdziesz mnie tu, na tej górze... Nie, nie płacz, Tam. - Uśmiechnęła się, choć sama miała wilgotne oczy. Pal­cami otarła łzy z jego twarzy. - Kiedyś byłeś mały i pa­sowałeś do moich ramion... - szepnęła - nie wiedzia­łam wtedy, że urośniesz i tak mnie zranisz.

- Sybel, jedź ze mną... proszę...

- Tam... - szepnęła bezradnie, a on nagle pobiegł przez pusty dom na dziedziniec. Usłyszała, jak wśród padającego w ciszy śniegu woła Tera.

Wstała powoli, jak ślepa podeszła do ognia i wyciąg­nęła ręce. Kocica Moriah obserwowała ją w milczeniu, bez mrugnięcia szmaragdowych oczu. Potem Sybel za­rzuciła płaszcz na ramiona i zeszła ścieżką w dół sto­ku, do chaty Maelgi.

Siedziała bez słowa na owczej skórze przy paleni­sku, z głową opartą o kamienie, i wpatrywała się w ogień pod kociołkiem. Maelga poruszała się szybko, kręciła się po domu, a bury kot kręcił się jej wokół nóg. Po chwili stara kobieta uklęknęła obok Sybel, objęła ją.

- Co się stało, moje dziecko? - szepnęła. - Co leży zamarznięte w twoich oczach, tak że nie możesz na­wet płakać?

Gładziła ją po jasnych, lśniących włosach, aż Sybel wyszeptała suchym, cichym, dalekim głosem:

- Tam odchodzi. Masz na to jakieś zaklęcie?

- Och, Biała Pani, w całym świecie nie ma na to za­klęcia.

Przez następne dni Tam mówił niewiele. Sybel widy­wała go rzadko. Przychodził jeść i spać, a potem znikał w milczeniu, by przemierzać zimowy świat: ciemnooki, z Terem na dłoni albo Nylem u boku. Pracowała trochę, przez długie godziny siedziała z niedokończonym haf­tem na kolanach lub krążyła niespokojnie przed komin­kiem. Zwierzęta milczały wokół niej, poruszały się ci­cho i dyskretnie, w ciszy obserwowały dom i dziedziniec. Wreszcie któregoś szarego poranka weszła do pokoju pod kopułą i spojrzała na biały zimny świat, na nieskończo­ne, bezszelestne płatki śniegu. I znowu posłała wołanie do Mondoru, aby zaniepokoić serce króla Eldwoldu.

Przybył tego samego dnia, sam pośród zimy. Spo­tkała go przy bramie; lew Gules i odyniec Cyrin stali za jej plecami. Król spojrzał na nią w milczeniu, lek­ko zaskoczony.

- Wezwałam cię - powiedziała. Zdumiał się.

- Wezwałaś mnie?

- Wołałam i przyszedłeś. Tak jak mój ojciec i dziad przywoływali do siebie pradawne bestie Eldwoldu.

Pokręcił głową.

- To niemożliwe - szepnął, a ona uśmiechnęła się; twarz miała bladą od chłodu.

- Przywołałam cię wcześniej, żeby Tam mógł cię zo­baczyć i zdecydować.

Zmrużył szare oczy, jakby nagle usłyszał słowo, które znał już, ale niemal zapomniał. Sybel wolno mówiła dalej:

- Dwanaście lat temu, trzynaście będzie na wiosnę, Coren z Sirle przyniósł dziecko pod moją bramę i bła­gał w imieniu ciotki, której nigdy nie widziałam, że­bym zaopiekowała się jej synem. Więc pokochałam to dziecko i dbałam o nie, patrzyłam, jak rośnie, a teraz... na jego życzenie zawołałam cię, byś zabrał go do świa­ta ludzi.

Król przymknął oczy. Przez chwilę siedział nierucho­mo; śnieg opadał mu na twarz i ramiona, oddechy ucho­dziły w powolnych białych obłoczkach.

- Gdzie on jest? - szepnął, zsiadając z konia.

- Biega z sokołem Terem. Zaraz go zawołam, tylko chwilę porozmawiamy. - Otworzyła bramę. - Usiądź przy ogniu. Zmarzłeś. Ja też trochę zmarzłam.

Poszedł za nią. Ustawiła dla niego przy ogniu dru­gi fotel. Rozpiął i upuścił na kamienie wilgotny płaszcz, a potem wyciągnął ręce do płomieni. Dłonie mu drża­ły; po chwili cofnął się i usiadł.

- Tam - powiedział cicho.

- Tamlorn. Syn króla Eldwoldu.

Uśmiechnął się, jakby opadła nagle zużyta maska je­go twarzy.

- Jest taki wysoki, silny, ma piękny głos, oczy mat­ki i jej włosy...

- Nie, oczy są raczej twoje - stwierdziła z namysłem. Król uśmiechnął się szerzej, a radość błysnęła mu w oczach niby słońce w stawie. Wyciągnął rękę i ujął dłoń Sybel w swe wąskie, poznaczone bliznami palce.

- Jak możesz mi go oddać?

Nabrała tchu.

- A jak mogłabym nie oddać, skoro on tego pragnie? - szepnęła. - Nie chcę go oddawać nikomu... nikomu, bo uważam, że będą go dręczyć potężni ludzie i spra­wy, których nie rozumie. Ty zrobisz z niego króla, a on nauczy się wiele o nienawiści, kłamstwach i o tym, co leży bezimienne w głębinach ludzkich serc. Ale patrzył na ciebie i widziałam jego uśmiech. Jest twoim synem. Nie należy do mnie. Kochałam go przez dwanaście lat, a ty przez dwanaście minut, ale nie potrafię go zatrzy­mać. Mogę poskromić wielkiego sokoła i starego po­tężnego lwa, lecz nie utrzymam wbrew jego pragnie­niom jednego chłopca o słodkich oczach.

Król słuchał uważnie, marszcząc lekko brwi.

- Jesteś dziwna, Sybel. O nic mnie nie prosisz, a prze­cież z pewnością wiesz, jak rozpaczliwie go szukałem.

- Nie masz nic, za co mógłbyś kupić ode mnie Tama - powiedziała szybko.

- Być może. Potężni ludzie szukali mego syna, że­by mi go sprzedać. Są groźniejsi od starego, zmęczo­nego lwa. Poproś mnie o cokolwiek. Cokolwiek.

- Kochaj go tylko - szepnęła.

- Przykro mi - powiedział, a ona potrząsnęła głową.

- Nie. Bądź szczęśliwy. Dobrze jest mieć dziecko, które można kochać. On jest wspaniałym chłopcem i lu­bi rzeczy potężne. Chyba dlatego przyciągasz go do sie­bie. Jesteś trochę podobny do Tera.

- Tera?

- Sokoła.

Znów się uśmiechnął, a stanowczość odpłynęła zje­go oczu i ust. Uniósł ku niej rękę, potem opuścił, a mgła wspomnień przesłoniła mu wzrok.

- Rianna miała taką białą skórę... Rianna. Od dwu­nastu lat nie wymawiałem jej imienia. Milczałem z gniewu, a potem z żalu. Była słodkim ciepłym wia­trem w moim sercu, dawała mu ukojenie, przy niej mo­głem zapomnieć o tak wielu sprawach... Aż pewnego dnia ujrzałem, jak rzuca spojrzenie Norrelowi... spojrzenie ni­by dotkniecie warg. I tak utraciłem spokój. Tutaj, sie­dząc w twoim domu, trochę go odnalazłem.

- Cieszę się - odparła łagodnie. - I cieszę się rów­nież, że... - urwała, zarumieniona nieco.

- Z czego?

- Że Coren z Sirle się mylił. Powiedział, że jesteś zgorzkniały i nie została w tobie nawet odrobina mi­łości. Ale myślę, że będziesz kochał Tama.

Uśmiech zniknął z jego oczu.

- Coren - rzekł sucho. - Przybył tu. Po Tama? - Tak.

- Nie oddałaś mu chłopca. A słyszałem, że Coren ma sprytny język i słodki uśmiech.

Zaczerwieniła się mocniej.

- Myślisz, że tak mało kocham Tama - powiedzia­ła kwaśno - że oddałabym go pierwszemu mężczyź­nie o słodkim głosie, który po niego przyjedzie? Nie oddałabym go nawet tobie, gdybym sądziła, że nie zdo­ła cię pokochać.

- Wolałabyś, żebym umarł bez dziedzica?

- Cóż mnie obchodzą twoje sprawy? Albo sprawy Corena? Czy we mnie i w moim domu panowałby spo­kój, gdybym zainteresowała się wojnami i waśniami, które snujecie na swych dworach? Nie rozumiem tych spraw. Rozumiem tylko to, co leży w obrębie moich murów.

Wpatrywał się nieruchomo i czujnie w jej twarz, jak­by zobaczył ją po raz pierwszy.

- A jednak jesteś taka potężna... Przywołałaś mnie tutaj, wyciągnęłaś z domu... Mogłabyś zrobić ze mną wszystko, co zechcesz. Nie potrafiłbym z tobą walczyć. Czy Coren z Sirle szukał też ciebie?

- Oczywiście - odparła spokojnie. - Zapytał mnie o cenę za moją moc.

- I...?

- I odpowiedziałam mu. Chcę szczęścia Tama. Chcę białego ptaka o miękkich długich skrzydłach. Nie mógł mi dać ani jednego, ani drugiego. Więc odszedł.

Drede poprawił się w fotelu. Sybel w milczeniu przy­glądała mu się przez chwilę. Topniejący śnieg przykle­jał pasemka siwych włosów do ciemnej, pomarszczo­nej twarzy; płomień zatańczył w błękitnym kamieniu na mocnej, żylastej dłoni. Król wyczuł, że Sybel go ob­serwuje, odwrócił się i spojrzał jej w oczy.

- O czym myślisz?

- O lwie Gulesie. O sokole. I trochę o smoku... Uśmiechnął się.

- Więc ty także kochasz władzę nad istotami potęż­nymi.

Zaskoczona odwróciła wzrok i poczuła na twarzy cie­pło rumieńca. Drede pochylił się; w jego bliskości czu­ła niepokojącą nieznaną moc. Lekko dotknął palcami jej twarzy i zwrócił ją ku sobie.

- Jedź z nami. Wróć do Mondoru z Tamlornem i ze mną.

- Żeby pracować dla ciebie przeciwko Sirle?

- Żeby pracować ze mną dla Tamlorna. Zabierz swo­je zwierzęta; wtedy wszystko, co kochasz, znajdzie się w Mondorze. Uczynimy Tamlorna królem. Jedź. A je­śli zechcesz, uczynię cię królową.

Poczuła na twarzy gorące pulsowanie krwi.

- To więcej niż zaproponował mi Coren - mruknę­ła. Nagle poderwała się, odwróciła od niego i poczu­ła wokół siebie chłodne białe mury. - Nie.

- Dlaczego?

- Nie wiem. Ale nie. Nie mogłabym... nie mogła­bym szkodzić Sirle.

- Ach tak.

Spojrzała na niego szybko.

- To nie ma nic wspólnego z Corenem. Nie chcę wy­bierać, którego z was mam kochać czy nienawidzić. Tu­taj jestem wolna i nie muszę decydować. Nie chcę za­tonąć w twojej goryczy. Nie musisz się mnie obawiać. Nigdy nie będę współdziałać z wrogami ojca Tama. Z mojej strony nic ci nie grozi. Nie zwrócę się też prze­ciwko Sirle, ponieważ nie przejmę twojej nienawiści.

Milczał. Zmarszczył brwi tak, że nie widziała jego oczu.

- Jesteś zbyt potężna - szepnął - i zbyt piękna... Je­steś niepokojącą myślą, ale wierzę ci. Nie będziesz dzia­łać przeciwko Tamowi. - On także wstał niespokojnie i obejrzał się, słysząc, że ktoś otwiera drzwi. W pro­gu, strzepując śnieg z płaszcza, stanął Tam. Zamknął drzwi, podszedł do ognia i wtedy ich zobaczył.

Znieruchomiał. Krew napłynęła mu do twarzy. Drede wyciągnął rękę.

- Chodź.

Tam stał przez chwilę nieruchomo, spoglądając to na Drede'a, to na Sybel. Król się uśmiechnął. Tam odpo­wiedział uśmiechem. Przełknął ślinę, podszedł bliżej i wyciągnął ręce do ognia.

- Spójrz na mnie - powiedział cicho Drede, a Tam popatrzył mu prosto w oczy. - Zdradź mi swoje imię.

- Tamlorn.

- I imię twojej matki. - Rianna.

- I ojca.

Tamowi wargi drgnęły, lecz uspokoił się szybko.

- Drede.

Tego samego dnia po południu odjechał razem z królem. Śnieg przestał padać. Tam stał przed Sybel bez słowa przez długi czas, a król czekał na koniu. Sy­bel uśmiechała się, choć oczy miała wilgotne. Odgar­nęła chłopcu z czoła kosmyk włosów.

- Mam dla ciebie prezent - powiedziała. Wymówiła imię Tera, a wielki sokół nadleciał i wy­lądował Tamowi na ramieniu. Chłopiec drgnął.

- Nie, Sybel. Będzie za tobą tęsknił.

- Nie będzie. To królewski ptak. Jeśli kiedyś zagro­zi ci niebezpieczeństwo, stanie w twojej obronie. A kie­dy zawołam jego imię, powie mi z daleka, że jesteś zdro­wy i szczęśliwy.

Spojrzała w niebieskie oczy Tera. Przez chwilę ptak milczał; dopiero potem nadeszły słowa.

Nie myślałem, że znów znajdzie się dla mnie miej­sce w świecie ludzi.

Jest takie miejsce, odparła. Strzeż Tama dobrze i mą­drze.

Tak będzie, najwspanialsze z dzieci Healda. A jeśli kiedyś będziesz mnie potrzebować, zawołaj, chętnie przybędę.

Uśmiechnęła się.

Żegnaj, Władco Powietrza.

Tam uścisnął ją tak mocno, że para ich oddechów skropliła się razem w mroźnym powietrzu. A potem wskoczył na konia i z sokołem na ramieniu usiadł za królem. Drede pochylił się, ujął dłoń Sybel.

- Jeśli zechcesz, miejsce dla ciebie zawsze będzie cze­kać wśród nas. A jeśli nie, to jest miejsce w moim ser­cu, gdzie na zawsze w ciszy zachowam twoje imię.

Przycisnął jej dłoń do ust, potem zawrócił karego ko­nia na górskiej ścieżce. Sybel czekała pod bramą, aż zwrócona ku niej twarz Tama zniknie między drzewami. Dopiero wtedy, drżąc lekko, weszła do ogrodu.

Zaczął padać śnieg - lekki, cichy, wieczny. Tuż obok Sybel pojawił się lew Gules; z roztargnieniem gładzi­ła dłonią złotą grzywę. Weszła do domu i usiadła przy ogniu; Moriah ułożyła się u jej stóp. Sybel siedziała tam, aż ogień przygasł i głownie tylko pulsowały tajemni­czo. Kiedy i one się wypaliły, wokół zapadła noc. Śnieg zasypał próg, zakrywając ostatnie ślady stóp Tama i pół­księżyce śladów królewskiego konia.

Tej nocy, następnego dnia i kolejnej nocy siedziała nieruchomo, z dłońmi na poręczach fotela. Patrzyła spo­kojnie, jakby wciąż widziała tańczący zielony płomień.

Ruszyła się wreszcie i zamrugała. Zobaczyła wokół siebie zwierzęta, a nawet ognistego smoka Gylda zwi­niętego w ciszy na kamieniach i pięknego łabędzia o ta­jemniczych oczach, obserwującego ją od drzwi kom­naty pod kopułą. Spojrzała w czerwone oczy Cyrina. Uśmiechnęła się, trochę Zesztywniała z zimna.

- Wróciłam. Jesteście głodne?

Jej głos ucichł wśród ścian. Nie doczekała się odpo­wiedzi. Potem lew Gules wsunął się pod jej dłoń.

Wstań, powiedział. Rozpal ogień. Jedz.

Podniosła się z westchnieniem i uklękła przy komin­ku. Nagle jej ręce pełne drewna znieruchomiały nad pa­leniskiem. Obejrzała się, wyczuwając bezimienne Coś obok siebie, wśród zwierząt. Mrużąc oczy, szukała te­go w mrocznych kątkach, za fałdami gobelinów. Stało tuż poza polem jej widzenia, poza kręgiem jej umysłu, bezkształtne, bezimienne. Jak nagły impuls wspomnień zamigotała w jej głowie pewna myśl. Sybel odłoży­ła drewno i przeszła do pokoju pod kopułą. Otworzy­ła wielką księgę zdobioną złocistymi liśćmi, która na­leżała jeszcze do Ogarną Pergaminowe strony zapełniały starożytne znaki, zbiór zapomnianych opowieści, tak sta­rych, jak panowanie trzeciego króla Eldwoldu. Przewra­cała te strony, szukając kilku krótkich Unii. Wreszcie je znalazła. Usiadła na podłodze, położyła ciężką księgę na kolanach i przeczytała cicho:

Jest także straszliwy potwór, który czai się na lu­dzi w ciemnych zakątkach, za mrocznymi przejścia­mi, w najczarniejszych godzinach nocy. Tylko nie znający lęku mogą spojrzeć na niego i przeżyć. Na­zywany jest Rommalb; ponieważ kto wymówi je­go prawdziwe imię, ten go przywoła.

Uśmiechnęła się lekko.

- Rommalb - powiedziała głośno i odwróciła to imię: - Blammor.

A kiedy podniosła głowę, wreszcie go zobaczyła.


4

Czarną mgłą sięgał wyżej niż ona, był cieniem pośród cieni, z oczami jak kręgi ślepego lśnią­cego lodu. Zamknęła księgę, wstała powoli. Dotknęła jego umysłu i przekonała się, że jest równie nieruchomy i mroczny.

Zdradź mi swoje imię.

Głos jego umysłu był jak szelest zeschłych liści.

Blammor.

Dlaczego przyszedłeś do mnie tak chętnie? Inne isto­ty walczą, aby ukryć swoje imiona, ale ty przybyłeś nie wołany.

Nie wołany? Wołałaś mnie. Masz dziwną moc, która mnie przyciąga. To moc zobaczenia mnie takiego, ja­ki jestem naprawdę. Dlatego przybyłem do ciebie i bę­dę ci służył, jak i ty pewnego dnia będziesz służyła te­mu, kto zobaczy cię taką, jaka jesteś naprawdę.

Czy teraz widzę cię takiego, jaki jesteś naprawdę? Czarna mgła z oczami białymi jak ogień, ślepymi, ale widzącymi?

Taki bywam czasem.

Fascynujesz mnie. Czy wszyscy ludzie widzą cię w ten sposób? Znam opowieści o tym, że jesteś prze­rażający.

Ludzie widzą to, czego najbardziej się boją.

Czego chcesz ode mnie?

Niczego. Tylko twej nieulękłości. Odejdę teraz. Mu­szę coś zrobić tej nocy.

Rozpłynął się w cieniach. Falowały przez chwilę, gdy przechodził.

Roztarta zmarznięte ręce. Lekki uśmieszek błąkał się na jej wargach. Podeszła znów do kominka i od zielonego ognika, płonącego stale na półce, zapaliła cienką świecę. Po chwili ogień zatańczył w komin­ku. Odpaliła od. niego świece i pochodnie; przecho­dziła cicho, ustawiając je w chłodnym pokoju, a ody­niec, łabędź i lew obserwowały ją w milczeniu. Nagle usłyszała wołanie u bramy, zagłuszone śpiewem zi­mowego wichru.

Zdziwiona, zmarszczyła jasne brwi. Wezwała Tera, potem przypomniała sobie, że go tu nie ma, wzięła więc Cyrina i zapaloną pochodnię, która sprawiała, że śnieg wokół niej wydawał się płonąć. Płatki opadały jak wiel­kie koła złożonych kryształów, znikających w ogniu po­chodni. U bramy stał człowiek okryty płaszczem, a za nim czekał koń. Przysunęła pochodnię, by oświetlić twarz za kratą; włosy pod kapturem błysnęły jak płomień.

Otworzyła bramę, a on wszedł na dziedziniec.

- Zabierz konia do stajni z boku domu - poleciła. - Nie puszczę tam zwierząt.

- Dziękuję - odparł, wydmuchując białe obłoki na mroźnym wietrze. Kiedy wziął od niej pochodnię, śnieg topniał mu na ramionach, zostawiając ciemne ślady na plecach.

Wszedł do jej domu. Uprzejmie skinął głową Gule­sowi, a potem Moriah, zwiniętej przy kominku jak czar­ny cień. Sybel odebrała jego przemoczony płaszcz i za­wiesiła przy ogniu. Coren grzał się przy płomieniu.

- Jazda z Sirle była długa i zimna. Sybel, w twoim domu jest chłodno. Wyjeżdżałaś?

- Nie. Byłam... Nie wiem, gdzie byłam, i nie wiem, czy już wróciłam. - Usiadła i wyciągnęła ręce do ognia.

- Dlaczego przyjechałeś? Musisz już wiedzieć, że Tam jest z Drede'em.

- Wiem - odparł. - Przyjechałem, bo mnie wołałaś.

Patrzyła na niego zdumiona. Uśmiechnął się. Jego prze­marznięta twarz w cieple nabierała kolorów, a szczupłe dłonie poruszały się nad płomieniem.

- Nie wołałam.

- Słyszałem cię. Czasami w ciszy, nocą, słyszę gło­sy czegoś poza polem widzenia, niby echa dawnych pie­śni. Słyszałem twój samotny głos w moich snach; prze­budził mnie, więc przybyłem. Widzisz, wiem, jak to jest, kiedy wymawiasz imię w pustym pokoju i nikt na świe­cie nie odpowiada.

Stała bez słowa, z otwartymi ustami. Usiadł przy niej. Moriah podniosła się leniwie i ułożyła u ich stóp, pa­trząc na niego zielonymi, niezgłębionymi oczami. Sy­bel nabrała tchu i zamknęła usta.

- Nigdy nie słyszałam o czymś takim. Kim jesteś? W pewien sposób jesteś głupcem, ale wiesz o wielu sprawach.

Kiwnął głową i uśmiechnął się szerzej.

- Siódmy syn Stetha, władcy Sirle, mojego dziada, miał siedmiu synów. Ja jestem najmłodszy. Może dla­tego słyszę to, co opowiadają drzewa, kiedy ich liście szepczą o wschodzie księżyca, i to, co opowiada rosną­ca kukurydza lub ptaki o zmierzchu. Mam dobry słuch. Słyszę ciszę twoich białych murów nawet w gwarnych komnatach Sirle.

Odwróciła wzrok, spojrzała w ogień.

- Rozumiem - rzekła cicho. - Potrzebowałam kogoś, lecz nie wiedziałam o tym aż do teraz. Jesteś głodny?

- Tak. Ale posiedź chwilę. Kiedy się ogrzeję, coś ugotuję.

- Umiesz gotować?

- Oczywiście. Wiele razy wędrowałem samotnie po pustkowiach, gdzie tylko bagienny ptak albo jastrząb odpowiadał krzykiem na moje słowa.

- Masz pięciu braci. Dlaczego musiałeś jechać sam?

- Och, polują ze mną, oczywiście. Ale czasem chcę wyruszyć do jakiegoś lasu albo jeziora, o którym mo­wa w starej opowieści, posłuchać tego tajemnego miej­sca, a ich takie rzeczy nie ciekawią. Raz wyruszyłem do lasu Mirkon, do wielkiej czarnej puszczy na północ od Sirle, gdzie drzewa są jak czarne głazy, a ciemne i nabrzmiałe korzenie sterczą nad ziemią. Słuchałem wtedy jednego opadającego liścia, a kiedy upadł, usły­szałem wyszeptane imię księcia Arna.

Kąciki jej ust powędrowały w górę.

- Wieczorami Maelga opowiadała Tamowi takie hi­storie, kiedy był jeszcze mały.

- Sybel, Rok drwi ze mnie, gdy mu o tym opowia­dam. A Eorth, który jest wielkim głupim stworem, uśmiecha się i ściska mnie, aż trzeszczą kości. Ale nie sądziłem, że ty będziesz się śmiała.

Zaciekawione spojrzenie jej ciemnych oczu przesu­nęło się z wahaniem ku jego twarzy.

- Nie śmieję się z ciebie, lecz przyszło mi do gło­wy, że może przybyłeś, bo przysłali cię bracia. Chcie­li sprawdzić, czy obiecałam pomagać Drede'owi, po tym jak oddałam mu Tama. Drede... On trochę się mnie bał, ponieważ go tutaj przywołałam...

- Ty go przywołałaś?

- Tak, ale tylko po to, by oddać mu Tama. Po nic więcej. Postąpiłam nierozsądnie, bo powiedziałam mu, że tu byłeś. Więc teraz nie jest mnie pewien, podob­nie jak twój brat, Rok.

- O tak. - Uśmiechnął się drwiąco, lecz wciąż mar­szczył rude brwi. - Gdzie był Cyrin i Gules, dlaczego nie udzielili ci rady? Jesteś mądra w sprawach przekra­czających granice ludzkiej wiedzy, ale nie było rozsąd­ne przywołanie króla niepewnego swej władzy, ściąg­niecie go do siebie bez jego woli.

- Powiedziałam mu, że nie musi się mnie obawiać.

- Chyba mu tym dodałaś odwagi.

- Wątpię. - Potrząsnęła głową. - Ale dlaczego mam się przejmować tym, co o mnie myśli on albo wład­ca Sirle? Czy Rok miał coś wspólnego z twoim przy­jazdem?

- Mówiłem ci, dlaczego przybyłem.

Jego uśmiech zniknął, ale jasne oczy wciąż wpatry­wały się w jej twarz. Niespokojnie machnęła ręką.

- Tak. Ale wciąż nie wiem, jak mogłeś słyszeć mój samotny głos poprzez wszystkie głosy Eldwoldu.

- Ja wiem - odparł. - Kocham cię.

Otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale nagle odkry­ła, że nie potrafi znaleźć właściwych słów. Coren ob­serwował ją, a lekki rumieniec przyciemnił mu policz­ki. Kiedy wreszcie się roześmiała, twarz spłonęła mu czerwienią.

- No tak. Drede proponował, że uczyni mnie królo­wą Eldwoldu. Co ty możesz mi zaproponować? - Spoj­rzała w jego zdumione, błękitne jak lód oczy.

- Drede - szepnął. - Drede. - Rozprostował zaci­śnięte palce i ułożył je na kolanach. Odetchnął głębo­ko. - Czy z niego tak samo się śmiałaś?

- Nie - odpowiedziała zdziwiona. Wstał nagle i ru­szył przed siebie. Usłyszała niespokojne kroki na ka­mieniach za sobą. Potem zbliżyły się ku niej.

- Przez całą drogę z Sirle myślałem o tobie, o two­ich włosach srebrzystych jak śnieg - szepnął. - Gdzieś głęboko w sobie czułem, że jesteś niespokojna, i nig­dzie na świecie nie chciałbym być bardziej niż pośród tej zimnej nocy, jadąc do ciebie. Kiedy otworzyłaś bra­mę, byłem jak w domu. Nie sądziłem, że tak bardzo mnie zranisz.

Rozchyliła wargi, słysząc echo własnych słów. Po­tem spuściła wzrok na zaciśnięte, złożone dłonie.

- Przepraszam, ale nie mogę... nie potrafię ci zaufać.

- Rozumiem.

- Ja... Kiedy na ciebie patrzę, widzę cień twojej nie­nawiści, widzę za tobą cienie twoich braci. Chcą... chcą mnie wykorzystać. Musisz... Na pewno to rozumiesz.

- Tak.

Stał nieruchomo obok jej fotela, z twarzą zastygłą i bladą. Lekko i niepewnie dotknęła jego ręki.

- Usiądź. Oboje jesteśmy zmęczeni i głodni. Nie spa­łam, odkąd wyjechał Tam, i jestem zmęczona kłót­niami.

- Sybel... - urwał. Nie patrzył na nią. - Gdybym przy­siągł... gdybym przysiągł na miłość do Norrela, że nig­dy nie spróbuję cię wykorzystać wbrew twej woli i nie pozwolę na to nikomu innemu... Gdybym przysiągł, czy zaufałabyś mi trochę?

- A czy możesz to przysiąc? Spojrzał jej w oczy i kiwnął głową.

- Tak. Znajdę jakiś sposób, by zabić Drede'a, niko­go w to nie mieszając.

- Nie!

- No to co mam robić?

- Masz pięciu innych braci. Niech ci to wystarczy.

- Nie wystarczy! Nie mogę, Sybel. Norrel... Kiedy byłem młodszy, niepewny siebie i mojej dziwnej wie­dzy, Norrel jedyny z nich wszystkich nigdy się ze mnie nie śmiał. Mogłem mu powiedzieć, że na mokradłach Fyrbolgu widziałem duchy ludzi, którzy zginęli, ści­gając białego jelenia uformowanego z dymu przez maga Tama. Norrel mi wierzył. Nauczył mnie jeździć kon­no, walczyć i polować z sokołem. Kiedy pokochał Rian­nę, ja także ją pokochałem i chciałem, by należała do niego. A kiedy Drede zabił go na Terbrec, widziałem, jak pada. Nie mogłem, nie zdążyłem dotrzeć do niego na czas, więc umarł, nie mając nikogo bliskiego u bo­ku, zginął w bitwie, która toczyła się dla niego. Tego nie mogę Drede'owi wybaczyć: że Norrel umierał sa­motnie, bez pomocy i bez pociechy.

Głos Corena ucichł. Gałąź trzasnęła w ogniu, wiatr pomrukiwał niespokojnie za murami, sunąc w ciemno­ści wokół domu niczym bestia szukająca wejścia.

- Przykro mi - powiedziała wreszcie Sybel niepew­nie. - Lecz Tam kocha ojca, więc... więc nie chcę, że­by Drede zginął.

Westchnął ciężko.

- No tak. Co mam robić, Lodowa Pani? Nie potra­fię powstrzymać ani mojej miłości, ani nienawiści.

- Nie wiem, co powinieneś zrobić. Nic nie wiem o nienawiści i tylko trochę o miłości. Chciałabym... Chciałabym ulżyć twojej zgryzocie, ale nie potrafię.

- Potrafisz. Myślę, że potrafisz. - Nie.

Znowu westchnął. Delikatnie ujął jej złożone dłonie.

- Wielkiego uczucia wymagało oddanie Tama Dre­de'owi. Dla dobra chłopca i ciebie, mam nadzieję, że jest z ojcem szczęśliwy, choć nie potrafię zrozumieć, jak mógł wybrać Drede'a.

Uśmiechnęła się, a zielony płomień rozświetlił jej włosy i zmęczoną twarz.

- Tama przyciągają ludzie, którym jest potrzebny. - Zastanowiła się. - Z pewnością jest w całym świecie kobieta, która i ciebie potrzebuje. Jesteś utalentowany, łagodny i bardzo... miły z wyglądu.

- Dziękuję - rzekł posępnie. - Dlaczego tak trudno ci to powiedzieć? Mnie bardzo łatwo przychodzi stwier­dzenie, że jesteś mądra, pełna magii, uczciwa, bardzo piękna i że cię kocham. - Musnął kosmyk włosów bar­wy kości słoniowej. Potrząsnął głową, gdy poruszyła się niespokojnie. - Nie... Nie chcę cię wprawiać w za­kłopotanie słowami, których teraz wolisz ode mnie nie słyszeć. Ale... gdybyś mogła okazać mi nieco przyja­źni, byłoby mi łatwiej.

Uśmiechnęła się lekko.

- Przybyłeś dziś wieczorem, kiedy potrzebowałam ludzkiej życzliwości. Jestem twoją dłużniczką.

- Dobrze. - Wstał, dołożył drew do ognia. Blask pło­mieni tańczył na jego twarzy. - Sybel, twój ogień ma kolor młodych drzew... Przygotuję kolację. Nie, zostań tutaj. Poradzę sobie w kuchni. Prześpij się trochę, je­śli zdołasz.

Wyszedł cicho i równie cicho odyniec Cyrin wysunął się z cienia i podążył za nim do kuchni. Coren po krót­kich poszukiwaniach odnalazł noże, garnki, pęta kiełbas wiszące na krokwiach, świeżo upieczony chleb i trzyma­ne w chłodzie jarzyny z ogrodu. Zaczął kroić marchewkę. Wielki odyniec odezwał się za nim złocistym głosem:

- Wyćwiczony sokół wraca w końcu na rękę swego pana.

Nóż ześlizgnął się i uderzył mocno o deskę. Coren się obejrzał.

- Zapomniałem już, że Władca Mądrości ma głos, którym potrafi mówić.

Małe czerwone oczka spoglądały na niego bez ruchu.

- Co byś mi dał za całą mądrość świata?

- Nic. - Wrócił do pracy. - Słyszałem, że znasz od­powiedzi na wszystkie zagadki prócz jednej. Na tę jed­ną chciałbym znać odpowiedź.

Cyrin prychnął cicho. - Mądry człowiek zna zagadkę, którą chce zadać.

- I wie, że pytanie i odpowiedź stanowią jedność. - Zgarnął pokrojoną marchewkę do garnka i zaczął obie­rać ziemniak. - Nie ufasz mi. Nie jestem tresowanym sokołem, uwiązanym na rzemykach polityki Roka. On nie ma nic wspólnego z moim przyjazdem.

- Kiedy władca Dornu otrzymał w tajemnicy od wiedźmy Glower śmiertelne zaklęcie, które przygoto­wała dla jego wrogów, cień ciemniejszy od nocy sta­nął przy nim i został na zawsze.

Coren milczał, tnąc ziemniak w plastry. Wreszcie po­wiedział:

- Nie tobie, lecz Sybel muszę udowodnić, że kocham z własnej woli.

- Jej oczy widzą wyraźnie poprzez ciemność. - Wiem. Niczego przed nią nie skrywałem.

- Korzenie rosną w ciemności.

- Istotnie. - Obrał kolejny ziemniak. - Ale moje my­śli nie są sekretne jak korzeń.

- Olbrzym Grof został trafiony kamieniem w oko i oko to odwróciło się do wnętrza, tak że patrzyło w je­go umysł. Umarł od tego, co tam zobaczył.

Coren gwałtownie odwrócił głowę. Srebrzystosza­ry odyniec stał w drzwiach i sapał cicho.

- Jeśli to zagadka, nie znam odpowiedzi. Złotousty Cyrin zastanowił się chwilę.

- A więc ci powiem. Zapytaj Sybel, jakie imię wy­mówiła dzisiaj, zanim wymówiła twoje.

Coren zmarszczył na moment rude brwi.

- Tak zrobię - obiecał i sięgnął po blady pasternak. Przyniósł Sybel gęstą zupę, gorącą ostrą kiełbasę, chleb z chrupiącą skórką i kubki gorącego wina. Zastał ją śpiącą, z dłońmi opartymi na kolanach. Przebudziła się, kiedy ustawił stolik między fotelami i wymówił jej imię.

- Cieszę się, że udało ci się zasnąć - powiedział i po­dał jej wino.

- Dobrze spałam. Nic mi się nie śniło. - Wypiła łyk i jej twarz nabrała kolorów. - Twoja zupa pachnie cał­kiem jak zupa Maelgi.

Nalał jej, a potem usiadł obok z miską na kolanach.

- Nie powinnaś tak długo obywać się bez posiłków. - Zapominam o jedzeniu. To jest smaczne, Corenie.

Sama nie wiem, co bardziej mnie rozgrzewa, twoja do­broć czy twoja zupa.

- To bez znaczenia. - Uśmiechnął się. - Kiedy go­towałem, Cyrin przyszedł do mnie na rozmowę.

Uniosła brwi.

- Naprawdę? On rzadko mówi. Co powiedział?

- Zadał mi zagadkę. Nie umiałem na nią odpowie­dzieć, więc kazał spytać ciebie, jakie imię wymówiłaś dzisiaj tuż przed moim.

- Dlaczego? Czy to jest odpowiedź?

- Tak myślę. Jakie to imię? Zastanowiła się, marszcząc czoło.

- Aha. To było imię Blammora, ale nie rozumiem... - Przerwała nagle, szeroko otwierając oczy. W jej gło­sie zabrzmiał gniew: - Cyrin!

Coren wstał. Jego miska rozbiła się o posadzkę.

Blammor pojawił się przed nimi, a zielone płomie­nie prześwitywały przez niego mgliście. Krystaliczne oczy spoglądały na Corena, który stał w milczeniu, bez ruchu, z twarzą pobladłą jak lód. Niedostrzegalnie ni­czym mgła, Blammor poruszył się, wydłużył, posze­rzył, aż zawisł nad Corenem jak cień, tak blisko, że jego bezkrwista twarz zdawała się przesłonięta i obra­mowana ciemnością. Corenowi wyrwał się z gardła ostry, niezrozumiały jęk. Sybel, przyciskając lodowa­te dłonie do ust, usłyszała szept:

- Blammor.

Blammor zwrócił swe oczy na Sybel. Czy jest jeszcze coś? - zapytał obojętnie, a ona po­kręciła głową.

- Nie - szepnęła. Rozpłynął się; ogień sięgnął cie­płem jej twarzy.

Coren opuścił głowę i roztarł palcami oczy, jakby chciał zetrzeć z nich wizję. Upadł tak nagle, że nie zdą­żyła go podtrzymać. Uklękła obok i pomogła mu usiąść.

- Coren...

Nie odpowiadał. Rozpaczliwie sięgnęła po wino i do­strzegła obserwujące ich spoza kręgu światła czerwo­ne, niewzruszone oczy Cyrina. Jak błysk posłała do je­go umysłu wściekły okrzyk.

Odesłałabym go z powrotem. Nie musiałeś...

Głos Corena dotarł do niej jakby z głębokiej wewnę­trznej przepaści:

- Sybel...

Zwróciła się ku Corenowi, próbowała ogrzać w dło­niach jego sztywne, zimne palce.

- Jestem przy tobie.

- Obejmij mnie. Obejmij mnie mocno. Przytuliła go tak, że poczuła bicie jego serca i drżą­cy oddech.

- Przepraszam. Tak mi przykro - szepnęła i całowa­ła go, jakby był Tamem szukającym u niej pociechy.

Coś nagle przyszło jej do głowy. Odsunęła się, mimo że Coren mruczał coś i próbował przyciągnąć ją znowu.

- Corenie - rzuciła ostro.

Oszołomiony, otworzył oczy, jakby zbudzony ze snu. - Co?

- Corenie, skąd znałeś imię Rommalba?

Patrzył na nią, opierając bezwładnie dłonie na jej ra­mionach; twarz miał napiętą i bladą. Chwyciła jego rę­ce i ściskała mocno. Wreszcie odparł:

- Znam je.

- Ale skąd, Corenie?

- A skąd wiem cokolwiek? - Oparł się o kamienie i przymknął oczy.

- Skąd?

- Musiałem je znać. - Przez moment słowa zawisły bezsilnie między nimi. - Zginąłbym przy twoim komin­ku - szepnął. - Walczyłem w wielkiej bitwie, walczy­łem zaskoczony w nocy, samotny, lecz nigdy... nigdy jeszcze nie widziałem śmierci, która przychodzi po mnie tak pewnie, jak przy twoim kominku. Miała kolor no­cy... Nie mogłem oddychać, bo była bezpowietrzna, i wiedziałem... wiedziałem, że jeśli znajdę imię, nadam jej imię, nie zdoła mnie zranić. Wszystkie moje myśli krzyczały, latały w krąg jak przerażone ptaki, ale wie­działem, że do tego domu, do tego ognia nie mogła przyjść śmierć. Więc jakaś część mnie szukała imienia wśród wszystkich starożytnych imion, które poznałem. I wtedy zrozumiałem, co to jest. To nie śmierć, ale strach. Rommalb. Strach, od którego ludzie umierają. - Otwo­rzył oczy i spojrzał na nią z jakiegoś odległego miej­sca wewnątrz siebie. - Sybel, nie mogłem pozwolić so­bie umrzeć od czegoś, co nie może mnie zranić.

- Ludzie umierali - szepnęła. - Niezliczeni ludzie, przez niezliczone lata.

- Nie mogłem. Miałem powód, dla którego chcia­łem zachować życie.

- Drede'a?

Potrząsnął głową i przez chwilę milczał z zamknię­tymi oczami. Pomyślała, że zasnął, ale nagle ją po­całował.

Odsunęła się zdumiona, szeroko otwierając oczy.

- Nigdy nie słyszałam o kimś takim jak ty. Myślałam, że oszalejesz lub umrzesz, a potem zobaczę u bramy two­ich pięciu braci żądających wyjaśnień. Zamiast tego rzu­ciłeś Rommalbowi jego imię, wyrwałeś się śmierci, wróci­łeś i pocałowałeś mnie na mojej podłodze.

- To wydało mi się lepszym rozwiązaniem - odparł z uśmiechem, lecz groza wspomnienia zmroziła ten uśmiech. Z oczu Corena wyjrzała pustka, stały się chłod­ne jak wygasłe gwiazdy.

Otrząsnął się z lęku i wstał sztywno. Sybel pomo­gła mu, niespokojnie marszcząc brwi.

- Straszne rzeczy spotykają cię w moim domu. Przygo­tuję ci łoże Ogarną. A potem przerobię Cyrina na kiełbasę.

- Nie... Sybel, on zadał mi zagadkę, a ja spytałem o odpowiedź. Udzielił jej.

- Oszustwem skłonił mnie, żebym ci ją podała. Nie miał powodu, by traktować cię w ten sposób, ciebie, gościa w moim domu, który przybył tu z życzliwości.

Usiadł, a po chwili schylił się i zaczął zbierać kawał­ki rozbitej miski.

- Jeśli ty nie potrafisz znaleźć powodu, to pewnie żadnego nie było.

- Nie potrafię. Zostaw te okruchy, Corenie. Sama po­sprzątam, gdy już pójdziesz do łóżka.

- Nie. Nie będę spał dzisiaj w ciemności. Pozwól mi zostać tutaj, przy ogniu. Sybel...

- Tak?

Spojrzał na nią zaciekawiony.

- Niczego się nie boisz? Kim jesteś, że sam Rom­malb przychodzi posłusznie na twe wezwanie?

- Boję się pewnych rzeczy. Wtedy bałam się o cie­bie. Boję się o Tama. Ale nie przyszło mi do głowy, żeby bać się Rommalba.

Przyklęknęła, żeby zetrzeć rozlaną zupę, a on patrzył, jak blask ognia migocze wśród białych pasm jej wło­sów, aż wreszcie zasnął.

Znalazła go rankiem, wciąż siedzącego przy ogniu, z lwem Gulesem u stóp. Śnieg przestał padać, świat za oblodzonymi oknami nabrał barwy księżyca. Na stole leżał na wpół zjedzony bochenek chleba; wino Zniknęło. Coren uśmiechnął się do niej, oczy miał za­czerwienione.

- Nie spałeś dobrze? - spytała łagodnie.

- Obudziłem się, a ciebie nie było, więc już nie za­snąłem. Rozmawiałem trochę z Cyrinem. Opowiadał mi różne historie.

- Mam nadzieję, że nic więcej.

- Opowiedział mi o księciu Ludzie, który mógł mieć każdy kwiat na świecie, jakiego zapragnął, ale chciał tylko płomiennej róży rosnącej na Czarnym Szczycie Fyrbolgu. Otrzymał to, czego chciał, i był zadowolo­ny. Więc i ja zachowałem nadzieję.

Rumieniec sięgnął jej oczu.

- Cyrin miesza się w nie swoje sprawy. Zresztą sam mówiłeś, że nie jestem płomienną różą, ale lodowym kwiatem, rosnącym w świecie bez życia. Twoje miej­sce jest w świecie żywych i tam, jak sądzę, znajdziesz swoją różę.

Westchnął.

- A ty powiedziałaś, że czasem jestem głupcem. Wy­daje mi się, że to ja do dzisiaj przebywałem w świecie bez życia. Sybel... zeszłej nocy śniłem o Norrelu. Ni­gdy... nigdy dotąd nie widziałem go we śnie żywego, zawsze jak leży sam, umiera, czując w sobie śmiertel­ną ranę, widzi, jak Drede odwraca się, próbuje krzy­czeć, ale nie znajduje słów i nikt go nie słyszy. Widzę, jak woła mnie w moich snach, ale nie widzi mnie, a ja nie mogę do niego podejść. Lecz zeszłej nocy zasną­łem, patrząc, jak ścierasz podłogę, i śniłem o Norrelu żywym. Rozmawialiśmy do późnej nocy. Opowiadał mi o Riannie, o swej miłości do niej. A ja uśmiecha­łem się, słuchałem, kiwałem głową, gdyż rozumiałem, co czuje, wiedziałem, co mówi. Obudziłem się, wciąż słysząc jego głos i w tej chwili przebudzenia pomyśla­łem o Dredzie. Zrobiło mi się go żal, ponieważ nie mógł mieć tego, co miał Norrel... Sybel, on jest tylko starym, przerażonym człowiekiem; prócz Tamlorna nie ma ni­kogo, kto by go kochał. A ja myślałem, że jest jak Rommalb, dawca śmierci...

- Nadal chcesz go zabić?

- Mam już dość myślenia o nim. - Wstał i podszedł do niej. - Kocham cię. Kiedy znów będę ci potrzebny, przyjadę.

- Nie, Corenie - odparła i bezwiednie wyciągnęła do niego rękę. - Nie radzę sobie z miłością. Przez ca­łe życie kochałam tylko Maelgę, Tama i Ogama, cho­ciaż jemu miłość także nie wychodziła najlepiej. Zo­stań w Sirle, gdzie są kobiety, które... które mogą dać ci to, czego potrzebujesz. Moje miejsce jest tutaj.

- Potrzebuję ciebie - powiedział z prostotą. Odwrócił się i sięgnął po płaszcz. - Kiedy książę Rurin ścigał wiedźmę Glower za to, że wszystkie jego sługi zmie­niła w świnie, ona...

- Wiem. Postawiła na jego drodze wielką szklaną górę, nie mógł jej ani zdobyć, ani ominąć. Powrócił więc pokonany.

- No właśnie - stwierdził Coren. Pochylił się i uca­łował jej chłodną twarz na pożegnanie. - Jaka jest róż­nica między szkłem a lodem?

- Och, wracaj do domu - rzuciła zirytowana, a po­tem roześmiała się mimowolnie.

Poszła z nim do bramy, by go wypuścić, a potem sta­ła drżąca w cichym poranku, patrząc, jak odjeżdża ścież­ką. Odyniec Cyrin stanął przy niej, a jego ciepły od­dech rozkwitał obłokami pary w powietrzu. Spojrzała na dzika z góry.

- Podjąłeś wielkie ryzyko - stwierdziła z powagą.

Srebrzysty odyniec prychnął śmiechem. Po raz pierw­szy użył przy niej swojego słodkiego jak dzwonek głosu:

- Jeden mądry dureń od razu pozna drugiego.


* * *

Tam odwiedził ją kilka dni później. Uniosła głowę znad książki, bo usłyszała głos Tera krążącego nad ko­pułą. Narzuciła płaszcz i wybiegła, a sokół opadł na jej ramie w chwili, gdy Tam z pięcioma ludźmi sta­nął przed bramą. Zeskoczył z konia i krzyknął do niej na powitanie. Dostrzegła jego ciężki, podbity futrem płaszcz obszyty złotą nicią, miękkie buty, rękawice z fu­trzanymi mankietami. Otworzyła bramę, a on ze śmie­chem rzucił się jej na szyję.

- Sybel, Sybel, Sybel... - Uścisnął ją mocno. - Wi­dzisz tego konia? Ojciec wybrał go dla mnie. Jest sza­ry jak burza, jak aksamit, i ma na imię Drede. Bał się puścić mnie samego, ale prosiłem i błagałem... Nie mo­gę zostać długo...

- Och, Tamie, tak się cieszę, że cię widzę. Wejdź. Spojrzała w migotliwe oczy Tera i spytała:

Czy jest zadowolony? Król jest dla niego dobry.

Tam szedł obok niej, zostawiając w śniegu głębokie ślady. Twarz miał promienną.

- Sybel, tak się cieszę, że znów cię widzę. Pałac Dre­de'a jest taki wielki, wszędzie są ludzie... I wiesz, Sybel, są dla mnie bardzo uprzejmi, bo jestem synem Drede'a. I mam takie drogie ubranie. Ale tęsknię za lwem Gule­sem i za Nylem.

- Jest dla ciebie dobry?

- Oczywiście. Chronię go przed władcami Sirle. Spojrzała na Tama zaskoczona Uśmiechnął się, a oczy miał czyste.

- Dorosłeś trochę, jak widzę - zauważyła.

- Drede mówi, że jestem podobny do ciebie. Ale jest dla mnie bardzo dobry i jestem szczęśliwy. Czasem, gdy zostajemy sami, nawet się śmieje.

Otworzył drzwi. Moriah, mrucząc głośno, wyszła mu na spotkanie. Przyklęknął i chłodną twarzą potarł jej futro, potem chwycił Gulesa za grzywę i spojrzał w je­go złociste oczy.

- Gules - szepnął. Z krtani lwa wydobył się cichy warkot. - Wiesz, czego mi brakuje, Sybel? Twojego zie­lonego ognia. Jest taki piękny.

Strzepnął śnieg z płaszcza. Pogładziła jego jasne, wil­gotne włosy.

- Rośniesz - powiedziała z podziwem, a on zaśmiał się głębokim nagle głosem.

- Wiem. Sybel, on chciał, żebym przywiózł cię ze sobą, ale powiedziałem, że tylko cię poproszę, nie bę­dę błagał. Poprosiłem, więc teraz możemy porozma­wiać o czymś innym. Czy zwierzętom nic nie dolega?

Uśmiech błysnął w jej oczach.

- Zupełnie nic - odparła. Usiedli razem przy komin­ku. - Opowiedz mi teraz, co robisz każdego dnia.

- Sybel, nawet mi się nie śniło, że tam jest tylu lu­dzi. Jechaliśmy przez miasto w dzień targowy, a ludzie wykrzykiwali imię mojego ojca. I wiesz, wykrzykiwa­li też moje. Byłem tak zdziwiony, że ojciec śmiał się ze mnie. Lubię, kiedy się śmieje.

Pozwoliła, by jego głos spływał po niej niczym stru­mień, uspokajając i pocieszając. Siedziała wygodnie i obserwowała chłopca, uśmiechała się, słuchała nie­uważnie. Jego twarz, jego mężniejące rysy rozświetla­ły się i zmieniały w miarę jak mówił, śmiał się, po­ważniał i uśmiechał znowu niezwykłym uśmiechem z sugestią czegoś tajemniczego. Myśli Sybel rozpłynę­ły się, a ona pozwoliła, by umysł spoczął bezczynnie, czego nie robiła od wielu dni. Tam wciąż opowiadał, drapiąc kocicę Moriah między uszami.

A potem coś drgnęło w głębi jej umysłu, coś małe­go, dalekiego i nieproszonego. Tam dotknął jej, a ona poruszyła się niespokojnie.

- Nie słuchasz mnie, Sybel. Przywiozłem ci prezent, płaszcz z białej wełny haftowany w niebieskie kwia­ty. Drede kazał kobietom zrobić go specjalnie dla cie­bie. - Urwał na chwilę. - Co się stało?

Pokręciła głową.

- Nic takiego. Jestem trochę zmęczona. Płaszcz? Podziękuj ojcu ode mnie. Czy Ter zachowuje się od­powiednio? Bałam się, że może kogoś zjeść.

- Och, nie. W spokojne dni wyjeżdżamy na polowa­nie. Jest bardzo grzeczny wobec sokołów Drede'a, ale tylko mnie pozwala się trzymać. Sybel...

Milczała; znów coś poruszyło się w jej umyśle, le­dwie wyczuwalne i szybkie jak spadająca o północy gwiazda. Wolno zacisnęła palce na poręczach fotela.

- Sybel - powiedział Tam. - Czy coś cię boli? Po­winnaś porozmawiać z Maelgą.

- Dobrze. - Wyprostowała palce. Szeroko otwarte czarne oczy szukały ognia. - Porozmawiam - szepnę­ła, a wtedy rozległo się pukanie do drzwi i twarz Ta­ma zmieniła się nagle.

- Tak szybko? Przecież dopiero przyjechałem.

Obejrzała się.

- Och, Tamie, z pewnością jeszcze nie...

- Mówiłem, że przyjechałem tylko na chwilę. - Wstał i westchnął ciężko. - Sybel, wkrótce znowu cię odwie­dzę, wtedy zostanę dłużej. Twój płaszcz mam w jukach. - Znowu zabrzmiało pukanie. Podniósł głos. - Już idę! Sybel, porozmawiaj z Maelgą o tym, co cię boli. Ona wszystko umie wyleczyć.

- Książę Tamlornie! - Idę!

Objął ją ramieniem, kiedy szli przez dziedziniec. Za nimi bez słowa szedł strażnik. Sokół Ter znów usiadł Tamowi na ramieniu.

- Sybel, następnym razem przyjadę na dłużej... Chciałbym, żebyś mnie odwiedziła.

- Może przyjadę.

- Proszę cię. - Rozpiął torbę przy siodle i wyjął mięk­ki płaszcz barwy kości słoniowej z deseniem niebie­skich nici. - To dla ciebie.

Dotknęła materiału.

- Tam, jest taki piękny, taki miękki...

- Obszyty gronostajami. - Narzucił jej płaszcz na ra­miona i pocałował szybko. - Przyjedź, proszę. I poroz­mawiaj z Maelgą.

- Na pewno. - Uśmiechnęła się. - Czy mogę zamie­nić słowo z Terem?

Tam znieruchomiał na chwilę, a ona przeniosła wzrok z jego szarych, uśmiechniętych oczu na błękitne, prze­nikliwe oczy Tera.

Ter.

Co się stało, córko Ogarną? Jesteś niespokojna.

Tam przyglądał się Sybel; zobaczył, że jej twarz nie­ruchomieje na chwilę, a czarne oczy zachodzą mgłą.

Ter, ktoś przywołuje mnie do siebie. Powstrzymaj go.


5

Tego popołudnia poszła odwiedzić Maelgę. Białe gołębice siedziały na krokwiach dachu, a kruk wchodził i wychodził przez otwarte narożne okno. W małym domku unosiły się dziwne zapachy; po­chylona nad ogniem Maelga mruczała coś pod nosem, a para z kociołka rozluźniła jej siwe loki i przylepiła do twarzy wilgotne kosmyki. Stara kobieta nie podniosła głowy, kiedy weszła Sybel, wiec i Sybel milczała. Cho­dziła niespokojnie po izbie, otwierała i zamykała książ­ki Maelgi, zaglądała do słojów zawierających rzeczy bez nazwy, aż wreszcie mamrotanie Maelgi umilkło i stara kobieta odwróciła głowę.

- Dziecko - powiedziała zdumiona. - Tracę rachu­nek Rzeczy.

- Przepraszam - odparła Sybel.

Coś, co wzięła odruchowo do ręki, pękło nagle; spoj­rzała na to niewidzącymi oczami. Maelga upuściła cho­chlę do kociołka.

- Moja kość...

- Jaka kość?

- Palec wskazujący prawej ręki maga. Wiele lat po­święciłam, żeby go znaleźć.

Sybel zerknęła na połamane kawałki w dłoni.

- Przyniosę ci kości, jeśli chcesz - obiecała. - Przy­niosę ci czaszkę, jeśli tylko znajdę w niej mózg.

Maelga spojrzała na nią uważnie spod rozczochra­nych włosów.

- Co się dzieje?

Sybel odłożyła kość i skuliła się, krzyżując ramio­na na piersi.

- Jestem przywoływana. Nie wiem, kto mnie woła, ale nie potrafię zamknąć przed nim umysłu. Poszuku­je mnie i przyzywa umiejętnie i pewnie, tak jak ja przy­wołuję zwierzę. Jestem zła, lecz tak samo złości się ry­ba złapana na wędkę. I jest tak samo bezradna.

Maelga złożyła ręce; błysnęły pierścienie. Wolno usia­dła w fotelu na biegunach.

- Wiedziałam - rzekła. - Wiedziałam, że narobisz sobie kłopotów, wykradając te księgi.

Sybel znieruchomiała w pół kroku.

- Myślisz, że tylko o to chodzi? - spytała z nadzie­ją. Ale pokręciła głową. - Tutaj pracuje umysł potęż­niejszy od mojego. To mnie przeraża. Jeśli wie, że mam jego książki, nie musi mnie przecież tak dręczyć z ich powodu. Maelgo, nie wiem, co mam robić. Nie mam gdzie się ukryć. Gdyby ktokolwiek spróbował mnie skrzywdzić, moje zwierzęta by walczyły, ale z tym nikt nie może walczyć.

- Och, kochanie - westchnęła Maelga. - Och, mo­je dziecko. - Zakołysała się lekko i przygładziła ręką włosy. Nagle znieruchomiała. - Jedno mogę dla cie­bie zrobić. Poślę kruka o czarnych czujnych oczach, że­by zajrzał w okna maga.

Sybel kiwnęła głową.

- Wysłałam Tera na poszukiwania. - Westchnęła cięż­ko, zasłaniając dłońmi oczy. - Jestem głupia. Jeśli mnie może przywołać, to może i Tera...

- Jeśli wie, że może go wołać.

- Tak. Być może nie zna Tera. Ale kto to jest? Wi­działam drobnych magów w zimnych wieżach z sien­nikami i zakurzonymi księgami. Na dworach książąt widziałam większych, tych, którzy od bogactw robią się tłuści i zarozumiali. Ale nie spotkałam jeszcze żadne­go, którego bym się lękała. Nie wiem, po co mnie wzy­wa. - Spojrzała bezradnie na Maelgę. - Jakie może mieć powody? Komuś tak potężnemu nie przydam się na nic.

- Czy jest aż tak potężny? Może ustąpi, jeśli nie od­powiesz.

- Może... Ale włamał się do mojego umysłu, a ja nie mogę podążyć za jego wezwaniem. Nie mogę go ni­gdzie znaleźć, nie potrafię nadać mu imienia. - Zno­wu ruszyła wokół izby, splotła ramiona na piersi, a wło­sy opadały jej na plecy niby biały płaszcz. - Jestem taka zła, ale złość na nic mi się nie przyda, tak samo jak strach. Nie wiem, co robić... Mam tylko nadzieję, że nie jest dość silny, by odebrać mi moje imię.

- Czy mogłabyś gdzieś wyjechać na jakiś czas?

- Gdzie? Mogłabym wyruszyć poza granice Eldwoldu, ale on i tak by mnie znalazł i sprowadził do siebie. - Zrozpaczona, usiadła wreszcie przy ogniu. - Och, Ma­elgo - szepnęła. - Nie wiem, co robić. Gdybym mia­ła Liralena... mogłabym odlecieć na koniec świata... na samą granicę gwiazd...

- Nie płacz - poprosiła zaniepokojona Maelga. - Prze­rażasz mnie, kiedy płaczesz.

- Nie płaczę. Łzy mi nie pomogą. Nie mogę nic zro­bić, tylko czekać. - Odwróciła głowę. - Maelgo, jeśli pewnego dnia mnie nie znajdziesz i nikt nie będzie wie­dział, gdzie jestem, czy zaopiekujesz się zwierzętami?

Maelga chwyciła się za głowę.

- Och, Sybel, nie może do tego dojść. Mój kruk go znajdzie. Ter go znajdzie, a wtedy zrobię mu coś ta­kiego, co rozpuści wszystkie kości w jego ciele.

- Nie, musisz zachować kość palca... - Oparła po­liczek o kamienie kominka i niewidzącym wzrokiem wpatrzyła się w ogień. Płomienie tańczyły pod czar­nym kociołkiem. Westchnęła. - Pójdę, bo przeszkadzam ci w pracy. Nic nie możesz dla mnie zrobić. Sama nie­wiele mogę zrobić. Może Ter go znajdzie, zanim on znaj­dzie mnie, i może wtedy coś wymyślę.

Maelga obserwowała ją bacznie, a zmarszczki na jej twarzy wyrażały niepokój.

- Bądź ostrożna, moja białowłosa - szepnęła.

- Będę. Mam nadzieję, że ten, który mnie woła, ma przyjaciela, który przekaże mu ostrzeżenie.

Tej nocy obudziło ją drgnienie w umyśle, łagodne, jakby ktoś czubkiem palca dotknął powierzchni wody. Usiadła wyprostowana w łóżku, szeroko otwierając oczy w ciemności; ponad nią na kryształowej kopule gwia­zdy układały się w lodowate wzory. Drgnienie nade­szło znowu. Nieproszona, bezkształtna myśl, jak szept w bezruchu nocy, delikatne tchnienie jej imienia.

Sybel.

Cichy krzyk wyrwał się jej z ust. Coś poruszyło się obok łóżka; złote oczy Gulesa zaiskrzyły niby szlachet­ne kamienie.

Czego się lękasz, dziecię Ogama?

Miałam sen...

Głos nadbiegł znowu, niczym bezdźwięczny pomruk:

Sybel.

Spędziła w pokoju pod kopułą dzień i noc, nie jadła i nie spała; przeglądała starożytne księgi, szukając imie­nia tak potężnego maga, lecz nie znalazła nawet wzmian­ki. O świcie odłożyła książkę i spojrzała w przejaśniające się niebo. Różowa Unia zakreślała krawędź świata, bia­łe chmury o srebrzystych brzegach płonęły, chwytając promienie słońca; rozbijały je i rozrzucały po polach Fallow, na równinie Terbrec i nad otoczonym murami miastem Mondor, gdzie ogrzewały chłodne, mroczne wieże. Zrezygnowana, pomyślała o Liralenie i jego lśnią­cych białych skrzydłach. Przez chwilę próbowała go przywołać, posyłając wezwania ku białemu światu po­ranka. Zwierzęta w domu się poruszyły, a potem usły­szała głos Maelgi pod drzwiami.

- Sybel! Sybel, obudź się...

Wstała powoli i przeszła przez chłodny dom. Słoń­ce rysowało na śniegu plamy ognia; gdy otworzyła drzwi, uderzyło ją w oczy, aż zabolało.

- Wejdź, Maelgo.

- Och, Sybel... pozwoliłaś, żeby twój ogień umarł. Staruszka przeszła przez próg, a Sybel spojrzała na ciemnego ptaka w jej dłoniach.

- Sądzę, że to nie jest jedyna martwa rzecz w tym pokoju. - Dotknęła czarnego, sztywnego ciała kruka Maelgi. Poczuła uderzenie błyskawicy lęku, jakiego do­tąd nie znała.

- Sybel, wysłałam go - wyjaśniła znużona Maelga. - Wrócił dziś rano do domu i padł martwy u mych stóp. Myślę, że był już martwy, kiedy leciał.

Sybel zadrżała.

- Jest zimny - szepnęła.

Maelga delikatnie dotknęła jej ramienia.

- Moje białe dziecko - jęknęła - co mogę dla cie­bie zrobić?

- Nic - szepnęła Sybel. - Nic. - Westchnęła cięż­ko. - Mam nadzieję, że Ter jest bezpieczny. Przywo­łam go i odeślę z powrotem do Tama.

- Ugotuję coś dla ciebie. Strasznie schudłaś, odkąd Tam wyjechał.

Wyszła do kuchni, cały czas niosąc martwego kru­ka. Sybel pochwyciła umysł sokoła i poczuła gwałtow­ny pęd ziemi pod skrzydłami.

Ter. Wracaj do Tama. To niebezpieczne.

Milczał przez chwilę, a ona przeżywała bicie jego ser­ca i ogień płynący mu w żyłach. A potem powiedział:

Nie.

Ter. Wracaj do Tama.

Dziecię Ogama, proś mnie, o co chcesz. Ale muszę komuś wydziobać oczy i uciszyć mroczny umysł.

Ter...

Nagle straciła go, odnalazła zdumiona i straciła znowu. W jej umyśle rozległ się szept, silny i nieubłagany.

Sybel.

- Nie! - powiedziała. Słowo upadło bez życia na bia­łe kamienie. - Nie!


* * *

O pomocy siedziała pod kopułą, a księżyc w pełni spoglądał na nią niczym oko. Świat leżał w milczeniu, wyciszony i ukryty, góra znieruchomiała, gwiazdy za­marzły w kryształy lodu. Noc trwała bezgłośna, spo­czywała w sercu ciszy, której nie zakłócał żaden wiatr, żaden szept liści. Oczy Sybel w mroku były ciemne i nie­ruchome; czekała, nasłuchując w spokoju swego umy­słu, czekała na nieuchronną chwilę, na wołanie, które przebije umysł aż do jądra ciszy. Gules leżał obok z unie­sioną głową, złotymi ślepiami wpatrywał się w nią bez mrugnięcia, bez drgnienia, jakby nie oddychał. Po chwi­li poczuła obok kogoś innego i zobaczyła Cyrina; je­go kły błyszczały bielą jak gwiazdy.

Odpowiedz mi na zagadkę, Panie Mądrości, powie­działa do niego i usłyszała w jego umyśle wszystkie zagadki świata. A potem czerwone oczy zniknęły, gdy wielki lśniący łeb opadł ku ziemi.

Na tę nie znam odpowiedzi.

Sybel spuściła głowę.

- Jestem zmęczona - szepnęła, szeroko otwierając oczy w mroku. - Nie wiem, co robić.

Siedziała tak przez chwilę, od czasu do czasu czu­jąc z dala lekkie szarpnięcie, jakby delikatny odpływ przyciąganej księżycem fali. Blask wyrysował jej cień i mroczne sylwetki odyńca i lwa na białym marmurze posadzki. Wreszcie zamknęła oczy i posłała wezwanie. A kiedy wołała, usłyszała u bram stłumiony, lecz zna­jomy krzyk.

- Sybel - powiedział Coren, kiedy przybiegła do nie­go po śniegu. - Sybel. - Zaciskał palce na prętach, jak­by próbował je wyrwać. - Tak mi przykro... przepra­szam... nie było mnie w Sirle...

- Właśnie cię wołałam - odparła bez tchu, szarpiąc lodowate zasuwy. - Właśnie przed chwilą... Corenie, przyleciałeś tutaj na skrzydłach?

- Chciałem. - Wprowadził konia i stanął przed nią, próbując wypatrzyć w ciemności jej twarz. - O co cho­dzi? - zapytał niespokojnie. - Sybel, chciałem przyje­chać tutaj już trzy dni temu, ale Rok posłał mnie do Hiltu, aby przekonać Horsta do jakiegoś beznadziejne­go planu. Wiedziałem, że jesteś niespokojna, wiedzia­łem nawet przez sen, ale nie mogłem wyjechać aż do wczoraj. Co się stało? Gdzie Tam?

Patrzyła na niego bez słowa. Pokręciła głową.

- Nie. Skąd... skąd wiedziałeś, że cię potrzebuję, za­nim sama to wiedziałam?

- Wiedziałem. Sybel, co się stało? Co mogę dla cie­bie zrobić?

- Tylko... drobiazg.

- Cokolwiek.

- Obejmij mnie.

Upuścił wodze na śnieg. Rozchylił płaszcz, przy­ciągnął ją do siebie i otulił wraz z białymi włosami; czubek jej głowy lśnił lekko na jego ramieniu. Sybel czuła jego oddech, uderzenia pulsu. Nagle wstrzymał oddech.

- Sybel, ty się boisz.

- Tak. Przytul mnie mocniej - poprosiła, a on przy­ciągnął ją bliżej do siebie. Usłyszała bicie jego ser­ca, poczuła dłoń w rękawicy, podtrzymującą jej gło­wę. Powoli nabrała powietrza i odetchnęła głęboko. - Wezwałabym cię aż z Sirle, by o to poprosić. Tyl­ko po to.

- A ja bym przyjechał. Przyjechałbym tylko po to, by cię przytulić. Lecz na pewno mogę zrobić coś więcej.

- Nie. Twój głos jest jak światło słońca. Należy do świata ludzi, nie do mrocznego świata magów.

Oddech Corena poruszał jej białymi włosami.

- Co się stało? Co cię niepokoi?

Milczała. Potem uniosła głowę, westchnęła i odsu­nęła się od niego, rozrywając krąg ramion.

- Nie chciałam ci mówić, ale teraz może powinnam, bo gdyby cokolwiek się ze mną stało, mógłbyś... mógł­byś się niepokoić, gdybyś nie wiedział.

Uniósł ręce w zaśnieżonych rękawicach i ujął jej twarz.

- Sybel, co się dzieje?

- Chodź do ognia. Powiem ci.

Powiedziała, gdy już odprowadził konia do stajni, na­karmił go, powiesił płaszcz przy ogniu i usiadł obok niej. Dała mu kubek grzanego wina i wyjaśniła krótko:

- Ktoś mnie przywołuje.

Popatrzył na nią ponad brzegiem kubka, potem od­stawił go mocno, aż wino chlusnęło na palce.

- Kto?

- Gdybym odkryła jego imię, mogłabym walczyć... być może. Wszędzie szukałam właściwego imienia, szep­tem mego głosu w ich umysłach zaskakiwałam magów poza Eldwoldem, a ich lęki i zdumienie zdradziły, że mnie nie znają. I teraz nie wiem, co mam robić. Ode­brał mi Tera; posłałam sokoła na poszukiwania, a on ukradł mi jego imię; nie mogłam utrzymać Tera wobec jego mocy. Jest bardzo silny. Myślę, że jest silniejszy od każdego, o kim słyszałam. Dlatego w końcu będę chyba zmuszona ustąpić.

Milczał przez chwilę, marszcząc brwi.

- Ale ja nie zechcę mu cię ustąpić - rzekł wreszcie. Poruszyła się niespokojnie.

- Corenie, nie po to cię przywołałam. Nie możesz mi pomóc.

- Mogę spróbować. Nie mogłem pomóc Norrelowi, ale tobie pomogę. Zostanę tu z tobą, a kiedy przyjdzie po ciebie albo gdy ty do niego pójdziesz, będę przy to­bie. I policzę się z nim.

- Corenie, po co to wszystko? Będę tylko musiała pa­trzeć, jak umierasz albo jak twój własny umysł skręca i staje przeciwko tobie tak, że nigdy nie zdołasz wymówić mojego imienia. Rommalb był strachem, ale przeżyłeś to, jednak ten mag będzie dla ciebie śmiercią.

- Więc co mam robić? - zapytał bezradnie. - My­ślisz, że będę siedział tutaj albo w Sirle, spokojny jak dziecko, gdy ciebie porwie jakiś potwór bez imienia?

- No cóż, w każdym razie nie chcę, byś umarł na mo­ich oczach.

- Wolę raczej umrzeć, niż leżeć bezsennie wśród no­cy, gdy twój umysł szepcze do mnie, a ja nie wiem, gdzie jesteś i dlaczego się niepokoisz.

- Nie prosiłam cię, żebyś przybył niewołany, kiedy będę niespokojna, nie prosiłam, żebyś nasłuchiwał mo­jego głosu.

- Wiem. Nigdy nie prosiłaś, żebym cię kochał. A jed­nak cię kocham, jestem niespokojny i zostanę z tobą niezależnie od twoich tłumaczeń. Łatwo przywołać czło­wieka do tego domu, ale nie tak łatwo go zmusić, że­by wyjechał.

- Jesteś prawdziwym dzieckiem z Sirle. Wierzysz, że każde niebezpieczeństwo można odpędzić, dobywa­jąc miecza. Myślałam, że jesteś mądry, ale jesteś głup­cem. Czy ruszałeś na równinę Terbrec przeciwko Drede'owi z księgą zaklęć w rękach? No właśnie, więc dlaczego chcesz z mieczem stanąć przeciwko magowi? Kiedy mag zmieni twój miecz w kałużę metalu u twych stóp, co wtedy zrobisz?

Zacisnął usta, a potem wzruszył ramionami.

- Jestem głupi, że się z tobą kłócę. Jeśli nie potra­fisz mnie stąd wyrzucić, Sybel, to zostaję. Możesz nie zwracać na mnie uwagi, deptać mi po nogach, odma­wiać pożywienia, ale jeśli gdzieś pójdziesz, pójdę za tobą. Zrobię wszystko, żeby zabić to, co zechce cię skrzywdzić.

Wstała. Jej czarne oczy spoglądały na niego jakby z oddali, a kiedy w nie spojrzał, usłyszał lekkie poru­szenia budzących się bestii.

- Jest sposób, aby odesłać cię do Sirle - rzekła - opor­nego, lecz żywego.

Lew Gules ziewnął, ślepia z płynnego złota błysnę­ły w ciemności, kiedy bezgłośnie jak cień wyszedł z pokoju pod kopułą i zatoczył krąg wokół Corena, ocierając się o niego niespokojnie. W kuchni zbudziła się Moriah; zamruczała gardłową pieśń bez słów, sunąc leniwie w ich stronę. Wpatrzony w czarne oczy Coren zobaczył, jak na chwilę znika z nich światło. W ci­chej nocy usłyszał powolne bicie wielkich skrzydeł, zasysających powietrze. Wyprostował się, wziął Sy­bel za rękę i jej myśli powróciły. Ciche parskanie odyń­ca i szum skrzydeł smoka splatały kruchą pajęczynę dźwięków, rozerwaną przez nagły ostrzegawczy wrzask kocicy.

- Sybel, próbujesz mnie wystraszyć? Dlaczego nie wejdziesz do mojego umysłu, tak jak weszłaś do umy­słu Drede'a, i nie odeślesz mnie spokojnie, bez mojej wiedzy, do Sirle? Temu nie mógłbym się oprzeć.

Przyglądała mu się przez chwilę. Potem skrzywiła się i odsunęła. Powstał szybko, pochwycił ją, a ona za­słoniła twarz dłońmi.

- Nie mogę - szepnęła. - Chciałabym, ale nie mogę.

- Więc co teraz? Jeśli poszczujesz mnie bestiami, będę walczył. Poranię je, one mnie też. Wtedy będzie­my gniewać się na siebie nawzajem o to, że do tego dopuściliśmy. Sybel, dla nas obojga będzie lepiej, je­żeli po prostu pozwolisz, bym się tobą zaopiekował. Pozwolisz, bym trzymał tutaj tę bezsensowną wartę. Jeśli ci na mnie zależy, nie będziesz się sprzeciwiać. Jedynie tyle mogę zrobić. Proszę. Jesteś mi winna tro­chę dobroci.

Opuściła ręce. Nie widział jej twarzy skrytej pod fa­lą włosów. A potem odgarnęła białe pasma i spojrza­ła na niego; oczy miała spokojne, znużone, pełne wy­czekiwania.

- Chcę, żebyś odszedł. Dla twojego dobra przywią­załabym cię do Gylda i odesłała do Sirle, na próg do­mu Roka. Ale dla mojego dobra chcę, żebyś był tutaj. Odejdziesz?

- Nie.

Przyciągnął ją do siebie, aż opuściła głowę na jego pierś. Uśmiechnął się lekko do lwa Gulesa i musnął war­gami jej włosy.

- Jestem samolubna - szepnęła. - Ale jedno wiem i powiem ci to teraz. Tam, gdzie w końcu pójdę, pój­dę sama.


* * *

Tej nocy leżała bezsennie, z lwem Gulesem u stóp łóż­ka i Moriah u drzwi, a wielkie, zimne światy ognia pły­nęły w ciszy nad jej głową. Czuła w umyśle równy puls wołania biegnący przez otwarte drzwi i korytarze umy­słu, sunący bezustannie, nieodparcie w dół, w głębiny, gdzie skrywała czystą i zimną wiedzę o sobie. Wołanie zmierzało tam nieuchronnie, jej własna moc rozpływa­ła się, a myśli leżały bezużyteczne, nieuformowane. Wre­szcie nie było w niej nic oprócz tego przytępiającego wo­lę wołania, zmieniającego biały nieruchomy dom w coś obcego, aż wydawał się tylko cieniem snu. Głębokie ukry­te miejsca jej umysłu leżały otworem, nieosłonięte; jej moc została zmierzona, imię odebrane wraz z wszyst­kim, co oznaczało: doświadczenie, instynkt, wszelka myśl i moc - wszystko to zostało zmierzone i poznane.

Powstała na rozkaz, który był ledwie czymś więcej niż słowem, ubrała się tak cicho, że materiał tylko za­szeleścił o materiał. Wielki złocisty lew spał w świe­tle księżyca. Czarna kocica, bezimienna, wyciągnęła się jak cień na progu. Sybel spojrzała na zwierzęta i uś­wiadomiła sobie, że nie zna ich imion i nie może ich zbudzić, gdyż imiona są jak klejnoty w głębi góry, ukry­te przed oczami jej umysłu. Przekroczyła śpiącą koci­cę tak łagodnie, że zwierzęciu nie drgnęły nawet po­wieki. W pokoju za progiem rudowłosy mężczyzna siedział przed zielonym płomieniem, oczy miał zamknię­te, dłonie opuszczone bezwładnie. Cicho jak oddech przemknęła obok niego, minęła uśpionego u jego stóp odyńca ze srebrną szczeciną.

Zamykane drzwi trzasnęły cichutko. Coren obudził się nagle i rozejrzał wokół, mrugając sennie oczami. Jakaś gałązka trzasnęła w ogniu, a on oparł się w fotelu i spoj­rzał w ciemne drzwi pokoju, gdzie spała Sybel, strze­żona przez Gulesa i Moriah. W tej samej chwili Sy­bel cicho prowadziła jego konia po śniegu przez bramę. Dosiadła wierzchowca na oklep i ruszyła w dół, dłu­gą, białą jak ogień górską ścieżką, obok uśpionego do­mu Maelgi i dalej, w stronę ciemnego, pełnego wież miasta Mondor.


6

Wspięła się na stopnie wysokiej wieży w pół­nocnym murze miasta. Wkręcały się spi­ralą w mrok ponad nią i poniżej, a w świe­tle pochodni jej własny cień kładł się na wytarte stopnie. Na ich krańcu linia światła kreśliła w ciemności kształt zamkniętych drzwi. Sybel chwyciła ciężki żelazny pier­ścień na skoblu i pociągnęła.

- Wejdź, Sybel.

Znalazła się w okrągłej komnacie. Baldachim nierucho­mych, haftowanych gwiazd migotał jaskrawo nad jej gło­wą. Ze ścian, falując delikatnie przy wysokich oknach, zwisały kotary z białej wełny i lnu, pokryte bogatym ście­giem starożytnych opowieści. Stanęła na miękkiej ow­czej skórze z futrem głębokim po kostki, okrywającej ca­łą podłogę. Pośrodku komnaty płonął ogień, a przed nim stał wysoki mężczyzna w szacie z czarnego aksamitu, przepasany łańcuchem połączonych srebrnych księżyców. Milczał. Twarz miał wąską, o jastrzębich rysach, bez śladu uczucia; tylko pojedyncza zmarszczka wykrzywiała się lekko przy kąciku ust. Zielone, chłodne oczy okrywał cień.

- Zdradź mi swoje imię.

- Sybel.

Na to słowo niewidoczna nić przywołania, która skry­wała w mroku jej umysł, pękła nagle i Sybel stanęła wolna, rozglądając się po komnacie. Drżała lekko, a jej wzrok przesuwał się po ciemnych ścianach. Zielone oczy obserwowały ją nieruchomo.

- Zbliż się do ognia. Przebyłaś długą drogę poprzez śnieg. - Wyciągnął do niej smukłą dłoń o długich pal­cach, ozdobioną jednym pierścieniem, w którym tkwił kamień koloru jego oczu. - Chodź - powtórzył, a ona podeszła wolno w stronę ognia, rozwiązując mokry płaszcz.

- Kim jesteś? Czego chcesz ode mnie?

- W tej chwili moje imię brzmi Mithran. Przez lata przywołałem wiele istot. Służyłem książętom na dale­kich dworach, na wielu światach; służę im uczciwie i do­brze, póki są potężni. Jeśli nie, wykorzystuję ich dla własnych celów.

Odszukała wzrokiem jego twarz.

- Komu teraz służysz? - szepnęła. Zmarszczka, cienka jak pajęcza nić, drgnęła u jego ust.

- Do tej chwili byłem na służbie. Ale teraz, tak my­ślę, posłużę sobie.

- Służbie u kogo?

- U człowieka, który jednocześnie boi się ciebie i cię pragnie.

Rozchyliła wargi.

- Drede?!

- Jesteś zdziwiona? Dlaczego? Przywołałaś go dwu­krotnie z jego domu, tak umiejętnie, że nawet nie wie­dział, jaki impuls nim powoduje. Walczy o władzę w Eld­woldzie, a jego jedyna broń to młody syn przeciwko sześciu synom rodu Sirle.

- Powiedziałam, że nie będę się mieszać w ich spra­wy! Dlaczego sądzi, że zrobię coś przeciwko niemu, ojcu Tama?

- Dlaczego nie, kiedy rudowłose książątko z Sirle zaleca się do ciebie słodkimi słowy? Wychowałaś Tamlor­na, ale masz też własne życie. Jesteś potężna i piękna jak strofa poezji ze starożytnej księgi zdobnej w klejnoty. Drede się obawia, że jakiś impuls pchnie cię Corenowi w ramiona.

- Coren... - Zakryła oczy, poczuła chłód własnych dłoni. - Mówiłam Drede'owi...

- Nie jesteś przecież z kamienia.

- Nie. Jestem z lodu. - Odsunęła się od ognia, sta­nęła przy lśniącym stole i oparła na blacie dłonie z roz­łożonymi palcami. - Znasz mój umysł. Znasz go lepiej niż ktokolwiek z żyjących. Dokonywałam trudnych wy­borów, ale zawsze najważniejsza była moja wolność, swoboda użycia mocy tak, by służyła moim pragnie­niom i nikogo nie krzywdziła. Czy on tego nie widzi?

- Kochałaś Tama. Dlaczego nie możesz pokochać Corena z Sirle? Jesteś zdolna do miłości. To niebezpiecz­na cecha.

- Nie kocham Corena!

Podszedł bliżej i bez mrugnięcia wpatrywał się w jej twarz.

- A Drede'a? Kochasz go? Uczyniłby cię królową. Rumieniec wpłynął jej na policzki. Patrzyła niewidzą­cym wzrokiem na stojące na stole srebra barwy księżyca.

- Pociągał mnie trochę... Ale nie siedziałabym po­kornie obok niego, używając mocy według jego życzeń, nie przywoływałabym Sirle do zguby. Na pewno nie!

Chłodny, stanowczy głos dosięgnął ją nieuchronnie.

- Zapłacono mi, abym uczynił cię pokorną. Dłonie Sybel ześlizgnęły się z blatu. Odwróciła się do maga, krew odpłynęła jej z twarzy, a oczy zwęziły się, jakby słuchała niezwykłego zaklęcia.

- Drede chce...

- Chce, żebyś była mu posłuszna. Chce wiedzieć, że może cię kochać i ufać ci bezgranicznie, jak nikomu na świecie. Trochę cię poznał i uważa, że jest tylko je­den sposób, aby to osiągnąć. W tym celu wynajął mnie.

Strach, jakiego nigdy nie zaznała, zbudził się głębo­ko w duszy i posłał lodowate macki wzdłuż żył, aż do umysłu.

- Jak? - szepnęła, a łzy pociekły jej po twarzy.

- Myślę, że wiesz, Sybel. Imię to dla ciebie pamięć, wiedza, doświadczenie. Nie ma niczego, co byłoby bar­dziej prawdziwe, nieodwołalnie twoje. Drede wyna­jął mnie, żebym odebrał ci imię na jakiś czas, a potem oddał już innej kobiecie, która przyjmie je z uśmie­chem i bez protestów da Drede'owi wszystko, o co ją poprosi.

Z jej piersi wyrwał się dźwięk, ostry i piskliwy, w którym nie rozpoznała własnego głosu. Potem zno­wu. Osunęła się na owczą skórę, a gorące łzy parzyły jej palce. Z trudem łapała oddech, z trudem wyrywa­ła z ust słowa:

- Pomóż mi... odbierasz mi samą siebie...

- Czy nigdy wcześniej nie płakałaś? Miałaś szczę­ście. To minie.

Zagryzła zęby, powstrzymując szloch; zacisnęła pal­ce na owczym futrze. Jej wilgotna twarz błyszczała w blasku ognia.

- Pozwól mi go zobaczyć. Zrobię... zrobię, cokol­wiek zechce. Tylko nie odbieraj mi woli. Wyjdę za nie­go. Będę szła pokornie u jego boku, tylko pozwól mi samej wybierać.

Zielone oczy spoglądały na nią nieprzeniknione. Po chwili mag podszedł, pochylił się i dotknął jej twarzy; łzy jak gwiazdy błysnęły na czubkach jego palców.

- Też kiedyś tak płakałem... - szepnął. - Dawno te­mu, choć popioły miłości i nienawiści wystygły już w moim sercu. Płakałem po ucieczce Liralena, płaka­łem wiedząc, że choć mogę zyskać władzę nad całą zie­mią, ten jeden obiekt nieskazitelnego piękna jest dla mnie stracony... Nie myślałem, że kiedyś wpadnie w mo­je ręce coś równie białego i pięknego. Król żąda, bym oddał to jemu... Ale jest zbyt małym człowiekiem, aby okiełznać taką wolność...

- Czy pozwolisz mi z nim porozmawiać?

- Jak mógłby ci zaufać? Ufał kiedyś Riannie, a ona zdradziła go w sekrecie. Tym razem nie chce zdrady. Boi się ciebie i jest zazdrosny o Corena. Ale twoja twarz zapłonęła kiedyś pod jego dłonią, a młody książę cię kocha, więc zaprowadzi cię do niego; nie bezsilną, ale poskromioną.

- Ile ci płaci?

Uśmiech błysnął w nieruchomych oczach.

- Wszystko to... bogactwa, leniwe godziny w odosob­nieniu pośród luksusów, twoje zwierzęta, jeśli tylko na zawsze rozbiję potęgę rodu Sirle. Jeszcze się na to nie zdecydowałem.

- Dlaczego nie boi się ciebie? - szepnęła. - Ja się boję.

- Ponieważ kiedy pierwszy raz się do mnie zwrócił, nie miał nic, czego bym chciał. Teraz nie jestem już ta­ki pewien.

- A czego jeszcze chcesz?

- Czy próbujesz odkupić ode mnie swoją wolność?

- Nie mogę jej od ciebie odkupić! Jeśli już, musisz oddać ją z własnej woli, z litości.

Wolno pokręciła głową.

- Nie mam litości. Mam tylko podziw dla ciebie. Dys­ponujesz potężnym umysłem, samotnym w swej wie­dzy, gdyż doświadczenia umysłu są tajemne i nie moż­na ich z nikim dzielić. Żyłem na pustkowiach pod okiem księżyca, na dworach bogatych książąt, wśród dźwię­ku trąbek i pulsu bębnów... Przebywałem w wysokich górach, w gorących chatkach czarownic, obserwowa­łem ich obłąkane oczy i ogorzałe twarze. Rozmawiałem z sową, z białym sokołem i czarnym krukiem; rozma­wiałem z głupcami, którzy tysiącami żyją w zatłoczo­nych miastach, z mężczyznami i kobietami. Rozma­wiałem z królowymi o spokojnych głosach. Ale nigdy w swych wędrówkach nie marzyłem, że istnieje ktoś taki jak ty...

Upierścienionym palcem odsunął kosmyk jej wło­sów. Sybel cofnęła się lekko, szeroko otwierając oczy.

- Proszę. Pozwól mi porozmawiać z Drede'em.

- Może... - Wyprostował się i odsunął od niej. - Wstań. Zdejmij mokry płaszcz i rozgrzej się. Mam tu gorące jedzenie i wino. Za tą zasłoną jest łoże z boga­to zdobionym baldachimem i jeszcze coś, co należy do ciebie.

Wstała powoli i odsunęła białą kotarę. Sokół Ter stał na złotym postumencie, a migotliwe oczy spoglądały na nią obojętnie. Poszukała jego umysłu, wymawiała bezgłośnie jego imię, ale nie odpowiedział, nawet nie drgnął. Odwróciła się znużona.

- Jesteś silny, Mithranie... Dziwne, że znalazłam się na twojej łasce tylko dlatego, że dwanaście lat temu po­kochałam bezradne dziecko. Boję się ciebie i Drede'a, ale strach mnie nie ocali. Myślę, że nie może mnie oca­lić nikt prócz ciebie.

Czarno odziany mag nalał jej wina. Zasłony na oknach pojaśniały blaskiem poranka.

- Mówiłem ci już, że nie mam litości. Jedz. Potem odpocznij chwilę, a ja sprowadzę do ciebie Drede'a. Mo­że jemu zostało trochę miłosierdzia, ale człowiek prze­rażony nie jest już zdolny nikomu współczuć.

Drede przyszedł w południe. Sybel obudził zgrzyt rygla w drzwiach; usłyszała cichy głos:

- Stało się? - Nie.

- Powiedziałem ci, że nie chce z nią rozmawiać, do­póki nie skończysz!

Głos maga był lodowaty.

- Nigdy czegoś takiego nie robiłem. To wbrew mnie samemu. Skazisz ją nieodwracalnie. Będzie piękna, po­słuszna i potężna tylko na twój rozkaz.

- Powiedziałeś jej...

- Tak. To bez znaczenia. Zapomni. Ale chciała z to­bą rozmawiać... błagać cię...

- Nie będę słuchał!

- Powiedziałem ci: aby spełnić twój rozkaz, wystę­puję przeciw sobie. Jeśli muszę dźwigać ciężar winy, to ty także. Inaczej tego nie zrobię.

Drede umilkł. Sybel wstała i odsunęła kotarę. Spoj­rzenie króla spoczęło na jej twarzy i dostrzegła w je­go oczach wstyd, cierpienie, a głębiej lodowaty błysk strachu. Przez chwilę stała nieruchomo, ściskając w dło­ni kotarę. Potem podeszła i uklękła u jego stóp.

- Proszę - szepnęła. - Błagam. Spełnię każdą two­ją prośbę. Wyjdę za ciebie. Oddam władców Sirle pod twoje panowanie. Wychowam Tama i urodzę ci synów. Nigdy ci się nie sprzeciwię, będę posłuszna bez wa­hania. Ale nie pozwól, żeby odebrał mi wolę. Nie po­zwól, żeby zmienił mój umysł. To straszne, straszniej­sze niż gdybyś mnie teraz zabił. Wolałabym nawet, żebyś mnie zabił. Jakaś część mnie, niczym białoskrzy­dły sokół, jest wolna, dumna, dzika, wzlatuje i wła­sną drogą szuka jasnych gwiazd i słońca. Jeśli zabi­jesz tego białego ptaka, będę przykuta do ziemi, nie pozostaną mi własne słowa, żadne własne działania. Oddam ci tego ptaka, zamknę go w klatce. Tylko po­zwól mu żyć.

Drede zasłonił dłonią oczy. A potem ukląkł przed Sy­bel, ujął jej dłonie i ścisnął mocno.

- Sybel, w tej sprawie nie mam wyboru. Pragnę cię, ale boję się ciebie... Boję się tego białego ptaka.

- Obiecuję... obiecuję...

- Nie, posłuchaj. Byłem... Zawsze obawiałem się tych, których miałem w swojej władzy. Zagrażali mi moi oficerowie, zdradzali ci, których kochałem, aż nie pozostał nikt, z kim mógłbym rozmawiać szczerze i bez strachu. Ludziom, którym powinienem ufać, patrzę w oczy... w ich pełne sekretów oczy pozbawione wy­razu... i budzą się we mnie podejrzenia. Obawiam się zdrady. Jestem samotny. Tamlorn to jedyna osoba na świecie, której ufam i którą kocham. Ciebie mógłbym pokochać, Sybel, a może i obdarzyć zaufaniem, ale mu­szę być ciebie pewien.

- Nigdy... nigdy nie możesz być pewien tych, których kochasz - wykrztusiła przez zaciśnięte gar­dło. - Nie możesz wiedzieć, czy cię nie zranią, na­wet jeśli cię kochają. Ale żeby sobie zagwarantować, że cię pokocham, chcesz mi odebrać wszelką miłość, jaką mogłabym ci ofiarować sama. Ten biały ptak ma na unię Sybel. Gdy go zabijesz, umrę i tylko upiór bę­dzie spoglądał na ciebie moimi oczami. Zaufaj mi. Po­zwól mi żyć i zaufaj mi.

Drede zacisnął powieki.

- Nie mogę... Ufałem Riannie, a ona zdradziła mnie z uśmiechem. Uśmiechała się do mnie i całowała mo­ją dłoń, ale zdradziła dla tego niebieskookiego książąt­ka Sirle. A ty... ty wyjdziesz za mnie, ale zwrócisz się ku Corenowi...

- Nie!

- Mam ci uwierzyć? Pewnego dnia on z uśmiechem wejdzie do ogrodu, ty mu uśmiechem odpowiesz i wszystkie twoje obietnice rozlecą się niby liście na wietrze.

- Nie... Mówisz o Riannie, nie o mnie. Nie mam nic wspólnego z Rianną i Norrelem! Pozwól mi odejść! Proszę, pozwól mi odejść! Wrócę do mojego białego domu, a ten mag może wznieść wokół mur, którego nie przekroczę. Wyjadę z Eldwoldu! Zrobię wszyst­ko... wszystko...

Jego słowa dobiegały przez zaciśnięte zęby jak szept.

- Sybel, marzę o tobie nocami, budzę się sam i szlo­cham. To dokona się szybko, a potem będziesz już ra­zem z Tamlornem...

- Nie...

Wypuścił ją i wstał, zaciskając pięści.

- Tak się stanie!

- A więc - szepnęła drżąca, z suchymi, oślepłymi oczami - już nigdy nie będę kochała. To okrutne. Je­stem pierwszą z trójki magów, która się tego nauczy­ła. Chciałabym zabić samą siebie, ale nawet ten nie­wielki wybór zostanie mi odebrany. Mam nadzieję, że dobrze płacisz temu magowi, ponieważ jego czyn nie ma ceny i z niczym nie da się porównać.

Drede przez chwilę stał przed nią w milczeniu. Po­tem odwrócił się i usłyszała szelest jego kroków na owczej skórze, stuk butów na kamiennych stopniach. Drzwi zamknęły się, zaskoczył rygiel, a ona zapłaka­ła z lęku i bezradności.

- Wstań, Sybel.

Podniosła się niepewnie. Mithran nalał wina i obser­wował ją ponad krawędzią pucharu.

- Usiądź. Usiadła.

- Daj mi kilka minut wolności - szepnęła do wnę­trza kielicha.

- Żebyś usunęła się z tego świata na zawsze? Nie, jesteś zbyt cenna.

- Zostaw w mojej duszy choć odrobinę wolności.

- Aby kochać? Uniosła wzrok.

- Aby nienawidzić - szepnęła. Obracała w palcach puchar, ściskała kute srebro. - W tym maleńkim za­kątku umysłu wyrośnie taka nienawiść, że w ruinę obróci cały Eldwold, kamień po kamieniu, i pozosta­wi martwe pustkowie, o które władcy Sirle będą mo­gli kłócić się przez wieki. Rzucę tego króla na kola­na, jak on mnie rzucił.

Zielone oczy wpatrywały się w nią nieruchomo.

- A co ze mną? Czy mnie także nienawidzisz?

- Jesteś poza nienawiścią.

Pierścień na palcu maga błysnął posępnie.

- Ten król jest głupcem - rzekł Mithran. - Czy wiesz, że kiedyś ukradłaś mi księgę?

Pokręciła głową.

- Nie. Zapamiętałabym cię.

- Księgę zaklęć maga Firnana. Myślałaś, że pokój jest pusty. Odosobniona, zimna komnata ma dworze ja­kiegoś drobnego książątka niedaleko Fyrbolgu. Byłem tam. Weszłaś bezgłośnie, jak gdyby samo powietrze cię uformowało. Przejrzałaś moje księgi, wybrałaś tę jed­ną i zniknęłaś tak cicho... Nie znałem twojego imienia. Nie miałem nawet pojęcia, czy pochodzisz z Eldwoldu. Wiedziałem tylko, że stanęłaś przede mną niczym odpowiedź na sen, którego nie śmiałem śnić. Zaczą­łem słuchać, zadawać pytania tu i tam, dowiadywałem się o tobie coraz więcej...

Spojrzała na niego zdumiona.

- Ale dlaczego przywołałeś mnie dla Drede'a?

- Właśnie on zdradził mi w końcu, kogo mam wo­łać. Widzisz, nie jestem głupcem. Gdybym przybył do ciebie na twoją górę, mogłaś równie łatwo odpowiedzieć mi „tak” jak „nie”. Ale dzisiaj, jak sądzę, jest tylko jed­na możliwa odpowiedź. Pragnę cię. Jeśli będę musiał wziąć cię siłą, zrobię to, chociaż wobec wyboru, przed jakim dzisiaj stajesz, wątpię, czy zechcesz się opierać. Jestem potężny, posiadłem bezmierną wiedzę. Kocha­łem i nienawidziłem, ale przez lata nie znalazłem nicze­go godnego ani miłości, ani nienawiści. Z tobą jak z ni­kim innym mogę się dzielić myślami i doświadczeniami. Kiedyś pokochałem kobietę dla jej urody. Nie przypu­szczałem, że znowu za tym zatęsknię. To jakbyś... jak­byś była specjalnie dla mnie stworzona.

Znowu zadrżała; skrzyżowała ręce na piersi, zimny­mi palcami mocno ściskała ramiona.

- Wypij - polecił Mithran.

Wypiła, odstawiła puchar. Pochyliła się i ukryła twarz w dłoniach. Mag obserwował ją uważnie.

- To trochę moja wina - szepnęła. - Maelga mnie ostrzegała.

- Spójrz na mnie.

Uniosła głowę. Oczy miała szeroko otwarte, nieru­chome, wpatrzone w niego. Mithran zmarszczył brwi.

- Czy decyzja wymaga aż takiego namysłu?

- Nawet nie myślę. W głowie mam pustkę.

- Wybieraj, Sybel.

- Nie chcę! Nic mnie już nie obchodzi! Sam wybie­raj! Jeśli chcesz mnie, to mnie zatrzymaj, jeśli nie, od­daj Drede'owi. Czego ode mnie oczekujesz? Podzię­kowań, że podarowałeś mi miejsce na pustkowiu swego serca? Drede'a przynajmniej rozumiem, ale ty... ty je­steś zimniejszy ode mnie.

- Tak sądzisz? - syknął. Ale opanował się natych­miast. Wykrzywił kąciki ust. - Biały ptaku, wiesz do­brze, że nigdy cię nie oddam temu królowi. Ani nie zła­mię twego umysłu, by służył jemu albo mnie.

- Już go złamałeś! - krzyknęła. - Biały ptak? Biały sokół na srebrnym sznurku, który przybywa, kiedy zawo­łasz... Bałabym się ciebie aż do śmierci, taką masz władzę nad każdą moją ulotną myślą, I dlatego nie dbam już o to, co ze mną zrobisz. Mam cię błagać, żebyś mnie ocalił przed Drede'em? Mogłabym prosić cię o to na klęczkach, ale nie zdołam ci dziękować, jeśli będę do ciebie przykuta.

- Nie możesz... spróbować mnie pokochać?

- Nikogo nie kocham! Nigdy nie będę kochała! Drede może mnie mieć bezradną i uśmiechniętą, a ty bezrad­ną i przerażoną. Co wolisz?

Przez chwilę milczał; mimowolnie przesuwał palcem w górę i w dół po ściance pucharu. Sybel zaciskała dło­nie na poręczach fotela.

Wreszcie odezwał się cichym głosem, powolnymi ru­chami ręki odmierzając rytm słów:

- Nie zawsze będziesz się mnie bała, Sybel. Poka­żę ci starożytną sztukę i zaklęcia, o poznaniu których nawet nie marzyłaś. Dam ci cudowne dary: wykona­ny przez czarownicę Cathę purpurowy klejnot w kształ­cie oka, który potrafi zaglądać za zamknięte drzwi i do szkatuł; płaszcz uszyty ze skór błękitnych górskich ko­tów z Lomaru, miękki jak tchnienie, ciepły jak dotknię­cie ust... Dam ci zapieczętowane, okute księgi maga Er­dena, nie otwierane od trzystu lat, od dnia jego śmierci, i powiem ci, jak je otworzyć...

Słowa formowały się niczym sny w jej umyśle; czu­ła, jak ją usypiają, jak myśli mrocznieją i spowalniają swój bieg.

- Schwytam dla ciebie skrzydlatą gazele z Południo­wych Pustyń o oczach niby gwiaździsta noc... Będziesz sypiać na białej wełnie i purpurowym jedwabiu, będziesz nosić klejnoty barwy gwiazd z czerwonym i błękitnym płomieniem we wnętrzu...

Jak przez mgłę widziała, że mag wstaje powoli i zbli­ża się bezszelestnie jak cień; cichym głosem snuł wi­zje, które powstawały i spoczywały w jej oszołomio­nym umyśle. Poczuła jego palce wsuwające się we włosy.

- Dam ci srebrnostruną harfę Thrace'a z Tolu, która gra na rozkaz i śpiewa zapomniane opowieści o mar­twych, wspaniałych królach...

Tchnienie oddechu musnęło jej policzek. Gdzieś we wnętrzu zbudził się krzyk, słaby jak krzyk dziecka w nocy. Po chwili ucichł, zaginął. Poczuła na szyi pal­ce maga, zobaczyła błyszczący w świetle srebrny krą­żek broszy.

- Dam ci Puchar Fortuny, ciśnięty przez księcia Ver­ne'a do Zapomnianego Jeziora, ponieważ przepowie­dział mu śmierć od wody...

Poczuła, że suknia napina się w jego palcach, usły­szała trzask dartego materiału, a potem gwałtowny syk wciąganego powietrza.

- Oddam ci wszystkie skarby świata i wszystkie je­go sekrety... Sybel, mój biały ptaku...

Dotknął wargami jej szyi, przesunął je niżej. I wte­dy wyczuła, że w tej rosnącej żądzy na jedną chwilę ją uwolnił. Prawie nie myśląc, bez nadziei, wyszepta­ła tylko jedno słowo.

Poderwał się gwałtownie, z wściekłością patrząc jej w oczy. Odwrócił się i wtedy zobaczył za sobą kryszta­łookiego Blammora. Krzyknął raz tylko, a Blammor ob­jął go niczym mgła. Przez moment mag stał wyprosto­wany, z rozłożonymi rękami, zaciskając palce. Potem osunął się na podłogę.

Czy coś jeszcze? - zapytał Blammor.

Sybel drżąc, przyglądała się Mithranowi. Sięgnęła do rozdartej sukni i spróbowała zebrać materiał.

Nie, odparła. Nic więcej.

Blammor się rozpłynął. Sokół Ter przy łożu wrza­snął przenikliwie. Mag Mithran leżał na plecach; ko­ści twarzy, rąk, karku miał zmiażdżone i połamane. Ter sfrunął na niego, wylądował na zniekształconej głowie, szponami przebił otwarte oczy.

- Ter - szepnęła Sybel.

Podleciał do niej i przysiadł na oparciu fotela. Wsta­ła, drżąc ciągle, i okryła się płaszczem. Głos Tera spły­nął między jej myśli; czuła, że sokół płonie z wście­kłości.

Jeszcze Drede.

Nie.

Drede.

Nie. Podeszła do drzwi i drżącymi palcami zwolni­ła zamek. Drede należy do mnie.


7

Do domu wracała powoli. Koń brnął w śnie­gu, a sokół krążył nad jej głową; czasami wznosił się tak wysoko, że wyglądał niby maleńka ciemna gwiazdka na jasnym niebie, a potem opadał ku niej szybki jak błyskawica. Nie odzywała się do nikogo; czarne oczy patrzyły, nie widząc; nikt, kogo mijała, nie próbował jej zatrzymywać. O zmro­ku dotarła do górskiej ścieżki. Śnieg srebrzył się wśród szarości; gwiazdy rozbłyskiwały z wolna ponad wielkim, mrocznym szczytem góry Eld. Drzewa wo­kół stały nieruchomo, a blask gwiazd odbijał się w śnieżnych czapach na gałęziach. Nad domkiem Ma­elgi unosiła się smuga dymu; okna jaśniały jak pło­mień. Sybel wjechała na podwórze. Kiedy zsunęła się na ziemię, Maelga otworzyła drzwi; błysnęły pierście­nie na palcach.

- Sybel... - szepnęła.

Sybel patrzyła na nią bez słowa. Maelga podbiegła; czujnie wpatrywała się w dziewczynę, dotknęła nieru­chomej, bladej twarzy.

- Czy to ty?

- Mag nie żyje.

- Nie żyje? Jak to, dziecko? Myślałam, że już cię nie zobaczę.

- Rommalb.

Maelga przysłoniła dłonią usta.

- Jego także schwytałaś?

- Tak. A teraz mag Mithran leży zmiażdżony na po­sadzce w swojej wieży i myślę... myślę, że ani jedna kość jego palca nie pozostała cała.

Sybel zadrżała gwałtownie.

- Pozwól mi wejść. Musze... muszę chwilę odpocząć. Maelga objęła ją i pociągnęła do ciepłego wnętrza.

Sybel usiadła przy ogniu; przymknęła oczy. Poczuła rę­ce przy szyi i odepchnęła je mocno.

- Nie!

Maelga cofnęła się. Odetchnęła powoli. Potem mu­snęła palcami policzek dziewczyny. Sybel wstała, sa­ma odwiązała płaszcz i odrzuciła na bok.

- Rozerwał mi suknię. Czy Coren nadal jest w mo­im domu?

- Zeszyję ci ją. Coren tam jest. Przyszedł do mnie, kiedy odkrył, że zniknęłaś. Obwiniał się, że zasnął.

- Cieszę się, że spał. - Milczała przez chwilę, wpa­trzona w ogień.

Maelga obserwowała ją, kołysząc się w fotelu. Wokół domu zapadła ciemność i twarz Sybel skryła się w cieniu.

- O czym myślisz? - zapytała cicho Maelga. - O ja­kich mrocznych sprawach?

Sybel drgnęła.

- Mroczna jest noc - wyszeptała.

Usłyszały na podwórzu kroki i rżenie wierzchowca Corena. Sybel wstała; materiał sukni rozsunął się na bia­łych piersiach. Otworzyła drzwi. Coren, stojący z rę­ką na końskiej szyi, zobaczył dziewczynę w padającym z wnętrza blasku. Podszedł, otulił ją swoim płaszczem i objął mocno, kryjąc twarz w jej włosach. Poczuła je­go łzę na policzku.

- Ja też płakałam - szepnęła. - To bolało.

- Odeszłaś ode mnie jak sen, tak cicho, tak nieodwo­łalnie... Nie mogłem tego znieść, nie mogłem...

- Jestem bezpieczna.

- Ale co się stało? Kto to był?

- Opowiem ci. Wejdź.

Usiadł razem z nią przy ogniu Maelgi; ściskał Sybel mocno za rękę, splatając palce, jak gdyby już nigdy nie miał zamiaru jej puścić. Maelga krążyła cicho, podgrzewała jedzenie, kroiła chleb i słuchała opowieści.

- Mag Mithran. Słyszałeś kiedyś to imię? - spyta­ła, ale Coren pokręcił głową. - Widział mnie dawno temu, kiedy ukradłam mu księgę. I... pragnął mnie. Nie dał mi wyboru. Błagałam go o litość, ale nie miał jej dla mnie. Jego wspaniały umysł był znużony bra­kiem wyzwań, nudą, gorzkimi uczynkami. Poszłabym za nim. Nigdy nie zdołałabym mu się sprzeciwić. Za­wsze bym się go bała. Ale popełnił błąd. Zapomniał o Rommalbie. A to było jedyne imię, jakie sobie przy­pomniałam, kiedy stracił panowanie nad sobą i nade mną. I tak zginął.

- To dobrze.

- Też tak uważam, chociaż... Miał tak ogromną wie­dzę. Chciałabym... Chciałabym, żebyśmy się spotkali w innych okolicznościach. Był potężniejszy nawet od Healda i mógł mnie wiele nauczyć.

Coren poruszył się niespokojnie.

- Nie potrzebujesz aż takiej mocy, żeby utrzymać swoje zwierzęta. Co byś z nią zrobiła?

- Moc sama się pomnaża. Nie potrafię przestać pra­gnąć wiedzy, pragnąć nauki. Ale nigdy nie chciałabym iść obok niego. On... on mnie nie kochał.

- Więc to dla ciebie ważne?

- Tak. - Odwróciła głowę i spojrzała mu w oczy. - To ważne.

Usłyszała jego niepewne westchnienie.

- Chciałem iść za tobą, ale nie wiedziałem, gdzie je­steś - wyszeptał. - Śnieg zasypał nawet twoje ślady. Obudziłem się, ogień wygasł, a ciebie nie było.

- W żaden sposób nie mogłeś mi pomóc. On nie miał­by dla ciebie litości, jak nie miał jej dla mnie. A ja mu­siałabym na to patrzeć. I wtedy nikt nie mógłby mnie objąć, kiedy wróciłam.

- Sybel... - Urwał, szukając właściwych słów. - Masz moją miłość. Oddałbym ci życie. A teraz zrezygnuję dla ciebie ze wszystkich lat nienawiści do Drede'a. Je­śli pojedziesz ze mną do Sirle, nikt nigdy nie poprosi cię o coś, czego nie zechcesz dać sama. Nigdy już nie chcę czuć, że mnie potrzebujesz, a ja nie wiem, gdzie mam cię szukać. Nigdy nie chcę się budzić i widzieć, że zniknęłaś.

Patrzyła na niego w milczeniu i przez chwilę widział w jej oczach cień oddalenia, tajemnicy. Potem cień się rozwiał, a Sybel podniosła do ust jego dłoń.

- A ja - szepnęła - nie chcę już patrzeć, jak odjeż­dżasz do Sirle beze mnie.


* * *

Następnego ranka odjechali razem z góry Eld, by wziąć ślub w rodzinnym domu Corena. Długa zima zbli­żała się do końca; jechali otuleni w futra, pod słońcem błyszczącym oślepiająco na białym śniegu. Sokół Ter leciał nad nimi - czarna sylwetka na jasnym niebie. Mi­nęli Mondor, pokonali szeroką równinę Terbrec i zna­leźli się w lesistych regionach Sirle, gdzie spędzili noc na przygranicznej farmie, będącej niemal fortecą. Dru­giego dnia wjechali do serca Sirle, na pola w łuku rze­ki Slinoon. Daleko przed sobą zobaczyli mury i szare kamienne wieże zamku władców tej krainy. Dym unosił się z kominów. Zatrzymali się na krótki odpoczynek, a kiedy zsiedli z koni, Coren ujął twarz Sybel w swe okryte rękawicami dłonie.

- Czy jesteś szczęśliwa? - zapytał. Radość rozkwi­tła w nim jak kwiat, gdy wyczytał potwierdzenie w czar­nych oczach. Ucałował jej powieki, mrucząc: - Czar­niejsze niż biały jak płomień klejnot króla Pwilla, tkwiący w rękojeści miecza; stał się czarny w chwili jego śmierci...

- Coren!

Wypuścił ją ze śmiechem. Śnieg błyszczał ogniście aż po krańce świata; w martwym krajobrazie nie po­ruszało się nic, tylko para oddechu koni i powolna smu­ga dymu nad zamkiem Sirle. Sybel mrużyła oczy od blasku.

- To będzie mój dom. Dziwne, żyć w płaskiej kra­inie, między ludźmi... Nie jestem przyzwyczajona do ludzi. Taki wielki, szary dom. Co to za wieże wzdłuż muru?

- Strażnice, spichlerze, zbrojownie na wypadek ata­ku czy oblężenia. Ród Sirle nigdy nie żył w pokoju z są­siadami. Ale pokonano nas na Terbrec i teraz dużo ga­damy, a robimy niewiele.

- Jacy są twoi bracia? Wszyscy podobni do ciebie?

- Jak podobni?

- Łagodni, delikatni, mądrzy...

- Ja taki jestem? - zdziwił się. - Zabijałem, niena­widziłem, leżałem bezsennie wśród nocy, snując gorz­kie marzenia...

- Widziałam wielkie zło, ale w tobie go nie ma. - Uśmiechnęła się, lecz wargi jej zadrżały.

Pogładził ją po włosach.

- Za starymi, grubymi murami domu Roka nawet król nie znajdzie cię wbrew twej woli. Chodź. Moi bracia są rubaszni, doświadczeni w bojach, impulsywni i nie­rozsądni jak ja, ale w ich domach panuje radość. Po­witają cię serdecznie, choćby dlatego że cię kocham.

Jechali powoli przez zmarznięte, uśpione pola up­rawne, gdzie plamy czarnej zaoranej ziemi wystawały spod topniejącego śniegu. Podążali traktem biegnącym wzdłuż Slinoon, prowadzącym na sam próg władcy Sir­le. Zobaczył ich młody chłopak z łukiem i krzyknął coś, pozostawiając w powietrzu biały obłok pary. A potem ruszył biegiem do domu; kaptur zsunął mu się z czar­nych włosów.

- To Arn - wyjaśnił Coren. - Syn Cenetha.

- Dużo jest tam dzieci? Coren skinął głową.

- Ceneth ma także dwie córeczki. Najstarszy syn Ro­ka, Don, to już piętnastolatek. Jest żądny krwi i nie mo­że się doczekać swojej pierwszej bitwy. Rok ma też czwórkę młodszych dzieciaków. Żona Eortha niedaw­no urodziła pierwszego syna, Eorthlinga. Herne i Bor mają domy i rodziny w północnych częściach Sirle. A my również będziemy mieli dzieci, ty i ja: gromadę małych magików, którzy wypełnią gwarem cały dom.

Z roztargnieniem kiwnęła głową. Przez otwartą bra­mę widziała ludzi na zaśnieżonym dziedzińcu. Woda Slinoon spływała kanałem przed bramę i dalej, w stro­nę pól. Na dziedzińcu czekały osiodłane konie; ogień w kuźni w granicach murów buchnął gwałtownie i przy­gasł. Arn przebiegł przez zwodzony most i zniknął. Po kilku minutach wrócił z mężczyzną, który stanął spo­kojnie i patrzył, jak się zbliżają.

- To Rok - rozpoznał Coren.

Spotkali się na moście. Rok chwycił uzdę konia Corena i obserwował Sybel, gdy brat zeskakiwał z siodła. Był potężnie zbudowany, miał szerokie bary, grzywę złocistych włosów i twarz pooraną zmarszczkami, nie­wzruszoną jak oczy. Głos dobiegający ze studni jego piersi okazał się zaskakująco łagodny.

- Spodziewałem się ciebie z Hiltu już cztery dni te­mu. Zaczynałem się martwić. Ale teraz widzę, że nie­potrzebnie. - Podszedł do Sybel i podał jej rękę. - Je­steś Sybel.

- Skąd wiesz?

- Ponieważ na Terbrec walczyliśmy dla kobiety o twa­rzy takiej jak twoja. Witam cię w Sirle.

Uśmiechnęła się. Patrząc mu w oczy, dostrzegała obok spokoju także niewielką, ale jasną iskrę tryumfu.

- A ty, jak mówił mi Coren, jesteś Lwem Sirle. Wdzięczna ci jestem za powitanie, gdyż nie spodzie­wałeś się mnie tutaj.

- Nauczyłem się spodziewać po Corenie rzeczy nie­spodziewanych.

- Rok - wtrącił spokojnie Coren. - Przyjechali­śmy, żeby wziąć tutaj ślub. Sybel przybywa jako mo­ja żona.

Rok spuścił powieki. Kiedy je znów uniósł, oczy miał złocistobrązowe i uśmiechnięte.

- Rozumiem. Jak ją do tego namówiłeś?

- Nie było łatwo, ale jakoś mi się udało.

Coren zdjął Sybel z siodła i postawił na ziemi. Wrócił Arn i chwycił konie za uzdy; cały czas zerkał zacieka­wiony na Sybel. Tuż za chłopcem pojawiła się wyso­ka kobieta z dwoma grubymi rudymi warkoczami opa­dającymi między fałdy bogatej złoto-zielonej sukni.

- Lynette - powiedział Coren - to...

- Wiem, wiem. - Objęła go ze śmiechem. - Myślisz, że nie poznam tych włosów jak kość słoniowa ani tych oczu? To jest Sybel i chcecie się pobrać. Więc to pla­nowaliście, kiedy my tu umieraliśmy ze zmartwienia.

- Nie wiem, czemuście się martwili. Sybel, to Ly­nette, żona Roka.

- Kiedy odjeżdżasz gdzieś, żeby śnić na jawie, to jed­na sprawa - odparła Lynette, całując Sybel w policzek. - Ale kiedy jedziesz do Hiltu i nie wracasz, to coś zu­pełnie innego. Sybel, wyglądasz na zmęczoną. Droga musiała być ciężka w tym zimnie.

Coren objął Sybel ramieniem. Oparła się o niego, przez chwilę nie myśląc o niczym. Czuła tylko zimny dotyk jego płaszcza na twarzy.

- Miała sporo kłopotów w ostatnich dniach. Czy znaj­dzie się jakiś cichy kącik, gdzie mogłaby odpocząć?

Sybel stanęła prosto.

- Nie, Corenie. Przyjemnie jest słyszeć tak wiele mi­łych głosów. A przecież nie poznałam jeszcze wszyst­kich twoich braci i wszystkich dzieci.

- Poznasz - zaśmiała się Lynette. - Chodźmy. Mo­żesz odpocząć w moim pokoju, a tymczasem przygo­tujemy komnaty dla ciebie i Corena.

Przeszli po moście; Arn z końmi postępował za ni­mi. Gwar na dziedzińcu przycichł nagle. Mniejsza bra­ma prowadziła na wewnętrzny dziedziniec, kwadrato­wy plac, gdzie stały bezlistne drzewa rzucające na śnieg misterną siatkę cieni. Jakiś człowiek otworzył szero­ko drzwi do holu i zbiegł po schodach. Włosy miał czar­ne, a zielone oczy śmiały się do Corena.

- Arn przybiegł z krzykiem, że wracasz. Pomyśla­łem, że w swoich wędrówkach rozdrażniłeś jakiegoś tajemniczego maga, więc odesłał cię do domu z dwie­ma głowami.

- Sama widzisz, jak się ze mnie naśmiewają - rzu­cił Coren, zwracając się do Sybel. - Nie, Cenethu. Mag sam przybył tu ze mną. Teraz okażesz trochę respek­tu przy moich wyjazdach i powrotach.

- Aha... To ty jesteś czarodziejką z Eldu. - Jasne oczy przyglądały jej się badawczo, z uśmiechem, jak oczy Roka. - Wiele o tobie słyszeliśmy od Corena. Odkąd wrócił poraniony po walce z twoim smokiem, nie prze­stawał o tobie mówić.

- Gdyby nie Gyld, nie wpuściłaby mnie za próg - stwierdził Coren. - Gdzie Eorth? Czy Herne i Bor są tutaj?

- Pojechali na łowy - odparł Rok. - Powinni nie­długo wrócić. - Drgnął, kiedy w górze zatrzepotały skrzydła i sokół Ter wylądował na ramieniu Corena, czujnie ich obserwując błyszczącymi oczami. - Czyj to ptak? To nie nasz sokół. Taki wielki...

- To jest Ter - wyjaśnił Coren. Obejrzał się na Sybel. - Zabił siedmiu ludzi... O czym teraz myśli, Sybel? Chciałbym wiedzieć.

- Siedmiu... - Ceneth z niedowierzaniem spoglądał na Sybel. - Należy do ciebie?

Przytaknęła.

- Mój ojciec, Ogam, go przywołał.

- Czy jest wolny?

- Dałam go Tamowi, ale nadal odpowiada na moje wołanie, kiedy go potrzebuję. - Zamilkła i otworzyła umysł sokołowi. Rok i Ceneth przyglądali się jej z za­ciekawieniem. Zwróciła się do Corena. - Przyniósł mi wieści. Tam czuje się dobrze. Będę musiała do niego napisać i wyjaśnić, gdzie jestem. Trudno mu będzie zro­zumieć. Myślę, że w głębi serca nadal uważa Eld za swój prawdziwy dom.

- Wątpię, czy musisz pisać - wtrącił Rok. - Wieści w Eldwoldzie szybko się rozchodzą.

- Doprawdy? Do mnie w mym białym domu docie­rały z dużym opóźnieniem. Zresztą i tak napiszę do Ta­ma; powinien dowiedzieć się o tym ode mnie.

- Na pewno sobie poradzi - uspokoił ją Coren.

- Mam nadzieję.

Ter przeleciał z ramienia Corena na nagą gałąź drze­wa. Ludzie tymczasem weszli do wielkiego holu Roka, gdzie skóry i sosnowe gałęzie pokrywały zimną po­sadzkę, stare gobeliny wisiały na ścianach, a ogień płonął w wielkim kominku, przed którym dzieci bawiły się z psem. Sybel odwiązała płaszcz i potrząsnęła włosa­mi; dzieci ucichły i przyglądały się, jak migoczą sre­brzyście. Poczuła na sobie wzrok Corena - obce spoj­rzenie, jakby teraz właśnie zobaczył ją po raz pierwszy; zaczerwieniona odwróciła głowę. Lynette wzięła od nich płaszcze. Coren szybko pogładził ją po policzku.

- Idź z Lynette. Wkrótce do was przyjdę.

Poszła za żoną Roka po kamiennych stopniach i da­lej do przestronnej, jasnej komnaty. Ogień płonął na ko­minku. Przy ogniu leżały dwie rudowłose dziewczynki; rozmawiały. Niemowlę zapłakało w kołysce. Lynette podniosła je i ułożyła sobie na ręce; drugą rozsunęła kotary wokół łoża.

- Lara, Marnya, idźcie się bawić gdzie indziej. Ci­cho, Byrd. Sybel, połóż się, jeśli masz ochotę. Każę po­dać wino i coś do jedzenia.

Sybel usiadła na łożu.

- Dziękuję. Jestem bardzo zmęczona.

Po chwili jednak wstała i podeszła do okna. W od­dali, poza lasami Sirle, mogła dostrzec lśniący na tle nieba, błękitnobiały szczyt góry Eld. Czapa śniegu okrywała biały dom z niezwykłymi, cudownymi zwie­rzętami.

- Wiem - odezwała się za jej plecami Lynette. - Też czułam smutek, kiedy dawno temu opuszczałam mój dom w południowym Hilcie. Mam nadzieję, że bę­dzie ci tu dobrze. Ze względu na Corena cieszę się, że przyjechałaś, choć nie spodziewałam się tego. Nie po tym, jak oddałaś Tama Drede'owi.

- Musiałam. Chciał wrócić do ojca.

- Rozumiem. Tacy jak Eorth i Herne to zakute łby. Nie potrafią pojąć, jak mogłaś Drede'owi oddać dziecko, które dostałaś od kogoś z rodu Sirle. Według nich cały świat dzieli się między te dwa imiona. - Ko­łysała zasypiające dziecko i uśmiechnęła się do czegoś, co dostrzegła w oczach Sybel. - Chcesz ją potrzymać? To moja najmłodsza.

Sybel odpowiedziała uśmiechem.

- Zrozumiałaś moje pragnienia, zanim je sobie uświa­domiłam. Coren też je dostrzegł. - Z niemowlęciem w ramionach usiadła przy ogniu. Dziecko nieufnie ją obserwowało złotobrązowymi oczami. - Tam też był kiedyś taki mały... A ja nie miałam pojęcia o opiece nad dzieckiem. Coren mówił, że dzisiaj odbędzie się cere­monia. Co mam robić?

- Nic. Masz tylko wystąpić piękna i gotowa przed władcą Sirle, jego braćmi, ich żonami i dziećmi. Rok was połączy, a potem będzie przyjęcie na waszą cześć. Czy przywiozłaś coś odpowiedniego na ślub?

- Nie. Mam niewiele rzeczy. Nigdy dotąd nie potrze­bowałam niczego szczególnego.

Lynette spojrzała na nią z zaciekawieniem.

- Żyjesz tak prosto... Masz zamiar napisać do Horsta z Hiltu i zawiadomić go, że wychodzisz za Corena?

- Dlaczego?

- Jest twoim dziadkiem - tłumaczyła cierpliwie Ly­nette. - Ty i Rianna byłyście krewnymi; jego córka by­ła twoją matką.

Sybel w zadumie uniosła brwi.

- No tak. Nie sądzę, żeby obchodziło go nasze po­krewieństwo, odkąd Ogam przywołał do siebie moją matkę, tak jak przywołał Tera czy Gulesa. Ale będę o tym pamiętać. - Zauważyła zdziwienie Lynette i ro­ześmiała się. - Nie odebrałam takiego wychowania jak Rianna. Znałam dotąd bardzo niewiele osób. Nie spodziewałam się, że towarzystwo tylu ludzi sprawi mi wielką przyjemność. Jeśli powiem coś, co cię zaniepo­koi, zwróć mi uwagę.

Lynette skinęła głową.

- Dobrze - obiecała. - Kiedy cię zobaczyłam, po­myślałam o Riannie i poczułam ból na wspomnienie Norrela. Ale teraz wydaje mi się, że jesteś całkiem in­na. Ona miała twarz skromną i słodką, a twoje oczy... - Urwała, szukając odpowiedniego słowa.

- Coren mówi, że są czarne jak serce Drede'a - pod­powiedziała Sybel.

Lynette zamrugała zdziwiona.

- Coren wygaduje takie rzeczy? Więc dlaczego chcesz za niego wyjść?

- Sama nie wiem. Może nie przychodzi mi do gło­wy nic, na czym bardziej by mi zależało.

Lynette z uśmiechem kiwnęła głową. Odebrała Byrd i ułożyła ją w kołysce.

- Zejdę na dół i przypilnuję, żeby przynieśli tu two­je rzeczy.

Wyszła. Po chwili Sybel wstała i nalała sobie wina. Pochyliła się nad kołyską i pogładziła palcem policzek Byrd. Potem odwróciła się i zaczęła krążyć po poko­ju, niespokojnie nasłuchując kroków Corena. Usłysza­ła głosy na dziedzińcu i ich echo odbite od murów. Z kie­lichem w dłoni wyszła do holu i z jakiegoś miejsca wśród milczących kamieni usłyszała Corena.

- Nie - powiedział.

Ruszyła w tamtą stronę. Kawałek dalej znalazła otwar­te drzwi; z pokoju dobiegał szmer rozmowy. Zatrzymała się w progu i zajrzała do podłużnej komnaty. Szukała Corena.

Zobaczyła go przy ogniu na drugim końcu pokoju. Potem, kiedy odzywali się inni mężczyźni, wolno przy­pominała sobie imiona jego pięciu braci.

- Corenie, ona jest tutaj. Po co innego miałbyś ją tu przywozić, jeśli nie po to? - Mężczyzna mówił wol­no; był wyższy od pozostałych, włosy miał złote, a oczy zielone jak skrzydła Gylda.

- Ponieważ ją kocham, Eorthu - wyjaśnił cierpliwie Coren, chociaż w jego głosie pojawił się ton irytacji.

- Nie jest podobna do żadnej z tutejszych kobiet - stwierdził Ceneth. - Myślisz, że będzie zadowolona, że tak właśnie ją traktujesz? Ma moc; musi jej używać. Dlaczego nie w naszej sprawie?

- Przeciw Drede'owi? Już wam tłumaczyłem, i to nie­raz. Nie chce wojny przeciwko Tamlornowi.

- Co z tego? Równie łatwo, jak Drede możemy po­sadzić Tamlorna na tronie Eldwoldu.

- Z tą kobietą możemy zyskać wsparcie Hiltu - dodał krępy, ogorzały mężczyzna ze srebrzystymi włosami. - A nawet Nicconu. Nikt nie ośmieli się nam sprzeciwić.

- Bor! Nie!

- Corenie - odezwał się Rok. - Pojechałeś tam je­sienią, właśnie by namówić ją do przyjazdu. Udało ci się...

- Ale nie po to! Dwa tygodnie temu niemal ją stra­ciłem. Była przywoływana, atakowana przez jakiegoś potężnego maga. Myślałem, że już nigdy jej nie zoba­czę. Kiedy wróciła, przysiągłem, że jeśli zamieszka tu­taj, nikt nie będzie jej niepokoił, nie spróbuje wyko­rzystać wbrew jej woli.

- Corenie, nikt nie chce jej wykorzystywać wbrew wo­li. Nie chcemy, żeby była tu nieszczęśliwa - tłumaczył Bor. - Ale przecież możesz ją przekonać... Nie od razu, lecz z czasem, kiedy przyzwyczaicie się do siebie, na­bierzecie swobody...

- Myślałem, że tego pragniesz najbardziej na świe­cie. - Niski, chudy mężczyzna skierował na Corena swe błyszczące niebieskie oczy. - Zemsty za śmierć Norrela.

Na chwilę zapadła cisza. Na twarzy Corena, pod pło­miennymi włosami, Sybel dostrzegła napięcie.

- Ja też tak myślałem. Ale teraz wolę raczej żywym poświęcić energię swych myśli. Dla niej zrezygnowa­łem ze wszystkiego, także z nienawiści. Musiałem. Nie potrafię ci tego wytłumaczyć. Wiele niezwykłych rze­czy przydarzyło mi się w jej białym domu, a najdziw­niejsza jest ta, że wolę teraz myśleć o Sybel niż o Nor­relu. Jeśli chcecie prowadzić wojnę z Drede'em, musicie to robić bez Sybel. To jej obiecałem. Jeśli będziecie się upierać, wypędzicie nas oboje z tego domu.

Rozległ się pomruk sprzeciwu. Rok położył dłoń na ramieniu brata.

- Nie myśl o nas tak źle. Wszyscy tu jesteśmy nie­spokojnymi, głodnymi lwami. Wystarczy, że rzucisz nam strzęp nadziei, a gadaniem rozedrzemy go na kawałki. Nie będziemy niepokoili Sybel, jeśli taka jest jej wola. Ale z pewnością wiesz, jak wielka to dla nas pokusa.

- Wiem, wiem...

- I tak posłuży wielkiemu celowi - dodał Ceneth. - Choćby temu, że rozjaśni nasz dom i wystraszy Drede'a.

Coren pokiwał głową. Zmierzył wzrokiem krąg twa­rzy wokół siebie.

- Żadnemu z was nie powinienem wierzyć. Ale wie­rzę. Nie mam wyboru. Poczekajcie, Eorth i Herne, aż ją zobaczycie. Wtedy zrozumiecie, jak mogłem obie­cać coś takiego.

- Ja nie zrozumiem - stwierdził krótko Eorth. - Ale skoro mówisz, że nam nie pomoże, to nie pomoże. Ty­le umiem pojąć.

- Dziwne jest to, że w ogóle zgodziła się wyjść za ciebie - dodał Ceneth. - Jeśli takie są jej uczucia wo­bec Tamlorna i Drede'a... Wykazała wielką odwagę, a może miłość, skoro zjawiła się w legowisku lwów, mając tylko ciebie do obrony.

Coren uśmiechnął się kpiąco.

- Doskonale potrafi sama o siebie zadbać. Widzie­liście sokoła Tera.

- Jeżeli umie przywołać sokoła, który zabił siedmiu ludzi - powiedział Eorth - to z pewnością może przy­wołać Drede'a. A wtedy my...

- Siedź cicho! - mruknął Bor.

Sybel odwróciła się powoli. Wróciła do komnaty, gdzie znalazła Lynette, swoje rzeczy, tacę z jedzeniem i piątkę dzieci, które patrzyły, jak się posila.

Rok zaślubił ich tego wieczoru w wielkim holu roz­świetlonym świecami trzymanymi przez dzieci rodu Sirle. W półmroku trzaskał ogień - jedyny dźwięk poza głębokim, miękkim głosem Roka. Sybel, ubrana w pło­mienną czerwień, z włosami zaplecionymi przez Lynet­te w srebrzystą koronę, stała u boku Corena. Przyglą­dała się odblaskom ognia w złocistych włosach Roka i złotym łańcuchu na jego szyi. Głos Roka jak wiatr wśród puszczy mieszał się z tchnieniem ognia. Sybel myśla­mi wracała do chaty Maelgi, gdzie dwa dni temu stała przed jej kominkiem, w samym sercu górskiej ciszy, ści­skając rękę Corena. Słuchała wtedy słów starożytnego rytuału zaślubin. Maelga wypowiadała je, kładąc na ich dłoniach swe upierścienione palce.

- Ten związek ogłaszam między wami. Choćbyście rozdzielili się ciałem lub duszą, pozostanie w waszych sercach wołanie jednego do drugiego, na które nikt in­ny nie odpowie. Przez tajemnice ziemi i wody, zwią­zek ten jest ustanowiony, niezniszczalny, nieodwołal­ny; przez prawo, co stworzyło ogień i wiatr, to wołanie zostaje w was przebudzone, w życiu i poza życiem... Później tej nocy, zanim odjechali do Sirle, leżała obok Corena, słuchała jego oddechu i patrzyła na ro­je gwiazd płonące ponad kopułą sklepienia. Czuła, jak odpływa z niej mrok tego dnia, jak znika sięgające szpi­ku kości zmęczenie. Wreszcie zasnęła głęboko i bez koszmarów.

- A teraz - rzekł Rok - przekażcie sobie swoje imiona.

- Coren.

Spojrzała na niego. W czerwonozłotym lśnieniu roz­jaśniającym mu twarz dostrzegła głęboko w oczach pło­mień śmiechu, którego tam wcześniej nie było. Uśmiechnęła się lekko, jakby podejmowała wyzwanie.

- Sybel.


8

Kiedy roztopiony śnieg spłynął z coraz cieplej­szej ziemi, Rok zaczął mówić o budowie ogrodu dla zwierząt Sybel. Pewnego ranka nakre­śliła jego plany, rysunki jaskini Gylda, jeziora Czarnego Łabędzia i samej marmurowej sali z kryształową kopu­łą. Syn Cenetha i córki Roka zebrali się wokół i słuchali opowieści.

- Gyld wymaga ciemności i ciszy; łabędź, oczywiście, musi mieć wodę. Gules i Moriah potrzebują osłonięte­go legowiska, ogrzanego zimą, gdzie nie będą straszyć ludzi ani zwierząt. Nie wiem, czy im się spodoba prze­bywanie wśród ludzi; ludzie polowali przecież na każ­de z nich, a zwłaszcza na Cyrina. Na Eldzie żyły w odo­sobnieniu, jednak nie mogę ich tam zostawić. Mogą paść ofiarą łowców albo własnych instynktów. Wiecie, jak Gyld poranił Corena. Może się to przydarzyć jeszcze raz, ale komuś mniej wyrozumiałemu. A to byłoby niebez­pieczne dla ludzi i dla zwierząt. Ludzie spróbują je schwy­tać albo zabić. Chcę, żeby moje zwierzęta miały spokój.

- Bardzo ci na nich zależy - zauważył Rok. Kiwnęła głową.

- I tobie by zależało, gdybyś potrafił z nimi rozma­wiać. Są potężne, wspaniałe, mądre. Jestem ci wdzięcz­na za pomoc i za to, że pozwoliłeś im tu zamieszkać.

- To zbiór godzien królewskich marzeń - odparł, spo­glądając na nią znacząco. - Nie zmartwię się, jeśli Drede odczuje nieco lęku.

Spuściła oczy.

- Tak myślałam - odparła cicho. Rok poruszył się niespokojnie.

- Nie mówmy o tych sprawach. Pomiędzy zewnę­trznym i wewnętrznym murem jest duży ogród, zdzi­czały po śmierci naszej matki. Powstał dla niej jako miej­sce wytchnienia, z daleka od hałaśliwych synów. Ma wewnętrzną bramę, a także zewnętrzną, tuż obok ba­szty, prowadzącą na pola. Dzieci rzadko się tam bawią; nasze żony mają mniejsze, prywatne ogrody. Zmieści się tam niewielki staw, wiele drzew, fontanna i grota dla smoka. Ale nie wiem, jak zbudować dla ciebie kry­ształową kopułę.

Roześmiała się.

- Jeśli uczynisz dla mnie to wszystko, nie będę pro­siła o kryształową kopułę. Potrzebuję tylko miejsca na moje książki, ale mogę je umieścić w zwykłej komna­cie. Są bardzo cenne. Powinnam wkrótce pojechać na górę Eld i je zabrać, lecz tak mi tu dobrze, że trudno planować wyjazd.

- Cieszę się, że jesteś u nas szczęśliwa. - Rok za­milkł na chwilę, a Lara wspięła się na oparcie jego fo­tela. - Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że cię tu zobaczę. Wiedziałem, jakie są twoje uczucia dla Tam­lorna, a Corena dla Drede'a. Nie sądziłem, że uda się wam jakoś pogodzić miłość i nienawiść.

Zerknęła na niego, kreśląc coś odruchowo na mar­ginesie karty papieru.

- Nie żywię miłości do Drede'a. Jednak Tamowi bar­dziej się przyda żywy niż martwy. A Coren... Wiem, że zdołał się jakoś pogodzić ze śmiercią Norrela. Ale wiem też, że jest człowiekiem z rodu Sirle, że jeśli rozpocz­niecie kolejną wojnę, będzie walczył: nie przeciwko Drede'owi, ale dla swych braci, jak walczył dla Norrela.

- Chociaż spiskujemy i planujemy, nie widzę raczej możliwości nowej wojny. Z pewnością ty i Coren bę­dziecie prowadzić spokojne życie. Przynajmniej dopóki nie umrze Drede.

Jej pióro znieruchomiało nagle. - I co wtedy?

Rok wstał i przysunął się bliżej ognia, ciągnąc La­rę, obejmującą go za nogę.

- Jeśli umrze, gdy Tam będzie jeszcze młody, poja­wi się dość drapieżców z apetytem na królestwo chłop­ca - wyjaśnił otwarcie. - Zeszłaś z Eldu do świata, który nie jest spokojny. Tamlorn z pewnością także się o tym przekonuje. Jeśli jest sprytny, nauczy się żonglować wła­dzą, udzielać jej i odbierać. Drede będzie go uczył, więc nie zostanie całkiem bezradny, gdy pewnego dnia Sirle zacznie kąsać jego dziedzinę.

Przesłoniła rzęsami swe czarne oczy.

- Istotnie, jesteście stadem niespokojnych lwów...

- Tak, ale nie potrafimy skoczyć; nie mamy popar­cia, ludzi i broń straciliśmy na równinie Terbrec, a wspo­mnienie bitwy osłabia naszą wolę. - Uśmiechnął się, podniósł Larę i posadził sobie na ramionach. - Ale nie powinienem z tobą o tym rozmawiać. Wybacz.

- Nie ma czego wybaczać. To ciekawe.

Drzwi otworzyły się nagle i do komnaty zajrzał Co­ren. Przyjrzał się czujnie im obojgu.

- Co robisz z moim bratem? - zapytał żałośnie. - Masz mnie już dosyć. Nienawidzisz moich rudych wło­sów. Pragniesz kogoś starego, przygarbionego i pomar­szczonego...

- Corenie, Rok mi zbuduje ogród. Patrz, rysowali­śmy plany. To jest jaskinia Gylda, to łabędzie jezioro...

- A to jest Liralen - dokończył, wskazując pełne gra­cji linie rysunku. - Gdzie będziesz go trzymać?

- Co to jest Liralen? - zdziwił się Rok.

- Piękny biały ptak, którego skrzydła powiewają za nim jak grzywacze fal na niebie. Niewielu ludzi zdo­łało go pochwycić. Udało się to księciu Nethowi tuż przed śmiercią. O co chodzi? - zwrócił się do Sybel, która w zadumie marszczyła czoło.

- O coś, co Mithran powiedział o Liralenie. Mówił... mówił, że kiedyś płakał, jak ja płakałam tamtego dnia, ponieważ wiedział, że nigdy nie zyska władzy nad Li­ralenem, choć zdoła może zapanować nad wszystkim innym. Zastanawiam się, skąd wiedział; zastanawiam się, dlaczego nie mógł go schwytać.

- Może Liralen okazał się potężniejszy od niego?

- Czy to możliwe? Jest przecież zwierzęciem, jak Gu­les czy Cyrin...

- Może bardziej jak Rommalb.

- Nawet Rommalba można przywołać.

Coren pokręcił głową i delikatnie pogładził długie włosy Sybel.

- Wydaje mi się, że Rommalb podąża, gdzie zechce i kiedy zechce. Przybył do ciebie i związał się z tobą, bo zajrzał na dno czarnych studni twoich oczu i nie zna­lazł tam śladu strachu.

- Co to jest Rommalb? - wtrącił Rok. - Dla niego nie nakreśliłaś planów.

Coren uśmiechnął się. Usiadł na stole i przysunął so­bie rysunki.

- Rommalb to stwór, którego spotkałem kiedyś w do­mu Sybel. Nie sądzę, żebyś chciał go mieć w Sirle. Cho­dzi własnymi drogami, przede wszystkim nocą.

Rok uniósł brwi.

- Zaczynam podejrzewać, że niektóre z historii, które od prawie trzydziestu lat nam opowiadasz, mogą być prawdziwe.

- Zawsze mówię prawdę - odparł Coren i roześmiał się, widząc minę brata. - Są w Eldwoldzie istoty groź­niejsze od kłopotliwych królów.

- Doprawdy? Jestem już za stary, żeby spotykać się z czymś bardziej kłopotliwym niż Drede.

- Corenie - odezwała się Sybel. - Powinnam wrócić na Eld po swoje księgi.

- Wiem. Ja też o tym myślałem. Jeśli chcesz, może­my wyruszyć jutro. Pogoda jest piękna, więc nie mu­simy się spieszyć.

- To może być niebezpieczne - zagrzmiał Rok. - Dre­de może czekać pod Eldem, aż Sybel wróci po swoje zwierzęta.

- Nie muszę po nie wracać - odparła Sybel. - Mo­gą dotrzeć tu same, kiedy już przygotujemy im ogród. Ale muszę wrócić po księgi.

- Poślę po nie Herne'a i Eortha. Z uśmiechem pokręciła głową.

- Nie, Roku. Chcę raz jeszcze zobaczyć mój dom i moje zwierzęta. Przywołam Tera; on będzie naszym zwiadowcą. Ostrzeże nas w razie niebezpieczeństwa.

Wyjechali następnego dnia przed południem. Zim­ny wiatr dmuchał od wierzchołka Eldu i pędził niepo­wstrzymany przez równinę jasnego nieba. Drzewa na wewnętrznym dziedzińcu pokryły się twardymi, ciem­nymi pączkami nowych liści. Szerokie płaszcze Roka i Eortha wydymały się niczym żagle na wietrze.

- Ceneth i ja powiniśmy jechać razem z wami, Co­renie - rzekł Eorth swym powolnym, głębokim głosem, podtrzymując strzemię Sybel. - Tak podpowiada roz­sądek.

- A ja marzę tylko o kilku dniach spokoju i odosob­nienia w towarzystwie tej białowłosej czarodziej­ki - odparł Coren. - Nie martwcie się o nas. Sybel jednym spojrzeniem przebije każdego, kto chciałby nas zaczepić.

Zawrócił konia, unosząc rękę na pożegnanie. Niczym pocisk Ter runął z jasnego nieba i wylądował mu na ramieniu. Rok parsknął śmiechem.

- Oto twój strażnik.

Coren skrzywił się, czując mocny uścisk szponów.

- Idź, usiądź na Sybel. Ja sam o siebie zadbam. - Zerk­nął na żonę i zamilkł, widząc, że między kobietą a pta­kiem przebiega spojrzenie jak nić porozumienia. Sybel mruknęła coś zaskoczona. - Co się stało?

- Tam dziś rano wyruszył z Mondoru w stronę Eldu. Dziwne, że Drede mu pozwolił. Chyba że...

- Chyba że Drede nic nie wie o jego wyjeździe - do­kończył Rok. - Jeśli spotkacie Tama, zaoferujcie mu gościnę u nas.

- Mieliśmy go kiedyś - przypomniał Coren. - I stra­ciliśmy. Niech tak zostanie.

Rok uśmiechnął się tylko.

- Jestem pewien, że Drede dobrze go wyszkolił. Jedź­cie. Życzę przyjemnej podróży. Gdybyście potrzebo­wali pomocy, przyślijcie Tera.

Pojechali niespiesznie przez lasy; spędzili noc na ma­leńkiej farmie na samej granicy równiny Terbrec. Wcze­snym popołudniem następnego dnia dotarli do góry Eld. Kręta droga rozmiękła od topniejącego śniegu; szczyt jaśniał na tle błękitu; wiatry niosące zapach śniegu i so­sen smakowały jak stare wino. Sybel zrzuciła kaptur, a włosy powiewały za nią niby biały płomień; chłod­ny wiatr zarumienił jej policzki. Coren pochwycił żo­nę za włosy i pocałował ją. Blask słońca lał się ciepłem na jej zamknięte powieki.

Dotarli do białego domu i stwierdzili, że brama jest otwarta.

Tam wyszedł im na spotkanie.

Szedł wolno; lew Gules biegł u jego boku, szeroko otwierając oczy i niepewnie spoglądając na przybyłych. Sybel zsunęła się z siodła.

- Tam! - Podbiegła i ujęła w dłonie jego twarz. - Mój Tam! Jesteś zaniepokojony. Czy Drede... coś ci zrobił?

Tam pokręcił głową. Sybel opuściła mu dłonie na ra­miona.

- Więc co się stało?

Twarz miał bladą, zmęczoną, oczy podkrążone. Ob­jął Sybel i spojrzał ponad jej ramieniem na Corena, który zeskoczył na ziemię i chwycił konia żony.

- Czy on jest zły na Drede'a?

- Nic nie wie - odparła Sybel zaskoczona. - Ale cze­go ty się dowiedziałeś?

Potrząsnął jasnymi włosami.

- Niczego nie rozumiem. Drede powiedział, że wyj­dziesz za niego, wiec byłem szczęśliwy, a potem... po­tem nagle coś go przeraziło i nie chciał o tobie mówić. Kiedy mu powiedziałem, że wyszłaś za Corena, twarz pobladła mu tak bardzo, jakby miał zemdleć. Ale w koń­cu się odezwał. On jest po prostu przerażony. Dlatego przyjechałem zobaczyć, czy... czego właściwie się boi. Wiedziałem, że przyjedziesz, gdy tylko Ter ci przeka­że, że tu jestem.

- Tam, czy on wie, gdzie pojechałeś?

- Nie. Nikt nie wie. - Znów spojrzał ponad jej ra­mieniem. Coren podszedł bliżej. - Jesteś jednym z sied­miu z Sirle - oświadczył sztywno. - Nauczono mnie bać się was.

- Ter siada na moim ramieniu i bierze mięso z mo­ich palców, pozostawiając palce całe - odparł łagodnie Coren. - Dla niego jestem tylko Corenem, który ko­cha Sybel.

Tam wypuścił Sybel z objęć. Westchnął głośno i uspo­koił się.

- Miałem nadzieję, że zostanie żoną Drede'a - mruk­nął. - Jesteście sami?

- Jest z nami Ter - wyjaśniła Sybel. - Masz szczę­ście, że nie przyjechali bracia Corena. Tam, połowa Eldwoldu szuka cię pewnie z tego czy innego powodu. Nie możesz już podróżować tak swobodnie jak wtedy, gdy razem z Nylem boso pasałeś owce.

- Wiem. Ale Drede by mnie nie puścił, a chciałem cię zobaczyć, żeby się przekonać... przekonać, że... że ciągle...

Uśmiechnęła się.

- Że ciągle cię kocham, Tam? - szepnęła. Przytaknął, żałośnie wykrzywiając wargi.

- Wciąż muszę być tego pewien, Sybel. - Ze znu­żeniem przetarł oczy. - Czasami jestem jeszcze dziec­kiem. Odprowadzę wasze konie.

Wymruczał coś uspokajająco do zwierząt, powiódł je za uzdy do szopy. Sybel ukryła twarz w dłoniach.

- Żałuję, że kiedyś doprowadziłam do jego spotka­nia z Drede'em.

Coren odgarnął jej włosy z twarzy.

- Nie mogłaś pilnować go aż do śmierci - odpowie­dział. - Z urodzenia albo w wyniku okoliczności, ja­kie stworzyliśmy na Terbrec, nie został przeznaczony do spokojnego życia.

- Zabrałabym go ze sobą do Sirle, ale nie zechce je­chać. Potrzebuje Drede'a. A ja nie wykorzystam Tama, żeby Drede'a ukarać.

Urwała nagle, słysząc własne, wypowiedziane na głos słowa. Uniosła głowę i dostrzegła zdumienie w oczach Corena.

- Ukarać Drede'a? Za co?

Uśmiechnęła się i nabrała tchu.

- Och, zaczynam już gadać jak Rok albo Eorth, kie­dy wspominają Terbrec.

- Niepokoili cię?

- Nie. Byli bardzo uprzejmi. Ale przecież mam uszy i słyszałam mowę ich nienawiści.

Pochyliła się do Gulesa, który stał przed nią i cze­kał cierpliwie. Spojrzała w jego złociste oczy.

Czy wszystko tutaj w porządku?

Tak, Biała Pani, ale słyszałem niepokojące wieści o królu. Powiedz, co trzeba zrobić, a ja to zrobię.

Nic. Na razie. Zabieram was wszystkich do Sirle.

Spodziewaliśmy się tego.

Wyprostowała się, ściągając wargi w lekkim uśmie­szku.

- Czasami wydajesz mi się bardzo daleka - powiedział cicho Coren. - Twoja twarz się zmienia... jest niczym jasny nieruchomy płomień, potężna i niedotykalna.

- Jestem nie dalej niż dźwięk mojego imienia. - Wzię­ła go za rękę i razem poszli w stronę domu. - Gules twierdzi, że zwierzęta spodziewały się przeprowadzki. Cieszę się, że Rok chce je przyjąć.

- Rok, moja najdroższa, jest sprytny... - Zamilkł, gdy Cyrin powitał ich zaraz za progiem. Uśmiechnął się tyl­ko. - Cyrinie... Jak widzisz, pokonałem tę... szklaną górę.

- Pokonałeś? - zapytał srebrzysty odyniec. - Czy cza­rownica sama ją usunęła dla własnych celów?

- Z pewnością usunęłam - odpowiedziała cicho Sybel. - Dla celów, którym nie mogłam się dłużej prze­ciwstawiać. Cyrinie, przenosimy się do Sirle.

Czy wie dość, by spytać dlaczego? - zapytał ody­niec w myślach.

Nie. Nie chcę go niepokoić. Pilnuj swego mądrego języka.

Kto będzie pilnował języka Mądrego z Sirle, kiedy otworzą się jego ślepe oczy?

Milczała przez chwilę, ściskając dłoń Corena.

Proszę cię tylko o milczenie. Jeśli nie możesz mi te­go dać, a chcesz odzyskać wolność, uwolnię cię.

Pomiędzy zagadką a rozwiązaniem nie ma żadnej wolności.

- Sybel! - zawołał Coren. Powróciła do niego.

- Mistrz Mądrości bywa czasem irytujący - wyja­śniła. - Ale sam to wiesz.

- Tak, wiem. Ale nie dla spokojnego umysłu. Spojrzała mu w oczy.

- Nie zawsze jestem szczera, Corenie.

- Kocham cię właśnie dlatego, że taka jesteś. Powiedz, co mówił, co cię zaniepokoiło.

- Sama niepokoję się wydarzeniami, które minęły. Nic więcej. Jak Tam, czasami jestem jeszcze dzieckiem.

Wszedł Tam z Terem na ramieniu. Schylił się i po­głaskał Moriah u stóp Sybel.

- Wróciłaś tu już na stałe? - spytał z nadzieją w głosie.

- Nie, Tam. Przenoszę swoje księgi i zwierzęta do Sirle. Dłoń chłopca znieruchomiała pomiędzy uszami kocicy.

- Trudno mi będzie cię tam odwiedzać, Sybel - szep­nął. - Ale może ty czasem przyjedziesz do Mondoru.

- Może - odparła łagodnie.

- I jeszcze... - Podniósł głowę i odrzucił z oczu ja­sne włosy. - Możemy chwilę porozmawiać?

Zerknęła na Corena.

- Posiedzę tu przy ogniu - zaproponował uprzejmie. - I pogadam z Cyrinem.

- Dziękuję - rzucił Tam i przygarbiony ruszył za Sy­bel do sali pod kopułą. Lew Gules kroczył za nimi bez­szelestnie.

Sybel usiadła na grubym futrze i przyciągnęła chłop­ca do siebie.

- Rośniesz. Jesteś już prawie tak wysoki jak ja. Przytaknął, skręcając futro w palcach. Zmarszczył ja­sne brwi.

- Tęsknię za tobą, Sybel, i boli mnie, że... że wola­łaś wyjść za Corena. Nie z jego powodu. Dla wielu lu­dzi nie jesteśmy już Sybel i Tamem, ale Sirle i Drede'em, którzy zawsze byli wrogami. Kiedyś wszystko było cał­kiem proste, a teraz się skomplikowało i nie wiem, jak się skończy.

- Ja także nie wiem, Tamie. Wiem tylko, że nigdy nie zrobię niczego, co mogłoby cię zranić.

Spojrzał na nią zalękniony.

- Sybel, czego się boi mój ojciec? Ciebie? Nie po­zwala mi nawet wymawiać twojego imienia.

- Nie zrobiłam mu żadnej krzywdy. Nie zrobiłam nic, co mogłoby go wystraszyć.

- Ale nigdy go takiego nie widziałem i nie wiem, jak mogę mu pomóc. Poznałem go niedawno i boję się... boję się, że go stracę, jak straciłem ciebie.

Zmarszczyła czoło.

- Nie straciłeś mnie. Zawsze będę cię kochała, nie­ważne gdzie mieszkasz i gdzie ja zamieszkam.

Kiwnął głową gwałtownie i smutnie wykrzywił wargi.

- Wiem. Ale teraz jest całkiem inaczej niż kiedyś. Ludzie, których kochamy, nienawidzą się nawzajem. Myślałem, że dopóki mieszkasz na Eldzie, mogę tu przy­jechać, kiedy zechcę, uciec od zgiełku i ludzi z Mon­doru i... i poleżeć przy ogniu z Gulesem albo pobie­gać po górach z Terem i Nylem... tylko trochę... a potem wrócić do Drede'a. Myślałem, że zawsze tu będziesz ze zwierzętami. A teraz odjeżdżasz i zabierasz je tam, gdzie nie będę mógł przyjechać. Nie sądziłem, że coś takiego się zdarzy. Nie sądziłem, że wyjdziesz za Corena. Wydawało mi się, że go nie lubisz.

- Też nie sądziłam, że za niego wyjdę. Ale potem odkryłam, że go kocham.

- Ja to rozumiem. I nie wiem, czemu Drede nie po­trafi zrozumieć. Nigdy nie użyłabyś swojej mocy, by rozpocząć wojnę. Sama mówiłaś. Drede musi to wie­dzieć, a jednak czegoś się boi i czasem... czasem my­ślę, że zagubił się gdzieś wewnątrz siebie.

Sybel odetchnęła głęboko.

- Chciałabym, żebyś znowu był mały, żebym mo­gła cię trzymać w ramionach i pocieszać. Cóż, urosłeś i wiesz, że w pewnych sprawach nie da się znaleźć po­cieszenia.

- Tak, wiem, ale... czasami wcale nie jestem taki duży.

Uśmiechnęła się i przytuliła go do siebie.

- Ja też nie.

Oparł jej głowę o ramię i okręcił na palcu kosmyk białych włosów.

- Czy jesteś szczęśliwy w Mondorze? Znalazłeś przy­jaciół?

- Mam kuzynów w moim wieku. Zdziwiłem się, że mam aż tylu krewnych, kiedy dotąd miałem tylko cie­bie. Jeździmy razem na polowania... Lubią Tera, ale tro­chę się go boją, a on nie pozwala się trzymać nikomu oprócz mnie. Na początku się ze mnie śmiali, bo o ty­lu sprawach nie miałem pojęcia. Maelga i ty nauczy­łyście mnie czytać i pisać, ale nie używać miecza al­bo polować z psami, ani nawet kto był królem przed Drede'em. Wiele się dowiedziałem o Eldwoldzie, o czym nigdy mi nie mówiłyście. Ale na tej górze na­uczyłem się tego, o czym tam nie mają pojęcia. Czy ty... czy jesteś szczęśliwa w Sirle?

- Tak. I ja też wiele się uczę na temat życia wśród ludzi. O tym Ogam nigdy mi nie mówił.

Tam drgnął, poruszony natrętną myślą. Szukał słów.

- Sybel... Czemu... czemu ojciec sądził, że za niego wyjdziesz? Powiedział mi to pewnej nocy, nie tak dawno temu... Powiedział, że miał mi nie mówić, bo to jeszcze nie całkiem pewne, ale chciał poznać moją reakcję. Obją­łem go, strasznie się ucieszyłem, a on się roześmiał... A na­stępnego dnia zapytałem go znowu, a on... on tylko spoj­rzał na mnie i milczał. Wydawał się chory i... i stary.

- Tam... - Głos zadrżał jej lekko. - Nie miał prawa ci tego mówić, bo nigdy się nie zgodziłam. Może on...

- Tak, ale kiedy zdążył cię spytać? Pisał do ciebie?

- Nie.

- Nie rozumiem tego. Wydawał się taki pewny... Mo­że to ja się pomyliłem, może źle odebrałem jego sło­wa. Ale czego się teraz boi? Nigdy się nie śmieje. Prawie do nikogo się nie odzywa. Myślałem, że tutaj odkryję, co go dręczy.

- Przykro mi, że martwisz się o Drede'a, ale nie mo­gę... nie mogę ci pomóc. Lęki Drede'a to jego sprawa. Jego zapytaj.

- Pytałem. Nie chce powiedzieć. - Tam objął Gule­sa. Zmarszczył brwi. - Wrócę do domu ostrożnie, o wie­le ostrożniej niż wyjechałem. Drede będzie się na mnie gniewał, ale cieszę się, że tu jestem. Cieszę się, że mo­głem z tobą porozmawiać. Tęsknię za tobą i Gulesem. Ale pewnego dnia przyjadę do Sirle.

- Nie. Uśmiechnął się.

- Przyjadę tak cichutko, że nikt prócz ciebie, Gulesa i Cyrina nie będzie o tym wiedział. Ale przyjadę.

- Nie! - protestowała bezradnie. - Nie zdajesz so­bie sprawy...

Urwała nagle i obejrzała się. Zza zamkniętych drzwi dobiegał przeciągły, bulgoczący odgłos, narastający, cichnący i narastający znowu.

- Co...?

Gules warknął, poderwał się i zaryczał. Sybel wsta­ła. Zza drzwi dobiegł głośny trzask i pomruk męskich głosów.

- Coren... - szepnęła.

Otworzyła drzwi. Lew Gules przemknął obok niej i przysiadł przed kominkiem. Złocisty ogon poruszał się z boku na bok. Coren spojrzał na Sybel ponad klin­gami trzech mieczy trzymanych u jego gardła. Był nie­uzbrojony, plecami opierał się o mur. Moriah krążyła wokół i warczała na trzech mężczyzn w czarnych tu­nikach, z pojedynczą krwawoczerwoną gwiazdą na pier­si - znakiem sług Drede'a.

- Nie róbcie mu krzywdy! - zawołał Tam, stając obok Sybel.

Gwardziści obejrzeli się na niego; spoglądali na prze­mian na chłopca i na Moriah.

- Książę Tamlornie - odezwał się jeden z nich przez zaciśnięte zęby. - To jeden z Sirle.

- Znasz ich, Tamlornie? - zapytał Coren. Ostrze miecza mocniej nacisnęło jego krtań.

- Tak. To gwardziści mojego ojca. - Tam przyjrzał się pełnym napięcia twarzom. - Przybyłem tutaj, że­by zobaczyć się z Sybel. Nie wiedziała, że przyjadę. Porozmawialiśmy i teraz jestem gotów, by wracać do domu. Puśćcie go.

- To Coren z Sirle, brat Norrela... Walczył na Terbrec...

- Wiem. Ale jeśli zrobicie mu krzywdę, nie wierzę, żebyście żywi opuścili ten dom.

Gwardzista zerknął na Moriah, potem na Gulesa, któremu groźny pomruk budził się w głębi paszczy.

- Król jest niemal oszalały ze zmartwienia. Jeśli od­stąpimy od Corena, te bestie nas zabiją. Ale jeśli Drede dowie się, że wypuściliśmy z rąk jednego z Sirle, czeka nas gorszy los.

- Jesteście tu sami?

- Nie. Inni stoją za bramą. Przybiegną na wezwanie.

- Zatem nikt prócz was nie musi wiedzieć, że byli tu Coren i Sybel. Ja Drede'owi nie powiem.

- Książe Tamlornie, to przecież wróg króla... twój nieprzyjaciel.

- Jest mężem Sybel! A jeżeli chcecie zaryzykować i zabić go w obecności Sybel, Gulesa i Moriah, próbuj­cie. Mogę wrócić do domu sam, tak jak przyjechałem.

Moriah wrzasnęła znowu, kładąc płasko uszy. Klin­gi drgnęły. Jeden z gwardzistów cofnął nagle miecz, ale zimny głos Sybel powstrzymał ruch broni w stro­nę kocicy.

- Jeśli to zrobisz, zabiję cię.

Gwardzista patrzył nieruchomo w jej czarne oczy; krople potu spływały mu po twarzy.

- Pani, zabierzemy księcia i odjedziemy. Przysięgam. Ale jaką mamy gwarancję, że wyjdziemy żywi z twe­go domu, jeśli puścimy Corena? Jaką pewność, że za­chowamy życie?

Przez chwile Tam wpatrywał się czujnie w twarz Co­rena. Potem zbliżył się, uklęknął u jego stóp i objął Mo­riah za szyję.

- Ja jestem tą gwarancją. A teraz odstąpcie. Miecze zakołysały się, zamigotały w blasku ognia, opadły. Coren odetchnął bezgłośnie.

- Dziękuję ci.

Tam podniósł wzrok, gładząc Moriah.

- Uznaj, że to dar od Drede'a dla Sirle. - Wstał i zwrócił się do gwardzistów. - Teraz pojadę do domu. Żaden z was nie może tu zostać, nie może śledzić Sybel i Corena, gdy odjadą. Nikt.

- Książę Tamlornie... Nie widzieliśmy tu ani Sybel, ani Corena.

Tam westchnął.

- Mój koń stoi w szopie. Wyprowadźcie go. Wyszli pospiesznie, ścigani cichymi pomrukami lwa, odyńca i kocicy. Chłopiec podszedł do Sybel, a ona ob­jęła go mocno.

- Mój Tamie, stajesz się nieustraszony i mądry jak Ter.

Odsunął się.

- Wcale nie. Cały się trzęsę.

Uśmiechnął się, a Sybel ucałowała go szybko. Po­tem uścisnął jeszcze lwa Gulesa i wstał. Zza drzwi do­biegł stukot kopyt.

- Książę Tamlornie - odezwał się z powagą Coren. - Jestem ci wdzięczny. Myślę, że twój dar wzbudzi wiel­kie zakłopotanie u władcy Sirle.

- Mam nadzieję, że będzie zadowolony - odparł ci­cho Tam. - Żegnaj, Sybel. Nie wiem, kiedy znów się zobaczymy.

- Do widzenia, Tam.

Obserwowała przez okno, jak chłopiec dosiada ko­nia, a Ter krążył mu nad głową. Potem wyprostowana sylwetka zniknęła w grupie ciemno ubranych jeźdźców z krwawymi gwiazdami na piersiach. Po chwili drze­wa zasłoniły wszystkich. Wtedy podeszła do Corena i objęła go mocno, przytulając twarz do jego piersi.

- Mimo całej mojej potęgi mogli cię zabić, zanim jeszcze się zorientowałam, że weszli do domu. Co by wtedy powiedział Rok?

Ujął w dłonie jej twarz i radosny uśmiech błysnął mu w oczach.

- Że kiedy idzie o moją skórę, nie powinienem po­legać na żonie.

Dotknęła jego szyi.

- Krwawisz.

- Wiem. A ty drżysz.

- Wiem.

- Sybel, czy mogłaś zabić tego gwardzistę? On w to wierzył.

- Nie wiem. Ale gdyby zabił Moriah, na pewno bym się przekonała. - Westchnęła. - Ze względu na niego i na siebie cieszę się, że do tego nie doszło. Myślę, Co­renie, że nie powinniśmy zostawać tu długo. Nie ufam tym żołnierzom. Zapakujmy księgi i ruszajmy.

Coren skinął głową. Podniósł przewrócony fotel; zna­lazł w kącie i wsunął do pochwy swój miecz. Lew Gules leżał przy ogniu i pomrukiwał cicho, Moriah krą­żyła przed drzwiami. Sybel pogładziła jej płaską czarną głowę. Rozejrzała się i wyczuła dziwną pustkę, która zdawała się tkwić pod chłodnymi, białymi murami.

- Odnoszę wrażenie, że to już nie jest mój dom. Wy­daje się, że czeka na kolejnego maga, takiego jak Myk czy Ogam, który w tej białej ciszy rozpocznie swe dzieło...

- Może ktoś się tu zjawi. - Coren rozwinął worki po ziarnie, jakie przywieźli, by zapakować księgi. - Mam nadzieję - dodał kpiąco - że będzie miał stąd lepsze wspomnienia niż ja.

- Ja także mam taką nadzieję.

Uścisnęła go jeszcze raz i wyszła, by porozmawiać z Gyldem i Czarnym Łabędziem. Późne popołudnie zmieniło się ze złocistego w srebrzyste, a potem w sza­re. Coren skończył pakowanie; wyszedł na dziedzi­niec, wołając ją głośno. Po chwili wynurzyła się spo­między drzew.

- Byłam u Gylda. Obiecałam, że przygotujemy mu miejsce w Sirle, a on powiedział, że zabierze swoje złoto.

- Och, nie. Już widzę błyszczący szlak starych mo­net prowadzący stąd aż na próg domu Roka...

- Corenie, obiecałam, że jakoś się tym zajmiemy. Kie­dy już będziemy gotowi, przyleci nocą. Oby tylko nie wystraszył całej okolicy. - Spojrzała w szare, ciemnie­jące niebo, na zielonoczarne sylwetki drzew. - Robi się późno. Chyba nie powinniśmy nawet zatrzymywać się w domu Maelgi.

- Nie. Drede chętnie mnie zabije, ryzykując wybuch wojny, byle tylko cię schwytać i zabrać do Mondoru. Jeśli taki ma zamiar, wróci tu nocą, by nas odszukać.

- Więc co nam pozostaje?

- Zastanawiałem się nad tym.

- Konie są zmęczone. Nie ujedziemy daleko.

- Wiem.

- No to co wymyśliłeś takiego, że się uśmiechasz?

- Gyld.

Spojrzała zaskoczona.

- Gyld? To znaczy... chcesz go dosiąść? Przytaknął.

- Dlaczego nie? Możesz sobie wyobrażać, że to Li­ralen. Z pewnością ma dość siły.

- Ale... co powie Rok?

- A co by powiedział każdy człowiek, gdyby smok wylądował mu na dziedzińcu? Sybel, konno nie odje­dziemy daleko, a na tej górze nie jesteśmy bezpiecz­ni. Możemy wypuścić konie. Przywołasz je do Sirle, kiedy odpoczną.

- Ale w Sirle nie ma gdzie umieścić Gylda.

- Znajdę mu jakieś miejsce. A jeśli nie, możesz prze­cież odesłać go tutaj. Tylko czy się zgodzi?

Oszołomiona, kiwnęła głową.

- On uwielbia latanie. Ale Rok...

- Rok z pewnością woli nas oglądać żywych na Gyl­dzie niż martwych na górze Eld. Jeśli ruszymy z księ­gami powoli, mogą nas ścigać. Pożeglujmy wiec smo­kiem po niebie. Sybel, pod gwiazdami musi panować cisza głębsza od ciszy Eldu. Nie chcesz jej posłuchać? Chodź! Zrzucimy wszystkie gwiazdy do Sirle, a potem zatańczymy na księżycu.

Na jej twarzy pojawił się uśmiech, delikatny i roz­marzony.

- Zawsze chciałam latać...

- Właśnie. I skoro nie możesz polecieć na Liralenie, to spróbujmy ognistego nocnego lotu na Gyldzie.

Przywołała Gylda z jego zimowej jaskini. Przybył, wznosząc się wolno ponad drzewami - wielki, ciem­ny kształt na tle rozgwieżdżonego nieba. Sybel spoj­rzała w jego zielone oczy.

Czy zdołasz nieść na grzbiecie mężczyznę, kobietę i dwa worki ksiąg?

Wyczuła w jego umyśle radosne drżenie, niby pło­mień budzący się do życia.

Przez całą wieczność.

Smok czekał cierpliwie, aż Coren umocuje mu na grzbiecie księgi, owinie liną nasadę szyi i skrzydeł. Pod­niósł się, by Coren mógł przeciągnąć linę pod nim; oczy lśniły mu jak klejnoty wśród nocy, łuski błyszczały zło­ciście. Coren usadowił Sybel między dwoma worka­mi ksiąg i sam zajął miejsce przed nią, trzymając się liny opasującej szyję Gylda. Obejrzał się.

- Wygodnie ci?

Kiwnęła głową i sięgnęła do umysłu smoka.

Czy liny nigdzie cię nie uwierają?

Nie.

Ruszaj więc.

Wielkie skrzydła rozwinęły się, czarnym cieniem przesłaniając gwiazdy. Cielsko wzniosło się powoli, nie­wiarygodnie, coraz dalej od chłodnej ziemi, ponad szar­pane podmuchem, szepczące drzewa Wyżej wichry ude­rzyły z pełną siłą, wydymając ich płaszcze, spychając w tył. Czuli pod sobą grę potężnych mięśni i napięcie skrzydeł chwytających wiatr. A potem nastąpił płyn­ny, wspaniały wzlot, zatopienie w wietrze i przestrze­ni, spiralne opadanie w ciemności, które wyniosło ich poza strach, poza nadzieję, poza wszystko z wyjątkiem nagłego wybuchu śmiechu, który wyrwał się z ust Corena. Wznieśli się jeszcze wyżej, do poziomu gwiazd, a skrzydła pulsowały, wybijając ścieżkę przez mrok. Lodowobiały księżyc w pełni mknął wraz z nimi, okrąg­ły i zadziwiony niby pojedyncze rozbudzone oko gwiezd­nej bestii nocy. Widmo Eldu Zniknęło za plecami; wyso­ki szczyt skurczył się, uśpiony i śniący we mgle. Ziemia w dole była czarna, poza niewielkimi punkcikami świat­ła, które płonęły gdzieniegdzie pod nimi jak drugie gwiaździste niebo. Za Mondorem wiatr ucichł, uspo­koił się, a oni mknęli wtopieni w ciszę, w chłodną błę­kitnoczarną noc, która była nieruchomą nocą ze snu, bezwymiarową, gwiezdną i wieczną. I w końcu w sa­mym jądrze ciemności zobaczyli migoczące okna kom­nat domostwa władców Sirle.

Wylądowali łagodnie na dziedzińcu. Czekający przy bramie koń zarżał przerażony; psy w holu zawyły. Coren sztywno zeskoczył na ziemię, krztusząc się ze śmie­chu pełnego niewysłowionej radości. Pomógł zsiąść Sybel. Przylgnęła do niego na chwilę, zdrętwiała z zimna. Wyczuła myśli Gylda, szukające jej umysłu.

Gyld... Uspokój się.

Tam są ludzie z pochodniami. Czy mam...

Nie. To przyjaciele. Po prostu nie spodziewali się nas dzisiaj. Nikt nie spróbuje nas skrzywdzić. Gyld, to był lot ku nadziei...

Sprawił ci przyjemność?

Wielką przyjemność.

- Rok! - krzyknął Coren w stronę brata, idącego ku nim po schodach. Psy tuliły mu się do nóg i warczały. Dzieci utknęły na chwilę w drzwiach, po czym rozbie­gły się szeroką falą przed Cenethem i Eorthem. - Ma­my gościa!

- Corenie - rzekł Rok, przebijany spojrzeniem lśnią­cych, nieprzeniknionych oczu. - W imię tego, co w Górze i na Dole, co masz zamiar z nim zrobić?

Coren odciągnął psa, który doskoczył z zębami do smoczego skrzydła.

- O tym też pomyślałem - oświadczył z uśmiechem. - Schowamy go w piwnicy na wino.


9

Z Rokiem, Cenethem i Eorthem siedzieli do późna. Wielka sala opustoszała, psy posnęły u ich stóp. Coren opowiedział o spotkaniu z Tamem i gwardzistami Drede'a, a Rok słuchał w milcze­niu, przetaczając w palcach kielich.

- Chłopak jest jeszcze miękki - mruknął, kiedy Coren skończył. - Zastanawiam się, co by zrobił sam Drede.

- Zrobiłby to, czego bym chciała - oświadczyła Sybel. Rok zerknął na nią z zaciekawieniem.

- Potrafiłabyś zapanować nad nimi wszystkimi?

- Nie. Mogliby nas pokonać, lecz nie byłoby to dla nich przyjemne spotkanie.

- Ale opanowałabyś króla.

- Rok - mruknął Coren i Rok spuścił głowę. Usiadł wygodniej.

- No cóż, jestem wdzięczny losowi, że wróciliście bezpiecznie. Głupio mi, że przez chwile myślałem o was jak po prostu o mężczyźnie i jego żonie, którzy mogą podróżować po Eldwoldzie spokojnie jak dzieci. Po­zwoliłem wam jechać bez eskorty.

Coren wzruszył ramionami.

- Tak było lepiej. Gdyby towarzyszył nam Eorth i Herne, w domu Sybel wybuchłaby mała wojna, a te­raz wszyscy lizalibyśmy rany w Mondorze, łącznie ze zwierzętami. Poza tym, nawet gdyby Eorth nad sobą panował, pewnie skręciłby kark, spadając z Gylda w dro­dze do domu.

Eorth dolał sobie wina.

- Przynajmniej miałbym dość rozumu, żeby nie po­zwolić zapędzić się w pułapkę przez trzech ludzi Drede'a. Kiedy jechali pod górę, musieli narobić dość ha­łasu, żeby cię ostrzec.

- Wiem. Powinienem ich usłyszeć, ale nie uważa­łem. Cyrin opowiadał mi, jak spotkał wiedźmę Caro­din w jej wieży bez drzwi, odpowiedział na sześć z jej siedmiu zagadek i odkrył, że nawet ona nie zna roz­wiązania siódmej.

Eorth przyjrzał mu się z niedowierzaniem.

- Odyniec ci to powiedział?

- On mówi.

- Corenie, opowiadałeś nam o różnych śmiesznych rzeczach, ale to już...

- Nie żartuję. To prawda. Eorcie, nigdy nie widzisz dalej niż czubek twojego miecza...

- To akurat tak daleko, jak trzeba w tej krainie. - Zwrócił się do Sybel. - Czy on kłamie?

- On nigdy nie kłamie. Spojrzał na nią zdumiony.

- Eorth... - odezwał się rozweselony Rok - nie za­czynaj bójki przy moim kominku. Nigdy bym nie uwie­rzył, że Coren przyleci na smoku pod mój próg, ale przy­leciał i teraz wierzę. I dwa razy się zastanowię, niż zaprzeczę innym jego opowieściom.

Coren sięgnął ponad stołem i ujął Sybel za rękę.

- Sama widzisz, jak mamą tu miałem reputację, nim za mnie wyszłaś.

- Rozumiem. Ożeniłeś się ze mną dla moich zwie­rząt. Od początku wiedziałam.

- Ożeniłem się z tobą, bo nigdy się ze mnie nie śmia­łaś. Tylko kiedy poprosiłem cię o rękę.

Eorth odchylił się na krześle i uśmiechnął szeroko.

- Śmiała się? Opowiedz nam o tym, Corenie. - Nie.

- Śmiałam się, bo myślałam, że wysłaliście go, że­by się ze mną ożenił - wyjaśniła Sybel. - Potem, gdy zrozumiałam, że mnie kocha, przestałam się śmiać.

Ceneth wstał i podszedł do ognia. Wielki dom stał cichy wokół nich. Cienie opadały ze ścian jak gobe­liny.

- Jeśli nie będziesz uważał, Eorcie, Sybel każe Gyldowi zostawić cię nagiego na szczycie Eldu i nikt nie będzie za tobą tęsknił.

- Przykro mi.

- Wcale nie. Jesteś zazdrosny, że nie ty ożeniłeś się z kobietą ze smokiem.

- A teraz mamy smoka w piwnicy - mruknął Rok.

- Ciekawe, co by na to powiedział nasz ojciec. Eorth parsknął śmiechem.

- Przestałby pić. Wiecie, coś mi właśnie przyszło do głowy.

- Naprawdę? - zdziwił się Ceneth. - Cóż takiego?

- Że jeśli Sybel urodzi córkę, ta córka mogłaby wyjść za Tamlorna, zapanować nad nim i po dwóch pokole­niach władcy Sirle byliby królami Eldwoldu.

- Wątpię czy Tam będzie czekać piętnaście lat z ożen­kiem - odparł sucho Rok.

- I tak mógłby wżenić się w Sirle - zauważył Ceneth.

- Córka Herne'a, Vivien, latem kończy dwanaście.

- Drede nigdy się na to nie zgodzi.

- Co z tego? Chłopak potrafi zrobić z Drede'em, co zechce.

- A kto namówi Tama do tego planu?

- Sybel, oczywiście.

Coren uderzył w stół, aż wino zafalowało w pucha­rach. Spojrzał na trzech zamilkłych nagle mężczyzn - potężnego Roka ze złotą grzywą, Cenetha z gładki­mi, czarnymi włosami i kocio spokojnymi oczami, Eor­tha, powolnego, jasnego i silnego. Podniósł rękę i za­cisnął palce.

- Przepraszam. - Eorth zaczerwienił się. - Paplałem bez sensu.

- Owszem.

- Jak my wszyscy. - Ceneth przez chwilę trącał bu­tem głownie na palenisku. Potem odwrócił się i poło­żył Corenowi dłoń na ramieniu. - To się już nie po­wtórzy.

Coren westchnął i rozluźnił mięśnie.

- Owszem, powtórzy się. Znam ten dom. I wiem, co dzisiaj warte jest gadanie. Jak lot smoka, kończy się ni­czym, tylko snem.

- Okrutne, ale prawdziwe - przyznał Rok. Milczeli przez długi czas. Ogień przygasł, pozostał tylko samotny płomyk, który tańczył nad żarem. Eorth ziewnął; zęby błyskały mu bielą jak kły Moriah.

- Już późno - stwierdził zdziwiony. Ceneth kiwnął głową.

- Idę spać - oświadczył. Złożył pocałunek na dło­ni Sybel. - Bądź z nami cierpliwa, pani.

Uśmiechnęła się.

- Przy tobie nietrudno być cierpliwą.

Odszedł. Siedzieli jeszcze, dopijając wino, a cienie wydłużały się i łączyły nad ich głowami. Wreszcie Co­ren odstawił pusty puchar.

- Idź do łóżka, Corenie - rzuciła Sybel. - Wyglą­dasz na zmęczonego.

- Chodź ze mną.

- Za chwilę. Chcę porozmawiać z Rokiem o Gyldzie.

- Zawsze ten Rok... Zaczekam.

- A potem chcę się wykąpać.

- No dobrze. - Odsunął krzesło, wstał i pochylił się nad stołem, całując ją w czubek głowy. - Nie zatrzy­muj Roka zbyt długo. Jest już stary i potrzebuje snu.

- Stary... Przynajmniej nie jestem jeszcze taki powol­ny i głuchy, żeby dać się zaskoczyć byle durniowi w służbie Drede'a.

- Trzem durniom - sprostował Coren. - Potrzebo­wali trzech.

- Dobranoc - powiedział Rok.

Eorthowi głowa opadła na stół. Rok wyjął puchar z opuszczonej ręki, postawił na stole i skrzywił lekko.

- Przepraszam, że niepokoiliśmy cię dzisiaj. Coren ma rację. Odkąd Drede pokonał nas na Terbrec, dużo gadamy, ale robimy niewiele. - Przerwał na moment. - Co takiego chciałaś mi powiedzieć?

Sybel spojrzała mu w oczy. Salę spowiła ciemność; słabo jarzyła się jeszcze ostatnia pochodnia. Chrapa­nie Eortha wydawało się słabe wobec narastającego mil­czenia starych murów. Pochyliła się do Roka; oczy mia­ła ciemne, wpatrzone w niego, podobne do zalanych blaskiem księżyca bagien Frybolgu.

- Coś - odezwała się w końcu - czego nie powie­działam jeszcze żadnemu mężczyźnie.

Rok milczał. Eorth także ucichł na chwilę; złapał od­dech i obudził się, mrugając nieprzytomnie.

- Idź spać - rzucił niecierpliwie Rok. Eorth podniósł się ciężko i wyszedł.

Rok odczekał, aż brat wyjdzie z sali. Potem zwrócił się do Sybel. Zmrużył oczy.

- Mów.

Sybel złożyła ręce na stole.

- Czy Coren wspominał ci o magu, który mnie przy­wołał?

Rok przytaknął.

- Mówił, że zostałaś schwytana... przywołana... przez bardzo potężnego maga, który cię pragnął. Potem mag zginął, a ty wróciłaś wolna. Nie zdradził, jak zginał mag.

- Zostawmy to na razie. Coren nie wie, że maga wy­najął Drede. Chciał mnie pojmać i uczynić... posłuszną, żeby mógł mnie poślubić bez strachu.

- Jak... posłuszną?

Wykrzywiła usta, ale uspokoiła się natychmiast.

- Zapłacił magowi, by zniszczył fragment mojego umysłu. Ten fragment, który dokonuje wyborów i po­siada własną wolę. Zachowałabym swą moc, ale była­bym powolna Drede'owi. Miałam się stać... pokorna.

Rok otworzył usta.

- Mógłby tego dokonać?

- Tak. Miał... zawładnął moim umysłem całkowicie, bardziej niż jakikolwiek człowiek włada swoim. Dre­de panowałby nade mną. Robiłabym wszystko, co ze­chce, bez pytania ani nawet bez nadziei na pytanie, a później byłabym szczęśliwa, że go zadowoliłam. Te­go chciał Drede. - Uniosła dłoń i machnęła nią gniew­nie. - I za to go zniszczę.

Rok odchylił się w fotelu i bezgłośnie odetchnął.

- Czy dlatego wyszłaś za Corena? - zapytał nagle. - Żeby dokonać zemsty?

- Tak.

- Nie kochasz go? - upewnił się niemal żałosnym głosem.

- Kocham. - Rozsunęła dłonie. - Kocham go - po­wtórzyła cicho. - Jest delikatny, dobry i mądry. Z te­go powodu nie chcę, żeby wiedział, co... co mam w ser­cu. Mógłby mnie za to znienawidzić. Ja sama ostatnio niezbyt siebie lubię. Ale chcę, żeby Drede cierpiał. Chcę, żeby poznał ten strach i brak nadziei. Już teraz pozna­je ich przedsmak. Tam mówił mi, że zaczyna się bać... i ma powody. Chcę wojny między Sirle i Drede'em; chcę, żeby Drede był bezsilny. Pomogę ci pod dwoma warunkami.

- Wymień je - szepnął Rok.

- Coren nie może wiedzieć, że jestem zamieszana w tę wojnę. A Tam w żaden sposób nie zostanie wykorzy­stany przeciwko Drede'owi. Za to przywołam władców Nicconu i Hiltu, by sprzymierzyli się z tobą przeciw Drede'owi; użyję moich zwierząt przeciwko Drede'owi i dam ci królewski skarb, byś miał za co zebrać i uz­broić ludzi.

Rok wpatrywał się w nią bez słowa. Dostrzegła ruch jego krtani, gdy przełykał ślinę.

- Jesteś spełnionym marzeniem, pani - wyszeptał po chwili. - Skąd weźmiesz skarb?

- Od Gylda. Przez wieki zebrał tyle złota, że można za to uzbroić wszystkich mężczyzn i chłopców w Eldwoldzie. Jeśli poproszę, odda mi część. Widzisz, Ter rów­nież był schwytany i słuchał bezradny, jak Drede i Mi­thran omawiają swoje plany. Kiedy wróciłam dziś na Eld, wszystkie zwierzęta wiedziały, co nas spotkało.

- Ale jak wyrwałaś się temu magowi, skoro był tak potężny?

- Rommalb go zabił.

- Rommalb... - Wspomnienia zamigotały w jego oczach. - Nocny łowca... Jak?

- On... On go zmiażdżył.

Twarz Roka, nieruchoma w blasku pochodni, wyra­żała zdumienie.

- To jego spotkał Coren przy twoim kominku? Przytaknęła.

- Nie było to przyjemne spotkanie, ale Coren doko­nał tego, co niewielu dotąd się udało.

- Co to było?

- Przeżył. - Drgnęła. Wyprostowała ręce na blacie. - Nie chciałam, by do tego doszło. To była gra Cyri­na. Przeraziłam się. Ale Coren jest mądrzejszy, niż so­bie wyobrażałam.

- Więc musi być mądrzejszy, niż wszyscy sobie wy­obrażamy. Dlaczego nie posłałaś tego Rommalba na Drede'a?

- Bo chcę zemsty powolnej. Chcę, żeby wiedział, co się z nim dzieje i dlaczego, i kto jest za to odpowie­dzialny. Najbardziej na świecie obawia się siły i ener­gii Sirle. I mnie. Tamtego dnia przyszedł do wieży Mithrana. Spodziewał się, że znajdzie kobietę, która z uśmiechem odda mu rękę i zrobi wszystko, o co ją poprosi. Odkrył jednak, że kobieta zniknęła, a wielki mag leży pogruchotany na ziemi. Od tego dnia się boi. Teraz, z twoją pomocą, zmiażdżę go jego lękami.

Wolno pokręcił głową.

- Jesteś bezlitosna.

- To prawda. Jeśli mi odmówisz, pójdę spać i nie wrócimy już do tej sprawy. Ale razem z Sirle czy bez Sirle, tak się stanie.

- Wiążą się z tym ważne dla ciebie uczucia: miłość Corena i Tama. Czy chcesz je zaryzykować?

- Przez wiele nocy do późna myślałam o moim pla­nie. Znam ryzyko. Wiem, że jeśli Coren odkryje, jak go wykorzystałam, albo jeśli Tam zacznie podejrzewać, że to ja niszczę jego ojca, obaj będą głęboko zranieni. Wtedy stracę wszystko, co jest dla mnie ważne. Ale po­wiedziałam ci dzisiaj, jaką podjęłam decyzję.

- Jesteś pewna? Spojrzała mu prosto w oczy.

- Tak się stanie. Odetchnął.

- Myślę - rzekł - że stanie się z pomocą Sirle.


* * *

Budowa ogrodów dla zwierząt rozpoczęła się, gdy tylko ziemia odtajała na wiosnę, i trwała aż do lata. Sybel po jednym przywoływała je do Sirle. Najpierw Czar­nego Łabędzia, by zajął miejsce w niewielkim jezior­ku wypełnionym gładkimi kamieniami i rybkami koloru ognia. Wyszła mu na spotkanie, gdy spływał z nieba nad ogrodem; wylądował na wodzie, nie wzbudzając nawet zmarszczki - czarny jak noc, królewski ptak. Je­go głos popłynął gładko i melodyjnie wśród jej myśli.

Jest nieduże, ale ładne.

Rok chce ustawić pośrodku białą fontannę, powie­działa Sybel.

W jakim kształcie?

Dwóch łabędzi w locie, wzlatujących w górę, ze złą­czonymi dziobami.

Dobrze. A ta sprawa dotycząca ciebie?

Zostanie załatwiona. Wkrótce.

Jestem gotów, kiedy tylko będę ci potrzebny.

Przywołała Gylda z jego kątka w mrocznej, wilgotnej piwnicy na wina, a smok zasnął w grocie ocienionej drze­wami, chłodzonej przez odnogę Slinoon płynącą pod mu­rem, okrążającą jego legowisko i wpadającą do jeziorka łabędzia. Klejnoty, puchary i stare złote monety migo­tały wokół niego w mroku. Zdradził bowiem Sybel ścież­kę do swej górskiej jaskini, a Rok wysłał Eortha, Bora i Herne'a, by w sekrecie przewieźli skarb. Wrócili po trzech dniach zmęczeni, obładowani i oszołomieni.

- Nie zdołaliśmy zabrać wszystkiego - wyjaśnił Bor Rokowi i Sybel. Przetarł oczy, jakby chciał pozbyć się wizji, dla której nie umiał znaleźć słów. - Rok, brodzi­liśmy po kostki w srebrnych monetach. Były tam kości trzech ludzi, a jeden miał królewską koronę. I tę bestię my beztrosko umieściliśmy w zamkowej piwnicy...

- Ze strony Gylda nie macie się czego obawiać - uspokoiła ich Sybel. - Jest już stary i pragnie tylko spać na stosie złota. Dobrze mu w tej jaskini.

- Za to złoto można by kupić królestwo - stwier­dził Herne. Oczy błyszczały mu w wyrazistej, weso­łej twarzy.

Rok skrzywił się odrobinę.

- Tak.

Potem przywołała lwa i wielką zielonooką kocicę. Zwierzęta przybiegły nocą, lśniące jak aksamit w bla­sku księżyca Sybel spotkała je u bramy, otworzyła wro­ta, a one przemknęły cicho do ogrodów. Trawa szep­tała pod ich łapami, drzewa stały białe i ciche na tle gwiaździstego nieba.

Przed zimą wybudujemy wam ciepłe schronienie, po­wiedziała. Będzie mi brakowało waszych wizyt w mo­ich pokojach. Może do zimy ludzie przestaną się was lękać. Ten ogród jest niewielki, ale odosobniony. Nikt nie powinien was niepokoić.

Lew Gules wyciągnął się na trawie u jej stóp. Moriah krążyła bezszelestnie jak cień wśród nocy, a Czar­ny Łabędź pływał sennie przez lśniące w blasku księ­życa wody.

Władca Sirle wiele dla ciebie zrobił, Biała Pani, stwierdził Gules. Czy już z nim rozmawiałaś?

Tak. Zaproponowałam mu Eldwold. Przyjął.

Z gardła Gulesa wydobył się głuchy, zduszony ryk.

To dobrze.

Następnego ranka Coren przyszedł zobaczyć zwie­rzęta. Przyprowadził braci - stali w milczeniu, patrząc, jak Gules rozrywa udziec samy, którą Coren dla nie­go ustrzelił. Ceneth syknął przez zęby.

- I ty nad nimi panujesz? Sybel kiwnęła głową.

- W górach zwykle same dla siebie polowały. Mia­ły więcej miejsca. Ale tutaj to niemożliwe... Farmerzy, konie, bydło... przeraziliby się, gdyby zwierzęta bie­gały swobodnie.

- Wyznaczę ludzi, żeby dla nich polowali - obiecał Rok, a Sybel uśmiechnęła się z wdzięcznością.

- Dziękuję. A teraz podam im wasze imiona.

Przywołała do siebie oba koty i łabędzia. Mężczy­źni stali bez ruchu pod nieruchomym wzrokiem całej trójki. Sybel przechodziła od jednego do drugiego i przedstawiała ich kolejno.

Rok. Bor. Eorth. Herne. Ceneth. Zapamiętajcie ich. Strzeżcie ich.

- Gdzie jest Cyrin? - zapytał nagle Coren. - Przy­wołałaś go?

- Nie. Zdziwił się.

- Przecież miejsce dla niego jest gotowe. Zawołaj go zaraz, Sybel. Został już tylko on; na pewno czuje się samotny. Pomyśli, że go nie chcesz.

Nabrała tchu.

- Mam nadzieję, że będzie tu szczęśliwy... Wystawiła twarz na wiatr i posłała ostatnie wołanie.

Poczuła, że leżący pod drzewem Cyrin wstaje.

- Cyrin - wyjaśnił Eorth Herne'owi. - Odyniec. Co­ren twierdzi, że umie mówić.

- Ja mu wierzę - odparł krótko Eorth. - Po tym, co widzieliśmy przez ostatnie dni, jestem skłonny uwie­rzyć we wszystko.

Nocą Sybel znów rozmawiała z Rokiem na osobno­ści, kiedy wszyscy domownicy już posnęli, a psy drze­mały pod stołem. Zapachy wczesnego lata unosiły się ze zgniecionych kwiatów i świeżego sitowia na kamien­nej posadzce, z wilgotnych od wieczornej rosy pól i pę­dów wyrastających z ziemi.

- Powiedziałem Borowi i Cenethowi, że wspomo­żesz nas w walce z Drede'em - rzekł Rok. - Eorth i Her­ne wiedzą tylko, że planujemy wojnę. Nie będą pytać jak i dlaczego, ale Ceneth i Bor potrafią milczeć. Wie­dzą, że Sirle może pokonać króla, ale nie króla i wład­ców Nicconu i Hiltu. Spytali mnie wiec, naturalnie, skąd weźmiemy dość sił. Wyjaśniłem. Zgodzili się. - Prze­rwał na moment i podniósł puchar do ust. - Zostali­śmy wychowani do bitwy, Sybel. Nasz dziad przez sie­demdziesiąt dni oblegał Mondor, a nasz ojciec, wtedy niewiele starszy od Tamlorna, walczył u jego boku. Od śmierci Norrela na Terbrec pragniemy zemsty, ale Nic­con sprzymierzył się z Drede'em po tej bitwie, a Horst z Hiltu opuścił ręce i czekał bezczynnie na wynik woj­ny wybuchłej z powodu jego zmarłej córki. Nie byli­śmy pewni poparcia.

- Jak sądzisz, czy Horst z Hiltu walczyłby za krzyw­dę, którą Drede wyrządził córce Laran, czy raczej wsparłby dziecko Rianny, syna Drede'a?

Rok pokręcił głową.

- Nie chciałbym stanąć wobec takiego wyboru. Przy­puszczam, że rację ma Coren: Horst walczyłby dla tego, o kim sądzi, że wygra. W tym przypadku dla Drede'a.

- Rozumiem. Dlatego przekonam go, by zmienił zda­nie. - Spojrzała Rokowi w oczy. - I władcę Nicconu również. Kiedy mam ich sprowadzić?

- Najpierw zacznę zbierać wojska. Drede zwróci się do Hiltu i Nicconu o wsparcie, a oni z pewnością nie odmówią. I wtedy, Sybel, możesz ich przywołać. Dre­de będzie patrzył, jak jego sojusznicy odpływają niby woda między palcami. Myślę, że zrozumie, kto stoi za wojną z Sirle. Kiwnęła głową.

- A Coren? Czy wie, co planujesz?

- Dowie się, kiedy Herne i Eorth zaczną paplać. Nie­wątpliwie uzna, że zwariowałem... Dopóki nie zoba­czy, jak Derth z Nicconu wjeżdża na mój dziedziniec.

- Nie może wiedzieć, skąd bierzesz pieniądze. - Nie.

Zadrżała lekko.

- Boję się.

- Corena?

- Tak. Boję się jego wzroku tego dnia, gdy odkry­je, jaką grę toczę z Sirle.

- To nasza gra, tak samo jak twoja. Dałaś nam wy­bór, a my się zgodziliśmy. Poza tym, czy sądzisz, że gdybyś mu powiedziała, co ci zrobił Drede, sam nie za­pragnąłby zemsty? Dlaczego mu nie powiesz?

- Nie.

- Ale dlaczego? Jest twoim mężem. Na pewno udzie­liłby ci pomocy w zemście. Nie żywi przecież miłości dla Drede'a.

Przygryzła wargi.

- Nie chcę wciągać Corena w wir mojego gniewu i nienawiści. Żadna zemsta przez niego dokonana nie da mi satysfakcji, a nie warto włączać go w moją. Chcę... chcę, by pozostał wolny od nienawiści. On... Tej no­cy, kiedy lecieliśmy na smoku, nagle runęliśmy w dół, pędząc w ciemność niby w bezdenną głębię, ślepi, bez­radni... jak ludzie, z których nic już nie zostało, tylko samo odkryte jądro jaźni... i z tego jądra dobiegł ży­wy, radosny śmiech. Zagubiony w swej nienawiści do Drede'a, nie mógłby śmiać się w ten sposób. Może wal­czyć po prostu dlatego, że gdyby odmówił z mojego powodu, a ty zginąłbyś w bitwie, nigdy by sobie nie wybaczył, że nie było go przy tobie. Ale nie dam mu ważniejszej sprawy, o którą mógłby walczyć. Nie po­zwolę, by znów zatonął w żalu i goryczy. Dał mi tyle miłości... Ja mogę przynajmniej próbować go osłonić. Rok przyglądał jej się przez chwilę w milczeniu.

- Wątpię, czy to możliwe - stwierdził w końcu. - Ale kocham cię za to, że się starasz.

Następnego dnia po południu weszła do komnaty, którą Rok dla niej przeznaczył. Przez chwilę siedzia­ła w milczeniu, by uspokoić myśli. Daleko, w sekret­nych miejscach szukała Liralena. Księgi stały na pół­kach pod ścianami, a promienie światła padały z okien wychodzących na trzy strony świata i dotykały meta­lu i klejnotów na grzbietach. Zagubiona, nieistniejąca dla Sirle, wysyłała kolejne nitki wołania, które dryfo­wały jak zwykle bezowocnie, bez odpowiedzi. Nie za­uważyła nawet Corena, dopóki nie klęknął przed nią i nie wymówił jej imienia.

Ściągnęła swe myśli z obszarów dalszych, niż kie­dykolwiek dotarła, i patrzyła na niego bez słowa, mru­gając niepewnie.

- Coren... Przepraszam, nie słyszałam, jak wszedłeś. Wołałam Liralena. Szukam go w miejscach tak odle­głych, że nie mają nazwy, a jednak sądzę, że musi być bliżej. Czasem wydaje mi się, że odpowiedział, ale ja nie usłyszałam.

- Sybel... - Urwał i zmarszczył czoło, co czynił rzadko.

- Co się stało? Ujął jej dłoń.

- Sybel, moi bracia mówią o wojnie. Rok wysłał gońców do naszych poddanych na pograniczu, by szy­kowali zbroje i podkuwali konie. Posłał Bora i Eortha do pomniejszych panów Eldwoldu, którzy winni są wdzięczność Sirle. Pytałem Roka dlaczego, pytałem nie raz, ale on tylko śmieje się i twierdzi, że Drede się nas boi. Inaczej jego ludzie zabiliby mnie owego dnia na górze Eld. Spytałem, jakie ma nadzieje na posiłki, dlaczego chce narażać nasze życie i ziemie w bitwie, która będzie tylko powtórką Terbrec. Twierdzi, że po­macha przynętą władzy przed lordem Horstem, który jest krewnym i twoim, i Tamlorna. Powiedział, że nie muszę walczyć przeciwko Drede'owi, ojcu chłopca, którego moja żona wychowywała i kocha, ale ja nie mo­gę... nie mogę siedzieć spokojnie, gdy oni ruszają na śmierć. Dlatego... przyszedłem do ciebie, żeby się prze­konać, jakim wzrokiem na mnie spojrzysz, gdy ci po­wiem, że będę walczył. Nabrała tchu, wpatrzona w jego twarz.

- Tak nagle... wojna?

- Zbyt nagle. Rok uważa, że ta nagłość osłabi Drede'a, ale mnie się wydaje, że człowiek tak zgorzkniały gotów jest do bitwy każdego dnia swego życia, a Lew Sirle żyje w świecie marzeń. Sybel, czy gniewasz się na mnie? Wiesz, że nie chcę wojny z Drede'em i Tamem, zwłasz­cza wojny tak daremnej i beznadziejnej. Ale jeśli zosta­nę bezpieczny w tych murach, a moi bracia zginą, do samej śmierci będę w snach oglądał ich twarze, słyszał ich głosy. Czy mi wybaczysz? Albo czy znajdziesz po­wód, żebym nie walczył, ale taki, który podtrzyma mnie nawet po śmierci braci?

- Nie - szepnęła. - Tylko tyle, że jeśli polegniesz na tej wojnie, zniknie dla mnie ze świata cała radość. Corenie, może Rok nie śni. Może ma rację i Sirle poko­na Drede'a, i nikt nie zginie...

Pokręcił głową ze smutkiem. On nie łudził się nadzieją.

- Ludzie będą ginąć, Sybel. Może nie moi bracia, ale ludzie z Sirle. Na Terbrec słyszałem jęki i płacz, a ja walczyłem, aż w końcu w kurzu, w żarze, w oślepiają­cych błyskach stali nie wiedziałem, czy to naprawdę ję­czą ranni, czy płaczą moje własne myśli, które nigdy już nie będą zrozumiałe. Teraz wszystko się powtórzy. Rok jest szalony. Powiedziałem mu to, ale odrzekł je­dynie, że nie muszę walczyć. A wie, że muszę.

- Nie wygląda na szaleńca - stwierdziła spokojnie. - Może coś wie, o czym ci nie mówi.

- Mam nadzieję, dla dobra nas wszystkich. - Uniósł dłoń, przesunął palcami po włosach żony. - Myślałem, że się rozgniewasz, ale nie. Bałem się, że mnie zosta­wisz i wrócisz na Eld.

- A co mnie czeka na Eldzie oprócz pustego domu? Kiedy wyszłam za ciebie, Corenie, wiedziałam, że prę­dzej czy później będę musiała patrzeć, jak odchodzisz, będę musiała czekać w tych kamiennych murach jak żona Roka i żona Eortha, nie wiedząc, czy kiedyś znów cię zobaczę. Tyle że nie spodziewałam się tego teraz, tak szybko.

- Nie sądziłem, że się do tego posunie. Myślałem, że przeżyjemy długie lata, zanim coś podobnego się wy­darzy.

- Wiem. Ale sprawy... sprawy po prostu splotły się w pewien deseń i dzisiaj nie wiem już, gdzie rozpoczął się ten wątek wydarzeń. Tak więc ty musisz zrobić to, co musisz, a ja... to, co ja muszę.

- Przepraszam - szepnął bezradnie.

- Nie trzeba. Przepraszać powinieneś tylko wtedy, kiedy zginiesz. A wtedy uważaj, bo pójdę za tobą.

- Nie!

- Tak. Nie pozwolę ci samotnie wędrować wśród gwiazd.

Uśmiechnął się lekko. Pocałował ją delikatnie, a po­tem objął mocno, przycisnął do piersi, wsunął dłoń w jej włosy, a Sybel słuchała powolnego rytmu jego serca. Sie­dzieli tak w milczeniu, w bezruchu, w padającym przez okna blasku, aż wreszcie Coren wstał i podał jej rękę.

Spojrzał jej przez ramię, za okno.

- Cyrin biegnie przez pola - powiedział. - Powin­niśmy zejść na dół i otworzyć mu bramę.

Spotkali srebrzystego odyńca przy furcie. Kły lśni­ły mu jak księżyce. Przez chwilę sapał u nóg Sybel, spo­glądając na nią czerwonymi oczkami. Aż wreszcie prze­mówił swym głosem jak flet:

- Olbrzym Grof został uderzony kamieniem w oko, które odwróciło się do wnętrza, tak że patrzyło w je­go umysł. I umarł od tego, co tam zobaczył.

Sybel Zesztywniała. Coren spojrzał na odyńca zdu­miony. Potem odwrócił głowę do Sybel i zobaczyła py­tanie w jego oczach. Nie znalazła odpowiedzi, więc tylko uchyliła szerzej bramę, a Cyrin minął ją i wbiegł do ogrodu.


10

Przesuwała władców Nicconu i Hiltu po Eldwoldzie niczym pionki na szachownicy - z ich ro­dzinnych stron do domu władcy Sirle, aż stanęli u drzwi, mrugając jak przebudzeni ze snu, a uśmiech­nięty Rok powitał ich w swoich progach. Popołudnia­mi i wieczorami sale w zamku Roka pełne były ludzi, którzy siadali do posiłków w skórzanych kamizelach i pancerzach, z nożami u pasa. Mówili z pełnymi usta­mi o bitwach, które widzieli, i bliznach, które wynieśli jako pamiątki. Zewnętrzne dziedzińce rozbrzmiewały stu­kiem młotków, gdy wykuwano miecze, naprawiano tar­cze, osadzano ostrza włóczni na drzewcach z jasnego jesionu, budowano wozy, poprawiano rzędy ciężkich wierzchowców bojowych. Wszystko to widział i oceniał Horst z Hiltu, a po nim Derth z Nicconu - ognistowło­sy młodzieniec, który przysiągł wierność Drede'owi. Derth z Nicconu, który przybył w tydzień po władcy Hil­tu, odezwał się kiedyś z pewnym żalem, siedząc z pu­charem w dłoni przy kominku Roka:

- Gdybym wiedział, że masz tylu zwolenników, nie przysięgałbym Drede'owi. Ale zrobiłem to z powodu Terbrec.

- Nie zamierzam dopuścić, by to starcie skończyło się jak na równinie Terbrec - odparł Rok. Oczy bły­szczały mu spod jasnej grzywy.

Niedaleko nich siedziała z robótką kobieta o włosach barwy kości słoniowej. Czarnych oczu ani na chwilę nie spuszczała twarzy Dertha. Ona dla niego była za­ledwie cieniem, który nie zapada w pamięć.

Derth westchnął i postukał paznokciem o puchar.

- Mogę ci dać pięciuset konnych i trzy do czterech razy tylu pieszych.

- Władca Hiltu zaproponował mniej.

- Jego ziemie są podzielone; podczas siedemdziesię­ciodniowego oblężenia Mondoru część opanował Carn z Hiltu. Ludzie tam pozostają wierni dawnemu przymie­rzu z królem.

- Co z tego? Nie wątpię, że sobie z nimi poradzimy. Horst jest już za stary na takie rozgrywki. Żal mi go.

Derth parsknął cicho.

- Żałuj Drede'a, jeśli już musisz. Słyszałem, że Horst także przysięgał Drede'owi, zanim dołączył do ciebie.

Rok uniósł brwi z wyrazem zdziwienia. Powstrzy­mał się od komentarza.

Coren, który przeciskał się między ławami pełnymi ludzi, dostrzegł rudowłosego księcia i stanął jak wryty. Ceneth z lekkim uśmiechem odwrócił się i wcisnął bratu w ręce pełen puchar. Coren spojrzał na niego zdumiony.

- Widzisz, kto tam siedzi?

- Tak.

- Derth z Nicconu. Cenecie, w jaki sposób Rok go tutaj sprowadził? Drede ofiarował jego ojcu ziemie i zło­to za to, czego dokonał na Terbrec. Co teraz robi Derth przy naszym ogniu?

Ceneth wzruszył ramionami.

- Pewnie usłyszał, że władca Hiltu sprzymierzył się z Sirle, i stwierdził, że woli raczej walczyć z Hiltem niż przeciwko niemu.

Coren szukał odpowiednich słów, lecz nie znalazł żad­nych, więc tylko wychylił puchar. Po chwili zauważył Sybel i podszedł do niej.

- Wszędzie cię szukałem.

Mrugnęła zaskoczona; zerwała się nić jej wołania.

- Corenie...

Władca Nicconu obok Roka przetarł oczy.

- Czuję się trochę zagubiony - powiedział. Rok dolał mu wina.

- Jesteś zmęczony po długiej jeździe. Odwrócił się i pociągnął Corena za kurtkę.

- Eorth cię szukał. To chyba ważne.

- Chciałem zabrać Sybel na przejażdżkę. Nie jest przyzwyczajona do takich krzyków i hałasu. - Zasta­nowił się i dodał powoli: - A co właściwie tu robisz, razem z Rokiem i lordem Derthem?

- Och... - odparła niepewnie. Jej myśli pędziły jak oszalałe. - Chciałam porozmawiać z Rokiem.

- Martwiła się - dodał szybko Rok. - Eorth mówi, że chce w bitwie dosiadać Gylda.

- Co?

- Nie mogła go przekonać. Może tobie się uda. Władca Nicconu wychylił się zza Roka i spojrzał na Sybel.

- Ty jesteś Sybel? Słyszałem b tobie... Uśmiechnęła się słodko, patrząc mu w oczy. Po chwi­li wrócił do dawnej pozycji.

- Może zrozumie, jeśli przywiąże go do konia - rzekł Coren. - Czekaj na mnie, Sybel...

Ruszył przez tłum. Rok odetchnął cicho i spojrzał na milczącego władcę Nicconu.

- Do rzeczy. Mój dziad oblegał Mondor, ale nie od­niósł zwycięstwa, ponieważ nie miał dość ludzi, by od­ciąć zaopatrzenie docierające rzeką Slinoon. Tym razem chcę, żeby wojska Sirle i Nicconu podjęły szturm dro­gą wodną, wpływając do miasta i atakując od wewnątrz. Będziemy potrzebowali łodzi. Niccon leży w krainie jezior Eldwoldu. Czy zdołasz wybudować łodzie dla trzy­stu ludzi i obsadzić je załogami?

Władca Nicconu wpatrywał się w niego jak człowiek, który śpi z otwartymi oczami.

- Tak. - Kiwnął głową.

- Zwrócę ci koszty.

- Kiedy łodzie mają być gotowe? Rok uśmiechnął się lekko.

- Wkrótce. Ale bez wielkiego pośpiechu. Jestem pe­wien, że Drede na nas zaczeka.

Kiedy skończyli, oddał władcę Nicconu pod opiekę Lynette, a ona odprowadziła go - oszołomionego, na wpół pijanego, ale zachwyconego - do tej samej kom­naty, gdzie tydzień wcześniej spał Horst z Hiltu. Sybel tymczasem wstała i zaczęła krążyć po pustej już sa­li. Rok obserwował ją przez chwilę.

- O czym myślisz?

- Jeśli wprowadzę zwierzęta na pole bitwy, czy Coren je zobaczy?

- Raczej nie zdoła przeoczyć Gylda. Ale pozostałe... W ścisku, w bitewnym chaosie prawdopodobnie nie za­uważy nic, czego nie spodziewa się zobaczyć. Ale cze­mu chcesz je narażać? Nie ma potrzeby.

Kpiący uśmieszek pojawił się na jej wargach.

- Książę Ilf - odparła cicho - wyruszył pewnego dnia z pięćdziesięcioma ludźmi, by schwytać piękną córkę Maka, władcy Maconu. Po drodze Ilf zobaczył czarną górską kocicę o futrze lśniącym jak oszlifowany klej­not. Kocica rzuciła mu spojrzenie zielonych oczu, a Ilf ruszył w pogoń. Nikt już nie oglądał na tym świecie ani jego, ani jego pięćdziesięciu ludzi. Trzech silnych synów króla Pwilla wyruszyło z przyjaciółmi na łowy. Zobaczyli srebrzystego odyńca o kłach białych niczym piersi ich wysoko urodzonych żon. Pwill czekał na ich powrót, czekał przez siedem dni i siedem nocy, ale z pięt­nastu młodych ludzi tylko jego najmłodszy syn wrócił z polowania. A i on wrócił obłąkany.

Rok zafascynowany patrzył na nią długo.

- Drede też wpadnie w obłęd, kiedy zobaczy, że je­go wojska znikają. Czy zwierzęta zrobią to dla ciebie?

- Tak.

- Nawet odyniec? Mówiłaś, że mu się to nie podoba. Kreśliła palcem przypadkowe wzory na dębowym blacie stołu.

- Zrobi to, jeśli mu rozkażę. Łabędzia poślę do Ta­ma, żeby odleciał z nim na Eld, gdyby choć przez chwi­lę jego życie znalazło się w niebezpieczeństwie. Sokół będzie Tama strzegł.

- A Gyld? Zmrużyła oczy.

- Gyld przyniesie mi Drede'a. Rok pokręcił tylko głową.

- Wiesz - mruknął - zaczynam Drede'a żałować.

Ktoś wszedł do sali. Obejrzeli się - Coren, z włosa­mi rozjaśnionymi blaskiem słońca, zatrzymał się w ot­wartych drzwiach i oparł o kamienną ścianę.

- Dlaczego okłamałeś mnie co do Eortha? - zapy­tał cicho, zwracając się do Roka.

Rok westchnął.

- Ponieważ opowiadałem kłamstwa władcy Nicco­nu i nie chciałem, żebyś prawdą wprawił mnie w za­kłopotanie.

- Kłamiesz i teraz. - Podszedł i stanął obok Roka, tak blisko, że między nimi z trudem zmieściłaby się dłoń. - Po co była ci potrzebna moja żona, kiedy opowiada­łeś kłamstwa Derthowi z Nicconu? On przecież nie po­znałby prawdy, choćby wyskoczyła mu z pucharu jak łosoś z rzeki!

- Corenie! - odezwała się Sybel, ale Coren nie odry­wał wzroku od twarzy Roka.

- Są sprawy, których nie rozumiem w tej twojej woj­nie. Są sprawy, których chyba nie chcę rozumieć. Jak skłoniłeś tego starca, Horsta z Hiltu, by stanął przy two­im boku? Przecież zeszłej zimy posłałeś mnie do nie­go, a ja się przekonałem, że straszliwie boi się Drede'a, chce tylko dożyć swoich dni w pokoju, chce zapomnieć o swojej nieszczęśliwej córce i chaosie, jaki wprowa­dziła w życie króla. Dlaczego Derth z Nicconu, które­go starszego brata zabiłeś na Terbrec, przyjeżdża tutaj, siada przy twoim kominku, pije twoje wino i wybiera się z tobą na wojnę? Dlaczego planowałeś tę wojnę, za­nim jeszcze porozmawiałeś z nimi oboma? I dlaczego, jeśli są jakieś proste wyjaśnienia tych spraw, brakło ci uprzejmości czy szacunku dla mnie, by mi je zdradzić, zanim musiałem spytać?

Rok milczał. Spuścił głowę i oddychał głęboko. Co­ren zacisnął pięści.

- Nie okłamuj mnie więcej - szepnął.

- Corenie - odezwała się Sybel.

Wolno odwrócił głowę, a ona zobaczyła w jego oczach mroczny, niechętny błysk wątpliwości. Przez chwilę oboje stali bez ruchu, patrząc na siebie, spokoj­ni jak plamy światła padające na zdeptane kwiaty na podłodze sali. Wreszcie Coren odwrócił się, wyszedł, zbiegł po schodach na dziedziniec. Rok widział jego ognistą czuprynę, na przemian rozbłyskującą i nikną­cą w cieniu. Wtedy usłyszał gwałtowny oddech Sybel.

- Co zrobiłaś? - zapytał z niedowierzaniem.

- Nie chciałam... - Podniosła dłoń do ust. - Nie mia­łam zamiaru... Nie jemu, nie Corenowi. Tylko... nie wie­działam, co mu powiedzieć... a to było takie proste...

- Ale co zrobiłaś?

- Kazałam mu zapomnieć wszystko, co dzisiaj zo­baczył i o co cię pytał. Tak mi przykro... - Zadrżała nagle i łzy pociekły jej na palce. - Tak mi przykro... To było takie łatwe...

- Sybel...

- Boję się.

- Sybel. - Rok podszedł i delikatnie chwycił ją za ramiona. - To przecież nic gorszego niż kłamstwo.

- Jest gorsze! Zabrałam coś z jego umysłu... jak Mithran chciał zabrać z mojego... Nikt nie powinien te­go robić ani z miłości, ani z nienawiści!

- Cicho, Sybel. Jesteś zmęczona i nie pomyślałaś. Nie stało się nic strasznego. Tak będzie dla niego le­piej, a ty nigdy już tego nie zrobisz.

- Boję się.

- Nie płacz. To nic strasznego, trochę tylko gorzej niż kłamstwo, i już się nie powtórzy.

- Nie.

- Więc się nie martw.

Spojrzała na niego, odwracając się od pustych drzwi holu.

- Nie rozumiesz. On... on wierzy, że jestem uczci­wa. A ja okłamuję go od dnia naszego ślubu.

Nagle zerknęła na jego dłonie, jakby dopiero teraz zauważyła, że trzyma ją za ramiona. Odsunęła się i po­biegła do drzwi.

Zauważyła Corena za bramą; szedł w stronę pól. Po­biegła za nim przez dziedziniec, poprzez kłęby dymu z kuźni, przez stuk młotków z warsztatu cieśli, obok zdziwionych chłopów i żołnierzy, którzy usuwali się jej z drogi. Coren usłyszał w końcu jej krzyk i zatrzy­mał się na drodze. Czekał, a jego uśmiech znikał stop­niowo, w miarę jak się zbliżała. Wpadła w jego obję­cia i złożyła mu głowę na piersi.

- Przytul mnie, Corenie - szepnęła, a jego ramiona utworzyły wokół niej krąg spokoju.

Czuł, że drży cała.

- Co się stało?

- Nic. Po prostu mnie przytul.

- Płakałaś.

- Wiem.

- Dlaczego?

Otworzyła ciemne oczy; w źrenicach odbiły się roz­grzane pola i jasne niebo.

- Myślałam - wyszeptała, a słowa paliły ją w gardle. - Myślałam o sobie bez ciebie... i że tego nie zniosę.

- Sybel, co mogę powiedzieć, żeby cię pocieszyć? W tej wojnie nie ma pociechy, dopóki się nie skończy. Ale chyba miałaś rację: Rok nie oszalał i rzeczywiście, dzięki jakiejś magii, której nie pojmuję, istnieje dla Sirle szansa na zwycięstwo. Może więc wojna będzie krót­ka, chociaż i to pewnie cię nie uspokoi, jeśli chodzi o Ta­ma. Ale mimo to cieszę się, że wciąż zależy ci na mnie tak, żeby płakać.

- Zależy mi. Bardzo mi zależy.

Poruszyła się, więc opuścił ramiona i rozejrzał się po polach.

- Zapomniałem, po co tu przyszedłem. Przestraszy­łaś mnie, kiedy tak biegłaś z włosami niczym srebrzy­sta fala i ze łzami na twarzy.

- Tak... Zapomniałeś przeze mnie - szepnęła. - Prze­praszam.

Objął ją ramieniem i ruszyli w stronę domu. Czar­ne kruki podrywały się z pól, gdy przechodzili.

Wieczorem wyszła porozmawiać ze zwierzętami. Przywołała z Mondoru sokoła Tera; przyleciał o zmro­ku i jak spadająca gwiazda runął z ciemnego nieba. Usiadł wśród zielonych liści.

Opowiedz mi o Drede'em, poprosiła.

To człowiek przerażony do szpiku kości, odparł so­kół o błyszczących oczach. Nocą krzyczy przez sen, a w jego komnacie zawsze płonie pochodnia. Boi się nocnych cieni. Trwoga większa niż lęk przed bitwą wzbiera w jego oczach jak gruby zimowy lód. Chodzą plotki, że wpada w obłęd, ale panuje nad sobą i mówi niewiele.

A Tam?

Tam patrzy. Wszędzie mnie z sobą zabiera; często przemawia do mnie późną nocą i czasem zasypia, wciąż mówiąc. Chce pomóc Drede'owi. Powiedział, żebym poprosił ciebie. Jest zrozpaczony.

A ty?

Jestem gotów.

Nasłuchuj więc wszystkiego, co może pomóc Roko­wi. Kiedy nadejdzie czas, chcę, żebyś został przy Ta­mie i go chronił.

Podniosła głowę i przywołała do siebie Czarnego Ła­będzia. Gules położył się u jej stóp, a Moriah obok nie­go. Dotknięciem myśli zbudziła Gylda w jego grocie. Lśniący w mroku odyniec Cyrin nadbiegł spomiędzy drzew. Przez długą chwile, która wystawiła na próbę jej siły, do granic wytrzymałości koncentrując myśli, utrzymywała w swej władzy te sześć dumnych, niespo­kojnych umysłów równocześnie.

Posłuchajcie. Kiedy władca Sirle i jego bracia wy­jadą z Sirle na bitwę, Ter i Czarny Łabędź z Tirlith polecą do Mondoru, do Tama. Łabędź ma być goto­wy, by w każdej chwili zanieść go na górę Eld, gdy­by cokolwiek mu zagroziło. Ter, ty dopilnujesz, żeby Tam był bezpieczny. Moriah, Gules i Cyrin, pojawi­cie się przed armią Drede'a przed bitwą i w czasie bi­twy, wabiąc ludzi swym magicznym spojrzeniem, swoim pięknem. Gyld zostanie przy mnie aż do klę­ski Drede'a, a wtedy przyniesie mi króla do wieży ma­ga w Mondorze.

Przez cały czas pozostawajcie w ukryciu, do chwi­li kiedy uznacie, że pora ruszać. Trzymajcie się z da­la od ludzi Roka. Nie narażajcie się niepotrzebnie, chy­ba że dla Tama i - jeśli zechcecie - dla Corena. Ter, nie ruszaj Drede'a. Jeśli nie zginie w bitwie, chcę, że­by dotarł do mnie żywy.

Wiatr dmuchnął lekko wśród spokojnej nocy. Sybel przerwała na chwilę, po czym znowu zestroiła swój umysł ze zwierzętami.

Opowiadają o was niezliczone legendy. Wszystkie jednak pochodzą z dawnych czasów. O waszych czy­nach w tej bitwie harfiarze będą śpiewali przez lata, w zachwycie dotykając srebrnych strun. Wasze dum­ne, starożytne imiona znów będą odbijać się echem wśród kamiennych murów na zamkach, podziwiane i szanowane, brzmiące pięknie jak świeżo wypolero­wane złoto.

Przerwała znowu, czując w jednej chwili szybki, pul­sujący rytm myśli Tera, klejnoty ukrytych wspomnień w umyśle Gulesa i Moriah, spokojną zgodę jasnego jak księżyc umysłu Czarnego Łabędzia, skręty ognistego umysłu Gylda i ciągłą grę zagadek w umyśle Cyrina. Uwolniła je, zmęczona, a kiedy czekały wokół niej, wy­poczywała. Potem zaczęła odpowiadać na pytania.

Czy pragniesz śmierci ludzi Drede'a? - zapytała Mo­riah. Czy też mają wrócić po odpowiednim czasie?

Nie chcę ich życia. Poprowadźcie ich wkoło, a po­tem wypuśćcie.

Dlaczego nie pozwolisz mi walczyć? - chciał wie­dzieć Gyld. Wystarczyłby jeden mój przelot, a armia Drede'a poszłaby w rozsypkę.

Nie. Przeraziłbyś też ludzi Roka. Czekaj cierpliwie u mojego boku.

Być może, ludzie Drede'a będą pilnować Eldu, za­niepokoił się łabędź. Co wtedy, Sybel?

Wtedy przynieś go do Sirle. Ale najpierw weź go na Eld i czekaj na mnie, jeśli nie będzie zagrożenia.

Co zrobisz z Drede'em ? - spytał Ter.

Nic. Chcę tylko spojrzeć mu w oczy, kiedy skończy­my, kiedy nie będzie miał już niczego - ani władzy, ani godności, ani nawet Tama, który by go pocieszył. W porównaniu z nim Mithran miał szczęście. Zanim to nastąpi, Drede może już być szalony.

A co zrobisz potem ze sobą? - rzucił Cyrin.

Sybel milczała, patrząc w jego czerwone oczka. Li­ście zaszeleściły od nagłego tchnienia wiatru, potem ucichły.

- Nie wiem - szepnęła wreszcie, jakby do siebie.


* * *

Kilka dni później przybyła na dwór Roka szczupła, długonosa kobieta z bogatymi pierścieniami na palcach i siwymi włosami skręconymi w tysiące splątanych lo­ków. Weszła do środka tak cicho, że niezauważona do­tarła do Roka, który siedział za stołem miedzy Borem i Lynette. Pociągnęła go za rękaw. Odwrócił się zdzi­wiony i spojrzał prosto w szare jak żelazo oczy.

- Gdzie jest Sybel?

- Sybel? - rozejrzał się wśród jedzących. - Chyba wyszła z Corenem. Są może... Kim jesteś, kobieto? Mo­że usiądziesz z nami? Nie słyszałem, jak weszłaś.

Rozbiegane oczy znów skierowały się na niego.

- Jestem bystrooką starą wroną z góry Eld. A ty... Ty chyba jesteś Lwem Sirle. Piękną masz rodzinę, dzieci o brzoskwiniowej cerze i dumnych braci. Długo tu szłam z góry Eld.

- Przyszłaś pieszo! - wykrzyknął Rok. Bor wstał uprzejmie.

- Usiądź, pani. Posil się po długiej drodze. Uśmiechnęła się do niego i poprawiła dłonią włosy.

- Jaki grzeczny - mruknęła i zajęła miejsce. - Och, moje nogi... Jestem Maelga, matka Sybel. - Po jej prawej ręce Ceneth Zakrztusił się winem. Zwróciła się ku nie­mu. - Jestem jedyną matką, jaką miała. Choć pewnie uważacie, że wiedźma z gór nie nadaje się na matkę.

- Jestem pewien, że byłaś lepsza niż żadna - odparł słabym głosem Ceneth. Rok rzucił mu krótkie spojrze­nie i Ceneth zaczerwienił się po uszy.

- Nie jestem o tym przekonana - odparła szczerze Maelga, przeszukując tacę z kandyzowanymi owoca­mi. - Inaczej nie musiałabym iść przez całą drogę z Eldu aż do Sirle, żeby sprawdzić, czemu to odyniec Cy­rin przybiegł do mnie prychając, z opowieścią wprost nie do wiary... - Pochwyciła wzrok Roka, przebiega­jący niespokojnie wzdłuż rzędów twarzy. - Ojej, czyż­by to była tajemnica?

- Czego chcesz, stara kobieto? - zapytał cicho Rok, a Maelga westchnęła.

- Suszone słodkie morele... Przy słodyczach jestem jak dziecko. Widzisz, Rok, robiłam... och, różne rze­czy o zmierzchu, tajemne rzeczy przy blasku świec, rze­czy, o których najlepiej mówić ściszonym głosem. Je­stem starą kobietą, która lubi się wtrącać, a ludzie dają mi pierścienie, miękkie futra i kolorowe wstążki. Tkam na małym krośnie nićmi w zwyczajnych barwach. A Sy­bel... Dla niej jest krosno wielkie jak cały Eldwold i ni­ci w kolorze żywego szkarłatu.

- To ona wybrała.

- Tak, ale przeraża moje stare serce. Budzi też oba­wy Cyrina, a to przecież mądry stary odyniec. Kiedy ty na nią patrzysz, Roku, widzisz piękną kobietę ob­darzoną silną wolą, której moc niesie dla Sirle fortu­nę. A ja widzę dziecko z ropiejącą raną, która w koń­cu przyniesie mu zgubę.

Rok delikatnie odstawił kielich. Milczał przez chwi­lę, stukając palcem o srebro. Maelga przyglądała mu się spod zmarszczonych siwych brwi.

- Istotnie - przyznał głosem ledwie słyszalnym wśród gwaru. - Sybel tka żywy gobelin z siebie i z nas, a tak­że z króla i panów Eldwoldu. Dotarła już za daleko, żeby się teraz wycofać. Ja także. Sybel jest dzieckiem. Planowała to wraz ze mną krok po kroku i utrzymy­wała w sekrecie nawet przed Corenem. Ja gram o wła­dzę; tej gry nauczyli mnie przodkowie i nie zrezygnu­ję, póki nie zginę. Sybel toczy własną grę, grę mocy; nie dla zysku ani nawet nie dla sławy, ale by osiągnąć coś w rodzaju mrocznego tryumfu nad Drede'em czy może Mithranem. Gdy się jej uda, powróci do spokoj­nego życia ze swymi zwierzętami i z Corenem. Mnie nie wystarczy świadomość, że Sirle może pokonać Drede'a. Muszę działać zgodnie z tą wiedzą, a potem dzia­łać, by utrzymać zdobytą władzę. Sybel ma więcej szczęścia. Może zyskać tę władzę, a potem zrezygno­wać, spocząć zadowolona z wiedzy, czego może do­konać, jeśli zechce. W przeciwnym razie bałbym się jej nie mniej niż Drede. Ale ona żywi miłość do Corena, do dzieci, do zwykłych spokojnych dni. Myślę, że ty ją tego nauczyłaś, Maelgo, kiedy ją kochałaś. Nie martw się. Dokona zemsty i to jej wystarczy.

Maelga obserwowała go w milczeniu, podpierając brodę upierścienionymi palcami. Kiedy skończył, wy­prostowała się.

- Nigdy nie potrafiłam rozmawiać z lwami. Nie umiem ryczeć. Gdzie ona jest?

- Pewnie ze zwierzętami. Poślę po nią.

- Nie. - Wstała. - Powiedz tylko, jak ją znaleźć. Pój­dę do niej.

- Zaprowadzę cię i zostawię was same. - Odsunął krzesło i ruszyli razem między stołami. - Ale jeśli spo­tkasz przy niej Corena, rozmawiaj o pogodzie, o ukła­dach gwiazd albo jak to nic nie zjadłaś przy stole wład­cy Sirle. On nie zna tej sprawy, a jej zależy, by tak zostało.

Sybel i Coren stali roześmiani nad jeziorkiem. Czar­ny Łabędź brał kawałki chleba z ręki Corena, koty wy­grzewały się leniwie, a stojący w cieniu Cyrin grze­bał pyskiem w trawie. Sybel odwróciła głowę, słysząc trzask bramy. Uśmiech na jej twarzy ustąpił miejsca zdumieniu.

- Maelga! Tak się cieszę, że cię widzę.

Coren cisnął resztę chleba do wody i podążył za Sy­bel. Z uśmiechem patrzył, jak żona obejmuję Maelgę.

- Moja biała dziewczynko, urosłaś taka... taka jasna! Niech ci się przyjrzę. - Staruszka odsunęła Sybel na odległość ramienia. - Nie zajrzałaś do mnie, kiedy ostat­nio byłaś na Eldzie.

- Skąd wiesz...

- Odyniec Cyrin mi powiedział. Powiedział o wie­lu sprawach.

Sybel znieruchomiała. Po chwili zerknęła na Core­na. Musnął palcem jej policzek.

- Pójdę, żebyście mogły porozmawiać. Uśmiechnęła się.

- Daj spokój, Corenie. To tylko plotki, jak zwykle u kobiet.

- Kiedy jedna z nich jest czarownicą, a druga ma­giem, poważnie w to wątpię.

Odszedł.

Przez chwilę w milczeniu przyglądały się sobie nawza­jem. Potem Maelga splotła dłonie i podniosła je do ust.

- Co ty robisz, moje dziecko? Sybel westchnęła.

- Usiądź. Jak się tu dostałaś?

- Na własnych nogach.

- Och, Maelgo, powinnaś wziąć konia.

- Bałam się, komu mogę go ukraść. - Siadła obok Sy­bel, pod grubym pniem jabłoni. - Cyrin opowiedział mi historię, którą znał od Tera. O królu i białym ptaku w wieży.

Sybel spojrzała z ukosa na srebrzystego odyńca.

- Mądrość nigdy nie może się nauczyć milczenia, a naj­bardziej jest irytująca, kiedy najmniej jest pożądana.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś, co ci zrobił Drede? Sybel zacisnęła usta.

- Ponieważ za bardzo mnie to bolało. Ponieważ by­łam zła aż do głębi serca i nie umiałam znaleźć wła­ściwych słów. Ten mały królik dostanie... - Niecierpli­wie przesunęła dłonią po trawie. - Ani ty, ani Cyrin nie zdołacie mnie powstrzymać.

- Sybel, ja nie wiem, co chcesz zrobić. Wiem tylko, że dwa dni temu był u mnie Tam...

- Tam?

- Przerażony. Mówił, że w całym Eldwoldzie podno­szą się głosy przeciwko jego ojcu, a król obwinia cie­bie. Mówił, że panowie, którzy przysięgali ojcu wier­ność, nagle i bez powodu przeszli na stronę Sirle. Mówił, że król chodzi, jakby był zbudowany z kamienia. Sie­dział przy moim kominku, Sybel, oczy miał szeroko otwarte i opowiadał mi o tym, i rozcierał sobie ramio­na, jakby mu było zimno. Nie miał już łez do płakania...

Sybel zerwała pojedyncze źdźbło trawy i zapatrzy­ła się na nie, nie widząc.

- Biedny Tam... To już nie potrwa długo.

- A co potem?

- Potem Drede straci tron. Może i rozum. Może życie. - A Tam?

- Rok uczyni go królem. W odpowiednim czasie Tam poślubi Vivet, córkę Herne'a, a jej synowie zapocząt­kują dynastię Sirle na tronie Eldwoldu.

- A Coren? Słyszałam, że nic o tym nie wie.

- Maelgo, uczynię wszystko, żeby zniszczyć Drede'a. I zrobię wszystko, by Coren nie dowiedział się, co robię...

- Jak? Zabijesz jedną czy drugą myśl w jego głowie? Sybel skrzywiła się. Oparła czoło o zgięte kolana, kry­jąc twarz przed przenikliwym wzrokiem szarych oczu.

- Nie - szepnęła. - Do tego się nie posunę. Już raz to zrobiłam. Tylko raz. I nie zrobię ponownie. Raczej go utracę. Maelgo, ruszyłam mroczną ścieżką i żadne słowa w całym Eldwoldzie nie skłonią mnie, by za­wrócić. Cieszę się, że cię widzę, ale myślę, że ty już się tak nie cieszysz z mojego widoku. Zostałam zra­niona, a teraz z kolei ja zadam rany. To proste. Żal mi Tama. Ale to jedyne, czego żałuję.

- Nie rozumiesz - szepnęła Maelga. - Dziecko mo­je, Tam kocha tego króla. Drede to jedyny człowiek na świecie, który może spojrzeć Tamowi w oczy i dać mu dumę. A teraz na oczach Tama wpada w szaleństwo.

- A cóż mnie to obchodzi? - Sybel podniosła się na­gle, stając twarzą do popołudniowego wiatru, który roz­wiewał za nią splątane włosy. - Musi sam znaleźć wła­sną dumę. Maelgo... - Zasłoniła oczy rękami i poczuła, że łzy spływają jej po zimnych palcach. - Nie mogę mu wybaczyć - szepnęła. - Serce mi pęka z powodu Tama, ale nie mogę. I nie wybaczę. I nie będę płakać nad sobą, tylko troszeczkę nad Tamem. Czy on także mnie obwinia?

- Podejrzewa, że Drede zrobił coś, co cię bardzo roz­gniewało. Ale nie wierzy... nie chce uwierzyć, że mo­głaś Drede'a tak przerazić. Nie chce, bo go kocha Oczy­wiście, w głębi serca dostrzega pewne sprawy, ale zamyka na nie oczy, jak dziecko, które w ciemności za­ciska powieki. I kiedy będzie je musiał otworzyć, co mu powiesz, Sybel? Jakie dasz mu pocieszenie? Jego serce cofnie się przed każdym dotknięciem, niczym zra­nione zwierzątko.

- To wina Drede'a. - Pokręciła głową. - Nie, To tak­że moje dzieło. Ale Drede nie powinien próbować mnie niszczyć.

- Robi to teraz.

Sybel obejrzała się, spojrzała na Maelgę ciemnymi oczami.

- To być może, ale teraz to moja decyzja. Drede był głupcem, i Mithran tak samo, ponieważ nie docenili bia­łowłosej kobiety, którą schwytali. I żaden z nich nie po­pełni więcej tego błędu. - Zamilkła na chwilę, po czym dodała już łagodniej: - Ostatnio jestem surowa i upar­ta. Nic mnie nie wzrusza. Maelgo, porozmawiajmy o in­nych sprawach, o drobiazgach. Przykro mi, że nie odwie­dziliśmy cię tamtej nocy, ale ludzie Drede'a znaleźli nas wtedy z Tamem. Rozsądek nakazywał odjechać, nie odwiedzając ciebie. Mógł nas ktoś obserwować.

Maelga przesuwała dłońmi w gęstej trawie. Zmar­szczka przecięła jej czoło ponad brwiami.

- Jesteś więc szczęśliwa z najmądrzejszym z Sirle?

- Tak. Nie chcę nikogo innego, nigdy. Pragnę uro­dzić mu dzieci, jeżeli... jeżeli będzie chciał mieć je ze mną, kiedy wszystko się skończy.

- Nie spodziewasz się jeszcze?

- Nie. - Sybel znowu usiadła na ziemi. - Ale w tej chwili to chyba dobrze. Jestem tu szczęśliwa, Maelgo. Ludzie są dla mnie mili, a dzieci i kobiety wydają się takie wesołe, takie zadowolone w tych szarych murach. Brakuje mi potężnych, wyjących wichrów, czystych stru­mieni i cichych zakątków Eldu. Zwierzęta też czasem za nimi tęsknią, ale jest im dobrze wśród ludzi. Rok przy­gotował mi pokój, wysoko, z oknami wychodzącymi na pomoc, wschód i południe. Tam umieścił moje księ­gi. Tam czytam i tam przywołuje. Tęsknie za tobą. Nie mogę szukać u ciebie pociechy, chociaż w tych dniach chyba nikt nie potrafiłby mi jej udzielić.

Maelga dotknęła kosmyka białych włosów, który opadł jej na dłoń.

- Ja też za tobą tęsknię. Ale teraz widzę, że Lew Sirle miał rację: nie jesteś już dzieckiem. Wyrosłaś na królo­wą wśród ludzi. Nie mogłabyś już być szczęśliwa wśród kamieni i drzew. Ale czasami dostrzegam wizję ciebie, jak biegniesz boso między potężnymi brązowymi ko­lumnami pni, z wielkookim dzieckiem u boku. Te cie­nie sprawiają, że zatrzymuję się z uśmiechem. Wtedy przypominam sobie, że to tylko cienie, że moje dzie­ci dorosły i poszły swoją drogą... - Westchnęła; dłonie jej drżały. - Ale miałam szczęście, że cię spotkałam.

Sybel delikatnie uścisnęła pergaminową dłoń Maelgi.

- I ja miałam szczęście, że cię spotkałam - powiedzia­ła cicho. - Tego dnia, kiedy przekroczyłam twój próg, byłam dzika i dumna jak każde z moich zwierząt. Jeśli nauczyłam się łagodności, to od ciebie i Tama, a później od Corena. Ale wciąż jestem dzika i dumna jak mój oj­ciec i dziadek. To tkwi gdzieś głęboko, gdzie żyje wol­ny biały ptak, którego nikt nie zdoła schwytać. Duma we mnie domaga się zemsty, duma z mojej wiedzy i mo­cy. Ta sama duma kazała Mykowi porzucić ludzi i żyć samotnie na górze Eld, wznieść tam biały dom i pochwy­cić doskonałość. Ale dzięki tobie i Tamowi nauczyłam się kochać jeszcze coś poza czystą wiedzą. A Coren na­uczył mnie radości. Może kochanie nie wychodzi mi naj­lepiej, Maelgo, ale to tylko moja wina. Nie brakowało mi doskonałych nauczycieli.

- Moje białe dziecko... - szepnęła Maelga. - Kiedy tamtej nocy zniknęłaś, czułam, że nigdy cię nie zoba­czę, a moje stare serce zapiekło z żalu. Taki sam żal czuję teraz... Wstąpisz w noc i kiedy znów się spotka­my, spojrzę w oczy obcej.

- Obcej dla ciebie, Maelgo, ale myślę, że nigdy sobie nie byłam mniej obca niż teraz. To straszne, co powiem, ale czuję w sobie tryumf i nie mam nawet tyle rozsąd­ku, żeby się go bać. To tak jakbym w myślach była Gyl­dem i leciała wysoko, wysoko w nocne niebo, wielka, potężna, pełna dumy ze wszystkich wspomnień bitew, zabójstw, rabunków, pieśni, w których moje imię powta­rza się z podziwem i lękiem. Nikt na całym świecie nie zdoła zakłócić tego nocnego tryumfalnego lotu. A kie­dy skończę, to coś we mnie znajdzie sobie miejsce, gdzie zwinie się w kłębek i zaśnie. Będę mogła zapomnieć.

- I zapomnisz? Rok będzie cię prosił o więcej... Wi­działam to w jego oczach. A Tam... Możesz nauczyć Tama prosić cię...

- Nie. Tam jest dobry. A Rok oszczędzi mnie ze względu na Corena.

- Tak sądzisz? A czy wtedy w ogóle będzie cię ob­chodziła miłość Corena?

- Będzie. Obchodzi mnie i teraz.

- Ale fruniesz sama, z dala od niego... Zastanawiam się, czy po tym locie zechcesz wrócić na ziemię.

Sybel westchnęła ciężko. Puściła rękę Maelgi i do­tknęła palcami powiek.

- Zmęczona jestem tym bezustannym szarpaniem się tam i z powrotem, pytaniami, problemami, myśleniem. Wzniecę pożar w Eldwoldzie, a potem się przekonam, czy jestem uwięziona w kręgu ognia, czy bezpieczna na zewnątrz... Maelgo, ty także musisz być zmęczona po tak długiej drodze. Zaprowadzę cię do swojego po­koju, gdzie możesz coś zjeść, umyć się i odpocząć.

- Nie będę spała w tym domu.

- Cóż... Jeśli nie chcesz zostać tu ze mną, to Rok każe komuś odprowadzić cię do domu Herne'a albo Bora.

Maelga poklepała Sybel po ręce. Wstała trochę chwiej­nie i strzepnęła źdźbła traw ze spódnicy.

- Nie. Odpocznę trochę tutaj, ze zwierzętami. Usią­dę przy Czarnym Łabędziu. Ma piękny staw. Nigdy nie lubiłam domów ludzi. Nie można z nich łatwo wycho­dzić ani wchodzić.

- To prawda - rzekła Sybel z uśmiechem. Objęła Maelgę i razem przeszły nad staw. Czarny Ła­będź podpłynął im na spotkanie.

- Przyniosę ci coś do jedzenia i wino. Jeżeli chcesz dzisiaj spać tutaj, zostanę z tobą.

Maelga usiadła nad brzegiem.

- Och, moje kości. Słońce latem jest łagodne dla sta­rej kobiety. I ty wciąż jesteś dobra dla bezbronnych istot. To dla mnie pociecha.

- Wrócę niedługo - obiecała Sybel.

- Nie ma pośpiechu, moja biała. Zdrzemnę się trochę.

Sybel ruszyła cicho do bramy i zamknęła ją za so­bą. Kiedy się odwróciła, drgnęła zaskoczona. Zobaczy­ła przy sobie Corena.

Powoli uniósł ręce i ścisnął ją za ramiona. Przesu­nął wzrokiem po jej twarzy; oczy miał zmrużone, oszo­łomione, jak gdyby czytał starożytne słowa, których nie rozumie. Wreszcie nabrał tchu.

- Co ty robisz, Sybel?! - krzyknął.


11

Serce zastygło jej w piersi, krew uderzyła do gło­wy. Sybel położyła palec na wargach. Gardło miała suche jak piasek.

- Bądź cicho, Corenie. Maelga zasnęła.

- Sybel!

- Przepuść mnie. Nie chcę cię okłamywać. Powoli rozluźnił palce; ręce opadły mu bezwładnie.

Słońce rozświetlało jego oczy, a rumieniec barwił policzki.

- Poszedłem... - zaczął wolno i wyraźnie. - Pst!

- Zbyt długo już milczałem! Poszedłem do stajni i zo­baczyłem tam Cenetha i Bora. Bor siodłał konia, żeby jechać do domu. Usłyszałem twoje imię z ich ust, po­tem znowu... Ze śmiechem opowiadali, jak to ściągnę­łaś władcę Hiltu do zamku Roka. Podobno był posłu­szny niczym dziecko. Śmiali się, a ja... czułem, jakby mnie uderzyli. Śmiali się... ogarniały mnie mdłości... i wtedy mnie zobaczyli, a ich śmiech zgasł jak zdmuch­nięty płomień świecy.

- Corenie... - szepnęła.

- Dlaczego, Sybel? Dlaczego? Dlaczego jestem pier­wszym człowiekiem, który poznał ciebie całą, a ostat­nim ze wszystkich, którzy poznali twe myśli? Dlacze­go Rok, Ceneth i Bor wiedzą, a ja nie? Dlaczego mi nie powiedziałaś, co robisz? Dlaczego mnie okłamałaś?

- Bo nie chciałam, żebyś tak na mnie patrzył, jak pa­trzysz teraz...

- Sybel, to żaden powód!

- Przestań na mnie krzyczeć! - wybuchnęła nagle. Odetchnęła i na moment przycisnęła do powiek chłod­ne palce. Wyczuwała jego bliskość, pełen napięcia bezruch, w ciemności słyszała głęboki rytm jego od­dechu.

- Dobrze - powiedział. - Nie będę krzyczał. Wyle­czyłaś mnie kiedyś, gdy mogłem umrzeć. Zrób to zno­wu, bo jest we mnie coś poranionego i chorego. Za­czynam się zastanawiać, Sybel, dlaczego postanowiłaś wyjść za mnie, w dodatku tak nagle, po tej nocnej ucieczce. I czemu żywisz tak wielki gniew dla Drede'a, że chcesz poruszyć przeciw niemu Sirle? Sybel, myśli tłuką mi się w głowie... Nie mogę ich uciszyć. Nie okła­muj mnie więcej.

Opuściła zmęczone dłonie.

- Drede zapłacił Mithranowi, żeby mnie schwytał i zniszczył mój umysł.

- Drede? - wykrztusił Coren. - Drede? Kiwnęła głową.

- Drede chciał mnie poślubić i wykorzystywać bez lęku. Rommalb zabił Mithrana; zmiażdżył go. A ja zmiażdżę Drede'a jego własnym strachem; z pomocą Sirle odbiorę mu władzę. Wykorzystałam nasze mał­żeństwo, żeby przerazić Drede'a. Od samego począt­ku zamierzałam użyczyć Sirle mojej mocy do walki z nim. Nie mówiłam ci o tym, gdyż moja zemsta jest moją sprawą, nie twoją. Nie chciałam cię ranić wiado­mością, że cię wykorzystuję. Teraz wiesz i jesteś zra­niony, a ja nie wierzę, żebym tym razem potrafiła two­je rany uleczyć.

Lekko odchylił głowę, jakby usiłował pochwycić ci­chy dźwięk uniesiony wiatrem. Kiedy wreszcie się ode­zwał, jego głos stał się głuchym szeptem.

- Ja też tego nie wiem... Myślę, że trzymam cię w rę­kach, Lodowa Pani, a ty roztapiasz się i wyślizgujesz z palców... Jak mogłaś tak mnie zranić? Jak mogłaś?

Gorące łzy zebrały się jej pod powiekami, obraz Corena falował zamglony.

- Starałam się, żebyś nie wiedział... Żeby oszczędzić ci bólu...

- Naprawdę ci na tym zależało? Czy może uważasz mnie za kolejny eksponat w swojej kolekcji dziwnych, cudownych bestii? Coś, czego możesz użyć, kiedy jest potrzebne, a potem odsunąć, kiedy zajmujesz się swo­imi sprawami?

- Corenie...

- Mógłbym zabić za to Roka, Cenetha i Bora, ale choćbym zniósł z powierzchni ziemi cały Eldwold, wciąż pozostałby we mnie ten ślepy dureń, który drwił­by ze mnie do końca moich dni. Kocham cię. Tak bar­dzo cię kocham. Rozerwałbym Drede'a gołymi ręka­mi, gdybyś mi tylko powiedziała, że cię skrzywdził. Dlaczego nie powiedziałaś? Wywołałbym dla ciebie ta­ką wojnę, jakiej Eldwold jeszcze nie oglądał.

- Corenie... Nie mogłam ci powiedzieć... Nie mo­głam wciągać cię w swoją nienawiść i wściekłość. Nie chciałam, żebyś wiedział, jakie... jakie mogą być lo­dowate i straszne...

- Ani jak mało ci jestem potrzebny?

- Jesteś mi potrzebny...

- Bardziej niż mnie potrzebujesz Roka i Cenetha. Sybel, nie rozumiem tej gry, którą toczysz. Czy sądzisz, że gdybym cię poznał, zacząłbym się bać? Przestałbym cię kochać?

- Tak - szepnęła. - Tak jak w tej chwili. Chwycił ją nagle ze śmiechem, ścisnął i potrząsnął mocno, aż do bólu.

- To nieprawda! Jak myślisz, czym jest miłość? Czymś, co jak ptak odlatuje z serca od najlżejszego krzyku czy uderzenia? Możesz przede mną uciekać wysoko w swo­ją ciemność, ale zawsze będziesz mnie widziała pod so­bą, choćby daleko, z twarzą zwróconą ku tobie. Moje serce należy do ciebie. Tamtej nocy oddałem ci je wraz z imieniem. Jesteś jego strażniczką. Możesz się nim opie­kować albo pozwolić, by zastygło i umarło. Nie rozu­miem cię. Jestem na ciebie zły. Jestem zraniony i bez­radny, ale nic nie wypełni bólu tej pustki wewnątrz mnie, gdzie twe imię odbijać się będzie echem, jeśli cię utracę.

Puścił ją. Szeroko otwierając oczy, patrzyła, jak od­chodzi, a kosmyki włosów opadały jej na twarz. Wy­ciągnęła rękę.

- Dokąd idziesz?

- Znaleźć Lwa Sirle.

Ruszyła za nim; biegła niemal, by dorównać jego szybkim, gniewnym krokom. Znaleźli Roka przy sto­le w pustym holu; Ceneth siedział obok zgarbiony, z pu­charem w ręku. Rok obserwował Corena błyszczący­mi oczami barwy lodowatego błękitu w zaczerwienionej twarzy. Czekał bez drgnienia. Kiedy Coren uderzył pię­ścią w stół, Ceneth podskoczył.

- Wiem - oznajmił krótko Rok.

- Jeśli wiesz, to dlaczego? Dlaczego?

- Musisz sam wiedzieć dlaczego. - Rok umilkł na chwilę. Głos rwał mu się ze zmęczenia. - Pewna ko­bieta przyszła do mnie i zaproponowała pieniądze i moc w zamian za zniszczenie człowieka, który zabił Nor­rela, człowieka, który na Terbrec powalił Sirle na ko­lana. Nie myślałem o niej; nie myślałem o tobie. Po pro­stu przyjąłem to, o czym dniem i nocą marzyłem od trzynastu lat. Uczyniłem to, co uczyniłem. I co teraz zrobisz? Ty także chciałeś tej wojny.

- Nie w ten sposób!

- Wojna to wojna. Czego właściwie chcesz, Core­nie? Żeby Drede uszedł bez kary za to, co zrobił two­jej żonie?

Zaciśnięta pięść Corena zadrżała na blacie.

- Gdyby mi wtedy powiedziała, wyruszyłbym do Mondoru sam, bez broni, i zabiłbym go gołymi rękami. Ale ona zwróciła się do ciebie. A ja zostałem sam, poza krę­giem wtajemniczenia; po raz pierwszy zaglądam do je­go wnętrza i nie wiem, jak określić to, co widzę. Gdzie miałeś oczy, Roku z Sirle? Czy nie widziałeś, że krok po kroku, chwila za chwilą moja żona niszczy samą sie­bie kłamstwami, goryczą i nienawiścią? A ty przyglą­dałeś się temu obojętnie i milczałeś! Milczałeś! Wyko­rzystywałeś ją tak, jak ona ciebie. Co pozostało teraz z was obojga? Wiem, jaką drogę bez końca wybrała. Ty znasz ją także. A jednak nie kiwnąłeś palcem, żeby ją powstrzy­mać, nie zdradziłeś nic, żebym ja mógł to zrobić.

Rok uniósł dłoń i zmęczonym gestem przetarł oczy. Zgarbiony nad kielichem Ceneth uniósł głowę.

- Co zamierzasz teraz zrobić, Corenie? Mógłbyś za­bić nas wszystkich, z wyjątkiem Herne'a i Eortha; oni o niczym nie wiedzieli. Albo mógłbyś nie stanąć do bi­twy. Mógłbyś też zapomnieć, że twoja duma została zra­niona, pogodzić się z tym, co nieuniknione...

- To nieuniknione? - Coren wyprostował się i odwró­cił tak nagle, że Sybel drgnęła wystraszona. Spojrzał na nią oczami obcego. - Naprawdę?

Przygarbiła się.

- Kocham cię, Corenie. Ale nie mogę już tego po­wstrzymać.

Chwycił ją za ramiona.

- Sybel - wyszeptał. - Kiedyś zrezygnowałem dla cie­bie z czegoś podobnego... Zrezygnowałem z marzenia o zemście, z koszmaru cierpienia, który był niczym dłu­ga choroba. A teraz ciebie proszę. Zrezygnuj. Jeśli nie dla mnie, to dla Tama. Spojrzała mu w oczy.

- Proszę... - szepnęła. Powoli opuścił ręce.

- A więc chcesz tego aż tak bardzo... Rozumiem. Po­znałaś to, przed czym chciałaś uchronić Tama: smak władzy. No cóż, dam ci twoją wojnę. Ale nie wiem, co ci pozostanie, kiedy wojna dobiegnie końca.

Odwrócił się i wyszedł. Sybel spoglądała za nim bez słowa. Kiedy już zniknął, podeszła do stołu i osunęła się na ławę. Dwaj mężczyźni obserwowali ją w milcze­niu, czekając, aż się rozpłacze. Jednak nie doczekali się łez. Siedziała bez ruchu. Ceneth nalał wina i przysunął jej puchar. Dotknęła go, ale nie piła. Oczy miała puste.

Dopiero po chwili wypiła niewielki łyk i jej twarz odzy­skała ślad koloru. Ceneth przeczesał palcami włosy.

- Przepraszam. Tak mi przykro... Żeby paplać o wszyst­kim w stajni, jak para dzieciaków... Widywałem już ciężko rannych z takimi twarzami, ale nigdy jeszcze człowieka, który jest zdrowy i potrafi sam ustać na nogach. A prze­cież każda kobieta spiskuje trochę za plecami męża...

- Czyli jestem jak każda kobieta. To pocieszające, ale Coren jest inny niż wszyscy mężczyźni. - Przycisnęła do powiek zimne palce. - Nie chcę o tym rozmawiać. Proszę. Skończmy tę sprawę jak najszybciej. Kiedy Derth z Nicconu będzie gotów ze swymi łodziami?

- Może za tydzień. Potrzebuje czasu, żeby zebrać ludzi. Nabrała tchu.

- Dobrze. W takim razie będę musiała nauczyć się patrzyć Corenowi w oczy. Powinnam chyba dziękować losowi, że nie muszę patrzyć w oczy Tama.

Rok ujął ją za rękę.

- Teraz, kiedy mamy Hilta i Niecona, możemy skoń­czyć bez ciebie.

- Nie. - Uśmiechnęła się lekko, ale jej oczy pozo­stały czarne, posępne. - Nie. Wciąż jeszcze musze schwytać króla. Będziemy cierpieli wspólnie, Drede i ja. A potem... sama nie wiem. - Opuściła głowę, podpar­ła ręką czoło. - Nie wiem - powtórzyła szeptem.

- On ci przebaczy, Sybel. Zrozumie, jak strasznie cię skrzywdzili, i wybaczy.

- Jedyne, co ma do wybaczania - wtrącił Ceneth - to że nie pozwoliła mu samemu rozgniewać się na Dre­de'a, samemu pomścić żony.

Niecierpliwie machnęła ręką.

- Nie wyszłabym za niego, gdyby był wybuchowy i szybki do miecza.

- Ale, Sybel, jeśli cię kocha, to chciałby wiedzieć o takich sprawach. Zraniłaś jego dumę.

- I to bardzo. Uważa, że go nie kocham. Może mieć rację. Sama nie wiem. Nie mam już pojęcia, czym jest miłość. Jestem bezlitosna dla dwóch osób, które kocham najbardziej, Tama i Corena, a jednak nie potrafię ze względu na nich przerwać tego wszystkiego. Muszę brnąć dalej, ociężała i zmęczona, aż sprawa dojdzie do nieodwracalnego końca.

- Coren bardzo cię kocha - zapewnił łagodnie Rok. - Potem będziecie mogli przez długie lata uczyć się żyć ze sobą nawzajem.

- Albo bez siebie. - Poruszyła się niespokojnie. - Przyszłam po trochę jedzenia dla Maelgi. Nie chce wejść do domu, odpoczywa w ogrodach.

Podniosła się. Przez chwilę stała w miejscu, blada, oparta o stół, jakby nie mogła się ruszyć. Rok dotknął jej dłoni. Spojrzała na niego z góry, jakby całkiem o nim zapomniała.

- Nie jesteś bezlitosna - powiedział cicho. - I my­ślę, że go kochasz. Inaczej nie martwiłabyś się tak bar­dzo. Cierpliwości... Wkrótce wszystko się skończy.

- Wkrótce to takie długie słowo - szepnęła.

Zeszła do kuchni, wzięła świeży chleb, sery, owo­ce, mięso i wino, zaniosła wszystko do ogrodu. Przy­stanęła u otwartej bramy i spojrzała między drzewa, ale zobaczyła jedynie wielkie koty rozgrywające bezgło­śną płynną gonitwę. Odyniec Cyrin spał w słońcu. Po­chwyciła myśli Czarnego Łabędzia.

Gdzie jest Maelga ?

Czarownica obudziła się i odeszła. Powiedziała, że świat jest dla niej za duży.

Sybel niespokojnie zmarszczyła brwi. Podeszła i obudziła Cyrina.

Czy Maelga mówiła, czemu odchodzi?

Nie. Ale kiedy władca Domu wszedł do mroczne­go domostwa Mistrza Zagadek...

- Wiem, wiem - przerwała mu. I dokończyła ze znu­żeniem: - Nie przyjął ani pożywienia, ani wina, nie prze­spał też nocy... Cyrinie, jedzenie Roka jest całkiem nie­szkodliwe.

Przyglądała się jedzeniu, aż wydało jej się czymś ob­cym, czymś z innego świata. A potem z rozmachem cisnęła tacę między drzewa. Winogrona, mięso i chleb spadły przez liście niczym deszcz, a ciężka srebrna ta­ca, obracając się powoli, zakreśliła łuk w powietrzu i z brzękiem upadła bokiem na ziemię tuż obok ko­tów. Na moment przerwały zabawę, spojrzały na nią zaskoczone. Odpowiedziała im niemal równie zdumio­nym spojrzeniem. A potem odwróciła się na pięcie i odbiegła.


* * *

Zmierzch zapadał z wolna ponad lasami Sirle. Sybel siedziała przy oknie, haftując bitewne znaki na pła­szczu męża. Wreszcie dostrzegła Corena. Jechał przez pola - ciemna sylwetka pod niebieskoczarnym niebem; usłyszała w nieruchomym powietrzu ciche wołanie u bramy i stuk opuszczanego mostu, a potem kroki w ko­rytarzu. Jej dłonie znieruchomiały i opadły na kolana; zwróciła wzrok ku drzwiom. Gdy Coren ją zobaczył, na chwile zatrzymał się w progu. Potem wszedł i za­mknął drzwi.

- Czemu nie jesteś na kolacji?

- Nie mogłam jeść. - Przyglądała się, jak nalewa so­bie wina. - Dokąd jeździłeś?

- Do Lasu Mirkon. Siedziałem tam i podrzucałem w ręku kamień, ale niczego się od niego nie nauczy­łem. Wina?

- Proszę.

Podał jej kielich i usiadł obok, pod oknem. Twarz miał spokojną, bladą w świetle świec. Odsunął kielich i dotknął fałdy płaszcza.

- Wciąż są sprawy, których nie jestem pewien w tej waszej wojnie. To ty musiałaś przywołać tutaj władcę Nicconu. Inaczej by nie przybył.

- Tak. - Coś ścisnęło ją w gardle. Przełknęła. - I... I jest coś jeszcze. Jeśli chcesz znać prawdę, muszę ci to powiedzieć.

Spojrzał na nią z obawą, ale odpowiedział tylko:

- Mów.

- Zobaczyłeś... Tego dnia, kiedy przybył Derth, mog­łeś się domyślić, co robimy. Wypytywałeś Roka, kiedy skłamał, że Eorth chce dosiąść Gylda. Gdy spojrzałeś na mnie, dostrzegłam w twoich oczach zwątpienie.

- Nie pamiętam.

- Nie pamiętasz, bo... bo kazałam ci zapomnieć.

- Co?

- Weszłam do twojego umysłu. Znalazłam te wspo­mnienia i odebrałam ci je, a teraz jest tak, jakby to się nigdy nie stało.

Coren siedział nieruchomo; prawie nie oddychał.

- Mówię ci to, żebyś... żebyś wiedział, że coś takie­go zdarzyło się raz i nie zdarzy się już nigdy więcej.

- Rozumiem - szepnął. Podniósł wino; kielich drżał lekko w jego dłoni. Odstawił go między nich, na ka­mień. - Nie sądziłem, że zrobisz mi coś takiego. Nie sądziłem, że będziesz chciała.

- Dlatego... dlatego przybiegłam do ciebie z pła­czem. Bo zrobiłam to, co Drede i Mithran chcieli zro­bić mnie. Wtedy przestraszyłam się samej siebie. Ale kiedy wziąłeś mnie w ramiona i przytuliłeś, poczu­łam... Pomyślałam, że skoro mnie kochasz, nie mo­gę być aż tak zła. A teraz nie mam nikogo, kto by mi powiedział, żebym się nie bała. Co widzisz, kiedy te­raz na mnie patrzysz?

- Coś obcego w twych ciemnych oczach. - Pogła­dził ją po twarzy. - Gdzie jest ta kobieta - zapytał z tę­sknotą, która budziła ból - która tak spokojnie leżała w moich ramionach pewnej nocy na górze Eld?

- Tak mi przykro - szepnęła. - Tak mi przykro, że za ciebie wyszłam.

Zacisnął palce i opuścił rękę.

- Obawiałem się, że to powiesz. - Zamknął oczy. - I co mam teraz zrobić? Nie mogę przestać cię kochać.

- Nie chcę tego, Corenie. Ale zranię cię, tak jak zra­nię Tama. I myślę, że kiedy wszystko się skończy, ża­den z was mi nie wybaczy.

- Tam... Co dla niego przewidziałaś w swoich pla­nach? Co się stanie z tym dzieckiem, które kochało ru­de lisy?

- Uczynimy go królem, posłusznym władcom Sirle. A pewnego dnia on także spojrzy na mnie i zoba­czy kogoś obcego.

- A Drede? Sybel, co zaplanowałaś dla niego?

- Później zajmę się tym, co z niego zostanie. Nie ob­chodzi mnie jego śmierć, tylko jego życie, a w tej chwi­li boi się mnie tak bardzo, że jest niemal obłąkany...

Urwała. Coren wstał; oczy miał szeroko otwarte, peł­ne niedowierzania.

- Sybel, jak możesz... jak możesz tak zimno dopro­wadzać do obłędu jego i mnie?

- Nie jestem zimna! Ty też nienawidziłeś; sam mi powiedziałeś. Jaką miałeś wtedy krew, Corenie? Go­rącą i gęstą. Jak nienawidziłeś? Czy pielęgnowałeś myśl o zemście, od maleńkiego, bladego nasionka ukrytego w mrocznych zakamarkach serca, czy patrzyłeś, jak ro­śnie i rozkwita, rodzi czarne owoce, które dojrzewają, aż są gotowe do zerwania? Nie; zemsta stała się we mnie wielką, splątaną masą ciemnych liści i mocnych pędów, które potrafią zdusić i przyćmić wszystko, co w sercu dobre. Ta masa żywi się całą nienawiścią, jaką serce może zmieścić. To właśnie jest we mnie, Corenie. Ca­ła twoja cudowna radość i miłość nie wypleni tej ro­śliny. Planowałam zemstę od tamtej nocy, kiedy wy­szłam do ciebie z domu Maelgi w rozdartej sukni, żebyś zobaczył mnie i zapragnął, jak zapragnął Mithran...

Usłyszała syk wciąganego przez zęby powietrza. A po­tem Coren uderzył ją mocno, otwartą dłonią. Umilkła ze zdumienia.

- Nie byłem dla ciebie nikim więcej! Nikim ważniej­szym niż Mithran!

Uniosła dłoń do twarzy.

- Nikt mnie jeszcze nigdy nie uderzył. Corenowi z krtani wyrwał się nieartykułowany jęk.

- Nawet się tym nie przejęłaś. O, Biała Pani, co ja teraz zrobię?

Odwrócił się od niej, jak ślepy. Sybel spuściła głowę na kolana, ukryła twarz w fałdach płaszcza, ale nawet w ciemności zamkniętych oczu widziała jego cierpienie.


* * *

Skończyła haftować płaszcz - ciemnoniebieski, ze śnieżnobiałym sokołem władców Sirle. Tego samego dnia z Nicconu dotarła wieść, że łodzie są gotowe i po­słano je z prądem dopływu Slinoon, wypływającego z Jeziora Zaginionego Króla na północnej granicy Nic­conu. Rok wezwał braci, a Sybel usiadła wraz z nimi, obok Corena. Słuchała w milczeniu.

- Spotkamy się z Derthem z Nicconu za dwa dni, w miejscu, gdzie Rzeka Graniczna wpada do Slinoon - oznajmił Rok. - Horst z Hiltu będzie czekał pod Mon­dorem. Nadjedzie od wschodu. Musi się przebić przez siły tych ludzi na swoich ziemiach, którzy wciąż wal­czą za Drede'a, więc Eorth i Bor poprowadzą połowę naszych wojsk na ich tyły. Zostaną zgnieceni, wzięci z dwóch stron. My zajmiemy Drede'a w Mondorze; je­go armia pilnuje Slinoon nieco powyżej miasta. Ze­pchniemy go do Mondoru. Ceneth, ty i Herne popro­wadzicie ludzi w dół rzeki, do miasta, by zająć bastion Drede'a, i do... - Przerwał, widząc, że Coren chce mówić.

- Pozwól mi zająć miejsce Herne'a.

- Chcę cię mieć przy sobie.

- A ja chcę jechać zamiast Herne'a - odparł Coren. - Herne jest wielkim wojownikiem, ale nie myśli. Ja myślę. Żeby wkroczyć żywym do samego serca mia­sta Drede'a, trzeba myśleć.

Rok westchnął.

- To dar - wyjaśnił szczerze. - Dla Sybel. Pojedziesz ze mną.

- Pojadę z Cenethem albo wcale. Myślę o Tamlor­nie. Co powstrzyma jakiegoś wspaniałego rycerza, roz­grzanego przelaną krwią, przed odebraniem życia bez­bronnemu chłopcu, którego jedyne przewinienie polega na tym, że jest synem Drede'a?

- Będzie z nim Ter - wtrąciła Sybel.

Odwrócił się do niej i zobaczyła - jak widziała od kilku dni - wyraźną Unię kości pod skórą twarzy i ciem­ne kręgi pod oczami.

- Chcesz, żebym był z Rokiem? Pokręciła głową; mocno splotła ręce na stole.

- Zrobisz, co musisz. Ale czy naprawdę chcesz ra­tować Tama? Czy może zamierzasz rzucić wyzwanie śmierci i zadać jej zagadkę?

Spostrzegła, że zacisnął szczęki.

- Masz chyba trzecie oko, Sybel. Ale duma nie poz­wala mi zostać z Rokiem na tyłach. Jeśli spotkam Drede'a i podam ci jego głowę na klindze miecza, czy to cię zadowoli?

- Nie - odparła drżącym głosem.

- Więc jakiego daru oczekujesz?

- Daj spokój, Corenie - mruknął Ceneth. - Możesz nienawidzić nas wszystkich, ale czeka nas bitwa. Czy zechcesz walczyć wraz z nami, czy przeciw nam, czy nie walczyć wcale, wybierz raz i trzymaj się tego.

- Och, będę walczył wraz z wami - zapewnił Coren. - Ale nie zostanę bezpieczny z Rokiem, gdy ty i Herne będziecie ostrzyć miecze na kamieniach komin­ka Drede'a. - Zwrócił się do Roka. - Jest tam pewien chłopiec, którego znam, który niegdyś biegał boso po zboczach Eldu. Ten chłopiec straci na wojnie ojca, będzie widział, jak gwardia ojca ginie na jego oczach. Pozostanie przy nim tylko sokół, od którego się nie do­wie, że przeżyje i zostanie królem Eldwoldu. Temu chłopcu zawdzięczani życie. Pozwólcie mi oszczędzić mu grozy. Przynajmniej tyle chcę dla niego zrobić.

Rok zerknął na Sybel, ale ona skrywała oczy, a zło­żone dłonie podniosła do ust.

- Ty i Ceneth poprowadzicie wybranych ludzi do mia­sta - ustąpił w końcu. - Ter powie Sybel, gdzie jest Tam, a Sybel powie Corenowi.

- Nie - zaprotestowała Sybel. Opuściła ręce. - Nie wejdę w umysł Corena. Kiedy Ter wyfrunie do ciebie, będziesz wiedział, że Tam jest blisko. Ale gdyby chło­piec znalazł się w niebezpieczeństwie, Czarny Łabędź zabierze go na górę Eld.

- A jeśli Drede go ukryje? - zapytał Ceneth. - Skąd mamy wiedzieć, gdzie go szukać? Mogłabyś przeka­zać wiadomość Corenowi... Wprowadzić wiedzę do je­go umysłu...

- Nie.

Ceneth westchnął.

- Więc powiedz mnie, a ja powtórzę Corenowi. Tak wiele ostatnio wpływałaś na umysły, że...

- Ceneth, bądź cicho - rzucił spokojnie Rok.

- Ale myślę...

- Doprawdy? - mruknął Coren. To słowo aż trzasnę­ło w powietrzu niczym pękający lód.

Ceneth zaczerwienił się pod wzrokiem brata.

- Już nic nie mówię - wymamrotał. - Zastanawiam się tylko, przeciw komu właściwie walczysz w tej wojnie.

Potężna pięść Eortha opadła na blat stołu.

- Bądź cicho, Ceneth - poprosił. - Zdążyłem już za­pomnieć połowę z tego, co mówił Rok. Jeśli chcemy w ogóle przejść z tą wojną od stołu na pole bitwy, wszy­scy musicie przestać się kłócić.

- To najmądrzejsze słowa, jakie od ciebie słyszałem - mruknął Bor.

Sybel przycisnęła palce do oczu.

- Gdyby Tamowi groziło wielkie niebezpieczeństwo, zadbam o to, żebyście się dowiedzieli. Przed jednym wszakże muszę was ostrzec: jeśli na polu bitwy zewrze­cie się blisko z ludźmi Drede'a, możecie zobaczyć nie­zwykłe, cudowne bestie. Nie idźcie za nimi. Owszem, widywaliście je tutaj, lecz gdy działa ich magia, stają się dziwnie piękne. Kazałam im trzymać się od was z da­leka, ale uprzedźcie ludzi. Inaczej mogą ocknąć się na­gle w jakimś dalekim lesie.

Na szczupłej, niespokojnej twarzy Herne'a rozlał się szeroki uśmiech.

- Czeka nas wojna, nad którą przez wieki harfiarze będą sobie łamać palce.

- Tak - zgodził się Eorth. - Ale najpierw chcę, że­by mi ktoś jeszcze raz wytłumaczył, o czym była mo­wa, zanim doszliśmy do zwierząt.

Rok nalał sobie wina i cierpliwie zaczął tłumaczyć.

Kopuła zmroku zamknęła się nad setką ognisk ota­czających zamek Sirle. Sybel pozostawiła dalsze pla­ny wojskowym pod komendą Roka i teraz ze swego okna obserwowała migotanie ogni. Coren wrócił do­piero ciemną nocą. Oparła czoło o chłodne kamienie i nasłuchiwała, jak mąż się rozbiera. Słyszała szelest ma­teriału o materiał, potem cichy szept jego oddechu, gdy zdmuchiwał świecę. Zdjęła suknię i wślizgnęła się do łoża obok niego. Nie mogła zasnąć, a nierówny oddech Corena zdradzał, że on też nie śpi. Zaszeleścił nocny wiatr i musnął chłodem jej policzek.

Wreszcie oddech Corena pogłębił się i wyrównał; ona wciąż leżała przytomna i w słabym blasku księżyca ob­serwowała, jak linia jego ramion i piersi wznosi się i opada w jednostajnym rytmie. Potem odwróciła się, zasłoni­ła dłonią oczy i pomyślała o Dredzie, bezsennym w swo­ich murach, wpatrzonym w rozlane na ścianach świa­tło pochodni. Coren poruszył się, rozpraszając ją na chwilę. Uspokoił się, po czym znowu przewrócił i krzyk­nął przez sen. I wtedy, w ciszy nocy, wyczuła cień nad swoimi myślami - jakby była potajemnie obserwowa­na. Odwróciła się gwałtownie.

Nad nią stał Blammor. Nie zdążyła krzyknąć, nim kryształowe oczy spojrzały prosto na nią, dalekie jak gwiazdy; potem ogarnęła ją ciemność, a dookoła roz­legało się tylko mocne, potężne bicie jej własnego ser­ca. Wizje przebiegły przez umysł: mag z pogruchota­nymi kośćmi, leżący na bogatych skórach; śmiertelne maski ludzi ze wszystkich wieków, którzy po raz ostat­ni spotkali samo jądro swych koszmarów, w pokojach bez okien, pomiędzy kamiennymi murami bez przejść. Wilgotne powietrze wznosiło się wraz z ciemnością, nio­sąc mdlący zapach zakrzepłej krwi, zardzewiałego że­laza; smakowała suchy, drobny pył, skruszone liście umierających drzew; słyszała słabe wołania, niby zim­ny wiatr znad dawnego pola bitwy, krzyki grozy i roz­paczy. A potem myśli oderwały się, wzleciały w jakąś płaszczyznę przerażenia, jakiego dotąd nie znała. Wal­czyła na ślepo, ale zapadała się coraz głębiej.

Tuż pod przerażeniem zafalowała wizja biała jak oko Blammora. Choć Sybel krzyczała bezradna, pozbawio­na głosu wobec gromadzącej się ciemności, jej myśl, wy­ćwiczona i wyostrzona w obserwacji, oddzieliła się i ba­dała mglisty obraz. Dryfował na dnie jej umysłu; szukała go tak, jakby rzucała wołanie w najdalsze zakątki Eldwoldu. I wreszcie, przed oczami duszy, obraz wyostrzył się i zobaczyła białego jak księżyc ptaka ze skręconymi dłu­gimi skrzydłami, z piękną szyją złamaną.

- Nie - szepnęła.

I ocknęła się na posadzce, z twarzą przyciśniętą do kamieni. Oddychała nierówno, chrapliwie.

Podniosła głowę; wysychające łzy chłodziły jej po­liczki. A potem wyczuła w ciemności Stwora pochy­lonego nad nią, obserwującego, czekającego. Wstała drżąca i słaba. Ruszyła do Corena, ale on leżał jak ob­cy, jakby był niedostępnym snem. Przez chwilę przy­glądała mu się nieruchomo, aż minęło drżenie.

Potem ubrała się bezszelestnie.

Przebiegła przez kręte kamienne korytarze, przeniknę­ła jak cień przez strzeżony hol, za wewnętrzny mur, gdzie powolne kroki straży stukały tam i z powrotem nad jej głową. Otworzyła na oścież bramę ogrodów. Do­biegły do niej szepty rozbudzonych zwierząt, zbliża­jących się wśród nocy. Jako pierwszą zobaczyła wiel­ką sylwetkę Gulesa i przytuliła się do jego grzywy.

Co się stało, Biała Pani?

Wracam na górę Eld. Jesteście wolne.

Wolne?

Czarna kocica Moriah otarła się o jej nogi. Sybel zajrza­ła w głąb zielonych oczu.

Jutro musicie zrobić to, co musicie. O nic was nie proszę. O nic. Jesteście wolne.

Ale co z tobą, Sybel? Co z Drede'em?

Nie mogę... Za jego śmierć jest cena, której nie po­trafię zapłacić.

Sybel, odezwał się łabędź głosem słodkim jak dźwięk fletu. Wolny, by raz jeszcze wzlecieć w jesienne niebo? Wolny, by smakować wiatr na końcach skrzydeł?

Tak.

A co z Tamem?

O nic nie chcę was prosić. O nic. Musicie zrobić to, co musicie.

Dotknęła umysłu Gylda i odkryła, że nie śpi. Obra­cały się w nim powolne myśli o jaskini z wilgotnymi ścianami, ukrytej głęboko we wnętrzu milczącej góry, z wąskim strumyczkiem sączącym się po złotych mo­netach i białych odłamkach kości.

Jesteś wolny.

A Drede? Czy mam najpierw go dla ciebie zabić?

Nie chcę więcej słyszeć tego imienia! Nie obchodzi mnie, czy żyje, czy zginął, czy zwycięży, czy przegra w tej wojnie... Nie interesuje mnie już! Jesteś wolny.

Wolny...

Różne głosy muskały jej umysł niby odgłosy instru­mentów.

Wolny od zimy... Wolny, by biec, złoty niczym słoń­ce pod okiem słońca pustyni!

Wolny, by pofrunąć na krańce świata na granicy zmierzchu!

Wolna, by być głaskana grubymi palcami królów na Południowych Pustyniach, by słuchać szeptów czarow­nic o księżycowych oczach!

Wolny, by śnić wśród ciszy o jedynym skarbie, więk­szym niż wszystkie.

Wolny, rzekł srebrzysty odyniec. Odpowiedz mi na zagadkę, Sybel. Co tobie dało wolność?

Popatrzyła w jego czerwone ślepia.

Wiesz. Ty wiesz. Moje oczy skierowały się do wnę­trza i spojrzałam. Nie jestem wolna. Jestem mała i wy­straszona, a ciemność następuje mi na pięty, ściga mnie, obserwuje...

Sybel, odezwał się łabędź. Zaniosę cię na górę Eld. A potem odlecę do jezior poza północnym Eldwoldem, które leżą niczym rozsypane klejnoty śpiących królowych.

Ja cię zabiorę, rzekł Gyld. A potem podążę znowu w głąb mojej słodkiej jaskini.

Weź mnie zatem, odparła i poczuła jego ciężkie kro­ki w grocie. Pochyliła się, chwyciła lwa Gulesa za grzy­wę, zajrzała mu w oczy.

- Gules - szepnęła i poczuła, że jego umysł odpły­wa, pozostawiając tylko wspomnienia jak przedmioty ocienione w mrocznym pokoju. Wypuściła go, a lew odbiegł przez pola Sirle, wielki i cichy.

- Moriah - szepnęła.

Czarna jak cień kocica przeniknęła do cienia; jej zie­lone oczy mrugnęły do księżyca.

- Czarny Łabędziu.

Ptak wzniósł się w powietrze i zatoczył krąg. Szero­kie skrzydła na tle księżyca wykreśliły linię zapierają­cego dech piękna.

- Cyrin.

Odyniec o marmurowych kłach stanął przed Sybel.

- Sam Mistrz Zagadek zgubił kiedyś klucz do włas­nych zagadek - rzekł głębokim, czystym jak muzyka głosem. - I znalazł go znowu na dnie własnego serca. Żegnaj, Sybel. Władca Dornu trzy razy obiegł ślepe mu­ry domu czarownicy Enyth, po czym wszedł w ścia­nę, a ta rozwiała się jak dym.

- Żegnaj - szepnęła.

Wybiegł przez otwartą bramę i dalej, przez pola uśpio­nych ludzi.

Sybel wyprostowała się i zawołała Tera na jego sta­nowisku przy śpiącym Tamie, w kamiennych murach Mondoru.

Ter, jesteś wolny.

Nie.

Jesteś wolny i możesz zrobić, co zechcesz, opuścić Tama albo zostać z nim jako królewski sokół. Ale o jed­no cię proszę. Jedno tylko zrób dla mnie. Nie tykaj Drede'a. On jest mój, a ja postanowiłam o nim zapomnieć.

Ale dlaczego, córko Ogama? Gdzie twój tryumf?

Rozpłynął się wśród nocy. Przebudziłam się samot­na i przerażona.

Przerażona?

Tak, nieustraszony. Jesteś wolny.

Wyszeptała jego imię, a ono zapadło się bez odpo­wiedzi w ciszy nocy. Wstała więc i dosiadła zielono­skrzydłego smoka. Razem wzlecieli w rozgwieżdżone niebo, wysoko ponad ogniskami wojsk Sirle i Mondo­ru. Lecieli do wysokiej góry i białej sali ciszy, gdzie na zawsze już uwolniła od siebie smoka. Weszła do zim­nego, pustego domu Myka i zamknęła drzwi.


12

Siedem dni później król Eldwoldu wjechał ze swy­mi gwardzistami na krętą ścieżkę wiodącą na górę Eld. Minął maleńki domek Maelgi z gołę­biami na podwórzu i czarnym krukiem siedzącym na starych jelenich rogach nad drzwiami. Zatrzymał się przed bramą białego domu czarownika i przez kratę zobaczył pogrążony w bezruchu, zarośnięty ogród i warstwę so­snowych igieł na kamiennej ścieżce pomiędzy bramą a zamkniętymi drzwiami. Tchnienie wiatru zdmuchnę­ło mu na twarz kosmyk jasnych włosów. Odgarnął je rę­ką i zsiadł z konia.

- Zaczekajcie tu na mnie.

- Panie, ona jest niebezpieczna...

Podniósł głowę; pod skórą twarzy rysowały się kości.

- Nigdy by mnie nie skrzywdziła. Czekajcie.

- Tak, panie.

Sprawdził żelazne pręty bramy, ale była zamknięta. Przyglądał się jej przez chwilę, marszcząc brwi. Potem wbił stopę w szczelinę w murze, chwycił rękami za wy­stające kamienie i się podciągnął. Czarna tunika roze­rwała się na ostrym występie. Znalazł kolejny punkt pod­parcia, potem następny, aż jego blade, szeroko rozwarte palce chwyciły gładkie marmurowe zwieńczenie. Prze­rzucił nad nim nogę, po czym wylądował na kolanach w miękkiej ziemi w dole.

Wstał i otrzepał pończochy. Wiatr zamarł, pozosta­wiając ogród w ciszy. Spod zmrużonych powiek król przeszukiwał wzrokiem mroczne cienie pod drzewa­mi, wśród gładkich, jasnych od słońca pni wielkich sosen. Nie dostrzegł żadnego ruchu. Wolno przeszedł ścieżką i chwycił za klamkę. Szarpnął lekko, potem zastukał.

- Może jej nie ma, panie - zawołał z nadzieją jeden z gwardzistów za bramą.

Król nie odpowiedział. Okna domu wpatrywały się ślepo w przestrzeń - niczym oczy bez drgnienia myśli w głębi umysłu. Cofnął się nieco, przygryzając wargi. Potem schylił się szybko i podniósł leżący obok ścież­ki gładki kamień. Postukał nim delikatnie w grube szkło w oknie, a szyba pokryła się siatką tysiąca pęknięć i po­sypała na podłogę wewnątrz. Król strącił sterczące z ra­my szklane zęby, wsunął do środka rękę aż do łokcia i zaczął szukać okiennego haczyka.

- Panie, bądź ostrożny!

Okno otworzyło się nagle, a on zatoczył się w bok, na białą ścianę. We wnętrzu domu kurz spływał na podłogę w nieruchomym blasku słońca. Król zamru­gał w półmroku, nasłuchując, ale dom był cichy, jak gdyby nikt tam nie chodził ani nie oddychał. Król pod­ciągnął się; stopy ześlizgiwały się po białym marmu­rze. Po chwili oparł kolano o parapet.

- Sybel?

Słowo zawisło w blasku słońca, między roztańczo­nymi, złocistymi drobinkami kurzu. Król zeskoczył z ok­na na podłogę. Ruszył wśród ciszy ku wielkiej kom­nacie pod kopułą. Wreszcie zobaczył kryształ czysty jak księżyc, wygięty w łuk nad głową. A w dole, w bia­łym milczeniu, siedziała na podłodze kobieta o wło­sach barwy szronu muśniętego słońcem. Siedziała nie­ruchomo, jakby zamknięta w lodowej powłoce. Czarne oczy miała otwarte i ślepe.

Podszedł bliżej, bezgłośnie stawiając kroki na gru­bym futrze. Uklęknął, spojrzał jej w oczy.

- Sybel? - odezwał się z wahaniem.

Blada twarz z wyraźnie zarysowanymi kośćmi zda­wała się wykuta z kamienia - tak nieruchoma, tak ta­jemnicza. Szczupłe dłonie o kościach wyraźnie widocz­nych w każdym zgięciu, przy każdym stawie, leżały złożone w bezruchu. Patrzył na nią; bezradnie wycie­rał własne dłonie o uda. Cichy, nieartykułowany dźwięk wyrwał się z jego krtani.

Po chwili nabrał tchu i krzyknął:

- Sybel!

Drgnęła, poruszyła się lekko i odrobina koloru po­wróciła na jej policzki. Oczy zogniskowały się na twa­rzy króla i uśmiechnęła się z ulgą. Dłoń wysunęła się wolno spod kurtyny włosów ku jego twarzy.

- Tam... Kiwnął głową. - Tak.

Dłoń dotknęła jego warg, osunęła się do ramienia i opadła. Sybel przymknęła oczy i westchnęła. Pochy­liła głowę, tak że ledwie widział jej twarz.

- Sybel, proszę... Proszę, nie wracaj tam, gdzie by­łaś. Mów do mnie. Powiedz moje imię.

Zakryła dłońmi oczy.

- Tam.

- Nie. Już nie Tam. Tamlorn. Tamlorn, król Eldwoldu.

Dopiero wtedy zobaczyła go wyraźnie, z rękami zło­żonymi na kolanach, z jasnymi włosami przyciętymi równo nad szczupłą, smagłą twarzą. Dostrzegła zaciś­nięte w napięciu wargi, cienie pod oczami i kości pod skórą. Bogata czarna tunika, którą nosił, odbijała mu się w oczach, przyciemniała je.

Sybel poruszyła się, czując sztywność stawów.

- Dlaczego sprowadziłeś mnie z powrotem?

- Dokąd odeszłaś, Sybel? Dlaczego? Dlaczego?

- Nie miałam dokąd uciec.

- Strasznie wychudłaś, Sybel... Mówili, że nie ma cię w Sirle, a ja musiałem cię znaleźć. Dlatego przy­jechałem tutaj, ale brama była zamknięta. Przeszedłem przez mur, nikt nie otworzył drzwi, wiec wybiłem okno. Znalazłem cię, ale siedziałaś tak nieruchomo, jakbyś była zrobiona z kamienia, a twoje oczy wpatrywały się we mnie i nie widziały. Sybel, dlaczego odeszłaś? Czy to... Czy przez to, co ci zrobił mój ojciec?

- To przez coś, co sama sobie zrobiłam.

Nerwowo potrząsnął głową, jakby odrzucał jej od­powiedź. Potem sięgnął do jej włosów i delikatnymi, szybkimi ruchami odsuwał z twarzy kosmyk za ko­smykiem.

- Ojciec powiedział mi, co ci zrobił.

- Powiedział...

- Tak. Tamtej nocy, nim zaczęły się walki. Powie­dział... Powiedział mi. Sybel, on tak strasznie się ciebie bał, że... Nie poznawałem go w te dni przed wojną. A po­tem, potem mi powiedział dlaczego, i zrozumiałem. - Urwał; policzek drgnął mu nerwowo i znieruchomiał. Po chwili Tam znowu spojrzał jej w oczy. - Sybel... mówił, że tamtego dnia wrócił do wieży, żeby cię za­brać; drzwi do komnaty maga stały otworem, więc wszedł, a ciebie nie było, i... mag leżał martwy na podło­dze, a oczy miał... wyłupione, i połamane wszystkie ko­ści. Wtedy ojciec zaczął się bać. A później wyszłaś za Corena z Sirle... Potem już prawie się nie odzywał, chy­ba żeby wydać jakiś rozkaz albo radzić z ludźmi. Ze mną rozmawiał rzadko, ale czasem, kiedy samotny w swo­ich pokojach, wśród zapalonych pochodni, tylko sie­dział i patrzył w pustkę, przychodziłem i siadałem obok. Wiedziałem... wiedziałem, że chce mnie mieć przy so­bie. Nie odzywał się. Czasem głaskał mnie po głowie albo po ramieniu... bez słowa. Kochałem go, Sybel. Ale kiedy powiedział mi, co ci zrobił, jakoś nie byłem zdzi­wiony. Wiedziałem, że jesteś na niego zła o coś, co się stało. Było za późno, żebym odczuwał zdziwienie. I tam­tej nocy... tamtej nocy umarł. Jej twarz z wolna nabierała rumieńców.

- Mój Tamie - szepnęła wreszcie. - Od czego umarł? Nabrał tchu i spojrzał jej w oczy.

- Sybel... Ja wiem, że nie zabiłaś maga. Nie wiem, od czego zginął, ale myślę... myślę, że to, co go zabi­ło, zabiło też Drede'a.

Zadrżała.

- A więc nie tylko dom Corena odwiedził tamtej no­cy - szepnęła.

- Kto? Sybel, czy ty też go widziałaś?

Nie odpowiadała. Tam zacisnął palce. Głos mu się łamał.

- Sybel, proszę! Muszę cię o to spytać. Drede leżał na posadzce, a na jego ciele nie było żadnej rany, ale widziałem wyraz jego twarzy, zanim ją przede mną za­kryli. Mówili, że serce mu stanęło, ale ja myślę, że umarł ze zgrozy.

Sybel wymamrotała coś cicho. Potem opuściła gło­wę, dotykając czołem uniesionego kolana.

- Mój Tamie... Tak mi przykro...

- Sybel, co on przed śmiercią zobaczył? Co go zabiło? Westchnęła.

- Tamten mag i tamten król, i ja, wszyscy zobaczyli­śmy to samo. Oni obaj są martwi, ale ja żyję, chociaż znalazłam się tak daleko od siebie, że nie sądziłam, by cokolwiek zdołało sprowadzić mnie z powrotem. Dotar­łam poza granice własnej świadomości. To też rodzaj ucieczki. Nie mogę ci powiedzieć, czym jest ten Stwór; wiem tylko, że kiedy Drede na niego spojrzał, zobaczył to, co sam w sobie ukrywał. I to go zniszczyło. Wiem, ponie­waż niewiele brakowało, a ja też zniszczyłabym siebie. Tam milczał przez chwile, zmagając się z własnymi myślami.

- Miałaś prawo się rozgniewać - rzekł w końcu.

- Tak, ale nie powinnam ranić tych, których kocham. Ani siebie. - Delikatnie pogładziła go po twarzy. - Jak dobrze jest znowu słyszeć, że wymawiasz moje imię. Myślałam... Byłam pewna, że rozzłościsz się na mnie za to, co ci zrobiłam.

- Nic nie zrobiłaś.

- Oddałam cię jak bezbronne narzędzie w ręce Sirle. Dlatego nie umiałam przestać uciekać.

Ze zdumieniem pokręcił głową.

- Sybel, nie wpadłem w ręce Roka. Mam kilku do­radców, ale nie powołano regenta. W razie śmierci Dre­de'a i póki nie skończę szesnastu lat, miał rządzić Mar­gor, jego kuzyn, ale zniknął. Podobnie jak wodzowie mojego ojca. Podobnie jak Horst z Hiltu, Derth z Nic­conu, jego brat i ich dowódcy. Podobnie jak sześciu z Sirle i ich dowódcy...

Szeroko otworzyła oczy.

- Tam... Co się z nimi stało? Czy padli w bitwie?

- Sama wiesz, Sybel, co się stało. Musisz wiedzieć. W obozie nad Mondorem, gdzie mieliśmy stanąć ra­zem z ojcem, zjawił się Gules. Ci nieliczni, którzy go zobaczyli, ale nie podążyli za nim, nie mogli znaleźć słów, by opisać, jaki był złocisty, jaką miał grzywę ni­by splot jedwabiu, oczy błyszczące jak słońca. Był wśród nich wojownik harfiarz, który ułożył pieśń o Gu­lesie biegnącym skokami przed dwudziestoma nie­uzbrojonymi wodzami przez rzekę Slinoon, tuż po wschodzie słońca. Słyszałem też pieśń Moriah, która przybyła do obozu mojego wuja Sehana w zachodnim Hilcie, i ta pieśń była słodsza niż śpiew kobiety z ok­na za aksamitną kotarą... Sybel, wiedziałaś o tym!

- Nie, nie wiedziałam. - Powstała nagle i uniosła dło­nie do ust. - Uwolniłam je tamtej nocy.

Wpatrywał się w nią, nie rozumiejąc.

- Dlaczego?

- Bo... bo je zdradziłam. A jaka pieśń dobiegła z obo­zu Sirle? Cyrina?

Przytaknął.

- Podobno sześciu braci z Sirle i ich wodzowie za­miast do bitwy ruszyli polować na dzika w lesie Mir­kon. A Gyld... Gyld przeraził wszystkich. Wybuchły wal­ki między ludźmi Horsta i mojego wuja w Hilcie, a Gyld przeleciał nad nimi. Niektórzy mieli przetrącone karki, inni spłonęli. Reszta uciekła. Nigdy jeszcze nie widzia­łem, jak Gyld zionie ogniem. Przeleciał nad Mondorem. Kilka łodzi płynęło do miasta... tylko garstka, która ru­szyła bez rozkazów, żeby złupić pałac Derde'a... Gyld podpalił łodzie, a ludzie wpław docierali na brzeg... ci, którzy nie mieli ciężkich zbroi. W mieście nikt nie wy­chodził z domu ze strachu przed Gyldem. Pilnowali mnie, dopóki nie szepnąłem Terowi, że chcę wyjść. On prze­pędził straże i dlatego widziałem złotozielonego Gylda nad Mondorem. Potem Ter odleciał, a moja ciotka Dla przysłała po mnie ludzi. A w Nicconie władca odrzu­cił miecz, i to samo uczynił jego przyjaciel Thone z Per­lu, i wodzowie w jego radzie; ruszyli za pieśnią Czarne­go Łabędzia, o której harfiarze Nicconu mówią, że była niczym szept miłości w ciepły letni dzień, kiedy śpie­wają pszczoły... Sybel... nie ty kazałaś im to robić?

- Dałam im wolność, żeby robiły, co same zechcą. Mój Tamie, chciałam wciągnąć cię w straszną grę, zrobić z ciebie cień króla, posłuszny władcom Sirle. - Ze znu­żeniem przesunęła dłońmi po twarzy. - Nie wiem; po co sprowadziłeś mnie z powrotem. Moje zwierzęta ode­szły, straciłam Corena, straciłam siebie... Ale twój głos i twój uśmiech wciąż mnie cieszą.

Tam wstał. Objął ją mocno, przytulając policzek do jej włosów.

- Nadal cię potrzebuję, Sybel. Muszę wiedzieć, że tutaj jesteś. Wielu jest ludzi, którzy znają moje imię, ale tylko dwoje czy troje wie, do kogo ono należy. Nie uczyniłaś mi niczego strasznego, a gdyby nawet, i tak bym cię kochał, bo tego potrzebuję.

- Jesteś dzieckiem, Tamie... - szepnęła.

Odsunął się, a ona ujęła w dłonie jego twarz. Wte­dy uśmiechnął się lekko i ten uśmiech rozjaśnił jego szare oczy niby słońce we mgle.

- Tak. Dlatego nie odchodź po raz drugi. Straciłem Drede'a i nie chcę stracić także ciebie. Jestem dziec­kiem, bo nie dbam o to, co oboje zrobiliście. Tylko o to, że was oboje kochałem.

Słońce błysnęło przez kryształową kopułę, zmieni­ło w płomień białe futro pod nogami.

- Jesteś taka wychudzona, Sybel... Powinnaś coś zjeść.

- Ty też schudłeś, mój Tamie. Wiele przeszedłeś.

- Tak. Ale i rosnę.

Wyprowadził ją z pokoju pod kopułą. Usiadła w fo­telu przed wygasłym kominkiem. Tam przysiadł na po­ręczy drugiego fotela.

- Czy Maelga wie, że tu jesteś? - zapytał.

- Nie wiem. Jeśli przychodziła, to jej nie słyszałam.

- Zamknęłaś się tutaj. Ale każdy, komu naprawdę na tym zależało, mógł się dostać do środka. Chodźmy do Maelgi. Przygotuje nam jakąś kolację.

Uśmiech przemknął jej po twarzy i wygładził ostre rysy.

- Widzę, że jesteś mądry, mój Tamie. Ja straciłam wszystko, a ty jesteś władcą w trudnej sytuacji, które­go ważni doradcy i przywódcy biegają po lesie za cu­downymi zwierzętami. Nie wiem, co przyniesie nam obojgu dzień jutrzejszy. Ale dzisiaj jestem głodna i uwa­żam, że powinniśmy coś zjeść.

Poszli razem - srebrzystowłosa czarodziejka i mło­dy król, pomiędzy wysokimi, szumiącymi cicho drze­wami; za nimi mgły przetaczały się po zboczach góry Eld i skrywały nagi, groźny szczyt. Maelga powitała ich, śmiejąc się i płacząc równocześnie, włosy miała skręcone w dzikie loki. Zostali do późna, aż zmierzch niby dym przesączył się spomiędzy drzew, a księżyc popłynął wśród gwiazd nad Eldwoldem jak srebrny sta­tek bez masztu.

Tam wrócił w końcu do domu w towarzystwie zmę­czonych gwardzistów. Sybel siedziała w milczeniu przed kominkiem Maelgi, z kubkiem grzanego wina w dło­niach. Oczy miała nieruchome; patrzyła w głąb siebie. Maelga kołysała się w fotelu, a pierścienie na jej pal­cach odbijały błyski światła świec.

- Jaka to spokojna kraina bez swoich wojowników - odezwała się wreszcie. - Jak zagubione dziecko. Ko­biety w Sirle śpią dzisiaj samotnie, a dzieci zasypiają bez ojców. Czy powrócą?

- Nie wiem - szepnęła Sybel. - Nie znam już my­śli tych bestii. Nie potrafię się o to martwić. Wydaje mi się, że miałam sen... tyle że żaden sen nie może tak głęboko zranić ani trwać tak bez końca. Maelgo, jestem jak znużona ziemia po bitwie, skuta mrozem... Nie wiem, czy kiedyś wyrośnie ze mnie jeszcze coś zielo­nego i żywego...

- Bądź dla siebie łagodna, moja biała. Chodź ze mną jutro do lasu. Będziemy zbierały czarne grzyby i zio­ła, które skruszone w palcach dają magiczny zapach. Poczujesz ciepło słońca na włosach, ziemię pod stopa­mi, wiatr pachnący śniegiem z ukrytych miejsc na górze Eld. Bądź cierpliwa, jak zawsze trzeba być cierpliwym z nasionami zakopanymi w ciemnej ziemi. Kiedy na­bierzesz sił, znów przyjdzie pora na myślenie. Na ra­zie wystarczą uczucia.

Dniem i nocą przemykały razem przez bezczasową ci­szę, której Sybel nie próbowała oceniać. Aż pewnego dnia ocknęła się wpatrzona w nieruchomą plamę świat­ła na podłodze; milczące kamienie wyrastały wokół, a gdzieś wewnątrz zbudziło się maleńkie nasienie niepo­koju. Ruszyła przez nieruchomy dom, przez puste ogrody; przystanęła na brzegu łabędziego jeziorka, by popatrzeć, jak małe ptaki piją wodę. Ominęła je i zeszła do jaski­ni Gylda, gdzie oczami duszy znów go zobaczyła, zwi­niętego w ciemnościach, a głos jego myśli zaszeleścił w umyśle, wilgotne kamienie otaczały jednak tylko pu­stkę, która nie miała głosu. Sybel odwróciła się pleca­mi do ciszy i zawróciła ku wędrownym jesiennym wia­trom podążającym jasnymi ścieżkami po zboczach Eldu.

Wróciła do domu i usiadła w pokoju pod kopułą. Zno­wu zaczęła szukać, poprzez Eldwold i poza Eldwoldem wołając Liralena. Mijały godziny, gwiazdy zamruga­ły nad kopułą. Sybel zagubiła się w wołaniu. Czuła, jak jej moc budzi się i wzmacnia umysł. Przed świtem, kiedy księżyc zaszedł, a gwiazdy zblakły na niebie, ock­nęła się i wstała sztywno. Otworzyła drzwi, stanęła w progu. W powietrzu wisiał zapach wilgotnej ziemi i cichych, mokrych od rosy drzew. I wtedy za otwartą bramą zobaczyła, jak Coren zeskakuje z siodła i pro­wadzi wierzchowca na dziedziniec.

Wyprostowała się, czując nagłą suchość w gardle. Za­trzymał się, kiedy ją zauważył. Oczy miał nieruchome, wyczekujące. Odetchnęła głęboko i jakoś odzyskała głos.

- Coren... Wołałam Liralena.

- Przywołałaś mnie. - Umilkł, wciąż czekając.

- Proszę... wejdź.

Zostawił konia w bocznej szopie i usiadł obok Sybel przed zimnym paleniskiem. Świece płonęły w pół­mroku. Zbudziły się wspomnienia...

Sybel szybko odwróciła głowę.

- Jesteś głodny? Musiałeś jechać przez całą noc. A może zatrzymałeś się w Mondorze?

- Nie. Wczoraj po południu wyjechałem z Sirle. Wpatrywał się w nią, aż wreszcie uniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Jego głos utracił nieco swego chłodu.

- Jesteś taka szczupła... Co robiłaś?

- Sama nie wiem. Szyłam, pieliłam, szukałam z Ma­elgą ziół... A potem, wczoraj, pierwszy raz usłyszałam, jak cicho jest w domu, jak pusto... Dlatego znowu za­częłam wołać. Nie... nie chciałam cię niepokoić.

- A ja nie chciałem być niepokojony. Kiedy obu­dziłem się tamtej nocy i zobaczyłem, że zniknęłaś, nie sądziłem, że znowu usłyszę twój głos, który mnie wzy­wa. Bracia gniewali się na mnie, że się z tobą pokłóci­łem. Mówili, że odeszłaś, bo zachowałem się nieroz­sądnie.

- Nie dlatego uciekłam.

- Wiem.

Zacisnęła palce na poręczach fotela.

- Co wiesz? - szepnęła, szeroko otwierając oczy. Odwrócił głowę i zapatrzył się w zimny kominek.

- Domyśliłem się - odparł znużonym głosem. - Nie tego ranka, ale później, w te ciche, spokojne dni, kiedy czekałem na powrót braci. Słyszałem o nagłej, niezwy­kłej śmierci Drede'a, o dowódcach wojsk Eldwoldu zni­kających w dniu bitwy. Cała kraina aż brzęczała od plo­tek nie do uwierzenia: o jasnych zwierzętach noszących starożytne imiona, bestiach z na wpół zapomnianych legend. Wojnę odebrano nam z taką łatwością, jak odbie­ra się dziecku zabawkę. Wtedy przypomniałem sobie, jaką zagadkę zadał ci Cyrin tego dnia, kiedy przybył do Sirle. Tę samą zadał mnie, zanim zobaczyłem Rom­malba. Powinienem cię ostrzec, ale nie przyszło mi wte­dy do głowy, że masz jakikolwiek powód do strachu. A kiedy już sobie o tym przypomniałem, zrozumiałem, co musiało się wydarzyć. Nie zrezygnowałabyś z tej wojny dla mnie ani dla Tamlorna, ani dla nikogo, ko­go kochasz. I uzyskałabyś to, co chciałaś, gdyby nie jeden błąd. Nie pamiętałaś, by Rommalbowi dać to, cze­go od ciebie wymagał.

Milczała przez chwilę, ze spuszczoną głową, kryjąc przed nim twarz.

- Jesteś mądry, Corenie - szepnęła - Oddałam wszyst­ko w zamian za moje życie, a potem uciekłam. Ucie­kłam w umyśle, poza jego granice, bo nie miałam do­kąd pójść. Znalazł mnie tam. Obudził mnie. Gdyby tu nie przyjechał... nie wiem, co by się ze mną stało. - Po­dniosła głowę. Coren twarz miał odwróconą, wpatry­wał się w palenisko. - Jeśli wciąż się na mnie gniewasz, czemu przybyłeś? - spytała z żalem. - Nie musiałeś od­powiadać na wołanie mego samotnego głosu. Nie spodziewałam się, że znowu cię zobaczę.

Drgnął.

- I ja się nie spodziewałem, że przyjadę. Ale wie­dząc, że jesteś tutaj, w tym pustym domu, bez Tama, zwierząt ani nawet mnie, jak mogłem nie posłuchać wo­łania? Nie potrzebowałaś mnie wcześniej i nie wiem, czy chcesz mnie tu teraz, ale usłyszałem cię i musia­łem przybyć.

Zmarszczyła brwi, trochę zdziwiona.

- Skoro usłyszałeś ten głos we mnie, który cię wzy­wał bez mojej wiedzy, musisz wiedzieć, że cię potrze­buję.

- Już wcześniej to mówiłaś. Mówić jest łatwo. Ale tamtej nocy, kiedy Rommalb przyszedł do ciebie w ciemności... nie byłem ci potrzebny nawet po to, żeby cię podtrzymać, jak ty kiedyś podtrzymywałaś mnie przed tym kominkiem, zanim mnie jeszcze po­kochałaś.

Przyglądała mu się, rozchylając wargi. Aż nagle uśmiechnęła się i uświadomiła sobie, jak wiele czasu upłynęło, odkąd śmiała się ostatnio. Pochylając głowę, ukryła ten uśmiech jak bezcenny sekret.

- Chciałam cię zbudzić - odparła. - Ale wydawa­łeś się taki daleki...

- To też łatwo powiedzieć. Nie potrzebowałaś mnie, kiedy wołał cię Mithran ani kiedy z Rokiem planowa­łaś zemstę, ani nawet kiedy Rommalb zagroził twoje­mu życiu. Zawsze idziesz własną drogą, a ja nie wiem, co myślisz, co zamierzasz. A teraz się ze mnie śmie­jesz. Nie po to przyjechałem aż z Sirle, żebyś się ze mnie śmiała.

Odrzuciła włosy; twarz miała zarumienioną. Opar­ła mu rękę na dłoni i poczuła, że odruchowo zaciska palce.

- Przepraszam cię. Ale wiesz, Corenie, do tego wła­śnie jesteś mi teraz potrzebny. Walczyłam dla siebie, i walczyłam sama. Ale nie ma w tym radości. Tylko kiedy ty jesteś blisko, gdzieś w głębi mnie budzi się wiedza, jak się śmiać. I nikt, zupełnie nikt oprócz cie­bie nie potrafi mnie tego nauczyć.

Patrzył na nią z ustami skrzywionymi w zaczątku nie­chętnego uśmiechu.

- Czy tylko do tego mnie potrzebujesz? Pokręciła głową i spoważniała.

- Nie - szepnęła. - Potrzebuję cię, żebyś mi wyba­czył. Wtedy może zdołam zacząć sama sobie wybaczać. I tego także nikt prócz ciebie nie potrafi.

Westchnął.

- Sybel, niewiele brakowało, bym nie był do tego zdolny. Niosłem swój gniew i ból niczym kamień na sercu; gniew na ciebie, na Roka, także na Drede'a, na­wet kiedy już umarł, bo przecież w tamtych dniach czę­ściej myślałaś o nim niż o mnie. Aż pewnego dnia zo­baczyłem we śnie własną twarz. Mroczną, smętną twarz bez śladu miłości czy śmiechu. Kiedy się przebudzi­łem, serce biło mi jak szalone, ponieważ nie była to mo­ja twarz, tylko Drede'a.

- Nie, nigdy nie będziesz wyglądał jak Drede.

- Drede też kiedyś był młody i kochał kobietę. Zra­niła go, a on nigdy jej nie wybaczył, więc umarł prze­rażony i samotny. Wystraszyłem się, że tak łatwo mo­głem popełnić ten sam błąd wobec ciebie. Czy mi wybaczysz, Sybel?

Uśmiechnęła się; przez łzy widziała jego zamgloną twarz.

- Co wybaczyć? Nie ma czego.

- To, że bałem się powiedzieć, że cię kocham. I ba­łem się poprosić, żebyś wróciła ze mną do Sirle.

Pochyliła głowę; tak mocno zacisnęła palce, że czu­ła twardość kości jego dłoni.

- Ja też się boję... siebie. Ale nie chcę tu zostać, Corenie, i patrzeć, jak ode mnie odchodzisz. Potrzebuję cię. Chcę cię kochać. Poproś, żebym z tobą jechała. Proszę.

- Pojedziesz?

- Och, tak. Tak. Dziękuję ci. Wziął ją delikatnie pod brodę.

- Nie płacz, Sybel. Proszę.

- Nic na to nie poradzę.

- Przez ciebie ja też się rozpłaczę.

- Na to też nic nie poradzę. Corenie, nie śmiałam się ani nie płakałam już tak długo, a teraz, zanim jeszcze słońce wzeszło, przy tobie zrobiłam i jedno, i drugie.

Przyciągnął ją do siebie. Zsunęli się na podłogę, a przewrócona świeca zgasła na kamieniach w pierw­szym promieniu słońca. Sybel przytuliła mokrą od łez twarz do jego ramienia. Czuła, jak gładzi jej włosy, jak szepcze urywane słowa pocieszenia. Potem słowa uci­chły, aż słońce, rysując cienką pajęczynę promieni, przez włosy Corena padło jej na powieki. Otworzyła oczy i za­mrugała, poruszyła się trochę Zesztywniała, a Coren nie­chętnie wypuścił ją z objęć. Uśmiechnięta spojrzała na jego znużone oblicze; znużenie było widoczne także w jej oczach.

- Jesteś głodny?

Przytaknął i także się uśmiechnął.

- Ugotuję coś dla nas. Wiesz, Sybel, dziwnie się tu­taj czuję, kiedy nie widzę Cyrina spoglądającego na mnie czerwonymi oczkami ani lwa Gulesa wysuwającego się zza rogu.

- Tam mówił, że słyszał pieśń o tobie, o Cyrinie i two­ich braciach.

Roześmiał się głośno, a ślad rumieńca wypłynął mu na policzki.

- Ja też ją słyszałem. Sybel, wyobraź sobie sześciu dorosłych mężczyzn, dwa razy tyle doświadczonych żoł­nierzy i jeszcze kilkunastu posłańców i giermków, ze­branych o świcie, by obalić króla, i nagle bez zastano­wienia ruszających za wielkim odyńcem z marmurowymi kłami, błyszczącymi jak sierpy księżyców, ze szczeci­ną jak srebrne iskry. Przyzywał nas spojrzeniem oczu pełnych tajemnej wiedzy i pobiegliśmy za nim niczym gromadka chłopców z mlekiem pod nosem na skinie­nie ulicznicy. Harfiarze będą o nas śpiewać przez wie­ki, a my w grobach będziemy płonąć ze wstydu. Ock­nąłem się w lesie Mirkon i zobaczyłem rząd jeźdźców znikających między drzewami w pogoni za odyńcem koloru księżyca. I nagle uświadomiłem sobie, co to za odyniec. Wtedy wróciłem do domu. Na spotkanie wy­szło mi pięć zapłakanych kobiet, a żadna nie płakała po mnie. Powiedziały, że wojska Sirle są zagubione, pozbawione dowódcy, że posłańcy przez cały dzień pu­kali do bram i pytali, co robić. Potem z całego Eldwoldu zaczęły docierać do nas opowieści o kocicy, łabę­dziu i smoku. Moi bracia powrócili do domu siedem dni później i przynajmniej raz Eorthowi zabrakło słów. A Rok... Lew Sirle postarzał się o dziesięć lat. Wciąż nie potrafi o tym mówić. To było jak sen: nieskończo­na jazda, wielki, tajemniczy odyniec wciąż tuż przed nimi, tuż przed nimi... Kiedy ja się ocknąłem, Sybel, byłem straszliwie głodny, podrapany gałęziami i tak zmęczony, że miałem ochotę płakać, a mój koń nawet się nie spocił... - Coren pokręcił głową. - Można dłu­go pleść swoje życie, ale w pewnej chwili coś poza na­szą kontrolą szarpnie za jedną najważniejszą nić i zo­stajemy bez deseniu, wyblakli...

- Tak. Kiedy uwolniłam te wspaniałe zwierzęta, nie marzyłam nawet, że wyświadczą mi tę ostatnią przy­sługę. Brakuje mi ich.

- Może pewnego dnia wrócą, kiedy zatęsknią za two­im głosem wymawiającym ich imiona. Wtedy nasz dom będzie już pełen małych magów, którzy zaopiekują się nimi jak kiedyś Tam.

Wstał sztywno z zimnej posadzki. Podał Sybel rękę, a ona przytuliła się do niego i rozejrzała po pustym domu.

- Tak. Potrzebuję dziecka, skoro Tam nie jest już dzieckiem. Corenie...

- Słucham?

- Proszę... nie chcę spędzać tu kolejnej nocy. Wiem, że jesteś zmęczony, i twój koń także, ale... Zabierzesz mnie zaraz do domu?

Objął ją mocno.

- Moja biała pani... - szepnął. - Tak długo czeka­łem, żebyś zechciała przyjść do mnie. Moja biała, mój Liralenie...

- Tym dla ciebie jestem? - spytała w zadumie. - Spra­wiłam ci tyle kłopotów, ile mnie ten biały ptak. Byłam tak blisko ciebie, a przecież tak daleko...

Umilkła, wsłuchując się w brzmienie własnych słów. Coren spojrzał na nią z uwagą.

- O czym myślisz?

Wymruczała coś niewyraźnie. Rozkwitły dawne, wy­blakłe już wspomnienia pierwszych wołań Liralena, słów Mithrana, ostatniego snu o ptaku, połamanym w głębinach jej umysłu. Odetchnęła głęboko i odsunę­ła się od Corena.

- Sybel... Co się stało?

- Już wiem...

Chwyciła go za ramię i pociągnęła do drzwi. Szedł za nią oszołomiony, patrząc ponad jej głową na pusty dziedziniec. A ona rzekła, głosem obcym i pełnym na­pięcia:

- Blammor.

Coren spojrzał na nią zdumiony.

- Co robisz? - szepnął.

Blammor przybył do nich jak cień mgły między wiel­kimi sosnami; jego ślepe oczy były białe niby ośnieżony szczyt Eldu. Sybel spojrzała w nie, zbierając myśli. Nim jednak zdążyła przemówić, ciemny kształt Blammora wy­pełnił się mglistym srebrem i zaczął się układać w for­mę. Ciekły kryształ oczu spłynął w dół, zwijając się w czyste białe linie - długa szyja, smukła jak flet, bia­ła wypukłość piersi niczym wzgórze przyprószone śnie­giem, szeroki łuk śnieżnego grzbietu i długie, wyciągnię­te skrzydła jak proporce muskające ziemię włóknami najdelikatniejszej wełny.

Coren jęknął.

Wielki ptak, wyższy od człowieka, spojrzał z góry, a jego łagodne, cudowne oczy - oczy Blammora - by­ły księżycowo czyste. Sybel musnęła palcami powie­ki, czując płonący za nimi ogień. Otworzyła ptakowi umysł i opowieści zamruczały wśród myśli. Opowie­ści starożytne i bezcenne, niby cienkie gobeliny na ścia­nach królewskiego pałacu.

Zdradź mi swoje imię.

Znasz je.

- Liralen - wyszeptał Coren. - To Liralen... Skąd wie­działaś, Sybel? Jak się domyśliłaś?

Pogładziła smukłe, ale mocne pióra. Łzy pociekły jej spod powiek; wytarła je odruchowo.

- Ty dałeś mi wskazówkę, kiedy tak mnie nazwa­łeś. Wiedziałam, że to musi byś coś, co jest blisko, a jed­nak dalekie... I wtedy przypomniałam sobie, że kiedy dawno temu przywoływałam Liralena, przybył Blam­mor i powiedział, że nie zjawił się niewołany. A tam­tej nocy, gdy stanął przede mną, a ja niemal umarłam ze zgrozy jak Drede, zobaczyłam w głębi siebie Lira­lena martwego, a nie chciałam, żeby zginął... To oca­liło mi życie, ponieważ w rozpaczy po jego śmierci za­pomniałam o strachu. W jakiś sposób Blammor... Liralen... wiedział nawet lepiej ode mnie, ile dla mnie znaczy. Dlatego Mithran nie potrafił mi go odebrać. Wie­dział, że musiałby wziąć także Blammora, a tego nie potrafił.

Głos Liralena nadpłynął do jej umysłu.

Jesteś coraz mądrzejsza, Sybel. Przybyłem tu daw­no, ale nie umiałaś mnie dostrzec. Zawsze tu byłem.

Wiem.

Jak mogę ci służyć?

Spojrzała w głębiny jego oczu. Z dłonią w ręku Corena, poprosiła cicho:

- Zanieś nas do domu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
McKillip Patricia A Zapomniane Bestie Z Eldu Inna Wersja
McKillip Patricia A Zapomniane Bestie z Eldu
Patricia A McKillip Zapomniane bestie z Eldu (0,644)
Patricia A McKillip Zapomniane Bestie Z Eldu
McKillip Patricia A Mistrz zagadek 1 Mistrz zagadek z Hed
McKillip Patricia A Wieża w Kamiennym Lesie
McKillip, Patricia A The Snow Queen
McKillip, Patricia A Wonders of the Invisible World
McKillip, Patricia A The Gorgon in the Cupboard
McKillip, Patricia A The Lion and the Lark
Heraldyczne bestie z Eldu
McKillip Patricia A Wieza w kamiennym lesie
McKillip Patricia A Mistrz zagadek z Hed (SCAN dal 703)
McKillip Patricia A Harfista Na Wietrze
McKillip, Patricia A The Throme of the Erril of Sherill
McKillip Patricia Mistrz zagadek 2 Dziedziczka Morza i Ognia
McKillip, Patricia A Lady of the Skulls
McKillip, Patricia A The Book of Atrix Wolfe
McKillip, Patricia A Cygnet 2 The Cygnet and the Firebird

więcej podobnych podstron