David & Leigh Eddings Cykl Marzyciele (1) Starsi Bogowie



David & Leigh

EDDINGS

STARSI BOGOWIE

MARZYCIELE: KSIĘGA PIERWSZA

Przełożyła

Agnieszka Barbara Ciepłowska

Prószyński i S-ka

GTW

Tytuł oryginału:

THE ELDER GODS

BOOK ONE OF THE DREAMERS

Copyright © 2003 by David and Leigh Eddings

Ilustracja na okładce

Jacek Kopalski

Redakcja

Łucja Grudzińska

Redakcja techniczna

Anna Troszczyńska

Korekta

Bronisława Dziedzic-Wesołowska

Łamanie komputerowe

Aneta Osipiak

ISBN 83-7469-318-5

Fantastyka

Wydawca

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

www.proszynski. pl

Druk i oprawa

ABEDIKS.A.

61-311 Poznań, ul. Ługańska 1

Przedmowa*

Jeśli wierzyć legendom dotyczącym Dhrallu, kontynent ten od początku czasu znajdował się zawsze w tym samym miejscu. Choć Ojciec Ląd jest niespokojny, choć inne ziemie wędrowały i ciągle wędrują poprzez bezmiar Matki Wody w poszukiwaniu nowego miejsca spoczynku, Dhrall, jak sądzimy, od zarania dziejów zakotwiczony był w obecnym miejscu, osadzony tam wolą panujących na nim bogów. Tam też pozostanie aż do końca świata.

Jak powstał ten ląd oraz dlaczego, to kwestie wykraczające poza granice ludzkiego pojmowania. Z legend wiemy jedynie, że stworzenie go było nawet dla bogów zadaniem tak ogromnym, iż chociaż nieśmiertelni i wszechpotężni, znużyli się tą pracą.

W tym czasie pojawili się młodsi bogowie. Ulitowali się nad wyczerpanymi stwórcami i nakłonili ich do odpoczynku, a sami przejęli ich obowiązki. Starzy bogowie byli im wdzięczni, gdyż odczuwali już śmiertelne znużenie. Prędko zapadli w sen, a dzieło stworzenia dokonywało się nadal, kształtowane rękoma młodszych bogów.

Starsi bogowie spali przez dwadzieścia pięć wieków. Kiedy się zbudzili, pełni sił i gotowi wrócić do swoich zadań, ich młodsi następcy z chęcią udali się na spoczynek.

Ląd wypiętrzał góry, którym klimat i czas odbierały potęgę wysokości. W Matce Wodzie powstało wiele form życia, niektóre istoty wyszły z oceanu, by szukać gdzie indziej domu. Z czasem nowe otoczenie zmieniło je nie do poznania. Powstały nowe gatunki i rodzaje. Stare wymierały, ustępując im miejsca.

Bogowie Dhrallu nie wpływali na rozwój żywych istot. W swej nieskończonej mądrości zezwolili im swobodnie dostosowywać się do świata. Zaiste, wszystko się zmienia, dlatego doskonała w jednej krainie istota, w innej nie ma szans na przetrwanie. Władcy Dhrallu rozumieli, że zmiany zachodzące w żywych stworzeniach muszą być odpowiedzią na wymagania stawiane przez naturę, a nie wynikiem boskich kaprysów.

Czas płynął, mijały kolejne cykle boskiej pracy i odpoczynku, a Matka Woda i Ojciec Ląd przyglądali się temu w milczeniu.

*[Wyjątek z dzieła „Dhrall - charakterystyka kompletna", opracowanego przez Wydział Teologii Porównawczej Uniwersytetu Kaldacińskiego.]

Wreszcie bogowie podzielili kontynent między siebie; każdy z nich, młodszy czy starszy, dostał we władanie jedną domenę. Na samym środku lądu pozostało ogromne Pustkowie; nie należało do żadnej z czterech nadbrzeżnych Krain: ani do Wschodniej, ani do Zachodniej, ani do Północnej, ani do Południowej. Było nagie i brzydkie. Istniało tam życie, lecz zupełnie inne niż na pozostałych ziemiach. Legendy prawią, że formy życia obecne w centrum Dhrallu zostały stworzone przez Vlagha.

Co do pochodzenia Vlagha nie ma żadnej pewności. Wedle niektórych podań to istota z sennego koszmaru, który nawiedził jednego ze starszych bogów w czasie ich pierwszego długiego wypoczynku. Inne podania donoszą, że Vlagh jest bytem znacznie starszym niż bogowie, że jego postać przypomina ludzką i że jest władcą kąsających insektów oraz jadowitych gadów, które dawno już zniknęły z powierzchni ziemi i z morskiej otchłani. Wszystkie przekazy zgodne są w jednym: Vlagh nie miał cierpliwości czekać, tak jak to uczynili bogowie Dhrallu, aż wszelkie podległe mu stworzenie we właściwym czasie, wskutek naturalnego procesu rozwoju, zmieni formę na najbardziej odpowiednią. Wolał sam pokierować tokiem przemian, by w ten sposób zyskać jak najdoskonalsze sługi.

Spostrzegł, iż istota przystosowana do wykonywania jednej tylko funkcji spełnia swoje zadanie lepiej niż organizm wszechstronnie rozwinięty.

Vlagh cyklicznie zaszywał się w kokonie, w ciemnym gnieździe pośrodku Pustkowia, a gdy z niego wychodził, stanowił byt całkowicie odmienny od poprzedniego. Wówczas sprawdzał możliwości nowej formy, by określić jej predyspozycje do wypełniania poszczególnych zadań, poznawał jej mocne i słabe strony. Następnie znów ukrywał się w kokonie, a gdy z niego wychodził ponownie, nie miał już żadnych słabości, a moc jego wzrastała wielokrotnie.

W ten sposób, doświadczając kolejnych doznań, Vlagh zmieniał własną postać tak długo, aż osiągnął formę najdoskonalszą. Wówczas odtwarzał ją w tysiącach, by mieć sługi pomocne w osiągnięciu ostatecznego celu.

Wreszcie wracał do gniazda i rozpoczynał cały proces od początku, tworząc kolejny byt przeznaczony do pełnienia następnej szczególnej funkcji.

Dlatego żaden twór spośród tych, które wyszły na świat z kokonu Vlagha, w niczym nie przypomina stworzeń żyjących w krainach bogów Dhrallu. Stanowią one dziwaczne krzyżówki, są zarazem insektami, gadami i zwierzętami ciepłokrwistymi, a każdy gatunek służy Vlaghowi na swój sposób, wykonując sobie przydzielone, szczególne zadania.

Jedyną charakterystyczną cechą właściwą wszystkim bez wyjątku mieszkańcom Pustkowia jest obsesyjna potrzeba rozszerzania włości Vlagha, który pragnie zagarnąć cały kontynent Dhrall.

Vlagh wysyłał licznych poddanych do krain bogów Dhrallu, by tam szpiegowali i siali niepokój. Następnie rozważał każdą, najbłahszą nawet wiadomość, aż po wielu latach znajdował niedoskonałość, którą mógł wykorzystać w chwili przekazywania władzy pomiędzy generacjami bogów.

Prawdą jest bowiem, iż w tym momencie starsi bogowie, znużeni i stęsknieni za odpoczynkiem, stawali się roztargnieni, a młodsi mieli jeszcze resztki snu na powiekach.

Vlagh niecierpliwie czekał na ten moment. Snuł plany i przygotowywał wszystkie podległe mu stworzenia do wojny, w czasie której zamierzał pokonać prawdziwych bogów Dhrallu. Na bezdrożach Pustkowia marzył o dniu, gdy zapanuje nad urodzajnymi krainami kontynentu, bo tam zyska obfitość pożywienia i tam jego pragnienie płodzenia nie będzie wreszcie ograniczane przez niedostatek jadła. Miał jeszcze bardziej dalekosiężne cele. Tęsknił do dnia, gdy cały świat zmieni się w jego gniazdo, gdy jego potomstwo będzie tak liczne, iż nikt nie zdoła go porachować, a wszelkie inne stworzenie będzie stanowiło jego pokarm.

Dopiero wówczas Vlagh będzie zadowolony.

*

Tymczasem Ojciec Ląd i Matka Woda nie przywiązywali najmniejszej wagi do poczynań bogów, ale też nie próżnowali. Na ich barkach spoczywał obowiązek utrzymania przy życiu wszelkich stworzeń zamieszkujących ląd i wodę, więc biada każdemu - człowiekowi czy bogu - który by zagroził ciągłości istnienia. Bo choć ziemia i ocean zdawały się bezbronne, mogły przecież spowodować niewyobrażalne katastrofy, nieszczęścia i klęski, gdyby miały bronić życia.

Dawno temu w Krainie Północnej mieszkał na wpół oszalały pustelnik. Miewał prorocze wizje, a w nich widywał pogrążone we śnie dzieci, których marzenia mogły zmienić plany Vlagha, ponieważ ich sny miały moc sprawczą, a Matka Woda i Ojciec Ląd musieli być posłuszni rozkazom Marzycieli.

Większość ludzi zamieszkujących Dhrall szydziła z pustelnika oraz jego wizji, wszyscy bowiem wiedzieli o jego szaleństwie. Tymczasem bogowie północy i południa, wschodu i zachodu nie wyśmiewali się z niego wcale; widzenia pustelnika zapadły im głęboko w serca, gdyż dostrzegli w nich prawdę. Troskali się prawdziwi bogowie Dhrallu, bo przeczuwali, że przybycie Marzycieli odmieni cały świat i już nic nie pozostanie takie samo jak dawniej.

Kolejne wieki mijały, dążąc ku niepewnej przyszłości. Młodszym bogom przybyło lat, zbliżał się kres ich rządów w Dhrallu.

W tym miejscu zaczyna się nasza historia.


Wyspa Thurn

1

Zelana z Krainy Zachodniej miała serdecznie dość istot ludzkich. Były wyjątkowo odpychające i wiecznie się na coś skarżyły albo czegoś domagały, co irytowało ją niepomiernie. Zdawało im się chyba, że bogini istnieje wyłącznie po to, żeby spełniać ich zachcianki.

W końcu obraziła się na nich i przeniosła na wyspę Thurn leżącą u brzegów jej krainy. Tam żyła w harmonii z Matką Wodą, zabawiając się układaniem wierszy i komponowaniem muzyki.

W wodach przybrzeżnych odkryła rzadki gatunek różowych delfinów. Były inteligentne i chętne do zabawy, z czasem zaczęła je traktować jak przyjaciół, a nie tylko sympatyczne zwierzęta. Szybko poznała ich język, dzięki czemu zyskała mnóstwo wiadomości o Matce Wodzie i o jej mieszkańcach żyjących w głębokich otchłaniach czy na brzegu. W podzięce grywała delfinom na flecie albo śpiewała. Bardzo lubiły te koncerty i odwdzięczały się zaproszeniami do wspólnego pływania.

Wówczas to zdumiały się umiejętnościami bogini. Dostrzegły, że nigdy nie sypia, a pod wodą może przebywać nieomal bez końca. Wydało im się niesamowite, że nie okazywała zainteresowania ławicami ryb. Zelana próbowała wyjaśniać, że sen, powietrze i jedzenie znaczą dla niej zupełnie co innego niż dla nich. Sypiała rzadziej, lecz dłużej, składniki potrzebne jej do oddychania potrafiła uzyskiwać z samej wody, a żywić się wolała światłem, nie wodorostami. Delfiny nie mogły pojąć jej wyjaśnień, więc w końcu dała spokój tłumaczeniom.

Za to istoty ludzkie mieszkające w Dhrallu wiedziały doskonale, kim jest pani Zelana. Panowała w Krainie Zachodniej, ale nie była na kontynencie jedyną władczynią. Jej starszy brat, Dahlaine, opiekował się ziemią na północy. Był to bóg srogi i ponury. Młodszy brat pani Zelany, płochy Veltan, rządził na południu, oczywiście wówczas, gdy akurat nie siedział na księżycu lub nie kontemplował koloru niebieskiego. Na wschodzie podwójną funkcję bogini i królowej pełniła starsza siostra pani Zelany, obowiązkowa i zawsze poprawna Aracia.

Lata płynęły, jak to mają w zwyczaju, lecz pani Zelana nie zwracała na upływ czasu najmniejszej uwagi, gdyż nie miał on dla niej żadnego znaczenia. Któregoś razu, w krystalicznie piękny dzień, jej najbliższa przyjaciółka, stateczna różowa delfinica Meeleamee, wynurzyła się z wody tuż obok miejsca, gdzie bogini, siedząc ze skrzyżowanymi nogami na powierzchni morza, grała swoją najnowszą kompozycję na flet.

- Chciałabym ci coś pokazać, ukochana pani - zagwizdała Meeleamee. - Na pewno ci się spodoba.

- Tak? - Zelana odłożyła flet w powietrze za ramieniem. Tam przechowywała wszystkie swoje drobiazgi.

- Coś pięknego - zaświstała Meeleamee. - I ma odpowiedni kolor.

- Wobec tego ruszajmy - przystała pani Zelana.

Popłynęły razem w stronę potężnego klifu w południowej części wyspy, a gdy zbliżyły się nieco do brzegu, Meeleamee zanurkowała w morską otchłań. Bogini podążyła za nią i wkrótce znalazły się przed wąską szczeliną stanowiącą wejście do podwodnej groty. Pierwsza wpłynęła do środka delfinica.

Po drugiej stronie wynurzyły się w płytkim basenie. Pani Zelana aż zamarła ze zdumienia, bo znalazła się w miejscu doprawdy niezwykłym. Istniało, rzecz jasna, racjonalne wytłumaczenie, dlaczego widok zapierał dech w piersiach, ale nawet przyziemne wyjaśnienia nie były w stanie zaćmić urody tej groty. Przez sklepienie biegły szerokie żyły różowego kwarcu, delikatnie barwiące promienie słońca. Bogini niemal odruchowo skosztowała tej cudownej barwy. Przepyszna! Nie jadła nic równie smacznego od tysiąca lat! Aż drżała, aż lśniła z rozkoszy, sycąc się różowością.

Na brzegu iskrzył się drobniuteńki biały piasek przesiany blaskiem kwarcu, a z głębi groty dobiegało srebrne podzwanianie kropli wody. Łagodnie zakrzywione ściany kusiły tysiącem nisz, zakątków i niespodziewanych załomów.

- No i jak? - zaświergotała Meeleamee. - Podoba ci się?

- Pięknie tutaj! - wykrzyknęła pani Zelana. - Najcudniejsze miejsce na całej wyspie.

- Miło mi, że ci się spodobało - stwierdziła Meeleamee skromnie. - Pewnie chętnie tu zajrzysz od czasu do czasu.

- Nie, moja droga przyjaciółko, nie będę zaglądała, tylko zamieszkam tutaj. Nie znam doskonalszego miejsca w Dhrallu, a bardzo mi się przyda odrobina doskonałości.

- Chcesz być tutaj cały czas, najmilsza? - zdziwiła się Meeleamee.

- Nie, skądże, droga przyjaciółko! Będę wychodziła, żeby się bawić z tobą i z innymi delfinami, a tutaj będzie mój dom.

- Co to jest dom? - spytała Meeleamee zaciekawiona.

*

Któregoś dnia, takiego samego jak inne, z przejścia prowadzącego do różowej groty pani Zelany wynurzył się Dahlaine, jej brat z północy. Przyniósł wieści, że mogą być kłopoty.

- Całkiem nie wiem, dlaczego miałabym się tym przejmować - stwierdziła bogini. - Moją krainę z jednej strony chronią góry, z drugiej ocean. Istoty z Pustkowia nie zdołają tu dotrzeć.

- Dhrall to jeden kontynent, choć podzielony na krainy, siostrzyczko - przypomniał jej Dahlaine. - Każdą naturalną barierę można pokonać. Mieszkańcy Krainy Zachodniej są w niebezpieczeństwie tak jak istoty pozostałych ziem. Czas najwyższy, żebyś wróciła do obowiązków i zadbała o część świata. Kiedy ostatnio odwiedziłaś swoją domenę?

- Jakieś kilkaset lat temu. - Zelana lekceważąco wzruszyła ramionami. - Najwyżej tysiąc. Przegapiłam coś?

- Istoty ludzkie poczyniły niejakie postępy. Potrafią już posługiwać się narzędziami i rozpalać ogień. Powinnaś była do nich zajrzeć od czasu do czasu.

- Po co? Ludzie są głupi i złośliwi, a na dodatek cuchną. Delfiny są czyste, mądre i mają serca pełne miłości. Skoro mieszkańcy Pustkowia są głodni, niech pożrą ludzi. Wcale nie będę za nimi tęskniła.

- Masz obowiązek opiekować się ludźmi z Krainy Zachodniej - przypomniał Zelanie brat.

- Ludźmi, muchami, mrówkami i rybami. I wszystkie te stworzenia nieźle sobie beze mnie radzą.

- Nie wolno ci zapominać o całym świecie. Wszystko dookoła się zmienia. Mieszkańcy Pustkowia zaczynają nas niepokoić, wkrótce przybędą Marzyciele. Musimy być gotowi.

- Chyba jeszcze nie pora na Marzycieli?! - zdumiała się pani Zelana.

- Wszystkie znaki zwiastują nadejście tego czasu - odparł Dahlaine. - Słudzy Vlagha przekradają się na nasze ziemie. To pewna wskazówka, że władca Pustkowia zrobi niedługo pierwszy krok, a my nie jesteśmy jeszcze gotowi stawić mu czoło. Może cię zdziwi wiadomość, że dążenie do starcia jest w dużej mierze dziełem Ojca Lądu i Matki Wody. Musimy im ufać, na pewno wiedzą znacznie więcej niż my, dlatego judzą Vlagha, by rzucił nam wyzwanie teraz, gdy zapewne jeszcze nie zebrał wszystkich sił. Jeśli damy mu więcej czasu na przekształcanie potomstwa, pokona nas bez trudu.

- Trzeba było zniszczyć tego potwora, jak tylko się zorientowaliśmy w jego charakterze.

- Chętnie podyskutuję z tobą na ten temat w wolniejszej chwili - obiecał Dahlaine i zaraz gładko zmienił temat. - Siostrzyczko, zjawiłem się tutaj właściwie po to, żeby ci ofiarować podarunek.

- Naprawdę? - pani Zelanie od razu poprawił się humor. - Jaki?

Dahlaine uśmiechnął się lekko. Magiczne słowo „podarunek" zawsze pomagało mu zdobyć przychylność brata i obu sióstr. Była to łagodna metoda stawiania na swoim. W szczególności Zelana nieodmiennie reagowała w taki sposób, jak sobie życzył.

- Nic szczególnego - stwierdził lekkim tonem. - Drobiażdżek, ale chyba cię ucieszy. Chciałabyś zaopiekować się małym stworzonkiem? Na pewno! Przyda ci się, dla urozmaicenia. Od stuleci przestajesz z delfinami, a one nie mogą wyjść z wody, nie potrafią ci dotrzymać towarzystwa tutaj, w tej ślicznej grocie. Dlatego przyniosłem istotkę, która z tobą zamieszka.

- Czy to szczeniaczek? - zgadywała Zelana. - Nigdy nie miałam własnego pieska, a słyszałam, że są kochające i wierne.

- Nie, nie szczeniak.

- Ooo... - jęknęła zawiedziona. - A może kotek? - Oczy jej znowu rozbłysły. - Podobno mruczenie kota cudownie uspokaja.

- Nie, to nie jest kot.

- No to co to jest? - rzuciła Zelana niecierpliwie. - Pokaż!

- Już, już. - Dahlaine skrył przed siostrą przebiegły uśmiech. Oburącz sięgnął w niewidoczną pustkę, którą zawsze zabierał ze sobą, i wyjął stamtąd nieforemny tłumoczek. - Z najlepszymi życzeniami dla mojej ukochanej siostrzyczki - rzekł, podając jej futrzane zawiniątko.

Zelana spiesznie wyjęła mu z rąk podarunek, niecierpliwie odchyliła włochaty rożek i z niebotycznym zdumieniem wbiła wzrok w nowo narodzone stworzenie drzemiące w ciepłym kosmatym gniazdku.

- I co ja mam z tym zrobić? - spytała piskliwie.

- Otoczyć opieką. Nie będzie wymagało więcej starań niż młody delfin.

- Ależ to jest człowiek! - zaprotestowała.

- Ojej, rzeczywiście! - wykrzyknął Dahlaine kpiącym tonem. - Popatrz, nie zauważyłem. Jesteś wyjątkowo spostrzegawcza! - Przerwał na chwilę, po czym podjął już poważnie: - Siostrzyczko, to nie jest zwykłe ludzkie dziecko. Takich dzieci jest zaledwie garstka, ale to one zmienią świat. Zaopiekuj się nim i chroń je ze wszystkich sił. Przypuszczam, że będziesz musiała je karmić, bo nie potrafi się żywić światłem jak my. Może nie od razu znajdziesz odpowiednie dla niego pożywienie, lecz na pewno sobie poradzisz. Będziesz także musiała dbać, żeby było czyste. Ludzkie małe bardzo się brudzą. Może za kilka lat zaczniesz uczyć je mówić. Będzie miało nam do przekazania różne wieści, więc powinno znać mowę.

- Czego my, bogowie, możemy się dowiedzieć od takiego stworzenia?

- Ta istota będzie nam opowiadała sny. My nie sypiamy, więc nie śnimy. Trzymasz w ramionach maleńką Marzycielkę.

- To dziewczynka? - spytała Zelana spokojniej.

- Owszem. Doszedłem do wniosku, że chłopca trudniej byłoby ci wychować. Zaopiekuj się nią, siostrzyczko. Za kilka lat odwiedzę was, sprawdzę, jak sobie radzicie.

Niemowlę zakwiliło cichutko i drobną rączką musnęło twarz Zelany.

- Ooo...! - wyrwało się bogini. Głos miała drżący ze wzruszenia. Przytuliła dziecko odrobinkę mocniej.

Dahlaine uśmiechnął się dyskretnie. Poszło mu doskonale, mógł sobie pogratulować. Troje dzieci zyskało opiekunów. Wystarczyło, że maleństwo zakwiliło, zagruchało słodko, wystarczył jeden ciepły dotyk miękkiej rączki, a obie siostry i brat zostali natychmiast całkowicie zawojowani. Dahlaine mógł w zasadzie pokadzić Zelanie jeszcze trochę, ale jego dziecko zostało w domu samo, a zbliżała się pora karmienia, trzeba było wracać.

Wypłynął z groty i dosiadł oczekującej go błyskawicy. Hałaśliwe z nich rumaki, trudno zaprzeczyć, ale najdłuższe dystanse przebywają w mgnieniu oka.

*

Pierwszym kłopotem okazało się znalezienie dla Marzycielki jakiegoś pożywienia. Zelana miała nadzieję, że Dahlaine się pomylił. Gdyby dziecko syciło się światłem, tak jak ona, nakarmienie go nie byłoby trudne. Żyły kwarcu w stropie groty zmieniały słoneczne promienie w różowe jeziorko, akurat teraz oblewające posłanie ze mchu, gdzie bogini lubiła odpoczywać. Ułożyła tam futrzane zawiniątko i odsunęła rożek, by światło dotknęło dziecięcej buzi.

Niemowlę zapłakało cicho. Może wolało inny kolor? Nawet Zelanie długotrwała dieta złożona tylko z różowego blasku zaczynała już się nudzić. Przejadł jej się ten kolor.

Strzeliła palcami, a wtedy róż posłusznie zmienił się w błękit. Niestety, dziecko nadal płakało, w dodatku coraz głośniej.

Wypróbowała kolor zielony, ale i to nic nie dało. Na koniec jeszcze czystą biel. Kolor trochę mdły, ale kto wie, może takie młode stworzenie nie było jeszcze gotowe przyjąć bardziej wyrafinowanych smaków?

Nic z tego. Płacz przybierał na sile.

Bogini wzięła na ręce krzyczące niemowlę i pobiegła na brzeg zatoczki u wejścia do groty.

- Meeleamee! - zawołała w śpiewnym języku delfinów. - Pomóż mi, proszę! Szybko!

Meeleamee wychowała liczne młode, więc posiadła mądrość płynącą z doświadczenia.

- Mleko - zawyrokowała.

- A co to takiego? - spytała Zelana. - Skąd się bierze?

Meeleamee wyjaśniła rzecz szczegółowo, a wtedy Zelana po raz pierwszy od niepamiętnych czasów spłonęła rumieńcem.

- Co za dziwactwo! - Była czerwona jak rak. Opuściła wzrok, przyjrzała się sobie badawczo. - Czy ja mogłabym... - Nie dokończyła zdania.

- Raczej nie - odparła Meeleamee. - Trzeba spełnić kilka nie takich znów prostych warunków. Czy to młode umie pływać?

- Nie wiem - przyznała Zelana.

- Rozwiń je, pani, i połóż na płytkiej wodzie. Chyba zdołam je nakarmić.

Z początku nie było to łatwe, ale wkrótce znalazły metodę. Meeleamee położyła się na boku, a Zelana podtrzymywała dziecko i karmienie przebiegło bez zakłóceń. Bogini zyskała błogie uczucie spełnienia obowiązku, które trwało prawie cztery godziny.

A potem znowu trzeba było niemowlę nakarmić. Wszystko zaczynało wskazywać na to, że opieka nad dzieckiem nie jest drogą usłaną różami.

*

Pory roku jak zwykle kolejno ustępowały sobie miejsca, po lecie przyszła jesień, zaraz potem nastała zima. Pani Zelana nigdy wcześniej nie przywiązywała szczególnej wagi do upływu czasu. Zimno czy gorąco niewiele dla niej znaczyły, a jeśli poczuła głód, zawsze mogła stworzyć światło.

Samice delfinów karmiły ludzkie młode, a ono odwdzięczało się im czułością. Z początku były trochę wystraszone żarliwymi pocałunkami, ale po jakimś czasie polubiły te pieszczoty, tak że czasami nawet dochodziło do sprzeczek, czyja kolej zająć się maleńkim ludzkim młodym. Spory przycichły, gdy dziewczynka zaczęła ząbkować, wkładała do buzi i gryzła wszystko, co znalazło się w zasięgu rączek. Wtedy jej dieta uległa zmianie, delfiny proponowały zamiast mleka ryby. Dziecko nieodmiennie rozdawało wdzięczne buziaki, więc

wszystko znów dobrze się ułożyło.

Ponieważ karmienie zawsze odbywało się w wodzie, w płytkiej zatoczce u wejścia do groty, dziewczynka nauczyła się pływać, jeszcze zanim wyszły jej pierwsze ząbki, ale też zaraz później zaczęła stawiać pierwsze kroczki i wkrótce potem umiała biegać. Zwiedzając grotę, gaworzyła w języku delfinów. Jeśli była głodna, wracała do wody. Delfiny pilnowały, żeby raczej nie wypływała poza grotę, ale od czasu do czasu zabierały ją na połów w głębszych wodach, aby młode nabierało wprawy w samodzielnym zdobywaniu pożywienia.

Latem trzeciego roku życia mała zaczęła się wyprawiać z młodymi delfinami na eskapady wzdłuż brzegu wyspy. Całymi dniami swawoliła wśród fal, żywiąc się tym, co oferowało morze.

Pani Zelana nie miała nic przeciwko tym wycieczkom, bo dzięki nim odzyskała nieco swobody, mogła wrócić do poezji i muzyki.

Młode delfiny nazwały dziewczynkę Beeweeabee, co oznaczało w przybliżeniu „krótkie płetwy, bez ogona". Bogini uznała, że nie jest to imię odpowiednie dla jej podopiecznej. Marzycielka była, mimo wszystko, stworzeniem lądowym, toteż Zelana, popuściwszy wodze poetyckiej fantazji, sama wybrała jej imię. Eleria. Miało w sobie dźwięczność muzyki, a na dodatek rymowało się z kilkoma pięknymi słowami.

Dziewczynce cała sprawa była wyraźnie obojętna. Po jakimś czasie zaczęła jednak reagować na wołanie opiekunki, można więc było uznać, że imię się przydało.

*

Czas płynął nieprzerwanie, lecz pani Zelana wiedziała doskonale, że nie potrzebuje w tym jej pomocy, toteż w ogóle się nim nie przejmowała.

Jesienią piątego roku życia Elerii ponownie zjawił się Dahlaine.

- Jak sobie radzisz z dzieckiem, siostrzyczko?

- Trudno powiedzieć. Długo nie stykałam się z istotami ludzkimi, przypuszczam, że się w tym czasie zmieniły. Nie mam pewności, jakie zachowanie jest naturalne dla ludzi w tym wieku. Eleria dużo czasu spędza w wodzie, dzięki czemu nie cuchnie tak potwornie jak te istoty jej gatunku, które pamiętam.

- Gdzie jest teraz? - zapytał Dahlaine, rozglądając się po grocie.

- Pewnie bawi się z przyjaciółmi. Gdzieś przy brzegu morza.

- Ma przyjaciół? - Dahlaine był zaskoczony. - Nie wiedziałem, że na wyspie mieszkają ludzie.

- Nie ma tu żadnych ludzi, a gdyby nawet byli, nie pozwoliłabym jej się z nimi zadawać.

- Kiedyś w końcu pozna istoty swojego gatunku.

- Po co?

- Będzie im mówiła, jak mają postępować. Jeśli nie z ludźmi, to z kim się bawi?

- Oczywiście z delfinami. Polubiły się.

- Delfiny poruszają się po lądzie?

- Nie, skąd. Eleria z nimi pływa.

- Czyś ty oszalała?! - zdenerwował się Dahlaine. - Ma dopiero pięć lat! Nie można jej samej puszczać na morze!

- Nie przejmuj się. Pływa jak ryba, już sama znajduje sobie pożywienie. Dzięki temu mam znacznie więcej wolnego czasu. Zdaje się, że lubi jeżyny, ale najczęściej jada ryby.

- A jak je gotuje, przecież nie w morzu?

- Gotowanie? Co to takiego?

- Ech, to dość rozpowszechniony zwyczaj - odparł Dahlaine wymijająco. - Powinnaś pilnować, żeby się nie zapuszczała na głęboką wodę.

- Dlaczego? Zwykle i tak pływa blisko powierzchni, więc co za różnica, jak daleko ma do dna?

Dahlaine poddał się zrezygnowany.


2

Chociaż pani Zelana nie przyznawała się do tego nawet przed sobą, prawdą było, że odkąd zaczęła się opiekować Elerią, jej życie nabrało kolorów. Ponieważ dziewczynka sama znajdowała sobie pożywienie, a na dodatek większość czasu spędzała z delfinami, kiedy pod wieczór zjawiała się w grocie, jej obecność w niczym bogini nie przeszkadzała. Zelana jak dawniej komponowała muzykę i układała wiersze, a w podopiecznej zyskała wdzięcznego słuchacza. Eleria uwielbiała słuchać i muzyki, i recytacji, mimo że nie rozumiała ani słowa. Choć kończyła już szósty rok życia, porozumiewała się nadal wyłącznie w świergotliwym języku delfinów.

Zelana nie przeoczyła tego faktu, ale też nie przejęła się nim szczególnie, ponieważ sama doskonale znała tę mowę. Mimo wszystko postanowiła, że któregoś dnia nauczy młodą istotę podstaw języka, w którym rozmawiała z siostrą i braćmi. Nie przewidywała trudności, bo Eleria była wyjątkowo bystra.

Tymczasem okazało się, że nie doceniła talentu swojej wychowanicy. Otóż któregoś jesiennego dnia, w szóstym roku życia Elerii, Zelana usłyszała przypadkiem, jak dziewczynka recytuje delfinom jeden z jej wierszy, przetłumaczony na mowę pływających ssaków. Poezja wyrażana w języku gwizdów i kląskań nabrała całkowicie nowego wyrazu. Młode delfiny z pewnością nie były szczerze zainteresowane natchnionymi wersami, ale ponieważ Eleria zwykle nagradzała ich wytężoną uwagę całusami i uściskami, cierpliwie słuchały. Zelana lubiła delfiny, lecz jakoś nigdy jej nie przyszło do głowy, żeby je obejmować i całować. Eleria natomiast dość szybko odkryła, że w zamian za takie pieszczoty zrobią prawie wszystko.

Tego dnia bogini zdecydowała, że poświęci nieco uwagi edukacji Elerii. Od jakiegoś czasu dziewczynka co krok czymś ją zaskakiwała.

Gdy wieczorem znalazły się w grocie we dwie, zawołała małą do siebie, a Eleria odpowiedziała w języku delfinów.

- Mów słowami - nakazała jej Zelana

Eleria utkwiła w niej zdumiony wzrok.

- Chyba nie powinnam tego robić - odparła dość sztywno. - Twoja mowa, pani, nie służy przecież ziemskim sprawom i zwykłym czasom. Powstała dla wyjątkowych celów. Za nic w świecie nie chciałabym jej sprofanować, sprowadzając do pospolitej roli.

Zelana w lot pojęła, gdzie popełniła błąd. Nie wiedzieć czemu traktowała dziecko podobnie jak ono zaprzyjaźnione delfiny.

Widziała w niej miłą publiczność, w jakimś sensie od siebie uzależnioną. Dziecko wyciągnęło z tego własne wnioski. Trudno było nie dostrzec logiki w przekonaniu, że język, którym posługiwała się Zelana, właściwy był jedynie poezji. Przecież bogini używała go wyłącznie do recytacji. Poza tym zawsze rozmawiały po delfiniemu.

- Podejdź bliżej, dziecko. Chyba już czas, żebyśmy się lepiej poznały.

Eleria zbliżyła się bojaźliwie.

- Czy zrobiłam coś złego, pani? - spytała. - Gniewasz się na mnie, bo powiedziałam twoje wiersze istotom z płetwami? Źle zrobiłam. Twoje wiersze, ukochana pani, były pełne miłości, przeznaczone tylko dla moich uszu. A ja je zbezcześciłam. - W oczach dziewczynki zalśniły łzy. - Nie każ mi odchodzić, ukochana pani! - załkała.

- Obiecuję, nigdy więcej tego nie zrobię.

Bogini także oczy się zaszkliły. Wyciągnęła do dziecka ramiona.

- Chodź do mnie, maleńka.

Eleria podbiegła, objęła ją z całej siły.

Obie się rozszlochały, ale był to płacz zwiastujący rychłą radość.

Po tamtym zdarzeniu długi czas w ogóle się nie rozstawały. Delfiny przynosiły do groty ryby dla Elerii, a słodką wodę znajdowała dziewczynka w grocie, więc nie miała powodu zapuszczać się na morze. Tylko delfiny były z początku odrobinę nadąsane.

Zelana z prawdziwą przyjemnością uczyła Elerię układać wiersze i śpiewać. Poezja bogini była dostojna i zgodna z wszelkimi regułami, a kompozycja jej pieśni misternie złożona. Natomiast rymy Elerii przyjmowały zwykle znacznie starszą formę, ale za to były pełne ekspresji, a jej pieśni - proste i czyste. Bogini z bólem serca musiała przyznać, że dziecięcy głosik, jasny, z łatwością wznoszący się na wysokie tony, jest od jej głosu ładniejszy.

A Eleria z wolna uświadamiała sobie, że język, który poznała jako mowę należną poezji, ma także bardziej pospolitą postać, zdatną do używania w codziennej wymianie zdań. Tak czy inaczej uparła się, żeby nazywać Zelanę „ukochaną panią".

*

Jesienią, w siódmym roku życia, dziewczynka wróciła do zabaw z różowymi delfinami. Zrobiła to na życzenie pani Zelany, która jej uświadomiła, że nieładnie jest zaniedbywać przyjaciół.

Tego samego dnia, gdy po raz pierwszy od długiego czasu popłynęła baraszkować z nimi w morzu, wróciła do groty z dziwnym lśniącym przedmiotem w dłoniach.

- Co to za śliczności? - spytała Zelana.

- To perła, ukochana pani. Dała mi ją pewna bardzo stara przyjaciółka delfinów. Właściwie... niezupełnie dała. Pokazała mi, skąd ją wziąć.

- Jaka ta perła ogromna! - zachwycała się Zelana. - Musiała się zrodzić w olbrzymiej ostrydze!

- Tak, rzeczywiście, ostryga była wielka.

- A co to za przyjaciółka delfinów?

- Wielorybica - wyjaśniła Eleria. - Jest bardzo stara, mieszka przy skalistej wysepce, niedaleko południowego brzegu. Podpłynęła do nas, powiedziała, że chce mi coś pokazać, i poprowadziła mnie do swojej wysepki, a potem zabrała w głębinę, gdzie przyczepiona do skały tkwiła wielka ostryga. Muszlę miała chyba większą ode mnie.

- Jak ją otworzyłaś?

- Nie musiałam jej otwierać, ukochana pani. Wielorybica dotknęła jej płetwą, a wtedy sama się rozchyliła.

- Niesamowite!

- Wielorybica powiedziała, że ostryga chce mi dać tę perłę. Skoro tak, to ją wzięłam. Podziękowałam grzecznie, ale nie mam pewności, czy ostryga mnie zrozumiała. Potem trudno mi było płynąć z perłą w rękach, na szczęście wielorybica zaniosła mnie do domu.

- Jak to? Zaniosła?!

- Płynęłam na jej grzbiecie. Bardzo mi się to podobało. - Dziewczynka uniosła perłę na wysokość oczu. - Spójrz, jak pięknie lśni, ukochana pani. Jest chyba nawet piękniejsza niż strop naszej groty.

- Przytuliła klejnot wielkości dorodnego jabłka do policzka. - Jest cudowna!

- Jadłaś coś dzisiaj? - spytała Zelana.

- Jadłam, i to dużo, ukochana pani. Natrafiliśmy na ławicę śledzi, najedliśmy się do syta.

- Jak ma na imię ta wielorybica?

- Delfiny zwracają się do niej: matko, ale oczywiście nie jest ich matką. Wydaje mi się, że w ten sposób okazują jej miłość.

- Czy mówi tym samym językiem co one?

- Niezupełnie. Jej mowa jest mniej piskliwa. - Eleria ruszyła w stronę posłania. - Jestem bardzo zmęczona, ukochana pani - powiedziała, opadając na mech. - Do wysepki było daleko, a w dodatku wielorybica pływa szybciej niż ja, nawet jeśli zwalnia, żebym mogła nadążyć.

- Śpij spokojnie, Elerio. Rano będziesz wypoczęta.

- Zasnę szybko, ukochana pani. Oczy same mi się zamykają. - Umościła się jak w gnieździe, cały czas tuląc perłę do serca.

Zelana była zdziwiona, a nawet odrobinę zatroskana. Wieloryby i delfiny nie miały w zwyczaju działać razem tak, jak to Eleria opisała, prawie na pewno też nie mogły się porozumiewać. Tego dnia wyraźnie zdarzyło się coś szczególnego.

Dziewczynka zasnęła głęboko. Oddychała wolno i spokojnie. Nagle, ku zdumieniu Zelany, perła uniosła się w powietrze nad śpiącym dzieckiem. Zalśniła mocno różowym blaskiem, jakby objęła ludzką istotkę ciepłą poświatą. Nie trzeba nic robić, Zelano - odezwał się w głowie bogini znajomy głos. - Tak musi być. Twoja pomoc nie jest mi potrzebna.

*

Następnego ranka Eleria zbudziła się trochę później niż zwykle. Usiadła na posłaniu z mchu i rozejrzała się nieco błędnym wzrokiem. Perłę trzymała w dłoni.

- Do czego potrzebny jest sen, ukochana pani? - spytała znienacka.

- Naprawdę nie wiem - przyznała Zelana. - Całkiem nie rozumiem, dlaczego większość istot musi tak często sypiać.

- Sądziłam, że należymy do tego samego gatunku - zdziwiła się Eleria. - Wyglądamy podobnie... tylko ty, ukochana pani, masz włosy ciemne i gładkie, a moje są prawie żółte.

- Sama się nad tym zastanawiałam. Może po prostu wyrosłam ze spania? W końcu jestem od ciebie trochę starsza. - Była to odpowiedź bardzo uproszczona, lecz Zelana miała absolutną pewność, że Eleria nie jest jeszcze gotowa na przyjęcie prawdy.

- Skoro nie śpisz, ukochana pani, nie znasz historii, które przychodzą, kiedy się na dłużej zamyka oczy.

- Te historie to sny, marzenia senne - objaśniła Zelana. - Podejrzewam, że twoje są wyjątkowe i szczególnie ważne. Powiedział mi o tym Dahlaine, mój starszy brat. Czy dziś w nocy wystraszyłaś się snu?

- Nie, nie wystraszyłam się, ukochana pani, ale sen wydał mi się bardzo dziwny.

- Opowiedz mi go.

- Zdawało mi się, że płynę, unoszę się swobodnie, jak wtedy, kiedy odpoczywam na falach, gdy muszę złapać oddech. Tym razem jednak płynęłam w powietrzu, a w dole działy się rzeczy najdziwniejsze. Ojciec Ląd stał w ogniu, góry wypiętrzały się i opadały, zupełnie jak morskie fale. Niektóre skały topiły się i spływały po zboczach prosto do Matki Wody, czasem w niebo tryskał strumień ognia. Czy coś takiego jest możliwe?

- Tak, drogie dziecko - rzekła Zelana z troską w głosie. - Rzeczywiście działo się tak, jak mówisz. Widziałam to wszystko na własne oczy. Dawno temu, gdy rodził się świat. Co jeszcze pamiętasz?

- Długi czas płonął wielki ogień, aż wreszcie ziemia zaczęła pękać, dzielić się na części, które podryfowały w różne strony. Zaczęły na nich wyrastać drzewa, a morze stworzyło wiele żywych istot. Mniej więcej wtedy zdałam sobie sprawę, że nie jestem sama. Śnili ze mną inni, ale nie mam pewności, czy dla nich także ten sen był snem.

- Masz rację, oni nie śnili - uśmiechnęła się Zelana. - Między nimi byłam i ja, a nie spałam z całą pewnością. Nie spali też moi bracia i siostra.

- Sądziłam, że masz tylko dwóch braci i siostrę, a wtedy patrzyło ze mną jeszcze dwóch braci i siostra.

- To dalsza rodzina - stwierdziła Zelana. - Rzadko się spotykamy. Porozmawiamy o nich przy innej okazji. Co się dalej działo w twoim śnie? O ile mi wiadomo, sny bledną i odchodzą w zapomnienie, więc opowiedz mi go, zanim umkną ci szczegóły.

- W oceanie mieszkały przede wszystkim ryby, ale były między nimi także inne stworzenia. I one właśnie wypełzły na suchy ląd. Z początku przypominały węże, potem przybyły im nogi, a wtedy istoty te bardzo urosły. Niektóre z nich jadały drzewa, inne jadały te, które jadały drzewa. A potem z nieba spadł wielki płonący głaz. Gdy uderzył w ziemię, wszystko się rozprysnęło i skryło w ciemności na długi czas. Kiedy znowu pojawiło się światło, węży z nogami już nie było.

- Czy moi krewni także zniknęli?

- Niektórzy spali, ale po chwili się obudzili, a wtedy ci, którzy czuwali, udali się na spoczynek. Jest jednak taki, który nigdy nie śpi. Paskudny, prawda?

- O tak - przytaknęła pani Zelana. - Jest wyrzutkiem, niechętnie o nim wspominamy. Co się działo dalej?

- Pojawiło się mnóstwo futrzastych stworzeń, owady i ptaki oraz istoty chodzące na zadnich łapach. Wcale nie były do nas podobne. Skórę miały pokrytą łuskami, jak wielkie ryby albo węże, a oczy ogromne i rozsunięte na boki. Istniały dość długo, aż w pewnej chwili wszystko pokryło się bielą i zrobiło się bardzo zimno. Matka Woda zadrżała z chłodu i odsunęła się od brzegów. Jakiś czas później wróciła, a biel zniknęła. Wtedy właśnie pojawiły się stworzenia wyglądające jak ludzie, podobne do mnie. Chociaż... niezupełnie. Nie wiedzieć czemu zawijali się w zwierzęce skóry, a przecież my tego nie robimy.

- Nie musimy. Okrycie pomaga się ogrzać, a poza tym ludzie to istoty wstydliwe, skrywają swoje ciała.

- Dziwne zachowanie - stwierdziła Eleria. Lekko zmarszczyła brwi w zamyśleniu. - To chyba już wszystko, najukochańsza pani. Jeszcze tylko jeden drobiazg: na krawędzi marzeń krył się stale ten wstrętny obserwator. Odnoszę wrażenie, że za mną nie przepada, jakby się mnie... obawiał?

- Jeśli ma choć odrobinę zdrowego rozsądku, to powinien - oznajmiła Zelana stanowczo. - Dasz sobie radę beze mnie przez parę dni? Powinnam załatwić kilka pilnych spraw. Wrócę jak najszybciej.

- Nie możesz mnie zabrać ze sobą, ukochana pani?

- Niestety, nie. Może przy innej okazji. Tym razem koniecznie muszę wyruszyć sama.

3

Pani Zelana wypłynęła z ukrytej groty i wyszła na pobliską żwirową plażę, gdzie fale uderzały o brzeg, wydając dźwięk przeszywający smutkiem. Wzniosła twarz do nieba, w poszukiwaniu wiatru, jednego z tych, które zjednoczone z wiecznością podróżowały wyżej niż chmury. Od razu dostrzegła kilka, lecz żaden nie dążył w odpowiednią stronę, więc szukała tak długo, aż w końcu natrafiła na właściwy, wiejący w kierunku włości jej starszego brata. Wzniosła się wtedy poprzez wszystkie inne prądy powietrzne, rozpychając je na boki i sięgnęła tego, który ciągnął na północ, tuż przy krawędzi nieba. Dosiadła go, a on posłusznie poniósł ją do krainy, którą władał jej brat Dahlaine.

Starszy brat pani Zelany mieszkał głęboko w trzewiach ziemi, pod stromymi urwiskami Góry Rekiniej, którą lud północy uważał za najwyższy szczyt na świecie. Bogini zeszła z nieba od najciemniejszej strony góry, spłynęła ku ponuremu urwisku, które zdawało się grozić nizinom, rzucając na nie złowrogi cień. Wejście do Dahlaine'a znaczyło się głębokim wcięciem w północnej ścianie. Zelana podążyła krętym korytarzem opadającym coraz niżej między połyskliwymi czarnymi ścianami aż do wielkiej, głęboko ukrytej jaskini. Tutaj bóg miał swój dom.

Bogini przystanęła u wyjścia z korytarza. Jej starszy brat, srebrnobrody, krzepki, obnażony do pasa, stał przy ogniu i z zacięciem walił młotem w coś błyszczącego i dźwięczącego. Nad nim wisiało niewielkie słońce, obmywając go ciepłym światłem.

- Co robisz? - spytała Zelana.

Dahlaine obrócił się raptownie.

- Przestraszyłaś mnie. Skąd się tu wzięłaś?

- Mniejsza o mnie, lepiej powiedz, czy to mają być próby twórczości artystycznej?

- Przeprowadzam doświadczenia w zupełnie innej dziedzinie. Ludzie mieszkający za morzem odkryli coś, co nazwali metalem. Chcę sprawdzić, czy potrafię go stworzyć. Co cię sprowadza?

Zelana rozejrzała się po jaskini ciekawie.

- Gdzie twój Marzyciel? - spytała.

- Ashad? Bawi się z niedźwiedziami.

- Niemożliwe! Jak mogłeś na to pozwolić?! Przecież pożrą go żywcem!

- W żadnym razie. Są zaprzyjaźnieni. Tak samo jak Eleria z delfinami. Powiedz mi wreszcie, czy stało się coś niezwykłego?

- Nie jestem pewna. Eleria miała zeszłej nocy sen, chyba ważny. Moim zdaniem powinieneś o nim wiedzieć. Ale zdarzyło się coś chyba bardziej znaczącego niż sen.

- Co takiego?

- Najwyraźniej Matka Woda uznała za stosowne wtrącić się w nasze sprawy.

Dahlaine patrzył na siostrę bez słowa.

- Wczoraj, gdy Eleria wybrała się pobawić - ciągnęła Zelana - delfiny przedstawiły ją jakiejś wyjątkowo starej wielorybicy.

- Przecież delfiny i wieloryby mówią różnymi językami - zdziwił się Dahlaine.

- No właśnie. I dlatego mam pewne podejrzenia. Słuchaj dalej.

Wielorybica zaprowadziła Elerię w okolice jakiejś wysepki niedaleko Thurn i pokazała jej ostrygę większą niż dziewczynka. Dotknęła skorupy płetwą, a ta otworzyła się jak drzwi, do których ktoś grzecznie zapukał. W środku znajdowała się perła - różowa, wielkości dużego jabłka.

- Nieprawdopodobne! - wykrzyknął Dahlaine.

- Możesz sprawdzić moją opowieść u ostrygi - uśmiechnęła się Zelana złośliwie. - Wielorybica oznajmiła Elerii, że małż koniecznie chce jej ofiarować klejnot, więc mała wzięła go, a potem na wielorybie wróciła na Thurn.

- Chciałbym widzieć tę przejażdżkę! - roześmiał się Dahlaine. - Chyba niełatwo dosiąść wieloryba!

- Chcesz usłyszeć resztę, czy wolisz sobie żartować? - zniecierpliwiła się Zelana.

- Wybacz, siostrzyczko. Mów, słucham uważnie.

- Eleria miała za sobą długi dzień, więc była bardzo zmęczona.

Zasnęła w jednej chwili, a wtedy stało się coś dziwnego. Perła wzniosła się w powietrze i zalśniła, zupełnie jak różowy księżyc, obejmując blaskiem dziecko. A potem przestrzegła mnie, żebym jej nie przeszkadzała. Rozpoznałam głos natychmiast, bo słyszę go od zarania dziejów.

- Mówisz poważnie?

- Zupełnie poważnie, drogi bracie. To był głos Matki Wody, co oznacza, moim zdaniem, że wieloryb nie był takim sobie znowu zwykłym wielorybem. Zgodzisz się ze mną?

- Nigdy nie zajmowała się naszymi sprawami - zauważył Dahlaine zatroskany.

- Co ty powiesz! Powinniśmy działać wyjątkowo ostrożnie. Musimy zyskać pewność, do czego dąży Matka Woda i dlaczego. Jest największą mocą tego świata, lepiej z nią nie zadzierać.

- Co się działo dalej? - zapytał Dahlaine.

- Eleria miała sen. Idę o zakład, że cała wyprawa po perłę odbyła się tylko w tym jednym celu. Nie wiem, jak to się dzieje, ale w tym różowym klejnocie skupia się esencja świadomości Matki Wody. Chociaż jej przypływy i odpływy od niepamiętnych czasów obmywają brzegi Ojca Lądu, teraz zmienił się rytm. Żywioł ocknął się z letargu. Jestem prawie pewna, że perła, wcielenie Matki Wody, podyktowała małej cały sen, obraz po obrazie.

- Czy Eleria opowiedziała ci swoje senne marzenia?

- Oczywiście! Przeciąż dlatego się tu zjawiłam.

- O czym śniła?

- O wszystkim - rzekła pani Zelana. - Widziała świat jeszcze zalany ogniem, zanim ląd podzielił się na kontynenty, zanim pojawiło się życie. Później obejrzała, jak kontynenty oddalają się od siebie na oceanie, przyglądała się życiu wypełzającemu z Matki Wody. Śniła o panujących nad światem jaszczurach, o gwieździe, która spadła z nieba i doprowadziła do ich zagłady. Wie o nas i o innych bogach, tych, którzy teraz śpią, wie także o Vlaghu. Widziała epokę lodowcową oraz początki istot ludzkich. W zasadzie powiedziałabym, że wyśniła całą historię świata, od pradziejów po dzień dzisiejszy.

- I wszystko to poznała w jedną noc? - spytał Dahlaine z niedowierzaniem.

- Nie obeszło się bez pomocy. Moim zdaniem perła prowadziła ją krok po kroku. Chyba powinniśmy zawiadomić rodzinę, co się dzieje. Nasz cykl niedługo dobiegnie końca, zastąpią nas zmiennicy. Trzeba ich uprzedzić, że kryzys, którego spodziewamy się od początku, może nastąpić w czasie ich czuwania.

- Zakładając, że nie nadejdzie pod koniec naszego - podkreślił Dahlaine. - Musimy się zebrać, omówić sprawę. Przyprowadź Aracię, ja ściągnę Veltana. Nadeszła pora, by podjąć ważkie decyzje, nie możemy zwlekać.

- Będzie, jak rozkazałeś, najdroższy bracie - odrzekła Zelana z przesadną etykietą.

- Dajże spokój! - żachnął się Dahlaine.

- A co ci się nie podoba? - spytała zadziornie Zelana. - Ruszam, spróbuję wyciągnąć Aracię z tej jej bezsensownej świątyni. Gdzie się spotkamy?

- Najlepiej tutaj. Moja jaskinia leży na odludziu... Twoja grota oczywiście też, moglibyśmy się spotkać u ciebie, ale Veltan nie lubi pływać. Aha, nie zdradzajmy się z naszym spotkaniem przed Marzycielami. Nie wolno nam kalać ich wizji.

*

Opuściwszy jaskinię Dahlaine'a, pani Zelana czas jakiś szukała na północnym niebie wiatru, który by odpowiadał jej potrzebom. Wreszcie wzniosła się w przejrzysty chłód, by dosiąść odpowiedniego prądu i ruszyć na południe, do krainy rządzonej przez Aracię.

Ostatnimi czasy pani Aracia stała się bardzo zarozumiała, a to za sprawą ludzi. Zanim się pojawili, wydawała się dość rozsądna. Odrobinę próżna, ale można było z nią wytrzymać. Natomiast ludzie cywilizowani, w przeciwieństwie do swoich pierwotnych przodków, mieli, niestety, zapędy religijne i gorąco pragnęli obecności bogów.

Aracia uznała to za doskonały pomysł i ochoczo się w te ludzkie potrzeby wpasowała. Na początek kariery czczonego przez istoty ludzkie bóstwa zasugerowała swoim wiernym, że przydałoby się jej jakieś mieszkanie, gdzie mogłaby przebywać, zajmując się ich potrzebami, więc ludzie zbudowali jej nawet nie jedno, ale kilka miejsc kultu. Pierwsze niezupełnie bogini odpowiadało, ponieważ zostało wzniesione głównie z drewnianych bali. Owszem, mogło ujść od biedy, ale przez szpary wdzierał się wiatr, a w czasie wiosennych opadów klepisko pokrywały kałuże.

Wobec tego bogini podsunęła swoim wyznawcom myśl, by zbudowali jej świątynię z kamienia, a ludzie, długo pracując w znoju, wznieśli jej dom prawie tak wygodny jak grota Zelany czy jaskinia Dahlaine'a. Wtedy wreszcie Aracia, bogini i królowa Krainy Wschodniej, zasiadła w swoim przepysznym, choć nękanym przeciągami pałacu, gdzie całe zastępy uniżonych sług opowiadały jej bez chwili przerwy, jaka jest wspaniała, jaka piękna i jak nie mogą się bez niej obejść. Ludzie prosili, by zechciała - jeśli nie sprawi jej to wiele kłopotu - przemienić w ropuchę tego durnia, który dopuścił się obrazy, by zesłała deszcz, bo kozy bardzo potrzebują wody, ale nie powinno padać zbyt długo, bo wtedy wszędzie pojawi się błoto.

Pewnego rześkiego jesiennego dnia do świątyni znienacka przybyła Zelana. Przez grube kamienne bloki dostrzegła królewski tron starszej siostry. Wyrzeźbiony był, oczywiście, z najbielszego marmuru, za nim zwisała z powały karminowa draperia, a stał w ogromnej sali otoczonej wzdłuż ścian smukłymi kolumnami.

Sama Aracia, odziana w bogatą suknię i w złotej koronie na głowie, wyraz twarzy miała odpowiednio wyniosły.

Jakiś tłusty człowiek w czarnej płóciennej szacie oraz mitrze z nieciekawym ornamentem stał przed tronem, zawodząc koszmarnie nudną orację pochwalną.

Pani Zelana spostrzegła, że siostra z wielką uwagą chłonie każde słowo. Wtedy przyszedł jej do głowy iście diabelski pomysł. Chociaż doskonale wiedziała, że zamierza się zachować paskudnie, nie mogła się oprzeć nagłemu impulsowi. Przesłonięta jedynie leciutką mgiełką gazy, ukazała się znienacka tuż przed tronem. Kilku pulchnych sługusów zemdlało z wrażenia, a kilku innych, bardziej skłonnych do kontemplacji teologicznych, zaczęło rozważać rewizję paru dogmatów wiary.

Aracia aż się zatchnęła.

- Okryj się! - rozkazała ostro.

- Po co? - zdziwiła się niewinnie Zelana. - Nie ima się mnie zimno ani gorąco, nie mam żadnych defektów urody, które musiałabym ukrywać. Jeśli ty chcesz się owijać jak kokonem, to twoja sprawa, ale ja nie będę udawać poczwarki.

- Czy ty nie masz wstydu?!

- Jasne, że nie. Przecież jestem doskonała. Nie wiedziałaś? - uśmiechnęła się promiennie. - Siostrzyczko - zmieniła temat - Dahlaine chce się z nami widzieć. I to teraz. Jak do niego dotrzemy, wszystko nam wyjaśni. Nie zabieraj ze sobą Marzycielki.

- Jeżeli Dahlaine chce mi coś powiedzieć, może się tu sam pofatygować - stwierdziła Aracia. - Nie będę przed nim biła pokłonów w brudnej norze na końcu świata.

- Jak sobie życzysz, droga siostrzyczko - zgodziła się Zelana ze słodkim uśmiechem. - Przypuszczam, że twoi wyznawcy z największą rozkoszą popatrzą, jak bijesz pokłony przed bratem we własnej świątyni. Zakładając oczywiście, że w ogóle będzie jeszcze stała, kiedy Dahlaine przybędzie tutaj na błyskawicy. Jej blask nie jest taki zły, ale przy tym powstaje strasznie dużo hałasu i czasami walą się domy. Później twoi tłuści służący, odbudowując ci pałac, zyskają okazję, by się zastanowić nad faktem, że największa bogini wszechświata biła pokłony przed kimś, kto z wyglądu przypomina nieogolonego niedźwiedzia.

- Ty nigdy mu się nie kłaniasz - zauważyła Aracia z niezadowoleniem.

- Pewnie - roześmiała się Zelana. - Nie muszę mu się kłaniać, bo sama nie oczekuję i wcale się nie spodziewam, że ktoś będzie przede mną zginał kark do ziemi. Tak to właśnie jest, Aracio. Zapomniałaś już? Czas wyjść z kokonu, siostrzyczko. Zaczęło się śnienie, kto wie, może Vlagh wykona pierwszy ruch szybciej, niż przypuszczamy. Chodź, porozmawiajmy z Dahlaine'em, póki jeszcze jest czas.

*

Zelana ujęła siostrę za rękę i pognały na skrzydłach wiatru do krainy rządzonej przez starszego brata. Nadeszła już jesień, toteż ziemia pod nimi mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, wody rzek i strumieni błyszczały w słońcu srebrem, a góry wypiętrzone na północnym krańcu królestwa Aracii lśniły bielą wiecznych śniegów. Na wszelki wypadek nadłożyły trochę drogi, lecz ominęły Pustkowie. Wielu Vlaghowych sługów miało nieprawdopodobnie wyostrzone zmysły, a nie czas był teraz wzbudzać czujność wroga. Może dmuchały na zimne, ale zgadzały się, że lepiej nie ryzykować.

Trzeba przyznać, że z niecierpliwością oczekiwały rodzinnego spotkania, bo nie było takiego co najmniej od tysiąca lat. Trudno byłoby ich nazwać rodziną idealną, ale czy takie w ogóle istnieją? Z drugiej strony, choć zdarzały im się kłótnie i nieporozumienia, w krytycznych momentach zawsze potrafili zapomnieć o niesnaskach i wspólnie szukać rozwiązania.

- To jest góra Dahlaine'a? - spytała Aracia, wskazując odległy szczyt.

Zelana przyjrzała się uważniej.

- Nie, to nie ta. Rekinia jest trochę wyższa.

- Nigdy jeszcze nie patrzyłam na Ojca z tej wysokości - przyznała Aracia. - Wygląda zupełnie inaczej niż na dole.

- Spróbuj na niego czasem spojrzeć ze skraju nieba - zaproponowała Zelana.

- Skąd? - Aracia była wyraźnie zdziwiona.

- Z tego miejsca, gdzie zanika błękit. Kiedy wybrałam się do Dahlaine'a opowiedzieć mu sen Elerii, długo nie mogłam znaleźć odpowiedniego wiatru. Wreszcie trafiłam na właściwy, ale okazało się, że leci bardzo wysoko, aż po zewnętrznej krawędzi powietrza. Z takiej wysokości widać nawet krzywiznę świata.

- Coś podobnego! - zdumiała się Aracia. - Veltan wspominał, że z księżyca ziemia wygląda jak niebieska piłka. - Zmarszczyła brwi w zamyśleniu. - Właśnie sobie uświadomiłam, że nie wiem, dlaczego Matka Woda zesłała Veltana na księżyc, i to na tyle lat. Naprawdę aż tak dotkliwie ją obraził?

- Owszem - roześmiała się Zelana. - Powiedział jej, że jest nudna.

- Niemożliwe!

- A jednak. Sama wiesz, jaki potrafi być beztroski. Sądził, że jest szalenie dowcipny, ale najwyraźniej do niego nie dotarło, że Matka Woda nie ma poczucia humoru. Błaznował ile wlezie, popisywał się absurdami, żartował sobie na temat liczby odcieni błękitu, wspominał coś o falkach i piankach... daleko przekroczył granice dobrego smaku. Chyba miał nadzieję rozśmieszyć Matkę Wodę. Nie powiodło mu się i nie wyszło mu to błaznowanie na zdrowie. Matka straciła w końcu cierpliwość i kazała mu się wynosić na księżyc. Doigrał się... Spędził tam dziesięć tysięcy lat. Ale nic się nie zmienił. On chyba już nigdy nie dorośnie.

- Zabija czas, katalogując odcienie błękitu - przypomniała sobie Aracia. - To jego główne zajęcie.

- Ile ich odkrył?

- Kiedy ostatnio z nim rozmawiałam, wyodrębnił, zdaje się, ponad trzynaście milionów. Ale to było jakieś sto lat temu, pewnie do tej pory odkrył więcej.

- Tam jest Rekinia Góra. - Zelana wskazała posępny szczyt. - No, przekonamy się, czy Dahlaine zdążył już sprowadzić Veltana.

Zsunęły się lśniącym powietrzem w stronę urwiska. Po drodze wystraszyły przelatujący klucz dzikich gęsi. Zelana lubiła gęsi. Nie były to najmądrzejsze ptaki na świecie, ale cyklicznymi migracjami precyzyjnie oznaczały pory roku, co dawało pewną stabilność nieprzewidywalnemu światu.

Siostry stanęły na ziemi przy wejściu do korytarza. Zelana poprowadziła Aracię krętym zejściem w dół, do podziemnego domu brata.

- Okropność - stwierdziła Aracia, rozglądając się dookoła. - Czy on sam przyczepił sople na suficie?

- To nie jest lód - odparła Zelana. - To kamień. Tworzy się właściwie tak samo, tyle że trochę wolniej.

- Czemu mieszka w takich ciemnościach? Przecież tutaj można umrzeć z głodu!

- Ma własne słońce. W jaskini zawsze wisi mu nad głową. Jest ciągle przy nim, więc Dahlaine nie narzeka na brak światła.

- Wziął się do wyrabiania słońc? - Aracia była pod wrażeniem.

- Spróbowałam raz, ale wybuchło, jak tylko zaczęłam je prząść.

- Pewnie było za lekkie. Słońce trzeba bardzo starannie wyważyć. Za lekkie wybucha, za ciężkie zapada się w siebie.

Aracia bojaźliwie potoczyła wzrokiem dokoła.

- Gdzie jest Marzyciel Dahlaine'a? - szepnęła.

- Ashad? Podobno bawi się z niedźwiedziami. Wygląda na to, że każde z nas ma ulubione zwierzęta: ja delfiny, Dahlaine niedźwiedzie, Veltan owce, a ty jesteś, zdaje się, wyjątkowo przywiązana do fok, które w twojej krainie wylegują się na wybrzeżu.

- Bawiliśmy się ze zwierzętami, czekając, aż ludzie dojrzeją - przypomniała Aracia. Znów rozejrzała się po mrocznym wnętrzu. - Wygląda na to, że Dahlaine jeszcze nie znalazł Veltana - stwierdziła. - Nigdzie ich tu nie widać. Duża ta jaskinia?

- Bardzo duża i wyjątkowo głęboka - odparła Zelana. - Nie przejmuj się, na pewno zaraz się zjawią. Czy twoja Marzycielka już opowiedziała ci jakiś interesujący sen?

- Nie, jeszcze nie. Chyba nie jest gotowa. Najwyraźniej twoja ujawniła się pierwsza. Moim zdaniem sen o początkach świata jest wprowadzeniem dla pozostałych Marzycieli. Naprawdę widziała we śnie całą historię?

- Przynajmniej w zarysach - potwierdziła Zelana. - Ma jeszcze drobne trudności z doborem słów. Ponieważ bawiła się głównie z delfinami, ich językiem posługuje się dużo lepiej niż naszym. To moja wina, bo byłam tak zajęta poezją i muzyką, że nie uczyłam jej mówić. - Zbyła tę troskę lekkim wzruszeniem ramion. - Nikt nie jest doskonały. Podejrzewam, że Eleria nadal myśli po delfiniemu, a język ich młodych nie jest zbyt precyzyjny. Tak czy inaczej, starała się jak mogła. A jak ma na imię twoja Marzycielka?

- Lillabeth - szepnęła Aracia czule. - Jest najpiękniejszą istotką na świecie.

- Mają na nas identyczny wpływ - westchnęła Zelana.

- Jaki?

- Kształtują nasze postrzeganie rzeczywistości. Podejrzewam, że Dahlaine i Veltan patrzą na swoich Marzycieli w taki sam sposób jak ty na Lillabeth, a ja na Elerię. A wytłumaczenie jest proste: kochamy te dzieci, bo są nasze, pod naszą opieką.

- Mogłabyś mi powiedzieć jeszcze kilka słów na temat snu Elerii? - spytała Aracia.

- Zaczekajmy na Dahlaine'a i Veltana. Sam sen to nie wszystko, a Dahlaine chyba najlepiej oceni, co się działo.

- O ile kiedyś wreszcie tutaj dotrze - podsumowała Aracia ponuro.

*

Na zewnątrz chyba już zbliżał się wieczór, gdy okolicą wstrząsnęły dwa ogłuszające grzmoty.

- Dziecinada! - Aracia wydęła usta. - Czy oni naprawdę muszą obwieszczać całemu światu o swoim przybyciu?

- Mężczyźni są jak mali chłopcy - stwierdziła Zelana. - Popisywanie się to ich druga natura. Podróżowanie na błyskawicach gwarantuje przyciągnięcie ogólnej uwagi.

- Tylko że potem wyglądają okropnie dziwacznie. Świecą się i włosy im sterczą na wszystkie strony...

- Tak to już jest, jak się podróżuje na piorunach. Owszem, droga mija wyjątkowo szybko, ale ja tam stanowczo wolę wiatr. Wolniej, za to nieporównanie ciszej.

Kilka chwil później z krętego korytarza wyłonili się dwaj bogowie.

- Czemu tak długo? - spytała Zelana.

- Niełatwo było znaleźć naszego młodszego brata - wyjaśnił Dahlaine kwaśnym tonem.

- Straszny z niego ponurak - zauważył wysoki, jasnowłosy Veltan.

- Nie byłbym w takim kiepskim humorze, gdybyś wreszcie przestał się przede mną chować - oznajmił Dahlaine. - Zelano, opowiedziałaś Aracii sen Elerii?

- Z grubsza. Kręciły się przy niej tłumy wyznawców, a jeszcze nie czas, żeby wiedzieli, co się dzieje.

- No to teraz już opowiedz wszystko, moja ostrożna siostrzyczko - poprosił Veltan, uśmiechając się szeroko.

- Jak sobie życzysz, księżycowy chłopcze - zgodziła się Zelana zgryźliwie. - Kilka dni temu delfiny poznały Elerię ze starą wielorybicą, która powiedziała mojej Marzycielce, że chce jej coś pokazać. Popłynęły na pobliską wysepkę. U brzegów odszukały gigantyczną ostrygę, która się otworzyła, ukazując ogromną różową perłę. Wielorybica poleciła Elerii wziąć klejnot, więc dziewczynka zabrała go do domu. Po powrocie była bardzo zmęczona, zasnęła w mgnieniu oka. Wtedy perła uniosła się nad nią w powietrze, rozjarzyła różowym blaskiem i powiedziała mi, żebym się nie wtrącała w nadchodzące zdarzenia. Wisiała nad Elerią przez całą noc, a rano Marzycielka opowiedziała mi sen, który ją nawiedził. W skrócie rzecz ujmując, przyśniło jej się w zasadzie wszystko, co się stało od stworzenia świata aż do dziś.

- Chyba troszeczkę przesadzasz, Zelano - roześmiał się Veltan.

- Nie, braciszku, nie przesadzam. Różowa perła, a także wielorybica nie są w rzeczywistości tym, na co wyglądają.

- Zdaniem Zelany - wtrącił się Dahlaine - Matka Woda zaczęła sterować biegiem wydarzeń. Jestem gotów zgodzić się z moją siostrą.

- A teraz przejdźmy do najciekawszego wątku - zaproponowała Zelana. - Kochany starszy bracie, czy zechciałbyś nam wyjaśnić, kim są te dzieci, które tak dobrodusznie ofiarowałeś nam kilka lat temu?

- Są Marzycielami, to przecież oczywiste - odpowiedział Dahlaine odrobinę zbyt szybko.

- I...? - naciskała Zelana.

- I co?

- I kim jeszcze? Twoje poczynania są zawsze tak łatwe do przewidzenia, że potrafimy cię przejrzeć na wylot.

- Nie wierzę! - wykrzyknął raptem Veltan. - Nie mogłeś posunąć się aż tak daleko!

- Nie do końca rozumiem... - zaczęła Aracia. Nagle zaparło jej dech w piersi. - Dahlaine! - szepnęła.

- Co mam wam powiedzieć... - Dahlaine wyraźnie spuścił z tonu. - Taka była potrzeba, chyba się ze mną zgodzicie?

- Tyś oszalał! - odezwał się Veltan. - Oni nie powinni się zjawić w naszym cyklu. Jak tylko uświadomią sobie, kim są, przejmą władzę nad naszymi krainami.

- Zanim ich obudziłem, zablokowałem im dawniejsze wspomnienia - odparł Dahlaine. - I trochę przekształciłem, żeby bardziej przypominali nowo narodzone istoty ludzkie. Potrzebują snu, oddychają i nie żywią się światłem. Są jeszcze bardzo dziecinni i nie zdają sobie sprawy, kim są, więc ich obecność w czasie naszego cyklu nie doprowadzi do podziału Dhrallu. To naprawdę tylko dzieci. Zanim dorosną i poznają prawdę o sobie, nasz czas się skończy.

- Naraziłeś świat na ogromne ryzyko! - rozgniewała się Aracia.

- Postąpiłeś nieodpowiedzialnie!

- Spokojnie, Aracio - odezwała się Zelana. - Jeśli uda ci się, jak mnie, pokonać strach, dostrzeżesz, do czego zmierzał Dahlaine. Skoro ta przerażająca istota, mieszkająca w Pustkowiu, zamierza lada moment zwrócić się przeciwko nam, będziemy potrzebowali wszelkiej pomocy, a oni mają do stracenia tyle samo co my. A właściwie nigdy ich tak naprawdę nie poznaliśmy. Są wyjątkowo mili. Mnie także kiedyś nie podobała się myśl, że będę zastąpiona, ale odkąd poznałam i pokochałam Elerię, już się tego tak bardzo nie obawiam. O to ci właśnie chodziło, Dahlaine? Chciałeś, żebyśmy ich poznali, pokochali i wreszcie obdarzyli zaufaniem, prawda?

- Czasami jesteś tak przenikliwie inteligentna, że aż zaczynam się bać - powiedział Dahlaine, krzywiąc się.

- Nasz brat jest bystrzejszy, niż przypuszczałem - przyznał Veltan. - Obudziwszy ich przed końcem naszego cyklu, pozwolił nam ich wychować jak własne dzieci i przygotować na wszystko, co się zdarzy po naszym odejściu na spoczynek.

- Możemy im się odwdzięczyć tym samym, kiedy ich czas będzie dobiegał końca - dorzuciła Zelana. - Tym razem ja jestem opiekunką Elerii, następnym ona zostanie moją.

- To uczciwy układ - stwierdził Veltan. Zamilkł na chwilę. - Zbyt długo byliśmy sobie obcy. Mamy takie same obowiązki, odrobina współpracy na pewno nie zaszkodzi. Nie podoba mi się, że ukryłeś przed nami swoje plany, Dahlaine, ale zostawmy to na razie. Co dalej?

- Przede wszystkim - zaczęła Zelana - nie powinniśmy naszych Marzycieli zbyt szczegółowo wtajemniczać w sprawy. To ciągle jeszcze dzieci, a młode zawsze są bardzo wrażliwe, niezależnie od gatunku. Nie wolno nam skalać ich snów wyjaśnieniami, co oznaczają. Dopóki będą wierzyli, że to tylko gra wyobraźni, nie załamią się pod brzemieniem przerażających obrazów. Gdyby natomiast zorientowali się, czego potrafią dokonać dzięki swoim podświadomym marzeniom, mogliby próbować zmieniać najgłębsze pokłady jaźni, a to pociąga za sobą niebezpieczeństwo straszliwej katastrofy. Wtedy Matka Woda najprawdopodobniej doszłaby do wniosku, że należy zesłać na księżyc nie tylko Veltana, ale wszystkich nas ośmioro.

- Przypuszczalnie masz rację - zgodził się Dahlaine. - Sny powinny być jak najczyściejsze. - W namyśle potarł brodę. - Dostrzegam jednak drobny problem. Jestem prawie całkowicie pewien, że Vlagh wyczuwa sny. Może nie w każdym szczególe, ale wie, że Marzyciele są tutaj i spełniają swoją powinność. Wobec czego należy się spodziewać, iż wkrótce każe ohydnym stworom z Pustkowia wspinać się na góry, a my nie mamy dość ludzi, żeby odeprzeć ich atak.

Nie przypuszczam, żeby w całym Dhrallu było pięćset tysięcy ludzkich istot. Vlagh dysponuje zapewne armią dziesięć razy większą. Jego słudzy nie są specjalnie bystrzy, ale sama ich liczba jest przytłaczająca. Będziemy musieli sprowadzić obcych z innych części świata.

- Nie ma mowy! - sprzeciwiła się Aracia gwałtownie. - Mieszkańcy Dhrallu są czyści i niewinni, a tamci to barbarzyńskie potwory! Takie same monstra jak te z Pustkowia!

- Niezupełnie, Aracio - zaoponował Dahlaine. - Przede wszystkim możemy nimi kierować, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jedynym kłopotem, jaki ja widzę, jest język. Obcy używają innej mowy niż mieszkańcy Dhrallu.

- To żaden kłopot - wtrącił się Veltan. - Badałem kilka zamorskich kultur. Rzeczywiście ludzie z innych kontynentów używają całkowicie niezrozumiałego języka, ale można sobie z tym całkiem łatwo poradzić.

- Tak? - zdziwił się Dahlaine. - W jaki sposób?

- Wystarczy porozumiewać się bezpośrednio z umysłem.

- Rzeczywiście - przyznała Zelana. - Mowy delfinów nauczyłam się w niecały tydzień. Jeżeli słucha się umysłem, a nie uszami, nauka idzie bardzo szybko.

- Interesujące spostrzeżenie - zamyślił się Dahlaine. - Nie przypuszczam jednak, żeby ludzie posiadali taką umiejętność.

- Ja ich tego nauczę - zaoferował się Veltan.

- Jak? - spytała Aracia.

- Sprawa jest dość skomplikowana - odparł Veltan wymijająco. - Nie podejrzewam, żebyś chciała wnikać w szczegóły.

- Dobrze wobec tego - ustąpiła Aracia. - Wyjaśnij mi tylko, jakie będą rezultaty.

- Przybysze będą mówili we własnym języku, a mieszkańcy Dhrallu w swoim, ale jedni i drudzy usłyszą rodzimą mowę, więc będą się doskonale rozumieli.

- Czy ta sztuczka zadziała także pomiędzy grupami przybyszów? - zapytał Dahlaine. - Przypuszczalnie będziemy musieli sprowadzić przedstawicieli różnych kultur.

- Jasne - przytaknął Veltan. - Wystarczy zdecydować, kogo ma objąć ta umiejętność. Tyle że warto się ograniczyć do naszego kontynentu. Ludzie z zamorskich krain używają tysiąca różnych języków, pewnie lepiej tego nie zmieniać. Gdyby potrafili się porozumieć, zawieraliby sojusze, a to mogłoby się dla nas skończyć poważnymi kłopotami.

- Trudno się z tobą nie zgodzić - uznał Dahlaine. - Przekonajmy się, co z tego wyniknie.

- Wcale mi się ten pomysł nie podoba! - upierała się Aracia. - Nie wolno barbarzyńców sprowadzać na świętą ziemię!

- Nie będzie taka święta, kiedy bezbożne potwory z Pustkowia przedostaną się przez góry - zirytował się Dahlaine. - Przybysze są nieokrzesani, przyznaję, ale to przecież wojownicy. Nasi ludzie nawet jeszcze nie odkryli żelaza, nadal używają narzędzi z kamienia.

Istoty ludzkie z innych kontynentów nie mają co prawda pojęcia o znaczeniu Dhrallu, ale za to naprawdę potrafią walczyć. Większą część życia doskonalą się w tej sztuce. Powinniśmy odwiedzić inne ludy i wyszukać najlepszych wojowników. Potem ściągniemy ich tutaj, korzystając z różnych sztuczek, a kiedy już znajdą się w Dhrallu, skusimy ich złotem.

- Złoto jest niezbyt pożyteczne - sprzeciwił się Veltan. - Owszem, ładne, ale nie ma żadnego praktycznego zastosowania. W zasadzie bardzo przypomina ołów.

- Wiem na pewno, że ludy z innych kontynentów zawsze go pożądają. Jeśli tylko usłyszą o złotych górach w Pustkowiu, nie pozbędziemy się ich nawet siłą. Zresztą nie mamy wyboru. Nasi ludzie nie mogą się zmierzyć ze sługami Vlagha, nie mają odpowiednich umiejętności.

Potrzebna jest nam pomoc tych pogardzanych przez Aracię barbarzyńców, i to jak najszybciej. Ruszajmy w świat na poszukiwanie sojuszników. To jedyny sposób na ocalenie Dhrallu przed Vlaghiem.

4

Pani Zelana już bardzo długo leciała niesiona zachodnim wiatrem nad przestworem oceanu. Wiedziała, że daleko od brzegów Dhrallu znajdzie inny ląd. W każdym razie był on tam, zanim wprowadziła się do groty ukrytej na wyspie Thurn. Bo kto wie, może znowu się gdzieś przemieścił?

Nad Matkę Wodę nadciągała noc, gdy Zelana dostrzegła coś dziwnego. Jakby ogieniek płynący po wodzie. Ogień i woda nie idą w parze, więc zdumiona bogini postanowiła sprawdzić, co to takiego.

Spłynęła w dół w ciemniejącym powietrzu, a gdy znalazła się bliżej Matki Wody, dostrzegła rzecz niezwykłą. Z początku sądziła, że ma przed oczami pływający dom, wkrótce jednak się zorientowała, że widzi nieprawdopodobnie wielką łódź, podobną do tych, jakich ludzie z jej krainy używali, wybierając się na połów. Ogień zamknięto w szklanym pudełeczku na rufie.

Opuściła się cichutko na wodę i na paluszkach podeszła bliżej. Ten pływający obiekt był stanowczo znacznie bardziej skomplikowany niż każda łódź zbudowana przez lud Dhrallu, ale najwyraźniej służył temu samemu celowi. Obcy byli zatem rybakami.

Łódź była naprawdę ogromna, wąska i długa. Zbudowano na niej nawet domy kryte płaskimi dachami, żeby ludzie mogli się schronić w razie niesprzyjającej pogody. Nie wiedzieć czemu uznali także za stosowne umieścić pośrodku łodzi pień drzewa. Zbliżywszy się do tego pływającego dziwu, pani Zelana stwierdziła, że roztacza on wyjątkowo przykrą woń.

Wtedy właśnie z niskiego domku na rufie wyszło dwóch ludzi o owłosionych twarzach. Byli wysocy i muskularni, ubrani w tkaniny i skóry. Obaj mieli przytroczoną do pasa jakąś broń. Ciekawe. Zwykli rybacy nie noszą stale przy sobie broni. Więc ci dwaj nie wypłynęli w morze na połów ryb. Zelana odsunęła się w ciemność i otworzyła umysł na słowa obcych.

- Noc w sam raz dla nas, kapitanie - odezwał się jeden.

- Nareszcie - przytaknął drugi. - Dosyć już miałem tej podłej pogody.

Zelana była niebotycznie zdumiona, że rozumie obcą mowę. Sztuczka jej brata działa! Eksperymenty Veltana nieczęsto przynosiły oczekiwany skutek.

- Wół, skocz no mi na górę - zarządził kapitan. - Skoro morze ucichło, zaraz się tu zaroi od statków. Nie pływamy „Mewą" dla zabawy.

- Tak jest, kapitanie! Trogickie statki zwykle trzymają się blisko brzegu, ale sztorm na pewno rzucił kilka na głębsze wody. Jeśli nam się poszczęści, zgarniemy trogickie złoto, zanim dojrzą suchy ląd.

- No, zaczynasz myśleć jak prawdziwy Maags! - uznał kapitan ze złowieszczym uśmiechem. - Kiedy sobie pomyślę, że będziemy zdejmować trogickie statki jak dojrzałe jabłka z drzewa, robi mi się ciepło na sercu. Pogoń załogę do roboty. Trzeba połatać żagle i wyrzucić do morza resztki takielunku zniszczonego przez sztorm. Parę razy mało brakowało...

*

Zelana siadła ze skrzyżowanymi nogami na powierzchni Matki Wody i pogrążyła się w rozważaniu interesujących możliwości. Dwóch obcych, Wół i Kapitan, nazywali swoją łódź statkiem. Mówili też o innych statkach w pobliżu. Było zupełnie jasne, że te istoty ludzkie, które siebie nazywały Maagsami, nie wypłynęły na Matkę Wodę na połów ryb. Wyraźnie szukali statków innych obcych, po to by zabrać ich złoto. Wobec tego domysły Dahlaine'a na temat żółtego kruszcu były trafne. Istoty ludzkie rzeczywiście pragnęły złota, choć bogini całkiem nie pojmowała dlaczego. „Mewa" zdawała się stwarzać doskonałą okazję, której nie wolno było przegapić. Jeśli pani Zelana dobrze zrozumiała rozmowę dwóch obcych i jeśli wypadki potoczą się tak, jak przewidywał Kapitan, będzie mogła obejrzeć obcych, którzy siebie nazywali Maagsami, w działaniu. Gdyby dowiedli swojej przydatności, statek ułatwi jej zadanie. Wystarczy szepnąć słowo Matce Wodzie, by wartki prąd zaniósł tę wielką łódź na zachodni brzeg Dhrallu nieomal tak szybko, jak wiatr niesie pyłek kurzu.

Im dłużej o tym wszystkim myślała, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że owi Maagsowie mogą się okazać właśnie tymi, których szukała. Trzeba było jeszcze jakiś czas poprzyglądać się im i posłuchać, a to oznaczało, że musiała się znaleźć we wnętrzu tego

statku zwanego „Mewą". Nie sprawi jej to żadnego kłopotu. Miała swoje sposoby, żeby się nie rzucać w oczy. Jeśli Maagsowie naprawdę okażą się przydatni...

Piraci

1

Kapitan Sorgan Orli Nos nie przyznałby tego nawet pod groźbą utraty życia, ale prawda była właśnie taka, że wraz z załogą statku „Mewa" odkrył Dhrall przez całkowity przypadek.

Wszyscy wiedzą, że Sorgan Orli Nos z Maagsu jest największym kapitanem wszech czasów. Żaden człowiek nie potrafi równie trafnie jak on przepowiadać wiatrów, przewidywać pogody, odgadywać przypływów i odpływów czy ładunku statku, który miał nieszczęście spotkać „Mewę" na morzu.

Ludzie z Maagsu są roślejsi niż mieszkańcy krain leżących dalej na południe. Wypłynęli na morze u zarania swoich dziejów. Ich ziemia jest górzysta, strome stoki prowadzą prosto do wody, jakby niemo wskazywały, w którą stronę mają dążyć ludzie. W górach dobrze się poluje, ale źle uprawia rolę, toteż ludzie z Maagsu zostali rybakami. Łatwiej wykuć z żelaza haczyk niż pług, a sieci zgarniają więcej niż kosa. Ludzie żyjący z morza nie czekają na zbiory miesiącami; mogą po nie wyruszać, kiedy zechcą.

Od zarania dziejów Maagsu mieszkańcy tej krainy nadawali swoim dzieciom opisowe imiona. A ponieważ mogło się zdarzyć w jednym miasteczku kilkoro Wielkich Stóp czy Kozich Zębów, nierzadko także Krótkich Rozumów, Tłuściochów albo Koślawych Paluchów, dodawano także mniej jednoznaczne imiona, zwłaszcza gdy Maagsowie zetknęli się z bardziej rozwiniętymi ludami z południa. Sorgan Orli Nos był dumny ze swego miana, ponieważ sugerowało, iż ziomkowie kojarzyli go z orłem, najszlachetniejszym spośród ptaków.

Na morze wypłynął bardzo wcześnie, a jego pierwszym kapitanem był legendarny Dalto Wielki Nochal, człowiek, którego imię budziło strach w każdym kapitanie Trogitów pływającym po północnych wodach.

Trogici są rasą skąpą i chciwą. Chętnie przywłaszczają sobie rzeczy należące do innych, zwłaszcza wynalazki, których sami jeszcze nie dokonali. Kiedyś, w odległej przeszłości, trogicki badacz w poszukiwaniu cyny albo miedzi zapuścił się daleko poza granice swego kraju i odkrył Shaan na zachód od Maagsu. Rodacy, choć niechętnie, to jednak uznali trogickiego poszukiwacza za odważnego człowieka, ponieważ mieszkańcy Shaanu czuli moralny przymus, by zjeść każdego, kogo zabili. Zostać zabitym to jedno, ale zjedzonym - przecież zupełnie co innego.

Ów trogicki badacz kupił sobie przyjaźń dzikusów z Shaanu dzięki paru bezwartościowym błyskotkom, a oni zaprowadzili go do miejsc, gdzie rzeki miały piaszczyste dno. Nie byłoby w tym nic szczególnego, bo wiele rzek ma piaszczyste dno, ale piasek w tych

rzekach w dużej części składa się z płatków czystego złota. Wieści o kruszcu rozeszły się szybko, więc z całego świata zaczęli tam ściągać wszelkiej maści awanturnicy, którzy uzurpowali sobie prawo do swojej części bogactwa. Po kilku latach obiegła świat nieprzyjemna wieść, że poszukiwacze złota nie wracają z Shaanu.

Entuzjazm bardzo wyraźnie przygasł.

Wszyscy wiedzieli, skąd Trogici biorą złoto, ale też wszyscy znali zagrożenie związane z jego pozyskaniem. Choć to minerał cenny, jednak niewiele jest wart, jeśli nie można go gdzieś wywieźć i wymienić na inne dobra. A Trogici wymyślili rozwiązanie tego problemu. Zbudowali statki, którymi przewozili swoje bogactwo do siebie, do Imperium Trogickiego. Były to statki ogromne, o szerokich pokładach i wielkich kadłubach. Z trudem przepychały się przez wodną toń. Natomiast okręty Maagsów były smukłe i prędkie. Ponieważ Trogici, choć bogaci, byli skąpi, nie wynajmowali wojowników do ochrony statków przewożących niezmierzone skarby.

W tamtych czasach Maagsowie porzucili już rybołówstwo. Trogici wydobywali złoto z rzek Shaanu, przemycali je na wybrzeże i ładowali na statki, które następnie płynęły na morza północy... gdzie czekali na nie Maagsowie.

Sorgan Orli Nos odebrał od kapitana Wielkiego Nochala doskonałą edukację w zakresie trudnej sztuki uwalniania trogickich statków od cennego ładunku. Jako młodzieniec naturalnie przehulał zdobyte bogactwa, gdyż młodzi żeglarze chętnie się bawią, ale po kilku latach przyszła refleksja, że kapitański udział w zyskach jest znacznie większy niż część należna zwykłemu marynarzowi, wobec czego zaczął skrupulatnie odkładać połowę zarobku i wkrótce stać go było na własny statek.

Kiedy kupił „Mewę" od starego żylastego pirata, przypadkowo spotkanego w nadbrzeżnej tawernie w Weros, jednym z maagsowskich portów, nie była w najlepszym stanie. Żagle miała w strzępach i przeciekała jak stara balia, ale Sorgan nie miał dość złota na nic lepszego. Gdyby pirat nie był zalany w pestkę, pewnie żądałby więcej, lecz miał pustą sakiewkę, a Sorgan przebiegle czekał z ostateczną decyzją, aż staremu moczymordzie język z pragnienia zwiśnie na brodzie. Często niby mimochodem pobrzękiwał monetami.

Rozkoszny ten dźwięk odegrał w targach niebagatelną rolę.

Kupiwszy „Mewę", Sorgan przede wszystkim zrobił ze swoich dwóch przyjaciół, Woła i Krydy Wielkiej Pięści, pierwszego i drugiego oficera. Swoją drogą ranga ta niewiele wtedy znaczyła. W tamtym czasie Sorgan potrzebował ich pomocy przede wszystkim przy odnowieniu statku.

Ponad rok zajęło im trzem dokonanie niezbędnych napraw. Często brakowało pieniędzy. W takich razach musieli przerywać remont i szukać na ulicach portowego miasta pijanych marynarzy, którym jeszcze zostało w sakiewkach kilka monet.

Wreszcie „Mewa" była gotowa, by wypłynąć w morze. Trzeba było tylko zmustrować załogę.

Statek miał trzydzieści pięć metrów długości i osiem szerokości, więc potrzebował sporej obsady. Sorgan starał się zmniejszyć liczebność załogi do minimum, ale nie udało mu się zejść poniżej osiemdziesięciu. Zastanawiał się nad zmniejszeniem liczby wioślarzy, lecz Wół i Wielka Pięść zaprotestowali gwałtownie, dowodząc, że w takim razie spadnie prędkość statku, a szybszy statek przynosi większe zyski.

W końcu „Mewa", w doskonałym stanie i świetnie obsadzona, ruszyła na północne morze, szukając okazji i odpowiedniego celu. Szybko stała się tam dobrze znana.

W środku lata pewnego dość nudnego roku napotkała zwykły o tej porze roku szkwał, jeden z tych, co to nigdy nie trwają dłużej niż dwa dni. Najwyżej trzy. Ten jednak ciągnął się dłużej; załoga „Mewy" cierpiała z powodu złej pogody okrągły tydzień, bezradnie patrząc, jak rycząca burza rwie żagle na strzępy.

Gdy wreszcie pogoda się poprawiła, żeglarze długo harowali w pocie czoła, żeby statek znów mógł, choćby z wielkim trudem, ruszyć po falach.

Sorgan załatwił sprawę z marszu. Żaden statek nie może liczyć stale na doskonałe warunki, więc trzeba być zawsze przygotowanym na najgorsze. A ponieważ kapitan rzadko osobiście łata żagle czy naprawia takielunek, bo takie czynności należą do obowiązków zwykłych marynarzy, Orli Nos udał się na spoczynek.

Nie udało mu się jednak nawet zmrużyć oka. Choć statek znajdował się wiele mil morskich od stałego lądu, jakaś natrętna mucha znalazła drogę do kapitańskiej kajuty i bzyczała bezlitośnie, nie pozwalając zasnąć. A kiedy nie latała, było jeszcze gorzej - kapitan czuł, że mucha wpatruje się w niego z wytężoną uwagą. Wobec tego, choć bardzo się starał, w żaden sposób nie mógł odpłynąć w krainę snu.

Tamtego lata po prostu wszystko szło na opak.

*

Wreszcie „Mewa" z wyrychtowanym takielunkiem i załatanymi żaglami znów ruszyła w drogę. Jakiś czas płynęła niesiona wiatrem niedaleko od brzegu Maagsu, gdy Wół spostrzegł na horyzoncie trogicki statek handlowy, głęboko zanurzony pod ciężarem ładunku.

- Statek, kapitanie! - ryknął wielkim głosem, który podniósłby zmarłych przynajmniej w promieniu mili.

- Gdzie go widzisz?! - zapytał Orli Nos.

- Dwa rumby na sterburtę, kapitanie!

Orli Nos oddał rumpel Wielkiej Pięści, a sam skoczył na dziób, skąd Wół obserwował morze. Krzepki pierwszy oficer wskazał kierunek.

- Daleko - stwierdził Orli Nos z powątpiewaniem.

- Kapitanie, wioślarze od dawna obrastają tłuszczem. Przyda im się wypocić trochę słoniny, nawet jeśli nie dogonimy tej łajby.

- Co racja, to racja - zgodził się Sorgan. - Dobrze. Za tym statkiem! Sprawdźmy, czy go dogonimy. Wygląda mi na trogicki, więc wart będzie zachodu.

- Tak jest, kapitanie! - uradował się Wół. - Wioślarze na miejsca! - Huknął tubalnie.

Potężni mężczyźni, urągając całemu światu, odłożyli wędki, przerwali grę w kości i zeszli pod pokład do wioseł.

- Podnieść żagle! - rozkazał Wół ludziom na rei. Rzucił okiem przed siebie. - Jest jakieś półtorej mili przed nami, kapitanie - ocenił. - Żaden trogicki statek nie dorówna prędkością „Mewie" pod pełnymi żaglami, jeśli i wioślarze zapracują na chleb. Dopadniemy go jeszcze przed zachodem słońca.

- Zobaczymy, zobaczymy. - Sorgan lubił się czasem pościgać, a głęboko zanurzony trogicki statek dał mu świetną okazję, żeby przypomnieć załodze, co to wysiłek. Jeśli nawet nie zdobędą łupów, to przynajmniej ludzie zapomną o tym przeklętym szkwale, a on sam o irytującej musze pod sufitem kajuty. Orli Nos nie był specjalnie zabobonny, ale nie mógł się pozbyć przykrego uczucia, że jest stale obserwowany.

Ścigany statek podniósł wszystkie żagle, a więc z całą pewnością załoga dojrzała „Mewę". Nie mieli jednak najmniejszych szans. Handlowa krypa, szeroka i ciężka, nie mogła umknąć smukłej, chyżej „Mewie". Późnym popołudniem widać już było wyraźnie, że drapieżnik dogania ofiarę. I to szybko. Wówczas wszyscy marynarze „Mewy", którzy nie mieli innych zajęć, zaczęli znosić na główny pokład wszelką broń, a potem stali przy burtach i ćwiczyli bitewne okrzyki.

Jak to zwykle bywało, na ten widok Trogici uciekli ze swojego statku. Takie zachowanie stało się już niemal rytuałem. „Mewa" zwolniła na krótko, tylko żeby pozwolić marynarzom ze statku handlowego nieco odpłynąć. Potem Maagsowie weszli na pokład obcej

jednostki i zabrali wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Przenieśli łup na własny statek i szybko odpłynęli, żeby Trogici mogli wspiąć się z powrotem na pokład, zanim się potopią. Takie panowały zwyczaje wśród cywilizowanych ludów. Nikomu nie działa się krzywda, obie

jednostki pozostawały nieuszkodzone, a marynarze rozstawali się w zgodzie, prawie jak przyjaciele. Orli Nos uśmiechnął się lekko. Zeszłego lata obrabował jeden z trogickich statków tyle razy, że zaczęli sobie z jego kapitanem mówić po imieniu.

- Spalimy go, kapitanie? - spytał Wół z nadzieją. Nie wiedzieć czemu, ale zawsze chciał palić trogickie statki.

- Nie tym razem - odparł Orli Nos. - Niech mają tę swoją łajbę. My też mamy to, czego chcieliśmy. Może wrócą do Shaanu i wezmą nowy ładunek? Będziemy mogli znowu ich obrabować.

Zostawili więc w spokoju złupiony statek handlowy i odpłynęli na południowy wschód. Wtedy właśnie doszedł do głosu przypadek, który przerwał rutynę. Najgłupszy nawet marynarz wie, że morzem płyną rzeki, niepodobne do tych, które toczą swoje wody lądem. Rzeki w morzu są najczęściej niewidoczne. W końcu woda to woda i powierzchnia morza wygląda wszędzie tak samo, niezależnie od tego, czy się spokojnie kołysze, czy pod rozbujaną powierzchnią fal pędzi bystrym nurtem.

Mewa" ciągnęła równo swoim kursem, marynarze zajęci byli dzieleniem łupu, gdy nagle jakiś prąd chwycił statek w żelazne kleszcze i zaczął znosić na północny wschód. Pierwszy oficer, Wół, walczył z rumplem z całej siły, omal go nie połamał.

- Kłopoty, kapitanie! - krzyknął. - Porwał nas prąd!

- Wioślarze na miejsca! - rozkazał Orli Nos. - Spuścić żagiel!

Zakotłowało się, ale efekty były żałosne.

- Nic z tego, kapitanie! - odraportował Wół. - Chwycił nas i nie puszcza. Ster nie reaguje.

- Może zwolnimy przy zmianie pływów - zastanowił się Wielka Pięść.

- Marne szanse - sprzeciwił się Wół, poruszając delikatnie rumplem. - W życiu nie spotkałem tak silnego prądu. Pływy na pewno go nie zmienią. Może przycichnie jesienią, ale do tej pory znajdziemy się bardzo daleko od domu.

- Swoją drogą mamy niezłą prędkość - zauważył Wielka Pięść.

- Jeszcze ci się chce dowcipkować? - zezłościł się Wół.

- Mówię, co widzę - odparował Wielka Pięść. - Zwolnić wioślarzy, kapitanie?

- Nie. Niech ustawią dziób z nurtem. Dopóki płyniemy bokiem, załatwi nas pierwsza większa fala. Potem mogą odłożyć wiosła, ale niech zostaną na miejscach. Jeśli zacznie nas znosić na jakąś wyspę albo rafę, muszą być gotowi do roboty.

- Tak jest, kapitanie. - Wielka Pięść pociągnął się za grzywkę, jakby w dziwacznym salucie.

*

Nie dane im jednak było uwolnić się z pułapki morskiego prądu. „Mewa" płynęła na północny wschód przez kilka następnych dni, coraz dalej i dalej na nieznane wody. Z upływem czasu załodze coraz bardziej rzedły miny. Już ponad dwa tygodnie nie widzieli lądu. W pamięci odżywały wyświechtane opowieści o morskich potworach, o krawędzi świata, o demonach i ogromnych wirach wciągających całe flotylle. Wół i Wielka Pięść próbowali uciszać wichrzycieli, lecz nie do końca im się to udawało.

Wreszcie, którejś jasnej letniej nocy, prąd zwolnił niespodziewanie, a potem zamarł całkowicie, porzucając „Mewę" na płaskim spokojnym morzu.

- Co teraz, kapitanie? - spytał Wielka Pięść.

- Myślę - odparł Sorgan. - Nie poganiaj mnie. - Spojrzał na Woła. - Ile nam zostało wody pitnej? - zapytał.

- Może na jakiś tydzień, jeśli będziemy ją racjonować.

- Co z zapasami jedzenia?

- Trochę skąpe, kapitanie. Grubas pomstuje już od paru dni. Nie jest może najlepszym kucharzem na świecie, ale potrafi upichcić fasolę z wieprzowiną i doprawić wodorostami, jeśli już koniecznie trzeba. Większym problemem jest woda.

- Może popada? - rozmarzył się Wielka Pięść.

- Nadzieją się nie napijesz - stwierdził Wół ponuro. - Lepiej rozejrzyjmy się za jakimś lądem, i to szybko. Bo w przeciwnym razie... - Nie dokończył, ale nie musiał. Wszyscy wiedzieli, co miał na myśli.

2

Przez kilka następnych dni załoga „Mewy" musiała zadowolić się bardzo skąpymi racjami, ale wreszcie, pewnego stalowoszarego ranka, jeszcze przed wschodem słońca, Kaldo Długa Tyka, najwyższy marynarz na pokładzie, dostrzegł z bocianiego gniazda ląd. Ktoś niższy byłby go może nie zauważył, ale Długa Tyka nie miał wątpliwości.

- Ziemia na horyzoncie! - krzyknął. - Dwa rumby na lewą burtę, trzy, może cztery mile.

- Obudź Woła - nakazał Wielka Pięść Zajączkowi, niskiemu zwinnemu człowiekowi, stojącemu tuż obok.

- Nie lubi, jak się go budzi o tej porze - odparł przytomnie Zajączek. - Będzie zły.

- Szturchnij go i uciekaj - poradził Wielka Pięść. - Nie dopadnie cię na pewno, przecież kicasz jak królik, nie?

- Umiem prześcignąć własny cień - stwierdził Zajączek chełpliwie - ale jeśli się potknę i upadnę, będę miał cały dzień do tyłu.

- Wskoczysz na maszt. Wół nie umie się dobrze wspinać. Idź, musi się dowiedzieć, że niedługo będziemy przybijać do brzegu.

- Wyślij kogoś innego.

Wielka Pięść zacisnął dłoń i podsunął Zajączkowi pod nos.

- Wysyłam ciebie - oznajmił stanowczo. - Rusz się.

- Spokojnie. - Zajączek cofnął się o krok. - Już idę.

Ku jego zaskoczeniu Wół przyjął go z entuzjazmem, jako posłańca przynoszącego dobre wieści. Był wielki, więc potrzebował dużo jedzenia i wody, dlatego wiadomość o rychłym przybiciu do brzegu wprawiła go w doskonały humor.

Mewa" była szybka jak ptak, od którego wzięła imię, więc zanim słońce wspięło się na nieboskłon, ląd widać było już zupełnie wyraźnie.

- Powiedz kapitanowi, że znaleźliśmy odpowiednie miejsce na brzegu - rozkazał Zajączkowi Wół.

- Dlaczego ja? - zbuntował się Zajączek.

- Bo ci każę. Nie kłóć się ze mną. Po prostu idź.

- Tak jest - przystał Zajączek bez entuzjazmu.

- Strasznie kłótliwy ten Zajączek, co? - zauważył Wielka Pięść.

- Ale za to szybko biega - odparł Wół. - Chyba jest nieśmiały. I ciągle się trzęsie ze strachu, lecz jak go trochę przyciśniesz, zrobi, co mu się każe. Jak nie teraz, to później.

Kapitan Orli Nos zjawił się natychmiast. Na jego twarzy malowała się niekłamana ulga.

- Widać jakieś miasta na brzegu? - zapytał.

- Jak dotąd nie, kapitanie - odparł Wół. - Pewnie będziemy musieli sobie sami upolować coś do zjedzenia.

- Najpierw znajdziemy strumień i napełnimy beczki - zdecydował Orli Nos. - Lepszy głód niż pragnienie.

- Niedużo lepszy - sprostował Wół. - Jeżeli zacznie mi burczeć w brzuchu jeszcze odrobinę głośniej, tubylcy uznają, że nadciąga burza.

- Zobaczcie, jakie ogromne drzewa! - krzyknął Wielka Pięść, wskazując gęsto zalesiony brzeg. - W życiu nie widziałem takich wielkich! - Może odrobinę przesadzał, ale jego zdumienie było całkowicie zrozumiałe. Tuż za białym pasem plaży wyrastały pnie, które miały pewnie z dziesięć metrów średnicy, a wierzchołkami sięgały chmur. Tam dopiero każde z nich wypuściło pojedynczą gałąź.

- Faktycznie, trochę przerośnięte - zgodził się Wół.

- Trochę?! - zaperzył się Wielka Pięść. - Z jednego możesz zrobić dwie „Mewy", a jeszcze ci zostanie dosyć drewna, żeby upichcić obiad!

- No, ale samych drzew jeść nie będziemy - przypomniał im Sorgan. - Napełnimy beczki słodką wodą, a potem coś upolujemy, bo inaczej Wół niedługo zacznie przeżuwać żagle i kotwicę.

Jakiś czas „Mewa" sunęła wzdłuż brzegu, aż Wół dostrzegł wejście do zatoki, która po chwili okazała się całkiem niemałą laguną.

Wielka Pięść ustawił rumpel i osadził statek na piaszczystej plaży. Większość załogi zeszła z pokładu i zajęła się napełnianiem beczek. W tym czasie Wielka Pięść poprowadził niewielką grupę do lasu na poszukiwanie jakiejś zwierzyny łownej.

Wrócili tuż przed zachodem słońca z pustymi rękami.

- Widzieliśmy kilka tropów, kapitanie - odraportował Wielka Pięść - były nawet ślady sporej zwierzyny, ale nie natrafiliśmy na żadne zwierzę, do którego warto byłoby strzelać.

- Zapasów wystarczy jeszcze na kolację, mam nadzieję - ocenił Sorgan. - Grubas rozstawił sieci i złapał kilka rybek słusznych rozmiarów.

- Z rybami trzeba ostrożnie, panie kapitanie - przestrzegł Wielka Pięść.

- Wolę jeść ryby niż korzenie i jagody - odparł Sorgan, wzruszając ramionami. - Napotkaliście jakieś ślady obecności ludzi?

- Nie, kapitanie. Nie było ściętych drzew, mostów ani nic podobnego. Jeśli tu są jacyś ludzie, to ich nie widać. Mimo wszystko chyba nie powinniśmy na noc zostawiać „Mewy" na plaży. Lepiej odpłynąć i zakotwiczyć ją w bezpiecznej odległości, na wszelki wypadek. Gdyby się okazało, że ktoś tu jednak jest, to zanim porzucimy ostrożność, najpierw się czegoś dowiedzmy o tubylcach. Nie chciałbym zostać głównym daniem na jakimś przyjęciu.

- Co racja, to racja - zgodził się Sorgan. - Dopilnuj wszystkiego.

*

Przez kilka następnych dni „Mewa" z wolna sunęła wzdłuż wybrzeża. Marynarze upolowali zwierzę bardzo podobne do krowy. W dalszym ciągu nie widzieli ludzi.

- Muszą tu jacyś być - upierał się Wół.

Było to któregoś popołudnia, mniej więcej tydzień po pierwszym przybiciu do brzegu.

- Niby dlaczego muszą? - sprzeciwił się Orli Nos.

- Bo wszędzie są jacyś ludzie, kapitanie. Nawet na wybrzeżach Shaanu.

- No to miejmy nadzieję, że tubylcy nie będą tacy jak tamci - wtrącił się Wielka Pięść. - Jeżeli w ogóle jacyś tu są. Nie tęsknię do spotkania z kanibalami.

- Może wylądowaliśmy za daleko na północ - zastanawiał się Sorgan. - Na razie mamy lato, nie wiemy, jak tutaj wyglądają zimy.

Możliwe, że ludzie mieszkają dużo dalej na południe.

Mewa" płynęła wzdłuż brzegu i nie minęło wiele czasu, gdy Długa Tyka zawołał z bocianiego gniazda:

- Kapitanie! Przed nami wioska! Ludzi nie widzę, ale z paru kominów idzie dym!

- Widzisz, Wół, niepotrzebnie się martwiłeś - stwierdził Sorgan. Zadarł głowę. - Daleko do tej wioski?! - krzyknął.

- Zaraz za tą piaszczystą łachą! - odkrzyknął Długa Tyka. - Widzę łódki wyciągnięte na brzeg, ale przy nich też nikogo nie ma.

- Pewnie ich wystraszyliśmy - domyślił się Orli Nos. - Musimy być wyjątkowo ostrożni. Nie trzeba nam tu żadnej rozróby. - Odwrócił się w stronę rufy. - Hej tam, Zajączek!

- Jestem, kapitanie!

- Zadmij w róg parę razy. Przed nami jest wioska, chcę dać znać jej mieszkańcom, że mamy pokojowe zamiary.

- Taaa jest, kapitanie! - Zajączek na chwilę zniknął pod pokładem i zaraz pojawił się znowu, z wielkim rogiem w dłoniach. Przyłożył go do ust, a wtedy ku brzegowi popłynął długi żałobny bek, zwielokrotniony echem pomiędzy drzewami.

Orli Nos i inni marynarze słuchali z wytężoną uwagą, ale nie doczekali się odpowiedzi.

- Jeszcze raz - zarządził Sorgan. - Tym razem spróbuj trochę mniej żałośnie.

Zajączek zagrał wyższą nutę, zakończoną fałszywym kwiknięciem.

- Niech on trochę poćwiczy - stwierdził Wół. - Zupełnie jakbym słyszał kota, któremu ktoś przydepnął ogon.

I wtedy gdzieś z głębin lasu nadeszła odpowiedź, dźwięk o niebo przyjemniejszy niż beczenie Zajączkowego rogu.

- No, wreszcie zaczynamy do czegoś dochodzić - stwierdził Orli Nos zadowolony. - Dmuchaj w róg - polecił Zajączkowi. - Postaraj się, żeby to zabrzmiało przyjaźnie.

- Robię co mogę, kapitanie - poskarżył się Zajączek. - Nie lubicie, kiedy się wprawiam w graniu na rogu, to co się teraz dziwić, że mi nie zawsze wychodzi?

Mewa" okrążyła piaszczystą łachę, załoga zebrała się na dziobie, ciekawa wioski przycupniętej nad płytką zatoczką.

- Nic szczególnego - zauważył Wół. - Głównie patyki poobtykane trawą.

- Spodziewałeś się pałacu? - zapytał Sorgan. - A ja się cieszę, że nie widzę kamiennych murów i umocnień. Płyniemy tylko jednym statkiem, nie całą flotyllą, więc wcale nie tęsknimy do ludzi, którzy świetnie sobie radzą z nowoczesną bronią. Wygląda mi na to, że dotarliśmy tu jeszcze przed Trogitami. Powiedz ludziom, żeby nie chwytali od razu za miecze i włócznie. Nie chcę straszyć tubylców. Wioska leży na skraju lasu, niewiele trzeba, żeby nas poczęstowali z ukrycia strzałami, kiedy będziemy usiłowali pogadać z wodzem. Wół, wprowadź „Mewę" do zatoki, ale nie zakotwiczymy przy samym brzegu. Podpłynę kawałek szalupą, zatrzymam się i poczekam. Chyba zrozumieją, że chcemy rozmawiać, nie walczyć.

Wół wykonał polecenia. Jakieś sto metrów od brzegu rozkazał rzucić kotwicę, zaraz potem kilku marynarzy spuściło szalupę na wodę.

- Będę w zasięgu strzału z łuku - powiedział kapitan Wołowi - ale dopilnuj, żeby ludzie ukryli broń. Chyba że zrobi się gorąco.

Zszedł do łodzi, ujął wiosła i odpłynął od statku. Po niedługiej chwili zatrzymał się na wodzie.

Na plaży pojawiła się grupka ludzi toczących ożywioną dyskusję. Wreszcie jeden z nich, wysoki szczupły mężczyzna o długich jasnych włosach zaplecionych w dwa warkocze, ubrany w skóry, wsiadł do łódki, a pozostali zepchnęli go na wodę. Ruszył w stronę Orlego Nosa. Widać było od razu, że woda to jego żywioł. Gdy znalazł się na tyle blisko, że nawet z „Mewy" widać go było dość dokładnie, Sorganowi przeszły ciarki po plecach. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że tego człowieka należy traktować z wyjątkową uwagą. Był szczupły, próżno by szukać na jego ciele chociaż grama tłuszczu, a jego twarz miała zacięty wyraz. Najważniejsze jednak były oczy - zrobiły ogromne wrażenie na kapitanie „Mewy". Błyszczała w nich determinacja, jaką widuje się naprawdę rzadko. Sorgan miał absolutną pewność: jeśli ten człowiek coś postanowił, dążył do celu, nie bacząc na przeszkody. Trzeba było zachować najwyższą ostrożność.

- Czego chcecie? - zapytał obcy.

Nie wydawał się wrogo nastawiony, co Orli Nos poczytał za dobry znak. Zdziwiło go jedynie, że ten jasnowłosy człowiek mówi tym samym językiem co Maagsowie. Tym lepiej.

- Nie szukamy kłopotów, przyjacielu - rzekł. - Przybyliśmy z daleka, nie wiemy dokładnie, gdzie jesteśmy.

- Przybiliście do brzegu Dhrallu, krainy pani Zelany z zachodu. Czy wystarcza ci taka odpowiedź?

- Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek słyszał o Dhrallu - przyznał Sorgan. - Może dlatego że przypłynęliśmy z daleka. Czy pani Zelana jest waszą władczynią?

- Niezupełnie. Wkrótce ją poznacie. Ty jesteś Sorgan Orli Nos, prawda?

- Skąd wiesz? - zdumiał się kapitan.

- Pani Zelana uprzedziła nas, że się zbliżacie i że niewiele wiecie o Dhrallu. Mam odpowiedzieć na wszystkie wasze pytania.

- Skąd niby wiedziała, że się zbliżamy? - zapytał Sorgan. - Nie zamierzaliśmy podróżować tak daleko od Maagsu...

- ...ale porwał was prąd morski i poniósł aż tutaj. Zgadza się?

- Odnoszę wrażenie, że wiesz o nas wszystko, cudzoziemcze. Ja tymczasem nie znam nawet twojego imienia.

- Właśnie miałem się przedstawić. Jestem Długa Strzała z plemienia Starego Niedźwiedzia. Pani Zelana z Krainy Zachodniej kazała mi skierować was do Białego Warkocza, wodza plemienia Lattash. Pomiędzy nami a wioską Lattash są trzy inne plemiona. Każde z nich rozpali ognisko na plaży, żeby wskazać wam drogę. Potraficie liczyć do trzech, mam nadzieję?

- Oczywiście, że potrafimy. - Sorgan poczuł się urażony. - Czym zasłużyłeś na swoje imię?

- Jestem wyższy niż inni mężczyźni z plemienia Starego Niedźwiedzia, więc używam dużo większego łuku, a co za tym idzie, wyjątkowo długich strzał. - Powoli wyciągnął rękę, w której trzymał broń. Obaj z Sorganem wiedzieli, że nie wolno im wykonywać żadnych gwałtownych gestów, bo mierzyło w nich kilka tuzinów łuczników.

- Piękny! - zachwycił się Sorgan szczerze.

- Dobrze mi służy - stwierdził Długa Strzała skromnie. - Nigdy nie chybia.

Sorgan uznał to za przechwałkę, lecz nie miał całkowitej pewności.

- Daleko do Lattash? - zapytał.

- Dziesięć dni marszem - odpowiedział Długa Strzała. - Gdy już miniecie trzeci ogień na plaży, znajdziecie się przy wąskim przesmyku prowadzącym do zatoki. Nad brzegiem tej zatoki leży Lattash i tam czeka na was pani Zelana.

Sorgan spojrzał na wodę, w myślach dokonując niezbędnych obliczeń.

- Pewien nie jestem, ale powiedziałbym, że mój statek powinien tam dotrzeć w jakieś trzy dni.

- Im prędzej, tym lepiej - stwierdził Długa Strzała. - Pani Zelana jest niecierpliwa, a nie należy jej denerwować. Mam cię jeszcze spytać, czy mówi ci coś słowo „złoto".

- O tak! - przytaknął Sorgan żarliwie.

- Pytam na polecenie pani Zelany. Czy wystarczy wam jedzenia i wody na trzy dni podróży? Nie przypuszczam, żeby pani Zelana pozwoliła wam się zatrzymać w drodze.

- Nie mam zamiaru zwlekać, więc nie zatrzymałaby mnie, nawet gdyby bardzo chciała.

- Nie wiesz, co mówisz, Sorganie Orli Nosie. Prawdopodobnie jeszcze się spotkamy, na razie jednak ruszaj natychmiast. Tak będzie najlepiej.

3

- Miał jakąś broń poza łukiem, kapitanie? - spytał Wół, kiedy Sorgan wrócił na „Mewę".

- Tylko dzidę ułożoną na dnie łodzi - odrzekł Sorgan. - Nie dotknął jej ani razu, jednak leżała na widoku. Na pewno chciał, żebym zwrócił na nią uwagę. Dziwna rzecz, ostrze nie było z żelaza, tylko z kamienia.

- Kanibale z Shaanu też mają broń i narzędzia z kamienia - zauważył Wół. - Wcale mi się to nie podoba, kapitanie. Jak tak sobie pomyślę, że mógłbym zostać zjedzony, ciarki mnie przechodzą.

- Nie przypuszczam, żeby to byli kanibale - stwierdził Sorgan. - Ten zrobił na mnie wrażenie dość przyjaźnie nastawionego. Znał moje imię, upewnił się, czy mamy dość zapasów jedzenia i słodkiej wody. Jakieś trzy dni drogi stąd jest wioska Lattash. Tam znajdziemy niejaką Zelanę, która chce z nami porozmawiać. Długa Strzała wspomniał, że rozmowa będzie między innymi dotyczyła złota. Zdaje się, że ta Zelana chce wynająć ludzi, którzy umieją się posługiwać bronią, i jest gotowa dobrze ich opłacić.

- Ja tam nie będę przyjmował rozkazów od baby - żachnął się Wielka Pięść.

- Spokojnie, kamracie - uśmiechnął się Sorgan. - Ty będziesz dostawał rozkazy ode mnie. A ja będę się układał z tą panią Zelana. Postawić żagle, ruszamy na południe! Pewna dama chce ze mną porozmawiać o złocie. Nie każmy jej czekać!

Raz jeszcze „Mewa" ruszyła na morze, a wówczas, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zjawiła się sprzyjająca bryza, więc statek Sorgana skoczył lekko na pieniste fale i pomknął chyżo wzdłuż brzegu nieznanego lądu. Na noc Sorgan, rozsądny żeglarz, zarzucił kotwicę przy jakiejś wysepce, od zawietrznej. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pływa po zmroku po obcych wodach.

O pierwszym brzasku kapitan wyszedł na pokład, by sprawdzić pogodę. Spostrzegł, że Wielka Pięść i Zajączek, wychyleni przez sterburtę, przyglądają się czemuś z uwagą.

- Co tam? - spytał Sorgan.

- Dziwne stworzenia żyją w tych wodach, kapitanie - odezwał się Zajączek. - Widywałem już delfiny i morświny, ale nigdy różowe!

- Różowe delfiny?

- Kapitanie, niech mnie szlag, jeśli się mylę. Jeszcze przed świtem słyszałem, jak się pluskały i wołały do siebie, a kiedy się rozwidniło, ledwie uwierzyłem własnym oczom.

- Zajączek ma rację, kapitanie - poparł towarzysza Wielka Pięść. - Te bestyjki są różowe niby słoneczko o wschodzie, baraszkują wokół statku jak rozbawione dzieciaki.

- O, niech pan patrzy, kapitanie! - Zajączek dźgnął palcem powietrze za sterburtą.

Sorgan spojrzał we wskazanym kierunku. Stworzenie, które ukazało się jego oczom, było z pewnością delfinem i z pewnością miało skórę koloru różowego.

W następnej chwili pokazały się kolejne. Liczne stado otoczyło „Mewę", delfiny wyskakiwały nad fale, z pluskiem spadały do wody, świergotały radośnie i swawoliły wokół statku.

- W życiu nie widziałem nic podobnego - mruknął Sorgan. - Za chwilę podpłyną fioletowe rekiny albo zielone wieloryby. Postaw ludzi na nogi - rozkazał Wielkiej Pięści. - Pogodę mamy sprzyjającą, czas ruszać w drogę.

- Tak jest, kapitanie!

Mewa" gładko sunęła na południe, ale już nie sama. Towarzyszyły jej różowe delfiny, skakały przed dziobem i zagadywały załogę skupioną przy burtach.

- Prawie jak eskorta, co, kapitanie? - odezwał się Wół w którejś chwili. Oszacował bystrym wzrokiem jedno ze stworzeń. - Ciekaw jestem, jak smakuje mięso delfina. Chętnie się przekonam.

- Nic z tego! - rzekł Sorgan ostro. - Dopóki nam szczęście dopisuje, lepiej nie kusić losu. Kto wie, może ściągnąłbyś na nas szkwał, a nawet trąbę wodną? Do Maagsu droga daleka.

- Przecież te różowe pieścidełka nie mają nic wspólnego z pogodą, kapitanie - zaprotestował Wół.

- Może nie mają, a może mają. Łapy precz od różowych delfinów. Nie będziemy ryzykować.

I tak „Mewa" raźno zmierzała na południe, a przed jej dziobem, skąpane w blasku poranka, dokazywały różowe delfiny.

- Ogień na plaży, kapitanie! - zawołał Długa Tyka z bocianiego gniazda.

- Wytężaj wzrok! - odkrzyknął Orli Nos. - Będą jeszcze dwa. Po trzecim przypatruj się brzegowi, szukaj wejścia do zatoki. Tam płyniemy.

- Tak jest, kapitanie!

*

Wczesnym popołudniem trzeciego dnia od czasu spotkania Sorgana z Długą Strzałą „Mewa" minęła trzecie ognisko, potem cypel półwyspu i wpłynęła w wąski kanał ciągnący się między skałami.

- Wezmę ster - oznajmił Sorgan Wołowi, kładąc dłoń na rumplu. - Wioślarze na miejsca, opuścić żagiel. Nie chcę osiąść na mieliźnie tuż pod nosem bogatej damy.

- Tak jest, kapitanie - przytaknął Wół.

Orli Nos, prowadząc „Mewę" wąskim skalistym przesmykiem, rozważał dalsze postępowanie. Miał całkowitą pewność, że Długa Strzała nie próbował go w żaden sposób oszukać, ale też nie odczuwał potrzeby, żeby się zbytnio śpieszyć. Nie wiedział, z kim się tutaj spotka, tubylcy jego też nie znali. Zerknął w niebo. Dawno już minęło południe. Wkrótce powinni wpłynąć do zatoki. Jakiś czas zajmie im znalezienie wioski i podpłynięcie do niej na wiosłach. Tak czy inaczej na pewno nie wylądują przed wieczorem. Bezpieczniej będzie rzucić kotwicę z dala od brzegu i z kolejnymi poczynaniami zaczekać do rana. Przybyć do wioski w pełnym świetle dnia, kiedy wszyscy wyraźnie widzą, co kto robi.

- Śmigaj na bocianie gniazdo - polecił Wielkiej Pięści, swojemu drugiemu oficerowi. - Rozejrzyj się za wioską, a potem znajdź nam miejsce na noc. Przełożymy rozmowę z bogatą damą na rano.

- Tak jest, kapitanie - odparł Wielka Pięść. - Nie należy denerwować tubylców bez potrzeby.

Zakotwiczyli „Mewę" przy skalistym brzegu. Orli Nos nie chciał ryzykować, że ktoś podkradnie się do statku w ciemności. Wystawił też nocne warty: w bocianim gnieździe, na dziobie i na rufie - ot, na wszelki wypadek.

Noc minęła spokojnie. Straże dostrzegły ognie na pobliskiej piaszczystej plaży, ale nic szczególnego się nie działo. Rankiem Sorgan zgromadził załogę na rufie.

- Macie się wykazać dobrymi manierami - zażądał. - Nie wolno zaczepiać kobiet. I niech się żaden nie waży podwędzić jakiejś błyskotki. Tubylców jest tam pewnie dziesięć razy więcej niż nas, więc będziemy się zachowywać wyjątkowo przyzwoicie. Wygląda na to,

że ci ludzie potrzebują naszej pomocy i chcą za nią płacić złotem. Nie wymachujcie mieczami ani włóczniami, nie wygrażajcie pięściami. Na szali leży góra złota, więc jeśli któryś z was przeszkodzi w zawarciu układu, będzie miał do czynienia z bardzo niezadowolonym kapitanem. Czy wyrażam się jasno? - Potoczył po członkach swojej załogi ponurym wzrokiem.

Wszystko wskazywało na to, że został doskonale zrozumiany.

Gdy słońce zaczęło wznosić się nad horyzont, podnieśli kotwicę i wioślarze z wolna pchnęli „Mewę" w stronę, gdzie nocna wachta dostrzegła ognie na plaży.

- Zatrzymamy się jakieś sto metrów od brzegu - poinstruował Sorgan Woła. - Rzucimy kotwicę i zaczekamy. Jeśli miejscowi będą się zachowywać przyjaźnie, wszystko w porządku, ale gdyby mieli wojownicze zamiary, robimy w tył zwrot i wynosimy się stąd.

- Wszystko jasne, kapitanie.

Sorgan zwrócił uwagę, że wioska Lattash była znacznie większa niż ta, w której poznał Długą Strzałę. Liczne łodzie wyciągnięte na plażę oraz rozpięte na tyczkach sieci zdradzały, że tutejsi mieszkańcy trudnili się głównie rybołówstwem. Ich domy, jeśli w ogóle można określić je tą nazwą, zbudowano z gałęzi powiązanych w konstrukcję w kształcie kopuły i choć wyglądały na prymitywne, zdaniem Orlego Nosa na pewno chroniły przed niepogodą. Próżno by wypatrywać w tej osadzie czegoś na kształt ulicy, chaty stały rozrzucone bez określonego porządku.

Pomiędzy osadą a rzeką wznosił się dość wysoki wał, którego początek ginął gdzieś w górach. Widać rzeka miała zwyczaj występować z brzegów.

W krótkim czasie na wodzie znalazło się kilkanaście łódek z ubranymi w skóry tubylcami. Sorgan zauważył, że wszyscy są uzbrojeni po zęby. Ich strzały i włócznie miały co prawda kamienne ostrza, ale przecież dobrze oszlifowany kamień dosięgnie serca równie łatwo jak żelazo.

Łodzie ustawiły się w półkole między „Mewą" a plażą, jedna tylko podpłynęła prawie do burty statku Sorgana. Znajdowało się w niej dwóch pasażerów. Ten, który wiosłował, zdawał się równie potężny jak Wół, zdobiła go płomiennoczerwona broda sięgająca aż do piersi. Drugi był znacznie starszy, miał śnieżnobiałe włosy zaplecione w warkocze.

Ten z brodą zręcznie zatrzymał łódź, jego starszy towarzysz wstał.

- Witaj w Lattash, Sorganie Orli Nosie - odezwał się głębokim, dźwięcznym głosem. - Długo czekaliśmy na twoje przybycie.

- Jestem zaszczycony - rzekł grzecznie Sorgan.

Najwyraźniej nie obejdzie się bez formalnych wystąpień. Nie znał tutejszego ludu, więc na wszelki wypadek dostosował się do jego obyczajów.

- Jestem Biały Warkocz, wódz Lattash - przedstawił się starzec.- Służę radą młodszym mieszkańcom wioski. - Uśmiechnął się słabo. - Jeżeli zechcą mnie słuchać.

Sorgan zauważył, że Biały Warkocz i Długa Strzała mają podobne poczucie humoru. Wyprostował się dumnie.

- Powiedziano mi, że niejaka pani Zelana chce się ze mną widzieć.

- Też tak słyszałem - zgodził się Biały Warkocz. - Zechciej poznać mojego bratanka. - Wskazał wioślarza. - Na imię ma Rudobrody. Zaprowadzi cię do jaskini, gdzie spotkasz się z panią Zelaną. Ja zostanę tutaj, żeby twoi ludzie nie martwili się o twoje bezpieczeństwo. Za jakiś czas takie gesty nie będą już konieczne, ale na razie, póki się nie znamy, dmuchajmy na zimne.

- Jesteś rozumnym wodzem, Biały Warkoczu - przyznał Sorgan. - Posłucham twojej rady w tej sprawie. - Skoro Biały Warkocz lubi ceremoniał, nie szkodzi mu w tym pomóc. Aż mu uszami wyjdzie.

Przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności zamienili się miejscami. Biały Warkocz wszedł na pokład „Mewy", a Orli Nos zszedł do łodzi.

- Wół, dopilnuj, żeby nasz gość był dobrze traktowany! - zawołał Sorgan do swojego pierwszego oficera.

- Tak jest, panie kapitanie! - odkrzyknął Wół z szacunkiem.

- Dlaczego szlachetna pani Zelana mieszka w jaskini, a nie razem ze wszystkimi? - zapytał Sorgan wioślarza, który zręcznie skierował łódź ku plaży.

- Ona nie jest jedną z nas, Sorganie - odparł Rudobrody. - I nie przepada za naszym towarzystwem.

- Sądziłem, że jest królową tej części Dhrallu.

- Niezupełnie. Wedle naszych legend żyła od zawsze, ale nigdy nie przejmowała się swoim ludem. Dawno, dawno temu odeszła od nas. Dopiero co wróciła i zamieszkała w jaskini na skraju osady. Mój wuj twierdzi, że jest potężna i że jeśli czegoś sobie życzy, to jej życzenie z pewnością się spełni. Biały Warkocz, mówiąc o niej, zachowuje się inaczej niż zwykle. Chyba się jej boi, a to dziwne, bo on nie boi się niczego. Pani Zelana nigdy nie opuszcza jaskini, a na usługi ma tylko jedną małą dziewczynkę. To dziecko wychodzi do nas, żeby oznajmić wolę swojej opiekunki.

- Jak wygląda ta wasza pani? - zapytał Sorgan.

Rudobrody zastanowił się chwilę.

- Widziałem ją tylko dwukrotnie, za każdym razem miała zasłoniętą twarz. Podsłuchałem kiedyś rozmowę wuja z innym starszym z naszej osady. Mówił, że ona często się zmienia.

- Zmienia? Jak to?

- Wygląda inaczej. - Rudobrody przestał wiosłować. - Kiedy dobijemy do plaży, poprowadzę cię samym brzegiem morza. Wuj Biały Warkocz kazał mi zachować ostrożność i pilnować, żebyś był cały czas widoczny ze statku. Niech twoi ludzie nie mają powodów do zmartwienia.

- Twój lud jest wyjątkowo ostrożny - zauważył Sorgan.

- Taki jest wuj Biały Warkocz. Jak wszyscy starcy.

- Może dlatego dożywają sędziwego wieku.

- Pewnie masz rację - zgodził się Rudobrody, wracając do wiosłowania. - Musimy wysiąść tutaj - wskazał na wprost. - Bliżej jaskini jest pełno ostrych skał tuż pod powierzchnią wody, a ja nie chcę stracić łodzi.

- Jak daleko będzie do pani Zelany? - zapytał Sorgan.

- Wejście jest na zboczu tego wzgórza. - Rudobrody wskazał wiosłem. - Na końcu plaży.

- Dość odległe od osady - zauważył Sorgan. Zwrócił uwagę na szczególny kształt pagórka, przypominającego kopułę. Stoki były skaliste, z rzadka tylko porośnięte rachityczną zielenią.

- Pani Zelana nie przepada za naszym zapachem.

- Czy powinienem się przed nią pokłonić albo coś takiego?

- Chyba nie. Wuj Biały Warkocz o niczym takim nie wspomniał. Powiedz jej, kim jesteś. Chociaż pewnie i tak już o tym wie, skoro opisała cię, jak tylko się tu zjawiła.

Dziób łodzi wsunął się na piasek. Obaj wysiedli i wyciągnęli ją z wody. Ruszyli plażą, cały czas widząc „Mewę".

- Słyszałeś może, czy szykują się tutaj jakieś kłopoty? - zapytał Sorgan.

- Kłopoty są nieodłączną częścią życia, Sorganie - odparł Rudobrody. - Najmniejszy drobiazg może doprowadzić do wojny między plemionami. Ale tak, rzeczywiście, ostatnio dochodzą do nas niepokojące wieści o istotach z Pustkowia.

- Gdzie to jest?

- Za górami - odrzekł Rudobrody niejasno. - Niewiele wiem, bo starzy ludzie nie lubią mówić o tej krainie. Podobno istoty, które tam żyją, wyglądem przypominają ludzi, ale raczej nimi nie są. Od pani Zelany dowiesz się pewnie więcej. Przypuszczam, że właśnie z ich powodu chce z tobą rozmawiać. No, tam jest wejście do jaskini - wskazał nieregularną szczelinę w skalistym zboczu. - Wuj powiedział, żeby nie wchodzić bez uprzedzenia, nie zaskakiwać pani Zelany.

Ostrożnie zbliżyli się do pęknięcia w skale.

- Pani Zelano z Krainy Zachodniej! - zaintonował tubylec, a echo poniosło jego słowa. - Nazywam się Rudobrody. Jestem z rodu wodza Białego Warkocza, przyprowadziłem przybysza imieniem Sorgan Orli Nos. Chciałaś z nim rozmawiać.

Czekali kilka chwil, aż z mroku wyłoniła się śliczna dziewczynka o jasnych włosach.

- Czemu tak długo, Sorganie? - spytała. - Ukochana pani zaczynała się już o ciebie martwić. Chodźcie, tylko wytrzyjcie nogi. Irytuje się, kiedy w jaskini zostają ślady błota.

*

Sorgan i Rudobrody przeszli za dziewczynką przez skalną szczelinę o nierównych brzegach, potem krętym wąskim korytarzem, aż wreszcie znaleźli się w obszernym wnętrzu. Tam, z dala od wejścia do jaskini, płonął niewielki ogień. Przy nim siedziała ciemnowłosa kobieta odziana w strój z przejrzystej gazy, zwrócona do przybyszów plecami.

- Długo kazałeś mi czekać, Sorganie - odezwała się. - Czyżby statek ucierpiał w drodze?

- Od wioski Długiej Strzały jest kawałek drogi - odparł Sorgan nieco urażony.

- Kiedy ścigaliście trogicki statek pełen cennych łupów, odległość wam nie przeszkadzała.

- Skąd wiesz o tym pościgu? - zdumiał się Sorgan.

- Ukochana pani wie wszystko - wtrąciła się dziewczynka. - Tak już jest.

- Wystarczy, Elerio - ucięła ciemnowłosa kobieta.

Dopiero wtedy odwróciła się do Sorgana.

A pod kapitanem ugięły się kolana. Miał przed sobą najpiękniejszą istotę na świecie.

- Nie gap się tak - skarciła go, wyraźnie jednak zadowolona. - To niegrzeczne.

- Wybacz mi, pani - rzekł, czerwieniejąc lekko. - Na twój widok skamieniałem z wrażenia. Ale to dla ciebie na pewno nic nowego.

- Rzeczywiście, zdarza się to dość często - przyznała. - Szczęście, że przynajmniej nie zemdlałeś. Okropnie mnie to irytuje. Widzę, że przyprowadziłeś Rudobrodego.

- W zasadzie to on przyprowadził mnie - sprostował Sorgan drżącym głosem. - Pokazał mi drogę.

- Czyli już się znacie. Doskonale, bo wyruszy z nami w drogę powrotną do Maagsu. Będziemy musieli jeszcze zajrzeć po Długą Strzałę... Zostawmy szczegóły na później. Przejdźmy od razu do rzeczy. Potrzebuję najemników, płacę złotem. Jesteś zainteresowany?

- Słowo „złoto" zawsze budzi moje zainteresowanie - przyznał Sorgan. - Kogo trzeba zabijać i ile złota dostaniemy?

- Bezpośredni z ciebie człowiek, Sorganie.

- Tak jest szybciej - stwierdził Orli Nos. - Czy tutaj toczy się wojna?

- W pewnym sensie. Co wiesz o Dhrallu?

- Nawet o nim nie słyszałem, póki trzy dni temu nie spotkałem Długiej Strzały. Rudobrody wspomniał o ludziach żyjących za górami. Rozumiem, że mamy ich załatwić. Czy to jakieś niesnaski międzyplemienne? W naszym kraju takie sprawy zdarzają się co dzień.

- Sprawa jest znacznie poważniejsza, Sorganie. W Dhrallu ludzie mieszkają głównie wzdłuż wybrzeży, bo utrzymują się z rybołówstwa, ale są na tej ziemi jeszcze inne istoty. Żyją w środku kontynentu, w Pustkowiu. Zaczynają nam zagrażać, więc chcemy, żebyście je przekonali do powrotu tam, gdzie ich miejsce. Dlatego właśnie po was posłałam. Zwerbuj swoich znajomych z Maagsu i sprowadź tutaj, żebyście wszyscy razem pomogli nam wypędzić potwory z Pustkowia z powrotem za góry. W zamian za tę pomoc ofiaruję złoto.

- Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, pani Zelano - stwierdził Sorgan bez ogródek. - Muszę zobaczyć to złoto, nim zacznę kogoś przekonywać do wojaczki.

- Proszę bardzo. - Zelana odwróciła się do dziewczynki. - Zaprowadź go do złota - poleciła. - Niech zobaczy, ile tego jest.

- Oczywiście, ukochana pani - przystała dziewczynka natychmiast. - Chodźmy, Sorganie. Ile złota chcesz obejrzeć?

- Ile tylko się da - zdecydował bez wahania.

- Nie mamy tyle czasu - zmartwiła się Eleria. - Ukochana pani naprawdę się śpieszy.

Wtedy odziana w gazę bogini wydała dziwny piskliwy dźwięk, a Eleria odpowiedziała jej w ten sam sposób. Sorgan przyjął, że to jakiś obcy mu język. W tej chwili Zelana sięgnęła ręką w powietrze i ni stąd, ni zowąd wyczarowała z niego świecącą bryłkę ognia. Podała ją Elerii.

- Głębiej w jaskini jest ciemno - zwróciła się dziewczynka do Sorgana. - Słońce rozjaśni nam drogę. Powinieneś czuć się zaszczycony, Sorganie. Ukochana pani oddała ci swój obiad. Chodźmy. Możesz ponieść światło, jeśli chcesz.

Sorgan na wszelki wypadek ukrył ręce za plecami.

- Nie, dziękuję uprzejmie - odparł może odrobinę za szybko. - Ty ponieś.

Jeśli dobrze widział, bryłka światła nie była zamknięta w szkle ani w żaden inny sposób zabezpieczona. Najwyraźniej dziewczynka trzymała w dłoni żywy ogień, swobodnie, jakby nie robiło to na niej żadnego wrażenia.

- Jak sobie życzysz - uznała. - Chodźmy.

Poprowadziła go na tyły jaskini, oświetlając drogę.

- Nie parzy cię to w rękę? - spytał ją Sorgan.

- Nie, wcale. Ukochana pani poprosiła, żeby nie parzyło.

- Dlaczego nazywasz ją ukochaną panią?

- Tak o niej mówią różowe delfiny, a ja spędzałam z nimi wiele czasu, kiedy byłam młodsza.

- Towarzyszyły nam w drodze z wioski Długiej Strzały.

- Wiem. Ukochana pani poprosiła je, żeby was poprowadziły. Złoto jest zaraz za tym rogiem.

Sorgan wyszedł za róg i stanął jak wryty, a oczy o mało nie wyszły mu z orbit. Skaliste przejście było przegrodzone nie wiedzieć jak grubą ścianą złotych cegieł.

- Wystarczy ci tyle na razie? - spytała Eleria. - Ukochana pani może posłać po więcej, ale ludzie z osady potrzebują na to czasu.

- Ile tego tu jest? - wydukał Sorgan drżącym głosem.

- Nie mam pewności - przyznała Eleria. - Ciągnie się daleko wzdłuż korytarza. Podnieś mnie, to zerknę.

Sorgan posadził sobie dziewczynkę na ramieniu, a ona uniosła wysoko kulę ognia.

- Nie widać końca - oznajmiła. - Ładne, rzeczywiście, ale ja tam wolę różowy. Kolor żółty jest nudny, prawda?

- Mnie on wcale nie nudzi - sprzeciwił się Sorgan.

- Wracajmy - poprosiła Eleria - bo ukochana pani będzie się niecierpliwiła.

- Jak sądzisz, mogę wziąć parę sztabek, żeby pokazać załodze? - zapytał Sorgan.

- Tak, na pewno - odpowiedziała z promiennym uśmiechem. - Przecież jest ich strasznie dużo.

- O tak! - zgodził się Sorgan żarliwie.

Żwawym krokiem wrócili do jaskini.

- Czy jesteś zadowolony z zapasów złota, Orli Nosie? - spytała Zelana.

- Tak, robią wrażenie. Mógłbym za to kupić cały Maags. Muszę wziąć trochę ze sobą, pokazać ludziom. Nie przypuszczam, żeby mi uwierzyli na słowo.

- Tylko nie bierz zbyt dużo, Sorganie - przestrzegła go Zelana. - „Mewa" nie jest przystosowana do dźwigania ciężarów, a nie chcemy przecież, żeby zatonęła razem z nami w drodze do Maagsu, chyba się ze mną zgodzisz?

- Jacy „my"? - zapytał Sorgan ostrym tonem.

- Teraz zabierzesz mnie, Elerię i Rudobrodego, a po drodze jeszcze Długą Strzałę.

- Po co chcesz płynąć z nami, pani?

- Muszę - poprawiła go Zelana. - Trzeba się śpieszyć, a ja potrafię przekonać „Mewę", by mknęła jak na skrzydłach. Przy okazji dopilnuję, żebyś nie zapomniał wrócić.

- Ale...

- Nie ma żadnego „ale" - ucięła. - Ruszamy z popołudniowym odpływem. Wracaj na „Mewę" i przygotuj ją do drogi. Rudobrody dopilnuje przeniesienia złota na pokład. Weź ze sobą Elerię. Muszę jeszcze porozmawiać z bratem.

- Jeszcze się na nic nie zgodziłem - zaprotestował Orli Nos.

- Masz zamiar odmówić?

- W zasadzie... - Wszelkie obiekcje zbladły, gdy pomyślał o ścianie złotych cegieł.

- No właśnie. - Pani Zelana miała bardzo zadowoloną minę. - Idź już.

Sorgan rzucił tęskne spojrzenie w stronę skalnego korytarza.

- Prędzej, Sorganie! - popędziła go gestem dłoni. - Czas ucieka, a my musimy być daleko na morzu, nim słońce zajdzie za horyzont.

Maags

1

Wódz plemienia, Stary Niedźwiedź, choć rzadko się odzywał, był bardzo mądrym człowiekiem. Długa Strzała zawsze słyszał to od rodziców. Jako mały chłopiec przyjął ich opinię bez kwestionowania.

Osada plemienia Starego Niedźwiedzia znajdowała się wtedy na szczycie wysokiego urwiska. Tuż za nią pyszniła się ogromna knieja, a u stóp klifu lśniąca powierzchnia oceanu rozciągała się aż po horyzont. Nie istniało na świecie lepsze miejsce, gdzie można przeżyć najmłodsze lata.

Gdy kończyło się lato piątego roku życia Długiej Strzały, wielu członków plemienia Starego Niedźwiedzia padło ofiarą nieznanej choroby, która najpierw paliła gorączką, a później mroziła lodowatym potem. Skóra pokrywała się fioletowymi plamami. Chory widział w wyobraźni rzeczy tak straszne, że nie mógł przestać krzyczeć - aż do rychłej śmierci.

Szamanem plemienia był Uzdrowiciel, wyjątkowo biegły w sztuce leczenia, lecz epidemia, która wypełzła z mroku nocy, oparła się wszelkim jego zabiegom. Odebrała życie połowie mieszkańców osady. Zabrała także rodziców Długiej Strzały i żonę Starego Niedźwiedzia. Gdy Uzdrowiciel zdał sobie sprawę, że przegrał walkę, udał się do chaty wodza i nakłonił go, by razem z pozostałymi przy życiu uciekli z wioski.

Stary Niedźwiedź ze smutkiem posłuchał jego rady. Rozkazał ludziom spalić chaty, a potem poprowadził ich w nowe miejsce, nad brzeg oceanu, gdzie zbudowali sobie schronienia na zdrowej ziemi. Długą Strzałę przygarnął i wychował jak własnego syna.

Miał Stary Niedźwiedź córkę, Słodką Wodę. W przeciwieństwie do tego, co się zwykle zdarza, dzieci nie rywalizowały o miłość opiekuna, lecz wspólnie z nim pogrążyły się w żałobie. I choć wyrastały razem i mieszkały w tej samej chacie, nie odnosiły się do siebie jak rodzeństwo. Może dlatego, że Stary Niedźwiedź zawsze traktował chłopca z honorami należnymi miłemu gościowi.

Długa Strzała od najwcześniejszych lat był wyjątkowo bystry. Szybko się zorientował, że słowo „gość" miało skłonić jego i Słodką Wodę, by nie widzieli w sobie brata i siostry. Cel tych zabiegów był oczywisty, ale też gdy Słodka Woda podrosła, Długa Strzała nie widział powodów do narzekań. Uroda dziewczyny zapierała dech w piersiach, mężczyźni ścigali ją oczami. Długie włosy miała Słodka Woda czarne jak skrzydła kruka, skórę białą niczym światło księżyca, oczy ogromne, a wargi pełne. Była wysoka i smukła, a gdy zaczęła dojrzewać, przybyło jej atutów. Długa Strzała przekonał się, że bardzo trudno oderwać od niej wzrok.

Tak już jest na tym świecie, że ojcowie ślicznych dziewcząt przeżywają ciężkie chwile, gdy wokół córek zaczynają się kręcić coraz to liczniejsi wielbiciele, tymczasem Stary Niedźwiedź był w tym czasie zupełnie spokojny, ponieważ miał wyrękę w przybranym synu. Długa Strzała już jako bardzo młody chłopiec, ledwie wyrosły z lat dziecięcych, był wysoki i silny, a potrafił też być przekonujący. Wystarczyło kilka incydentów, by pozostali młodzi mężczyźni z plemienia Starego Niedźwiedzia zrozumieli, iż zaloty do Słodkiej Wody mogą narazić na nie lada niebezpieczeństwo.

Dziewczyna też miała trudne zadanie. Zauważyła mianowicie, iż niektóre młode kobiety patrzą na Długą Strzałę jakby przeciągle, spod rzęs. Stanowczo trzeba było zmienić ich zamiary. Nie zajęło jej to wiele czasu. Sprawnie i skutecznie przekonała inne dziewczęta, że Długa Strzała jest nie dla nich. Zwykle wystarczało kilka celnych zdań, ale niektóre młode damy potrzebowały bardziej bezpośrednich wskazówek. Nie obyło się bez paru siniaków, lecz poważniejsze rany można było policzyć na palcach jednej ręki.

Stary Niedźwiedź uważnie przyglądał się biegowi zdarzeń. Nie wtrącił się ani razu, nie powiedział na ten temat ani słowa, ale często się uśmiechał.

*

Mężczyźni z plemienia Starego Niedźwiedzia patrzyli na przybranego syna wodza z niekłamanym podziwem. Chłopak bardzo wcześnie zaczął strzelać z łuku, a nie chybiał nigdy. Nie potrafił wytłumaczyć, jak to się dzieje, lecz każda jego strzała, wypuszczona z długiego łuku, docierała do celu, nawet bardzo odległego. Usiłował tłumaczyć ludziom pojęcie jedności, jakie wiązało go z każdym punktem, w który wymierzył. Zgranie ręki, oka i myśli jest niezbędne każdemu łucznikowi, ale Długa Strzała zdał sobie sprawę, że cel także musi stać się częścią tego zjednoczenia. Ono właśnie dawało tę nieprawdopodobną celność. Długa Strzała wierzył, że jego cel nieomal przyciąga wypuszczone z łuku drzewce, ale była to koncepcja ogromnie trudna do wytłumaczenia.

Natomiast Słodka Woda rozumiała wszystko. Przecież była zjednoczona ze swoim celem od wczesnego dzieciństwa.

Wkrótce już każdy członek plemienia Starego Niedźwiedzia wiedział, że nie upłynie dużo czasu, a zostanie odprawiona pewna ważna ceremonia. Natomiast to, kiedy do niej dojdzie, zależało tylko od wodza. A Stary Niedźwiedź jakoś się nie śpieszył.

Długa Strzała i Słodka Woda sądzili, że ich opiekun zwleka z pozwoleniem jedynie dla żartu, chociaż nie widzieli w tym nic zabawnego.

Nareszcie, wczesnym latem czternastego roku życia Długiej Strzały, Stary Niedźwiedź z wyraźnym ociąganiem przyznał, że dzieci z jego chaty dorosły już na tyle, by wziąć udział w ceremonii, która połączy ich na całe życie.

Natychmiast rozpoczęło się świętowanie. Nie dość, że Słodka Woda była córką wodza, to jeszcze zarówno ją, jak i Długą Strzałę wszyscy bardzo lubili. Nic więc dziwnego, że ich święto miało się stać najważniejszym wydarzeniem lata.

Młode kobiety obsypały dziewczynę drobnymi podarkami, a przy każdym spotkaniu bez przerwy chichotały. Mężczyźni obdarowali Długą Strzałę doskonałymi grotami do strzał i włóczni zrobionymi z najlepszego kamienia oraz pomogli mu zbudować chatę, którą wkrótce miał dzielić ze swoją wybranką.

Wreszcie nadszedł dzień ceremonii. Jak kazała tradycja, Słodka Woda wstała tego dnia o świcie, by samotnie pójść nad jeziorko w pobliskim lesie, wykąpać się w krystalicznej wodzie, a następnie odziać w miękkie białe skóry, stosowne na tę uroczystość.

Długa Strzała nie mógł jej zobaczyć aż do chwili obrządku, więc zacisnął powieki, czekając, aż dziewczyna zbierze przygotowane odzienie i wyjdzie z chaty ojca.

- Wracaj prędko - rzekł cicho, gdy już znalazła się na zewnątrz w bladym świetle poranka. A ona roześmiała się w odpowiedzi perliście. Ten śmiech radował mu serce.

Słońce na wschodzie wyszło ponad drzewa, błękitne cienie poranka rozmyły się po trochu, czas płynął leniwie. Długa Strzała wystroił się i czekał.

Słodka Woda nie wracała.

Ranek zaczął przechodzić w południe. Długa Strzała nie umiał sobie znaleźć miejsca. Przecież dziewczyna tak samo niecierpliwie jak on wyczekiwała uroczystości połączenia. Ileż można się kąpać? Wreszcie niepomny zwyczajów i tradycji ruszył przez las ścieżką prowadzącą do jeziorka. A gdy dotarł na miejsce, serce zmarło mu w piersi.

Jego ukochana, odziana w białe szaty, unosiła się na spokojnej błękitnej tafli. Twarzą do dołu.

Wbiegł do wody, chwycił dziewczynę pod ramiona, wyciągnął na brzeg usłany miękkim mchem. Ułożył na brzuchu i naciskał na jej plecy, jak uczył Uzdrowiciel, gdy opowiadał młodym z plemienia o ratowaniu człowieka wyciągniętego z wody. Nic z tego. Słodka Woda nie dawała żadnych oznak życia.

Długa Strzała uniósł twarz i w długim bolesnym krzyku posłał swą rozpacz do nieba. Życie straciło dla niego sens.

Gdy przyniósł do osady ciało Słodkiej Wody, Stary Niedźwiedź zapłakał i posłał po Uzdrowiciela.

- Nie utonęła, prawda? - zapytał wódz pogrążony w żałości. - Bardzo dobrze pływała, a jeziorko nie jest głębokie.

- Nie, nie utonęła, Stary Niedźwiedziu - przytaknął Uzdrowiciel ponuro. - Na szyi ma ślady zębów. Jad odebrał jej życie.

- W pobliżu nie ma jadowitych węży!

Uzdrowiciel wskazał dwa wyraźne znaki na ciele dziewczyny.

- Nawet największy wąż nie ma tak ogromnych zębów. Moim zdaniem to był sługa Vlagha. Tyle krąży historii o tych stworach... W najdawniejszych przekazach niewiele jest prawdy, ale legendy o koszmarach z Pustkowia nie są zmyślone. Owe istoty stworzył Vlagh, a dawał jad swoim sługom, żeby nie musieli nosić broni.

- Dlaczego sługa Vlagha zabił moją córkę? - pytał Stary Niedźwiedź w rozpaczy.

- Ludzie mówią, że Vlagh poczyna sobie coraz śmielej i rozsyła swoje sługi do krain nadbrzeżnych, każąc obserwować uważnie, by poznać nasze słabości. A słudzy ci nie chcą być widziani, więc zabijają każdego, kto ich spostrzeże. W ten sposób mogą stale obserwować nas ukradkiem, a potem nieść wieści swojemu panu.

- Wobec tego im mniej sług Vlagha wróci do domu, tym lepiej - uznał Stary Niedźwiedź. - Porozmawiam o tym z Długą Strzałą. Jego rozpacz może się okazać źródłem nienawiści, a wtedy Vlagh gorzko pożałuje uczynku swojego sługi.

- Wodzu, zanim twój syn ruszy na polowanie, przyślij go do mnie - poprosił Uzdrowiciel. - Ale najpierw daj mu czas na żałobę. Wyzwolony od gniewu będzie myślał jaśniej, a ja tymczasem dowiem się o sługach Vlagha jak najwięcej, żebym mógł Długiej Strzale służyć radą.

Minął rok, nadciągnęła kolejna zima. Gdy miała się ku końcowi, Stary Niedźwiedź zdecydował, iż najwyższy już czas zaprowadzić przybranego syna do chaty Uzdrowiciela, bo Długa Strzała nadal był pogrążony w żałobie i nic nie wskazywało na to, by jego smutek osłabł.

Ruszyli we dwóch po topniejącym śniegu do chaty szamana, a gdy weszli, Uzdrowiciel rozwiązał tłumoczek z kośćmi i rozłożył je na pledzie.

- Ponieważ tak niewiele wiemy o stworach pochodzących z Pustkowia, o sługach Vlagha, postanowiłem jednego z nich obejrzeć dokładniej, żeby lepiej poznać ich szczególne cechy.

- Gdzie znalazłeś martwego sługę Vlagha? - spytał Długa Strzała głosem wypranym z emocji.

- Trudno powiedzieć, że go znalazłem. Po śmierci Słodkiej Wody postanowiłem zastawić pułapkę. Obcy nie znają lasu, więc łatwo ich zwieść. Tam gdzie natrafiłem na ich liczne ślady, wykopałem głęboki dół i w dno wbiłem zaostrzone kołki. Zakryłem to gałęziami, liśćmi i czekałem. Wreszcie jeden ze sług Vlagha wpadł w moją pułapkę. Dwa dni trwało, nim zdechł. W końcu wyciągnąłem go z dołu i gotowałem długo, żeby mięso odeszło od kości i żebym mógł poznać jego tajemnice. - Uzdrowiciel przerwał na chwilę. - Kiedy już pokażę ci, jak atakuje i jak się broni, zaniesiesz jego czaszkę na grób Słodkiej Wody, jako prezent dla jej ducha.

Długa Strzała nagle się ożywił. Jego oczy, dotąd puste i martwe, rozbłysły jasnym blaskiem.

- O tak, jej duch będzie zadowolony - przyznał. - A im więcej czaszek tam legnie, tym będzie szczęśliwszy.

- Dobrze mówisz, synu - przytaknął Stary Niedźwiedź.

- Uważaj wobec tego - odezwał się szaman, biorąc w dłonie czaszkę. - Spójrz, zęby jadowe chowają się w szczęce, tak samo jak u jadowitych węży. Wysuwają się błyskawicznie w momencie ukąszenia. Ten stwór nie zdradza się ze swoimi możliwościami aż do chwili ataku. - Odłożył czaszkę, wziął do ręki kości górnej kończyny. - Jak widzisz, wzdłuż zewnętrznej krawędzi, od nadgarstka aż po ramię ciągnie się rząd ostrych kolców. Przypominają żądła os lub szerszeni. Podobnie jak wysuwane zęby, służą do wstrzykiwania jadu i tak samo jak one normalnie są niewidoczne. Bądź wyjątkowo ostrożny, bo taki stwór porusza się bardzo szybko. Mimo wszystko żeby zabić, musi się znaleźć blisko ofiary. Nie potrafi uśmiercić na odległość.

- Pożyteczna wiadomość - ocenił Długa Strzała żywszym głosem. - Czy ten jad sprawia ból?

Uzdrowiciel pokiwał głową.

- O ile mi wiadomo, powoduje bolesną śmierć.

- Czy zabija także stwory swojego gatunku? - dopytywał się Długa Strzała.

- Z całą pewnością.

- Wobec tego jeśli posmaruję jadem ostrze strzały, zaniesie ona ból i śmierć każdemu obcemu?

- Dlaczego chcesz to robić? - zdziwił się Uzdrowiciel. - Przecież i tak nigdy nie chybiasz celu.

- Potwory z Pustkowia zadały mi ogromny ból. Jestem człowiekiem honoru. Mam zwyczaj spłacać swoje długi.

- Bądź ostrożny - przestrzegł go szaman. - Słudzy Vlagha atakują z ukrycia i tylko wtedy, gdy ofiara jest blisko.

- Jestem myśliwym - odparł Długa Strzała. - W lesie nic się przede mną nie ukryje. Słudzy Vlagha przybyli do naszej krainy w poszukiwaniu wieści, a ja właśnie znalazłem nowy cel w życiu: będę się starał, żeby owo pragnienie wieści pozostało niezaspokojone, bo zamierzam zabić wszystkich sługusów, których Vlagh tutaj przyśle, a ich czaszki zanieść na grób Słodkiej Wody jako upominki dla jej ducha, jako znak mojej wiecznej miłości.

- Kiedy ruszysz na polowanie, synu? - zapytał Stary Niedźwiedź.

- Natychmiast, jeśli tylko mi zezwolisz, ojcze.

- Zezwalam.

I tak oto Długa Strzała z plemienia Starego Niedźwiedzia ruszył do lasu w poszukiwaniu jadowitych sług Vlagha. Ludzie gadali, że Vlagh przysłał na ziemię plemienia Starego Niedźwiedzia wielkie zastępy swoich sług, ale wracali tylko nieliczni. Stwory przybyłe z Pustkowia nie widziały Długiej Strzały ani go nie słyszały, nie potrafiły też wychwycić jego zapachu, toteż śmierć spadała na nie jak grom z jasnego nieba.

*

Powrót legendarnej Zelany, pani Krainy Zachodniej, wywołał pośród wszystkich plemion jej ziem niemałe poruszenie, a gdy rozeszła się wieść, że bogini zamierza odwiedzić lud Starego Niedźwiedzia, mieszkańcy wioski uznali to za ogromny zaszczyt. Tylko Długa Strzała nie tęsknił do tego spotkania, więc kiedy nadeszły wieści, że honorowy gość jest już blisko, zniknął w lesie, wiecznie zajęty swoimi łowami.

Tymczasem pani Zelana życzyła sobie z nim rozmawiać, choć on uważał to za stratę czasu. Był przekonany, że w lesie nikt go nie znajdzie, lecz bogini bez trudu trafiła do jego kryjówki i wyłożyła sprawę.

- W ogóle mnie to wszystko nie obchodzi - stwierdził Długa Strzała otwarcie. - Mam własne zadanie do spełnienia. Wybierz sobie, pani, kogoś innego.

- Nie prosiłabym cię o pomoc, gdyby chodziło o rzecz mało ważną - naciskała pani Zelana.

- Dla mnie to jest mało ważne. Wszystko jest mało ważne poza tym, co robię.

- Nie polubiłeś nas, Długa Strzało - zauważyła cicho dziewuszka dotrzymująca towarzystwa pani Zelanie. - Właściwie nikogo nie lubisz. W twoim sercu nie ma miejsca na ciepłe uczucia, bo całe wypełnione jest lodem.

- Ładnie to ujęłaś, maleńka - przyznał Długa Strzała nieco łagodniejszym tonem. - Jeden ze sługusów Vlagha zabił moją wybrankę, teraz więc ja zabijam ich.

- Oko za oko - zgodziła się dziewczynka. - Ilu udało ci się zabić?

- Setki - odparł Długa Strzała obojętnie. - Już dawno przestałem liczyć. Wypełniam swoje zadanie od dwudziestu lat.

- Jeżeli taki jest twój cel, pewnie chciałbyś liczyć swoją zemstę w tysiącach zabitych wrogów. Potrafimy ci pomóc, prawda, ukochana pani?

- Tysiącach albo i dziesiątkach tysięcy - zgodziła się Zelana. Zajrzała młodzieńcowi głęboko w oczy. - Nienawidzimy potworów z Pustkowia równie mocno jak ty. Jeśli moje plany się powiodą, zgładzimy wszystkie te poczwary, a potem wedrzemy się do samego Pustkowia i zabijemy Vlagha. Co ty na to?

- Rzeczywiście, chętnie usłyszę coś więcej - przyznał Długa Strzała.

*

Trochę go zdumiały. Pani Zelana w sposób nieznoszący sprzeciwu żądała wypełniania rozkazów, Eleria natomiast potrafiła przejrzeć człowieka na wylot i mądrze znaleźć odpowiednią propozycję, zupełnie jakby zarzucała wędkę z wyborną przynętą.

Długa Strzała niechętnie przyznał przed samym sobą, że połknął tę przynętę bez chwili wahania.

- Muszę się mieć na baczności przed tą małą - mruknął do siebie. - Najwyraźniej pozory mylą.

*

Trudno mu było uwierzyć w zapewnienia pani Zelany, że niebawem przybędzie z dalekiego Maagsu statek „Mewa", a jeszcze trudniej w przepowiednię, że mieszkańcy obcego lądu zrobią wszystko, by otrzymać złoto. Ale kiedy długi smukły statek Orlego Nosa pojawił się na brzegu, na którym żyło plemię Starego Niedźwiedzia, omal dokładnie tego dnia, którego zapowiedziała go pani Zelana, Długa Strzała przestał być niedowiarkiem. Na dodatek Sorgan Orli Nos zareagował na wzmiankę o złocie dokładnie tak, jak przepowiedziała bogini.

Jak dotąd miała rację w dwóch sprawach, a jeśli ludzie z Maagsu mieli się okazać tak przydatni, jak utrzymywała, warto było się pofatygować i poświęcić czas na podróż do ich kraju.

Długa Strzała już od wielu dni nie odebrał życia żadnemu słudze Vlagha, więc czuł się trochę nieswojo. Na szczęście Słodka Woda zawsze była cierpliwa, więc pozwolił sobie mieć nadzieję, że jej duch także chętnie zaczeka, aż razem z panią Zelana wrócą do Dhrallu z ludźmi z Maagsu, którzy pomogą wybić sługusów Vlagha do nogi. No i oczywiście wykończyć samego Vlagha.

Był całkowicie pewien, że Słodka Woda będzie szczęśliwa, gdy ukochany złoży na jej grobie niecodzienny prezent - głowę Ylagha.

2

Wietrznym popołudniem „Mewa", poprzedzana łopotem żagli, znów przybiła do brzegu, na którym leżała wioska Starego Niedźwiedzia. Długa Strzała widział plusy korzystania z takiego sposobu poruszania się po wodzie, ale hałas mu przeszkadzał.

- Czy teraz ruszysz w drogę, synu? - spytał wódz, gdy statek zakotwiczył nieopodal kamienistej plaży.

- Może się okazać, że robię to, co najlepsze dla całego plemienia, ojcze - odparł Długa Strzała. - Pani Zelana powiedziała, że lud Maagsu nauczy nas, jak zabijać więcej mieszkańców Pustkowia, a to się spodoba duchowi twojej córki.

- Wobec tego czas na ciebie. Będę pod twoją nieobecność dbał o grób Słodkiej Wody.

- Może nadejdzie czas, gdy złożymy na grobie twojej córki głowę samego Vlagha, a wtedy jej duch będzie uradowany.

- Ja będę uradowany z całą pewnością - przyznał Stary Niedźwiedź. - Ruszaj więc i niech cię strzeże duch mojej córki.

- Niech się stanie, jak rzekłeś - odparł Długa Strzała zgodnie z tradycją.

Przeszedł przez wioskę, na kamienistej plaży zepchnął na wodę swoją łódź, ujął w dłonie wiosło i po drobnych niespokojnych falach popłynął do „Mewy". Zostawiał za sobą rodzinną wioskę i ukochany las, ale nie obejrzał się ani razu.

- Fajna łajba, przyjacielu - powitał go jakiś mężczyzna o ogromnych dłoniach, wychylony za burtę „Mewy".

- Łajba? - zdumiał się Długa Strzała, słysząc nieznane słowo.

- No, ta twoja łódeczka. Pewnie szybka?

- Zawsze docieram nią do celu.

- Bierzemy ją ze sobą?

- Jeśli można, chętnie. Nie znam jeszcze plemienia z „Mewy", a jeśli przypadkiem się nie porozumiemy, będę potrzebował łodzi, żeby wrócić.

Mężczyzna z wielkimi pięściami gruchnął śmiechem.

- Zdarzyło się parę razy, że i mnie przydałaby się własna łajba. Pływam po morzach całe życie, a też niełatwo mi się czasem dogadać z naszymi chłopakami. Ty jesteś Długa Strzała, zgadza się?

- Tak mnie nazywają.

- A mnie zwą Wielka Pięść - przedstawił się marynarz. - Imię jak imię, już do niego przywykłem. No, wdrapuj się na pokład. Kapitan chce z tobą pogadać. Zajmę się tą twoją łódką.

- Powinienem zawiadomić panią Zelanę z Krainy Zachodniej, że już tu jestem - zaoponował Długa Strzała.

- Siedzi na rufie, u kapitana - odrzekł Wielka Pięść. - Zadomowiła się w jego kajucie od razu, jak tylko wypłynęliśmy z Lattash. Nie uszczęśliwiło go to specjalnie, ale ponieważ to ona nam płaci, nie dyskutował. W dzień stary nadal tam urzęduje, ale po zachodzie słońca wynosi się do nas.

Długa Strzała podał Wielkiej Pięści spleciony rzemień przywiązany do dzioba łodzi, a sam wspiął się na pokład.

- Gdzie dokładnie jest rufa? - zapytał.

- Rufa to tył statku - wyjaśnił Wielka Pięść.

- A co to jest za człowiek, którego nazywasz kapitanem? Nie znam tego słowa.

- Rozmawiałeś z nim, kiedy byliśmy tu poprzednim razem - odparł Wielka Pięść. - Nazywa się Sorgan Orli Nos i jest właścicielem „Mewy".

- To wiele wyjaśnia. Przypuszczam, że my, mieszkańcy Dhrallu, nazywalibyśmy go wodzem. Porozmawiam z nim i dam pani Zelanie znać, że już jestem.

- Lepiej nie bierz ze sobą łuku - poradził Wielka Pięść. - Kapitan będzie cokolwiek nerwowy.

- Tam gdzie jestem ja, tam jest mój łuk - stwierdził Dhrallijczyk stanowczo. - Jeśli przeszkadza to mieszkańcom „Mewy", wrócę do lasu, gdzie moje miejsce.

- Coś ty taki nerwowy? - zaśmiał się Wielka Pięść. - Przecież jesteśmy sojusznikami.

Długa Strzała mruknął coś pod nosem i udał się na rufę. Zastał tam krzepkiego rodaka z płomiennoczerwoną brodą, wspartego o jakąś niską konstrukcję.

- Jestem Rudobrody z plemienia Białego Warkocza - przedstawił się oficjalnie.

- A ja jestem Długa Strzała z plemienia Starego Niedźwiedzia. Podobno Sorgan Orli Nos życzy sobie ze mną rozmawiać, a z nim jest pani Zelana z Krainy Zachodniej.

- Są tam. - Rudobrody wskazał prostokątny otwór w przybudówce.

- Do widzenia, Rudobrody z plemienia Białego Warkocza - pożegnał się Długa Strzała. Za jakiś czas, kiedy lepiej się poznają, będą mogli odstąpić od formalności, ale teraz było to jedyne właściwe zachowanie.

Z przejścia wskazanego przez Rudobrodego wychyliła się Eleria.

- Tak, to on, ukochana pani! - zawołała przez ramię. - Ten, który trudni się zabijaniem swoich wrogów.

- Nie powinnaś tak mówić, dziecko - skarcił ją Długa Strzała.

- Przecież taka jest prawda.

- Rzeczywiście, tyle że grzeczniej nie ujmować jej w słowa.

- E tam. - Wyciągnęła do niego rączki. - Ponieś mnie.

- Nie możesz chodzić?

- Wolę, żebyś mnie poniósł.

Długa Strzała uśmiechnął się lekko, wziął dziecko na ręce i wniósł do wnętrza o niskim stropie, gdzie pachniało smołą.

- Witaj, Długa Strzało - odezwała się pani Zelana. - Dlaczego niesiesz Elerię?

- Chciała tego - wyjaśnił. - A ja nie mam nic przeciwko temu.

- On jest bardzo miły, ukochana pani - powiedziała Eleria. - Wcale się nie wykręcał, tylko mnie podniósł i już. - Ucałowała Dhrallijczyka w policzek. - Możesz mnie postawić - zezwoliła.

- Elerio, ten człowiek nie jest delfinem - skarciła ją bogini.

- Wiem - przyznała dziewczynka. - Ale nada się, póki nie wrócimy do domu. Muszę czasami rozdawać całusy, nic na to nie poradzę.

Zelana westchnęła ciężko.

- O tak, wiem coś o tym. - Zaraz jednak zmieniła temat. - To jest Sorgan Orli Nos z Maagsu - przedstawiła kapitana Długiej Strzale. - O ile wiem, już się spotkaliście.

- Rzeczywiście - przytaknął Długa Strzała. Spojrzał na Sorgana. - Człowiek, który przedstawił mi się jako Wielka Pięść, powiedział, że chcesz ze mną rozmawiać, kapitanie.

- To nic pilnego - zbagatelizował Sorgan. - Chciałem cię tylko zapewnić, że dołożymy wszelkich starań, żeby ci było w czasie podróży jak najwygodniej. Czy potrzebujesz czegoś szczególnego?

- Raz dziennie trochę czasu na wędkowanie. Niekiedy bywam głodny.

- Możesz jeść z załogą. Szczegóły ustalimy później. Najwyższy czas ruszać w drogę. - Sorgan podniósł się i opuścił kajutę.

- Ten człowiek nie mówi naszym językiem, prawda, pani Zelano? - spytał Długa Strzała.

Zamrugała szybko, wyraźnie zaskoczona.

- Skąd wiesz?

- Jego wargi nie układają się w słowa, które wychodzą z jego ust. Coś zmienia jego mowę na naszą.

Bogini roześmiała się zadowolona.

- Mój brat będzie niepocieszony i zawstydzony! - Śmiała się do rozpuku. - Powinnam była sama to zauważyć. Jesteś bardzo spostrzegawczy.

- Mam oczy, żeby patrzeć, pani.

- Przyzwyczaisz się do takiej dziwnej rozmowy. Zawsze przechodzisz od razu do rzeczy?

- W ten sposób nie tracę czasu. Czy powiesz mi teraz, pani, dlaczego chciałaś, żebym z tobą płynął? Co mam zrobić, by ci pomóc przekonać mieszkańców Maagsu do przybycia do Dhrallu i walki ze sługami Vlagha?

- Będziesz strzelał z łuku.

- Kogo mam zabić?

- Na razie nikogo nie musisz zabijać. Płyniemy do Maagsu, żeby zwerbować wojowników, którzy pomogą nam walczyć ze stworami z Pustkowia. Każę ci strzelać z łuku do bardzo odległych celów, a ty postarasz się nie spudłować. Mieszkańcy Maagsu muszą wiedzieć, że wojownicy z Dhrallu są równie groźni jak oni. Potrzebujemy ich pomocy, ale muszą nas darzyć szacunkiem.

Długa Strzała zastanawiał się chwilę.

- Najlepiej gęsi - zaproponował.

- Słucham?

- Spadająca z nieba gęś, z której wystaje strzała, zawsze robi na ludziach duże wrażenie. Zupełnie jakby nie zdawali sobie sprawy, że w cel unoszący się w powietrzu można trafić równie łatwo jak w postawiony na ziemi.

- Naprawdę dasz radę to zrobić?! - wykrzyknęła Eleria z niedowierzaniem. - Umiesz trafić w gęś lecącą wysoko po niebie?

- To nic trudnego, maleńka - stwierdził Długa Strzała. - Gęsi latają w prostym szyku, łatwo przewidzieć, gdzie się znajdą, gdy doleci do nich strzała. W dodatku są smaczne, więc nie jest to zabijanie bez sensu. A nie wolno zabijać dla samego odbierania życia.

- Powinnyśmy go zatrzymać przy sobie na zawsze, ukochana pani - powiedziała Eleria. - A jeśli go nie chcesz, to może oddasz go mnie?

Długa Strzała przyznał w duchu, że taka perspektywa odrobinę go wystraszyła.

3

- Rudobrody śpi tam gdzie ludzie, których Orli Nos nazywa załogą - powiedziała Długiej Strzale pani Zelana przed wieczorem. - Dobroduszny z niego człowiek, ale wyjątkowo spostrzegawczy. Chcemy się dowiedzieć o Maagsach jak najwięcej, zbieraniem wiadomości zajmie się właśnie on. Ty będziesz spał tutaj ze mną i Elerią. Powiemy Maagsom, że pilnujesz mnie, by nikomu nie przyszły do głowy jakieś niestosowne myśli. Ale prawdziwa przyczyna jest inna. Chcę, żebyś trzymał się jak najdalej od Maagsów. Niech się nie spoufalają. Wkrótce będziesz się popisywał wielkimi czynami, więc przyda się, żeby załoga „Mewy" mówiła o tobie z wielkim podziwem w głosie, kiedy będzie opowiadała swoim ziomkom o Dhrallu.

- Jak sobie życzysz, pani - zgodził się bez oporu. - Długo to wszystko potrwa?

- Niedługo - zapewniła go Zelana. - Sorgan wraca do swego kraju ze złotem. Kiedy pokaże je rodakom, pewnie spadną na niego jak sępy. - Ściągnęła brwi w zamyśleniu. - Niezupełnie o to nam chodzi, prawda?

- Ale powinniśmy to brać pod uwagę - zauważył Długa Strzała. - Będę ich obserwował. Jeśli okażą zbyt duży apetyt, przekonam ich, żeby poszli się sycić gdzieś indziej.

*

Następnego ranka Długa Strzała wstał o pierwszym brzasku i ze zdziwieniem spostrzegł, że pani Zelana także już nie śpi.

- Wcześnie wstajesz, pani - zauważył.

- Mało sypiam - odparła. - A ty dlaczego zbudziłeś się tak rano?

- Doszedłem do wniosku, że dobrze będzie poznać tych Maagsów trochę lepiej. Im więcej myśliwy wie o swoim celu, tym jest lepszy.

- Nie będziesz ich zabijał!

- Rzeczywiście - zgodził się Długa Strzała - ale schwytać jest dużo trudniej niż zabić. - Podniósł swoją wierną broń i wyszedł na pokład w szarym świetle poranka.

Powiewała lekka bryza ze wschodu, co było o tej porze roku niezwykłe. Widać pani Zelana pomagała marynarzom.

Od dziobu „Mewy" dobiegał nieznany dźwięk, więc Długa Strzała postanowił odnaleźć jego źródło.

I oto ujrzał niewysokiego Maagsa uderzającego młotem w materiał, który lśnił, prawie tak jakby ktoś zaklął w jego wnętrzu ogień.

- Co to takiego? - spytał Długa Strzała ciekawie. - Dlaczego walisz w to młotem?

- To się nazywa żelazo - objaśnił Maags. - Wielka Pięść złamał nóż, trzeba mu zrobić nowy. Niezdara z niego, ciągle coś niszczy.

- Skąd się bierze żelazo?

- Tego to ja nie wiem, ja je tylko obrabiam. Nie muszę go szukać. Ty jesteś Długa Strzała, zgadza się?

- Tak mnie nazywają. Czy żelazo zawsze tak błyszczy?

- Nie. Najbardziej, kiedy jest rozgrzane w ogniu. Wtedy mięknie i łatwo mu nadać kształt. Na mnie wołają Zajączek. Jak widzisz, zapomniałem urosnąć, kiedy był po temu czas. Tutaj na „Mewie" należy do mnie kucie haków na ryby. Kapitan pozwolił mi zrobić z żelaza groty do twoich strzał.

- W Dhrallu zwykle robimy groty z kamienia - odpowiedział Długa Strzała. - Zawsze dobrze nam służyły. Nie widzę powodu szukać odmiany.

- Możesz mi pokazać strzałę?

- Oczywiście. - Długa Strzała wydobył drzewce z kołczana i podał niskiemu Maagsowi.

Zajączek obejrzał je uważnie.

- Sam robiłeś? - zapytał.

- Naturalnie. Skoro ja nimi strzelam, chcę mieć pewność, że są dobre.

- Trochę pewnie trwa taka robota - zauważył Zajączek. - Każda ma inną wagę?

- Są prawie identyczne.

- Słuchaj, zrobię ci parę grotów z żelaza, będziesz mógł je sprawdzić. Kto wie, może ci się spodobają. Ta dama, która wszystkim tutaj rozkazuje, powiedziała, że któregoś dnia będziesz potrzebował wielu strzał. Nie powiedziała tylko po co.

- Na oczach twojego ludu będę strzelał do lecących gęsi - wyjaśnił Długa Strzała.

- No, teraz rozumiem, do czego ci dużo strzał. Jak zaczniesz strzelać w powietrze, szybko się pogubią.

- Łatwo je odnaleźć, Zajączku. Martwa gęś unosi się na wodzie.

- A co z tymi strzałami, które nie trafią w gęś?

- To się nie zdarzy.

- Chcesz powiedzieć, że nigdy nie chybiasz celu?

- Po co strzelać, jeśli ma się nie trafić? Wyjaśnij mi, proszę, jak robisz groty z żelaza.

- Najpierw rozgrzewam metal w ogniu, aż zacznie błyszczeć. Wtedy wiem, że jest już miękki i mogę mu młotem nadać każdy kształt.

- Miękki grot do niczego się nie przyda.

- Nie będzie miękki. Kiedy już otrzymam odpowiednią formę, zanurzam żelazo w zimnej wodzie, by je utwardzać.

Długa Strzała powiódł wzrokiem po piaszczystym brzegu przesuwającym się za burtą „Mewy".

- Skoro mamy robić strzały, potrzebne będą drzewca. Niedługo „Mewa" zostawi za sobą Dhrall i wypłynie na pełne morze, więc powinniśmy teraz zejść na ląd i naciąć młodych drzewek. Porozmawiam o tym z kapitanem Sorganem.

- Dobrze gadasz - przyznał Zajączek. - W drodze będziemy mieli mnóstwo czasu, z Dhrallu do Maagsu jest bardzo daleko, znacznie dalej, niż się kapitanowi zdaje.

- A skąd ty to wiesz? - spytał Długa Strzała zaciekawiony.

Zajączek rozejrzał się, sprawdzając, czy nikt ich nie usłyszy.

- Nie mów kapitanowi - poprosił - ale prawda jest taka, że nasz stary nie zwraca uwagi na niebo po zachodzie słońca. A jeśli człowiek wie, czego szukać, potrafi z położenia gwiazd określić, gdzie się znajduje. Morski prąd, który porwał „Mewę", zaniósł ją na wschód o wiele dalej, niż przypuszcza kapitan.

- Jesteś bystrym człowiekiem, Zajączku. Dlaczego zadajesz sobie tyle trudu, by ukrywać swój rozum?

- Łatwiej mi się żyje - odparł Zajączek z krzywym uśmiechem. - Dopóki kapitan, Wół i Wielka Pięść nie wiedzą, że mam w głowie cokolwiek poza trocinami, nie wymagają ode mnie za wiele. Gdyby się domyślili, że potrafię odróżnić prawą rękę od lewej, mieliby dla mnie trudniejsze zadania. Uważam, że lepiej żyć wygodnie, a ty?

- Twój sekret jest u mnie bezpieczny - obiecał Długa Strzała w odpowiedzi. - Ale nadejdzie dzień, i to prędzej, niż się spodziewamy, gdy będziesz musiał porzucić wygodę, bo od tego będzie zależało nasze życie.

- Ty chyba lubisz krakać, przyjacielu.

- Uznałem, że powinienem cię ostrzec.

*

Kilka dni później „Mewa" zwróciła dziób na zachód, a wtedy Dhrall, pozostały za rufą, szybko wtopił się w horyzont. Długa Strzała nie czuł się dobrze na oceanie. Był człowiekiem lasu, więc źle na niego wpływała rozległa pustka wielkiej wody.

Miał także poczucie winy, ponieważ odstąpił od wypełniania najważniejszego celu swego życia. Powinien być teraz w puszczy, zabijać sługi Vlagha, albo na cmentarzu, dbać o grób Słodkiej Wody.

Wrócił we wspomnieniach do spotkania z panią Zelaną oraz Elerią. Bogini władała Krainą Zachodnią, więc jej życzenie powinno być dla niego rozkazem, ale przecież nie jej słowa przekonały go do wyprawy na Maags, tylko mądre podejście małej Elerii - jej uwaga, że jeśli wsiądzie na pokład „Mewy", w krótkim czasie zginie więcej potworów z Pustkowia, niż on sam zdołałby upolować przez całe życie.

Im więcej myślał o tym spotkaniu, tym bardziej go zdumiewało. Chociaż pani Zelana cieszyła się w swojej krainie niepodważalnym autorytetem, on, Długa Strzała, z łatwością odrzucił jej rozkaz. Tymczasem Eleria bez najmniejszego wysiłku usidliła go wizją martwych wrogów. W podobny sposób bogini skusiła Sorgana złotymi sztabami. Obie miały identyczną taktykę, a to nasuwało pewne skojarzenia. Kim właściwie była Eleria? Jej gorące pragnienie wzbudzania sympatii mogło być tylko maską skrywającą bezlitosne dążenie do osiągnięcia celu, siłę, której próżno by szukać u pani Zelany.

Plan Elerii się powiódł, ale ponieważ posunęła się o krok za daleko, wzbudziła czujność Długiej Strzały. Był już gotowy. W razie potrzeby mógł jej pokazać, że on także umie postawić na swoim.

Kto wie, może ta długa podróż okaże się znacznie ciekawsza, niż przypuszczał?

*

- Papuzi Dziób jej nie wierzy - poskarżyła się Eleria Długiej Strzale. Mijał kolejny dzień na morzu. We dwoje siedzieli w nasmołowanej kajucie na rufie „Mewy". - Najukochańsza pani powiedziała mu, że twoje strzały zawsze sięgają celu, a on odparł, że to niemożliwe.

- Orli Nos? - upewnił się Długa Strzała.

- On zawsze musi być najważniejszy. - Eleria uśmiechnęła się złośliwie. - Dlatego tak go nazywam.

- Jesteś niegrzeczna.

- Wiem - przyznała. - Ale to zabawne.

Długa Strzała musiał się roześmiać. Eleria była zachwycająca - i przez to znacznie bardziej niebezpieczna niż pani Zelana.

- Zabawa to nic złego - mruknęła, pocierając nosem o jego policzek jak kociątko.

- Wiem, co zrobimy - stwierdził Długa Strzała. - Zbliża się czas, kiedy nad „Mewą" będą przelatywały gęsi. Porozmawiaj z panią Zelana, może się zgodzi, żebym rozwiał wątpliwości Orlego Nosa, nie będą go już dręczyły.

- Spróbuję - ucieszyła się Eleria roześmiana.

*

Nie było to jakieś szczególnie duże stado, ale Długa Strzała wypatrzył je bez trudu, zanim w drodze na północ ukryło się za obrzeżonym na czerwono zwałem chmur nad zachodnim horyzontem. Ledwie siedem ptaków. Tak czy inaczej nie potrzeba było więcej, żeby przekonać niedowiarka. Długa Strzała wydobył z kołczana garść nowiutkich strzał z żelaznymi grotami, w drugą rękę ujął łuk i poszedł na rufę, gdzie Sorgan, Wół i Wielka Pięść spędzali większość czasu.

- Przejadły mi się ryby, kapitanie Sorgan - odezwał się grzecznie. - Czy pozwolisz, bym upolował coś innego do jedzenia?

- A niby co takiego? - zapytał Sorgan.

- Gęsi - odpowiedział Długa Strzała, wskazując nadciągające stadko. - Do tej pory jeszcze nie zdobyłem na „Mewie" żadnego pożywienia, chociaż jadam codziennie. Gęsi będą, moim zdaniem, miłą odmianą.

- Lecą bardzo wysoko - zauważył Wielka Pięść z powątpiewaniem.

- Ale nie na tyle, żeby ujść z życiem - zapewnił go Długa Strzała.

Wół spojrzał na zachód, ogniste słońce powlokło jego twarz purpurą.

- Wieczór nadciąga. Może uda ci się zestrzelić jakąś gęś, ale jak potem będziemy ich szukać na falach?

- Postaram się oszczędzić nam fatygi - obiecał Długa Strzała.

Kilka chwil zajęły mu staranne obliczenia, ale przecież rozmyślnie wybrał tę porę dnia. Samo upolowanie gęsi było dziecinnie proste. Zabicie ich w niepewnym świetle zmroku - to zupełnie co innego. A gdyby jeszcze spadły na pokład „Mewy" zamiast do oceanu... cóż, zamiar ambitny, lecz przecież wykonalny. Pani Zelana chciała, żeby zaimponował swoimi umiejętnościami Sorganowi oraz załodze statku. Wybrał chyba najprostszy sposób.

Kilka chwil później na pokład „Mewy" spadły przeszyte strzałami ptaki.

Od tamtej pory marynarze obdarzali łucznika ogromnym podziwem i szacunkiem. Długa Strzała był przyzwyczajony do takiego traktowania. Znał je od chłopięcych lat, bo tak samo odnosili się do niego ludzie z plemienia Starego Niedźwiedzia.

4

- Jest dużo starsza, niż się wydaje - stwierdził Zajączek. - Słyszałem, że kiedy kapitan ją kupił, to był prawie wrak. Razem z Wołem i Wielką Pięścią szykowali ją ponad rok! Przede wszystkim zbudowali górny pokład. - Zajączek tupnął w deski, na których stali. - Przedtem wyglądała jak zwykła łódź wiosłowa. Przy burtach urządzili siedziska dla wioślarzy. Chyba pokład miał ich chronić przed kaprysami pogody, ale okazało się, że jest doskonały, jeśli w walce trzeba gwałtownie podać tyły. Kiedy masz na wzburzonej wodzie przeskoczyć ze statku na statek, musisz ruszać się szybko. W przeciwnym razie na pewno się wykąpiesz.

- Tak, to logiczne - zgodził się Długa Strzała. - My nie walczymy na Matce Wodzie. Niedobrze jest ją irytować.

- A my jesteśmy z nią w niezłych układach. Zresztą pomysł budowania górnego pokładu jest dosyć nowy. Najwyżej dwadzieścia lat temu przyszedł do głowy pewnemu szkutnikowi z Gaiso. Wziął się pewnie stąd, że niektórzy kapitanowie chcieli mieć własne kajuty, by nie sypiać z załogą. Potrafią zadzierać nosa!

- Jak radzą sobie wioślarze ze sterowaniem, skoro nie widzą, dokąd płyną? - spytał Długa Strzała.

- Nie muszą nic widzieć, steruje się inaczej. Spójrz na rufę. Widzisz, co Wół trzyma w dłoniach? To rumpel. Jest połączony z trzonem sterowym, a na jego końcu, już w wodzie, przymocowany jest duży płaski kawał drewna, to płetwa sterowa. Dzięki niej statek skręca, kiedy Wół przesuwa rumpel. Wioślarze wiosłują, a Wół steruje. - Zajączek uśmiechnął się szeroko. - Ja tam się do tego nie nadaję. Do sterowania takim statkiem jak „Mewa" trzeba prawdziwego kolosa. Wołowi świetnie idzie. Ma mięśnie z żelaza od stóp do głów. Dźwignie

nawet coś, co nie ma drugiego końca.

- Trudno byłoby znaleźć coś takiego - zauważył Długa Strzała.

- Rzeczywiście - zgodził się Zajączek.

- Uważamy, że to najpiękniejsze miejsce na świecie - opowiadał Zajączek Długiej Strzale i Elerii kilka dni później, gdy we troje siedzieli na dziobie „Mewy". - Ja nie jestem obiektywny, bo tam wyrosłem, a przecież każdy za najpiękniejsze miejsce na świecie uważa to, gdzie spędził dzieciństwo.

- Nie ma w tym nic dziwnego - uznał Długa Strzała. - Lojalność wobec miejsc i ludzi leży u podstaw honoru.



- Na honorze nie znam się dobrze - wyznał Zajączek. - Obojętne, z kim się zadaję, zawsze jestem traktowany z lekceważeniem. Wszyscy, których dotąd poznałem, sądzą najwyraźniej, że większe zawsze jest lepsze, dlatego nie traktują mnie poważnie. Za mały jestem, za chudy.

- I nie masz nic przeciwko takiemu traktowaniu, prawda, Króliczku? - spytała Eleria z chytrą minką. - Celowo sprawiasz wrażenie, że umysł masz równie wątły jak ciało. Dlatego zawsze mówisz wolno, jakbyś nie potrafił zebrać myśli.

- „Króliczku"?! - zaprotestował Zajączek.

- To sympatyczniejsza wersja twojego imienia - uświadomiła mu Eleria z uśmiechem. Jak zwykle siedziała na kolanach Długiej Strzały. - A ja czuję do ciebie sympatię, ponieważ jesteś prawie tak słaby jak ja. Z Długiej Strzały prawdziwy dryblas, więc nie rozumie nas, delikatnych istotek. Kocham go, ale muszę przyznać, że ma kilka wad. Cóż, w końcu nikt nie jest doskonały... oprócz ukochanej pani, oczywiście.

- Nie daj się zwieść, Zajączku - przestrzegł Maagsa Długa Strzała. - Eleria jest wyjątkowo bystra i nieraz potrafi cię skłonić, byś spełnił jej życzenie, nawet wbrew własnej woli. Gdyby pani Zelana nie wzięła jej ze sobą, nadal siedziałbym w lesie. Miałem zamiar odmówić, ale jakoś nie zdołałem.

Rozzłoszczona Eleria pokazała Długiej Strzale język, lecz zaraz się roześmiała.

- Strzeż się tego człowieka, Króliczku - przestrzegła Maagsa. - Zawsze patrzy uważnie i dostrzega to, co dla innych pozostaje niewidoczne. Chyba każdy z nas coś ukrywa, ale przed nim nie sposób niczego zataić.

- Zauważyłem - zgodził się Zajączek skrzywiony. - Udaję głupka od małego i zawsze mi to wychodziło doskonale, a on w mgnieniu oka przejrzał mnie na wylot. - Przerwał, lekko uniósł brew. - A skoro już mowa o udawaniu, to się dowiedz, że ani Długa Strzała, ani ja nie daliśmy się zwieść twoim gierkom. Chichoczesz i robisz słodkie minki, ale twarda z ciebie sztuka. Zawsze stawiasz na swoim.

- Króliczku! - wykrzyknęła Eleria z udanym oburzeniem. - Jak możesz!

- Chyba już najwyższy czas zmienić temat - zaproponował Zajączek. - Wszyscy troje mamy jakieś szczególne cechy, którymi nie chcielibyśmy kłuć w oczy marynarzy. Mam rację?

- Skoro sami ich nie dostrzegają, pewnie i tak by nam nie uwierzyli, gdybyśmy im o nich powiedzieli - zgodził się Długa Strzała.

- Ktoś się zbliża! - szepnęła Eleria.

- Jak się nazywa to miejsce, gdzie wyrastałeś? - spytał Długa Strzała nieco głośniej.

- Maagsowie nazywają je Weros - odparł Zajączek, jak zwykle cedząc słowa. - Wszyscy tam ściągają, żeby się zabawić i odpocząć. Prawdziwy Maags pojedzie na koniec świata, żeby dobrze wydać pieniądze. - Zerknął obojętnie przez ramię na marynarza, który wiązał linę, ale zaraz odszedł. Zajączek zniżył głos. - Jeśli dobrze wyczytałem naszą pozycję z gwiazd, powinniśmy wpłynąć do Weros pojutrze. Trudno w to uwierzyć, bo byliśmy znacznie dalej od domu, niż się wydaje kapitanowi i reszcie załogi.

- Lepiej zatrzymaj tę wiadomość dla siebie, Króliczku - poradziła mu Eleria. - Nie ma potrzeby, żeby ludzie wiedzieli, jak daleko od Maagsu jest Dhrall. Ukochana pani sobie tego nie życzy. Potrzebna jej armia, a ludzie niechętnie porzucają dom dla dalekiej podróży.

- Jak to się stało, że wróciliśmy tak szybko? - spytał Zajączek.

- Ukochana pani umie postawić na swoim, Króliczku. Naprawdę chcesz znać szczegóły? Zastanów się, zanim odpowiesz.

Zajączek stracił pewność siebie. Głośno przełknął ślinę.

- W zasadzie... - zawiesił głos. - Niekoniecznie.

- Jest bardzo miły - zwierzyła się Eleria Długiej Strzale. Zeskoczyła z kolan potężnego Dhrallijczyka i podbiegła do niskiego Maagsa. - Króliczku, daj buziaka!

- Co? - zmieszał się Zajączek.

- Takie już ma zwyczaje ta dziewuszka - wyjaśnił mu Długa Strzała. - Spróbuj. Nic nie boli, a jej sprawia przyjemność.

- Ciii! - przerwała mu Eleria. Objęła Zajączka za szyję i głośno cmoknęła w policzek. - Powinieneś się wykąpać! - stwierdziła, marszcząc nosek.

- Kąpałem się niecały miesiąc temu! - Zajączek był oburzony.

- Najwyższy czas powtórzyć ten wyczyn.

*

Pogoda się zmieniła. Następne dwa dni podróży na zachód „Mewa" pokonywała w przykrym wietrze i rzęsistym deszczu. Długa Strzała był przyzwyczajony do deszczu, bo na północno-zachodnim wybrzeżu Dhrallu padało niemal bez przerwy. Natomiast marynarze z Maagsu wydawali się przygnębieni aurą, na pokładzie statku panował wyjątkowo ponury nastrój, aż do momentu gdy na horyzoncie ukazało się wybrzeże Maagsu.

Miasto Weros leżało w długiej, wąskiej zatoce. Wioślarze na „Mewie" zajęli swoje miejsca, tym razem bez gderania. Powrót do domu rozweselił ich mimo paskudnej pogody.

Weros było dość duże, choć wszystkie zabudowania zdawały się stłoczone na jak najmniejszej powierzchni, zupełnie jakby mieszkańcy bali się samotności. Błotniste ulice ciągnęły się w najróżniejsze strony bez widocznego celu, co świadczyło o tym, iż nikt nie przywiązywał do nich szczególnej wagi. Większość domów zbudowano z ociosanych pni, wyglądały na dużo solidniejsze niż chaty plemienia Starego Niedźwiedzia z Dhrallu. Najwyraźniej dzięki narzędziom z żelaza można było stawiać lepsze budynki. Całość spowijał całun dymu, osiadający także na pobliskich polach. Długie falochrony wybiegały daleko w wodę, a w przystani i na morzu kotwiczyło mrowie statków.

Mewa" podpłynęła bliżej brzegu, a wtedy wiatr przyniósł zapachy miasta. Długa Strzała, wyśmienity myśliwy, człowiek o doskonałym węchu, miał nadzieję, że nie zostaną tutaj długo.

Gdy marynarze rzucili ciężkie żelazne kotwice z dziobu i rufy, na pokładzie zjawiła się Eleria.

- Ukochana pani kazała mi cię odszukać - oznajmiła Długiej Strzale. - Orli Nos chce nam opowiedzieć, jak wykorzysta złoto do przekonywania innych kapitanów, że powinni zawitać w Dhrallu. Maagsom wyraźnie podobają się te niezgrabne bryły złota, zrobią prawie wszystko, żeby ich mieć jak najwięcej.

- Posiadanie rzeczy jest chyba dla Maagsów bardzo ważne - zastanowił się Długa Strzała.

- Dzięki temu mamy ułatwione zadanie. W zamian za złoto wypełnią wszystkie rozkazy. Oni będą mieli żółty metal, a my ich samych. Chodźmy, posłuchajmy Orlego Nosa. - Eleria wyciągnęła ramionka do Długiej Strzały. - Jak chcesz, możesz mnie ponieść.

- Oczywiście - zgodził się Długa Strzała natychmiast, biorąc ją na ręce, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że to ważny element jej gry, prowadzącej do podporządkowania sobie ludzi. Pani Zelana rozkazywała, natomiast Eleria oczarowywała. Intencje i skutki były zwykle takie same, lecz zachowanie Elerii było znacznie milsze i zwykle skuteczniejsze.

Zaniósł dziewczynkę do kajuty Sorgana na rufie. Czekali tam już Wół i Wielka Pięść oraz Rudobrody.

- Przychodzi mi do głowy tylko jeden sposób na szybkie zwerbowanie ludzi - mówił właśnie Sorgan. - Trzeba im pokazać złoto.

I tak właśnie zrobimy. Wół, ty i Wielka Pięść rozpuścicie wieści, że „Mewa" ma w ładowniach nieprzebrane ilości złota. Przypuszczam, że nikt wam nie uwierzy... i o to chodzi. Jak tylko jakiś kapitan przyzwoitego statku zarzuci wam kłamstwo, obiecajcie, że go tutaj przyprowadzicie, jeśli zechce się pofatygować. Nie ściągajcie mi tu zwykłych marynarzy, żadnych wałkoni, co to się włóczą po tawernach, nie mam też czasu dla takich, co nazywają siebie kapitanami, ale mają pod sobą tylko przerośniętą łódź wiosłową i piętnastu czy dwudziestu ludzi. Wyszukajcie kapitanów porządnych dużych statków z pełną załogą. Jeśli któryś nie będzie miał przynajmniej osiemdziesięciu ludzi pod rozkazami, szkoda naszej fatygi. I jeszcze jedno: żeby uniknąć zamieszania, nie przyprowadzajcie więcej niż trzech za jednym razem. Jednocześnie rozpuśćcie wieści, że na nieproszonych gości nie będziemy patrzeć przychylnym okiem.

- Wszystko jasne, kapitanie - powiedział Wół. - Zadbamy, żeby nie było tłumu. Załoga musi sobie radzić z gośćmi.

- Czy twój lud naprawdę pływa także małymi łódkami? - spytała Eleria.

Sorgan wydał z siebie przykry dźwięk.

- To oszuści! Nazywają siebie kapitanami, ale każdy dowodzi co najwyżej starym kutrem rybackim, a ich ludzie nie mają żadnego pojęcia o walce. Prawdziwy statek Maagsów ma co najmniej trzydzieści metrów długości i osiemdziesięciu chłopa na pokładzie: pięćdziesięciu wioślarzy, dwudziestu pięciu do żagli, trzech oficerów, kucharza, kowala i cieślę. - Spojrzał na Zelanę. - Kiedy chcesz, pani, mieć flotę u brzegów swojego kraju?

- Mamy trochę czasu, Sorganie - odparła bogini. - Nasi wrogowie jeszcze nie są gotowi do ataku.

- Czyli możemy przeciągnąć sprawę do wiosny, prawda? Nikt przy zdrowych zmysłach nie rusza z armią przez góry w środku zimy.

- Vlagh nie stosuje zasad zdrowego rozsądku. Nie dba o to, ile jego sług straci życie w drodze. Dlatego chcę, żeby flota stanęła u wybrzeży Dhrallu, zanim śnieg przykryje ziemię.

- To nam daje tylko dwa miesiące! - zaprotestował Sorgan. - Nie zbiorę floty w tak krótkim czasie. Statki pływają po całym oceanie, będę musiał ich szukać. A nawet jeśli uda mi się zgromadzić je w jednym miejscu, to nie zdążymy dopłynąć do Dhrallu. Nie potrafię ocenić z całą pewnością, ale przypuszczam, że możemy zwerbować około sześciuset jednostek. Niech na pokładzie każdego będzie osiemdziesięciu ludzi, to nam daje jakieś pięćdziesiąt tysięcy. Całkiem przyzwoita armia. Najtrudniej będzie zawiadomić wszystkich kapitanów. Wielu z nich kursuje po otwartym morzu, rozglądając się za pełnymi skarbów trogickimi statkami handlowymi.

- Czy to znaczy, że są pomiędzy nami a Dhrallem? - zapytał Rudobrody.

- Jasne. A dlaczego pytasz?

- Skaptujemy ich po drodze.

- Na morzu? Jeśli nie znajdą się na naszym szlaku, nawet ich nie zobaczymy!

- To na Matce Wodzie są szlaki? - zdziwił się cicho Rudobrody.

- Nie wiedziałem. Czy jest jakiś powód, dla którego cała flota musi podążać za rufą „Mewy"? Nie byłoby lepiej, gdyby każdy płynął do Dhrallu swoją drogą? Wiele razy łowiłem ryby w morzu i doświadczenie nauczyło mnie, że najlepszy połów był tam, gdzie ostatnio nikt

nie zarzucał sieci.

- W zasadzie... - zająknął się Sorgan. Cokolwiek jednak chciał powiedzieć, zatrzymał dla siebie.

- Nadal będzie to twoja flota, Sorganie - zapewniła go pani Zelana. - Wszyscy Maagsowie będą słuchali twoich rozkazów. Czy naprawdę muszą podążać tuż za tobą?

Sorgan wydawał się nieco zbity z tropu.

- Nigdy nie płynąłem na czele armady - przyznał. - I chciałem zobaczyć wszystkie statki zgromadzone w jednym miejscu, wiedzieć, że to moja flota. Dziecinada.

- Nie ma w tym nic złego, Papuzi Dziobie - pocieszyła go Eleria. - Dzieci zwykle świetnie się bawią.

Sorgan westchnął z głębi serca.

- Najlepiej będzie, jeśli flotylla zebrana tutaj rozproszy się po morzu i w drodze do Dhrallu zwerbuje inne statki - rzekł z wielkim żalem.

- On jest fantastyczny - oznajmiła Eleria z przekonaniem.

*

- O co w tym wszystkim chodzi, Sorganie? - zapytał jeden z trzech kapitanów zaproszonych na „Mewę" w porcie Weros.

- Chodźcie do mojej kajuty, wszystko wam wyjaśnię - odparł Sorgan.

Kiedy ruszyli na rufę, za nimi poszedł Długa Strzała.

Kajuta kapitana była pusta, bo pani Zelana i Eleria stały na dziobie, przyglądając się miastu.

- Co to za jeden? - spytał inny z gości, wskazując Długą Strzałę.

- Pracuje dla damy, która opłaca zgromadzenie floty.

- Można przy nim rozmawiać?

- Nie mam przed nim tajemnic, kuzynie Torlu - poinformował Sorgan. - Czy Wół powiedział ci o złocie?

- Powiedział - prychnął Maags. - I myślał, że mu uwierzę!

- Zaraz ci je pokażę. Rzecz w tym, że w kraju zwanym Dhrall toczy się wojna. Pewna dama, która tam jest ważną osobistością, potrzebuje ludzi umiejących walczyć, a za pomoc płaci złotem. Przywiozłem ze sobą jakieś sto sztabek, niech się każdy niedowiarek przekona, że warto wziąć udział w tej wyprawie.

- Oszalałeś, Sorganie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie świeci kapitanom złotem w oczy.

- Właśnie dlatego zaprosiłem tu na rozmowę ciebie, Torlu - odparł Sorgan. - Poczuję się dużo bezpieczniej, jeśli będę miał przy sobie paru krzepkich krewniaków, kiedy zacznę pokazywać złoto innym Maagsom.

- Jest w tym jakaś logika. A gdzie ten Dhrall?

- Kawał drogi na wschód.

- Zakładam, że ta twoja dama nie dysponuje prawdziwą armią?

- Ma pod rozkazami wojowników, którzy potrafią zaskoczyć. Ten oto Długa Strzała strzela jak nikt na świecie. Na niego nie ma mocnych! Lecz pani Zelana ma za mało ludzi, by pokonać wroga. Dlatego szuka najemników. Chciałbym porozmawiać z tyloma krewniakami, ilu znajdę. Wiesz może, gdzie są Malar i Skell?

Torl podrapał się po zarośniętym policzku.

- O Malarze słyszałem, że świętuje z załogą w Gaiso. Mieli ostatnio trochę szczęścia. Znasz naszego kuzyna nie gorzej niż ja. Wiesz, że będzie się bawił do ostatniego grosza.

- Dasz radę go zawiadomić, że chciałbym z nim pogadać o interesach?

- Spróbuję. Ale tak czy inaczej trzeba będzie poczekać, aż wytrzeźwieje.

- A gdzie jest Skell?

- W Kormo. Po ostatnim spotkaniu z trogicką krypą musi połatać statek. Pewnie nie znasz najnowszego wynalazku Trogitów. Nazywa się taran. To długi gruby pal na dziobie, na końcu okuty żelazem. Mocują go na linii wody. Teraz już nie poddają się na sam widok naszego statku. Rozpędzają się i walą taranem w burtę, wybijając dziurę wielkości człowieka! Jak słyszałem, zatopili już co najmniej pół tuzina naszych jednostek!

- Fatalnie! - wykrzyknął Sorgan.

- Trogici zawsze byli naszymi wrogami... Obiecałeś pozwolić rzucić okiem na złoto.

- Chodź. Zaraz potem zawiadomcie kuzynów. Będę spał znacznie spokojniej, jeśli wokół „Mewy" zakotwiczy kilkanaście statków z zaufanymi ludźmi. A jak zajrzysz do ładowni, będziesz wiedział dlaczego.

Długa Strzała rozważył słowa, które właśnie usłyszał. Wszystko wskazywało na to, że kultura Maagsów jest wyjątkowo prymitywna. Owszem, technologię mają bardziej zaawansowaną niż ludy Dhrallu, lecz w kwestii kontaktów społecznych muszą się jeszcze dużo nauczyć.

*

Kilka dni później łucznik wyszedł o świcie z kajuty na rufie „Mewy" i przy burcie zobaczył Rudobrodego.

- Wcześnie wstajesz - powitał członka plemienia Białego Warkocza.

- Kwestia przyzwyczajenia. - Wielkolud z rudą brodą wzruszył ramionami. - Lubię popatrzeć w niebo przed wschodem słońca. Często łapiesz ryby?

- Niespecjalnie. Wolę polować w lesie. - Długa Strzała zamilkł na chwilę. - Któregoś dnia, kiedy Orli Nos pierwszy raz rozmawiał ze swoimi kuzynami, zwróciłem uwagę na pewien szczegół, Ty mieszkasz tutaj z marynarzami, więc ich znasz. Powiedz mi, czy rodzina jest dla nich ważniejsza niż plemię?

- Oni w ogóle nie mają plemion. Ani zwyczajów, ani zasad, ani wodzów. Broń mają lepszą niż my, ale poza tym to prawdziwe dzikusy.

- Odniosłem podobne wrażenie. Tradycja bywa nudna, lecz jednoczy ludzi.

- Czy zauważyłeś, Długa Strzało, że w Krainie Zachodniej zyskałeś sławę?

- Dawno nie podróżowałem... Nic o tym nie wiem.

- Jeśli się wtrącam w nie swoje sprawy, to mnie uświadom, ale chciałbym cię spytać, dlaczego stale krążysz po lesie i zabijasz potwory z Pustkowia?

Długa Strzała milczał chwilę niezdecydowany. Doszedł w końcu do wniosku, że lepszego przyjaciela niż Rudobrody nie będzie tutaj miał, toteż warto z nim porozmawiać otwarcie.

- Jako młody chłopak kochałem Słodką Wodę z naszego plemienia. Mieliśmy zostać połączeni. W dniu ceremonii poszła do lasu wykąpać się i ubrać w białe skóry. Zabiło ją jadowite monstrum z Pustkowia. Od tego dnia żyję tylko zemstą.

- Współczuję ci - rzekł cicho Rudobrody. - Nie chciałem być wścibski. Ale wiele zrozumiałem. Chcesz ich wybić do nogi?

- Jeśli tylko zdołam - przyznał Długa Strzała. - Dzień uważam za stracony, jeśli nie zabiję choć jednego potwora. I dlatego w końcu zgodziłem się przybyć do Maagsu. Eleria przekonała mnie, że z pomocą tutejszych mieszkańców będę mógł zabijać sługi Vlagha tysiącami. A może nawet wybiję wszystkich.

- To pewnie będzie dość pracochłonne zajęcie - stwierdził Rudobrody. - Pozwolisz, że ja także uwolnię świat od paru tuzinów tych nędzników? Ot, w ramach przyjacielskiego gestu. Niech wrogowie moich przyjaciół będą moimi wrogami.

Długa Strzała uśmiechnął się lekko.

- Proszę bardzo, nie hamuj się. Stawiam tylko jeden warunek: kiedy znajdziemy się w Pustkowiu, pamiętaj, że Vlagh należy do mnie. Przypuszczam, że duch Słodkiej Wody będzie zadowolony, jeśli na znak mojej wiecznej miłości złożę na jej grobie głowę Vlagha.

- Nie śmiałbym ci przeszkadzać, przyjacielu - skłonił się Rudobrody. - Czy pozwolisz, że potrzymam twój płaszcz, gdy będziesz siekał Vlagha na kawałki?

- Pozwolę - zezwolił Długa Strzała ze śmiertelną powagą.

A potem obaj się roześmieli.

5

Sorganowi udało się skupić wokół „Mewy" kilku kuzynów, po czym przystąpił do rekrutowania w Weros kapitanów spoza rodziny. Kilkakrotnie Długa Strzała demonstrował swoją biegłość w strzelaniu. Ze zwiększaniem floty rósł szacunek dla potężnego Dhrallijczyka. Wreszcie flota ruszyła wzdłuż brzegu na południe. „Mewa" zawijała do każdego portu, w którym stały więcej niż trzy statki warte zachodu.

- Moi kuzyni werbują ludzi na północ od Weros - odraportował Sorgan pani Zelanie któregoś wieczoru, w czasie zwyczajowego spotkania po kolacji. - Wieść, że najmuję ludzi i płacę złotem, rozchodzi się szybko. Niedługo armada będzie gotowa.

- Mam nadzieję - rzekła bogini.

- Pierwsze statki ruszą do Dhrallu lada moment - zapewnił ją Sorgan. - Czekam już tylko na kuzyna Skella. Jest bardziej godny zaufania niż inni moi krewniacy.

- A jak Skell trafi do Lattash, kapitanie? - zapytał Wół. - Wybrzeże jest dość długie, o ile pamiętam.

- Popłynę z nim i wskażę drogę - zaproponował Długa Strzała.

Kapitan Sorgan pokręcił głową.

- Jesteś mi potrzebny tutaj. Tylko ty jeden trafiasz w linę ze stu kroków i dzięki temu wielu do nas przystaje.

- Ja mogę popłynąć - zgłosił się Rudobrody. - Nie mam tu nic do roboty, tylko wąsy mi rosną, a nie przypuszczam, żeby moja broda, choć wyjątkowo godna uwagi, była powodem, dla którego ludzie do nas dołączają.

- Rozsądna propozycja, Sorganie - poparła Rudobrodego pani Zelana. - A jeśli jeszcze twój kuzyn za radą Dhrallijczyka rozproszy flotę po morzu, napotka w drodze kolejne statki. Wówczas wystarczy magiczne słowo „złoto" i jeśli nam się odrobinę poszczęści, do wybrzeża mojej krainy dotrze dwa razy więcej statków, niż wypłynie z Maagsu.

- Tak właśnie zrobimy. Ty płacisz, pani, więc tańczymy, jak nam zagrasz - uznał Sorgan. - Zaczekamy tylko na Skella. Jest najbardziej godny zaufania spośród kapitanów, on powstrzyma krewkich żeglarzy od łupienia nadbrzeżnych wiosek Dhrallu. Nie chciałbym, żeby przed spotkaniem z armią Pustkowia moi zabijacy zaszli za skórę ludziom, których mają bronić, bo jeśli tamci strzelają choćby w przybliżeniu tak dobrze jak Długa Strzała, to po przybyciu na miejsce zastanę najwyżej połowę armii.

*

Następnego ranka było mglisto. Długa Strzała stał na dziobie, wsłuchując się w głosy dochodzące z pobliskich statków. Dźwięk zawsze zdaje się płynąć dalej nocą i w gęstej mgle. Może dlatego że uszy przejmują także funkcję oczu.

Od rufy nadszedł Rudobrody.

- Nic nie widać - stwierdził cicho.

- Zauważyłem - zgodził się Długa Strzała. - Kiepski dzień na polowanie.

- Ale powędkować można. - Rudobrody rozejrzał się ostrożnie i przysunął bliżej. - Pani Zelana chce z tobą pogadać - szepnął. - Nocą stało się coś, co obudziło w niej niepokój.

- Już idę - odszepnął Długa Strzała. Po czym odezwał się głośniej: - Dasz radę sam poobserwować mgłę? Powinienem zajrzeć do pani Zelany, zapytać o plany na dzisiejszy dzień.

- Chyba jakoś sobie poradzę - odpowiedział Rudobrody. - A jeśli uznam, że to dla mnie za trudne, poproszę kogoś, żeby cię wezwał na pomoc.

- Przedni żart - mruknął Długa Strzała.

- Cieszy mnie, że ci się spodobał - odparował Rudobrody z szerokim uśmiechem.

Łucznik poszedł na rufę. Przyznał w duchu, że Rudobrody, chociaż pochodził z innego plemienia, wzbudza w nim sympatię. Jeszcze rok wcześniej do takich ciepłych uczuć byłby całkiem niezdolny.

Lekko zastukał w drzwi kajuty.

- Wejdź, Długa Strzało - usłyszał głos bogini.

W kajucie, jak zwykle, czuć było smołą. Starannie zamknął za sobą drzwi.

Pani Zelana siedziała na krześle za stołem przybitym do pokładu. Wyglądała na przestraszoną. Tuż za nią stała Eleria. Tym razem nie podbiegła z wyciągniętymi ramionami, by Długa Strzała wziął ją na ręce.

- Rudobrody powiedział, że chcesz ze mną rozmawiać, pani - odezwał się łucznik. - Czy pojawiły się jakieś kłopoty?

- Niestety, mogą się pojawić lada moment - odparła bogini. Spojrzała mu prosto w oczy. - Nadszedł czas, żeby sobie coś wyjaśnić. Słyszałeś kiedyś o Marzycielach?

- Znam bardzo stare legendy na ten temat. Nadejście Marzycieli będzie znakiem, że starsi bogowie wkrótce udadzą się na spoczynek.

- To nie wszystko. Upływ czasu zaciera przesłanie, dawne podania nie zawsze mówią to, co miały opisywać, gdy powstawały. Opowieść o Marzycielach dotyczy naszego czasu i nie pozostawia wątpliwości, że to właśnie oni mają stawić czoło Vlaghowi.

- Oni go pokonają? - zapytał Długa Strzała.

- Miejmy taką nadzieję. Odgadujesz już, do czego dążę? Tak, masz rację, Eleria jest Marzycielką i już mi ciebie odebrała.

- Nieprawda! - zaprotestowała dziewczynka.

- Nie musisz zaprzeczać, dziecko - uciszyła ją Zelana. - Trudno się kłócić z faktami.

- Lubię go, ukochana pani, nic więcej. Nigdy nie ważyłabym się niczego ci odebrać.

- To oczywiste kłamstwo - stwierdziła Zelana rozeźlona. - Najpierw ukradłaś mi delfiny, a teraz najbardziej zaufanego sługę.

- Może gdybyś była dla nich milsza, pani, nie miałabyś mi czego zarzucać - odparowała Eleria. - Stałaś się ostatnio złośliwa i pełna nienawiści. Co się z tobą dzieje, ukochana pani?

Długa Strzała zmierzył je obie chłodnym spojrzeniem.

- Wychodzę - oznajmił głosem wypranym z emocji. - Dajcie mi znać, proszę, kiedy przestaniecie się kłócić. - Ruszył w stronę drzwi.

- Wracaj! - krzyknęła Zelana.

- Wrócę za jakiś czas - oświadczył. - Nie chcę wam przeszkadzać. - Wyszedł z kajuty i starannie zamknął za sobą drzwi.

Cisza, jaka nastała we wnętrzu, była głośniejsza niż burza z piorunami.

Długa Strzała podszedł do burty i czekał, wpatrzony w mgłę.

Dużo prędzej, niż się spodziewał, Eleria wyszła z kajuty.

- Już wszystko dobrze - powiedziała. - Kłótnia skończona.

- Szybko poszło - zauważył.

- Przestraszyłeś nas. Ukochana pani nie przywykła do ludzi, którzy odchodzą w taki sposób, jak ty to zrobiłeś. Od razu przestałyśmy się sprzeczać. Chwilę popłakałyśmy, potem padłyśmy sobie w ramiona i wszystko jest już dobrze. Możesz bezpiecznie wrócić.

- Niech tak będzie. Zanieść cię?

- Lepiej nie - zdecydowała z widocznym żalem. - Nie chciałabym zdenerwować ukochanej pani.

Zelana wyraźnie odzyskała panowanie nad sobą.

- Mówiliśmy o Marzycielach - podjęła, jakby się nic nie stało. - Ich sny są czasem obrazem przeszłości, a czasem spojrzeniem w przyszłość. Właśnie tak się stało tej nocy. Eleria miała sen odsłaniający przyszłość. Musimy poczynić odpowiednie kroki, żeby nie okazał się proroczy.

- Czy to możliwe? - zdziwił się Długa Strzała. - Opowieści o Marzycielach utrzymują, że wyśniona przyszłość jest pewna.

- Podania nie mówią całej prawdy. Sen Elerii odsłania to, co może się zdarzyć, a nie co się stanie z całą pewnością. Ma charakter ostrzeżenia. Opowiedz mu swój sen, Elerio, i powiedz o perle.

- Dobrze, ukochana pani - przystała dziewczynka posłusznie. Burza najwyraźniej minęła definitywnie. - Słyszałeś kiedyś o wyspie Thurn?

- Podobno leży przy zachodnim wybrzeżu Dhrallu. Nie wolno nam tam bywać.

- Na taki pomysł wpadła ukochana pani. Tam mieszka, a nie lubi mieć sąsiadów. Zupełnie wystarcza jej towarzystwo różowych delfinów, które upodobały sobie tamtejsze wody. Ukochana pani bardzo je polubiła. Kiedy byłam młodsza, często się z nimi bawiłam.

- Znasz ich język, prawda?

- Ten język pierwszy poznałam. Dopiero niedawno ukochana pani nauczyła mnie swojej mowy.

- Dziwne. Większość dzieci najpierw poznaje język matki.

Eleria wybuchnęła perlistym śmiechem.

- Coś podobnego! Skąd ci się wziął ten niemożliwy pomysł? Ukochana pani miałaby być moją matką? - Uspokoiła się nieco. - Podejrzewam, że jesteśmy w jakimś sensie spokrewnione, ale z całą pewnością nie jest moją matką.

- Odłóżmy ten temat na właściwszy moment - zażądała pani Zelana stanowczo. - Elerio, opowiedz o perle.

- Właśnie zamierzałam, ukochana pani. Pewnego dnia w zeszłym roku, gdy bawiłam się z delfinami, podpłynęła do nas wielorybica i powiedziała, że chce mi coś pokazać. Zaprowadziła mnie na dno Matki Wody i płetwą dotknęła wielkiej ostrygi, która się otworzyła. - Eleria podeszła do swojej koi, sięgnęła między koce. Wyjęła stamtąd krągły przedmiot wielkości jabłka. - To kryło się w skorupie.

Długa Strzała był zdumiony wielkością klejnotu. Widywał już perły, ale nigdy takich rozmiarów.

- Perła rządzi snami Elerii - powiedziała Zelana. - Ten z minionej nocy był ostrzeżeniem. Opowiedz go, Elerio.

- Tak, ukochana pani. Przypuszczam, że inni ludzie także mają sny. Moje najczęściej nic nie znaczą, ale dzisiejszy był inny. Zdawało mi się, że płynę w powietrzu. Była ciemna noc. „Mewa" stała zakotwiczona w przystani jakiegoś niedużego miasteczka. Otaczało ją ochronnym pierścieniem pięć innych statków i do nich podpłynęły łodzie zwane przez Maagsów szalupami. Chwilę później wszystkie pięć statków stanęło w ogniu. Zapanował chaos, Maagsowie gasili pożary. Wtedy z ciemności wypłynęło pięć innych statków. Przywiązano je do „Mewy". Doszło do walki. Wszyscy na pokładzie „Mewy" zostali zamordowani, a obcy zeszli do ładowni, gdzie Orli Nos trzyma złote cegły, które się tak wszystkim podobają. Zabrali je, potem podłożyli ogień i odpłynęli. Wtedy zobaczyłam na plaży zakapturzoną postać, która zaśmiewała się do rozpuku. Obudziłam się, opowiedziałam sen ukochanej pani, a ona posłała Rudobrodego, żeby cię przyprowadził.

- Czy ten, który się śmiał, był wielki i potężnie zbudowany? - spytał Długa Strzała z napięciem w głosie.

- Nie, był dużo niższy od przeciętnego Maagsa - odparła Eleria.

- Mniej więcej taki jak Króliczek.

- Widziałaś, jakiego koloru miał kaptur?

- Jakiś szarawy. Czy to ważne?

- Tak przypuszczam. Słudzy Vlagha są niewysocy i wszyscy skrywają twarze pod szarymi kapturami. Twój sen, Elerio, miał większe znaczenie, niż się domyślasz. Musimy przyjąć, że stwory z Pustkowia znalazły sposób, by przybyć za nami aż tutaj, i robią co w ich mocy, by uniemożliwić nam sprowadzenie do Dhrallu armii Maagsów. - Przeniósł wzrok na Zelanę. - Czy możemy tym zdarzeniom zapobiec? - spytał.

- Już zaczęliśmy zmieniać przyszłość - odparła. - Właśnie uczyniliśmy pierwszy krok.

*

Długa Strzała był znużony obserwowaniem niekończącej się procesji kapitanów przychodzących na „Mewę", by obejrzeć złote cegły Sorgana. Wyglądało na to, że ci ludzie nie potrafią sobie wzajemnie wierzyć na słowo, muszą wszystko zobaczyć na własne oczy. Sen Elerii zmienił jego nastawienie. Jeżeli rzeczywiście miał jakieś odniesienie do przyszłości, oznaczało to, że pięciu z tych kapitanów wcale nie interesowało się Dhrallem.

Długa Strzała był myśliwym, a myśliwy potrafi słuchać i obserwować. Goście przybywający na „Mewę" byli w większości zainteresowani okazją podsuwaną przez Sorgana. Lecz byli też tacy, którzy tylko okazywali żywiołowy entuzjazm, a myśleli o czymś innym.

Łucznik obserwował i słuchał w milczeniu.

W nadmorskim miasteczku Kweta pojawił się na „Mewie" chudy jak szkielet kuzyn Sorgana Skell. Po krótkiej dyskusji obaj się zgodzili, że nastał czas, by wysłać część floty na wschód, do Dhrallu, z Rudobrodym jako przewodnikiem.

- Na Skellu można polegać, pani Zelano - zapewniał Sorgan, gdy flota przygotowywała się do drogi. - Będzie miał jakieś sto dwadzieścia statków, mniej więcej dziesięć tysięcy ludzi, więc da sobie radę, jeśli twoi wrogowie zaatakują go znienacka. A jeśli rozpocznie się inwazja na twoją krainę, pani, zdoła powstrzymać nacierających do chwili, gdy przybędą główne siły.

- Kiedy, twoim zdaniem, znajdziemy się w Dhrallu wszyscy?

- Nie zajmie to już dużo czasu, pani. Wieść poszła między ludzi, chcą do nas dołączyć. Jedyny kłopot w tym, że każdy kapitan gorąco pragnie na własne oczy zobaczyć złoto w ładowniach „Mewy", zanim podejmie decyzję. - Sorgan spochmurniał. - Z przykrością muszę stwierdzić, że chyba jednak przywieźliśmy za dużo szlachetnego kruszcu. Dziesięć sztabek wystarczyłoby w zupełności. Maagsowie uwierzyliby mi wtedy na słowo. Ale kiedy mówię, że mam sto złotych sztabek, chcą się przekonać, czy nie kłamię. Zarzuciłem zbyt dużą przynętę.

- Nikt nie jest doskonały, Papuzi Dziobie - stwierdziła Eleria.

- Orli Nosie - poprawił ją Sorgan odruchowo.

- Co za różnica...

6

- Kajaku, przecież widziałeś złoto - zwrócił się Sorgan do kościstego Maagsa następnego dnia rano, kiedy grupa gości zjawiła się na pokładzie „Mewy". - Czyżbyś nie wierzył własnym oczom?

- Chcę ci pomóc, Sorganie - odrzekł Kajak. - Opowiedziałem o tobie wielu swoim kuzynom i przyrzekłem przedstawić ich tobie, kiedy zawiniesz do przystani w ich porcie. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, do floty dołączy kilkadziesiąt statków.

- Świetnie. Cieszę się, że potrafisz dostrzec coś poza czubkiem własnego nosa. Ostatnio stale mam do czynienia z ludźmi, którzy nie pojmują, po co nam kolejni najemnicy, skoro oni sami już do nas przystali. Najwyraźniej boją się, że zmniejszy się ich udział w złocie. Nie pojmują, jak potężna zapłata wchodzi w grę.

- Niektórzy mają kłopoty z większymi liczbami, Sorganie. Przyprowadziłem dziś ze sobą kilku kuzynów. Czy mogę im pokazać, co się znajduje w ładowni „Mewy"?

- Proszę bardzo.

Długa Strzała siedział w czasie tej rozmowy pod ścianą kajuty Sorgana. Zauważył, że stojący za Kajakiem kuzyni są wyraźnie podekscytowani. Eleria, jak zwykle, umościła mu się na kolanach.

- To mogą być ci, o których śniłam - szepnęła mu w ucho.

- Liczba się zgadza - przytaknął Długa Strzała - ale nie możemy mieć pewności, że właśnie ich mamy się strzec. Zejdź na ziemię, dziecko. Przyjrzę im się, kiedy będą oglądali złoto Sorgana.

Ruszył za nimi w bezpiecznej odległości. Zdawali się nieco podenerwowani, ale może nie powinno to dziwić, skoro kilku uzbrojonych po zęby marynarzy Orlego Nosa nie spuszczało ich z oka.

Po wyjściu z ładowni wszyscy mieli na twarzy ten sam wyraz zdumienia i niedowierzania, który ostatnimi czasu stał się tutaj dość pospolity. Nie uczynili nic, co by rzucało na nich choćby cień podejrzenia, ale Długa Strzała nie chciał jeszcze odsunąć od siebie myśli, że tych pięciu mężczyzn odegrało główną rolę w śnie Elerii.

*

- Ta rodzina nie cieszy się najlepszą reputacją - wyjaśnił Zajączek, gdy Długa Strzała spytał go o Kajaka i jego kuzynów. - Bywało, że wypływali polować na trogickie statki z przygodnymi sojusznikami, a wracali sami. Jeżeli jednak tym razem planują coś podobnego, za wcześnie dla nich na jakiekolwiek działanie. Skell ciągle jeszcze przygotowuje flotę do drogi, więc zbyt wiele statków mogłoby nam przyjść z pomocą.

- Tylko że Skell nie będzie tutaj tkwił wiecznie - przypomniał mu Długa Strzała. - W ciągu kilku dni wyruszy do Dhrallu, a wtedy „Mewy" będzie pilnowała zaledwie garstka sprzymierzeńców.

- I wtedy pewnie będziemy mogli zacząć się martwić - uznał Zajączek. - Kapitan Sorgan wyśle swoich krewnych w drogę, a kuzyni Kajaka znajdą się na miejscu. Chyba się dzisiaj wieczorem przejdę po tawernach. Tutejsi marynarze ciągną jak gąbki, a pijany marynarz gada szybciej, niż myśli. Czasami można usłyszeć to i owo, czego byś z nich obcęgami nie wydarł na trzeźwo. Potrafię udawać ochlapusa, więc ludzie nie będą na mnie zwracali uwagi. Po powrocie opowiem ci, czego się dowiedziałem.

- Doskonały pomysł - zgodził się łucznik. - Zawiadomię panią Zelanę o naszych podejrzeniach, ale Sorganowi lepiej o nich jeszcze nie wspominać. Dowiedzmy się czegoś więcej.

Odwrócił się i poszedł na rufę, do dawnej kapitańskiej kajuty.

- Co robiłeś? - spytała go bogini.

- Szukałem tropów - odparł Długa Strzała.

- Dziwna odpowiedź.

- Słowa myśliwego. Zwierzęta zostawiają w lesie ślady swojej bytności: na poszyciu, na drzewach i krzewach, wszędzie, gdzie się pojawią. Myśliwy potrafi te tropy odszukać i rozpoznać. Tym razem pomaga mi Zajączek.

- Darzysz go sympatią - stwierdziła Eleria.

- Jest bystry, lecz woli się z tym kryć. Dziś wieczorem zejdzie na ląd i będzie szukał tropów w tawernach, gdzie Maagsowie piją sok, który zmienia ich w szaleńców. Może któryś z marynarzy Kajaka oszaleje na tyle, że zacznie mówić o sprawach, o których powinien milczeć. Jeśli Kajak jest jednym z kapitanów, których widziałaś we śnie, marynarze z jego statku i załogi jego kuzynów będą znali niecne plany. Zajączek będzie w jakimś kącie udawał śpiącego pijaka, nie wzbudzi ich podejrzeń.

- Zmieniłeś się, Długa Strzało - zauważyła Zelana. - W Dhrallu obce by ci były takie podchody.

- Mylisz się, pani. Tu czy tam, stale poluję, a że zmienił się teren, zmieniłem metody. Moim celem nadal są potwory z Pustkowia, choć możliwe, że będę musiał pozabijać krewniaków Kajaka, nim w zasięgu mojej strzały znajdzie się sługa Vlagha. Tak czy inaczej znajdę ofiarę i zabiję. Na tym polega polowanie.

*

- Miałeś rację, Długa Strzało - szepnął Zajączek.

We dwóch stali na dziobie „Mewy". Właśnie budził się kolejny dzień.

- Wczoraj wieczorem spora część załogi Kajaka zalała się w pestkę i wszyscy gadali jak najęci. Pochwyciłem kilka słów tu i ówdzie, bez trudu złożyłem je w całość.

- Świetny z ciebie tropiciel, Zajączku - pochwalił go Długa Strzała. - Dokąd wiedzie ślad?

- Na razie trudno powiedzieć z całą pewnością, ale już niedługo wszystko się wyjaśni. Marynarze Kajaka są zgodni, że jeśli choć odrobina złota dostanie się w niepowołane ręce, ich kapitana doprowadzi to do rozpaczy. Co prawda kapitan Sorgan opowiadał o nieprzebranych zasobach złota w Dhrallu, ale to tylko słowa. Kajak na własne oczy widział fortunę w ładowni „Mewy" i chce ją mieć. A potem będzie się martwił o bogactwa Dhrallu. Miałeś też rację, że rabusie nie zrobią nic, dopóki Skell nie wyprowadzi floty w morze. Powtarzali to tyle razy, że aż znudziło mi się słuchać. Nie wiedzą dokładnie, kiedy planuje odpłynąć, ale liczą na to, że będzie zwlekał jeszcze kilka dni. Na razie mają w Kwecie tylko pięć statków, lecz już ściągają tu następne. Nie w smak im napaść na statki pilnujące „Mewy", gdy siły będą wyrównane. Wolą zaatakować, kiedy będzie ich przynajmniej trzy razy więcej. Uważają, że najlepszy czas na akcję to noc po wypłynięciu Skella. Po całym wybrzeżu rozeszły się wieści o tym, że nasz kapitan werbuje ludzi i płaci im w złocie, więc codziennie pojawiają się nowe jednostki. Gdyby Kajak z kuzynami zwlekał za długo, znów mieliby przeciw sobie zbyt potężną siłę. Jeżeli Skell odpłynie, zanim nadciągną ich kompani, zaatakują, nie czekając na nich. Ale też wymyślili coś, co im pomoże przechylić szalę potyczki na ich stronę.

- Zamierzają podłożyć ogień - stwierdził Długa Strzała bez emocji.

- Czy ty zawsze wszystko wiesz?

- Domyśliłem się. Ale nie mogłem oprzeć planu obrony na domysłach, musiałem zyskać wiarygodne potwierdzenie.

- Pora chyba ostrzec kapitana.

- To nie będzie konieczne. I on, i cała załoga tylko by nam zawadzali.

- Mam rozumieć, że we dwóch załatwimy pięć statków? - spytał Zajączek niebotycznie zdumiony.

- Oczywiście, że nie - odparł Długa Strzała z lekkim uśmiechem. - Otrzymamy pomoc od pani Zelany i Elerii. Więcej nie będzie nam trzeba.

- Piłeś coś? - spytał Zajączek podejrzliwie.

*

- Pani Zelano, wczoraj wieczorem Zajączek odwiedził kilka miejscowych tawern - opowiadał Długa Strzała jakiś czas później - i niestety nasze podejrzenia się potwierdziły. Kajak chce podłożyć ogień. I ogień będzie naszym największym wrogiem. Czy możesz, o pani, sprowadzić deszcz?

- Porozmawiam z Matką Wodą. Na pewno chętnie nam pomoże. Co planujesz?

- Kiedy marynarze Kajaka w szalupach podpłyną do statków pilnujących „Mewy" i rzucą pochodnie, zanim ogień się rozprzestrzeni, powinien spaść deszcz. Wówczas Kajak będzie musiał walczyć z sześcioma statkami, nie z jednym. Może się zwyczajnie podda i ucieknie. - Długa Strzała przerwał i zamyślił się na chwilę. - Chyba nie powinniśmy pozwolić mu uciec. Ściąga tu coraz więcej statków, a Kajak na pewno nie jest jedynym chciwym kapitanem. Innym także może się spodobać jego plan. A jeśli zemrze, nie będzie już zachęcał nikogo z żyjących. Nie przypuszczam, żebyśmy się musieli martwić o to, co powie w krainie zmarłych, chociaż o tamtym świecie wiem niewiele. Jeśli uznasz, pani, że może tam spowodować jakieś kłopoty, trzeba będzie poszukać innego wyjścia.

- Żartujesz sobie ze mnie, Długa Strzało?

- Nigdy nie śmiałbym sobie z ciebie żartować, najdostojniejsza Zelano - odparł Długa Strzała z twarzą bez wyrazu. - Po długim namyśle doszedłem do wniosku, że nie powinniśmy o tym zawiadamiać kapitana Sorgana. We dwóch z Zajączkiem na pewno sobie poradzimy, marynarze tylko wchodziliby nam w drogę.

- Stanowczo za długo przebywasz w Maagsie. Nabrałeś tutejszych zwyczajów, przechwalasz się i chełpisz. Wierzysz, że we dwóch odeprzecie atak wszystkich ludzi Kajaka?!

- Kajak ma tylko pięć statków, pani Zelano - odparł Długa Strzała. - Damy sobie radę bez trudu.

- Powiedział to tak, jakby w to głęboko wierzył, ukochana pani - zauważyła Eleria.

- Rzeczywiście. I to właśnie mnie martwi.

*

Kuzyn kapitana Sorgana, Skell, właśnie kończył przygotowania do podróży na czele zgromadzonych do tej pory statków. Długa Strzała odwołał Rudobrodego na stronę.

- Sprawa nie jest taka znowu ważna - zaczął - bo dopilnuję, żeby Kajak po potyczce nie ujrzał wschodu słońca, ale któryś z jego kuzynów może się szybciej zorientować w sytuacji i podać tyły, a potem próbować się przyłączyć do floty Skella. Szepnij kapitanowi Skellowi słówko o tym, co ci barbarzyńcy tutaj uknuli. Przypuszczam, że nie będzie chciał takich ludzi w swoich siłach.

- Mądrze mówisz - uznał Rudobrody. - Czy powinienem także ostrzec Skella, że słudzy Vlagha są jadowici?

Długa Strzała zastanawiał się chwilę.

- Najlepiej będzie to zrobić, kiedy już flota dopłynie do Lattash - zdecydował. - Dopiero wtedy kapitan może poznać całą prawdę. Maagsowie są dużo wyżsi niż potwory z Pustkowia, więc ich miecze i włócznie będą miały w walce odpowiednio duży zasięg.

- Posłucham twojej rady - oznajmił Rudobrody. - Czy zanieść jakąś wiadomość wodzowi twojego plemienia?

- Jeśli spotkasz Starego Niedźwiedzia, powiedz mu, że jestem cały i zdrów, wrócę, zanim śnieg będzie zbyt głęboki, i że jesteśmy już prawie gotowi do wojny.

- Przekażę mu twoje słowa, przyjacielu.

- Jesteś godny zaufania, choć twoje rubaszne żarty omal mnie nie zwiodły.

- Wiele razy skorzystałem na tym niewinnym kamuflażu - odparł Rudobrody z szerokim uśmiechem. - Ludzie rozbawieni zwykle reagują wolniej.

- Jesteś sprytniejszy, niż sądziłem, przyjacielu - przyznał Długa Strzała, uśmiechając się lekko. - Ciekawe czasy nastały. Nigdy dotąd nie nazwałem członka innego plemienia przyjacielem.

- Tak, to się rzadko zdarza - przyznał Rudobrody. Błysnął zębami w szerokim uśmiechu. - Zabawne - dorzucił, naśladując głos Elerii.

Długa Strzała wybuchnął śmiechem. Podali sobie ręce w odwiecznym geście przyjaźni.

7

- Skąd masz pewność, że będzie padało? - dopytywał się Zajączek.

Skulili się ukryci przed ludzkim wzrokiem przy dziobie „Mewy" i obserwowali pięć szalup podpływających do statków krewniaków Sorgana.

- Nawet gdybym ci powiedział, i tak byś mi nie uwierzył - stwierdził Długa Strzała. - Deszcz spadnie w odpowiedniej chwili i statki pilnujące „Mewy" nie spłoną. A teraz słuchaj mnie uważnie. Chciałbym, żebyś podawał mi strzały najszybciej, jak potrafisz. Prawą rękę będę miał nieruchomą, tuż przy cięciwie, a ty będziesz wtykał mi drzewca między palce. W ten sposób wystrzelę dwa razy tyle strzał, ile zdołałbym wypuścić bez twojej pomocy.

- Będziemy mieli przeciwko sobie pięć wrogich statków! Jak szybko musisz strzelać, żeby powybijać marynarzy do nogi?

- Nie musimy zabijać wszystkich - sprostował Długa Strzała cierpliwie. - Statek popłynie tam, gdzie rozkaże kapitan, pod warunkiem że ktoś stoi przy rumplu. Mamy tylko pięć celów, a zapewniam cię, że pięć strzał zdołamy wypuścić w powietrze nieomal jednocześnie.

- Aha, to dlatego byłeś taki pewien, że sobie we dwóch poradzimy. Statek bez sternika może błądzić po przystani do rana... - Zajączek zerknął na ciemną wodę. - Będziesz musiał dobrze mierzyć - zauważył.

- Nie jest to trudniejsze niż strącenie gęsi, przyjacielu - zapewnił go Długa Strzała. Uświadomił sobie, że już drugiego człowieka nazwał przyjacielem. I choć wydawało się to jak najbardziej na miejscu, było bardzo dziwne. Nikogo nie określił tym mianem od dobrych dziesięciu lat.

Słyszysz mnie, Długa Strzało? - zabrzmiał mu w uchu cichy głos.

Bardzo wyraźnie - odpowiedział bezdźwięcznie.

Muszę wiedzieć dokładnie, kiedy napastnicy rzucą pochodnie na statki. Nie chcę, żebyś się przestraszył, więc uprzedzam, że burza będzie potężna. Ulewa spadnie tu, w porcie, i nigdzie indziej, potrwa tylko tyle, żeby ugasić ogień. Nie mogę pozwolić, żeby załogi krewniaków Sorgana skryły się przed deszczem w kajutach albo w ładowni. Muszą być na pokładzie, żeby bronić statków.

Racja - przyznał Długa Strzała.

- Jeżeli chcesz zaklinać deszcz, powinieneś już zaczynać - rzekł Zajączek niespokojnie. - Ludzie w szalupach zapalili pochodnie.

- Deszcz spadnie, kiedy je rzucą - wyjaśnił Długa Strzała. - Koniecznie wszystkie.

- Lubisz ryzyko - stwierdził Zajączek wyraźnie przestraszony.

- Zaufaj mi.

- Nie znoszę, kiedy ktoś każe mi ufać - poskarżył się Zajączek. - Zgasić tę latarnię na dziobie?

- Po co?

- Żeby twoje strzały wylatywały z ciemności. Widziałem już, jak szybko potrafisz strzelać, a jeśli teraz będziesz to robił dwa razy szybciej, nasi wrogowie nie zorientują się, ilu ludzi mają przeciwko sobie. Przerazi ich to, ogłupi, może uciekną.

- Doskonały pomysł - przyznał Długa Strzała. - Jeśli zrobią w tył zwrot, zaoszczędzimy wiele strzał. Zgaś tę latarnię.

Zajączek pognał chyżo na dziób „Mewy".

- Pochodnie już na statkach! - krzyknął ochrypłym szeptem, biegnąc z powrotem.

Pani Zelano! Ześlij deszcz! - zawołał Długa Strzała w myślach.

Już zaczynałam się niecierpliwić - odparła bogini spokojnie.

Ciemność rozdarł gwałtowny błysk, po niebie przetoczył się huk grzmotu. W jednej chwili na statki runęła ściana wody.

Potężna ulewa ustała w następnej chwili. Teraz już w żaden sposób nie dałoby się rozpalić ognia na statkach, woda lała się z nich strumieniami.

- Dawaj! - krzyknął Długa Strzała.

Najpierw w mgnieniu oka uśmiercił ludzi w szalupach, potem zaczął strzelać do sterników na wrażych statkach.

Z oddali dobiegły ich niewyraźne krzyki. Wioślarze byli na swoich miejscach, ale gdy zabrakło sternika, wszystkie pięć jednostek zaczęło się błąkać po przystani jak ślepe szczeniaki. Za każdym razem, gdy znajdował się jakiś marynarz dostatecznie dzielny - albo głupi - żeby stanąć przy rumplu, witała go strzała nadlatująca z ciemności. Po chwili łucznik z ponurą satysfakcją zauważył, że marynarze, którym kapitan każe sterować, wolą skoczyć za burtę.

W końcu większość napastników znalazła się w zimnej wzburzonej wodzie - ze strachu przed cichą śmiercią nadlatującą z ciemności. A łucznik robił co w jego mocy, by szerzyć panikę. Trzeba pamiętać, że strzała trafiająca w serce zabija, ale u innych nie budzi szczególnej grozy. Mało kto dostrzega drzewce wystające z martwego ciała. Dlatego też Długa Strzała celował w głowę i oczywiście nie chybiał. Kilka trupów ze strzałami sterczącymi z czoła stanowiło przesłanie, którego nie sposób było nie pojąć.

Zajączek, skulony w ciemności, podawał strzałę za strzałą, prosto i pewnie w prawą rękę przyjaciela, a Długa Strzała strzelał i trafiał w ludzi na statkach Kajaka.

W końcu atakujący porzucili wszelką nadzieję, bo Kajak, zwijający się jak w ukropie, rzucający rozkazy na prawo i lewo, zamilkł nagle, trafiony w środek czoła. Pozostali marynarze opuścili statek.

- Wygraliśmy! - krzyknął Zajączek. - Naprawdę!!!

- Jeszcze nie. - Długa Strzała starannie wybrał jedną ze swoich dawnych strzał o kamiennym grocie. Wstał, uważnie przyjrzał się plaży. - Jest - rzekł cicho. Jednym płynnym ruchem zwolnił cięciwę.

Strzała wzbiła się wysoko nad ciemną wodą zatoki, by nieomylnie odnaleźć cel - niedużą postać z twarzą skrytą pod szarym kapturem, która skowyczała z zawodu, od chwili gdy deszcz zagasił ognie na pięciu statkach otaczających „Mewę".

Zakapturzona postać krzyknęła przejmująco, gdy zatruty jadem grot utorował sobie drogę w jej ciele. Wijąc się w agonii, padła na piasek. Chwilę później wszystkie jej członki zesztywniały, aż w końcu śmierć przyniosła im rozluźnienie.

- Takie to było ważne? - spytał Zajączek.

- To był nasz prawdziwy wróg, przyjacielu - odpowiedział Długa Strzała. - Już po nim.

- Mnie starczyło wrogów ze statków - uznał Zajączek. - Aż trudno uwierzyć, że wygraliśmy! We dwóch! Nie postawiłbym na to złamanego grosza! Dlaczego strzelałeś im w głowy?

- Chciałem siać panikę. Strzała stercząca z piersi nie robi tak wielkiego wrażenia, zwłaszcza jeśli zabity upadnie na brzuch. Drzewce sterczące z czoła jest nie do przeoczenia.

- Ciągle trudno mi uwierzyć, że dwóch ludzi pokonało załogi pięciu statków.

- To nie było trudne starcie. Strzały wylatywały z ciemności, więc przeciwnicy nie wiedzieli, kto i skąd strzela. A dopóki nikt nie sterował statkami dowodzonymi przez człowieka, który zwany był Kajakiem, „Mewie" nie groziło prawdziwe niebezpieczeństwo.

- Dziwnie patrzysz na świat. Jak teraz nazywa się kapitan Kajak?

Łucznik wzruszył ramionami.

- Przypuszczam, że „trup".

*

Kilka chwil później Długa Strzała zdał krótki raport pani Zelanie i Elerii.

- Ten, który był na plaży, już się nie śmieje.

- Doskonale - ucieszyła się bogini. - Mówiłam ci, że strzały z żelaznymi grotami są skuteczniejsze.

- Możliwe - przyznał zgodnie łucznik. - Ale na specjalne okazje zatrzymałem kilka starych.

- Po co? - zdziwiła się Eleria.

- Kamienne groty moich strzał zostały zanurzone w jadzie - wyjaśnił Długa Strzała. - Uznałem, że potwór z Pustkowia, który stał za wydarzeniami dzisiejszej nocy, zasłużył na szczególne traktowanie.

- Z pewnością docenił twoje starania - stwierdziła Zelana oschle.

- Wrzaski, jakie do mnie dotarły, gdy strzała sięgnęła celu, nie były okrzykami radości, pani - rzekł Długa Strzała z lekkim uśmiechem.

Drzwi kajuty odskoczyły z hukiem. Do środka wpadł kapitan Sorgan, a tuż za nim Wół i Wielka Pięść. Wszyscy byli wyraźnie podekscytowani.

- Dlaczego nas nie uprzedziłeś o zamiarach Kajaka? - zapytał kapitan. Głos miał nieco piskliwy.

- Nie widziałem takiej potrzeby - odparł Długa Strzała z wielką pewnością siebie. - Daliśmy sobie radę we dwóch z Zajączkiem. W takich razach należy angażować możliwie najmniej wojowników. Im jest ich więcej, tym większe zamieszanie.

- Ale dlaczego Zajączek?! - wykrzyknął Wół. - Nigdy nie był dobry w walce. Jest za mały!

- Robił to, co było trzeba - odparł Długa Strzała. - Dłonie ma równie szybkie jak stopy. Podawał mi strzały. Nie musiałem pozabijać wszystkich marynarzy na statkach wroga, wystarczyło zastrzelić tych, którzy próbowali sterować. We dwóch poradziliśmy sobie z łatwością.

Wszystko poszło zgodnie z planem, więc nie rozumiem, dlaczego tak się denerwujecie, zwłaszcza teraz, kiedy wszystko skończone.

- Potrafisz zachować zimną krew - zauważył Sorgan. - Nic nie wyprowadzi cię z równowagi?

- Kapitanie, jestem myśliwym. A myśliwy, który nie zachowuje zimnej krwi, rzadko jada do syta.

- A najdziwniejsze, że uratowała nas niespodziewana burza - stwierdził Wielka Pięść. - Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby nie ona. Skąd wiedziałeś, że nadciąga?

Długa Strzała dotknął nosa.

- Wyczułem ją - skłamał gładko. - Jakim cudem od tylu lat dajecie sobie radę na morzu, skoro nie potraficie wyczuć deszczu?

Sorgan spojrzał badawczo na panią Zelanę.

- Skoro masz, pani, armię ludzi takich jak Długa Strzała, do czego my jesteśmy ci potrzebni? - zapytał.

- Niewielu jest takich jak on, Sorganie - odparła bogini. - On jest jedyny na całym świecie. Strzela szybko, a myśli jeszcze prędzej. Już wkrótce nadejdzie czas, gdy zacznie proponować własne rozwiązania. Jeśli chcesz zachować życie, słuchaj uważnie jego słów i rób dokładnie to, co ci poradzi.

Eleria podeszła do myśliwego i wyciągnęła do niego rączki. Podniósł ją, posadził sobie na kolanach.

- Ja od razu będę się go trzymać, skoro tak radzi ukochana pani - stwierdziła. - I ty też jej posłuchaj, Papuzi Dziobie.

- Orli Nosie - poprawił ją odruchowo. Dziewczynka wcale się nie przejęła.

- Długa Strzała jest najlepszy na świecie, a ukochana pani twierdzi, że należy do mnie, więc dla własnego dobra powinieneś być dla mnie wyjątkowo miły, prawda?

- Coraz więcej osób ma dla mnie dobre rady nie do odrzucenia - poskarżył się kapitan Sorgan.

- Tak, rzeczywiście, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, zgodzisz się chyba, kapitanie? - Eleria ziewnęła szeroko. - Jeśli już wszystko zostało powiedziane, zdrzemnę się troszkę. W nocy przez tę całą wrzawę i bieganinę spałam niewiele. Zrób mi grzeczność, Papuzi Dziobie, i następnym razem walczcie trochę ciszej. Mam lekki sen. - Pocałowała Długą Strzałę, zwinęła się w kłębek w jego ramionach i natychmiast usnęła.

Podróż Veltana

1

- Wspomóż, dobry panie! - odezwał się schrypniętym głosem obszarpany żebrak.

Veltan z Krainy Południowej szedł spokojną uliczką trogickiego miasta Kaldacin. Zimowy ranek spowijała mgła.

- Chwileczkę - rzekł bóg, szukając sakiewki.

Nie radził sobie z pieniędzmi. Przyznawał, oczywiście, że korzystanie z nich jest znacznie wygodniejsze niż wymiana towarowa, ale ciągle tracił rozeznanie w wartości monet bitych z różnych metali. Rzucił człowiekowi w łachmanach kilka miedziaków i poszedł dalej, na rynek.

Nadciągnęła już zima. Veltanowi niespecjalnie była w smak, bo w jego krainie, leżącej na południu Dhrallu, krainie rolniczej, ważniejsza była wiosna i lato. Zima kojarzyła się z niebem stale zaciągniętym chmurami, z nagimi konarami drzew, które sprawiają wrażenie martwych, z brakiem kwiatów. Natomiast Trogici z Kaldacinu byli chyba odporni na zimową melancholię. Wszyscy mieszkańcy tej ziemi mieli wysokie mniemanie o sobie, niezależnie od tego, jaka część imperium była ich domem, ale Trogici z Kaldacinu uważali najwyraźniej, że ich miasto stanowi centrum wszechświata, i już sam fakt, że mieszkają w jego murach, automatycznie wynosi ich nie tylko ponad ludzi z innych krain, ale także ponad Trogitow pechowo rzuconych przez los do innych miejscowości.

Miasto rzeczywiście robiło wrażenie. Doskonale było widać, że jego budowa pochłonęła wiele pracy i środków. Mimo wszystko Veltan jakoś nie mógł zrozumieć, po co to wszystko. Przecież nikt nie potrzebuje aż takich dużych domów. Mury okalające miasto, wznoszące się wysoko jak wieże, może faktycznie bywały przydatne, zakładając, że w pobliżu czaił się jakiś wróg, ale Veltan miał nieodparte przeczucie, że nawet te mury obronne miały za zadanie głównie robić wrażenie.

Trogici budowali swoje domy z kamienia i to akurat Veltan rozumiał doskonale. Drewno można podpalić, kamienia nie. Natomiast jeśli chodzi o marmurowe pokrycie murów... Owszem, dekoracyjne, ale czy Trogici z Kaldacinu naprawdę nie mieli nic lepszego do roboty?

Określenie „budynki użyteczności publicznej" z początku nic Veltanowi nie mówiło, lecz w miarę jak coraz lepiej poznawał tubylców, coraz jaśniej sobie uświadamiał, że odczuwali oni nieprzepartą chęć dowiedzenia innym (a przede wszystkim zapewne sobie samym) swojej potęgi. Nawet drobna rysa na poczuciu własnej ważności raniła przeciętnego Trogitę do żywego.

Stąd właśnie brały się ogromne marmurowe pałace, fora, świątynie i siedziby kupców, zwykle usytuowane na szczytach wzgórz w obrębie murów miasta.

Najokazalsza była, rzecz jasna, siedziba władcy, dom imperatora Gaciana. Roiło się tam od wszelkiej służby, doradców i przeróżnych pasożytów, którzy zabiegali o uwagę imperatora, łasi na każdą pochwałę czy łaskawe spojrzenie. Veltan, skorzystawszy z kilku bezcennych wskazówek, łapówkami utorował sobie drogę do władcy i uzyskał audiencję u Jego Wysokości Imperatora. Niestety, łaskawy Gacian okazał się bezmózgim fircykiem niezdolnym pojąć choćby znaczenia słowa „armia".

W tej sytuacji Veltan próbował dowiedzieć się czegoś od jednego ze starszych doradców.

- Tracisz czas, przyjacielu - stwierdził mężczyzna otulony szerokim płaszczem. - Władzę w Kaldacinie sprawuje Palvanum. Jego członkowie stanowią prawo i decydują o losach imperium.

- Gdzie ich znajdę? - spytał bóg.

- W siedzibie forum, w centrum miasta. Jeśli powiesz, czego chcesz i czym płacisz, na pewno dojdziecie do porozumienia.

Wbrew temu proroctwu wypadki potoczyły się zupełnie innym torem. Owszem, każdy z członków zgromadzenia indywidualnie gotów był przyjąć pieniądze Veltana w zamian za mgliste zapewnienia, iż „przedstawi kwestię kolegom", ale sprawa najwyraźniej nie stanęła na forum wysokiej izby, gdzie większość wybranych spała snem sprawiedliwego podczas niekończących się oracji kolejnych przemawiających.


Veltan z Krainy Południowej stracił jeszcze jedno popołudnie, próbując w organie ustawodawczym znaleźć kogoś o autorytecie pozwalającym postawić go na czele trogickiej armii.

Gdy pochmurne niebo na zachodzie zaczęło się czerwienić, bóg nareszcie się poddał. Ruszył ku południowej bramie Kaldacinu. Mógł oczywiście przenocować w jakiejś gospodzie w mieście, lecz poza jego murami czuł się lepiej. Pogoda nie miała dla niego znaczenia, nie potrzebował snu, ale na polach powietrze było słodsze i księżyc wyraźniejszy. Veltan uwielbiał Lunę i czasem bardzo za nią tęsknił.

Nie od razu nawiązała się ta nić sympatii. A gwałtowną reakcję Matki Wody na niewinny żarcik, na błahą sugestię, że powinna urozmaicić swoją powierzchnię barwnymi pasami, zapamiętał na zawsze. Matka Woda stanowczo nie miała poczucia humoru. Wszystko traktowała z absolutną powagą. Przecież Veltan daleki był od powagi, gdy ze swadą rozprawiał o urodzie kontrastowych odcieni koloru niebieskiego i o tym, jak pięknie Matka Woda wyglądałaby, gdyby zechciała przybrać się w pasy, poczynając od najbledszego błękitu, a kończąc na królewskim wyniosłym fiolecie. Chciał ją rozbawić, rozweselić, ale ona wcale się nie śmiała. Wskazała tylko na księżyc i rzekła:

- Tam się udasz, Veltanie. Natychmiast!

Chciał protestować, ale była nieubłagana.

- Natychmiast!

I w ten sposób Veltan trafił na krostowatą twarz księżyca, gdzie spędził dziesięć wieków, spoglądając tęsknie na błękitną kulę, która nie tak dawno była jego domem. Kilka razy wypuścił się między gwiazdy, ale tam czuł się jeszcze gorzej. Przerażająca pustka napawała go obezwładniającym poczuciem samotności. Z powierzchni księżyca mógł przynajmniej spoglądać na swoją planetę. Tęsknił, oczywiście, ale lepsza była ta tęsknota niż czarna próżnia wszechświata.

Z czasem polubił Lunę, a ona wyczuwała tę rosnącą sympatię i w końcu się do niego odezwała.

- Zachowałeś się naprawdę niemądrze. - Takie były jej pierwsze słowa. - Doradzić jej pasy...? Co za pomysł! Miałeś dużo szczęścia, że nie przeznaczyła cię na pokarm dla ryb.

- Ja tylko żartowałem! - bronił się Veltan.

- Jasne! Ale Matka Woda wcale nie ma poczucia humoru. Przecież wszyscy o tym wiedzą. Porozmawiam z nią, może mi się uda załagodzić jej gniew.

- Szkoda fatygi - stwierdził Veltan ponuro.


- Mylisz się. Ze mną musi się liczyć. Ode mnie zależą jej przypływy i odpływy, mogę jej pokrzyżować plany, a tego nie lubi. - Ku zdumieniu Veltana zachichotała jak mała dziewczynka.

Polubili się wtedy. W przeciwieństwie do Matki Wody czy Ojca Lądu Luna miała poczucie humoru, więc Veltan przez te w nieskończoność ciągnące się wieki opowiadał jej ciągle nowe dowcipy.

Gdy Matka Woda nareszcie zezwoliła mu wrócić do domu, nadal utrzymywał ożywione kontakty z Luną i często ją odwiedzał.

*

- Wspomóż, dobry panie! - zawołał ten sam obszarpany żebrak, którego Veltan spotkał poprzedniego ranka.

- Widzę, że masz stałe miejsce pracy - zagadnął go Veltan.

- Nie wieje tutaj, a jeśli zacznie padać, mogę się schować w bramie. Wydajesz się zmartwiony, cudzoziemcze. Co cię trapi?

Veltan usiadł obok żebraka na bruku.

- Myślałem, że to miasto jest ośrodkiem rządów Imperium Trogickiego, ale nie potrafię znaleźć nikogo, kto by sprawował władzę. Chcę wynająć armię, a nawet nie mam z kim o tym porozmawiać.

- Układaj się z żołnierzami.

- Jak to? Nie powinienem się udać do jakiegoś dowództwa? Sądziłem, że armia imperium przyjmuje rozkazy od rządu.

Żebrak roześmiał się głośno.

- Kiedyś tak było, przed wiekami, ale imperialny rząd uznał, że niewygodnie jest wypłacać armii żołd w czasach pokoju. Nie trzeba było długo czekać, żeby takiemu żebrakowi jak ja zaczęło się powodzić lepiej niż zawodowemu wojakowi. Trudno się dziwić, że wzięli swoje sprawy we własne ręce. Zawsze zdarzy się jakaś potyczka. Jeden szlachcic na prowincji ma na pieńku z innym i wojenka gotowa. Tam szukali zajęcia. Do czego ci armia?

- Szykują się kłopoty - odparł Veltan wymijająco. - Długo by tłumaczyć, ale potrzebujemy prawdziwych najemników.

W wąską uliczkę wszedł młody Trogita w dopasowanym stroju z czarnej skóry. Na głowie miał metalowy hełm, a w dłoni długą włócznię.

- Muszę z panem zamienić słowo, komandorze - zwrócił się do żebraka przepraszającym tonem.

- Nie nazywaj mnie komandorem, Keselo - obruszył się mężczyzna w łachmanach. - Nie jestem nim od dnia, gdy złamałem swój miecz. Co się znowu stało?

- Jest coraz gorzej - odraportował młody człowiek. - Niech pan rozważy swoją decyzję jeszcze raz. Nikt już nie wie, co robić.

- Nauczą się, Keselo. Z czasem na pewno się nauczą.

- Nie mamy czasu, panie - upierał się Keselo. - Siódma kohorta już nie istnieje. Żołnierze wyszli z obozu. Rabują podróżnych na traktach, napadają na podmiejskie posiadłości. Wysyłamy im rozkazy powrotu do jednostki, ale nie słuchają.

- Muszą umrzeć - oznajmił żebrak bez ogródek.

- Jak to?! - młody Keselo aż się zatchnął. - Nie możemy ich zabić! To nasi towarzysze!

- Złamali reguły, więc nie są już waszymi towarzyszami. Są dezerterami, sprzeniewierzyli się przysiędze, którą składali, wstępując do wojska. Jeśli nie zostaną ukarani, w innych kohortach zacznie się dziać tak samo i niedługo armia przestanie istnieć. Doskonale wiesz, co trzeba zrobić. Idź, wykonaj obowiązki i przestań mi zawracać głowę takimi głupotami. Coś jeszcze?

- Nie, panie. - Młody człowiek posmutniał. - Może by pan jednak wrócił do kwatery?

- Nie. Rozumiesz to słowo? Rozumiesz na pewno. Powinieneś mnie znać na tyle, by wiedzieć, że nie zmieniam zdania bez przyczyny. Idź już.

Keselo westchnął głęboko.

- Tak jest. Odwrócił się i odszedł.

- Dobry z niego chłopak - rzucił niegłośno żebrak. - Daleko zajdzie, jeśli pożyje wystarczająco długo.

- Chyba nie jesteś tym, kim się wydajesz, przyjacielu - zauważył Veltan.

- Pozory mylą. Jestem dokładnie tym, kim się wydaję. I nie zmieni tego fakt, że kiedyś byłem kimś innym. Narasan, dawny komandor, jest teraz Narasanem żebrakiem.

- Dlaczego zmieniłeś zawód?

- Za mój głupi błąd zapłaciło życiem kilka tysięcy młodych ludzi. - Narasan westchnął ciężko. - Niełatwo mi nieść to brzemię, więc uciekam od przeszłości. Zresztą i tak czas się kończy, niedługo moje uczynki nie będą miały najmniejszego znaczenia.

- Nie jesteś aż taki stary.

- Nie mówię o czasie mojego życia - sprostował Narasan złowróżbnym tonem. - Mówię o świecie. Świat się kończy. Niedługo będzie po wszystkim.

- Nie przesadzajmy - sprzeciwił się Veltan. - Co cię doprowadziło do takich ponurych wniosków? Czy to może jakiś dogmat trogickich wierzeń?

Narasan skrzywił się niemiłosiernie.

- Religia to tylko bajki dla naiwnych, pełne kłamstw i zabobonów - oznajmił stanowczo. - Duchowni oskubują wiernych z ostatniego grosza, a sami mieszkają w luksusowych świątyniach i opływają w dostatki. Nie, nie, ja sam doszedłem, co się dzieje. Czas się kończy. Koniec nastąpi lada dzień. - W głosie obszarpańca brzmiała beznadzieja.

- Mało kto jest tak bystry - przyznał Veltan - ale widzisz przyszłość w zbyt ciemnych barwach. Świat zbliża się do końca cyklu, a nie końca swojego istnienia. Po zakończeniu tego cyklu rozpocznie się następny, a czas, jak zwykle, będzie płynął. Nie rozpaczaj, Narasanie. Czas nie ma końca. A o ile mi wiadomo, nie miał także początku.

- A ty skąd to wiesz? - spytał żebrak.

- Widziałem już zmianę cykli - odrzekł Veltan. - Wiele razy. Zmieniają się pory roku, mijają lata. Młodzi dorastają, a potem tęsknią za odpoczynkiem, wówczas śpiący budzą się, by przejąć ich brzemię. Taki jest naturalny bieg rzeczy.

- Widzę, że przybywasz z daleka.

- Nie ukrywam tego. Potrzebna mi armia i gotów jestem dobrze zapłacić. Niestety, nie znalazłem dotąd nikogo, z kim mógłbym o tym poważnie porozmawiać. - Veltan nagle rozjaśnił się z radości. - Jestem chyba ślepy i głuchy. Trafiłem na właściwego człowieka, tylko go nie zauważyłem.

- Tak? Kto to taki?

- Ty, przyjacielu! Czas najwyższy odsunąć na bok smutek i ponure przepowiednie końca świata. Czas będzie płynął, jak to ma w zwyczaju, a świat przetrwa bez względu na to, co wymyślimy, żeby go zniszczyć.

- Jesteś zupełnie inny niż ludzie, których dotąd poznałem - zauważył obdartus tonem pełnym podziwu. - Chyba wcale nie jesteś człowiekiem. Nie mylę się, prawda?

- Różnice nie są tak wielkie, żeby było się nad czym rozwodzić. Bywałem w miejscach, gdzie ty nie mógłbyś się znaleźć, i widziałem rzeczy, których ty nie zobaczysz, lecz tak samo jak ty kocham swój kraj i tylko to się liczy, komandorze. Potrzebuję twojej armii, a za służbę płacę hojnie. Wojna będzie trudna, ale jeśli dotrzemy na miejsce w odpowiednim czasie, zwycięstwo jest prawie pewne, a przecież tylko ono się liczy na wojnie czy w miłości.


- Praktyczne podejście - przyznał Narasan. - No, to chyba skończył mi się urlop. - Wstał. - Dobrze było sobie posiedzieć jak ostatni nierób, ale też dobrze będzie znowu wziąć się do roboty. Koszary są zaraz za murem. Idziemy?

Veltan także wstał.

- Idziemy.

*

Gdy szli mrocznymi uliczkami Kaldacinu, zapadał wczesny zimowy zmierzch. Mijali odzianych w proste stroje robotników niosących rozmaite narzędzia. Ludzie ci śpieszyli do domów poganiani nocnym chłodem.

- Jedyni uczciwi w tym skorumpowanym mieście - rzucił Narasan. - Czy wszędzie jest tak samo?

- Niezupełnie rozumiem, co masz na myśli - przyznał Veltan.

- Powinienem był się domyślić. W końcu przecież masz, panie, pieniądze, nie musisz brudzić rąk.

- Próbowałeś kiedy uprawiać rolę? - roześmiał się Veltan. - To chyba najbrudniejsze zajęcie pod słońcem. Większość mieszkańców mojej krainy to rolnicy, często z nimi pracowałem.

- Dziwny z ciebie człowiek, panie. Tutaj w imperium właściciel ziemi wolałby umrzeć niż wyjść w pole. Wszystko dlatego, że mają pieniądze. Człowiek bogaty może zapłacić innemu, żeby pracował za niego.

- My nie używamy pieniędzy. Wolimy wymianę towarową. Całkiem dobrze się sprawdza.

- Jak wobec tego zamierzasz wynająć armię?

- Czy słowo „złoto" ma tutaj jakieś znaczenie?

- O tak. Dla większości Trogitów oznacza ono pieniądze.

- Tak przypuszczałem. Kiedy zjawiłem się tutaj, miałem ze sobą kilka złotych cegieł. Mężczyzna, który mi je wymienił na pieniądze, na ich widok o mało nie popłakał się z radości. Dał mi w zamian całe worki monet. Nadal nie orientuję się w wartości tych krążków. Zrobione są z różnych metali, przypuszczam, że jedne są cenniejsze, inne warte mniej.

- Z pewnością dobrze na tobie zarobił, panie! - roześmiał się Narasan. - Jeśli dał ci miedź i brąz, a nawet srebro w zamian za złote cegły, dostałeś nie więcej niż jedną dziesiątą wartości swojego złota.

- Nieważne. - Veltan wzruszył ramionami. - Naprawdę nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Tam, skąd pochodzę, są całe góry tego kruszcu. Mogę go mieć, ile zechcę.

- Tutaj lepiej nie opowiadać takich historii - przestrzegł go Narasan - bo każdy mieszkaniec Imperium Trogickiego straci głowę.

- Zapamiętam to sobie. Daleko jeszcze do miejsca, gdzie stacjonuje twoja armia?

- Dwa kroki. Po drugiej stronie rynku. Dawniej koszarowały tam zawodowe wojska imperialne.

- Czy rząd nie sprzeciwiał się, kiedy żołnierze odmówili służby państwu?

- Ależ oczywiście. Tyle że nic to nie dało. Zabrakło mu armii do wymuszenia posłuszeństwa.

- Dlaczego niezależne wojska nie przejmują władzy w imperium?

- A komu by się chciało parać władzą? Po co? Zarabiamy na wojaczce, a idioci na stołkach niech się martwią. Nam to odpowiada.

Koszary armii komandora Narasana zostały całkiem bez sensu wybudowane wzdłuż linii prostych. Wszystko wskazywało na to, że linie proste są bardzo drogie wojskowemu sercu. Veltan stanowczo wolał krzywe. Były mniej stanowcze i miększe. Oczywiście żaden żołnierz nie widział Ojca Lądu z księżyca, toteż nikt tutaj nie wiedział, że linie proste były nienaturalnym nakazem ludzkiego konceptu, nałożonym na znacznie bardziej skomplikowany byt. Veltan uśmiechnął się lekko. Przekonanie tych szorstkich ludzi, że świat musi im się podporządkować, było całkowicie absurdalne. A on zawsze miał słabość do absurdu.

Komandor Narasan, choć nieogolony i okryty żebraczymi łachami, został natychmiast rozpoznany. Zdawało się, że nawet budynki odetchnęły z ulgą. Wrócił porządek, znów wszystko było jak trzeba.

- Przyjmuję, że w tych koszarach stacjonuje wyłącznie twoja armia, komandorze - odezwał się Veltan, gdy wchodzili do przestronnej kamiennej budowli w centrum obozu.

- Tak jest najrozsądniej - przytaknął Narasan. - Gdy w koszarach zgromadzisz dwie armie, najdalej po kilku dniach zaczynają się bijatyki. Jeśli spojrzeć prawdzie w oczy, musimy przyznać, że bitwy między różnymi armiami zdarzają się dość często. Walczymy za pieniądze, nie dla ideałów, więc raz pracujemy dla jednej strony, raz dla drugiej. Krew się poleje, wiadomo, a stare urazy zapadają w pamięć. Dlatego nasz obóz jest ogrodzony i dobrze strzeżony. Można powiedzieć: w razie potrzeby - obóz warowny.


Znaleźli się w obszernym pomieszczeniu, gdzie spora grupa Trogitów w dopasowanych mundurach z czarnej skóry rozmawiała, popijając z metalowych kufli. Wysokie okna zdobiły ciężkie kotary, na ścianach pysznił się bogaty zbiór najróżniejszej broni, a na błyszczącej podłodze leżały zwierzęce skóry i futra. Veltan wyczuwał atmosferę braterstwa i odpoczynku. Najwyraźniej znaleźli się w miejscu, gdzie wyżsi stopniem trogiccy oficerowie spędzali wolny czas.

Gdy Narasan pojawił się w drzwiach, wszyscy obecni wstali.

- Dajcie spokój - żachnął się komandor. - Po co tutaj te gesty, przecież jesteśmy sami swoi.

- Czyżby wreszcie zła pogoda zagoniła cię pod dach, komandorze? - spytał z szerokim uśmiechem łysiejący mężczyzna w średnim wieku.

- Już niejeden raz zdarzyło mi się zmoknąć, Gundo - odparł Narasan poważnie. - Sprowadza mnie tutaj ważna sprawa. Ten oto pan Veltan z Dhrallu chce wynająć armię. Ponieważ nie mamy akurat żadnego pilnego zajęcia, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby mu służyć pomocą. Odstawcie kufle, panowie, przejdziemy do sali odpraw. - Ruszył do drzwi na drugim końcu obszernego pomieszczenia. Inni podążyli za nim.

Szerokim korytarzem dotarli aż na drugi koniec budynku, dopiero tam weszli do sali, w której panował nieład, gdzie po kątach rozstawiono stojaki na włócznie o żelaznych grotach, a na wielkim stole pośrodku umieszczono modele różnych machin wojennych. Białe ściany pokrywały malowidła, sięgające aż po wysokie sklepienie. Veltan przyjrzał się im z uwagą. Naszkicowane były tylko czarną kreską, nie odnalazł też żadnego wyeksponowanego punktu, który miałby przyciągać wzrok.

- Co przedstawiają te obrazy, Narasanie? - zapytał komandora.

- To są mapy. Staramy się, żeby przypominały odpowiednie fragmenty znanych nam ziem. - Wskazał jeden z większych szkiców. - Tu widać Imperium Trogickie.

Veltan podszedł bliżej.

- Ta mapa nie oddaje rzeczywistości. - Wskazał wyższą część rysunku. - To ma być wybrzeże północne? Wygląda zupełnie inaczej.

- Moim zdaniem jest dobrze - sprzeciwił się łysiejący Gunda. - Mam w tamtym dystrykcie rodzinę, znam te ziemie, na moje oko są narysowane dobrze.

- Teraz już rozumiem źródło niektórych błędów - rzekł Veltan. - Wszyscy mamy tendencję do wyolbrzymiania znaczenia swoich rodzinnych stron. - Wskazał sterczący półwysep zajmujący poczesne miejsce na północnym wybrzeżu. - Stamtąd pochodzisz, prawda?

- Skąd wiesz?

- Na rysunku ta część lądu jest przynajmniej dwukrotnie większa niż w rzeczywistości.

- Cały Gunda, cały on! - zaśmiał się któryś z żołnierzy. - Jemu się ciągle wydaje, że coś ma dwa razy większe niż naprawdę.

- Ale ten rozmiar chyba będzie w sam raz? - spytał Gunda, podtykając mu pod nos zaciśniętą pięść.

- Dajcie spokój - odezwał się Narasan. - Wystarczy tego dobrego. Panie Veltanie, gdzie dokładnie jest Dhrall?

Zapytany powiódł uważnym wzrokiem po mapach.

- Tutaj go nie widzę. Znajduje się jakieś pięćset mil morskich na północ od rodzinnej ziemi Gundy.

- Bujda! - wykrzyknął Jalkan, oficer chudy niczym szkielet. - Tam jest tylko lód.

- Mój kraj leży za lodem - wyjaśnił cierpliwie Veltan. - Prąd morski niesie z północy ogromne kry lodowe, które tworzą na morzu rodzaj bariery. Rybacy z południowego wybrzeża Dhrallu wiedzą o nich wszystko i potrafią ich unikać.

- Mógłbyś nam przy okazji narysować tę okolicę, panie Veltanie? - spytał Narasan.

- Oczywiście.

- Taka podróż byłaby zbyt ryzykowna - ostrzegł Jalkan. - Nie słyszałem dotąd, żeby jakiś trogicki statek przedostał się za góry lodowe i wrócił w jednym kawałku.

- Ale Maagsowie, zdaje się, nie mają z tym kłopotu? - odezwał się Padan, żołnierz, który przygadywał Gundzie. - Od ładnych paru lat napadają na nasze północne wybrzeża.

- Mają nieduże i wyjątkowo chyże stateczki - wyjaśnił Jalkan. - Potrafią umknąć przed górą lodową. Nasze statki są wielkie i dużo wolniejsze. Stracimy połowę ludzi, zanim się przebijemy przez strefę lodu.

- Będziemy musieli popracować nad szczegółami - podsumował Narasan, zwracając się do Veltana. - Przypuszczam, że trochę to potrwa. Może byśmy tymczasem porozmawiali o żołdzie? Ile jesteś gotów zapłacić za naszą pomoc, panie?

- A ile chcecie?

- Ile chcesz nam dać?

- A ile oczekujecie?

- Po złotej koronie na każdego człowieka - rzucił Narasan bez większego przekonania.

- Trudno mi się do tego odnieść - odrzekł Veltan spokojnie. - W Dhrallu nie znamy pieniędzy. Spotkałem się tutaj z monetami z miedzi i brązu, więcej na ten temat nie wiem. Co to jest złota korona?

- Uncja czystego złota - odpowiedział młody żołnierz Keselo.

- A co to jest uncja?

- Niech ktoś pokaże złotą koronę panu Veltanowi - zarządził Narasan.

Żołnierze zaczęli szperać w skórzanych sakiewkach przy pasach. Wreszcie Jalkan znalazł złotą monetę.

- Chcę ją zaraz dostać z powrotem - ostrzegł, wręczając złoto Yeltanowi.

- Oczywiście. - Bóg uważnie obejrzał krążek. - Rozumiem - rzekł, oddając ją żołnierzowi. - Mamy w Dhrallu złoto, ale zwykle przechowujemy je w formie cegieł. O ile potrafię ocenić, każda cegła waży mniej więcej tyle co pięćset monet. Ilu ludzi służy w twojej armii, Narasanie?

- Mogę ci dać pod rozkazy, panie, sto tysięcy doborowych żołnierzy. Veltan wykonał w myślach szybkie działanie.

- Czyli dwieście cegieł. Wydaje mi się to ceną do przyjęcia.

- Popsułeś całą zabawę, panie - poskarżył się Narasan. - Naprawdę nie chcesz się ze mną targować?

- O co mamy się targować?

- Nikt nigdy nie płaci pierwszej ceny! Powinieneś mi powiedzieć, że żądam za dużo, a potem podbijalibyśmy i obniżali stawkę, aż zgodzilibyśmy się na odpowiednią płacę.

- Strata czasu - ocenił Veltan. - Muszę zajrzeć do domu, porozmawiać z bratem. W drodze powrotnej zabiorę kilka złotych cegieł jako zaliczkę. - Zerknął raz jeszcze na mapę. - Skąd będziecie wypływali?

- Gunda? - Narasan spojrzał pytająco na żołnierza.

- Z Castano - odparł ten bez chwili wahania. - To największe miasto na wybrzeżu, ma najlepiej chronioną przystań.

- Doskonale - zgodził się Veltan. - Wobec tego do zobaczenia w Castano za jakieś trzy tygodnie, może miesiąc. Powinniśmy zdążyć z przemieszczeniem armii przed wiosną. Im wcześniej się znajdzie w Dhrallu, tym lepiej. Czeka nas tam sporo pracy, postaram się ułatwić wam zadanie. Mogę się odrobinę spóźnić, ale proszę, bądźcie gotowi natychmiast wypłynąć z Castano, kiedy się pojawię. Mam nadzieję, że będę też miał lepsze pojęcie o tym, kiedy może się rozpocząć wojna.

Żwawym krokiem wyszedł z sali odpraw.

2

Za murami Kaldacinu Veltana powitało czyste niebo usiane jasnymi gwiazdami. Blada Luna jeszcze nie wstała, ale Veltan był pewien, że wkrótce ją zobaczy. Energicznym marszem zdążał przez pobrązowiałe ściernisko, coraz dalej od murów miasta. Miał zamiar wezwać swoją ulubioną błyskawicę, a ona, zbudzona po zachodzie słońca, zwykle bywała w kiepskim humorze i robiła więcej hałasu niż za dnia. W Imperium Trogickim nie należało się w zasadzie spodziewać szpiegów Vlagha, lecz bóg uznał, że pomijając już kwestie wojenne, dosiadanie grzmiącej błyskawicy tuż pod miastem świadczyłoby o braku rozwagi.

Kilka kilometrów od stolicy Imperium Trogickiego zatrzymał się i spojrzał w rozgwieżdżone niebo.

- Wybacz, że cię budzę, ślicznotko - powiedział - ale koniecznie muszę wrócić do domu.

Z oddali doszedł go groźny pomruk.

- Dajże spokój - skarcił ją. - Wcale nie tak daleko, a zaraz potem będziesz mogła spokojnie ułożyć się do snu.

Jeszcze powarkiwała chwilę, ale już się poruszyła, na wschodnim horyzoncie pojawiły się błyski.

Jej przybycie poprzedził głośny suchy trzask.

- Dobra błyskawica, dobra - poklepał ją czule. A potem wsiadł na nią i poprosił: - Zanieś mnie do domu.

Posłusznie ruszyła na północ, w mgnieniu oka zostawiła za sobą Imperium Trogickie. Kilka chwil później znaleźli się już nad wodami oceanu i przelecieli nad szerokim pasmem gór lodowych, oddzielających Imperium Trogickie od południowego wybrzeża Dhrallu. Veltan dokładniej przyjrzał się zaporze. Ten lodowy pas wymyśliła Aracia. Powstał w czasie, gdy on przebywał na wygnaniu. Właśnie wówczas ludzie z innych kontynentów nauczyli się budować statki znacznie bardziej skomplikowane i mocniejsze niż dotychczas używane tratwy, wymyślone na początku cyklu. Aracia postanowiła stworzyć solidną barierę, by zatrzymać mieszkańców innych kontynentów, nie dopuścić ich do brzegów Dhrallu. Jak dotąd szeroki pas gór lodowych doskonale pełnił swoją funkcję, teraz jednak sytuacja się zmieniła.

- Będę musiał z nią o tym porozmawiać - wymamrotał pod nosem.

Błyskawica mruknęła pytająco.

- Nic, nic, ślicznotko - odpowiedział. - Po prostu głośno myślałem.

Gdy dotarli do Dhrallu i wysadziła go na progu jego domu, zagrzmiała z cicha.

- Co mówiłaś, ślicznotko? Nie zrozumiałem. Powtórzyła głośniej, aż ziemia zadrżała.

- Jak ty się wyrażasz?! - zdumiał się Veltan. - Skąd u ciebie takie słownictwo?!

Odpowiedziała mu kilkoma jeszcze barwniejszymi określeniami, a potem naburmuszona zniknęła w ciemnościach.

Veltan tylko się uśmiechnął. Od początku czasu uwielbiali takie dąsy. Ona obsypywała go wyzwiskami, a on udawał, że jest wstrząśnięty. Oboje się przy tym świetnie bawili.

Otworzył masywne drzwi swojego domostwa i wszedł do środka. W przeciwieństwie do Aracii on swój dom zbudował sam. Właśnie zdał sobie sprawę, że nie może do niego sprowadzić Trogitów. Wszelkie budynki w Kaldacinie stawiane były z bloków ociosanego kamienia, podobnie jak świątynia jego siostry. Tymczasem on, budując swój dom, stworzył go jedną myślą, nakłaniając ogromną skałę do zaistnienia w pożądanym kształcie. Lokum było bardzo wygodne, ale też Veltan miałby kłopoty z wyjaśnieniem ludziom Narasana, jak się przekształca myśl w rzeczywistość za pomocą siły woli. Na pewno by tego nie zrozumieli, a co za tym idzie, pojawiłyby się problemy.

Tak czy inaczej dobrze było wrócić do siebie. Podróże po świecie z pewnością dostarczały rozrywki, lecz w domu było stanowczo wygodniej. Veltan dotarł do końca największego korytarza i ruszył po schodach na wieżę.

- Wróciłem! - zawołał pełnym głosem.

Otworzyły się drzwi komnaty i stanął w nich Yaltar. Był to szczupły chłopczyk ubrany w proste odzienie wieśniacze. Miał bardzo ciemne włosy i ogromne oczy.

- Powiodło ci się, wujku? - zapytał.

- Tak, poszło całkiem nieźle - odpowiedział Veltan. - Trochę potrwało, zanim znalazłem odpowiedniego człowieka, ale wtedy już sprawy ruszyły z kopyta. A co się tutaj działo?

- Nic szczególnego. Ara, żona Omaga, karmiła mnie pod twoją nieobecność.

- Skarb nie kobieta - zgodził się Veltan. - Co masz na szyi? - spytał zaskoczony.

- Omago mówi, że to jest opal. Kilka dni po twoim wyjeździe, wujku, nalazłem go na ziemi, tuż obok wejścia do domu. - Chłopiec rozwiązał rzemień i podał mleczny wisior Veltanowi. - Piękny, prawda? - Rozpierała go duma.

- Rzeczywiście piękny - musiał się zgodzić Veltan.

Starał się, żeby to zabrzmiało lekko. Klejnot roztaczał tak wielką moc, że czuć ją było z połowy schodów. Tak, najwyraźniej nastał czas na zachowanie jak największej ostrożności. W krainie Veltana z całą pewnością nie było żadnych złóż opali, a skoro chłopiec znalazł drogocenny kamień na progu domu, klejnot z pewnością został tam umieszczony celowo. Był duży, większy od dorodnej śliwki. Miał kształt owalny, a w mlecznej głębi migotały tęczowe błyski. Co gorsza, Veltan odbierał jego pulsującą świadomość, wystarczyło, że na niego spojrzał. Dziwna była ta świadomość, ale niezaprzeczalnie znajoma.

- Aha, jeszcze jedno - odezwał się Yaltar, zawiązując rzemień na szyi. - Omago chciałby z tobą porozmawiać.

- Zajrzę do niego jutro. - Veltan stał już na szczycie schodów. Weszli do komnaty na wieży. Choć mieli do dyspozycji ogromny dom, większość czasu spędzali właśnie w tym wnętrzu. Na kominku jak zwykle buzował ogień, rozstawione w pobliżu gliniane naczynia zdradziły, że Yaltar doskonalił się ostatnio w sztuce gotowania. Trzeba przyznać, nie było tu zbyt czysto, lecz należało pamiętać, że Yaltar został sam na kilka tygodni, a sprzątanie było dla chłopca w tym wieku pojęciem zupełnie obcym.

- Tęskniłem za tobą, wujku - przyznał się Yaltar burkliwie. - Czułem się samotny, a w dodatku miałem okropny sen. Ciągle wracał, noc w noc.

- Tak? - Veltan starał się nie okazywać zbyt wielkiego zainteresowania. - A co się działo w tym śnie?

- Widziałem, jak ludzie walczyli, jak się zabijali - odparł chłopiec, wzdrygając się. - Nie chciałem patrzeć, ale sen mnie do tego zmuszał.

- Czy okolica wydała ci się znajoma?

- Na pewno nie było to nigdzie w pobliżu. Tam góry zaczynały się tuż przy Matce Wodzie, słońce wstawało za nimi, a zachodziło za morzem.

- Czyli gdzieś w krainie Zelany - ocenił Veltan.

- Czy tam żyje Balacenia?

Veltan o mało się nie zakrztusił.

- Skąd znasz to imię? - zapytał, siląc się na zdawkowy ton.

- Nie jestem pewien... - Yaltar zamyślił się na chwilę. - Mam wrażenie, że znam kogoś o takim imieniu i że ten ktoś mieszka gdzieś na zachodzie. Może to po prostu część tego snu, który nie chce mnie opuścić.

- Możliwe. - Veltan chciał jak najszybciej zmienić temat, skazać na zapomnienie imię, którego Yaltar znać nie miał prawa. - Czy ktoś w tym śnie wymienił nazwę jakiejś góry albo rzeki?

- Ludzie mówili o Maagsach, a inni wyrzekali na Vlagha, ale nie pamiętam nazw rzek ani gór. - Nagle Yaltar ściągnął brwi. - Teraz sobie przypominam, że czasami ludzie z mojego snu wspominali o Lattash. To chyba jakaś miejscowość. Takie odniosłem wrażenie. Bo jeśli ktoś mówi „właśnie wróciłem z Lattash"...

- Pewnie masz rację. Czy potrafisz odgadnąć, jaka to była pora roku?

- Nie widziałem śniegu, więc pewno nie zima, prawda? U nas nie miałoby to znaczenia, bo nawet zimą nie mamy dużo śniegu, ale w górach są wielkie zaspy, tak słyszałem.

- Masz rację, Yaltarze. Czy wiesz, dlaczego ludzie z twojego snu się zabijają?

- Niewiele z tego wszystkiego rozumiem. Jedni przybyli zza gór, a inni najwyraźniej próbują ich zatrzymać. Czy to ma jakiś sens?

Veltan uśmiechnął się z przymusem.

- Sny nie muszą mieć sensu, drogi chłopcze. Gdyby go miały, nie byłyby takie interesujące, prawda?

- Tego snu wolałbym nie poznać, wujku, a on ciągle wraca. Jest okropny!

- Spróbuj o tym więcej nie myśleć. Jeśli postarasz się o nim zapomnieć, może odejdzie. Muszę cię jeszcze na jakiś czas opuścić, bo czeka mnie rozmowa ze starszym bratem. Niechętnie od ciebie odchodzę, za często zostawiam cię samego, ale teraz akurat mamy trochę kłopotów. Niedługo wszystko dobrze się skończy i znów będziemy żyli normalnie.

- Czy będziesz pamiętał, wujku, żeby zajrzeć do Omaga? Odniosłem wrażenie, że sprawa jest pilna i ważna, bo mam ci przekazać, byś nie wahał się go nawet obudzić.

- No, to rzeczywiście musi być coś niezwykłego. Przecież jego nawet grzmoty nie postawią na nogi! Czy masz dla mnie jeszcze jakieś wiadomości?

Yaltar strzelił palcami.

- Byłbym zapomniał. Kiedy ostatnim razem obudziłem się z koszmaru, narysowałem kanion, gdzie toczy się bitwa. Mogę ci go pokazać.

- Chętnie obejrzę - zgodził się Veltan dobrotliwie, choć miał ochotę zatańczyć z radości na stole.

*

Omago był krzepkim mężczyzną, miał urodzajne pola i rozległe sady. Inni mieszkańcy krainy Veltana często szukali u niego porady, a w czasie niezobowiązującej rozmowy przekazywali mu plotki, uwagi, spostrzeżenia i wszelkie okruchy informacji. Ludzie uważali, że jeśli jakiś zbłąkany pies pojawił się na ulicy w którymś z miasteczek krainy Veltana, Omago będzie o tym wiedział najdalej przed zachodem słońca. Potrafił uważnie słuchać, więc wielu mówiło mu o sprawach, które mądrzej byłoby zachować dla siebie.

Veltan lubił tego człowieka i nauczył się polegać na jego informacjach.

Jeszcze przed świtem zjawił się w sadzie Omaga, gdzie nagie konary zwiastowały rychłe nadejście zimy. Pod niskim kamiennym murem postawionym od południa leżał gruby kobierzec opadłych liści. Biała chata, kryta solidną strzechą, zdawała się drzemać jak pisklę w gnieździe. Veltan uśmiechnął się lekko. Czasami odnosił wrażenie, że wszyscy i wszystko w jego krainie postrzegało zimę jako doskonały czas na zdrowy krzepiący sen.

Kamienny chodnik zaprowadził go prosto na próg. Veltan zastukał do drzwi. Otworzyła mu Ara, prześliczna żona Omaga. Miała długie ciemnorude włosy i zasłużenie cieszyła się opinią najpiękniejszej kobiety w wiosce. Zgodnie ze swoim zwyczajem była boso, a jej stopy także stanowiły ucztę dla oka.

Kuchnię, dużą i ciepłą, zawsze przesycała woń smakowitych potraw. Veltan nie potrzebował strawy, rzecz jasna, ale chętnie wdychał te zapachy.

- Dzień dobry, Aro - powitał panią domu. - Czy Omago już wstał? Yaltar przekazał mi, że chciał ze mną zamienić parę słów.

- Już się zaczyna wiercić - odparła gospodyni - Znasz go przecież, panie. Nic go nie ściągnie z łóżka oprócz zapachu śniadania.

Wejdź. Zaprosiłabym cię do wspólnego posiłku, gdybym tylko miała nadzieję, że dasz się skusić.

- Chociaż zapachy, jak zwykle u was, mogą zawrócić w głowie, jednak nie, droga Aro, nie będę jadł. Ale miło mi słyszeć twoje zaproszenie. - Wszedł za kobietą w złoty blask kuchni. - Bardzo dziękuję, że pod moją nieobecność zajmowałaś się Yaltarem - rzekł, siadając przy stole. - Czasami zapominam, że chłopiec musi regularnie dostawać pożywienie... Pewnie dlatego że sam nie odczuwam takiej potrzeby.

- Sporo tracisz, panie. - Spojrzała na niego z ciepłym uśmiechem. - Czy światło ma smak? - zapytała ciekawie.

- Smakiem bym tego raczej nie nazwał - zastanowił się Veltan. - Każdy kolor daje inne doznanie. Ja smakuję barwy oczami, nie językiem... Mogłabyś sprawdzić, czy Omago już wstał? Dzisiaj nie mam dużo czasu.

- Przyprowadzę ci go, panie, obiecuję. - Ukroiła grubą pajdę świeżego, jeszcze ciepłego chleba i poszła do sąsiedniej izby. Fałdy długiej błękitnej spódnicy zawirowały jej wokół kostek.

Wróciła po kilku chwilach, a za nią, odziany w nocną koszulę, szedł jak lunatyk gospodarz, prowadzony niczym na smyczy cudnym zapachem świeżego chleba, który przezorna żona niosła tuż poza jego zasięgiem.

- Witaj, Omago - odezwał się Veltan. - Widzę, że Ara zdołała zyskać twoją uwagę.

- Codziennie to samo - westchnął rolnik błogo. - Przysięgam, tym rozkosznym zapachem postawiłaby na nogi umarłego. - Wziął pajdę z ręki żony i odgryzł połowę.

- Nie jedz tak szybko - skarciła go Ara. - Zadławisz się.

- Yaltar powiedział - rzekł Veltan - że chciałeś mi coś przekazać. I że to naprawdę ważna sprawa.

- Takie mam wrażenie - odparł Omago. - Dotarły do mnie wieści o obcych, których ostatnio coraz więcej w twojej krainie, panie. Udają kupców z krainy twojej siostry, pani Aracii, ale bardzo źle mówią naszym językiem, choć przecież wszyscy kupcy ze wschodu używają tej samej mowy co my. O ile mi wiadomo, nie mają żadnych przyzwoitych towarów na wymianę, za to zadają bardzo dużo pytań.

- O co pytają?

- Ciekawi ich przede wszystkim, ilu ludzi mieszka w pobliżu Wodospadu Vasha. Po co, u licha, ktoś w ogóle miałby tam mieszkać? Tam są tylko skały, i to tak strome, że trzeba się przywiązywać do drzewa, by zebrać jagody. Jeszcze częściej pytają o kontakty między nami a plemionami z krainy twojej siostry, pani Zelany. Chcą też wiedzieć, czy ty, panie, i pani Zelana darzycie się sympatią. Podobno uszczęśliwiłaby ich wiadomość, że się nienawidzicie.

- Czysta niedorzeczność!

- Powtarzam tylko, co słyszałem. Moim zdaniem powinieneś, panie, znać te wieści.

- Zajmę się tym po powrocie od brata. Teraz muszę koniecznie porozmawiać z nim o rodzinnych sprawach. Bierz się do śniadania, zanim wystygnie.

- Będę pod twoją nieobecność, panie, pilnowała, żeby Yaltar nie chodził głodny - zapewniła Ara. - Szkoda by było chłopaka - uśmiechnęła się ciepło.

- Skarb nie kobieta, prawda? - zachwycił się Omago szczerze.

- Co prawda, to prawda - potwierdził Veltan.

- Wracaj niedługo, drogi panie Veltanie - poprosiła Ara.

- Postaram się - obiecał bóg z szerokim uśmiechem.

*

- Rozpoznajesz może to miejsce? - zapytał Veltan starszego brata. Jeszcze tego samego ranka znalazł się w jego jaskini pod Rekinią Górą. Pokazał Dahlaine'owi rysunek Yaltara, zręczny szkic na pergaminie. - Mam wrażenie, że to gdzieś w krainie Zelany.

- Twój chłopak ma prawdziwy talent, Veltanie - zauważył Dahlaine. - Doskonale ujął perspektywę.

- Popatrz, nie ma ani śladu śniegu. Nie chciałem naciskać, ale dowiedziałem się, że we śnie Yaltara faktycznie śniegu nie było. Trudno powiedzieć, czy to ma jakieś znaczenie. Nie sposób określić, czy chłopcu śnił się początek wojny. Aha, wymienił nazwę Lattash. To chyba wioska w krainie Zelany?

- Rzeczywiście - zgodził się Dahlaine, uważnie studiując rysunek. - Tutaj - oznajmił, wskazując powykręcane drzewo, mniej więcej pośrodku szkicu. - To dawna robota mojej błyskawicy. Zelana wypomina mi ten wybryk od lat. Zobacz, drzewo jest pochylone nad kanionem. Poznaję je bez najmniejszych wątpliwości i dokładnie wiem, gdzie ono rośnie. Ten kanion to koryto rzeki, zaczyna się w górach nad Lattash.

- Pamiętam! - wykrzyknął Veltan. - Wobec tego bitwa we śnie Yaltara rozgrywa się w tym kanionie. Chłopak słyszał rozmowy na temat Maagsów. Zdaje się, że Zelana próbowała ich zwerbować do pomocy w walce z potworami z Pustkowia?

Dahlaine pokiwał głową.

- To piraci, więc trudno powiedzieć, czy na nich można polegać. Ale sen chłopaka oznacza, że Zelana ich dla nas pozyskała. Kto wie, mogą się okazać bardzo przydatni.

- A czy mamy pewność, że to był pierwszy atak? Sny bywają dość ogólnikowe. Możliwe przecież, że atak na ziemię Zelany będzie kolejnym etapem wojny, że najpierw zostanie napadnięta inna kraina: twoja, moja czy Aracii... Nic nie wiemy. Sen może pokazywać bitwę toczącą się długo po rozpoczęciu zmagań.

- Nie do końca się z tobą zgadzam, Veltanie. Marzyciele mają nam pomagać, a nie utrudniać zadanie. - Dahlaine zmarszczył brwi w zamyśleniu. - Widzę za to inny problem. Niewiele wiemy o Marzycielach, nie mamy pojęcia, czy ich sny następują w jakiejś logicznej kolejności. Jeżeli pojawiają się przypadkowo, więcej z nich będzie kłopotów niż korzyści.

- Ach, no właśnie, przypomniałeś mi o jeszcze jednej sprawie. Kiedy powiedziałem Yaltarowi, że bitwa z jego snu rozgrywała się najprawdopodobniej w krainie Zelany, spytał mnie, czy tam mieszka Balacenia.

- Niemożliwe!

- A jednak. Nazwał Elerię jej prawdziwym imieniem.

- Coś podobnego!

- Tak właśnie było. Vash i Balacenia zawsze bardzo się lubili i jak widać, on zdaje sobie sprawę z jej obecności. Nie myśli o niej jako o Elerii. Młodzi są przynajmniej tak samo spostrzegawczy jak my, a Yaltar - czy też jeśli wolisz Vash - niewiadomym sposobem pokonał bariery, jakie wokół niego ustawiłeś, powodując jego przedwczesne narodziny. Powinniśmy być bardzo ostrożni. Nasz cykl jeszcze nie dobiegł końca, a jeśli zniszczymy odwieczny wzorzec, wszystko może zacząć się rozpadać.

- Jakbyśmy mieli mało zmartwień... Serdeczne dzięki, bracie.

- Nie ma za co - rzucił Veltan od niechcenia. - Masz może chociaż blade pojęcie, z jakimi potworami przyjdzie nam walczyć?

- Bardzo blade. Na pewno będą paskudne. Vlagh ingeruje w rozwój istot zamieszkujących Pustkowie i eksperymentuje, bez żadnego względu dla natury czy ewolucji. My zawsze pozwalaliśmy zwierzętom i roślinom, by wyrastały i zmieniały się tak, jak im dyktowała ich wewnętrzna natura oraz otoczenie. W naszych krainach panuje harmonia, natomiast w Pustkowiu jej brak. Vlagh ustala, jakie cechy poddanych są mu potrzebne, i krzyżuje gatunki w taki sposób, żeby otrzymać u wyhodowanych istot to, czego sobie życzy. Zdaje się, że faworyzuje jadowite gady oraz insekty.

- Jest w tym niezaprzeczalna logika - stwierdził Veltan. - Stworzenia jadowite nie potrzebują dodatkowej broni, prawda? Są w każdej chwili gotowe do działania.

- Rzeczywiście - zgodził się Dahlaine.

- Co innego natomiast mnie dziwi. Przecież gady i owady zasypiają na zimę, prawda?

- Najwyraźniej Vlagh poradził sobie z tym problemem - westchnął Dahlaine. - Pośród mieszańców Pustkowia są także potwory ciepłokrwiste. Insekty są nadzwyczajnie wytrzymałe, węże śmiertelnie jadowite, a większość stworów ciepłokrwistych zachowuje aktywność także zimą. Ale najważniejsi jego słudzy wywodzą się od owadów, w większości od pszczół i mrówek. Interesowałeś się kiedy życiem społecznym owadów?

Veltan nieznacznie wzruszył ramionami.

- Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to pociągało. Wszystkie robale są obrzydliwe. Dla ciebie nie?

- Są doskonale przystosowane do wszelkich, nawet najtrudniejszych warunków. Szkielet chroni ciało owada od zewnątrz, dzięki czemu służy mu jako zbroja.

- Może i tak, ale na szczęście są głupie ponad wszelkie pojęcie.

- Poszczególne osobniki rzeczywiście nie wykazują wybitnej inteligencji, ale jako grupa zyskują pewną zastanawiającą świadomość. Rój ma znacznie wyższą inteligencję niż każdy owad z osobna.

Veltan zerknął na starszego brata z ukosa.

- Po jakie licho zajmowałeś się obserwacją robali? - spytał niebotycznie zdumiony.

Teraz z kolei Dahlaine wzruszył ramionami.

- Nudziłem się, bo wiele czasu minęło, zanim pojawiły się pierwsze istoty dysponujące czymś choćby w przybliżeniu przypominającym inteligencję. Wtedy były tutaj tylko owady, więc nimi się zajmowałem.

- Nie do końca się zgadzam z twoją teorią - stwierdził Veltan po chwili namysłu. - Wiem, że w mojej krainie pojawili się jacyś ludzie... a w każdym razie istoty wyglądem przypominające ludzi, które zadawały stanowczo zbyt wiele pytań. Skoro potrafiły się porozumieć z rolnikami, musiały być jednak nieco mądrzejsze niż owady, prawda?

- O co wypytywały?

- Ciekawe były, ilu ludzi mieszka w pobliżu Wodospadu Vasha i czy mieszkańcy południa utrzymują kontakty z Krainą Zachodnią. No i do tego najwyraźniej byliby zadowoleni, gdyby się okazało, że nienawidzę Zelany.

- Tego nie przewidziałem - przyznał Dahlaine z zasępioną miną. - Vlagh jest o wiele sprytniejszy, niż sądziliśmy. Skoro wysyła szpiegów, najwyraźniej nie zamierza polegać wyłącznie na sile swojej armii. Wojna może się okazać bardziej interesująca. Zwerbowałeś jakichś najemników?

- Nie było mi łatwo. Postawiłem na Imperium Trogickie, bo wyszedłem z założenia, że wystarczy pokazać złoto kilku wysoko postawionym oficjelom, żeby kupić wojsko, ale bardzo się myliłem. Wreszcie jednak spotkałem odpowiedniego człowieka i od tej chwili poszło gładko. - Odetchnął głęboko. - A, byłbym zapomniał. Będziesz niedługo widział się z Aracią?

- Tak przypuszczam, a dlaczego pytasz?

- Przekaż jej, że trzeba wyciąć kanał w barierze lodowej, dobrze? Wynająłem trogicką armię, ale jeśli ci ludzie tu nie dotrą, niewiele z nich będzie korzyści. Aracia stworzyła tę lodową zaporę, żeby trzymać Trogitów z daleka od Dhrallu, lecz okoliczności się zmieniły. Teraz chcemy, żeby Trogici tu dotarli.

- Może sam jej to powiedz.

- Mnie nie posłucha. Powinieneś już o tym wiedzieć. Na dodatek w tym cyklu jest starsza ode mnie i najwyraźniej sądzi, że przez to jest także ważniejsza. Tylko tobie będzie posłuszna, bo jesteś najstarszy. Nie wyczekuję z radością następnego cyklu, kiedy to ona będzie najstarsza z nas czworga. Może wtedy wrócę na Lunę i tam przeczekam nasz czas.

- Daj spokój, przecież tak nie można.

- Ale pokusa jest wielka. Powiedz teraz, czy znalazłeś już jakąś armię?

- Jeszcze nie doprowadziłem spraw do końca. Słyszałeś kiedyś o Malavi?

- Czy to ci, którzy jeżdżą na bydlętach?

- Oni nazywają te zwierzęta końmi i nie uważają ich za bydło. My tu w Dhrallu nie znamy takich stworzeń, więc mieszkańców Pustkowia spotka przykra niespodzianka, jeśli zechcą ruszyć na północ.

- Czy Aracia ma konkretne plany?

- Pertraktuje z jakimiś ludźmi ze wschodu. Nie powiedziała mi dokładnie, o kogo chodzi.

- No, czas na mnie. - Veltan zaczął się zbierać. - Muszę odszukać Zelanę. Powoli wszystko zaczyna się układać, a skoro istnieje duże prawdopodobieństwo, że do pierwszego starcia dojdzie w jej krainie, powinna już wrócić do domu. Czy znajdziesz czas, by ostrzec jej lud, że wkrótce może go czekać starcie z potworami z Pustkowia?

- Zajmę się tym, Veltanie - obiecał Dahlaine. - Ruszaj, sprowadź Zelanę, a ja dam znać jej ludowi.

3

- Znowu potrzebuję twojej pomocy, ślicznotko. - Veltan cicho wezwał ulubioną błyskawicę zaraz po wyjściu z jaskini Dahlaine'a pod Rekinią Górą.

Jak zwykle burknęła coś, niby niezadowolona, i strzeliła kilkoma błyskami. Odległe echo jej sprzeciwu dobiegło z dalekiego południa.

- Dajże spokój - skarcił ją bóg. - Taki czas nam się trafił, mamy sporo zajęć. Niedługo wszystko będzie po staremu, nie ma co się boczyć.

Zagrzmiało, błysnęło, grzmot wstrząsnął każdą cząsteczką ziemi - i oto się pojawiła.

- Śliczności ty moje - rozczulił się Veltan. - Musimy znaleźć Zelanę. Dahlaine twierdzi, że jest gdzieś za oceanem, na zachodzie. Może będziemy musieli skoczyć parę razy z miejsca na miejsce, ale bardzo mi zależy na tym spotkaniu. Jeśli dobrze się spiszesz, czeka cię nie lada gratka. Pamiętasz pasmo gór lodowych pływające za południowym wybrzeżem Dhrallu? Trzeba wybić w nim kanał. Damy sobie radę, prawda?

Błyskawica rozjarzyła się entuzjastycznym blaskiem.

- Tak, byłem pewien, że ci się ten pomysł spodoba. Na razie jednak odszukajmy Zelanę. Postaraj się nie robić za dużo hałasu, lecąc nad Matką Wodą. Nie powinniśmy jej irytować, prawda?

Błyskawica mruknęła zgodnie, więc Veltan uspokojony wsiadł na nią i ruszyli.

Zima była coraz bliżej - niespokojną, miotaną sztormami Matkę Wodę skrywały ciężkie chmury. Veltanem wstrząsnął dreszcz. Matka Woda wyglądała tak samo posępnie jak wówczas, gdy zesłała go na wygnanie... gdzie siedziałby pewnie do tej pory, gdyby nie wstawiła się za nim życzliwa Luna.

Za oceanem dzień był młodszy niż w Dhrallu. Ot, jedna z korzyści podróżowania na zachód. Zyskiwało się dodatkowe godziny.

- Tutaj mnie zostaw, ślicznotko - poprosił Veltan błyskawicę. Znajdowali się jakieś trzy kilometry od brzegu. - Dalej pójdę pieszo. Nie chcę niepokoić ludzi bez potrzeby.

Zagrzmiała z cicha.

- Nie, wcale niedługo. Stale tylko burczysz i burczysz. - Uśmiechnął się ciepło. - Jak tylko znajdziemy Zelanę i powiemy jej, co się dzieje, wracamy do domu zabawić się w miażdżenie lodu. Cieszysz się?

Zatrzeszczała radośnie. Błyskawica była siłą pierwotną, łatwo dawała sobą kierować.

Wysadziła Veltana na miotanych sztormem falach Matki Wody. Do brzegu doszedł już na piechotę. Zaskoczyło go, że Matka Woda wygładziła dla niego swoją powierzchnię. Albo właśnie jej przeszedł kolejny napad złego humoru, albo uznała, że sytuacja jest naprawdę poważna. Szybko dotarł do kamienistego brzegu.

- Dziękuję ci, Matko - zwrócił się grzecznie do źródła wszelkiego życia.

- Nie ma za co - odparła woda cicho w jego umyśle. - Zelana i Eleria są nieco dalej na południe - dodała.

- Rozumiem. A czy mogłabyś mi podpowiedzieć, jak mam znaleźć właściwe miejsce?

- Brzeg jest tutaj prawie całkiem płaski, Veltanie, trudno znaleźć jakieś szczególne znaki. Po prostu idź na południe, aż trafisz tam, gdzie zebrały się pływające drzewa. Ludzie nazywają je statkami, podróżują na nich, kiedy mnie odwiedzają.

- Ach tak, wiem, co to jest statek. - Veltan zerknął na nieznaną ziemię, do której właśnie doszedł. - Chyba rozejrzę się po okolicy, Matko Wodo. Ludzie z tej okolicy nie wiedzą, że jestem bratem Zelany, więc może usłyszę o sprawach, o których przy niej by nie wspomnieli. Skoro my tutaj dotarliśmy, stwory z Pustkowia także mogły tego dokonać, a jeśli rzeczywiście tutaj są, powinniśmy o tym wiedzieć. - Zamilkł niezdecydowany. - Powinienem ci chyba coś powiedzieć, Matko - podjął po chwili. - Będę niedługo musiał przebić kanał w lodowej zaporze, stworzonej przez Aracię za południowym krańcem Dhrallu. Aracia na pewno zrobiła to za twoją zgodą, ale teraz trzeba przepuścić do nas trogicką armię. Czy moje zamiary cię nie urażą?

- Ani trochę. Aracia nie zadała sobie fatygi, by mnie spytać o pozwolenie, kiedy odgrodziła lodem Dhrall od reszty świata, więc tym bardziej nie mam nic przeciwko zniszczeniu tej bariery, nawet bez jej pozwolenia. W zasadzie chętnie sama zrobię to dla ciebie. Wystarczy, że poprosisz.

- Nie chcę cię fatygować, Matko. Pytam cię nie po to, żeby zyskać twoją pomoc, ale dlatego że jakiś czas temu przekonałem się, że nie należy cię irytować.

- Dajże spokój, dawno już zapomniałam o tej niemądrej sprawie z pasami. Sądziłam, że wiesz o tym. - Przerwała na chwilę. - Dlaczego siedziałeś na Lunie tak długo?

- Mówiła mi, że stale jesteś na mnie rozgniewana.

- I ty jej wierzyłeś? Och, Veltanie, myślałam, że znasz mnie lepiej. Mogłeś wrócić do domu najdalej po miesiącu! Nikt ci nie kazał siedzieć tam dziesięć tysięcy lat.

W Veltanie zakiełkowało przykre podejrzenie.

- Zdaje się, że Luna była bardzo samotna - mruknął pod nosem. - Ciągle powtarzała, że mnie nienawidzisz.

- Kłamała. Wszyscy wiedzą, że nie wolno jej wierzyć!

- Ja nie wiedziałem. Wydawała się całkiem szczera.

- Oj, Veltanie, Veltanie... Co ja mam zrobić, żebyś wreszcie wydoroślał... Czasami jesteś taki łatwowierny, że aż trudno uwierzyć. Luna uwielbiała twoje towarzystwo, więc okłamywała cię, żebyś z nią został jak najdłużej. A przecież powinieneś być tutaj, gdzie wzywają cię obowiązki.

- Jak już się skończy cała ta awantura z Vlaghiem, chyba sobie utnę z Luną długą i szczerą pogawędkę - stwierdził Veltan złowieszczo.

- Rób, co uważasz za stosowne, Veltanie. Nie będzie cię słuchała, ale jeśli skarcenie jej poprawi ci humor - wolna droga. Postaraj się jednak nie urazić jej uczuć. Pamiętaj, od niej zależą moje przypływy i odpływy. Jeżeli przez ciebie ulegną zakłóceniu, poznasz mój prawdziwy gniew, chociaż sądziłeś, że się z nim zetknąłeś przy okazji tej niemądrej wzmianki o pasach.

- Postaram się nie przeciągać struny, Matko Wodo - obiecał bóg.

*

W nadbrzeżnym mieście Weros Veltan pośpiesznie zmienił ubranie, przystrzygł rzadkie wąsy i brodę, żeby się upodobnić do przeciętnego Maagsa, i ruszył między ludzi. Włóczył się błotnistymi wąskimi ulicami, słuchając uważnie, a mówiąc niewiele. A ponieważ słuchał bardziej myśli niż słów, docierały do niego nawet najcichsze szepty.

Szybko doszedł do wniosku, że Maagsowie są narodem wyjątkowo hałaśliwym. Uwielbiali spędzać czas w tawernach, gdzie bez końca opróżniali kolejne antałki piwa i grogu. Co chwila wybuchały awantury, bijatyki, a tu i tam widać było Maagsa śpiącego w rynsztoku.

Spacerkiem szedł od tawerny do tawerny, niekiedy zaglądając do wnętrza, jakby szukał przyjaciela albo może jakiejś nowej znajomości. Słyszał głównie mało zrozumiały bełkot, bo większość gości była mocno podpita.

Niewiele zyskał w czasie tej przechadzki, lecz w pewnym momencie usłyszał głos całkiem wyraźnie formułujący zgłoski, niezamglony oparami alkoholu.

- Plan był dobry - utrzymywał ten ktoś stanowczo - tylko się rozsypał, kiedy Kajak ze swoimi ludźmi próbował podłożyć ogień na statkach pilnujących „Mewy".

- Co się właściwie stało? - spytał inny głos, który zmroził Veltana do szpiku kości. Był dziwacznie zgrzytliwy, z pewnością nie wydobywał się z ludzkiej krtani.

- Mnie tam nie było - odparł pierwszy. - Ale mój brat z roju od samego początku sprawował nadzór nad Kajakiem. Myśli o zabijaniu owładnęły moim bratem, chciał być jak najbliżej zdarzeń - jak się okazało, zbyt blisko. Jedna z istot ludzkich zabiła go z wielkiej odległości. Zanim tam dotarłem, większość z tych, którzy zdołali przeżyć, rozproszyła się na cztery strony świata. Zasięgnąłem języka w Kwecie i zebrałem strzępki wiadomości od różnych Maagsów, którzy rozmawiali z niedobitkami przed ich ucieczką z miasta. Nie ma wątpliwości, kapitan Sorgan albo ktoś z jego załogi wiedział o planie Kajaka. W dodatku gdy tylko ludzie z łodzi wiosłowych rzucili pochodnie na pokłady statków pilnujących „Mewy", znienacka rozpętała się gwałtowna burza, która zgasiła płomienie, zanim wyrządziły jakąkolwiek szkodę. A potem z ciemności zaczęły nadlatywać długie strzały, trafiające w cel z niewiarygodną precyzją. Udało mi się zdobyć tę, która zabiła mojego brata z roju. Grot ma z kamienia, jak te, które widywaliśmy w Dhrallu. I tak samo jak one unurzana była w jadzie. A strzały niosące śmierć Maagsom miały żelazne groty. Dlatego sądzę, że Dhrallijczyk, który od lat zabija moich braci, jest teraz tutaj. I ciągle robi swoje. Wykazał się ogromnym sprytem. Unieruchomił statki Kajaka, zabijając sterników, a potem strzałem w czoło uśmiercał każdego, kto się odważył zbliżyć do rumpla. Przerażeni marynarze ratowali życie, skacząc do wody. Kajak robił, co mógł, żeby ich zatrzymać, wrzeszczał na nich i groził, ale w końcu sam dostał między oczy długim drzewcem o żelaznym grocie, a wtedy skończyło się natarcie.

Ten drugi, o głosie przyprawiającym o gęsią skórkę, zaczął przeklinać na czym świat stoi.

- Trudno się nie zgodzić - stwierdził pierwszy. - Powinieneś wrócić do Vlagha, zawiadomić, że twój plan się nie powiódł. Flota Maagsów jest w drodze do Dhrallu i teraz nic już jej nie zatrzyma. Wojna na zachodnim wybrzeżu kontynentu nie będzie, niestety, taka łatwa i szybka, jak sądziliśmy.

- Mam dość rozumu, żeby nie brać na siebie roli posłańca przynoszącego złe wieści - sprzeciwił się ten ze zgrzytliwym głosem. - Tacy rzadko dożywają zachodu słońca.

- Wiem, wiem. Rzeczywiście, jesteś w kiepskiej sytuacji. Plan uknułeś przebiegły, ale źle zrobiłeś, wybierając Kajaka.

Veltan powoli szedł błotnistą przecznicą, gdzie stało dwóch rozmawiających. Na jego widok obaj cofnęli się w cień, ale bóg zdążył zobaczyć wystarczająco dużo. Ten, który przyniósł wieści, wyglądał jak każdy inny Maags na ulicach Weros: odziany w futra, zakapturzony, brodaty i brudny, tylko był znacznie niższy od przeciętnego mieszkańca miasta. Drugi także miał na sobie płaszcz z kapturem, jednak Veltan dostrzegł przelotnie twarz o wielkich wytrzeszczonych oczach, owadzich mocnych szczękach i dwóch długich czułkach wyrastających z owalnej głowy.

Przeszedł mimo, jak gdyby nigdy nic, jakby nie zobaczył ani nie usłyszał niczego wartego uwagi, ale myśli huczały mu w głowie. Z tego, co właśnie usłyszał, wynikało jasno, że insekty żyjące w Pustkowiu rozwinęły struktury społeczne na wyższym poziomie niż ludzie w niektórych krainach Dhrallu. Były też znacznie inteligentniejsze, niż Veltan przypuszczał. Termin „brat z roju" zdradzał, iż zachowały sposób myślenia owadów. Możliwe, że Vlagh był dla nich tym, czym królowa dla pszczół.

Wysoka inteligencja dwóch istot rozmawiających w bocznej uliczce potwierdzała wnioski, do których Veltan doszedł podczas zbyt długiego pobytu na Lunie. Ukuł wówczas teorię, wedle której inteligencja rozwija się w odpowiedzi na konkretne potrzeby stwarzane przez okoliczności. Jeśli dany gatunek borykał się z wrogiem ogromnych rozmiarów, każde kolejne pokolenie rosło większe niż poprzednie. Idąc dalej tym tropem, rozumny przeciwnik spowoduje w rezultacie rozwój inteligencji. W przeciwnym razie mniej rozwinięty gatunek skazany jest na zagładę.


- Dosyć tego - mruknął do siebie. Szybkim krokiem wyszedł za granice miasta, na poznaczone pniakami pola po jego zachodniej stronie, a kiedy znalazł się między drzewami, wezwał swoją ulubioną błyskawicę. - Zabierz mnie stąd, ślicznotko. Dosyć już widziałem i słyszałem. Czas porozmawiać z Zelaną.

*

Odnalezienie floty kapitana Sorgana nie trwało długo. W każdym porcie, który Veltan mijał w drodze na południe, cumowało po kilka statków, ale Matka Woda wspomniała, że tam, gdzie przebywa Zelana, będzie ich dużo. Różnica pomiędzy „kilka" a „dużo" nie była dla niej szczególnie istotna, jednak Veltan wyszedł z założenia, że dwa lub trzy statki trudno uznać za „dużo", więc szukał dalej wzdłuż wybrzeża państwa Maagsów.

W którymś momencie zobaczył niepozorne miasteczko, daleko na południe od Weros, gdzie zakotwiczyły dziesiątki statków.

- No, wygląda na to, że jesteśmy na miejscu - ocenił Veltan. - Wysadź mnie kawałek dalej, dojdę na piechotę. Jesteś niewyobrażalnie piękna, a ja chciałbym tutaj nie zwracać niczyjej uwagi. Użyjesz sobie za wszystkie czasy, kiedy wrócimy do Dhrallu i zajmiemy się przebijaniem kanału w lodzie.

Zamigotała czule przy jego policzku i zatrzymała się tuż przy jakimś gaju niedaleko od miasta.

Ponieważ Zelana przybyła do Maagsu, by nająć armię, Veltan mógł przyjąć, iż powinien szukać niejakiego Sorgana, a Zelanę znajdzie na pokładzie jego statku, „Mewy".

Przez nagie pola ruszył do miasteczka, poganiany wstrętną pogodą. Jego odzieniem targał porywisty wiatr, a lodowata mżawka, oblepiająca wszystko jak mgła, była tak gęsta, że nawet obdrapane domy skrywała za ciężką kurtyną. Mimo to miasteczko tętniło życiem. Veltan szybko znalazł grupkę mężczyzn pływających na „Mewie", bo każdy pytany marynarz kierował do nich bez wahania. Znajdowali się na portowym nabrzeżu, zajęci ładowaniem na łodzie beczek i wielkich bezkształtnych worów. Dowodził nimi potężny olbrzym o byczym karku.

- Proszę mi wybaczyć - zwrócił się do niego Veltan grzecznie - szukam pewnej damy, ma na imię Zelana. Czy wie pan, gdzie ją znaleźć?

- Jest na pokładzie „Mewy" - odparł marynarz od razu. - Coś ważnego?


- Owszem, jak najbardziej. Jestem bratem Zelany, mam dla niej kilka istotnych informacji. W Dhrallu zaczęło się dziać to i owo, czas, żeby wróciła do domu.

- Zajączek! - ryknął wielkolud. - Przyszedł brat pani Zelany, chce z nią pogadać. Podrzucisz go na „Mewę".

- Przecież pada! - jęknął niski marynarz.

- No i co z tego?

- Zaczekajmy trochę. Może się rozpogodzi.

- Pewnie się rozpogodzi. Jutro, pojutrze... Nie będziemy czekać. Bierz się do wioseł - zakończył dyskusję kolos. W jego wzroku czaiła się groźba.

- Dobra, dobra, spokojnie, tylko się nie denerwuj. Już idę. Nieszczęśliwy marynarz poprowadził Veltana do zapuszczonego doku; stale mamrotał coś pod nosem niezadowolony. Wsiedli do szalupy.

- Jak się miewa moja siostra? - zapytał Veltan, gdy wolno płynęli przez chłostaną deszczem przystań.

- Kilka dni temu zrobiło się tu gorąco i pani Zelana nie była w najlepszym humorze, ale jak załatwiliśmy z Długą Strzałą wszystkich drani, którzy chcieli nas wpakować w kłopoty, od razu jej się humor poprawił.

- Długa Strzała to łucznik, prawda?

- Najlepszy łucznik na świecie. Jest moim przyjacielem. - Marynarz przestał wiosłować, otarł rękawem wodę ściekającą z nosa.

- Czy jest z moją siostrą Eleria?

- Nie rozstają się nawet na chwilę. Słodki berbeć z tej małej.

- Co prawda, to prawda - zgodził się Veltan. - Rozumiem, że to właśnie Długa Strzała trafia wroga dokładnie między oczy?

- Zdaje się, że wszyscy już o tym gadają. A gdzie ty się o tym dowiedziałeś, panie?

- W jednym z nadbrzeżnych miast. Usłyszałem przypadkiem rozmowę dwóch takich, których zmartwiła porażka Kajaka. Obaj byli głęboko rozczarowani, a jednocześnie przerażeni, bo ten, dla kogo pracują, źle przyjmuje niepomyślne wieści.

- Co za szkoda! - Zajączek uśmiechnął się szeroko. Spojrzał przez ramię. - O, ta tutaj to już „Mewa". Zaraz będziesz, panie, na pokładzie i opowiesz siostrze, co słychać w domu.

*

- Ona mnie okłamała! - denerwował się Veltan. - Zelano, wyobrażasz to sobie?!

Zajączek już wracał szalupą na nabrzeże, a zirytowany bóg siedział w kajucie siostry na rufie statku.

- Matka Woda powiedziała, że mogłem wrócić nawet po miesiącu, a Luna zwodziła mnie tak skutecznie, że siedziałem tam dziesięć tysięcy lat.

- Przecież wszyscy wiedzą, że nie wolno jej wierzyć - zauważyła Zelana.

- Wszyscy oprócz mnie najwyraźniej. W sumie muszę przyznać, nie było mi tam źle. Luna potrafi być wspaniałą towarzyszką, jeśli tylko zechce. No, ale przejdźmy do konkretów. Gdzie Sorgan, o którym tak głośno?

- Jest w porcie, rozmawia z kapitanami innych statków. Powinien się zjawić niedługo.

- Miejmy nadzieję. Nająłem wielką armię trogicką. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, przypłyną do Dhrallu późną zimą lub wczesną wiosną.

- Ilu ludzi zwerbowałeś?

- Około stu tysięcy, moja droga siostrzyczko.

- To już coś. Nasze szanse rosną.

- Oby. Ale, ale, mam dla ciebie interesujące wieści. Kiedy wróciłem do domu, Yaltar miał na szyi wisior z pięknego ognistego opala. Znalazł go któregoś ranka na progu domu. A potem opowiedział mi o nawracającym koszmarze sennym. Nie mam wątpliwości, że opal wywiera na niego taki sam wpływ jak perła na Elerię. Zgodzisz się ze mną?

- Tak, to bardzo prawdopodobne. A jeżeli perła jest głosem Matki Wody, opal byłby chyba głosem Ojca Lądu?

Veltan zamrugał zaskoczony.

- O tym nie pomyślałem - przyznał. - Zdaje się, że mamy potężnych sprzymierzeńców. Ale słuchaj dalej. Yaltar śnił o wojnie. Dahlaine pomógł mi określić miejsce, gdzie rozgrywa się bitwa. To miejsce leży w twojej krainie. Do największego starcia dojdzie u ujścia rzeki, nad którą leży wioska Lattash.

- Popatrz, jaki szczęśliwy zbieg okoliczności. Tak się składa, że właśnie tam ściągnęły pierwsze statki Maagsów.

- Coś mi się zdaje, że wiedziałaś, co robisz.

- Oczywiście, Veltanie. Nie wiedziałam tylko, gdzie dokładnie ani kiedy dojdzie do ataku. Teraz już wiem gdzie, chcę się tylko dowiedzieć kiedy.

- Chyba wiosną. Wypytałem Yaltara, choć przy tym bardzo się starałem nie naciskać, i dowiedziałem się, że w kanionie, który widział we śnie, nie było śniegu. Choć trudno mieć całkowitą pewność. Nie możemy określić, czy sen Yaltara dotyczył pierwszej bitwy, czy też pokazał nam wojnę trwającą już od jakiegoś czasu. Vlagh nas obserwuje, może choćby dzisiaj uderzyć. Po mojej ziemi kręcą się obcy, zadają mnóstwo pytań. Są ciekawi, ilu ludzi żyje w okolicy Wodospadu Vasha i czy my dwoje przypadkiem nie pałamy do siebie nienawiścią.

- Przecież to niemożliwe. Jesteśmy rodzeństwem.

- Dla Vlagha więzy krwi nie mają najmniejszego znaczenia. On ich nie rozumie. Nie ma rodziny, nic nie wie o miłości. A tak z innej beczki... zdaje się, że miałaś tu ostatnio trochę rozrywki?

- A owszem, działo się to i owo. Jeden z Maagsów, Kajak, okazał się wyjątkowo mocno zainteresowany złotem, którego Sorgan używa jako przynęty, by skłonić marynarzy do walki po naszej stronie.

- Sprawy wyglądały nieco inaczej, niż przypuszczasz, Zelano. Vlagh ma szpiegów - ludzi oraz inne istoty - zarówno w Dhrallu, jak i tutaj, w Maagsie. To oni nakłonili Kajaka do napaści na Sorgana. Podsłuchałem dwóch sługów Vlagha gdzieś w jakiejś zapyziałej części Weros. Nie byli uszczęśliwieni obrotem spraw. I muszę ci powiedzieć, że była to bardzo dziwna dwójka. Jeden z nich wyglądał jak zwykły Maags, tyle że był o połowę mniejszy od przeciętnego mieszkańca tej krainy, drugi natomiast był ogromnym owadem!

- Chyba żartujesz!

- Nic podobnego! Żarty mi nie w głowie. Wiem od Dahlaine'a, że Vlagh długi czas zmieniał naturalną drogę ewolucji wybranych gatunków. Ten owad, którego widziałem w Weros, był wysoki jak dobrze zbudowany człowiek, potrafił mówić i na dodatek myśleć. O ile dobrze wszystko zrozumiałem, ich plan spalił na panewce z powodu jakiegoś Dhrallijczyka, którego przywiozłaś tu ze sobą.

- A, to prawda. - Pani Zelana się uśmiechnęła. - Na imię ma Długa Strzała i nigdy nie chybia celu.

- Opowiadał mi o nim taki mały marynarz, który przewiózł mnie na pokład „Mewy". Myślałem, że przesadza, ale teraz rozumiem, że mówił prawdę.

- Pewnie Zajączek. Najlepszy przyjaciel naszego łucznika. A co u ciebie, Veltanie? Zgaduję, że byłeś ostatnio bardzo zajęty.

- Nie mam czasu się podrapać, ale to potrwa jeszcze najwyżej tydzień. Dużą armię udało ci się zebrać?

- Około pięćdziesięciu tysięcy ludzi. Chciałabym zwerbować więcej, ale większość Maagsów włóczy się po morzu, rabując trogickie statki handlowe.

- Słyszałem coś o tym. Trogici nienawidzą Maagsów z całego serca. Możemy przez to mieć niemałe kłopoty, ale jakoś damy sobie radę. Jak tylko zbiorę swoją armię, podeślę ci pomoc. Trogici są doskonałymi żołnierzami, na pewno ci się przydadzą.

- Kochany jesteś - westchnęła bogini z uśmiechem.

- Jestem twoim bratem. - Veltan rozejrzał się dokoła. - Gdzie Eleria?

- Bawi się na pokładzie.

- Co takiego?!

- Deszcz jej nie przeszkadza, przecież uwielbia wodę. A o jej bezpieczeństwo też jestem spokojna, bo opiekuje się nią Długa Strzała.

- Powinienem ci powiedzieć coś jeszcze - odezwał się Veltan cicho. - Kiedy Yaltar opowiedział mi o sennym koszmarze, a ja odgadłem, że bitwa rozgrywa się w twojej krainie, zapytał, czy tam zamieszkała Balacenia. Pojęcia nie mam skąd, ale najwyraźniej zna jej prawdziwe imię.

- Niemożliwe!

- Dahlaine też nie chciał mi uwierzyć, ale Yaltar z całą pewnością nazwał ją Balacenia. Nasz starszy brat, święcie przekonany, że wzniósł nieprzeniknioną barierę pomiędzy Marzycielami a ich przeszłością, najwyraźniej grubo się myli.

Niedługo potem zjawiła się Eleria wraz z wysokim łucznikiem. Dziewczynka ociekała wodą, natomiast Długa Strzała był zupełnie suchy, z czego wynikało, że miał ją na oku ukryty gdzieś przed deszczem.

- Dobrze się bawiłaś? - spytała Zelana.

- Całkiem, całkiem - odpowiedziała Eleria. - Wolałabym popływać, ale ludzie Papuziego Dzioba nie mogą spokojnie patrzeć, jak skaczę za burtę, a poza tym strasznie brudna tutaj woda.

- Wytrzyj się, kochanie, i przebierz w suche rzeczy, bo pomoczysz wszystko dookoła.

- Dobrze, ukochana pani - odparła dziewczynka i wyszła do swojej małej sypialni, zabierając ze sobą gruby ręcznik.

Marzycielka Zelany zrobiła na Veltanie ogromne wrażenie. W życiu nie widział piękniejszego dziecka, a w dodatku wyczuwał w tej maleńkiej istotce nieprzeciętną inteligencję.

- Długa Strzało - bogini zwróciła się do wysokiego milczącego Dhrallijczyka - to jest mój brat, Veltan z Krainy Południowej, przywiózł nam wieści z domu.

- Jestem zaszczycony - rzekł Długa Strzała. - Czy atak na krainę pani Zelany już się rozpoczął?

- O ile mi wiadomo, jeszcze nie - odparł Veltan - ale obawiam się, że nie będzie trzeba na to długo czekać.

- Wracajmy, pani Zelano - poprosił Długa Strzała.

- Tak, najwyższy czas się zbierać - przystała bogini. - Kuzyn Sorgana dotarł już pewnie do Lattash, ale jeśli potwory z Pustkowia zaatakują na dniach, Skellowi zabraknie ludzi. Kto wie, może mamy mniej czasu, niż przypuszczałam. Lepiej nie ryzykować. Jak tylko wróci Orli Nos, zaraz z nim porozmawiam.

- Flota Trogitów mogłaby dotrzeć do Lattash jeszcze przed Sorganem - zastanowił się Veltan. - A przydałaby się w razie nagłej potrzeby.

- Zakładając, że Maagsowie i Trogici nie powybijają się nawzajem, zanim wybuchnie wojna. Nie przepadają za sobą.

- My wydajemy rozkazy, Zelano, my płacimy. Chyba nie do końca ogarniasz potęgę pieniądza. Maagsowie i Trogici nie muszą się lubić, nie muszą się im podobać nasze polecenia, po prostu mają je wykonywać. Jeśli nie będą chcieli, nie dostaną zapłaty. A poza tym rzeka płynąca przez kanion koło Lattash ma na szczęście dwa brzegi. Możemy zatrzymać Maagsów na jednym, a Trogitów na drugim, wtedy pewnie uda się nie dopuścić do niepotrzebnego rozlewu krwi.

Wróciła przebrana Eleria. Od razu usadowiła się Długiej Strzale na kolanach.

Veltan spojrzał na siostrę pytająco.

- Za dużo musiałabym ci wyjaśniać - westchnęła bogini w odpowiedzi.

*

Kapitan Sorgan wrócił na „Mewę", kiedy deszczowe popołudnie z wolna przechodziło w wieczór. Marynarze, zwożący na statek zapasy na długą drogę, mniej więcej w tym samym czasie zrobili ostatni kurs z ładunkiem. Pani Zelana wysłała do kapitana wiadomość, że chce porozmawiać z nim oraz dwoma członkami jego załogi: Wołem oraz Wielką Pięścią. Veltan zauważył, że Maagsowie mieli dziwaczne i mało chwalebne imiona. Jednocześnie uderzyło go, że Sorgan, jak większość spotkanych dotąd Maagsów, był o dobre dwie głowy wyższy od przeciętnego człowieka, a przy tym cuchnący i brudny. Najwyraźniej ten naród nie miał zwyczaju myć się często. Z drugiej strony jednak trzeba było przyznać, że - jeśli Zelana się nie myliła - był to lud wyjątkowo zmyślny. Veltan uśmiechnął się lekko. Maagsowie i Trogici raczej nie będą szli łapka w łapkę.

- To mój brat, Veltan - przedstawiła go Zelana przerośniętemu Maagsowi. - Przywiózł interesujące wieści o najnowszych wypadkach w Dhrallu.

- Zawsze dobrze jest wiedzieć, co się dzieje - przyznał Sorgan.

- Co tam nowego?

- Mieliśmy ostatnio trochę szczęścia, kapitanie - rzekł Veltan.

- Udało nam się dowiedzieć, gdzie nasz wróg planuje pierwszy atak. Szczęśliwym trafem będzie to blisko miejsca, które już znasz, a co więcej, część twojej floty już jest w tej okolicy.

- Zaatakują Lattash? - odgadł Sorgan. - No tak, powinienem był się od razu domyślić. Sprawa jest jasna jak słońce.

- Niezupełnie rozumiem, czemu tak myślisz - przyznał Veltan.

- Przecież właśnie tam pani Zelana przechowuje złoto. Nie wiedziałeś o tym, panie? Teraz cała ta wojna zaczyna mieć sens.

- Kapitanie, czas podnosić kotwicę i stawiać żagle - wtrącił się krzepki Wół. - Jeśli nie zdążymy do Lattash przed wrogiem, nie dostaniemy zapłaty.

- Wół ma rację - poparł towarzysza Wielka Pięść. - Możliwe, że Skell dotrze na czas, ale trudno mieć pewność. Obiecał pan złoto prawie wszystkim kapitanom pływającym przy tym wybrzeżu, więc jeśli jaskinia okaże się pusta, będzie pan w potężnych tarapatach, kapitanie.

- Wróg wie, że nadciągacie - rzekł Veltan - i będzie się starać was zatrzymać. Kilka dni temu byłem w Weros. Usłyszałem tam rozmowę pomiędzy dwoma osobnikami, którzy nie darzą cię sympatią, kapitanie. Martwił ich za to los Kajaka. Życzyli ci śmierci, życzyli z głębi serca, ale jeśli dobrze zrozumiałem, Długa Strzała pokrzyżował im plany. Kajak chciał twojego złota, natomiast twoi prawdziwi wrogowie chcą ci odebrać życie. Bez twojej pomocy bezbronne Lattash zostanie wydane na pastwę nieprzyjaciela.

- Czas podnieść kotwicę, kapitanie - powtórzył Wół.

- Chciałbym zebrać więcej statków i ludzi... - wahał się Sorgan.

- Ale masz rację.

- Czy twój kuzyn Torl jest nadal w porcie, kapitanie? - zapytał łucznik. - Może on zwerbowałby kolejnych ochotników?

- Pewnie tak. - Sorgan zastanowił się chwilę. - Ale może mieć kłopoty z przekonaniem ich, że mamy złoto.

Długa Strzała zbagatelizował sprawę.

- Wobec tego zostaw mu złote cegły.

Sorgan milczał przez chwilę zdumiony. Wreszcie odparł bez przekonania:

- Będę się musiał nad tym zastanowić.

- Nie ufasz własnemu kuzynowi, Papuzi Dziobie? - spytała Eleria siedząca na kolanach Długiej Strzały. - Czy naprawdę złoto jest dla ciebie najważniejsze? Widziałeś, ile go jest w jaskini ukochanej pani.

- Mała ma rację, kapitanie - odezwał się Wielka Pięść. - Torfowi złoto przyda się znacznie bardziej niż nam. Będzie musiał coś pokazać kapitanom kolejnych statków. Przecież jak się zastanowić, te parę sztabek to tylko przynęta, a kiedy my ruszymy w drogę, właśnie Torl będzie jej używał.

- Wydaje mi się to jakieś... niewłaściwe - bronił się Sorgan. - Jak mogę oddać komuś złoto? Przecież to nienaturalne.

- Dostaniesz więcej, Papuzi Dziobie - powiedziała Eleria. - Nie przejmuj się takim drobiazgiem. - Ziewnęła szeroko. - Jestem śpiąca. Jeśli nie macie nic przeciwko, zdrzemnę się trochę. Zresztą wszystko jedno, czy macie coś przeciw, czy nie. Idę spać. - Wtuliła się w ramiona Długiej Strzały i natychmiast zasnęła.

4

Błyskawica Yeltana z ogromną radością wybiła kanał w szerokim na kilka kilometrów paśmie gór lodowych pływających na południe od Dhrallu. Najbardziej chyba podobała jej się mgła utworzona przez parującą wodę i wielkie kawały lodu spadające do oceanu za każdym razem, gdy roztrzaskiwała kolejną górę. Veltan miał wrażenie, że jego ulubienica odrobinę przesadza, ale tak się przy tym cieszyła, że nie miał serca przywołać jej do porządku. Rozparł się wygodnie i obserwował z zainteresowaniem. Na początku w lodowej zaporze, samowolnie wzniesionej przez Aracię, pojawiła się szeroka na kilometr wstęga roztopionego śniegu. Wkrótce była dwukrotnie szersza, a nad lodem zawisła para z gotującej się wody, podobna do tumanu mgły.

- Veltanie, dosyć tego! - rozkazała ostro Matka Woda.

- Przecież nikomu nie dzieje się krzywda.

- Mylisz się. Wrząca woda zabija ryby. Powstrzymaj tę swoją pupilkę.

- Dobrze, Matko - zgodził się bóg natychmiast. - Mam prośbę. Czy zechciałabyś rozepchnąć góry na boki? Nie wiedzieć czemu, ale Trogici się ich boją. Nie dość, że w ogóle strasznie wolno pływają, to jeśli jeszcze w dodatku zaczną się zachowywać ostrożnie, nie dotrą do Dhrallu przed przyszłym latem.

- Zajmę się tym. Dorzucę też niewielki prąd, na pewno się pośpieszą.

- Dziękuję, Matko. - Veltan zawahał się przez chwilę. - Czy nie będziesz się gniewać, jeśli pozwolę swojej błyskawicy zniszczyć jeszcze kilka gór lodowych? Nie pozwolę jej już gotować wody, ale taka jest szczęśliwa, że nie chciałbym jej kazać już kończyć zabawy. Zmęczy się za chwilę, wtedy położę ją spać. Sporo się dzisiaj napracowała, potrzeba jej trochę igraszek.

- Dobrze, niech będzie. Przypilnuj tylko, żeby nie gotowała wody.

- Przypilnuję - obiecał Veltan.

*

Castano było wielkim portem na północy Imperium Trogickiego. W przystani tłoczyły się niezgrabne statki towarowe. Miasto otaczały grube i wysokie mury, podobnie jak Weros. Veltan uświadomił sobie, że w miarę rozwoju cywilizacji ludzie budują domy w coraz ciaśniejszych skupiskach i otaczają je coraz solidniejszymi umocnieniami, jakby się bali otwartej przestrzeni. Zwrócił jednak uwagę, że w przeciwieństwie do Weros tutaj większość domostw zbudowano z kamienia. Były dzięki temu na pewno znacznie trwalsze, to prawda, ale przypuszczalnie w środku panował chłód i wilgoć, zwłaszcza zimą. Podobnie jak Maagsowie, Trogici także byli najwyraźniej przekonani, że ulice są najwłaściwszym miejscem na magazynowanie śmieci.

Tuż pod miastem dostrzegł wielkie obozowisko. Najwyraźniej armia Narasana już przybyła. Nie zatrzymał się jednak. Był pewien, że komandor nie ruszy, póki nie dostanie przynajmniej zaliczki. Dlatego minął Castano i podążył do najbliższej wioski rybackiej. Osada była niewielka, żyło w niej może dziesięć rodzin, ale znalazł to, czego szukał: z uwagą obejrzał łodzie, by zyskać jakie takie pojęcie o ich budowie. Potem oddalił się i na pustej plaży zbudował własną - za pomocą jednej myśli. Tak było szybciej, niż gdyby miał duplikować trogickie monety, a potem spędzić resztę popołudnia na targowaniu się z jakimś cuchnącym starym rybakiem.

Łajba okazała się doskonałą kopią pierwowzoru, więc bóg zepchnął ją na wodę. Kilka chwil zajęło mu ustalenie, które linki służą do stawiania, a które do opuszczania żagla, lecz wkrótce okazało się, że to wcale nie jest skomplikowana operacja, więc już wkrótce łódka niesiona lekką bryzą płynęła w stronę Castano. Veltanowi spodobała się ta wycieczka, zaczął się poważnie zastanawiać, dlaczego właściwie nigdy dotąd nie spróbował żeglowania. Dzięki pięknej pogodzie i sprzyjającemu wiatrowi wcale nie było trudne.

Dotarłszy do portu, sięgnął myślą szukającą i zlokalizował Gunda, którego poznał w obozie Narasana w Kaldacinie. Podpłynął do mola tuż obok miejsca, gdzie wojak rozmawiał z kilkoma innymi Trogitami.

- Hej, Gunda! - zawołał.

- PanVeltan?

- Wszystko na to wskazuje - rzekł bóg z uśmiechem. - Czy komandor Narasan jest gdzieś w pobliżu?

- W obozie, na południe od miasta. Co robisz, panie, w tak lichej łajbie?

- A, pomyślałem sobie, że łatwiej będzie tutaj dotrzeć z Dhrallu łódką niż na piechotę.

- Masz, panie, poczucie humoru. - Gunda zamilkł, czekając na reakcję. - Naprawdę przepłynąłeś ocean w tej skorupie?

- Nie było tak źle. Mieliśmy trochę szczęścia. Powinniśmy korzystać z okazji, póki można. W paśmie gór lodowych otworzyło się przejście. Jeśli nie będziemy się ociągać, zdążymy, zanim się zamknie. Mógłbyś posłać po komandora? Napomknij w wiadomości o zapłacie. Wtedy chyba przyśpieszy kroku.

- Masz tyle złota w tej łajbie, panie? - zapytał Gunda z niedowierzaniem.

- Czy ja naprawdę wyglądam na głupca? - odpowiedział Veltan pytaniem. - Powiedzmy, że mam przy sobie dość, żeby zyskać uwagę komandora. Resztę dostaniecie w Dhrallu. No, bierz się do roboty. Powinniśmy wyruszyć najpóźniej jutro rano. Kanał w lodzie nie będzie wieczny, czas się zbierać.

Po odejściu Gundy Veltan jakiś czas poświęcił na układanie żagla i zwijanie linek, żeby łódka prezentowała się jak najlepiej. Oddawał się tym zajęciom tak długo, aż wszyscy ciekawscy znudzili się i wrócili do swoich spraw. Wtedy dopiero przeszedł na dziób i kucnął, ukrywając się pod osłoną burty. Sięgnął za ramię i znikąd wyjął złotą cegłę. Odłożył ją na pokład. W ten sam sposób wyjął drugą i położył obok pierwszej. Po dziesiątej uznał, że wystarczy, wstał, przykrył je kawałkiem płótna. Dzięki tym sztabom zamierzał zyskać uwagę Narasana, a jeśli komandor będzie chciał zobaczyć więcej złota, droga do Dhrallu stała otworem.

Narasan zamienił żebracze łachmany na mundur z czarnej skóry, uzupełniony ciężkim metalowym hełmem oraz napierśnikiem. Wyglądał imponująco i wzbudzał szacunek. Do pasa przytroczony miał miecz w pochwie, wyglądający, jakby rzeczywiście służył swemu panu, a nie był od parady.

- Gdzieś ty, panie, wynalazł taką łajbę?! - wykrzyknął komandor z nieskrywaną pogardą, gdy stanąwszy na molo, dojrzał łódkę Veltana.

- Kupiłem od jakiegoś rybaka - odpowiedział Veltan spokojnie. - Łódź jak łódź. Ważne, że pływa.

- Czymś takim pływacie w Dhrallu? Veltan pokręcił głową przecząco.

- Nie, to jest trogicka łódź rybacka. Dhrallijczycy nie używają żagli, a nie chciało mi się całą drogę wiosłować. Teraz coś ci pokażę, komandorze, potem porozmawiamy.

- Niech będzie - zgodził się Narasan. - Przytrzymaj, panie, tę balię, niezbyt dobrze pływam. Zwłaszcza w pełnym rynsztunku. - Ostrożnie zszedł po drabince przywiązanej do mola, w końcu zeskoczył na pokład. - Co chcesz mi pokazać, panie? - zapytał.

- Chodźmy na dziób. Zajrzyj pod płótno.

Narasan schylił się i ściągnął tkaninę.

- No, no, no... - Zapatrzył się w złote cegły. - Ładniutkie.

- Wiedziałem, że ci się spodobają.

- Ale to nie starczy na całą armię.

- Owszem. Łódź nie udźwignęłaby ciężaru całego złota. Nazwijmy to dowodem czystych intencji. Reszta zapłaty jest w Dhrallu. Chciałem tylko dać ci pojęcie, komandorze, jak to wygląda.

Narasan zważył w dłoni sztabę złota.

- Jest co potrzymać - zauważył. - Macie strasznie ciężką walutę.

- My nie używamy pieniędzy, komandorze - przypomniał mu Veltan. - Złoto wykorzystujemy głównie do dekoracji: sufitów, klamek, robimy z niego bransolety... Przejdźmy do rzeczy. Przynajmniej część twojej armii musi natychmiast wyruszyć do Dhrallu. Dowiedzieliśmy się, że nieprzyjacielskie wojska wkrótce zaatakują. Mamy już na miejscu gotowe do walki oddziały, ale najprawdopodobniej będą potrzebowały waszego wsparcia. Część ludzi zwerbowanych na zachodzie przez moją siostrę dotarta już do jej krainy. Następni są w drodze, ale nie mamy pewności, czy zdążą na czas. Narasan zmrużył oczy.

- Jedynym ludem mieszkającym za morzem na zachodzie są Maagsowie.

- I co?

- Nie przepadamy za nimi.

- Słyszałem o tym. Ale wojna niewiele ma wspólnego z sympatią. Nie musisz lubić Maagsów, komandorze, musisz tylko razem z nimi walczyć ze wspólnym wrogiem. Łączy was jedynie myśl o złocie, które otrzymacie jako zapłatę, i troska, by żyć wystarczająco długo, żeby z niego korzystać.

- Mówisz zbyt otwarcie, panie, ale trudno ci nie przyznać racji.

- Nie mam czasu na dyplomację, komandorze. Trzeba pomóc mojej siostrze odeprzeć inwazję. Wkrótce poznasz wodza z ludu Maagsów, kapitana Sorgana, który ma przydomek Orli Nos. Moja siostra uważa go za człowieka znającego swój fach, ale kiedy zacznie się walka, będziesz mógł sobie wyrobić własne zdanie.

Narasan odchrząknął.

- Cóż, ty płacisz, panie, ty rozkazujesz - stwierdził. - Narysowałeś nam tę obiecaną mapę?

- Oczywiście - skłamał Veltan gładko. - Zaraz ci ją dam. - Przeszedł na rufę, po drodze formując w myślach szkic Dhrallu. Jednocześnie przyszło mu do głowy, że mapa nie powinna być zbyt dokładna. Mogło się zdarzyć, w niezbyt odległej przyszłości, że będzie musiał przerzucić wojska w Dhrallu z jednego miejsca w drugie, a jeśli żołnierze zorientują się w prawdziwych odległościach, szybko dojdą do wniosku, że dzieją się rzeczy niepojęte. Niektórzy ludzie na tym świecie przyjmują cuda jako rzecz naturalną, ale Veltan miał pewność, że trogiccy żołnierze nie należą do tej kategorii.

W końcu szkic na stworzonej przez niego mapie z grubsza przypominał Dhrall. Bóg zwinął cienki pergamin w rulon i wrócił na dziób, gdzie Narasan w dalszym ciągu pieścił sztaby złota.

- Starałem się rysować jak najdokładniej, komandorze - rzekł, podając mapę żołnierzowi. - Przypuszczam, że nie wszystkie odległości odpowiadają prawdzie.

- Nie szkodzi. W zasadzie wystarczy mi ogólne pojęcie o waszym terenie. - Narasan przyglądał się mapie kilka chwil. - Macie tam jakąś armię z prawdziwego zdarzenia? - zapytał w końcu.

- W mojej krainie ludzie nawet nie znają słowa „armia", komandorze - przyznał bóg ze słabym uśmiechem. - Między poddanymi pani Zelany wybuchają niekiedy sprzeczki, ale są to tylko potyczki między plemionami. Wystarczy, że życie straci tuzin awanturników, a już walka się kończy i zaczynają negocjacje, ciągnące się w nieskończoność. Ludzie mają broń prymitywną i nieskuteczną. Jedynym wyjątkiem są łucznicy. W krainie mojej siostry mieszka jeden taki, Długa Strzała, który zdaje się nie wie, co to znaczy chybić, a potrafi wypuścić w powietrze cztery strzały jednocześnie.

- Chętnie bym to zobaczył.

- Z pewnością wkrótce go spotkamy. Na północy Dhrallu mieszkają poddani mojego brata, Dahlaine'a. Są tacy sami jak ludy z zachodu. No i pozostałe dwie krainy, mojej siostry Aracii oraz moja, to ziemie uprawne, większość ich mieszkańców stanowią rolnicy. Nie walczą z innymi ludźmi, zmagają się z ziemią i z pogodą. - Zamilkł na chwilę. - Ilu ludzi możesz wysłać za ocean natychmiast, komandorze?

Narasan zapatrzył się w niebo.

- Jakieś dwadzieścia tysięcy. Trzon armii jeszcze ciągnie z Kaldacinu. Jesteś tydzień wcześniej, niż zapowiadałeś, panie.

- Dwadzieścia tysięcy to mało, ale lepiej niż nic. Wasze statki zdołają płynąć szybko, więc my dwaj ruszymy przodem.

- Tą marną łajbą? - zdumiał się Narasan.

- Wrażenie robi niespecjalne, ale jest wyjątkowo chyża. Twoim zastępcą jest Gunda, zgadza się, komandorze?

Narasan pokiwał głową.

- No to czas z nim pogadać - stwierdził Veltan. - W paśmie pływających gór lodowych otworzył się kanał. Sezonowa sprawa. Gunda nie będzie miał żadnych kłopotów z dotarciem do Dhrallu, ale musi wiedzieć, w którym miejscu trzeba dobić do brzegu. Wyprzedzimy go o kilka dni, więc Sorgan Orli Nos zyska czas na dopracowanie szczegółów. W górach jeszcze leży śnieg, ale pogoda może się załamać w każdej chwili, a wtedy nieprzyjacielska armia wkroczy na ziemię mojej siostry. Musimy być gotowi do walki.

Narasan wzruszył ramionami.

- Ty płacisz, panie, ty rozkazujesz.

Lattash

1

Zajączek nie pamiętał matki. Od najmłodszych lat wychowywał go Ashar Piwny Brzuchal, daleki krewny, jak należało się domyślać, chociaż sam Ashar nie bardzo sobie przypominał, jakiego stopnia było to pokrewieństwo. Był dobrym człowiekiem, kowalem w portowym Weros na zachodnim wybrzeżu Maagsu, a kiedy trzeźwiał - co nie zdarzało się często - wprowadzał swojego wychowanka w tajniki trudnej sztuki kucia żelaza.

Nim Zajączek skończył dwanaście lat, umiał więcej niż niejeden ceniony kowal. Z konieczności ukrywał swoją wiedzę i umiejętności. Coraz częściej zdarzało się, że wujek Piwny Brzuchal, zakochany w mocnych popitkach, folgował swojej namiętności, a wtedy Zajączek musiał obsługiwać klientów. Mówił im: „Wujka nie ma", co można było zawsze uznać za całkowicie zgodne z prawdą, biorąc pod uwagę kondycję kowala.

Stali klienci kowala zaczęli spostrzegać, że jego wyroby są coraz lepsze.

Taka sytuacja miała jednak także swoje gorsze strony. Choćby tę, że Zajączek, mimo że większość pracy mógł wykonać za dnia, detale wymagające szczególnej uwagi i staranności musiał wykańczać nocą, przy zamkniętych szczelnie drzwiach i oknach, i to jak najciszej.

Co prawda kilku sąsiadów skarżyło się na „całe to walenie po nocach", ale Zajączek przepraszał ich tak gorąco, że udawało mu się ich udobruchać. W każdym razie - zazwyczaj.

Mniej więcej w tamtym czasie wujek Piwny Brzuchal zaczął miewać zwidy i drgawki. Zajączek chwytał się nadziei, że objawy choroby miną; do pewnego stopnia potrafił je zmniejszyć, dbając, żeby szklanica wujka zawsze była pełna mocnego grogu.

Pewnego mroźnego zimowego poranka Zajączkowi zawalił się świat.

Chłopak wstał tego dnia wcześnie, rozpalił ogień w kuźni i wrócił do domu zajrzeć do wujka.

Piwny Brzuchal leżał z otwartymi oczami, wyjątkowo spokojny, z promienną twarzą, nienękany drgawkami, które męczyły go od dłuższego czasu.

- Lepiej się czujesz, wujku? - spytał Zajączek. - Zjesz coś? Piwny Brzuchal nie odpowiedział. Nadal milcząco wpatrywał się w sufit.

- Usmażę boczek - zdecydował Zajączek. - Powinieneś coś zjeść. - Ułożył drewno w kuchni i poszedł do kuźni, gdzie szufelką wyjął z paleniska kilka rozżarzonych węgli. Podłożył je pod drewno. - Wujku, poradzisz sobie jakoś sam przez całe przedpołudnie? - spytał, krojąc plastry boczku. - Muszę dzisiaj skończyć patelnię dla Gimpy'ego, więc będę zajęty.

Kowal nie odpowiedział. Patrzył w sufit.

- Napijesz się grogu do śniadania? Piwny Brzuchal milczał.

Zajączka nagle opanowało straszne podejrzenie. Odłożył nóż, podszedł do łóżka.

- Wujku? - odezwał się cicho. - Co ci jest?

Niepewnie wyciągnął rękę, lekko dotknął ramienia opiekuna. Szybko cofnął dłoń. Skóra była zimna, trochę jakby sztywna.

- Nie! - szepnął chłopiec.

Wujek Piwny Brzuchal nie oddychał, a spojrzenie miał ciągle utkwione w ten sam punkt na suficie.

- O nie... - jęknął chłopiec. - Co teraz?

Przez głowę przemknęło mu kilka możliwości. Natychmiast zrezygnował z rozgłoszenia o śmierci wuja. Gdyby ta wieść się rozeszła, sąsiedzi splądrowaliby kuźnię, rozkradliby narzędzia i wszystko, co dałoby się wynieść. Musiał schować ciało opiekuna, tylko gdzie?

Niewiele miał możliwości. Musiał je ukryć skutecznie, a w dodatku trzeba było się śpieszyć. Jeżeli martwi ludzie podlegali tym samym prawom co zdechłe zwierzęta, wuj najdalej za kilka dni będzie przeraźliwie cuchnął.

W chacie była solidna drewniana podłoga. W kuźni co prawda klepisko, ale tam stale ktoś się pojawiał, a wszyscy wchodzili jak do siebie. Natomiast magazynek także miał klepisko, a drzwi zwykle zamknięte. Walało się tam mnóstwo rupieci, lecz Zajączek był pewien, że zdoła uprzątnąć pomieszczenie na tyle, by zyskać miejsce na wykopanie dołu.

- Przynajmniej wujek nadal będzie ze mną - szepnął smutno.

*

Z początku w kuźni wszystko szło doskonale. Już od dawna wszyscy w Weros wiedzieli, że wujek Piwny Brzuchal miewa gorsze dni. Zajączek od ponad roku pracował sam. W miarę jak mijały dni, coraz więcej stałych klientów, nie spotykając przyjaciela kowala w żadnej chętnie odwiedzanej tawernie, zapominało o nim. Nie wierzyli w umiejętności Zajączka, sądzili, że chłopiec może wykonać jedynie najprostsze zadania. Z powodu niewielkiego wzrostu uważali go za młodszego, niż był w rzeczywistości.

Wkrótce nikt już nic nie zamawiał, a wówczas do drzwi Zajączka zastukała bieda.

Nietrudno było w Weros zdobyć pieniądze, ale Zajączkowi się to jakoś nie udawało.

- No cóż, wujku - mruknął któregoś dnia w stronę magazynku - wygląda na to, że muszę się zająć czymś innym. Na razie pokręcę się w porcie.

*

Port Weros słynął w całym kraju Maagsów jako ulubione miejsce żeglarzy i piratów, którzy świętowali tu najnowsze zdobycze. A że najmilszą sercu żeglarza formą świętowania jest picie mocnych trunków, nie należał do rzadkości widok marynarzy śpiących w tawernach pod stołami, na ulicach czy nawet w rynsztokach. Taki śpiący niewiele ma w sakiewce, ale też Zajączek niewiele potrzebował. Tylko na jedzenie.

Im więcej czasu spędzał w porcie, tym bardziej fascynowały go statki. Każdy marynarz zdawał mu się wolny jak ptak, a na dodatek mógł szastać pieniędzmi po zawinięciu do portu.

Jeden zwłaszcza statek robił na nim szczególne wrażenie. Nazywał się „Mewa". Zajączek często śnił, że na jego pokładzie przemierza morza i oceany. Ten sen, oczywiście, nie mógł się ziścić. Marynarze byli potężni, wysocy i krzepcy. Kapitan „Mewy" umarłby ze śmiechu, gdyby Zajączek chciał się zaciągnąć.

Któregoś razu chłopak ze zdumieniem dowiedział się, że na każdym statku jest kowal. Ta zaskakująca informacja otworzyła przed nim zupełnie nowe perspektywy. Właśnie skończył szesnaście lat i gęsty wąs sypał mu się pod nosem, dzięki czemu mógł tłumaczyć ludziom, że naprawdę nie jest już dzieckiem, choć wzrost świadczył o czymś wręcz przeciwnym. Gdyby zdołał jakoś przekonać Sorgana, żeby dał mu szansę popisać się kowalskimi umiejętnościami, na pewno zostałby członkiem załogi „Mewy".

Popytał dyskretnie tu i tam, aż w końcu poznał imię aktualnego kowala, potężnego Borkada. Uknuł przebiegły plan.

Przede wszystkim potrzebował pieniędzy, toteż przez całą noc krążył po błotnistych ulicach, wypatrując ofiar.

Zanim wzeszło słońce, miał dość ciężki mieszek. Zdarzyło się kilka razy, że marynarz, którego uwolnił od sakiewki, nie był tak pijany, jak się wydawało na pierwszy rzut oka, ale nie darmo nasz zuch miał na imię Zajączek.

Znowu zasięgnął języka i szybko poznał nazwę ulubionej tawerny Borkada. Potem wrócił do kuźni i zdrzemnął się trochę. Wieczorem musiał być w doskonałej formie, a po całonocnej eskapadzie padał z nóg.

Plan wcale nie był szczególnie skomplikowany. Zajączek miał zamiar postawić kowalowi szklaneczkę, a potem wlać w niego tyle grogu, żeby kolos spał snem sprawiedliwego jak najdłużej. Niech „Mewa" wypłynie w morze bez Borkada na pokładzie.

Chłopak obudził się tuż przed zachodem słońca i od razu ruszył do portu. Zajrzał do Domu Żeglarza. Tak jak przewidywał, Borkad siedział sam przy stole na tyłach tawerny. Wyglądało na to, że nie był całkiem trzeźwy, ale też najwyraźniej właśnie zwolnił tempo. Co oznaczało, że w jego sakiewce zaczynało prześwitywać dno. Najwyższy czas przystąpić do realizacji planu.

Zajączek ruszył do stołu Borkada.

- Słyszałem, że jesteś kowalem na statku - zagaił.

- A co ci do tego?

- Ja też jestem kowalem, ale całkiem nie wiem, jak nasze rzemiosło można wykonywać na morzu.

- Prawie tak samo jak na lądzie, niewielka różnica - odburknął kowal.

- Nie potrafię sobie wyobrazić, jak ty to robisz, że iskry z kowadła nie wywołują pożaru - powiedział Zajączek, siadając naprzeciwko Borkada.

- To proste jak drut. Zanim się zacznie kuć, trzeba zlać pokład paroma wiadrami wody.

- Wiedziałem, że musi być jakiś sposób! Mogę ci postawić szklaneczkę grogu?

- A możesz, możesz, czemu nie - zgodził się Borkad. - W mojej sakiewce już niewiele zostało.

- Dajcie grogu! - krzyknął Zajączek do szynkarza. - Chciałbym cię spytać jeszcze o coś - znów zagadnął olbrzyma. - Czy naprawdę kowal na statku ma dużo zajęcia?

- E tam. Ale musi często walić młotem w kowadło.

- Po co? - zdziwił się Zajączek.

Borkad zmierzył go zamglonym spojrzeniem i uśmiechnął się szeroko.

- Trzeba udawać, że człowiek ma roboty po pachy - odparł szczerze. - Jak nie walisz i nie huczysz, to ci zaraz znajdą jakieś inne zajęcie.

Szynkarz przyniósł dwie pełne szklanice, Zajączek zapłacił.

- Dzięki, mały przyjacielu.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

Po dalszych trzech kolejkach Borkad ledwo mamrotał. Wtedy Zajączek zaproponował zmianę tawerny. Był pewien, że marynarze z „Mewy" doskonale wiedzą, gdzie ich kowal najchętniej spędza czas, gdy zawijają do Weros, i będą go szukali w Domu Żeglarza, więc musiał zadbać, żeby go nie znaleźli.

Około północy w podrzędnej knajpie oddalonej od nabrzeża Borkad zsunął się z ławy i zachrapał pod stołem.

Zajączek spokojnie wstał i wyszedł.

- Jak na razie, doskonale - mruknął pod nosem. Poszedł na przystań.

Mewa" stała przycumowana niedaleko Domu Żeglarza. Przykucnął pod ścianą i z uwagą obserwował statek. Na pokładzie było tylko dwóch marynarzy; najwyraźniej pełnili wartę, ale niespecjalnie przejmowali się rolą. Obaj siedzieli na rufie i najwięcej uwagi poświęcali glinianemu dzbanowi.

Zajączek często rozmawiał z ludźmi morza, więc miał niejakie pojęcie o budowie przeciętnego statku. Wiedział, że na dziobie zwykle znajduje się niewielki składzik na liny. Uznał, że będzie to doskonała kryjówka. Na większości statków do tego niewielkiego pomieszczenia usytuowanego pod pokładem nikt nie zaglądał co najmniej przez pierwszy miesiąc rejsu. Za mało tam było miejsca na cokolwiek poza linami, a ponieważ takielunek sprawdzano dokładnie przed wypłynięciem z portu, nie było potrzeby o nim w ogóle pamiętać.

Po linie cumowniczej łatwo dostał się na statek, chwilę później znalazł się na dziobie „Mewy" i wślizgnął pod pokład. Tam czekał jakiś czas, wytężając słuch, ale nie usłyszał niczego szczególnego. Najwyraźniej większość załogi hulała w mieście, po raz piąty czy szósty wypijając „ostatnią kolejkę".

Wolnym krokiem, z jedną ręką wyciągniętą przed siebie, ostrożnie sunął w ciemnościach. Uszedł zaledwie kilka kroków, gdy dotknął drewna. Wymacał dwa metalowe zawiasy z jednej strony, a z drugiej klamkę.

Powolutku otworzył drzwi, krzywiąc się przy każdym skrzypnięciu zawiasów. Sięgnął ręką do środka i wymacał zwój liny.

Upewnił się, że ma przy sobie flaszkę z wodą oraz pół bochenka chleba, wpełznął do kryjówki i cichutko zamknął za sobą drzwi.

*

Przesiedział w składziku dwa dni. Chciał zyskać pewność, że „Mewa" wypłynęła daleko w morze. Wreszcie zebrał całą odwagę i wyszedł na pokład.

- Gdzie znajdę kapitana? - zapytał marynarza wychylonego za burtę.

- Będzie na rufie - odparł zapytany. Przyjrzał się Zajączkowi uważniej. - Nowy jesteś, co? Chyba cię nie widziałem.

- Nowy, nowy - przyznał Zajączek wymijająco.

Wziął głęboki wdech i ruszył na rufę. Nigdy wcześniej nie widział Sorgana Orlego Nosa, ale jak się okazało, nietrudno go było rozpoznać. Złamany nos stanowił nieomylną wskazówkę, skąd się wziął przydomek kapitana.

- Kapitanie! - zawołał Zajączek.

Sorgan przerwał rozmowę z dwoma marynarzami.

- Coś ty za jeden? - zapytał.

- Nazywam się Zajączek, jestem waszym kowalem.

- Chyba się wygłupiasz! - zdziwił się żeglarz o wielkich pięściach.

- Spotkałem w Weros kolegę po fachu, Borkada. Kupiłem od niego to miejsce. Ponieważ jestem najlepszym kowalem w całym kraju Maagsów, „Mewa" ma szczęście, że wybrałem ją, a nie inny statek.

- Nie wyglądasz mi na takiego, co to da radę podnieść młot, a co dopiero nim uderzyć. - Wielki marynarz stojący obok Sorgana roześmiał się drwiąco.

- A jednak - odparł Zajączek hardo.

- Wół, daj spokój, i tak nie mamy wyboru - odezwał się Orli Nos. - Borkad przepadł w Weros jak kamień w wodę, więc zostaliśmy bez kowala. Niech mały pokaże, co potrafi.

Zajączek tylko na to czekał.

*

- Świetna broń - zachwycił się Wół, gdy Zajączek wręczył mu doskonale obrobiony topór bojowy.

- Rzeczywiście, topór jak się patrzy - zgodził się Wielka Pięść. - Szczęśliwie nam się trafiło. Ten nowy, chociaż wzrost ma mikry, zna się na robocie. Pan będzie miał ostatnie słowo, kapitanie, ale ja jestem za tym, żeby zatrzymać chłopaka. Stary Borkad w życiu nie zrobiłby takiego topora.

- Daj, niech obejrzę. - Sorgan wyjął topór Wołowi z ręki. Przyjrzał mu się uważnie, odruchowo sprawdzając ostrze kciukiem.

- Ostrożnie, kapitanie! - przestrzegł go Wół. - Ostry jak brzytwa, golić się można.

Sorgan machnął bronią kilka razy.

- Niezły - przyznał. - Całkiem niezły. Jak masz na imię?

- Zajączek, kapitanie. Pewnie dlatego że szybko biegam.

- Na razie nigdzie nie biegnij. Zobaczymy, jak się sprawdzisz, ale mam przeczucie, że zostaniesz z nami na dłuższy czas.

- Jak pan sobie życzy, kapitanie - powiedział Zajączek spokojnie, choć niewiele brakowało, a zacząłby skakać z radości.

*

Po jakimś czasie Zajączek odkrył, że los marynarza ma także swoje ciemne strony. Nie zawsze świeciło słońce, nie zawsze morze było spokojne, czasami wiał porywisty wiatr. Istniało jeszcze coś takiego jak wachty. Przeraźliwa nuda. Oczywiście, że były niezbędne, ale stanie na dziobie „Mewy" i wpatrywanie się w bezmiar oceanu mogło po kilku godzinach zanudzić człowieka na śmierć.

Nocne wachty były, rzecz jasna, jeszcze gorsze. Godziny ciągnęły się niemiłosiernie, tak że każda nocna służba zdawała się trwać tydzień.

Zajączek nie potrafiłby dokładnie powiedzieć, kiedy po raz pierwszy zauważył, że gwiazdy się poruszają po niebie. Z początku był przekonany, że wschodzą i zachodzą tak jak słońce albo księżyc, kiedy okrążają ziemię, ale z czasem, gdy przyjrzał im się uważniej, zrozumiał, że było inaczej. Nie wspomniał nikomu o swoich spostrzeżeniach, ale ciekawość kazała mu się zgłaszać na nocne wachty.

Po kilku miesiącach obserwacji doszedł do wniosku, że to nie gwiazdy się poruszają, tylko „Mewa". Jeśli płynęła na wschód, wtedy poszczególne dobrze widoczne srebrne punkciki na niebie - i całe ich skupiska - wspinały się wyżej nad horyzont. Gdy żeglowali na zachód, z powrotem w stronę krainy Maagsów, opadały na nieboskłonie.

Pewnej nocy zrozumiał, że pozwalają mu określić położenie „Mewy". Bardzo mu się to spodobało.

Zawsze go bolało, że mieszkańcy kraju Maagsów obdarzeni „normalnym" wzrostem traktowali ludzi niskich jak kaleki, utożsamiali niewielki wzrost z niewielkim rozumem. Przekonanie, że człowiek o drobnej budowie musi mieć mózg wielkości orzecha, było wśród Maagsów powszechne. Z czasem Zajączek nauczył się robić użytek z tego przesądu. Udając prostaka, z łatwością unikał wykonywania nieprzyjemnych zadań czekających każdego członka załogi. Wszyscy marynarze z uznaniem wyrażali się o jego umiejętnościach kowala, ale w miarę jak upływały lata, zdawali się coraz bardziej zgadzać, że Zajączek myśli wyłącznie nad kowadłem. A jemu to odpowiadało. Stanowczo wolał żyć łatwo i przyjemnie, niż harować w pocie czoła.

Wiodło mu się nieźle, aż któregoś letniego dnia, zaraz po tym, jak złupili kolejny ciężki, powolny trogicki statek handlowy, nagły prąd morski porwał „Mewę" i powlókł na wschód. Choć wiosłowali z całych sił, nie zdołali się oswobodzić.

Zajączek się bał. Gwiazdy zdradziły mu, że płyną znacznie szybciej i dalej, niż ktokolwiek do tej pory w ogóle się zapuścił. Było jasne, że dzieje się coś bardzo dziwnego i sprzecznego z naturą.

Wreszcie dotarli do brzegu obcego lądu porośniętego gigantycznymi drzewami. Z początku ziemia wydawała się niezamieszkana, lecz wkrótce natrafili na osadę złożoną z byle jak skleconych chat. Tam poznali tubylca o ponurej twarzy, który przedstawił się jako Długa Strzała. Przekazał on kapitanowi Sorganowi propozycję, która wydawała się tak piękna, że nie mogła być prawdziwa.

Zajączek uznał Dhrall za dziwny świat, zamieszkany przez osobliwych ludzi i egzotyczne zwierzęta. Gdy „Mewa" dotarła do wioski Lattash, do listy osobliwości dorzucił jeszcze niezrozumiałe obyczaje. Pani Zelana, kobieta piękna bez dwóch zdań, podporządkowała sobie kapitana Sorgana dziwnie szybko. Zajączek miał mocne podejrzenia, że opowiadanie o górze złota złożonej w jaskini jest mocno przesadzone. Skoro pani Zelana jest aż tak bogata, dlaczego mieszka w jaskini?

Postanowił się jej strzec, ot, na wszelki wypadek. Natomiast bardzo chętnie przestawał w towarzystwie Elerii, przemiłej dziewuszki.

Gdy „Mewa" wróciła do pierwszej osady, wysoki tubylec o ponurej twarzy, Długa Strzała, wsiadł na statek. Od razu przejrzał sprytną grę Zajączka, doskonaloną przez długie lata. Poznali się i polubili, Zajączek zrobił nowemu znajomemu żelazne groty do strzał, znacznie lepsze niż kamienne. Zaprzyjaźnili się w czasie długiej drogi powrotnej do Maagsu. W przeciwieństwie do rodaków Zajączka Długa Strzała nigdy nie komentował złośliwie jego wzrostu, wręcz przeciwnie, dodawał mu pewności siebie.

Orli Nos obmyślił plan skaptowania za pomocą złota kapitanów innych statków do uczestnictwa w zbliżającej się wojnie, która zagrażała krainie rządzonej przez panią Zelanę. Tymczasem Długa Strzała i Zajączek całkowicie zgadzali się w jednej ważnej kwestii: na pewno niektórzy spośród kapitanów będą mieli nieco odmienne plany.

Niewiele brakowało, a sytuacja zmusiłaby Zajączka do porzucenia wygodnej roli nierozgarniętego kowala, gdy pomagał Długiej Strzale ocalić „Mewę" przed spiskiem uknutym przez kapitana Kajaka. Nie zrobił tego chętnie, ale ponieważ łucznik był jedyną przyjazną mu duszą od czasu śmierci wujka Piwnego Brzuchala, zaryzykował.

2

Gdy flota Sorgana podnosiła żagle i wypływała z portu w Kwecie, Zajączek nadal miał mieszane uczucia co do afery z Kajakiem. Niespodziewana sława tego, który pomagał Długiej Strzale, napełniała go dumą, ale jednocześnie wcale jej sobie nie życzył. Zawsze skromny, nie chciał rzucać się w oczy, taki miał cel od pierwszego dnia wspólnej podróży z załogą „Mewy". Typowe dla Maagsów przekonanie, że „większy znaczy lepszy", pomagało mu stwarzać pozory, udawana głupota przekonała Sorgana oraz jego marynarzy, że niewiele jest zadań na statku, z którymi Zajączek zdoła sobie poradzić. Dzięki czemu żyło mu się lekko, a o to przecież chodziło.

Jedynym znaczącym obowiązkiem złożonym na jego barki były roboty kowalskie na „Mewie" i z nich wywiązywał się wzorowo. Dopóki stał przy kowadle, Wół i Wielka Pięść znajdowali do wszelkich nudnych prac innych marynarzy.

Oczywiście musiał w swojej kolejce stać na wachcie. Żaden marynarz nie może się wywinąć od tego obowiązku. Zajączek wolał wachty nocne, gdy kapitan spał. Jeśli wszystko szło po jego myśli, nie widywał Sorgana przez całe tygodnie.

I wcale mu to nie spędzało snu z powiek.

Obliczeń dotyczących pozycji statku dokonywał na podstawie obserwacji pewnej grupy gwiazd w odniesieniu do wschodniego horyzontu. Przekonał się, że kiedy „Mewa" płynie ze średnią prędkością, owe gwiazdy wznoszą się w ciągu nocy mniej więcej o szerokość dłoni. Wszystko się zgadzało, Zajączek nabierał pewności, że jego obliczenia są prawidłowe. Tymczasem gdy „Mewę" porwał prąd morski, omal nie rzucił wszystkiego w diabły.

Teraz już wiedział, że nieprawdopodobne tempo nadała statkowi pani Zelana. Dla niej nie istniało słowo „niemożliwe".

Flota Sorgana opuściła Kwetę o pierwszym brzasku w pewien wietrzny ranek zimowy. Gdy tylko wypłynęła na pełne morze, wiatr zamarł. Po chwili obudził się znowu, ale wtedy nadleciał z zachodu. Załoga „Mewy" uznała, że zmiana wiatru to łut szczęścia, lecz Zajączek był pewien, iż przypadku w tym nie ma wcale.

Mimo zimowej aury statki utrzymywały doskonałe tempo - po dwóch tygodniach minęły północny kraniec wyspy Thurn. Gdyby niebo było czyste, Zajączek mógłby lepiej obserwować trasę, ale chmury skrywały gwiazdy przed jego wzrokiem.

Wcale mu się to nie podobało.

- Czemu ona mi zasłania gwiazdy? - pożalił się któregoś wieczoru Długiej Strzale. Płynęli już wzdłuż lesistego zachodniego wybrzeża Dhrallu.

- Idź, sam ją zapytaj - zaproponował łucznik.

- E, dziękuję, postoję. Nie chcę jej drażnić.

- I słusznie - zgodził się Długa Strzała z grymasem, który mógłby uchodzić za cień uśmiechu.

Około południa któregoś mroźnego dnia flota wpłynęła w przesmyk prowadzący do zatoki, nad którą leżała wioska Lattash, gdzie zarzuciły kotwice statki Skella, kuzyna Sorgana. Zajączek odniósł wrażenie, iż osada skuliła się z zimna, zdominowana przez ogromne, zaśnieżone góry.

Zauważył też, że wioska urosła nieomal dwukrotnie, od czasu gdy widział ją ostatnio, ale większość nowo wybudowanych chat wyglądała na konstrukcje tymczasowe. Rozmieszczono je głównie tuż poza granicami dawnej osady, a kilka wyrosło nawet nad uskokiem oddzielającym wioskę od rzeki. Dym z palenisk wisiał w lodowatym powietrzu, ludzie rzadko kiedy wychodzili z chat, opatuleni w futra dążyli żwawo do następnego schronienia. Zajączek wiedział, że zima jest wszędzie najgorszą porą roku, ale to, co zobaczył tutaj, w Dhrallu, przeszło wszelkie jego oczekiwania.

Od strony wioski zbliżała się do floty długa wąska łódź. Z tyłu siedział w niej Rudobrody, a kuzyn Sorgana, Skell, chudzielec o wiecznie skwaszonej minie, odziany w ciężki futrzany płaszcz, zajął miejsce na dziobie. Zajączek odłożył młot na kowadło. Chciał wszystko dokładnie widzieć i słyszeć.

- Widzę, że sprzyjały ci wiatry, Sorganie! - zawołał Skell, gdy tylko znalazł się w zasięgu głosu.

- Miałem trochę szczęścia - odparł Orli Nos, szczerze przekonany, że wie, co mówi. - A tutaj wszystko w porządku?

- Niezupełnie. - Skell nie musiał już krzyczeć, bo Rudobrody wiosłował przy burcie „Mewy". - My dwaj, kapitanowie z prawdziwego zdarzenia, potrafimy utrzymać załogę w ryzach, ale nie każdy dowódca ma choćby blade pojęcie o znaczeniu słowa „dyscyplina". W dodatku na statkach pełno beczek z grogiem. Gdy tylko dotarliśmy na miejsce, te dzikusy pokazały, co potrafią. Jakby się szaleju objedli. Chyba myśleli, że tutaj domy mają złote ściany! W dodatku zaczepiali kobiety. No i zaczęły się poważne kłopoty. Dhrallijczycy zabili kilka dziesiątek najgorszych rozrabiaków i przez jakiś czas sytuacja była mocno napięta. Kazałem wychłostać paru żeglarzy i dwóch kapitanów. Wtedy się wreszcie uspokoiło.

- Nie przesadziłeś trochę? - skrzywił się Sorgan.

- Kuzynie, jeszcze moment, a mielibyśmy tu wojnę między flotą a tubylcami - odparł Skell. - Musiałem pokazać Dhrallijczykom, że nie popieramy takiego zachowania.

- Widziałeś wroga?

- Ja nie, ale Dhrallijczycy robili wypady zwiadowcze i podobno już go dostrzegli. Twierdzą, że napastników jest znacznie więcej niż nas. Na szczęście pogoda się zmieniła, na razie nie pójdą dalej, bo nie sposób brnąć przez głęboki śnieg.

- Dla odmiany nam się poszczęściło - zauważył Sorgan.

- Nie chwal dnia przed zachodem słońca - zaoponował Skell, sięgając po sznurkową drabinkę. - Tutaj pogoda zmienia się z chwili na chwilę. - Stał już na pokładzie „Mewy", niedaleko kowadła. Krótko i mocno uścisnął dłoń kuzyna.

Orli Nos obrzucił uważnym spojrzeniem osadę nad zatoką.

- Coś mi się wydaje, że przybyło chat od lata - zauważył.

- Jak tylko Dhrallijczycy zobaczyli wroga w kanionie, zawitało tu plemię Starego Niedźwiedzia. Mamy na miejscu dwa największe ludy zachodniego Dhrallu, a następne są w drodze.

- Udało ci się posłać ludzi do kanionu przed zmianą pogody?

- Owszem. Musieli iść drugim brzegiem rzeki, bo po naszej stronie zeszła lawina. Wysłałem parędziesięciu marynarzy, żeby zaczęli budować umocnienia. Raczej niewiele zrobili, zanim przyszła śnieżyca. Nie dało się tam już nikogo posłać, żeby sprawdzić, na czym stanęło. Śnieg za głęboki. - Skell powiódł wzrokiem po flocie Sorgana. - Coś słabiutko, kuzynie. Nie dało się skrzyknąć więcej bractwa?

- W Kwecie zaraz po twoim odpłynięciu zaczęły się kłopoty... Pamiętasz Kajaka?

Skell skrzywił się niemiłosiernie.

- No właśnie. - Sorgan pokiwał głową. - Obmyślił sobie szczwany plan, chciał położyć łapę na całym złocie, które miałem na „Mewie". Na szczęście Długa Strzała i Zajączek stanęli mu na drodze. Nie do wiary, ilu przeciwników zdołali unieszkodliwić w bardzo krótkim czasie! Po awanturze wróciłem zaraz do werbowania kapitanów, ale zjawił się brat pani Zelany z wiadomością, że tutaj robi się gorąco i będziecie niedługo potrzebowali naszej pomocy. Teraz twój brat, Torl, zbiera ludzi. Powinien tu być za jakieś dwa tygodnie.

- Przyda się tutaj - stwierdził Skell. - Na razie nic nam nie grozi, dopóki kanion jest zasypany śniegiem.

- Powinniśmy zaplanować, co robić, kiedy stopnieje. Nie będzie leżał wiecznie. Musimy się przygotować do walki.

- Zdaje się, że za to nam płacą - przytaknął Skell.

Dwóch kapitanów pogrążyło się w rozmowie, zapominając o bożym świecie.

- Gdzie jest Długa Strzała? - spytał Rudobrody Zajączka.

- W kajucie pani Zelany - odparł marynarz. - Chcesz z nim porozmawiać?

- Mam dla niego parę informacji. Chodź ze mną, nie będę musiał się powtarzać.

Poszli na rufę, Zajączek lekko zapukał do drzwi dawnej kajuty Sorgana.

- Proszę! - zawołała Eleria. - Ty też wejdź, Króliczku.Tylko nie zapomnij wytrzeć nóg.

Zajączek westchnął i wzniósł oczy do nieba.

- Często ci każe wycierać nogi? - spytał Rudobrody.

- Za każdym razem, kiedy tu wchodzę - przyznał Zajączek, otwierając drzwi.

Eleria, zgodnie ze swoim obyczajem, siedziała na kolanach wysokiego łucznika, ale Długa Strzała na widok przybyłych zestawił ją na ziemię i wstał.

- Czy doszło do jakichś zamieszek między plemionami? - spytał.

- Z początku było niespokojnie - przyznał Rudobrody z lekkim uśmiechem. - Młodzi ludzie wchodzili sobie w drogę, sam wiesz, jak to jest.

- O tak, wiem - przyznał Długa Strzała zrezygnowanym tonem.

- Ale się uspokoiło, jeszcze zanim wróciłem z flotą Skella. Wódz mojego plemienia, Biały Warkocz, i wódz twojego, Stary Niedźwiedź, przemówili do młodych bardzo stanowczo. Od tej pory zachowują się bez zarzutu.

- Czy takie awantury są u was normalne? - spytał Zajączek.

- W Dhrallu to codzienność - odparł Rudobrody, wzruszając ramionami. - Młodzi ludzie są zadziorni. Wystarczy, jak któryś powie, że jego plemię jest lepsze, a już zaczyna się bójka.

- Skąd ja to znam... U nas wszystkie bójki w tawernach zaczynają się w taki sam sposób. Młodość ma jednak jedną dobrą stronę: mija z czasem.

- Gdzie Stary Niedźwiedź postawił swoją chatę? - spytał Długa Strzała. - Powinienem z nim niedługo porozmawiać.

- Tam, niedaleko uskoku - wskazał Rudobrody. - Często odwiedza waszego szamana.

Długa Strzała nie wydawał się zdziwiony.

- Zawsze się lubili. Uzdrowiciel jest mądrym człowiekiem i ma zmysł praktyczny. Bardzo mi pomógł, zanim rozpocząłem łowy. - Umilkł. Zajączek odniósł niejasne wrażenie, że zbliżyli się do tematu, którego nie zamierzali poruszać w jego obecności. - Jest dużo więcej śniegu, niż kiedy wyruszaliśmy - podjął Długa Strzała gładko. - Jak długo trwała śnieżyca?

- Jakieś dziesięć dni - powiedział Rudobrody. - Muszę przyznać, że była niezwykła. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział śnieg sypiący z jasnego nieba.

- Rzeczywiście, szczególna sprawa - przyznał Długa Strzała.

- Ostatnimi czasy nie pierwsza to burza z jasnego nieba - zauważył Zajączek.

I wszyscy trzej spojrzeli pytająco na panią Zelanę.

- Dobrze już, dobrze - westchnęła bogini. - Wtrąciłam się odrobinę w naturalny porządek rzeczy. Nie ma z czego robić wielkiej sprawy. Chciałam tylko zyskać pewność, że nie dojdzie tutaj do żadnych poważnych wypadków, zanim flota Sorgana dotrze na miejsce. Śnieg jest co prawda mniej skuteczny niż lód, ale w dużej ilości może wystarczyć.

- Ukochana pani, zostaw go w górach na zawsze - poprosiła Eleria. - Skoro te paskudztwa nie mogą do nas dotrzeć, póki śnieg nie stopnieje, niech nie topnieje nigdy.

Zelana pokręciła głową.

- Ojciec Ląd nie wyrazi na to zgody. Jeśli nie przyjdzie wiosna, a potem lato, zginą rośliny i zwierzęta, a są mu tak samo drogie jak ludzie. Możemy utrzymać śnieg w kanionie jeszcze kilka tygodni, ale potem trzeba będzie pozwolić mu stopnieć. Jeżeli Veltan dotrze tutaj na czas, wszystko będzie dobrze. Jeśli się spóźni... cóż, zobaczymy.

- Czy twój brat, pani, sprowadzi pomoc? - zapytał Rudobrody.

Zelana pokiwała głową.

- Trogickich żołnierzy.

- Trogitów! - wykrzyknął Zajączek. - Oczekujesz, pani, że Trogici pomogą Maagsom? Ja sobie tego nie wyobrażam. Nienawidzą nas jak zarazy.

- Veltan nie płaci im za uczucia, tylko za kunszt wojenny - odparła Zelana. - Możecie sobie drzeć koty po powrocie do domu.

- Jak uważasz, pani. Będziemy posłusznie wykonywali rozkazy, ale nie przypuszczam, żeby się obeszło bez poważnych kłopotów.

- Już mamy problemy z zachowaniem przybyszów - powiedział Rudobrody.

- Czy któryś z tych zabijaków trafił do jaskini pani Zelany? - spytał go Zajączek.

- Nie. Biały Warkocz kazał młodzikom zasłonić wejście krzewami i gałęziami, a potem tuż przed nim postawił kilka chat. W ten sposób strzeżemy jaskini, choć straże nie rzucają się w oczy.

- No, najwyższy czas, żebyśmy tam wróciły - postanowiła Zelana.

- Zawiozę was na brzeg - zaofiarował się Rudobrody.

- Dziękuję, chętnie skorzystamy. Zajączku, powiedz Sorganowi, że może się na powrót wprowadzić do kajuty.

- Chciałbym zabrać swoją łódkę z przedniej ładowni - odezwał się Długa Strzała. - Pani Zelano, czy życzysz sobie, żeby Zajączek także zamieszkał w jaskini?

- Jak najbardziej. Ale najpierw dowiedz się, co na to kapitan Sorgan. Nie irytujmy go bez potrzeby.

Zajączka zdumiała decyzja pani Zelany. Mimo wydarzeń w Kwecie ciągle nie widział w sobie kandydata na członka elitarnego kręgu podejmującego decyzje. Rozmyślał nad tym, idąc na dziób „Mewy".

- Pani Zelana schodzi na brzeg, kapitanie - zameldował. - Powiedziała, że może się pan z powrotem wprowadzić do swojej kajuty.

- Nareszcie - sapnął Sorgan. - Może po trochu wrócimy do normalności. Już się wyprowadziła?

- Jest w trakcie, kapitanie. Rudobrody przewiezie je obie na brzeg. Długa Strzała chce zabrać swoją łódkę z przedniej ładowni i przeniesie się do osady, więc zostaniemy na „Mewie" sami swoi.

- Ty chyba powinieneś zamieszkać w tej jaskini z panią Zelaną, Zajączku - powiedział Sorgan, pocierając w zamyśleniu brodę. - Pani Zelana cię lubi, więc będzie zadowolona. A nie wolno zapominać, że spora część złota trafi po wojnie w nasze ręce. Nie zaszkodzi, jeśli ktoś będzie na nie miał oko.

- Zrobię, co się da, kapitanie - obiecał Zajączek. Pomógł Długiej Strzale spuścić łódkę na wodę.

- No i jak, kapitan zły, że masz się wprowadzić do jaskini? - chciał wiedzieć łucznik.

Zajączek wyszczerzył w szerokim uśmiechu wszystkie zęby.

- Nawet nie zdążyłem go o to zapytać. Sam uznał, że ktoś z jego załogi powinien się kręcić w pobliżu złota.

Długa Strzała pokiwał głową ze zrozumieniem, odepchnął łódkę nogą od burty „Mewy", wziął w rękę wiosło i skierował się do brzegu.

- Lattash wydaje się dużo większa niż nasza osada - zauważył.

- Kiedy byliśmy w Maagsie, twoje plemię przeprowadziło się tutaj - wyjaśnił Zajączek. Nagle coś mu przyszło do głowy. - Coś mi się zdaje, że ty tu nigdy nie byłeś!

- Zwykle unikamy odwiedzania innego plemienia - przyznał Długa Strzała. - Wodzowie spotykają się od czasu do czasu, najczęściej na otwartej przestrzeni, gdzie trudno zorganizować przykrą niespodziankę.

- Nerwowi jesteście.

- Nie nerwowi, tylko ostrożni. Bardzo rzadko się zdarza, żeby członek jednego plemienia obdarzył pełnym zaufaniem człowieka z innego. Walki międzyplemienne są u nas na porządku dziennym. - Dziób łódki zarył w piach. Wysiedli i wynieśli ją dalej na plażę, a potem, brnąc w śniegu niemal po pas, ruszyli w stronę jaskini.

Eleria czekała na nich przed jedną z chat wzniesionych dla ukrycia wejścia do mieszkania bogini Zelany.

- Co tak długo? - spytała niecierpliwie. - Mamy towarzystwo. Przed chwilką zjawił się starszy brat ukochanej pani.

- Pan Veltan? - zdziwił się Zajączek.

- Nie, Króliczku, pan Dahlaine. Jest najstarszy z rodzeństwa i uważa się za najważniejszą istotę na świecie. Próbuje rozkazywać mojej ukochanej pani, ale ona się nie przejmuje. - Eleria zachichotała radośnie. - A jego to doprowadza do szaleństwa.

- Dziwaczne towarzystwo - stwierdził Zajączek.

- I jakie zabawne!

Zajączek oraz Długa Strzała przeszli za dziewczynką przez pustą chatę i znaleźli się w jaskini, gdzie Zelana rozmawiała z ogromnym, krzepkim mężczyzną odzianym w skórę niedźwiedzia. Miał przeszywające spojrzenie i stalowoszarą brodę.

- Veltan obiecał, że da nam wsparcie trogickiej armii - powiedziała Zelana - ale wszystko zależy od tego, kiedy ich sprowadzi na Dhrall.

- Pogadam z nim - postanowił siwobrody. - Czasem zapomina się odezwać do rodziny. Czy Dhrallijczycy z twojej krainy zbierają siły do odparcia najeźdźcy?

- Kiedy byłyśmy z Eleria w Maagsie, zajmował się tym wódz Biały Warkocz. Chociaż niechętnie, jednak muszę przyznać, że powinnam była zwracać większą uwagę na to, co się dzieje w mojej krainie. Pomiędzy kilkoma plemionami doszło do tak poważnych niesnasek, że nie jestem pewna, czy dam sobie z tym radę. Byłoby mi łatwiej, gdybym zajęła się tym wcześniej, zamiast pływać z delfinami. Na szczęście Biały Warkocz i Stary Niedźwiedź połączyli siły, a wtedy niesnaski poszły w kąt. Nie wszyscy mają ochotę walczyć u boku odwiecznych wrogów, ale są zbyt dumni, żeby się do tego przyznać.

- Uprzedziłaś już Maagsów co do natury sług Vlagha?

- Naprawdę chcesz ich wprowadzać w szczegóły, zanim Veltan ściągnie Trogitów? - zapytała z powątpiewaniem. - Kiedy najemnicy znajdą się na miejscu, niełatwo im będzie się wycofać, ale jeżeli wieści rozejdą się za wcześnie... - nie dokończyła zdania.

- Masz rację - stwierdził Dahlaine. Przyjrzał się uważnie Zajączkowi. - Można mu ufać?

- O tak. Jest mądrzejszy, niż się wydaje. Ale jeszcze nie wszystko musi wiedzieć. Niech Długa Strzała zdecyduje, kiedy powiedzieć przybyszom, z kim będą walczyli, i opowie im o naturze istot z Pustkowia.

- Moim zdaniem najlepiej zrobi to Uzdrowiciel - odezwał się Długa Strzała. - Wie o naszym wrogu najwięcej. Kiedy byłem chłopcem, schwytał jedno z tych stworzeń, a gdy wyzionęło ducha, starannie obgotował je z mięsa, tak że zostały tylko kości. Wtedy pokazał mi wszystkie jego tajemnice. Nietrudno zabić sługę Vlagha, ale trzeba zachować ostrożność. Wkrótce spotkam się ze Starym Niedźwiedziem, wtedy poproszę go, żeby omówił tę sprawę z Uzdrowicielem.

- Może faktycznie tak będzie lepiej... - zastanowiła się pani Zelana.

Zajączek obserwował ich podejrzliwie. Coś tu się działo dziwnego, czuł coraz większy niepokój. Do jaskini wszedł Rudobrody.

- Chciałaś ze mną mówić, pani Zelano? - spytał.

- Tak - rzekła bogini. - Moim zdaniem powinieneś razem z Długą Strzałą pokazać wojownikom nowe groty do strzał. Nie zaszkodzi też pokaz ich skuteczności. Czasami ludzie niechętnie przyjmują nowe wynalazki. Niech się przekonają, że warto. Zajączku, przekaż Orlemu Nosowi, że będzie mi potrzebny każdy, najmniejszy nawet kawałek żelaza, bez którego można się obejść na statku. Niech zbierze metal z całej floty. Im więcej strzał o żelaznych grotach, tym lepiej.

- Podejrzewałem, że coś takiego kiedyś nastąpi - westchnął Zajączek ciężko. - Teraz będę jak ostatni tłuk dzień za dniem kuł żelazne groty.

- Króliczku, jesteś najlepszym kowalem na świecie - przypomniała mu Eleria. - Więc jeśli pokażesz innym, na czym rzecz polega, będziesz spędzał czas na pilnowaniu, czy dobrze wykonują pracę.

- Rzeczywiście... Jak się tak zastanowić, to jestem kapitanem kowali, co? - Myśl o tym, że będzie wydawał, a nie wykonywał rozkazy, wyraźnie poprawiła Zajączkowi humor.

- Uważaj, bo pękniesz z dumy - poradziła mu pani Zelana.

3

Zajączek otworzył szkołę kucia żelaznych grotów na plaży, niedaleko jaskini pani Zelany. Kłopoty zaczęły się od razu. Kowale z maagsowskich statków zaprotestowali gwałtownie, gdy powiedział im, że trzeba będzie przekuć na groty każdy przydatny kawałek żelaza, i naprawdę nie mieli najmniejszej ochoty harować od świtu do nocy przez długie tygodnie. Życie okrętowego kowala jest stosunkowo łatwe. Od czasu do czasu trzeba załatać kucharzowi garnek albo poprawić jakiś bloczek czy krążek, niekiedy naostrzyć kilka mieczy lub toporów, ale to w zasadzie wszystko.

- W ogóle nie widzę w tym żadnego sensu - buntował się Młot, kowal o szerokich barach, pływający na „Rekinie", gdzie kapitanem był Skell, kuzyn Sorgana. - Przecież to my będziemy się bić. Jeśli miejscowi nie potrafią stanąć we własnej obronie, niewiele z nich będzie pożytku w czasie walki.

- Czy ja wiem... - zastanowił się inny, który był w Kwecie w czasie, gdy Kajakowi nie powiódł się plan przejęcia „Mewy". - Widziałem jednego z nich w akcji. Nazywa się Długa Strzała. Jak się przyłożył, to nie było mocnych, a przecież każdy wróg, który straci życie od strzały, to jeden mniej w walce wręcz.

- Nadal uważam, że to psucie żelaza - twierdził Młot z uporem. Akurat w tym momencie z jaskini wyszedł Długa Strzała. Zajączek dostrzegł szansę na szybkie zakończenie wszelkich narzekań.

- Zajęty jesteś? - spytał przyjaciela.

- Niespecjalnie, a dlaczego pytasz?

- Młotowi nie podoba się przekuwanie żelaza na groty. Może poszłoby nam łatwiej, gdybyś pokazał, co potrafisz. Pomożesz mi?

Długa Strzała zgodził się natychmiast. Podszedł na sam brzeg, tam gdzie na piasku załamywały się fale. Za nim ruszyła cała grupa kowali. Łucznik podniósł muszlę i podał ją Młotowi.

- Chętnie ci pokażę, co można zrobić, strzelając dobrą strzałą. Czy ta muszelka może być celem?

- Cokolwiek nieduża... - zastanowił się Młot z powątpiewaniem.

- Mam dobry wzrok - uspokoił go Długa Strzała. - Idź plażą i trzymaj muszlę nad głową, tak żebym ją widział.

Młot nie był zachwycony, ale co miał zrobić?

- Wystarczy?! - zawołał po jakichś stu krokach.

- Dalej! - odkrzyknął Długa Strzała. Młot posłuchał.

- Dosyć?! - zapytał po dwustu.

- Jeszcze dalej! - zdecydował Długa Strzała.

- Bzdura, nie trafisz! - krzyknął Młot, ale ruszył.

- Zajączku, jak myślisz, taka odległość go przekona? - zapytał Długa Strzała.

- Jeżeli teraz trafisz w muszlę, nie będziemy już mieli żadnych kłopotów.

- No to spróbujmy. - Długa Strzała napiął cięciwę.

- Może powiedz mu, żeby ją położył na jakimś pniu?

- Nie trzeba, widzę ją wyraźnie - odparł Długa Strzała, wypuszczając strzałę.

Ogromny łuk zaśpiewał, strzała wspięła się wysoko w niebo, a po chwili zaczęła pruć ku ziemi. Grot trafił w sam środek muszli, która trzasnęła w ręku Młota i rozprysła się na wszystkie strony.

Marynarz podskoczył z wrażenia, obrócił się i przeklinając na czym świat stoi, potrząsał dłonią.

- Mało mi palców nie obciąłeś! - wrzeszczał.

- Za mocno trzymałeś - odparł Długa Strzała. - Postrzelamy jeszcze czy wolisz kuć groty?

Po tym wydarzeniu praca ruszyła z kopyta. Okrętowi kowale ochoczo wykuwali żelazne groty, a Dhrallijczycy z Lattash znosili całe naręcza cienkich gałązek. Wkrótce przed jaskinią pani Zelany zaczęły rosnąć stosy strzał starannie powiązanych w pęczki. Gdy słońce pochyliło się nad horyzontem, Zajączek powitał zmierzch z miłym uczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

Przez następnych kilka dni prace gładko posuwały się naprzód, aż do chwili gdy znowu zmieniła się pogoda. Nad brzegiem morza padał deszcz, dalej, w górach - śnieg. Zajączek musiał zarządzić przerwanie prac kowalskich, Dhrallijczycy zajęli się wznoszeniem zadaszonych osłon wokół kowadeł, żeby deszcz nie zalewał palenisk.

Padało już od trzech dni, osłony były prawie gotowe, gdy Eleria podeszła do Zajączka, który z ponurą miną spoglądał w niebo.

- Elerio, jak długo jeszcze będzie lało? - spytał.

- Jak długo najukochańsza pani uzna za stosowne - odparła. - Króliczku, przytul mnie na chwilę - poprosiła i wyciągnęła do niego rączki. - Wszyscy są tacy zajęci, nikt nie ma dla mnie czasu. - Zajączek przytulił ją serdecznie, a wdzięczna dziewuszka cmoknęła go głośno w policzek. - Teraz już mi lepiej - przyznała z promiennym uśmiechem. - Nie gniewaj się na pogodę, Króliczku. Tutaj leje deszcz, ale w górach pada śnieg. Źli wrogowie nie mogą iść w naszą stronę. Bardzo jesteś zapracowany? Ukochana pani chce, żebyś przyprowadził Papuziego Dzioba. Ma się pojawić ktoś, kogo powinien poznać.

- Pójdę po kapitana. - Zajączek wstał i poszedł na tonącą w deszczu plażę szukać kogoś, kto go podrzuci na „Mewę", oszczędzając morskiej kąpieli.

Rudobrody zdawał się zajęty tylko obserwowaniem szarugi; od razu zgodził się przewieźć Zajączka.

Sorgan siedział w odzyskanej kajucie i z kwaśną miną wpatrywał się w deszcz.

- Pada tu i pada bez przerwy - mruknął na powitanie.

- Taki czas, kapitanie - przypomniał mu Zajączek. - Taka pora roku. Pani Zelana chciałaby cię z kimś poznać, zaprasza do jaskini.

- A nie możemy się poznać tutaj?

- Sam ją o to spytaj, kapitanie, ale nie przypuszczam, żeby warto było usłyszeć odpowiedź.

Sorgan westchnął zrezygnowany, wstał i naciągnął kaptur na głowę. Zajączek uśmiechnął się pod nosem, bardzo uważając, żeby tej niewczesnej wesołości nikt nie dostrzegł. Jego pozycja wśród załogi „Mewy" bardzo się zmieniła w ciągu ostatnich tygodni. Kapitan Orli Nos, Wół i Wielka Pięść nie traktowali go już jak przygłupiego chłopca na posyłki. Po tej nocy, gdy we dwóch z Długą Strzałą odparli atak nieprzyjaciela, cieszył się powszechnym szacunkiem wśród załogi.

Miał w tej sprawie mieszane uczucia. Z jednej strony był teraz ważną figurą, co łechtało jego próżność, lecz z drugiej - stracił cenną anonimowość. Czy mu się podobało, czy nie, został znaną osobistością.

Obaj z kapitanem wsiedli do łódki Rudobrodego. Deszcz, dla odmiany, zacinał z ukosa.

- Zawsze tutaj taka pogoda pod psem? - spytał Sorgan.

- Zdarza się dość często - odrzekł Rudobrody. - Gdyby było trochę zimniej, padałby śnieg, a tak tylko leje. Na szczęście w górach śniegu coraz więcej. I bardzo dobrze. Nasz wróg nie może się przedrzeć przez kanion.

- Trudno się nie zgodzić - przyznał Sorgan niechętnie. - Zajączku, kogo mam poznać u pani Zelany?

- Eleria mi nie powiedziała, kapitanie. Może pani Zelana chce cię zaskoczyć.

- Nie przepadam za niespodziankami - burczał Sorgan.

Rudobrody dobił do brzegu w pobliżu wejścia do jaskini. Nieco dalej stała na kotwicy dziwacznie wyglądająca łódź. Zajączek dałby głowę, że nie było jej tutaj, gdy Eleria przekazywała mu prośbę Zelany.

- Co to za łajba, kapitanie? - spytał.

- To się chyba nazywa kuter rybacki - odpowiedział Sorgan. - Na południu Maagsu mnóstwo ich się kręci o właściwej porze roku. Ja nie przepadam za suszonymi rybami, ale południowcy je uwielbiają.

We trzech wyciągnęli łódkę dalej na piasek i razem poszli w górę, do byle jak skleconej chaty skrywającej wejście do jaskini. W korytarzu czekali już Długa Strzała, Biały Warkocz i Stary Niedźwiedź. Dalej poszli razem.

- A, jesteś, Sorganie - odezwała się pani Zelana. - No to możemy zaczynać. Poznałeś już mojego brata, Veltana. Ten starzec to mój drugi brat, Dahlaine, a ta wystrojona dama to moja starsza siostra, Aracia. Zjawili się, aby być świadkami, jak rozgromisz siły najeźdźcy.

- Zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby was nie rozczarować, pani - odpowiedział Orli Nos. Zerknął ciekawie na obcego człowieka stojącego obok pana Veltana. Postawny, o ciemnych włosach przetykanych srebrem na skroniach, ubrany był w mundur z lśniącej czarnej skóry. Tors miał zamknięty w czymś w rodzaju żelaznej koszuli bez rękawów, a pod pachę wetknął żelazny hełm. U pasa wisiał mu miecz w pochwie, sięgający prawie do kostek. Rękojeść także była długa, zapewne ciężka, przystosowana do trzymania oburącz.

- Oto komandor Narasan, dowódca z Imperium Trogickiego, kapitanie - przedstawił go Veltan. - Przywiódł ze sobą znaczne siły, którymi wspomoże cię w walce.

Torgita i Sorgan ukłonili się sobie nawzajem.

- Moim zdaniem warto pewne sprawy ustalić od razu - stwierdził Orli Nos bez ogródek. - Jeszcze niedawno prowadziłem życie pirata, rabując trogickie statki handlowe i byłem w tym bardzo dobry. Pani Zelana przekonała mnie, że znacznie więcej zarobię, jeżeli zbiorę flotę i zjawię się tutaj, by walczyć w obronie jej krainy. Trudno do tego przywyknąć, ale w tej sytuacji Trogici i Maagsowie są po tej samej stronie, chociaż nigdy za sobą nie przepadali. Czy panu, komandorze, taki obrót spraw się podoba?

- Jestem żołnierzem, kapitanie - rzekł Trogita. - Najemnikiem. Nie walczę z pobudek patriotycznych, tylko dla zapłaty. Zdarzyło mi się już stawać przeciwko wojownikom, których nazywałem przyjaciółmi, u boku innych, których nie darzyłem sympatią. Poza tym niewiele mamy pożytku z chciwych Trogitów oszukujących mieszkańców Shaanu. Dzikusy nie zdają sobie sprawy z wartości złota, więc chętnie je oddają w zamian za bezwartościowe błyskotki. Rabuj trogickie statki handlowe do woli, Orli Nosie. Mnie to nie sprawia żadnej różnicy. Złota jest dosyć tutaj, w Dhrallu. Zapracujemy na każdą uncję, którą dostaniemy w zapłacie. Będziemy uczciwi wobec was, a także wobec tych, którzy wypłacą nam należność.

- No to się zgadzamy - stwierdził Sorgan z lekkim uśmiechem. - Przejdźmy do konkretów. Nie widziałem wroga na własne oczy, lecz Dhrallijczycy przekazali mi, że nieprzyjaciel ma wojska znacznie liczniejsze od moich. Ilu żołnierzy sprowadzisz ty, komandorze, i jak szybko?

- Dwadzieścia tysięcy moich ludzi jest w drodze. Powinni dotrzeć za jakiś tydzień.

- W razie gdyby śnieg stopniał lada moment, powinniśmy się utrzymać do przybycia posiłków. Mój kuzyn, który zjawił się tu wcześniej z częścią floty, zaczął budować w kanionie umocnienia. Nie dokończył ich z powodu śnieżycy. Śnieg pokrył wszystko grubą warstwą, nie sposób pracować. - Sorgan podrapał się po policzku. - Bardzo chciałem zebrać więcej statków i ludzi, ale pani Zelana obawiała się o losy swoich ziem, więc rozkazała mi ruszać w drogę. Zastępuje mnie w ojczyźnie krewniak, werbuje nowych ludzi, ale trudno przewidzieć, kiedy się tu zjawi. Może się zdarzyć, że ty, komandorze, razem ze swoją armią będziesz dla nas jedynym ratunkiem. Tak to wygląda w tej chwili. Na szczęście wróg ugrzązł w śniegu, a wszystko wskazuje na to, że będzie dalej padało. Może do poważniejszych walk dojdzie dopiero latem.

- Szykuje nam się bardzo szczególna wojaczka - rzekł Narasan cicho. - Zakładając, że nie pozabijamy się wzajemnie, zanim dojdzie do prawdziwej wojny.

- Postarajcie się, żeby do tego nie doszło - odezwał się Veltan z bladym uśmiechem.

Trogita miał zamyślony wyraz twarzy.

- Przyszło mi do głowy, kapitanie, że choć obaj stawiliśmy czoło niejednemu przeciwnikowi, najpewniej walczymy zupełnie inaczej. Skoro już obaj tu jesteśmy i dopóki nie mamy żadnych naglących zajęć, może byśmy porozmawiali o sztuce wojennej? Czy masz teraz pilniejsze zajęcia?

- Nie. - Sorgan potarł brodę. - Nic mnie nie pili.

- Kapitanie - wtrącił się Zajączek niepewnie - kończy nam się żelazo.

- Zużyliście wszystko?! - Sorgan był wyraźnie zaskoczony.

- Widać koniec zapasów, kapitanie. Wielu kowali dzień w dzień kuło groty długi czas, a jak tylko przestanie lać, wrócą do pracy i żelazo wkrótce się skończy.

- Po co wam żelazo? - spytał Narasan.

- Robimy z niego groty do strzał dla Dhrallijczyków - odpowiedział Sorgan. - Miejscowi doskonale strzelają. Na przykład ten tutaj, Długa Strzała, jest jedynym znanym mi człowiekiem, który z każdej odległości trafia w dowolny cel. Przekonałem się o tym na własne oczy. Gdy zbieraliśmy flotę w Maagsie, pokazywałem ludziom złoto, żeby nie być gołosłownym. Trafił się chciwy kapitan, niejaki Kajak, który umyślił sobie, że moje złoto powinno zmienić właściciela. Którejś nocy podpłynęło do nas pięć wrogich statków. A Długa Strzała, mając tylko jednego pomocnika, Zajączka, odparł ten niespodziewany atak. Spytasz, komandorze, jak to zrobił? Tak to już jest na tym świecie, że ludzie tracą serce do walki, jeśli towarzysze jeden po drugim padają na pokład martwi, a każdy ma strzałę dokładnie między oczami. Dhrallijczycy nie są tak bezbronni, jak by się mogło wydawać. Do tej pory jednak używali kamiennych grotów. Żelazo lepiej się nadaje do tej roli, więc zaraz po przybyciu zaczęliśmy przekuwać na groty wszystko, co się dało. Omówiliśmy z Długą Strzałą wstępną taktykę. Kiedy przyjdzie czas walki, poprowadzę ludzi środkiem kanionu, a Dhrallijczycy będą stali na zboczach po obu stronach i szyli z łuków do wroga. Na pewno wielu nieprzyjaciół nigdy nie podniesie ręki na moich żołnierzy.

- Doskonały plan - uznał Narasan. - Kto jest kowalem na twoim statku, kapitanie?

- Ten oto Zajączek. Wzrost ma niepozorny, ale na swojej robocie się zna.

- Poznałeś jakieś inne metale? - spytał Narasan Zajączka.

- Jeśli koniecznie trzeba, potrafię obrabiać miedź, ale jest za miękka, żeby się do czegoś nam przydała.

Narasan sięgnął do skórzanej sakwy przy pasie i wyjął garść sporych okrągłych monet. Podał jedną kowalowi.

- Czy to się nadaje na groty do strzał?

Zajączek zważył kawałek metalu w dłoni. Był trochę lżejszy od żelaza, ale twardszy i gęściejszy od miedzi.

- Myślę, że tak. Co to jest?

- Brąz. Trogici kupują za monety z brązu niezbyt kosztowne drobiazgi. Wzdłuż wybrzeża płynie moja flota, wcale niemała. Na każdym statku znajdą się setki takich monet. Do tego można dodać jeszcze różne narzędzia i ozdoby. Jak tylko moi ludzie wpłyną do zatoki, będziesz miał tyle brązu, ile zapragniesz. Zajączek uważnie oglądał monetę.

- Jak gorący musi być ogień, żeby stopić ten metal? - zapytał. Narasan uśmiechnął się szeroko.

- Nie mam pojęcia. Dlaczego pytasz?

- My, kowale, potrafimy używać nie tylko młotów i kowadeł. Gdyby ten metal dał się stopić, to czekając na flotę, zrobilibyśmy formy z gliny. Wystarczy je wyprażyć, żeby stwardniały, wlać w nie stopiony brąz - i groty gotowe. Byłoby znacznie szybciej, niż wykuwać każdy z osobna. Będziemy mogli robić tysiące, a nie setki grotów do strzał.

- Komandorze - odezwał się Veltan - popraw mnie, proszę, jeśli się mylę, ale chyba kotwice twoich statków także są z brązu?

Narasan zamrugał szybko i nagle wybuchnął głośnym śmiechem.

- Zapomniałem o tym - przyznał. - Ale nie ja jeden mam kłopoty z pamięcią. O ile mi wiadomo, kotwica twojej łodzi, panie Veltanie, także jest z brązu. Nasz przyjaciel będzie za chwilę miał dosyć metalu, żeby próbować go topić, prawda?

4

Deszcz lał jeszcze kilka dni, więc na ten czas Zajączek przeniósł się ze swoimi zajęciami do jaskini pani Zelany. Praca ruszyła z kopyta, kiedy okazało się, że lepiej porąbać kotwicę na mniejsze części, niż topić ją w całości.

Pierwsze groty z brązu były, zdaniem Długiej Strzały, za lekkie. Kowal zrobił większe formy. Musiał je powiększyć jeszcze raz, ale wreszcie Długa Strzała był zadowolony. Wtedy zaczęli mu pomagać garncarze z osady, więc i formy powstawały dużo szybciej. Jasne, nie od razu wszystko posuwało się gładko, ale robota szła coraz lepiej i wkrótce zaczęło szybko przybywać glinianych form. Widać już było, że kiedy przypłynie flota Narasana, Zajączek będzie gotów.

Długa Strzała natomiast, gdy już nabrał pewności, że wyrób grotów do strzał nie napotka żadnych trudności, wybrał się do chary wodza swojego plemienia. Zajączek odniósł wrażenie, że łucznik i Stary Niedźwiedź są sobie bardzo bliscy. We dwóch często rozmawiali z chudym tubylcem, którego nazywali szamanem. Zajączek nie był pewien, z jaką funkcją łączy się ten tytuł. Wyglądało na to, że jest powiązany trochę z religią, a trochę z leczeniem rozmaitych chorób i opatrywaniem ran.

Komandor Narasan został w jaskini pani Zelany, czekając na przybycie floty. Sorgan Orli Nos zaglądał tam codziennie, by omawiać taktykę. Obaj dowódcy wiele czasu spędzili nad mapą kanionu naszkicowaną przez Veltana.

- Za mało szczegółów! - zirytował się któregoś ranka Narasan. Odepchnął od siebie pergamin.

- Lepszej mapy nie mamy - odpowiedział Sorgan ze spokojem. - Ta musi wystarczyć.

W tej właśnie chwili Rudobrody i Długa Strzała wprowadzili do jaskini wodzów obu plemion.

- A, Rudobrody - odezwał się Narasan. - Doskonale, że cię widzę. - Sięgnął po mapę. - To szkic kanionu, gdzie zapewne przyjdzie nam walczyć. Powiedz, co o nim myślisz. Czy oddaje rzeczywistość?

Rudobrody krótko zerknął na mapę.

- To się do niczego nie nadaje - stwierdził, oddając rysunek. - Zdarzyło mi się parę razy brać udział w potyczkach międzyplemiennych, więc wiem, że taka walka jest jak polowanie, tylko że myśliwi są po obu stronach. Nie da się dobrze zaplanować wypadu, jeśli człowiek odgaduje wygląd terenu z płaskiego rysunku. Trzeba zobaczyć, jak kanion wygląda naprawdę.

- Jest zasypany śniegiem - przypomniał mu Sorgan.

- Tak czy inaczej rysunek nie pokazuje, gdzie są jakie nierówności, które części pokrywa las ani gdzie drogę zamykają stromizny. Jeżeli mamy toczyć wojnę w kanionie, od takich szczegółów będzie zależało nasze życie.

- Na twoim miejscu słuchałbym rad tego człowieka bardzo uważnie - odezwał się Biały Warkocz formalnym tonem, jakby przemawiał na radzie plemiennej. - Rudobrody poluje w okolicy od najmłodszych lat, zna tutaj każde drzewo i każdy kamień. A musimy wygrać tę wojnę, gdyż jeżeli przegramy, napastnicy z Pustkowia nie będą mieli dla nas litości.

- Nie zamierzam się sprzeczać - stwierdził Sorgan. - Nie wiem tylko, w jaki sposób zrobić rysunek, który nie byłby płaski.

Zajączek odłożył osełkę i leciutko przesunął kciukiem po ostrzu grota. Można było się nim golić. Innymi słowy, formy na brąz były doskonałe.

I wtedy dwie myśli narodziły się w jego głowie jednocześnie.

- Kapitanie, chyba wiem, co zrobić, żeby obraz kanionu nie był płaski.

- Użyjesz wypukłego atramentu? - zapytał Sorgan z ironicznym uśmiechem.

- Niezupełnie, kapitanie. Można ten rysunek zrobić nie atramentem, lecz gliną. Rudobrody zna kanion jak własną kieszeń, a od garncarzy, którzy pomagali nam robić formy na groty, dowiedziałem się, że nad brzegiem rzeki są ogromne pokłady gliny. Jeżeli przyniosą jej tu odpowiednio dużo, da się ulepić wierny obraz kanionu.

- Rudobrody, co ty na to? - zapytał Sorgan.

- Nie znam się na garncarstwie. I za grube mam paluchy, żeby lepić z gliny.

- Garncarze mają odpowiednie narzędzia - podpowiedział Zajączek. - Wystarczy, jeśli im powiesz, co mają zrobić.

- Rzeźbienie kanionu... - mruknął Narasan w zastanowieniu. - Całkiem przyzwoity pomysł, kapitanie. Nawet jeśli rzeźba nie będzie dokładna, i tak da nam znacznie lepsze pojęcie o terenie niż rysunek.

- Spróbujemy - zdecydował Sorgan. Przeniósł wzrok na Białego Warkocza. - Kiedy przyjdzie odwilż? Moi ludzie muszą skończyć umocnienia, a nie sposób pracować w śniegu po pas.

Siwowłosy starzec wyglądał na zaskoczonego.

- Często pada śnieg w Maagsie? - zapytał w końcu.

- Pada, pada - zapewnił go Sorgan. - Tylko nie takie ilości jak tutaj. Zwykle przed kolejną śnieżycą śnieg z poprzedniej topnieje.

- Rozumiem - stwierdził Biały Warkocz. - Wiem już, dlaczego nie znasz pewnych niebezpieczeństw, zwyczajnych dla każdego Dhrallijczyka. Zima jest stara, więc cierpliwie buduje śnieżne zaspy w górach przez wiele długich nocy. Tymczasem wiosna, młoda i pełna zapału, ma oddech rześki i ciepły. Gdy przychodzi, cały śnieg, tak długo zbierany przez zimę, może stopnieć w jedną noc. Stopniały śnieg to woda, a woda chce się połączyć ze swoją Matką, więc dąży do morza. Niedobrze wtedy znaleźć się w kanionie. Rzeka występuje z brzegów i jak wielka fala pędzi do zatoki, zmiatając wszystko, co jej stanie na drodze.

- Słuchaj uważnie, Sorganie - odezwał się Stary Niedźwiedź. - W tym roku jest w górach wyjątkowo dużo śniegu, więc kiedy zima ustąpi, woda zaniesie do morza nawet skały, powyrywa drzewa z korzeniami i rzuci je ku zatoce jak patyki. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zostanie w kanionie na wiosnę.

- Ach, więc dlatego usypaliście wał na brzegu rzeki - powiedział Narasan. - Z początku nie rozumiałem jego przeznaczenia. Czy rzeczywiście zatrzymuje wodę?

Biały Warkocz pokiwał głową.

- Usypaliśmy go, żeby rzeka toczyła swoje wody prosto do morza, a nie rozlewała się na ziemi, na której wznieśliśmy osadę. Posłuchajcie słów Starego Niedźwiedzia i zróbcie wszystko, żeby wyjść z kanionu, zanim powieje ciepły wiatr, bo w przeciwnym razie zginiecie.

- No to w zasadzie po sprawie - stwierdził Sorgan. - Mój kuzyn powinien jak najszybciej zawiadomić ludzi, którzy tam zostali. Czas najwyższy, żeby porzucili budowę fortu i znaleźli sobie jakieś miejsce, do którego nie dotrze woda.

- Czy podobnie się dzieje wzdłuż całego wybrzeża? - zapytał Narasan Białego Warkocza. - Niedługo zjawi się tu dwadzieścia tysięcy moich żołnierzy. Potrzebni są na lądzie, a nie pięćdziesiąt mil od brzegu, gdzie zepchnie ich fala.

- Chyba przeoczyliśmy jedną istotną rzecz - odezwał się Długa Strzała, który stał na uboczu, słuchając uważnie. - Nasi wrogowie pochodzą z Pustkowia, krainy wyjątkowo suchej, gdzie nawet strumienie są rzadkością. Możemy więc założyć, że niewiele wiedzą o wiosennych roztopach. Od lat poluję na te stwory, a zimą prawie ich nie widywałem. Bardzo trudno przejść przez góry pokryte śniegiem, więc podejrzewam, że nawet jeśli Vlagh posyłał ich na przeszpiegi w tej porze roku, wszyscy zamarzli na śmierć lub utonęli w czasie wiosennych powodzi. Możemy wobec tego przyjąć, że Vlagh nie ma pojęcia o corocznych wiosennych roztopach, prawda?

- Możliwe - zgodził się Sorgan. - Do czego dążysz?

- Zwiadowcy Rudobrodego powiedzieli, że napastnicy rozbili się obozem pomiędzy zaspami, dokładnie nad brzegiem rzeki płynącej środkiem wąwozu, a to nie jest bezpieczne miejsce wiosną. Jeżeli Vlagh nie wie o wiosennych roztopach, jego słudzy również nie mają o nich pojęcia. Możliwe wobec tego, że powódź ich kompletnie zaskoczy. Ich marsz przez kanion okaże się znacznie szybszy, niż planowali, przy czym raczej nie zdołają zatrzymać się w Lattash. Zamiast tego wpadną prosto w objęcia Matki Wody, a ja jeszcze nie widziałem, żeby ktoś żyjący na pustyni umiał pływać. Może się okazać, że wygramy tę wojnę, nie kiwnąwszy palcem. Wyręczą nas pory roku i Matka Woda.

- Ale złoto dostaniemy? - upewnił się Orli Nos lekko wystraszonym tonem.

*

- Skell, powinieneś rzucić okiem na model kanionu - oznajmił Sorgan. - Rudobrody dyryguje, garncarze robią co mogą, efekty już widać. - Obaj szli plażą w stronę warsztatu Zajączka. Mżawka przesłaniała świat szarym woalem. - Niedługo będziesz musiał w pośpiechu sprowadzać ludzi z góry. Jeżeli wódz Biały Warkocz ma rację co do wiosennych roztopów, kanionem ruszy potężna fala. I to bez ostrzeżenia.

- Powinienem był zażądać większej zapłaty - stwierdził Skell z kwaśną miną. - Co krok to niespodzianka. A jedna gorsza od drugiej. Taka powódź może mi zgarnąć połowę ludzi.

Gdy weszli do jaskini, pojawił się przy nich Zajączek.

- Ukochana pani jest teraz zajęta - powitała mężczyzn Eleria.

- Nie będziemy jej przeszkadzali - rzekł Sorgan. - Chcę tylko pokazać kuzynowi model kanionu. Kiedy będzie gotowy?

- Rudobrody rozmawiał dziś rano z Długą Strzałą - powiedziała dziewczynka. - Cieszył się, że praca szybciej postępuje, odkąd nie potrzebują tak dużo gliny. Jutro powinni skończyć.

- Jak to? - zdziwił się Sorgan. - Dlaczego nie potrzebują gliny? Myślałem, że im wyższe góry będą odtwarzać, tym więcej będą jej zużywać.

- Rudobrody też się tego obawiał. Na szczęście znalazłam doskonałe wyjście.

- Jakie? - zainteresował się Zajączek.

- Przypomniałam im, że w przejściu mamy mnóstwo tych żółtych cegieł. Można je ułożyć na ziemi na dowolną wysokość i tylko oblepić gliną z wierzchu. Na razie świetnie się sprawdza.

- Kazałaś im oblepiać gliną sztaby złota?! - wykrzyknął Sorgan ze zgrozą.

- Przecież to się da zmyć, Papuzi Dziobie - uspokoiła go dziewczynka. - Leżą te cegły nikomu niepotrzebne, a tak przynajmniej się do czegoś przydadzą.

Sorgan dłuższą chwilę nie mógł się uspokoić. Wreszcie jednak podniósł ręce w geście rezygnacji.

- Poddaję się - oznajmił.

- Kochany jest, prawda, Króliczku? - Eleria uśmiechnęła się słodko.

Rudobrody stał przy swojej rzeźbionej mapie i w wilgotną glinę południowego stoku kanionu starannie wtykał świerkowe gałązki.

- Naprawdę jest tam aż taki gęsty las? - zdziwił się komandor Narasan.

- Gęściejszy - odparł Rudobrody. - Wyżej drzew jest mniej, ale przy dnie kanionu las jest tak gęsty, że można przejść wyłącznie po ścieżkach dzikiej zwierzyny.

- Moi żołnierze mogą z tym mieć kłopoty - zamyślił się Narasan. - Nie nawykliśmy do walki w takich warunkach. Wolimy otwarte pole, gdzie widać przeciwnika.

- Jeśli my nie widzimy przeciwnika, on nie widzi nas - stwierdził filozoficznie Rudobrody. - A jeżeli Długa Strzała ma rację i słudzy Vlagha rzeczywiście nie znają wiosennych roztopów, to niewielu spotkamy na dnie wąwozu. Woda nas wyręczy. Może się jacyś pojawią wyżej na skałach, ale tam drzewa rosną znacznie rzadziej.

- Jak wam idzie, komandorze? - zapytał Sorgan.

- Lepiej niż przypuszczałem - przyznał Narasan. - Przy tej rzeźbie zwykła mapa jest jak dziecinne bazgroły.

- Skell, czy potrafisz wskazać, gdzie twoi ludzie budowali umocnienia, zanim spadł śnieg? - spytał Sorgan kuzyna.

Marynarz przyjrzał się makiecie.

- Mniej więcej tutaj - odrzekł, wskazując przewężenie. - Brzegi rzeki są strome, co ułatwiło nam zadanie. Nie tylko dlatego wybrałem to miejsce. Ściany kanionu są prawie pionowe, więc jeśli uda mi się postawić między nimi mur, zablokuję przejście. Nikt się nie prześlizgnie.

- Ile zrobiliście, zanim spadł śnieg?

- Przejście od północy jest właściwie zablokowane. Od południa będzie łatwiej, wystarczy pięć czy sześć solidnych głazów. A potem będzie można zacząć przegradzać brzegi rzeki.

- Jak sądzisz, czy te barykady wytrzymają napór wody w czasie roztopów?

- Powinny. Przecież nie budowaliśmy ich z byle kamyczków. Zrzuciliśmy głazy ze szczytu kanionu. Jeżeli trzeba było stu ludzi, żeby zwalić taki kawał skały, to raczej zostanie na miejscu, nawet schodząca woda go nie ruszy. Chociaż kiedy zaczynałem robotę, nie myślałem o wodzie, tyko szukałem najlepszego miejsca do obrony.

- Skąd tak dużo wiesz o wojnie na lądzie, kapitanie? - zaciekawił się Narasan. - Sądziłem, że Maagsowie walczą głównie na morzu.

Skell uśmiechnął się, zadowolony z komplementu.

- Byliśmy z Sorganem jeszcze bardzo młodzi, kiedy zaciągnęliśmy się na statek kapitana Dalto Wielkiego Nochala. A on słynął z tego, że kocha złoto i zrobi wszystko, żeby je zdobyć. Jego załoga musiała się szybko nauczyć walki na lądzie. Poznaliśmy najróżniejsze barykady, nauczyliśmy się, które najtrudniej pokonać, bo musieliśmy się po nich wspinać, żeby zdobyć złoto, którego pragnął Wielki Nochal. Sporo się można dowiedzieć o barykadach, kiedy się je buduje, a potem ich broni, ale jeszcze więcej, kiedy się je zdobywa.

- Rozumiem - rzekł Narasan. - Zyskałeś, kapitanie, solidne wykształcenie.

Do jaskini oświetlonej pochodniami weszła pani Zelana. Spojrzała na pracę Rudobrodego.

- Bardzo ładne góry - oceniła.

- Witaj, pani Zelano - odezwał się Sorgan. - Miałem nadzieję cię spotkać. Czy dobrze się domyślam, że rzeka będzie w czasie wiosennych roztopów znacznie szersza niż teraz? Te skalne półki w połowie stoków wyglądają mi na wyżłobione przez wodę, chociaż bardzo dawno temu.

- Masz rację i nie masz - stwierdziła bogini. - Swego czasu w miejscu, gdzie teraz jest Pustkowie, istniało ogromne śródlądowe morze. Kiedyś jednak Ojciec Ląd zadrżał, a wtedy woda wystąpiła z brzegów i utorowała sobie drogę przez góry. Z tamtych czasów pochodzą owe skalne półki na ścianach kanionu.

- Mogą nam się przydać w drodze w górę rzeki - zauważył Sorgan. - Pójdziemy szybciej niż brzegiem. Są szersze, nie ma na nich tylu głazów, nie rośnie las... ale to się okaże później, kiedy przewali się fala roztopów. Teraz naszym największym problemem jest wycofanie z kanionu ludzi Skella tak, żeby przy okazji nie spłoszyć wroga. Nieprzyjaciel z całą pewnością obserwuje naszych. Jeżeli zobaczy, jak pakują manatki, domyśli się, że na dnie kanionu nie jest bezpiecznie. A przecież powódź ma go zaskoczyć.

- Obawiam się, że masz rację, kapitanie - odezwał się Narasan, marszcząc brwi. - I przyznaję, nie widzę rozwiązania.

Zajączek uważnie wpatrywał się w model kanionu.

- Co oznaczają te małe nacięcia na stokach? - zapytał Rudobrodego.

- To koryta strumieni. Przez większą część roku są suche, woda rusza tylko w czasie roztopów. Spływa do rzeki.

- Czy można korytem strumienia wydostać się z kanionu górą?

- Często goniłem w ten sposób za zwierzyną. Koryta są strome i wąskie, ale człowiek zdecydowany może w ten sposób wyjść na górę.

- Wobec tego jeśli Skell wyśle swoim ludziom ostrzeżenie, że zaczyna się odwilż, będą mogli w pośpiechu uciec z kanionu?

- Chyba tak - przyznał Rudobrody. - Nie wiem tylko, kto ich ostrzeże na czas.

- Skąd nadciąga ciepły wiatr?

- Znad morza. Zawsze z zachodu. Wiosna nieodmiennie przychodzi od wody.

- Wobec tego najpierw pojawi się nad Lattash, dopiero potem ruszy w głąb kanionu?

- Do czego zmierzasz, Zajączku? - zniecierpliwił się Sorgan.

- Na każdym statku Maagsów jest przynajmniej jeden żeglarz, który potrafi grać na rogu. O ile dobrze pamiętam, Dhrallijczykom także ta sztuka nie jest obca. Wystarczy, że Rudobrody i Długa Strzała rozstawią swoich ludzi nad kanionem, by zadęli w rogi, jak tylko usłyszą sygnał przekazany z zatoki do osady. Ostrzeżenie powinno dotrzeć do żołnierzy wcześniej niż wiatr. W ten sposób ludzie Skella będą wiedzieli, że czas się pakować i uciekać.

Skell obrzucił Zajączka mało przyjaznym spojrzeniem. Natomiast Sorgan wydawał się ucieszony.

- Świetny pomysł - stwierdził.

- Masz ochotę brnąć w śniegu po pas, by powiedzieć ludziom w kanionie, że mają czekać na sygnał rogu? - zapytał Skell.

- E, nie odbiorę ci tej przyjemności - odparł kapitan Sorgan z kpiącym uśmiechem. - W końcu to przecież twoi ludzie, więc nie muszą słuchać moich rozkazów.

*

Dwa dni później rozpogodziło się trochę, w powietrzu zapachniało wiosną. Kowale z maagsowskich statków kuli groty z resztek żelaza zebranych we flocie Sorgana. Zajączek często odkładał młot i szedł w jakieś cichsze miejsce nadsłuchiwać grania rogów. Wszyscy czekali na ciepły wiatr ze zniecierpliwieniem, ale tak wiele jeszcze było do zrobienia...

Tego dnia rogi milczały, za to około południa zawinęły do zatoki trogickie statki. Zajączkowi wyraźnie poprawił się humor. Oto wreszcie pojawiła się tak długo oczekiwana dostawa brązu.

Komandor Narasan zszedł na plażę, powitał swoją armię i po krótkiej rozmowie wrócił w towarzystwie czterech Trogitów. Byli nieco niżsi od Maagsów i podobnie jak komandor ubrani w obcisłe mundury z czarnej skóry oraz żelazne napierśniki. Mieli hełmy i ciężkie miecze przytroczone do pasa, a buty mocne, wytrzymałe. Narasan zatrzymał ich przed kuźnią.

- Pójdziesz z nami, Zajączku? - spytał. - Będziemy omawiali strategię, chciałbym, żebyś uczestniczył w rozmowach.

- Jak pan sobie życzy, komandorze - przystał Zajączek - ale o strategii to ja nie wiem nic.

- W tym cała moja nadzieja - odparł Narasan. - Zawodowcy popadają w rutynę i często im się zdarza przegapić możliwości, które przyjdą do głowy komuś mądremu, lecz niedoświadczonemu.

Zajączek szczerze wątpił w swoje talenty, ale posłusznie ruszył za trogickimi żołnierzami do jaskini pani Zelany.

- Nie obraź się, bracie - zagadnął go młody Trogita. - Nie jesteś trochę za niski na Maagsa? Do tej pory żadnego nie spotkałem, ale słyszałem, że mają po dwa metry wzrostu.

- Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, ilu ludzi zwraca na to uwagę - odpowiedział Zajączek ze skwaszoną miną.

Młody człowiek zmienił temat.

- Nazywam się Keselo. Czy ty naprawdę masz na imię Zajączek?

- Tak mnie wołają. Niespecjalnie mi się to podoba, ale co zrobić. Lubię się trzymać na uboczu, ale któregoś dnia pojawił się Długa Strzała i wszystko przepadło.

- Co za Długa Strzała?

- Dhrallijski łucznik, który strzela tak, że gdybyśmy mu dali dosyć strzał, pewnie sam jeden wygrałby tę wojnę.

- Żarty się ciebie trzymają!

- Wcale nie.

Za Narasanem i trzema innymi Trogitami weszli do jaskini, gdzie czekał już Orli Nos w towarzystwie Woła i Wielkiej Pięści.

- Kapitanie, wreszcie przybyli moi ludzie - odezwał się Narasan. - Ten wielki łysiejący to Gunda. Bardzo wysoki nazywa się Padan, chudy Jalkan, a młodziak to Keselo. Gunda, Jalkan i Padan są ze mną od jakiegoś czasu, Keselo dopiero praktykuje.

Sorgan powitał przybyłych krótkim skinieniem głowy.

- Oto mój pierwszy oficer Wół - przedstawił. - A to drugi oficer, Kryda Wielka Pięść.

- Jakie barwne imiona! - zauważył Padan.

- Zgodnie z obyczajami Maagsu - objaśnił Narasan. - Tamtejsze imiona zwykle bywają opisowe.

- Aha - uśmiechnął się Padan. - Moi przyjaciele Gunda Łysol i Jalkan Łykowaty oraz ja poczytujemy sobie za zaszczyt poznanie panów.

- Za dużo chlapiesz ozorem - warknął Gunda.

- Cieszę się, że pańscy ludzie wreszcie dotarli, komandorze - powiedział Sorgan. - Pogoda może się zmienić w każdej chwili, a jak tylko śniegi stopnieją, zacznie się robić gorąco. Byłoby nam przykro, gdyby stracili całą zabawę.

- Czy pański kuzyn zdołał zawiadomić swoich ludzi w kanionie? - zapytał go Narasan.

- Jeszcze nikt stamtąd nie wrócił, ale możemy przyjąć, że wiadomość dotarła. Jeżeli Skell coś postanowi, nie da za wygraną, póki nie osiągnie celu. Jest uparty jak osioł i ma paskudny charakter, ale zawsze można na niego liczyć. Wczoraj wieczorem przyszła mi do głowy ważna myśl. My dwaj, komandorze, jesteśmy zawodowcami. Kiedy walczymy jako najemnicy, nie dopuszczamy do głosu zadawnionych antypatii. Ale niektórzy nasi ludzie, zwłaszcza ci młodsi, nie zawsze potrafią zapanować nad nerwami, widząc odwiecznego wroga. Najwyraźniej z tego trzeba wyrosnąć. Skoro będziemy maszerować w górę rzeki po skalnych półkach, byłoby dobrze, gdyby każda armia szła inną stroną kanionu. Dzięki temu rzeka nas rozdzieli. Młodzi zapaleńcy będą mogli co najwyżej rzucać w siebie przekleństwami.

- Masz rację, kapitanie. Którą stronę kanionu wolisz?

- Ponieważ z tych samych powodów odsunę swoje statki od twoich, komandorze, znajdą się bardziej na północ, niech więc już północna strona zostanie dla mnie.

- Dobrze. W dodatku Maagsowie żyją na północy kontynentu, podczas gdy Trogici mają ojczyznę na południu.

- Też mi to przyszło do głowy - przyznał Sorgan.

5

Dzień był pochmurny, lecz spokojny, kowale topili trogicki brąz na groty i wlewali go do glinianych form. Po południu z jaskini pani Zelany wyszedł Długa Strzała.

- Chodź, Zajączku - powiedział.

- Coś ważnego? Zajęty jestem.

- Kowale wiedzą, co robić, nie musisz stać nad nimi. A sprawa nie jest błaha.

- Młocie! - Zajączek przywołał kowala ze statku Skella. - Przypilnuj roboty. Ja mam pogadać z panią Zelaną.

- Przypilnuję - obiecał Młot.

Takie posłuszeństwo sprawiło Zajączkowi prawdziwą przyjemność. Wiedział, że to dziecinada, ale mimo wszystko posłuch i poważanie radowały mu serce.

- Co się dzieje? - spytał w drodze do jaskini. Długa Strzała tylko się uśmiechnął.

- Nie chcę ci popsuć niespodzianki, przyjacielu.

- Zawsze to samo.

- I bardzo dobrze.

- Za dużo czasu spędzasz z tą małą - burknął Zajączek.

W jaskini zrobiło się tłoczno. Większość obecnych pełniła ważne funkcje, co zdradzało, że szykowały się jakieś ważne zdarzenia. Obaj wodzowie - Biały Warkocz i Stary Niedźwiedź - stali w towarzystwie szczupłego starca, który cieszył się ogromnym autorytetem w plemieniu Starego Niedźwiedzia. Byli także kapitan Sorgan i komandor Narasan, każdy w towarzystwie kilku swoich wojaków. Na tyłach jaskini, gdzie zwykle przebywała pani Zelana, razem z boginią zebrało się jej rodzeństwo, dwóch braci oraz starsza siostra. Eleria zyskała towarzystwo trójki dzieci.

- Chyba jesteśmy już wszyscy - odezwała się pani Zelana. - Przypuszczam, że powinnam zacząć od przeprosin, ale ponieważ nigdy nie byłam w tym dobra, nie będę nawet próbowała. Wiosenne roztopy zaczną się lada dzień i najprawdopodobniej całkowicie zaskoczą oddziały Vlagha. Większość z nich straci życie w kanionie. Tymczasem należy pamiętać, że Vlagh ma na swoje usługi liczne zastępy, więc gdy tylko powódź minie, przyśle kolejnych napastników. Wcześniej czy później nasi przyjaciele z Maagsu oraz z Imperium Trogickiego będą musieli stawić czoło potworom z Pustkowia. Ponieważ różnią się one nieco od ludzi, zebraliśmy się tu dzisiaj, żeby porozmawiać o ich cechach szczególnych.

- Zelano, przejdź do sedna - odezwał się Dahlaine.

- Może chcesz mnie wyręczyć? - spytała cierpko.

- Jesteśmy w twojej krainie, siostrzyczko - poddał się bóg. - Rób, co uważasz za stosowne.

- Bardzo ci dziękuję - wycedziła przez zęby. Najwyraźniej w rodzinie doszło do tarć. - Rozmawiając z naszymi miłymi gośćmi, Veltan i ja pominęliśmy kilka szczegółów, które chcielibyśmy teraz objaśnić.

- Ciekawe - wtrącił Sorgan. - Wiemy, że nieprzyjaciel jest dość prymitywny, ale nie zaszkodzi dowiedzieć się czegoś więcej. Czy dysponuje jakąś nieznaną bronią?

- W pewnym sensie - westchnęła Zelana. Spojrzała na Długą Strzałę. - Proszę, przedstaw Uzdrowiciela.

- Skoro sobie tego życzysz, pani. - Łucznik gestem wskazał Dhrallijczyka stojącego obok Starego Niedźwiedzia. - To nasz plemienny szaman, Uzdrowiciel. Jak już niektórzy z was wiedzą, zabijam potwory Vlagha od dwudziestu lat, ale zanim wyruszyłem na polowanie, od Uzdrowiciela dowiedziałem się wiele o istotach, od których chciałbym uwolnić ten świat. - Długa Strzała mówił spokojnym, pozbawionym emocji głosem, który sprawił, że Zajączkowi przeszły ciarki po plecach. - Rozmawiałem niedawno z naszym szamanem, a on zgodził się opowiedzieć wam o szczegółach, które powinniście poznać, nim się zetkniecie z wrogiem.

- Zrobię to najlepiej, jak potrafię - obiecał starzec. Obrzucił Trogitów i Maagsów lekko powątpiewającym spojrzeniem. - To, co mam wam do powiedzenia, może się wydać dziwaczne i nieprawdopodobne, ale postąpicie mądrze, jeśli przyjmiecie moje słowa z całkowitą powagą. Vlagh sprawuje władzę nad Pustkowiem. Wpływał na ewolucję swoich poddanych na wiele sposobów. Ci, którzy sprawiedliwie rządzą krainami Dhrallu, nie narzucają nikomu swojej woli w kwestiach naturalnego rozwoju gatunku, więc myśmy się przystosowali do panujących warunków. Życie przybiera wiele różnych form, a każda z nich powstała z konkretnych powodów. Natomiast Vlagh krzyżował gatunki, by stworzyć formy wyposażone w nienaturalne możliwości. Na przykład jedna z nich przypomina niewysokiego człowieka ubranego w płaszcz z kapturem, chociaż człowiekiem jest tylko częściowo, a odzienie przędzie jak pająk sieć, z nici dobywanej z własnego ciała.

- Chcesz powiedzieć, że oni są robalami?! - wykrzyknął Gunda.

Uzdrowiciel wolno pokiwał głową.

- Są ludźmi i jednocześnie owadami. Vlagh najwyraźniej zignorował granice oddzielające różne formy życia, łączy je w sposób dla nas nienaturalny, a wszystko po to, żeby zyskać sługi jak najlepiej przygotowane do wypełnienia konkretnego zadania. Ci, których widzieliśmy w krainie pani Zelany, mają kły podobne do wężowych, a w nadgarstkach owadzie żądła. Nie noszą innej broni, bo jej nie potrzebują. Bronią jest ich całe ciało, bo kły i żądła mogą wstrzykiwać jad, który zabija w mgnieniu oka.

- Zapomniałeś nam o tym wspomnieć, panie Veltanie - zauważył trogicki komandor chłodnym tonem.

- Wystarczy odrobina uwagi - łagodził Długa Strzała. - Zabijam ich od dwudziestu lat, zgładziłem setki.

- Naturalnie - przytaknął Sorgan. - Tyle że wśród nas mało kto potrafi ustrzelić cel odległy o kilometr.

- Kapitanie, to żadna przeszkoda. Jad tych stworzeń zabija także je same. Zatruwałem nim strzały. Wróg, żeby wykorzystać swoją broń, musi się znaleźć na tyle blisko, żeby cię ukąsić lub użądlić. Długa włócznia z grotem umaczanym w jadzie uchroni przed niebezpieczeństwem.

- Interesująca teza - ocenił Sorgan. - A skąd weźmiemy ten jad?

- Za kilka dni przyjdą wiosenne roztopy - przypomniał mu Długa Strzała. - Fala powodzi przyniesie ciężki ładunek: gałęzie, konary, nawet całe drzewa, ale i krzewy - oraz martwych wrogów. Jeżeli ich wyłowimy, będziemy mieli tyle jadu, że zatrujemy każdą włócznię, miecz i strzałę.

- Może i tak... - odezwał się Sorgan z powątpiewaniem.

Zajączkowi nagle coś się przypomniało.

- Ten dziwaczny typ w Kwecie, którego zabiłeś strzałą z kamiennym grotem, był jednym z nich?

- Tak - powiedział Długa Strzała. - Dlatego właśnie użyłem starej strzały z kamiennym grotem. Była zatruta jadem.

- Komandorze, trzeba zbudować fortyfikacje - odezwał się Gunda. - Nie możemy dopuścić wrogów blisko, a jeśli będą musieli się wspinać po murach, strącimy ich włóczniami. Pewnie wtedy zrozumieją przesłanie i pójdą się bawić gdzieś indziej.

- Oni nie zrezygnują - zaprzeczył Uzdrowiciel. - Skoro kazano im atakować, będą nacierali tak długo, aż was pokonają albo ostatni padnie martwy. A będzie ich rzesza niezliczona. Są zbyt głupi, żeby się bać.

Narasan zmarszczył czoło w zamyśleniu.

- Kapitanie Sorgan, moim zdaniem takie wieści zmieniają stan rzeczy. Przyjrzyjmy się naszym planom raz jeszcze. Kiedy powódź wymiecie z kanionu wszystkich wrogów, będziemy musieli zapewne prędko podążyć w górę rzeki i jak najszybciej zbudować barykady, które powstrzymają resztę.

- A jeśli wrogowie nie utoną? - zapytał Sorgan.

- Pewnie trzeba będzie dotrzeć do miejsca, gdzie teraz znajduje się twój kuzyn i tam czekać. Jeżeli zaczniemy się wdawać w drobne potyczki, stracimy połowę ludzi, a tego żaden z nas nie chce.

- Z całą pewnością - przytaknął Sorgan. Podrapał się po policzku. - Skoro już się przyzwyczaiłem do myśli o ludziach-wężach, w zasadzie nie widzę większej różnicy. Wystarczy tylko trzymać wroga na dystans. Jeżeli będziemy walczyli włóczniami, wężowy lud nie wyrządzi nam większej szkody. Mało tego, jeśli nie mają innej broni poza kłami i żądłami, powinni być łatwym do pokonania przeciwnikiem.

- Chyba masz rację, kapitanie - przyznał Narasan. - A jeśli uda nam się zebrać dosyć jadu, żeby zatruć groty włóczni, wystarczy zadrapać nacierającego wroga lub ukłuć, żeby zabić. Umierający raczej nie atakuje. Możliwe, że odniesiemy łatwe zwycięstwo.

- A najlepsze w tym wszystkim, że wróg sam dostarczy nam trucizny, którą go pokonamy - ucieszył się Sorgan.

- Właśnie - potwierdził Narasan z szerokim uśmiechem. - Uprzejmie z jego strony, prawda?

*

- Obudź się, Króliczku, czas zadąć w róg.

Zajączek walczył ze snem, wpatrzony w stojącą nad nim ciemnowłosą dziewczynkę.

- Ty jesteś Lillabeth - domyślił się wreszcie. - Przybyłaś z siostrą pani Zelany, Aracią.

- Tak. Pani Zelana kazała cię obudzić. Masz zadąć w róg.

- Nie rozumiem. - Zajączek ciągle jeszcze nie do końca się rozbudził.

- Przecież to proste. Weź róg, wyjdź na zewnątrz, nabierz powietrza i dmuchaj. - Rozkazującym gestem wskazała wyjście z jaskini. - Rusz się wreszcie!

Zajączek starał się nie przejmować niegrzecznym zachowaniem smarkuli. Z trudem stanął na nogi, chwycił róg i wyszedł w noc. Ostatnio wszyscy dookoła nim dyrygowali. Zaczynał mieć tego dosyć.

Od zatoki wiał ciepły wiatr. Wyglądało na to, że wszystkie rogi ze statków Maagsów odpowiadały na sygnał nadpływający z zachodu. Oto nadchodzi wiosna, na którą wszyscy czekali.

Wspiął się po zboczu wzgórza nad wejście do jaskini. Zadął z całej siły, wydobywając z rogu długą, przyjemną dla ucha nutę. Potem stanął bez ruchu i uważnie słuchał, czy nadchodzi odpowiedź. Po jakimś czasie z gór dobiegło żałobne zawodzenie. Echo niosło je po wzgórzach i nagich skałach. Jeszcze chwila i odezwał się kolejny róg, znacznie cichszy, bo dalszy, ale budzący następne echa. Coraz bardziej odległe wołania ciągnęły po skałach w górę rzeki.

- Mam nadzieję, że w forcie Skella wszyscy wstali - mruknął Zajączek i zszedł ze zbocza.

Gdy wrócił do jaskini, zastał w niej panią Zelanę, troje jej rodzeństwa i czworo dzieci. Młody Trogita, Keselo, stał niedaleko za Veltanem, na twarzy miał wyraz ogromnego zawodu.

Wszyscy w jaskini z natężeniem wpatrywali się w Elerię śpiącą na futrach przy ognisku. W dłoni dziewczynka trzymała jakąś różową kulę.

- Czy ostrzeżenie do kuzyna kapitana Sorgana zostało wysłane? - spytał pan Dahlaine.

- Słyszałem, jak przekazują je coraz dalej - odpowiedział Zajączek. - Granie rogów pięło się w górę kanionu. Przypuszczam, że wiadomość dotarła już do Skella.

- Jak ciepły jest wiatr? - spytała siostra pani Zelany.

- Powiedziałbym, że wystarczająco ciepły. Jeśli się nie ochłodzi, zanim dotrze w góry, śnieg w kanionie i na zboczach nie przetrwa długo. Dlaczego wszyscy tak patrzą na Elerię? Zachorowała?

- Ona śni, Króliczku - odparła Lillabeth.

- Każdy śni. Co w tym dziwnego?

- Zelano, ile wie ten człowiek? - zapytał Dahlaine.

- Zdaje się, że zbyt dużo - stwierdziła bogini. - Pływa na statku kapitana Sorgana, bardzo pomógł Długiej Strzale. Parę razy zwrócił uwagę na coś, czego nie powinien zauważyć, nie ustrzegłam się przed tym. Przypuszczam, że niewiele da się przed nim ukryć. Eleria bardzo go lubi, Długa Strzała uznał za swojego przyjaciela.

- Czy potrafi utrzymać język za zębami i nie opowiadać wszystkim dookoła, kim jesteśmy?

- Moim zdaniem tak.

- A ten? - spytał Dahlaine, wskazując Kesela.

- Ten jest młody i niedoświadczony - stwierdził Veltan - ale zdaniem komandora Narasana drzemią w nim duże możliwości. Zakładając, że nie umrze młodo.

Mniej więcej w tej chwili dotarło do Zajączka, co się dzieje. Najwyraźniej Dahlaine miał zamiar jemu i młodemu Trogicie coś ważnego zawierzyć.

- Wobec tego - odezwał się Dahlaine - bardzo was proszę, żebyście to, co tu teraz usłyszycie, zatrzymali wyłącznie dla siebie. Oczywiście nikt spoza tego kontynentu i tak by wam nie dał wiary, ale wolimy uniknąć plotek. Tak jak słyszeliście wczoraj wieczorem, w krainie mojej siostry Zelany szykują się kłopoty. Eleria właśnie się z nimi rozprawia.

- Ta mała?! - zdumiał się Zajączek. - Wybacz, panie, ale to jeszcze dziecko. Dlaczego nie ty albo pani Zelana?

- Bo to niemożliwe - oznajmił Dahlaine.

- Przecież pani Zelana stale robi rzeczy niemożliwe - zaprotestował Zajączek. - Potrafi wszystko.

- Nie wszystko - sprzeciwił się Dahlaine. - Nie umie zabijać. To jedyne, czego nam nie wolno.

- A tej dziewczynce wolno? - zdziwił się Zajączek.

- Ona sama nie zabija. Ale taką moc ma jej sen. Budzi do życia siły natury. Tym razem będzie to bardzo ciepły wiatr... tak podejrzewam. Cieplejszy niż zwykle o tej porze roku. Matka Woda sprawuje pieczę nad pogodą, ale senne marzenia Elerii potrafią zmienić jej zamierzenia. Sprawa jest nieco zbyt skomplikowana, żeby teraz wyjaśnić... Najprościej rzecz ujmując, Matka Woda chce chronić życie w każdej jego postaci, nawet życie potwornych niewolników Vlagha. Sen Elerii wyzwoli gorący wiatr, który spowoduje powódź znacznie gwałtowniejszą niż zwykłe wiosenne roztopy, a wtedy woda wykona za was lwią część zadania. Zabije większość napastników znajdujących się teraz w kanionie, więc Vlagh będzie zmuszony zebrać kolejne zastępy swoich sług i kazać im ponownie zaatakować krainę Zelany. Wszystko to potrwa, a my mamy nadzieję, że w tym czasie zdołacie zająć kanion i przygotować go do obrony.

- Stanowczo jestem zdania, że powinniście omówić to z komandorem Narasanem - zaprotestował Keselo. - Nie jestem wystarczająco doświadczonym żołnierzem, żeby zrobić z takich informacji właściwy użytek.

- Przykro mi, młody człowieku, nic z tego - oznajmił Dahlaine krótko. - W każdej z najemnych armii ktoś musi wiedzieć, co się dzieje naprawdę. Osoba pozostająca na tyle blisko dowódcy, żeby w razie potrzeby przekonała go do podjęcia odpowiednich decyzji. Komandor Narasan słucha twoich rad, a kapitan Orli Nos słucha Zajączka.

- Dlaczego wiecznie ja mam jakieś zadania specjalne? - poskarżył się Zajączek.

- Bo jesteś szybki, mądry i masz doskonałe pomysły - uświadomiła mu Zelana. - A w dodatku Długa Strzała i Eleria cię lubią. To się może później okazać bardzo ważne. Przestań się mazać, Króliczku. Głowa do góry i rób, co trzeba.

- Bardzo bym chciał, żebyście przestali przezywać mnie Króliczkiem.

- Eleria zawsze cię tak nazywa - odezwała się Lillabeth. - Co znaczy, że cię lubi.

- Kochani, jeśli macie zamiar dalej pytlować, to wyjdźcie z jaskini - odezwała się nagle pani Aracia. - Jeśli obudzicie Elerię, wszystkie plany spalą na panewce.

- Już prawie skończyliśmy - powiedział Dahlaine. Odwrócił się na powrót do Zajączka i Kesela. - To dopiero pierwsza batalia, będą jeszcze trzy, a wasi ludzie we wszystkich wezmą udział. Obserwowałem Sorgana i Narasana. Jestem pewien, że zostaną i będą walczyć, jeśli obiecamy im więcej złota. Przyprowadzimy jeszcze jeźdźców z Malavi oraz wojowniczki z wyspy Akalla, pomogą nam w walce. W końcu będziemy musieli wkroczyć do Pustkowia i ostatecznie rozprawić się z Vlaghiem. Teraz już wiecie, co się tutaj rzeczywiście dzieje. Jesteście obaj na tyle mądrzy, że zdołacie podszepnąć swoim dowódcom odpowiednie rozwiązanie i skierować ich na właściwą drogę. My będziemy zawsze w pobliżu i jeśli Marzyciele postanowią spowodować jakieś kataklizmy, damy wam znać, żebyście mogli ostrzec dowódców.

- Uwaga! - odezwała się Zelana. - O wilku mowa. Plażą idą Sorgan i Narasan. Zajączku, Keselo, zostańcie tutaj. My siądziemy po drugiej stronie jaskini. Unikajmy wzbudzania podejrzeń.

Bogowie ze swoimi podopiecznymi rozsiedli się na tyłach jaskini, w pobliżu korytarza, w którym zgromadzono złoto. Chwilę później w wejściu pojawili się obaj kapitanowie, a z nimi Wół, Wielka Pięść, Gunda, Jalkan i Padan. Kilka kroków za nimi szedł Długa Strzała z dwoma wodzami oraz Rudobrody. Wszyscy byli poważni, zatroskani.

- Wiatr dmucha potężnie - odezwał się Sorgan. - A ciepły jest jak w środku lata. Wódz Biały Warkocz mówi, że rzeka zacznie przybierać przed świtem i do południa wystąpi z brzegów. Ma pewność, że wał ochroni osadę. Doszliśmy razem do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli obie armie wycofają się na statki i tam przeczekają powódź. W ten sposób ludzie się nie rozproszą, a gdy woda zacznie opadać, wrócimy na brzeg i ruszymy do kanionu.

- Plan wydaje się rozsądny - uznała pani Zelana. - Zajączek i Keselo zostaną z nami, na wypadek gdybym chciała przesłać wam wieści. Dhrallijczycy będą obserwowali powódź ze szczytów ścian kanionu. Jak tylko rzeka wróci do swojego koryta, zadmą w rogi, a wtedy Zajączek i Keselo was o tym powiadomią.

- Sprawy przybrały jeszcze lepszy obrót, niż oczekiwałem - powiedział Narasan. - Wygląda na to, że wiosenna powódź wykona za nas połowę roboty.

- Pożyjemy, zobaczymy - stwierdził Sorgan z rezerwą. - Wszystko będzie zależało od tego, czy nasi wrogowie zostaną na dnie kanionu. Jeżeli zorientują się w niebezpieczeństwie i uciekną wyżej, będziemy mieli przeciwko sobie naszpikowaną jadem armię, a na jej odparcie mamy za mało ludzi.

6

Gdy rankiem wstało słońce, od morza nadal dmuchał ciepły wiatr. Zajączek i Keselo wspięli się nad wyjście z jaskini, żeby obserwować rzekę.

- Nie widzę specjalnej różnicy, a ty? - spytał młody Trogita.

- Fakt, jeśli ten strumyczek ma wykonać za nas chociaż część roboty, powinien mocno przybrać - zgodził się Zajączek. Potem spojrzał ciekawie na Kesela. - Nie mój interes, ale dlaczego zaciągnąłeś się do wojska? Tak dobrze płacą?

Keselo niezdecydowanie wzruszył ramionami.

- Niespecjalnie, ale człowiek ma co jeść i nie musi spać na ulicy. Nie interesowała mnie polityka ani handel, więc ojciec kupił mi patent w armii komandora Narasana.

- Co to jest patent?

- Dzięki niemu jestem oficerem, a nie szeregowym żołnierzem. Moim obowiązkiem jest wydawanie rozkazów... „wykopać rów", „postawić mur", „zabić wroga"...

- Rozumiem. Jesteś kimś takim jak Wół i Wielka Pięść, pierwszy i drugi oficer na pokładzie „Mewy". Kapitan mówi im, czego chce, a oni każą nam to wykonać w podskokach. Wygląda na to, że życie żołnierza niewiele się różni od losu żeglarza. Jedni i drudzy wykonują rozkazy.

- Nigdy nie patrzyłem na to z tego punktu widzenia - przyznał Keselo. - Jakim sposobem Maagsowie wplątali się w tę wojnę?

- Pani Zelana zaprowadziła naszego kapitana do korytarza na tyłach jaskini i pokazała mu jakieś dziesięć ton złota. Kapitan Sorgan zabrał ze sto sztab do Maagsu i pokazywał ładunek każdemu, kto dowodzi jakąś łajbą. Jeszcze nie spotkałem w kraju Maags kapitana, który by nie kochał złota, więc nie mieliśmy specjalnych kłopotów z zebraniem floty.

Keselo uśmiechnął się.

- My zostaliśmy najęci w ten sam sposób. Tyle że pan Veltan musiał najpierw znaleźć komandora Narasana.

- A co, zgubił się?

- Niezupełnie. Wszyscy wiedzieli, gdzie jest, ale nie chciał już być żołnierzem. Któregoś razu nie powiodło nam się w walce, komandor siebie o to obwiniał. Zrzucił mundur i został żebrakiem. Po jego odejściu armia właściwie się rozpadła. Na wszystkie sposoby przekonywaliśmy go, żeby wrócił, ale nas nie słuchał. Wtedy pojawił się pan Veltan, pogadał chwilę z komandorem i przyprowadził go do obozu. Może przekonał go obietnicą złota, lecz podejrzewam, że musiał mieć jeszcze jakiegoś asa w rękawie. Licho wie czemu, ale rodzinie pana Veltana bardzo trudno czegokolwiek odmówić.

- O, co racja, to racja - zgodził się Zajączek. - A jeśli któreś z rodzeństwa sobie z nami nie radzi, posyła dziecko. Przecież nie sposób sprzeciwić się dziecku. Długa Strzała, prawdziwy twardziel, wcale nie miał zamiaru brać udziału w tej wojnie. Wystarczyło, że pani Zelana dopuściła do głosu Elerię, a dziewczynka w jednej chwili owinęła go sobie wokół palca.

- Czy Długa Strzała naprawdę jest takim dobrym strzelcem, jak wszyscy opowiadają? - spytał Keselo.

Zajączek nonszalancko wzruszył ramionami.

- Nie umie chybić, to wszystko. - Nagle roześmiał się głośno. - Jak tylko tutaj przybiliśmy, kapitan kazał mi otworzyć na plaży fabrykę strzał. Dhrallijczycy robią kamienne groty, ale w drodze kułem dla Długiej Strzały żelazne, bo uznał, że są bardzo dobre. Młot, kowal z „Rekina", nie miał specjalnej ochoty pracować i usiłował mi wybić z głowy ten pomysł. Długa Strzała podał mu muszlę i poprosił, żeby odszedł brzegiem morza, trzymając ją nad głową. Kowal był ze dwieście pięćdziesiąt metrów od nas, kiedy strzała roztrzaskała muszlę w jego dłoni. Skończyły się narzekania.

- Inni Dhrallijczycy też są tacy dobrzy?

- Na pewno są dobrzy, ale chyba nikt nie dorówna Długiej Strzale.

Na zboczu wzgórza pojawił się Veltan.

- Dzieje się coś? - zapytał.

- Na razie nic nie widać - odparł Keselo.

- Mimo wszystko fala nadchodzi. Na pewno.

- Chciałbym już powódź mieć za sobą - powiedział Zajączek. - Nudne to czekanie. Berbeć jeszcze śpi?

Veltan pokiwał głową.

- Dlaczego ją tak nazywasz? - zapytał.

Zajączek trochę się zmieszał.

- Aaa, tak sobie. Wszystko przez tego Króliczka. Ona do mnie Króliczku, no to ja do niej berbeciu. Dziecinada, wiem, ale przecież to w końcu dziecko. Ona mnie rozbraja. Wystarczy, że mi się wdrapie na kolana...

- Pokochałeś ją.

- Wszyscy ją kochają. Nie można inaczej.

- Z Zelaną jest tak samo - stwierdził Veltan. - Pewnie to ona nauczyła Elerię tych babskich sztuczek.

Keselo wpatrywał się w dno kanionu.

- Poziom wody się podnosi - zauważył.

Rzeka niosła połamane gałęzie drzew i skalne okruchy.

- Spodziewałem się czegoś groźniejszego - odezwał się Zajączek.

- Jeszcze będziesz pod wrażeniem, zobaczysz - odparł Veltan. - Eleria ciągle śni. To dopiero początek.

Słońce wzeszło już wysoko nad horyzont, wiatr z zachodu stale grzał wiosennym ciepłem, ale rzeka nadal mieściła się w swoim korycie. Aż w pewnej chwili Zajączek usłyszał odległy pomruk niosący się echem w kanionie.

- Co to za hałas? - zapytał Veltana.

- Na to czekaliśmy, przyjacielu - odparł bóg z szerokim uśmiechem. - Oto śnieg schodzi z gór.

Pomruk rósł i potężniał, aż zaczął dudnić jak nieprzerwany grzmot. Nagle u wylotu kanionu stanęła ściana wody. Miała przynajmniej dwadzieścia metrów wysokości i kiedy wypadła na równinę, wyrywała drzewa z korzeniami. Na szczycie tej fali pienił się biały grzebień, a dudnienie budziło drżenie ziemi.

- Dlaczego tak późno? - spytał Keselo.

- Musiała zebrać siły, żeby się przebić - wyjaśnił Veltan. - Ciepły wiatr topi śnieg na zboczach gór, ale nie od razu zmienia go w wodę. Najpierw mokre błoto ześlizguje się do koryta rzeki i tam tworzy coś na kształt tamy. Za nią zbiera się coraz więcej wody, więc kiedy ruszy, nic jej się nie oprze. Piękna powódź, prawda?

- Mnie się podoba - przytaknął Zajączek. - Mam nadzieję, że Skell usłyszał ostrzeżenie na czas. Jak szybko rzeka wróci do koryta?

- Za jakieś cztery, pięć dni. Może tydzień.

Przez szczyt fali przewalały się pnie drzew, kamienie, głazy i martwe zwierzęta - sarny, jelenie, a także mniejsze stworzenia. Pomiędzy nimi dało się dostrzec sporo ciał drobnych, dziwacznie odzianych ludzi.

- Cóż, wygląda na to, że woda wykonała swoje zadanie - zauważył Keselo. - Chyba niewielu wrogów zostało w kanionie.

- Co za szkoda - westchnął Veltan z udawanym żalem.

*

Ściana wody wylewała się z kanionu do końca dnia, zatapiając ziemię na północnym brzegu rzeki. Lattash leżało nieco wyżej, na południowym brzegu, poza tym chronione było wałem wzniesionym przez plemię Białego Warkocza.

Zajączek i Keselo podeszli do Długiej Strzały i Rudobrodego, którzy stali na wale.

- Czy zdarzyło się kiedyś, żeby wiosenne roztopy zalały nasyp? - zapytał Keselo.

- Owszem, parę razy - przyznał Rudobrody. - Ale nie wyrządziły większych szkód. Słyszałem, że raz, dawno temu, woda zalała i zniszczyła prawie całą wioskę. Dlatego przy odbudowie postawiono wał kamienny, a nie z piachu i ziemi. Taki znacznie lepiej zatrzymuje rzekę.

- Powinniśmy porozmawiać z wodzami - stwierdził Długa Strzała. - Trzeba będzie wielu ludzi do wyciągania topielców z wody. Przecież mają coś, co wkrótce będzie nam potrzebne.

- Racja, przyjacielu - przytaknął Rudobrody. - Próbuję nie myśleć o tej całej aferze z jadem, bo przyprawia mnie o gęsią skórkę, ale czas stawić czoło rzeczywistości.

- Wyłowimy jak najwięcej nieprzyjaciół i ułożymy ich na szczycie wału. Potem wsiądziemy do łodzi i powyciągamy resztę z morza. Tych złożymy na plaży.

- Jak się z nich wydobywa jad? - zapytał Rudobrody.

- Nie mam pewności - przyznał Długa Strzała. - Do tej pory zwyczajnie maczałem groty w jadzie zabitego przeciwnika, a jego ciało zostawiałem padlinożercom.

- Teraz się to nie sprawdzi - zawyrokował Rudobrody. - Będziemy mieli dziesiątki ciał na wale i na plaży, do lata zaczną przeraźliwie cuchnąć.

- Wtedy można ich spalić - zaproponował Zajączek. - Wiatr obudzony przez Elerię zaniesie dym do kanionu, co dodatkowo utrudni wrogom życie.

- A nie można by przechować jadu w dzbanach albo innych naczyniach? - spytał Keselo. - Jeśli zajdzie potrzeba za jakiś czas odświeżyć truciznę na grotach, będziemy mieli zapasy pod ręką.

- Niezła myśl - zgodził się Rudobrody. - Garncarze ulepią dzbany... lecz nie palę się do ściągania śmiertelnej trucizny, której jedna kropla może mnie pozbawić życia.

- Porozmawiam z Uzdrowicielem - postanowił Długa Strzała. - On potrafi bezpiecznie obchodzić się z jadem.

*

Rzeka wzbierała aż do wieczora i przez całą noc, a następnego dnia zaczęła wolno opadać.

Dzień później, w południe, zjawił się Torl, brat Skella - z kolejnymi siedemdziesięcioma statkami z Maagsu. Zajączek nie mógł się oprzeć wrażeniu, że kapitan Orli Nos oczekiwał większego wsparcia, ale musiał się zadowolić tym, co dostał. Najwyraźniej Torl, skwaszony jak jego brat, nie potrafił sobie zjednać ludzi. Nowa flota zakotwiczyła obok statków Sorgana i w przystani Lattash trudno byłoby wetknąć szpilkę. Pozostało tylko czekać, aż rzeka się uspokoi.

Długa Strzała odbył poważną rozmowę z szamanem swojego plemienia, po której starzec zebrał wokół siebie wielu młodych z obu plemion i zaczął ich uczyć, jak ściągać jad z ciał wrogów, które zaczynały tworzyć niemałe sterty wzdłuż wału oraz na plaży u ujścia rzeki. Czynności te były ohydne, ale dzięki nim otrzymywali kolejne dzbany śmiercionośnej trucizny. Uzdrowiciel nakazał uczniom przed przystąpieniem do pracy grubo nasmarować dłonie tłuszczem - i faktycznie, okazało się, że to wystarczająca ochrona.

Z ognisk rozpalonych na plaży uniosła się w niebo tłusta chmura czarnego dymu. Gdy ruszyła nad kanion, Zajączek podziękował w duchu wszelkim bogom oraz losowi, że nie siedzi w forcie Skella.

Razem z Keselem spędził w jaskini pani Zelany jeszcze kilka dni, ale systematycznie wychodził sprawdzać poziom wody w rzece. W miarę upływu czasu pomiędzy nim a młodym Trogitą zaczęła kiełkować przyjaźń, Zajączek coraz lepiej rozumiał ten obcy naród.

Długa Strzała na stałe przeniósł się na krawędź skały nad kanionem, by ciągle obserwować rzekę. Czas zdawał się stać w miejscu, bo wszyscy czekali, aż woda zacznie opadać. A to będzie sygnał, by ruszyć w drogę.

*

- Muszę pogadać z kapitanem! - krzyknął Zajączek do Wielkiej Pięści. Siedział w łodzi Rudobrodego, tuż przy burcie „Mewy".

Wstawał kolejny dzień, ale światło poranka było jeszcze szare.

- Śpi!

- Trudno. Czas ruszać do walki. Rzuć mi drabinkę. Sam go obudzę. Mam wiadomości od Długiej Strzały.

Wielka Pięść przerzucił przez burtę sznurkową drabinkę.

- Oby łucznik wiedział, co robi - rzekł z powątpiewaniem. - Jak się znienacka trafi jeszcze jedna taka fala, wszystkich nas zmyje do morza.

- Dhrallijczycy znają wiosenne roztopy jak nikt - odparł Zajączek, zwinnie wspinając się na pokład. - A poza tym Długa Strzała nie będzie ryzykował, tutejsi za dużo mają do stracenia. Chodź ze mną, posłuchasz, co mam do przekazania, nie będę musiał gadać dwa razy.

Obaj ruszyli w stronę rufy. Gdy weszli do kajuty, w której na nowo zagościł swojski bałagan, Wielka Pięść potrząsnął śpiącego Sorgana za ramię.

- Zajączek przyszedł, kapitanie. Przynosi wieści. Orli Nos usiadł i ziewnął szeroko.

- No, co tam nowego?

- Długa Strzała wrócił z posterunku nad kanionem - raportował Zajączek. - Twierdzi, że woda opada i skalne półki przeschły, więc możemy ruszać do wąwozu. Mamy wziąć ze sobą miecze i włócznie, są już zatrute jadem.

- Ciarki mnie przechodzą na myśl o tej truciźnie - przyznał Wielka Pięść. - Nie najmowałem się do babskiej wojny.

- Nie myśmy to wymyślili - odezwał się Sorgan - ale jeśli wróg dyktuje takie warunki, trzeba się dostosować. - Przeniósł wzrok na Zajączka. - Ciekawe, czy ludzie Skella wrócili już do budowy umocnień.

- Według łucznika rzeka wycofa się do koryta najdalej za dwa dni, wtedy na pewno będą mogli wrócić do pracy. A my do tego czasu mamy już być na skalnych półkach, na wypadek gdyby nieprzyjaciel uświadomił sobie, że stanowią one najłatwiejszą drogę do zatoki. Pani Zelanie się ten pomysł nie bardzo podoba, ale Długa Strzała nie chce ryzykować.

- Ja tam się z nim zgadzam - przyznał Sorgan, wciągając buty. - Wielka Pięść, pchnij człowieka do Narasana, niech wie, że czas ruszać.

- Już go zawiadomił Keselo, kapitanie - powiedział Zajączek. - Stał jakiś czas na plaży i wymachiwał kijem z przywiązanym kawałkiem szmaty. Podobno Trogici dawno temu wymyślili taki system meldunków. Wystarczy, że się widzą, a niezależnie od odległości mogą rozmawiać, wywijając flagami. Keselo pójdzie z nami północnym zboczem. Komandor uznał, że dobrze będzie móc rozmawiać, chociaż pójdziemy po przeciwnych ścianach kanionu.

- Ale z tych Trogitów mądrale - zauważył Wielka Pięść.

- Sporo czasu spędzają na wojaczce - rzekł Zajączek - więc kombinują, jak sobie ułatwić życie. My też wymyśliliśmy sposób porozumiewania się na większe odległości, dmiemy wtedy w rogi, tyle że ich machanie flagami jest trochę bardziej skomplikowane i dokładniejsze.

- Ostatnio często rozmawiasz z Keselem, co? - Orli Nos spojrzał na Zajączka badawczo.

- Równy z niego chłop, kapitanie. Młodziak jeszcze, ale ma głowę na karku. Lubi gadać, więc sporo się od niego dowiaduję o Trogitach i ich obyczajach, pewnie więcej, niż mu się wydaje.

- No to się go dalej trzymaj - rozkazał Sorgan. - Naucz się tego machania flagami. Nawet jeśli nie wykorzystamy tego między sobą, może się przydać, jak wrócimy do rabowania trogickich statków. Wielka Pięść, idź powiedz Wołowi, żeby postawił załogę na nogi i posłał wieści na inne statki. O wschodzie słońca ludzie mają być na plaży.

- Tak jest, kapitanie. - Wielka Pięść opuścił kapitańską kajutę.

- Czy Długa Strzała powiedział ci coś na temat planów przeciwnika? - zapytał Sorgan.

- Zrozumiałem, że nasz wróg jest kompletnie zbity z tropu. Z wrażych wojsk niewiele zostało. Nie wiedzieli nic o wiosennych roztopach, toteż większość z nich skończyła w wodzie. Długa Strzała twierdzi, że jakiś czas potrwa, zanim odbudują armię, która została spłukana do morza.

- A może po prostu dadzą sobie spokój?

- Łucznik chyba na to liczy w skrytości ducha, ale pani Zelana jest pewna, że to niemożliwe. Od czasu do czasu coś jej się wymknie. Podejrzewam, że ten tajemniczy Vlagh mieszkający w Pustkowiu ma od dawna na pieńku z rodziną pani Zelany, dlatego będzie posyłał do walki ciągle nowe oddziały, aż mu zabraknie wojska.

- Nie ma to jak poszukać u ciebie pocieszenia, Zajączku. Powinienem był zażądać więcej złota. A nie wiesz przypadkiem, kto to jest ten Vlagh? Wódz? Król?

- Nie mam pojęcia, kapitanie. Pani Zelana i jej rodzina właściwie nic o nim nie mówią. Może to jakieś zwierzę, może owad? Wszystko jedno, dopóki mieszka w Pustkowiu, Dhrall nie będzie bezpieczny.

- I tutaj, o ile mi wiadomo, zaczyna się nasza rola - podsumował Sorgan.

Kanion

1

Keselo, mieszkaniec Kaldacinu, pochodził z szanowanej trogickiej rodziny i był pewien, że jego wybór kariery zawodowej w armii Narasana rozczarował rodziców. Najstarszy syn został członkiem Palvanum, ciała zarządzającego imperium, drugi - kupcem, jednym z najbogatszych ludzi w Kaldacinie. Keselo tymczasem wybrał się na uniwersytet, choć nie czuł pociągu do zdobywania wiedzy. Przyznawał nawet przed samym sobą, że lata spędzone na studiach nie były niczym innym, jak wygodnym sposobem na odsunięcie od siebie konieczności podjęcia decyzji dotyczącej drogi przyszłej kariery. Obaj starsi bracia oczywiście wiedzieli, o co chodzi najmłodszemu, i ich lekceważenie wywarło niemały wpływ na jego decyzję. Postanowił poświęcić się wojskowości. Ojciec jakiś czas kręcił nosem niezadowolony, ale w końcu wykupił mu patent w armii komandora Narasana.

W dzieciństwie Keselo się nauczył, że mowa jest srebrem, lecz milczenie złotem. Przez kilka pierwszych lat służby zachowanie własnych opinii dla siebie wyszło mu na zdrowie. Wielu młodszych oficerów czuło potrzebę potwierdzenia własnej wartości, przechwalania się swoimi dokonaniami, natomiast Keselo wolał bez komentarzy robić, co mu kazano.

Komandor Narasan, jak się okazało, cenił sobie taką postawę. Najwyraźniej młodszy oficer, który potrafi trzymać język za zębami, był rzadkością w trogickiej armii.

We wczesnych latach służby Keselo brał udział w kilku kampaniach i zapewne za sprawą łutu szczęścia dał się poznać od najlepszej strony. Rzadko podejmował ryzyko, więc niewielu jego ludzi odniosło rany, a jeszcze mniej straciło życie. Komandor Narasan cenił to jeszcze wyżej niż skromność i umiejętność trzymania języka za zębami, a podwładni Kesela gotowi byli pójść za nim w ogień.

Potem zdarzyła się katastrofalna bitwa na południe od granic imperium, w której komandor Narasan nie docenił sił przeciwnika i w wyniku starcia stracił dwanaście kohort. Popadł w przygnębienie, zrzucił mundur i zaczął żebrać. Zdaniem Kesela był to jeszcze większy błąd niż ten popełniony na polu bitwy, ponieważ bez Narasana armia zaczęła się rozpadać.

Aż któregoś dnia, niczym na zamówienie, pojawił się w Kaldacinie Dhrallijczyk Veltan, wyleczył Narasana z poczucia winy oraz paraliżującego wstydu i komandor w ostatnim momencie przed nastaniem całkowitego chaosu zaprowadził w armii porządek.

I tak znaleźli się w Dhrallu, dziwacznym sojuszem połączeni z piratami z Maagsu, jako strona wojny z wrogiem, którego Dhrallijczycy nazywali Vlagh. Keselo był zdecydowany wypełnić swój obowiązek, choć uważał, że i on, i wszyscy inni żołnierze armii Narasana mają niewielkie szanse na przeżycie.

Jak to miał w zwyczaju, zatrzymał swoje opinie dla siebie.

*

Keselo nie był zachwycony rolą sygnalizatora służącego pirackiemu kapitanowi, Orlemu Nosowi, ale nikomu się ze swoim zdaniem nie zdradził. Nie wiedzieć czemu komandor często zlecał mu najbardziej niezwykłe zadania, zupełnie jakby sprawdzał możliwości młodego oficera. Keselo byłby szczęśliwszy, gdyby komandor zechciał sprawdzać kogoś innego.

Zrobiło się ciepło. Oczywiście do lata było jeszcze daleko, ale w górach nad Lattash z pewnością nie pozostało już nawet wspomnienie po śniegu.

Gdy Maagsowie zaczęli marsz północną skalną półką, Keselo zauważył, że nie byli dobrze zorganizowani. Każdy kapitan wydawał rozkazy własnej załodze jak dowódca plutonowi, ale brakowało oficerów tworzących łańcuch umożliwiający przekazywanie rozkazów. Keselo nawet rozważał krótko, czy nie podpowiedzieć kapitanom pewnych rozwiązań, ale szybko zrezygnował z tego zamiaru. Maagsowie i tak najwyraźniej nie nadawali się do wciśnięcia w sztywne ramy wojskowego drylu, więc postanowił zachować swoje myśli dla siebie.

Dhrallijska przyroda przytłaczała młodego oficera. W Imperium Trogickim oczywiście także były góry, ale nawet w przybliżeniu nie tak wielkie jak tutaj. Na dodatek oba stoki kanionu porastały niewyobrażalnie ogromne drzewa. Keselo ze zdumieniem patrzył na pnie o średnicy dziesięciu metrów, które rosły przynajmniej pięćdziesiąt metrów w górę, nie wypuszczając żadnych gałęzi. Cały ten dzień minął mu w stanie osłupienia.

Niewiele brakowało do zachodu słońca, gdy Sorgan zdecydował:

- Czas się zatrzymać na noc. Jeżeli jacyś ludzie-węże przeżyli potop, będą chcieli podpełznąć do nas w ciemności, więc musimy dobrze zabezpieczyć obóz. Keselo, daj znać swojemu komandorowi, że dalej dziś nie idziemy. Moim zdaniem nie powinien za bardzo nas wyprzedzić.

- Tak jest! - Młody Trogita wyprężył się jak struna i służbiście huknął pięścią w napierśnik. Miał absolutną pewność, że w oczach Orlego Nosa taka wierność wojskowym formalnościom jest nieco irytująca, ale ponieważ wedle wszelkich znaków na niebie i na ziemi właśnie brali udział w ostatniej wojnie w życiu, był zdecydowany przestrzegać wszelkich reguł.

Podszedł do skraju skalnej półki, rozwinął czerwoną flagę i energicznie przekazał wiadomości siłom trogickim na drugim brzegu rzeki.

Trogici także się zatrzymali i zaczęli rozkładać obóz.

Keselo starannie zwinął flagę, a potem poszedł złożyć raport piratowi.

- Dostali wiadomość? - zapytał Sorgan.

- Tak jest. Zostają tu na noc.

- Świetnie. Wielka Pięść, weź parę załóg, ustawcie porządną barykadę w poprzek przejścia, a potem wyznaczcie warty. Żeby mi nie było żadnych niespodzianek po zachodzie słońca.

Zajączek podszedł do skraju półki, spojrzał w dół.

- Rzeka wróciła do koryta, kapitanie - zameldował. - Pewnie kapitan Skell już podgonił robotę.

- Zobaczymy. Zanim na dobre ruszymy w górę rzeki, chcę mieć absolutną pewność, że Skell i Torl przygotowali umocnienia. Długa Strzała twierdzi, że zatrute włócznie rozwiążą wszystkie nasze kłopoty, ale ja wolę mieć dokąd się wycofać, w razie gdyby się coś nie powiodło.

Kilka załóg wzniosło prowizoryczną, lecz solidną barykadę. Armia Sorgana rozłożyła się wokół ognisk.

Noc minęła spokojnie, a o świcie byli już na nogach, gotowi do wymarszu.

Tego dnia około południa Keselo zwrócił uwagę, że kanion znacznie się zwęził, a stoki nad skalnymi półkami stały się zdecydowanie bardziej strome.

Późnym popołudniem, minąwszy zakręt, natknęli się na kapitana Skella. Jak zwykle miał skwaszoną minę.

- Co tak długo? - zapytał na wstępie.

- Daj spokój - żachnął się Sorgan. - Wzięliście się już do roboty? Nie będę szedł dalej w górę rzeki, póki nie skończycie umocnień. - Przerwał, zastanowił się chwilę. - Muszę ci powiedzieć coś ważnego - podjął. - Okazało się, że nasz nieprzyjaciel nie jest taki bezbronny, jak pani Zelana pozwoliła nam uwierzyć, kiedy nas rekrutowała. Najwyraźniej zapomniała nas uprzedzić, że ci ludzie są skoligaceni z wężami.

- Co ty powiesz - wycedził Skell głosem jak lód.

- Nie używają mieczy, toporów ani łuków, bo w zasadzie ich nie potrzebują. Mają zęby jadowe.

- Czas wracać do domu, Sorganie.

- Nie tak prędko, drogi kuzynie - przyhamował go Orli Nos. - Długa Strzała znalazł łatwe rozwiązanie problemu. Poluje na te stwory od dwudziestu lat. Zabija je ich własną trucizną. Wystarczy, że umoczy grot strzały w woreczku jadowym zabitego wroga, a kolejna ofiara nie ma żadnych szans. Długo roztrząsaliśmy ten temat i wyszło nam, że zatrute włócznie są w zasadzie tak samo dobre jak strzały. Długie włócznie, oczywiście.

- A skąd ja wezmę jakieś trupy z woreczkami jadowymi? Sorgan pokazał w szerokim uśmiechu wszystkie zęby.

- Tak się składa, że przypadkiem mam ze sobą całkiem przyzwoity zapas tej trucizny. Wielu naszych wrogów straciło życie w odmętach rzeki, a Dhrallijczycy z Lattash wyłowili trupy i ściągnęli z nich jad. Mamy tego do licha i ciut, ciut. Ponieważ jesteś moim kuzynem, pierwsze dziesięć słojów oddam ci za pół ceny.

- Przestań błaznować. Torl się pojawił?

- Zawinął do portu, akurat jak spłynęła woda z kanionu. Powinien tu być najdalej jutro.

- Dobrze. Mam dla niego robotę na południowym brzegu. Ile załóg możesz mi zostawić?

- Ze trzydzieści...? - zastanowił się Sorgan. - Nie może mi zabraknąć ludzi, jeśli się natknę na nieprzyjacielską armię.

- Trzydzieści wystarczy. Umocnienia nad brzegami rzeki skończymy do jutra wieczór. Wtedy zaczniemy stawiać mur na stokach aż do skalnych półek. Daj nam dziesięć dni, a przegrodzimy kanion solidną ścianą. Jeśli przeciwnik pogoni ci kota, zatrzymamy go tutaj, a ty będziesz miał gdzie się schować, jak już wróg wykończy ci jadem połowę ludzi.

- Ale ci się dowcip zaostrzył - stwierdził Sorgan.

- E tam. Martwię się o ciebie, jak to w rodzinie. Ale kiedy z Torlem skończymy budowę, nikt, ale to nikt nie pójdzie w dół rzeki bez mojego pozwolenia.

- No to zasłużysz na swoją wypłatę. Będziesz w najważniejszym punkcie całej tej bitwy, więc postaraj się, żeby twoje barykady zasłużyły na swoją nazwę i utrzymaj je za wszelką cenę. - Sorgan rozejrzał się wokół. - Rozłożymy się tutaj na noc. Muszę obgadać parę szczegółów z Narasanem. Macie już most?

- Nie, nie... Pływamy sobie przez rzekę z każdym kamyczkiem. - Słowa Skella ociekały ironią. - Zwykła rzecz, nie ma o czym mówić. Problemy zaczynają się dopiero wtedy, kiedy musimy przenosić głazy ważące więcej niż tonę.

- Byłbym ci wdzięczny, gdybyś przestał sobie żartować.

- Nie zadawaj głupich pytań, nie będziesz dostawał głupich odpowiedzi. Pytasz, czy mamy już most. A jak twoim zdaniem Torl ze swoimi ludźmi dostanie się na trogicką stronę rzeki, żeby tam zbudować swoją część zapory?

Sorgan udał, że nie słyszy.

- Jutro ruszymy w górę rzeki o pierwszym brzasku - powiedział.

- Razem z Trogitami zatrzymamy wroga na tyle długo, żebyście zdążyli ukończyć fortyfikacje. Jak będą gotowe, pchnij posłańca do mnie i do Narasana. Jeśli wszystko się uda, nieprzyjaciel będzie tańczył, jak mu zagramy. - Spojrzał na młodego trogickiego oficera. - Keselo, zawiadom komandora, że przed dalszą drogą musimy chwilę pogadać.

- Tak jest! - Keselo regulaminowo uderzył pięścią w napierśnik. Był zaskoczony stopniem skomplikowania planu Orlego Nosa. Maagsowie robili wrażenie dzikusów, ale najwyraźniej znali się na wojaczce.

*

Rankiem następnego dnia kapitan Orli Nos i komandor Narasan spotkali się nieco powyżej zapór budowanych przez Skella.

- Dobra robota - zauważył komandor - ale czy rzeka nie będzie sprawiała kłopotów?

- Skell sobie z nią poradzi. Zwłaszcza przy pomocy Torla. Budują coś w rodzaju tamy. Ludzie-węże nie potrafią pływać, więc jeśli przed zaporą pojawi się sztuczne jezioro głębokości pięciu metrów, trudno im będzie przypuścić atak. Torl powinien tu dotrzeć dzisiaj, wtedy prace pójdą szybciej. To, co widać, to zaledwie połowa konstrukcji, ale dobrze się stało, że Skell nie zdążył przed potopem zbudować całości, bo niewiele by zostało. Teraz przedłuża mury aż do krawędzi kanionu, żeby zablokować przejście po skalnych półkach. Wtedy zyskamy doskonałe miejsce na ucieczkę, gdyby w głębi kanionu zrobiło się gorąco. Nasze zadanie będzie polegało na zatrzymaniu nieprzyjacielskich sił tak długo, aż Skell i Torl skończą budować umocnienia.

Narasan potrząsnął głową.

- Nie, kapitanie, my musimy dotrzeć do początku kanionu, zanim wróg wyśle tam oddziały, które zastąpią zatopioną armię. Jeśli utrzymamy pozycje i nie oddamy wrogowi wejścia do kanionu, nikt nie ruszy w dół rzeki.

- To też prawda - zgodził się Sorgan - ale Długa Strzała twierdzi, że wróg jest przebiegły, a ja nie lubię niespodzianek. Wszyscy będziemy spali znacznie spokojniej, wiedząc, że w razie potrzeby mamy się gdzie ukryć.

- Czy mogę zaproponować kompromis? - odezwał się Keselo, zdumiewając tym samego siebie.

- Słuchamy - zgodził się komandor Narasan.

- Na mapie Rudobrodego widziałem, że na samym początku kanionu jest wyjątkowo wąskie przejście. Gdyby tam posłać przodem odpowiednio duży, szybki oddział, dałoby się je zablokować w ciągu trzech, może czterech dni. W tym czasie reszta ludzi mogłaby zbudować prowizoryczną barykadę jakiś kilometr w górę rzeki od zapory... Na wszelki wypadek, gdyby wróg już ciągnął w stronę Lattash. Oczywiście wtedy oddział wysłany przodem miałby niewielkie szanse dotrzeć do przejścia, ale barykada zapewniłaby mu schronienie w nagłej potrzebie.

- Ten młody człowiek jest źle wychowany - ocenił Sorgan. - Moglibyśmy sobie we dwóch jeszcze dłuższy czas rozważać różne możliwości, a tu taki młodziak zabiera głos i cała zabawa się kończy.

- Co zrobić - poddał się komandor Narasan. - Nikt nie jest doskonały.

- Zostawię sporą grupę ludzi do budowy barykady - zdecydował Sorgan. - Ostrokół nie będzie tak solidny jak mur z kamieni, ale przynajmniej na jakiś czas zatrzyma ludzi-węży. Zwłaszcza jeśli przed barykadą zatkniemy zaostrzone kije umaczane w truciźnie. W Lattash zwróciłem uwagę, że ludzie-węże nie noszą butów, a chodzenie na bosaka po zatrutych jadem szpikulcach nie pomaga doczekać starości, o ile się nie mylę.

- Będę się tego wystrzegał, kapitanie - obiecał Narasan z absolutną powagą.

*

Następnego dnia przed południem Keselo i Zajączek szli przodem, wyprzedzając nieco główne siły. W pewnej chwili Zajączek stanął jak wryty.

- Co to jest? Domy? - spytał zaskoczony.

- Gdzie? - Keselo nie od razu zauważył, o czym mówi przyjaciel.

- Tam, po drugiej stronie rzeki, wysoko, pod zwisającą skałą. - Zajączek wskazał palcem.

Keselo przyjrzał się dokładniej. Rzeczywiście, pod ogromnym skalnym nawisem dostrzegł jakieś zabudowania.

- Faktycznie - przyznał. - Ale opuszczone. W imperium często można znaleźć ruiny. Kiedyś tętniło w nich życie, a dzisiaj nikt właściwie nie potrafi nawet odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ludzie, którzy tam żyli, spakowali manatki i gdzieś się wynieśli.

- Mogło się zdarzyć zupełnie inaczej. Może wygnała ich wojna albo zabiła zaraza...

- Gdybyśmy mieli trochę czasu, obejrzelibyśmy te domy z bliska. Kto wie, czego by się człowiek nauczył.

- Nie mam najmniejszej ochoty przeprawiać się przez rzekę - oznajmił Zajączek stanowczo.

*

Długa Strzała wędrował górą, brzegiem kanionu, ale przed wieczorem zszedł na północną skalną półkę.

- Wygląda na to, że wszyscy słudzy Vlagha się potopili - raportował Sorganowi. - Nie widzieliśmy dotąd ani jednego.

- Może czyhają w zaroślach? Łucznik pokręcił głową.

- Przede mną się nie ukryją. Za dobrze ich znam. Gdyby był w kanionie choć jeden, z pewnością bym go wypatrzył. Widziałem trochę zwierzyny, ale wroga ani jednego.

- Słyszałem, że nie są szczególnie rozgarnięci - wtrącił Zajączek - ale żeby nie wiedzieli, jak niebezpieczna może być rzeka w czasie wiosennych roztopów...?

- Mieszkają w pustynnej krainie - wyjaśnił Długa Strzała. - Tam woda jest prawdziwą rzadkością. - Zwrócił się do Sorgana. - Nie grozi nam teraz żadne niebezpieczeństwo, lecz mimo wszystko powinniśmy zachować ostrożność. Będziemy wystawiać wartę na krawędzi kanionu, więc w razie czego ostrzeżemy was odpowiednio wcześnie. Postaramy się, żeby twoi żeglarze, kapitanie, oraz żołnierze komandora Narasana dotarli do celu bez żadnych kłopotów.

- Świetnie - potaknął Sorgan. - Jeżeli znajdziemy się tam, zanim Vlagh wyśle nową armię, możemy uważać wojnę za wygraną.

- O to mi właśnie chodziło - przyznał Długa Strzała skromnie.

Gdy nad pełnym chaosu obozem Maagsów zapadał wieczór, Keselo odszedł od światła ognisk, od gwaru i hałaśliwych piratów.

- Keselo, co cię trapi? - dobiegło go z ciemności. Młody oficer, zanim pomyślał, sięgnął po miecz.

- Spokojnie, to tylko ja.

Teraz już rozpoznał głos Długiej Strzały.

- Człowiek spodziewa się wroga... - usprawiedliwił się.

- Widzę, że coś cię gnębi.

- Kiepsko się tutaj czuję - przyznał Keselo. - Nie przywykłem do walk w gęstym lesie. Między drzewami nic nie widać.

- W tych warunkach także wróg nie widzi ciebie. Myślę, że niepokoi cię coś jeszcze.

- Boję się - wyrwało się młodemu oficerowi szczerze. - Całe życie bałem się węży, a teraz mam walczyć z wrogiem, który jest w części człowiekiem, a w części wężem. Jak mam się przed nim bronić?

- Twoją bronią jest bystry umysł, Keselo. Słudzy Vlagha nie grzeszą rozumem, bo ich pan nie pochwala myślenia. Chce o wszystkim sam decydować. Wiem to od lat, a mimo wszystko głupota tych stworzeń nawet mnie potrafi zaskoczyć. Za jedyną broń mają własne ciało, więc nie wiedzą, co to jest miecz, włócznia czy łuk. Któregoś razu zabiłem trzynaście tych wynaturzonych stworów jednego po drugim w tym samym miejscu. Zabiłbym więcej, ale zbrakło mi strzał. Stwory, które pozostały przy życiu, nawet nie uciekały. Ot, stały w miejscu, pewnie dziwiąc się, że inne upadają.

- Niemożliwe! - wykrzyknął Keselo.

- A jednak. Trzeba też pamiętać o tym, co Uzdrowiciel mówił nam w jaskini pani Zelany: słudzy Ylagha są za głupi, żeby się bać. Jeżeli ich władca rzuci tysiąc ludzi-węży do ataku, ostatni żywy będzie nacierał dotąd, aż zostanie zabity. Śmierć towarzyszy nie ma dla nich żadnego znaczenia. Mieszkańcy Pustkowia nie zdają sobie sprawy, że każde życie kończy się zgonem, nie wiedzą, że nie będą żyli wiecznie. Śmierć zawsze jest dla nich zaskoczeniem.

- Nie są rośli, prawda? - upewnił się Keselo.

- Są niscy i drobni, mniejsi od Zajączka - przyznał Długa Strzała. - Ale trzeba pamiętać, że poruszają się szybko. - Łucznik uśmiechnął się lekko. - Pamiętaj, że masz truciznę na czubku miecza. Wystarczy tylko zadrasnąć wroga, żeby jad dokończył dzieła. Nie trzeba wbijać ostrza w ciało.

- Będę się musiał na nowo uczyć robić mieczem - stwierdził Keselo ponuro.

Długa Strzała wyciągnął rękę, postukał knykciami w żelazny napierśnik.

- Przyda ci się ta sztywna koszula - zauważył. - Przeciwnik, który połamie sobie na niej żądła i zęby jadowe, nie będzie już groźny.

*

Następnych kilka dni bez przeszkód posuwali się w głąb kanionu. Orli Nos często przez Kesela przekazywał informacje komandorowi Narasanowi. Obaj dowódcy mieli coraz bardziej napięte nerwy, bo w każdej chwili spodziewali się natknąć na wroga. Keselo zauważył, że kapitan Sorgan zaczął nieść swoją długą włócznię w obu dłoniach, a nie jak wcześniej - na ramieniu. Wkrótce za jego przykładem poszła cała załoga „Mewy".

Młody trogicki oficer zwrócił uwagę, że w miarę jak mijały kolejne dni marszu, drzewa rosły coraz rzadziej, a i krzewy nie były już takie gęste jak bliżej zatoki. Coraz lżej mu się oddychało. Zacząłby się czuć prawie jak w domu, gdyby las przerzedził się jeszcze odrobinę. Ciągłe oczekiwanie na atak jadowitego wroga, czającego się w gęstych zaroślach, wykańczało go nerwowo. Teraz, kiedy się uspokoił, zaczęła w nim narastać ciekawość.

- Zupełnie tu inaczej niż w niższej części kanionu - zagadnął Długą Strzałę któregoś popołudnia. - Dlaczego jest znacznie mniej drzew i krzaków?

- Pewnie spłonęły - domyślił się łucznik. - W gorące lato zdarzają się pożary od pioruna. No i trzeba pamiętać, że jesteśmy dużo wyżej, a w górach im wyżej, tym krótszy czas sprzyjający roślinom. Dlatego jest ich mniej.

- Wiem, że kochasz las, przyjacielu, ale ja lepiej się czuję na otwartej przestrzeni. Teraz, kiedy wreszcie widzę dalej niż na pięć metrów, jestem znacznie spokojniejszy.

- Miło mi to słyszeć - rzekł Długa Strzała z uśmiechem.

*

Szóstego dnia po wyruszeniu z Lattash Orli Nos wysłał zwiadowców w stronę doskonale już widocznego wąskiego przejścia u wlotu kanionu.

Około południa Wół zaczął tracić cierpliwość.

- Kapitanie, może po prostu nikt nie przeżył powodzi. Wiosenne roztopy wykończyły nieprzyjacielską armię. Długa Strzała ani razu nie widział nieprzyjaciela.

- Gdyby było ich tylko tylu, pani Zelana nie musiałaby się fatygować ani ponosić kosztów, żeby nas nająć. Na pewno jest ich więcej.

Właśnie wtedy Keselo spojrzał w stronę przejścia i zobaczył tam Zajączka, który biegł tak szybko, że nie sposób było mieć wątpliwości, skąd się wzięło jego imię. Dotarł do nich, dysząc głośno ze zmęczenia.

- Są, kapitanie, są!

- Gdzie?!

- Jeszcze daleko. Zaraz za przejściem jest wielka równina, można na nią zejść dosyć stromym stokiem. Nieprzyjacielskie wojska tam się właśnie gromadzą.

- Ilu ich jest? - zapytał Wół, zaciskając dłoń na rękojeści topora.

- Nie znam tak wielkiej liczby - wyznał Zajączek. - Czekają nas spore kłopoty.

2

- Wół, zatrzymaj ludzi - rozkazał Sorgan. - Niepotrzebny nam tłum przy przejściu.

- Rozkaz, panie kapitanie!

Sorgan i Keselo poszli za Zajączkiem do wlotu kanionu. W tym miejscu rzeka była tylko roziskrzonym strumyczkiem, wesoło przeskakującym po kamieniach. W cieniu koron nielicznych drzew tu i ówdzie rysowały się jeszcze szarawe plamy śniegu. Krystalicznie czyste, balsamiczne powietrze pozwalało widzieć teren daleko za górami.

Komandor Narasan właśnie dotarł do początku kanionu. Zdjął żelazny hełm i stojąc tuż obok wąskiego przejścia, rozmawiał z Długą Strzałą.

- Zajączek mówi, że wreszcie znaleźliśmy paru ludzi-węży - odezwał się Orli Nos.

- Jest ich nieco więcej niż paru, kapitanie - sprostował Narasan ponuro. - Zdaje się, że będziemy mieli mnóstwo roboty.

- Tak właśnie słyszałem. Naprawdę jest ich aż tak wielu?

- Chodź, kapitanie, sam zobacz - zaprosił go Długa Strzała. Poprowadził Maagsa w stronę wąskiego przejścia widniejącego między dwoma wysokimi skałami.

Keselo uznał, że jego komandor miał absolutną rację. To przejście byłoby rzeczywiście doskonałym miejscem do wzniesienia zapory. Tutaj mogło atakować najwyżej kilku wrogów naraz.

Zrobił jeszcze kilka kroków i stanął jak wryty. Tylko omiatał wzrokiem zarzucone skałami morze piasku leżące pięćset metrów niżej i rozciągające się aż po horyzont. Nie była to jednak pozbawiona życia pustynia, ponieważ od wschodu zbliżała się fala maleńkich postaci, rozlana od krańca do krańca tego wielkiego pustkowia.

- Teraz już rozumiem, dlaczego ruszyli na podbój nowych ziem - zauważył komandor Narasan. - Sam też wolałbym poszukać jakiegoś milszego otoczenia. Pojęcia nie mam, jak oni w ogóle mogą tu żyć.

- Rzeczywiście, mało sympatyczna okolica - zgodził się Sorgan.

- Jednak ważniejsze jest pytanie, jak ich powstrzymamy przed zajęciem krainy pani Zelany.

- Nie poganiaj mnie, kapitanie. Daj mi chwilę pomyśleć.

Keselo zwrócił uwagę na ledwie widoczne wybrzuszenia w stoku góry, zbyt regularnie rozmieszczone, żeby były tworem naturalnym. Bezmyślnie zgarnął czubkiem buta piasek z jednego takiego grzbietu. Jego oczom ukazał się wyjątkowo gładki fragment skały zakończony równą ostrą krawędzią. Nadal niczego nie podejrzewając, zgarnął piasek z kamieni nieco niżej. Zdziwiony uświadomił sobie, że tuż przed ciasnym wlotem kanionu znajduje się równa ścieżka z prostokątnych kamieni. Nagle opadł na kolana i zaczął zgarniać piasek z płaskiego kawałka skały. Dwadzieścia centymetrów niżej zaczynał się drugi, identyczny. Keselo podniósł głowę i powiódł wzrokiem po stoku.

- Niemożliwe! - wykrzyknął.

- Co się stało? - zapytał komandor Narasan.

- To są schody!

- Dajże spokój! - żachnął się komandor.

- Niech pan tu spojrzy.

We trzech zaczęli usuwać piach ze skały, odsłaniali kolejne stopnie.

- Schody prowadzą chyba aż na sam dół! - wykrzyknął Narasan zdumiony. - Przecież ułożenie takich skalnych stopni całej armii zabrałoby setki lat!

- Vlagh jest wyjątkowo cierpliwy - oznajmił Długa Strzała. - Znajdujemy się w miejscu, gdzie skalna ściana odgradzająca Pustkowie od Krainy Zachodniej jest najniższa. Vlagh wie, że musi jakoś przerzucić swoją armię do wlotu kanionu. I znaleźć drogę, której nie zniszczy natura. Powiedziałbym, że planował inwazję od bardzo dawna.

- Tym gorzej dla niego - stwierdził Sorgan z szerokim uśmiechem. - Co jeden zbudował, drugi może zniszczyć. A jak zaczniemy zrzucać w dół te stopnie, biada atakującym!

- Bez pośpiechu, kapitanie - odezwał się Narasan. Zszedł kawałek, rozgarniając piasek, zatrzymując się niekiedy i spoglądając badawczo w górę. - Szkoda byłoby zmarnować taki piękny budulec. Schody są przynajmniej cztery razy szersze niż przestrzeń między skałami, więc możemy zyskać przyzwoity materiał do zamknięcia przejścia. Da się z tego zbudować zaporę większą i potężniejszą, niż zamierzałem. Nie planowałem umocnień wyższych jak przeciętna barykada, ale w tych warunkach powinno się nam udać całkowicie zamknąć wlot kanionu. Nieprzyjaciel po wejściu na schody stanie przed skalną ścianą. Wtedy chyba zrozumie nasze przesłanie?

- Raczej tak - zgodził się Sorgan. - Zwłaszcza jeśli zostawimy w murze niewielkie otwory, przez które wystawimy zatrute jadem włócznie. Niech tylko ktoś spróbuje się po nim wspiąć! Powiedz, komandorze, czy twoi ludzie są biegli w budowie? Bo ja właściwie wszystkich Maagsów znających się na rzeczy zostawiłem Skellowi.

Narasan wrócił do ciasnego przejścia.

- Nasi żołnierze więcej czasu spędzają na wznoszeniu fortyfikacji niż w boju. Jeżeli twoi marynarze, kapitanie, rozbiorą schody i podadzą kamienne bloki na górę, szybko zbudujemy z nich solidną zaporę. Reszta sił dołączy do nas przed zachodem słońca, więc mamy czas omówić szczegóły.

- Przepraszam - odezwał się Keselo, któremu właśnie przyszło coś do głowy. - Czy nie byłoby lepiej, gdyby wróg nie widział, co robimy?

- Proponujesz, żebyśmy pracowali nocami? - zapytał Sorgan.

- Nie, ale moglibyśmy wykorzystać wiatr. Wieje stale z zachodu, ciągnie kanionem, a dym leci tam, gdzie go wiatr zaniesie. Gdybyśmy rozpalili ogniska i wrzucali w płomienie świeże gałęzie z igłami, mielibyśmy dość dymu, żeby pracować za jego zasłoną.

- Całkiem niegłupie - zastanowił się Orli Nos. - Masz między swymi wojakami mądrego młodzika, komandorze.

- Przynajmniej wiadomo, za co mu się płaci - odparł Narasan.

*

Następnego dnia rano Keselo z podziwem przyglądał się, jak wyjątkowo sprawnie Maagsowie rozbierali schody i transportowali kamienne bloki w górę, podając je sobie z rąk do rąk.

- U żeglarzy to zwykła rzecz - tłumaczył mu Zajączek. - Załoga statku szybko się uczy, że musi działać w zespole. Jeśli wiatr jest niesprzyjający, trzeba wiosłować, a jeżeli wiosła nie będą chodziły razem, statek nigdzie nie popłynie. Kiedy stawiamy żagiel, ciągniemy za linę równo, w jednym rytmie. - Spojrzał na marynarzy podających sobie kamienie, potem na szybko rosnącą stertę budulca tuż za przejściem. - Gdyby każdy z tych ludzi sam nosił kamienie na górę, bez przerwy by na siebie wpadali.

- To prawda - zgodził się Keselo.

Minęło już południe, kiedy pośrodku schodów, na fragmencie, który pozostawiono nietknięty, żeby ułatwić sobie podawanie kamiennych bloków, stanął Wół.

- Kapitanie, dać nowych ludzi i pociągniemy robotę nocą? - zapytał Sorgana. - Ogniska świecą jasno, więc i po zmroku będziemy widzieć, co robimy.

- Czemu nie - zgodził się Orli Nos. - Im szybciej przeniesiemy kamienie na górę, tym szybciej Trogici zaczną budować ścianę.

- Naprawdę chcecie pracować po zmroku? - spytał z niedowierzaniem Gunda.

- Na morzu nie ma odpoczynku - wyjaśnił mu Sorgan. - Przypływy, odpływy, wiatr... Natura nie czeka na wschód słońca. - Przeniósł wzrok na komandora. - Pomysł nie jest zły. Jutro dotrze tutaj reszta naszych, będzie więcej rąk do pracy. Jeżeli pociągniemy budowę nocą, skończymy znacznie szybciej, niż gdybyśmy pracowali tylko za dnia.

- Trudno się sprzeczać - przyznał Narasan. - Jak pan sądzi, kapitanie, kiedy pańscy ludzie skończą wnosić kamienne bloki?

- Jeśli się przyłożą, to do jutra w południe oczyszczą najmarniej ze dwadzieścia metrów - odparł Orli Nos. - Reszta zależy od pana, komandorze. My niszczymy, wy budujecie.

- Szczery z pana człowiek, kapitanie. - Narasan uśmiechnął się ironicznie.

Keselo nie chciał przeszkadzać Maagsom, więc żeby nie sterczeć jak kołek, poszedł na polanę niedaleko przejścia. Tam zastał Rudobrodego. Potężny Dhrallijczyk siedział przy niewielkim ogniu tuż obok roziskrzonego potoku, który był źródłem rzeki płynącej przez kanion.

- Wytłumaczysz mi coś? - zapytał Keselo.

- Pod warunkiem że sam będę wiedział - odparł Rudobrody, pocierając zarośnięty policzek.

- Czy twoje plemię żyło kiedyś w kanionie? Pytam, bo kiedy szliśmy skalną półką, widzieliśmy z Zajączkiem po waszej stronie rzeki kilka starych osiedli.

- Te ruiny zostały opuszczone na długo przed tym, zanim nasze plemię przeniosło się do tej części krainy pani Zelany.

- A dlaczego nie zaznaczyłeś ich na modelu kanionu?

- Starszyzna plemienna woli o nich nie pamiętać. Nie mogę powiedzieć, żeby wódz Biały Warkocz zakazał mi o nich wspominać, ale dobrze go znam, więc wiedziałem, czego ode mnie oczekuje.

- Czy starszyzna plemienia boi się tych miejsc?

- Czy się boją? Nie, to nie jest właściwe słowo. Raczej są ostrożni. My tutaj, w Dhrallu, bardzo poważnie traktujemy przesądy. Staramy się nie przebywać na cmentarzu po zmroku, przepraszamy ubitą zwierzynę... Pojęcia nie mam, czy to jej w czymś pomaga, ale tak każe grzeczność i nikomu to w niczym nie szkodzi. Te osady w kanionie istnieją od zawsze i nie są naszym dziełem. My wolimy budować z drewna niż z kamienia, wybieramy inne, wygodniejsze miejsca na stawianie domów. A teraz powiedz mi, dlaczego mnie o to wypytujesz.

- Ze zwykłej ciekawości - przyznał Keselo. - U nas, w imperium, jest wiele starożytnych ruin, ale zwykle znajdują się na ziemi bardziej zdatnej do uprawiania roli. Zbadałeś może którąś z tych osad?

Rudobrody wybuchnął śmiechem.

- A po co? Ja jestem myśliwym. Poluję albo łowię ryby, żeby nasze kobiety miały co do garnka włożyć. Nie tracę czasu na włóczęgę po dawnych osadach ani po jaskiniach, które ciągną się pod wszystkimi górami.

- To macie jeszcze i jaskinie?

- Pod każdą górą jest prawdziwy labirynt podziemnych przejść - stwierdził Rudobrody z lekkim uśmiechem. - Przecież to normalne. Chcesz usłyszeć, skąd się wzięły?

- Tak, powiedz.

- Góry powstały wówczas, gdy Ojciec Ląd zjadł coś, co nie wyszło mu na zdrowie. Jak mu się zaczęło odbijać, powyskakiwały góry.

- Niemożliwe! - Keselo z trudem powstrzymywał się od śmiechu.

- Znasz lepsze wytłumaczenie? - zapytał Rudobrody, lekko urażony. - Chętnie posłucham. Zastanów się chwilę. Przecież beka się od powietrza, które niepotrzebnie znalazło się w żołądku, dlatego góry są podziurawione i pełne powietrza - tego, które przy bekaniu nie zdołało się wydostać.

- Jesteś niepoważny.

- Powaga jest mało zabawna, przyjacielu. Ale dobrze, skoro nalegasz, powiem ci coś poważnego. Starszyzna plemienia mówi, że te dawne osady są przeklęte i nie powinniśmy tam chodzić ani nawet o nich rozmawiać. Sam wiesz, jak to jest, starcy dziwaczeją. Pewnie tak naprawdę nie ma się czego bać, przecież ludzi, którzy zbudowali te osady, dawno już tam nie ma. Albo pomarli, albo się wynieśli. Jeżeli pomarli, domy mogą być nawiedzone, a jeśli uciekli, może wygoniło ich coś przerażającego. Tak czy inaczej starszyzna plemienia utrzymuje, że powinniśmy się trzymać od tych ruin z daleka. - Lekko wzruszył ramionami. - Pewnie i tak nie ma tam nic cennego, więc nie będę marnował czasu na głupie wycieczki. Mam ciekawsze zajęcia. - Spojrzał w dół, na ściany kanionu. - Większość z nas właściwie zgadza się ze starszyzną, ale od czasu do czasu jakiś młodzik nie może usiedzieć w miejscu i wybiera się powęszyć w ruinach. Zwykle już nie wraca.

- A czy to by nie znaczyło, że starcy wiedzą, o czym mówią? - zastanowił się Keselo głośno.

- Niekoniecznie. Żyjemy w Lattash od setek lat, a po tak długim czasie nawet domy zbudowane z kamienia mają prawo się rozpaść. Czasem runie jakaś ściana, czasem sufit się zapadnie... zdarza się, że nawet cała osada wpadnie w dziurę po bekaniu pod jakąś górą. Nie tylko duchy i klątwy mogą zabić ciekawskiego. Najczęściej traci on życie za sprawą natury.

- Dlaczego te osady są tylko na południowym stoku? Specjalnie przyglądaliśmy się północnej ścianie kanionu i nie dostrzegliśmy ani jednej.

- I nic dziwnego. Już dawno odkryłem, że zostały zbudowane w takich miejscach, żeby nie było ich widać ze skał po tej samej stronie kanionu. Pewnie mieszkańcy za życia także byli wyjątkowo nieprzyjaźni. Wrogość ma bardzo długi rodowód. A wiesz, najbliższa osada po naszej stronie jest całkiem niedaleko. I łatwo ją znaleźć, nawet idąc skalną półką, bo dokładnie nad nią sterczy martwe drzewo, pniak jest tak charakterystyczny, że nie sposób go przeoczyć.

- Może tam pójdę w wolnej chwili... - zastanowił się Keselo.

- Tylko po co? Nic tam nie znajdziesz oprócz ruin, a one mogą być niebezpieczne.

- Jak zwykle, z ciekawości - uśmiechnął się Keselo. - Jakieś wady trzeba mieć.

*

Prace trwały całą noc, rano Maagsowie usunęli już prawie wszystkie skalne bloki po obu stronach stale zwężającej się środkowej części schodów.

Narasan podszedł do Sorgana nadzorującego pracę.

- Myślę, że tyle wystarczy - stwierdził. - Czas już zacząć budować mur.

- Najwyższy czas - przytaknął Sorgan. - Gdyby ludzie-węże zaczęli teraz wspinać się na stok, nie zdążylibyśmy się przygotować na ich przyjęcie, więc pora brać się do budowy. - Chwilę patrzył na ludzi noszących kamienie, szukając kogoś w siwym dymie. - Hej, Wół! - zawołał.

Potężny Maags o byczym karku, nadzorujący pracę marynarzy, wspiął się po jednej ze sznurowych drabinek, których ludzie Sorgana zaczęli używać, żeby zmniejszyć tłok na coraz węższych schodach.

- Na rozkaz, kapitanie! - zameldował się Sorganowi już w połowie drogi.

- Mamy dosyć kamieni. Trogici mogą już budować - powiedział Orli Nos. - Odwołaj czujki i przysyłaj ludzi na górę. Ostatni niech zerwą resztę schodów. Niepotrzebne bloki zrzućcie na dół. Jeżeli ktoś tam próbuje wybrać się na przeszpiegi i sprawdzić, co się dzieje za zasłoną dymną, nie wyjdzie mu to na zdrowie.

- Tak jest, kapitanie! - odkrzyknął Wół ze złowieszczym uśmiechem.

- Jak sądzisz, komandorze, pozwolić już, żeby ogniska zagasły?

- Podtrzymajmy je aż do ukończenia budowy - zaproponował Narasan. Uśmiechnął się leciutko. - Mamy takie stare przysłowie, często przytaczane w handlu: „Klient niech widzi produkt gotowy".

- Mam nadzieję, że klientowi wygląd produktu bardzo się nie spodoba, a wtedy pójdziemy sobie zarabiać gdzie indziej.

Nieopodal stał Zajączek w towarzystwie Kesela.

- Poszukajmy Długiej Strzały - zaproponował. - Dobrze byłoby mu dać znać, że Maagsowie skończyli rozbierać schody, a Trogici zaczynają budowę muru.

- Chodźmy.

Długa Strzała właśnie schodził z północnej krawędzi kanionu. Wyszli mu na spotkanie.

- Maagsowie skończyli gromadzenie kamieni - powiedział Zajączek. - Teraz ludzie Narasana zaczną budowę.

- Świetnie. Będą nadal palili ogniska?

- Tak, aż do ukończenia kamiennej ściany - odparł Keselo. - Komandor Narasan chce ukryć nasze zamiary przed wrogiem.

- Niestety, zasłona dymna zawsze działa w obie strony - przypomniał mu Długa Strzała. - Nieprzyjaciel nie widzi nas, ale my jego także nie.

- Tak, zwróciliśmy na to uwagę - odpowiedział Zajączek - ale kapitan nie chce się sprzeczać z Narasanem. Jeśli w jednym obozie żyją Maagsowie i Trogici, to trzeba zachować najwyższą ostrożność. A, byłbym zapomniał. Kapitan wysłał wiadomość do Skella i Torla, więc powinni tu być za parę dni.

- Nie wiem, czy to dobry pomysł. Gdyby wróg jednak nas pokonał, wówczas kraina pani Zelany nie będzie miała już żadnej obrony.

- Droga ci jest ta ziemia - zauważył Keselo.

- To mój dom, a jedynym sensem mojego życia jest służba pani Zelanie. Kiedy byłem młodszy, zamierzałem poświęcić się polowaniu na mieszkańców Pustkowia, ale gdy pani Zelana wezwała mnie na służbę, nie potrafiłem odmówić.

- Nie ty jeden - uśmiechnął się Keselo.

- Są władcy rządzący siłą, lecz pani Zelana rozkazuje miłością. A to moc bardziej okrutna niż każda inna i najskuteczniejsza - rzekł Długa Strzała.

- To prawda - włączył się Zajączek. - A ta mała Eleria jest jeszcze gorsza.

Teraz uśmiechnął się Długa Strzała.

- O tak. Niesforna, ale jednocześnie rozkoszna. Czy wiecie, jak długo potrwa budowa muru?

- Trudno powiedzieć... - Keselo zastanowił się chwilę. - Podejrzewam, że skończymy jutro pod wieczór, jeśli będziemy pracowali także nocą. Wtedy już pozwolimy zagasnąć ogniskom, a pojutrze rano wróg zobaczy, co się zmieniło w krajobrazie. Nie przypuszczam, żeby był zachwycony.

*

Budowy fortu pilnowali Gunda, Jalkan i Padan. Jalkan traktował żołnierzy gorzej niż bydło. Taki miał zwyczaj. Przeklinał ich, wrzeszczał, okładał pejczem.

- Ten to by u nas na statku nie przeżył nawet tygodnia - stwierdził Zajączek, zwracając się do Kesela. - Załoga by nim nakarmiła rekiny.

- Niestety, na stałym lądzie trudno o te praktyczne ryby.

- Co w niego wstąpiło? - dziwił się Zajączek. - Przecież jego ludzie harują jak woły.

- Jalkan był kiedyś duchownym - wyjaśnił Keselo - a nasi braciszkowie Amaru lubują się w wymierzaniu chłosty.

- Skoro się sprawdzał jako duchowny, dlaczego wstąpił do armii?

- To długa historia - uciął Keselo.

- Mamy mnóstwo czasu - nalegał Zajączek. - Nie mogę się Jalkanowi nadziwić. Gdyby mnie traktował tak jak swoich podwładnych, szybko skończyłby z nożem w brzuchu. Dlaczego komandor pozwala mu tak gnębić ludzi?

- Przypuszczam, że Jalkan długo z nami nie zostanie. Komandor Narasan już kilka razy przywoływał go do porządku... Jalkan pochodzi z Kaldacinu, urodził się w bogatej rodzinie, która szybko zubożała. Jalkan nie mógł znieść nawet myśli o podjęciu przyzwoitej pracy, więc został duchownym wyznania amaryckiego... ostatniej ostoi dla takich łotrów. Nie chce mówić o latach spędzonych w Kościele, ale ludzie i tak swoje wiedzą. Jeżeli w plotkach na jego temat jest chociaż ziarno prawdy, jeżeli faktycznie dopuścił się chociaż części tego, co mu się przypisuje, powinien dawno zgnić w więzieniu albo zawisnąć na stryczku. Na pewno nie miał czystych rąk, no i zarabiał krocie. Wieść o jego prywatnej inicjatywie dotarła za wysoko, a kiedy wyszło na jaw, że nie dzieli się zyskami, z kim trzeba, głowa Kościoła, najświętszy brat, wykluczył go z szeregów duchowieństwa, a nawet odprawił ceremonię potępienia. W ten sposób Jalkan znowu znalazł się na ulicy. Za ostatnie pieniądze kupił sobie patent w armii komandora Narasana. Wszyscy bylibyśmy szczęśliwsi, gdyby wyniósł się w diabły, ale on się nigdzie nie wybiera.

- Pogadaj dyskretnie z Długą Strzałą. Może się zgodzi rozwiązać wasz problem. Strzał mamy pod dostatkiem, jedną można zużyć na taką kreaturę. Moim zdaniem Jalkan dużo lepiej wyglądałby z drzewcem wystającym z czoła.

- Trudno się z tobą nie zgodzić - stwierdził Keselo. - Oczywiście wszyscy pogrążylibyśmy się w głębokiej szczerej żałobie, wyprawilibyśmy drogiemu Jalkanowi piękny pogrzeb i może nawet odczekalibyśmy jakieś pół godziny, nim zaczęlibyśmy świętować.

- Pół godziny to aż nadto - uznał Zajączek ze złośliwym uśmiechem.

*

Kamienna ściana rosła nadspodziewanie szybko, ponieważ ludzie komandora Narasana, biorąc przykład z marynarzy dowodzonych przez Sorgana, pracowali także nocą, przy świetle ognisk rozpalonych po obu stronach przejścia.

O świcie Narasan zarządził zmianę ludzi, a gdy słońce zabarwiło czerwonym blaskiem zachodni horyzont, Trogici prawie skończyli budowę.

- Idź, Keselo, przekaż kapitanowi, że kończymy - rozkazał Narasan. - Może będzie chciał rzucić okiem.

- Tak jest! - odparł młody oficer służbiście. Odszukał Sorgana w obozie Maagsów. - Budowa ukończona, kapitanie - zameldował.

- Szybko poszło - stwierdził Sorgan. - Gdzie komandor?

- Na samej górze. Chyba podziwia dzieło, kapitanie.

- No to śpieszę z gratulacjami.

- Na pewno je doceni, kapitanie.

- Keselo, oj, Keselo, przydałoby ci się trochę luzu. Straszny z ciebie służbista. Nie musisz mnie tytułować kapitanem co drugie słowo.

- Kwestia nawyku - odparł Keselo.

We dwóch wspięli się na najwyższy punkt obserwacyjny, gdzie stał komandor Narasan. Mur miał co najmniej dwadzieścia metrów wysokości i pięć grubości; łączył strome ściany wąskiego przejścia.

- Piękna robota, komandorze - odezwał się Sorgan. - Cieszę się ogromnie, że jestem po właściwej stronie tych umocnień. Nie chciałbym prowadzić ataku na tę budowlę.

- Praktyka robi swoje, kapitanie - odparł Narasan skromnie. - Moi ludzie przez lata wspólnej służby postawili niejeden fort i niejedną barykadę. - Uważnie przyjrzał się konstrukcji. - Dałoby się znaleźć kilka niedociągnięć, ale czas naglił. Na razie lepiej nie będzie.

- Nie ma powodu do zmartwienia. Dzięki otworom w murze da się kłuć napastników po brzuchu. Nie ma obawy, żaden się nie przedostanie na drugą stronę. A jeśli jeszcze Długa Strzała ma rację co do jakości trucizny, czeka nas piękne przedstawienie. W dodatku jeżeli ludzie-węże naprawdę mają tak pusto w głowach, jak wszyscy twierdzą, to będą podchodzić, nie zwracając uwagi na trupy, a my możemy ich szturchać zatrutymi grotami dzień za dniem nawet przez całe tygodnie.

- Zapamiętam to szturchanie zatrutymi grotami, kapitanie - stwierdził komandor Narasan ze śmiertelnie poważną twarzą. - Przypuszczam, że powinniśmy włączyć ten zwrot do podręcznika żołnierza... Prawdopodobnie niedaleko hasła „paruj i pchnij".

*

Następnego ranka wszystkie ogniska zagasły, dym już nie przesłaniał odległej pustyni. Nieprzebrane hordy sług Vlagha zbierały się w pewnej odległości od schodów prowadzących na zbocze, jakby czekały na sygnał lub komendę.

Zajączek, Długa Strzała i Keselo stali na murze.

- Pewnie im się widok nie podoba - zauważył Keselo. - Budowali schody parę wieków, a my w tydzień zniszczyliśmy najważniejszą część. Teraz to schody donikąd. Kto się zechce po nich wspiąć, stanie twarzą w twarz z nagą skałą i będzie stanowił doskonały cel dla łuczników, prawda?

- Nietrudno będzie trafić - przyznał Długa Strzała. - Nasi zamorscy przyjaciele mogą zrzucać kamienne bloki... Tak... trudno prorokować wrogom świetlaną przyszłość.

- Ogromna szkoda - szepnął Zajączek z udawanym współczuciem. - Czyli widzimy koniec wojny? Możliwe, że posiedzimy tutaj całe lato, ale jesienią niedobitki wroga nadal będą na dole.

- Na to wygląda - przytaknął Długa Strzała.

Gdzieś z dołu dobiegł ich dudniący dźwięk, przypominający gardłowy ryk rozwścieczonego byka. Hordy Vlagha skrzekliwie odkrzyknęły w odpowiedzi. I wówczas, na podobieństwo fali przypływu, wróg ruszył do ataku.

Długa Strzała obserwował w milczeniu, jak nieprzyjacielskie siły zaczynają się wspinać szerokimi schodami.

- Nie czas zaalarmować łuczników? - zapytał go Keselo.

- Czekają w pogotowiu. Wróg nie jest jeszcze w zasięgu. Nie chcą marnować strzał. Zwłaszcza tych z żelaznymi grotami.

- Pojęcia nie masz, jak ogromnie jestem im za to wdzięczny - stwierdził Zajączek z krzywym uśmiechem.

Fala nieprzyjaciół zalała stopnie. Co dziwne, nie słychać było żadnej wrzawy, okrzyków, zagrzewania do boju. Wróg napierał w nienaturalnej ciszy.

- Już czas - ocenił Długa Strzała. Podniósł róg i zadął w niego, śląc w powietrze długi, żałobny ton.

Na ten znak z obu stron przejścia poszybowała w niebo chmura smukłych pocisków. Zdawały się na moment, na nieskończenie długą chwilę zawisnąć w powietrzu, a potem zmieniły kierunek i śmignęły w dół.

Pierwsze rzędy nieprzyjaciół padły pokotem. Stoczyły się na następnych nacierających. Fala się załamała.

- No proszę, grom z jasnego nieba! - zaśmiał się Zajączek. - A dzień się dopiero zaczyna!

Tymczasem Długa Strzała zmarszczył brwi, zdziwiony i zafrapowany.

- Coś tu jest nie tak - powiedział cicho. - Prą do schodów tysiącami, ale tylko setki wchodzą na stopnie. Co się dzieje z resztą?

Zajączek spojrzał w dół, przyjrzał się najniższym stopniom.

- Rzeczywiście, dziwne - przyznał. - Nie widać dokładnie, ale wygląda, jakby pół armii zniknęło u podnóża schodów. Gdzie oni się podziali?

Keselo poczuł chłód.

- Te schody to dywersja - stwierdził.

- Co takiego? - nie zrozumiał Zajączek.

- Miały odwrócić naszą uwagę od prawdziwego miejsca ataku - wyjaśnił Trogita.

- A niby skąd ma nadejść ten właściwy atak? - spytał Zajączek. - Oni są na dole, a my na górze. Żeby się do nas dostać, muszą wejść na schody. A ja widzę tylko, że większa część nieprzyjacielskich sił znika, dotarłszy do pierwszych stopni. Mnóstwo tam kurzu, ale to nic nie zmienia, o ile się nie mylę.

- Bekanie - powiedział cicho Keselo, na wpół do siebie. Przypomniał sobie zabawną teorię Rudobrodego.

- Nie rozumiem - przyznał Zajączek zdumiony.

- Przypomniało mi się coś, o czym kilka dni temu rozmawialiśmy z Rudobrodym - rzekł Trogita. - Pytałem go o te starożytne ruiny, które widzieliśmy na stokach kanionu, a on przy tej okazji wspomniał, że góry są podziurawione labiryntem korytarzy i jaskiń. Czy możliwe, że mieszkańcy Pustkowia podążają w stronę Lattash tymi korytarzami zamiast dnem kanionu?

- A co to ma wspólnego z tym, co się dzieje na schodach?

- Przypuśćmy, że gdzieś tam właśnie znajduje się wejście do jaskini - tłumaczył Keselo. - A może nawet u podnóża skał. Wyobraźmy sobie teraz, że podziemne korytarze prowadzą do jakiegoś konkretnego miejsca w kanionie. Jeżeli przeciwnik chciał przed nami ukryć wejście do jaskini, to takie schody nadawały się do tego celu wprost idealnie. Najpierw zbudował korytarz wiodący do jaskini, a potem zakrył wejście schodami.

- Przecież to by trwało setki lat! - zirytował się Zajączek.

- Posłuchajmy Kesela - rzekł Długa Strzała. - Dla mieszkańców Pustkowia czas nie ma żadnego znaczenia. Może domyślimy się, co tam się dzieje.

- Wydaje mi się - podjął Trogita - że schody ukrywają korytarz albo tunel wiodący do jaskini. A gdzie jest wyjście? - Strzelił palcami. - Oczywiście musi wyprowadzić wroga gdzieś pomiędzy nami a Lattash.

- Na przykład w którejś z tych pozornie opuszczonych starożytnych osad? - zastanowił się Zajączek.

- Oczywiście. Rudobrody opowiadał mi, że od czasu do czasu jakaś niespokojna dusza z jego plemienia, gnana ciekawością, zapuszcza się w te dawne osady, ale prawie nikt nie wrócił.

- Przyjrzyjmy się tym ruinom - zdecydował Długa Strzała. - Gdzie są najbliższe?

- Niedaleko stąd - powiedział Keselo. - Nad tą osadą sterczy suchy pień, dzięki niemu można ją znaleźć. Widzieliśmy z Zajączkiem kilka osad po drodze, ale wszystkie na przeciwległym brzegu rzeki. Celowo są zbudowane w taki sposób, żeby nie było ich widać z tego samego stoku, na którym je postawiono.

- Chodźmy - zdecydował Długa Strzała. - Na razie tylko zgadujemy. Trzeba sprawdzić, czy jest w tym choć ziarno prawdy. - Był wyraźnie spięty, głos drżał mu lekko.

*

- Czy Rudobrody wspomniał, jak duże są te jaskinie? - spytał Długa Strzała Kesela, gdy ruszyli północną półką.

Radosne wiosenne słońce grzało przyjemnie.

- Nie wdawał się w szczegóły - odparł Trogita. - Mam przeczucie, że podziemne przejścia nie ciekawią go na tyle, żeby chciał się im przyglądać z bliska. A może nawet budzą w nim strach. Podobno niektórzy ludzie źle się czują w zamkniętych pomieszczeniach. Odniosłem jednak wrażenie, że podziemne korytarze ciągną się bardzo daleko. Istnieje możliwość, iż wrogowie wykorzystają podziemne przejścia, by ominąć mur i odciąć nas od reszty armii.

- Jak dotąd wiemy na pewno tylko tyle, że znaczna liczba wrogów zniknęła, dotarłszy do podnóża schodów - stwierdził Długa Strzała. - Ruiny rzeczywiście stwarzają dogodną sposobność. Proponuję sprawdzić tę teorię. Jeśli okaże się nietrafiona, zastanowimy się nad innymi.

Keselo przyjrzał się krawędzi kanionu.

- Przypuszczam, że to jest ten pień, o którym wspominał Rudobrody - wskazał suche drzewo nad kamienną ścianą.

- Chodźmy - zdecydował Długa Strzała. - Jeżeli w ruinach rzeczywiście jest nieprzyjaciel, powinniśmy go jak najprędzej zaskoczyć.

Ściany kanionu były strome, ale nie tak jak klif oddzielający Krainę Zachodnią od Pustkowia. Ruszyli, uważając na każdy krok, by hałas nie zaalarmował wroga, jeśli czaił się w starożytnych ruinach.

Po jakimś czasie znaleźli się na samej górze, niedaleko uschniętego pnia. Długa Strzała uważnie przyjrzał się skałom.

- Spójrzcie tam - szepnął, wskazując trawiasty pagórek leżący pomiędzy nimi a ruinami. - Schowamy się w wysokiej trawie i podejdziemy niezauważeni.

Przeszli po cichu na łagodne wzniesienie i ukryli się w trawie. Keselo gestem zatrzymał towarzyszy, sam popełznął do przodu tak daleko, aż zyskał doskonały widok na opustoszałą osadę. Po chwili wrócił.

- Znajdziemy się tuż nad osadą - szepnął. - Jeżeli ktoś wyjdzie z ruin, powinniśmy go zobaczyć.

- No to ruszajmy - odszepnął Długa Strzała. - Jeśli nasze podejrzenia są słuszne, wkrótce wróg będzie musiał wyjść z ruin, bo się w nich nie zmieści.

Popełzli wśród szeleszczącej trawy, aż zobaczyli w dole kamienne domy.

- Bardziej przypomina warowny fort niż zwykłą wioskę - odezwał się cicho Zajączek. - Mur wysoki i gładki, tylko w jednym miejscu ma wyrwę. Może to faktycznie był fort, a ten kawałek muru został obalony w czasie wojny. - Zmarszczył brwi w zamyśleniu. - Ciekaw jestem, jak mieszkańcy odgrodzeni takim solidnym murem schodzili do rzeki po wodę.

- Zapewne nikt nigdy tam nie mieszkał - odparł Keselo. - Jedynym powodem, dla którego powstała ta osada, było ukrycie wejścia do jaskini. Rudobrody powiedział, że Dhrallijczycy unikają tych ruin, bo wierzą, że ciąży nad nimi przekleństwo lub są nawiedzone przez duchy. Pomyślcie, jeżeli nigdy nikt tu nie mieszkał, niepotrzebny był dostęp do wody ani równiejszy teren, gdzie można by uprawiać rolę. - Nagle dostrzegł szybki ruch pomiędzy kamiennymi ścianami. - Patrzcie! - syknął. - Tam, po lewej!

Rzeczywiście, z cienia wychodziło coraz więcej postaci. Wszystkie ubrane były w płaszcze z kapturami i wydawały się nieduże, ale też poruszały się dziwacznie pochylone, jak gdyby nie nawykły do pozycji pionowej. W którymś momencie jedna z nich rzuciła jakiś rozkaz. Od tego zgrzytliwego dźwięku ciarki przechodziły po grzbiecie. Na komendę wszystkie poczwary znieruchomiały, tylko cztery weszły na dach jednego ze zburzonych domów.

Ta postać, która poprzednio wydała z siebie dźwięk, połyskliwym czarnym szponem sięgnęła do kaptura i odrzuciła go w tył. Ukazała się twarz na dole spiczasta, u góry zaokrąglona, zwieńczona dwoma czułkami wyrastającymi z czoła oraz parą wyłupiastych oczu.

- Robal! - wyrwało się Zajączkowi.

- Na to wygląda - stwierdził Długa Strzała znacznie bardziej opanowany.

Kolejny wróg odrzucił kaptur. Tym razem ujrzeli blade ludzkie oblicze. Trzeci miał ruchliwy rozdwojony język i łuskowatą skórę. Ostatni - włochatą twarz i długie ostre zęby. Nie był większy od psa.

- Co to za dziwaczne wojsko? - zdziwił się Keselo ochrypłym szeptem. - Owady, węże, psy i ludzie?

- Zdaje się, że niektóre legendy mają w sobie sporo prawdy - zastanowił się Długa Strzała. - Tutaj, w krainie pani Zelany, spotykałem tylko istoty, które kapitan Sorgan nazywa ludźmi-wężami. Ale wszystko wskazuje na to, że Vlagh ma różne straszydła na usługi.

Zawsze sądziłem, że ludzie, którzy opowiadali mi o innych dziwolągach z Pustkowia, zmyślają, żeby ubarwić swoją historię. Cóż, chyba się myliłem. Innymi słowy, wojna będzie bardzo interesująca.

Coraz więcej zakapturzonych postaci wychodziło z cienia, aż wreszcie można było odnieść wrażenie, że w całej osadzie aż się roi.

- Miałeś rację, Keselo - stwierdził Zajączek posępnie. - Na pewno wychodzą z ukrytej jaskini. Nie ma tyle miejsca w ruinach. Wracajmy, uprzedzimy kapitana Sorgana i komandora Narasana.

- Jeszcze chwileczkę - zatrzymał ich Długa Strzała, obserwujący uważnie ruiny i ścianę kanionu. - No, są pewne możliwości.

- Jakie?

- Wiemy, że wróg jest w kanionie, i wiemy, że ukrywa się w tych fałszywych ruinach. Możemy zaatakować pierwsi, zamknąć ich w obrębie murów i zatrzymać na tyle długo, żeby nasze wojska zdążyły je minąć, obojętne, dnem kanionu czy górą. Kapitan Sorgan i komandor Narasan muszą wycofać się z obecnych pozycji. Inaczej będą zgubieni.

3

Ostrożnie wrócili na skalną półkę i spiesznie ruszyli do oddziałów. Gdy o zachodzie słońca dotarli do celu, Zajączek i Keselo byli tak zmęczeni, że z trudem łapali oddech, natomiast Długa Strzała wydawał się w doskonałej formie.

- Czemu nie siedzicie na miejscu? - powitał ich Wielka Pięść. - Szukałem was, bo kapitan chce z wami pogadać.

- Gdzie go znajdziemy? - zapytał Długa Strzała.

- Na górze. - Wielka Pięść wskazał kamienny mur. - Zajrzała do nas pani Zelana z bratem, pragnie się z wami widzieć.

- No, to może będzie nam trochę łatwiej - ucieszył się Zajączek. - Właśnie widzieliśmy takie rzeczy, że się w głowie nie mieszczą. Z którym bratem przybyła pani Zelana?

- Z młodszym. Idźcie prędzej. Kapitan jest w kiepskim humorze.

- Więc będzie w jeszcze gorszym. - Zajączek ruszył za Keselem i Długą Strzałą, którzy już szli stawić się na wezwanie.

Orli Nos w towarzystwie Narasana, pani Zelany i jej brata, Veltana, stał przed zbudowanym przez Trogitów murem.

- Zajączek, gdzieś ty się podziewał?! - zagrzmiał na widok marynarza.

- Wybraliśmy się do kanionu, kapitanie. Keselo, Długa Strzała i ja. A co tam widzieliśmy, nie spodoba się panu.

- Coście zobaczyli? - zapytał Narasan.

- Mamy wrogą armię za plecami - rzekł Keselo. - Wszystko wskazuje na to, że ci, którzy wspinają się po schodach, mają tylko przyciągnąć naszą uwagę. Główne siły przeciwnika są już za nami.

- Nic nie rozumiem - przyznał Sorgan. - Nie widzieliśmy tu na górze ani jednego człowieka-węża.

- Mogę, kapitanie? - odezwał się Veltan. - Skąd takie wieści? - spytał młodego oficera.

- W czasie porannego ataku Długa Strzała zauważył dziwną rzecz. Ponad połowa nieprzyjacielskich sił zniknęła po dotarciu do podnóża schodów. Nie miało to najmniejszego sensu, ale przypomniałem sobie rozmowę z Rudobrodym sprzed kilku dni. Powiedział mi, że te góry są podziurawione jaskiniami i podziemnymi korytarzami. We trzech z Keselem i Długą Strzałą skojarzyliśmy kilka faktów, a wnioski, jakie z nich wypłynęły, wcale nam się nie spodobały. Wyglądało na to, że schody są tylko kamuflażem. Owszem, wrogowie ruszyli nimi w górę, ale zaraz potem większa część nacierających zniknęła, jakby się rozpłynęła w powietrzu. Gdzieś musieli być, pytanie tylko gdzie, a nam się wydawało, że odpowiedź znajdziemy w jaskiniach.

- Dokąd prowadzą te podziemne przejścia? - zapytał Sorgan.

- Właśnie miałem to wyjaśnić, kapitanie. W drodze widzieliśmy z Zajączkiem kilka starożytnych osad popadłych w ruinę. Rudobrody powiedział mi, że mieszkańcy Lattash omijają te miejsca z powodu dawnych przesądów. Tak czy inaczej Długa Strzała, Zajączek i ja wybraliśmy się kawałek w stronę morza, do najbliższej osady. Nie zdołalibyśmy jej odszukać, gdyby Rudobrody nie powiedział mi, że nad nią, nad krawędzią kanionu pochyla się uschły pień drzewa.

Veltan roześmiał się znienacka.

- Przegapiłem coś zabawnego? - zapytał Narasan.

- Ten pień drzewa wyskakuje jak diabeł z pudełka - stwierdził bóg. - Kiedy staraliśmy się z Dahlaine'em ustalić, o który kanion chodzi, martwe drzewo posłużyło nam za znak rozpoznawczy. Dawno temu spaliła je błyskawica. Dahlaine zapamiętał to zdarzenie, bo Zelana długo mu je wypominała. Wybacz, Keselo, mów dalej.

- Ukryliśmy się w wysokiej trawie w pobliżu ruin - podjął Trogita - i nie musieliśmy długo czekać. Z ciemności zaczęli wychodzić nieprzyjaciele. Główne siły nieprzyjacielskie są już za nami, co oznacza, że zostaliśmy odcięci. Jeśli spróbujemy kanionem wycofać się do Lattash, będziemy co krok atakowani przez wrogów ukrytych w ruinach.

Orli Nos zaklął soczyście.

- Powinniśmy byli pomyśleć o tych podziemnych korytarzach, komandorze. Przecież w Lattash, czekając na wiosenne roztopy, wiele czasu spędziliśmy w jaskini pani Zelany. Skoro jest jedna, na pewno jest i więcej. Byliśmy ślepi i głusi. Wróg okrążył nas i wciągnął w zasadzkę.

- Mimo wszystko nie jesteśmy w sytuacji bez wyjścia - zaoponował Długa Strzała. - Nadal możemy wejść na górę i zawrócić brzegiem kanionu. Tam nie ma żadnych starożytnych ruin. Możemy zniknąć bez śladu, a wróg będzie na nas czekał w kanionie. - W zamyśleniu potarł policzek. - Z drugiej strony - zastanawiał się głośno - jeżeli wszyscy jesteśmy tym podstępem równie mocno zirytowani, może warto byłoby wykorzystać tę złość i trochę utrudnić przeciwnikowi życie? Rudobrody doskonale zna położenie wszystkich ruin, więc moglibyśmy przy nich postawić łuczników. Potem wystarczy na wabia posłać nieduży oddział skalną półką. Wróg prawie na pewno zaatakuje. A kiedy znajdzie się na otwartej przestrzeni, łucznicy zrobią swoje.

- Oto interesująca propozycja, prawda, kapitanie? - Komandor Narasan był pełen entuzjazmu. - Nie lubię być głupszy od przeciwnika, a w ten sposób mógłbym odrobinę wyrównać rachunki.

- Niech będzie - zgodził się Sorgan. - Lepsze to niż siedzieć tutaj i czekać na śmierć głodową.

*

- Tutaj, tutaj, tu i jeszcze tutaj. - Rudobrody pokazywał odpowiednie miejsca na starannym szkicu północnej ściany kanionu. Mapę wyrysował komandor Narasan, jeszcze w jaskini pani Zelany, korzystając z trójwymiarowego modelu. - A na południowym stoku tutaj, tutaj, tu i tutaj. - Wskazał jeszcze cztery miejsca. - Nie wiem, co z tą wioską nad zakrętem rzeki. Zdaje się, że dawno temu ściana kanionu się obsunęła i wszystkie ruiny zapadły się do jaskini.

- Czyli jest ich siedem, może osiem - powiedział komandor Narasan. - Jesteś pewien, że nie więcej?

- Poluję w tym kanionie już dwadzieścia lat z górką, komandorze. Znam go jak własną kieszeń.

- Nie jest tak źle, jak się obawiałem - stwierdził Orli Nos z wyraźną ulgą. Spojrzał na Długą Strzałę. - Powiedziałeś, że masz pomysł, jak zatrzymać wroga w ruinach, żebyśmy mieli czas dać nogę.

- Zorganizować odwrót - komandor skorygował pirata zbolałym tonem. - Wycofać się na z góry upatrzone pozycje.

- Przecież to jedno i to samo - żachnął się Sorgan. - Mów, Długa Strzało, co wymyśliłeś?

- Obie armie zjawiły się tutaj, idąc skalnymi półkami - zaczął wyjaśniać łucznik. - Musimy przyjąć, że fałszywe osady, które Rudobrody właśnie nam pokazał na mapie, zostały zbudowane w tym samym czasie co schody u wejścia do kanionu, po to żeby wróg mógł obserwować każdego, kto pojawi się nad rzeką. Wszystko składa się w logiczną całość. Schody były tylko zasłoną dymną. Fałszywe osady miały być bazami wypadowymi wroga. Widzimy teraz, że atak był planowany od wieków, ale dostrzegamy także, iż nieprzyjaciel przeoczył możliwość, że jego przeciwnik może się poruszać wzdłuż kanionu jeszcze wyżej, samą jego krawędzią. Nie jest to najwygodniejsza droga, ale jest.

- Wierzymy ci na słowo - rzekł komandor Narasan. - Ty i twój lud znacie tę okolicę, my przyszliśmy skalną półką.

- Jestem pewien, że Vlagh i wężowy lud ukrywają się w starożytnych ruinach po obu stronach kanionu. Obserwują nasze poczynania - ciągnął Długa Strzała. - Gdyby posłać większość ludzi w drogę powrotną skalnymi półkami, wróg uwierzy, iż armia wraca do Lattash tą samą drogą, którą dotarła do tych gigantycznych schodów.

- Trudno znaleźć lukę w tym rozumowaniu - przyznał Narasan.

- Fałszywe osady zakrywają wejścia do jaskiń pod skalnymi występami - podjął Długa Strzała. - Żołnierze komandora Narasana nie widzieli ruin na tym samym stoku, którym szli, ale widzieli je ludzie kapitana Sorgana.

- Chyba wiem, do czego zmierzasz - powiedział komandor Narasan. - Najwyraźniej wróg nie przewidział, że będziemy dysponowali sposobami porozumiewania się na odległość. Ruszamy w drogę, a gdy moi ludzie z południowego stoku dostrzegą nieprzyjacielską osadę na północnym, dadzą znać. I odwrotnie, jeśli marynarze dostrzegą wioskę po naszej stronie, Keselo nas o tym zawiadomi. Nawet jeśli nie będziemy widzieli ruin, będziemy dokładnie wiedzieli, gdzie one są.

- Właśnie - przytaknął Długa Strzała. - Kiedy z Zajączkiem i Keselem wybraliśmy się rzucić okiem na najbliższą osadę, znaleźliśmy miejsce, skąd ją doskonale widać. Podobny punkt jest po drugiej stronie ruin. Jeżeli w tych dwóch punktach rozstawię łuczników, będą szyli do wrogów jak do kaczek. Może ten czy ów napastnik stoczy się aż na skalną półkę, ale już i tak będzie martwy, więc nie sprawi kłopotu. - Przerwał na dłuższą chwilę. - Chyba warto między łucznikami a wrogiem ukryć żołnierzy z włóczniami - dodał. - Ci, którzy strzelają, powinni się zajmować tylko tym i niczym więcej. A kiedy już zlikwidują większość nacierających, włócznicy będą mogli zejść między ruiny i dokończyć dzieła. Potem możemy wykorzystać kamienie z ruin, by zablokować nimi wyjście z jaskini. Wtedy przeciwnik już nam w żaden sposób nie zaszkodzi.

- Bardzo się cieszę, że Długa Strzała jest po naszej stronie - rzekł głośno komandor Narasan.

*

Następnego dnia o brzasku Zajączek i Keselo szli północną krawędzią kanionu, wyprzedzając armię Sorgana.

- Całość nie jest aż taka skomplikowana, jak się wydaje - tłumaczył Keselo. - Sygnałów jest raptem dwadzieścia kilka, większość dotyczy konkretnego zagrożenia. Najpierw macham flagą z boku na bok nad głową, to oznacza niebezpieczeństwo. Następny sygnał mówi, gdzie ono się czai. Flaga w górę, a potem w dół po prawej oznacza, że wróg jest właśnie z tej strony.

- Sensowne - przyznał Zajączek.

- Jeżeli ludzie mają się zatrzymać, poruszam flagą do przodu i do tyłu mniej więcej na wysokości kolan. Im większa odległość, tym obszerniejsze muszą być ruchy, bo gorzej widać sygnalizatora.

- Wszystko to pięknie, ale tylko za dnia - zauważył Zajączek. - Po zachodzie nie ma dla ciebie roboty.

Keselo roześmiał się serdecznie.

- Nocą jest znacznie łatwiej. Korzystamy z pochodni, a te trudno przeoczyć. Trzymaj się mnie, Zajączku, bo mam przeczucie, że będziemy często przekazywać wieści z jednej strony kanionu na drugą. Jeśli zechcesz, będę ci od razu tłumaczył, co znaczą.

- Czy używanie takich sygnałów w czasie wojny nie jest ryzykowne? - zapytał Zajączek. - Skoro w każdej armii jest ktoś, kto poznał kod flagowy, trudno o utrzymanie tajemnicy.

- Nie, nie ma takiego problemu - odparł Keselo. - Znaków nie jest dużo, ale każda trogicka armia przypisuje im własne znaczenie. Mogę dowolnie długo obserwować wrogiego żołnierza wymachującego flagą i nie będę miał bladego pojęcia, jakie informacje przekazuje swoim. Mamy zwyczaj zmieniać znaczenie sygnałów dość często, zwłaszcza podczas wojny.

- Wy, Trogici, uwielbiacie komplikacje.

- Dzięki temu życie jest bardziej interesujące. Rutyna trąci nudą.

4

Przy uschłym drzewie nad osadą stał wyjątkowo wysoki Maags.

- Co tu robisz, Długa Tyko? - spytał go Zajączek.

- Kapitan kazał mi biec przodem - odparł chudy marynarz. - Mam mieć oko na trogickich machaczy od flag po drugiej stronie kanionu. Właśnie jeden strasznie wywija szmatką do przodu i do tyłu... Może twój przyjaciel zrozumie, o co mu chodzi.

Keselo osłonił oczy dłonią.

- Mówi, że ruiny są dokładnie pod nami - objaśnił.

- Przecież wiemy - stwierdził Zajączek. - Stoimy przy martwym drzewie.

- No tak - zgodził się Keselo - ale chcemy wiedzieć, skąd dokąd ciągnie się wioska. - Uniósł flagę i skierował ją na zachód.

Żołnierz po drugiej stronie kanionu obrócił się twarzą w tę samą stronę i kilka razy machnął flagą.

Keselo ruszył we wskazanym kierunku, nie spuszczając oczu z towarzysza. Gdy tamten gwałtownie rzucił flagę na ziemię, przystanął.

- Zaznacz to miejsce, Zajączku - poprosił, a następnie pomachał flagą w przód i w tył pomiędzy dłońmi.

- Co to znaczyło? - spytał Zajączek.

- Podziękowałem mu. Jednocześnie dałem mu znać w ten sposób, że otrzymałem jego wiadomość i jestem gotów czytać dalej, jeżeli ma mi do przekazania coś jeszcze.

- Sporo można powiedzieć takim machaniem - zdziwił się Zajączek.

- Wiele zależy od sygnalizatorów - przyznał Keselo. - Ten, który stoi teraz po drugiej stronie, był moim nauczycielem, to sierżant Grolt. Nie był pobłażliwy, o nie. Potrafił mi przyłożyć, żebym przestał bujać myślami w obłokach.

- Wszystko jasne. Patrz, idzie Długa Strzała z kapitanem.

Rzeczywiście, pirat i łucznik zbliżali się do miejsca nad fałszywą osadą.

- Tutaj? - zapytał Orli Nos.

- Tak jest, panie kapitanie - odparł Keselo. - Wschodni kraniec ruin jest dokładnie w tym miejscu, a zachodni tam, za martwym drzewem.

- Na pewno?

- Sygnalizator po drugiej stronie rzeki dokładnie widzi wioskę. Sorgan podszedł do krawędzi kanionu i zerknął w dół.

- Nie przypuszczam, żeby nam się udało tędy zejść - ocenił. - Za stromo. Musimy znaleźć drogę gdzieś dalej.

- Keselo, poproś o pomoc swojego kompana - zaproponował Długa Strzała.

Trogita podniósł flagę i poruszył nią kilka razy, a na koniec wykonał coś w rodzaju podwójnego zakrętasa.

- Co to było? - spytał Zajączek.

- Znak, że zadaję pytanie. Mój nauczyciel sam wymyślił ten sygnał, zawsze staram się go wykorzystać przynajmniej raz w każdej naszej rozmowie. Nic mnie ten gest nie kosztuje, a jemu sprawia przyjemność. - Keselo przez dłuższą chwilę uważnie obserwował sygnały sierżanta Grolta. - Jest zejście na dół, kapitanie, jakieś sto kroków na wschód - odezwał się wreszcie. - Zdaniem sierżanta uda nam się zająć pozycje, nie alarmując wroga.

- Przejdźcie do zachodniej granicy wioski i tam też spróbujcie znaleźć jakąś drogę - zdecydował Orli Nos.

- Tak jest.

- Zajączku - odezwał się Sorgan - cofnij się brzegiem kanionu na tyle daleko, żeby cię w żaden sposób nie było stąd widać, zejdź na skalną półkę i powiedz Wołowi, żeby zatrzymał ludzi. Ma się pojawić w zasięgu wzroku, dopiero kiedy będziemy na miejscach. Jak przekażesz mu wiadomość, wracaj do nas. Będziesz tu potrzebny.

- Tak jest, panie kapitanie!

*

Orli Nos poprowadził piratów na dół wąskim korytem strumienia, łucznicy zajęli pozycje, które wybrał dla nich sygnalizator z drugiej strony kanionu. Keselo trzymał się blisko Sorgana i uważnie obserwował sierżanta Grolta, odczytując kolejne instrukcje. Niespodziewanie zdał sobie sprawę, że określenie „pirat" nie jest w tej sytuacji najszczęśliwsze, ale przez całe dzieciństwo oraz wczesne lata służby w armii komandora Narasana zawsze słyszał to określenie w stosunku do Maagsów. Orli Nos rzeczywiście był nieokrzesany, bez dwóch zdań, ale też dbał o swoich ludzi i robił wszystko, żeby ułatwić im życie. A to była cecha dobrego przywódcy, tak zawsze twierdził komandor Narasan.

- Tutaj - rzekł Sorgan cicho. - Najpierw niech łucznicy zajmą miejsca. Później my ustawimy się między nimi a wioską, żeby ich bronić w razie potrzeby. Będziemy musieli zablokować atakujących z dala od łuczników, bo to oni mają przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę. Keselo, Zajączek i Długa Strzała, trzymajcie się razem. Jesteście odpowiedzialni za łączność tutaj, pomiędzy naszymi grupami, a na dodatek jeszcze z sygnalizatorem komandora. Muszę was mieć pod ręką, żebym w razie potrzeby nie szukał. Ludźmi po drugiej stronie wioski dowodzi Wielka Pięść. Zadbamy, żeby łucznicy zaczęli strzelać w tym samym momencie. Jak będziemy gotowi, Keselo zamacha do żołnierza po drugiej stronie i ktoś tam da znak Wołowi, grając na rogu. Uzgodniliśmy to z Narasanem, zanim jeszcze ruszyliśmy w drogę. Tutaj nikt nie ma prawa zatrąbić, póki nie ruszymy do ataku, bo w przeciwnym razie Wół za wcześnie pójdzie skalną półką. Musi we właściwym czasie ruszyć, jak gdyby się niczego nie spodziewał. Wtedy nieprzyjaciel powinien zaatakować. Długa Strzała zdecyduje, kiedy zacząć strzelać, a jeśli twój rodak po drugiej stronie kanionu zobaczy, że jakiś wróg ciągnie w naszą stronę, da nam znać, żebyśmy byli gotowi na jego przyjęcie. Wszystko jasne?

- Tak jest, panie kapitanie! - odparł Keselo, naśladując Zajączka. Sorgan błysnął zębami w uśmiechu.

Wydawało się, że z jakiegoś tajemniczego powodu przestali się bać najgorszej i jedynej broni sługówMagha. Długie dzidy o grotach zatrutych jadem były doskonałą bronią w tych warunkach, a świadomość, że wróg nie należy do istot szczególnie inteligentnych, dawała żołnierzom i piratom coraz większe przekonanie, że wojna nie będzie trudna.

Tylko Keselo nadal miał wątpliwości. Zawsze był przygotowany na niemiłe niespodzianki.

*

Zajączek i Keselo ruszyli, by dołączyć do Długiej Strzały na czele dhrallijskich łuczników. Skradali się pustym korytem wyschniętego strumienia. Po krótkiej chwili sygnalista na drugim brzegu rzeki uczynił flagą gwałtowny gest.

- To tutaj - szepnął Keselo.

Długa Strzała dał znać swoim ludziom, by się zatrzymali. Cicho i ostrożnie poszedł na zwiady. Wrócił bardzo szybko.

- Znamy to miejsce - szepnął. - Byliśmy tutaj.

- Chcesz powiedzieć, że stąd obserwowaliśmy wioskę?

Skinął głową.

- Ustawię łuczników na stoku pagórka, po wschodniej stronie potoku. Sorgan i jego ludzie mogą się ukryć w korycie. Trawa na pagórku jest wysoka, ukryje łuczników. Ludzie Sorgana niech czekają. Nikt nas nie dostrzeże, póki Wół nie pojawi się na skalnej półce. A wtedy wróg zobaczy nas tylu, że strach go ogarnie. Ruszajmy, czas zająć pozycje.

*

Gdzieś daleko przetoczył się w kanionie dźwięk rogu - Wół otrzymał rozkaz do marszu. W tym samym czasie Sorgan poprowadził ludzi wyschniętym korytem potoku.

- To tutaj, kapitanie - powiedział Zajączek cicho. - Łucznicy czekają za tym pagórkiem. Kiedy Wół pojawi się na skalnej półce, wróg powinien ruszyć do ataku. Daleko nie zajdzie, bo łucznicy celnie strzelają. Ale kiedy zobaczy Dhrallijczyków nad osadą, spróbuje pewnie zmieść ich z powierzchni ziemi. Wtedy na nas przyjdzie kolej. To koryto prowadzi między łucznikami a wrogiem, więc atakujący będą musieli najpierw nas pokonać.

Sorgan przyjrzał się uważnie stokowi kanionu.

- Twój towarzysz po drugiej stronie rzeki ma bystry wzrok, Keselo - stwierdził. - Znalazł nam doskonałe miejsce.

- Sierżant Grolt to weteran, kapitanie - odparł Keselo. - Trudno zliczyć, w ilu bitwach brał udział.

Sorgan gestem dał znać swoim ludziom, że mają iść za nim.

- Ciszej! - warknął na kapitana, który prowadził pierwszą załogę. - Wróg jest niedaleko, nie może nas usłyszeć.

- Wiem, co robię, Sorganie - odparł Maags. - Nie musisz mnie prowadzić za rękę.

- No to rób, co do ciebie należy, i przestań się ociągać - odwarknął kapitan.

Keselo o mało się nie roześmiał. Najwyraźniej wśród Maagsów nie istniało coś takiego jak wojskowe formalności.

- Idźcie obaj gdzieś, gdzie będziecie lepiej widzieli, co się dzieje - zarządził Orli Nos, patrząc na Kesela i Zajączka. - Keselo powinien widzieć swojego przyjaciela po drugiej stronie kanionu, a Zajączek niech wypatruje ataku. Chcę natychmiast wiedzieć, kiedy wróg zmieni kierunek.

- Tak jest, kapitanie - odpowiedział Zajączek, szukając wzrokiem odpowiedniego miejsca. - Chyba tam będzie dobrze - wskazał skałkę mniej więcej w połowie zbocza pagórka. - W tej trawie będziemy niewidoczni, ale sami zobaczymy wszystko, a przy tym nadal jesteśmy w zasięgu głosu.

Sorgan wzruszył ramionami.

- Ja ci radzę: rób, jak chcesz - rzucił.

Zajączek poprowadził Kesela w górę. Kiedy zakryła ich zwisająca nad osadą skalna półka, popełzli przez wysoką trawę, aż dotarli do skały pomiędzy Sorganem i Długą Strzałą.

- No i co? - szepnął. - Będziesz widział wszystko?

Keselo uniósł lekko głowę.

- W porządku - ocenił. - Jeśli będę musiał przesłać sygnały, przejdę na drugą stronę skałki, tam wróg mnie nie dostrzeże.

- No, jesteśmy na miejscu - uznał Zajączek. - Teraz już pozostaje nam tylko czekać.

- Dla nas to nie nowina - stwierdził Keselo.

Rzeka na dnie kanionu zakręcała w tym miejscu. Gdy Wół wymaszerował zza zakrętu na północnej skalnej półce, Keselo zwrócił uwagę, że za nim szli chyba najpotężniejsi żeglarze z armii Sorgana, a każdy trzymał w dłoniach długą włócznię. Jasne, była w tym jakaś logika, lecz mocno wątpił, żeby słudzy Vlagha, pchnięci do ataku, w ogóle zwrócili uwagę na wzrost piratów.

Zerknął na wioskę, ale nie dostrzegł tam żadnego ruchu. Był pewien, że wróg obserwuje maszerujących żeglarzy, a mimo to nie atakował.

- Na co czekają? - spytał Zajączek podenerwowany.

- Pewnie chcą, żeby na półce pod nimi znalazła się jak największa grupa - odparł Keselo. - W przeciwnym razie większość żołnierzy Orlego Nosa mogłaby uciec. - I wtedy właśnie Keselo dostrzegł jakieś poruszenie w cieniach pod zwisającą skałą. - Zaczynają - powiedział.

- Najwyższy czas - ucieszył się Zajączek.

Gdzieś z mroku za osadą dobiegł grzmiący ryk. Na ten sygnał małe zakapturzone postacie wyprysnęły z cienia. Fala napastników przelała się przez starożytne ruiny, przez dziurę w murze i popłynęła stromym stokiem ku skalnej półce.

- Długa Strzało! - krzyknął Zajączek.

- Widzę - odparł łucznik, wstając.

- Strzelajcie!

- Za wcześnie. Niech jak najwięcej celów wyjdzie na otwartą przestrzeń.

Zajączek zdusił przekleństwo.

- Zawsze to samo - poskarżył się Keselo. - Czasami wydaje mi się, że ten człowiek ma w żyłach lód, nie krew.

A Długa Strzała czekał, obserwując szarżę zakapturzonych postaci.

- Wystarczy - zdecydował wreszcie, podnosząc do ust długi zakrzywiony róg.

Pojedyncza nuta, miła dla ucha, powędrowała echem daleko w głąb kanionu. Na ten znak łucznicy jak jeden mąż unieśli łuki, naciągnęli cięciwy i czekali, aż echo ucichnie w oddali.

Wtedy Długa Strzała zatrąbił po raz drugi, ostrzej, krócej. Łucznicy wspólnie zwolnili cięciwy. Chmura strzał wyszła na spotkanie drugiej, wypuszczonej z przeciwnej strony osady, gdzie łucznikami dowodził Wielka Pięść.

I spadły ostre pociski na nieprzyjacielskie siły, a w powietrze podniosło się wielkie westchnienie, gdy setki zakapturzonych postaci potoczyły się bezładnie po stromym zboczu.

Łucznicy strzelali najszybciej, jak potrafili. Deszcz śmierci spadł na wroga, martwe ciała zaścieliły ziemię. Przy życiu nie pozostał chyba nikt.

Mimo to kolejne zastępy wroga wciąż wylewały się z ruin wioski, bez wahania wychodziły na odsłoniętą przestrzeń, wystawiając się na strzały.

- Co za głupota! - wyrwało się Zajączkowi. - Czy oni w ogóle nie myślą?

- Najwyraźniej nie - stwierdził Keselo. - Chyba o rym właśnie mówił nam stary szaman, pamiętasz? Nawet jeśli zostanie tylko jeden nieprzyjaciel, będzie atakował.

- Doskonały sposób na szybką utratę armii - rzekł Zajączek. - Oby nam nie zabrakło strzał.

- Jedna rzecz mnie dziwi - zastanowił się Keselo. - Oni chyba nie rozumieją, jak są zabijani. Wygląda na to, że nie znają naszej broni i nie wiedzą, jaka może być niebezpieczna.

Zajączek pokazał w uśmiechu wszystkie zęby.

- Jak to mówią: głupi przeciwnik to dar bogów.

*

Bezsensowna szarża trwała prawie godzinę, aż w którymś momencie ponownie z trzewi góry zagrzmiał ryczący głos.

Na ten znak zastępy wroga zmieniły kierunek i ruszyły w górę, ku wzniesieniu, gdzie stali towarzysze Długiej Strzały, oraz w drugą stronę, ku łucznikom dowodzonym przez Wielką Pięść.

- No, chyba ktoś się wreszcie obudził - zauważył Zajączek. Łucznicy szyli teraz do wroga nacierającego pod górę, martwe ciała padały setkami, niczym dorodne ziarno pszenicy wysypujące się z kłosa. Słudzy Vlagha, niepomni na ogromne straty, bez wytchnienia pięli się pod górę, kilku nawet dotarło do koryta wyschniętego strumienia, gdzie czekali na nich ukryci ludzie Orlego Nosa.

Maagsowie zerwali się na nogi i powitali atakujących długimi włóczniami o zatrutych grotach.

I tak trwała ta nierówna walka jeszcze dobry kwadrans, gdy Keselo zauważył, że z ruin wychodzi coraz mniej zakapturzonych postaci.

- Naszemu wrogowi kończą się wojownicy - oznajmił Zajączkowi z szerokim uśmiechem.

- Straszna szkoda - skrzywił się pirat.

*

- Niemożliwe! - krzyknął Długa Strzała.

- Daj spokój, po prostu nie było ich tak znowu dużo. - Keselo chciał uspokoić łucznika. - Vlagh ma pewnie w odwodzie kolejne oddziały, ale trzyma je w Pustkowiu.

- Nie o to mi chodzi - przerwał Długa Strzała. - Zobacz, tam, tuż nad skalną półką, jeden z nich się rusza!

Keselo osłonił oczy, powiódł wzrokiem po stoku.

- Nie widzę żadnego...

- Trochę w lewo, pod tamtym drzewem z wystającymi korzeniami - podpowiedział Długa Strzała.

Trogita uchwycił ruch, a w następnej chwili dostrzegł, jak po ciałach martwych towarzyszy pełznie zakapturzona postać. Zajączek także dostrzegł żywego wroga.

- Aha, widzę. Pewnie na strzale, która go dosięgła, było za mało trucizny.

- To nie ma nic do rzeczy - zaoponował Długa Strzała.

- A może udawał trupa, schował się między ciałami, żeby potem pójść za Wołem.

Długa Strzała pokręcił głową.

- Nie mają tyle sprytu.

- Zobaczcie, następny! - krzyknął Keselo. - Trochę na prawo od tego pierwszego. A może on wyłazi z jakiejś dziury w ziemi?

- Jeszcze jeden! - syknął Zajączek. - Jest ich coraz więcej!

Któryś z zakapturzonych ludzi-węży skoczył nagle na skalną półkę, zanurkował pod długimi włóczniami i ukąsił jednego z potężnych Maagsów idących za Wołem. Żeglarz zesztywniał i upadł, ale jeszcze zanim znalazł się na ziemi, napastnik ciął drugiego pirata kolcami rozmieszczonymi na przedramieniu. Odwrócił się - i na tym zakończył walkę, bo kolejny Maags ściął mu głowę ciężkim toporem.

- Wyłażą spod ziemi na całym stoku! - krzyknął Zajączek.

Długa Strzała strzelał raz po raz, ale z kryjówek wciąż wypełzały zakapturzone postaci, szybko pokonywały krótki dystans dzielący je od skalnej półki i atakowały zaskoczonych Maagsów. Te stworzenia, które Orli Nos ochrzcił mianem ludzi-węży, faktycznie zachowywały się jak węże: podpełzały w pobliże skalnej półki i uderzały Maagsów tak prędko, że niczego niespodziewająca się ofiara nie miała czasu zareagować w samoobronie. Śmiercionośny jad zbierał obfite żniwo, Maagsowie targani konwulsjami krzyczeli w agonii, a ludzie-węże uderzali ciągle na nowo.

Wół wykrzykiwał rozkazy, jego ludzie z wolna odzyskiwali spokój i ustawiali się w szyku - najpierw w małych grupkach, trzymając przeciwnika na dystans za pomocą długich włóczni, aż wreszcie już w bardziej zwartych formacjach ruszyli na zbocze, skutecznie wybijając sługi Vlagha. Jednak Wół stracił ponad połowę ludzi.

Gdy wykończyli ostatnią poczwarę, z cieni w głębi góry dobiegł raz jeszcze ogłuszający ryk. Na ten sygnał ludzie-węże atakujący pozycje Sorgana nagle się odwrócili i uciekli między ruiny.

*

Sorgan był tak wściekły, że nieomal pluł pianą. Ciskał przekleństwami przy każdym kroku.

- Dlaczego nie powiedziałeś słowa o tym kretowisku?! - naskoczył na Kesela.

- Kapitanie, nic nie wiedzieliśmy! Skupiliśmy się na obserwacji ruin, sądziliśmy, że ludzie-węże tam się ukryją. Nie przyszło nam do głowy, żeby wypatrywać jakichś nór.

- To moja wina, kapitanie - stwierdził Długa Strzała. - Powinienem był się zorientować, wszelkie podpowiedzi miałem przed oczami.

- Historia zaczyna się powtarzać, nie wydaje się wam? - spytał Zajączek. - Najpierw znajdujemy schody, które prowadzą donikąd, bo są tylko przykrywką dla wejścia do jaskini, potem fałszywa antyczna osada okazuje się też mało ważna, bo główny atak ludzie-węże przypuścili z kretowisk pod skalną półką. Zdaje się, że Vlagh robi z nami, co chce.

- A żeby było jeszcze gorzej, czekali sobie spokojnie w tych norach i pozwolili nam zawędrować aż do końca kanionu - zżymał się Sorgan. - Teraz siedzimy w pułapce, ludzie-węże są wszędzie pomiędzy nami a krainą pani Zelany. Wygląda mi na to, że nie zasłużyliśmy na wypłatę. Keselo, skocz na górę i pomachaj flagą. Muszę pogadać z komandorem. Wpadliśmy jak... śliwka w kompot.

- Panie kapitanie, wybijmy ich do nogi!

- Bez sensu. Sam powiedziałeś, że te ruiny nie mają większego znaczenia. Teraz muszę pogadać z Narasanem, wymyślić, jak ludzi żywych wyprowadzić z kanionu. A sprawy nie wyglądają najlepiej.

Keselo i Zajączek wracali na skraj kanionu wyjątkowo ostrożnie. Omijali każdą dziurę na ścieżce, każdą kupkę piachu. Widzieli, jak błyskawicznie stwory zaatakowały Maagsów na skalnej półce, więc nic dziwnego, że nerwy mieli napięte jak struny.

Sierżant Grolt stał na południowym stoku. Pierwszy jego sygnał trudno byłoby nazwać grzecznym zwrotem. Można go w przybliżeniu przetłumaczyć jako pytanie: „Ślepi jesteście czy co?!". Ozdobiony został paroma machnięciami i zawijasami, które nasuwały na myśl skojarzenie, że Grolt poparł swoją wypowiedź kilkoma grubszymi słowami. Przypuszczalnie tylko dlatego, że tuż obok stał komandor Narasan, żołnierz powstrzymał się od dłuższej wypowiedzi składającej się ze słów rzadko używanych w dobrym towarzystwie.

*

Keselo zasygnalizował „nagły wypadek", a potem „narada". Później wskazał flagą w dół. Zapewne nie było to konieczne, gdyż komandor Narasan musiał doskonale widzieć, co się działo na północnym stoku, i przypuszczalnie rozkazałby sierżantowi wystąpić z taką samą sugestią. Grolt kilkakrotnie przekazał „natychmiast", a potem zwinął flagę, ucinając w ten sposób wszelką dyskusję.

- No i co? - spytał Zajączek.

- Komandor nas uprzedził - odparł Keselo. - Grolt sygnalizował naradę, zanim rozwinąłem flagę. Wracajmy do kapitana. Komandor Narasan chce z nim rozmawiać jak najszybciej.

- Mam nadzieję, że coś wymyślą, bo na razie siedzimy po uszy w... kompocie.

- Co ty powiesz - rzucił Keselo oschle.

5

Maagsowie Sorgana spiesznie wznosili barykadę wzdłuż koryta wyschniętego strumienia, gdzie ukryli się, by bronić łuczników.

- Przynajmniej mają jakieś zajęcie - stwierdził Orli Nos nieszczególnie zadowolony. - Chociaż licho wie, czy te umocnienia na cokolwiek się zdadzą. Nigdy jeszcze nie walczyłem z przeciwnikiem, który atakuje spod ziemi. Co Narasan ma do powiedzenia?

- Sierżant Grolt sygnalizował naradę, zanim rozwinąłem flagę, panie kapitanie - zameldował Keselo. - Komandor Narasan zgadza się, że czas porozmawiać.

- Wiedziałem. No to chodźmy na dół, przekonamy się, czy ma jakieś pomysły na wyciągnięcie nas z tego bagna.

- Tylko ostrożnie - poradził Długa Strzała. - Lepiej nie deptać po żadnych norach.

- Będę uważał - zapewnił go Sorgan.

Ponieważ faktycznie musieli uważać, schodzili bardzo wolno i dopiero późnym popołudniem dotarli do skalnej półki, gdzie Wół zapędził swoich ludzi do roboty - ściągali jad z martwych wrogów, których ciała piętrzyły się całymi stertami.

- Chcę wcielić w życie pana pomysł, kapitanie - przyznał. - Przy forcie Skella wspominał pan o zaostrzonych kołkach zatrutych jadem. Jak popatrzyłem na ludzi, którzy nie mają żadnego schronienia, pomyślałem, że skoro brak czasu na budowę czegoś solidnego, przynajmniej postawimy ostrokół.

- Kołki o zatrutych końcach to niezła myśl - zgodził się Sorgan. - Powiedz ludziom, żeby robili swoje, i chodź z nami. Urządzamy z Narasanem naradę, a ty byłeś najbliżej tego kretowiska. Mam nadzieję, że powiesz nam, czego powinniśmy szukać, na co uważać. Jeżeli będziemy musieli sprawdzać włóczniami każdy centymetr gruntu, nie dojdziemy do Lattash nigdy.

- Nie będę się sprzeczał - powiedział Wół.

Przeszli zasypaną skałami półkę i zagłębili się w krzewy porastające zbocze poniżej. Wtedy właśnie gdzieś z trzewi góry dobiegł ich potężny huk, a następnie suchy trzask. Chwilę później ziemia zadrżała.

- Co to było? - spytał Zajączek niepewnym głosem.

Długa Strzała opadł na kolana, przyłożył ucho do ziemi. Gdy po chwili wstał, na jego twarzy widniał szeroki uśmiech.

- Nasz przeciwnik ma kłopoty - oznajmił. - Można chyba nawet powiedzieć, że ktoś pośpieszył nam z pomocą.

- Nic nie rozumiem - przyznał Keselo.

- Przed chwilą poczuliście trzęsienie ziemi. Dość słabe, ale to pewnie dopiero początek. Przewiduję wkrótce następne wstrząsy. Nam one specjalnie nie zaszkodzą, bo jesteśmy na powierzchni. Pomyślcie jednak, co się dzieje z mieszkańcami Pustkowia, ukrytymi w jaskiniach, norach i podziemnych korytarzach. Tak... w czasie trzęsienia ziemi zdecydowanie lepiej być na powierzchni.

- Czyżby Eleria śniła? - spytał Keselo.

Długa Strzała pokręcił głową.

- Eleria i Lillabeth są związane raczej z wodą. Jeśli chodzi o ziemię, pewnie zadziałał Yaltar albo Ashad.

- O kim wy mówicie? - zapytał Sorgan podejrzliwym tonem.

- Zanosi się na to, że dostaniemy pomoc, kapitanie - odparł Długa Strzała wymijająco.

- Każda pomoc jest mile widziana - stwierdził Sorgan. - Chodźmy. Trzeba się naradzić z komandorem, a do zmierzchu coraz bliżej. Nie chciałbym wracać na górę nocą.

*

Do strumienia doszli po prawie nagim fragmencie zbocza, mimo to szli bardzo ostrożnie, sprawdzając nieliczne krzewy włóczniami i mieczami. Nie napotkali wroga.

- Kamień z serca, kapitanie - odezwał się Wół, gdy stanęli nad wodą. - Przez tych ludzi-węży zrobiłem się nerwowy.

- Kapitanie! - zawołał Narasan z drugiego brzegu. - Dlaczego tak długo? Co was wstrzymywało?

- Ostrożność! - odkrzyknął Orli Nos. Odwrócił się do Długiej Strzały. - Czy ludzie-węże potrafią pływać albo, co gorsza, przyczaić się pod wodą?

- Nie, kapitanie, to jednak węże, nie ryby.

- No i dobrze. Idziemy, póki jeszcze jasno. - Nagle podniósł głowę. - Komandorze, niech twoi ludzie rozpalą ogień. Im więcej światła, tym lepiej. - Energicznym krokiem wszedł do potoku, rozchlapując wodę.

*

Zebrali się przy ognisku rozpalonym przez Rudobrodego, Gundę i Jalkana.

- Niewiele widzieliśmy z przeciwległego skraju kanionu - rzekł komandor Narasan. - Wydawało nam się, że sporo nieprzyjaciół biegnących w stronę skalnej półki padło, udając nieżywych, gdy łucznicy zasypali ich gradem strzał.

- Długa Strzała twierdzi, że są na takie sztuczki za głupi - odparł Orli Nos. - Wół, ty byłeś najbliżej. Powiedz, co widziałeś.

- Byliśmy zadowoleni, kiedy łucznicy przypuścili atak na wroga szarżującego po zboczu. Szybko załatwili sprawę, więc myśleliśmy, że już po wszystkim. Ale akurat wtedy z różnych krecich dziur w ziemi zaczęli wyłazić nowi napastnicy, dosłownie parę kroków od nas, a myśmy już prawie świętowali zwycięstwo. Spadli na nas jak grom z jasnego nieba i od razu zaczęli kąsać i żądlić ludzi. Zanim się pozbierałem i zacząłem wydawać rozkazy, połowa moich już padła trupem. W końcu wygraliśmy, ale zapłaciliśmy za to słono.

- Mogą się poruszać pod ziemią?! - spytał Gunda z niedowierzaniem. - Tak się nie walczy. W życiu nie słyszałem o podobnej metodzie. Żaden przyzwoity żołnierz tak się nie zachowuje.

- Popełniliśmy gruby błąd, traktując ich jak żołnierzy - stwierdził Długa Strzała. - Żołnierze, piraci czy wojownicy działają w grupach, natomiast mieszkańcy Pustkowia nie rozumują w ten sposób. Atakują każdy z osobna. Nie mają wystarczającej siły, by stawić czoło dobrze uzbrojonemu wojownikowi, ale przecież nie siła jest im potrzebna, wystarczy prędkość. Najważniejsze jednak, że muszą się znaleźć blisko swojej ofiary. Innymi słowy, muszą ją zaskoczyć. Bez elementu zaskoczenia nie mają szans na zwycięstwo.

- Rudobrody, znasz okolicę lepiej niż każdy z nas - odezwał się Sorgan. - Są jakieś górskie przejścia, którymi moglibyśmy wrócić do Lattash, zamiast ciągnąć tym przeklętym kanionem?

Dhrallijczyk zawiesił wzrok na pobliskich szczytach.

- To się raczej nie uda - rzekł wreszcie. - Za wczesna pora roku. Znam kilka przejść wysoko w górach, ale teraz będą jeszcze pod śniegiem.

- No to nici z innego wyjścia - podsumował Sorgan ponuro. - Wygląda na to, że będziemy całą drogę powrotną do Lattash deptać po wężach.

- Jak do tej pory nasz wróg posługiwał się głównie podstępem - zauważył Narasan w zamyśleniu. - Najpierw uraczył nas widokiem schodów, które miały na celu jedynie ukrycie wejścia do podziemnych korytarzy, potem podstawił nam pod nos fałszywe osady, które same w sobie także nie miały większego znaczenia. Przypuszczam, że obie strony kanionu są usiane krecimi dziurami pełnymi węży. Co krok to przeciwnik, niezależnie od tego, dokąd pójdziemy. Cały kanion jest śmiertelną pułapką.

- Krycie się w norach jest zgodne z naturą węży - dodał Długa Strzała. - Dziury w ziemi stanowią dla nich zarówno schronienie przed niekorzystnymi warunkami, jak i kryjówkę, z której atakują. Węże instynktownie chowają się w jamach, ale na instynkcie kończy się ich inteligencja.

- Skoro są takie, delikatnie mówiąc, głupie, to skąd się im wzięły pomysły na fałszywe schody i osady? - zapytał Narasan.

- Przypuszczam, że to raczej wymysł Vlagha - odezwał się Rudobrody. - Ta istota zachowuje się w pewnym sensie jak rybak. Schody i osady są jej przynętą.

- A myśmy tę przynętę łyknęli - dokończył Zajączek - razem z haczykiem, spławikiem i żyłką. Teraz musimy się urwać.

- Czy ktoś wie, jak wypędzić wroga z kryjówki? - zainteresował się Gunda. - Wodą, dymem?

- Można spróbować - przystał na to Narasan. - Dym byłby lepszy. Nawet jeżeli nie zabije nieprzyjaciela, odsłoni nam jego kryjówki.

Nagle dał się słyszeć przeciągły dudniący huk dochodzący z głębi ziemi, zaraz potem kanion zadrżał i tym razem był to wstrząs znacznie mocniejszy niż poprzednio. Ze stoków potoczyły się wielkie odłamy skalne.

W następnej chwili rozległ się ogłuszający grzmot, rozbłysło oślepiające światło błyskawicy. To przybył Veltan. Oczy miał ogromne, twarz śmiertelnie bladą.

- Uciekajcie z kanionu! - krzyczał. - Jesteście w niebezpieczeństwie!

- Co się dzieje?! - spytał komandor.

- Ruszaj, Narasanie! Jeśli tu zostaniesz, zginiesz! Biegnij! Zabierz ludzi za krawędź kanionu, pociągnij ich parę kilometrów w góry! Jesteście w najbardziej niebezpiecznym miejscu na świecie! Wynoście się stąd jak najszybciej!

Z głębi gór dobiegła kolejna seria ostrych trzasków, ziemia pod stopami ludzi zaczęła się trząść, tym razem tak gwałtownie, że trudno było utrzymać równowagę.

Wtedy ze wschodu dał się słyszeć jeszcze inny dźwięk, z niczym nieporównywalny, a razem z nim na powierzchnię wydostał się gruby słup dymu i kamieni. Strzelił wysoko w niebo.

- Góra ognia! - wrzasnął Rudobrody i rzucił się pędem przez wodę.

*

- Teraz! - krzyknął Długa Strzała ochryple, gdy trzęsienie ziemi uspokoiło się nieco. - Prędko, zanim znowu się zacznie.

Orli Nos prowadził. Przebiegli przez płytki strumień. Komandor Narasan i Rudobrody już wspinali się na przeciwległe zbocze.

- Zajączku, pędź na skalną półkę! - rozkazał Orli Nos. - Każ ludziom Woła uciekać na krawędź kanionu, bo inaczej głazy pogrzebią ich żywcem!

- Tak jest, kapitanie! - rzucił Zajączek już w biegu.

Gdy Sorgan, Keselo i Długa Strzała dotarli do północnej skalnej półki, ziemią targnęły kolejne wstrząsy.

Długa Strzała obrzucił zbocze badawczym spojrzeniem.

- Tędy! - krzyknął, omijając wielki odłam skalny, który nagle wyrósł na środku przejścia.

Posypał się grad kamieni - to ze stoku zeszła lawina skalna. Schronili się za ogromnym głazem. W natężeniu słuchali, jak staczające się odłamki skał walą w ich prowizoryczną tarczę.

- O czym właściwie mówili Veltan i Rudobrody? - zapytał Orli Nos. - Co to jest góra ognia?

- To góra, która pluje stopioną skałą - odparł Długa Strzała. - Widziałem takie kamienie na ziemiach plemienia Starego Niedźwiedzia.

- Daj spokój, przecież skała się nie topi - zaprotestował Sorgan.

- Wszystko zależy od mocy ognia. A kiedy już się stopi, popłynie kanionem jak woda.

*

Biegli pod górę, od jednego niepewnego schronienia do drugiego. Chwilami ziemia przestawała się trząść, wtedy zamierały osuwiska.

Zanim dotarli do krawędzi kanionu, z trudem łapali oddech.

- Bogowie! - wydyszał Sorgan, patrząc na wschód w kompletnym osłupieniu.

Keselo także spojrzał w tamtą stronę. Zobaczył czarny dym między bliźniaczymi górami tworzącymi wąskie przejście u wlotu kanionu. Ziemia zatrzęsła się znowu, zadrżała od potężnego wybuchu. W tej samej chwili z obu wierzchołków wystrzeliły gejzery płynnego ognia. Sięgnęły nieba, a potem spadły na pobliskie szczyty i popłynęły stokami.

- Biegiem! - wrzasnął Sorgan do swoich ludzi. - Jak najdalej od kanionu!

Maagsowie stali jak wryci i przyglądali się niezwykłej eksplozji.

- Ruszcie się!!! - wył Sorgan. - Uciekajcie, bo zginiecie!!!

Keselo przechylił się przez krawędź kanionu, zerknął w dół. Z ukrytego do tej pory wejścia do podziemnej jaskini tryskała fontanna ognia, zalała blaskiem strome zbocza. Czerwona skała spływała po stoku, a gdy dosięgła strumienia, w powietrze z sykiem wzniósł się obłok pary.

Keselo pognał, jakby go wszyscy diabli gonili.

*

Erupcje bliźniaczych wulkanów trwały do końca dnia i przez całą noc. Armia Orlego Nosa zbierała się powoli na północnym stoku pobliskiej góry, najwyraźniej w nadziei, że wzniesienie uchroni ich przed stale wzbierającą lawą. Nad ranem Wół, który skrzykiwał swoich ludzi rozproszonych w okolicy - tych, którzy przeżyli spotkanie z ludźmi-wężami oraz wybuch roztopionej skały - na ostatnich nogach stawił się na miejscu zbiórki.

- To na razie wszyscy, kapitanie - zameldował. - Nikogo więcej nie znalazłem. Jeszcze gdzieś są ludzie, ale na pewno głębiej w górach. I to daleko.

- Spotkaliście jakiegoś człowieka-węża? - zapytał Sorgan.

- Ani jednego, kapitanie. Ponieważ rozumu mają niewiele, pewnie pochowali się w podziemnych korytarzach, a to przecież ostatnie miejsce, gdzie istota inteligentna szukałaby schronienia. Moim zdaniem to już koniec, kapitanie. Nasi wrogowie się ugotowali. - Lekko zmarszczył czoło. - Szkoda, że zmarnowało się tyle mięsa... ale nie przepadam za pieczonymi wężami.

- Też się bez nich jakoś obejdę - przytaknął Sorgan. - Nie ma czego żałować. Musimy przyjąć, że jeśli piekły się w temperaturze, w której topnieje skała, prawie na pewno się przypaliły.

- Tak przypuszczam.

Długa Strzała stał opodal. Przywołał do siebie gestem Zajączka oraz Kesela i we trzech odeszli na bok.

- Pani Zelana chce z wami porozmawiać - rzekł cicho.

- Do Lattash kawał drogi - zaprotestował Zajączek.

- Pani Zelana jest tutaj. Czeka na was w lasku, niedaleko.

- A ty skąd o tym wiesz? - zapytał Keselo. - Przecież widzę cię cały czas, od chwili kiedy wyszliśmy z kanionu, i nie zauważyłem, żeby ktoś do ciebie podchodził.

- Długa Strzała i pani Zelana rozmawiają tak, że nikt inny ich nie słyszy - powiedział Zajączek. - Jak staliśmy w Kwecie na kotwicy, wtedy gdy paru Maagsów miało chrapkę na złoto kapitana, gadali tak bez przerwy. - Nagle spojrzał na Długą Strzałę przenikliwie. - Jak daleko popłynie ta stopiona skała?

- Przypuszczam, że aż do morza. A dlaczego pytasz?

- Wobec tego zniszczy Lattash.

- Prawdopodobnie. Wódz Biały Warkocz będzie musiał znaleźć dla swojego plemienia jakieś inne miejsce.

- Wszystko jedno, ale przecież pani Zelana przechowuje złoto w tej jaskini tuż nad osadą, a jeśli skała wpłynie do środka, stopi złoto, wszystko się zmiesza i nie dostaniemy wypłaty, zgadza się?

- Niech cię o to głowa nie boli - uspokoił marynarza Długa Strzała. - Pani Zelana na pewno już przeniosła złoto w bezpieczniejsze miejsce. - Rozejrzał się dookoła. - Czeka wśród tych drzew. Posłuchajmy, co ma do powiedzenia.

Pani Zelana i Eleria siedziały na omszałym pniu na polance pośrodku gaju.

- Cali jesteście? - spytała Kesela i Zajączka, gdy za Długą Strzałą wyszli spomiędzy drzew.

- Zdaje się, że tak - odpowiedział łucznik. - Czy twój młodszy brat, pani, pamiętał, by ostrzec kuzyna kapitana Sorgana, Skella? Kapitan zamartwia się tym od wczoraj.

- Veltan powiadomił go pierwszego - odpowiedziała Zelana. - Przekaż Sorganowi, że niepotrzebnie się martwi.

- Twój młodszy brat, pani, zostawił nam niewiele czasu na ucieczkę. Szkoda, że nie uprzedził nas wcześniej.

- To nie jego wina - odezwała się Eleria. - Yaltarowi wulkan wymknął się spod kontroli. Vash czasem przesadza.

- Kto to jest Vash? - spytał Zajączek.

- Powiedziałam Vash? - zdziwiła się Eleria. - Przejęzyczyłam się. Chodziło mi o Yaltara.

- Spróbujcie zrozumieć tego chłopca - pani Zelana zaczęła tłumaczyć wychowanka Veltana. - Zaskoczyły nas te kretowiska, a Yaltar bardzo nie lubi niespodzianek, dlatego zareagował zbyt gwałtownie.

- Innymi słowy, wszystkie te wybuchy i trzęsienia ziemi były czymś takim jak wyśniony ciepły wiatr Elerii? - upewnił się Zajączek.

- E tam, Króliczku, przecież mój wiatr był bardzo miły, a ten wulkan - okropny! - zaprotestowała Eleria. - Chłopcy zawsze robią mnóstwo hałasu. Wiecznie się popisują.

- Przyznasz jednak, berbeciu, że płynna skała rozwiązała problem podziemnych jaskiń i spaliła wszystkich ludzi-węży - zauważył Zajączek. - Przed wybuchem siedzieliśmy w kłopotach po uszy, teraz mamy przed sobą wolną drogę.

- Wybacz mi, pani, ale nie wszystko rozumiem - odezwał się Keselo. - Skoro ty sama oraz twoja rodzina potraficie spowodować takie katastrofy, po co kłopotaliście się szukaniem najemnej armii? Przecież możecie sami pokonać przeciwnika.

- Sprawa jest nieco bardziej skomplikowana - rzekła pani Zelana. - Vlagh stworzył nieprzebrane zastępy wiernych mu sług, jest ich znacznie więcej niż mieszkańców naszych czterech krain, a przy tym są wyjątkowo dzicy. Gdy dowiedzieliśmy się, że Vlagh zamierza swoje potwory pchnąć na podbój naszych krain, zrozumieliśmy, że będziemy potrzebowali pomocy. Dlatego też ruszyliśmy na dalekie ziemie szukać sojuszników, którzy w zamian za złoto zgodziliby się walczyć w obronie naszej sprawy. Nie wiedzieliśmy wtedy, ile mogą zdziałać sny Marzycieli. My czworo musimy przestrzegać pewnych zakazów. Z pewnością żadne z nas nie wyzwoliłoby niszczycielskiej siły wulkanu ani nie spowodowało powodzi. Nasze umysły nie mają takiej mocy. Tak czy inaczej sprawcza siła marzeń sennych w zasadzie nie ma granic. Opiera się na wyobraźni, na możliwości inspiracji, a nie na rzeczywistości. - Zamilkła na chwilę. - Czy rozumiesz moje słowa, Keselo?

- Nie do końca, pani - przyznał młody oficer.

- Pojmiesz je z czasem - zapewniła go ze słabym uśmiechem.

*

- Przez chwilę było gorąco - przyznał Zajączek, który opowiadał pani Zelanie ostatnie wydarzenia. - Wcześniej zdążyliśmy nabrać pewności, że mamy za przeciwnika idiotę, a tu proszę, okazało się, że nie jest aż taki głupi. Gdyby nie ta góra ognia, byłoby z nami naprawdę kiepsko.

- Łatwo przecenić inteligencję mieszkańców Pustkowia - stwierdziła pani Zelana. - Pojedynczy osobnik jest prymitywny, ale w grupie stają się zaskakująco sprawni. Potrafią się porozumiewać na wiele sposobów. Niektórzy korzystają z mowy, inni używają prostszych metod. Informują się nawzajem o wszystkim, co ich spotkało, a ci, którzy dostają te wiadomości, dzielą się nimi z następnymi. W ten sposób doświadczenia zebrane przez jednego osobnika stają się własnością wszystkich w grupie i dlatego razem są mądrzejsi. Zasadnicze decyzje podejmuje Vlagh, ale i on jest do pewnego stopnia podatny na sugestie tego zbiorowego umysłu. Przypuszczam, że wróg zaskoczy was jeszcze niejeden raz. Mnie zaskakiwał wielokrotnie i wcale nie poprawia mi to nastroju.

- Wobec tego powinniśmy się zastanowić, jak uniemożliwić im komunikację, prawda? - zaproponował Keselo. - Co im przeszkodzi? Jakiś hałas? Gęsty dym? A może konkretne zapachy?

- Zapachami rzeczywiście powinniśmy się zainteresować - podchwyciła pani Zelana. - Coś cuchnącego powinno im zakłócić możliwość wymiany informacji. Porozmawiam o tym z braćmi i siostrą. - Przerwała na chwilę. - Słudzy Vlagha zostali odparci w mojej krainie - podjęła - ale pozostałe trzy nadal są w niebezpieczeństwie. Jestem pewna, że Dahlaine, Veltan i Aracia także chętnie przyjmą waszą pomoc. Panowie, armie komandora Narasana i kapitana Sorgana będą potrzebne dłużej, niż przewidywaliśmy.

- Nie mam pewności, czy kapitan zechce się angażować w długą wojnę - rzekł Zajączek z powątpiewaniem. - Pomoże komandorowi Narasanowi dlatego, że Trogici pomogli nam, ale pewnie dalej nie zrobi ani kroku. Kiedy tylko wygra wojnę Narasana, to jak go znam, zabierze swoje złoto i wróci do domu. - Zamyślił się. - My, Maagsowie, nie jesteśmy dobrzy w wojnie na lądzie - przyznał. - Kopanie w błocie, spanie na ziemi i zimne jedzenie nam nie w smak. Wolimy szybkie, hałaśliwe potyczki, które kończą się przed kolacją.

- Jeśli podniosę stawkę, kapitan Orli Nos da się zapewne przekonać, że wojna na lądzie nie jest taka zła.

- Złota nigdy za wiele - przyznał Zajączek - ale jeszcze trzeba dożyć dnia, kiedy będzie można z niego zrobić użytek. Nie wiem, co Keselo myśli o zdarzeniach w kanionie, ale ja, szczerze mówiąc, miałem cykora.

- Mnie też włosy stanęły dęba - przyznał Trogita. - Dłuższy czas jestem z kapitanem Sorganem, więc nie wiem, co na to wszystko komandor Narasan, ale on też może nie być zachwycony. Ci ludzie-węże są tak głupi, że nie potrafią się bać. Zwykle Trogici uważają, iż głupi wróg to dar bogów, ale jeżeli głupota powoduje brak strachu, komandorowi może się to nie podobać. W każdej strategii wojennej kluczowym elementem jest obniżenie morale przeciwnika. Nieprzyjaciel przerażony zwykle poddaje się albo ucieka. Natomiast owad czy wąż nie zna strachu, wobec tego większość trogickich taktyk wojennych po prostu nie ma tu zastosowania.

- Panowie - odezwała się bogini - oczekuję od was pomysłu, jak przekonać waszych wodzów, by zostali tu i nam pomogli. Jeżeli nic nie wymyślicie, będę zmuszona po prostu spalić statki.

- Powinniśmy już wracać - rzekł Długa Strzała do Kesela i Zajączka. - Orli Nos może nas potrzebować, wtedy wyśle Maagsów na poszukiwanie. A lepiej żeby nikt nie wiedział o naszej rozmowie, prawda?

- Zwłaszcza jeżeli będziemy dalej roztrząsali kwestię palenia statków - przytaknął Zajączek.

*

Keselo leżał zawinięty w derkę, oddalony nieco od obozowych ognisk, pogrążony w smutnych myślach. Słup tryskający z bliźniaczych wulkanów zamierał, w szeregi armii Sorgana Orlego Nosa wracał dobry nastrój. Maagsowie rozprawiali o „największym łucie szczęścia w dziejach świata", zupełnie jak gdyby erupcja była dziełem przypadku.

A Keselo wiedział swoje, choć gorąco sobie życzył, by mu tej wiedzy oszczędzono. Pani Zelana bez osłonek przedstawiła im niewesołą sytuację w Dhrallu. Władczyni była tak piękna, że zapierało dech w piersiach, ale serce musiała mieć z kamienia, który potrafiła zmiękczyć jedynie Eleria, a ta dziewuszka, jeśli sytuacja tego wymagała, potrafiła być jeszcze gorsza niż jej opiekunka.

Marzyciele potrafili powodować katastrofy dużo gorsze niż jakakolwiek armia, zwłaszcza zmuszona do walki przez spalenie okrętów, które są jej jedyną nadzieją na powrót do domu.

W dodatku żołnierze, nieświadomi, co im zagraża, świętowali zwycięstwo.

Keselo stopniowo zaczynał dostrzegać prawdziwą naturę Vlagha. Istota owa, wiedziona nieodpartym pragnieniem panowania nad całym Dhrallem, wspierana przez niezliczone sługi, będzie dążyła do osiągnięcia celu niezależnie od kolejnych porażek, nie dopuszczając do siebie myśli o ogromie strat, jakie poniesie. Co gorsza, nie działała wiedziona wyłącznie instynktem. Była zła, przeżarta złem, które w końcu mogło pokonać ich wszystkich - istoty ludzkie i boskie.

Zarówno Maagsowie, jak i Trogici zostali skutecznie uwięzieni w Dhrallu, skazani na toczenie przerażającej wojny z wrogiem dysponującym nieprzeliczonymi zastępami. Wojny, której nie mogli wygrać.

Różowa grota

1

Nieśmiertelna Zelana miała ogromne poczucie winy, a na dodatek, co tu kryć, była przerażona chaosem spowodowanym przez Marzycieli. Z początku pomysł Dahlaine'a na rozwiązanie kryzysu wydawał jej się doskonały. Powódź wyśniona przez Elerię i wybuch wulkanu spowodowany przez Yaltara były w końcu zdarzeniami naturalnymi, więc trudno za nie kogokolwiek winić.

Tak myślała z początku, gdy krainie zagrażali najeźdźcy z Pustkowia. Teraz jednak niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Żaden z wypadków, jakie zaszły w kanionie, nie był skutkiem jej osobistej ingerencji... dlaczego więc miała poczucie winy? Niezależnie od tego, ile razy powtarzała sobie: „Ja tego nie zrobiłam", oskarżycielski palec sumienia wskazywał właśnie na nią.

Musiała w końcu stawić czoło przerażającej rzeczywistości. Katastrofy spowodowane przez niewinnych Marzycieli były odpowiedzią na jej potrzeby. Coraz jaśniej zdawała sobie sprawę, że dzieci jakimś siódmym zmysłem wyczuwają jej pragnienia. Sny były w pewnym sensie podarunkami, tyle że niosły ze sobą przerażający ciężar odpowiedzialności, od której Zelana nie potrafiła się uwolnić.

W końcu doszło do tego, że nie mówiąc słowa braciom ani siostrze, wzięła w ramiona Elerię i uciekła.

- Co robimy, ukochana pani? - Eleria, nie na żarty przestraszona, przylgnęła do swojej opiekunki. W środku nocy, w ciemności tym gęściejszej, że zasnutej dymem, wznosiły się ku bladej twarzy Luny.

- Ciii... - szepnęła Zelana.

W myślach szukała wschodniego wiatru. Daleko w dole widziała przeklęte wulkany Yaltara, ciągle jeszcze plujące lawą. I lśniącą rzekę płynnej skały zdążającą do Lattash.

- Szaleństwo! - wyrwało jej się znienacka.

- Ukochana pani! - krzyknęła Eleria. - Boję się!

- Nie ma czego, maleńka. - Zelana starała się zachować spokój.

- Dokąd pędzimy?

- Do domu - rzekła bogini. - Mam już dosyć całej tej awantury, ty nie?

- Musimy lecieć tak wysoko? - Dziewczynka tuliła się do opiekunki z całej siły.

- Bądźże cicho przez chwilę, próbuję się skupić.

Bryza była kapryśna, ale zdążała we właściwą stronę, toteż pani Zelana dosiadła jej i pognała wiosenną nocą jak najdalej od przerażających zdarzeń.

Gdy tylko zostawiły za sobą zachodnie wybrzeże kontynentu, wietrzyk przybrał na sile i żwawo frunął ku Thurn. Na miejscu Zelana podziękowała wiatrowi i wraz z Elerią zaczęła opadać na południowe klify wyspy.

- Stąd świat wygląda zupełnie inaczej, prawda, ukochana pani? - zauważyła Eleria. Zdawała się trochę spokojniejsza. - Latanie trochę przypomina pływanie.

- Masz rację - przyznała pani Zelana. - Muszę się upewnić co do jednego: wiesz, dlaczego koniecznie musiałyśmy stamtąd odejść, prawda?

- Nie, ukochana pani. Czy stało się coś złego?

- Wszystko, co się tam zdarzyło, było złe. Miało być zupełnie inaczej.

- Przecież wygraliśmy. I tylko to się liczy.

- Nie, Elerio. - Pani Zelana mocniej przytuliła dziecko. - Straciliśmy znacznie więcej, niż zyskaliśmy. Vlagh skradł nam czystość i niewinność. Dopuściliśmy się czynów niedopuszczalnych i przez to wszystko się zmieniło. - Zerknęła w dół, na wyspę. - A, jest - rzekła, odnalazłszy wzrokiem znajomą plażę, lśniącą w świetle księżyca. - Wracamy do domu.

Miękko osiadły na powierzchni Matki Wody, a potem równocześnie, jak jedna istota, zanurkowały głęboko w ciemną toń, by przez ukryte wejście wpłynąć do groty.

Zaróżowione promienie księżyca leciutko rozjaśniały mrok. Pani Zelana gwałtownie przywarta do tej słodkiej barwy, odpychając od siebie przerażające wspomnienia.

- Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej - westchnęła Eleria. - Na razie dosyć mam wszelkich przygód. A ty, ukochana pani?

- Ja także - przyznała Zelana. - Jesteś głodna?

- Nie. Raczej śpiąca. Tam nie spałam dobrze, muszę nadrobić zaległości.

- Wobec tego kładź się spać - uśmiechnęła się Zelana. - Jesteśmy bezpieczne, tutaj świat nas nie skrzywdzi.

- Trzeba mi dać buziaka - zażądała dziewczynka, wyciągając rączki.

Zelana przytuliła małą i ucałowała czule.

- Śpij, kochanie. Będę czuwała nad twoim snem.

Mała westchnęła zadowolona i umościła się wygodnie, z różową pertą w dłoni. Szybko odpłynęła w krainę marzeń, a Zelana z Krainy Zachodniej przyglądała się jej z zazdrością, bo sama ledwie pamiętała, co to sen. Leniwie się zastanawiała, jak by to było przesypiać część każdej doby, wstawać i żywić się jedzeniem, a nie światłem.

Bogini, pogrążona w kontemplacji, siedziała w grocie, spowita różowym światłem, a jej myśli, niczym głodne ptaki, zdążały do jednego tematu: tragedii, która zdarzyła się w kanionie nad Lattash.

Dlaczego Marzyciel Veltana posunął się do ostateczności? Yaltar wydawał się rozsądnym chłopcem, godnym zaufania, ale przy pierwszej oznace zagrożenia krainy Zelany zareagował, jakby postradał zmysły.

Chyba że tak naprawdę nie bronił jej krainy, uświadomiła sobie pani Zelana, tylko krainy swojej siostry, Balacenii.

Ta myśl nie dawała jej spokoju. Dahlaine zapewnił ich, że Marzyciele nie będą pamiętali wcześniejszej egzystencji, tymczasem zarówno Yaltar, jak i Eleria od czasu do czasu używali swoich prawdziwych imion. Czy możliwe, że zapewnienia Dahlaine'a nie były niczym więcej jak tylko bezczelnymi kłamstwami, które miały mu zapewnić uznanie rodzeństwa? Dahlaine z całą pewnością umiał kłamać. Zelana przyłapała go na tym wiele razy, a Veltan i Aracia z pewnością także byli świadkami, jak brat mijał się z prawdą.

Pojawiała się wyjątkowo przykra możliwość. Jeżeli Yaltar wiedział, że Eleria w rzeczywistości jest Balacenią, to prawdopodobnie wiedział także, iż sam jest Vashem. Czyżby Marzyciele, wszyscy czworo, mydlili oczy swoim opiekunom? Skoro Vash i Balacenia brali udział w tym oszukańczym przedstawieniu, to przecież bardzo prawdopodobne, że także pozostała dwójka...

Jakże oni się nazywali?

Zelana powinna pamiętać prawdziwe imiona Lillabeth i Ashada, lecz kiedy szukała ich we wspomnieniach z niezliczonych setek lat, w żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć. Czyste szaleństwo! Miała je na końcu języka...

Jak tylko przestanie się tak bardzo starać, zaraz sobie przypomni.

Jednego była pewna - podjęła właściwą decyzję, wybierając Długą Strzałę, by poprowadził Dhrallijczyków z jej krainy. Przybysze zza oceanu podziwiali go za wyjątkową biegłość w sztuce strzelania, ale to nie wszystko. Łucznik zdawał się mieć wyjątkową zdolność rozwiązywania problemów. Gdyby nie on, przybysze mogliby potraktować Dhrallijczyków jak dzikusów, których można podbić, obrabować, a może nawet wziąć w niewolę.

Dłuższą chwilę zatrzymała się przy tej myśli. Nie miała szczególnego doświadczenia ani rozległej wiedzy na temat bardziej rozwiniętych społeczności, ale obiło jej się o uszy, że ludzie spoza Dhrallu często porywali członków prymitywnych plemion i sprzedawali ich jako niewolników. Bogini zmrużyła oczy. Niechby tylko spróbowali! Istniało wiele sposobów, jakie mogła wypróbować, żeby im wybić z głowy takie zamiary.

Nie wszyscy przybysze byli źli. Eleria sama znalazła dwóch godnych zaufania. Wybrała Maagsa Zajączka i poważnego młodego Trogitę Kesela. Jakoś przekonała Dahlaine'a, że ci dwaj powinni znać prawdziwą sytuację w Dhrallu. Bywało, że Eleria znacznie przekraczała granice, jakie zdaniem Dahlaine'a krępowały działania Marzycieli. Dziewuszka robiła wrażenie istotki słodkiej i prostolinijnej, ale Zelana, im więcej na ten temat myślała, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że siadanie na kolanach i dopraszanie się o buziaki miało o wiele głębsze znaczenie niż dziecięca demonstracja uczuć. Czyżby erupcja wulkanu, która tak skutecznie zniszczyła sługi Vlagha w kanionie nad Lattash, nie była desperackim gestem Yaltara? Czyżby zrodziła się w głowie Elerii?

Zelana przestraszyła się na myśl o takiej możliwości.

Choć niechętnie, musiała jednak przyznać, że zalanie płynną skałą jaskiń i podziemnych przejść, w których obozowali słudzy Vlagha, okazało się perfekcyjnym rozwiązaniem problemu pozornie nie do przezwyciężenia. Podczas trzęsienia ziemi zapewne zginęliby wszyscy nieprzyjaciele, ale ocalałaby część podziemnych korytarzy i to by budziło wątpliwości. Co innego gorąca lawa. Wrogie zastępy przestały istnieć, kraina Zelany była bezpieczna.

Chociaż... to nie do końca tak. Yaltar śnił nie o krainie Zelany, lecz o ziemi Balacenii.

Bogini poczuła znużenie. Nieprzeliczone wieki mijającego cyklu spoczęły jej na ramionach wielkim ciężarem, gorąco zatęskniła za snem.

Maagsowie i Trogici albo już wsiadali na statki, albo wsiądą lada moment i popłyną do krainy Veltana. Nie wiedziała, czy słudzy Vlagha zaatakują tę ziemię w najbliższej przyszłości. Mogło się zdarzyć, iż wybuch wulkanu zdziesiątkował potwory z Pustkowia do tego stopnia, że długie pokolenia zajmie wyhodowanie kolejnych zastępów. Wobec czego może na razie nie dojdzie do ataku? Z drugiej strony Vlagh potrafił w zadziwiająco krótkim czasie tworzyć niewyobrażalne hordy swoich poddanych. Słudzy Vlagha z pewnością napadną na każdą z czterech krain. Będą dążyli do rozszerzenia władzy swego pana. Vlagh chciał, a może musiał zawładnąć całym kontynentem, żeby móc mnożyć swój rój.

Jakże brzmiały te dwa imiona...? Irytujące! Czaiły się tuż poza granicą pamięci. Dlaczego umykały?

Zelana tęskniła za snem. Ciążyły jej długie lata cyklu, cieszyła się, że koniec coraz bliżej.

Jednak Eleria nie była gotowa przejąć brzemienia władzy. Wiele jeszcze musiała się nauczyć, a tak mało miała na to czasu. W przeszłości zmiana cykli odbywała się płynnie. Jeszcze w czasie poprzednich rządów Balacenii istoty ludzkie niewiele różniły się od zwierząt. Teraz miały ten etap rozwoju daleko za sobą, zdawało się, że dojrzewają szybciej z każdym nadchodzącym rokiem. Bogini odsuwała od siebie niepokojącą myśl, jacy mogą się stać, gdy następny cykl Balacenii dobiegnie końca i znów nastanie jej, Zelany, kolej.

Uśmiechnęła się leciutko. Może Veltan miał rację. Może należy się bliżej zaprzyjaźnić z Luną.

Nie, nie, zwariowany pomysł.

Lattash, ta śliczna osada nad brzegiem morza, była, rzecz jasna, skazana na zagładę. Wszystko przez Yaltara. Lawa z bliźniaczych wierzchołków ciągle płynęła kanionem, na jej drodze nie mogło przetrwać nic. Ludzie z plemienia Białego Warkocza będą musieli zbudować sobie domy gdzie indziej. Utrata Lattash sprawiała bogini niemal fizyczny ból.

- Złoto! - wykrzyknęła nagle pani Zelana. - Zostawiłam je w jaskini! Muszę wrócić i przenieść je w bezpieczniejsze miejsce! Jak mogłam o tym zapomnieć!? Chyba już starość się zbliża. Zapomniałam o złocie, wyleciały mi z głowy imiona... - Spojrzała na śpiące dziecko. - Obudź się, Balacenio, proszę, otwórz oczy - odezwała się cicho. - Już nie mogę sama podźwignąć tego straszliwego ciężaru. Jestem bardzo zmęczona.

Jeżeli Yaltar znał prawdziwą tożsamość Elerii, a ona rozpoznała jego, może oboje orientowali się także w innych sprawach? Zelana sięgnęła do wspomnień, chciała sprawdzić, czy znajdzie dowody na to, że dzieci kiedyś wcześniej, choćby w błahej sprawie, użyły swegp daru kształtowania rzeczywistości poza sennymi marzeniami. Sny to jedno, ale jeśli któreś z nich wpływało na losy świata świadomie, mogła na tym poważnie ucierpieć struktura rzeczywistości.

Nic jednak nie znalazła. Jedynym zachowaniem Elerii, odbiegającym nieco od normy, była jej nieodparta potrzeba zabiegania o uczucia śmiertelników. Jej zachowanie w stosunku do Długiej Strzały, Zajączka i wreszcie tego sztywnego młodego Trogity, Kesela, na pierwszy rzut oka wydawało się dziecięcą zabawą, ale może było czymś więcej? Z wiadomych powodów Zelana nigdy nie miała okazji poznać metod, dzięki którym Balacenia skłaniała do posłuszeństwa istoty ludzkie zamieszkujące Krainę Zachodnią. Może tak właśnie zyskiwała posłuch? Sposób ten sprawdził się w kontaktach z różowymi delfinami, a przecież wtedy Eleria była bardzo mała. Pani Zelana omal nie wybuchnęła śmiechem. Co za przebiegłość! I jaka skuteczność! Może właśnie dlatego Yaltar tak przesadnie zareagował, chcąc obronić krainę Balacenii? Parę takich słodkich spotkań wspartych czułymi buziakami pewnie wystarczyło, żeby sobie biednego Vasha owinąć wokół palca. A skoro już dziewuszka miała jego całkowite poparcie, mogła się zwrócić ku...

Jakże oni się nazywali? Czyste szaleństwo! Dlaczego nie mogła sobie przypomnieć ich imion?

Czas żałoby

1

W krainie pani Zelany nastało już wczesne lato, ale takiego lata Rudobrody nie pamiętał. Zwykle bywa piękne i wytęsknione, tego roku natomiast zostało napiętnowane przez dwie góry ognia. Każdy wschód słońca zdawał się skąpany we krwi, a wulkany ciągle pluły dymem i popiołem. Nad Lattash zawisł posępny czarny welon.

Kobiety zasiały coś w ogrodach, ale nie miały nadziei na zbiory. Osada była skazana na zagładę, należało się spodziewać, że jesienią plemię zamieszka zupełnie gdzie indziej.

Samo Lattash ciągle jeszcze wyglądało tak jak zawsze. Zatoka lśniła błękitem, piaszczyste plaże bielą, a las na wschodzie, na górskich zboczach pod ośnieżonymi wierzchołkami, kusił chłodem soczystej zieleni. Morze wznosiło się i opadało tak samo jak od początku czasu. Jedyną dostrzegalną różnicę stanowiła rzeka. Dotąd zawsze toczyła swe wody, radośnie rozpychając się w kanionie, aż wpadła do zatoki. Teraz jej nie było. Pozostał niewielki strumyk. Góry ognia zalały źródło płynną skałą, woda ledwie ciurkała po kamieniach, a w pełni lata nie miała szans przetrwać.

Oznaczało to koniec Lattash. Bez słodkiej wody ogródki szybko uschną z pragnienia, zabraknie żywności na zimę. Wszyscy mieszkańcy osady byli przygnębieni, zawisła nad nimi chmura melancholii.

Rudobrody westchnął ciężko. Najwyższy czas, by poszukać innego miejsca dla plemienia. Niestety, tutaj pojawił się niebagatelny problem. Otóż wódz Biały Warkocz był tak przytłoczony smutkiem z powodu nieuniknionej zagłady Lattash - w tej osadzie jego lud mieszkał od setek lat - że nie potrafił podjąć jedynej właściwej decyzji. Trzeba było koniecznie znaleźć nową ziemię, zbudować domy, zadbać o pożywienie, zrobić zapasy na zimę, ale Biały Warkocz nie chciał o tym nawet słyszeć, a co dopiero rozmawiać. Przeklinając pod nosem, Rudobrody ruszył na poszukiwanie Długiej Strzały.

*

- Cóż, moim zdaniem nie masz wielkiego wyboru - stwierdził Długa Strzała bez ogródek. Stali we dwóch z Rudobrodym na wale ochronnym i patrzyli na błotnistą strugę, która nie tak dawno była piękną rzeką. - Góry ognia zabiły sługi Vlagha, ale zniszczyły także Lattash. Bez wody pitnej twoje plemię nie przetrwa. Musicie sobie znaleźć jakieś inne miejsce.

- Wiem, wiem... Widzę to wszystko równie jasno jak ty, tylko jak mam przekonać do tego pomysłu wodza? Wystarczy, że choćby napomknę o przeprowadzce, a odwraca wzrok i zmienia temat. Nie chce o tym nawet myśleć.

- Najwyraźniej będziesz musiał go zastąpić, zostać wodzem i zająć się plemieniem.

- Za nic w świecie! - wykrzyknął Rudobrody. - Wodzem jest mój wuj. Gdybym okazał mu brak szacunku, całe plemię by się ode mnie odwróciło. Na pewno nie posłuchaliby moich rad.

- Ludzie będą cię słuchali, jeżeli Biały Warkocz im to nakaże. - Długa Strzała przesuwał wzrokiem po chatach, po sieciach suszących się nad brzegiem morza. - Dobrze wam się tu żyło, przyjacielu, ale to już przeszłość. Odkąd rzeka przestała toczyć swe wody, nastał inny czas. Przeszłość odeszła, musicie żyć w teraźniejszości. Jeżeli nie przeprowadzicie się wkrótce, umrzecie z głodu i pragnienia. Przedstaw to ludziom w taki właśnie sposób, a wówczas na pewno cię posłuchają. Skoro wódz nie potrafi otrząsnąć się ze smutku na tyle, żeby podjąć odpowiednią decyzję, niech ustąpi miejsca komuś innemu... najlepiej tobie. - Długa Strzała uśmiechnął się lekko. - Wódz Rudobrody... ładnie to brzmi, prawda?

- Mnie się wcale nie podoba. Masz pojęcie, jakie nudne jest życie wodza? Ja bym tego nie wytrzymał.

- Odwagi! - wykrzyknął Długa Strzała kpiąco. - Przecież to dla dobra twojego plemienia! Nie możesz tych ludzi zostawić na pastwę losu!

- Zawsze na wszystko masz gotową odpowiedź - burknął Rudobrody.

- Najwyższy czas, żebyś spojrzał prawdzie w oczy, przyjacielu. Wcześniej czy później będziesz musiał przejąć dowództwo. Skoro Biały Warkocz nie wywiązuje się z obowiązków wodza - wcześniej. Nabierzesz wprawy w praktyce. Teraz jednak mamy na głowie poważniejszą sprawę.

- A co, świat się kończy?

- Dziś może jeszcze nie, ale warto pamiętać, że na statkach w zatoce czeka sporo piratów i są w coraz gorszych humorach. Pani Zelana w swojej nieskończonej mądrości uznała za stosowne opuścić osadę, nie płacąc Sorganowi Orlemu Nosowi ani innym Maagsom za pomoc udzieloną nam w potrzebie.

- Złoto przecież zostało w jaskini - przypomniał Rudobrody przyjacielowi. - Niech tam pójdą, wezmą swoją należność.

- Mieli taki zamiar, ale nie mogą się dostać do korytarza.

- A co się stało? Czyżby pani Zelana zawaliła strop?

- Nie, strop pozostał nietknięty, za to pojawiła się solidna ściana zamykająca skalny korytarz, w którym czekają żółte cegły. Niezwykła to ściana, bo wszystko przez nią widać, a twardsza jest niż kamień. Wobec czego Maagsowie mogą oglądać swoje złoto, ale nie mogą go wziąć. Wół poszedł tam z ogromnym toporem i walił w ścianę przez cały dzień. Odłupał zaledwie okruszek, za to udało mu się zniszczyć topór. Sorgan jest przekonany, że pani Zelana chce go oszukać.

- Nic podobnego.

- Ty to wiesz i ja to wiem, ale Orli Nos nie zna jej tak jak my. Kłamstwo, oszustwo i złodziejstwo są nieodłączną częścią natury Maagsów, a uczciwość jest pojęciem zupełnie dla nich obcym. Jeżeli pani Zelana wkrótce nie wróci, wybuchnie nowa wojna.

- No, poprawiłeś mi humor, nie da się zaprzeczyć. - Nagle Rudobrody palnął się dłonią w czoło. - Słuchaj, Zajączek mówił, że potrafisz rozmawiać z panią Zelana, nie wydając dźwięków. Podobno zdarzyło się to w przystani w Kwecie, kiedy mieliście kłopoty. Możesz tego teraz spróbować?

- Próbowałem już wiele razy. Nic z tego. Albo pani Zelana jest za daleko, albo nie chce mnie słyszeć.

- Może Eleria by cię usłyszała? Nikt nie ma na panią Zelanę takiego wpływu jak ona. W ostateczności mała będzie całować opiekunkę tak długo, aż postawi na swoim. Was owinęła sobie wokół palca, ciebie, Zajączka i tego młodego Trogitę Kesela.

- Nie przeczę - westchnął Długa Strzała. Zerknął na przyjaciela spod oka. - A na tobie nie próbowała swoich sztuczek?

- Nie. Pewnie jestem dla niej mało ważny.

- Chodź, pogadamy z Sorganem - zaproponował Długa Strzała. - Jeśli przekonamy go, że usiłujemy tu ściągnąć panią Zelanę, by mu zapłaciła, może nie zrówna Lattash z ziemią.

- Eee... po co się śpieszyć? - zaoponował Rudobrody z żartobliwą powagą. - Jeżeli Maągsowie spalą osadę, to może wuj uzna, że czas się spakować i ruszyć z miejsca. Wtedy ja po prostu będę słuchał jego rozkazów... albo schowam się gdzieś, gdzie mnie nie znajdzie. Wuj wróci do formy, a ja nie będę musiał dorastać.

- Na twoim miejscu nie miałbym wielkiej nadziei. No, płyniemy na „Mewę".

*

Słońce zdawało się wyjątkowo jasne. Rudobrody zręcznie wiosłował w stronę „Mewy". Jego łódka sunęła gładko, popychana długimi pociągnięciami wiosła. Pogoda piękna, morze lśni cudownie, byłoby niezłe branie... Rudobrody odsunął od siebie myśl o łowieniu ryb. Ten dzień zostanie zmarnowany na wysłuchiwanie skarg Orlego Nosa.

- Dobrze niesie ta twoja łódka - zauważył Długa Strzała.

- Miałem przy niej trochę szczęścia - przyznał Rudobrody skromnie. - Jakoś tak nieźle mi wyszła. Poprzednia była trochę wywrotna. Wystarczyło kichnąć, żeby wziąć kąpiel.

- Mnie też się to parę razy zdarzyło. Czasami odnoszę wrażenie, że łódki lubią sobie stroić głupie żarty.

Rudobrody starał się nie patrzeć na buchającą z bliźniaczych wulkanów wielką chmurę dymu i popiołu, która zakryła prawie cały wschodni horyzont.

- Wymyśliłeś, jak uspokoić Sorgana? - zapytał.

- Zamierzam się powołać na sytuację awaryjną.

- Obawiam się, że nie rozumiem - przyznał Rudobrody.

- Pani Zelana opuściła nas w pośpiechu. Moim zdaniem oznacza to, że gdzieś stało się coś, co wymagało jej natychmiastowej obecności.

- Zawsze można spróbować - mruknął Rudobrody bez większego przekonania. - Ale niełatwo będzie wmówić Sorganowi, że jest coś ważniejszego od jego wypłaty.

- Pożyjemy, zobaczymy - odparł Długa Strzała sentencjonalnie. Łódka zbliżyła się do „Mewy".

- Jak tam?! - zawołał do nich Zajączek z pokładu. - Pani Żelana wróciła? Jeśli kapitan szybko nie dostanie złota, rozpęta nową wojnę.

- Lepiej nie! - odkrzyknął Długa Strzała. - Przypłynęliśmy, żeby spróbować go uspokoić.

Zajączek zrzucił drabinkę, Długa Strzała przytrzymał ją pewną dłonią.

- Czas na przedstawienie, wodzu Rudobrody - rzekł z uśmiechem.

- Dajże spokój z tym wodzem!

- Najwyższy czas, żebyś się przyzwyczaił do tego tytułu - odparł łucznik z kamienną twarzą.

*

Kapitan Sorgan Orli Nos był wściekły.

- Gdzie ona jest?! - zapytał bez wstępów. - Jeżeli nie zacznę rozdawać złota, które obiecałem ludziom jeszcze w Maagsie, będzie źle. Zrobiliśmy, co do nas należało, teraz czas na wypłatę.

- Nie mamy pewności, gdzie jest pani Zelana - rzekł Długa Strzała. - Jej kraina obejmuje wiele rozległych ziem. Wiemy, że zdarzyło się coś, czemu musiała natychmiast zaradzić. Kapitanie, na widok ognia pędzisz gasić pożar, a potem dopiero masz czas na uprzejmości. Jestem pewien, że pani Zelana wróci tu, jak tylko będzie mogła.

- Mówisz z sensem - przyznał Sorgan niechętnie. - Czy masz pojęcie, gdzie się mogły przydarzyć te nowe kłopoty?

- Pani Zelana nie uznała za stosowne mnie zawiadomić. Zna ją pan pod tym względem, kapitanie.

- O tak - przyznał Sorgan z kwaśną miną. - Zauważyłem już jakiś czas temu, że doskonale potrafi przemilczać ważne informacje.

- Jesteś wyjątkowo spostrzegawczy - mruknął Długa Strzała pod nosem. - Pani Zelana - dodał głośniej - z pewnością wróci, jak tylko będzie mogła, my natomiast mamy pilniejszą sprawę.

- Tak?

- Góry ognia na drugim końcu kanionu ciągle plują dymem i popiołem. Gdy roztopiona skała spłynie w dolinę, Lattash znajdzie się w ogromnym niebezpieczeństwie. Wiosenne roztopy to nic w porównaniu z powodzią wrzącej lawy.

- Trudno się z tym nie zgodzić. A co my mamy do tego?

- Przydałaby się nam wasza pomoc w ucieczce, kapitanie.

- Komandor Narasan twierdzi, że to się nazywa „zorganizować odwrót", ale tu słowo „ucieczka" rzeczywiście pasuje bardziej.

- Na tym się jednak nasze kłopoty nie kończą - ciągnął Długa Strzała. - Wódz Biały Warkocz nie potrafi się pogodzić z myślą, że jego plemię musi porzucić Lattash. Przyznaję szczerze, uknuliśmy intrygę za jego plecami, więc będziemy ci wdzięczni, kapitanie, jeżeli nas nie wydasz, gdy zdarzy ci się z nim rozmawiać.

- Człowiek niekiedy dziwaczeje na starość - zauważył Sorgan. - Nie przejmujcie się, wasza tajemnica jest u mnie bezpieczna. Kiedy zamierzacie wszcząć rebelię?

- Nie wiem, co oznacza to słowo.

- Na statku rebelię wywołuje się wtedy, kiedy załoga ma serdecznie dosyć kapitana. Marynarze go zabijają albo spuszczają na wodę w dziurawej szalupie. Potem przywódca rebelii obejmuje dowodzenie statkiem.

- My nie stosujemy takich metod, kapitanie - odparł Rudobrody krótko.

- Najwyższy czas zacząć. Skoro wasz wódz nie wypełnia swoich obowiązków, ktoś powinien je przejąć, zanim lawa spłynie kanionem.

- Mamy nadzieję, że do tego nie dojdzie - włączył się Długa Strzała. - Trzeba koniecznie znaleźć nowe miejsce na założenie osady. Przypuszczam, że gdzieś na brzegu zatoki. Musi tam być słodka woda, ziemia pod uprawę i jakaś ochrona przed wiatrem i pływami oceanu.

- Rozumiem, że kiedy już znajdziecie odpowiednie miejsce, będziecie chcieli przeprowadzić plemię na moich statkach?

- Jeśli nie sprawi wam to zbyt dużego kłopotu - przyznał Rudobrody.

- Nie sprawi. Przynajmniej ludzie się czymś zajmą, może na jakiś czas przestaną narzekać, że nie dostali zapłaty. Wasi łucznicy pomogli nam w walce, więc jesteśmy wam winni przysługę, kiedy... - Sorgan przerwał raptownie. - Złoto! - wykrzyknął. - Przecież złoto zostało w jaskini! Jeżeli lawa zaleje Lattash, nasze złoto przepadnie!

- To mało prawdopodobne - zaprzeczył Długa Strzała. - Przecież pani Zelana wzniosła przejrzystą ścianę, by je ochronić. Wół stracił topór bojowy, próbując rozłupać tę przeszkodę.

- A, teraz wreszcie rozumiem, po co tam ta dziwaczna przegroda - olśniło Sorgana. - Sądziliśmy, że ma nas powstrzymać przed odebraniem zapłaty. A w rzeczywistości ma nie dopuścić do złota płynnej skały, żeby się z nią nie zmieszało.

- Tak to właśnie wygląda - przytaknął Rudobrody. - Nie przejmuj się, kapitanie. Złoto jest całkowicie bezpieczne. Na pewno dostaniecie swoją należność, jak tylko pani Zelana wróci. Dobrze byłoby przekazać tę wiadomość innym kapitanom, żeby oni także nie musieli się martwić. Dostaną zapłatę, gdy wróci pani Zelana.

- Jej powrót może być rozwiązaniem także twoich problemów - stwierdził Sorgan, patrząc na Rudobrodego. - Wystarczy jej powiedzieć, że twojemu wujkowi z żalu pomieszało się w głowie, a wtedy ona odsunie go od władzy i przekaże ją tobie. To znacznie lepsze wyjście niż rebelia, prawda?

- Warto się nad tym zastanowić, wodzu Rudobrody - podpowiedział Długa Strzała.

Rudobrody obrzucił go takim spojrzeniem, że gdyby wzrok mógł zabijać, łucznik natychmiast padłby trupem.

- Daj że spokój, Rudobrody - odezwał się Sorgan. - Słowo „wódz" jest równie piękne jak „kapitan".

- Mnie to nie bawi - oznajmił Rudobrody.

2

Znad Matki Wody dmuchał porywisty wiatr, lecz nie przeszkodził Rudobrodemu wyruszyć na poszukiwanie nowej ziemi dla plemienia Białego Warkocza. Osada była doskonale chroniona przed kaprysami pogody, więc Rudobrody z łatwością wyobrażał sobie protesty mieszkańców, kiedy przyjdzie im opuścić zaciszne domostwa.

Słońce chyliło się już ku horyzontowi, a przecież wiosłujący pod wiatr Rudobrody i Długa Strzała znajdowali się dopiero w połowie drogi do północnego brzegu zatoki.

Łucznik spojrzał na zachód.

- Zaraz nam się skończy światło dzienne - zauważył. Przyjrzał się linii brzegu. - Czy to nie rzeka? - spytał.

Rudobrody powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem.

- Chyba tak. Widzę krzewy, a one zwykle rosną na brzegach słodkiej wody. Przyjrzyjmy się okolicy. - Jednym długim pchnięciem wiosła obrócił łódkę.

- Znasz wybrzeże w tej części zatoki? - spytał Długa Strzała, wiosłując równo.

- Nie znam. W pobliżu Lattash ryby biorą jak złoto, więc nigdy nie miałem powodu zapuszczać się tak daleko. Zresztą nie chciałem obrażać ryb z Lattash, próbując szczęścia gdzie indziej. Ryba to stworzenie uczuciowe, łatwo ją urazić. Jak się ją zlekceważy, potem stroi fochy. Zła ryba nie bierze. To prawda ogólnie znana.

- Masz przedziwne poczucie humoru, przyjacielu.

- I kto to mówi?! Jestem wstrząśnięty!

- Daj spokój. - Długa Strzała rozglądał się po zarośniętym krzewami brzegu. - Rzeka jest większa, niż mi się wcześniej zdawało. Przyda się uważnie obejrzeć okolicę.

- Podejrzewam, że wiatr się ludziom nie spodoba. W Lattash nie dmucha specjalnie, a tutaj urywa głowę.

- Lepszy wiatr niż lawa - zawyrokował Długa Strzała. Wyciągnęli łódkę na brzeg. - Rzućmy okiem na rzekę. Jeżeli woda będzie słonawa, nic tu po nas. Ale jeśli słodka, warto popatrzeć wokół.

- Prowadź - przystał Rudobrody. Ruszyli przez gęste zielska w stronę rzeki. - Dziwne, zwróć uwagę, że słońce zaczęło zachodzić, akurat kiedy dotarliśmy właśnie tutaj.

- Przypadek.

- Nie ma czegoś takiego jak przypadek, przyjacielu. Każde zdarzenie jest zamysłem bogów. Wszystko od nich zależy. Jeżeli boleśnie stukniesz palcem u nogi w jakiś pniak, to znaczy, że któryś bóg, wiedząc, iż pewnego dnia pójdziesz tropem tej zwierzyny, dla żartu umieścił pieniek na środku dróżki mniej więcej na początku świata.

- Przestań wreszcie - uśmiechnął się Długa Strzała.

- Nie mam zamiaru. Uwielbiam niedorzeczności. Dzięki nim życie jest zabawniejsze. - Rudobrody schylił się pod grubszym konarem wyrastającym z gęściejszych krzewów. - Gdybyśmy tu zamieszkali, trzeba będzie to wszystko wykarczować - mruknął do siebie. - Kobiety zrzędziłyby bez opamiętania, gdyby musiały się przez te chaszcze przedzierać za każdym razem w drodze po wodę.

Dotarli do brzegu rzeki. Długa Strzała pochylił się, nabrał w dłoń wody i spróbował.

- Nie jest zła - ocenił. - Trochę mulista, ale za miesiąc czy dwa będzie czyściejsza. Rano możemy pójść kawałek w stronę źródeł. Może znajdziemy jakieś łąki? Wtedy rzeczywiście będzie można poważnie wziąć pod uwagę to miejsce.

- Możemy pójść - zgodził się Rudobrody. - Ale innych miejsc też poszukajmy. Ludzie będą mogli wybierać i kłócić się na potęgę. Dzięki kłótniom krew jest gorąca, a przecież wiadomo, że zimna krew to nic dobrego. - Rozejrzał się dookoła. - Ustawię parę wędek - zdecydował. - Skoro mamy się tu powałęsać, za jakiś czas zgłodniejemy.

- Rozsądna uwaga.

*

Następnego ranka wschód słońca powlókł chmurę dymu nad Lattash mglistą czerwienią, zupełnie jakby chciał przypomnieć Rudobrodemu, że osadzie nie zostało wiele czasu. Działo się tak każdego ranka od czasu wybuchu bliźniaczych wulkanów, który zakończył wojnę, ale Rudobrody nie potrafił przywyknąć do tego widoku.

Znowu przedarł się przez krzewy ku rzece. Na zostawione poprzedniego wieczoru wędziska złapały się zaskakująco duże ryby.

- Nieźle, całkiem nieźle! - ocenił Długa Strzała, gdy Rudobrody zjawił się przy ognisku ze zdobyczą. - O tym też warto wspomnieć po powrocie. Skoro tutaj biorą takie ryby, łatwiej będzie ludziom opuścić Lattash.

- Pożyjemy, zobaczymy. Zaraz je oczyszczę, śniadanko nas czeka jak się patrzy.

- Nie mam nic przeciwko. - Długa Strzała dorzucił kilka polan do ognia. - Wiatr ucichł, zauważyłeś?

- Owszem. I bardzo dobrze. - Rudobrody wyciągnął zza pasa żelazny nóż, prezent od Zajączka. - To dopiero narzędzie! - Przyjrzał mu się z uwielbieniem. - Rybę czyści się w mgnieniu oka. Jakiś łebski facet wynalazł to żelazo. Mam nadzieję, że kiedy wojna się skończy i Maagsowie wrócą do siebie, pani Zelana pozwoli nam zatrzymać te metalowe drobiazgi.

- Dlaczego miałaby zabronić?

- Bo ja wiem? Żeby utrzymać czystość kultury? Może nie chcieć zmieszania obyczajów. Wiesz, jacy są bogowie. Czasami nie sposób ich zrozumieć.

- Tak, zauważyłem - zgodził się Długa Strzała, uśmiechając się lekko.

Ryby smakowały zupełnie inaczej niż te, które plemię Białego Warkocza łowiło w zatoce, ale także były bardzo smaczne. Rudobrody miał nadzieję, że będzie to jeszcze jeden argument, który pomoże mu przekonać rodaków, że nad tą rzeką da się dobrze żyć. Nie było tu tak pięknie jak w Lattash, porywisty wiatr na pewno będzie irytujący, nie mówiąc o gęstych chaszczach nad brzegiem rzeki i o mulistej wodzie.

Z apetytem zjedli śniadanie. W końcu Długa Strzała wstał.

- Chodź, rozejrzyjmy się po okolicy. Na razie znaleźliśmy słodką wodę i smaczne ryby. Zobaczmy, co tu jeszcze jest ciekawego.

Brzask poranka zaczynał już niebieszczeć, gdy weszli do lasu. Drzewa tam były ogromne, rosły gęsto i zwartym szykiem zagradzały drogę wiatrowi, który uprzykrzał pobyt na plaży.

W pewnym momencie Długa Strzała odezwał się cicho:

- Zobacz, zwierzyna! - oszczędnym gestem wskazał na prawo.

Rudobrody obrócił się powoli, żeby nie wystraszyć zwierząt. Zobaczył spore stado jeleni, składające się z przynajmniej dwudziestu sztuk, spokojnie skubiące trawę. Pomiędzy dorosłymi sztukami dostrzegł cętkowane młode.

- Zdrowe i zadowolone z życia - zauważył.

- I mnie się tak zdaje. Postarajmy się ich nie spłoszyć.

Cicho niczym dwa cienie podążyli dalej wilgotnym lasem. Przeszli może kilometr, gdy między drzewami zaczęło się robić jaśniej. Należało się spodziewać jakiegoś prześwitu.

Kiedy dotarli do skraju lasu, otworzył się przed nimi widok na rozległe łąki, ciągnące się niemal po horyzont. Leniwym zygzakiem płynęła rzeka. W wysokiej trawie pasło się stado bizonów.

- No to chyba już mamy odpowiedź na pytanie o ziemię pod uprawy - stwierdził Długa Strzała. - Wygląda mi na to, że jest jej tutaj z dziesięć razy więcej niż potrzeba.

- Przynajmniej dziesięć - przytaknął Rudobrody. - Trochę mnie niepokoją bizony, ale powinniśmy dać sobie z nimi radę i jakoś je przekonać, by nie żywiły się w naszych ogrodach. - Rozejrzał się wokół z wyraźnym zadowoleniem. - Możemy wracać do Lattash - oznajmił. - Nie przypuszczam, żebyśmy znaleźli lepsze miejsce.

- Pomijając wiatr - przypomniał niewinnie Długa Strzała.

- Jakoś do niego przywykniemy. Są ryby i zwierzyna, jest ziemia pod uprawy i słodka woda. A to najważniejsze. Tutaj zamieszkamy.

- Zastanów się jeszcze. Może zaledwie o rzut kamieniem jest miejsce doskonałe.

- Jakoś nie mam ochoty uganiać się za doskonałością. Tutaj będzie dobrze.

- Minimalista - rzucił Długa Strzała.

*

Mniej więcej około południa spuścili łódkę na niespokojne wody zatoki i ruszyli z powrotem. Wicher, który wczoraj im przeszkadzał, dzisiaj pomagał, więc drogę pokonywali szybko.

Rudobrody był zadowolony. Choć porywisty wiatr i chaszcze nad brzegiem rzeki stanowiły pewne minusy, to jednak plusy nowego miejsca stanowczo przeważały. A na dodatek nie było w okolicy żadnych gór, co mogło bardzo poważnie wpłynąć na nastawienie wodza, Białego Warkocza. W dali rysowały się niewysokie wzgórza, lecz takie pagórki raczej nie mają zwyczaju pluć ogniem, a na dodatek ich łagodne zbocza dawały gwarancję, że nie będzie wiosennych powodzi, które co roku doskwierały plemieniu w Lattash. Wziąwszy pod uwagę wszystkie za i przeciw, musiał przyznać, że miejsce jest więcej niż odpowiednie. Gdyby udało się przekonać wuja do przeprowadzki, Biały Warkocz może otrząsnąłby się ze smutku i na nowo podjął obowiązki wodza. Było to największe pragnienie Rudobrodego. Myśl o przejęciu dowództwa przyprawiała go o gęsią skórkę. Za bardzo kochał wolność, żeby szukać przyjemności w sprawowaniu władzy.

Późnym popołudniem dotarli do przystani w Lattash. Długa Strzała, siedzący na dziobie, obejrzał się przez ramię.

- Skoro już tu jesteśmy, popłyńmy kawałek dalej. Przydałoby się zamienić kilka słów z komandorem Narasanem.

- Niech będzie - zgodził się Rudobrody, kierując łódkę w stronę trogickiej floty.

Kiedy znaleźli się blisko statku komandora Narasana, słońce chyliło się już ku zachodowi, powlekając niebo czerwienią. Przy burcie stał młody Trogita, Keselo. Był zasępiony. Rudobrody dawno już zauważył, że trogicki oficer jest bystry, ale zawsze do wszystkiego podchodzi zbyt poważnie.

- Co tam, pojawiły się jakieś nowe problemy?! - zawołał Keselo z góry, widząc zbliżającą się łódkę.

- E, nie, nic poważnego! - odkrzyknął Rudobrody, siląc się na lekki ton. - Wulkany plują dymem i popiołem, Lattash jest skazana na zagładę i od dziesięciu dni nie spadła kropla deszczu. Poza tym wszystko w porządku.

- Nie przepadam za takimi żartami - wyznał Keselo ze zbolała miną.

- Chcielibyśmy porozmawiać z komandorem - odezwał się Długa Strzała. - Będziemy potrzebowali jego pomocy.

- Jakieś kłopoty w kanionie? - spytał Keselo z napięciem.

- Nie, nie, tam wszystko w porządku - uspokoił go Rudobrody.

- Nasz najnowszy problem wypłynął znacznie bliżej, dokładnie rzecz biorąc, w zatoce.

- Sorgan Orli Nos nie dostał wypłaty - podjął Długa Strzała. - Maagsom się to bardzo nie podoba. Mamy nadzieję, że komandor zdoła ich uspokoić.

- Dajcie im piwa - zaproponował Keselo z lekkim uśmiechem.

- Im więcej, tym lepiej.

- Interesująca propozycja - uznał Rudobrody - ale kiedyś w końcu wytrzeźwieją, a dyskusja z Maagsem, którego boli głowa, nie należy do przyjemności.

- Tak tylko rzuciłem pomysł - wycofał się młody Trogita. - Zapraszam na pokład, panowie. Zaprowadzę was do kwatery komandora.

Rudobrody pierwszy wszedł po drabince, Długa Strzała podążył tuż za nim. Wkrótce we trzech ruszyli na rufę.

Keselo zapukał grzecznie, a Rudobrody raz jeszcze utwierdził się w przekonaniu, którego nabrał w czasie wojny w kanionie: Trogici mieli nudny zwyczaj przestrzegania wszelkich form, za to w ogóle nie mieli poczucia humoru.

- Tak? - dobiegło ze środka.

- Goście, komandorze - zawiadomił Keselo. Narasan otworzył drzwi.

- Witam panów. W czym mogę pomóc?

- Komandorze - odezwał się Długa Strzała - jest pan w dobrych układach z kapitanem Sorganem, o ile mi wiadomo?

- Można to tak określić - zgodził się komandor Narasan. - Nie sięga po miecz, jak tylko mnie zobaczy. Czy sprawia wam jakieś kłopoty?

- Ostatnio bez przerwy lamentuje - włączył się Rudobrody. - Pani Zelana opuściła nas, nie dając Maagsom obiecanego złota. Kapitanowi się to nie podoba.

- Wspomniał mi o tym raz czy drugi - przyznał komandor z lekkim uśmiechem. - W zasadzie o niczym innym nie rozmawiamy. Podobno pani Zelana chce go oszukać i nie zamierza mu zapłacić.

- To nieprawda - oznajmił Długa Strzała stanowczo.

- Wobec tego gdzie się podziała?

- Cóż, faktycznie nie wiemy - przyznał Rudobrody. - Domyślam się, że nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co tak naprawdę oznacza wojna. Wiem z całą pewnością, że zabijanie nie leży w jej naturze. Co innego słyszeć o śmierci, a co innego zobaczyć więcej, niżby się chciało.

- Naprawdę jest taka delikatna? - spytał komandor zaskoczony.

- Przez dłuższy czas żyła w odosobnieniu - wyjaśnił Długa Strzała, omijając zręcznie pewne szczegóły, na których przyjęcie komandor nie był jeszcze gotów.

- Rzeczywiście, jest to pewien problem - zgodził się Narasan ze stroskaną twarzą. - Sorgan dał mi słowo, że zaprowadzi swoich ludzi na południe Dhrallu i pomoże mi w wojnie, do której najęliśmy się my, Trogici, ale oczywiście nie opuści krainy pani Zelany, dopóki nie otrzyma zapłaty. A my będziemy potrzebowali jego pomocy.

Długa Strzała w zamyśleniu podrapał się po policzku.

- Może w takim razie po prostu zaczekajcie, aż Maagsowie dostaną obiecane złoto.

- Niezupełnie rozumiem, co masz na myśli - przyznał komandor Narasan.

- Ktoś musi przekonać panią Zelanę, by wróciła i zapłaciła Sorganowi, mam rację?

- O, jak najbardziej.

- A w krainie jej brata wkrótce wybuchnie wojna, prawda?

- Wszystko na to wskazuje - przytaknął komandor.

- Jeżeli nie pojawicie się tam, gdzie was oczekuje pan Veltan, najprawdopodobniej on zjawi się tutaj, by sprawdzić, co was zatrzymało.

- Prawie na pewno.

- Pan Veltan jest przypuszczalnie jedyną osobą zdolną nakłonić panią Zelanę do powrotu. Gdy nasza pani zapłaci Sorganowi, Maagsowie najpierw będą jakiś czas świętować, ale w końcu wytrzeźwieją, dołączą do pańskiej floty, komandorze, wtedy będziecie mogli wszyscy popłynąć na południe i walczyć w obronie krainy pana Veltana. Jest to chyba rozwiązanie wszystkich naszych problemów, zgodzi się pan ze mną?

- Nie ma to jak tęga głowa - stwierdził Narasan.

- Staram się, jak mogę - odparł Długa Strzała.

- Czyli wystarczy, że nie będziemy nic robić? - upewnił się Rudobrody.

- Tylko przeprowadzimy twoje plemię w nowe miejsce, przyjacielu - przypomniał mu Długa Strzała. - Wracajmy do Lattash, sprawdzimy, czy wódz ma się lepiej. Bo jeśli nie, trzeba będzie wprowadzić kilka zmian.

- Czy wódz Biały Warkocz jest chory? - zapytał komandor Narasan.

- Nie, właściwie nie - odparł Rudobrody. - Tyle że wybuch wulkanów wysuszył rzekę płynącą kanionem, a jeśli góry dalej będą wyrzucały z siebie takie ilości pyłu, popiołu i lawy, cała Lattash i wszyscy jej mieszkańcy usmażą się tak samo jak ludzie-węże. Znaleźliśmy z Długą Strzałą miejsce na nową osadę, ale na przeprowadzkę musimy dostać pozwolenie wuja. A wcale nie mam pewności, czy on się zgodzi.

- Mogę wam jakoś pomóc? - zapytał komandor Narasan.

- Niestety nie - odezwał się Długa Strzała. - Będzie się musiał tym zająć wódz Rudobrody.

- Przestań wreszcie z tym wodzem! - obruszył się Dhrallijczyk.

- A niby dlaczego? - spytał Długa Strzała. - Przyzwyczajaj się, drogi przyjacielu. Mam przeczucie, że nie unikniesz swego losu.

3

Gdy wreszcie łódka przybiła do brzegu, nad Lattash zapadł już zmrok. Przez cichą osadę poszli do domu Białego Warkocza. Był tam Uzdrowiciel, siedział przy ogniu rozpalonym pośrodku chaty i uważnie obserwował śpiącego wodza.

Uzdrowiciel, szaman plemienia, do którego należał Długa Strzała, zawsze budził w Rudobrodym nieokreślony lęk. Zwykły czarownik składał połamane kości i leczył choroby ziołami, tymczasem Uzdrowiciel wyraźnie posiadał znacznie większą wiedzę i niezwykłe doświadczenie.

Położył palec na ustach.

- Ciii, bo go obudzicie.

- Zachorował? - spytał Rudobrody szeptem.

- Nie, nie - odparł starzec. Wstał. - Wyjdźmy, chciałbym z wami porozmawiać.

We trzech oddalili się od chaty.

- Rudobrody, wasz wódz ma za sobą trudny czas - oznajmił Uzdrowiciel poważnie.

- Zauważyłem. Czy potrafisz mu pomóc, szamanie?

- Teraz, natychmiast, nie mogę zrobić nic. Lattash była dla niego całym życiem, nie wyobraża sobie świata bez tej osady.

- Wiem. Czy można jakoś...? - Rudobrody nie dokończył zdania.

- Istnieje pewna mikstura o silnym działaniu... mieszanka korzeni, liści i rzadkich grzybów, która otępia umysł i uspokaja najburzliwsze emocje. Rzadko jej używam, ale tym razem wydała mi się konieczna. Rozmawiałem z wodzem, zanim zasnął, mówiłem do niego także, kiedy już ogarnął go sen. Gdy się przebudzi, ciężar przewodzenia plemieniu będzie mu nienawistny i chętnie przekaże władzę komuś, kogo zna i komu może zaufać. Przypuszczalnie tobie. Ufa ci, więc taki wybór wydaje się naturalny.

- Długa Strzało! - wykrzyknął Rudobrody. - Byliście w zmowie!

- Czasem człowiek nie ma wyboru, przyjacielu. Najwyższy czas, żebyś wydoroślał. Zresztą masz talent, tylko ukrywasz go, żeby uniknąć odpowiedzialności. Plemię cię potrzebuje, nie możesz się odwrócić do niego plecami.

- Co mówisz, Długa Strzało? Zmuszasz mnie do przejęcia władzy!

- Najwyższy czas to zrobić - odparł twardo łucznik. - A ja nie popuszczę.

- Nienawidzę cię!

- E, przesadzasz. Jesteś trochę zły, bo uświadamiasz sobie, że beztroskie dzieciństwo masz za sobą. Pewnie chwilę potrwa, zanim się przyzwyczaisz do tej myśli, ale w końcu wyjdzie ci to na zdrowie. Jeżeli chcesz, mogę stać za tobą i szturchać cię, kiedy będziesz coś robił źle.

- No właśnie, a co się stanie, kiedy popełnię błąd?

- Nie ma ludzi nieomylnych, wodzu Rudobrody - rzekł stary szaman. - W ten sposób uczymy się życia. Nie jest to może najlepsza droga, ale jedyna.

*

Chata wodza Białego Warkocza pamiętała lepsze czasy. Jak wszystkie inne domostwa w Lattash, została zbudowana z przetykanych giętkimi gałązkami wierzbowymi konarów drzew. Kiedyś miała kształt kopuły, ale teraz zapadła się i przechyliła, bo gałęzie dawno straciły elastyczność. Trochę przypominała swojego mieszkańca. Rudobrody w zamyśleniu powiódł wzrokiem po wewnętrznej stronie ściany, która stanowczo wymagała naprawy. Westchnął ciężko. Myśli o starości nie należały do najweselszych.

Było już późno, czuł zmęczenie, ale nie spał. Czuwał przy wuju. Biały Warkocz był pogrążony w głębokim śnie, więc to nocne wartowanie nie miało większego sensu, ale w chacie wodza zebrała się starszyzna plemienia. Rudobrody z trudem skupiał myśli, choć bardzo się starał zachowywać przytomnie.

Dziwaczne było to czekanie przy łożu wuja. Trochę przypominało żegnanie zmarłego. Starsi plemienia, przez nikogo niewzywani, jeden po drugim zjawili się w chacie wodza i siadali w milczeniu. Wyglądało to na zmowę.

Wreszcie Biały Warkocz otworzył oczy.

- Dobrze spałeś, wujku? - zapytał go Rudobrody.

- Nie, chłopcze, to nie był dobry sen. Obojętne, jak długo śpię, zawsze budzę się zmęczony. W Lattash nic nie jest już tak jak dawniej i to nie daje mi spokojnie zmrużyć oka. Uginam się pod ciężarem trosk, chyba nie dam już rady nieść tego brzemienia. - Usiadł, uśmiechnął się smutno. - Miałem nadzieję, że sen odsunie ode mnie te zmartwienia, że znów ujrzę wioskę, jaka była jeszcze niedawno. Stało się jednak inaczej. Góry ognia dręczą mnie nawet we śnie. - Westchnął ciężko, wolno pokręcił głową. Po chwili podjął mocniejszym głosem. - Nadszedł czas na zmiany, synu. Przeszłość niech odejdzie, czas się z nią pożegnać i wyjść naprzeciw nowemu. Ja jestem stary i Lattash jest stara. Ty będziesz teraz wodzem i znajdziesz plemieniu nowe miejsce, które ludzie będą mogli nazwać domem.

Rudobrody skrzywił się niemiłosiernie. Do tej pory łudził się nadzieją, że uniknie najgorszego.

- Wczoraj wybraliśmy się z Długą Strzałą na poszukiwanie nowego miejsca. - Kwestię przekazania władzy dyskretnie pominął. - Natrafiliśmy na ładną okolicę. Nie jest tam tak pięknie jak tutaj, ale bezpieczniej. Przez rozległe łąki płynie rzeka, powolna i stateczna, bo nie spada z wysokich skał. Nie dostrzegliśmy żadnych oznak wiosennych powodzi, a to duży plus. Zdarzało się przecież, że nasza rzeka zachowywała się zbyt swawolnie. Na ogół jest przyjazna, ale wiosną płata figle. W nowym miejscu jest w bród zwierzyny oraz ryb, nie zabraknie też ziemi pod uprawy.

- Widzę, że mądrze wybrałem, synu. - Twarz wodza rozjaśnił uśmiech. - Z czasem wspomnienie Lattash zblaknie i ludzie pokochają nową osadę.

- Okolica jest obiecująca - przyznał Rudobrody, stanowczo zapominając o porywistym wietrze. - Najważniejsze chyba, że w pobliżu są tylko niewysokie wzgórza. Góry stanowią piękny widok, ale są niebezpieczne, no i czasami plują ogniem.

- Zauważyłem, synu, zauważyłem. Góry są młode, a młodość musi się wyszumieć. Starsze wzgórza mają więcej rozsądku. - Wódz podniósł się wolno. - „Stary" nie zawsze znaczy „lepszy" - zwrócił się do pozostałych. - Postanowiłem, że od tego dnia naszym wodzem będzie młody człowiek.

Starcy wolno pokiwali głowami.

- Cieszy mnie widok takiej zgody - oznajmił wódz Biały Warkocz. - Powiem jeszcze jedno i więcej nie będę wracał do sprawy. Rudobrody jest synem mojego młodszego, dawno zmarłego brata. Na pewno zauważyliście, że często się śmieje i kocha życie. Przypuszczam, że gdy złożymy na jego ramiona ciężar odpowiedzialności za ludzi, będzie się śmiał rzadziej. - Na twarzy starego wodza nie było śladu uśmiechu.

Natomiast wszyscy inni ze starszyzny plemiennej uśmiechnęli się szeroko.

Rudobrodemu nie było do śmiechu. Cokolwiek zrobił, i tak wychodziło na to, że Długa Strzała miał rację.

*

Następnego ranka Rudobrody chodził po osadzie, zawiadamiając wszystkich, że razem z Długą Strzałą znalazł miejsce odpowiednie do zamieszkania. Jego pozycja między ludźmi zmieniła się oczywiście, ale nie chciał tego podkreślać. Większość mieszkańców słuchała o nowym miejscu z zadowoleniem, ale znaleźli się i tacy, którzy narzekali, że nie jest tam tak samo jak w Lattash. Niektórym najwyraźniej nie w smak była sama myśl o konieczności zmian. Rudobrody cierpliwie przypominał, że góry ognia będą nadal pluły lawą, która w końcu zaleje Lattash i tych, co w nim zostaną. Oni natomiast odpowiadali mu swoimi wątpliwościami: może góry ognia zasną na powrót, może pani Zelana zagasi płomienie, może rozpęta się porządna burza i ulewa zrobi swoje. Najbardziej oporni zdawali się przekonani, że jeśli będą odpowiednio długo wałkowali sprawę, problem przestanie istnieć.

Czasami, słysząc kontrargumenty, Rudobrody miał ochotę wyć.

- Chyba źle się do tego zabrałeś, przyjacielu - powiedział mu Długa Strzała. Minęło już południe, a Rudobrody osiągnął niewiele. - Ty ich nie pytaj, ty im rozkazuj.

- Nie rozumiem.

- Nie warto pytać o zdanie, gdy decyzja już zapadła, a w szczególności nie warto pytać o zdanie głupca, bo kiedy zacznie wyłuszczać swoją rację, nigdy się od niego nie uwolnisz.

- Jeszcze nie mam wprawy - przypomniał mu Rudobrody. - Dopiero się uczę. Nie potrafię narzucić ludziom swojej woli.

- Nie masz czasu na uprzejmości, bo trzeba siać i sadzić. Uświadom ludziom, że jeżeli kobiety nie zdążą zadbać o uprawy, zimą nie będziecie mieli co jeść.

Rudobrody zamrugał zdziwiony.

- Całkiem zapomniałem - przyznał po chwili.

- Zwierzyna płowa i ryby to tylko część waszych posiłków. Myśliwi czasem o tym zapominają. Ja na twoim miejscu porozmawiałbym z kobietami. Z kuchnią trzeba mieć dobre układy. W przeciwnym razie można dostać na kolację pusty talerz.

*

- Ja chcę zobaczyć te łąki - zażądała Sadzonka, potężna kobieta w średnim wieku.

Wczesnym popołudniem Rudobrody zasięgnął języka i dowiedział się, że do niej właśnie przychodzą ze swoimi kłopotami wszystkie niewiasty z Lattash. I zwykle odchodzą zadowolone. W jakimś sensie była wodzem żeńskiej części osady i miała ogromną wiedzę na temat upraw.

Miała także charakterek; jeśli tylko coś szło nie po jej myśli, wpadała w prawdziwą furię. Dlatego Rudobrody obchodził się z nią jak ze zgniłym jajem.

- Porozmawiajmy z moim przyjacielem, Długą Strzałą - zaproponował. - Może on zauważył coś, co ja przegapiłem. Sadzonko, będę z tobą szczery. W nowym miejscu nie jest tak ładnie jak tutaj, ale jest bezpiecznie, a to znacznie ważniejsze. Musimy się stąd wyprowadzić, bo w przeciwnym razie zostanie nam do picia tylko lawa.

- Szczery z ciebie człowiek - zauważyła kobieta. - Rzadka to cecha u wodza.

- Jeszcze nie mam wprawy - przyznał Rudobrody.

- Nabierzesz, nabierzesz - stwierdziła nieco kąśliwie. - No dobrze, porozmawiajmy z tym twoim przyjacielem. Mamy coraz mniej czasu.

*

Znaleźli łucznika w chacie jego wodza, Starego Niedźwiedzia. Sadzonka szybko ucięła wymianę zwyczajowych grzeczności.

- Czy na tamtej ziemi ktoś kiedyś cokolwiek uprawiał? - zapytała bez wstępów.

- Nie przypuszczam - odpowiedział Długa Strzała. - Nie widzieliśmy tam żadnych oznak ludzkiej bytności.

- Jak wysoka jest trawa?

- Mnie sięgała do piersi.

- A mnie nawet wyżej - wtrącił Rudobrody.

- No to musicie znaleźć jakieś inne miejsce.

- Dlaczego?

- Im wyższa trawa, tym grubsza darń - wyjaśniła Sadzonka. - Na niej nie da się nic posadzić. Trzeba by ją najpierw usunąć, a na to nie mamy czasu. Lato za pasem, już dawno powinno być po sadzeniu. Jeżeli teraz jeszcze będziemy usuwać darń, nic nie zdąży wyrosnąć przed pierwszymi mrozami, więc zimą nie będzie co jeść.

Stary Niedźwiedź przyglądał się kobiecie w zamyśleniu.

- Chyba dobrze byłoby odstąpić nieco od tradycji - odezwał się z powagą. - Skoro plemię Białego Warkocza chce mieć co jeść zimą, potrzebuje wielu rąk, żeby kobiety mogły uprawiać ziemię oczyszczoną z darni.

- Nie mamy tylu kobiet - przypomniał mu Rudobrody.

- Wobec tego niech darń usuną mężczyźni.

Rudobrody roześmiał się głośno.

- Dziękuję ci za radę, Stary Niedźwiedziu. W ten sposób szybko pozbędę się ciężaru odpowiedzialności. Jak tylko rozkażę mężczyznom wziąć się do babskiej roboty, natychmiast wybiorą sobie nowego wodza.

- Nie znam obyczajów twojego plemienia, wodzu - przyznał Stary Niedźwiedź - ale moi ludzie uznają zasadę, że budowa chat to męskie zajęcie. Czy tutaj jest podobnie?

- Tak, taki jest zwyczaj - przyznał Rudobrody. - Do czego zmierzasz?

- Kiedy byłem żądnym przygód młodzieńcem, dotarłem aż na północ, do krainy pana Dahlaine'a i tam natrafiłem na miejsce, gdzie w ogóle nie było drzew. Rosła tylko trawa. Nie brakło zwierzyny płowej i bawołów, bo trawa jest ich ulubionym pożywieniem. Łatwo było zapolować, ale trudno zbudować dom. Tamtejszy lud długo się głowił nad tą sprawą, aż któryś młody człowiek wpadł na doskonałą myśl. Skoro nie było drzew, musiał zbudować sobie schronienie z tego, co było.

- Nie wydaje mi się, żeby chata z trawy dawała dobre schronienie zimą. - Rudobrody pokręcił głową z powątpiewaniem.

- Ja też w to nie wierzyłem - przyznał Stary Niedźwiedź - ale nie miałem racji. Ten mądry młody człowiek dostrzegł, że trawa to nie tylko źdźbła, ale też korzenie, splątane i utwardzone ziemią, czyli darń. Z tego ów młody człowiek zbudował swój dom. Inni poszli w jego ślady. Widziałem te domy, oglądałem je z zewnątrz i od środka. Przekonałem się, że nawet najsilniejszy wiatr nie przeniknie przez ścianę z darni, chata jest mocna, solidna, ciepła w najzimniejszą zimę i chłodna latem. Ludzie tego plemienia byli ze swoich domostw zadowoleni. Moim zdaniem wasi mężczyźni powinni zbudować domy z darni, wtedy oczyszczą ziemię pod uprawy, a w dodatku ta praca nie przyniesie im ujmy na honorze.

- Jesteś szczęśliwym człowiekiem, Długa Strzało - uśmiechnęła się Sadzonka. - Masz bardzo mądrego wodza.

- Nie wiem, jak przekonać mężczyzn, żeby budowali chaty z darni - przyznał Rudobrody.

- Plaża jest wietrzna... - zastanowił się Długa Strzała.

- Zgoda, ja też odniosłem takie wrażenie. I co?

- Chata z patyków nie będzie chroniła przed wiatrem. A nikt nie chce, żeby mu zwiało dom w środku zimy, zgodzisz się ze mną?

- Z całą pewnością. Tylko że latem wiatr jest znacznie słabszy, trudno będzie przekonać ludzi do zmiany nawyków. Jeżeli mamy nakłonić mężczyzn do wycinania darni, nie możemy wszystkiego zostawić naturze.

- Wesprzemy trochę starania przyrody - zadeklarował Długa Strzała. - Na pewno będzie nam wdzięczna. Jeżeli chaty z gałęzi zawalą się pewnej wietrznej nocy, mężczyźni łaskawszym okiem spojrzą na darń, prawda?

- Wy z plemienia Starego Niedźwiedzia jesteście ludem wyjątkowo podstępnym - stwierdziła Sadzonka.

- To prawda - przyznał Stary Niedźwiedź z szerokim uśmiechem. - Dzięki temu żyje mi się znacznie lepiej.

Gdy już Sadzonka pożegnała się i wyszła, Rudobrody zebrał się w sobie.

- Wodzu Stary Niedźwiedziu, chciałbym cię o coś spytać.

- Odpowiem ci najlepiej, jak będę umiał, wodzu Rudobrody.

- Czy wódz plemienia naprawdę musi przemawiać tak formalnie?

- Owszem, to część jego powinności, wodzu Rudobrody - odpowiedział Stary Niedźwiedź nieco swobodniej. - Dzięki formalnym wypowiedziom zyskuje posłuch, niezależnie od sytuacji sprawia wrażenie, że dokładnie wie, czego chce. Jeżeli przemawia oficjalnie, plemię zwykle zrobi to, czego wódz się domaga. Dzięki takiej formie wypowiedzi wydaje się mądrzejszy.

- Ale to jest potwornie nudne! - poskarżył się Rudobrody.

- Mnie to mówisz! To pompatyczne i czasochłonne, można w połowie zdania zapomnieć, co się chciało powiedzieć i od czego się zaczęło. Mimo wszystko człowiek mówiący w ten sposób robi odpowiednie wrażenie, jest uważany za mędrca, nawet jeśli każe ludziom robić coś głupiego. - Stary wódz przerwał. - Zatrzymaj tę informację dla siebie. Przyjrzyj się innym wodzom, innym przywódcom, nawet tym z obcej ziemi. Na pewno zauważysz, że w mniejszym lub większym stopniu postępują tak samo. Bo tak to już jest, że jeśli mówisz, jakbyś doskonale wiedział, co robisz, ludzie uwierzą, że masz rację, choćbyś ty sam nie był o tym przekonany.

- Wszystko to podstęp i oszustwo.

- Przecież właśnie to powiedziałem.

*

Mniej więcej tydzień później „Mewa" podpłynęła do brzegu niedaleko nowego miejsca na osadę.

- Nie ma takiej ochrony przed wiatrem i niepogodą jak Lattash - zauważył Sorgan.

- Ale nie ma też ognistych gór - przypomniał mu Długa Strzała. - Plemię Białego Warkocza da sobie radę z wiatrem i niepogodą. Jedno i drugie jest lepsze od spacerów po lawie.

- To prawda - zgodził się Orli Nos. - Ale, ale! Minął tydzień, odkąd przywieźliśmy pierwszych mieszkańców, a tu się nic nie zmieniło! Nawet nie zaczęli budować chat!

- Budują, tylko trochę dalej - wyjaśnił Rudobrody. - Mężczyźni wycinają darń, a kobiety sieją fasolę.

- Po co komu darń?

- Z niej budujemy chaty.

- A dlaczego nie z gałęzi, jak w Lattash?

- Kilku młodych ludzi postąpiło zgodnie z tradycją - powiedział Rudobrody. - Pewnej nocy, przy gwałtownym wietrze, wszystkie chaty się porozpadały.

- To pewnie była niezła wichura - zauważył Zajączek.

- Pomogliśmy jej trochę z Długą Strzałą - przyznał Rudobrody.

- Jak się wie, gdzie popchnąć, nie trzeba wiele siły, żeby osiągnąć cel.

- A dlaczego to zrobiliście?

- Chcieliśmy przekonać ludzi, że darń jest znacznie lepszym budulcem niż gałęzie - wyjaśnił Rudobrody z krzywym uśmiechem. - Przyznaję, zastosowaliśmy podstęp. Młodzi ludzie są przekonani, że wycinają ją, żeby budować domy, a tak naprawdę odsłaniają ziemię, gdzie kobiety mogą siać fasolę i sadzić ziemniaki. Musimy mieć jedzenie na zimę, a na sadzenie i sianie już ostatni dzwonek.

- Dlaczego okłamujesz własne plemię? - Zajączek nie mógł tego zrozumieć.

- Uprawa roli to babska robota. Mężczyźni, zwłaszcza młodzi, nie wezmą się do tego za nic na świecie, bo to uwłacza ich godności. Natomiast budowa domów to męskie zajęcie, a skoro wszystkie chaty postawione z gałęzi rozpadły się pewnej nocy, Długa Strzała i ja podpowiedzieliśmy ludziom budowę domów z darni. W ten sposób mężczyźni robią to, co uważają za pracę godną mężczyzny, wszyscy są zadowoleni, będziemy mieli gdzie mieszkać, a zimą nie zabraknie nam pożywienia.

- Stosujecie wyjątkowo skomplikowane metody - zauważył kapitan Sorgan.

- Dzięki temu życie jest ciekawsze - odpowiedział Długa Strzała. - A poza tym mamy o czym myśleć, kiedy ryba nie bierze.

4

Kilka dni później u wejścia do zatoki pojawiła się łódeczka pana Veltana. Młodszy brat pani Zelany wydawał się podenerwowany.

- Co tu się dzieje?! - krzyczał, przybijając do brzegu w pobliżu rosnącej osady.

- Przeprowadzka - wyjaśnił krótko Rudobrody. - W Lattash nie jest już bezpiecznie, więc budujemy nowe domy.

- Gdzie Narasan?!

- Na swoim statku. Gdzieś tu, w zatoce.

- Powinien być w drodze do mojej krainy! - wściekał się Veltan.

- Wydaje mi się, że czeka - odpowiedział Rudobrody. - I chyba nie ruszy, póki się nie doczeka.

- A na co on niby czeka?

- Twoja siostra, panie, obiecała Sorganowi za pomoc w kanionie solidną stertkę żółtych cegieł. Jak dotąd nie zapłaciła. Moim zdaniem komandor Narasan chce się przekonać, czy w tej rodzinie dotrzymuje się słowa.

- Oczywiście!

- Wobec tego powinieneś, panie, odszukać siostrę i jej o tym przypomnieć - poradził Rudobrody. - Nie przypuszczam, żeby komandor Narasan kiwnął palcem, póki się nie przekona, że kapitan Sorgan dostał obiecaną zapłatę. Wszystko w twoich rękach, panie.

- Gdzie jest Długa Strzała? - spytał Veltan nieco spłoszony.

- Ostatnio kiedy go widziałem, pokazywał młodym mężczyznom z mojego plemienia, jak najlepiej wycinać darń, żeby jej kawały były tych samych rozmiarów. Młodzi sobie z tym nie radzą.

- A po co wam darń?

- Za długo by wyjaśniać - odparł Rudobrody z ciężkim westchnieniem.

*

- Gdzie to jest dokładnie? - spytał Rudobrody, gdy łódka Veltana opuściła zatokę.

- Niedaleko - odparł pan Veltan wymijająco.

- Obaj wiemy - odezwał się Długa Strzała - jak wielkie talenty ma twoja rodzina, panie. Czas goni, więc chyba nie pora na mydlenie oczu.

- Nie chcę mydlić wam oczu - zapewnił Veltan niemal przepraszająco. - Po prostu staramy się nie ujawniać swoich możliwości przed obcymi, jeśli to nie jest konieczne. Chyba ostrożność weszła nam w krew. Przed tobą i Rudobrodym, Dhrallijczykami, nie musimy się ukrywać. Płyniemy na wyspę Thurn. Grota Zelany znajduje się przy jej zachodnim brzegu. - Zmierzył dwóch ludzi szacującym spojrzeniem. - Jeśli uważacie, że czas naprawdę pogania, mogę wezwać swoją ulubioną błyskawicę. Zaniesie nas na miejsce w mgnieniu oka, tyle że narobi przy tym strasznego hałasu.

- Ach, więc w ten sposób pojawiłeś się, panie, ni z tego, ni z owego w kanionie, kiedy przybyłeś nas ostrzec przed górami ognia - zrozumiał Rudobrody.

Veltan pokiwał głową.

- Nie miałem wyboru. Sen Yaltara zaskoczył nas wszystkich, trzeba było szybko wyciągnąć sojuszników z kanionu.

- Dlaczego góry plują ogniem? - spytał Rudobrody zaciekawiony.

- Ten akurat wybuch był skutkiem snu Yaltara - odpowiedział Veltan. - Marzyciele są obdarzeni mocą łamania wielu reguł, jeśli uznają to za konieczne.

- Czasem jednak wybuchy zdarzają się bez udziału Marzyciela, prawda?

- To zjawisko naturalne. Środek ziemi jest płynną skałą, sprężoną pod ogromnym ciśnieniem. Od czasu do czasu wydostaje się przez skorupę i strzela wysoko w niebo. - Wskazał na zachód. - Tam jest wyspa Zelany.

- Jak daleko jesteśmy od zatoki? - spytał Długa Strzała.

Veltan zastanawiał się chwilę.

- Wydaje mi się, że to mniej więcej połowa odległości z Lattash do wulkanów. A do groty Zelany już niedaleko. - W zamyśleniu podrapał się po brodzie. - Chyba najpierw trzeba porozmawiać z Elerią. Ona zna Zelanę lepiej nawet niż ja, potrafi dyrygować moją siostrą tak, że mnie by się nawet nie śniło. Balacenia zawsze była najskuteczniejsza z czwórki młodszych.

- Kto to jest Balacenia? - spytał Rudobrody.

- Tak ma naprawdę na imię Eleria. - Veltan umilkł w zamyśleniu. - Powiem wam wszystko, ale zatrzymajcie te informacje dla siebie. Nasz starszy brat, Dahlaine, zdał sobie w pewnym momencie sprawę, że Vlagh zamierza przejąć nasze krainy. Wówczas obmyślił plan obrony. Marzyciele wyglądają jak zwykłe dzieci, lecz wcale nimi nie są. Są naszymi zmiennikami, przejmą władzę, kiedy nasz cykl dobiegnie końca. Nic o tym nie mówcie najemnikom. Nie muszą wiedzieć o cyklach. W zasadzie im mniej wiedzą, co się naprawdę dzieje w Dhrallu, tym lepiej. Gdyby się dowiedzieli, z kim mają się zmierzyć, prawdopodobnie uciekliby w popłochu.

- Słyszałem dawne baśnie - odezwał się Rudobrody - ale w nie nigdy nie wierzyłem. Od czasu do czasu ktoś wspominał coś o wszechpotężnym mózgu. Co to właściwie takiego?

- Rudobrody został wodzem plemienia - przypomniał Veltanowi Długa Strzała. - Chyba powinien wiedzieć coś więcej na temat istoty z Pustkowia.

- Masz rację. - Veltan spojrzał na Rudobrodego. - Co wiesz o owadach?

- Mają więcej nóg niż my, a niektóre potrafią latać. To w zasadzie wszystko. Zawsze skupiałem się na poznaniu stworzeń, które dałoby się zjeść, a nie przypuszczam, żebym chciał jadać owady.

- Wobec tego sprawa nie jest prosta - zadumał się Veltan. - No cóż... Niektóre owady są samotnikami. Mają bardzo ograniczony kontakt z innymi osobnikami swojego gatunku, poza okresem godów. Najlepszym przykładem będą chyba pająki. Istnieje też inny rodzaj owadów, taki jak pszczoły i mrówki. Poszczególne osobniki są w zasadzie bezmyślne. Za głupie nawet na to, żeby czuć strach. Pewnie zauważyliście to podczas walki w kanionie.

- Fakt, za mądrzy to nasi wrogowie nie są - zgodził się Rudobrody.

- Nie muszą być mądrzy, ponieważ kieruje nimi ten właśnie uniwersalny mózg, o którym słyszałeś.

- Czyli Vlagh? Zawsze się zastanawiałem, skąd właściwie wiemy, jak ta istota ma na imię. Przecież owady zwykle nie mają imion.

- Vlagh to nie do końca imię. Jest raczej tytułem, godnością. Mieszkańcy Pustkowia używają tego słowa podobnie jak twoi ludzie słowa „wódz". Tytuł Vlagh jest jednak w pewnym sensie ważniejszy niż twój, ponieważ stworzenia służące tej istocie poznają proces myślenia dzięki połączeniu świadomością z tworem zwanym mózgiem uniwersalnym. Każda z nich wie o wszystkim, co usłyszała lub zobaczyła inna, a wszystkie te informacje skupiają się w umyśle Vlagha.

- Praktyczne rozwiązanie - uznał Rudobrody. - Vlagh nie musi nawet wydawać rozkazów, bo wszyscy z jego plemienia znają jego myśli.

- Vlagh to nie jest on - skorygował go Veltan. - W zasadzie jest rodzaju żeńskiego, ponieważ składa jaja, a przecież do tego nie jest zdolny żaden osobnik rodzaju męskiego.

- Toczymy wojnę z samicą?! - wykrzyknął Rudobrody.

- Trudno tę istotę nazwać samicą. Składanie jaj to tylko jedna z wielu jej funkcji. Teraz na przykład stara się rozszerzyć własne terytorium. Chce zdobyć więcej pożywienia dla swoich dzieci. Im więcej karmy, tym więcej jaj można złożyć, stworzyć więcej sług, a wówczas wszechpotężny mózg staje się coraz bardziej złożony. Teraz chce zająć nasz kontynent, ale to dopiero początek. Ostatecznym celem Vlagha jest cały świat. Gdy to osiągnie, nie będzie już znał żadnych granic.

- Mam rozumieć, że chce rządzić nie tylko robalami, ale też ludźmi? - zapytał Rudobrody z niedowierzaniem.

- Raczej nie - odparł Veltan. - Bardziej prawdopodobne, że potraktuje ludzi jako pożywienie. Więcej karmy, więcej jaj. Tak właśnie rozumuje Vlagh.

- Musimy koniecznie zabić to dziwadło! - wybuchnął Rudobrody.

- Miałem nadzieję, że dojdziesz właśnie do takiego wniosku - przyznał Veltan. - Przybysze są przekonani, że biją się dla złota, a w rzeczywistości walczą o przetrwanie. Jeżeli przegramy, słudzy Ylagha zjedzą nas na obiad.

*

Jeszcze przed południem łódka pana Veltana okrążyła południowy koniec wyspy Thurn. Rudobrody uważnie przyglądał się brzegowi, lecz nie zauważył, by poruszała się jakoś wyjątkowo szybko.

- Daj spokój, nie przejmuj się tym - poradził mu Veltan. - Trochę się wtrąciłem w przebieg naszej podróży. Gdybyś wiedział, co się naprawdę działo, nie byłbyś uszczęśliwiony. Czas i przestrzeń nie są takie sztywne, jak się pozornie wydaje.

- W takim razie chyba wolę pozostać w błogim stanie nieświadomości - przytaknął Rudobrody.

- Tak czy inaczej grota Zelany jest tuż przed nami. Wybaczcie mi na chwilę. Dam znać Elerii, że tu jesteśmy. - Lekko zmarszczył brwi, po czym jego twarz rozjaśnił uśmiech. - Zaraz tu będzie.

- Jak to? Skąd niby?

- Z groty. - Veltan wskazał powierzchnię morza. - Tam jest wejście.

- Pod wodą? - spytał Rudobrody z niedowierzaniem.

- Ta grota w niczym nie przypomina tych, które znacie z kanionu. - Yeltan roześmiał się głośno. - Kiedy Dahlaine dowiedział się od Zelany, że Eleria, wtedy zaledwie pięcioletnia, bawi się z różowymi delfinami na głębokiej wodzie, mało nie oszalał ze strachu.

Właśnie w tej chwili prześliczna Eleria wynurzyła się na powierzchnię i podeszła do łódki Veltana.

- Stało się coś złego? - spytała zaniepokojona.

- W pewnym sensie. Czy moja siostra jest w dobrej formie?

- Raczej nie - przyznała Eleria. - Ukochana pani nie może dojść do siebie po wydarzeniach w kanionie. Chyba nie do końca zdawała sobie sprawę, co oznacza słowo „wojna". Nie rozumie zabijania, nie przewidziała tysięcy trupów...

- Nie było innego wyjścia - przypomniał Długa Strzała.

- Cóż, skoro tak mówisz... Ukochana pani nie spodziewała się, że sprawy przybiorą taki obrót. Musiała natychmiast wrócić do domu, uciec z tamtego strasznego miejsca...

- Uspokoiła się już?

- Może odrobinę. Pobyt w grocie wyraźnie jej pomaga.

- Źle się stało, że uciekła - powiedział Veltan. - Zapomniała o bardzo ważnej sprawie.

- Jakiej?

- Nie dała Sorganowi obiecanego złota, czym go bardzo unieszczęśliwiła. Niech wróci do Lattash, choćby na krótko, i zapłaci piratom. Komandor Narasan zrobił się podejrzliwy i nie chce ruszyć na wojnę, póki moja siostra nie spełni obietnicy. Jeżeli Sorgan nie dostanie zapłaty, Narasan nie popłynie do mojej krainy, a mam przeczucie, że niedługo będę go potrzebował.

- Wrócę do groty i powiem ukochanej pani, że jesteś tutaj, wujku. Spróbuję ją przekonać, by stamtąd wyszła, ale obiecać nie mogę niczego. - Dziewuszka zanurkowała wdzięcznym łukiem i zniknęła w wodzie.

*

Zdawało się, że czekali wieczność. Siedzieli w lekko kołyszącej się łódce Veltana i wpatrywali się w wodę. W rzeczywistości nie minął więcej niż kwadrans, gdy kilka metrów od nich wynurzyły się na powierzchnię Zelana i Eleria.

- O co chodzi, Veltanie? - spytała bogini, lekko stąpając po wodzie.

- Chyba o czymś zapomniałaś, droga siostro - rzekł Veltan. - Rozumiem, że sporo masz teraz na głowie, ale przeoczyłaś jedno dość ważne zobowiązanie.

- Przejdź wreszcie do rzeczy - zirytowała się bogini.

- Nie zapłaciłaś Maagsom - powiedział Veltan.

- Co się odwlecze, to nie uciecze.

- To mało precyzyjny termin, zgodzisz się ze mną?

- Na razie Sorgan nie potrzebuje złota. W Dhrallu i tak go nie wyda.

- Może i nie potrzebuje, ale chce je mieć.

- Trudno.

- Z każdym dniem jest coraz gorzej. Coraz więcej jego ludzi podziela niezadowolenie kapitana. W dodatku Narasan zaczął wątpić w uczciwość naszej rodziny. Obiecałem mu sowitą zapłatę, tak samo jak ty Sorganowi. Jeżeli nie zapłacisz piratowi, komandor nie uwierzy w moje szczere chęci. Siedzi na statku w zatoce Lattash i czeka na pokaz dobrej woli. Dałaś Sorganowi słowo, siostrzyczko, i jeśli go nie dotrzymasz, przybysze zapewne rozkradną wszystko, co im wpadnie w ręce, a potem odpłyną. Bez pomocy Narasana nie obronię swojej krainy. A jeśli przegram ja, przegramy wszyscy, Vlagh zapanuje nad całym Dhrallem. Zrozumiałaś, co powiedziałem?

- Jesteś wstrętny.

- Staram się, jak mogę, kochana siostrzyczko. Zamierzasz dotrzymać słowa?

- Dobrze już, dobrze! - prychnęła bogini. - Zapłacę temu chciwemu piratowi, ale nie zrobię nic ponad to. Nie dam się więcej wciągnąć w takie dzikie awantury.

Eleria nagle spoważniała.

- Uspokój się, ukochana pani - powiedziała słodko. - Możesz tutaj zostać, poswawolić sobie z delfinami albo pobrzdąkać na harfie i ułożyć następny wiersz, skoro tego ci trzeba do szczęścia. Ja zajmę twoje miejsce. Może nie jestem tak utalentowana jak ty, może będę popełniała wiele błędów, ale będę ze swoim ludem, kiedy mnie on potrzebuje.

Zelana miała oczy jak spodki.

- Elerio, to niemożliwe! Nie pozwolę!

- Zrobię to bez twojego pozwolenia, przecież wiesz, ukochana pani. Któraś z nas musi się tam zjawić, albo ty, albo ja. Wybór należy do ciebie. Ty albo ja. - Zamilkła na chwilę. - Zdecyduj, Zelano. Czas ucieka.

Rudobrody zbaraniał. Słodkie dziecko raptem przestało być słodkie. Spojrzał na Długą Strzałę, by sprawdzić, czy przyjaciel jest równie wstrząśnięty.

Tymczasem łucznik nie wyglądał na zaskoczonego. Odpowiedział na spojrzenie Rudobrodego wzrokiem bez wyrazu.

A potem puścił do niego oko.

5

Gdy płynęli wzdłuż zachodniego brzegu wyspy, Rudobrody dyskretnie obserwował Zelanę i Elerię. Dziewczynka na powrót zmieniła się w kochane maleństwo, pani Zelana także zdawała się opanowana. Jakiś czas spędziła na rufie, prowadząc niezobowiązującą rozmowę z Veltanem, potem dołączyła do Rudobrodego i Długiej Strzały, którzy stali bliżej dziobu.

- Brat powiedział mi, że wódz Biały Warkocz jest w kłopotach. Co się właściwie stało?

- Góry ognia zalały lawą rzekę - odpowiedział Długa Strzała - a bez rzeki w Lattash nie da się żyć. Niestety, sama myśl o opuszczeniu osady jest dla Białego Warkocza nie do zniesienia. Wódz nie potrafił podjąć decyzji. Uzdrowiciel powiedział nam, że takie zachowanie u ludzi starszych nie jest niczym dziwnym. Dlatego też Rudobrody zajął się przeprowadzką plemienia i jak dotąd nie popełnił wielu błędów.

- Serdeczne dzięki - rzucił Rudobrody zgrzytliwym tonem.

- Nie ma sprawy - odparł Długa Strzała z kamienną twarzą. - Udało nam się znaleźć - podjął - odpowiednie miejsce w północnej części zatoki. Flota Sorgana pomogła w przeprowadzce.

- To miło ze strony kapitana - zauważyła bogini. - Nie spodziewałam się po nim takiego gestu.

- Pirat nie jest taki zły, pani Zelano - odezwał się Rudobrody. - Niekiedy wojna budzi w ludziach najlepsze instynkty. My pomogliśmy jemu w kanionie, teraz on pomaga nam. A później popłynie z komandorem Narasanem, by wspierać go w walce o krainę pana Veltana.

- Wspaniale, prawda, ukochana pani? - zaszczebiotała Eleria.

- Może go nie doceniłam - poddała się bogini. - Gdzieś pod tą twardą skorupą pewnie jest jakaś namiastka serca. Dobrze ukryta. Czy góry nadal plują dymem?

- Tak było, gdy ruszaliśmy w drogę - odpowiedział Rudobrody. - Mieliśmy nadzieję, że wulkany szybko usną na nowo, niestety, wcale się na to nie zanosi.

- Wobec tego dobrze zrobiłeś, podejmując decyzję o przeprowadzce - przyznała bogini. - Wulkan potrafi pluć dymem i ogniem przez długie lata i lepiej wtedy nie być w pobliżu. - Odwróciła się do Veltana. - Pośpieszmy się, bracie. Pomóżmy naszym przyjaciołom oddalić się od kanionu.

- Zgadzam się z tobą z całego serca, siostro.

- Jest jeszcze coś, o czym powinnaś wiedzieć, pani Zelano - odważył się Rudobrody. - Mój wuj był zawsze bardzo przywiązany do naszej osady, ale ponieważ po wybuchu wulkanu rzeka straciła wodę, a w dodatku góry ognia najwyraźniej nie zamierzają ponownie zapaść w sen, istnieje ogromne ryzyko, że Lattash zostanie zalana płynną skałą. Razem z Długą Strzałą znaleźliśmy miejsce na zbudowanie nowej osady, ale nie chciałem wuja do niczego zmuszać...

- Przejdź wreszcie do sedna - zniecierpliwiła się pani Zelana.

- To wcale nie jest łatwe - poskarżył się Rudobrody. - Kiedy we dwóch wróciliśmy do Lattash, wuj jakimś cudem zdał sobie sprawę, że nie potrafi już decydować o losach plemienia. Powiedział starszyźnie, że chce zrezygnować z godności wodza, i zaproponował na swoje miejsce mnie. To naprawdę nie był mój pomysł, mnie się on w ogóle nie podoba, ale jestem teraz wodzem plemienia.

- Twój wuj jest mądrym człowiekiem - rzekła Zelana. - Dokonał właściwego wyboru. Niekiedy starzy nie nadążają za biegiem wydarzeń. - Uśmiechnęła się lekko do Elerii. - Wtedy powinni ich zastąpić młodzi.

- Czy mnie też to czeka, ukochana pani? - spytała Eleria z szeroko otwartymi oczami.

- Porozmawiamy o tym przy innej okazji - zamknęła temat pani Zelana. - Teraz mamy na głowie ważniejsze sprawy.

*

Gdy łódka Veltana wpłynęła do zatoki, Rudobrody stracił wszelką nadzieję. Do tej pory ciągle jeszcze się łudził, że wulkany ponownie usną. Niestety, dwa bliźniacze wierzchołki znowu tryskały w niebo słupami wrzącej czerwieni. Wkrótce osada, gdzie spędził całe życie, skryje się pod grubym pokładem lawy.

- Przykro mi, przyjacielu - odezwał się Długa Strzała.

- Przecież to nie twoja wina - odparł Rudobrody. - Nie ma nic za darmo na tym świecie. Wygraliśmy wojnę, ale zapłaciliśmy utratą domów. Kiedyś było tutaj pięknie... Cóż, nic nie trwa wiecznie.

Podpłynęli do „Mewy".

Sorgan wydawał się na granicy załamania nerwowego.

- Pani! Gdzie się podziewałaś?! - napadł na Zelanę. - Płynna skała schodzi kanionem szybciej niż biegnący człowiek. Podejrzewam, że przed zachodem słońca zaleje osadę, a wtedy już nie będzie sposobu, żeby się dostać do tej przeklętej jaskini i do złota.

- Uspokój się, Orli Nosie - rzekła pani Zelana wyniośle. - Zajączku, wskocz do łódki i sprowadź tu kuzynów kapitana Sorgana, przede wszystkim Skella i Torla. Gdybyśmy załadowali całe złoto na pokład „Mewy", zatonęłaby pod jego ciężarem.

- Tak jest, pani! - wrzasnął Zajączek i już biegł w stronę dziobu.

- Pójdziemy do jaskini, Sorganie - podjęła pani Zelana - tam otworzę przejrzystą ścianę, a wtedy twoi ludzie zaczną wynosić złoto.

- Możesz, pani, trochę poszerzyć korytarz? Strasznie jest wąski, a poszłoby szybciej, gdybym mógł ustawić więcej niż dwa rzędy ludzi.

- Niestety nie - stwierdziła bogini. - Ściany tego tunelu podtrzymują strop, jeśli je usuniemy, wszystko się zawali. Wystarczy, jeśli rozkażesz swoim ludziom, żeby nie skupiali się na pieszczeniu żółtych cegieł, tylko na pracy. Gdy się pośpieszą, zdążą, zanim lawa dopłynie do zatoki.

- Do zatoki może się wlewać - oznajmił Sorgan. - Byle nie do jaskini.

- Gdy dotrze do wody, przestaniecie widzieć, co robicie, Sorganie. Kłęby pary będą gęściejsze niż najgęściejsza mgła.

- Nie pomyślałem o tym - przyznał Orli Nos.

*

Maagsowie pracowali tak samo jak przy rozbieraniu schodów prowadzących do kanionu z Pustkowia: ustawieni w dwa rzędy pod ścianami korytarza, sprawnie podawali sobie złote cegły z rąk do rąk. Przejście prowadzące z jaskini do korytarza ze złotem było rzeczywiście wąskie, więc nie dało się tam ustawić więcej ludzi.

Rudobrody także wszedł do jaskini, chciał ostatni raz rzucić okiem na makietę kanionu. Nie wiedzieć czemu Eleria poszła za nim.

- Oj! - pisnęła nagle. - Chyba o czymś zapomnieliśmy!

- O czym?

- Sporo żółtych cegieł zostało w glinie, pamiętasz? Rudobrody wybuchnął śmiechem.

- Rzeczywiście, całkiem o tym zapomniałem - przyznał. - Przypomnimy Sorganowi, że tutaj też jest złoto? - Zmierzył uważnym spojrzeniem model kanionu. - Niełatwo będzie je stąd wydłubać. Glina dobrze zaschła.

- Trochę wysiłku dobrze Maagsom zrobi. Zauważyłam, że marynarze wyjątkowo się rozleniwiają, jeśli nie mają zajęcia.

*

Rudobrody zostawił jaskinię Maagsom, z których już lały się siódme poty, i ruszył stromym zboczem w stronę osady. Po chwili napotkał schodzącego Długą Strzałę.

- Ile czasu nam zostało? - spytał przyjaciela.

- Kilka godzin - odpowiedział łucznik. - Lawa płynie znacznie wolniej niż poprzednio. Mur zbudowany przez Skella w najwęższym miejscu wąwozu odegrał rolę zapory. Tak czy inaczej ludzie Sorgana powinni się wynieść z osady możliwie najszybciej, bo wrząca lawa zachowuje się podobnie jak wiosenny przybór.

- Jak sądzisz, wał ochronny powstrzyma falę?

- Mocno wątpię. Chronił wioskę przed powodzią, ale woda napiera słabiej niż płynna skała. Umocnienia zbudowano z myślą o wodzie, nie o lawie. Nie wytrzyma.

- Może to i lepiej - westchnął Rudobrody. - Gdyby z wioski coś zostało, budziłoby wspomnienia. Szczególnie w sercach starszyzny. Wobec tego niech już nie zostanie po Lattash żaden ślad. Plemię i tak musi się przenieść w nowe miejsce, a przeszłość byłaby zbędnym ciężarem.

- No, no! Coraz lepiej, wodzu! - pochwalił Długa Strzała. - Powoli zaczynasz myśleć o przyszłości i widzieć dalej niż koniec własnego nosa.

- Ja się do władzy nie pchałem! - przypomniał mu Rudobrody.

- Wiem, wiem, przyjacielu. I dlatego będziesz doskonałym wodzem. Twoje plemię ma szczęście. Przypadkiem właściwy człowiek znalazł się na najwłaściwszym miejscu.

- Wolałbym polować i łapać ryby.

- Kto by nie wolał!

*

Następnego ranka w kapitańskiej kajucie na „Mewie" Sorgan rozmawiał z komandorem Narasanem.

- Gdyby nie te przeklęte góry ognia, najchętniej zostawiłbym złoto w jaskini - stwierdził bez ogródek. - Jeżeli zapłacę kapitanom teraz, ruszą do domu z popołudniowym odpływem. A przecież będą nam potrzebni w walkach na południu. Jeśli położą łapy na złocie, wojna nie będzie ich już nęciła.

- Masz rację, kapitanie - przyznał trogicki komandor. Uśmiechnął się niewesoło. - Czasami złoto bywa zawadą.

- Obyś nie powiedział tego w złą godzinę, komandorze. Jak ja mam teraz utrzymać w tajemnicy fakt, że „Mewa" i kilka innych statków, należących do moich krewnych, są pełne kruszcu? Marynarze mają długie języki, zwłaszcza po piwie. Wcześniej czy później będę miał do czynienia z następnym Kajakiem. - Podniósł wzrok na łucznika. - Dużo masz strzał?

- Nie tak wiele, jak byłoby trzeba, Orli Nosie.

- Potrzebna mi jakaś bezpieczna kryjówka na złoto, bo lada moment któryś z moich chłopaków się spije i zacznie chlapać ozorem.

- Pozwól, że ja się tym zajmę - zaproponowała pani Zelana.

- Możesz rozdać swoim kamratom część obiecanej zapłaty, kapitanie - odezwał się Keselo. - Jeżeli im nie zapłacisz w ogóle, będą źli. Ale jeżeli dasz im jedną czwartą należności i obiecasz resztę po wojnie, to chociaż nie będą skakali ze szczęścia, raczej nie zaplanują spalenia „Mewy".

- Pomysł wart rozważenia - zauważył komandor Narasan. - Powiedzmy tak: wojna, do której najęli się Maagsowie, jeszcze nie dobiegła końca. Wydarzenia w kanionie były w rzeczywistości dopiero pierwszą bitwą. Wygraliśmy ją, zgoda. Czekają nas jednak jeszcze trzy, daję za to głowę. Wobec tego jak dotąd ludzie zasłużyli na czwartą część wypłaty. Daj im, kapitanie, co się należy, i powiedz, że na resztę muszą zapracować.

- Kto wie... - zastanawiał się Sorgan. - Niektórzy pewnie uznają, że ich oszukałem. Zabiorą swoją jedną czwartą i odpłyną do domu.

- Niech płyną - rzekła pani Zelana. - Skoro są tchórzami, i tak nie byłoby z nich żadnego pożytku.

- Gdzie ukryjesz resztę mojego złota, pani Zelano? - zapytał Sorgan.

- Na pewno wolałbyś tego nie wiedzieć - odparła bogini słodkim głosem. - Zastanowię się, czy ci powiedzieć, ale tylko gdy mi przysięgniesz, że aż do końca wojny nie tkniesz piwa. Ani kropelki!

- To warunek wyjątkowo trudny do spełnienia! - zaprotestował Sorgan.

- Kapitanie, nie jesteś już dzieckiem! Powinieneś wiedzieć, że życie nie głaszcze po głowie - odparła z uśmiechem.

Rudobrody zasłonił dłonią twarz, bo na ustach wykwitł mu szeroki uśmiech. Pani Zelana znów była sobą. Obawiał się o nią, gdy uciekła do groty na wyspie Thurn, ale najwyraźniej szybko wracała do formy. I bardzo dobrze.

*

- Skąd wziąłeś taki pomysł? - spytała pani Zelana zaskoczona, gdy Rudobrody pokazał jej chaty budowane z darni.

- Podsunął mi go wódz Stary Niedźwiedź. Opowiedział nam o plemieniu z dalekiego lądu na północy, należącego do twojego brata, pani. Tamci ludzie zamieszkali na ziemi, na której rosło niewiele drzew, a wiatr wiał porywisty, więc domy zbudowane z darni dawały im najlepszą ochronę. Ale nie był to jedyny powód, dla którego postanowiliśmy pójść w ich ślady. - Rudobrody pokrótce opisał niecny plan, który wraz z Długą Strzałą uknuli, by podstępem skłonić mężczyzn do oczyszczenia ziemi pod uprawy.

- Spryciarz z ciebie, Rudobrody - zauważyła bogini, uśmiechając się lekko.

- Miło mi, że ci się podoba moje postępowanie, pani - odparł, krzywiąc się niemiłosiernie. - Powiodło nam się, to prawda. Wszyscy są zadowoleni, nikt nie ucierpiał na honorze. Na pewno warto przestrzegąc tradycji, ale czasem trzeba umieć ją odrobinę dostosować. - Rozejrzał się wokół, zawiesił wzrok na przysadzistych chatach. - Nie są takie piękne jak te w Lattash - rzekł przygnębiony - ale Lattash to już przeszłość, więc teraz ta osada będzie naszym domem.

- Nic nie jest wieczne - przytaknęła pani Zelana smutno. - Nauczysz się godzić ze stratami i mimo wszystko żyć dalej.

- Chociaż wcale mi się to nie podoba.

- Nie musi ci się podobać - odpowiedziała Zelana cicho. - Ale tak będzie.

*

- Panowie, porozmawiajmy o złocie - zaproponowała pani Zelana.

Maagsowie i Trogici zebrali się w obszernej kajucie na rufie trogickiego statku, służącej komandorowi Narasanowi za kwaterę i punkt dowodzenia.

- O złocie mogę gadać cały dzień - zapalił się Sorgan Orli Nos.

- Zauważyliśmy - mruknął Długa Strzała.

- Zapewne jesteście świadomi, że wojna w Dhrallu nie dobiegła jeszcze końca. Dokładnie rzecz biorąc, jeszcze się na dobre nie zaczęła. Zwróciliście uwagę, jak sądzę, że zarówno ja, jak i mój brat, Veltan, nie zasypywaliśmy was szczegółami, gdy oferowaliśmy złoto za waszą pomoc. Teraz, gdy już poznaliśmy się nieco lepiej, możemy ponownie rozważyć niektóre warunki umowy.

- Zamierzasz nam, pani, obciąć wypłatę? - zapytał Sorgan, mrużąc oczy.

- Ależ skąd! Myślałam natomiast o jej podwojeniu. Okazaliście się dwukrotnie sprawniejsi, niż przypuszczaliśmy, więc proponujemy wam podwójną stawkę. To przecież logiczne.

- Podoba mi się ten sposób myślenia - stwierdził Wół z szerokim uśmiechem.

- Co fakt, to fakt - poparł go Gunda.

- Czy ty, Veltanie, pójdziesz w ślady siostry? - spytał trogicki komandor z widocznym entuzjazmem.

- Nigdy nie sprzeczam się z siostrą - odparł bóg z nieskrywaną ironią. - Wy także już ją znacie, więc na pewno mnie rozumiecie.

- O tak - odezwał się Narasan. - Taka postawa wydaje się najodpowiedniejsza.

- Czy tutaj, w Dhrallu, rzeczywiście jest aż tak dużo złota? - zaciekawił się Jalkan. Głos miał napięty.

- Całe góry - rzekł Veltan z obojętnym wzruszeniem ramion. - Nasza najstarsza siostra, Aracia, pewnie każe następną świątynię zbudować właśnie z tych żółtych cegieł. Może się to podobać. Ja tam wolę żelazo, jest bardziej użyteczne. Cóż... podobno gusta nie podlegają dyskusji.

Dziwny wyraz ukazał się na twarzy Jalkana. Jakiś nienasycony głód. Rudobrody nie przepadał za tym Trogitą. Chudzielec podlizywał się Narasanowi, a fatalnie traktował podległych sobie ludzi.

Komandor Narasan spojrzał na Sorgana.

- Zakładam, że wybiera się pan, kapitanie, z nami na południe?

- Może nawet będę pierwszy? Chce się pan założyć, komandorze?

- Nie mam żyłki hazardzisty - odparł Narasan. Przeniósł wzrok na Veltana. - Jak sądzisz, panie, kiedy zaczną się kłopoty w twojej krainie?

- Nie potrafię powiedzieć nic pewnego, komandorze. Słudzy Vlagha nie są w formie, jak przypuszczam. Potrzebują czasu na przegrupowanie. Kanion był jedyną możliwą drogą inwazji, a teraz nie da się go pokonać. Ale jak mówią mieszkańcy mojej krainy, należy się spodziewać wroga niedługo.

- Pośpiech jest wskazany - ocenił Długa Strzała. - Trogickie statki po przewiezieniu armii powinny tutaj wrócić.

- Po co? - zapytał Sorgan.

- Trudno oczekiwać, że plemię Białego Warkocza będzie się przeprowadzało na piechotę.

- Czyżbyś ty, Długa Strzało, razem z łucznikami zamierzał do nas dołączyć? - komandor Narasan był wyraźnie zaskoczony.

- Oczywiście. Pani Zelana jest winna bratu przysługę za wsparcie w bitwie w kanionie i my pomożemy jej ten dług spłacić. Pan, komandorze, pomógł kapitanowi Sorganowi, wobec czego kapitan teraz pomoże panu. Pan Veltan wsparł panią Zelanę, więc nic dziwnego, że ona jemu udzieli pomocy. Ale to nie wszystko.

- Nie? - zdziwił się komandor Narasan. - A co jeszcze? Długa Strzała uśmiechnął się szeroko.

- Chyba się pan nie spodziewał, że zostawimy wam całą zabawę?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
David & Leigh Eddings Cykl Marzyciele (2) Najdroższa
David i Leigh Eddings Belgarath 02 Czas niedoli
Eddings David i Leigh BEL3 Tajemnica
Eddings David & Leigh Belgarath 02 Czas Niedoli
Eddings David i Leigh BEL2 Czas Niedoli
Eddings, David & Leigh Belgarath 2 Czas Niedoli
Eddings David Demon wladca Karandy III Maloreon
Brin David Cykl Wspomaganie 01 Słoneczny nurek
David Eddings Ostatnia Walka Czarodziejow
Eddings David Gambit Magów
Eddings David MAL 04 Czarodziejka z Darshivy
David Weber Cykl Honor Harrington (05) Honor na wygnaniu
Brin David Cykl Wspomaganie 02 Gwiezdny przypływ
Eddings David Pionek Proroctwa
Eddings David MAL 03 Demon władca Karandy
David Weber & John Ringo Cykl Imperium Człowieka (4) Nas niewielu
Eddings David 02 Belgarth 2 Czas Niedoli
Eddings, David Belgariad 03 Magicians Gambit
David Eddings 4 Wieza Czarow

więcej podobnych podstron