Marian Cezary Abramowicz
Maria Magdalena
Poznań : Pallottinum, 1995.
isbn 83-7014-235-4
A więc to ty jesteś, panie, ten słynny Grek z Antiochii, Łukasz, lekarz znamienity, takiż malarz i ponoć pisarz niezgorszy, o którym tyle słyszałam już od ludzi. Paweł z Tarsu opowiadał mi o tobie, panie, i pisał. To on cię tu przysyła i masz od niego do mnie list? Dzięki! Przeczytam go później, gdy rozgościsz się, panie, w moim domu. Na czas twej bytności w Jerozolimie i Judei niechaj twoim on będzie domem. Zaraz służebne kąpiel i wieczerzę przygotują dla ciebie. Bo utrudzony zapewne jesteś długą podróżą.
Rozglądasz się, panie, po okolicy. Dobrze ją widać z tego tarasu. Spokojnie tutaj, prawda? Zielone wzgórza w winnicach kryją spokój Betanii. I pomyśleć, panie, że niecałe pięćdziesiąt staj stąd - wiecznie żądna krwi, pęczniejąca od nienawiści i strachu Jerozolima. Tam nasi bracia. Wisi nad nimi miecz.
Jak zapewne wiesz, panie, pięć lat z łaski Rzymu Jerozolimie i Judei króluje Herod Agrypa I, ten wnuk Heroda Wielkiego, co to jako zaufany riasmoneuszów ostatniego króla z tego rodu, Antygona, tronu i życia pozbawił. Otóż tenże Herod Agrypa I wielkim królem chce być dla Żydów i jest gorliwym sługą cesarza. Ten błazen na tronie przed Żydami udaje, że bardziej jest Żydem niż wszyscy Żydzi razem wzięci. Pochodząc z rodu zbrodniarzy wpisuje się oto w historię naszego narodu pychą i krwią swoich ofiar. Nic tedy dziwnego, że Jakub, syn Alfeusza i krewniak Mistrza, kryć się musi przed swoimi rodakami. Lecz nie chce opuścić powierzonych mu braci i sióstr. A nienawiść Żydów coraz bardziej łaknie krwi, wypala ich w środku, zasłania im spojrzenie, w kamienie zamienia serca. O Jeruzalem, Jeruzalem! Ilu ty jeszcze zabijesz proroków, zanim spłoniesz i rumowiskiem się staniesz?! Ale tu Betania, panie.
Powiadasz, panie, że piękna jestem, jak nie-Żydówka, gibka, zielonooka i ruda. Schlebiasz mi, panie, jak dobrze wychowany Grek
i człek światowy, artysta. A we mnie nie ma fałszywej skromności. Nie ja wybierałam sobie kształt ciała, kolor oczu i włosów...
I już chcesz, panie, abym ci mówiła o sobie i o wszystkim, com tu widziała i słyszała wonczas, przed ośmiu laty. Życzeniu twemu zadość się stanie. Lecz słyszę, że po aramejsku trudno ci mówić, panie. Uczysz się tego języka? Ale zapewne nie wiesz, a może nie wierzysz, że ja bez trudu mogę posługiwać się językiem Rzymian, tak jak i mową Hellenów. Dziwi cię to, panie? W jakim przeto języku chcesz ze mną mówić? Wybierasz grecki. Tego się spodziewałam. Wszak Grekiem jesteś, panie.
Oczywiście, niczego nie będę ukrywała. I chyba wiadomo ci, panie, że inni, a więc uczniowie Rabbiego i Jego Matka, moja siostra Marta i brat Łazarz, o wiele więcej mogliby ci powiedzieć. Lecz uczniowie rozeszli się po świecie. W ukryciu trwa Matka Jezusa. Marta i Łazarz rok temu wyjechali do Galii Narbońskiej. Głoszą tam z dobrym skutkiem naukę naszego Mistrza. Jestem tu tylko ze służebnymi, które mi są siostrami w Panu, tak jak robotnicy z naszych włości, z winnic i tłoczni wina braćmi. Te wszystkie winnice, które widzisz zaczerwienione teraz od zachodzącego słońca, są nasze od czasów Judy Machabeusza. Tu korzenie zapuścił ongiś mój ród.
Wybacz, panie - służebna! Wejdź, Ireno. Co, kąpiel gotowa? Tak, panie, nie mylisz się. Irena jest Greczynką. I to z nader szacownej rodziny kreteńskiej. Jej rodzina straciła wszystko, nawet wolność, za długi zaciągnięte u żydowskich bankierów. W Jerozolimie byli niewolnikami starego Kajfasza. Marta, Łazarz i ja wykupiliśmy ich przed dwoma laty i obdarowaliśmy wolnością. Jej rodzice, dwie młodsze siostry i starszy od niej brat mieszkają teraz w jednym z naszych domów w Jerozolimie. Irena dobrowolnie została ze mną. Jako siostra i przyjaciółka zarządza moim domem i służbą.
Nasz dostojny gość z Antiochii, Ireno, wie już, kim jesteś. Przeto bez obawy zapewne pójdzie z tobą. Widzisz, jak pojaśniała mu twarz, błysnęły oczy? Nasz dostojny gość jest lekarzem i malarzem, musi znać się nie tylko na ludziach, na kobietach także... Przede wszystkim na kobietach, mówisz, panie? Ale dajmy temu spokój, bo Irena już marszczy swoje piękne brwi udając groźną Herę.
Spójrz, panie, w gęstniejącym zmierzchu toną winnice, mrok wypełnia doliny. Zapal lampy, Ireno, na tarasie także! Bo na tarasie In-na kazała podać wieczerzę.
Oto i nasza Akme z wieczerzą na twoją cześć. Są sery i masło od naszych owiec i słynnych na okolicę kóz, pszenny chleb ze zboża z naszych pól i wino z naszych winnic. A ty, panie, zaciekawiony, przyglądasz się Akme. Piękna jest Akme, nieprawdaż? Ma postać wiotkiej nimfy i twarz cherubina, choć czarna. Bo z Etiopii ona, Kuszytka. Jej przodkowie za czasów naszego króla Salomona wyjechali z Judei towarzysząc odjeżdżającej do swej ojczyzny królowej Saby oraz jej i Salomona synowi Manelikowi. Akme zaś przed czterema laty wraz ze swoją rodziną przybyła złożyć hołd Jahwe w Jeruzalem. Wszyscy zostali chrześcijanami. Rodzina powróciła do Etiopii. Akme pozostała tutaj, sama dokładnie nie wie dlaczego. Poznałam ją przypadkiem i zabrałam do Betanii.
No, już płoną lampy. A ja teraz widzę, panie, żeś zmył kurz podróży i włożyłeś nowe szaty. Piękny jesteś i taki młody. Co, masz już czterdzieści lat? Zaledwie na dwadzieścia pięć wyglądasz teraz.
Ale proszę cię, panie, jedz! Już nalewam ci wino. Wino najlepiej smakuje wieczorem, kiedy tak jak teraz oto schowane za wzgórzami słońce delikatnie rumieni zachodni skraj nieba. Powiadasz, panie, że tu naprawdę jest pięknie i tak cicho, jakby na świecie nie było wojen, pożarów, cierpienia, nienawiści, umierania. I widzę, że nadziwić się nie możesz, że tak swobodnie i dobrze mówię po grecku. Gdzie, kiedy i jak nauczyłam się greckiego i łaciny? Dużo by o tym mówić. Zresztą opowiem ci, panie. Jednakże ty chciałbyś teraz usłyszeć, co ja sądzę o Pawle z Tarsu, któremu towarzyszyłeś w jego pierwszej podróży nauczycielskiej, a który teraz skierował cię właśnie do mnie, jako swej przyjaciółki w Judei.
Jak i gdzie go poznałam? Zwyczajnie. Zjawił się w Betanii po zebraniu braci i sióstr w Jerozolimie. Nauczał tam. Starsi zgromadzenia lękali się o niego. Bo już wtedy starszyzna żydowska za zdrajcę go miała. Udało się przeto namówić go, aby przybył do Betanii. Przybył niechętnie. Był w spłowiałych i znoszonych szatach. Spracowane miał ręce jak nasi robotnicy. Łysy, niski, nieładny. Sokrates - pomyślałam sobie na jego widok. Lecz milczałam w jego obecności. Mówiono o nim pokątnie, szeptem, że bardzo nie lubi niewiast. Onieśmielał mnie tym bardziej, że na zgromadzeniu braci i sióstr grzmiał, że niewiasty winny milczeć w Kościele, wszędzie tam, gdzie Słowo się głosi i Najwyższemu cześć oddaje. Toteż milczałam w jego obecności, nawet tutaj, w moim domu. Słuchałam tego, co mówił, w milczeniu i ze spuszczonymi oczyma. A głos miał piękny i donośny. Obyczajem ludzi o mizernej posturze umiał i lubił już wtedy robić użytek ze swego donośnego głosu.
Lecz nagle, bez wyraźnego powodu przestał mówić. Ku zdziwieniu Marty i Łazarza spojrzał na mnie uważnie i uśmiechnął się. Czy dasz, panie, wiarę, że niespodziewanie stał się kimś zupełnie innym, niż był przed chwilą, wcale niepodobnym do tamtego Pawła. O dziwo, zapomniałam oto o jego szpetocie i szorstkości. Wydał mi się wręcz piękny. Rada nierada musiałam się i ja odwzajemnić uśmiechem. Nie byłabym kobietą, gdybym nie przemogła swego onieśmielenia i nie zagadnęła go
o niewiasty w Kościele. - Kobiety muszą milczeć w Kościele huknął spoglądając na mnie groźnie - bo jeszcze nie nadszedł ich czas. I jeszcze nie mają dla siebie odpowiedniego miejsca - zakończył z uśmieszkiem, który mógłby być prawie filuterny.
Później, gdy Łazarz i Marta pozostawili nas samych, uśmiechając się raz po raz, po trosze jakby do mnie, po trosze jakby do swoich myśli, tłumaczył mi, że przyjdzie czas, kiedy kobiety przemówią we wspólnocie wiernych, zaczną pisać i w ogóle dawać świadectwo Prawdzie. Zaznaczył z powagą, że będą i takie kobiety, którym po ich śmierci oddawać się będzie cześć. - Kobieta jest tak samo jak mężczyzna stworzona do wielkości - stwierdził - ale teraz ta wielkość niewiasty musi być jeszcze ściszona, ukryta przed tymi, którzy mają przyciasne umysły i głuche serca.
Wielki jest Paweł z Tarsu, wielki umysłem i sercem i zarazem taki ludzki, jakby nie był Żydem. Ale wnet zapomniałam o jego sile ducha i wielkości, gdy on tak zwyczajnie, ściszonym głosem dobrego człowieka i przyjaciela wszystkich ludzi tu na tym tarasie jął podziwiać moją wiedzę, moją znajomość języka greckiego i łacińskiego. Co więcej, panie, stwierdził, że jeszcze nie spotkał Żydówki, która by tak jak ja zadziwić go mogła helleńską kulturą i mądrością! Nie uwierzysz może, panie, gdy ci powiem, że jak równy z równym rozprawialiśmy o Arystotelesie, Platonie, Sokratesie i innych filozofach, o Homerze, Wer-giliuszu, Pindarze, Safonie, a nawet o greckich i rzymskich bogach. Pamiętam, zgodził się ze mną, on, wielki Paweł z Tarsu, że człowiek tworzył i będzie tworzył bogów na swój obraz i podobieństwo, by tym snadniej mógł w imię przez siebie stworzonych zabijać, łupić, niszczyć, panować nad innymi. Z uśmiechem potakiwał mi łysą głową, gdym, na przykład, perorowała, że człowiek w imię swej rozdymanej zarozumiałością i pychą małości nawet bogów skłócił między sobą. Naiwne to może było, co mówiłam, ale on tego słuchał uważnie.
A teraz ty, panie, list mi od niego przywiozłeś. List przeczytałam, gdyś się kąpał i przebierał. Krótki to list, lecz jaki mądry - list dobrego przyjaciela. Odpiszę Pawłowi, zanim ty, panie, wyjedziesz z Betanii.
Lecz ty, panie, spoglądasz w dół, na te światełka wędrujące przez noc ku naszemu domowi. To robotnicy z folwarków i winnic, mężczyźni i niewiasty, schodzą się na agapę. W największej sali tego domu, w której gościliśmy Mistrza z Nazaretu, do północy będą na przemian milczeć i śpiewem psalmów chwalić Pana Zastępów. I połamią się chlebem, tak jak nakazał Mistrz. Jeszcze trochę, a usłyszymy ich śpiewy. Pójdziemy do nich, gdy wszyscy się zgromadzą. Ale mamy jeszcze czas...
A ty, panie, widzę, przyglądasz mi się coraz uważniej, jak ongiś Paweł z Tarsu, i jakby na nawoskowanej tabliczce notujesz w pamięci moje wynurzenia, choć tylu ludzi mogłoby ci powiedzieć bez porównania więcej.
Chcesz, bym mówiła o sobie najpierw, niczego nie ukrywając. Ja nie mam co ukrywać. Nie mam czego się wstydzić. Nie mam sobie nic do wyrzucenia. Czyż człowiek może wstydzić się swego serca, jak również i tego, że za sercem swoim szedł, nie bacząc na to, czy się to komuś podoba, czy nie? Serce wszak wiedzie człowieka swoimi, skalistymi nieraz i przedziwnymi ścieżkami. Mnie ono tak wiodło, panie.
Ale od czegóż by zacząć? Od początku i po kolei? A zatem niechaj będzie według twego, panie, życzenia.
Otóż pochodzę, jak już, panie, wiesz, z bardzo szacownej i zamożnej rodziny, do której należą wszystkie okoliczne winnice, tłocznie wina i oliwy, pięć domów w Jerozolimie. Od dwustu lat domem i kolebką mojej rodziny zawsze była Betania. Kiedy miałam siedem lat, zmarli moi rodzice, najpierw matka i niezadługo po niej ojciec.
I tu, panie, muszę ci nieco powiedzieć o mojej siostrze. Nie! Nie zamierzam osądzać. „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni" - wszak mawiał nasz Mistrz. Ja będę mówiła o Marcie takiej, jaką była ongiś, jaką zapamiętałam. A zapamiętać musiałam, panie, oj, musiałam!
Po zgonie matki i ojca ona stała się pierwszą osobą w rodzinie. Ona! Nie Łazarz chorowity i łagodny. Starszy od niej, ustępował jej we wszystkim i milczał. A Marta mocno dzierżyła rządy w domu i naszych posiadłościach. Co rusz niespodziewanie dosiadała osła i objeżdżała
nasze majątki. Bała się jej służba. A jaki respekt przed nią czuli robotnicy i zarządcy naszych winnic i tłoczni! Surowa a piękna przecież Marta wiedziała wszystko. Sama decydowała o wszystkim, nie radząc się nikogo, tak jak wszyscy ludzie ograniczeni umysłowo nie mając nigdy żadnych wątpliwości. Pobożna była bardzo, na żydowską modłę. Przestrzegała drobiazgowo wszystkich nakazów i zakazów prawa Mojżesza. Tego samego wymagała od innych, od domowników, od służby, od robotników. Czyż można się dziwić Łazarzowi, że nie wziął sobie żony? Nie wziął, bo miał dobre serce i wiedział, że żadna niewiasta wprowadzona do naszego domu nie wytrzymałaby z Martą.
Jak wyglądała, pytasz, panie, Marta? Zawsze była piękna i wciąż jest tak samo piękna. Bo nawet czas jej się nie ima. Czas zdaje się lękać Marty, a nie Marta czasu. Była i jest po żydowsku piękna. Wysoka i smukła, miała zawsze i ma szczupłą, śniadą twarz, kruczoczarne włosy i rzęsy, wielkie i lśniące czarno oczy gazeli. Ale nie uśmiechała się nigdy. Rozmawiając z ludźmi, marszczyła piękne brwi, na swego rozmówcę spoglądała okiem sędziego. Właściwie to ona nie rozmawiała z nikim. Słuchała i wypowiadała swoje sądy tak, że nikt by się nie odważył mieć inne niż ona zdanie, nikt by się nie odważył wypowiedzieć je głośno w jej obecności.
Dla mnie Marta była najpiękniejszą kobietą na świecie. Tym bardziej bolałam, że jestem tak różna od niej. I bałam się jej. Bałam się jej zawsze, panie. Im więcej miałam lat, tym bardziej się bałam.
Bo ja szukałam u ludzi serca. Chciałam, żeby ludzie uśmiechali się do mnie, byli dla mnie dobrzy jak Łazarz, żeby mnie kochali. Jednakowoż dla Marty byłam tylko nieważną młodszą siostrą i wyrodkiem. Tak, panie, byłam dla niej wstydliwym wyrodkiem. Bo byłam napiętnowana przez Jahwe nieżydowską urodą. Jak już zauważyłeś zapewne, panie, mam, niczym nasz król Dawid, rude włosy, zielone oczy i twarz bez cienia semickiej smagłości. Toteż nie wypuszczała mnie Marta z domu i nie pokazywała ludziom. Po prostu wstydziła się swojej siostry. Kiedy szłyśmy do synagogi w Betanii czy do świątyni w Jerozolimie, gęstym welonem osłaniała mi głowę i twarz.
Dorastałam. Z domu i spod kurateli Marty mógł mnie wyzwolić tylko mąż. Marzyłam o tym po cichu i jeszcze ciszej płakałam. Bo wiedziałam, że trzymana w ukryciu, osłaniana welonem, nigdy nie znajdę oblubieńca. Coraz częściej i łapczywiej wsłuchiwałam się ukradkiem w prowadzone szeptem, znaczone wybuchami chichotu lub śmiechu rozmowy dziewcząt i niewiast służebnych, których chłopcy i mężowie pracowali w naszych winnicach oraz tłoczniach wina i oliwy. Jakże im zazdrościłam tych krzepkich, spalonych w słońcu, przy pracy bezwstydnie na pół nagich mężczyzn! Podglądałam ich. Całymi dniami mogłabym patrzeć na tych ludzi tak różnych od mojego brata Łazarza - wiotkiego i kruchego.
Łazarz zaś był dobry i chorowity. Zazwyczaj siedział w swojej komnacie wśród gęsto zapisanych zwojów pergaminu i papirusu. Owszem, uśmiechał się często nie wiedzieć do kogo i dlaczego. Odzywał się nadzwyczaj rzadko, przeważnie tylko wtedy i po to, żeby przytaknąć Marcie. Lecz oto Irena, panie! Zebrali się już? Idziemy, idziemy, Ireno! Nie, panie! Lampę poniosę sama. Tyś przecież gościem w Betanii, panie.
Po śniadaniu może przejdziemy do ogrodu. Posiedzimy na tej tam ławce, obok tamtej fontanny. Widzisz ją, panie? A może wolałbyś spocząć teraz lub popatrzeć na papirusy i pergaminy Łazarza? Wolisz towarzystwo pięknej kobiety od papirusów i pergaminów Łazarza? Oto prawdziwy wytworny Grek. Żyd, na przykład, wolałby obejrzeć moje klejnoty i pieniądze.
A teraz popatrz, panie, proszę, na nasz ogród. Piękny, prawda? On był kiedyś inny, taki żydowski. Dopiero Łazarz, i to wbrew Marcie, urządził ten ogród na grecką modłę. Lat temu pięć to zrobił, kiedy Marta już nie była dawną Martą, ale siostrą Łazarza i moją w Chrystusie. Miło mi to słyszeć od ciebie, panie, że dobry gust ma mój brat, jakby nie był Żydem. Ale siądźmy tutaj obok sadzawki. Fontanna nie będzie nas podsłuchiwała ani nam przeszkadzała w rozmowie.
Wszakże ty milczysz, znów przyglądając mi się uważnie. Dlaczego? Powiadasz, że się zastanawiasz, co piękniejsze: ten poranek w Betanii, ten ogród czyja. Oj, panie, gdyby Marta słyszała coś takiego o mnie i to w tym ogrodzie, tutaj, z pewnością wnet by zapomniała o nakazach Mistrza, o niechowaniu światła pod korzec...
Marta nie wypuszczała mnie z domu, w domu nie pokazywała obcym. W każdy szabat z zasłoniętą twarzą prowadziła mnie do naszej synagogi w Betanii. Było tam i jest nadal nieprzytulnie, chłodno, ludzie mieli i mają obojętne twarze. Patrząc na nich czuje się, że oni są zdolni tylko liczyć, mścić się, zabijać, co do joty przy tym przestrzegać prawa Mojżesza. O! Ci nie nadstawialiby drugiego policzka, gdyby ktoś uderzył ich w twarz.
Na Święta Paschy, Namiotów czy Tygodni Łazarz i Marta zabierali mnie, ze szczelnie zasłoniętą twarzą oczywiście, do świątyni jerozolimskiej. Tam, w tej ogromnej i błyszczącej skarbami tego świata świątyni, rozbudowanej i uświetnionej przez zbrodniarza na tronie, Heroda Wielkiego, na miarę jego ambicji i pychy, jak złodziej trzymana przez Martę za rękę, nie czułam nigdy obecności Jahwe. Wszechpotężny Jahwe z pism Mojżesza i proroków ginął mi w różnojęzycznym gwarze tłumów wypełniających dziedzińce, w ryku ofiarnych zwierząt, w nawoływaniu przekupniów. Udawałam, że się modlę. A tak naprawdę - to się jeno bałam.
Już miałam czternaście lat, gdy zabrano mnie do Jerozolimy na Święto Tygodni. Na Dziedzińcu Niewiast gęsty a rozedrgany tłum oddzielił mnie nagle od Marty. Rada z tego byłam. Nie czekając końca uroczystości, wymknęłam się ze świątyni. Chciałam pochodzić sobie po Jerozolimie z odsłoniętą twarzą, zwyczajnie popatrzeć na miasto i na ludzi, na stragany i sklepy.
Wędrowałam więc wąskimi a krętymi uliczkami świętego miasta, którymi w tę i tamtą stronę przelewały się różnokolorowe tłumy. Ludzie byli przedziwnie poubierani, mieli różne rysy twarzy i odcienie skóry, mówili przeróżnymi językami. Właściwie to nie mówili, ale krzyczeli, przekrzykiwali się, nawoływali.
Przylepiłam się do muru, kiedy przeciągała karawana wielbłądów. Bałam się tych zwierząt garbatych i ponurych. Z lękiem i ciekawością zerkałam na siedzących na nich ludzi brodatych, w jaskrawych szatach i w białych zawojach na głowach. Mieli ciemne lub wręcz czarne twarze i czarne, lśniące oczy. Wszelako na mnie nikt nie zwracał uwagi, nikt nawet nie spojrzał przelotnie. Mogłam przeto na przekór lękowi patrzeć do woli. Czyż można mi się dziwić, panie, że korzystałam ze swobody? Pierwszy raz korzystałam, nie bacząc, co na to powie Marta.
Już nie pamiętam jak i kiedy znalazłam się w uliczce wiodącej do przylegającego do świątyni zamku Antonia. Wiedziałam, że tam są ci podli Rzymianie, bacznie obserwujący z wysoka dziedzińce i portyki świątyni. Tak, panie! Z odrazą, tak jak moi rodacy, myślałam wówczas o Rzymianach - o najgorszych z synów Beliala, gorszych nawet od Greków...
Idąc tą właśnie uliczką ku zamkowi usłyszałam raptem jakieś ostre krzyki, kopyta koni na bruku, podzwanianie broni. Ludzie czym prędzej milkli, schodząc na bok i obracając się twarzami do murów domów. Wiedziałam, że tak właśnie winni zachowywać się na widok Rzymian prawowierni Żydzi. Zatem tak jak inni odwróciłam się twarzą do ściany, ale tylko na pół, żeby widzieć, co się dzieje na ulicy.
A tam najpierw ujrzałam sześciu ludzi w rzymskich szatach. Każdy z nich niósł przed sobą topór w pęku rózg. Wiedziałam już, że ci ludzie to liktorzy poprzedzający bardzo ważnych Rzymian. Za liktorami na rosłych, kasztanowatych koniach, jakby w tańcu stąpających rytmicznie po bruku, jechali żołnierze w srebrnych hełmach i w srebrnych półpancerzach, na które mieli zarzucone obszerne, białe płaszcze. Może dwudziestu ich było, może trzydziestu. Nie liczyłam. Bo wśród nich dojrzałam tak samo jak żołnierze ubranego Rzymianina. Nie różnił się od nich strojem ani rynsztunkiem. Tylko spojrzenie miał inne, jakieś władcze. I po żołniersku ogorzałą miał twarz, a mimo to jakby jaśniejszą niż inni, koloru przyciemnionego złota.
Gdy podjechał bliżej, zobaczyłam, że oczy ma jak niebo nad Jerozolimą tego dnia - niebieskie. Lecz zaraz spostrzegłam tuż za nim jadącego młodzieńca. Ten nie był żołnierzem. Po rzymsku ubrany, miał oczy koloru rozgrzanej smoły i smagłą twarz Żyda.
Pół odwrócona do ściany bacznie przyglądałam się zdążającemu do zamku Antonia orszakowi. Nie zdążyłam uciec czy skryć się za innych, kiedy niebieskooki Rzymianin zrównawszy się ze mną, raptownie ściągnął wodzami gryzącego wędzidło konia. Znieruchomiał jak na komendę cały orszak.
Rzymianin zaczął coś do mnie mówić, zapewne w tym ich blaszanym języku. Skamieniałam ze strachu. Co on mógł chcieć ode mnie, brzydkiej Żydówki?
, Uśmiechnąwszy się skinął na smagłego młodzieńca, który, gdy zrównał się z Rzymianinem, melodyjnym głosem przemówił do mnie w języku moich ojców.
- Mój pan cię pyta - zaczął - czyś nie jest przypadkiem nie znaną mu boginią czy nimfą, która nieopacznie zeszła z Olimpu i zabłądziła do tego miasta.
Milczałam. Rzymianin znów począł coś mówić do żydowskiego młodzieńca, który najwidoczniej był jego sługą i tłumaczem.
- Mój pan powiada - podjął młody Żyd - że jesteś tak piękna jak bogini czy nimfa i że nigdy przedtem by nie przypuszczał, iż tak piękną niewiastę spotkać można w tym kraju, a tym bardziej w tym
mieście.Czym prędzej zasłoniłam twarz i mocniej przywarłam do ściany. A tłumacz ciągnął:
- Rozmawia z tobą dostojny Marek Kasjusz - legat cesarza Tyberiusza na Palestynę, Syrię i ościenne krainy. Chciałby on wiedzieć, z jakiej jesteś krainy, jeśliś nie bogini czy nimfa.
- Powiedz swemu panu - odezwałam się jakby wbrew sobie - że jestem prawowierną Judejką, córką Izaaka, siostrą Łazarza i Marty z Betanii Judejskiej.
W mig przetłumaczył moje słowa. Rzymianin skinął głową i uśmiechnął się, by zaraz coś znowu rzec. Młody Żyd przetłumaczył mi to tak:
- Dlaczego tak bardzo się boisz?
- Ja się nie boję! - wykrzyknęłam, dotknięta tym pytaniem, aż zasłona rozchyliła mi się na twarzy. - Ja się nie boję! Powiedz to swemu panu. Ale nie przystoi mi, Judejce i córce znamienitej żydowskiej rodziny, wdawać się w rozmowy z Rzymianinem. I powiedz mu też, aby pozwolił mi odejść w pokoju! - niemalże warknęłam tupiąc przy tym nogą.
, Rzymianin i jego tłumacz chwilę szeptali między sobą. Gdy przestali, Żyd oznajmił:
- Odejdziesz. Ale pan mój powiada, że cię odnajdzie w Betanii i gdziekolwiek indziej, bowiem dla twej piękności warta jesteś szukania, miłości, a w razie potrzeby - to i złamania prawa.
Oniemiałam całkiem. Nie wiedziałam, co na to rzec. Rzymianin zaś uśmiechnął się szeroko i ruszył. Odjeżdżając oglądał się jeszcze za siebie, jakby dokładnie chciał mnie zapamiętać.
Zamek Antonia powoli wchłaniał jego orszak. Na ulicy ludzie odrywali się od ścian. Każdy spiesznie ruszał w swoją stronę. Ulica znowu żyła swoim ruchem i gwarem, jakby tu przed chwilą nie przeciągał orszak tego Rzymianina prawiącego mi takie przedziwne rzeczy. Dobrze, że Marta ani ktokolwiek spośród naszych znajomkow tego nie widział i nie słyszał...
Z zasłoniętą welonem twarzą i ze spuszczoną głową potulnie wróciłam do świątyni. Przy wejściu na Dziedziniec Niewiast wnet dojrzałam wzburzoną Martę pośród gromadki znajomych kobiet. Ganiła mnie ostro za to, że się od niej odłączyłam. A ja milczałam patrząc na swoje sandały. Nie usprawiedliwiałam się, pierwszy raz nie przepraszałam mej siostry, choć tym razem naprawdę zawiniłam.
Nawet nie słyszałam dobrze jej słów. Rozważałam słowo po słowie to wszystko, co usłyszałam od Rzymianina. I nijak nie mogłam w sobie wykrzesać do niego nienawiści prawowiernej Żydówki.
Potem dzień wlókł się za dniem, za nocą noc. A ja nie mogłam w żaden sposób zapomnieć tego człowieka, choć tak bardzo chciałam. Jawił mi się we śnie. Wydawało mi się czasem, że słyszę jego głos w głosach naszych robotników. Chciałam zapomnieć, bo bałam się Jahwe i Marty. Lecz ten Rzymianin był ponad mój strach, ponad strach młodziutkiej dziewczyny i Żydówki. A bywało, że ten strach był piękny i nie chciałam, aby przeminął na zawsze i bez śladu.
Powiadasz, panie, że był to po prostu strach dziewczyny, w której niespodziewanie zbudziło się zwyczajne serce kobiety.
Tak było, panie, tak! Życie upomniało się o mnie i o swoje prawa. Mówili do mnie ludzie, słuchałam ich i nie mogłam pojąć, co do mnie mówią, o co im chodzi. Coraz częściej na mój widok szeptały po kątach i chichotały służebne niewiasty i dziewczyny. Coraz częściej i ostrzej strofowała mnie Marta.
Aż pewnego dnia przed naszym domem zobaczyłam tego smukłego Żyda z orszaku Rzymianina. Przybył do Łazarza i Marty, by dla Rzymian kupić wino, oliwę i sery. Łazarz bez słowa schował się w swojej komnacie. Żyd targował się z Martą.
Trudny był targ z moją siostrą. Rzymianie musieli podwójnie zapłacić za wino i oliwę, zdaniem Marty, najwyższej jakości, potrójnie za sery. Zrobiła dobry interes na wrogach narodu żydowskiego. Triumfowała. Tylko Łazarz wieczorem jakby od niechcenia zauważył, że dziwny jakiś był ten rzymski Żyd. Dziwny, bo tak łatwo ustępował w handlu i do tego niewieście.
- Wszak pieniądze Rzymian wydawał - ucięła Marta.
Ale nie wiedziała biedna, że ten dziwny Żyd wychodząc z naszego domu, niespostrzeżenie wsunął mi do ręki krwisty rubin wielkości jaja synogarlicy, na złotym łańcuszku misternej roboty.
- To od dostojnego Marka Kasjusza - szepnął rozglądając się bacznie, czy ktoś nie słucha. - Schowaj to dobrze!
Na drugi dzień z konnymi wozami i jucznymi osłami przybył po kupione poprzedniego dnia wino, oliwę i sery. Od obcych zaroiło się w Betanii. Byli to żołnierze rzymscy i niewolnicy. Marta bacznie patrzyła wszystkim na ręce w piwnicach i serowni. Pilnowała ich wszędzie. Wykorzystał to ów Żyd. Bez słowa wziął mnie za rękę i wyprowadził z domu do tego tam - spójrz, panie - gaju oliwnego, przez który wiedzie od naszego domu droga do Jerozolimy. Tam ktoś od tyłu narzucił mi na głowę płócienną chustę, ktoś inny sprawnie związał mi ręce z tyłu i wsadził mnie na rydwan. Nie zdążyłam nawet krzyknąć, gdy rydwan pognał przed siebie.
Byliśmy już chyba poza granicami Betanii, gdy usłyszałam za sobą niski głos obejmującego mnie cały czas człowieka:
- Nie bój się, bo nic złego nie może ci się stać w mocy szlachetnego Marka Kasjusza.
Nie próbowałam nawet krzyczeć czy bronić się. Drżącym głosem poprosiłam tylko, by uwolniono mi ręce i odsłonięto twarz. Zrobiono to po chwili.
Czterokonny rydwan pędził w nieznane. Młody rzymski żołnierz ciągle popędzał rzęsiście spocone konie. Mnie cały czas otaczał troskliwie ramieniem jakiś starszy człowiek w hełmie i półpancerzu, z mieczem przy boku. Miał siwe włosy w kędzierzawej brodzie i na skroniach, spokojne brązowe oczy bez połysku oraz niski, łagodny głos, ten sam głos, który już słyszałam.
- Nie bój się, pani - przemówił uśmiechając się po ojcowsku. Powiedział do mnie: pani. Nikt dotąd nie zwrócił się do mnie w taki
sposób. I co dziwniejsze, mówił płynnie po aramejsku. - Dziwny zaiste Rzymianin - pomyślałam.
- Jesteś w mocy i pod opieką dostojnego i szlachetnego wielce mojego przełożonego i przyjaciela Marka Kasjusza - obwieszczał spokojnie. - A ja jestem centurion Askaniusz - dodał skłaniając nieznacznie głowę i po chwili milczenia zagadnął:
- I co, boisz się jeszcze, pani?
- Nie bałam się, panie - odparłam spokojnie.
- A dostojny Marek Kasjusz tak się troskał...
- Niepotrzebnie - wpadłam mu niegrzecznie w słowo. - Wszak czułam, że to się stanie, czekałam.
Tak, panie! W moich słowach nie było kropli przesady czy kłamstwa. Nie bałam się! Pod dobrą opieką pędziłam oto naprzeciw Nieznanemu. Za mną pozostały rozsądek i strach. Czymże teraz były Marta, moja skostniała religia, mój niby to wybrany naród, aż do okrucieństwa i śmieszności zarozumiały, nieufny i wrogi względem każdego, kto nie jest Żydem. Nie bałam się, bo nie wiedziałam przecież, że zaczynam już zbierać kamienie na swoją głowę...
Ale cóż to takiego? Spójrz, panie! Akme do nas biegnie. Co powiesz, Akme? Z Jerozolimy przybył Jakub, syn Alfeusza? Pragnie spotkać się z naszym gościem? Już idziemy, Akme, idziemy...
Wiem, panie, że dłużej niż pół dnia chciałbyś być z Jakubem. Jemu spieszno do Jerozolimy. Nie, nic niedobrego nie może stać mu się w drodze. Nasi ludzie wiodą go tylko nam znanymi ścieżkami. A ja dziękuję ci, panie, za to, coś mu rzekł. Powiedziałeś, panie, że on dla powierzonych mu braci i sióstr w Chrystusie winien się kryć przed prześladowcami, że takim jak on i my dziś o wiele trudniej jest żyć, aniżeli umrzeć.
Zauważyłeś zapewne, panie, że on zdaje się czekać na śmierć, by życiem dać świadectwo Mistrzowi, którego wtedy tak jak inni opuścił ze strachu.
Czyż to nie dziwne, że w niecałe osiem lat od śmierci i zmartwychwstania Jezusa z Nazaretu tyle zmian zaszło w ludziach? Mistrz ciągle przedziwne rzeczy czyni w ludziach przez zwyczajnych ludzi, którzy otrzymali Ducha.
Widzę, panie, że masz ochotę spojrzeć z wyższego tarasu. Chodźmy tam. O, jesteśmy. Może tutaj usiądziemy z twarzami ku Morzu Martwemu. Czujesz słony powiew wiatru? Wiatr akurat wieje od Morza Martwego i gór Moabu i chłodzi.
Proszę cię, rozchmurz się, panie, i nie troskaj się o Jakuba. Bez przyzwolenia i woli Pana włos z głowy nie może mu przecież spaść, tym bardziej że tylu ludzi czuwa.
Ale oto znów Akme. Proszę, jak idzie godnie. Ha! Na tacy niesie wino, ciasto z migdałami i czymś tam jeszcze, takie, jakie tylko ona potrafi upiec. A nauczyła się tego od matki w swej dalekiej ojczyźnie. Na pewno jest wyśmienite. Dla ciebie, panie, Akme piekła etiopskie ciasto. Z pewnością będzie smakowite. Dzięki ci, Akme!
Jednakowoż ty, panie, spoglądasz na wschód. Warto. Dziś niebo czyste i powietrze przeźroczyste. Patrz, ponad zielonymi wzgórzami i winnicami Betanii wyraźnie widać góry Perei, czyli Moabu. Wydają się szarą mgiełką u dołu jaskrawo niebieskiego nieba. A widzisz, o tam, tę najdalszą i najwyższą siną górę? To Nebo. Z tej góry Jahwe pokazał ongiś Mojżeszowi Ziemię Obiecaną, do której, po czterdziestu latach wędrowania i zmagania się ze swoim narodem, z narodem o twardym karku, nie było dane mu dojść.
Wśród tych gór, trochę na prawo - spójrz - wszystkim morzom świata urąga Morze Martwe, najdziwniejsze z mórz. Ono jest martwe niczym dusza faryzeusza, nieruchome i zasolone, aczkolwiek Jordan niechętnie oddaje mu swoje wody. Jest samotnikiem wśród gór. Nie łączy się z żadnym morzem. Leży znacznie poniżej wszystkich mórz. Kiedyś podobno nie istniało. Za czasów naszego ojca Abrahama było tam tylko jezioro, nad którego brzegiem usadowiły się dwa miasta: Sodoma i Gomora. Za różne szpetne grzechy ich mieszkańców, nie bacząc na perswazje i prośby Abrahama, spalił je ogniem z nieba zagniewany Jahwe. Z żoną i córkami uratował się jedynie krewniak Abrahama Lot. Jahwe pozwolił im uciec. Zabronił im wszakże oglądać się za siebie. Jednakże żona Lota nie byłaby kobietą, gdyby posłuchała Jahwe i ciekawość swoją zdołała opanować. Obejrzała się i zamieniła się w słoną skałę, którą od dawien dawna ludzie zowią Żoną Lota.
Jak tam było, tak było, w każdym razie morze jest przedziwne i martwe. Tyle w nim soli, że żadne stworzenie niE może w nim przebywać.
Jednakże w tych górach i nad Morzem Martwym żyją ludzie. W górach pasterze moabskich Tamirów wypasają stada kóz. Po wschodniej stronie rozpiera się rzymski garnizon Cumerania, a nieopodal claustrum esseńczyków.
Zaiste, przedziwni to ludzie. Owszem, czczą Jahwe i służą Mu, ale inaczej niż my, Żydzi -jakby to nie był żydowski Jahwe. Z Mojżesza wzięli to co najlepsze i człowiecze. Tak samo jak święte księgi żydowskie, czytają i za równie świętą uważają księgę irańskiego Zaratustry - Awestę, głoszącą odwieczną walkę Ormuzda i Arymana, walkę światłości z ciemnością, dobra ze złem. Żyją wspólnie z pracy swoich rąk i umysłów, są łagodni i miłosierni, kochają i każą kochać każdego człowieka, występują przeciw niewolnictwu i nierówności ludzi. Czyż zatem można dziwić się Żydom, że tak nienawidzą esseńczyków? Nienawidzą ich zarówno faryzeusze, jak i wywodzący się od Salomonowego arcykapłana Sadoka saduceusze. Pobłażliwie patrzą na nich Rzymianie - panowie świata. Wszak nie na próżno wymyślili i w czyn wprowadzają swoje divide et impera...
Najwyraźniej zdumiony jesteś, panie, tym, co ja ci tu opowiadam. Spojrzeniem zdajesz się pytać, skąd ja, niewiasta rodem z podjerozoli-mskiej Betanii, tyle wiem. Powiem. Ale najpierw spróbować zechciej, panie, wina z Betanii i ciasta upieczonego przez Akme. Czyż nie jest ono godne stołu olimpijskich bogów? Ambrozją godziłoby się je popijać, powiadasz, panie. Nie mylisz się! Aczkolwiek... aczkolwiek, mój panie, wino z Betanii niewiele ambrozji ustępuje. Czyż nie tak? Mówisz, że Bogu Najwyższemu winniśmy dziękować za to, iż olimpijscy bogowie nie bywali w Betanii, wina stąd nie próbowali i dlatego ono nam zostało.
Miałam opowiedzieć ci, panie, skąd mam tyle wiedzy. Bądź cierpliwy. Wszystko ci po kolei wyjaśnię.
A więc wiesz już, panie, że zostałam porwana z Betanii, kiedy Rzymianie przybyli po zakupione wino, oliwę i sery. Powieźli je do garnizonów w Kafarnaum i Magdali w Galilei oraz do Cezarei Filipowej w Iturei. Setnik Askaniusz mi to powiedział.
Wiózł mnie nie gdzie indziej tylko do Cumeranii, do której wiedzie kuta w skałach, kręta droga. Z daleka Cumerania wygląda tak, jakby ktoś białe klocki poukładał równo wśród powyginanych dziwacznie, postrzępionych tu i ówdzie, surowych i szarych, pełnych mrocznych pieczar gór.
Jak już mówiłam, nie bałam się. Byłam młoda, panie. A młodość jest przecież ufna, a jeszcze bardziej zuchwała. Nieznane ją wabi tak, że nie myśli o przyszłości, żyje na dziś, starszym pozostawiając myślenie, troski i strach. A poza tym zacny centurion co rusz przypominał mi w drodze, że w twierdzy oczekuje mnie Marek Kasjusz.
Wprowadzono mnie do atrium domu dowódcy twierdzy. Pośrodku atrium spośród kwiatów, szemrząc monotonnie jak modlitwa, strzelała w górę misternego kształtu fontanna. Pachniało wszędy wilgocią i fiołkami. W półmroku bielały lśniące od wilgoci marmurowe posągi bogów i herosów greckich. Marek Kasjusz był do nich podobny. Ale on szedł powoli ku mnie i mówił:
„Oto przede mną winnica moja, moja własna: tysiąc syklów tobie, Salomonie, a dwieście stróżom jej owocu..."
- Ty znasz język hebrajski, panie? - wykrzyknęłam oglądając się za setnikiem Askaniuszem. Lecz w atrium oprócz Marka w białej tunice, posągami i mną nie było nikogo. On zaś nie zważając na moje zdziwienie melodyjnym głosem archanioła mówił dalej:
„Pod jabłonią obudziłem cię: tam poczęła cię matka twoja, tam poczęła cię ta, co cię zrodziła..."
Stał już przede mną. Ująwszy mnie za ręce i patrząc w moją twarz uśmiechał się, gdy recytował:
„O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja,
jakże piękna!
Oczy twe jak gołębice za twoją zasłoną.
Włosy twe jak stado kóz
falujące na górach Gileadu.
Zęby twe jak stado owiec strzyżonych,
gdy wychodzą z kąpieli:
każda z nich ma bliźniaczą,
nie brak żadnej.
Jak wstążeczka purpury wargi twe
i usta pełne wdzięku..."
Zamilkł. Lecz nie puszczał moich rąk. Staliśmy wciąż naprzeciw siebie. Rozmawialiśmy oczyma. Nie wiem jak długo byśmy jeszcze tak stali, gdyby nie zjawił się nagle setnik Askaniusz. Stanął obok Marka Kasjusza. Ten, nie puszczając moich rąk, zaczął coś mówić do setnika, który przytakiwał głową.
- Dostojny Marek Kasjusz - przemówił po aramejsku Askaniusz - przeprasza cię, pani, za to, że nie zna hebrajskiego ani aramejskiego. Przeto czym prędzej zaczniesz uczyć się języka Rzymian i Greków. Dobrych będziesz miała tu nauczycieli, pani.
- Ale on mówił przed chwilą po hebrajsku i to słowami Pieśni nad pieśniami Salomona - szepnęłam.
- Na pamięć nauczył się na twoje powitanie kilkunastu wybranych wersetów - uśmiechnął się wyrozumiale setnik.
- A gdzie ja jestem, panie?
- W domu Piłata z Pontu, który jest dowódcą tego garnizonu. Dobrze ci tu będzie, pani - dorzucił skwapliwie. - Zajmie się tobą dostojna małżonka Piłata, Klaudia Priscilla. A teraz pójdź ze mną. Służebne czekają na ciebie z kąpielą.
Trzy młodziutkie, jak ja, Moabitki mówiły jako tako po aramejsku. Piękne były urodą gazeli i przyjazne. Wykąpały mnie, po rzymsku U utrefiły włosy, ubrały w bielutką tunikę, spiętą na ramionach drobniutkimi broszkami ze złota. Bezradnie spoglądałam na swoje bezwstydnie odsłonięte ramiona, gdy one skrapiały mnie jakimiś pachnidłami z różnobarwnych flakoników.
Żeby jakoś ukryć swoje zawstydzenie, jęłam wypytywać o Piłata z Pontu i Klaudię Priscillę. Mówiły ochoczo, jedna przez drugą, nawzajem się poprawiając i uzupełniając. W każdym razie dowiedziałam się, że Klaudia Priscilla jest wielką panią, pochodzącą ze znaczniejszego jeszcze niż sam Piłat senatorskiego rodu, starego i wielce zasłużonego dla Rzymu. Rzecz jasna, nie wiedziałam wtedy dobrze, co oznacza godność senatora u Rzymian i zapewne Moabitki niewiele więcej ode mnie o tym wiedziały. Mimo to zdążyłam pomyśleć: senator to chyba u nich ktoś taki, jak u Żydów zasiadający w Sanhedrynie.
A Moabitki już paplały o Piłacie, wynosząc jego uczoność, prawość, skromność i dobroć.
- Słabego zdrowia jest nasz pan - zauważyła Moabitka imieniem Shirann, najrezolutniejsza i jakby wśród dziewcząt najważniejsza.
Nie musiałam więcej pytać. Na wyścigi gadały o swym panu, który jako znakomity jurysta piastował ważny urząd w kurii rzymskiej. Ale słabowity był. Często chorował. Trapiły go bóle w piersiach i kaszel. Czasami pluł krwią. Toteż medycy doradzili mu, aby dla poratowania zdrowia na jakiś czas wyjechał z Rzymu do Syrii lub Palestyny. Zalecali mu zwłaszcza górskie i słone powietrze nad Morzem Martwym. Osiadł więc na jakiś czas w Cumeranii jako dowódca stacjonującego w tej twierdzy garnizonu. Służebne zdawały się wiedzieć wszystko najlepiej.
Jednakże Shirann zabrała mnie z sobą. Prowadziła mnie korytarzami w głąb domu. Po drodze mówiła mi, abym nie zapomniała czasem, że mam nisko pokłonić się przed dostojną Klaudią Priscilla.
Wprowadziła mnie do wysłanej dywanem, ozdobionej kwiatami i rzeźbami komnaty, na środku której siedziała majestatycznie na krześle Klaudia Priscilla. Była rzeczywiście piękna, nader wytwornie po rzymsku ubrana i ufryzowana. Miała wówczas nie mniej niż czterdzieści pięć lat.
Z pomocą Shirann mówiła ze mną po aramejsku. Shirann sprawnie podpowiadała jej aramejskie słowa i zwroty, których nie znała bądź umknęły jej z pamięci. Rozmawiając ze mną kulawym aramejskim zachowywała swą wyniosłość i spokój rzymskiej matrony. Nie byłabym kobietą, gdyby uszło mojej uwagi to, że Shirann cieszy się jej szczególnymi względami i zaufaniem.
Klaudia Priscilla oznajmiła mi, że dostojny Marek Kasjusz życzy sobie, abym jak najprędzej zaczęła pobierać nauki. Po to przysyła mi znakomitych nauczycieli, którzy zjawią się tu niebawem. Ona i jej małżonek będą zaś troszczyć się o to, aby mi tu było dobrze i abym się stała taka, jaką chce mnie widzieć i mieć Marek Kasjusz.
- Nasz przyjaciel, dostojny Marek Kasjusz, musiał wyjechać z CUmeranii - dodała. - Obowiązki specjalnego wysłannika cesarza go wzywają. Ale będzie przyjeżdżał co jakiś czas. A teraz idź do siebie, zjedz wieczerzę i wypocznij - zakończyła spoglądając na Shirann znacząco. Ta przytaknęła skinieniem głowy.
- Dostojna pani! - wykrztusiłam. - Siostra moja i brat troskać się będą o mnie, szukać. Wszak nie wiedzą, gdzie jestem i co ze mną się dzieje.
- Jutro będą wiedzieć - odparła chłodno - żeś z własnej woli opuściła niemiły ci dom i że nic złego ci się nie dzieje.
Jakże przypominała mi moją siostrę Martę!
Nazajutrz nie wiem po co zaprowadzono mnie do Piłata. Była tam już Klaudia Priscilla. Z pomocą Shirann tłumaczyła jego i mojE słowa.
Dziwna zaiste była ta komnata Piłata, pachnąca kurzem, papirusem i pergaminem. Gdziekolwiek się spojrzało, widziało się zwoje pergaminu i papirusu, niektóre porozwijane. Właśnie nad jednym, rozwiniętym do połowy zwojem ślęczał Piłat.
Miał może pięćdziesiąt kilka lat i wychudzoną twarz koloru zszarzałego pergaminu. Z ostrym nosem, spiczastą brodą i cienkimi ustami, niemalże pozbawionymi warg, jakże przypominał chorego, drapieżnego ptaka.
Spojrzał na mnie znad pergaminu dużymi, czarnymi oczyma, które nie pasowały do tej twarzy. Były błyszczące intensywnie smolistą czernią, zdawały się patrzeć gdzieś daleko, dalej, niż sięgnąć może wzrok człowieka. Piękne miał oczy Piłat.
Monotonnym i jakby zardzewiałym głosem jął mnie wypytywać O moją rodzinę, Betanię, sąsiadów, o nastroje wśród Żydów. Przerwał na znak Klaudii Priscilli, by raptem przejść do moich nauczycieli, których przysyła mi Marek Kasjusz nie bacząc na koszty, jako że chce ze mnie zrobić kobietę światową i światłą, dać mi to, co najpiękniejsze I najlepsze: kulturę rzymską i helleńską.
Przerywanych kaszlem wywodów Piłata słuchałam uważnie i z szacunkiem, choć nie pojmowałam całkiem, co on mówi i o co w ogóle chodzi jemu, Klaudii Priscilli, Markowi Kasjuszowi. Uważałam, że po prostu wpadłam w oko Markowi Kasjuszowi, i pokochał mnie od razu. Nie pojmowałam zatem, po co naprawdę zostałam uprowadzona z Betanii.
Tymczasem Piłat zatrzymawszy na mnie spojrzenie rzekł:
- Zaiste, piękna jesteś, mała Judejko! Przestaję się dziwić szaleństwom dostojnego Marka Kasjusza.
Klaudia Priscilla sztywno przytaknęła mu nieznacznym ruchem głowy i popatrzyła na mnie jakby drwiąco, jakby ze współczuciem. Jej oczy pozostały spokojne i chłodne.
Bo trzeba ci, panie, wiedzieć, że Piłat i Klaudia Priscilla zganili czyn Marka Kasjusza. Znacznie później Marek opowiedział mi jak to było.
- Porwałeś Judejkę, przyjacielu! - zawołał ponoć wzburzony Piłat celując w Marka długim i chudym palcem, gdy ten oznajmił mu, iż jego ludzie właśnie wiozą mnie do Cumeranii. - Nie przystoi taki czyn wysoko postawionemu człowiekowi cesarza, Rzymianinowi!
- Rzymianie stanowią prawa! - zawołał na to Marek Kasjusz.
- PaterE Quam ipse fecisti legem - Piłat przytoczył Pittacosa z Mityleny. Poddaj się prawu, które sam ustanowiłeś.
- Na szczęście prawo rzymskie nie obowiązuje serca człowieka
- zaśmiał się Marek. - Serce swoje prawa stanowi nie oglądając się na jurystów.
- Aleś ty porwał Judejkę z możnego rodu - nie ustępował Piłat.
- Czy wiesz, coś uczynił?
- To, co chciałem uczynić - odrzekł spokojnie Marek.
- A wiesz - ciągnął Piłat - że twój uczynek może spowodować niepokoje wśród Żydów? Rozkrzyczą po całym świecie, że Rzymianie to barbarzyńcy, których należy rżnąć jak barany. Chyba nie muszę ci wykładać, bo sam to wiesz równie dobrze jak ja, jak delikatna jest teraz sytuacja nasza na tych terenach. Nie wolno nam budzić i drażnić zastarzałego, skrzętnie na razie przez Żydów skrywanego odium do Rzymian, tym bardziej że ród Heroda Wielkiego ma liczne i długie ręce, bystre oczy, czułe uszy i wyostrzony węch. Co się jeno da wykorzystać, wykorzystuje skwapliwie do swoich celów. Potomkom Heroda Wielkiego Żydzi wybaczą wszystkie ich matactwa i zbrodnie, tak jak prędko zapomnieli o zbrodniach Heroda Wielkiego. Jakże prędko zapomnieli, że był zbrodniarzem i uzurpatorem, który niecnie nadużył zaufania młodziutkiego Antygona, ostatniego z Hasmoneuszów, by pozbawić go tronu, wolności i życia i zająć jego miejsce. Jeśli teraz potomkowie Heroda Wielkiego zadmą w święte trąby judejskie i głośniej niż przed naszym cesarzem uderzą czołem przed ich Jahwe, Żydzi powstaną. Nie zapominaj, przyjacielu, że oni też potrafią posługiwać się naszym divide et impera, dziel i rządź.
- Przesada, Piłacie, przesada z tymi Herodami - próbował osadzić go Marek Kasjusz. - Owszem, divide et impera opanowali, ale po to przede wszystkim, aby sobie nawzajem pęciny podgryzać i żony odbierać, jak ma to miejsce choćby w Galilei, gdzie ten starzejący się jurny satyr, Herod Antypas, połaszczył się na żonę swego brata, tetrarchy Iturei i Trachonu.
- Słyszałem, słyszałem! - przerwał mu Piłat. - Jednak my Rzymianie musimy być czyści przed ludami, nad którymi panujemy, nie możemy postępować niegodnie, kalać swymi uczynkami honor wiecznej Romy.
- Lecz nie zapominaj, Piłacie - trwał przy swoim Marek - że w końcu silniejszy zawsze ma rację. A ci królikowie z rodu Heroda Wielkiego muszą tańczyć tak, jak my im zagramy. Czyż nie? Oni panują, my tu rządzimy.
- Ale lud może się burzyć - upierał się Piłat.
- Co tam lud! - machnął ręką Marek. - Ludowi wystarczy chleb i igrzyska na okrasę. Lud, powiadasz. Czyżbyś zapomniał, iż lud jest taki, jakim chce go mieć władca, jeśli umie ten lud umiejętnie prowadzić, to znaczy tak, by nie czuł, że jest prowadzony, żeby nie dostrzegał powroza, którym jest ciągniony...
Marek mówił coś jeszcze. Piłat rozważał coś i milczał. Na koniec rzekł:
- W końcu ty jesteś okiem i uchem cesarza, nie ja.
I stało się po myśli Marka Kasjusza. Piłat i Klaudia Priscilla musieli ustąpić i przyjąć mnie w swój dom.
Jeszcze nie zdążyłam rozejrzeć się dobrze w domu Piłata i Klaudii Priscilli, już na trzeci dzień po rozmowie z Piłatem, pod wieczór przybyli zdrożeni wielce moi nauczyciele: Pamfilos i Filogonos. Nie wyglądali na mądrych ludzi, a najmniej na nauczycieli.
Dotąd byłam przekonana bez reszty, że każdy mądry człowiek musi wyglądem i swoim zachowaniem przypominać mojego brata Łazarza, nauczyciel zaś musi być zasuszonym czy zgrzybiałym starcem, tak jak uczeni w Piśmie żydowscy mędrcy, których czasem udawało mi się widzieć w świątyni jerozolimskiej. Siwiuteńki i przygarbiony rabbi w naszej synagodze w Betanii swoim wyglądem utwierdzał mnie w tym mniemaniu.
A tu Pamfilos i Filogonos okazali się młodzieńcami. Pamfilos obnosił się z tym, że pobierał nauki w Akademii Platońskiej w Atenach. Filogonos zaś, rodem z wyspy Krety, kształcił się w Aleksandrii. Ze swoją wiedzą nie krył się pod korcem. W jego głowie zdawała się mieścić cała Biblioteka Aleksandryjska. Obaj mówili i pisali po grecku, po łacinie, po aramejsku, hebrajsku. Oprócz tego znali jeszcze jakieś inne dziwaczne języki. Z Piłatem i Klaudią Priscillą bez końca rozprawiali o greckiej i rzymskiej poezji, o pismach i naukach różnych mędrców z całego świata, o kunszcie rzeźbiarzy i malarzy, o medycynie i zawodach sportowych. Do tego byli zgrabni, gładcy w obejściu, piękni. Zwłaszcza Pamfilos zadziwiał mnie swoją urodą. Nigdy przedtem nie widziałam młodzieńca o włosach jak len do przędzenia i oczach koloru dopiero co rozkwitłych fiołków. Po cichu dziękowałam Jahwe i Markowi Kasjuszowi za takich nauczycieli.
Z ich przybyciem jakby pojaśniało w domu Piłata z Pontu. Coraz częściej słychać było śmiech, śpiewy, muzykę fletów i cytr. Weseli Grecy na wszystko mieli czas i ochotę, nawet na zbytki i żarty ze służebnymi, często puszczali się z nimi w tany.
A moja edukacja? Nie narzekali na mnie nauczyciele. Byłam wszak potokiem, do którego pierwszy raz skierowano wodę ze źródła. Wchłaniałam to wszystko, co umiejętnie wielce i skrzętnie podawali mi moi mistrzowie. Nie mam słów wdzięczności dla nich i podziwu. Będę wiecznym ich dłużnikiem.
Melodia języka Hellenów jak miód oblepiała moją duszę. Słowo po słowie język ten stawał się moim językiem. Natomiast język Rzymian przypominał mi i przypomina Piłata. Był uporządkowany i oschły. Nie uczyłabym się go tak szybko, gdyby piękny Pamfilos nie podawał mi go tak, jak na złotej tacy, gdyby po swojemu nie łagodził jego oschłości i ostrych kantów.
Czyż zatem zdziwisz się, panie, i dasz mi wiarę, gdy ci powiem, że minęło sześć tygodni nauki i już mogłam jako tako po łacinie i grecku rozmawiać z Markiem Kasjuszem, który niespodziewanie zjawił się w Cumeranii. Za to ucałował i wyściskał mnie i moich nauczycieli.
Tego też dnia za radą Klaudii Priscilli przestałam posługiwać się językiem moich ojców - hebrajskim, który znałam przecież od dziecka, choć mówiłam nim rzadko, i aramejskim, którym na co dzień posługują się moi rodacy. Pamiętny to był dla mnie dzień także z innego powodu. Otóż od tego dnia jadałam posiłki nie w mojej izbie, ale wraz z Piłatem, Klaudią Priscillą i moimi nauczycielami. A Klaudia Priscilla tego dnia zaczęła się do mnie uśmiechać.
W kilka dni później, gdy same byłyśmy w atrium, popatrzyła na mnie dziwnie miękko i smutno powiedziała:
- Jakże żałuję, Mario, że nie mam takiej jak ty córki. Jakże bym teraz była szczęśliwa mając taką dzieweczkę.
- Może powijesz, pani, córeczkę -chciałam pocieszyć ją niezdarnie. Przecząco potrząsnęła głową i smutno wyznała:
- Trzech synów i dwie córki powiłam. Każde z nich umierało wnet po urodzeniu. Teraz już nie mogę oczekiwać dziecka. Za późno, moje dziecko, za późno.
Odtąd najpiękniejsze z moich uśmiechów miałam dla Klaudii Priscilli.Ona nie miała dzieci, straciła wszystkie. Ja nie pamiętałam, tak jak nie pamiętam, swej matki.
Już myślałam po łacinie i grecku, choć czułam po grecku, i nieźle posługiwałam się obu językami, gdy do Cumeranii dotarł niezwykły gość.
Był to człowiek jakby z innego zgoła świata, a na pewno z innych czasów. Drobny i kruchy staruszek miał nieprawdopodobnie dużą głowę z obszerną łysinę naznaczoną powyżej prawego oka pokaźną brodawką. Spod połatanego chitonu do kostek, który kiedyś niechybnie był biały, wyzierały brudne stopy w schodzonych, powiązanych byle jak sznurkami sandałach. Podpierając się kijem, pod obszerną i szarą opończą chował jakiś tobołek. Jak się później okazało, nosił w nim całe swoje mienie, którym były tabliczki do pisania, rylce, naczynie z inkaustem i zwoje pergaminu.
Właściwie to przyprowadzili go żołnierze z garnizonu. Osłabłego, rzymski patrol znalazł w górach opodal Cumeranii.
Oniemieliśmy, gdy na jego powitanie wybiegł żwawo sam Piłat z Pontu, a zaraz za nim pospieszyła Klaudia Priscilla. Pamfilos i Filogonos patrzyli na to mając niewyraźne miny. Równocześnie parsknęli śmiechem, kiedy Piłat i jego małżonka ze czcią ująwszy staruszka pod rękę powiedli go do swoich komnat.
Wypoczywał do wieczora. Wieczorem w atrium zapalono lampy. Służebne jęły wnosić wino, ciasta, owoce. Czyżby uczta na cześć tego dziwnego gościa?
Shirann z rozkazu Piłata i Klaudii Priscilli powiodła do atrium moich nauczycieli i mnie. Piłat, Klaudia Priscilla i starzec spoczywali już przy głównym stole. W pewnej odległości od nich usadowiło się kilku sztywnych oficerów rzymskich. W kątach to poszeptując między sobą, to wybuchając skrzętnie tłumionym śmiechem zbierała się służba.
Mnie i moim nauczycielom wskazano miejsce przy stole naprzeciw Piłata i Klaudii Priscilli, tuż obok staruszka. Ale już wiedzieliśmy, bo Shirann umiała podsłuchiwać, że na dłużej przybył do Cumeranii mistrz Hilarion, który ongiś był nauczycielem Piłata. Zresztą Piłat na samym początku uczty sam nam to powiedział nadmieniając, że dumny jest z tego, iż takiego miał nauczyciela, którego do końca życia będzie czcił jak ojca i najlepszego przyjaciela. Po czym grzecznie poprosił zaraz gościa, aby zechciał zrobić nam zaszczyt i przyjemność i przemówić.
Hilarion nie ociągał się. Wychylił bodajże trzeci kielich wina, uśmiechnął się szeroko równymi jak u młodzieńca białymi zębami i wstał.
- Jak widzicie i może czujecie - zaczął błyskając w uśmiechu zębami - jestem sofistą i bardzo starym capem, tak starym, że młodym nie mogę już dawać złego przykładu, przeto z lubością udzielam im dobrych rad nienależnie od tego, czy oni ich chcą, czy nie. I Grekiem jestem z krwi i kości, skazanym na życzliwość i towarzystwo różnych ludzi, nawet tych zbójów, Rzymian...
- Jak można tak o Rzymianach mówić w domu i obecności tak sławnego Rzymianina, jakim jest Piłat z Pontu! - wyrwało się jednemu ze sztywnych a czujnych oficerów.
- Eee! - skrzywił się Hilarion zezując ku oficerowi. - Dostojny Piłat jest światłym człowiekiem i zna mnie lepiej niż ktokolwiek. Wszak przed wielu laty miałem zaszczyt i szczęście być jego nauczycielem. Wie on lepiej niż inni, że zbój to taki człowiek, który jawnie robi to, co inni robią, nazywając to nawet wobec samych siebie inaczej. Zabijają, kradną, oszukują, ogłupiają innych w imię prawa, obowiązku względem kogoś lub czegoś i jeszcze rozglądają się za nagrodą, za miejscem na pomniku i w annałach kronikarzy.
Czyż można rzucać we mnie kamieniem i brzydkim słowem za to, że lubię Rzymian, chociaż oni kłótliwą Helladę z wolności ograbili? Tak, ograbili! - grzmiał, a głos mu potężniał i nabierał blasku. - I dobrze zrobili, powiadam. Swarliwa Hellada za dużo jej miała. Nie wiedziała, co z nią zrobić. A cóż może być większym wrogiem wolności niż głupia wolność? Za późno to pojęła Hellada. Tym głośniej się pociesza po grecku, że Rzymianie podporządkowali sobie Greków mieczem, za co Grecy Rzymian podbijają duchem i jego płodami. Ha! Rzymianin wszakże rzeknie mi tu zaraz o rzymskich porządkach, o rzymskich cnotach, prawach. O, właśnie, prawa!
Nie wiem, w czym lepsi są Rzymianie: w tworzeniu praw, przywłaszczaniu sobie cudzych bogów i płodów ducha, czy w zadawaniu śmierci? Rzymianin mi powie, że we wszystkim, com tu wymienił, są mistrzami. I będzie miał słuszność. Tak, Rzym zniewolił Grecję siłą, Grecja Rzym duchem... Czyżby? Toć oni, Rzymianie, Grekom nawet bogów zabrali nazywając ich po swojemu. Zabrali nawet Odysa. Czyż to nie dziwne, że protoplasta Rzymian, Eneasz, wędruje stawiając swoje stopy w ślady stóp Odysa i ma te same przygody co Odys? Dziw, że ci dwaj mężowie nigdy nie zderzyli się ze sobą. Co by wtedy zrobili Rzymianie? Rzuciliby Eneasza na pożarcie obrzydliwym bestiom na Polu Hańby? Oczywiście, Eneasz zaczyna być niestrawnym Rzymianinem dopiero na ziemi, która ma stać się przez niego kolebką wiecznej Romy. Wybaczmy to Eneaszowi. W jego epopei musi wszystko dziać się tak, aby jasne było, iż poklepujący łaskawie Wergila po ramieniu i potrząsający trzosem następca Cezara jest w prostej linii potomkiem Eneasza.
Urwał. Siadł. Wychylił kielich wina. Piłat, Klaudia Priscilla i moi nauczyciele zaśmiewali się z czegoś. Ja w wywodzie Hilariona nie widziałam nic śmiesznego. A może byłam za bardzo zdziwiona tym, że Piłat potrafi tak się śmiać.
Zaczęły się coraz głośniejsze rozmowy. Nawet sztywni oficerowie, którzy w czasie mowy Hilariona od czasu do czasu kładli dłonie tam, gdzie zwykle mieli przypasane miecze, zaczęli życzliwiej spoglądać na starego Greka. Uczta na dobre rozbrzęczała się lud/kimi głosami, rozdzwoniła kielichami. Pierwszy raz byłam na uczcie. Gdyby to Marta widziała!
Hiłarion stał się domownikiem Piłata, tak jak kiedyś ja. On od razu czuł się jak u siebie. Najwidoczniej wszędzie był u siebie. Wieczny wędrowiec, sofista.
Kiedyś zaszedł nawet do mojej izby, gdzie właśnie studiowałam ostro pachnące pergaminy z mądrościami bodajże Arystotelesa. Nie proszony, usiadł obok mnie. Pogładził mnie po głowie i pochwalił moją pilność w nauce. Chyba zarumieniłam się aż po plecy.
- Jestem filozofem i przyjacielem dostojnego Piłata, dzieweczko - zaczął - i przybyłem tu dla poratowania zdrowia. Jednakże nie jestem pewien, czy kiedyś jeszcze zobaczę gaje Akademosa w Atenach. Ale póki co, piszę różne rozprawy, by nie mieć i tutaj czasu myśleć o tym, co potem będzie.
Milczałam onieśmielona; próbując coś pisać rylcem na tabliczce. Ujął moją dłoń. Spojrzałam mu prosto w twarz. Uśmiechnął się do mnie dobrotliwie i prawie smutno.
- Patrzysz na mnie, piękna Judejeczko, niczym na człowieka z innej planety - podjął po chwili. - A ja tylko do innych przynależę czasów. Lecz nie daję się młodzikom, o nie! Wszak młodość czy starość nie latami się mierzy, lecz jakością ludzkiego ducha. Powiem ci nawet, że drażnią mnie ci różni dzisiejsi zarozumiali i przemądrzali smarkacze. Jakże zazdroszczę im tego, że mają tylko tyle lat, ile mają. Nawet lubię ich, choć hurmem idą na mnie niczym na dzika kalidońskiego, przy czym każdemu z tych gołowąsów wydaje się, że jest pięknym Meleagerem lub Atalantą, a w istocie jest jeno ujadającym głośno i bez żadnego skutku kundlem. Poznałaś tutaj dwóch takich pięknoduchów. Uważaj na nich, dzieweczko! Bo od jednego jak skisłym winem zalatuje stoicyzmem, z drugiego jak z dziurawego worka sypie się cynizm. Stoik i cynik w rzymskiej twierdzy nad Morzem Martwym uczący płomiennowłosą i zielonooką Judejkę. Czyż można sobie wyobrazić coś bardziej nieprawdopodobnego? Platon by oniemiał, a Sokrates ze śmiechu spiłby się lub schował pod chiton Ksantypy.
Już wówczas wiedziałam, kim był Sokrates, kim był Platon, co głosili. Ale nie śmiałam się wraz z Hilarionem. Onieśmielała mnie jego starość bardziej niż mądrość. Zauważył to w mig. Spoważniał. Zaczął wypytywać mnie, skąd jestem, jaka jest moja rodzina. Zorientowałam się, że wiele wie już o mnie, zapewne od Piłata i jego żony. Wreszcie zapytał mnie o moją religię, którą znał pobieżnie, jako że stykał się z żydowskimi mędrcami i uczonymi w Piśmie, toczył z nimi dysputy. Zapytał mnie wręcz, czy wierzę w Jahwe. Panując nad swoim głosem i twarzą odpowiedziałam:
- Jahwe jest jedynym Bogiem, wszechmocnym, sprawiedliwym i najlepszym z najlepszych. Inaczej bowiem nie stworzyłby człowieka i nie byłby w stanie znieść jego niewdzięczności, krętactw i podłości. Wyznawcy Jahwe, ludzie twardego karku tudzież ciasnego umysłu i serca, idąc swoją drogą niosą pod jedną pachą swoją głupotę i pychę, pod drugą niewdzięczność i podłość. Jahwe potrzebny im przede wszystkim jako osłona i usprawiedliwienie przed sobie podobnymi. Jahwe ma być na ich posługi w zgoła ludzkich i ziemskich sprawach. Dlatego w naszych świętych księgach niektórzy przedstawiają Go jako srogiego mściciela w błyskawicach i gromach, przedstawiają na swój obraz i podobieństwo.
- Dzieweczko! - zawołał rozkładając ręce jakby chciał mnie uściskać. - Ty myślisz, a to znaczy, że jesteś człowiekiem, a nie tylko kobietą. Skąd w takiej młodziutkiej i pięknej główce takie myśli i to poukładane tak, że nic poprawić...
- Ja to powtarzam za moim bratem Łazarzem - przerwałam mu czując, że znów się rumienię.
- A ty wierzysz swemu bratu? - spytał po chwili.
- Wierzę, panie - odrzekłam bez namysłu - bo to bardzo mądry i dobry człowiek, który więcej wie i czuje, niźli mówi.
- Widzę zatem, że nie tylko Grecy są narodem filozofów - stwierdził z powagą.
Ale ty, panie, pytasz o esseńczyków. Tak poznałam ich. Już cztery miesiące byłam w Cumeranii, gdy zobaczyłam jednego z nich. Człowiek w białej, lnianej sukni do ziemi i w zarzuconej na nią zgrzebnej i szarej opończy, z kilku zwojami pergaminu szedł do Piłata. Miał zarośniętą twarz, długie włosy i nisko spuszczone oczy. Nie odpowiedział na moje pozdrowienie, jakby mnie nie słyszał ani nie widział. Klapiąc sandałami po kamiennej posadzce zniknął w komnacie Piłata. Pobiegłam do Shiranń.
- Kto to jest ten dziwny człowiek, który właśnie przyszedł do dostojnego Piłata? - spytałam.
Shirann wybuchnęła śmiechem.
- Naprawdę nie wiesz? - zdziwiła się. - Toć to esseńczyk. On i jego bracia często zachodzą do naszego pana, przynoszą mu jakieś szpargały cudaczne, zwoje papirusu lub pergaminu, gadają długo i tak mądrze, że umrzeć, powiadam ci, można ze śmiechu.
- Lecz powiedz mi, Shirann, dlaczego on na mnie nie spojrzał, nie odpowiedział na moje pozdrowienie? - dopytywałam.
Shirann przestała przebierać figi, odstawiła kosz.
- Widzę, że naprawdę nic o nich nie wiesz - stwierdziła. - Trudno, będę musiała ci nieco o nich powiedzieć, skoro tak cię interesują. Zacznę od tego, że oni nie żenią się nigdy, wystrzegają się niewiast, pojmujesz? Tam gdzie mieszkają, w tym ich cłaustrum, jak to zowią Rzymianie, żyją jak rodzina, w której są sami mężczyźni. Tam nie wolno wejść żadnej niewieście dalej niż do parlatorium i izb dla gości. Wszakże dostojny nasz pan bardzo ich szanuje, powiada, że to bardzo mądrzy i prawi ludzie.
Milczałam. Wykorzystując to Shirann podjęła:
- A słyszałaś ty o takim jednym Judejczyku, który jest podobno synem kapłana Zachariasza? Ten Judejczyk odszedł od esseńczyków i samotnie żyje w górach tutaj albo nad Jordanem. Podobno szarańczą i korzonkami się żywi, skórami odziewa. Są tacy, którzy zaczęli go uważać za obiecanego Żydom Mesjasza, choć on powiada, że Mesjaszem nie jest, a Mesjasz dopiero przyjdzie.
Ale wnet zapomniałam o tym, co mi Shirann opowiadała. Pamfilos i Filogonos niewiele pozostawiali mi wolnego czasu. Coraz lepiej umiałam mówić i pisać po grecku i po łacinie, coraz więcej wiedziałam i rozumiałam, jako że moich nauczycieli gorliwie wspierał mistrz Hilarion. Nigdy bym przedtem nie przypuszczała nawet, że na tym świecie jest tyle rzeczy godnych poznania, zrozumienia i zapamiętania. Któraż żydowska niewiasta wiedziała tyle co ja?
Aliści ów dziwny samotnik pojawił się w okolicach Cumeranii. Unikał ludzi. A ludzie chodzili za nim. Pamfilos i Filogonos chcieli go zobaczyć. Namówili mnie, bym wraz z Shirann wybrała się z nimi. Hilarion też miał ochotę pójść, ale zaniemógł na nogi. Zgodziłam się z nimi pójść. Bardziej niż ten człowiek pociągało mnie cłaustrum esseńczyków, do którego mieliśmy też zajść.
Sześć lub siedem stai trzeba iść z rzymskiej twierdzy do cłaustrum esseńczyków. Nie widać go z Cumeranii. Zasłaniają je powyginane ostre skały, między którymi wiedzie kręta ścieżka. Góry wokół cłaustrum są jeszcze bardziej dzikie i posępne niż te, które oblegają Cu-meranię.
Schodząc nieco w dół ku Morzu Martwemu, ujrzeliśmy jakby małe miasteczko składające się z niskich, podobnych do siebie zabudowań, wzniesionych z bloków ciosanego kamienia, pokrytych dachem z pni palmowych, trzciny i mułu.
Powitano nas nadzwyczaj przyjaźnie. Przed wejściem do claustrum każdemu z nas wylano na głowę i ręce odrobinę wody. W mrocznym parlatorium wzdłuż ścian biegły kamienne ławy. Poproszono, byśmy spoczęli na nich. Do siebie zwracali się przez „bracie" i nas poprosili, aby się do nich tak zwracać. „Bracie" mówili do moich nauczycieli, do Shirann i do mnie - „siostro".
Trzech esseńczyków zasiadło z nami, by odpowiadać na pytania Pamfilosa i Filogonosa. Wszyscy trzej płynnie mówili po grecku. Spokojnie, bez pośpiechu i zniecierpliwienia, opowiadali o swojej przedziwnej wspólnocie.
Dowiedzieliśmy się zatem, że musieli ongiś opuścić Jerozolimę i inne miasta żydowskie, uchodząc przed tępą nienawiścią Żydów. Oni zaś Żydom za nienawiść nie odpłacali nigdy i nie odpłacają nawet niechęcią. Bo rozumieją Żydów, którym oni, esseńczycy, muszą wydawać się dziwni. Wszak nie tylko że nie żenią się, ale przestrzegają dobrowolnego ślubu czystości, a wszystko, co mają, jest wspólne. Każdego dnia, gdy zachodzi słońce, ubierają się odświętnie, zbierają się przy basenie pośrodku claustrum i każdy po kolei dokonuje codziennej a uroczystej ablucji. Dopiero po tym obmywaniu zasiadają do wspólnej wieczerzy, na początku której ich mistrz błogosławi chleb i wino przeznaczone do spożycia. Głosząc ubóstwo, równość wszystkich ludzi, miłosierdzie i miłość bliźniego wierzą w nadejście Pomazańca Bożego, który jako Mistrz Sprawiedliwości zaprowadzi na ziemi nowy ład.
Ponadto esseńczycy są ludźmi wielce uczonymi. Piszą nowe dzieła, tłumaczą dzieła pisane po hebrajsku na grecki i odwrotnie, kopiują również księgi Mojżesza, proroków i mędrców Izraela, piszą komentarze do uczonych ksiąg z różnych stron świata. Ich mistrz akurat pisze księgę o wojnie synów światłości z synami ciemności.
Moi nauczyciele zapragnęli zobaczyć scriptorium. Najstarszy z esseńczyków pokręcił przecząco głową i bezradnie rozłożył ręce. Na to obaj Grecy pochylili głowy. Po chwili jednak poczęli wypytywać, jak to scriptorium wygląda. Esseńczycy spojrzeli na siebie jakby spłoszeni. W końcu ten najstarszy odrzekł, że jest to długa sala z kamiennymi stołami i ławami, w której dzień w dzień w skupieniu i ciszy pracujfe trzydziestu trzech kopistów. Dodał zaraz, iż do scriptorium ani do przyległej sali, gdzie przechowuje się zwoje papirusu i pergaminu, nie może wejść nikt obcy. Nawet nie wszystkim braciom wolno tam wchodzić.
Rozmowa urwała się. Grecy łatwo domyślili się, dlaczego. Oto zbliżała się pora wieczerzy. Układnie podziękowali esseńczykom, skinęli na Shirann i na mnie. Milcząc wyszliśmy na zewnątrz. Zachodziło słońce.
Brunatne góry ociekały czerwienią. Gdzieś daleko zawodził szakal. Shirann i ja odruchowo przytuliłyśmy się do siebie. Milczeli idący śmiało przed nami Pamfilos i Filogonos. Raźniej poczułyśmy się na widok rzymskich żołnierzy trzymających straż na murach i przed bramami Cumeranii.
Niedługo potem monotonię i zwyczajność naszego życia w twierdzy zachwiali rzymscy żołnierze. Trafili na ślady dziwnego człowieka. Od pasających swoje kozy Tamirów dowiedzieli się, że samotnie włóczy się on po okolicy.
Pamfilos i Filogonos chcieli ujrzeć tego człowieka, porozmawiać z nim. Piłat dał im konie i kilku żołnierzy na koniach. Odnaleźli go w mrocznej pieczarze nieopodal ujścia Jordanu do Morza Martwego. Kudłaty i zarośnięty, odziany byle jak wyprawionymi skórami, klęczał u wejścia do pieczary siedząc na piętach. Gdy go pozdrowili, nawet nie spojrzał na nich. Ponowili pozdrowienie. Nadaremnie. Nieruchomo wpatrywał się w niebo.
- Szkoda słów - szepnął Filogonos.
- Ekstatyk! - orzekł także szeptem Pamfilos.
Gdy to opowiadali przy wieczerzy, Piłat pokiwał głową.
- Dziwny to człowiek - odezwał się po chwili. - Nikt nie wie, na co czeka, za kogo się ma.
- To może ich nowy prorok - wtrąciła Klaudia Priscilla - lub ten Mesjasz, na którego Żydzi czekają.
- Czy nie sądzisz, dostojny panie - zawołał Pamfilos zwracając się przez stół do Piłata - że oni mają za dużo proroków?
- Jedno mogę ci rzec, przyjacielu - odrzekł Piłat. — Oto gdy jawią się prorocy, nie tylko u Judejczyków, to zawsze coś się kończy i zaczyna.
- Bo też ten Bóg Judejczyków - podjął Pamfilos - jest dziwnym Bogiem.
- Chciałeś rzec, Pamfilosie: Jahwe - osadził go Piłat - czyli echje aszer echje, co znaczy: Jestem, Który Jestem - tłumaczył. - Wyznawcy Jahwe nie wymawiają słowa „Bóg". Taką grozę On w nich budzi. Dla Judejczyków jest On to Adonaj, czyli „mój pan", to Elohim, to Sabaoth... Czyż nie tak, Mario? - zwrócił się niespodziewanie do mnie.
Przytaknęłam głową. Nie zdążyłam nic powiedzieć, bo Filogonos zabrał głos.
- Zaiste, groźny ten ich Bóg - mówił - i tak jak to zauważył Pamfilos, za dużo ma On proroków i za dużo w Nim i wokół Niego tajemnic.
- Co do proroków - odrzekł Piłat - to zgadzam się z wami, Pamfilosie i Filogonosie. - Lecz jeśli chodzi o tajemnice - tu zawiesił głos pocierając chudą dłonią ostry podbródek - to powiem wam, że bóg bez tajemnic nie byłby żadnym bogiem. Mają je i nasi bogowie. Zważ te wszystkie misteria ku ich czci. Sam Hilarion, który słabuje dziś, to samo by ci rzekł.
- Tak, tak! - zawołał Filogonos. - Ale tajemnice naszych bogów są tylko tajemnicami dla plebsu, dla maluczkich i naiwnych.
- Czyli chciałbyś rzec - podchwycił Piłat - że człowiek tworzy sobie bogów na swój obraz i podobieństwo?
- Mniej więcej tak, dostojny Piłacie - zgodził się Filogonos.
- Ale Jahwe nie został przez nikogo stworzony - wykrzyknęłam nagle. - To On stworzył świat i ludzi, wszystko! A nie odwrotnie. On jest jedynym i prawdziwym Bogiem.
Piłat, Pamfilos i Filogonos równocześnie spojrzeli na mnie, jakby nie dowierzając swoim uszom i oczom, jakbym coś niezwykłego powiedziała. Klaudia Priscilla zaś, która dotąd milczała, uśmiechnęła się swoim najpiękniejszym uśmiechem i rzekła:
- Cóż to ja słyszę, moi uczeni i piękni Grecy! Nasza Judejka myśli i ma odwagę! Prędko zrobiliście z niej heterę. Podziwiam was, Grecy.
- A co to jest hetera? - spytałam rumieniąc się po swojemu. Wszyscy trzej, nie wyłączając Piłata, równocześnie wy buchnęli
głośnym śmiechem. Spoważnieli pod surowiejącym spojrzeniem Klaudii Priscilli. Przestali się śmiać. Ona spojrzała na mnie wyrozumiale.
- Okazuje się, moje dziecko, że przeceniłam twoich nauczycieli - powiedziała. - Dostojny Marek Kasjusz płaci im sowicie za twoją edukację, którą ja, słaba niewiasta, najwidoczniej będę musiała uzupełniać. - A spojrzawszy drwiąco na Greków i męża mówiła dalej:
- Otóż, moje dziecko, w Grecji hetera to kobieta, która miała i ma odwagę być człowiekiem, być sobą, prowadzić życie takie, jakie jej odpowiada, nawet życie, powiedzmy, swobodne. Ale każda hetera nie byłaby heterą, gdyby dużo nie wiedziała. Musi być wykształcona i bardzo inteligentna. Toż to heterą była Aspazja Peryklesowa, heterami były Tais i przyjaciółka Praksytelesa - Fryne. Czy mówili ci o nich twoi nauczyciele, Mario? - Gdy przecząco potrząsnęłam głową, uśmiechnęła się triumfująco i mówiła:
- Nie mówili ci nic. Mężczyźni! Przeto ja ci powiem, moje dziecko, chociażby o Fryne. Ona żyła ponad czterysta lat temu. Posłużyła Praksytelesowi za model do Afrodyty z Knidos, Apellesowi za model Afrodyty Anadyomene. Gdyby nie była tak piękna, zginęłaby oskarżona o bezbożność, tak jak oskarżony i skazany został brzydki, a mądry Sokrates. Sędziowie, moje dziecko, uniewinnili ją właśnie dlatego, że była tak piękna. Bo piękność jest atrybutem bogów, tak jak nieśmiertelność i wszechmoc.
- A ja sądziłam, dostojna pani, że Grecy to najmądrzejsi ludzie, że tylko Żydzi potrafią sądzić, zabijać za bezbożność i urodę! - zawołałam.
Milczeli wszyscy. Wielka ćma latała od jednej do drugiej alabastrowej lampy, wielka i czarna kochanka nocy.
Żyłam tam, panie, z szeroko otwartymi oczyma i uszami, zawsze gotowa słuchać i podsłuchiwać po niewieściemu. Chciałam widzieć i wiedzieć coraz to więcej. I za młoda byłam, żeby słyszeć krok czasu, który już nie szedł, lecz biegł co sił. Zresztą nie miałam najmniejszej ochoty przejmować się czasem. Miałam piętnaście lat, mój panie, i przed sobą nieznane, które, niewidoczne, wabiło słodkim głosem, niczym syreny Odyseusza. Tak, tak! Odyseusz już był moim dobrym znajomym. Pamfilos i Filogonos byli jednak dobrymi nauczycielami.
Najlepszym wszakże nauczycielem był stary mistrz Hilarion. Bez końca mogłabym go słuchać, a on bez końca mógłby mi cuda opowiadać. Rozjaśniał się na mój widok, ożywiał. Pochmurniał, markotniał, gdy nie widział mnie nieco dłużej.
Ale mistrz Hilarion zaczął chorować. Tak, chorował, choć nie bolało go nic i dopisywał mu apetyt. Pogodnie słabł z dnia na dzień, choć Piłat z Pontu sprowadzał doń coraz sławniej szych medyków z Jerozolimy, Cezarei Filipowej, Damaszku, a nawet z samej Antiochii. Ciągle rozmowny mistrz Hilarion mawiał, że jego choroba jest nieuleczalna, bo on choruje „na starość". I wychwalał życie, które od niego odchodziło. Z miłością i wdzięcznością mówił o Piłacie i Klaudii Priscilli, choć nie tylko oni darzyli go sercem i otaczali troską. Wysiadywali przy nim moi nauczyciele, zachodzili do niego także owi kanciaści i na oko bezbarwni rzymscy oficerowie z garnizonu.
Ja nie pozostawałam w tyle za innymi. Mistrz Hilarion wylewnie cieszył się każdym moim przyjściem. Radość swoją zaprawiał czasem po swojemu: żartem i kpiną. Pokpiwał sobie ze mnie i z samego siebie. I coraz częściej mówił o śmierci. Piłat z Pontu wiedział, co ma z nim po zgonie zrobić. Ale Piłat, tak jak inni, nie wierzył w rychłą śmierć swego starego nauczyciela. Zachowywał swój sztywny spokój. Nie stracił go i tego wieczoru, kiedy mistrz Hilarion zwołał nas wszystkich w swojej izbie.
- Przyszliście odwiedzić starucha! - cieszył się. - Dzięki wam za to!
- Jaki to z ciebie staruch, mistrzu! - wykrzyknęła Klaudia Priscilla. - Ty nigdy nie będziesz stary.
- Poniekąd masz rację, dostojna pani - uśmiechnął się szeroko ustami pełnymi białości. - Wszak wewnątrz trzeba być wciąż młodym, aby nie bać się starości i przejść przez nią pięknie, choćby przyszło iść o kiju. Ja nigdy nie lękałem się starości. Od lat idę z nią przy boku.
- Pięknie to powiedziane - przerwał mu Piłat. - Tylko taki jak ty, mistrzu, nauczyciel i wielki filozof zarazem mówić tak może.
- Czyż zatem dziwić się można, dostojny panie - wpadł Piłatowi w słowo Pamfilos - że od lat ludzie tak słuchali mistrza, jak my słuchamy go tutaj!
Spojrzenie ostatnio szybko płowiejących oczu Hilariona na chwilę zatrzymało się na pięknej twarzy Pamfilosa, musnęło twarze wszystkich obecnych i wróciło na twarz młodego Greka.
- Tak, synu - rzekł wreszcie. - Tak! - powtórzył mocniej. - Słuchali mnie ludzie, prawda! Zawsze słuchali. Nawet wiem, dlaczego. Oto słuchając mnie widzieli i słyszeli we mnie świadka. A każdy normalny człowiek chętniej słucha świadków niż nauczycieli, a jeśli słucha nauczycieli, to najchętniej tych, którzy są świadkami, czegoś własną dłonią dotknęli, coś na własne uszy słyszeli, własnymi oczyma oglądali. A ja jestem świadkiem mojego czasu, który bacznie oglądałem i, jeśli było trzeba, podglądałem, by go kiedyś rozliczyć i policzyć się z nim. Jednakże mój czas mija. Nie będę i nie chcę być wygnańcem w inne czasy. Przeto nie mogę mieć nadziei. Bo wygnańcy żyją przecież nadzieją. Ja już nie muszę być wygnańcem ponownym. Wygnańcem przez całe swoje życie byłem po to, by zawsze mieć nadzieję. Tę nadzieję, z którą niezadługo, moi przyjaciele, minę się w przejściu, idąc w przeciwną niż ona stronę. Toć za progiem czeka moja stara znajoma: śmierć! Nie straszna mi ona. Gdyby nie śmierć innych, to nigdy nie wiedziałbym, że jestem żywy, nie wiedziałbym, co to jest życie i po co. Tak, życie człowieka to nic innego niż wyścig ze śmiercią. Kto w lepszej kondycji, ten dłużej biegnie. Trzeba biec po ostatnie tchnienie, jako że serce człowieka i konia stworzone jest po to, by upajać się biegiem. Biegnąc sądziłem, że jestem filozofem. Za filozofa mieli mnie ludzie. Teraz zaś wiem, że gdy zamilknę na zawsze, to wtedy dopiero naprawdę filozofem się stanę. Jak więc widzicie, przyjaciele moi, nie jest straszna śmierć, gdy jej się człowiek nie boi. „Nie straszna jest śmierć, straszne jest zapomnienie" - przeczytałem niedawno na grobowcu egipskiej królowej Hatszepsut.
- A Bóg? - wykrztusiłam, rumieniąc się w tym dostojnym gronie na kolor moich włosów.
- Bóg? - ożywił się - Bóg jest kulą, której środek znajduje się wszędzie, a obwód nigdzie.
- Czyżbyś, mistrzu, nie wierzył w bogów? - zagadnęła Klaudia Priscilla.
- Dostojna pani! - uniósł nieco wyżej głowę. - Szanuję wszystkich bogów, bo oni potrzebni są w porządku tego świata i niezbędni zagubionemu w nim człowiekowi. Powiadam: żeby człowiek był człowiekiem, musi on mieć swego boga, który go wesprze w potrzebie i, gdy trzeba, na ręce mu popatrzy. Jeśli człowiek nie zna żadnego boga, to wnet go sobie stworzy. Przyznaję się, dostojna pani, że nie mam jednak zaufania do żadnego boga, który nie jest gotów umrzeć za człowieka. I dlatego czczę Nieznanego Jedynego Boga, którego widzę jako tę kulę ze środkiem wszędzie i obwodem nigdzie. Nie znam Go. Czy On jest gotów umrzeć za człowieka, którego sam stworzył? Nie zdążyłem Go poznać, za długo żyłem i za krótki był mój czas. Teraz tylko modlić się mogę do tego Nieznanego i Jedynego. Módlcie się ze mną, moi przyjaciele, każdy w swoim sercu. Jedynemu i Nieznanemu niepotrzebne są nasze słowa i ofiary, które można zmierzyć i zważyć.
- Nieznany i Jedyny zechce nas wysłuchać? - pomyślał głośno Filogonos.
- Tam gdzie modli się choćby dwóch ludzi, jest wśród nich jakiś bóg, może to być Nieznany i Jedyny Bóg!...
Umilkł. Głowa opadła mu bezwładnie na wezgłowie. Rzuciłam się ku niemu. Nie oddychał. Spojrzałam bezradnie po obecnych. Podszedł Piłat. Delikatnie podniósł mnie z klęczek i odsunął na bok. Po synowsku czubkami długich palców zamknął mu oczy. Milczeliśmy patrząc, jak wygładzają się mu zmarszczki na twarzy, jak pięknieje i młodnieje.
Nie spaliśmy tej nocy. O świcie, spełniając wolę mistrza Hilariona, Piłat kazał u podnóża twierdzy spalić jego umyte, namaszczone, ubrane w nowiuteńki chiton i takąż chlamidę, spiętą na ramieniu złotą fibulą, zwłoki. Prochy zebrano do urny, którą wkrótce Piłat odesłał do Aten, by na zawsze spoczęła w Ogrodzie Akademosa.
A dom Piłata stał się dziwnie pusty i chłodny, gdy zabrakło mistrza Hilariona. W rozmowach przez kilka dni unikaliśmy nawet jego imienia, chociaż czuliśmy, iż on nadal żyje w nas. Ja nie byłam wyjątkiem. Czyż przez to zdradzałam Mojżesza i proroków Izraela? Nie czułam tego. Widać niewiele już pozostało we mnie z judejskiej dziewczyny.
Przez rok z okładem Cumerania była dla mnie domem niespodzianek i przemiany. Przez ten czas tylko trzy razy widziałam Marka Kasjusza. Zwykle po drodze zaglądał do Cumeranii. Zamieniwszy ze mną kilka słów i uśmiechów i na osobności pogadawszy z Piłatem, znikał eskortowany przez rzymskich żołnierzy - obcy i coraz piękniejszy.
Mijał właśnie rok mojej bytności w domu Piłata, gdy niespodziewanie zjawił się ów piękny Żyd Marka Kasjusza - Szymon. Codziennie z rana siadał w kącie izby i słuchał uważnie, gdy Pamfilos i Filogonos wkładali mi do głowy mądrości tego świata, który coraz bardziej stawał się także moim.
Przyjazny i dobry był Szymon, jakby nie był moim rodakiem. W przeciwieństwie do moich rodaków niewiele mówił. Za to często i przedziwnie ciepło uśmiechał się do mnie, jak dotąd nikt w Cumeranii, wyjąwszy Klaudię Priscillę. Ale jej uśmiech był jednak inny niż Szymona.
Kim był? Zagadywałam go o to. Niechętnie mówił o sobie. Zagadywany milkł lub, jakby nigdy nic, zmieniał temat. Ale nie byłabym kobietą, gdybym potulnie ustąpiła. Dopięłam wreszcie swego.
Sam dostojny Piłat zapytany sprytnie o Szymona odsunął na pół rozwinięty zwój papirusu.
- Nie powiedziano ci, Mario, kto to jest Szymon? - zdziwił się szczerze chyba.
- Nie, panie.
Piłat uśmiechnąwszy się swoimi cienkimi ustami, zaczął mi beznamiętnie i monotonnie opowiadać o Szymonie i Marku Kasjuszu. Dowiedziałam się więc, że przed dziesięciu laty powstało w Jerozolimie tajne stowarzyszenie Żydów, którzy nazywali siebie zelotami, czyli gorliwymi. Byli to młodzi i bardzo młodzi ludzie, którzy bez reszty zaufali swojemu Jahwe, aby walczyć ze złem w ich narodzie i z Rzymianami. Złem dla nich było wszystko, co nie miało żydowskiego rodowodu. Bali się ich saduceusze i faryzeusze. Arcykapłani i Sanhedryn uporali się z nimi szybko. Po prostu wydali ich Rzymianom, by nie plamić sobie rąk ich krwią. Niektórzy z nich, osaczeni, zażyli truciznę. Schwytanych ścięto. Ścięty miał być i osiemnastoletni Szymon. Wyroku jednak nie wykonano, bo w Judei akurat zjawił się młodziutki wówczas legat cesarza - Marek Kasjusz. Dla Szymona złamał czy ominął prawa rzymskie i żydowskie tylko dlatego, że piękny i hardy młody Żyd zaimponował mu jak chłopiec chłopcu. W noc poprzedzającą ścięcie ludzie Marka uprowadzili Szymona z więzienia. Marek ukrył go dobrze i zapłacił komu trzeba jeszcze lepiej. Kupił Szymona. Szymon stał się niewolnikiem Marka i przyjacielem.
- Zaiste, dziwnym człowiekiem jest nasz przyjaciel Marek Kasjusz - kończył Piłat. - I zapewne dlatego tak bardzo go lubię i tyle mu wybaczam, nawet lekceważenie niewygodnych mu praw.
Wieczorem Szymon siedział zadumany w atrium. Cichutko usiadłam obok niego. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się jak do dziecka.
- A widzisz, Szymonie! - zawołałam. - Już wiem, kim jesteś. Sam dostojny Piłat z Pontu wszystko mi o tobie opowiedział. Już wiem teraz, żeś ty bohater, Szymonie!
- Jaki tam ze mnie bohater - odrzekł cedząc słowa. - Gdyby nie mądry Marek Kasjusz, krwią swoją, tak jak moi towarzysze, podlałbym suche i zmurszałe drzewo, które już nigdy nie zazieleni się i nie da żadnego owocu, chociaż ongiś tak piękne było.
- Tyś Rzymianinem z ducha...
- Nie, Mario, jestem tylko Szymonem - zaznaczył podnosząc oczy ku ciemniejącemu niebu, na którym jawiły się pierwsze gwiazdy.
- Nie rozumiem cię, Szymonie - wyznałam szczerze.
Szymon poprawił się na kamiennej ławie. Otoczył mnie ramieniem, czego nigdy by nie zrobił żaden żydowski młodzieniec, i mówił:
- Rzym to też drzewo. Za wielkie już, aby mogło dłużej opierać się burzom. Wielkie drzewa najprędzej padają. Jego czas policzony. Rzym runie. Na razie schnie. Niewidocznie. Od czubka.
Umilkł, bo na ścieżce dał się słyszeć odgłos sandałów. Shirann biegła po mnie. Wieczerza była gotowa.
Dla Szymona byłam dużym dzieckiem. Lecz kiedy byłam z nim, najchętniej milczał i uśmiechał się tym swoim białym uśmiechem, za którym można było ukryć wszystko. Najwyraźniej na coś czekał, nie wiedząc, co począć z nadmiarem wolnego czasu. Zachodził do pomieszczeń żołnierzy, jeszcze częściej do stajen. Bo zaiste dziwnym był on Żydem; uwielbiał konie. To od niego dowiedziałam się, że nasz wielki król Dawid nie lubił koni, wolał osły. Tysiącom urodziwych koni kazał popodcinać pęciny. Zauważyłam też, że Szymon popija sobie z żołnierzami i że oni go lubią, choć to byli ludzie pochodzący ze wszystkich stron świata, zdobywcy, zabijacy. W sennej Cumeranii byli dobroduszni i ospali. Podobnie jak Szymon nie wiedzieli, co zrobić z czasem. Swobodnie gawędził sobie z nimi, ponieważ znał język grecki i łaciński nie gorzej aniżeli hebrajski i aramejski, nie licząc jeszcze kilku innych, zgoła niepodobnych, jak mi się wówczas wydawało, do żadnego ludzkiego języka.
Ale z czasem znalazł sobie Szymon zajęcie. Mianowicie dużo gadał ze mną po grecku i łacinie bądź samotnie włóczył się po dzikich pustkowiach nad Morzem Martwym. Jednakże zawsze omijał claust-rum esseńczyków. Gdym go zagadnęła, dlaczego ich omija, machnął tylko ręką i uśmiechnął się.
Raz zapytałam go, czy mogę z nim pójść. Zgodził się. Moi nauczyciele też z ochotą na to przystali. Zyskiwali czas dla siebie. Klaudia Priscilla, gdym ją zapytała, czy mogę iść z Szymonem, odrzekła:
- Ależ idź, moje dziecko. Z Szymonem nic złego nie może ci się stać. Toż to twój rodak, Mario - dodała ciszej.
Wyszliśmy z samego rana. Na tle niebieskiego nieba bez skazy milczały zjeżone nagimi skałami i szczytami góry. W południe wdrapaliśmy się na szczyt, z którego było widać prawie całe Morze Martwe, nieco z boku Cumeranię i niżej od niej claustrum esseńczyków.
- Tu patrzymy historii w oczy - odezwał się Szymon siadając - i historia naszego narodu ogląda nas ze wszystkich stron. Możemy tylko patrzeć. Bo dziś jesteśmy narodem martwym jak to morze powstałe na miejscu ludzkich nieprawości.
Milczałam wpatrzona w to morze i w ten dziki krajobraz zewsząd je otaczający. Wtem oboje odwróciliśmy głowy, jakby ugodzeni czyimś spojrzeniem. I rzeczywiście - na szczycie oddzielonym od nas głęboką szczeliną o spadzistych brzegach stał człowiek w skórach, z nie-strzyżoną głową i brodą. Stał nieruchomo na tle tego czystego i nieruchomego nieba, tak podobnego do tego morza w dole. A on patrząc na nas milczał.
- To znów ten syn Zachariasza - mruknął Szymon.
- Czyżbyś go już widział? - podchwyciłam. - Bo Pamfilos i Filogonos...
- Ciągle za mną łazi po górach - przerwał mi. - Nie wiem, czego on ode mnie chce.
- Wiesz co, Szymonie, idźmy stąd - poprosiłam. - Ja boję się tego człowieka. Rozumiesz? Boję się.
Szymon, rosły i gibki, otoczył mnie ramieniem. Ufnie przytuliłam się do niego, mamrocząc:
- Ja nie widzę jego oczu, Szymonie, ale wciąż czuję na sobie jego spojrzenie. On kłuje mnie swoim spojrzeniem, przypieka. Chodźmy, chodźmy!
- To człowiek Boży, Mario - rzekł poważnie i zaczął troskliwie sprowadzać mnie z góry.
Ale, przepraszam cię, panie, bo Akme... Dlaczego płaczesz, Akme? Co? Powiadasz, że Sizin nie żyje. Nie płacz, Akme! Chodź tutaj, niechaj przygarnę cię do siebie, o tak! A teraz pogładzę cię po kędzierzawej główce. No, już dobrze, Akme, już dobrze. Zaraz wytrę ci łzy. O! jak one nie pasują do twojej pięknej, hebanowej twarzyczki. Ale, ale nasz gość, Akme, nie wie, o co chodzi. Opowiemy więc panu po kolei.
Otóż dwa lata temu wybrałam się z Akme do Jerozolimy. Żydzi akurat święcili Święto Tygodni. Dużo przybyszów było w świątyni i w mieście. Przed świątynią kupcy ze wszystkich stron świata porozstawiali jak zwykle swoje kramy. Przy jednym stanęła Akme. Spostrzegła bowiem dwie młodziutkie gazele w klatce. Zapewne więcej ich miał czarnolicy kupiec w białym zawoju na głowie. Stało kilka pustych klatek. Zostały mu tylko dwie gazele. Były wychudzone i przerażone. I takie młodziutkie. Zaledwie pączkowały im różki. Akme stała przed gazdami wpatrując się w nie jakby w jakieś dziwo nad dziwami. Zrozumiałam. Przypomniały jej Etiopię, kraj jej narodzin i dzieciństwa. Dla niej były one bezradną i żywą cząsteczką jej ojczyzny. Nie pomyliłam się. Akme nagle zdjęła złotą bransoletę, najcenniejszą rzecz, jaką miała, żeby kupić te gazelątka. Powstrzymałam ją mówiąc, by zapytała, jakiej zapłaty ten człowiek chce za swoje zwierzątka. Wnet się z nim dogadała. Obrzuciwszy nas bystrym spojrzeniem, sprzedawca powiedział Akme, że odda nam gazele za dwa denary. Nie byłabym Żydówką, gdybym na to przystała. Jak wiesz, panie, denar to szesnaście asów. Tyle dostaje Żyd za dzień pracy, tyle płaci cezarowi jako roczny podatek. Powiedziałam kupcowi przez Akme, że dostanie dziesięć asów i gazele zabieramy. Kupiec posłyszawszy to począł krzyczeć i miotać się. Akme także coś krzyczała w swoim i kupca języku, ja po hebrajsku, aramejsku, grecku. W końcu dostałyśmy zwierzątka za dwanaście asów. Akme niosła je do Betanii jak największy skarb. Jakże była szczęśliwa, że niesie te dwie żywe drobiny swej ojczyzny. Po drodze zdążyła nadać im imiona. Kózce nadała imię Sizin, koziołkowi - Tukun.
Piękniały gazele w Betanii i rosły. Były radością dla Akme i dla każdego, kto je ujrzał. Karmiła je koza żony jednego z naszych robotników. Biegały po ogrodzie, po winnicach. Potem Sizin urodziła dwa małe. Niedawno znowu urodziła jedno. Ma ono trzydzieści dni. Ale przed twoim przybyciem tutaj, panie, jakiś bezpański pie^ pogryzł Sizin w winnicy. Biedna Sizin męczyła się kilka dni. Dziś właśnie zakończyła życie. Starsze gazele i Tukun buszują w winnicach, ale maleństwo Sizin służebne i Akme hołubią w domu. Akme! Przynieś małą, niechaj pan ją zobaczy. Jakie to imię nadałaś małemu gazelątku? Saba! Tak, królewskie imię nadała Akme córce Sizin. Tamta królowa z pewnością nie pogniewałaby się o to na Akme.
O! Popatrz, panie, Akme już jest z maleństwem. Proszę, weź je, panie, na kolana. Czyż nie śliczne? Spójrz, panie, na oczy Saby. Czy nie są piękne, granatowoczarne, wyraziste. A ten pyszczek drobniutki, a te czarne nozdrza na tym cynamonowym pyszczku, a te smukłe nóżki, które są jedyną jej bronią. Ona tylko ucieczką może się bronić. Za kilka miesięcy Saba będzie miała długie, kręte rogi. Koronę! Wtedy dopiero będzie przepiękna i królewska. Zresztą może spotkamy nasze dorosłe gazele w winnicach, więc zobaczysz ich piękność. Powiada Akme, że Bóg stworzył gazelę sobie na pociechę, gdy przekonał się, iż stworzył niedobrego człowieka. Popatrz, panie, jak to małe bystro i uważnie patrzy ci w oczy. Ale czas, by Akme zabrała ją stąd. A powiedz, Akme, Jonatanowi, aby zakopał Sizin pod sykomorą na końcu ogrodu, wiesz, gdzie. I zapytaj Irenę, czy obiad gotowy. Nie musisz już, Akme, nie musisz! Irena oto idzie do nas. Obiad gotowy, Ireno? Czeka na nas? Zatem idziemy, panie.
Miły jesteś, panie, mówiąc, że nie jadłeś ani nie piłeś w tym domu niczego, co nie byłoby smaczne. Słyszysz, Ireno? Nasz gość ciebie chwali. Toć ty jesteś kucharką nad kucharkami! Ty masz smak i kucharski polot. I podać wszystko potrafisz jak nikt. Bo ze mnie, jak dobrze wiesz, marna jest kucharka. Nigdy nie wiem, co po czym podać, na czym i jak. Przesadzam, powiadasz, Ireno? No, może trochę. Wszak nauczyłam się nieco od ciebie. Popatrz, nasz gość zaśmiewa się z naszych babskich przekomarzanek. O tak, panie! Zgadzam się z tobą, że o wiele łatwiej człowiekowi śmiać się po dobrym obiedzie. I przypominasz mi, że przerwałam swoją opowieść. Czy już nie ścierpły ci uszy, panie? Nie?! Zatem chodźmy na taras. Ireno, przynieś nam wino i owoce.
Popatrz, panie, dziś góry nad Morzem Martwym spowijają się w mgłę. A może to tylko kurz znad Pustyni Arabskiej? Mniejsza o to. Grunt, że nad nami pogodne judejskie niebo, poniżej zielony spokój winnic. Betania! Jak długo jeszcze będzie ona wyspą spokoju na oceanie zawiści, zbrodni, nienawiści i złości?
Kiedyś taką bezpieczną przystanią była dla mnie Cumerania. Przez bez mała dwa lata. Aż kiedyś o zmierzchu, gdy były już zamknięte bramy, a żołnierze objęli nocną straż, u głównej bramy ozwał się róg. Usłyszałam go w swojej izbie. Drgnęłam, choć tyle razy ten sam róg słyszałam u bramy. Czułam, że coś się stanie. Ale co?
Stało się. Przybiegła moja służebna, by mi donieść, że przybył posłaniec z listami do dostojnego Piłata z Pontu i do mnie. Posłaniec z listem do mnie? Nie wiedziałam, co zrobić z bijącym coraz natarczywiej sercem.
Ciemno się już zrobiło, gdy pod drzwiami posłyszałam ciężkie kroki. Zatrzymały się. Po chwili delikatnie drzwi się uchyliły. Ktoś wsunął głowę. Światło oliwnej lampy padło na twarz centuriona Askaniusza. Wszedł. Zgoła nie po żydowsku rzuciłam mu się na szyję. Przygarnął mnie lewą ręką. W prawej trzymał zwinięty w rulonik kawałek pergaminu opatrzony pieczęcią.
- To list od dostojnego Marka Kasjusza - oświadczył wręczając mi rulonik. - Na twoją odpowiedź poczekam do jutra.
- Ale siądź, panie! - zawołałam. - I powiedz mi, jak się miewa dostojny Marek Kasjusz...
- Muszę jeszcze odnaleźć Szymona - osadził mnie grzecznie - i potem być u Piłata z Pontu. A ty przeczytaj ten list - dodał z naciskiem.
Pierwszy to list, jaki kiedykolwiek otrzymałam. Był pisany po łacinie. Zaczęłam od podpisu. Przeczytałam: Marek Kasjusz.
Przysunęłam do siebie lampę. Po wstępnych grzecznościach Marek pisał: „Zadziwiłaś i urzekłaś dostojnego Piłata z Pontu i jego wielce dostojną małżonkę. Twoi nauczyciele coraz częściej tak są w ciebie jako kobietę zapatrzeni, że skłonni są zapominać, że jesteś dla nich przede wszystkim uczennicą. Radością dla mnie jest to, że tylko nauczycieli w nich widzisz. Dzięki ci za to, moja najpiękniejsza! Mój drogi Szymon ma bystre oko jak mało kto i jak mało kto jest prawy. Polegam na jego świadectwie. Toteż uważam, że Pamfilos i Filogonos zrobili swoje i należy się im za to sowita zapłata. Uczynili z ciebie oświeconą młodziutką kobietę o wielkim rozumie i takimże sercu. Nie! Rozum i serce miałaś przedtem. Oni twój rozum i serce wyzwolili z okowów. Chciałbym ci niniejszym oświadczyć, że przede wszystkim jesteś wolna. Możesz udać się dokąd chcesz, wrócić do swoich, wyjechać do Rzymu czy Aleksandrii, czy gdziekolwiek indziej. Albo przybądź do mnie jako moja przyjaciółka. Wybieraj, judejska Galateo! Tak, miła moja, jesteś Galateą, wyrzeźbioną jednak przez kilku Pigmalionów. Jednym z nich jestem ja. Czy wybierzesz mnie spośród innych, czy możesz mi oddać swoje serce i przyszłość?"
Nie musiałam się zastanawiać. Z listem przyciśniętym do rozdzwonionego serca, z pieśnią Sunamitki-Oblubienicy z Pieśni nad pieśniami biegłabym do niego natychmiast przez niebo i piekło, przez góry i pustynię, przez ranek i noc. Na dnie mojej pamięci budziły się właśnie pierwsze wersy Pieśni nad pieśniami:
„Niech mnie ucałuje pocałunkami swych ust! Bo miłość twa przedniejsza od wina".
I trzymając w dłoniach rulonik listu szeptałam:
„O ty, którego miłuje dusza moja, wskaż mi, gdzie pasiesz swe stada, gdzie dajesz im spocząć w południe, abym się nie błąkała wśród stad twych towarzyszy".
Wbrew przyjętemu porządkowi pobiegłam, świecąc sobie kagankiem, wprost do sypialni Klaudii Priscilli. Służebne układały ją do snu. Wyniosła i smukła, w długiej lnianej koszuli stała przed lustrem w kunsztownej złotej ramie. Służebne na mój widok znieruchomiały, Shirann syknęła cicho. Klaudia Priscilla zaś, odwracając twarz od lustra, uśmiechnęła się do mnie.
- Przeczytałaś list? - spytała.
- Tak, pani! - odrzekłam.
- I co postanowiłaś?
- Wybieram szlachetnego Marka Kasjusza.
- A więc wybrałaś, moje dziecko, miłość. Dobrze zrobiłaś, powiadam ci. Wszak każda chwila szczęścia warta jest całego życia bez miłości.
Szeroko rozwarła ramiona. Podbiegłam do niej. Przycisnęła mnie do piersi całując moje czoło, delikatnie gładząc moje rozpuszczone włosy.
Nazajutrz przed południem Klaudia Priscilla znów była po swojemu wyniosła i chłodna, gdy wraz z mężem wyszła do atrium, aby mnie pożegnać.
Piłat pachniał pergaminami i kurzem. Z zakrzepłą twarzą dużo mówił, nieskładnie i od rzeczy, coś o wielkości Rzymu, coś o prawach. Na koniec ni stąd, ni zowąd począł wychwalać Marka Kasjusza jako szlachetnego obywatela i wybitnego Rzymianina. Nic mnie to nie obchodziło. Nic tedy dziwnego, że ucieszyłam się niezmiernie, kiedy setnik Askaniusz wyszedł przede mnie i lekko pochyliwszy siwiejącą głowę rzekł:
- Przekażę dostojnemu Markowi Kasjuszowi twój list, dostojny panie, i słowa, które mam przekazać. A teraz żegnamy cię, panie, żegnamy twoją szlachetną małżonkę. Żegnajcie!
Skłonił się krótko. Wziął mnie za rękę i pociągnął za sobą. Nie zdążyłam nawet zapłakać na pożegnanie.
Na głównym dziedzińcu czekali żołnierze. Nie byli to żołnierze z Cumeranii. Z pół centurii ich było. Wszyscy w wojskowym rynsztunku siedzieli już na rosłych koniach. Ich surowe twarze, zbrązowiałe w słońcu i wiatrach, ocienione lśniącymi hełmami, nie wyrażały nic.
Niespodziewanie ukazali się czarni a rośli Nubijczycy z lektyką. - A więc lektyka, nie rydwan - pomyślałam zawiedziona, rozglądając się za Szymonem. Nie dojrzałam go nigdzie. Wreszcie zapytałam o niego setnika Askaniusza.
- Szymon skoro świt wyruszył w drogę - odrzekł dając znak Nubijczykom, by postawili lektykę na ziemi. - On jedzie przed nami.
- Wolałabym na koniu jechać - szepnęłam przymilnie.
- Koń to nie osioł - zaśmiał się setnik. - Na koniu trzeba umieć jechać - tłumaczył mi wyrozumiale. - Spadając z konia można sobie rękę, nogę lub nawet kark złamać.
Potulnie więc wsiadłam do lektyki, w której były już tłumoczki z moimi rzeczami. Lektyka drgnęła. Nubijczycy wzięli drągi na ramiona. Setnik Askaniusz wydał rozkaz. Żołnierze podzielili się na dwa oddziałki. Jeden ruszył przed, drugi za lektyką. Setnik na siwym koniu z białą grzywą i białym ogonem jechał to tu, to tam, najczęściej obok lektyki. Na wszystko miał baczne oko.
Jechaliśmy cały czas na północ, mając to bliżej, to dalej, ale zawsze po lewej stronie rzekę Jordan. Jechaliśmy jakimiś krętymi drogami wśród burych skał. Później jechaliśmy bezdrożami, ciągle mając z lewej strony Jordan, a z prawej niegościnną, burą Pereę. Tam ucichły śmiechy i rozmowy żołnierzy. Stali się milczący i czujni.
Pod wieczór zatrzymaliśmy się przed jakąś gospodą naprzeciw Jerycha. Postawiono lektykę. Mogłam wysiąść i rozprostować kości. Jeden z żołnierzy dwoma zapalonymi pochodniami dawał komuś jakieś znaki. Komu? Dojrzałam wnet rzymską strażnicę na najwyższym ze wzgórz. Na szczycie wieży także ktoś wymachiwał pochodniami, czemu uważnie przypatrywał się setnik Askaniusz. Gdy żołnierz opuścił pochodnię, uśmiechnął się i mruknął:
- Spokój w całej okolicy. Tu zatrzymamy się na noc - dodał zwracając się do mnie.
Zagubiona wśród burych wzgórz Perei sowicie zjeżonych skałami, gospoda była zbudowana z brunatnego łupku i pokryta trzciną do białości wypaloną w słońcu. Niewidoczna z daleka, przypominała raczej przystań rozbójników, a jej właściciel - milczący Żyd czy Samarytanin o jednym oku i ospowatej twarzy - pasowałby bardziej na herszta rozbójniczej bandy. Uniżenie jednak przytakiwał setnikowi Askaniuszowi i jego żołnierzom, pomrukując niewyraźnie pod nosem.
Po wieczerzy z jęczmiennych placków, koziego mleka i cierpkiego wina Askaniusz zaprowadził mnie do małej izdebki, właściwie alkierza. Sam wraz z kilku żołnierzami ułożył się do snu w głównej izbie na rozesłanych na szarej polepie grubych żołnierskich derach. Reszta ludzi pozostała na zewnątrz, kładąc się gdzie kto mógł. Pięciu z bronią stanęło na straży. Noc minęła spokojnie.
Po śniadaniu takim samym jak kolacja Askaniusz wydał rozkaz wymarszu. Nubijczycy, trzymający się z dala od żołnierzy, stanęli przy drągach lektyki. Nie wsiadłam do niej.
Po babsku uparłam się jechać konno. Setnik nawet słyszeć o tym nie chciał mówiąc, że zdrową i całą ma mnie dowieźć do celu. Nawet przywołane naprędce łzy nie zdały się na nic. Aż wreszcie najpiękniejszy z żołnierzy, młody Gal, wpadł na pomysł, którego setnik Askaniusz - o dziwo! - nie odrzucił.
Jechałam więc na koniu, siedząc albo przed setnikiem, albo przed owym Galem, i cieszyłam się jak dziecko. Jednakże zdołałam pomyśleć i wyobrazić sobie, co by na to powiedziała moja siostra Marta. Zgroza by ją z pewnością ogarnęła, gdyby zobaczyła mnie na koniu, i to z rzymskim oficerem lub żołnierzem z barbarzyńskiej dla Żydów nacji Galów.
Jechaliśmy żwawo. Nubijczycy musieli wyciągać swoje długie nogi, by nadążyć z pustą lektyką, w której nieśli jedynie moje rzeczy.
Po lewej stronie mieliśmy za Jordanem zieloną Samarię. Na horyzoncie stożkiem, jakby niebieskiej mgły jawiła się nam samotnie święta góra Samarytan - Garizim. Wiele przedtem słyszałam o niej. Na niej od wieków Samarytanie po swojemu oddawali cześć Jahwe, za co tak pogardzali nimi prawowierni Żydzi, dla których, jak ci wiadomo, panie, świętą górą był Syjon w Jerozolimie. Według nich tam i tylko tam Jahwe chciał odbierać należną Mu cześć.
W południe minęliśmy, nie zajeżdżając do niego, miasteczko Beta-nię. Ta Betania w Perei, szarzejąca na wzgórzu swoimi grubo ciosanymi domami, wydawała się uśpiona lub martwa. Niczym nie przypominała naszej Betanii!
Po południu przeprawiliśmy się przez niedaleko stąd wpadający do Jordanu Jabok i znaleźliśmy się w Dekapolu. Przekroczywszy potok i napoiwszy w nim konie, ruszyliśmy dalej. Nie ujechaliśmy daleko, gdy przy drodze ujrzeliśmy hermę, ten przydrożny kamienny słup, u dołu węższy, szerszy u góry i zwieńczony popiersiem Hermesa. Mijając hermę żołnierze wykonywali jakieś dziwaczne ruchy prawą ręką. Nie wiedziałam, że tak pozdrawiali greckiego boga podróżnych, Hermesa.
Ujechaliśmy może pięć staj. Ujrzeliśmy biały zajazd ocieniony palmami, sykomorami i hyzopem pnącym się po murach. Przed gospodą było tłumnie i gwarno. Nieco z boku stały objuczone wielbłądy, wyniośle spoglądające na ludzi i na obojętne na wszystko osły.
Wybiegł do nas spocony Grek o rozgorączkowanych oczach. Centurion Askaniusz oznajmił mu, że u niego zatrzymujemy się na noc. Grek wrzeszcząc łapał się za łysiejącą głowę. Pojęłam, że zajazd trzeszczy w szwach od gości. Ale setnik pokazał mu jakiś srebrny krążek. Grek natychmiast umilkł, opadły mu ręce. Setnik zaś nakazał mu, aby dla mnie była czysta i wygodna izba i, podobnie jak dla niego i wszystkich żołnierzy, przyzwoita kolacja, i takiż ranny posiłek. Grek milcząc przytakiwał głową.
- Ja i moi żołnierze spać będziemy na dworze - dodał uspokajająco.
I znów ujrzałam żołnierza z pochodniami. Dawał znowu znaki żołnierzom rzymskim na wysmukłej, białej wieży strzelającej w niebo z najwyższego w tej okolicy wzgórza.
Byłam bardzo utrudzona. Przeciwko jeździe na koniu buntowały się bólem moje kości. Odeszła mi ochota obejrzenia i posłuchania tych przeróżnych wędrowców w zajeździe. Przed gwarem gospody schroniłam się w wyznaczonej mi izdebce. W niej razem z setnikiem As-kaniuszem zjadłam wieczerzę. Niektórzy żołnierze popijając wino zaczepiali dziewczęta i kobiety, niektórzy grali z wędrowcami w kości.
Wczesnym rankiem, gdy inni podróżni jeszcze spali, setnik Askaniusz zbudził żołnierzy i tragarzy. Wszyscyśmy spiesznie zjedli śniadanie. Ruszyliśmy w drogę. Nubijczycy znów nieśli pustą lektykę. Nie zważając na obolałe kości, dzielnie siedziałam na koniu, tego dnia tylko przed setnikiem Askaniuszem, bo tak sobie on życzył.
Jeszcze na dobre nie straciliśmy z oczu urodziwej góry Garizim, gdy ujrzeliśmy następną. Z daleka wydawała się bliźniaczą siostrą Garizim. O jej nazwę zapytałam setnika.
- To góra Ebal - oznajmił. - Czy mówi ci coś jej nazwa? - zapytał niespodziewanie.
Mówiła! Uradowana, że mam możność i okazję pokazać setnikowi, iż ja, zielonooka i rudowłosa Judejka, wioząca swoją przyszłość, serce i ciało Rzymianinowi, znam historię mojego narodu, zaczęłam opowieść o jej fragmencie.
Nie musiałam zbytnio wytężać pamięci, aby rzymskiemu oficerowi, troskliwie podtrzymującemu mnie przed sobą na koniu, mówić o wędrówce synów Izraela z Egiptu do Ziemi Obiecanej. Mówiłam o Mojżeszu i jego bracie Aaronie, a najwięcej o Jozuem, który doprowadził swój lud do ziemi Kanaan. Dokonał tego, co nie było dane dokonać Mojżeszowi. Jahwe uznał, że Mojżesz nie jest godzien doprowadzić swój lud do celu wędrowania. Jozue tutaj, pod górą Ebal, kazał sporządzić odpis prawa, które Jahwe dał Mojżeszowi.
Jechaliśmy przez Dekapol, mając wciąż po lewej stronie, raz bliżej, raz dalej, senny Jordan. Tu szary lub bury pył, niesiony wiatrem z pustyni na wschodzie, nie postarzał białych miasteczek i wsi w dolinach i na wzgórzach, kryjących się w gajach i łagodnie zielonych winnicach. Mijając miasteczka, wioski i hermy wciąż słyszeliśmy grecką mowę.
Przed miastem Gadara zjechaliśmy z głównego traktu, skręcając ku Jordanowi. Przeszliśmy Jordan o zmierzchu. Powiało wilgotnym chłodem od jeziora Genezaret, które Askaniusz z uporem zwał Tybe-riadzkim.
Po noclegu w schludnej i przytulnej galilejskiej gospodzie jechaliśmy zachodnim brzegiem jeziora. Lecz tym razem setnik Askaniusz był stanowczy. Musiałam wsiąść do lektyki. Dlaczego się uparł? Powód zaraz mi wyłuszczył. A był on taki, że znaleźliśmy się w zasięgu rąk syna Heroda Wielkiego, czyli Heroda Antypasa, który z łaski Rzymu jest tetrarchą Galilei. Ów władca jak mało kto zna się na pięknych kobietach i jak mało kto jest na nie łasy.
- Lepiej nie kusić licha i tego jurnego lisa - zakończył, spoglądając na mnie wymownie.
Zmierzaliśmy ku Tyberiadzie. Niezadługo z lewej strony na horyzoncie, na krańcu równiny Jezreel, której wschodnim krańcem jechaliśmy, na tle jakby na nasze powitanie wyszlifowanego nieba zobaczyliśmy samotną górę Tabor.
Tak! Przeminęła wielkość królestwa judzkiego. Jeszcze prędzej, toczone niezgodą i zbrodnią, padło królestwo izraelskie. Nie pozostało nic z dawnej potęgi, świetności i wielkości mojego narodu wybranego przez Jahwe. Pozostały jedynie te mijane góry, ale chyba dlatego, że nie były one dziełem moich przodków. Nie można ich było ani zburzyć, ani przenieść gdzie indziej. Przeto pozostały świadkami. Lecz góry trwają i milczą.
Tyberiada była już miastem na wskroś rzymskim. Setnik Askaniusz i jego żołnierze czuli się tam jak w domu. Co chwila spotykali znajomków, a nawet krewniaków. Zza firanek lektyki bacznie wypatrywałam Żydów. Jednakże ludzie w zielono-czerwono-niebieskich szatach jawili się rzadko, przemykali jakby chyłkiem i ginęli wśród ludzi w białych tunikach, w pancerzach i hełmach, w narzuconych na pancerze szerokich opończach wojskowych.
Rojno było od żołnierzy w oberży „Pod Dionizosem", gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg. Właściciel oberży, Grek, powitał centuriona Askaniusza jak najlepszego druha. Ani się obejrzałam i już byłam w przestronnej izbie na tyłach oberży, już dziewczęta służebne szykowały mi kąpiel, wypytując skąd i dokąd wędruję, jaki kraj jest moją ojczyzną. Nie byłam zbyt rozmowna. Nie mogłam być. Bo cóż mogłam im odpowiedzieć? Gdybym powiedziała im prawdę, ani chybi nie uwierzyłyby mi. Toteż rada byłam wielce, kiedy tak jak na wszystkich postojach po kąpieli zjawił się setnik Askaniusz, by zjeść ze mną wieczerzę.
Nazajutrz, nie tracąc z oczu jeziora Genezaret i nie spiesząc się, wyłożoną kamienną kostką rzymską drogą podążaliśmy do Magdali. W południe przejechaliśmy jej bramy.
Miasto było jednym wielkim rzymskim garnizonem. A my dobijaliśmy do kresu i celu naszej podróży. Mała, głupiutka, zielonooka i rudowłosa Judejka ujrzy Marka Kasjusza, o którym tak niewiele myślała w podróży, jako że tyle rzeczy nowych po drodze zaprzątało jej uwagę i myśl. O lekkomyślna Judejko! Prowokowałaś swój los nie wiedząc, że podpisujesz na siebie wyrok. Według prawa i obyczaju twoich rodaków stajesz się kobietą występną, dla której nie może być miłosierdzia. Twoi rodacy mogą już z tobą rozmawiać ciskając w ciebie kamieniami.
Ale ja, panie, przypominam to, miałam wtedy niecałe szesnaście lat i byłam grzesznie ciekawa nieznanego.
Marek Kasjusz w Magdali miał swoją główną kwaterę i pilnie strzeżoną przez rzymskich żołnierzy kancelarię. W tej jego kancelarii pocili się nad pergaminami potulni skrybowie bez twarzy. Z tej kancelarii kurierzy gnali w świat, nie żałując koni, lub wpadali do niej zakurzeni, pachnący końskim potem. Kim naprawdę był Marek Kasjusz?
Setnik Askaniusz natychmiast pchnął jednego ze swoich żołnierzy do kancelarii Marka Kasjusza. Nie czekaliśmy na jego powrót. Północną bramą wyjechaliśmy z miasta. Zza firanek lektyki znów ujrzałam jezioro Genezaret. Na krótko.
Tuż za ostrym zakrętem drogi bieliły się mury, za którymi pieniła się bujna zieleń wielkiego ogrodu. Jadąc wzdłuż tych murów, pachnących jeszcze świeżym tynkiem, dojechaliśmy do bramy. Bez słowa otwarli ją przed nami trzymający przy niej straż rzymscy żołnierze.
Zaraz za bramą setnik Askaniusz i jego żołnierze zeskoczyli z koni. Setnik dał mi znak, bym wysiadła z lektyki i zabrała z niej swoje rzeczy. Jeden z żołnierzy wziął jego konia. Zniknęli zaraz Nubijczycy z lektyką, tak jakby pochłonął ich ten ogród pełen drzew, krzewów i kwiatów, jakich nigdy dotąd nie widziałam. Czy tak mógł wyglądać Eden?
- To rezydencja dostojnego Marka Kasjusza - posłyszałam ściszony głos setnika - a od dziś także i twoja, Mario!
Na tarasie bieluteńkiej willi zamykającej alejkę, którą właśnie szliśmy, ujrzałam Marka Kasjusza. Spalony na brąz i tylko w białej tunice stał wsparty rękoma o misterną balustradę. Dojrzawszy nas podniósł w geście powitania szeroko rozłożone ramiona. Weszliśmy na taras.
„Oto przede mną winnica moja, moja własna: tysiąc syklów tobie, Salomonie, a dwieście stróżom jej owocu"
powitał mnie w mowie moich ojców trzywierszem z Pieśni nad pieśniami, oburącz przygarniając mnie delikatnie do siebie i całując moje włosy.
Po chwili po grecku oznajmił półgłosem:
- Jesteś panią tego domu, Mario. Nic ci tu nie grozi i nigdy zagrażać nie może, nie śmie. Jesteś bowiem pod opieką cesarza i moją. Centurion Askaniusz, mój przyjaciel, i Szymon, twój rodak, będą nad tobą czuwali i spełniali twoje życzenia.
Nigdy przedtem nie widziałam tak pięknego domu, tylu marmurów, posągów i kwiatów, których istnienia nie domyślałabym się nawet, których nazwać bym nie potrafiła ani opisać słowami.
Powitanie z Szymonem było powitaniem brata z młodszą siostrą. Czujny Szymon swoim zwyczajem i tutaj mówił niewiele, ani pół słowa więcej, aniżeli to było konieczne. Uśmiechał się za to częściej i bielej niż zazwyczaj. Zresztą w tym domu uśmiechali się i śmiali wszyscy.
Zorientowałam się jeszcze tego samego dnia, że w tym domu oprócz Szymona nie ma ani jednego Judejczyka, ani jednej Judejki. Służyli w tym domu Samarytanie i Samarytanki, a więc ludzie z pogardzanej przez Żydów nacji.
Wieczorem zaś była uczta. Wykąpana przez służebne, ubrana w białą szatę, z białą różą w rozpuszczonych włosach znalazłam się w biesiadnej sali.
Paliły się już misternie rzeźbione lampy i kandelabry. Z głębi domu dochodziła ściszona, ledwo słyszalna muzyka. Rozpoznałam głosy cytr, fletów i harfy. Na niskich stołach połyskiwały srebrem i złotem puchary, pyszniły się przedziwne owoce na ogromnych, przybranych kwiatami paterach. Wszędzie pachniało przednim ciastem i różami.
Niewidoczni muzycy głośniej uderzyli w struny. Wycofały się zwiewne służebne. Zza purpurowej kotary w wymyślne srebrne i złote wzory wyszedł Marek Kasjusz w różanym wieńcu na głowie, za nim orszak mężczyzn tak samo jak on uwieńczonych. Wśród nich bez trudu rozpoznałam Pamfilosa i Filogonosa.
Marek, stanąwszy pośrodku sali, przedstawił mnie swoim gościom, w ich imieniu powitał mnie na tej uczcie wydanej na moją cześć i na cześć moich nauczycieli, którzy w tak niedługim czasie z kanciastej duchowo Judejki uczynili arcydzieło, które jedynie podziwiać można.
Następnie poprosił o zajęcie miejsc na sofach. Zajął sofę po mojej lewej ręce, po prawej usadowił się Pamfilos i tuż za nim Filogonos. I zaraz bezszelestnie zjawiły się dziewczęta. Każda trzymała przezroczyste naczynie z zielonkawą, pachnącą wodą. Każdy z obecnych zanurzał dłonie w tej wodzie i wycierał w delikatne ręczniki podawane i po użyciu odbierane przez śniadych samarytańskich chłopców o utrefionych, prawie granatowych włosach.
Zadzwoniły unoszone w górę puchary. Spełniono toast na cześć cesarza. Zaraz potem wypito za pomyślność moją i gospodarza. Grali niewidoczni muzycy. Ucztowano i pito za zdrowie moich nauczycieli i dostojnych gości, jak bez trudu zorientowałam się, rzymskich oficerów.
W winie roztapiały się powściągliwość i sztywność języków. Rozprawiano coraz głośniej, z coraz większym ożywieniem. Po północy biesiadnicy poczęli tu i ówdzie zmieniać miejsca, dla odświeżenia się wychodzić na taras. Nie krępowała nikogo moja obecność ani moje onieśmielenie. Zdawało się, że oprócz Marka i moich nauczycieli nikt nie zwraca na mnie uwagi, co, przyznam ci się, panie, było mi wielce na rękę. Mogłam patrzeć i słuchać. Nikt mi w tym nie przeszkadzał.
Nad ranem Marek półgłosem doradził mi, abym udała się na spoczynek, bo zapewne jestem już zmęczona i znużona. Sam mnie odprowadził do mojej komnaty, budząc po drodze służebną drzemiącą na pozłacanym krześle. Ucałował w usta i w czoło, uśmiechnął się i wrócił do biesiadników.
Obudziwszy się rano musiałam najpierw pomyśleć, by oddzielić od rzeczywistości sen, by ustalić gdzie jestem, jak spędziłam koniec wczorajszego i początek dzisiejszego dnia. Przypomniałam sobie i to, że wczoraj, ja, młodziutka Judejka z dobrego domu, na rzymskiej uczcie wypiłam kilka łyków wina. Gdyby to Marta widziała!
Ale świat Marty nie był już moim. Dekalog i Tora, owe drobiazgowe, bezduszne nakazy i zakazy w imię Jahwe, już mnie nie dotyczyły, nie mogły mojemu życiu odebrać rumieńców, radości życia nazwać występkiem, grzechem wołającym o potępienie i karę.
Rozbudzona na dobre, szeroko otworzyłam oczy. Wtedy dopiero zauważyłam, iż coś błyska w słońcu zaglądającym do komnaty. Nie było wątpliwości: na palcu miałam pierścień z kunsztownie splecionych złotych nitek. W nich, niczym w złotej sieci, tkwił brylant wielki i lśniący jak łza dobrego Boga. - Kiedy Marek na mój palec włożył ten pierścień?
Od przywołanej służebnej dowiedziałam się, że Marek po skończonej uczcie o wschodzie słońca zaszedł do mnie cichutko. Śpiącej nałożył ten pierścień. - Dlaczego nie zrobił tego przed ucztą lub wtedy, kiedy mnie odprowadzał do mojej sypialni? - Nie mogłam go o to zapytać. Był już w Magdali, w swojej tajemniczej kancelarii.
Moja służebna Sarah była rezolutną dziewczyną. Wciąż przypominała mi Shirann. Dużo wiedziała, znacznie więcej niż chciała czy mogła mi powiedzieć. Ta urodziwa i mądra Samarytanka sposobem odnoszenia się do mnie była podobna do Szymona.
Szymon wraz z setnikiem Askaniuszem był ciągle przy Marku w Magdali. Później dowiedziałam się, iż nie tylko był wykształconym Judejczykiem, mówił i pisał po grecku i po łacinie, ale nade wszystko, jak mało kto, znał swoich rodaków. Służył Markowi pomocą i radą. O zmierzchu wraz z Askaniuszem i Szymonem wrócił z Magdali Marek. Był zmęczony i posępny. Dlatego dopiero przy wieczerzy, którą jadł jedynie ze mną, ostrożnie spytałam o Pamfilosa i Filigonosa. Spojrzał na mnie uważnie, pierwszy raz uśmiechnął się i rzekł:
- Oni nie mają swoich larów i penatów i dlatego ciągle nosi ich po świecie. Zawsze chadzają razem niczym Kastor i Polideukes. Dziś wyruszyli na drugi koniec świata, do Smyrny, Efezu, chcą przyjrzeć się z bliska wspaniałościom Pergamonu.
- Zobaczymy ich kiedyś jeszcze?
- Zjawią się niespodziewanie, tak jak wyjechali, by wkrótce znów gdzieś pognać. Zrozum, Mario, podróżowanie jest ich życiem i potrzebą duszy.
Oswajałam się z tym pięknym i tak dziwnym domem, ze służbą, z bywającymi w nim ludźmi. Powoli stawał się on moim domem. Marek Kasjusz zaś lubił rozprawiać ze mną na różne tematy, przekomarzać się nawet. Jednakże milkł natychmiast, poważniał, kiedy nieopacznie pytałam o coś, co było związane z jego obowiązkami cesarskiego zaufanego.
Prawdę powiedziawszy, mógłby nie mówić nic, byleby tylko był blisko. Byłam szczęśliwa, gdy słyszałam jego głos, szelest jego kroków, gdy mogłam na niego patrzeć. Stawał się dla mnie świętością i odświętnością. Żadnego znaczenia dla mnie nie miało i to, że tam gdzieś, w Rzymie, ma żonę i troje dzieci. Sam mi to powiedział, nie pytany. Zaznaczył, że sam mi to mówi, gdyż informujący mnie o tym usłużni ludzie mogliby wszystko poprzeinaczać, może nawet złośliwie, jak to ludzie.
Jego żona była znacznie starsza od niego i nieładna, za to pochodziła z bardzo starego i szacownego rodu, spokrewnionego i spowinowaconego z julijskim rodem cesarskim. Ich małżeństwo zostało postanowione przez rodziny. Ani Lidii, ani jego nie pytano o zdanie. On najwięcej na tym małżeństwie zyskał, bo zaufanie cesarza i możność wyjazdu do Palestyny.
Zaiste, dziwnym Rzymianinem był Marek Kasjusz! Tym dziwniejszym, że tak pięknym i różnym od innych. Pochodził z szacownego rzymskiego rodu ekwitów, lecz matką jego była jasnowłosa i modrooka barbarzyńska dziewczyna. Na północy, gdzieś na końcu świata, bo za Alpami, urodziła się i wychowała w jakiejś tajemniczej a dzikiej krainie zwanej Panonią*. Ojciec Marka Kasjusza dotarł tam na czele rzymskiego legionu. Zwycięstw w walkach z podstępnymi i bitnymi barbarzyńcami nie odniósł. Wszakże, zdaniem jego syna, owa wyprawa za Alpy była jednak udana; przywiózł sobie stamtąd piękną żonę. Marek niby to przypadkiem nie omieszkał dodać, iż jest on do swej matki trochę podobny.
Któregoś wieczoru po kolacji rozstaliśmy się wcześniej niż zazwyczaj. Gdy Sarah ułożyła mnie do snu i wyszła, pozostawiając małą lampkę oliwną, w mojej sypialni ujrzałam Marka. Nie miał nawet sandałów na nogach. Nie bałam się, nie!
Niby brązowy posąg jakiegoś greckiego boga czy herosa, postąpił kilka kroków do przodu. Stanął nieruchomy na środku komnaty. Bez słowa wpatrywał się we mnie. Wyskoczyłam z łoża. Uklękłam obejmując z całej siły jego kolana i wtulając twarz między jego ogorzałe i jędrne uda. On pochylił się nieco. Przesunął obie dłonie po moich włosach. I już jego dłonie czułam to na ramionach, to na plecach, to na piersiach.
Mocnym szarpnięciem rozdarł okrywającą mnie drogocenną koszulę z cieniutkiego, prawie przeźroczystego jedwabiu. Klęczałam wciąż przed nim naga, jakby odurzona tą jędrnoscią jego zbrązowiałe-go w słońcu ciała, jego zapachem i jakimś potęgującym się ciepłem.
Nie spiesząc się, podniósł mnie, przygarnął do siebie i delikatnie powiódł do łoża. Jednakże nie będę opowiadała ci, panie, co i jak było dalej. Dziś skromność dojrzałej niewiasty nie pozwala mi mówić więcej. Zresztą zbyteczne to, nieprawdaż? Wszak Grekiem jesteś, mężczyzną dojrzałym, medykiem i malarzem. Toteż powiem ci jeno, panie, iż tego wieczoru Marek zaczął uczyć mnie miłości cielesnej, którą niejedni uważają za występek, za grzech. A był on mistrzem w miłości! Nic tedy dziwnego, że odtąd nie mogłam doczekać się jego powrotu z podróży, wieczór zaś stał się dla mnie najmilszą i najważniejszą porą dnia.
Ale ty, panie, już niezawodnie znużony jesteś moją opowieścią. Przeto pozwól, że ją przerwę, byś mógł odpocząć nieco w swojej komnacie. Ja muszę rzucić okiem na dom i Betanię. Kiedy przyjdzie ci ochota mnie słuchać, dasz mi znać. Zgoda, panie? Coś niechętnie się zgadzasz. Czyż to tylko grzeczność dobrze wychowanego Greka? Ja w każdym razie milknę i odchodzę. Odpocznij , panie, bardzo proszę...
Oj! Niedługo wypoczywałeś, panie, a właściwie wcale. Zmieniłeś tylko rozmówczynię. Tak, tak! Widziałam! Irena była ci bardzo rada. O, nie! Nie mam nic przeciwko twej pogawędce, panie, z Ireną. Co więcej, podziwiam cię, panie, jako słuchacza kobiecych opowieści. Niewielu mężczyzn potrafiłoby słuchać tak jak ty, panie. A więc pozostaje mi wrócić do przerwanego opowiadania. Tu na tarasie usiądziemy, czy może tam, na tej ławie przy sadzawce? Wybierasz, panie, ławkę... Wobec tego idziemy.
Patrzę teraz na mój dom w Betanii i jakby daleko za nim, w tle, widzę tamten dom w Magdali, a ściślej - pod Magdalą. Dobrze mi w nim było. Rzadko odbywały się w nim uczty. Częściej bywaliśmy zapraszani, aniżeli zapraszaliśmy. Owszem, czasem ucztą czciliśmy przejeżdżającego tamtędy senatora czy innego rzymskiego dostojnika, to znowu jakiegoś zasuszonego uczonego. Bywali także artyści, bywali! To znany rzeźbiarz, to malarz, to poeta. Artyści bardziej niż uczeni nudzili Marka, kpił sobie z nich, ale godził się podejmować ich w naszym domu. Znał moją słabość do artystów. Czuję, że zaraz zapytasz, panie, skąd u mnie, Judejki z tak prawowiernej rodziny, ta słabość? Ba! Żebym to ja wiedziała.
Marek Kasjusz dużo podróżował po świecie. Coraz częściej towarzyszyłam mu w podróżach. Śmiać mi się chciało, gdy gięli się przed Markiem namiestnicy, różni ważni prokuratorzy i inni rzymscy i nie-rzymscy urzędnicy.
Towarzysząc mu, poznałam Damaszek i Antiochię, Milet i Smyr-nę, Adiabenę nad górnym Tygrysem i Emesę. Byłam też w Efezie i Aleksandrii. Tak, panie! W Efezie do sytości napatrzyłam się na ten jeden z siedmiu cudów świata, czyli na świątynię Artemidy. Ale nie modliłam się tam, nie składałam ofiar. Nikt mnie do tego nie namawiał.
Podróżowałam nie w lektyce, nie na osiołku czy pieszo, jak moje rodaczki na wszystkich drogach świata. Ja byłam wolną przyjaciółką cesarskiego legata. Zatem ubrana w krótkie peplos i chłopięce sandały, z włosami zwiniętymi w węzeł z tyłu głowy jeździłam konno, podobna do bogini Artemidy. Tylko że ja, panie, nie strzelałam jak ona z łuku i nie byłam jak ona dziewicą zabijającą młodzieńców. No cóż, Artemida była boginią łowów i księżyca, ja heterą i przyjaciółką człowieka, który był zaufanym cesarza.
Jako przyjaciółka cesarskiego legata, musiałam bywać w domach wielu wysoko postawionych ludzi, także na przyjęciach u królów, których Marek pogardliwie zwał królikami z łaski Rzymu. Niektórzy z nich wierzyli, że dużo mogą jako władcy. Otaczali się bogactwami i splendorem iście królewskim, w czym celował przede wszystkim tetrarcha Galilei - Herod Antypas.
Dwa czy nawet trzy razy byliśmy przez niego podejmowani. A że Marek dbał o to, żeby nie wyróżniać żadnego z coraz liczniejszych wnuków lub prawnuków Heroda Wielkiego, przeto tyleż razy musieliśmy być u Herodowego brata Filipa - tetrarchy Iturei i Trachonu.
Ci tetrarchowie warci są swego ojca Heroda, zwanego przez niektórych Wielkim, jak i wykształconego w samym Rzymie, zważ to, panie, ich starszego brata Archelaosa, który z wyboru i woli umierającego został jego następcą i gorliwym naśladowcą już z własnej woli i upodobania. Panował w Judei posługując się mieczem, trucizną, podstępem. Pod tym względem w niczym nie ustępował on swemu rodzicowi, Herodowi Wielkiemu, który, jak zapewne wiadomo ci, panie, górował nad swoimi rodakami i rodziną tak inteligencją, jak i niezwykłym sprytem. Inaczej nie wkradłby się w łaski Hasmoneuszów po to, by ostatniego z nich pozbawić tronu i dać początek własnej dynastii.
I pomyśleć, panie, że to Hasmoneusze, będąc jeszcze kapłańskim rodem Machabeuszów, poderwali, tłamszony przez wrogich sąsiadów, naród żydowski do walki o wolność. I wygrali na dwieście lat. Inaczej może potoczyłaby się historia mojego narodu, gdyby ostatni Has-moneusz nie zaufał zbytnio swemu dostojnikowi Herodowi, który w imię Jahwe i narodu, z pomocą i z łaski Rzymu sam stał się królem.
A ci tetrarchowie? No cóż, obaj są sprytnymi lisami bez krzty ludzkiego sumienia i godności. Jak utrzymywał Marek, jeden drugiemu podgryza pęciny, prześcigają się w służalczości wobec Rzymu. Nie przeszkadza im to bynajmniej udawać przed Żydami pobożnych patriotów. Wiadomo, cel uświęca środki.
Zapewne wiadomo ci, panie, iż Herod Antypas z Galilei zabrał żonę swemu bratu Filipowi. Piękna ponoć była i jakby stworzona dla Herodów. Herod Antypas żył z nią jakby nigdy nic. A kiedy się postarzała, żył z jej córką, Salome.
Salome to moja rówieśnica. Wówczas była gibka jak płomień. I tak jak jej matka, pod swoją pięknością skrzętnie kryła wygórowaną ambicję i okrucieństwo. Salome i jej matka były przymilnymi łasicami w purpurze, złocie i klejnotach, gotowymi w każdej chwili w razie potrzeby wypić komuś krew. Obie nie miały dobrego smaku. Nosiły się bogato i jaskrawo. Klejnotów na każdej z nich było zawsze tyle, ile w kramie wziętego jubilera. Ale, ale nie będę ci, panie, opisywała, jak się ubierały i w co. Wszak nie jesteś kobietą.
Powiem ci jednak, panie, że podczas uczt przyłapywałam ułamki dobrze zazwyczaj maskowanych, nienawistnych spojrzeń tych obu kobiet. Co mogły mieć przeciw mnie? Miały! To proste! Przecież ja byłam wtedy świeżutka i piękna. Podstarzały Herod Antypas nie krył swoich lubieżnych spojrzeń. Czułam je na sobie. Lecz przy mnie był zawsze Marek Kasjusz. Od niego wiedziałam, że gdybym nie była jego przyjaciółką, a on nie był tym, kim jest, wnet stałabym się nałożnicą tego lubieżnego lisidła, albo też matka i córka skutecznie by mnie unieszkodliwiły na zawsze - na przykład przy pomocy trucizny lub sztyletu. Dbały bowiem o to, aby w pobliżu Heroda nie było piękniejszej niż Salome kobiety.
Ale ty chcesz wiedzieć, panie, czy moja rodzina wiedziała u kogo i gdzie jestem. Z Cumeranii Łazarz i Marta otrzymali list, a w nim było napisane, nie przeze mnie ma się wiedzieć, że żyję, jestem pod dobrą opieką, dobrze mi się wiedzie i nie chcę wracać do Betanii, choć w każdej chwili mogłabym. Piłat z Pontu umiał w listach dobierać słowa... Później Marek pilnował, aby moja rodzina wiedziała co trzeba. Przez różnych ludzi przesyłał jej wieści. Ci sami ludzie przynosili wiadomości o moich bliskich. Smutne to były wiadomości: rodzina wyparła się mnie na zawsze. W imię Jahwe, Mojżesza, proroków i żydowskiej obyczajowości wyrzekła się mnie rodzina, potępili mnie i wyklęli starsi naszego ludu, chociaż nigdy żadnemu, poza Jahwe, bogu nie zapaliłam kadzidła, nie złożyłam w ofierze najmarniejszego kwiatka.
Bolała mnie pogarda i w ślad za nią postępująca nienawiść moich rodaków. Ale nie aż tak bardzo, żebym nie mogła cieszyć się moim młodym życiem i Markiem. Kiedy się ma tyle lat, ile ja wtedy miałam, nie ma się czasu ani ochoty na posypywanie głowy i serca popiołem, na jakąkolwiek metafizykę. Powiem ci jeszcze, panie, że ja wówczas na złość mojej rodzinie i rodakom tym piękniej i ciekawiej chciałam żyć. Dlatego tak ochotnie i tak często podróżowałam - ja, córka narodu, którego Bogiem był Bóg nomadów.
O moich podróżach mogłabym ci opowiadać, panie, przez wiele nocy i dni. Nie będę wszakże o tym mówiła. Bo po co miałabym ci mówić! Wszak jesteś, panie, człowiekiem światowym i moja opowieść o takiej czy innej podróży najprawdopodobniej by cię znużyła. Dlatego pozwól, panie, że wspomnieniem wrócę tylko do podróży do Adiabeny nad górnym Tygrysem.
Po drodze Marek Kasjusz musiał wstąpić do Emesy. Początkowo zastanawiał się, czy wziąć mnie w tak daleką drogę. Ale my kobiety mamy swoje sposoby przyspieszania męskich decyzji, i to po naszej myśli. Marek ustąpił. Musiał. Z okazałym orszakiem wyruszyliśmy z Magdali.
Wieczorem stanęliśmy nad jeziorem el-Huleh, przez niektórych zwanym Merom. Rankiem weszliśmy do Iturei. O zachodzie słońca ujrzeliśmy mury Cezarei Filipowej. Zabawiliśmy tam dwa dni. Trzeciego, wczesnym rankiem, opuściliśmy tętniącą życiem, na wskroś grec-ko-rzymską Cezareę Filipową^ by po południu, wyłożoną kamienną kostką rzymską drogą, wjechać do na pół pustynnej Abileny. Za Abileną zaczynała się prawdziwa pustynia, niegościnna i groźna. Aleja nie musiałam się jej bać ani wypatrywać na niej drogi. W upale i kurzu nasz orszak posuwał się bezładnie i sennie przez pofałdowaną Pustynię Syryjską. Pustynny wiatr to zasypywał burym piaskiem, to odsłaniał niedawno przez Rzymian rzucony bity trakt. Wędrowaliśmy ze wzgórza na wzgórze.
Byliśmy na którymś tam wzgórzu, gdy na czele orszaku ktoś krzyknął. Orszak kłębił się i nieruchomiał. Ludzie przekrzykując się nawzajem coś sobie pokazywali w dole.
Wyskoczyłam z lektyki. Podbiegłam do otoczonego żołnierzami Marka. Stanąwszy obok niego ujrzałam głęboką dolinę wypełnioną soczystą zielonością, w której chowało się kredowobiałe miasto, a ponad nim idealnie czyste niebo omiatały strzępiaste pióropusze królewskich palm.
- Ponad wszelką wątpliwość jesteśmy w Emesie króla Aziza - półgłosem poinformował mnie Marek. - A to jest - wskazał miasto w dolinie - stolica królestwa, oaza Hims.
Zaczęliśmy strzepywać z siebie kurz, poprawiać na sobie odzienie. Orszak ustawiał się w szyku, który obowiązywał przy wkroczeniu cesarskiego legata do każdego znacznego miasta. Przed nami była przecież stolica królestwa. Pierwsi gotowi byli liktorzy. Ustawieni parami, stali na przedzie czekając na innych.
U bram miasta wysłannik cesarza wraz ze swym orszakiem został w imieniu króla ceremonialnie powitany przez pierwszego urzędnika królestwa. Były przemówienia i niskie ukłony z obu stron.
Na czas swej bytności w Emesie legat cesarza otrzymał biały, jak wszystkie w tym mieście budynki, pałacyk tuż nad dobroczynną rzeką Nahr.
Następnego dnia w południe Marek miał być przyjęty przez króla Aziza i królową Druzyllę, córkę Heroda Agrypy I, a wnuczkę Heroda Wielkiego.
Przed uroczystą audiencją chciał mi pokazać królewskie ogrody połyskujące licznymi fontannami i sadzawkami, zdobne sztucznymi grotami i skałami. Tu i ówdzie w zieleni bielił się marmurowy posąg jakiegoś boga czy herosa.
Szliśmy krętą alejką pomiędzy skałami i grotami, gdy niespodziewanie posłyszeliśmy za sobą dziecięcy głosik.
- A mam cię, ty przebrzydły Rzymianinie!
Momentalnie obróciliśmy się. Przed nami stała może siedmioletnia dziewczynka. Mierzyła z łuku w Marka.
- Poddaj się, wstrętny Rzymianinie! - krzyknęła, potrząsając łukiem. Filigranowa dziewczynka miała oczy jak ogromne szmaragdy, jej
długie włosy koloru dojrzałej pszenicy obejmowała złota opaska ze sterczącymi w górę różkami fauna. Mała łuczniczka miała pęk strzał w kołczanie i prześmiesznie surową minę.
- Na co czekasz! - niecierpliwiła się. - No, podnieś ręce w górę i nie próbuj uciekać.
Śmiejąc się, Marek powoli podniósł ręce. Podeszła bliżej, oglądając go niczym jakąś niezwykłą osobliwość. Po chwili orzekła:
- Ludzie powiadają, żeście okropne bestie trzymane za pysk przez straszliwego smoka, którego zowiecie cezarem. A tymczasem wy Rzymianie - mówiła rozśmieszając nas swoją powagą - jesteście tacy jak inni ludzie.
- A kim ty jesteś, czy możesz nam powiedzieć? - zagadnął Marek, tłumiąc śmiech.
- Jak to, nie wiesz? - naburmuszyła się. - Nie będzie ci tak śmieszno, gdy ci powiem.
- Powiedz kim jesteś, bardzo proszę - zachęcał Marek.
- Ja jestem Berenike, jedyne dziecię i ukochana córka króla Aziza i królowej Druzylli... Nie ruszaj się! - krzyknęła tupiąc nóżką i wymachując łukiem pod nosem Marka, gdy on chciał się skłonić. - Zastrzelę cię, ty Rzymianinie!
- Nie przystoi, księżniczko, tak traktować wysłannika wielkiego cesarza - zaczął z udaną powagą.
- W takim razie pozwalam ci opuścić ręce - zawołała opuszczając łuk i poprawiając opaskę na włosach. - Możemy pogadać jak przyjaciele. Chcesz?
- Bardzo cię o to proszę, dostojna księżniczko - odrzekł Marek uśmiechając się.
- To może najpierw mi powiesz, Rzymianinie, czy wy Rzymianie znęcacie się nad dziećmi, tak jak tutaj znęcają się nauczyciele? Czy u was są też tacy okropni i nudni ludzie, którzy by tylko uczyli i uczyli...
Marek miał niewyraźną minę, czym ona nie przejęła się ani trochę. Siadła na obrzeżu sadzawki z trytonami, z których rozwartych pysków strzelała w górę woda. Z dziecinną powagą żaliła się na swoich nauczycieli. Wymieniając ich po imieniu, pokazywała nam strzały w kołczanie, jako że dla każdego miała przeznaczoną strzałę. Wyjątkiem był nauczyciel gramatyki imieniem Cyprianos.
- Ten to ma taki długi i krzywy nos, że na nim można go będzie powiesić, jeżeli sam przypadkiem tego nie zrobi.
Ale nagle przerwała swoje żale, bo najwyraźniej z kolei ja ją zainteresowałam.
- Czy ja, gdy dorosnę, będę tak piękna, jak ty, pani? - spytała nieoczekiwanie.
- Z pewnością będziesz bez porównania piękniejsza, księżniczko! - odparłam z przekonaniem.
I zaraz zatrzepotała mi jak natrętny motyl myśl: tej nie wystarczą wzgórza i pagórki. Ona pójdzie na najwyższe szczyty, by z bliska przejrzeć się w niebie.
Ale ona już zwracała się do Marka.
- Zostaw mi, Rzymianinie, tę płomiennowłosą panią. Ja chciałabym ją zawsze mieć przy sobie. Zawsze! A nie tylko tych nauczycieli i te okropne babska. No co, zgadzasz się, dostojny Rzymianinie? - na-stawała przymilnie.
- Marii nie mogę ci oddać, księżniczko - odrzekł poważniejąc.
- Dlaczego? - zdziwiła się. - Dobrze by jej było ze mną.
- Lecz ja też chcę mieć ją zawsze przy sobie - tłumaczył Berenice. - Bo ja muszę mieć kogoś, kogo mogę kochać, śliczna księżniczko, kogoś, kto mnie kocha ponad wszystko, tak jak ona.
- To ona ma nie tylko gorejące włosy; serce także - orzekła smutniejąc.
Marek chciał coś rzec. Nie zdążył ust otworzyć. Posłyszeliśmy zbliżające się ku nam liczne kroki za zakrętem. Księżniczka Berenike z chyżością gazeli czmychnęła w zarośla. Pognało za nią kilka nianiek, które w rozwianych białych szatach przypominały łowne ptaki.
Podczas uroczystego przyjęcia po wstępnych grzecznościach Marek wspomniał o swoim spotkaniu z księżniczką Berenike. Król Aziz i królowa Druzylla spojrzeli na siebie, bez uśmiechu.
- Nasza córka, dostojny panie - ozwał się król - ma przedziwne upodobania, które byłyby właściwe raczej chłopcu.
- Jednakże mamy nadzieję - podchwyciła królowa - że wyrośnie z tych upodobań.
- Księżniczka Berenike jest tak piękna i rezolutna - dorzucił Marek - że niezadługo będą chylili się przed nią nisko królowie i cesarze. - Nie wątpię w to - dodał z naciskiem - iż będzie nie tylko piękną, ale i niezwykłą kobietą.
Słowa Marka Kasjusza zabrzmiały w tej sali niczym wróżba, która musi się spełnić. Czułam to jako kobieta. A kobieta przeczuje więcej i trafniej, aniżeli zdoła przewidzieć zbrojny w swoją chłodną logikę mężczyzna. My kobiety, owszem, też mamy swoją logikę. Lecz logika kobieca polega na tym, że nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek w ogóle logiką. Dlatego potrafimy tyle czuć i trafnie przeczuwać, przez co jesteśmy dla mężczyzn tak tajemnicze i groźne.
Ale tam już o czym innym rozmawiano. Nikt na mnie nie zwracał uwagi. Z daleka więc uważnie przyglądałam się parze królewskiej.
Leciwy król Aziz, wyglądający na dziadka swej małżonki, miał głowę i twarz w przyciętych nieco siwych kędziorach, które kiedyś były zapewne czarne lub granatowe jak jego oczy arcykapłana jakiegoś surowego bóstwa, patrzące bystro i surowo, patrzące jakby z jakiejś głębi tajemniczej czy z oddalenia.
Królowa Druzylla zaś mogła każdego tylko zachwycić. Kobiety także! Król Aziz i jego małżonka nie mieli na sobie żadnych kosztownych szat i ani jednego, choćby najdrobniejszego klejnotu. Pod tym względem byli jakże całkiem różni od innych krolewiątek lubujących się w jaskrawych kosztownościach. Królowa, wysoka, szczupła i kształtna miała takie same jak jej córka wielkie oczy koloru najszlachetniejszego szmaragdu i włosy barwy dojrzałej pszenicy, nad drobnym czołem rozczesane gładko na boki i z tyłu głowy zebrane w kunsztowny węzeł. W obcisłej białej sukni, z długimi do łokcia rozciętymi rękawami przypominała mi widziany gdzieś posąg bogini Hery. Była spowitą w białość tej skromnej sukni królewskością najwyższej próby.
Nie zdziwiło mnie to ani trochę, gdy niezadługo potem dowiedziałam się, że królowa Druzylla porzuciła króla Emesy i poślubiła rzymskiego namiestnika Syrii, Feliksa. Była jednak nieodrodną Hero-dówną. A Berenike?
Niecały rok później wygadał się Marek, po co wówczas jechał do Emesy. Jechał zaś na osobiste życzenie cesarza i w bardzo tajnej misji. Misja była udana. Wkrótce siedmioletnią księżniczkę Berenike poślubiono nieznacznie od niej starszemu Markowi - młodszemu synowi Aleksandra Lizymacha z Aleksandrii.
Tenże Aleksander Lizymach jest wiernym tradycji ojców i bardzo gorliwym wyznawcą Jahwe. Przy tym podobno jest najbogatszym człowiekiem w całym cesarstwie, aczkolwiek sprawuje jedynie dziedziczny urząd alabarchy: jest głównym dzierżawcą ceł portowych i drogowych w całym Egipcie. Nie szczędzi darów świątyni jerozolimskiej i cesarzowi. Pomnaża stale swój skarb. Z roku na rok rośnie jego znaczenie w Imperium.
Nie wystarczał mu widać stale a zawrotnie pęczniejący trzos. Zapragnął królewny dla synka. Ba! Poprzez Marka Kasjusza jako swat wystąpił stary Tyberiusz. Niesłychane! O co naprawdę chodziło Aleksandrowi Lizymachowi i cesarzowi? Tego nawet Marek Kasjusz nie potrafił pojąć i wytłumaczyć. Po co było to małżeństwo dzieci, które nigdy nie zostało spełnione?
W każdym razie dorosła Berenike, jako jedyna następczyni króla Aziza, jako królowa Emesy, kilka lat temu wyszła normalnie za mąż za kuzyna z rodu Herodów, też imieniem Herod. Powiadają ludzie, że ten Herod z Chalkis to światły i bardzo prawy człowiek. Czyżby dlatego z piękną Berenike panował tylko w Chalkis? Ale powiadają inni, iż Chalkis coraz bardziej, na całe cesarstwo zaczyna błyszczeć przez Berenike.
A swoją drogą to ród Heroda Wielkiego rozmnaża się. Już nikt nie wie dziś, ilu jest Herodów, ile jest różnych księżniczek, które rozchodzą się wciąż po świecie. Herodowie wżeniają się w różne królestwa i księstwa, nie bacząc na wielkość i znaczenie osiąganego władztwa.
Co? Bywasz, panie, w Chalkis i zaliczasz się do przyjaciół królowej Berenike? Jak mogłeś, panie, tak cierpliwie słuchać tego, co znasz z pewnością znacznie lepiej niż ja! O coś takiego nie podejrzewałabym żadnego mężczyzny! I jeszcze chcesz, bym opowiedziała o podróży do Adiabeny, ponieważ niewiele wiesz o królowej Helenie. Nie będę się krygowała, nie wypada mi. Wszak życzenie gościa jest miłym rozkazem. A więc jedziemy do Adiabeny. ,
Królestwo to leży niemalże na końcu świata, nad górnym Tygrysem, pomiędzy cesarstwem rzymskim a królestwem Partów. Królowa Helena wraz ze swoją rodziną panuje dziwnej krainie i jeszcze dziwniejszej ludności. Jej poddanymi są Persowie, Armeńczycy, Grecy, Żydzi. Królowa mądrze rządziła i rządzi swoim królestwem. Nie obnosiła się nigdy i nie obnosi ze swoją wiernością Jahwe. Gorliwie przestrzega zakonu Mojżesza. Toteż nie zdziwiła się, gdy jej dorosły już syn Izates, nie pytając matki o zdanie, dał się obrzezać. Wieść o tym poszła w świat. Dotarła do Rzymu. Dlatego Marek otrzymał polecenie udania się do Adiabeny, by potem napisać, co sądzi o przejściu Izatesa do zakonu Mojżesza i co się za tym może kryć.
Nie było krzty przesady w wieściach o bogactwach królowej Heleny i świetności jej władztwa, o jej niezwykłej mądrości godzonej umiejętnie z pobożnością żydowską, szczodrobliwością dla świątyni jerozolimskiej i Judejczyków, tak w ich ojczyźnie, jak rozproszonych po świecie. Żadnego niebezpieczeństwa dla Rzymu nie dopatrzył się Marek Ka-sjusz w obrzezaniu królewicza Izatesa.
Tak, byłam z Markiem w Adiabenie, ale pałac królewski widziałam jedynie z daleka. Nie widziałam królowej Heleny, choć bardzo chciałam ją zobaczyć.
Urzędnicy królowej zawczasu dali delikatnie do zrozumienia Markowi, że nietaktem względem pobożnej królowej byłoby, gdyby specjalny wysłannik cesarza zjawił się przed jej obliczem z niewiastą judejs-kiego pochodzenia i wyznania, która nie bacząc na żydowskie prawo i obyczaj porzuciła swoich dla Rzymianina. Przy okazji wyraźnie dano Markowi do zrozumienia, iż ładne niewiasty nie są mile widziane w pałacu królowej. Musiałam więc rada nie rada powściągnąć moją niewieścią ciekawość. Nie omieszkałam przy okazji zwrócić uwagi Marka na sprawność urzędników królowej, którzy w lot zebrali o mnie wiadomości wśród towarzyszących nam żołnierzy i skrybów.
Marka Kasjusza przyjęła królowa okazale i nader łaskawie. Marek stanął przed małą i drobną kobietą w białym zawoju na głowie, ginącą w luźnej szacie koloru szafranu. Przy niej ani na niej nie było nic z bogactw, które dzierżyła. Kiedy jego wzrok oswoił się z półmrokiem sali tronowej, na jedwabnym zawoju nad czołem dojrzał misternej roboty złotą spinkę z pałającym brylancikiem wielkości dorodnego ziarnka jęczmienia. Brylant błyszczał jak wielka łza. Z nieładnej twarzy, jakby poszarzałej i na zawsze wyzbytej uśmiechu, nie sposób było odczytać, ile Helena ma lat. Lecz przede wszystkim przykuwały uwagę jej niezmiernie wielkie, szare oczy i urzekał niski, delikatny głos, prawie męski. Nie nadużywała go. Wolała słuchać, aniżeli mówić.
Zapytałam, ma się wiedzieć, i o Izatesa.
- Nieważny przy matce, potulny i nijaki młodzieniec ze skłonnością do otyłości - skwitował krótko moją ciekawość Marek.
Tak, panie! Królowa Helena jest mądrością i dobrocią. Czy wiesz, że nasi bracia znajdują posłuch wśród jej poddanych? W tamte strony powędrował Jan, syn Zebedeusza, z Matką Mistrza. Królowa Helena przyjęła ich łaskawie i obdarowała domem z ogrodem w Efezie, gdzie żyje wielu naszych braci. Tam, z dala od Jerozolimy, są bezpieczni. Czy powędrujesz ich tropem, by ich odszukać i z Pawłem z Tarsu się spotkać? Rada bym jechać z tobą. Lecz ja mam Betanię i tutaj jestem potrzebna naszym braciom i siostrom w Panu.
Będąc z Markiem Kasjuszem widziałam i słyszałam wiele. Tego nie da się opowiedzieć ani spisać w żadnej księdze. Różnych ludzi dane mi było widzieć, także takich dziwnych, jak na przykład owi oliwkowolicy wędrowcy w pomarańczowych szatach. Gdzie ich spotkałam?
Właśnie wracaliśmy do Magdali z Kapadocji. W Damaszku żołnierze donieśli nam, że do Egiptu ciągnie ogromna karawana kupców ze Wschodu, jadą z początku czy końca świata. Okazało się, że ludzie ci mogli zadziwić jedynie młodych żołnierzy ze świeżo przybyłego do Syrii legionu. Wszak Damaszek leży na szlaku karawan. W Damaszku krzyżują się i splatają drogi w różne strony świata. Tam nikogo nie może, jak sam zresztą wiesz, panie, zadziwić żaden towar i żadna twarz.
Ale w tej karawanie było trzech tych oliwkowolicych ludzi. Mieli do cna wygolone głowy i okrywały ich luźne, pomarańczowe suknie.
Wypytywani przez rzymskich oficerów wymieniali jako swoją ojczyznę jakiś kraj, którego nazwy nie sposób było wymówić, a co dopiero zapamiętać. Z tego co mówili wynikało, że żyli jak esseńczycy w czymś, co nazywali aszramem. Głosili naukę jakiegoś Siddhartha Gautamy, nazywanego niebiańskim Buddą. I w tym nie byłoby w Damaszku nic nadzwyczajnego, gdyby nie okazało się, że w drodze do Egiptu mają wstąpić do Galilei, by w miasteczku galilejskim Nazaret oddać komuś list. Wieźli ten list w zdobnej puszce z hebanu. Wypytywani coraz natarczywiej przez oficerów oświadczyli wręcz, że więcej powiedzieć nie mogą, a listu nikomu nie oddadzą, choćby zginąć im przyszło. Gotowi są spłonąć wraz z listem. Było w nich coś takiego, że oficerowie puścili ich wolno, nie czyniąc żadnych trudności.
Dopiero gdy karawana oddaliła się ze dwa lub trzy dni od Damaszku, zgrzybiały rabbi powiedział przypadkiem oficerom, że w Nazarecie żyją w prostej linii potomkowie króla Dawida, nie wyróżniający się wszakże niczym spośród innych mieszkańców tej mieściny.
- Czyżby ich chronił Herod Antypas? - zastanawiał się Marek Kasjusz.
Jednakże doszedł do wniosku, że to niemożliwe. Herod w obawie o swoją władzę i znaczenie z pewnością wnet by się pozbył na zawsze potomków Dawida. Przecież Rzymianie mogliby postawić ich na jego miejscu. A więc dziwna tajemnica!
Lecz dla Marka Kasjusza najbardziej irytujące było to, że cesarz opłaca tylu ludzi, by mieli oczy i uszy szeroko otwarte, a oni dotychczas nic nie wiedzieli o istnieniu potomków Dawida w Nazarecie. Napisał zaraz list i wysłał go natychmiast przez najszybszego z kurierów. Dokąd? Nie powiedziałby mi tego, chociażbym nie wiem jak słodko go o to prosiła. Pewnie marszcząc groźnie brwi odburknąłby: - Im mniej o sprawach państwowych wiedzą kobiety, tym lepiej dla państwa.
Bo trzeba ci wiedzieć, panie, że Marek Kasjusz wtedy nie był już tamtym Markiem sprzed trzech lat: wyrozumiałym przez miłość do mnie, młodym Rzymianinem. Już prawie dwa lata byliśmy z sobą, a mniej go znałam niż wtedy, gdy go ujrzałam pierwszy raz na uliczce wiodącej do zamku Antonia w Jerozolimie. Wiedziałam coraz więcej o świecie i ludziach, o sprawach tego świata i ludzi. Tylko o nim wiedziałam tyle, ile on chciał.
Lecz po co mi było poznawać go bardziej? Wystarczało mi, że mnie kocha i że ja mogę go kochać do woli, patrzeć na niego uśmiechniętego beztrosko i zadumanego, czułego lub, jak święte księgi żydowskie, chłodnego i surowego. Tak byłam szczęśliwa, że nie mogłam śnić, bo sny były mi niepotrzebne. I nie chciałam zapanować nad nim. Dlatego chyba, jak sądzę dziś, nie znudziłam się mu nigdy i nic nie zapowiadało, że mu się znudzę.
Niewiele rzeczy mogło mnie zadziwić w tym czasie, kiedy od Szymona dowiedziałam się, iż Marek zajmuje poczesne miejsce wśród czcicieli bogini Astarte. Pod tym imieniem czczono i może czci się jeszcze fenicką Isztar, która była bóstwem miłości i płodności, dziewicą i równocześnie boginią-matką oraz opiekunką wojowników.
Gdyśmy podróżowali po świecie, Marek znikał czasem w jakimś mieście na całą noc. Nie pytałam go o to, tak jak sobie tego życzył, gdzie był i co robił, choć miałam na to wielką ochotę. Dopiero po powrocie do Magdali owe tajemnicze zniknięcia zaczęły mnie zastanawiać i niepokoić. Szymon nie skwitował mojego niepokoju uśmiechem czy milczeniem. Wtedy to właśnie pierwszy raz usłyszałam:
- To ty nie wiesz, że dostojny Marek Kasjusz jest czcicielem Isztar?
- Któż to taki ta Isztar? - podchwyciłam.
Opowiedział mi o Isztar wszystko, co wiedział. Obojętnie opowiadał mi straszliwe rzeczy. Mówił o tajemnych misteriach ku czci bogini, w których poza kapłankami biorą udział tylko wtajemniczeni mężczyźni. W czasie rytualnych orgii nadzy mężczyźni uprawiają w obecności wszystkich zebranych miłość z kapłankami i nikt nie może się od tego uchylić.
- A co by się stało, gdyby wśród nich znalazł się ktoś nie wtajemniczony? - wypytywałam.
- Musiałby zaraz zginąć.
- A gdyby to była kobieta?
- Rytualnie zgwałcona, musiałaby zginąć. Umilkłam. A Szymon ściszonym głosem dodał:
- Zginę i ja, jeśli Marek Kasjusz się dowie, żem ci to mówił.
- Klnę się na Jahwe, że nie dowie się nigdy! - prawie krzyknęłam. - I proszę cię: nie mówmy już o tym więcej.
Nie dowiedział się Marek, iż znam jego tajemnicę. Nigdy nie okazałam, że wiem o jego przynależności do czcicieli Isztar. Z czasem przestałam w ogóle w to wierzyć. Tak było najlepiej.
I znów były podróże, choć nie tak długie i dalekie, jak tamte, bo tylko po Galilei, Judei, Iturei, Trachonie. Omijaliśmy Cumeranię.
Dlaczego? To proste: nie było tam Piłata z Pontu i Klaudii Priscilli. Od dwóch lat Piłat był prokuratorem Judei. Marek postarał się o to u cesarza. W ten to sposób spłacił Piłatowi dług wdzięczności za to, że wbrew prawu i swemu sumieniu jurysty dał mi u siebie schronienie.
Tak, panie, bywaliśmy w domu Piłata w Jerozolimie, ale tylko przez Klaudię Priscillę podejmowani. Marek i Piłat woleli nie patrzeć sobie w oczy. Lecz najczęściej we dwoje snuliśmy się po świętym mieście, które dawno przestało być świętym. Było, tak jak jest, jednym wielojęzycznym bazarem. Nawet w świątyni handluje się. A czymże jest ta świątynia? Pomnikiem zbrodniarza, któremu nie wystarczała przywłaszczona sobie korona Hasmoneuszów. Herod Wielki, chcąc przypodobać się swoim rodakom, zaczął rozbudowywać i upiększać świątynię. Nawet Marka zdumiały bogactwo i uroda ogromnej zasłony kryjącej Przybytek. Widziałeś ją, panie? Nie!
Babilońskiej roboty to zasłona. Utkano ją z nici barwy błękitu i czerwieni, z przędzy bawełnianej i purpurowej wełny. Czerwień to symbol ognia, błękit to powietrze, bawełna - ziemia, purpura - morze. Zasłonę zdobią hafty niezwykłego wprost kunsztu. Wyhaftowano wszystko, co widać na niebie, oprócz znaków zodiaku. Religia żydowska surowo zabrania tworzyć i umieszczać gdziekolwiek podobizny ludzi i jakichkolwiek zwierząt.
Jako zwykli ludzie nie mogliśmy widzieć drugiej, nie mniej bogatej i pięknej zasłony wewnątrz Przybytku, odgradzającej jego pierwszą część od miejsca Świętego Świętych. Ta druga zasłona podobno rozdarła się w tamten piątkowy wieczór i nikt nie jest w stanie jej naprawić. Wyszywana wielobarwnie zasłona z czerwonej i fioletowej purpury, z karmazynu i kręconego bisioru osłania puste miejsce Świętego Świętych. Nie ma tam bowiem Arki Przymierza ani kamiennych tablic Mojżesza i nikt nie wie, gdzie one są.
Chodząc po mieście wypatrywałam w tłumie Łazarza i Marty. Nie spotkałam ich nigdy. Za to raz ujrzałam skazańca.
Pod strażą szedł ńa śmierć. Potargane i brudne włosy oblepiały mu twarz, gdy pochylony szedł niosąc na barkach grubą belkę, do której sznurami przywiązano mu rozkrzyżowane ręce.
Na widok skazańca i towarzyszącej mu eskorty, przeciskającej się przez wielobarwny i wielojęzyczny obojętny tłum, pochwyciłam kurczowo rękę Marka. Spojrzał na mnie swoimi niebieskimi oczyma i rzekł:
- Od razu widać, że nasz przyjaciel Piłat rządzi w Jerozolimie i dokładnie przestrzega przepisów prawa.
- Dokąd oni go prowadzą, Marku? - spytałam.
- Nie wiesz? - zdziwił się. - Na Golgotę. To taki pagórek za miastem. Tam traci się skazanych na ukrzyżowanie.
- Czy on musi jeszcze nieść tę ciężką belkę? - wypytywałam oburzona na oprawców.
- Tego wymaga prawo - odrzekł rzeczowo Marek. Umilkłam zagryzając wargi, a Marek tłumaczył mi:
- Na Golgocie zedrą z niego szaty. Powalą go na ziemię. Ręce w nadgarstkach przybiją do tej belki, po czym belkę wraz z przybitym do niej skazańcem wciągną na jeden ze stojących tam kilku pali, do którego najpierw przywiążą nogi i potem je do pala przybiją. Będzie skazaniec tak wisiał aż do śmierci. Jeżeli za długo będzie żył, oprawcy połamią mu golenie, do ust mu włożą zatkniętą na trzcinie gąbkę nasyconą octem...
- Nie mów dalej, proszę! - krzyknęłam, aż kilku przechodniów obejrzało się na nas.
- To wszystko, Mario, określone jest szczegółowo przepisami naszego wspaniałego prawa - zaśmiał się cynicznie. - Ale nie Rzymianie tę kaźń wymyślili. Przejęli ją,, wiesz, od kogo? od Fenicjan i od razu ujęli ją w swoje paragrafy. Oto, dla przykładu, ta belka, którą musi dźwigać skazaniec, a która zowie się patibulum, według prawa musi być długa na dwieście centymetrów, ani centymetr nie śmie być dłuższa czy krótsza. A właściwie to nie wiem, czy Rzymianie lepiej formułują prawa czy zadają śmierć. Wszelako w jednym i drugim są mistrzami nad mistrze. Judejczycy nigdy im nie dorównają. Kamienowanie?...
- Nie mów więcej, nie mów! - szepnęłam błagalnie, choć skazaniec i jego oprawcy już zniknęli za zakrętem ulicy.
- Uciekajmy do Magdali! - zawołałam.
- Jak na Judejkę, córę tyle pobożnego co okrutnego narodu, masz za duże i za miękkie serce - pokpiwał sobie prowadząc mnie do naszej gospody. - Rzymianie zadają męczarnie i zabijają w imię przez siebie ustanowionego prawa, Judejczycy zaś w imię Jahwe. Jahwe tak chce... Jahwe tak każe i już! Można mieć czyste ręce i takież sumienie... Jednakże twój Jahwe jest dobrym Bogiem, przynajmniej dla ciebie, skoro zesłał ci Rzymianina, który gwiżdżąc na rzymskie prawa uwolnił cię od twoich rodaków i ich surowych kodeksów.
Znużonyś, panie, moją opowieścią. Widać to, że wolisz słuchać niewiast, aniżeli z nimi rozmawiać. Zaprzeczasz? Niezmiennie grzecznym człowiekiem jesteś, panie, bardzo grzecznym i ... miłym! Ale ja widzę twoje znużenie. Poobiedni wypoczynek w komnacie dobrze ci zrobi. Nie powiem już ani słowa, dopóki nie spoczniesz i nie odpoczniesz. Będę mówiła, nie bój się, panie, pod wieczór, wieczorem. Teraz czas na spoczynek!
Teraz, po wieczerzy, mogę ci rzec, panie, że wiem, iż nie wypoczywałeś. Kobieca służba wszystko musi o gościach wiedzieć, a tym, co wie, podzielić się ze swoją panią. Nie powiem ci jednak, która to służebna szepnęła mi, że zamiast spać, pisałeś tak, aż iskry sypały się - jak mówiła - spod rylca. Czyżbyś jakieś notatki robił, panie? Powiadasz: tak jest! Ale czy to, że robisz notatki, może prawdziwej niewieście usztywnić język i odebrać ochotę do mówienia? Nie, nie może! Dlatego będę mówiła. Lecz najpierw powiedz mi, panie, czy wyjdziemy na taras, czy tu w jadalni pozostaniemy. Ja jestem za tym, aby tu pozostać, bo niebo teraz o zachodzie słońca zaciąga się chmurami i chłodny wiatr ciągnie od Morza Martwego. A więc wolisz zostać w jadalni. - Ireno, podaj nam wino cypryjskie i ciasteczka Akme!
O, idzie Akme z winem i swoimi ciasteczkami. Mówisz, Akme, że dla takiego jak nasz gościa muszą być zawsze najlepsze ciasteczka i za każdym razem inne? Kochana jesteś, Akme! Dziękujemy ci! A co tam dojrzałaś przez okno? Gazele! Rzeczywiście, wydają się czymś wystraszone. Spłoszone, swoim zwyczajem podchodzą pod dom. Spójrz, Akme, jak rozglądają się trwożnie, jak ufnie spoglądają w okna. Wchodzą na taras. Tam czują się bezpieczne... Biegnij, Akme, do Eleazara. Niechaj każe mężczyznom przeszukać ogród i od wewnątrz dobrze zamknąć wszystkie bramy i furtki.
Niechaj nie dziwi cię, panie, moja przezorność. Powiem ci, że ostrożności nigdy za dużo, gdy Jerozolima tak blisko. A tam panuje przecież z łaski Rzymu i nadyma się ten stary błazen z rodu zbrodniarzy na tronie, Herod Agrypa I. Wierzę, że Bóg czuwa nad swymi dziećmi i wbrew Jego woli włos z głowy nie może nam spaść. Lecz nie wolno nam kusić Złego otwartymi na oścież bramami i furtkami Betanii.
Pytasz, panie, czy to grecka, czy to rzymska przezorność. Ha! Raczej rzymska. Czas u boku Marka Kasjusza musiał pozostawić we mnie jakieś ślady.
Znowu jestem myślą przy Marku. Jeszcze raz powtarzam: dobrze mi było u Marka i z Markiem. Jednakże szczęśliwość na tym świecie jest krótka jak pieśń, która urywa się nagle. Naszą pieśń szczęścia śpiewaliśmy cztery lata. Pod koniec wplótł się w nią głos samotnika znad Morza Martwego.
Już na Pustyni Judzkiej rozbrzmiewał coraz donośniej jego głos: „Nawróćcie się, bo bliskie jest Królestwo Niebieskie"*. Tak jak dawniej, nosił odzienie z wielbłądziej wełny, skórzany pas na biodrach, pożywieniem mu były szarańcza i miód leśny.
Wyszedł nad Jordan. Ciągnęły do niego tłumy. Chrzcił ludzi w rzece i nauczał. Wśród tłumów nie mogło zabraknąć oczywiście naszych czujnych faryzeuszów. W mgnieniu oka rozpoznawał ich w tłumie i gromił: „Plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak uciec przed nadchodzącym gniewem?" Lub wołał: „Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone".
Rozchodziły się wieści o Janie jako Mesjaszu, na którego czekali Żydzi. Zapytywany o to wprost, czy jest Mesjaszem, odpowiadał: „Ja chrzczę was wodą, lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów".
Koniecznie chciałam teraz zobaczyć tego człowieka. Była to ciekawość silniejsza ode mnie. Dobrze się składało, ponieważ Marek musiał posłuchać, co Jan głosi; czy nie występuje przeciw Rzymianom.
Z Askaniuszem i Szymonem wybraliśmy się nad Jordan. Szczelnie okryci szarymi opończami, z kapturami naciągniętymi niemalże na oczy, tylko z Szymonem poszliśmy nad rzekę. Wmieszaliśmy się w tłum, w którym uwijali się przekupnie z kozim mlekiem, serami i plackami.
Tymczasem Jan, stojąc po kolana w wodzie, nauczał grzmiącym głosem. Słuchając go czułam, jak ciarki przebiegają mi po skórze. Rada byłam przeto, kiedy Marek trącił mnie w ramię i szepnął:
- Wracamy.
Spojrzałam na niego z wdzięcznością. A kiedy byliśmy poza tłumem, Marek stwierdził:
- Nie ma co słuchać tego nieszkodliwego maniaka. Nie judzi przecież przeciw Rzymowi - orzekł.
- Chrzci i naucza - dorzuciłam mimowolnie.
- Zamiast ludziom lać wodę na głowę - roześmiał się - lepiej by zrobił, gdyby sam wykąpał się w rzece...
Strzegący naszych koni Askaniusz od siebie dorzucił coś cierpkiego o Chrzcicielu. Odpowiedzią było wrogie spojrzenie Szymona posłane odwróconemu doń plecami setnikowi. Zaniepokoiło mnie to spojrzenie. Na nikogo nigdy Szymon tak nie spoglądał. A tu posłał takie spojrzenie i to komu? - setnikowi Askaniuszowi! Setnik Askaniusz i Szymon nie kryli się przed ludźmi ze swoją zażyłością.
Nie mogłam zapomnieć tego spojrzenia Szymona ani go pojąć. Na szczęście zapomniałam o wszystkim, gdyśmy wrócili do Magdali. Bowiem w naszym domu było nadzwyczaj gwarno. Służebne miały ogniki śmiechu w oczach i rozpalone twarze, gdy jedna po drugiej obwieszczały nam, że przybyli Pamfilos i Filogonos.
Wrócili z dalekiej podróży poszarzeli i wychudli. Gdzież to ich nie nosiło! Byli w Macedonii, Bitynii i Kapadocji, w Smyrnie, Efezie i Milecie. Przy wieczerzy okazało się, że ich drogi kilka razy krzyżowały się z naszymi. W Ekbatanie w Medii zdziwieni spostrzegli, że ich mieszki są już prawie puste. Przeto z jakąś karawaną przez Abilenę i Itureę przybyli do Galilei. A że po drodze nasłuchali się o dziwnym Chrzcicielu, pospieszyli nad Jordan. Wmieszani w tłum słuchali nauk Jana. Podeszli doń nawet, żeby i ich ochrzcił. Jan zaczerpnął tykwą wody, lecz nie wylał ani kropli na głowę żadnego z nich. Utkwiwszy w nich przenikliwe spojrzenie oczu jak gorąca smoła, rzekł:
- Mój chrzest nie dla takich jak wy jest przeznaczony, wy jesteście filozofami pogańskimi.
Zmieszani i onieśmieleni opuścili głowy. Jan zaś półgłosem i tylko do nich mówił:
- Poganami jesteście, aleście ludzie prawi. Dlatego powiadam wam: kiedy indziej, gdzie indziej i przez kogo innego zostaniecie ochrzczeni w imię Tego, który idzie za mną i blisko jest. A ja jestem jedynie głosem wołającego na pustyni, dla Niego przygotowuję drogę i prostuję ścieżki.
Ale naszym obieżyświatom już się śniła Arabia Felix. Marek Kasjusz zaraził się ich snami. Nie pożałował im denarów i drachm.
Nie popasali u nas długo. Ruszyli ochoczo do Jerozolimy z nadzieją, że prokurator Piłat, podobnie jak Marek Kasjusz, nie pozostanie głuchy na ich głośne sny o Arabii Szczęśliwej. Podobno Piłat rzeczywiście nie chciał być gorszy od Marka Kasjusza i potrząsnął mieszkiem.
Po wyjeździe Pamfilosa i Filogonosa wkrótce odszedł od nas Szymon, wykupiony kiedyś przez Marka i według prawa będący jego niewolnikiem. Miałam już wówczas sporo klejnotów. Chciałam je cichcem spieniężyć, żeby wykupić Szymona od Marka i obdarować wolnością. Marek dziwnym trafem odkrył moje zamiary. Zamiast rozgniewać się na mnie, śmiał się rozbawiony.
- Szymon jest przecież wolny - oznajmił. - Trzy lata temu sporządziłem odpowiedni dokument. Ty, Mario, w takim razie wręczysz ten dokument swemu rodakowi, który faktycznie nie niewolnikiem mi był, ale sekretarzem, tłumaczem, doradcą, przyjacielem. Chce teraz odejść. Nie mam zamiaru bronić mu tego ani odradzać. Jego wola.
Była uczta na cześć Szymona. Nie chciał na niej nikogo oprócz Marka i mnie. W czasie uczty, o północy, kiedy w klepsydrze przesypa-ły się ostatnie ziarnka piasku, wręczyłam Szymonowi ów dokument i od siebie sto denarów. Szymon podziękował za wszystko Markowi i mnie, wychylił puchar wina za naszą pomyślność i przyjaźń.
Rano uściskał setnika Askaniusza, imieniem Pana pożegnał nic nie pojmujące służebne i przywdziawszy żydowskie szaty, okryty szarą opończą ruszył samotnie ku Jordanowi. Poszedł za Janem. Stał się jego uczniem.
Często myślałam o nim, pomimo że moje życie było nadal życiem barwnego motyla. Nic tedy dziwnego, panie, że czas miał i dla mnie chyżość gazeli. Lecz nad moim życiem upływającym na pograniczu rzeczywistości i snu zawisła ciężka chmura.
Marek Kasjusz został wezwany do Rzymu przed cesarza Tyberiu-sza. Nie były mi obce wieści o tym podejrzliwym i coraz okrutniejszym starcu kryjącym się w swej willi na wyspie Capri. Marek śmiał się, rzecz jasna, z moich niepokojów i obaw przekonując mnie, że dochodzące wieści są przesadzone, że Tyberiusz to zacny i mądry człowiek, choć otoczony złymi doradcami, którym wszakże nie pozwala sobą powodować.
W Tyrze czekał na Marka cesarski okręt. Tam go pożegnałam. On żegnając się ze mną, długo delikatnie gładził moje włosy, raz po raz muskając je ustami.
- Nie płacz, kochana - uspokajał mnie - przecież niezadługo wrócę. Jeśli na dobre tu nie wrócę, to zabiorę cię tam, gdzie przyjdzie mi być. Zobaczysz - zapewniał - że z Rzymu do Magdali jest bardzo blisko. Będę pisywał do ciebie, Mario.
Odpłynął. Pod opieką setnika Askaniusza, zapłakana, powróciłam do Magdali. Niedługo czekałam na list.
Spadł mi ciężar z głowy i serca. Stary cesarz przyjął Marka nadzwyczaj łaskawie. Wypytywał o Palestynę i Syrię, o tetrarchów - Heroda Antypasa w Galilei i Filipa, tetrarchę Iturei i Trachonu, o królową Helenę z Adiabeny oraz o króla Aziza i królową Druzyllę z Emesy, o ciągle niesfornych Żydów w Judei i prokuratora Piłata, a nawet o chrzczącego w Jordanie proroka. Marek nie dostrzegał w nim niczego, co by świadczyć mogło o jego starczej chorobliwej podejrzliwości i okrucieństwie, o których tyle rozpowiadano w Rzymie i w całym Imperium. Marek na przekór wieściom widział w nim bystrego pomimo sędziwości człowieka i władcę.
W drugim liście Marek donosił mi, że prawie co dzień jest wzywany bądź do cesarza, bądź do jakiegoś najwyżej postawionego cesarskiego dostojnika i zausznika zarazem.
W trzecim liście Marek cieszył się otrzymaną nagrodą. Otóż w nagrodę za dobrą służbę cesarz obdarzył go posiadłościami w Galii i jakby mimochodem napomyka, że w senacie wysunięto jego kandydaturę na namiestnika Galii Narbońskiej.
Później niektóre listy Marka były bardzo krótkie, rzeczowe i suche. Tylko ja mogłam doczytać się w nich miłości, pożądania i tęsknoty wyzierających spoza suchej rzeczowości, prześwitujących przez niedostrzegalne dla innych szczeliny między zdaniami i słowami w zdaniach.
Na każdy list odpowiadałam mu zaraz długim listem. Zabierał go ten sam kurier cesarski, który od Marka listy przywoził.
Wreszcie nadszedł ten list, w którym uradowany Marek donosił mi, że został mianowany namiestnikiem Galii Narbońskiej, czego sam cesarz mu łaskawie gratulował. Marek przeto prosił, bym mu szczerze napisała, czy gotowa jestem na zawsze rzucić dla niego swoją ojczyznę, rodzinne strony i jechać z nim na koniec świata, za wielkie góry zwane Alpami, do Galii. Bez wahania odpowiedziałam mu, że pójdę z nim na koniec świata i jeszcze dalej i że obojętne mi jest, czym przy nim będę, ponieważ już nie potrafiłabym żyć bez niego, że on jest moją jedyną miłością, a więc moim życiem i jego sensem.
I nadszedł ten list, w którym Marek Kasjusz donosił mi, że zaraz po idach lipcowych, a więc za siedem dni, wyrusza w podróż. Po mnie! Jak zwykle, odpisałam mu natychmiast, nie tonując swego szczęścia i radości.
Ale potem nastała cisza wydłużająca w nieskończoność każdy dzień, każdą noc. Moja miłość niecierpliwie liczyła czas. Jednakże nie było już więcej żadnego znaku życia.
Z dnia na dzień rósł mój niepokój. Czasem spragnione serce drętwiało z trwogi i krzepiło się nadzieją. Wybłagiwałam ją u Jahwe. Nigdy przedtem nie modliłam się tyle i tak gorąco. Coraz częściej wszakże, pomimo moich modłów i ofiar posyłanych cichcem do świątyni jerozolimskiej, niepokój brał górę nad nadzieją. Moje bezsenne przeczucia, nie zasypiające wraz ze mną, sprawdziły się.
Nadeszła ta straszna wieść, nie pamiętam już jak i przez kogo mi przyniesiona: burza morska u brzegów Cypru roztrzaskała okręt, którym płynął Marek Kasjusz. Nie Uratował się nikt. Burza to była? Byli tacy, którzy utrzymywali, że nie było żadnej burzy, a okręt po prostu miał zaginąć, bo takie było życzenie tego łaskawego dla Marka cesarza! Aleja wówczas nie mogłam pojąć, dlaczego Marek miałby zginąć, czym zawinił. Czyżby tym, że zbyt gorliwie służył cesarzowi i za dużo wiedział?
Wnet też okazało się, że dopóki panowie świata musieli się bać Marka Kasjusza, skrzętnie ukrywali w sobie pogardę i nienawiść do niego. Na wieść o jego śmierci uczucia te wybuchnęły ze zwielokrotnioną siłą. Śmierć Marka była fetowana w domach, pijatykami oficerów i żołnierzy w koszarach i tawernach.
A kiedy na trzeci dzień dowódca garnizonu w Magdali wyjechał do Cezarei Filipowej, kilku pijanych oficerów wtargnęło wieczorem do naszej willi na przedmieściu. Strzegący jej żołnierze spali ukryci w ogrodzie. Byli całkiem pijani. Kiedy zaczęto krzyczeć przed bramą i kołatać do niej, pochowała się przerażona służba. Przy mnie pozostał tylko, jak zawsze spokojny, setnik Askaniusz.
Wyważono bramę. Oficerowie wtargnęli do willi. W atrium z mieczem w ręku samotnie zastąpił im drogę centurion Askaniusz. Na nic się zdały jego wołania, że to willa dostojnego Marka Kasjusza, cesarskiego legata i prawego Rzymianina. To jeszcze bardziej rozjuszyło tych ludzi. Rzucili się na setnika. Bronił się chwilę. Padł z rozpłataną mieczem głową.
Skamieniałą z bólu i strachu dopadli mnie w mojej sypialni. Zionąc wypitym winem, wywlekli mnie do atrium. Tam zdarli ze mnie odzienie. Gwałcili mnie jeden po drugim. Broniłam się, krzyczałam, błagałam Jahwe o pomoc. Nadaremno. Słyszałam tylko ich pijacki bełkot i nic więcej.
Po północy chwiejnymi krokami poszli sobie. Pokrwawiona, posiniaczona, cuchnąca ich spermą, ostatkiem sił dowlokłam się do mojej skatowanej jak ja sypialni i zemdlałam. Obudziła mnie sędziwa matka naszego ogrodnika, Samarytanka Rebeka. Zrobiła mi okłady z jakichś ziół, napoiła jakimiś miksturami. Miałam wtedy ochotę całować jej pomarszczone dłonie.
- Musisz czym prędzej zebrać, pani, wszystkie swoje klejnoty i pieniądze - rzekła półgłosem rozglądając się wokół. - Bo służba może zrabować ci wszystko.
Nie mogłam się ruszyć z posłania. Przeto Rebece mówiłam, gdzie co mam cennego. Ona to zbierała do przybrudzonej torby ze zgrzebnego płótna.
- Nie możesz swego dobra mieć przy sobie - orzekła. - Pozwól, że wezmę to do siebie na przechowanie.
- Weź, Rebeko, weź! - wykrztusiłam. - Wynagrodzę cię za to.
- Nie dla nagrody to robię - odpowiedziała z godnością.
Wyszła nie spostrzeżona przez kogokolwiek. Ja zapadłam w gorączkowy, pogmatwany sen. Ocknęłam się rano. W mojej sypialni rzucały się w oczy ślady myszkowania ludzi. Sypialnia została ogołocona ze wszystkiego, co było piękne, co przedstawiało jakąś wartość. Nie było moich pięknych sukien, alabastrowych flakoników z przeróżnymi pachnidłami, słoików z cennymi maściami, według mojej woli upiększającymi twarz, oczy i usta. Nawet marmurowy posążek Kupidyna ze strzałą na łuku, czuwającego u mojego wezgłowia, zabrano wraz z misternie rzeźbionymi puzderkami i kasetkami na różne kobiece drobiazgi. Jakże byłam wdzięczna Rebece! Sam Jahwe mi ją chyba zesłał na pomoc.
Na drugi dzień z Cezarei Filipowej wrócił Antonin, dowódca garnizonu w Magdali. Poszłam do niego na skargę. Przyjął mnie wyniośle. A jakże niedawno jeszcze zabiegał o moją przychylność - przymilny, uniżony, do przesady względem mnie wytworny. Teraz nie raczył nawet wysłuchać mojej skargi. Przerwał mi brutalnie. Nakazał natychmiast opuścić willę. Kiedy zapytałam, dokąd mam pójść, pogardliwie wzruszył ramionami. A gdy z płaczem poczęłam mówić o zabójstwie centuriona Askaniusza, o gwałcie na mnie, znowu przerwał mi skwapliwie. Krzywiąc usta i cedząc słowa powiedział, że winni śmierci setnika oficerowie zostaną ukarani zgodnie z obowiązującymi przepisami. Jeśli zaś chodzi o gwałt, to oświadczył mi, ni mniej, ni więcej, że sama jestem winna. Gdybym, jego zdaniem, nie była tak piękna i ponętna, oficerowie, nawet najbardziej pijani, zostawiliby mnie z pewnością w spokoju.
Od bramy willi odepchnęli mnie trzymający straż żołnierze. Toteż w domku ogrodnika pożegnałam zacną Rebekę. Oddała mi wszystkie kosztowności i pieniądze aż do ostatniej gery. Nadbiegła moja do niedawna służebna Sarah. Płacząc chciała mi oddać różne błyskotki, które ode mnie otrzymała. Podziękowałam jej prosząc, aby sobie wszystko zatrzymała. Rezolutna dziewczyna w ostatniej chwili zauważyła, że nie mogę klejnotów i pieniędzy nieść na wierzchu, jako że pierwszy lepszy żołdak czy opryszek z nich mnie ogołoci. Rebeka i Sarah ukryły je pod zawiniętymi w płótno przaśnymi plackami, kozimi serami, figami i kilku purpurowymi granatami.
Na koniec przezorne kobiety przebrały mnie w znoszoną suknię Rebeki, dały chustę na głowę. Wyglądałam jak uboga przekupka wędrująca z miasteczka do miasteczka, sprzedająca placki, sery, figi, granaty i co się da, aby zarobić kilka asów na życie.
Jeszcze raz ucałowałam błogosławiącą mnie na drogę Rebekę, ucałowałam pochlipującą jak dziecko Sarah i nie oglądając się poszłam przed siebie. Bez celu. Byłam jakby odurzona. Mimo to wiedziałam jedno: muszę iść, aby prędko znaleźć się jak najdalej od Magdali.
Kiedy już byłam daleko i zmęczona usiadłam w cieniu przydrożnej sykomory, zdziwiona spostrzegłam, że idę dobrze znaną mi drogą, którą tyle razy przebywałam z Markiem, a droga ta wiedzie prosto do Jerozolimy. Prawie że krzyknęłam z radości, gdym sobie nagle przypomniała, iż tam teraz urzęduje Piłat z Pontu i jest z nim dobra, macierzyńska dla mnie Klaudia Priscilla. Radość wnet zgasła przytłumiona gorzką myślą: jak stanąć przed Klaudią Priscilla, gdy jestem nędzarką bezdomną, upodloną tak okrutnie przez jej rodaków?
Nie miałam siły iść dalej. Napiłam się więc wody z przydrożnej studni i schowałam się w zapuszczonej, bezpańskiej zapewne winnicy. Tam postanowiłam przenocować.
Budziłam się co rusz, bo mi się wydawało, że słyszę odgłos kopyt Markowego konia, że lada chwila stanie przede mną Marek, aby wziąć mnie na ręce i wrócić ze mną do Magdali. Ale tylko cisza była wokół mnie i zawiesista noc. Przeto znowu zapadałam w gorączkowy sen, w którym jawą stawało się to, co było i minęło bezpowrotnie.
Zbudziło mnie słońce. Było już wysoko na niebie i natarczywie świeciło mi prosto w twarz. Obudziwszy się na dobre, spytałam samej siebie: co dalej? dokąd? po co? Uświadomiłam sobie wreszcie, że tamto życie skończyło się jak kunsztowny sen i nie powtórzy się nigdy, nie może się powtórzyć. Innego zaś nie byłam w stanie przed sobą dojrzeć. A zatem umrzeć? Chłodno mi się zrobiło na myśl o śmierci.
- Niechaj dzieje się wola Jahwe - powiedziałam sobie powstając. - Niechaj dzieje się co chce! Pójdę przed siebie - postanowiłam.
Poszłam dźwigając mój tobołek i chustą osłaniając twarz. Szłam i szłam, mijając wsie i miasta. Żebrałam. Nie mogłam spieniężyć żadnego drobiazgu. Każdy był od Marka. Miałam wszak i pieniądze. Nie mogłam wydać z nich żadnego asa. Później mogły okazać się bardziej potrzebne. I miałam rację! Zresztą na jak długo starczyć mi mogło pieniędzy? Nie było ich znów tak wiele.
Pozwól, panie, że przemilczę następne dwa lata mojego życia. Kupczyłam ciałem, zachowując jednak duszę. Kurczowo trzymałam się życia. Gdybym zmarła, nie mogłabym wspominać. Dopóki żyłam, żył w mojej pamięci Marek Kasjusz.
Nie od rzeczy będzie dodać, że i w tym czasie spotykałam mężczyzn, którzy gotowi byli na każde szaleństwo dla mnie. Żaden z nich nie był Markiem, nie przypominał Marka. Powoli więc wysychało moje serce. Żyłam, jakbym nie żyła. Nie przyznawałam się, że jestem Judejką. Najczęściej udawałam Greczynkę. Bałam się moich rodaków. Wiedziałam dobrze, że moi rodacy nie mają litości ani żadnych względów dla takich jak ja niewiast.
Aż wreszcie zmogła mnie choroba. Nie wiem, co to była za choroba. Gasłam i więdłam, starzałam się i szpetniałam. I znów pomyślałam o Jerozolimie. W końcu postanowiłam tam pójść, aby umrzeć ukamienowana przez moich rodaków. Wyrzuciłam truciznę, której nie miałam siły zażyć.
Lecz, panie mój i gościu, na spoczynek najwyższy czas. Betania, patrz, całkiem pogrążyła się_w ciemnościach i ciszy. Betania śpi. Chcę być dobrą gospodynią, przeto ani jednego słowa więcej nie powiem poza: Śpij spokojnie, panie!
Wcześnieś dziś wstał, panie! Czyżby źle ci się spało? Powiadasz, że właśnie dlatego, iż dobrze ci się spało, wypoczęty, wstałeś wcześniej niż zwykle. Wiem! Na spacerze byłeś, z ludźmi pracującymi w winnicach i tłoczniach oliwy pogadałeś i śniadanie już zjadłeś. Irena i Akme o to zadbały. No cóż, polubiły cię, panie, co aż dziwne nieco.
Nie dziwi mnie sympatia, jaką Greczynka w judejskim domu darzy Greka. Lecz Akme... Toż ona wpatrzona w ciebie, panie, jak w nikogo dotąd. Już smuci się, biedaczka, że niezadługo opuścisz Betanię. Bądź jak najdłużej z nami! - mówię jako pani Betanii i kobieta. Idź drogą Pana! - powiem jako chrześcijanka. - Idź, kędy wzywa cię Chrystus, panie, i wiedzie serce, które zawsze chce być w nas ponad swoją miarę.
Spoglądasz na mnie tak, jakbyś pierwszy raz mnie ujrzał, jakbyś nie wysłuchał i nie zanotował tylu moich zwierzeń.
Ty powiadasz na to, że piękna i pokorna jestem. Czyżby? Utrzymujesz, że bez pokory nie ma w człowieku kultury ani wewnętrznego ładu.
Tak, panie, człowiek jest tylko człowiekiem i niczym więcej. Toteż obstajesz przy swoim, że nie trzeba być chrześcijaninem, aby być pokornym, że pokora to nie wynalazek monoteizmu ani chrześcijaństwa. Pokora według ciebie, panie, jest tak stara, jak potrzeba wewnętrznego ładu. Szukaniem tego ładu i utrwalaniem go jest zatem to, co nazywamy kulturą?
Ale idzie Akme. Pozostaje nam przeto ustalić, co zjesz na drugie śniadanie i gdzie. Czy ja jadłam pierwsze śniadanie? Oczywiście jadłam, razem z moimi niewiastami i ich mężami. Ci zacni ludzie, teraz już moja rodzina, pracują ciężko. Toteż lubią i mogą dużo zjeść. Akme by chciała, abyś ty, panie, miał ich apetyt. Co zatem na drugie śniadanie? Wino i ciasteczka Akme! I nic więcej? Nic. Słyszałaś, Akme? Przyniesiesz nam to wszystko na dolny taras od strony ogrodu. A może ty, panie, chciałbyś gdzie indziej przedpołudnie oglądać, może w swojej komnacie, może na przechadzce? Wybierasz taras? Twoja wola, panie!
Tu z tarasu spójrz, panie. Jakie dziś przeźroczyste i rześkie powietrze. Wczoraj pogoda zaczęła się zasępiać od wschodu. Za to tym piękniejszy dzień mamy dzisiaj.
Jednakże ty, panie, patrzysz na mnie. Wiem! Nie o tym mówię, o czym ty chciałbyś słuchać. A swoją drogą o tym, co będę ci mówiła, panie, zapewne słyszałeś lub jeszcze usłyszysz od innych. Ten i ów z pewnością mądrzej ci opowie, dokładniej niż ja. Ja jestem tylko niewiastą, która, gdyby było trzeba, gotowa jest wskazać ci drogę do wiarygodnych świadków tamtych wydarzeń, do Piotra, Jana i innych Jego uczniów, nawet do Jego Matki. Ale póki co, mnie posłuchaj, panie.
Wczoraj zakończyłam swą opowieść na tym, jak to szłam do Jerozolimy, aby umrzeć. Byłam bardzo chora. Nie pamiętałam więc o zbliżającym się Święcie Namiotów, na które ze wszystkich stron świata ciągnęli wyznawcy Jahwe.
Pełne drogi ich były. Drogi przypominały wzbierające potoki, pod bramami Jerozolimy zamieniające się w niespokojne a różnokolorowe rzeki/
Z pielgrzymami wpłynęłam do Jerozolimy rozglądając się bezradnie. W takim stanie nie mogłam pójść do pałacu Piłata. Czy przepuściłyby mnie zbrojne straże prokuratora Judei? Czy Piłat i Klaudia Priscilla rozpoznaliby we mnie dawną Marię? Bez celu więc włóczyłam się po mieście, pod zakurzoną chustą skrywając tobołek i swoją twarz.
Poprzez zgiełk i pokrywający mnie kurz, poprzez moje zmęczenie co rusz słyszałam o jakimś Nazarejczyku, który przybył i naucza. Słyszałam o Nim dawniej, gdy jeszcze żył Marek Kasjusz. Jak okazało się później, o mało co spotkalibyśmy się nad Jordanem. Tam ten dziwny Człowiek z galilejskiego Nazaretu był wśród ludzi chrzczonych przez Jana. Przypomniałam to sobie tego popołudnia w zapchanej ludźmi Jerozolimie.
Jeszcze był dzień. Słońce złociło dachy domów i rozsiadłej na Syjonie, na ściętym wzgórzu Ofel, świątyni. Ponad świątynią jerozolimską groźnie bielał zamek Antonia. Z daleka połyskiwały w słońcu hełmy i pancerze rzymskich żołnierzy, iskrzyły się ostrza włóczni w ich rękach. Ale w dole, na dnie ulic, gęstniał już niespokojny, rozedrgany ludźmi, hałaśliwy i cuchnący potem mrok.
- Patrzajcie ludzie! - usłyszałam nagle - to wyrodna siostra Łazarza i Marty z Betanii!
Struchlałam. Nie mogłam uciekać. Nie zdążyłam choćby zasłonić twarzy. Wokół mnie gromadzili się Żydzi w zielono-czerwono-niebies-kich chałatach. Krąg zaciskał się i grubiał. Widziałam coraz bliżej brodate twarze i błyskające czarno oczy, i białością migotające zęby. Coraz więcej palców na mnie było skierowanych.
- Jawnogrzesznica! - wołano. - Jawnogrzesznica! Ukamienować ją!
- Najpierw niech stanie przed tym Nazarejczykiem, co to naucza w świątyni na Dziedzińcu Pogan! - posłyszałam za sobą pojedynczy głos.
Nie miałam wątpliwości: był to głos faryzeusza. Skuliłam się bardziej i pod chustą mocniej przycisnęłam do siebie mój węzełek. Faryzeusz jeszcze coś mówił. Gromada umilkła potulnie. Ktoś mnie popchnął. Niedługo bym upadła. Ktoś inny od tyłu chwycił mnie za ramiona. Popychając, potrącając i znieważając słowami wiedziono mnie gdzieś, z pewnością za miasto, aby mnie ukamienować. Zamknęłam oczy. Pustkę, chłodną jak śmierć pustkę miałam w głowie i w sercu. Zabrakło tam miejsca nawet na strach.
Ocknęłam się w świątyni na Dziedzińcu Pogan. Było tam rojno i całkiem widno. W portyku zachodnim ujrzałam nagle człowieka o płonących oczach i szczupłej twarzy Judejczyka, okolonej ciemnym zarostem i spadającymi na ramiona włosami. W białej nieskazitelnie szacie znieruchomiał na chwilę z rękoma uniesionymi wysoko. Umilkł w pół słowa. Poczułam na sobie Jego spojrzenie, które ściągnęło na mnie spojrzenia obecnych. Widać było, że wiedli z tym człowiekiem jakiś zacięty spór. Zrobiło się cicho. Na co czekali?
- Nauczycielu! - z udaną uniżonością przemówił faryzeusz, który mnie przywiódł. - Oto pochwycono kobietę, cudzołożnicę, która rzuciła swój dom, rodzinę i religię. Mojżesz każe takie kamienować. A Ty co rzekniesz? - zapytał tak, jakby chciał dźgnąć tym pytaniem.
Tamten bez słowa schodził po stopniach. Rozstępowali się przed Nim milczący już ludzie. I oto stałam w tym samym co On kole, zaledwie kilka kroków przed Nim. - Jaki On piękny! - pomyślałam podnosząc głowę i poprawiając na niej chustę.
A On tymczasem pochylił się niziutko i począł coś pisać palcem na piasku. Pisał bez słowa. Spoza bliskich a coraz głośniejszych i spieszniejszych oddechów otaczających nas ludzi dochodziły monotonne, dalekie odgłosy świątyni i przedwieczornego miasta. Ten i ów przemagając onieśmielenie czy wręcz strach, wyciągając szyję i natężając wzrok, zbliżał się do Niego, zerkając Mu przez ramię. I cofał się prędko ze spuszczoną głową i wzrokiem omijającym oczy innych ludzi, wycofywał się za plecy stojących, roztapiał się w tłumie.
- On wypisuje tu nasze grzechy! - krzyknął ktoś nagle.
- Jak On śmie tutaj, na Dziedzińcu Pogan, znieważać faryzeuszów - podchwycił ktoś inny - którzy jesteśmy solą i światłem narodu, obrońcami czystości Mojżeszowego Zakonu...
- Może nie wasze to grzechy, co? - zawołał ktoś z tłumu. - Czyż nie jesteście, faryzeusze, pobielanymi grobami pełnymi zgnilizny, cuchnącymi wewnątrz?
Przedziwnie znajomy wydał mi się ten głos. Lecz nie miałam czasu zastanawiać się, do kogo może należeć, gdyż Nazarejczyk wyprostował się. Wdzięcznym ruchem smukłej dłoni odgarnął włosy ze swej twarzy. Patrzył w tłum. Zrobiło się znów cicho. On zaś powiódł spojrzeniem po ich twarzach. Wreszcie wskazując mnie, powoli a dobitnie rzekł:
- Kto z was jest bez grzechu, niechaj rzuci w nią kamieniem! Jest pośród was taki?
Faryzeusze pierwsi odchodzili spiesznie, gadając między sobą przytłumionymi głosami i gestykulując nerwowo. Za nimi odchodzili inni.
Pozostaliśmy sami w czerwonym świetle zachodzącego słońca. Stanął przede mną. Przyjrzał mi się tak, jakby dopiero teraz mnie zauważył. Uśmiechnął się.
- No i gdzież oni są? - ręką zatoczył łuk. - Nikt cię nie potępił, nikt nie rzucił w ciebie kamieniem?
- Nikt, Panie - wyszeptałam zmieszana.
- I ja ciebie nie potępiam - powiedział i zaraz dodał: - Idź i nie grzesz więcej.
- Lecz ja nie mam dokąd i po co iść, Panie - wyznałam jednym tchem. - Ponadto jestem chora i wielce utrudzona tułaczką i poniewierką okrutną...
- Maria! - usłyszałam raptem ten sam głos, który poprzednio dogadywał faryzeuszom. - Maria, Maria! - wołał ponownie.
Usłyszałam odgłos spiesznych kroków. Portykiem biegł Szymon. Już był przy mnie. Zdyszany złapał mnie za ręce.
- Nie poznałem cię zrazu - usprawiedliwiał się odsłaniając mi twarz. - Mistrzu! To moja przyjaciółka Maria z Magdali. Nie jeden dług wdzięczności mam względem niej. Musimy jej pomóc, Mistrzu!
Mistrz znów uśmiechnął się, tym razem jakby rozbawiony. Delikatnie położył dłoń na ramieniu Szymona.
- Drogi Marii skończyły się tutaj - oznajmił patrząc Szymonowi w oczy. - Odtąd nasze drogi są jej drogami, Szymonie.
- Dzięki Ci, Panie! - padłam Mu do nóg. - Dobry jesteś. Nigdy Cię nie opuszczę. Wszędzie pójdę za Tobą, na męki, na śmierć!
- Ale na razie wstań, Mario - podniósł mnie. - Musimy stąd iść. Nocą świątynia jest niebezpieczna dla moich uczniów. Szymonie! - odszukał go wzrokiem. - Zaopiekuj się Marią. Niechaj niewiasty nasze przyjmą ją jak zabłąkaną siostrę, która odnalazła swą drogę. Niechaj zadbają o nią.
Podtrzymywana przez Szymona szłam ulicami Jerozolimy zapadającej się w noc. Tylko czasem mignął w ciemnościach płomyk kaganka w oknie czy w ręku przechodnia. Płonęły tylko potężne pochodnie na oddalającym się, znikającym i znów ukazującym się, górującym nad świątynią i miastem zamku Antonia.
Dom Marii, tak jak judejska niewiasta na ulicy czy w świątyni, zewnątrz niczym nie różnił się od innych domów. Był szary i zamknięty. Szymon w umówiony sposób energicznie zastukał w bramę. Uchyliła się natychmiast. Czujny sługa zmierzył nas niezbyt przyjaznym spojrzeniem.
- My od Rabbiego - rzucił półgłosem Szymon.
Sługa bez słowa wpuścił nas do obszernej sieni, oświetlonej suto kagankami, zamknął za nami bramę i znieruchomiał przy niej. Po schodach prowadzących na piętro schodziła kobieta w zielonej sukni i lekkim białym welonie na siwych włosach.
- Gdzie Rabbi? - spytała.
- Nadejdzie niebawem - odparł Szymon.
Teraz dopiero niewiasta pytająco spojrzała na mnie.
- To Maria, siostra Łazarza i Marty z Betanii - informował Szymon.
- Przystała dziś do nas. Rabbi jął przyjął. Trzeba jej pomóc, pani...
- Widzę - przerwała mu obrzucając mnie bacznym spojrzeniem.
- Zdrożonaś wielce - dorzuciła jakoś ciepło, musnąwszy wzrokiem moje zakurzone i brudne odzienie.
- Umyć bym się chciała, pani - ośmieliłam się odezwać - i szaty moje wyprać.
- Dziś gości dużo w naszym domu - mówiła. - Ale i dla ciebie znajdzie się jakaś izdebka i woda do kąpieli. Moja córka da ci suknię ... Marku! - zawołała robiąc pół obrotu.
Z głębi domu bezszelestnie wyszedł smukły młodzieniec o kędzierzawych włosach, bystrych czarnych oczach i gładkiej twarzy, jedynie pod nosem naznaczonej delikatnym puszkiem zarostu. Tylko oczyma przypominał Żyda. Wyglądał jak grecki efeb w marmurze, choć był w rzymskiej szacie.
- To mój syn Jan Marek - rzuciła spoglądając na mnie. - Zaprowadź ją - wskazała mnie ruchem dłoni - do Judith. Niech Judith ją nakarmi, da jej jedną ze swoich sukien. Zresztą ona sama będzie wiedziała...
- Nie jestem głodna, pani - przerwałam jej.
Zdawała się nie słyszeć tych słów. Marek skinął na mnie. Poszliśmy.
Ten szary od ulicy nijaki dom był obszerny, wewnątrz rozświetlały go pochodnie, kaganki i zdobne lampy oliwne, z których wiele było kunsztownej roboty, bardzo cennych i pięknych. Ten obszerny i zasobny zasobnością pokoleń dom ukrywał za sobą niewielki ogród z fontanną wśród fiołków i róż.
Służebne przygotowały mi kąpiel. Wykąpana, poczułam się raźniej. Zaraz też smagła Judith, może nieco młodsza ode mnie, zaczęła przymierzać mi swoje suknie.
Tymczasem dom napełniał się gwarem męskich głosów. Judith powiedziała mi, że to Rabbi przybył ze swymi uczniami, a dziś z rana przybyła Jego Matka i zatrzymała się tutaj, by zobaczyć Syna.
Judith znalazła wreszcie pasującą na mnie suknię. Była biała, z delikatnego płótna. Służebne rozczesały mi jeszcze wilgotnawe włosy i puściły je luzem na ramiona i plecy. Na koniec Judith obejrzała mnie uważnie.
- Aleś ty piękna, Mario! - rzekła z podziwem.
- Jestem rudowłosa i zielonooka - próbowałam bronić się przed jej zachwytem pobrzękującym w głosie, pobłyskującym w oczach. - Dużo wycierpiałam przez to od mojej siostry - dodałam ciszej.
- W tym domu nie osądza się ludzi według koloru ich włosów i oczu - zaczęła nadzwyczaj poważnie - według narodowości, pochodzenia, chociaż nasz ród jest bardzo stary, wielu godnych i zasłużonych ludzi wydał. Do saduceuszów należymy - podkreśliła - ale nigdy nie wstydziliśmy się naszych otwartych umysłów ani serc. Mój rodzic, Gedeon, był wielce uczonym mężem, z faryzeuszami toczył w mowie i piśmie srogie boje. Zmarł pięć lat temu - zakończyła cicho i przedziwnie miękko.
Weszła matka Judith. Ujrzawszy mnie, klasnęła w dłonie.
- Któż by przypuszczał - zawołała śmiejąc się - że w naszym domu zdrożoną żebraczką taka piękność się jawi.
- Ja jej też powiedziałam, matko, że jest bardzo piękna - wtrąciła spiesznie Judith.
- Szymon Zelota co trzeba o tobie nam zwięźle opowiedział - podjęła Maria. - Lecz nie obawiaj się, tu z powodu twej przeszłości nikt nie będzie robił ci wstrętów. Wszak nawet Rabbi cię nie potępił.
- On mnie bronił przed faryzeuszami, przed motłochem na Dziedzińcu Pogan - dodałam.
- A teraz poznasz Jego Matkę - oznajmiła. - Pójdź ze mną.
W niewielkiej jasno oświetlonej komnacie ujrzałam niewiastę o twarzy księżniczki ze snów. Niewielka i drobniutka, w białym welonie na brązowych włosach, w pocerowanej w kilku miejscach, spranej sukni z niebieskiego płótna zadziwiała swoją królewskością, z której biły moc i uroda niespotykanego człowieczeństwa.
- Siądź tu, dziecko, obok mnie - z uśmiechem wskazała mi stojący obok Niej zydel, kiedy Maria cichutko wyszła z komnaty.
- Ja jestem występną niewiastą - szepnęłam siadając. - Bezdrożami chadzałam...
- Powiada mój Syn, że zdrowi nie potrzebują lekarza.
- To Ty nie potępiasz mnie, Pani? Nie pogardzasz mną?
- Mój Syn cię nie potępił ani nikt spośród Jego uczniów, jakże więc mogłabym ja, która kobietą i matką jestem. Miałażbym cię potępić lub gardzić tobą za to, żeś poszła za sercem, by znaleźć serce?
Umilkła i ja milczałam. Dom zaś wypełniał się coraz głośniejszym gwarem. Rabbi i Jego uczniowie wieczerzali w dużej sali na pierwszym piętrze. Jego Matka zdawała się nadsłuchiwać czas jakiś dochodzących z sali głosów, by potem zacząć ze mną rozmowę. Patrząc mi prosto w oczy jęła wypytywać o mój rodzinny dom, o brata i siostrę, o moje dzieje poza domem. Właściwie to ja mówiłam. Ona zachęcająco kiwała głową, to znów uśmiechała się nieznacznie, jakby dla dodania mi odwagi, pytała o coś krótko. Nareszcie zapytała:
- A chciałabyś, dziecko, wrócić do domu?
- Bardzo bym chciała, Pani - zawołałam - jednak siostry się boję, ludzi...
- Nie bój się - ujęła moją dłoń. - Mój Syn zapewni ci powrót i spokój ze strony siostry i ludzi - przyobiecała.
Nie mogłam Jej nie wierzyć. Przestałam się bać. Usłyszawszy chrząknięcie, obejrzałam się. Przy drzwiach stał Szymon. Matka Rabbiego skinęła mu głową.
- Czy mogę ją zabrać, Pani? - spytał kłaniając się. - Bo ona jest głodna. Ona sama nie pamięta chyba, kiedy ostatni raz jadła wieczerzę.
- Ależ tak, bierz ją, Szymonie! - zawołała. - Bierz zaraz! - I z uśmiechem zwróciła się do mnie: - Idź, moje dziecko, idź. Wszak to nie ostatnie nasze spotkanie na drodze mojego Syna, na którą i ty dziś wchodzisz. Czyż nie tak?
- Tak, Pani szepnęłam powstając z ociąganiem.
Szymon wprowadził mnie do niewielkiej izby, a właściwie wnęki, z której po trzech stopniach schodziło się do obszernej, jasno oświetlonej sali. Gwarno w niej było, pachniało jedzeniem i winem.
Rabbi w śnieżnobiałej szacie siedział na honorowym miejscu suto zastawionego stołu. Biesiadnicy jedząc i popijając wino rozprawiali z ożywieniem między sobą i przekrzykiwali się, zwracając się jeden przez drugiego do Mistrza.
On uważny i skupiony odpowiadał każdemu bez pośpiechu. A Maria i jej gibki syn Jan Marek krążyli po sali bacząc, by gościom niczego nie brakowało. Oczyma i ruchem ręki raz po raz dawali znaki służbie. Dbali o to, by puchary były pełne, w misach nie brakowało mięsa, a w ozdobnych koszach owoców i różnorakiego chleba. Nikt na nas nie zwracał uwagi.
W przyciemnionej wnęce na niewielkim stole czekała na nas wieczerza. Dopiero ujrzawszy wieczerzę poczułam, jak bardzo byłam głodna. Głodny najwidoczniej był też Szymon, bo nie czekając aż ja zacznę jeść, rzucił się na przygotowane potrawy. Poszłam jego śladem zaczynając od przaśnego chleba. Taki chleb ostatni raz jadłam w Be-tanii.
Szymon opróżniwszy w mig swoją misę, wytarł palce w leżący obok niej ręcznik i bez słowa nalał mi do kubka trochę wina, sobie zaś napełnił puchar. Wychylił go do dna i stał się rozmowny. Przeto zaczęłam szeptem wypytywać go o ludzi przy stole Mistrza.
- Kto to jest, Szymonie, ten łysawy prostak, który tam najwięcej i najgłośniej gada? - zaczęłam.
- A to rybak znad jeziora Genezaret, Szymon, którego Mistrz nazywa Piotrem - objaśnił mnie Szymon.
- A ten lnianowłosy chłopak przy boku Rabbiego, to kto?
- To brat tego tam milczącego osiłka na drugim końcu stołu, Jakuba syna Zebedeusza, Jan. Obaj są rybakami i kamratami Szymona Piotra.
- Ten młodzik nie wygląda wcale na Żyda - zauważyłam. - Ma jasne włosy i niebieskie oczy. Popatrz, Szymonie, jaki on jest wpatrzony w Mistrza. Stara się nie uronić żadnego Jego słowa i być jak najbliżej. Co rusz wierci się i ociera o Mistrza.
- Nikogo to nie dziwi, Mario. Rabbi miłuje go szczególnie.
- Efeb Rabbiego?
- Skądże! - zawołał i ściszając głos mówił: - Efebów miewają mędrcy i możni wśród Greków, to należy do dobrego tonu niejako. Jan zaś to po prostu umiłowany uczeń Mistrza i już.
- Ale to co helleńskie Mistrzowi zapewne nie jest obce - nie ustępowałam. - Nie może być obce, Szymonie, jako że helleńskość to piękno w człowieku, wokół człowieka...
- Popatrz! - przerwał mi. - Teraz mówi Andrzej, który jest bratem Piotra. Ha! Jakub syn Zebedeusza przemówił, jak gestykuluje kulawo. O! Ten naprzeciw niego, ten, co właśnie drapie się po głowie, to drugi Jakub - Jakub Syn, syn Alfeusza. Po jego lewej ręce siedzą: Filip, Bartłomiej i Tomasz. Wiesz? Didymosem nazywamy Tomasza. Nikt spośród nas nie lubi tego nudziarza, który by tylko zastanawiał się głośno tudzież bez końca pytał i pytał. Że też Rabbi wybrał takiego...
- A ten, co wchodzi w tej chwili?
- To Juda Tadeusz, krewniak Jezusa. Słyszałaś może o przemienieniu wody w wino w Kanie Galilejskiej? - Pokręciłam przecząco głową, a Szymon ciągnął: - To na weselu Judy Tadeusza zabrakło wina. Mistrz kazał więc napełnić stągwie wodą, która za sprawą Mistrza przemieniła się w wyśmienite wino.
Gdy Juda Tadeusz zajął miejsce przy stole, zauważyłam:
- Jaki on podobny do Mistrza, jakby był Jego bliźnim bratem! Szymon skinął na sługę, by nalał mu wina, wypił je duszkiem, otarł
wierzchem dłoni usta i podjął:
- Teraz popatrz na tego, co obok Jana siedzi i milcząc ciągle słucha Mistrza tak, jakby poza Mistrzem nikogo nie było na świecie. Ten był przełożonym celników. To Lewi. Ujrzawszy raz Mistrza rzucił komorę celną, dom, swoje bogactwa i poszedł za Nim jako Mateusz. Dziwny to zaiste człowiek, prawie tak dziwny jak Tomasz...
- A przy drugim końcu stołu siedzi ktoś ź kędzierzawą czupryną i takąż brodą, kto to taki? - przerwałam znowu Szymonowi.
- Aaa! To Judasz z Iskariotu.
- Z Iskariotu, powiadasz, Szymonie. A gdzież ten Iskariot? Nie słyszałam nigdy o takim mieście.
- Nie ty sama - zaśmiał się - nie ty sama. Powiadają, że nawet Jahwe nie wie, gdzie szukać tej mieścinki.
- Lecz Judasz ma piękną twarz - zauważyłam - i w ogóle jest bardzo piękny, ma takie piękne usta i oczy marzyciela.
- I w rachunkach jest tęgi - dorzucił Szymon nie kryjąc sarkazmu. - Sakiewkę naszą dzierży. Z tej sakiewki co jakiś czas coś dla siebie uszczknie.
- Mistrz o tym nie wie?
- Mistrz wie wszystko, Mario.
- I wybrał go tak jak innych, i ma przy sobie?
- A wybrał i ma - mruknął i zachmurzony umilkł. Na krótko.
- Może spać byś poszła - ożywił się - boś zdrożona i zmęczona.
- Zapomniałam o zmęczeniu, czuję, jak siły mi wracają i zdrowie jakby wracało - nie przesadzałam, mówiłam prawdę. - Ale jeszcze jedno pytanie, Szymonie - spojrzałam nań prosząco. - Czy ty też należysz do wybranych przez Mistrza?
- Należę.
- A coś ty porzucił idąc za Nim?
- Nic. Byłem zelotą i jestem.
Powiedziawszy to, znów się zachmurzył. Najwyraźniej nie miał ochoty dalej ze mną rozmawiać.
- To ja pójdę spać - oznajmiłam wstając.
Szymon wyszedł ze mną. W przyległej izbie Maria otoczyła mnie ramieniem i powiodła do izdebki na poddaszu. Izdebka była maleńka i zaciszna. Położyłam się z ulgą. Wnet zasnęłam ufnie, nie zdążywszy sobie uświadomić, że stałam się dziś zupełnie kimś innym, aniżeli byłam rano.
Miałam dziwne sny. Śniłam o Mistrzu i Janie. Oprócz nich nie było nic poza pustą ziemią pod stopami i. czystym niebem nad głowami. Przez tę pustkę biegłam do Mistrza, by przypaść do Jego nóg i powiedzieć Mu rzeczy, których nie powiedziałabym nikomu i nigdy za żadne skarby świata. Lecz Jan bronił mi dostępu do Niego, odpychał mnie od milczącego Rabbiego. Wzbierała we mnie nienawiść do tego pięknego prostaka, aczkolwiek nie potrafiłam przecież nienawidzić; uczucie nienawiści było mi obce i wstrętne, jako kobiecie i zhel-lenizowanej Żydówce. Przeto jakby wbrew sobie wymyślałam Janowi od prostaków, używając słów, których nigdy nie używałam i którymi nie posłużyłabym się nigdy. Aż dopiero Mistrz odsunął na bok Jana i,
tak jak Marek Kasjusz to czynił, ujął moje dłonie, bez słowa wpatrując się w moją twarz. Był to sen przed przebudzeniem.
Gdy się obudziłam, cicho było w domu. Ubrałam się i zbiegłam na dół. Zbiegając zajrzałam do biesiadnej sali. Była pusta i wysprzątana. W sąsiedniej izbie natknęłam się na spieszącą gdzieś Judith. Powiedziała mi, że Mistrz, Jego Matka i ludzie odeszli stąd wczesnym rankiem. Mistrz miał znowu nauczać w Jerozolimie. I powiedziała jeszcze, przypomniawszy to sobie raptem, że jej matka ma mi coś do powiedzenia. Zaprowadziła mnie do niej.
Maria przywitała mnie iście po macierzyńsku, wypytując, jak mi się spało, jak czuję się dziś. A kiedy Judith i służebna, która przyniosła mi śniadanie, wyszły, powiedziała mi, że Rabbi wysłał Szymona do Betanii. Nie musiała mi mówić po co. Dodała niezwłocznie, że dopóki nie wrócę do Betanii, jej dom ma być moim domem.
Wybacz, panie! Spójrz, Akme niecierpliwi się. Już chwilę stoi z drugim śniadaniem na tacy. Chodź tu, Akme! ...Mówisz, panie, że przy drugim śniadaniu można wspominać? Wobec tego - twoja wola, panie!
Otóż po południu Maria przywołała mnie do siebie. Zastałam u niej Szymona. Był zadowolony. Z czego? Co rusz, błyskały mu białe zęby w szerokim a głośnym uśmiechu. Bez żadnych wstępów opowiedział mi o swej bytności w Betanii.
Mistrz rzekł mu bez żadnych ogródek, że chce, aby on, Szymon, poszedł do Betanii i to dlatego, iż ongiś jako zaufany Marka Kasjusza dopomógł mu uprowadzić mnie stamtąd.
Łazarz był chory, słaniał się na nogach. Ani na chwilę nie odstępowała go Marta. Kiedy usłyszał, że Rabbi pragnie, abym wróciła do domu, nie bacząc na Martę wykrzyknął:
- Niechaj wraca siostra nasza jak najprędzej!
Na to Marta zmarszczywszy brwi poczęła mówić o wstydzie, jaki ściągnęłam na ich dom i rodzinę. Trzęsły się jej przy tym ręce i wargi, gdy dowodziła, że wpierw trzeba by się poradzić przełożonego synagogi w Betanii. Łazarz zdawał się nie słyszeć jej słów. Wreszcie zniecierpliwiony przerwał jej:
- Milcz, Marto! - Marta spojrzała nań zdziwiona i jakby spotul-niała nagle. - Gdyby nie ty - począł jej wyrzucać - Maria nie uciekałaby z domu. A ja ustępowałem ci zawsze i dlatego ja także czuję się winien. Powiedz Mistrzowi i Marii - zwrócił się do Szymona - że czekamy na nich.
Długo jeszcze tego dnia rozmawiałam z Marią i Szymonem. Ustaliliśmy, że pieniądze, które mam, oddam Mistrzowi i sprzedam coś ze swoich kosztowności, przeniesionych przeze mnie przez moją gehennę. Toteż pod wieczór Szymon sprowadził Judasza z Iskariotu.
Judasz bardzo chętnie zgodził się spieniężyć niektóre moje kosztowności. Przejrzałam je uważnie. Po namyśle wybrałam oprawne w misternie splecione srebro zwierciadełko, które ongiś Marek kupił mi w Damaszku, oraz naszyjnik z czerwonych granatów. Nie mogłam się rozstać ze zwierciadełkiem. Judaszowi pokazałam więc tylko naszyjnik. Bez słowa ważył go w dłoni. Po chwili orzekł, iż naszyjnik waży, jego zdaniem, minę lub nieco więcej, mogę zatem dostać za niego aż czterdzieści drachm, jako że jest znakomitej roboty, a granaty są ostatnio najmodniejsze i poszukiwane przez bogate niewiasty. Wahając się oddałam mu naszyjnik.
Judasz rzeczywiście umiał handlować. Przeto wieczorem przyniósł mi aż czterdzieści pięć drachm. Jako skarbnikowi Mistrza, oddałam mu zaraz połowę przyniesionych mi pieniędzy i resztę tych, które miałam przy sobie.
Jednakże Judasz nie odchodził. Został na wieczerzy, po której rozmawialiśmy sami, na czym najwidoczniej wielce mu zależało. Mimo to rozmowa kulała, raz po raz przysiadała na milczeniu. Aż wreszcie począł mówić o sobie, o swoim sklepiku w Iskariocie, który porzucił, by pójść za Rabbim z Nazaretu, bo ujrzał w Nim Mesjasza i przyszłego króla Izraela, o gromadce swych dzieci i swojej żonie. Oniemiałam, gdy zaczął mówić o tej niewieście.
Wziął ją za żonę dlatego, że miała sklep po rodzicach! A on, biedak z licznej rodziny odwiecznych biedaków, chciał być kimś, chciał, aby go zauważano w miasteczku, szanowano. Przecież był piękny i obrotny jak mało kto. To nic, że ona utykała na lewą nogę, była trochę garbata i miała kaprawe oczy, skoro była właścicielką sklepu! Ona ten sklep prowadziła i rządziła wszystkim, mężem także. Od świtu do nocy słyszał jej krzyki w domu i sklepie. Jej krzyki coraz boleśniej drażniły jego uszy, bardziej niż płacze, piski i wrzaski co rok powiększającej się gromadki dzieci. Dziesięcioro ich już było, kiedy poszedł za Mistrzem. Poszedł bez żalu. Wszak dotychczas był jeno dodatkiem do żony, dzieci i sklepu. Czyż można mu się dziwić, panie?
Nie będę kryła przed tobą, panie, iż żal mi było - i jest nadal - Judasza z Iskariotu. Wtedy współczułam mu i przestałam dziwować się jego posępności.
Nazajutrz przed południem jedna ze służebnych Marii odprowadziła mnie do Betanii. Ujrzawszy z daleka Betanię ucieszyłam się, że nic nie straciła ze swojej urody. Jedynie palmy, oliwki, sykomory i inne drzewa były dużo, dużo wyższe niż kiedyś.
Tam na frontowym tarasie czekał Łazarz. Ujrzawszy mnie, powstał z trudem. Wspierając się na kiju ruszył mi naprzeciw. Zaczęłam biec jak dziewczynka. Dopadłam go przed tarasem. Chciałam paść mu do kolan. Pochwycił mnie w porę, szepcząc:
- Wreszcie jesteś, moja siostro! Teraz mogę już umrzeć.
Łzy jego spadały na moją głowę i mieszały się z moimi łzami. Nie pamiętam, jak długo trwało to powitanie. W każdym razie niedługo. Bo przerwała je Marta.
- Witaj nam, siostro! - rzuciła oschle z głębi tarasu.
Nic się nie zmieniła. Głos jej był jak dawniej suchy i ostry. Nie bacząc na to, zapłakana, niepewnie podeszłam do niej. Zmarszczywszy czarne brwi obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. Trzymając ręce za sobą ucałowała mnie w czoło. Pocałunek jej był chłodny, niemalże ziębił.
Tak to, mój panie, na powrót stałam się siostrą Łazarza i Marty. Marta rzadko odzywała się do mnie; tylko wtedy, kiedy było to konieczne. Za to Łazarz nie mógł nagadać się ze mną. Przez trzy dni pytał i słuchał. Opowiadałam mu wszystko, tak jak teraz tobie, panie. Niczego nie taiłam. A więc opowiadałam mu o mojej miłości do Marka Kasjusza i moich nauczycielach, o podróżach z ukochanym i esseń-czykach, o Piłacie z Pontu i Klaudii Priscilli, o Cumeranii i Janie, synu Zachariasza - o wszystkim.
Czwartego dnia ktoś przyniósł do Betanii wieść, że jutro Rabbi będzie blisko - na uczcie u naszego sąsiada Szymona, od dawien dawna zwanego nie wiedzieć dlaczego Trędowatym. A był to bogacz i pomimo swoich sześćdziesięciu lat - kawaler. Łazarz i Marta nie lubili go. I to nie dlatego, że był kutwą, jakich mało, lecz dlatego, iż był saduceuszem. Oni zaś byli przecież po stronie faryzeuszów.
- Co mu się stało, że ucztę wydaje i Rabbiego z Nazaretu na nią zaprasza? - zastanawialiśmy się z Łazarzem.
Nie mogliśmy dociec przyczyny. A ja nieoczekiwanie powiedziałam:
- Łazarzu, pójdę do Mistrza. Wszak podziękować Mu muszę...
- Wypada! - przystał natychmiast.
Tedy z samego rana poszłam do kramu z wonnościami. Kupiłam kilka alabastrowych flakoników wonnego nardu i maści, choć co prawda nie wiedziałam właściwie, po co to robię.
Kiedy wieczorem weszłam do domu Szymona Trędowatego, Mistrz i Jego uczniowie siedzieli przy skąpo zastawionym stole. Zmęczony i jakby poszarzały tego dnia Mistrz coś mówił. Nie zauważona przez nikogo, zakradłam się od tyłu i nie namyślając się wylałam na. Jego głowę dwa flakoniki wonności. Wtedy podniosły się wszystkie głowy. Poczułam na sobie spojrzenia wszystkich obecnych. W powietrzu zawisło nabrzmiewające milczenie. Ja jednak nie bacząc na nic, uklękłam przed Jezusem, czego nie czyniłam nigdy i nie uczyniłabym przed nikim, nawet przed Markiem Kasjuszem. Wylałam resztę nardu na Jego kostki u nóg i przybrudzone stopy w zakurzonych sandałach. Włosami następnie wytarłam Jego nogi i drżącymi rękoma zaczęłam wcierać pachnącą maść w brązowawą i chropawą skórę Jego nóg. Schylona twarzą do ziemi, czułam wciąż na sobie spojrzenia obecnych, poprzez które wreszcie przeniknęło do mnie spojrzenie Mistrza.
Puste już były flakony i puzderka. Nie miałam więcej olejku i maści. Wyprostowałam się przeto, by czym prędzej uciec. Wtedy to usłyszałam głos Judasza.
- Po co to marnotrawstwo! - gorszył się. - Te olejki i wonności ze trzysta denarów kosztowały. A można by - tu na mgnienie oka zawiesił głos - te pieniądze rozdać ubogim.
Ostatnie słowa wymówił dziwnie zbolałym głosem. Mówiąc, przymilnie spoglądał na Mistrza. Za nim inni też poczęli pomrukiwać. Spojrzeniami i myślami niechybnie byli po stronie Judasza. Lecz Mistrz raptem wstał. Był wzburzony. Zawołał:
- Zostawcie ją w spokoju! Dlaczego sprawiacie jej przykrość? Bez słowa wodził wzrokiem po twarzach. Milkli i spuszczali oczy.
Rabbi usiadł opierając łokcie na stole. Oburącz obejmując głowę, cicho i bardzo smutno mówił:
- Ubogich zawsze macie u siebie i mieć będziecie, dobrze im czynić możecie i będziecie mogli. Mnie zaś nie! Ona już namaściła moje ciało na pogrzeb. Winniście jej za to cześć.
Na ich twarzach nikt nie dojrzałby wstydu ani skruchy. Były nijakie. Ożywiły się po chwili, gdy wpadł sługa Szymona Trędowatego i zaczął coś mówić do ucha swojemu panu. Szymon słuchając zerkał ukradkiem na mnie. Wysłuchawszy sługę oznajmił mi:
- Twój brat Łazarz przyszedł po ciebie.
- Już biegnę doń, panie! - porwałam się.
Wtem na ramieniu poczułam czyjąś dłoń. Była to dłoń Jezusa.
- I ja wyjdę do twego brata - usłyszałam Jego szept.
A Łazarz stał przygarbiony przed domem Szymona Trędowatego, wsparty na trzymanym w prawej ręce kiju i na słudze podtrzymującym go z lewej strony. Ujrzawszy Mistrza pochylił się i zrobił taki ruch, jakby na przekór swej słabości chciał uklęknąć przed Nim. Mistrz powstrzymał go od tego zamiaru.
- To Ty, Rabbi! - wykrztusił Łazarz. - Tyle o Tobie słyszałem, Panie - mówił rwącym się głosem i robił przerwy na odpoczynki. - Tak bardzo chciałem Cię ujrzeć przed moją śmiercią. Bo jak widzisz oto, Panie, schorowanym jestem człowiekiem. Może byś przeto zaszczycił mój dom swoją bytnością? Nie odmawiaj, Panie, mnie choremu! Niedaleko stąd jest mój dom...
- Przecież ja szedłem do ciebie, Łazarzu - po chwili delikatnie przerwał mu Jezus. - Zaszedłbym do ciebie, gdybyś tu nie przyszedł. Toć na moje życzenie swą siostrę Marię przyjąłeś do domu, wybaczyłeś jej. Szlachetnym i wielkodusznym człowiekiem jesteś, Łazarzu.
Łazarz znów pochylił się nisko i Rabbi znów go powstrzymał.
- Oddaj kij słudze - rzekł - i wesprzyj się na moim ramieniu. Wybiegli uczniowie pytając, co się stało i dlaczego On nie wraca do
stołu. Jezus kazał im wracać do Jerozolimy i tam czekać na Niego.
Wraz ze sługą podtrzymywał Łazarza idącego z trudem do domu. Potem, gdy Łazarza ułożono na posłaniu, Mistrz poprosił, aby pozostawiono ich samych. Całą noc przesiedział przy Łazarzu. O czym mówili, co sobie powiedzieli? Tego nie wie nikt oprócz nich.
Wczesnym rankiem Mistrz niespostrzeżenie wyszedł z uśpionego domu.
A brat mój już nie wstał z łoża. Słabł z godziny na godzinę. Na pół przytomny, nie chciał nic jeść ani pić. Uśmiechał się tylko i mamrotał coś do siebie. Marta i ja siedziałyśmy przy nim na zmianę. Nie zwracał na nas uwagi. Ustaliłyśmy, że coraz ciszej, słabnącym głosem powtarza, iż nie boi się już niczego, może spokojnie odejść, bo Mesjasz do niego przyszedł i stał się jego, Łazarza, przyjacielem.
Podsunęłam Marcie myśl przywołania Rabbiego. O dziwo, z miejsca na to przystała. Nie wiedziałyśmy jednak, dokąd On poszedł. Jednakże, nie namyślając się długo, napisałam na tabliczce kilka słów do Jezusa. Przywołany młody robotnik z winnicy, obrotny Abel, ruszył z tą tabliczką na poszukiwanie Mistrza poza Jerozolimą.
Nazajutrz, w przeddzień szabatu, poszłam do Jerozolimy. Miałam nikłą nadzieję, że tam powróci na szabat. Jednakże nie było tam Jezusa. Powędrował z uczniami gdzieś za Jordan, jako że chciano Go ukamienować w Jerozolimie poprzedniego dnia.
Już miałam wracać do Betanii, gdy na ulicy niedaleko świątyni usłyszałam za sobą wołanie.
- Mario!
Obejrzałam się spłoszona. Za mną stała nędznie ubrana kobieta o pooranej zmarszczkami twarzy. Ale głos i oczy wydawały mi się przedziwnie znajome. - Gdzie słyszałam ten głos, gdzie widziałam te oczy?
- Nie poznajesz mnie, Mario - stwierdziła smutno. - Bo ty jesteś ciągle piękna, tak jak wtedy przed laty w Cumeranii. A ja?... Widzisz...
- Shirann! - krzyknęłam rzucając się jej na szyję. - Ty w Jerozolimie?
Usiadłyśmy na murku w najbliższym zacisznym zaułku. Shirann bowiem pytała i pytała. Zwięźle przeto, bez wdawania się w szczegóły, opowiadałam jej po kolei wszystko, co przeżyłam po wyjeździe z Cumeranii. Słuchała przejęta.
Kiedy skończyłam mówić o sobie, jęłam ją wypytywać. Shirann chaotycznie, raz po raz łamiącym się głosem i rwanymi zdaniami opowiadała o sobie. Zaczęła od tego, co od dawna było mi znane: od sprzedaży Cumeranii.
Otóż Piłat został prokuratorem Judei. Wyjechał do Jerozolimy. Rzymianie życzyli sobie, aby Cumeranię i kilka innych twierdz nad Morzem Martwym kupił od nich Herod Antypas. Owe twierdze nie były już im potrzebne. Cóż Herod Antypas miał robić? Twierdze kupił i słono za nie zapłacił.
Jednakże Shirann nie wyjechała ze służbą Piłata do Jerozolimy. Bo nieco wcześniej wyszła za mąż za żołnierza z gwardii przybocznej właśnie Heroda Antypasa. Żołnierz ten był pięknym i jurnym Izraelitą i niedobrym mężem. Brutalny aż do okrucieństwa, bił ją z byle powodu i bez żadnego powodu. Niedobrze działo się w ich domu. Przybywało prędko dzieci i jeszcze prędzej więdła Shirann. Pięcioro dzieci już było w ich domu, czterech chłopców i dziewczynka, gdy niespodziewanie zniknął Dyzma Joel z jednym ze swoich kamratów z gwardii Heroda
Antypasa. Wkrótce wszakże posłyszała o nim. Bo Dyzma Joel i jego kamrat dobrali sobie kompanów spod najciemniejszej gwiazdy. Grabili, podpalali domy, napadali podróżnych w Moabie, Judei, Idumei, Perei. Mordowali bez litości każdego, kto nie chciał oddać im pieniędzy i tego, co posiadał. Przeto znajdowano podróżnych bez głów, to znów powieszonych na drzewach przydrożnych.
Shirann stała się nędzarką, wytykaną palcami żoną herszta rozbójników. Pozostało jej jedno: wziąć dzieci i pójść w świat. Liczyła też na to, że uda się jej w Jerozolimie odszukać daleką ciotkę Dyzmy Joela, Weronikę, która miała być samotną a świątobliwą wdową.
Jednakże w Jerozolimie nie było Weroniki. Wraz z innymi niewiastami chodziła za jakimś Rabbim, o którym mówiono, że jest przyobiecanym przez Jahwe i zapowiadanym przez proroków Mesjaszem, nauczającym właśnie i czyniącym wielkie cuda. Obdarta i głodna, wzięła więc Shirann swoje dzieci i jako żebraczka poszła tropami Mistrza. Dowiedziała się, że akurat naucza między Efraim a Jerychem. Dowlokła się tam.
Otoczony swoimi uczniami siedział na wzgórku i nauczał. Wokół Niego trwały w zasłuchaniu tłumy, może kilka tysięcy ludzi tam było. Chciała podejść jak najbliżej, by posłuchać, co On mówi. Udało się jej podejść bardzo blisko.
Gdy stanęła o kilkadziesiąt kroków od Niego, coś wstąpiło w jej dzieci. Dwaj najstarsi chłopcy i młodsza od nich o rok córeczka wyrwali się jej i pobiegli do Niego. Uczniowie w mig wyłapali umorusane i obdarte diablątka Shirann, które im się wydzierały krzycząc tak głośno, że Rabbi przestał mówić. Surowo spojrzał na swoich uczniów. Pod Jego spojrzeniem znieruchomiały i dzieci. On zaś donośnym głosem zapytał uczniów, dlaczegoż to nie pozwalają dzieciom przyjść do Niego, gromił ich słowem i wzrokiem. Zawstydzeni puścili dzieci. Chłopcy natychmiast, ze zręcznością małpek, wdrapali się na kolana Jezusa i przytulili się do Niego. Tylko mała Hannah stała niezdecydowana, trzymając w buzi brudny paluszek. Jak zauroczona, lękliwie i ufnie patrzyła w pałające oczy Rabbiego, który najzwyczajniej po chwili uśmiechnął się do niej, a ogarniając ramionami siedzących na kolanach chłopców, wyciągnął ku niej brązowe wysmukłe dłonie. Hannah krzyknąwszy piskliwie, rzuciła Mu się na szyję.
Zrobiła się taka cisza, że można było słyszeć bicie ludzkich serc. A On obejmując dłońmi czarną główkę dziewczynki, jakby ją chciał osłonić przed słońcem i ludzkimi spojrzeniami, począł tłumaczyć ludziom, że kto nie stanie się jak to dziecko, ten nie wejdzie nigdy do Królestwa Niebieskiego, które do takich właśnie jak dzieci, maluczkich i ufnych, należy.
Potem rzekł coś cicho do jednego ze swoich uczniów - do tego najbardziej łysego i żylastego. Ten prychając z niezadowolenia przyszedł po Shirann i dwóch najmłodszych jej synków, z których Ireneusz miał dopiero niecałe dwa lata i z trudem stawiał kroki trzymając się kurczowo matczynej spódnicy.
Milczeli jakby czymś zgorszeni uczniowie. Milczały tłumy. Rabbi rozmawiał z Shirann. A ona nawet nie spostrzegła się, kiedy i jakby wbrew swojej woli wyznała Mu, że porzucił ją mąż i został łotrem, że ona z pięciorgiem tych oto dzieci skazana jest na poniewierkę i zdana na dobrych ludzi. Ośmielona Jego spojrzeniem, które było samą dobrocią człowieczą i współczuciem, powiedziała Mu także, że jest Moabitką, a tu szuka dalekiej krewniaczki swego męża, imieniem Weronika, aby ją prosić o schronienie i pomoc. Tu wpadł jej w słowo najmłodszy z uczniów, ten o lnianych włosach i niebieskich oczach. Powiedział on, że wszyscy ludzie Mistrza dobrze znają świątobliwą niewiastę imieniem Weronika, że jeśli to o nią właśnie chodzi, to łatwo można ją odszukać, jako że musi ona być tu gdzieś w pobliżu.
Weronika z radością przyjęła Shirann i jej brudne stadko. Zabrała ich do Jerozolimy. Oddała im swój skromny domek nieopodal ogrodu Getsemani i zaraz pobiegła do swej przyjaciółki Marii, matki Jana Marka i Judith. Do Marii należał bowiem ogród Getsemani i znajdująca się na jego tyłach tłocznia oliwy. Weronika wróciła uradowana. Bo Maria dała pięćdziesiąt denarów dla Shirann i jej dzieci, a ponadto zaproponowała jej pracę w tłoczni oliwy. Miała tam Shirann pracować tak długo, dopóki nie znajdzie się dla niej odpowiedniejsze zajęcie.
Tak więc Weronika nie zawiodła oczekiwań Shirann. Była troskliwa i dobra jak nikt dla niej i jej dzieci.
Shirann pracując w tłoczni oliwy zastanawiała się, czy nie pójść do pałacu prokuratora Judei, do Klaudii Priscilli. Powracała właśnie stamtąd, kiedyśmy się spotkały na ulicy.
W pałacu zaledwie do atrium pozwolono jej wejść. Wyniosły i sztywny pałacowy sługa, w tunice i todze z delikatnego płótna, utrefiony i pachnący, oznajmił jej krótko, że dostojny Piłat z Pontu i jego dostojna małżonka są zajęci i nie mogą jej przyjąć.
Shirann jęła prosić, żeby przemówił za nią jako dawną służebną małżonki prokuratora. Pałacowy sługa żachnął się:
- Dostojny prokurator i jego dostojna małżonka nie mogą przyjąć żony herszta bandytów, ściganego przez żołnierzy rzymskich, przez żołnierzy galilejskiego tetrarchy i przez straż Sanhedrynu. Co by ludzie na to powiedzieli? - dodał odwracając się do niej plecami.
Zniknął w chłodnej głębi przepastnego pałacu. Ona zaś pojęła, że nie ma tu czego szukać ani na co liczyć.
- Nie opuszczę cię, Shirann! - zapewniłam ją, ocierając jej łzy rąbkiem mego welonu.
Nie chciała rozstać się z Weroniką, by przenieść się do Betanii. Zresztą gdyby przeniosła się ze swoją gromadką do Betanii, może Marta byłaby niezadowolona. Lecz nie o moją siostrę poszło ostatecznie, ale o dzieci i Weronikę, do której przylgnęły one tak, jak to tylko dzieci potrafią. Bo ja już przestałam się bać mojej siostry Marty, wstydzić się rudych włosów i zielonych oczu, przestałam być niewiastą, którą ktoś musi się opiekować. Stałam się potrzebna moim bliźnim. Żeby zaś być potrzebnym bliźnim, trzeba widzieć swoje wady i błędy, a nie widzieć wad i błędów innych ludzi, nawet Marty!
Powiem ci, panie, że tego dnia, tam na murku w mrocznym zaułku, zakończyła się poniewierka Shirann i jej dzieci. Wszystko, co było potrzebne, otrzymywała z Betanii. - A teraz? - pytasz, panie. Teraz Shirann jest naszą siostrą w Chrystusie, dorastają najstarsi chłopcy i Hannah, rosną młodsi. Bywają tu często, jestem dla nich najpiękniejszą ciotką, natomiast Weronika jest najlepszą babcią. Czyżby Shirann była żeńską odmianą naszego Joba? Ale to nieważne. Bo wtedy...
Powróciwszy do Betanii zastałam w domu żałobę. Zmarł Łazarz. Śmierć jakby go odmłodziła. Wygładziła bruzdy na jego chudej twarzy i obfite a głębokie zmarszczki wokół oczu. Jak tylko sięgam pamięcią, brat mój miał te bruzdy na chudej niezmiennie twarzy i te zmarszczki wokół oczu, tak jakby urodził się z nimi.
Nie miałyśmy czasu płakać po Łazarzu. Zbliżał się szabat. Zawołałyśmy przeto starego Eleazara, który naszych rodziców i prawie wszystkich zmarłych w okolicy przysposabiał do grobu. Z dwoma leciwymi niewiastami ze swej rodziny zamknął się w izbie Łazarza. Nam nie wolno było tam wejść. On z pomocą kobiet mył i w długie płócienne pasy zawijał szczelnie sztywne ciało Łazarza. Przed domem zaś gromadzili się nasi robotnicy, służba i sąsiedzi, wśród których ujrzałam Szymona Trędowatego. W porę powstrzymałam okrzyk zdziwienia na jego widok.
Przepisowo zawinięty w płótna, tak że tylko twarz było mu widać, spoczywał już Łazarz na marach w największej izbie naszego domu. Nadszedł przełożony naszej synagogi wraz z kantorami. Spiesząc się, bo szabat się zbliżał, odmówiono i odśpiewano co trzeba, po czym wzięto mary na ramiona i poniesiono Łazarza do grobu.
Grób, jak sam widziałeś, panie, jest blisko, niecałe dwa staja od domu. Wykuty w wapiennej skale, od dawien dawna był grobem naszej rodziny. Tak jak teraz, opleciony zdziczałą winoroślą, obsadzony różami, schowany był w oliwkowym gaju. Wycinano oliwki stare i sadzono nowe, sędziwe róże zastępowano młodymi, a grób szarzał po kolejnym bieleniu. Lecz zawsze był, zawsze jest i czeka tam w ogrodzie.
A Jezus nie nadchodził. Potem okazało się, że nasz Abel dopadł Go tuż przed szabatem. Mistrz przeczytał głośno, co Mu napisałam: „Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz". Trzymając tabliczkę w ręce powiedział:
- „Choroba ta nie zmierza ku śmierci, ale ku chwale Bożej, aby Syn Boży został otoczony chwałą".
I umilkł. Zadumany, jakby nigdy nic, odpoczywał pod sykomorą, spoglądając co chwila na zachodzące słońce, wszystkimi odcieniami czerwieni i fioletu barwiące łagodne wzgórza na pograniczu Judei i Samarii.
Abel, wmieszany w Jego uczniów, czekał dwa dni. Rabbi zdawał się nie zauważać go. Wreszcie w dzień po szabacie, gdzieś około południa, Jezus niespodziewanie oznajmił uczniom, że idzie do Judei. Uczniowie patrzyli na Niego z niedowierzaniem. Niektórzy wręcz zaczęli spierać się z Nim.
- „Rabbi - wołał któryś z nich - dopiero co Żydzi usiłowali Cię ukamienować i znów tam idziesz?"
- „Łazarz, przyjaciel nasz, zasnął, lecz idę, aby go obudzić" - obstawał przy swoim Jezus.
- „Panie, jeżeli zasnął, to wyzdrowieje" - mędrkowali niektórzy. Na to On rzekł:
- „Łazarz umarł, ale raduję się, że mnie tam nie było, ze względu na was, abyście uwierzyli. Lecz chodźmy do niego".
Wtedy zdesperowany Tomasz Didymus wykrzyknął:
- „Chodźmy także i my, aby razem z Nim umrzeć".
Ale Abel nie czekał na nich. Co sił w nogach muła gnał do Betanii.
Zatem wyglądałyśmy Rabbiego milcząc, chociaż wielu naszych krewnych, powinowatych, przyjaciół i ciekawskich nieustannie nachodziło nasz dom niby po to, aby nas pocieszyć. Czułam na sobie ich spojrzenia. Jedni patrzyli na mnie wrogo, drudzy z ciekawością, jakbym była zwierzęciem czy dziwem z końca świata, inni wreszcie z pożądliwością, wyzierającą spod przybranych masek statecznego współczucia.
Nie wiedziałam, co myślała i czuła Marta. Nie śmiałam jej pytać o to. Jednakże wiedziałam, że On przyjdzie, musi przyjść, bo nie może pozostać obojętny na nasz ból i smutek po stracie brata.
Tymczasem Łazarz już czwarty dzień spoczywał w grobie. By nie widzieć ludzi, zamknęłam się w mojej izbie. Marta najwidoczniej też dosyć już miała ludzi i ich fałszywego współczucia, wpisanego w pospolitą ciekawość. Toteż tam i z powrotem chodziła tego dnia zasłoniętymi oliwkami i figami ścieżkami, z których widać było drogę do Jerozolimy.
Aż ujrzała wreszcie nadciągający od Jerozolimy najpierw niewyraźny, ledwo widoczny tuman kurzu. Wielu ludzi musiało iść. Wybiegła na drogę. Szła naprzeciw, choć wciąż jeszcze widziała tylko gęstniejącą w miarę zbliżania się mgłę kurzu. Wysoka i sztywna, szła godnie na spotkanie nadchodzącego Mistrza.
Stanął przed Martą. Był zmęczony i zakurzony.
- „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł!" - wybuchnęła i patrząc prawie hardo w Jego oczy zaraz dodała: - „Lecz i teraz wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga".
- „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem" - schrypniętym głosem zmęczonego człowieka odpowiedział jej Jezus. - „Kto we mnie wierzy, choćby umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz w to?"
Gęstniał wokół nich tłum zdrożonych ludzi. Chcieli słyszeć rozmowę tych dwojga. Marta powiodła po nich surowym spojrzeniem i zawołała:
- „Tak, Panie! Ja mocno wierzę, żeś Ty jest Mesjasz, Syn Boży, który miał przyjść na świat".
Rabbi na to skinął głową. Marta zrobiła ręką ruch zapraszający do domu. Nie wszedł. Wraz z kilku spoconymi i zakurzonymi uczniami
siadł tam, na tym tarasie przed domem. Rozglądał się, jakby kogoś szukał. Wreszcie zapytał, czy jestem w domu. Marta czym prędzej przybiegła, aby mi powiedzieć, że Mistrz o mnie pyta.
Poprawiłam suknię i włosy. Zeszłam na taras. Nie widziałam nikogo oprócz Niego, choć wokół czułam kurz i pot zdrożonych ludzi, słyszałam ich poplątane szepty. Padłam Mu do nóg i pierwszy raz rozpłakałam się.
- „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł" - wykrztusiłam przez łzy, nie wiedząc, że to samo powiedziała Mu już Marta.
Podniósł mnie delikatnie. I wtedy spostrzegłam, że i On płacze. Łzy płynęły Mu z oczu pozostawiając na ogorzałej i zakurzonej twarzy jaśniejsze ślady. Ustały szepty tłumu. Na tarasie gromadziła się spiesznie nasza służba, z winnic i tłoczni oliwy, prosto od pracy, przybiegli nasi robotnicy i otoczyli milczącą i nieruchomo stojącą z boku Martę. Do nich to, nie do niej ani do mnie, zwrócił się Jezus pytając:
- „Gdzieście go położyli?"
Stary Eleazar, godny niczym patriarcha Abraham, wystąpił naprzód.
- „Panie, chodź i zobacz" - zapraszał kłaniając się nisko.
Jezus zaś milczał i wciąż płakał. Więc statecznie między swoich wycofał się stary Eleazar.
- „Oto, jak go miłował" - poszedł pomruk po tłumie.
- „Czy Ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by on nie umarł?" - zastanawiał się ktoś w pobliżu.
Spojrzałam. Ujrzałam Judasza z Iskariotu i stojącego obok niego Tomasza Didymosa. Który to powiedział?
A Jezus płacząc poprosił cicho, aby zaprowadzić Go do grobu. Szłam tuż obok Niego, po lewej Jego ręce, po prawej Marta. Za nami ruszył tłum.
Byliśmy już przy grobie Łazarza. Jezus łamiącym się głosem polecił:
- „Usuńcie kamień".
- „Panie, już cuchnie - nie wytrzymała Marta, gdy kilku naszych robotników odsunęło grobowy kamień. - Leży bowiem od czterech dni w grobie".
Rabbi spojrzał na nią i jakby wyrozumiale uśmiechnął się przez łzy.
- „Czyż nie powiedziałem ci, że jeśli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą?" - zapytał łagodnie, ale jakby z wyrzutem.
Nie czekał na jej odpowiedź. Już modlił się ze wzniesionymi ku bezchmurnemu niebu oczyma. Staliśmy milcząc. Drgnęliśmy usłyszawszy Jego donośne wołanie:
- „Łazarzu, wyjdź na zewnątrz!"
I oto ujrzeliśmy Łazarza stojącego w czeluści grobu, owiniętego opaskami z płótna, z twarzą zasłoniętą płócienną chustą.
Nakazał, aby odsłonięto Łazarzowi twarz i zdjęto z niego krępujące jego ciało płótna. Ludzie z niedowierzaniem, niektórzy ze strachem czy wręcz odrazą patrzyli na wskrzeszonego. Tylko stary Eleazar spokojnie podszedł do Łazarza i sękatymi rękoma sprawnie uwolnił go z płóciennych więzów. Marta i ja padłyśmy na kolana. Milcząc wpatrywałyśmy się w Jezusa. Jakimiż słowami mogłyśmy godnie dziękować? Mogłyśmy jeno milczeć i patrzeć dziękczynnie.
Uwolniony Łazarz, stojąc w długiej i luźnej koszuli, skłonił się przed Jezusem, skinął głową Marcie i mnie, gestem ręki pozdrowił zadziwionych, z zadziwienia oniemiałych ludzi. Uśmiechał się! Nigdy przedtem tego nie robił. A co najdziwniejsze, rumieńce krasiły jego odświeżone policzki. Nigdy bym nie przypuszczała nawet, że taki piękny może być mój brat, z twarzą bez bruzd i zmarszczek wokół oczu. Zmarszczki i bruzdy zniknęły bezpowrotnie. Łazarz był żywy, zdrów i odmłodzony.
Niechętnie, z ociąganiem rozchodzili się ludzie. Jezus ze swoimi uczniami pozostał na noc w Betanii. Marta otworzyła zasobne piwnice i komory.
Lecz nie wiedzieliśmy wówczas, dowiedzieliśmy się o tym później, że w tłumie byli i tacy, którzy po wskrzeszeniu Łazarza pognali co sił w nogach i tchu w piersiach wprost do arcykapłanów. Oni zaś naprędce zwołali Najwyższą Radę.
Pierwszy przemawiał ponoć arcykapłan Kajfasz. Strach padł na arcykapłanów i Radę. Jezus bowiem uczynił kolejny cud, chodziły za Nim coraz większe tłumy. Coraz więcej ludzi widziało w Nim Mesjasza.
- „Jeżeli Go tak pozostawimy, to wszyscy uwierzą w Niego - grzmiał Kajfasz - i przyjdą Rzymianie, i zniszczą nasze miejsce święte i nasz naród" - straszył.
Postanowiono wtedy zabić Jezusa. Dlatego polecono szpiegować Go, śledzić wszędzie, gdziekolwiek się obróci, i dokładnie o Jego słowach i czynach informować Sanhedryn.
Ale myśmy o tym nie wiedzieli. Radowaliśmy się wszyscy. Nawet Marta przestała się krzywić i narzekać na zbyt dobry apetyt uczniów Rabbiego, którym wino z Betanii zaczęło już uderzać do głów. Lecz nie było wśród uczniów Szymona. Czyżby opuścił Mistrza?
Wykąpany i odświeżony Rabbi nie położył się spać wieczorem. Z Łazarzem i ze mną siedział na tym samym tarasie, na którym siedzimy. Z rzadka dosiadała się Marta. Co rusz ją odwoływano.
Mistrz był piękny w lśniąco białej szacie, która nie była szyta, lecz tkana w całości. Otrzymał ją od nas w prezencie. A suknia ta od lat spoczywała w skrzyni. Nikt z nas, ani Łazarz, ani Marta, nie wiedział, skąd jest ta szata i jak znalazła się w naszym domu może przed pięćdziesięciu, może przed stu laty lub jeszcze dawniej. Schowana w kosztownej skrzyni, przesypywana i skrapiana wonnościami po prostu była - kosztowna, biała i piękna. Czyżby czekała na Mesjasza? To tajemnica, której nikt z nas nawet nie próbował rozsupłać.
Po północy, kiedy Jezus i wpatrzony w Niego Łazarz bez reszty zajęci byli rozmową, zeszłam na dół. Zwabiona głośnymi rozmowami, śmiechami mężczyzn i chichotami kobiet poszłam do izby służebnych. Wszyscy tam jedli, popijali wino i gadali wesoło. Tylko Judasz z Iskariotu siedział sam na uboczu. Wpatrywał się uporczywie w pełny, nie tknięty kielich wina. Drgnął i spojrzał na mnie, gdy w tej samej chwili sękaty Piotr huknął:
- Aaa! Jesteś ruda ślicznotko! No! Siadaj tu z nami!
- Ona z takimi jak my prostaczkami nie siada do jadła i wina!
- wyrwał się Jan. - No! Może by kiedyś w Magdali... - Nie dokończył, bo któryś z uczniów syknął głośno, ktoś inny dał mu kuksańca w bok.
Wyniośle spojrzałam na Jana. Jego jasna twarz była zarumieniona.
- Ładny chłopak - pomyślałam - ale tym bezczelniejszy prostak. - Że też Rabbi trzyma takiego przy sobie, pozwala mu na poufałości, wyróżnia go.
Jan mnie uraził boleśnie i obraził. Prawdziwa kobieta nie mogła mu tego wybaczyć ani zapomnieć. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, to poskarżyć się Rabbiemu na tego gładkiego prostaka z Galilei.
Bez słowa wyszłam z podniesioną głową z izby. Za mną pospieszył Judasz z Iskariotu.
- Uraził cię, pani - zaczął. - Ale nie bierz sobie tego do serca. Bo czegóż po takim można się spodziewać. Ot, prostak! A poza tym są ludzie, którzy nie są w stanie nas obrazić ani poniżyć.
- Zgadzam się z tobą, panie - mówiąc to spojrzałam nań z wdzięcznością i sympatią. - Bardzo mądry jesteś i dobrze wychowany - dodałam, żeby mu rzec coś miłego. - Ale dlaczego ty, panie, nie zabawiasz się z innymi? - spytałam go zaraz.
Wtedy on zapytał, czy mogę posiedzieć z nim na tarasie przed domem, bo w domu duszno i zbyt gwarno. Wyszłam z nim na taras. Gdyśmy tam usiedli, podjął:
- Powiadasz, pani, żem mądry i dobrze wychowany, dziwisz się, że nie zabawiam się z innymi. Nie wiesz, pani, dlaczego? Nie wiesz, bo skąd mogłabyś wiedzieć. Zatem powiem ci jak siostrze, jak dobrej żonie... Powiem ci, że ja cały jestem inny. Nie potrafię cieszyć się jak inni ludzie. Im więcej wina, im więcej śmiechu wokół, tym smutniej mi jest, tym bardziej jestem samotny...
Nie przerywałam mu, gdy mówił mi o sobie swoim pięknym, niskim głosem koloru czarnego atłasu lub nocy. Słuchałam go cierpliwie, choć tyle o nim wiedziałam już od Szymona i coraz bardziej było mi go żal. Chciałam go zrozumieć.
Wiedziałam już przecież, że urodził się nikim, że chcąc być kimś ożenił się ze szpetną a płodną sekutnicą. Wiedział teraz, iż mogło być inaczej, lepiej, piękniej. Dlaczego tak nie jest, nie mógł dociec i ja nie mogłam mu powiedzieć.
Piękny i roztropny, mądry Judasz uczepił się Mistrza, by z Jego pomocą rozerwać ten krąg, którego nie widział, a który stale zaciskał się wokół niego, co czuł coraz wyraźniej. Nie ukrywał przede mną, iż coraz częściej i wyraźniej widzi i czuje, że wszystko, co dotąd zrobił, wszystkie jego wybory to bolesne pomyłki, zaciskające mu się pętlą na szyi.
- Ja ani chybi staję się szaleńcem! -jęknął osuwając się przede mną na klęczki i składając głowę na moich kolanach. - Ratuj mnie, Mario, ratuj! - jęczał.
Zanurzyłam palce w jego kędzierzawej czuprynie.
- Ale wstań, Judaszu! - poprosiłam szeptem. - Ktoś nas zobaczy i będą gadać o nas brzydkie rzeczy, jak to ludzie. Wstań! - powiedziałam ostro, wyrywając palce z jego włosów.
- A zatem i ty też mnie odtrącasz, pogardzasz mną jak wszyscy!
- skarżył się. - Ty taka piękna, taka światła niewiasta...
- Mylisz się, Judaszu! - zaprzeczyłam przywołując najbardziej stanowczy ton mojego głosu, na jaki w ogóle mogłam się zdobyć.
- Wszak Mistrz tobą nie pogardza, nie pogardzają Jego uczniowie. Oni może jedynie nie lubią cię. To ty raczej nimi pogardzasz. We mnie masz przyjaciółkę, Judaszu...
- Lecz ja czuję, Mario, że niezadługo stanie się coś - szeptał w moją suknię. - Coś strasznego i wielkiego...
- A widzisz? - podchwyciłem. - Stanie się coś wielkiego. Ale dlaczego ma to być straszne? A dlaczego nie pomówisz z Mistrzem tak, jak tutaj ze mną?
- Nie wiem, dlaczego, Mario! - mruknął posępnie, siadając obok mnie.
Milcząc siedzieliśmy obok siebie. On patrzył gdzieś w bok, w zawiesistą czerń nocy bez gwiazd. Ja bezradnie wpatrywałam się w posadzkę, na której nagle zastukały sandały. W blasku filujących na tarasie kaganków ujrzałam Szymona.
- Mario! Judaszu! - zawołał zdyszany. - Mistrz musi natychmiast uciekać, bo arcykapłani i faryzeusze postanowili Go zabić!
Rabbi przebrał się w podróżne szaty. Tę piękną białą szatę pozostawił u nas, zapewniając, że wróci tu jeszcze i suknię włoży na siebie. Z Szymonem, Andrzejem i Piotrem cichutko opuścił w środku nocy Betanię.
I mamy, panie, Akme! Ona jest niezawodna jak klepsydra. No co, Akme, obiad na nas czeka, czyż nie tak? Powiadasz, że nasz gość zapewne nigdy takiego obiadu nie jadł, bo to nie obiad taki jak inne, ale poemat. Irenie i tobie udało się w jedno połączyć trzy kuchnie: grecką, żydowską i etiopską. Ciekawi jesteśmy, co to będzie. Zatem nie ociągajmy się, panie, pójdźmy, skosztujemy, ocenimy i podziwiać kucharki z Betanii będziemy, jeśli, rzecz jasna, nie pochorujemy się z przejedzenia. Idziemy, Akme!
Poobiednia drzemka po dobrym obiedzie mogłaby trwać dłużej. Jednakże ty, panie, niecierpliwisz się, chcesz słuchać. Na tarasie górnym od ogrodu? Dobrze! Chodźmy na taras.
Przed obiadem opowiedziałam ci, panie, jak to nocą ostrzeżony przez Szymona Rabbi odszedł z Betanii. Uszedł, jak się okazało, do położonego na pustkowiu, na pograniczu Judei i Samarii miasteczka Efraim, skąd blisko jest do leżącej po drugiej stronie Jordanu Perei.
Już nie pokazywał się publicznie wśród Judejczyków, choć Go poszukiwali. Jego uczniowie, podobnie jak Judejczycy, którzy nie znaleźli Go w świątyni, coraz częściej zastanawiali się głośno:
- „Czyżby nie miał przyjść na święto?"
Bo zbliżała się Pascha. I my czekaliśmy niecierpliwie na Jezusa w Betanii. Aż przez Szymona zapowiedział swoje przybycie na sześć dni
przed Paschą. Miał przyjść tylko ze swoimi uczniami. Ale o Jego zamierzonym przybyciu jakoś dowiedzieli się ludzie. Poczęli obserwować Betanię i wiodące do niej drogi i ścieżki. Lecz my, nie bacząc na nic, przygotowywaliśmy ucztę na cześć naszego przyjaciela i Mistrza. Nie zawiódł nas. Przybył jak przyobiecał.
W owej białej szacie, którą od nas otrzymał i w naszym domu pozostawił, zasiadł wieczorem z Łazarzem i swoimi uczniami przy stole w tej, wiesz, panie, największej sali naszego domu.
Tym razem uczniowie byli dziwnie uroczyści i godni i jakby czymś przejęci. A może czuli, że jeden z nich za trzydzieści srebrników już sprzedał swego i ich Mistrza arcykapłanom?
Były zastawione jedzeniem i napitkiem stoły, paliły się różnokolorowe lampy. Ale nie było w tej sali nawet nędznego komara radości. Bo i przedziwny smutek niczym uparta a nieuchwytna ćma trzepotał się na twarzy Jezusa, plątał się w powolne słowa. Słuchałam ich siedząc u Jego nóg. Nic mnie poza Nim nie obchodziło i nic nie istniało.
Tymczasem Marta, jak to ona, krzątając się ze służbą przy gościach, spoglądała na mnie z wyrzutem, a może i ze skrywaną zazdrością. Gdy to nie pomogło, podeszła do Mistrza.
- „Panie - jęła się żalić - czy Ci to obojętne, że siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła" - poprosiła tonem, jakim raczej wydaje się rozkazy.
Na to Jezus spokojnie, jakby akurat czekał na jej słowa, odrzekł:
- „Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba tylko jednego". - Tu zawiesił głos, by po chwili dodać: - „Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona".
Marta odeszła bez słowa. Ja wstałam. Poszłam do swojej izby, gdzie miałam zawczasu kupiony i dobrze przed Martą schowany funt szlachetnego i drogocennego olejku nardowego. Nie zwracając najmniejszej uwagi na obecnych, namaściłam nim nogi Jezusa i tak jak wówczas u Szymona Trędowatego otarłam je tymi oto włosami.
Kiedy w domu rozszedł się zapach nardu, znowu odezwał się Judasz z Iskariotu:
- „Czemuż to nie sprzedano tego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ubogim?"
- „Zostaw ją!" - zgromił go Rabbi. - Powtarzam, że „przechowała to, aby mnie namaścić na dzień mojego pogrzebu. Bo ubogich zawsze macie u siebie, ale mnie nie zawsze macie" - dodał odwracając wzrok od Judasza, który zasępiony nisko opuścił głowę.
Milczał Łazarz, milczeli uczniowie. Przecież oni wiedzieli już więcej, aniżeli byli w stanie pojąć. Od Niego wszak słyszeli o Jego nieuchronnej śmierci i zmartwychwstaniu, o wniebowstąpieniu i potem powrocie w chwale sędziego i króla, o zburzeniu Jerozolimy i świątyni, o końcu świata oraz o powstaniu z grobu dobrych i złych na ostateczny sąd. I mało który zapewne pamiętał zapowiedź zesłania Ducha Świętego. Duch musiał wpierw zstąpić w ognistych językach, aby przypomnieli sobie wszystko i pojęli.
Ale wtedy byliśmy tylko ludźmi przypisanymi do swego czasu i miejsca na ziemi, po ludzku myśleliśmy i czuliśmy. Łazarz, Marta i ja cieszyliśmy się, każde z nas na swój sposób, że Jezus jest z nami i donikąd Mu się nie spieszy.
Po uczcie Jezus poszedł w stronę Góry Oliwnej. Góra Oliwna była Jego szczególnie ulubioną górą. Popatrz, panie, widać ją stąd doskonale. Wystarczy wyjść z Betanii, przejść wioskę Betfage i już się jest na Górze Oliwnej.
To z Góry Oliwnej wysłał dwóch uczniów do Betfage mówiąc im, że znajdą tam uwiązane przy drodze oślę, którego nikt jeszcze nie dosiadał. Pouczył ich, co mają powiedzieć, gdyby ktoś zabraniał im zabrać osiołka. Mieli powiedzieć: - „Pan go potrzebuje". Powiadają, że w ten sposób miały ziścić się słowa proroka: „Powiedzcie Córze Syjońskiej: Oto król twój przychodzi do ciebie łagodny, siedzący na osiołku, źrebięciu oślicy".
Przyprowadzono osiołka wraz z jego matką, oślicą. Ktoś, kto zna dobrze osły, powiedział uczniom, iż z oślątka zabranego od matki nie będzie Mistrz miał żadnego pożytku, źrebię będzie niespokojne lub uparte. Mając swą matkę tuż obok, oślątko sprawowało się przykładnie. Nie protestowało, gdy uczniowie nałożyli na nie odświętną wierzchnią szatę któregoś z nich, ani wtedy, kiedy na oślątku usadzono Rabbiego.
Uczniowie powiedli Jezusa zboczem Góry Oliwnej ku Jerozolimie, skąd szły Mu naprzeciw tłumy tych, którzy widzieli Jego rozliczne cuda i słuchali Jego nauk. Szli Mu na spotkanie wymachując gałązkami palmowymi i wołając:
- „Błogosławiony Król, który przychodzi w imię Pańskie. Pokój w niebie i chwała na wysokościach".
W tłumie witających byli uczeni w Piśmie i faryzeusze ustawicznie śledzący Jezusa. Znaleźli się wśród nich tacy, którzy przecisnąwszy się do Mistrza, zgorszeni, mówili:
- „Nauczycielu, zabroń tego swoim uczniom".
- „Jeśli ci umilkną - szerokim ruchem ręki wskazał tłum - kamienie wołać będą".
Triumfalnie zbliżając się do Jerozolimy, Jezus z góry spojrzał na miasto i zapłakał. Wszak widział przyszłość tego miasta, które nie zna czasu swego nawiedzenia oraz nie wie i wiedzieć nie chce, że nie pozostanie z niego kamień na kamieniu.
Przybywszy zaś do świątyni wypędził stamtąd przekupniów i bankierów. Potem nagabywany i zaczepiany przez uczonych w Piśmie i faryzeuszów, toczył z nimi zwycięskie dysputy oraz nauczał tych, którzy pragnęli Go słuchać. Tych było coraz więcej. Z całego świata przybywali przecież na Święto Paschy.
Ale o tych dniach Rabbiego w Jerozolimie mądrzej i dokładniej opowiedzą ci, panie, ludzie, którzy tam z Nim byli, słyszeli wszystko i widzieli. Opowiedzą ci, panie, zapewne i o tym, jak to w domu Marii, podczas uczty paschalnej z uczniami chleb i wino przemienił w swoje Ciało i Krew, jak wskazał uczniom tego spośród nich, który Go zdradzi, a któremu pozwolono odejść, jako że uczniowie nie pojęli, o co Mistrzowi chodzi.
Bo ja byłam z Łazarzem i Martą w Betanii. Wciąż jeszcze mieliśmy oczy i uszy pełne uczty w naszym domu, jak również triumfu Jezusa wjeżdżającego jak król do Jerozolimy.
Przeto przecieraliśmy oczy i nie dowierzaliśmy swoim uszom, gdy wczesnym rankiem zdyszany i roztrzęsiony Szymon wpadł do naszego domu, aby nam donieść, że Jezus po uczcie, podczas której chleb i wino przemienił w swoje Ciało i Krew, został pojmany w Getsemani, ogrodzie Marii nad Cedronem.
Nie musieliśmy wypytywać. Szymon sam urywanymi zdaniami opowiadał, jak to do Getsemani, gdzie modlił się Rabbi, z rzymskimi żołnierzami i strażnikami Sanhedrynu przyszedł Judasz i pocałunkiem wskazał im Jezusa, którego mogli pomylić z podobnym do Mistrza Juda Tadeuszem, jak to związanego i sponiewieranego postawiono przed Annaszem, jak to Kajfasza teść, Annasz, przesłuchując Jezusa w swoim domu uderzył Go w twarz, jak potem odesłał Go sprawującemu tego roku urząd arcykapłana Kajfaszowi, jak to w domu Kajfasza, rozpoznany jako uczeń Rabbiego, zaparł się swego Mistrza Piotr, jak to ostrożny Kajfasz odesłał Jezusa prokuratorowi Judei, Piłatowi z Pontu.
Gdy padło imię Piłata, zerwałam się. Nie słuchając nikogo i nie czekając ani chwili ruszyłam z Szymonem do Jerozolimy.
Słońce było już wysoko na niebie, gdy stanęłam przed pałacem prokuratora. Nie było przed frontonem żołnierzy, nie było nawet odźwiernego. Szymon został przed bramą. Ja weszłam do pałacu. Klaudia Priscilla, gdy mnie do niej zaprowadziła służebna, samotnie jadła śniadanie.
- To ty, Mario? - wykrzyknęła zdziwiona. - Jacyż to dobrzy bogowie sprowadzają cię do nas?
Tyle lat jej nie widziałam. Nie zmieniła się. Była ciągle dostojna i piękna. Prędko i chaotycznie wyłuszczałam jej cel tej porannej wizyty. Nie drgnęła nawet, kiedy wołałam:
- Dostojna pani, ratuj Człowieka, który jest niewinny, wielki i święty, a źli ludzie chcą Go zgubić.
- Mówisz o Jezusie z Nazaretu?
- Tak, dostojna pani!
- Możesz na mnie liczyć, moje dziecko - rzekła po chwili namysłu. - Wiele słyszałam o tym Człowieku, a minionej nocy śnił mi się i dużo cierpiałam przez Niego.
Natychmiast wezwała uniżonego sługę z tabliczką i rylcem. Zaczęła coś pisać. Skończywszy, wręczyła tabliczkę słudze polecając mu, aby co tchu biegł z nią do Piłata w niedalekim pretorium.
Sługa wybiegł. Zamyślona Klaudia Priscilla bezwiednie przekładała rylec z ręki do ręki. Wydłużało się milczenie.
- Zapewne chciałabyś wiedzieć, Mario - ozwała się zmienionym, jakby zmęczonym nagle głosem - co napisałam na tabliczce, którą poniósł sługa. Otóż napisałam mojemu małżonkowi, aby nie czynił niczego złego temu Sprawiedliwemu, z powodu którego minionej nocy nacierpiałam się we śnie.
Bez słowa padłam jej do nóg, obejmując i całując jej kolana pod cenną tuniką. Ona położyła mi obie dłonie na głowie. Czekałyśmy tak i milczałyśmy.
Drgnęłyśmy na szelest sandałów na posadzce. Wracał sługa. Spojrzałyśmy nań pytająco. On zaś, zacinając się raz po raz, mówił, że dostojny prokurator Piłat kazał mu dostojnej pani donieść, że on nie dopatrzył się żadnej winy w tym Człowieku, co nie omieszkał Żydom publicznie oświadczyć. Jednakże wobec ich nienawistnego uporu odesłał tego Człowieka bawiącemu właśnie w Jerozolimie królowi Herodowi Antypasowi, gdyż ów Oskarżony jest Galilejczykiem, czyli podwładnym króla Heroda Antypasa. Król na próżno zarzucał Go pytaniami. Ten Człowiek cały czas milczał. Tedy król Herod kazał związanego ubrać w lśniący płaszcz błazna i odesłał Go z powrotem Piłatowi.
- I co dalej? - zapytałyśmy równocześnie, gdy sługa na moment umilkł.
- Dostojny prokurator Piłat powiedział, iż zrobi, co będzie możliwe - wykrztusił sługa - aby tego Człowieka uratować, dostojna pani.
- Przecież zbliża się żydowska Pascha - ożywiła się nagle Klaudia Priscilla. - A więc prokurator może Żydom uwolnić jednego skazanego. Czyżby taki jurysta jak mój dostojny małżonek nie wiedział o tym. A może zapomniał? Może by...
Wtem mury pałacu zadrżały od ryku.
- „Uwolnij nam Barabasza!" - skandował tłum. - „Uwolnij nam Barabasza!"
Ale oto tłum ucichł. Na krótko. Ryk wybuchnął z większą jeszcze siłą i potężniał:
- „Ukrzyżuj Go! Ukrzyżuj Go!"
Klaudia Priscilla zagryzając dolną wargę, dłońmi zatkała uszy. Stojący z boku sługa przygarbił się, wciskając głowę w ramiona.
- Biegnę tam, pani! - zerwałam się z klęczek. - Oni Go zabiją...
- Stój! - złapała mnie za rękę. - Idę z tobą, Mario.
Nie wiem jak znalazłyśmy się na galerii ponad tłumem drgającym i falującym złowrogo przed pretorium. Z góry widziałyśmy przede wszystkim zaciśnięte w pięści dłonie i usta ryczące to „Ukrzyżuj Go!"
Piłat sztywno siedział na krześle ustawionym na otwartym na plac tarasie przed pretorium zwanym Lithostrotos. Był sam. Lecz w głębi, kilka kroków za krzesłem, połyskiwały hełmy i pancerze jakby przyczajonych rzymskich żołnierzy.
Prokurator Piłat podniósł rękę. Tłum znów ucichł. Piłat pytał:
- Cóż On złego uczynił? Cóż uczynił? - Powiódł spojrzeniem po tłumie i akcentując każde słowo zaznaczył: - Bo ja „nie znalazłem w Nim nic zasługującego na śmierć".
Na to tłum wznosząc zaciśnięte pięści zawył:
- „Ukrzyżuj Go!"
- Dobrze! - krzyknął Piłat. - Skoro tego chcecie, każę uwolnić wam Barabasza. A Tego, którego pogardliwie nazywacie Królem Żydowskim, kazałem ubiczować. Zaraz pokażę Go wam i uwolnię.
Skinął na żołnierzy. Dwaj zniknęli w głębi pretorium. Po chwili wyprowadzili Jezusa. Miał trzcinę w związanych sznurem dłoniach. Jego posiniaczoną i krwawo pooraną nagość niby płaszcz okrywała jakaś purpurowa szmata. Na głowie miał koronę z ciernia, spod której po Jego szczupłej twarzy spływały grube krople krwi, zalewając oczy i usta.
- „Oto Człowiek!" - zawołał Piłat oburącz wskazując słaniającego się między dwoma żołnierzami Mistrza.
Tłum odpowiedział mu jeszcze gwałtowniejszym wyciem:
- „Precz! Precz!" Na krzyż z Nim, na krzyż!
Ponad ryk tłumu wzbijał się grzmiący bas. Gdy tłum nieco przycichł, można było usłyszeć słowa:
- „My mamy Prawo, a według Prawa powinien On umrzeć, bo sam siebie uczynił Synem Bożym!"
- „Jeżeli Go uwolnisz, nie jesteś przyjacielem Cezara - podjął ktoś inny zachrypniętym od krzyku głosem. - Każdy, kto się czyni królem, sprzeciwia się Cezarowi".
- „Czyż króla waszego mam ukrzyżować?" - na pół ironicznie zapytał Piłat, który już nie wiedział, co począć ze swymi trzęsącymi się rękoma.
- „Poza Cezarem nie mamy króla!" - wrzasnął ktoś dyszkantem.
- To arcykapłan Kajfasz! - szepnęła blednąc Klaudia Priscilla. I zaraz wsparła się ciężko na moim ramieniu.
Na dany przez Piłata znak wyprowadzono Jezusa. Piłat skinął na jednego z żołnierzy. Coś mu szepnął. Żołnierz z chrzęstem pancerza odszedł śladem Jezusa. Wrócił z chłopcem niosącym alabastrowe naczynie z wodą. Chłopiec stanął przed Piłatem.
- „Nie jestem winien krwi tego Sprawiedliwego" - oświadczył prokurator myjąc ręce. - „To wasza rzecz" - rzucił zrezygnowany.
- „Krew Jego na nas i na dzieci nasze" - odpowiedział mu tłum. Klaudia Priscilla zemdlała. Obejmując ją oburącz, prowadziłam ją
do jej komnat. Tam nie udało mi się jej docucić. Nieprzytomna, kurczowo ściskała smukłymi palcami przegub mojej prawej dłoni. Zaczęłam wołać o pomoc.
Zaroiło się wnet od służebnych. Przybiegł medyk pałacowy. Wspierając się na swoim sekretarzu, chwiejnym krokiem nadszedł zawiadomiony o zasłabnięciu żony Piłat. Miał przeraźliwie szarą twarz, w której jedynie gorzały czarne oczy, tak jakby patrzył w oczy śmierci lub sam był już śmiercią.
- Nie udało się - mamrotał. - Nic nie poruszyło tych ludzi... Nie udało się... O bogowie!...
Wymknęłam się z pałacu prokuratora. Z zasłoniętą welonem twarzą wmieszałam się w rozgorączkowany tłum. Bokiem przeszłam obok gromady ludzi wiwatujących na cześć Piłata i uwolnionego Barabasza.
Barabasz miał ponurą gębę do połowy schowaną w wybujałym a niechlujnym zaroście koloru miedzi. Daremnie próbował uśmiechać się do ludzi wokół. Raz po raz szczerzył jeno rzadkie, żółte zębiska.
Lecz zauważyłam, że tłumy przerzedziły się. Grupki spóźnionych spieszyły w jednym kierunku: na Golgotę. Tam, za murami miasta, tracono skazańców. Tam na wzgórku zwanym Trupią Czaszką stały wbite w ziemię pale.
Nie widziałeś, panie, krzyżowania. I obyś nigdy nie musiał oglądać tej kaźni wymyślonej przed setkami lat przez prawo Fenicjan. Mnie o niej opowiadał Marek. Pamiętasz, panie? Mówiłam ci już, że kiedyś będąc w Jerozolimie spotkaliśmy na ulicy człowieka prowadzonego na śmierć, dźwigającego czterołokciowe patibulum. Nie poszłam za tamtym człowiekiem na Golgotę. Byłam wtedy z Markiem i z nim odeszłam swoją drogą.
A tego dnia wokół otoczonej rzymskimi żołnierzami Golgoty kotłowało się i wrzało. Z daleka ujrzałam na krzyżu Rabbiego i drewnianą tablicę nad Jego głową. Kiedy przedarłam się bliżej, odczytałam na niej, zgodnie z przepisami rzymskiego prawa, wypisaną winę: Jezus Nazareński Król Żydowski. Wisiał na krzyżu między dwoma innymi skazańcami.
Jednym z nich był mąż Shirann. Aleja widziałam tylko Jezusa. Jego poszarpane biczowaniem ciało krwawiło. Krwawiły przebite gwoździami ręce i nogi. Krew ciągle spływała spod cierniowej korony. Na chwilę oderwałam od Niego wzrok. Wtedy to ujrzałam ową szatę, którą ongiś otrzymał od nas w Betanii. Teraz leżała nieopodal. W niej dźwigał patibulum. W drodze przylgnęła do Jego ciała, przyschła. Na Golgocie brutalnie zdarto ją z Niego, by przepisom prawa stało się zadość.
Wtem usłyszałam ostry krzyk kobiety i głośny, piskliwy płacz kilkorga dzieci. Dojrzałam Shirann. Otoczywszy ramionami swe dzieci, chciała biec z nimi do wiszącego na krzyżu męża. Rośli żołdacy odpychali ją klnąc przez zaciśnięte zęby. Zanim udało mi się do niej przedrzeć, dwukrotnie upadła, kopnięta. Ale powstawała z kolan i od nowa rwała się do męża. Uspokoiła się, gdy z tłumu wyszła pochylona lekko, starsza niewiasta, ku której z płaczem rzuciły się dzieci. Ona coś powiedziała do nich i przygarnęła do siebie Shirann. Domyśliłam się, że to Weronika. Rzuciłam się ku Weronice i Shirann. Stanęłam przy nich. Nie mogłam jednak wydobyć z siebie żadnego słowa. Weronika spojrzała na mnie swoimi spłowiałymi oczyma i upuściła na ziemię trzymany pod pachą biały płat płótna. Podniosłam płótno. Shirann i ja ujrzałyśmy na tym płótnie wierne odbicie twarzy Jezusa, Jego krew i pot.
Później dowiedziałam się, że Weronika w drodze na Golgotę na chwilę odłączyła się od gromadki zapłakanych niewiast. Zanim żołnierze zdążyli ją odepchnąć, wytarła Jezusowi zakrwawioną twarz. Odbicie Jego twarzy pozostało na tym płótnie.
Ale niespodziewanie uciszyło się. Po tłumie poszedł szept: to Jego Matka! Przed drobną Niewiastą w białej sukni i niebieskiej opończy rozstępowali się ludzie i milkli. Ona zaś, jakby nic nie widząc, wsparta na ramieniu Jana szła ku krzyżowi.
Jan niczym, poza swoją urodą, nie przypominał owego czupurnego chłopaka, którego tak nie lubiłam, a którego tak wyróżniał Rabbi. Godny był względów Rabbiego. Toć wszyscy uczniowie rozpierzchli się w trwodze, Piotr zaparł się Mistrza. A Jan został.
Żołnierze zastąpili drogę Matce i Janowi. Matka milczała, wpatrzona w swego Syna na krzyżu. Czy wypisaną w języku łacińskim, greckim i aramejskim winę czytała na tej tablicy nad Jego głową, owo „Jezus Nazareński Król Żydowski"?
Jan z podniesioną głową, hardo stanął przed smukłym setnikiem. Coś mu tłumaczył, perswadował, gestykulując żywo. Setnik spoglądał na niego z góry i milczał.
Dołączyłam do Jana. Odsłoniłam twarz.
- Ty jesteś, panie, Longinus, krewniak setnika Askaniusza? - zapytałam setnika.
Drgnął. Twarz jego już nie była twarzą posągu. Spojrzał na mnie marszcząc brwi, jakby coś sobie przypominał.
- Ty, panie, byłeś młodziutkim żołnierzem dostojnego Marka Kasjusza? - upewniałam się.
Niepewnie skinął głową.
- A ja jestem Maria, przyjaciółka cesarskiego legata - wyrecytowałam tak, żeby nie uronił ani jednego z moich słów.
- To ty, pani, żyjesz! - wykrzyknął zduszonym głosem.
- Jak widzisz, panie, żyję i...
- I popatrz, gdzie my się spotykamy! - prawie załkał.
- Ja jestem po stronie Tego na krzyżu, Jezusa, ty zaś, panie...
- Nie mów dalej, pani, proszę!
Na jego znak rozstąpili się żołnierze. Jan i ja ujęliśmy Matkę pod ręce, wprowadziliśmy na Golgotę. Jan podtrzymywał słaniającą się Maryję. Ja padłam na kolana, obejmując i całując krwawiące nogi Jezusa. Były chłodne. Czułam przebiegające przez Jego ciało coraz słabsze drgawki. Jezus cierpiał, powoli umierał i milczał.
Usłyszałam za sobą szlochy. Płakały niewiasty, Maria matka Jakuba Mniejszego, Maria Kleofasowa i Salome. Setnik pozwolił im zbliżyć się do krzyża.
Z tłumu zaś, spoza żołnierzy, słychać było śmiechy i drwiny.
- „Innych wybawiał" - rechotał ktoś - „siebie nie może wybawić".
- „Mesjasz, król Izraela" - wołał ktoś inny - „niechże teraz zejdzie z krzyża, żebyśmy widzieli i uwierzyli".
- „Czy Ty nie jesteś Mesjaszem?" - zachrypiał ponad naszymi głowami jeden ze skazanych. - „Wybaw więc siebie i nas".
- „Ty nawet Boga się nie boisz, chociaż tę samą karę ponosisz?"
- dziwnie czystym i melodyjnym głosem ozwał się drugi ze skazanych.
- „My przecież sprawiedliwie odbieramy słuszną karę za nasze uczynki, a Ten nic złego nikomu nie zrobił, Ten czynił dobrze..."
Mimo woli spojrzałam na mówiącego. Był to mąż Shirann, Dyzma Joel. I pomyślałam sobie: - Jak taki piękny pomimo kaźni i ukrzyżowania człowiek mógł stać się łotrem nad łotrami.
Dyzma Joel poruszył się na krzyżu. Jęknął z bólu. Z trudem odwracając głowę ku Jezusowi cichutko rzekł:
- „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa". Na to Rabbi ostatkiem sił spojrzał na Dyzmę Joela i odrzekł:
- „Zaprawdę powiadam ci: dziś ze mną będziesz w raju".
I jeszcze coś do siebie mówili Jezus i Dyzma Joel. Lecz ich słowa zagłuszyła sprzeczka. To oprawcy droczyli się o suknię Jezusa, o tę białą szatę tkaną od góry do dołu, teraz pokrwawioną i poznaczoną obficie potem Jezusa. Uciszył ich setnik. Kazał im o suknię rzucać losy, ale gdzieś na boku. Poszli.
A Jezus poruszył się na krzyżu. Patrzył w dół, na Matkę i Jana.
- „Niewiasto, oto syn Twój" - wskazał Jej oczyma Jana. Spojrzawszy na Matkę, słabnącym głosem rzekł do płaczącego
Jana:
- „Oto Matka twoja".
Niewielu to słyszało. Bo tłum wokół Golgoty nadal kłębił się, wrzeszczał, szumiał, pokrzykiwał i śmiał się także i wtedy, kiedy Jezus zaczął się modlić:
- „Eloi, Eloi, lama sabachthani". Znaczy to: Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?
- „Patrz, woła Eliasza!" - wykrzyknął ktoś na skraju tłumu. Nie przebrzmiały dobrze te słowa, gdy Jezus wykrztusił:
- „Pragnę".
Na to podbiegł żołnierz z osadzoną na trzcinie gąbką nasączoną octem. Włożył ją do sinych i zaschniętych ust Skazańca. Przepisy rzymskiego prawa zapewniały każdemu skazanemu na krzyż ten ocet. Jezus skosztował octu i szepnął:
- „Wykonało się".
Przez Jego ciało jęły przebiegać silniejsze drgawki. Ciało sprężyło się przedziwnie, gdy Jezus donośnym głosem wołał:
- „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego!"
I zaraz głowa opadła Mu na piersi, zwiotczały mięśnie. Ciało bezwładnie wisiało na krzyżu, ciążyło ku ziemi.
W tej chwili niebo pociemniało, choć jeszcze nie było wieczoru, zadrżała ziemia. Okazało się, że w tej samej chwili w świątyni jerozolimskiej rozdarła się od góry do dołu cenna zasłona oddzielająca od miejsca świętego Przybytek Świętego Świętych, czyli najświętsze dla Żydów miejsce. Przestało nim być.
Rozpierzchły się tłumy. Ludzie uciekali w panice do miasta. Ktoś wołał, że widzi zmarłych, którzy wyszli z grobów. Groza zawisła nad Golgotą i światem.
Niewielu pozostało na Golgocie i pod Golgotą. Stojąca tam sztywno Matka nie płakała. Przestał płakać Jan. Ja mocniej objęłam zimne nogi Mistrza, przytulając do nich raz jeden, raz drugi policzek. Nie płakały struchlałe niewiasty. I ja nie mogłam płakać.
Ale oto poczułam czyjąś ciężką dłoń na swoim ramieniu. Odruchowo obejrzałam się. Za mną stał setnik Longinus. Był blady i miał łzy w oczach.
- „Prawdziwie ten człowiek był Synem Bożym" - usłyszałam jego głos. I przypomniał mi się wtedy setnik Askaniusz. Co tamten prawy człowiek by teraz rzekł? Byłam pewna, że powiedziałby to samo, co jego krewniak.
Tymczasem, drżąc jeszcze, pomrukiwała ziemia, nie rzedły granatowe ciemności, ciągle mocniejsze od skrywanego przez nie słońca, które z pewnością, świecąc, schodziło teraz swą drogą ku zachodowi.
Ludzie musieli się spieszyć, jako że był to akurat dzień Przygotowania, szabat był tuż, a po nim Pascha. Toteż wkrótce, oprócz wciąż jeszcze żywych skazańców i pilnujących ich żołnierzy, oprócz kilku niewiast, Matki Jezusa, Jana, Weroniki, Shirann i jej dzieci, nie było nikogo. Strach okazał się silniejszy od uczniów Rabbiego i ich wiary. Nie zjawił się żaden, choć nic im już nie groziło. Jan bezradnie spoglądał na mnie, ja na Jana. Spostrzegliśmy, iż zaczynają rzednąć ciemności i nie drży ziemia. Ujrzeliśmy słońce w majestacie zachodu.
Lecz oto Jan mocniej przytulił do siebie Matkę, zatykały oczy i uszy niewiasty, mocniej przywarłam ustami i czołem do chłodnych nóg Jezusa. Bo żołnierze zgodnie z prawem uśmiercali obu łotrów łamaniem im goleni. Ryk bólu rwał się, słabł, wreszcie rozpłynął się w ciszy.
Za sobą posłyszałam kroki i chrzęst pancerza.
- Muszę stwierdzić śmierć skazanych - mówił cicho straszliwie blady setnik Longinus. - Muszę! - zaznaczył - tego wymaga prawo. Pierwszy raz w życiu przyszło mi to robić - dodał łamiącym się głosem - i oby ostatni!
Zamachnął się włócznią. Srebrnawy grot wbił w lewy bok Jezusa. Bezbłędnie trafił w serce. Gdy grot wyciągnął, z rany pociekło coś, co mogło być wodą czy jakąś inną wodzie podobną cieczą, unoszącą w sobie z ciała coraz mniejsze grudki krwi.
- Ten Skazaniec jest martwy! - oznajmił głośno, tak żebyśmy wszyscy tam obecni dobrze to słyszeli.
Potem po kolei podchodził do współukrzyżowanych. Każdemu otwierał tak samo bok i wypowiadał te same słowa. Dokonawszy tego z kamienną twarzą, dał znak żołnierzom. Ochoczo ustawili się dwójkami do odmarszu. Miarowym krokiem ruszyli ku miastu, nie oglądając się za siebie.
Przy zwłokach Dyzmy Joela po moabicku zawodziła Shirann. Wtórowały jej dzieci - im mniejsze, tym głośniej płakało tuląc się do Weroniki. Weronika nie płakała, milcząc tuliła dzieci jedną ręką, drugą przyciskała do piersi płat białego płótna.
- Mario! - trącił mnie ktoś w ramię. - Jestem. Wstań. Musimy pochować Rabbiego.
- Szymonie! - ucieszyłam się. - A ja myślałam, że ty jak inni... Od miasta nadchodziła gromadka ludzi. Na jej czele kroczył godnie
członek Najwyższej Rady, potajemny uczeń Jezusa, Józef z Arymatei. Obok niemal że po królewsku godnego Józefa z Arymatei szedł Nikodem, jakby chowając się w cieniu Józefa, swego przyjaciela. Tego drobnego, bogatego i uczonego człowieka nie było dotąd stać na odwagę Józefa z Arymatei, który nie bał się przeciw Radzie Najwyższej odważnie bronić Jezusa. On głosował przeciw wyrokowi Sanhedrynu skazującego Rabbiego na śmierć. On jeden przeciw rozjuszonej Radzie, arcykapłanom, jak również obecnym i nieobecnym wrogom Jezusa. Na wieść o kaźni Mistrza pospieszył do na pół przytomnego, roztrzęsionego Piłata. Nie żałował denarów i drachm. Musiał bowiem przekupić żołnierzy i pałacową służbę, aby się dostać do komnat prokuratora.
Natomiast Nikodem bał się przedtem pokazywać w pobliżu Mistrza, zwłaszcza wtedy, gdy nauczał On rzesze. Nocą zachodził do Niego cichcem. Dziw, że Jezus nigdy nie wyrzucał mu tej ostrożności, która nie była przecież niczym innym jak człowieczym strachem. Dopiero po śmierci Rabbiego Nikodem nałożył wędzidła tej bojaźni.
Teraz obok Józefa z Arymatei spokojnie szedł na Golgotę. Za nimi dreptał Eleazar. Tak! Ten sam Eleazar z Betanii. Szymon go sprowadził wraz z kilku skrzykniętymi naszymi robotnikami. Zdążali i oni na Golgotę, wmieszani w grupę ludzi Józefa z Arymatei i Nikodema.
Józef, Nikodem i Eleazar stanęli pod krzyżem. Bez słowa skłonili się Matce Jezusa. Józef coś szepnął ludziom. Przynieśli jakiś głaz. Józef i Nikodem z pomocą Jana usadzili na nim Matkę. Otoczyły Ją zaraz niewiasty pospiesznie wycierające zaczerwienione od długiego płaczu oczy.
Eleazar z pomocą kilku ludzi sprawnie zdejmował z krzyża Jezusowe ciało. Józef, Nikodem, Jan, Szymon i Eleazar wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Bezwładne, ciągle jeszcze giętkie ciało ostrożnie wzięli z rąk robotników i złożyli na kolanach Matki. Przygarnęła do piersi głowę Syna, ucałowała Jego czoło i milcząc trzymała na kolanach martwe ciało.
Na boku szlochała Shirann i popłakiwały jej dzieci. A Szymon z trzema ludźmi z Betanii i dwoma Józefa z Arymatei zdejmował i na marach składał ciała tamtych dwóch. Wkrótce poniesiono ich w wieczorny mrok. Za nimi poszła Weronika i Shirann z dziećmi.
Józef z Arymatei podszedł do Matki trzymającej na kolanach martwego Syna. Spokojnie spytał, czy może pochować Go w swoim ogrodzie nieopodal. Ma tam świeżo wykuty grób dla siebie, ale odda Go Mistrzowi. Matka skinęła głową.
Eleazar z pomocą ludzi uniósł ciało z Jej kolan. Narzucił na ciało biały całun. Ponieśli je do ogrodu. Nie odstępowaliśmy niosących.
Opustoszała Golgota. Pozostały na niej tylko poznaczone krwią sterczące pale i porzucone patibula. Golgota była we władaniu ciszy i zmierzchu.
Grób pachniał jeszcze nowością, bielał. Milcząc staliśmy tam gromadą, gdy Eleazar z pomocą Józefa z Arymatei i Nikodema obmywał ciało Mistrza, namaszczał i sprawnie zawijał w płótna. Potem złożono ciało w grobie. Czekali na to ludzie. Kilku chwyciło ciężki kamień. Zamknęli nim wejście do grobu.
Spieszno było ludziom, jako że szabat się zbliżał. Musieliśmy czym prędzej wracać do domów, by nie przekroczyć przepisu Mojżeszowego prawa o szabatowej drodze.
Jednakże nie zdążyliśmy odejść, gdy nadbiegł Szymon. Szepnął mi, że mąż Shirann i jego kamrat zostali pochowani na cmentarzu dla przestępców i że idą tu żołnierze rzymscy. To arcykapłani wymogli na Piłacie, aby ustawił przy grobie Jezusa żołnierzy. Mianowicie wmówili Piłatowi, że uczniowie Jezusa nocą wykradną ciało Rabbiego i potem rozgłoszą, iż zmartwychwstał.
Żołnierze ze znudzonymi twarzami stanęli przy grobie. My zaś, otaczając Matkę prowadzoną przez Jana, bez słowa wracaliśmy do miasta odwracając oczy od Golgoty. W pobliżu tego wzgórza spotkaliśmy Shirann.
Czekała na nas siedząc na kamieniu i rozcierając spuchnięte nogi. Była sama, bez dzieci. Wstała. Wypatrzywszy mnie w gromadzie, podeszła do mnie. Ujęła mnie za rękę. Spojrzałam na nią pytająco. Najwyraźniej tylko mnie chciała coś powiedzieć.
- Mario! - ozwała się półgłosem, gdy oddalili się ludzie. - Chodź ze mną do grobu Rabbiego.
- Toć idę stamtąd, Shirann.
- Chodź, Mario, bardzo cię proszę! - nalegała.
- Boję się, Shirann - broniłam się. - Ten dziwny, przedwczesny wieczór... Ten mrok...
- Spójrz! - zawołała. - Ten dziwny mrok przerzedza się. Rzeczywiście, ziemię jeszcze zaścielał mrok, ale niebo przybierało
swój normalny kolor w czasie zachodzącego słońca. Nad i za dachami Jerozolimy wyraźnie, jak co dzień, ukazał się słoneczny krąg. Wydawało mi się, że jest jednak bardziej niż zazwyczaj czerwony, jakby i na nim była krew.
- Chodź, Mario! - pociągnęła mnie za sobą.
Szłyśmy do grobu w ogrodzie Józefa z Arymatei. Ukradkiem spoglądałam na wymizerowaną i postarzałą twarz Shirann. Ale nie dojrzałam w jej twarzy bólu. Jej twarz była spokojna, nawet pogodna, gdy opowiadała mi, jak to straż miejska ich dopadła i nie pozwoliła Szymonowi i jej pochować skazańców. Pachołkowie miejscy powlekli ciała na parcelę dla przestępców. Szybko uwinęli się z pochówkiem, byle jak zakopując ciała.
Pojęłam, że chodzi jej o to, abym pomogła wydobyć zwłoki Dyzmy Joela z ziemi i pochować je ponownie, godnie. Powiedziałam jej to.
- Mój mąż wydobyty z ziemi dla skazańców spoczywa godnie w bezpańskim, ale przyzwoitym grobie - powiedziała.
Oniemiałam na chwilę. Kiedy odzyskałam mowę, spytałam:
- Sama wydobyłaś go z ziemi i przeniosłaś w inne miejsce? Zaczęłam ją podejrzewać o to, że ból i zgryzoty poplątały jej
w głowie. Chyba wyczuła to, bo wlokąc się obok mnie zaczęła opowiadać, jak było.
Tak, chciała wydobyć zwłoki męża z ziemi i pochować je jak należy. Czekała tylko na odejście Weroniki z dziećmi. Lecz gdy Weronika z dziećmi odeszła, jak spod ziemi wyrośli jacyś zakapturzeni ludzie. Pięciu ich było. Zapytali, gdzie jej męża pogrzebano i jak, a oni go wykopią, obmyją, namaszczą, zawiną w płótna i po ludzku pochowają w bezpańskim grobie w pobliżu.
Shirann była tak zaskoczona, że nie przyszło jej do głowy zapytać, kim oni są i dlaczego to robią. Zapytała o to dopiero po zamknięciu grobu, kiedy jeden z nich wyjął spod opończy sakiewkę i wcisnął ją Shirann. Zdumiona, nie mogła się poruszyć. Nieznajomy zaś począł mówić, że jej, wdowie z drobnymi dziećmi, te pieniądze z pewnością się przydadzą. Na to ona z płaczem ponownie spytała:
- Ale dlaczego to robicie i kim jesteście?
Wtedy ten nieznajomy powiedział, że postępują tak, jak nakazuje Jezus z Nazaretu, który umęczony i pochowany niedaleko stąd, zmartwychwstanie. On to na krzyżu przyobiecał jej mężowi, że jeszcze dziś będzie w raju.
- Kim jesteście? - nastawała prawie już niegrzecznie. Na to usłyszała:
- Ja jestem Łazarz z Betanii, którego Jezus wskrzesił z martwych. A to jest moja siostra Marta - wskazał stojącą obok niego wysoką postać ginącą w obszernej opończy - i trzech naszych ludzi z Betanii.
Shirann nie mogła słowa wykrztusić. Niezdarnie skłoniła się milczącej Marcie. A Łazarz po chwili milczenia, jakby do siebie, począł mówić:
- Widzieliśmy wszystko, niewiasto. Ale z tłumu. Nasza siostra, która „najlepszą cząstkę wybrała", poszła za Mistrzem aż pod sam krzyż i była z Nim aż do Jego śmierci. A myśmy się ulękli, tak, myśmy się ulękli...
- Oprócz Matki i Jego ucznia najbliżej cały czas była Maria, przyjaciółka moja - przerwała mu Shirann.
Twoja przyjaciółka, a nasza siostra! - dodał Łazarz. Warknęli na nas żołnierze, gdyśmy chciały zbliżyć się do grobu. Siadłyśmy więc z boku. Chodziło mi o to, żeby Shirann trochę odpoczęła. Sama zaczęłam masować jej spuchnięte nogi. Były tak nabrzmiałe, iż nie było widać kostek. Masowanie przynosiło jej wyraźną ulgę. Toteż po chwili zaczęła:
- Tak, Mario, mój mąż jest już z Nim w raju. I ja tam kiedyś będę, bo wierzę, iż Rabbi z Nazaretu to Syn Boży, On zmartwychwstanie. Tak mało Go znałam, zaledwie kilka razy widziałam i słyszałam. Jednakże każdemu Jego słowu wierzę. Wierzę, pojmujesz, Mario?
Słońce całkiem zapadło za dachami Jerozolimy, gdy Łazarz i Marta nadeszli z ludźmi z Betanii niosącymi zapalone pochodnie. Szukali nas. Od Józefa z Arymatei dowiedzieli się, że razem z Shirann wróciłam do grobu Jezusa.
- Chodźmy do Jerozolimy, siostro - powiedziała miękko Marta obejmując mnie. Pierwszy raz w życiu. Przytuliłam się do niej, łykając po cichu łzy. Łazarz poprowadził zmordowaną, słaniającą się na nogach Shirann. Zmierzaliśmy do jednego z naszych domów w Jerozolimie.
Miasto pogrążało się w coraz gęstszych ciemnościach i ciszy takiej, że słychać było róg grający na zmianę warty w twierdzy Antonia. Niewidoczna groza buszowała w opustoszałych uliczkach i zaułkach.
Łazarz kazał ludziom pogasić pochodnie. Wszak był już szabat. Idąc deptaliśmy przepis o szabatowej drodze. - Cóż to jest ta szabato-wa droga? - pytasz, panie. - Otóż według uświęconych i skrupulatnie przestrzeganych przepisów prawa Mojżesza prawowierny Żyd nie może w szabat przejść więcej niż dwa tysiące łokci. A myśmy już przeszli z piętnaście stadiów. Lecz nie trapiliśmy się tym. I - o dziwo! - nie odczuwaliśmy żadnego strachu. Toteż uparłam się odprowadzić Shirann do Weroniki mieszkającej w niedalekim zaułku. Bowiem Shirann nie chciała zostać u nas na noc. Spieszno jej było do dzieci. Wiadomo, panie, serce zawsze chce być ponad swoją miarę. Ileż to razy moje bywało!...
Przy rozstaniu z Shirann Łazarz i Marta powiedzieli jej, że nie pozostawią jej samej, pomogą wychować dzieci. Dotrzymali słowa. Dwaj najstarsi synowie Shirann, Sebastian i Ireneusz, są z nimi w Galii Narbońskiej, trzeci, Klemens, na ich koszt pobiera nauki w Aleksandrii. Jest tam i Shirann z najmłodszym synem i córką. Słowem i czynem daje świadectwo Mistrzowi z Nazaretu.
Lecz tamtego wieczoru była tak wzruszona, że zapomniała o swoich nieszczęściach, zmęczeniu i opuchniętych nogach. Szła obok mnie trzymając się mojej ręki. Milczała. Bo rozmawiała ze swoimi myślami i sercem. Ja czułam tylko chropowatość jej spracowanej dłoni, przyjaznej i ciepłej. Nie chciałam tarmosić jej myśli. Nie wiedziałam, jakie one były i o czym.
W pobliżu domku Weroniki ujrzałyśmy jakiegoś człowieka. Szedł sztywno środkiem zaułka. Stanęłyśmy. Odruchowo przywarłyśmy do siebie. A on szedł nam naprzeciw. W smudze światła szabatowej menory, padającego z jakiegoś okienka, poznałam go.
- Judaszu! - zawołałam. - Judaszu! - powtórzyłam głośniej. Zatrzymał się. Podbiegłam do niego.
- Maria! - wymamrotał. - Maria! A to kto? - wskazał Shirann.
- To moja przyjaciółka, Moabitka Shirann - odpowiedziałam dodając: - Jej mąż, Dyzma Joel, razem z Rabbim został dziś ukrzyżowany.
Judaszowi dziwnie zabłysły oczy. Na kredowej twarzy i w czarnych kędziorach na brodzie i na głowie migotały kropelki potu.
- Co z tobą, Judaszu? - spytałam zaniepokojona chwytając go za wyciągnięte ręce. - Ty jesteś chory!
- Nie dotykaj moich rąk! - wrzasnął na cały zaułek. - Na moich rękach krew Mistrza. Pojmujesz to, niewiasto? Ja Go wydałem starszym za trzydzieści srebrników... Bodaj mnie matka nie urodziła, bodaj mnie ziemia pochłonęła, nim przystałem do Niego. Ja, Judasz z Is-kariotu, chciałem przy Nim się stać kimś, chciałem mieć pieniądze i dlatego okradałem sprytnie Mistrza i Jego uczniów. A Mistrz mi zaufał...
Głos na chwilę uwiązł mu w krtani. Toteż czym prędzej zaczęłam:
- Judaszu, masz krew na rękach i sumieniu, zgoda! Ale lepiej niż ja znasz naukę Rabbiego. On kazał wybaczać nieprzyjaciołom. On był dobry jak nikt. Żałuj przeto swego postępku, błagaj o miłosierdzie, a On ci wybaczy, On, Mesjasz, który lada dzień zmartwychwstanie. Nie ma takiej winy, której On by nie wybaczył, gdy winowajca żałuję. A więc żałuj, Judaszu, proś...
- Dali mi za Niego trzydzieści srebrników - przerwał mi jakby nie rozumiał moich słów. - Trzydzieści srebrników kosztuje niewolnik. Tak! Powiedziałem arcykapłanom, że zgrzeszyłem wydawszy na śmierć niewinnego. A wiesz, co oni odpowiedzieli? - uskarżał się. - Oni odpowiedzieli: „Co nas to obchodzi? To twoja sprawa". Jako narzędzie byłem im już niepotrzebny... Czy wiesz, jak boli pogarda?... Kiedy cię dławi pogarda, nie wykrzeszesz w sobie nawet iskierki żalu możesz tylko bluźnić, prośba wybucha wyciem...
- Judaszu, ufaj!...
- Rzuciłem im te srebrniki w świątyni...
- Judaszu, płacz!...
- Za późno już! - jęknął. - Za późno!
- Nigdy nie jest za późno na płacz, na skruchę, na żal!...
- Ale ja sprzedałem wszelką nadzieję - bełkotał - i pieniądze za nią porzuciłem w świątyni. Pozostała mi tylko ta krew! Krew! - powta.^ł, wyżej unosząc swoje dłonie z szeroko rozczapierzonymi palcami. - Krew!
- Judaszu, opamiętaj się, stój!
Nie słyszał mnie lub nie chciał słyszeć. Wyprostowany, miarowym krokiem już szedł przed siebie.
- Judaszu, wróć! - krzyknęłam jeszcze, gdy mijał skuloną pod murem Shirann.
Odpowiedział mi tylko krótkim szczeknięciem jakiś bezpański pies. A Judasz wpisany w swój los i w noc szedł przed siebie i szedł. Pogrążał się w ciemności. Ciemność była silniejsza aniżeli moje wołanie, aniżeli drżące światła szabatowych menor.
A może Judasz, panie, odzyskałby choć odrobinę nadziei, gdybym mu wtedy powiedziała, że Piotr swego Mistrza się wyparł tchórzliwie i Mistrz mu to wybaczył... Lecz o zaprzaństwie Piotra dowiedziałam się za późno. A kto wie, może Judasz ze sznurem na szyi padł na kolana, zapłakał?... Któż to wie. Jednak nie nam go sądzić, nie nam, panie.
Lecz wtedy tam podbiegła do mnie Shirann.
- Daremne jest twoje wołanie, na nic twoje łzy, Mario - uspokajała chwytając mnie za rękę. - Tak widać musiało się stać - stwierdziła. - Chodźmy, Mario! - pociągnęła mnie za sobą.
Wkrótce dowiedzieliśmy się, że Judasz powiesił się tamtego wieczoru w zaroślach za miastem, a starsi porzuconych srebrników, jako splamionych krwią, nie wzięli do skarbca świątyni. Po naradzie kupili za nie Pole Garncarza na cmentarz dla cudzoziemców. Wnet zaczęto je nazywać Polem Krwi - Hakeldamach.
Z niedowierzaniem zerkasz na mnie, panie. Dziwi cię to, że tylu ludzi zapamiętałam? Ja nie widzę w tym nic niezwykłego. Wszak każdy z nas nosi w sobie pamięć o ludziach spotkanych na naszej drodze. Oni, zapamiętani, żyją w nas i przez nas. A zapamiętujemy przede wszystkim tych, którzy podali nam dobroć, gdy byliśmy w potrzebie, bądź zranili nas boleśnie, gdyśmy najmniej spodziewali się tego. Lecz znacznie szybciej goją się i przestają boleć zadane nam rany, aniżeli wysycha w nas czyjaś dobroć, która rodzi nową dobroć. Dobro żyje w naszej pamięci zawsze dłużej niż zło, dobro jest nieśmiertelne, tak jak skazany na nie człowiek.
Ale ty, panie, z pewnością niecierpliwisz się, jako że chciałbyś jeszcze posłuchać o wydarzeniach tamtych dni, które ja muszę pamiętać aż po kres mojego życia.
A zatem Judasz powiesił się. Jezus spoczywał w grobie Józefa z Arymatei. Ja, pożegnawszy Shirann przed domkiem Weroniki, biegłam ciemnymi i pustymi uliczkami Jerozolimy. Biegłam coraz szybciej. Gonił mnie strach, który przyplątał się do mnie niespodzianie. W naszym jerozolimskim domu czekali na mnie Łazarz i Marta. Niepokoili się już o mnie. Odetchnąwszy nieco, opowiedziałam im o spotkaniu z Judaszem. Gdy skończyłam, Łazarz rzekł:
- Tak się widać miało stać.
Nie zasnęłam tej nocy. W szabat nie poszłam z Łazarzem i Martą do świątyni, choć dom nasz jest tuż obok niej. W szabat przeżywałam w myślach wypadki minionego dnia.
Wieczorem, gdy skończył się dzień szabatu, wróciliśmy do Betanii. Lecz i tu nie mogłam zasnąć. Po cichu zebrałam wonności, jakie udało mi się znaleźć w domu. Postanowiłam bowiem skoro świt wykraść się z domu, by pójść do grobu Rabbiego, tam zadzwonić denarami żołnierzom pilnującym grobu, a nawet zaświecić im w oczy złotem, dogadać się z nimi i z ich pomocą odsunąć kamień. Sama chciałam namaścić ciało Mistrza, co było niemożliwe przy spiesznym pochówku. Chciałam jeszcze raz dotknąć Go swoimi rękoma i ustami, a chociażby tylko ujrzeć.
Jakież było moje zdziwienie, gdy o świcie stanęłam przed grobem. Nie było tam żołnierzy i grób był otwarty. Przerażona pobiegłam do miasta. W domu Jana zastałam Piotra.
Piotr i Jan mieli wybladłe, zapadłe twarze, zaczerwienione oc/y i schrypnięte głosy. Kilka nie przespanych nocy uwidoczniło się w ich ruchach i na twarzach.
Przerwałam im jakąś rozmowę krzycząc, że nie ma żołnierzy przy grobie i kamień jest odsunięty i że nie wiadomo dokąd przeniesiono zwłoki Jezusa.
Zdziwieni moim wtargnięciem o tak wczesnej porze do tego domu, milczeli mrugając zaczerwienionymi oczyma. Nie powiedziawszy nawet słowa powstali. Pierwszy wybiegł Jan. Za nim ruszył Piotr ze mną.
Przed grobem obgryzając nerwowo paznokcie czekał na nas Jan. Czyżby bał się wejść do jego wnętrza?
Piotr bez słowa wszedł do grobu. I wybiegł zaraz mówiąc, że płótna, w które było zawinięte ciało, leż^. -,v jednym miejscu, a zwinięta chusta z głowy leży nieco dalej. - Co się mogło stać? - okrzyk wyrwał się równocześnie Janowi i mnie.
Cóż nam zostało? Wrócić do miasta i o tym, co zobaczyliśmy, powiadomić Józefa z Arymatei i uczniów Jezusa.
Nie oglądając się na mnie i nie czekając, Piotr i Jan biegli do miasta. Sama zostałam przy grobie. Rozpłakałam się po babsku. Płacząc zajrzałam odruchowo do grobu. I co tam ujrzałam? Dwóch przepięknych młodzieńców w lśniąco białych szatach. Jeden siedział w miejscu głowy, drugi w miejscu nóg Jezusa. Nigdy dotąd nie widziałam tak pięknych chłopców. Weszłam.
Zauważyli mnie. Jeden z nich uśmiechając się spytał, czemu płaczę. Pochlipując odpowiedziałam, że zabrano złożone tu przedwczoraj ciało Jezusa z Nazaretu i nie wiem, dokąd je zaniesiono.
Ledwie skończyłam mówić, poczułam na sobie czyjeś spojrzenie. Obejrzałam się. W wejściu do grobu stał jakiś człowiek. Stał plecami do poranku. Mrok grobu zacierał rysy jego twarzy.
Melodyjnym, niskim głosem spytał:
- „Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo tu szukasz?"
Byłam pewna, że zjawił się oto ogrodnik Józefa z Arymatei, przywołany może przez Piotra i Jana. Przeto poczęłam go prosić, żeby mi powiedział, dokąd przeniósł ciało Mistrza, a ja wezmę je i godnie pochowam gdzie indziej. Mówiąc, znacząco wyciągnęłam spod płaszcza pękatą sakiewkę. Na to on rzekł:
- Mario!
Powiedział to tak, że serce zatrzepotało we mnie jak zbudzony, zrywający się do lotu ptak. Już nie miałam wątpliwości.
- „Rabbuni!" - krzyknęłam radośnie.
Nie powiedziałam „Rabbi", powiedziałam „Rabbuni", co w ara-mejskim oznacza uroczystszą formę słowa „Rabbi". Tak mi się powiedziało. I nie mogłam powiedzieć inaczej.
Już zrobiłam krok ku Niemu, by rzucić Mu się do nóg, objąć je z całej siły. Powstrzymał mnie ruchem ręki.
- „Nie zatrzymuj mnie - rzekł - bowiem nie wstąpiłem jeszcze do Ojca".
Zaraz potem polecił mi, bym udała się niezwłocznie do Jego uczniów, których nazwał braćmi, i przekazała im Jego słowa: „Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego".
Zanim powiedziałam słowo, On zniknął, zniknęli młodzieńcy w lśniąco białych szatach. W mrocznym grobie pachniało wilgocią i zwiędłymi wonnościami, którymi natarto przedwczoraj Jego ciało. Bieliły się porzucone płótna i chusta. Były niepotrzebne. Bo On zmartwychwstał, tak jak przyobiecywał.
A dalej co było i jak? - pytasz, panie. Niechaj inni opowiedzą ci dokładniej. Ja jedynie mogę ci jeszcze rzec, panie, że następnego po Zmartwychwstaniu dnia ukazał się uczniom wraz z Jego Matką zamkniętym od wewnątrz w wieczerniku, że później ukazywał się po wielekroć w Judei i Galilei. Może Tomasz Didymos, jeden z Dwunastu, sam ci kiedyś opowie o swoim niedowierzaniu. On ostatni uwierzył w Jego zmartwychwstanie. Inni z pewnością opowiedzą ci jako świadkowie, jak to Jezus wyprowadził ich na wzgórze między Jerozolimą a Betanią i stamtąd w ich obecności uniósł się do nieba, jak to na koniec na zgromadzonych w jednym z wieczerników zesłał swego Ducha w postaci ognistych języków. Mnie nie było dane być wtedy z Jego Matką i Dwunastu. Przeto jestem, jak widzisz, panie, tylko niegłupią niewiastą, której serce zawsze chce być ponad swoją miarę...
Ale dlaczegoż nie ma Ireny ani Akme? Przecież już czas na wieczerzę...