Marian Cezary Abramowicz
Maria Magdalena
Poznań : Pallottinum, 1995.
isbn 83-7014-235-4
A więc to ty jesteś, panie, ten słynny Grek z Antiochii, Łukasz, lekarz znamienity, takiż malarz i ponoć
pisarz niezgorszy, o którym tyle słyszałam już od ludzi. Paweł z Tarsu opowiadał mi o tobie, panie, i
pisał. To on cię tu przysyła i masz od niego do mnie list? Dzięki! Przeczytam go później, gdy rozgościsz
się, panie, w moim domu. Na czas twej bytności w Jerozolimie i Judei niechaj twoim on będzie
domem. Zaraz służebne kąpiel i wieczerzę przygotują dla ciebie. Bo utrudzony zapewne jesteś długą
podróżą.
Rozglądasz się, panie, po okolicy. Dobrze ją widać z tego tarasu. Spokojnie tutaj, prawda? Zielone
wzgórza w winnicach kryją spokój Betanii. I pomyśleć, panie, że niecałe pięćdziesiąt staj stąd -
wiecznie żądna krwi, pęczniejąca od nienawiści i strachu Jerozolima. Tam nasi bracia. Wisi nad nimi
miecz.
Jak zapewne wiesz, panie, pięć lat z łaski Rzymu Jerozolimie i Judei króluje Herod Agrypa I, ten wnuk
Heroda Wielkiego, co to jako zaufany riasmoneuszów ostatniego króla z tego rodu, Antygona, tronu i
życia pozbawił. Otóż tenże Herod Agrypa I wielkim królem chce być dla Żydów i jest gorliwym sługą
cesarza. Ten błazen na tronie przed Żydami udaje, że bardziej jest Żydem niż wszyscy Żydzi razem
wzięci. Pochodząc z rodu zbrodniarzy wpisuje się oto w historię naszego narodu pychą i krwią swoich
ofiar. Nic tedy dziwnego, że Jakub, syn Alfeusza i krewniak Mistrza, kryć się musi przed swoimi
rodakami. Lecz nie chce opuścić powierzonych mu braci i sióstr. A nienawiść Żydów coraz bardziej
łaknie krwi, wypala ich w środku, zasłania im spojrzenie, w kamienie zamienia serca. O Jeruzalem,
Jeruzalem! Ilu ty jeszcze zabijesz proroków, zanim spłoniesz i rumowiskiem się staniesz?! Ale tu
Betania, panie.
Powiadasz, panie, że piękna jestem, jak nie-Żydówka, gibka, zielonooka i ruda. Schlebiasz mi, panie,
jak dobrze wychowany Grek
i człek światowy, artysta. A we mnie nie ma fałszywej skromności. Nie ja wybierałam sobie kształt
ciała, kolor oczu i włosów...
I już chcesz, panie, abym ci mówiła o sobie i o wszystkim, com tu widziała i słyszała wonczas, przed
ośmiu laty. Życzeniu twemu zadość się stanie. Lecz słyszę, że po aramejsku trudno ci mówić, panie.
Uczysz się tego języka? Ale zapewne nie wiesz, a może nie wierzysz, że ja bez trudu mogę posługiwać
się językiem Rzymian, tak jak i mową Hellenów. Dziwi cię to, panie? W jakim przeto języku chcesz ze
mną mówić? Wybierasz grecki. Tego się spodziewałam. Wszak Grekiem jesteś, panie.
Oczywiście, niczego nie będę ukrywała. I chyba wiadomo ci, panie, że inni, a więc uczniowie Rabbiego
i Jego Matka, moja siostra Marta i brat Łazarz, o wiele więcej mogliby ci powiedzieć. Lecz uczniowie
rozeszli się po świecie. W ukryciu trwa Matka Jezusa. Marta i Łazarz rok temu wyjechali do Galii
Narbońskiej. Głoszą tam z dobrym skutkiem naukę naszego Mistrza. Jestem tu tylko ze służebnymi,
które mi są siostrami w Panu, tak jak robotnicy z naszych włości, z winnic i tłoczni wina braćmi. Te
wszystkie winnice, które widzisz zaczerwienione teraz od zachodzącego słońca, są nasze od czasów
Judy Machabeusza. Tu korzenie zapuścił ongiś mój ród.
Wybacz, panie - służebna! Wejdź, Ireno. Co, kąpiel gotowa? Tak, panie, nie mylisz się. Irena jest
Greczynką. I to z nader szacownej rodziny kreteńskiej. Jej rodzina straciła wszystko, nawet wolność,
za długi zaciągnięte u żydowskich bankierów. W Jerozolimie byli niewolnikami starego Kajfasza.
Marta, Łazarz i ja wykupiliśmy ich przed dwoma laty i obdarowaliśmy wolnością. Jej rodzice, dwie
młodsze siostry i starszy od niej brat mieszkają teraz w jednym z naszych domów w Jerozolimie. Irena
dobrowolnie została ze mną. Jako siostra i przyjaciółka zarządza moim domem i służbą.
Nasz dostojny gość z Antiochii, Ireno, wie już, kim jesteś. Przeto bez obawy zapewne pójdzie z tobą.
Widzisz, jak pojaśniała mu twarz, błysnęły oczy? Nasz dostojny gość jest lekarzem i malarzem, musi
znać się nie tylko na ludziach, na kobietach także... Przede wszystkim na kobietach, mówisz, panie?
Ale dajmy temu spokój, bo Irena już marszczy swoje piękne brwi udając groźną Herę.
Spójrz, panie, w gęstniejącym zmierzchu toną winnice, mrok wypełnia doliny. Zapal lampy, Ireno, na
tarasie także! Bo na tarasie In-na kazała podać wieczerzę.
Oto i nasza Akme z wieczerzą na twoją cześć. Są sery i masło od naszych owiec i słynnych na okolicę
kóz, pszenny chleb ze zboża z naszych pól i wino z naszych winnic. A ty, panie, zaciekawiony,
przyglądasz się Akme. Piękna jest Akme, nieprawdaż? Ma postać wiotkiej nimfy i twarz cherubina,
choć czarna. Bo z Etiopii ona, Kuszytka. Jej przodkowie za czasów naszego króla Salomona wyjechali z
Judei towarzysząc odjeżdżającej do swej ojczyzny królowej Saby oraz jej i Salomona synowi
Manelikowi. Akme zaś przed czterema laty wraz ze swoją rodziną przybyła złożyć hołd Jahwe w
Jeruzalem. Wszyscy zostali chrześcijanami. Rodzina powróciła do Etiopii. Akme pozostała tutaj, sama
dokładnie nie wie dlaczego. Poznałam ją przypadkiem i zabrałam do Betanii.
No, już płoną lampy. A ja teraz widzę, panie, żeś zmył kurz podróży i włożyłeś nowe szaty. Piękny
jesteś i taki młody. Co, masz już czterdzieści lat? Zaledwie na dwadzieścia pięć wyglądasz teraz.
Ale proszę cię, panie, jedz! Już nalewam ci wino. Wino najlepiej smakuje wieczorem, kiedy tak jak
teraz oto schowane za wzgórzami słońce delikatnie rumieni zachodni skraj nieba. Powiadasz, panie,
że tu naprawdę jest pięknie i tak cicho, jakby na świecie nie było wojen, pożarów, cierpienia,
nienawiści, umierania. I widzę, że nadziwić się nie możesz, że tak swobodnie i dobrze mówię po
grecku. Gdzie, kiedy i jak nauczyłam się greckiego i łaciny? Dużo by o tym mówić. Zresztą opowiem ci,
panie. Jednakże ty chciałbyś teraz usłyszeć, co ja sądzę o Pawle z Tarsu, któremu towarzyszyłeś w
jego pierwszej podróży nauczycielskiej, a który teraz skierował cię właśnie do mnie, jako swej
przyjaciółki w Judei.
Jak i gdzie go poznałam? Zwyczajnie. Zjawił się w Betanii po zebraniu braci i sióstr w Jerozolimie.
Nauczał tam. Starsi zgromadzenia lękali się o niego. Bo już wtedy starszyzna żydowska za zdrajcę go
miała. Udało się przeto namówić go, aby przybył do Betanii. Przybył niechętnie. Był w spłowiałych i
znoszonych szatach. Spracowane miał ręce jak nasi robotnicy. Łysy, niski, nieładny. Sokrates -
pomyślałam sobie na jego widok. Lecz milczałam w jego obecności. Mówiono o nim pokątnie,
szeptem, że bardzo nie lubi niewiast. Onieśmielał mnie tym bardziej, że na zgromadzeniu braci i sióstr
grzmiał, że niewiasty winny milczeć w Kościele, wszędzie tam, gdzie Słowo się głosi i Najwyższemu
cześć oddaje. Toteż milczałam w jego obecności, nawet tutaj, w moim domu. Słuchałam tego, co
mówił, w milczeniu i ze spuszczonymi oczyma. A głos miał piękny i donośny. Obyczajem ludzi o
mizernej posturze umiał i lubił już wtedy robić użytek ze swego donośnego głosu.
Lecz nagle, bez wyraźnego powodu przestał mówić. Ku zdziwieniu Marty i Łazarza spojrzał na mnie
uważnie i uśmiechnął się. Czy dasz, panie, wiarę, że niespodziewanie stał się kimś zupełnie innym, niż
był przed chwilą, wcale niepodobnym do tamtego Pawła. O dziwo, zapomniałam oto o jego szpetocie
i szorstkości. Wydał mi się wręcz piękny. Rada nierada musiałam się i ja odwzajemnić uśmiechem. Nie
byłabym kobietą, gdybym nie przemogła swego onieśmielenia i nie zagadnęła go
o niewiasty w Kościele. - Kobiety muszą milczeć w Kościele huknął spoglądając na mnie groźnie - bo
jeszcze nie nadszedł ich czas. I jeszcze nie mają dla siebie odpowiedniego miejsca - zakończył z
uśmieszkiem, który mógłby być prawie filuterny.
Później, gdy Łazarz i Marta pozostawili nas samych, uśmiechając się raz po raz, po trosze jakby do
mnie, po trosze jakby do swoich myśli, tłumaczył mi, że przyjdzie czas, kiedy kobiety przemówią we
wspólnocie wiernych, zaczną pisać i w ogóle dawać świadectwo Prawdzie. Zaznaczył z powagą, że
będą i takie kobiety, którym po ich śmierci oddawać się będzie cześć. - Kobieta jest tak samo jak
mężczyzna stworzona do wielkości - stwierdził - ale teraz ta wielkość niewiasty musi być jeszcze
ściszona, ukryta przed tymi, którzy mają przyciasne umysły i głuche serca.
Wielki jest Paweł z Tarsu, wielki umysłem i sercem i zarazem taki ludzki, jakby nie był Żydem. Ale
wnet zapomniałam o jego sile ducha i wielkości, gdy on tak zwyczajnie, ściszonym głosem dobrego
człowieka i przyjaciela wszystkich ludzi tu na tym tarasie jął podziwiać moją wiedzę, moją znajomość
języka greckiego i łacińskiego. Co więcej, panie, stwierdził, że jeszcze nie spotkał Żydówki, która by
tak jak ja zadziwić go mogła helleńską kulturą i mądrością! Nie uwierzysz może, panie, gdy ci powiem,
że jak równy z równym rozprawialiśmy o Arystotelesie, Platonie, Sokratesie i innych filozofach, o
Homerze, Wer-giliuszu, Pindarze, Safonie, a nawet o greckich i rzymskich bogach. Pamiętam, zgodził
się ze mną, on, wielki Paweł z Tarsu, że człowiek tworzył i będzie tworzył bogów na swój obraz i
podobieństwo, by tym snadniej mógł w imię przez siebie stworzonych zabijać, łupić, niszczyć,
panować nad innymi. Z uśmiechem potakiwał mi łysą głową, gdym, na przykład, perorowała, że
człowiek w imię swej rozdymanej zarozumiałością i pychą małości nawet bogów skłócił między sobą.
Naiwne to może było, co mówiłam, ale on tego słuchał uważnie.
A teraz ty, panie, list mi od niego przywiozłeś. List przeczytałam, gdyś się kąpał i przebierał. Krótki to
list, lecz jaki mądry - list dobrego przyjaciela. Odpiszę Pawłowi, zanim ty, panie, wyjedziesz z Betanii.
Lecz ty, panie, spoglądasz w dół, na te światełka wędrujące przez noc ku naszemu domowi. To
robotnicy z folwarków i winnic, mężczyźni i niewiasty, schodzą się na agapę. W największej sali tego
domu, w której gościliśmy Mistrza z Nazaretu, do północy będą na przemian milczeć i śpiewem
psalmów chwalić Pana Zastępów. I połamią się chlebem, tak jak nakazał Mistrz. Jeszcze trochę, a
usłyszymy ich śpiewy. Pójdziemy do nich, gdy wszyscy się zgromadzą. Ale mamy jeszcze czas...
A ty, panie, widzę, przyglądasz mi się coraz uważniej, jak ongiś Paweł z Tarsu, i jakby na
nawoskowanej tabliczce notujesz w pamięci moje wynurzenia, choć tylu ludzi mogłoby ci powiedzieć
bez porównania więcej.
Chcesz, bym mówiła o sobie najpierw, niczego nie ukrywając. Ja nie mam co ukrywać. Nie mam czego
się wstydzić. Nie mam sobie nic do wyrzucenia. Czyż człowiek może wstydzić się swego serca, jak
również i tego, że za sercem swoim szedł, nie bacząc na to, czy się to komuś podoba, czy nie? Serce
wszak wiedzie człowieka swoimi, skalistymi nieraz i przedziwnymi ścieżkami. Mnie ono tak wiodło,
panie.
Ale od czegóż by zacząć? Od początku i po kolei? A zatem niechaj będzie według twego, panie,
życzenia.
Otóż pochodzę, jak już, panie, wiesz, z bardzo szacownej i zamożnej rodziny, do której należą
wszystkie okoliczne winnice, tłocznie wina i oliwy, pięć domów w Jerozolimie. Od dwustu lat domem i
kolebką mojej rodziny zawsze była Betania. Kiedy miałam siedem lat, zmarli moi rodzice, najpierw
matka i niezadługo po niej ojciec.
I tu, panie, muszę ci nieco powiedzieć o mojej siostrze. Nie! Nie zamierzam osądzać. „Nie sądźcie,
abyście nie byli sądzeni" - wszak mawiał nasz Mistrz. Ja będę mówiła o Marcie takiej, jaką była ongiś,
jaką zapamiętałam. A zapamiętać musiałam, panie, oj, musiałam!
Po zgonie matki i ojca ona stała się pierwszą osobą w rodzinie. Ona! Nie Łazarz chorowity i łagodny.
Starszy od niej, ustępował jej we wszystkim i milczał. A Marta mocno dzierżyła rządy w domu i
naszych posiadłościach. Co rusz niespodziewanie dosiadała osła i objeżdżała
nasze majątki. Bała się jej służba. A jaki respekt przed nią czuli robotnicy i zarządcy naszych winnic i
tłoczni! Surowa a piękna przecież Marta wiedziała wszystko. Sama decydowała o wszystkim, nie
radząc się nikogo, tak jak wszyscy ludzie ograniczeni umysłowo nie mając nigdy żadnych wątpliwości.
Pobożna była bardzo, na żydowską modłę. Przestrzegała drobiazgowo wszystkich nakazów i zakazów
prawa Mojżesza. Tego samego wymagała od innych, od domowników, od służby, od robotników.
Czyż można się dziwić Łazarzowi, że nie wziął sobie żony? Nie wziął, bo miał dobre serce i wiedział, że
żadna niewiasta wprowadzona do naszego domu nie wytrzymałaby z Martą.
Jak wyglądała, pytasz, panie, Marta? Zawsze była piękna i wciąż jest tak samo piękna. Bo nawet czas
jej się nie ima. Czas zdaje się lękać Marty, a nie Marta czasu. Była i jest po żydowsku piękna. Wysoka i
smukła, miała zawsze i ma szczupłą, śniadą twarz, kruczoczarne włosy i rzęsy, wielkie i lśniące czarno
oczy gazeli. Ale nie uśmiechała się nigdy. Rozmawiając z ludźmi, marszczyła piękne brwi, na swego
rozmówcę spoglądała okiem sędziego. Właściwie to ona nie rozmawiała z nikim. Słuchała i
wypowiadała swoje sądy tak, że nikt by się nie odważył mieć inne niż ona zdanie, nikt by się nie
odważył wypowiedzieć je głośno w jej obecności.
Dla mnie Marta była najpiękniejszą kobietą na świecie. Tym bardziej bolałam, że jestem tak różna od
niej. I bałam się jej. Bałam się jej zawsze, panie. Im więcej miałam lat, tym bardziej się bałam.
Bo ja szukałam u ludzi serca. Chciałam, żeby ludzie uśmiechali się do mnie, byli dla mnie dobrzy jak
Łazarz, żeby mnie kochali. Jednakowoż dla Marty byłam tylko nieważną młodszą siostrą i wyrodkiem.
Tak, panie, byłam dla niej wstydliwym wyrodkiem. Bo byłam napiętnowana przez Jahwe nieżydowską
urodą. Jak już zauważyłeś zapewne, panie, mam, niczym nasz król Dawid, rude włosy, zielone oczy i
twarz bez cienia semickiej smagłości. Toteż nie wypuszczała mnie Marta z domu i nie pokazywała
ludziom. Po prostu wstydziła się swojej siostry. Kiedy szłyśmy do synagogi w Betanii czy do świątyni w
Jerozolimie, gęstym welonem osłaniała mi głowę i twarz.
Dorastałam. Z domu i spod kurateli Marty mógł mnie wyzwolić tylko mąż. Marzyłam o tym po cichu i
jeszcze ciszej płakałam. Bo wiedziałam, że trzymana w ukryciu, osłaniana welonem, nigdy nie znajdę
oblubieńca. Coraz częściej i łapczywiej wsłuchiwałam się ukradkiem w prowadzone szeptem,
znaczone wybuchami chichotu lub śmiechu rozmowy dziewcząt i niewiast służebnych, których
chłopcy i mężowie pracowali w naszych winnicach oraz tłoczniach wina i oliwy. Jakże im zazdrościłam
tych krzepkich, spalonych w słońcu, przy pracy bezwstydnie na pół nagich mężczyzn! Podglądałam
ich. Całymi dniami mogłabym patrzeć na tych ludzi tak różnych od mojego brata Łazarza - wiotkiego i
kruchego.
Łazarz zaś był dobry i chorowity. Zazwyczaj siedział w swojej komnacie wśród gęsto zapisanych
zwojów pergaminu i papirusu. Owszem, uśmiechał się często nie wiedzieć do kogo i dlaczego.
Odzywał się nadzwyczaj rzadko, przeważnie tylko wtedy i po to, żeby przytaknąć Marcie. Lecz oto
Irena, panie! Zebrali się już? Idziemy, idziemy, Ireno! Nie, panie! Lampę poniosę sama. Tyś przecież
gościem w Betanii, panie.
Po śniadaniu może przejdziemy do ogrodu. Posiedzimy na tej tam ławce, obok tamtej fontanny.
Widzisz ją, panie? A może wolałbyś spocząć teraz lub popatrzeć na papirusy i pergaminy Łazarza?
Wolisz towarzystwo pięknej kobiety od papirusów i pergaminów Łazarza? Oto prawdziwy wytworny
Grek. Żyd, na przykład, wolałby obejrzeć moje klejnoty i pieniądze.
A teraz popatrz, panie, proszę, na nasz ogród. Piękny, prawda? On był kiedyś inny, taki żydowski.
Dopiero Łazarz, i to wbrew Marcie, urządził ten ogród na grecką modłę. Lat temu pięć to zrobił, kiedy
Marta już nie była dawną Martą, ale siostrą Łazarza i moją w Chrystusie. Miło mi to słyszeć od ciebie,
panie, że dobry gust ma mój brat, jakby nie był Żydem. Ale siądźmy tutaj obok sadzawki. Fontanna
nie będzie nas podsłuchiwała ani nam przeszkadzała w rozmowie.
Wszakże ty milczysz, znów przyglądając mi się uważnie. Dlaczego? Powiadasz, że się zastanawiasz, co
piękniejsze: ten poranek w Betanii, ten ogród czyja. Oj, panie, gdyby Marta słyszała coś takiego o
mnie i to w tym ogrodzie, tutaj, z pewnością wnet by zapomniała o nakazach Mistrza, o niechowaniu
światła pod korzec...
Marta nie wypuszczała mnie z domu, w domu nie pokazywała obcym. W każdy szabat z zasłoniętą
twarzą prowadziła mnie do naszej synagogi w Betanii. Było tam i jest nadal nieprzytulnie, chłodno,
ludzie mieli i mają obojętne twarze. Patrząc na nich czuje się, że oni są zdolni tylko liczyć, mścić się,
zabijać, co do joty przy tym przestrzegać prawa Mojżesza. O! Ci nie nadstawialiby drugiego policzka,
gdyby ktoś uderzył ich w twarz.
Na Święta Paschy, Namiotów czy Tygodni Łazarz i Marta zabierali mnie, ze szczelnie zasłoniętą twarzą
oczywiście, do świątyni jerozolimskiej. Tam, w tej ogromnej i błyszczącej skarbami tego świata
świątyni, rozbudowanej i uświetnionej przez zbrodniarza na tronie, Heroda Wielkiego, na miarę jego
ambicji i pychy, jak złodziej trzymana przez Martę za rękę, nie czułam nigdy obecności Jahwe.
Wszechpotężny Jahwe z pism Mojżesza i proroków ginął mi w różnojęzycznym gwarze tłumów
wypełniających dziedzińce, w ryku ofiarnych zwierząt, w nawoływaniu przekupniów. Udawałam, że
się modlę. A tak naprawdę - to się jeno bałam.
Już miałam czternaście lat, gdy zabrano mnie do Jerozolimy na Święto Tygodni. Na Dziedzińcu
Niewiast gęsty a rozedrgany tłum oddzielił mnie nagle od Marty. Rada z tego byłam. Nie czekając
końca uroczystości, wymknęłam się ze świątyni. Chciałam pochodzić sobie po Jerozolimie z
odsłoniętą twarzą, zwyczajnie popatrzeć na miasto i na ludzi, na stragany i sklepy.
Wędrowałam więc wąskimi a krętymi uliczkami świętego miasta, którymi w tę i tamtą stronę
przelewały się różnokolorowe tłumy. Ludzie byli przedziwnie poubierani, mieli różne rysy twarzy i
odcienie skóry, mówili przeróżnymi językami. Właściwie to nie mówili, ale krzyczeli, przekrzykiwali
się, nawoływali.
Przylepiłam się do muru, kiedy przeciągała karawana wielbłądów. Bałam się tych zwierząt garbatych i
ponurych. Z lękiem i ciekawością zerkałam na siedzących na nich ludzi brodatych, w jaskrawych
szatach i w białych zawojach na głowach. Mieli ciemne lub wręcz czarne twarze i czarne, lśniące oczy.
Wszelako na mnie nikt nie zwracał uwagi, nikt nawet nie spojrzał przelotnie. Mogłam przeto na
przekór lękowi patrzeć do woli. Czyż można mi się dziwić, panie, że korzystałam ze swobody?
Pierwszy raz korzystałam, nie bacząc, co na to powie Marta.
Już nie pamiętam jak i kiedy znalazłam się w uliczce wiodącej do przylegającego do świątyni zamku
Antonia. Wiedziałam, że tam są ci podli Rzymianie, bacznie obserwujący z wysoka dziedzińce i portyki
świątyni. Tak, panie! Z odrazą, tak jak moi rodacy, myślałam wówczas o Rzymianach - o najgorszych z
synów Beliala, gorszych nawet od Greków...
Idąc tą właśnie uliczką ku zamkowi usłyszałam raptem jakieś ostre krzyki, kopyta koni na bruku,
podzwanianie broni. Ludzie czym prędzej milkli, schodząc na bok i obracając się twarzami do murów
domów. Wiedziałam, że tak właśnie winni zachowywać się na widok Rzymian prawowierni Żydzi.
Zatem tak jak inni odwróciłam się twarzą do ściany, ale tylko na pół, żeby widzieć, co się dzieje na
ulicy.
A tam najpierw ujrzałam sześciu ludzi w rzymskich szatach. Każdy z nich niósł przed sobą topór w
pęku rózg. Wiedziałam już, że ci ludzie to liktorzy poprzedzający bardzo ważnych Rzymian. Za
liktorami na rosłych, kasztanowatych koniach, jakby w tańcu stąpających rytmicznie po bruku, jechali
żołnierze w srebrnych hełmach i w srebrnych półpancerzach, na które mieli zarzucone obszerne, białe
płaszcze. Może dwudziestu ich było, może trzydziestu. Nie liczyłam. Bo wśród nich dojrzałam tak
samo jak żołnierze ubranego Rzymianina. Nie różnił się od nich strojem ani rynsztunkiem. Tylko
spojrzenie miał inne, jakieś władcze. I po żołniersku ogorzałą miał twarz, a mimo to jakby jaśniejszą
niż inni, koloru przyciemnionego złota.
Gdy podjechał bliżej, zobaczyłam, że oczy ma jak niebo nad Jerozolimą tego dnia - niebieskie. Lecz
zaraz spostrzegłam tuż za nim jadącego młodzieńca. Ten nie był żołnierzem. Po rzymsku ubrany, miał
oczy koloru rozgrzanej smoły i smagłą twarz Żyda.
Pół odwrócona do ściany bacznie przyglądałam się zdążającemu do zamku Antonia orszakowi. Nie
zdążyłam uciec czy skryć się za innych, kiedy niebieskooki Rzymianin zrównawszy się ze mną,
raptownie ściągnął wodzami gryzącego wędzidło konia. Znieruchomiał jak na komendę cały orszak.
Rzymianin zaczął coś do mnie mówić, zapewne w tym ich blaszanym języku. Skamieniałam ze strachu.
Co on mógł chcieć ode mnie, brzydkiej Żydówki?
, Uśmiechnąwszy się skinął na smagłego młodzieńca, który, gdy zrównał się z Rzymianinem,
melodyjnym głosem przemówił do mnie w języku moich ojców.
- Mój pan cię pyta - zaczął - czyś nie jest przypadkiem nie znaną mu boginią czy nimfą, która
nieopacznie zeszła z Olimpu i zabłądziła do tego miasta.
Milczałam. Rzymianin znów począł coś mówić do żydowskiego młodzieńca, który najwidoczniej był
jego sługą i tłumaczem.
- Mój pan powiada - podjął młody Żyd - że jesteś tak piękna jak bogini czy nimfa i że nigdy przedtem
by nie przypuszczał, iż tak piękną niewiastę spotkać można w tym kraju, a tym bardziej w tym
mieście.Czym prędzej zasłoniłam twarz i mocniej przywarłam do ściany. A tłumacz ciągnął:
- Rozmawia z tobą dostojny Marek Kasjusz - legat cesarza Tyberiusza na Palestynę, Syrię i ościenne
krainy. Chciałby on wiedzieć, z jakiej jesteś krainy, jeśliś nie bogini czy nimfa.
- Powiedz swemu panu - odezwałam się jakby wbrew sobie - że jestem prawowierną Judejką, córką
Izaaka, siostrą Łazarza i Marty z Betanii Judejskiej.
W mig przetłumaczył moje słowa. Rzymianin skinął głową i uśmiechnął się, by zaraz coś znowu rzec.
Młody Żyd przetłumaczył mi to tak:
- Dlaczego tak bardzo się boisz?
- Ja się nie boję! - wykrzyknęłam, dotknięta tym pytaniem, aż zasłona rozchyliła mi się na twarzy. - Ja
się nie boję! Powiedz to swemu panu. Ale nie przystoi mi, Judejce i córce znamienitej żydowskiej
rodziny, wdawać się w rozmowy z Rzymianinem. I powiedz mu też, aby pozwolił mi odejść w pokoju!
- niemalże warknęłam tupiąc przy tym nogą.
, Rzymianin i jego tłumacz chwilę szeptali między sobą. Gdy przestali, Żyd oznajmił:
- Odejdziesz. Ale pan mój powiada, że cię odnajdzie w Betanii i gdziekolwiek indziej, bowiem dla twej
piękności warta jesteś szukania, miłości, a w razie potrzeby - to i złamania prawa.
Oniemiałam całkiem. Nie wiedziałam, co na to rzec. Rzymianin zaś uśmiechnął się szeroko i ruszył.
Odjeżdżając oglądał się jeszcze za siebie, jakby dokładnie chciał mnie zapamiętać.
Zamek Antonia powoli wchłaniał jego orszak. Na ulicy ludzie odrywali się od ścian. Każdy spiesznie
ruszał w swoją stronę. Ulica znowu żyła swoim ruchem i gwarem, jakby tu przed chwilą nie przeciągał
orszak tego Rzymianina prawiącego mi takie przedziwne rzeczy. Dobrze, że Marta ani ktokolwiek
spośród naszych znajomkow tego nie widział i nie słyszał...
Z zasłoniętą welonem twarzą i ze spuszczoną głową potulnie wróciłam do świątyni. Przy wejściu na
Dziedziniec Niewiast wnet dojrzałam wzburzoną Martę pośród gromadki znajomych kobiet. Ganiła
mnie ostro za to, że się od niej odłączyłam. A ja milczałam patrząc na swoje sandały. Nie
usprawiedliwiałam się, pierwszy raz nie przepraszałam mej siostry, choć tym razem naprawdę
zawiniłam.
Nawet nie słyszałam dobrze jej słów. Rozważałam słowo po słowie to wszystko, co usłyszałam od
Rzymianina. I nijak nie mogłam w sobie wykrzesać do niego nienawiści prawowiernej Żydówki.
Potem dzień wlókł się za dniem, za nocą noc. A ja nie mogłam w żaden sposób zapomnieć tego
człowieka, choć tak bardzo chciałam. Jawił mi się we śnie. Wydawało mi się czasem, że słyszę jego
głos w głosach naszych robotników. Chciałam zapomnieć, bo bałam się Jahwe i Marty. Lecz ten
Rzymianin był ponad mój strach, ponad strach młodziutkiej dziewczyny i Żydówki. A bywało, że ten
strach był piękny i nie chciałam, aby przeminął na zawsze i bez śladu.
Powiadasz, panie, że był to po prostu strach dziewczyny, w której niespodziewanie zbudziło się
zwyczajne serce kobiety.
Tak było, panie, tak! Życie upomniało się o mnie i o swoje prawa. Mówili do mnie ludzie, słuchałam
ich i nie mogłam pojąć, co do mnie mówią, o co im chodzi. Coraz częściej na mój widok szeptały po
kątach i chichotały służebne niewiasty i dziewczyny. Coraz częściej i ostrzej strofowała mnie Marta.
Aż pewnego dnia przed naszym domem zobaczyłam tego smukłego Żyda z orszaku Rzymianina.
Przybył do Łazarza i Marty, by dla Rzymian kupić wino, oliwę i sery. Łazarz bez słowa schował się w
swojej komnacie. Żyd targował się z Martą.
Trudny był targ z moją siostrą. Rzymianie musieli podwójnie zapłacić za wino i oliwę, zdaniem Marty,
najwyższej jakości, potrójnie za sery. Zrobiła dobry interes na wrogach narodu żydowskiego.
Triumfowała. Tylko Łazarz wieczorem jakby od niechcenia zauważył, że dziwny jakiś był ten rzymski
Żyd. Dziwny, bo tak łatwo ustępował w handlu i do tego niewieście.
- Wszak pieniądze Rzymian wydawał - ucięła Marta.
Ale nie wiedziała biedna, że ten dziwny Żyd wychodząc z naszego domu, niespostrzeżenie wsunął mi
do ręki krwisty rubin wielkości jaja synogarlicy, na złotym łańcuszku misternej roboty.
- To od dostojnego Marka Kasjusza - szepnął rozglądając się bacznie, czy ktoś nie słucha. - Schowaj to
dobrze!
Na drugi dzień z konnymi wozami i jucznymi osłami przybył po kupione poprzedniego dnia wino,
oliwę i sery. Od obcych zaroiło się w Betanii. Byli to żołnierze rzymscy i niewolnicy. Marta bacznie
patrzyła wszystkim na ręce w piwnicach i serowni. Pilnowała ich wszędzie. Wykorzystał to ów Żyd.
Bez słowa wziął mnie za rękę i wyprowadził z domu do tego tam - spójrz, panie - gaju oliwnego, przez
który wiedzie od naszego domu droga do Jerozolimy. Tam ktoś od tyłu narzucił mi na głowę
płócienną chustę, ktoś inny sprawnie związał mi ręce z tyłu i wsadził mnie na rydwan. Nie zdążyłam
nawet krzyknąć, gdy rydwan pognał przed siebie.
Byliśmy już chyba poza granicami Betanii, gdy usłyszałam za sobą niski głos obejmującego mnie cały
czas człowieka:
- Nie bój się, bo nic złego nie może ci się stać w mocy szlachetnego Marka Kasjusza.
Nie próbowałam nawet krzyczeć czy bronić się. Drżącym głosem poprosiłam tylko, by uwolniono mi
ręce i odsłonięto twarz. Zrobiono to po chwili.
Czterokonny rydwan pędził w nieznane. Młody rzymski żołnierz ciągle popędzał rzęsiście spocone
konie. Mnie cały czas otaczał troskliwie ramieniem jakiś starszy człowiek w hełmie i półpancerzu, z
mieczem przy boku. Miał siwe włosy w kędzierzawej brodzie i na skroniach, spokojne brązowe oczy
bez połysku oraz niski, łagodny głos, ten sam głos, który już słyszałam.
- Nie bój się, pani - przemówił uśmiechając się po ojcowsku. Powiedział do mnie: pani. Nikt dotąd nie
zwrócił się do mnie w taki
sposób. I co dziwniejsze, mówił płynnie po aramejsku. - Dziwny zaiste Rzymianin - pomyślałam.
- Jesteś w mocy i pod opieką dostojnego i szlachetnego wielce mojego przełożonego i przyjaciela
Marka Kasjusza - obwieszczał spokojnie. - A ja jestem centurion Askaniusz - dodał skłaniając
nieznacznie głowę i po chwili milczenia zagadnął:
- I co, boisz się jeszcze, pani?
- Nie bałam się, panie - odparłam spokojnie.
- A dostojny Marek Kasjusz tak się troskał...
- Niepotrzebnie - wpadłam mu niegrzecznie w słowo. - Wszak czułam, że to się stanie, czekałam.
Tak, panie! W moich słowach nie było kropli przesady czy kłamstwa. Nie bałam się! Pod dobrą opieką
pędziłam oto naprzeciw Nieznanemu. Za mną pozostały rozsądek i strach. Czymże teraz były Marta,
moja skostniała religia, mój niby to wybrany naród, aż do okrucieństwa i śmieszności zarozumiały,
nieufny i wrogi względem każdego, kto nie jest Żydem. Nie bałam się, bo nie wiedziałam przecież, że
zaczynam już zbierać kamienie na swoją głowę...
Ale cóż to takiego? Spójrz, panie! Akme do nas biegnie. Co powiesz, Akme? Z Jerozolimy przybył
Jakub, syn Alfeusza? Pragnie spotkać się z naszym gościem? Już idziemy, Akme, idziemy...
Wiem, panie, że dłużej niż pół dnia chciałbyś być z Jakubem. Jemu spieszno do Jerozolimy. Nie, nic
niedobrego nie może stać mu się w drodze. Nasi ludzie wiodą go tylko nam znanymi ścieżkami. A ja
dziękuję ci, panie, za to, coś mu rzekł. Powiedziałeś, panie, że on dla powierzonych mu braci i sióstr w
Chrystusie winien się kryć przed prześladowcami, że takim jak on i my dziś o wiele trudniej jest żyć,
aniżeli umrzeć.
Zauważyłeś zapewne, panie, że on zdaje się czekać na śmierć, by życiem dać świadectwo Mistrzowi,
którego wtedy tak jak inni opuścił ze strachu.
Czyż to nie dziwne, że w niecałe osiem lat od śmierci i zmartwychwstania Jezusa z Nazaretu tyle
zmian zaszło w ludziach? Mistrz ciągle przedziwne rzeczy czyni w ludziach przez zwyczajnych ludzi,
którzy otrzymali Ducha.
Widzę, panie, że masz ochotę spojrzeć z wyższego tarasu. Chodźmy tam. O, jesteśmy. Może tutaj
usiądziemy z twarzami ku Morzu Martwemu. Czujesz słony powiew wiatru? Wiatr akurat wieje od
Morza Martwego i gór Moabu i chłodzi.
Proszę cię, rozchmurz się, panie, i nie troskaj się o Jakuba. Bez przyzwolenia i woli Pana włos z głowy
nie może mu przecież spaść, tym bardziej że tylu ludzi czuwa.
Ale oto znów Akme. Proszę, jak idzie godnie. Ha! Na tacy niesie wino, ciasto z migdałami i czymś tam
jeszcze, takie, jakie tylko ona potrafi upiec. A nauczyła się tego od matki w swej dalekiej ojczyźnie. Na
pewno jest wyśmienite. Dla ciebie, panie, Akme piekła etiopskie ciasto. Z pewnością będzie
smakowite. Dzięki ci, Akme!
Jednakowoż ty, panie, spoglądasz na wschód. Warto. Dziś niebo czyste i powietrze przeźroczyste.
Patrz, ponad zielonymi wzgórzami i winnicami Betanii wyraźnie widać góry Perei, czyli Moabu.
Wydają się szarą mgiełką u dołu jaskrawo niebieskiego nieba. A widzisz, o tam, tę najdalszą i
najwyższą siną górę? To Nebo. Z tej góry Jahwe pokazał ongiś Mojżeszowi Ziemię Obiecaną, do
której, po czterdziestu latach wędrowania i zmagania się ze swoim narodem, z narodem o twardym
karku, nie było dane mu dojść.
Wśród tych gór, trochę na prawo - spójrz - wszystkim morzom świata urąga Morze Martwe,
najdziwniejsze z mórz. Ono jest martwe niczym dusza faryzeusza, nieruchome i zasolone, aczkolwiek
Jordan niechętnie oddaje mu swoje wody. Jest samotnikiem wśród gór. Nie łączy się z żadnym
morzem. Leży znacznie poniżej wszystkich mórz. Kiedyś podobno nie istniało. Za czasów naszego ojca
Abrahama było tam tylko jezioro, nad którego brzegiem usadowiły się dwa miasta: Sodoma i Gomora.
Za różne szpetne grzechy ich mieszkańców, nie bacząc na perswazje i prośby Abrahama, spalił je
ogniem z nieba zagniewany Jahwe. Z żoną i córkami uratował się jedynie krewniak Abrahama Lot.
Jahwe pozwolił im uciec. Zabronił im wszakże oglądać się za siebie. Jednakże żona Lota nie byłaby
kobietą, gdyby posłuchała Jahwe i ciekawość swoją zdołała opanować. Obejrzała się i zamieniła się w
słoną skałę, którą od dawien dawna ludzie zowią Żoną Lota.
Jak tam było, tak było, w każdym razie morze jest przedziwne i martwe. Tyle w nim soli, że żadne
stworzenie niE może w nim przebywać.
Jednakże w tych górach i nad Morzem Martwym żyją ludzie. W górach pasterze moabskich Tamirów
wypasają stada kóz. Po wschodniej stronie rozpiera się rzymski garnizon Cumerania, a nieopodal
claustrum esseńczyków.
Zaiste, przedziwni to ludzie. Owszem, czczą Jahwe i służą Mu, ale inaczej niż my, Żydzi -jakby to nie
był żydowski Jahwe. Z Mojżesza wzięli to co najlepsze i człowiecze. Tak samo jak święte księgi
żydowskie, czytają i za równie świętą uważają księgę irańskiego Zaratustry - Awestę, głoszącą
odwieczną walkę Ormuzda i Arymana, walkę światłości z ciemnością, dobra ze złem. Żyją wspólnie z
pracy swoich rąk i umysłów, są łagodni i miłosierni, kochają i każą kochać każdego człowieka,
występują przeciw niewolnictwu i nierówności ludzi. Czyż zatem można dziwić się Żydom, że tak
nienawidzą esseńczyków? Nienawidzą ich zarówno faryzeusze, jak i wywodzący się od
Salomonowego arcykapłana Sadoka saduceusze. Pobłażliwie patrzą na nich Rzymianie - panowie
świata. Wszak nie na próżno wymyślili i w czyn wprowadzają swoje divide et impera...
Najwyraźniej zdumiony jesteś, panie, tym, co ja ci tu opowiadam. Spojrzeniem zdajesz się pytać, skąd
ja, niewiasta rodem z podjerozoli-mskiej Betanii, tyle wiem. Powiem. Ale najpierw spróbować
zechciej, panie, wina z Betanii i ciasta upieczonego przez Akme. Czyż nie jest ono godne stołu
olimpijskich bogów? Ambrozją godziłoby się je popijać, powiadasz, panie. Nie mylisz się! Aczkolwiek...
aczkolwiek, mój panie, wino z Betanii niewiele ambrozji ustępuje. Czyż nie tak? Mówisz, że Bogu
Najwyższemu winniśmy dziękować za to, iż olimpijscy bogowie nie bywali w Betanii, wina stąd nie
próbowali i dlatego ono nam zostało.
Miałam opowiedzieć ci, panie, skąd mam tyle wiedzy. Bądź cierpliwy. Wszystko ci po kolei wyjaśnię.
A więc wiesz już, panie, że zostałam porwana z Betanii, kiedy Rzymianie przybyli po zakupione wino,
oliwę i sery. Powieźli je do garnizonów w Kafarnaum i Magdali w Galilei oraz do Cezarei Filipowej w
Iturei. Setnik Askaniusz mi to powiedział.
Wiózł mnie nie gdzie indziej tylko do Cumeranii, do której wiedzie kuta w skałach, kręta droga. Z
daleka Cumerania wygląda tak, jakby ktoś białe klocki poukładał równo wśród powyginanych
dziwacznie, postrzępionych tu i ówdzie, surowych i szarych, pełnych mrocznych pieczar gór.
Jak już mówiłam, nie bałam się. Byłam młoda, panie. A młodość jest przecież ufna, a jeszcze bardziej
zuchwała. Nieznane ją wabi tak, że nie myśli o przyszłości, żyje na dziś, starszym pozostawiając
myślenie, troski i strach. A poza tym zacny centurion co rusz przypominał mi w drodze, że w twierdzy
oczekuje mnie Marek Kasjusz.
Wprowadzono mnie do atrium domu dowódcy twierdzy. Pośrodku atrium spośród kwiatów,
szemrząc monotonnie jak modlitwa, strzelała w górę misternego kształtu fontanna. Pachniało wszędy
wilgocią i fiołkami. W półmroku bielały lśniące od wilgoci marmurowe posągi bogów i herosów
greckich. Marek Kasjusz był do nich podobny. Ale on szedł powoli ku mnie i mówił:
„Oto przede mną winnica moja, moja własna: tysiąc syklów tobie, Salomonie, a dwieście stróżom jej
owocu..."
- Ty znasz język hebrajski, panie? - wykrzyknęłam oglądając się za setnikiem Askaniuszem. Lecz w
atrium oprócz Marka w białej tunice, posągami i mną nie było nikogo. On zaś nie zważając na moje
zdziwienie melodyjnym głosem archanioła mówił dalej:
„Pod jabłonią obudziłem cię: tam poczęła cię matka twoja, tam poczęła cię ta, co cię zrodziła..."
Stał już przede mną. Ująwszy mnie za ręce i patrząc w moją twarz uśmiechał się, gdy recytował:
„O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja,
jakże piękna!
Oczy twe jak gołębice za twoją zasłoną.
Włosy twe jak stado kóz
falujące na górach Gileadu.
Zęby twe jak stado owiec strzyżonych,
gdy wychodzą z kąpieli:
każda z nich ma bliźniaczą,
nie brak żadnej.
Jak wstążeczka purpury wargi twe
i usta pełne wdzięku..."
Zamilkł. Lecz nie puszczał moich rąk. Staliśmy wciąż naprzeciw siebie. Rozmawialiśmy oczyma. Nie
wiem jak długo byśmy jeszcze tak stali, gdyby nie zjawił się nagle setnik Askaniusz. Stanął obok Marka
Kasjusza. Ten, nie puszczając moich rąk, zaczął coś mówić do setnika, który przytakiwał głową.
- Dostojny Marek Kasjusz - przemówił po aramejsku Askaniusz - przeprasza cię, pani, za to, że nie zna
hebrajskiego ani aramejskiego. Przeto czym prędzej zaczniesz uczyć się języka Rzymian i Greków.
Dobrych będziesz miała tu nauczycieli, pani.
- Ale on mówił przed chwilą po hebrajsku i to słowami Pieśni nad pieśniami Salomona - szepnęłam.
- Na pamięć nauczył się na twoje powitanie kilkunastu wybranych wersetów - uśmiechnął się
wyrozumiale setnik.
- A gdzie ja jestem, panie?
- W domu Piłata z Pontu, który jest dowódcą tego garnizonu. Dobrze ci tu będzie, pani - dorzucił
skwapliwie. - Zajmie się tobą dostojna małżonka Piłata, Klaudia Priscilla. A teraz pójdź ze mną.
Służebne czekają na ciebie z kąpielą.
Trzy młodziutkie, jak ja, Moabitki mówiły jako tako po aramejsku. Piękne były urodą gazeli i
przyjazne. Wykąpały mnie, po rzymsku U utrefiły włosy, ubrały w bielutką tunikę, spiętą na
ramionach drobniutkimi broszkami ze złota. Bezradnie spoglądałam na swoje bezwstydnie odsłonięte
ramiona, gdy one skrapiały mnie jakimiś pachnidłami z różnobarwnych flakoników.
Żeby jakoś ukryć swoje zawstydzenie, jęłam wypytywać o Piłata z Pontu i Klaudię Priscillę. Mówiły
ochoczo, jedna przez drugą, nawzajem się poprawiając i uzupełniając. W każdym razie dowiedziałam
się, że Klaudia Priscilla jest wielką panią, pochodzącą ze znaczniejszego jeszcze niż sam Piłat
senatorskiego rodu, starego i wielce zasłużonego dla Rzymu. Rzecz jasna, nie wiedziałam wtedy
dobrze, co oznacza godność senatora u Rzymian i zapewne Moabitki niewiele więcej ode mnie o tym
wiedziały. Mimo to zdążyłam pomyśleć: senator to chyba u nich ktoś taki, jak u Żydów zasiadający w
Sanhedrynie.
A Moabitki już paplały o Piłacie, wynosząc jego uczoność, prawość, skromność i dobroć.
- Słabego zdrowia jest nasz pan - zauważyła Moabitka imieniem Shirann, najrezolutniejsza i jakby
wśród dziewcząt najważniejsza.
Nie musiałam więcej pytać. Na wyścigi gadały o swym panu, który jako znakomity jurysta piastował
ważny urząd w kurii rzymskiej. Ale słabowity był. Często chorował. Trapiły go bóle w piersiach i
kaszel. Czasami pluł krwią. Toteż medycy doradzili mu, aby dla poratowania zdrowia na jakiś czas
wyjechał z Rzymu do Syrii lub Palestyny. Zalecali mu zwłaszcza górskie i słone powietrze nad Morzem
Martwym. Osiadł więc na jakiś czas w Cumeranii jako dowódca stacjonującego w tej twierdzy
garnizonu. Służebne zdawały się wiedzieć wszystko najlepiej.
Jednakże Shirann zabrała mnie z sobą. Prowadziła mnie korytarzami w głąb domu. Po drodze mówiła
mi, abym nie zapomniała czasem, że mam nisko pokłonić się przed dostojną Klaudią Priscilla.
Wprowadziła mnie do wysłanej dywanem, ozdobionej kwiatami i rzeźbami komnaty, na środku której
siedziała majestatycznie na krześle Klaudia Priscilla. Była rzeczywiście piękna, nader wytwornie po
rzymsku ubrana i ufryzowana. Miała wówczas nie mniej niż czterdzieści pięć lat.
Z pomocą Shirann mówiła ze mną po aramejsku. Shirann sprawnie podpowiadała jej aramejskie
słowa i zwroty, których nie znała bądź umknęły jej z pamięci. Rozmawiając ze mną kulawym
aramejskim zachowywała swą wyniosłość i spokój rzymskiej matrony. Nie byłabym kobietą, gdyby
uszło mojej uwagi to, że Shirann cieszy się jej szczególnymi względami i zaufaniem.
Klaudia Priscilla oznajmiła mi, że dostojny Marek Kasjusz życzy sobie, abym jak najprędzej zaczęła
pobierać nauki. Po to przysyła mi znakomitych nauczycieli, którzy zjawią się tu niebawem. Ona i jej
małżonek będą zaś troszczyć się o to, aby mi tu było dobrze i abym się stała taka, jaką chce mnie
widzieć i mieć Marek Kasjusz.
- Nasz przyjaciel, dostojny Marek Kasjusz, musiał wyjechać z CUmeranii - dodała. - Obowiązki
specjalnego wysłannika cesarza go wzywają. Ale będzie przyjeżdżał co jakiś czas. A teraz idź do siebie,
zjedz wieczerzę i wypocznij - zakończyła spoglądając na Shirann znacząco. Ta przytaknęła skinieniem
głowy.
- Dostojna pani! - wykrztusiłam. - Siostra moja i brat troskać się będą o mnie, szukać. Wszak nie
wiedzą, gdzie jestem i co ze mną się dzieje.
- Jutro będą wiedzieć - odparła chłodno - żeś z własnej woli opuściła niemiły ci dom i że nic złego ci
się nie dzieje.
Jakże przypominała mi moją siostrę Martę!
Nazajutrz nie wiem po co zaprowadzono mnie do Piłata. Była tam już Klaudia Priscilla. Z pomocą
Shirann tłumaczyła jego i mojE słowa.
Dziwna zaiste była ta komnata Piłata, pachnąca kurzem, papirusem i pergaminem. Gdziekolwiek się
spojrzało, widziało się zwoje pergaminu i papirusu, niektóre porozwijane. Właśnie nad jednym,
rozwiniętym do połowy zwojem ślęczał Piłat.
Miał może pięćdziesiąt kilka lat i wychudzoną twarz koloru zszarzałego pergaminu. Z ostrym nosem,
spiczastą brodą i cienkimi ustami, niemalże pozbawionymi warg, jakże przypominał chorego,
drapieżnego ptaka.
Spojrzał na mnie znad pergaminu dużymi, czarnymi oczyma, które nie pasowały do tej twarzy. Były
błyszczące intensywnie smolistą czernią, zdawały się patrzeć gdzieś daleko, dalej, niż sięgnąć może
wzrok człowieka. Piękne miał oczy Piłat.
Monotonnym i jakby zardzewiałym głosem jął mnie wypytywać O moją rodzinę, Betanię, sąsiadów, o
nastroje wśród Żydów. Przerwał na znak Klaudii Priscilli, by raptem przejść do moich nauczycieli,
których przysyła mi Marek Kasjusz nie bacząc na koszty, jako że chce ze mnie zrobić kobietę światową
i światłą, dać mi to, co najpiękniejsze I najlepsze: kulturę rzymską i helleńską.
Przerywanych kaszlem wywodów Piłata słuchałam uważnie i z szacunkiem, choć nie pojmowałam
całkiem, co on mówi i o co w ogóle chodzi jemu, Klaudii Priscilli, Markowi Kasjuszowi. Uważałam, że
po prostu wpadłam w oko Markowi Kasjuszowi, i pokochał mnie od razu. Nie pojmowałam zatem, po
co naprawdę zostałam uprowadzona z Betanii.
Tymczasem Piłat zatrzymawszy na mnie spojrzenie rzekł:
- Zaiste, piękna jesteś, mała Judejko! Przestaję się dziwić szaleństwom dostojnego Marka Kasjusza.
Klaudia Priscilla sztywno przytaknęła mu nieznacznym ruchem głowy i popatrzyła na mnie jakby
drwiąco, jakby ze współczuciem. Jej oczy pozostały spokojne i chłodne.
Bo trzeba ci, panie, wiedzieć, że Piłat i Klaudia Priscilla zganili czyn Marka Kasjusza. Znacznie później
Marek opowiedział mi jak to było.
- Porwałeś Judejkę, przyjacielu! - zawołał ponoć wzburzony Piłat celując w Marka długim i chudym
palcem, gdy ten oznajmił mu, iż jego ludzie właśnie wiozą mnie do Cumeranii. - Nie przystoi taki czyn
wysoko postawionemu człowiekowi cesarza, Rzymianinowi!
- Rzymianie stanowią prawa! - zawołał na to Marek Kasjusz.
- PaterE Quam ipse fecisti legem - Piłat przytoczył Pittacosa z Mityleny. Poddaj się prawu, które
sam ustanowiłeś.
- Na szczęście prawo rzymskie nie obowiązuje serca człowieka
- zaśmiał się Marek. - Serce swoje prawa stanowi nie oglądając się na jurystów.
- Aleś ty porwał Judejkę z możnego rodu - nie ustępował Piłat.
- Czy wiesz, coś uczynił?
- To, co chciałem uczynić - odrzekł spokojnie Marek.
- A wiesz - ciągnął Piłat - że twój uczynek może spowodować niepokoje wśród Żydów? Rozkrzyczą po
całym świecie, że Rzymianie to barbarzyńcy, których należy rżnąć jak barany. Chyba nie muszę ci
wykładać, bo sam to wiesz równie dobrze jak ja, jak delikatna jest teraz sytuacja nasza na tych
terenach. Nie wolno nam budzić i drażnić zastarzałego, skrzętnie na razie przez Żydów skrywanego
odium do Rzymian, tym bardziej że ród Heroda Wielkiego ma liczne i długie ręce, bystre oczy, czułe
uszy i wyostrzony węch. Co się jeno da wykorzystać, wykorzystuje skwapliwie do swoich celów.
Potomkom Heroda Wielkiego Żydzi wybaczą wszystkie ich matactwa i zbrodnie, tak jak prędko
zapomnieli o zbrodniach Heroda Wielkiego. Jakże prędko zapomnieli, że był zbrodniarzem i
uzurpatorem, który niecnie nadużył zaufania młodziutkiego Antygona, ostatniego z Hasmoneuszów,
by pozbawić go tronu, wolności i życia i zająć jego miejsce. Jeśli teraz potomkowie Heroda Wielkiego
zadmą w święte trąby judejskie i głośniej niż przed naszym cesarzem uderzą czołem przed ich Jahwe,
Żydzi powstaną. Nie zapominaj, przyjacielu, że oni też potrafią posługiwać się naszym divide et
impera, dziel i rządź.
- Przesada, Piłacie, przesada z tymi Herodami - próbował osadzić go Marek Kasjusz. - Owszem, divide
et impera opanowali, ale po to przede wszystkim, aby sobie nawzajem pęciny podgryzać i żony
odbierać, jak ma to miejsce choćby w Galilei, gdzie ten starzejący się jurny satyr, Herod Antypas,
połaszczył się na żonę swego brata, tetrarchy Iturei i Trachonu.
- Słyszałem, słyszałem! - przerwał mu Piłat. - Jednak my Rzymianie musimy być czyści przed ludami,
nad którymi panujemy, nie możemy postępować niegodnie, kalać swymi uczynkami honor wiecznej
Romy.
- Lecz nie zapominaj, Piłacie - trwał przy swoim Marek - że w końcu silniejszy zawsze ma rację. A ci
królikowie z rodu Heroda Wielkiego muszą tańczyć tak, jak my im zagramy. Czyż nie? Oni panują, my
tu rządzimy.
- Ale lud może się burzyć - upierał się Piłat.
- Co tam lud! - machnął ręką Marek. - Ludowi wystarczy chleb i igrzyska na okrasę. Lud, powiadasz.
Czyżbyś zapomniał, iż lud jest taki, jakim chce go mieć władca, jeśli umie ten lud umiejętnie
prowadzić, to znaczy tak, by nie czuł, że jest prowadzony, żeby nie dostrzegał powroza, którym jest
ciągniony...
Marek mówił coś jeszcze. Piłat rozważał coś i milczał. Na koniec rzekł:
- W końcu ty jesteś okiem i uchem cesarza, nie ja.
I stało się po myśli Marka Kasjusza. Piłat i Klaudia Priscilla musieli ustąpić i przyjąć mnie w swój dom.
Jeszcze nie zdążyłam rozejrzeć się dobrze w domu Piłata i Klaudii Priscilli, już na trzeci dzień po
rozmowie z Piłatem, pod wieczór przybyli zdrożeni wielce moi nauczyciele: Pamfilos i Filogonos. Nie
wyglądali na mądrych ludzi, a najmniej na nauczycieli.
Dotąd byłam przekonana bez reszty, że każdy mądry człowiek musi wyglądem i swoim zachowaniem
przypominać mojego brata Łazarza, nauczyciel zaś musi być zasuszonym czy zgrzybiałym starcem, tak
jak uczeni w Piśmie żydowscy mędrcy, których czasem udawało mi się widzieć w świątyni
jerozolimskiej. Siwiuteńki i przygarbiony rabbi w naszej synagodze w Betanii swoim wyglądem
utwierdzał mnie w tym mniemaniu.
A tu Pamfilos i Filogonos okazali się młodzieńcami. Pamfilos obnosił się z tym, że pobierał nauki w
Akademii Platońskiej w Atenach. Filogonos zaś, rodem z wyspy Krety, kształcił się w Aleksandrii. Ze
swoją wiedzą nie krył się pod korcem. W jego głowie zdawała się mieścić cała Biblioteka
Aleksandryjska. Obaj mówili i pisali po grecku, po łacinie, po aramejsku, hebrajsku. Oprócz tego znali
jeszcze jakieś inne dziwaczne języki. Z Piłatem i Klaudią Priscillą bez końca rozprawiali o greckiej i
rzymskiej poezji, o pismach i naukach różnych mędrców z całego świata, o kunszcie rzeźbiarzy i
malarzy, o medycynie i zawodach sportowych. Do tego byli zgrabni, gładcy w obejściu, piękni.
Zwłaszcza Pamfilos zadziwiał mnie swoją urodą. Nigdy przedtem nie widziałam młodzieńca o włosach
jak len do przędzenia i oczach koloru dopiero co rozkwitłych fiołków. Po cichu dziękowałam Jahwe i
Markowi Kasjuszowi za takich nauczycieli.
Z ich przybyciem jakby pojaśniało w domu Piłata z Pontu. Coraz częściej słychać było śmiech, śpiewy,
muzykę fletów i cytr. Weseli Grecy na wszystko mieli czas i ochotę, nawet na zbytki i żarty ze
służebnymi, często puszczali się z nimi w tany.
A moja edukacja? Nie narzekali na mnie nauczyciele. Byłam wszak potokiem, do którego pierwszy raz
skierowano wodę ze źródła. Wchłaniałam to wszystko, co umiejętnie wielce i skrzętnie podawali mi
moi mistrzowie. Nie mam słów wdzięczności dla nich i podziwu. Będę wiecznym ich dłużnikiem.
Melodia języka Hellenów jak miód oblepiała moją duszę. Słowo po słowie język ten stawał się moim
językiem. Natomiast język Rzymian przypominał mi i przypomina Piłata. Był uporządkowany i oschły.
Nie uczyłabym się go tak szybko, gdyby piękny Pamfilos nie podawał mi go tak, jak na złotej tacy,
gdyby po swojemu nie łagodził jego oschłości i ostrych kantów.
Czyż zatem zdziwisz się, panie, i dasz mi wiarę, gdy ci powiem, że minęło sześć tygodni nauki i już
mogłam jako tako po łacinie i grecku rozmawiać z Markiem Kasjuszem, który niespodziewanie zjawił
się w Cumeranii. Za to ucałował i wyściskał mnie i moich nauczycieli.
Tego też dnia za radą Klaudii Priscilli przestałam posługiwać się językiem moich ojców - hebrajskim,
który znałam przecież od dziecka, choć mówiłam nim rzadko, i aramejskim, którym na co dzień
posługują się moi rodacy. Pamiętny to był dla mnie dzień także z innego powodu. Otóż od tego dnia
jadałam posiłki nie w mojej izbie, ale wraz z Piłatem, Klaudią Priscillą i moimi nauczycielami. A Klaudia
Priscilla tego dnia zaczęła się do mnie uśmiechać.
W kilka dni później, gdy same byłyśmy w atrium, popatrzyła na mnie dziwnie miękko i smutno
powiedziała:
- Jakże żałuję, Mario, że nie mam takiej jak ty córki. Jakże bym teraz była szczęśliwa mając taką
dzieweczkę.
- Może powijesz, pani, córeczkę -chciałam pocieszyć ją niezdarnie. Przecząco potrząsnęła głową i
smutno wyznała:
- Trzech synów i dwie córki powiłam. Każde z nich umierało wnet po urodzeniu. Teraz już nie mogę
oczekiwać dziecka. Za późno, moje dziecko, za późno.
Odtąd najpiękniejsze z moich uśmiechów miałam dla Klaudii Priscilli.Ona nie miała dzieci, straciła
wszystkie. Ja nie pamiętałam, tak jak nie pamiętam, swej matki.
Już myślałam po łacinie i grecku, choć czułam po grecku, i nieźle posługiwałam się obu językami, gdy
do Cumeranii dotarł niezwykły gość.
Był to człowiek jakby z innego zgoła świata, a na pewno z innych czasów. Drobny i kruchy staruszek
miał nieprawdopodobnie dużą głowę z obszerną łysinę naznaczoną powyżej prawego oka pokaźną
brodawką. Spod połatanego chitonu do kostek, który kiedyś niechybnie był biały, wyzierały brudne
stopy w schodzonych, powiązanych byle jak sznurkami sandałach. Podpierając się kijem, pod
obszerną i szarą opończą chował jakiś tobołek. Jak się później okazało, nosił w nim całe swoje mienie,
którym były tabliczki do pisania, rylce, naczynie z inkaustem i zwoje pergaminu.
Właściwie to przyprowadzili go żołnierze z garnizonu. Osłabłego, rzymski patrol znalazł w górach
opodal Cumeranii.
Oniemieliśmy, gdy na jego powitanie wybiegł żwawo sam Piłat z Pontu, a zaraz za nim pospieszyła
Klaudia Priscilla. Pamfilos i Filogonos patrzyli na to mając niewyraźne miny. Równocześnie parsknęli
śmiechem, kiedy Piłat i jego małżonka ze czcią ująwszy staruszka pod rękę powiedli go do swoich
komnat.
Wypoczywał do wieczora. Wieczorem w atrium zapalono lampy. Służebne jęły wnosić wino, ciasta,
owoce. Czyżby uczta na cześć tego dziwnego gościa?
Shirann z rozkazu Piłata i Klaudii Priscilli powiodła do atrium moich nauczycieli i mnie. Piłat, Klaudia
Priscilla i starzec spoczywali już przy głównym stole. W pewnej odległości od nich usadowiło się kilku
sztywnych oficerów rzymskich. W kątach to poszeptując między sobą, to wybuchając skrzętnie
tłumionym śmiechem zbierała się służba.
Mnie i moim nauczycielom wskazano miejsce przy stole naprzeciw Piłata i Klaudii Priscilli, tuż obok
staruszka. Ale już wiedzieliśmy, bo Shirann umiała podsłuchiwać, że na dłużej przybył do Cumeranii
mistrz Hilarion, który ongiś był nauczycielem Piłata. Zresztą Piłat na samym początku uczty sam nam
to powiedział nadmieniając, że dumny jest z tego, iż takiego miał nauczyciela, którego do końca życia
będzie czcił jak ojca i najlepszego przyjaciela. Po czym grzecznie poprosił zaraz gościa, aby zechciał
zrobić nam zaszczyt i przyjemność i przemówić.
Hilarion nie ociągał się. Wychylił bodajże trzeci kielich wina, uśmiechnął się szeroko równymi jak u
młodzieńca białymi zębami i wstał.
- Jak widzicie i może czujecie - zaczął błyskając w uśmiechu zębami - jestem sofistą i bardzo starym
capem, tak starym, że młodym nie mogę już dawać złego przykładu, przeto z lubością udzielam im
dobrych rad nienależnie od tego, czy oni ich chcą, czy nie. I Grekiem jestem z krwi i kości, skazanym
na życzliwość i towarzystwo różnych ludzi, nawet tych zbójów, Rzymian...
- Jak można tak o Rzymianach mówić w domu i obecności tak sławnego Rzymianina, jakim jest Piłat z
Pontu! - wyrwało się jednemu ze sztywnych a czujnych oficerów.
- Eee! - skrzywił się Hilarion zezując ku oficerowi. - Dostojny Piłat jest światłym człowiekiem i zna
mnie lepiej niż ktokolwiek. Wszak przed wielu laty miałem zaszczyt i szczęście być jego nauczycielem.
Wie on lepiej niż inni, że zbój to taki człowiek, który jawnie robi to, co inni robią, nazywając to nawet
wobec samych siebie inaczej. Zabijają, kradną, oszukują, ogłupiają innych w imię prawa, obowiązku
względem kogoś lub czegoś i jeszcze rozglądają się za nagrodą, za miejscem na pomniku i w annałach
kronikarzy.
Czyż można rzucać we mnie kamieniem i brzydkim słowem za to, że lubię Rzymian, chociaż oni
kłótliwą Helladę z wolności ograbili? Tak, ograbili! - grzmiał, a głos mu potężniał i nabierał blasku. - I
dobrze zrobili, powiadam. Swarliwa Hellada za dużo jej miała. Nie wiedziała, co z nią zrobić. A cóż
może być większym wrogiem wolności niż głupia wolność? Za późno to pojęła Hellada. Tym głośniej
się pociesza po grecku, że Rzymianie podporządkowali sobie Greków mieczem, za co Grecy Rzymian
podbijają duchem i jego płodami. Ha! Rzymianin wszakże rzeknie mi tu zaraz o rzymskich porządkach,
o rzymskich cnotach, prawach. O, właśnie, prawa!
Nie wiem, w czym lepsi są Rzymianie: w tworzeniu praw, przywłaszczaniu sobie cudzych bogów i
płodów ducha, czy w zadawaniu śmierci? Rzymianin mi powie, że we wszystkim, com tu wymienił, są
mistrzami. I będzie miał słuszność. Tak, Rzym zniewolił Grecję siłą, Grecja Rzym duchem... Czyżby?
Toć oni, Rzymianie, Grekom nawet bogów zabrali nazywając ich po swojemu. Zabrali nawet Odysa.
Czyż to nie dziwne, że protoplasta Rzymian, Eneasz, wędruje stawiając swoje stopy w ślady stóp
Odysa i ma te same przygody co Odys? Dziw, że ci dwaj mężowie nigdy nie zderzyli się ze sobą. Co by
wtedy zrobili Rzymianie? Rzuciliby Eneasza na pożarcie obrzydliwym bestiom na Polu Hańby?
Oczywiście, Eneasz zaczyna być niestrawnym Rzymianinem dopiero na ziemi, która ma stać się przez
niego kolebką wiecznej Romy. Wybaczmy to Eneaszowi. W jego epopei musi wszystko dziać się tak,
aby jasne było, iż poklepujący łaskawie Wergila po ramieniu i potrząsający trzosem następca Cezara
jest w prostej linii potomkiem Eneasza.
Urwał. Siadł. Wychylił kielich wina. Piłat, Klaudia Priscilla i moi nauczyciele zaśmiewali się z czegoś. Ja
w wywodzie Hilariona nie widziałam nic śmiesznego. A może byłam za bardzo zdziwiona tym, że Piłat
potrafi tak się śmiać.
Zaczęły się coraz głośniejsze rozmowy. Nawet sztywni oficerowie, którzy w czasie mowy Hilariona od
czasu do czasu kładli dłonie tam, gdzie zwykle mieli przypasane miecze, zaczęli życzliwiej spoglądać
na starego Greka. Uczta na dobre rozbrzęczała się lud/kimi głosami, rozdzwoniła kielichami. Pierwszy
raz byłam na uczcie. Gdyby to Marta widziała!
Hiłarion stał się domownikiem Piłata, tak jak kiedyś ja. On od razu czuł się jak u siebie. Najwidoczniej
wszędzie był u siebie. Wieczny wędrowiec, sofista.
Kiedyś zaszedł nawet do mojej izby, gdzie właśnie studiowałam ostro pachnące pergaminy z
mądrościami bodajże Arystotelesa. Nie proszony, usiadł obok mnie. Pogładził mnie po głowie i
pochwalił moją pilność w nauce. Chyba zarumieniłam się aż po plecy.
- Jestem filozofem i przyjacielem dostojnego Piłata, dzieweczko - zaczął - i przybyłem tu dla
poratowania zdrowia. Jednakże nie jestem pewien, czy kiedyś jeszcze zobaczę gaje Akademosa w
Atenach. Ale póki co, piszę różne rozprawy, by nie mieć i tutaj czasu myśleć o tym, co potem będzie.
Milczałam onieśmielona; próbując coś pisać rylcem na tabliczce. Ujął moją dłoń. Spojrzałam mu
prosto w twarz. Uśmiechnął się do mnie dobrotliwie i prawie smutno.
- Patrzysz na mnie, piękna Judejeczko, niczym na człowieka z innej planety - podjął po chwili. - A ja
tylko do innych przynależę czasów. Lecz nie daję się młodzikom, o nie! Wszak młodość czy starość nie
latami się mierzy, lecz jakością ludzkiego ducha. Powiem ci nawet, że drażnią mnie ci różni dzisiejsi
zarozumiali i przemądrzali smarkacze. Jakże zazdroszczę im tego, że mają tylko tyle lat, ile mają.
Nawet lubię ich, choć hurmem idą na mnie niczym na dzika kalidońskiego, przy czym każdemu z tych
gołowąsów wydaje się, że jest pięknym Meleagerem lub Atalantą, a w istocie jest jeno ujadającym
głośno i bez żadnego skutku kundlem. Poznałaś tutaj dwóch takich pięknoduchów. Uważaj na nich,
dzieweczko! Bo od jednego jak skisłym winem zalatuje stoicyzmem, z drugiego jak z dziurawego
worka sypie się cynizm. Stoik i cynik w rzymskiej twierdzy nad Morzem Martwym uczący
płomiennowłosą i zielonooką Judejkę. Czyż można sobie wyobrazić coś bardziej
nieprawdopodobnego? Platon by oniemiał, a Sokrates ze śmiechu spiłby się lub schował pod chiton
Ksantypy.
Już wówczas wiedziałam, kim był Sokrates, kim był Platon, co głosili. Ale nie śmiałam się wraz z
Hilarionem. Onieśmielała mnie jego starość bardziej niż mądrość. Zauważył to w mig. Spoważniał.
Zaczął wypytywać mnie, skąd jestem, jaka jest moja rodzina. Zorientowałam się, że wiele wie już o
mnie, zapewne od Piłata i jego żony. Wreszcie zapytał mnie o moją religię, którą znał pobieżnie, jako
że stykał się z żydowskimi mędrcami i uczonymi w Piśmie, toczył z nimi dysputy. Zapytał mnie wręcz,
czy wierzę w Jahwe. Panując nad swoim głosem i twarzą odpowiedziałam:
- Jahwe jest jedynym Bogiem, wszechmocnym, sprawiedliwym i najlepszym z najlepszych. Inaczej
bowiem nie stworzyłby człowieka i nie byłby w stanie znieść jego niewdzięczności, krętactw i
podłości. Wyznawcy Jahwe, ludzie twardego karku tudzież ciasnego umysłu i serca, idąc swoją drogą
niosą pod jedną pachą swoją głupotę i pychę, pod drugą niewdzięczność i podłość. Jahwe potrzebny
im przede wszystkim jako osłona i usprawiedliwienie przed sobie podobnymi. Jahwe ma być na ich
posługi w zgoła ludzkich i ziemskich sprawach. Dlatego w naszych świętych księgach niektórzy
przedstawiają Go jako srogiego mściciela w błyskawicach i gromach, przedstawiają na swój obraz i
podobieństwo.
- Dzieweczko! - zawołał rozkładając ręce jakby chciał mnie uściskać. - Ty myślisz, a to znaczy, że jesteś
człowiekiem, a nie tylko kobietą. Skąd w takiej młodziutkiej i pięknej główce takie myśli i to
poukładane tak, że nic poprawić...
- Ja to powtarzam za moim bratem Łazarzem - przerwałam mu czując, że znów się rumienię.
- A ty wierzysz swemu bratu? - spytał po chwili.
- Wierzę, panie - odrzekłam bez namysłu - bo to bardzo mądry i dobry człowiek, który więcej wie i
czuje, niźli mówi.
- Widzę zatem, że nie tylko Grecy są narodem filozofów - stwierdził z powagą.
Ale ty, panie, pytasz o esseńczyków. Tak poznałam ich. Już cztery miesiące byłam w Cumeranii, gdy
zobaczyłam jednego z nich. Człowiek w białej, lnianej sukni do ziemi i w zarzuconej na nią zgrzebnej i
szarej opończy, z kilku zwojami pergaminu szedł do Piłata. Miał zarośniętą twarz, długie włosy i nisko
spuszczone oczy. Nie odpowiedział na moje pozdrowienie, jakby mnie nie słyszał ani nie widział.
Klapiąc sandałami po kamiennej posadzce zniknął w komnacie Piłata. Pobiegłam do Shiranń.
- Kto to jest ten dziwny człowiek, który właśnie przyszedł do dostojnego Piłata? - spytałam.
Shirann wybuchnęła śmiechem.
- Naprawdę nie wiesz? - zdziwiła się. - Toć to esseńczyk. On i jego bracia często zachodzą do naszego
pana, przynoszą mu jakieś szpargały cudaczne, zwoje papirusu lub pergaminu, gadają długo i tak
mądrze, że umrzeć, powiadam ci, można ze śmiechu.
- Lecz powiedz mi, Shirann, dlaczego on na mnie nie spojrzał, nie odpowiedział na moje
pozdrowienie? - dopytywałam.
Shirann przestała przebierać figi, odstawiła kosz.
- Widzę, że naprawdę nic o nich nie wiesz - stwierdziła. - Trudno, będę musiała ci nieco o nich
powiedzieć, skoro tak cię interesują. Zacznę od tego, że oni nie żenią się nigdy, wystrzegają się
niewiast, pojmujesz? Tam gdzie mieszkają, w tym ich cłaustrum, jak to zowią Rzymianie, żyją jak
rodzina, w której są sami mężczyźni. Tam nie wolno wejść żadnej niewieście dalej niż do parlatorium i
izb dla gości. Wszakże dostojny nasz pan bardzo ich szanuje, powiada, że to bardzo mądrzy i prawi
ludzie.
Milczałam. Wykorzystując to Shirann podjęła:
- A słyszałaś ty o takim jednym Judejczyku, który jest podobno synem kapłana Zachariasza? Ten
Judejczyk odszedł od esseńczyków i samotnie żyje w górach tutaj albo nad Jordanem. Podobno
szarańczą i korzonkami się żywi, skórami odziewa. Są tacy, którzy zaczęli go uważać za obiecanego
Żydom Mesjasza, choć on powiada, że Mesjaszem nie jest, a Mesjasz dopiero przyjdzie.
Ale wnet zapomniałam o tym, co mi Shirann opowiadała. Pamfilos i Filogonos niewiele pozostawiali
mi wolnego czasu. Coraz lepiej umiałam mówić i pisać po grecku i po łacinie, coraz więcej wiedziałam
i rozumiałam, jako że moich nauczycieli gorliwie wspierał mistrz Hilarion. Nigdy bym przedtem nie
przypuszczała nawet, że na tym świecie jest tyle rzeczy godnych poznania, zrozumienia i
zapamiętania. Któraż żydowska niewiasta wiedziała tyle co ja?
Aliści ów dziwny samotnik pojawił się w okolicach Cumeranii. Unikał ludzi. A ludzie chodzili za nim.
Pamfilos i Filogonos chcieli go zobaczyć. Namówili mnie, bym wraz z Shirann wybrała się z nimi.
Hilarion też miał ochotę pójść, ale zaniemógł na nogi. Zgodziłam się z nimi pójść. Bardziej niż ten
człowiek pociągało mnie cłaustrum esseńczyków, do którego mieliśmy też zajść.
Sześć lub siedem stai trzeba iść z rzymskiej twierdzy do cłaustrum esseńczyków. Nie widać go z
Cumeranii. Zasłaniają je powyginane ostre skały, między którymi wiedzie kręta ścieżka. Góry wokół
cłaustrum są jeszcze bardziej dzikie i posępne niż te, które oblegają Cu-meranię.
Schodząc nieco w dół ku Morzu Martwemu, ujrzeliśmy jakby małe miasteczko składające się z niskich,
podobnych do siebie zabudowań, wzniesionych z bloków ciosanego kamienia, pokrytych dachem z
pni palmowych, trzciny i mułu.
Powitano nas nadzwyczaj przyjaźnie. Przed wejściem do claustrum każdemu z nas wylano na głowę i
ręce odrobinę wody. W mrocznym parlatorium wzdłuż ścian biegły kamienne ławy. Poproszono,
byśmy spoczęli na nich. Do siebie zwracali się przez „bracie" i nas poprosili, aby się do nich tak
zwracać. „Bracie" mówili do moich nauczycieli, do Shirann i do mnie - „siostro".
Trzech esseńczyków zasiadło z nami, by odpowiadać na pytania Pamfilosa i Filogonosa. Wszyscy trzej
płynnie mówili po grecku. Spokojnie, bez pośpiechu i zniecierpliwienia, opowiadali o swojej
przedziwnej wspólnocie.
Dowiedzieliśmy się zatem, że musieli ongiś opuścić Jerozolimę i inne miasta żydowskie, uchodząc
przed tępą nienawiścią Żydów. Oni zaś Żydom za nienawiść nie odpłacali nigdy i nie odpłacają nawet
niechęcią. Bo rozumieją Żydów, którym oni, esseńczycy, muszą wydawać się dziwni. Wszak nie tylko
że nie żenią się, ale przestrzegają dobrowolnego ślubu czystości, a wszystko, co mają, jest wspólne.
Każdego dnia, gdy zachodzi słońce, ubierają się odświętnie, zbierają się przy basenie pośrodku
claustrum i każdy po kolei dokonuje codziennej a uroczystej ablucji. Dopiero po tym obmywaniu
zasiadają do wspólnej wieczerzy, na początku której ich mistrz błogosławi chleb i wino przeznaczone
do spożycia. Głosząc ubóstwo, równość wszystkich ludzi, miłosierdzie i miłość bliźniego wierzą w
nadejście Pomazańca Bożego, który jako Mistrz Sprawiedliwości zaprowadzi na ziemi nowy ład.
Ponadto esseńczycy są ludźmi wielce uczonymi. Piszą nowe dzieła, tłumaczą dzieła pisane po
hebrajsku na grecki i odwrotnie, kopiują również księgi Mojżesza, proroków i mędrców Izraela, piszą
komentarze do uczonych ksiąg z różnych stron świata. Ich mistrz akurat pisze księgę o wojnie synów
światłości z synami ciemności.
Moi nauczyciele zapragnęli zobaczyć scriptorium. Najstarszy z esseńczyków pokręcił przecząco głową
i bezradnie rozłożył ręce. Na to obaj Grecy pochylili głowy. Po chwili jednak poczęli wypytywać, jak to
scriptorium wygląda. Esseńczycy spojrzeli na siebie jakby spłoszeni. W końcu ten najstarszy odrzekł,
że jest to długa sala z kamiennymi stołami i ławami, w której dzień w dzień w skupieniu i ciszy
pracujfe trzydziestu trzech kopistów. Dodał zaraz, iż do scriptorium ani do przyległej sali, gdzie
przechowuje się zwoje papirusu i pergaminu, nie może wejść nikt obcy. Nawet nie wszystkim braciom
wolno tam wchodzić.
Rozmowa urwała się. Grecy łatwo domyślili się, dlaczego. Oto zbliżała się pora wieczerzy. Układnie
podziękowali esseńczykom, skinęli na Shirann i na mnie. Milcząc wyszliśmy na zewnątrz. Zachodziło
słońce.
Brunatne góry ociekały czerwienią. Gdzieś daleko zawodził szakal. Shirann i ja odruchowo
przytuliłyśmy się do siebie. Milczeli idący śmiało przed nami Pamfilos i Filogonos. Raźniej poczułyśmy
się na widok rzymskich żołnierzy trzymających straż na murach i przed bramami Cumeranii.
Niedługo potem monotonię i zwyczajność naszego życia w twierdzy zachwiali rzymscy żołnierze.
Trafili na ślady dziwnego człowieka. Od pasających swoje kozy Tamirów dowiedzieli się, że samotnie
włóczy się on po okolicy.
Pamfilos i Filogonos chcieli ujrzeć tego człowieka, porozmawiać z nim. Piłat dał im konie i kilku
żołnierzy na koniach. Odnaleźli go w mrocznej pieczarze nieopodal ujścia Jordanu do Morza
Martwego. Kudłaty i zarośnięty, odziany byle jak wyprawionymi skórami, klęczał u wejścia do
pieczary siedząc na piętach. Gdy go pozdrowili, nawet nie spojrzał na nich. Ponowili pozdrowienie.
Nadaremnie. Nieruchomo wpatrywał się w niebo.
- Szkoda słów - szepnął Filogonos.
- Ekstatyk! - orzekł także szeptem Pamfilos.
Gdy to opowiadali przy wieczerzy, Piłat pokiwał głową.
- Dziwny to człowiek - odezwał się po chwili. - Nikt nie wie, na co czeka, za kogo się ma.
- To może ich nowy prorok - wtrąciła Klaudia Priscilla - lub ten Mesjasz, na którego Żydzi czekają.
- Czy nie sądzisz, dostojny panie - zawołał Pamfilos zwracając się przez stół do Piłata - że oni mają za
dużo proroków?
- Jedno mogę ci rzec, przyjacielu - odrzekł Piłat. — Oto gdy jawią się prorocy, nie tylko u Judejczyków,
to zawsze coś się kończy i zaczyna.
- Bo też ten Bóg Judejczyków - podjął Pamfilos - jest dziwnym Bogiem.
- Chciałeś rzec, Pamfilosie: Jahwe - osadził go Piłat - czyli echje aszer echje, co znaczy: Jestem, Który
Jestem - tłumaczył. - Wyznawcy Jahwe nie wymawiają słowa „Bóg". Taką grozę On w nich budzi. Dla
Judejczyków jest On to Adonaj, czyli „mój pan", to Elohim, to Sabaoth... Czyż nie tak, Mario? - zwrócił
się niespodziewanie do mnie.
Przytaknęłam głową. Nie zdążyłam nic powiedzieć, bo Filogonos zabrał głos.
- Zaiste, groźny ten ich Bóg - mówił - i tak jak to zauważył Pamfilos, za dużo ma On proroków i za
dużo w Nim i wokół Niego tajemnic.
- Co do proroków - odrzekł Piłat - to zgadzam się z wami, Pamfilosie i Filogonosie. - Lecz jeśli chodzi o
tajemnice - tu zawiesił głos pocierając chudą dłonią ostry podbródek - to powiem wam, że bóg bez
tajemnic nie byłby żadnym bogiem. Mają je i nasi bogowie. Zważ te wszystkie misteria ku ich czci.
Sam Hilarion, który słabuje dziś, to samo by ci rzekł.
- Tak, tak! - zawołał Filogonos. - Ale tajemnice naszych bogów są tylko tajemnicami dla plebsu, dla
maluczkich i naiwnych.
- Czyli chciałbyś rzec - podchwycił Piłat - że człowiek tworzy sobie bogów na swój obraz i
podobieństwo?
- Mniej więcej tak, dostojny Piłacie - zgodził się Filogonos.
- Ale Jahwe nie został przez nikogo stworzony - wykrzyknęłam nagle. - To On stworzył świat i ludzi,
wszystko! A nie odwrotnie. On jest jedynym i prawdziwym Bogiem.
Piłat, Pamfilos i Filogonos równocześnie spojrzeli na mnie, jakby nie dowierzając swoim uszom i
oczom, jakbym coś niezwykłego powiedziała. Klaudia Priscilla zaś, która dotąd milczała, uśmiechnęła
się swoim najpiękniejszym uśmiechem i rzekła:
- Cóż to ja słyszę, moi uczeni i piękni Grecy! Nasza Judejka myśli i ma odwagę! Prędko zrobiliście z
niej heterę. Podziwiam was, Grecy.
- A co to jest hetera? - spytałam rumieniąc się po swojemu. Wszyscy trzej, nie wyłączając Piłata,
równocześnie wy buchnęli
głośnym śmiechem. Spoważnieli pod surowiejącym spojrzeniem Klaudii Priscilli. Przestali się śmiać.
Ona spojrzała na mnie wyrozumiale.
- Okazuje się, moje dziecko, że przeceniłam twoich nauczycieli - powiedziała. - Dostojny Marek
Kasjusz płaci im sowicie za twoją edukację, którą ja, słaba niewiasta, najwidoczniej będę musiała
uzupełniać. - A spojrzawszy drwiąco na Greków i męża mówiła dalej:
- Otóż, moje dziecko, w Grecji hetera to kobieta, która miała i ma odwagę być człowiekiem, być sobą,
prowadzić życie takie, jakie jej odpowiada, nawet życie, powiedzmy, swobodne. Ale każda hetera nie
byłaby heterą, gdyby dużo nie wiedziała. Musi być wykształcona i bardzo inteligentna. Toż to heterą
była Aspazja Peryklesowa, heterami były Tais i przyjaciółka Praksytelesa - Fryne. Czy mówili ci o nich
twoi nauczyciele, Mario? - Gdy przecząco potrząsnęłam głową, uśmiechnęła się triumfująco i mówiła:
- Nie mówili ci nic. Mężczyźni! Przeto ja ci powiem, moje dziecko, chociażby o Fryne. Ona żyła ponad
czterysta lat temu. Posłużyła Praksytelesowi za model do Afrodyty z Knidos, Apellesowi za model
Afrodyty Anadyomene. Gdyby nie była tak piękna, zginęłaby oskarżona o bezbożność, tak jak
oskarżony i skazany został brzydki, a mądry Sokrates. Sędziowie, moje dziecko, uniewinnili ją właśnie
dlatego, że była tak piękna. Bo piękność jest atrybutem bogów, tak jak nieśmiertelność i wszechmoc.
- A ja sądziłam, dostojna pani, że Grecy to najmądrzejsi ludzie, że tylko Żydzi potrafią sądzić, zabijać
za bezbożność i urodę! - zawołałam.
Milczeli wszyscy. Wielka ćma latała od jednej do drugiej alabastrowej lampy, wielka i czarna
kochanka nocy.
Żyłam tam, panie, z szeroko otwartymi oczyma i uszami, zawsze gotowa słuchać i podsłuchiwać po
niewieściemu. Chciałam widzieć i wiedzieć coraz to więcej. I za młoda byłam, żeby słyszeć krok czasu,
który już nie szedł, lecz biegł co sił. Zresztą nie miałam najmniejszej ochoty przejmować się czasem.
Miałam piętnaście lat, mój panie, i przed sobą nieznane, które, niewidoczne, wabiło słodkim głosem,
niczym syreny Odyseusza. Tak, tak! Odyseusz już był moim dobrym znajomym. Pamfilos i Filogonos
byli jednak dobrymi nauczycielami.
Najlepszym wszakże nauczycielem był stary mistrz Hilarion. Bez końca mogłabym go słuchać, a on bez
końca mógłby mi cuda opowiadać. Rozjaśniał się na mój widok, ożywiał. Pochmurniał, markotniał,
gdy nie widział mnie nieco dłużej.
Ale mistrz Hilarion zaczął chorować. Tak, chorował, choć nie bolało go nic i dopisywał mu apetyt.
Pogodnie słabł z dnia na dzień, choć Piłat z Pontu sprowadzał doń coraz sławniej szych medyków z
Jerozolimy, Cezarei Filipowej, Damaszku, a nawet z samej Antiochii. Ciągle rozmowny mistrz Hilarion
mawiał, że jego choroba jest nieuleczalna, bo on choruje „na starość". I wychwalał życie, które od
niego odchodziło. Z miłością i wdzięcznością mówił o Piłacie i Klaudii Priscilli, choć nie tylko oni darzyli
go sercem i otaczali troską. Wysiadywali przy nim moi nauczyciele, zachodzili do niego także owi
kanciaści i na oko bezbarwni rzymscy oficerowie z garnizonu.
Ja nie pozostawałam w tyle za innymi. Mistrz Hilarion wylewnie cieszył się każdym moim przyjściem.
Radość swoją zaprawiał czasem po swojemu: żartem i kpiną. Pokpiwał sobie ze mnie i z samego
siebie. I coraz częściej mówił o śmierci. Piłat z Pontu wiedział, co ma z nim po zgonie zrobić. Ale Piłat,
tak jak inni, nie wierzył w rychłą śmierć swego starego nauczyciela. Zachowywał swój sztywny spokój.
Nie stracił go i tego wieczoru, kiedy mistrz Hilarion zwołał nas wszystkich w swojej izbie.
- Przyszliście odwiedzić starucha! - cieszył się. - Dzięki wam za to!
- Jaki to z ciebie staruch, mistrzu! - wykrzyknęła Klaudia Priscilla. - Ty nigdy nie będziesz stary.
- Poniekąd masz rację, dostojna pani - uśmiechnął się szeroko ustami pełnymi białości. - Wszak
wewnątrz trzeba być wciąż młodym, aby nie bać się starości i przejść przez nią pięknie, choćby
przyszło iść o kiju. Ja nigdy nie lękałem się starości. Od lat idę z nią przy boku.
- Pięknie to powiedziane - przerwał mu Piłat. - Tylko taki jak ty, mistrzu, nauczyciel i wielki filozof
zarazem mówić tak może.
- Czyż zatem dziwić się można, dostojny panie - wpadł Piłatowi w słowo Pamfilos - że od lat ludzie tak
słuchali mistrza, jak my słuchamy go tutaj!
Spojrzenie ostatnio szybko płowiejących oczu Hilariona na chwilę zatrzymało się na pięknej twarzy
Pamfilosa, musnęło twarze wszystkich obecnych i wróciło na twarz młodego Greka.
- Tak, synu - rzekł wreszcie. - Tak! - powtórzył mocniej. - Słuchali mnie ludzie, prawda! Zawsze
słuchali. Nawet wiem, dlaczego. Oto słuchając mnie widzieli i słyszeli we mnie świadka. A każdy
normalny człowiek chętniej słucha świadków niż nauczycieli, a jeśli słucha nauczycieli, to najchętniej
tych, którzy są świadkami, czegoś własną dłonią dotknęli, coś na własne uszy słyszeli, własnymi
oczyma oglądali. A ja jestem świadkiem mojego czasu, który bacznie oglądałem i, jeśli było trzeba,
podglądałem, by go kiedyś rozliczyć i policzyć się z nim. Jednakże mój czas mija. Nie będę i nie chcę
być wygnańcem w inne czasy. Przeto nie mogę mieć nadziei. Bo wygnańcy żyją przecież nadzieją. Ja
już nie muszę być wygnańcem ponownym. Wygnańcem przez całe swoje życie byłem po to, by
zawsze mieć nadzieję. Tę nadzieję, z którą niezadługo, moi przyjaciele, minę się w przejściu, idąc w
przeciwną niż ona stronę. Toć za progiem czeka moja stara znajoma: śmierć! Nie straszna mi ona.
Gdyby nie śmierć innych, to nigdy nie wiedziałbym, że jestem żywy, nie wiedziałbym, co to jest życie i
po co. Tak, życie człowieka to nic innego niż wyścig ze śmiercią. Kto w lepszej kondycji, ten dłużej
biegnie. Trzeba biec po ostatnie tchnienie, jako że serce człowieka i konia stworzone jest po to, by
upajać się biegiem. Biegnąc sądziłem, że jestem filozofem. Za filozofa mieli mnie ludzie. Teraz zaś
wiem, że gdy zamilknę na zawsze, to wtedy dopiero naprawdę filozofem się stanę. Jak więc widzicie,
przyjaciele moi, nie jest straszna śmierć, gdy jej się człowiek nie boi. „Nie straszna jest śmierć,
straszne jest zapomnienie" - przeczytałem niedawno na grobowcu egipskiej królowej Hatszepsut.
- A Bóg? - wykrztusiłam, rumieniąc się w tym dostojnym gronie na kolor moich włosów.
- Bóg? - ożywił się - Bóg jest kulą, której środek znajduje się wszędzie, a obwód nigdzie.
- Czyżbyś, mistrzu, nie wierzył w bogów? - zagadnęła Klaudia Priscilla.
- Dostojna pani! - uniósł nieco wyżej głowę. - Szanuję wszystkich bogów, bo oni potrzebni są w
porządku tego świata i niezbędni zagubionemu w nim człowiekowi. Powiadam: żeby człowiek był
człowiekiem, musi on mieć swego boga, który go wesprze w potrzebie i, gdy trzeba, na ręce mu
popatrzy. Jeśli człowiek nie zna żadnego boga, to wnet go sobie stworzy. Przyznaję się, dostojna pani,
że nie mam jednak zaufania do żadnego boga, który nie jest gotów umrzeć za człowieka. I dlatego
czczę Nieznanego Jedynego Boga, którego widzę jako tę kulę ze środkiem wszędzie i obwodem
nigdzie. Nie znam Go. Czy On jest gotów umrzeć za człowieka, którego sam stworzył? Nie zdążyłem
Go poznać, za długo żyłem i za krótki był mój czas. Teraz tylko modlić się mogę do tego Nieznanego i
Jedynego. Módlcie się ze mną, moi przyjaciele, każdy w swoim sercu. Jedynemu i Nieznanemu
niepotrzebne są nasze słowa i ofiary, które można zmierzyć i zważyć.
- Nieznany i Jedyny zechce nas wysłuchać? - pomyślał głośno Filogonos.
- Tam gdzie modli się choćby dwóch ludzi, jest wśród nich jakiś bóg, może to być Nieznany i Jedyny
Bóg!...
Umilkł. Głowa opadła mu bezwładnie na wezgłowie. Rzuciłam się ku niemu. Nie oddychał. Spojrzałam
bezradnie po obecnych. Podszedł Piłat. Delikatnie podniósł mnie z klęczek i odsunął na bok. Po
synowsku czubkami długich palców zamknął mu oczy. Milczeliśmy patrząc, jak wygładzają się mu
zmarszczki na twarzy, jak pięknieje i młodnieje.
Nie spaliśmy tej nocy. O świcie, spełniając wolę mistrza Hilariona, Piłat kazał u podnóża twierdzy
spalić jego umyte, namaszczone, ubrane w nowiuteńki chiton i takąż chlamidę, spiętą na ramieniu
złotą fibulą, zwłoki. Prochy zebrano do urny, którą wkrótce Piłat odesłał do Aten, by na zawsze
spoczęła w Ogrodzie Akademosa.
A dom Piłata stał się dziwnie pusty i chłodny, gdy zabrakło mistrza Hilariona. W rozmowach przez
kilka dni unikaliśmy nawet jego imienia, chociaż czuliśmy, iż on nadal żyje w nas. Ja nie byłam
wyjątkiem. Czyż przez to zdradzałam Mojżesza i proroków Izraela? Nie czułam tego. Widać niewiele
już pozostało we mnie z judejskiej dziewczyny.
Przez rok z okładem Cumerania była dla mnie domem niespodzianek i przemiany. Przez ten czas tylko
trzy razy widziałam Marka Kasjusza. Zwykle po drodze zaglądał do Cumeranii. Zamieniwszy ze mną
kilka słów i uśmiechów i na osobności pogadawszy z Piłatem, znikał eskortowany przez rzymskich
żołnierzy - obcy i coraz piękniejszy.
Mijał właśnie rok mojej bytności w domu Piłata, gdy niespodziewanie zjawił się ów piękny Żyd Marka
Kasjusza - Szymon. Codziennie z rana siadał w kącie izby i słuchał uważnie, gdy Pamfilos i Filogonos
wkładali mi do głowy mądrości tego świata, który coraz bardziej stawał się także moim.
Przyjazny i dobry był Szymon, jakby nie był moim rodakiem. W przeciwieństwie do moich rodaków
niewiele mówił. Za to często i przedziwnie ciepło uśmiechał się do mnie, jak dotąd nikt w Cumeranii,
wyjąwszy Klaudię Priscillę. Ale jej uśmiech był jednak inny niż Szymona.
Kim był? Zagadywałam go o to. Niechętnie mówił o sobie. Zagadywany milkł lub, jakby nigdy nic,
zmieniał temat. Ale nie byłabym kobietą, gdybym potulnie ustąpiła. Dopięłam wreszcie swego.
Sam dostojny Piłat zapytany sprytnie o Szymona odsunął na pół rozwinięty zwój papirusu.
- Nie powiedziano ci, Mario, kto to jest Szymon? - zdziwił się szczerze chyba.
- Nie, panie.
Piłat uśmiechnąwszy się swoimi cienkimi ustami, zaczął mi beznamiętnie i monotonnie opowiadać o
Szymonie i Marku Kasjuszu. Dowiedziałam się więc, że przed dziesięciu laty powstało w Jerozolimie
tajne stowarzyszenie Żydów, którzy nazywali siebie zelotami, czyli gorliwymi. Byli to młodzi i bardzo
młodzi ludzie, którzy bez reszty zaufali swojemu Jahwe, aby walczyć ze złem w ich narodzie i z
Rzymianami. Złem dla nich było wszystko, co nie miało żydowskiego rodowodu. Bali się ich
saduceusze i faryzeusze. Arcykapłani i Sanhedryn uporali się z nimi szybko. Po prostu wydali ich
Rzymianom, by nie plamić sobie rąk ich krwią. Niektórzy z nich, osaczeni, zażyli truciznę. Schwytanych
ścięto. Ścięty miał być i osiemnastoletni Szymon. Wyroku jednak nie wykonano, bo w Judei akurat
zjawił się młodziutki wówczas legat cesarza - Marek Kasjusz. Dla Szymona złamał czy ominął prawa
rzymskie i żydowskie tylko dlatego, że piękny i hardy młody Żyd zaimponował mu jak chłopiec
chłopcu. W noc poprzedzającą ścięcie ludzie Marka uprowadzili Szymona z więzienia. Marek ukrył go
dobrze i zapłacił komu trzeba jeszcze lepiej. Kupił Szymona. Szymon stał się niewolnikiem Marka i
przyjacielem.
- Zaiste, dziwnym człowiekiem jest nasz przyjaciel Marek Kasjusz - kończył Piłat. - I zapewne dlatego
tak bardzo go lubię i tyle mu wybaczam, nawet lekceważenie niewygodnych mu praw.
Wieczorem Szymon siedział zadumany w atrium. Cichutko usiadłam obok niego. Spojrzał na mnie i
uśmiechnął się jak do dziecka.
- A widzisz, Szymonie! - zawołałam. - Już wiem, kim jesteś. Sam dostojny Piłat z Pontu wszystko mi o
tobie opowiedział. Już wiem teraz, żeś ty bohater, Szymonie!
- Jaki tam ze mnie bohater - odrzekł cedząc słowa. - Gdyby nie mądry Marek Kasjusz, krwią swoją, tak
jak moi towarzysze, podlałbym suche i zmurszałe drzewo, które już nigdy nie zazieleni się i nie da
żadnego owocu, chociaż ongiś tak piękne było.
- Tyś Rzymianinem z ducha...
- Nie, Mario, jestem tylko Szymonem - zaznaczył podnosząc oczy ku ciemniejącemu niebu, na którym
jawiły się pierwsze gwiazdy.
- Nie rozumiem cię, Szymonie - wyznałam szczerze.
Szymon poprawił się na kamiennej ławie. Otoczył mnie ramieniem, czego nigdy by nie zrobił żaden
żydowski młodzieniec, i mówił:
- Rzym to też drzewo. Za wielkie już, aby mogło dłużej opierać się burzom. Wielkie drzewa najprędzej
padają. Jego czas policzony. Rzym runie. Na razie schnie. Niewidocznie. Od czubka.
Umilkł, bo na ścieżce dał się słyszeć odgłos sandałów. Shirann biegła po mnie. Wieczerza była gotowa.
Dla Szymona byłam dużym dzieckiem. Lecz kiedy byłam z nim, najchętniej milczał i uśmiechał się tym
swoim białym uśmiechem, za którym można było ukryć wszystko. Najwyraźniej na coś czekał, nie
wiedząc, co począć z nadmiarem wolnego czasu. Zachodził do pomieszczeń żołnierzy, jeszcze częściej
do stajen. Bo zaiste dziwnym był on Żydem; uwielbiał konie. To od niego dowiedziałam się, że nasz
wielki król Dawid nie lubił koni, wolał osły. Tysiącom urodziwych koni kazał popodcinać pęciny.
Zauważyłam też, że Szymon popija sobie z żołnierzami i że oni go lubią, choć to byli ludzie pochodzący
ze wszystkich stron świata, zdobywcy, zabijacy. W sennej Cumeranii byli dobroduszni i ospali.
Podobnie jak Szymon nie wiedzieli, co zrobić z czasem. Swobodnie gawędził sobie z nimi, ponieważ
znał język grecki i łaciński nie gorzej aniżeli hebrajski i aramejski, nie licząc jeszcze kilku innych, zgoła
niepodobnych, jak mi się wówczas wydawało, do żadnego ludzkiego języka.
Ale z czasem znalazł sobie Szymon zajęcie. Mianowicie dużo gadał ze mną po grecku i łacinie bądź
samotnie włóczył się po dzikich pustkowiach nad Morzem Martwym. Jednakże zawsze omijał claust-
rum esseńczyków. Gdym go zagadnęła, dlaczego ich omija, machnął tylko ręką i uśmiechnął się.
Raz zapytałam go, czy mogę z nim pójść. Zgodził się. Moi nauczyciele też z ochotą na to przystali.
Zyskiwali czas dla siebie. Klaudia Priscilla, gdym ją zapytała, czy mogę iść z Szymonem, odrzekła:
- Ależ idź, moje dziecko. Z Szymonem nic złego nie może ci się stać. Toż to twój rodak, Mario - dodała
ciszej.
Wyszliśmy z samego rana. Na tle niebieskiego nieba bez skazy milczały zjeżone nagimi skałami i
szczytami góry. W południe wdrapaliśmy się na szczyt, z którego było widać prawie całe Morze
Martwe, nieco z boku Cumeranię i niżej od niej claustrum esseńczyków.
- Tu patrzymy historii w oczy - odezwał się Szymon siadając - i historia naszego narodu ogląda nas ze
wszystkich stron. Możemy tylko patrzeć. Bo dziś jesteśmy narodem martwym jak to morze powstałe
na miejscu ludzkich nieprawości.
Milczałam wpatrzona w to morze i w ten dziki krajobraz zewsząd je otaczający. Wtem oboje
odwróciliśmy głowy, jakby ugodzeni czyimś spojrzeniem. I rzeczywiście - na szczycie oddzielonym od
nas głęboką szczeliną o spadzistych brzegach stał człowiek w skórach, z nie-strzyżoną głową i brodą.
Stał nieruchomo na tle tego czystego i nieruchomego nieba, tak podobnego do tego morza w dole. A
on patrząc na nas milczał.
- To znów ten syn Zachariasza - mruknął Szymon.
- Czyżbyś go już widział? - podchwyciłam. - Bo Pamfilos i Filogonos...
- Ciągle za mną łazi po górach - przerwał mi. - Nie wiem, czego on ode mnie chce.
- Wiesz co, Szymonie, idźmy stąd - poprosiłam. - Ja boję się tego człowieka. Rozumiesz? Boję się.
Szymon, rosły i gibki, otoczył mnie ramieniem. Ufnie przytuliłam się do niego, mamrocząc:
- Ja nie widzę jego oczu, Szymonie, ale wciąż czuję na sobie jego spojrzenie. On kłuje mnie swoim
spojrzeniem, przypieka. Chodźmy, chodźmy!
- To człowiek Boży, Mario - rzekł poważnie i zaczął troskliwie sprowadzać mnie z góry.
Ale, przepraszam cię, panie, bo Akme... Dlaczego płaczesz, Akme? Co? Powiadasz, że Sizin nie żyje.
Nie płacz, Akme! Chodź tutaj, niechaj przygarnę cię do siebie, o tak! A teraz pogładzę cię po
kędzierzawej główce. No, już dobrze, Akme, już dobrze. Zaraz wytrę ci łzy. O! jak one nie pasują do
twojej pięknej, hebanowej twarzyczki. Ale, ale nasz gość, Akme, nie wie, o co chodzi. Opowiemy więc
panu po kolei.
Otóż dwa lata temu wybrałam się z Akme do Jerozolimy. Żydzi akurat święcili Święto Tygodni. Dużo
przybyszów było w świątyni i w mieście. Przed świątynią kupcy ze wszystkich stron świata
porozstawiali jak zwykle swoje kramy. Przy jednym stanęła Akme. Spostrzegła bowiem dwie
młodziutkie gazele w klatce. Zapewne więcej ich miał czarnolicy kupiec w białym zawoju na głowie.
Stało kilka pustych klatek. Zostały mu tylko dwie gazele. Były wychudzone i przerażone. I takie
młodziutkie. Zaledwie pączkowały im różki. Akme stała przed gazdami wpatrując się w nie jakby w
jakieś dziwo nad dziwami. Zrozumiałam. Przypomniały jej Etiopię, kraj jej narodzin i dzieciństwa. Dla
niej były one bezradną i żywą cząsteczką jej ojczyzny. Nie pomyliłam się. Akme nagle zdjęła złotą
bransoletę, najcenniejszą rzecz, jaką miała, żeby kupić te gazelątka. Powstrzymałam ją mówiąc, by
zapytała, jakiej zapłaty ten człowiek chce za swoje zwierzątka. Wnet się z nim dogadała. Obrzuciwszy
nas bystrym spojrzeniem, sprzedawca powiedział Akme, że odda nam gazele za dwa denary. Nie
byłabym Żydówką, gdybym na to przystała. Jak wiesz, panie, denar to szesnaście asów. Tyle dostaje
Żyd za dzień pracy, tyle płaci cezarowi jako roczny podatek. Powiedziałam kupcowi przez Akme, że
dostanie dziesięć asów i gazele zabieramy. Kupiec posłyszawszy to począł krzyczeć i miotać się. Akme
także coś krzyczała w swoim i kupca języku, ja po hebrajsku, aramejsku, grecku. W końcu dostałyśmy
zwierzątka za dwanaście asów. Akme niosła je do Betanii jak największy skarb. Jakże była szczęśliwa,
że niesie te dwie żywe drobiny swej ojczyzny. Po drodze zdążyła nadać im imiona. Kózce nadała imię
Sizin, koziołkowi - Tukun.
Piękniały gazele w Betanii i rosły. Były radością dla Akme i dla każdego, kto je ujrzał. Karmiła je koza
żony jednego z naszych robotników. Biegały po ogrodzie, po winnicach. Potem Sizin urodziła dwa
małe. Niedawno znowu urodziła jedno. Ma ono trzydzieści dni. Ale przed twoim przybyciem tutaj,
panie, jakiś bezpański pie^ pogryzł Sizin w winnicy. Biedna Sizin męczyła się kilka dni. Dziś właśnie
zakończyła życie. Starsze gazele i Tukun buszują w winnicach, ale maleństwo Sizin służebne i Akme
hołubią w domu. Akme! Przynieś małą, niechaj pan ją zobaczy. Jakie to imię nadałaś małemu
gazelątku? Saba! Tak, królewskie imię nadała Akme córce Sizin. Tamta królowa z pewnością nie
pogniewałaby się o to na Akme.
O! Popatrz, panie, Akme już jest z maleństwem. Proszę, weź je, panie, na kolana. Czyż nie śliczne?
Spójrz, panie, na oczy Saby. Czy nie są piękne, granatowoczarne, wyraziste. A ten pyszczek
drobniutki, a te czarne nozdrza na tym cynamonowym pyszczku, a te smukłe nóżki, które są jedyną jej
bronią. Ona tylko ucieczką może się bronić. Za kilka miesięcy Saba będzie miała długie, kręte rogi.
Koronę! Wtedy dopiero będzie przepiękna i królewska. Zresztą może spotkamy nasze dorosłe gazele
w winnicach, więc zobaczysz ich piękność. Powiada Akme, że Bóg stworzył gazelę sobie na pociechę,
gdy przekonał się, iż stworzył niedobrego człowieka. Popatrz, panie, jak to małe bystro i uważnie
patrzy ci w oczy. Ale czas, by Akme zabrała ją stąd. A powiedz, Akme, Jonatanowi, aby zakopał Sizin
pod sykomorą na końcu ogrodu, wiesz, gdzie. I zapytaj Irenę, czy obiad gotowy. Nie musisz już, Akme,
nie musisz! Irena oto idzie do nas. Obiad gotowy, Ireno? Czeka na nas? Zatem idziemy, panie.
Miły jesteś, panie, mówiąc, że nie jadłeś ani nie piłeś w tym domu niczego, co nie byłoby smaczne.
Słyszysz, Ireno? Nasz gość ciebie chwali. Toć ty jesteś kucharką nad kucharkami! Ty masz smak i
kucharski polot. I podać wszystko potrafisz jak nikt. Bo ze mnie, jak dobrze wiesz, marna jest
kucharka. Nigdy nie wiem, co po czym podać, na czym i jak. Przesadzam, powiadasz, Ireno? No, może
trochę. Wszak nauczyłam się nieco od ciebie. Popatrz, nasz gość zaśmiewa się z naszych babskich
przekomarzanek. O tak, panie! Zgadzam się z tobą, że o wiele łatwiej człowiekowi śmiać się po
dobrym obiedzie. I przypominasz mi, że przerwałam swoją opowieść. Czy już nie ścierpły ci uszy,
panie? Nie?! Zatem chodźmy na taras. Ireno, przynieś nam wino i owoce.
Popatrz, panie, dziś góry nad Morzem Martwym spowijają się w mgłę. A może to tylko kurz znad
Pustyni Arabskiej? Mniejsza o to. Grunt, że nad nami pogodne judejskie niebo, poniżej zielony spokój
winnic. Betania! Jak długo jeszcze będzie ona wyspą spokoju na oceanie zawiści, zbrodni, nienawiści i
złości?
Kiedyś taką bezpieczną przystanią była dla mnie Cumerania. Przez bez mała dwa lata. Aż kiedyś o
zmierzchu, gdy były już zamknięte bramy, a żołnierze objęli nocną straż, u głównej bramy ozwał się
róg. Usłyszałam go w swojej izbie. Drgnęłam, choć tyle razy ten sam róg słyszałam u bramy. Czułam,
że coś się stanie. Ale co?
Stało się. Przybiegła moja służebna, by mi donieść, że przybył posłaniec z listami do dostojnego Piłata
z Pontu i do mnie. Posłaniec z listem do mnie? Nie wiedziałam, co zrobić z bijącym coraz natarczywiej
sercem.
Ciemno się już zrobiło, gdy pod drzwiami posłyszałam ciężkie kroki. Zatrzymały się. Po chwili
delikatnie drzwi się uchyliły. Ktoś wsunął głowę. Światło oliwnej lampy padło na twarz centuriona
Askaniusza. Wszedł. Zgoła nie po żydowsku rzuciłam mu się na szyję. Przygarnął mnie lewą ręką. W
prawej trzymał zwinięty w rulonik kawałek pergaminu opatrzony pieczęcią.
- To list od dostojnego Marka Kasjusza - oświadczył wręczając mi rulonik. - Na twoją odpowiedź
poczekam do jutra.
- Ale siądź, panie! - zawołałam. - I powiedz mi, jak się miewa dostojny Marek Kasjusz...
- Muszę jeszcze odnaleźć Szymona - osadził mnie grzecznie - i potem być u Piłata z Pontu. A ty
przeczytaj ten list - dodał z naciskiem.
Pierwszy to list, jaki kiedykolwiek otrzymałam. Był pisany po łacinie. Zaczęłam od podpisu.
Przeczytałam: Marek Kasjusz.
Przysunęłam do siebie lampę. Po wstępnych grzecznościach Marek pisał: „Zadziwiłaś i urzekłaś
dostojnego Piłata z Pontu i jego wielce dostojną małżonkę. Twoi nauczyciele coraz częściej tak są w
ciebie jako kobietę zapatrzeni, że skłonni są zapominać, że jesteś dla nich przede wszystkim
uczennicą. Radością dla mnie jest to, że tylko nauczycieli w nich widzisz. Dzięki ci za to, moja
najpiękniejsza! Mój drogi Szymon ma bystre oko jak mało kto i jak mało kto jest prawy. Polegam na
jego świadectwie. Toteż uważam, że Pamfilos i Filogonos zrobili swoje i należy się im za to sowita
zapłata. Uczynili z ciebie oświeconą młodziutką kobietę o wielkim rozumie i takimże sercu. Nie!
Rozum i serce miałaś przedtem. Oni twój rozum i serce wyzwolili z okowów. Chciałbym ci niniejszym
oświadczyć, że przede wszystkim jesteś wolna. Możesz udać się dokąd chcesz, wrócić do swoich,
wyjechać do Rzymu czy Aleksandrii, czy gdziekolwiek indziej. Albo przybądź do mnie jako moja
przyjaciółka. Wybieraj, judejska Galateo! Tak, miła moja, jesteś Galateą, wyrzeźbioną jednak przez
kilku Pigmalionów. Jednym z nich jestem ja. Czy wybierzesz mnie spośród innych, czy możesz mi
oddać swoje serce i przyszłość?"
Nie musiałam się zastanawiać. Z listem przyciśniętym do rozdzwonionego serca, z pieśnią Sunamitki-
Oblubienicy z Pieśni nad pieśniami biegłabym do niego natychmiast przez niebo i piekło, przez góry i
pustynię, przez ranek i noc. Na dnie mojej pamięci budziły się właśnie pierwsze wersy Pieśni nad
pieśniami:
„Niech mnie ucałuje pocałunkami swych ust! Bo miłość twa przedniejsza od wina".
I trzymając w dłoniach rulonik listu szeptałam:
„O ty, którego miłuje dusza moja, wskaż mi, gdzie pasiesz swe stada, gdzie dajesz im spocząć w
południe, abym się nie błąkała wśród stad twych towarzyszy".
Wbrew przyjętemu porządkowi pobiegłam, świecąc sobie kagankiem, wprost do sypialni Klaudii
Priscilli. Służebne układały ją do snu. Wyniosła i smukła, w długiej lnianej koszuli stała przed lustrem
w kunsztownej złotej ramie. Służebne na mój widok znieruchomiały, Shirann syknęła cicho. Klaudia
Priscilla zaś, odwracając twarz od lustra, uśmiechnęła się do mnie.
- Przeczytałaś list? - spytała.
- Tak, pani! - odrzekłam.
- I co postanowiłaś?
- Wybieram szlachetnego Marka Kasjusza.
- A więc wybrałaś, moje dziecko, miłość. Dobrze zrobiłaś, powiadam ci. Wszak każda chwila szczęścia
warta jest całego życia bez miłości.
Szeroko rozwarła ramiona. Podbiegłam do niej. Przycisnęła mnie do piersi całując moje czoło,
delikatnie gładząc moje rozpuszczone włosy.
Nazajutrz przed południem Klaudia Priscilla znów była po swojemu wyniosła i chłodna, gdy wraz z
mężem wyszła do atrium, aby mnie pożegnać.
Piłat pachniał pergaminami i kurzem. Z zakrzepłą twarzą dużo mówił, nieskładnie i od rzeczy, coś o
wielkości Rzymu, coś o prawach. Na koniec ni stąd, ni zowąd począł wychwalać Marka Kasjusza jako
szlachetnego obywatela i wybitnego Rzymianina. Nic mnie to nie obchodziło. Nic tedy dziwnego, że
ucieszyłam się niezmiernie, kiedy setnik Askaniusz wyszedł przede mnie i lekko pochyliwszy siwiejącą
głowę rzekł:
- Przekażę dostojnemu Markowi Kasjuszowi twój list, dostojny panie, i słowa, które mam przekazać.
A teraz żegnamy cię, panie, żegnamy twoją szlachetną małżonkę. Żegnajcie!
Skłonił się krótko. Wziął mnie za rękę i pociągnął za sobą. Nie zdążyłam nawet zapłakać na
pożegnanie.
Na głównym dziedzińcu czekali żołnierze. Nie byli to żołnierze z Cumeranii. Z pół centurii ich było.
Wszyscy w wojskowym rynsztunku siedzieli już na rosłych koniach. Ich surowe twarze, zbrązowiałe w
słońcu i wiatrach, ocienione lśniącymi hełmami, nie wyrażały nic.
Niespodziewanie ukazali się czarni a rośli Nubijczycy z lektyką. - A więc lektyka, nie rydwan -
pomyślałam zawiedziona, rozglądając się za Szymonem. Nie dojrzałam go nigdzie. Wreszcie
zapytałam o niego setnika Askaniusza.
- Szymon skoro świt wyruszył w drogę - odrzekł dając znak Nubijczykom, by postawili lektykę na
ziemi. - On jedzie przed nami.
- Wolałabym na koniu jechać - szepnęłam przymilnie.
- Koń to nie osioł - zaśmiał się setnik. - Na koniu trzeba umieć jechać - tłumaczył mi wyrozumiale. -
Spadając z konia można sobie rękę, nogę lub nawet kark złamać.
Potulnie więc wsiadłam do lektyki, w której były już tłumoczki z moimi rzeczami. Lektyka drgnęła.
Nubijczycy wzięli drągi na ramiona. Setnik Askaniusz wydał rozkaz. Żołnierze podzielili się na dwa
oddziałki. Jeden ruszył przed, drugi za lektyką. Setnik na siwym koniu z białą grzywą i białym ogonem
jechał to tu, to tam, najczęściej obok lektyki. Na wszystko miał baczne oko.
Jechaliśmy cały czas na północ, mając to bliżej, to dalej, ale zawsze po lewej stronie rzekę Jordan.
Jechaliśmy jakimiś krętymi drogami wśród burych skał. Później jechaliśmy bezdrożami, ciągle mając z
lewej strony Jordan, a z prawej niegościnną, burą Pereę. Tam ucichły śmiechy i rozmowy żołnierzy.
Stali się milczący i czujni.
Pod wieczór zatrzymaliśmy się przed jakąś gospodą naprzeciw Jerycha. Postawiono lektykę. Mogłam
wysiąść i rozprostować kości. Jeden z żołnierzy dwoma zapalonymi pochodniami dawał komuś jakieś
znaki. Komu? Dojrzałam wnet rzymską strażnicę na najwyższym ze wzgórz. Na szczycie wieży także
ktoś wymachiwał pochodniami, czemu uważnie przypatrywał się setnik Askaniusz. Gdy żołnierz
opuścił pochodnię, uśmiechnął się i mruknął:
- Spokój w całej okolicy. Tu zatrzymamy się na noc - dodał zwracając się do mnie.
Zagubiona wśród burych wzgórz Perei sowicie zjeżonych skałami, gospoda była zbudowana z
brunatnego łupku i pokryta trzciną do białości wypaloną w słońcu. Niewidoczna z daleka,
przypominała raczej przystań rozbójników, a jej właściciel - milczący Żyd czy Samarytanin o jednym
oku i ospowatej twarzy - pasowałby bardziej na herszta rozbójniczej bandy. Uniżenie jednak
przytakiwał setnikowi Askaniuszowi i jego żołnierzom, pomrukując niewyraźnie pod nosem.
Po wieczerzy z jęczmiennych placków, koziego mleka i cierpkiego wina Askaniusz zaprowadził mnie
do małej izdebki, właściwie alkierza. Sam wraz z kilku żołnierzami ułożył się do snu w głównej izbie na
rozesłanych na szarej polepie grubych żołnierskich derach. Reszta ludzi pozostała na zewnątrz, kładąc
się gdzie kto mógł. Pięciu z bronią stanęło na straży. Noc minęła spokojnie.
Po śniadaniu takim samym jak kolacja Askaniusz wydał rozkaz wymarszu. Nubijczycy, trzymający się z
dala od żołnierzy, stanęli przy drągach lektyki. Nie wsiadłam do niej.
Po babsku uparłam się jechać konno. Setnik nawet słyszeć o tym nie chciał mówiąc, że zdrową i całą
ma mnie dowieźć do celu. Nawet przywołane naprędce łzy nie zdały się na nic. Aż wreszcie
najpiękniejszy z żołnierzy, młody Gal, wpadł na pomysł, którego setnik Askaniusz - o dziwo! - nie
odrzucił.
Jechałam więc na koniu, siedząc albo przed setnikiem, albo przed owym Galem, i cieszyłam się jak
dziecko. Jednakże zdołałam pomyśleć i wyobrazić sobie, co by na to powiedziała moja siostra Marta.
Zgroza by ją z pewnością ogarnęła, gdyby zobaczyła mnie na koniu, i to z rzymskim oficerem lub
żołnierzem z barbarzyńskiej dla Żydów nacji Galów.
Jechaliśmy żwawo. Nubijczycy musieli wyciągać swoje długie nogi, by nadążyć z pustą lektyką, w
której nieśli jedynie moje rzeczy.
Po lewej stronie mieliśmy za Jordanem zieloną Samarię. Na horyzoncie stożkiem, jakby niebieskiej
mgły jawiła się nam samotnie święta góra Samarytan - Garizim. Wiele przedtem słyszałam o niej. Na
niej od wieków Samarytanie po swojemu oddawali cześć Jahwe, za co tak pogardzali nimi
prawowierni Żydzi, dla których, jak ci wiadomo, panie, świętą górą był Syjon w Jerozolimie. Według
nich tam i tylko tam Jahwe chciał odbierać należną Mu cześć.
W południe minęliśmy, nie zajeżdżając do niego, miasteczko Beta-nię. Ta Betania w Perei, szarzejąca
na wzgórzu swoimi grubo ciosanymi domami, wydawała się uśpiona lub martwa. Niczym nie
przypominała naszej Betanii!
Po południu przeprawiliśmy się przez niedaleko stąd wpadający do Jordanu Jabok i znaleźliśmy się w
Dekapolu. Przekroczywszy potok i napoiwszy w nim konie, ruszyliśmy dalej. Nie ujechaliśmy daleko,
gdy przy drodze ujrzeliśmy hermę, ten przydrożny kamienny słup, u dołu węższy, szerszy u góry i
zwieńczony popiersiem Hermesa. Mijając hermę żołnierze wykonywali jakieś dziwaczne ruchy prawą
ręką. Nie wiedziałam, że tak pozdrawiali greckiego boga podróżnych, Hermesa.
Ujechaliśmy może pięć staj. Ujrzeliśmy biały zajazd ocieniony palmami, sykomorami i hyzopem
pnącym się po murach. Przed gospodą było tłumnie i gwarno. Nieco z boku stały objuczone
wielbłądy, wyniośle spoglądające na ludzi i na obojętne na wszystko osły.
Wybiegł do nas spocony Grek o rozgorączkowanych oczach. Centurion Askaniusz oznajmił mu, że u
niego zatrzymujemy się na noc. Grek wrzeszcząc łapał się za łysiejącą głowę. Pojęłam, że zajazd
trzeszczy w szwach od gości. Ale setnik pokazał mu jakiś srebrny krążek. Grek natychmiast umilkł,
opadły mu ręce. Setnik zaś nakazał mu, aby dla mnie była czysta i wygodna izba i, podobnie jak dla
niego i wszystkich żołnierzy, przyzwoita kolacja, i takiż ranny posiłek. Grek milcząc przytakiwał głową.
- Ja i moi żołnierze spać będziemy na dworze - dodał uspokajająco.
I znów ujrzałam żołnierza z pochodniami. Dawał znowu znaki żołnierzom rzymskim na wysmukłej,
białej wieży strzelającej w niebo z najwyższego w tej okolicy wzgórza.
Byłam bardzo utrudzona. Przeciwko jeździe na koniu buntowały się bólem moje kości. Odeszła mi
ochota obejrzenia i posłuchania tych przeróżnych wędrowców w zajeździe. Przed gwarem gospody
schroniłam się w wyznaczonej mi izdebce. W niej razem z setnikiem As-kaniuszem zjadłam wieczerzę.
Niektórzy żołnierze popijając wino zaczepiali dziewczęta i kobiety, niektórzy grali z wędrowcami w
kości.
Wczesnym rankiem, gdy inni podróżni jeszcze spali, setnik Askaniusz zbudził żołnierzy i tragarzy.
Wszyscyśmy spiesznie zjedli śniadanie. Ruszyliśmy w drogę. Nubijczycy znów nieśli pustą lektykę. Nie
zważając na obolałe kości, dzielnie siedziałam na koniu, tego dnia tylko przed setnikiem Askaniuszem,
bo tak sobie on życzył.
Jeszcze na dobre nie straciliśmy z oczu urodziwej góry Garizim, gdy ujrzeliśmy następną. Z daleka
wydawała się bliźniaczą siostrą Garizim. O jej nazwę zapytałam setnika.
- To góra Ebal - oznajmił. - Czy mówi ci coś jej nazwa? - zapytał niespodziewanie.
Mówiła! Uradowana, że mam możność i okazję pokazać setnikowi, iż ja, zielonooka i rudowłosa
Judejka, wioząca swoją przyszłość, serce i ciało Rzymianinowi, znam historię mojego narodu,
zaczęłam opowieść o jej fragmencie.
Nie musiałam zbytnio wytężać pamięci, aby rzymskiemu oficerowi, troskliwie podtrzymującemu mnie
przed sobą na koniu, mówić o wędrówce synów Izraela z Egiptu do Ziemi Obiecanej. Mówiłam o
Mojżeszu i jego bracie Aaronie, a najwięcej o Jozuem, który doprowadził swój lud do ziemi Kanaan.
Dokonał tego, co nie było dane dokonać Mojżeszowi. Jahwe uznał, że Mojżesz nie jest godzien
doprowadzić swój lud do celu wędrowania. Jozue tutaj, pod górą Ebal, kazał sporządzić odpis prawa,
które Jahwe dał Mojżeszowi.
Jechaliśmy przez Dekapol, mając wciąż po lewej stronie, raz bliżej, raz dalej, senny Jordan. Tu szary
lub bury pył, niesiony wiatrem z pustyni na wschodzie, nie postarzał białych miasteczek i wsi w
dolinach i na wzgórzach, kryjących się w gajach i łagodnie zielonych winnicach. Mijając miasteczka,
wioski i hermy wciąż słyszeliśmy grecką mowę.
Przed miastem Gadara zjechaliśmy z głównego traktu, skręcając ku Jordanowi. Przeszliśmy Jordan o
zmierzchu. Powiało wilgotnym chłodem od jeziora Genezaret, które Askaniusz z uporem zwał Tybe-
riadzkim.
Po noclegu w schludnej i przytulnej galilejskiej gospodzie jechaliśmy zachodnim brzegiem jeziora.
Lecz tym razem setnik Askaniusz był stanowczy. Musiałam wsiąść do lektyki. Dlaczego się uparł?
Powód zaraz mi wyłuszczył. A był on taki, że znaleźliśmy się w zasięgu rąk syna Heroda Wielkiego,
czyli Heroda Antypasa, który z łaski Rzymu jest tetrarchą Galilei. Ów władca jak mało kto zna się na
pięknych kobietach i jak mało kto jest na nie łasy.
- Lepiej nie kusić licha i tego jurnego lisa - zakończył, spoglądając na mnie wymownie.
Zmierzaliśmy ku Tyberiadzie. Niezadługo z lewej strony na horyzoncie, na krańcu równiny Jezreel,
której wschodnim krańcem jechaliśmy, na tle jakby na nasze powitanie wyszlifowanego nieba
zobaczyliśmy samotną górę Tabor.
Tak! Przeminęła wielkość królestwa judzkiego. Jeszcze prędzej, toczone niezgodą i zbrodnią, padło
królestwo izraelskie. Nie pozostało nic z dawnej potęgi, świetności i wielkości mojego narodu
wybranego przez Jahwe. Pozostały jedynie te mijane góry, ale chyba dlatego, że nie były one dziełem
moich przodków. Nie można ich było ani zburzyć, ani przenieść gdzie indziej. Przeto pozostały
świadkami. Lecz góry trwają i milczą.
Tyberiada była już miastem na wskroś rzymskim. Setnik Askaniusz i jego żołnierze czuli się tam jak w
domu. Co chwila spotykali znajomków, a nawet krewniaków. Zza firanek lektyki bacznie
wypatrywałam Żydów. Jednakże ludzie w zielono-czerwono-niebieskich szatach jawili się rzadko,
przemykali jakby chyłkiem i ginęli wśród ludzi w białych tunikach, w pancerzach i hełmach, w
narzuconych na pancerze szerokich opończach wojskowych.
Rojno było od żołnierzy w oberży „Pod Dionizosem", gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg. Właściciel
oberży, Grek, powitał centuriona Askaniusza jak najlepszego druha. Ani się obejrzałam i już byłam w
przestronnej izbie na tyłach oberży, już dziewczęta służebne szykowały mi kąpiel, wypytując skąd i
dokąd wędruję, jaki kraj jest moją ojczyzną. Nie byłam zbyt rozmowna. Nie mogłam być. Bo cóż
mogłam im odpowiedzieć? Gdybym powiedziała im prawdę, ani chybi nie uwierzyłyby mi. Toteż rada
byłam wielce, kiedy tak jak na wszystkich postojach po kąpieli zjawił się setnik Askaniusz, by zjeść ze
mną wieczerzę.
Nazajutrz, nie tracąc z oczu jeziora Genezaret i nie spiesząc się, wyłożoną kamienną kostką rzymską
drogą podążaliśmy do Magdali. W południe przejechaliśmy jej bramy.
Miasto było jednym wielkim rzymskim garnizonem. A my dobijaliśmy do kresu i celu naszej podróży.
Mała, głupiutka, zielonooka i rudowłosa Judejka ujrzy Marka Kasjusza, o którym tak niewiele myślała
w podróży, jako że tyle rzeczy nowych po drodze zaprzątało jej uwagę i myśl. O lekkomyślna Judejko!
Prowokowałaś swój los nie wiedząc, że podpisujesz na siebie wyrok. Według prawa i obyczaju twoich
rodaków stajesz się kobietą występną, dla której nie może być miłosierdzia. Twoi rodacy mogą już z
tobą rozmawiać ciskając w ciebie kamieniami.
Ale ja, panie, przypominam to, miałam wtedy niecałe szesnaście lat i byłam grzesznie ciekawa
nieznanego.
Marek Kasjusz w Magdali miał swoją główną kwaterę i pilnie strzeżoną przez rzymskich żołnierzy
kancelarię. W tej jego kancelarii pocili się nad pergaminami potulni skrybowie bez twarzy. Z tej
kancelarii kurierzy gnali w świat, nie żałując koni, lub wpadali do niej zakurzeni, pachnący końskim
potem. Kim naprawdę był Marek Kasjusz?
Setnik Askaniusz natychmiast pchnął jednego ze swoich żołnierzy do kancelarii Marka Kasjusza. Nie
czekaliśmy na jego powrót. Północną bramą wyjechaliśmy z miasta. Zza firanek lektyki znów ujrzałam
jezioro Genezaret. Na krótko.
Tuż za ostrym zakrętem drogi bieliły się mury, za którymi pieniła się bujna zieleń wielkiego ogrodu.
Jadąc wzdłuż tych murów, pachnących jeszcze świeżym tynkiem, dojechaliśmy do bramy. Bez słowa
otwarli ją przed nami trzymający przy niej straż rzymscy żołnierze.
Zaraz za bramą setnik Askaniusz i jego żołnierze zeskoczyli z koni. Setnik dał mi znak, bym wysiadła z
lektyki i zabrała z niej swoje rzeczy. Jeden z żołnierzy wziął jego konia. Zniknęli zaraz Nubijczycy z
lektyką, tak jakby pochłonął ich ten ogród pełen drzew, krzewów i kwiatów, jakich nigdy dotąd nie
widziałam. Czy tak mógł wyglądać Eden?
- To rezydencja dostojnego Marka Kasjusza - posłyszałam ściszony głos setnika - a od dziś także i
twoja, Mario!
Na tarasie bieluteńkiej willi zamykającej alejkę, którą właśnie szliśmy, ujrzałam Marka Kasjusza.
Spalony na brąz i tylko w białej tunice stał wsparty rękoma o misterną balustradę. Dojrzawszy nas
podniósł w geście powitania szeroko rozłożone ramiona. Weszliśmy na taras.
„Oto przede mną winnica moja, moja własna: tysiąc syklów tobie, Salomonie, a dwieście stróżom jej
owocu"
powitał mnie w mowie moich ojców trzywierszem z Pieśni nad pieśniami, oburącz przygarniając mnie
delikatnie do siebie i całując moje włosy.
Po chwili po grecku oznajmił półgłosem:
- Jesteś panią tego domu, Mario. Nic ci tu nie grozi i nigdy zagrażać nie może, nie śmie. Jesteś
bowiem pod opieką cesarza i moją. Centurion Askaniusz, mój przyjaciel, i Szymon, twój rodak, będą
nad tobą czuwali i spełniali twoje życzenia.
Nigdy przedtem nie widziałam tak pięknego domu, tylu marmurów, posągów i kwiatów, których
istnienia nie domyślałabym się nawet, których nazwać bym nie potrafiła ani opisać słowami.
Powitanie z Szymonem było powitaniem brata z młodszą siostrą. Czujny Szymon swoim zwyczajem i
tutaj mówił niewiele, ani pół słowa więcej, aniżeli to było konieczne. Uśmiechał się za to częściej i
bielej niż zazwyczaj. Zresztą w tym domu uśmiechali się i śmiali wszyscy.
Zorientowałam się jeszcze tego samego dnia, że w tym domu oprócz Szymona nie ma ani jednego
Judejczyka, ani jednej Judejki. Służyli w tym domu Samarytanie i Samarytanki, a więc ludzie z
pogardzanej przez Żydów nacji.
Wieczorem zaś była uczta. Wykąpana przez służebne, ubrana w białą szatę, z białą różą w
rozpuszczonych włosach znalazłam się w biesiadnej sali.
Paliły się już misternie rzeźbione lampy i kandelabry. Z głębi domu dochodziła ściszona, ledwo
słyszalna muzyka. Rozpoznałam głosy cytr, fletów i harfy. Na niskich stołach połyskiwały srebrem i
złotem puchary, pyszniły się przedziwne owoce na ogromnych, przybranych kwiatami paterach.
Wszędzie pachniało przednim ciastem i różami.
Niewidoczni muzycy głośniej uderzyli w struny. Wycofały się zwiewne służebne. Zza purpurowej
kotary w wymyślne srebrne i złote wzory wyszedł Marek Kasjusz w różanym wieńcu na głowie, za nim
orszak mężczyzn tak samo jak on uwieńczonych. Wśród nich bez trudu rozpoznałam Pamfilosa i
Filogonosa.
Marek, stanąwszy pośrodku sali, przedstawił mnie swoim gościom, w ich imieniu powitał mnie na tej
uczcie wydanej na moją cześć i na cześć moich nauczycieli, którzy w tak niedługim czasie z kanciastej
duchowo Judejki uczynili arcydzieło, które jedynie podziwiać można.
Następnie poprosił o zajęcie miejsc na sofach. Zajął sofę po mojej lewej ręce, po prawej usadowił się
Pamfilos i tuż za nim Filogonos. I zaraz bezszelestnie zjawiły się dziewczęta. Każda trzymała
przezroczyste naczynie z zielonkawą, pachnącą wodą. Każdy z obecnych zanurzał dłonie w tej wodzie
i wycierał w delikatne ręczniki podawane i po użyciu odbierane przez śniadych samarytańskich
chłopców o utrefionych, prawie granatowych włosach.
Zadzwoniły unoszone w górę puchary. Spełniono toast na cześć cesarza. Zaraz potem wypito za
pomyślność moją i gospodarza. Grali niewidoczni muzycy. Ucztowano i pito za zdrowie moich
nauczycieli i dostojnych gości, jak bez trudu zorientowałam się, rzymskich oficerów.
W winie roztapiały się powściągliwość i sztywność języków. Rozprawiano coraz głośniej, z coraz
większym ożywieniem. Po północy biesiadnicy poczęli tu i ówdzie zmieniać miejsca, dla odświeżenia
się wychodzić na taras. Nie krępowała nikogo moja obecność ani moje onieśmielenie. Zdawało się, że
oprócz Marka i moich nauczycieli nikt nie zwraca na mnie uwagi, co, przyznam ci się, panie, było mi
wielce na rękę. Mogłam patrzeć i słuchać. Nikt mi w tym nie przeszkadzał.
Nad ranem Marek półgłosem doradził mi, abym udała się na spoczynek, bo zapewne jestem już
zmęczona i znużona. Sam mnie odprowadził do mojej komnaty, budząc po drodze służebną
drzemiącą na pozłacanym krześle. Ucałował w usta i w czoło, uśmiechnął się i wrócił do biesiadników.
Obudziwszy się rano musiałam najpierw pomyśleć, by oddzielić od rzeczywistości sen, by ustalić gdzie
jestem, jak spędziłam koniec wczorajszego i początek dzisiejszego dnia. Przypomniałam sobie i to, że
wczoraj, ja, młodziutka Judejka z dobrego domu, na rzymskiej uczcie wypiłam kilka łyków wina.
Gdyby to Marta widziała!
Ale świat Marty nie był już moim. Dekalog i Tora, owe drobiazgowe, bezduszne nakazy i zakazy w
imię Jahwe, już mnie nie dotyczyły, nie mogły mojemu życiu odebrać rumieńców, radości życia
nazwać występkiem, grzechem wołającym o potępienie i karę.
Rozbudzona na dobre, szeroko otworzyłam oczy. Wtedy dopiero zauważyłam, iż coś błyska w słońcu
zaglądającym do komnaty. Nie było wątpliwości: na palcu miałam pierścień z kunsztownie
splecionych złotych nitek. W nich, niczym w złotej sieci, tkwił brylant wielki i lśniący jak łza dobrego
Boga. - Kiedy Marek na mój palec włożył ten pierścień?
Od przywołanej służebnej dowiedziałam się, że Marek po skończonej uczcie o wschodzie słońca
zaszedł do mnie cichutko. Śpiącej nałożył ten pierścień. - Dlaczego nie zrobił tego przed ucztą lub
wtedy, kiedy mnie odprowadzał do mojej sypialni? - Nie mogłam go o to zapytać. Był już w Magdali,
w swojej tajemniczej kancelarii.
Moja służebna Sarah była rezolutną dziewczyną. Wciąż przypominała mi Shirann. Dużo wiedziała,
znacznie więcej niż chciała czy mogła mi powiedzieć. Ta urodziwa i mądra Samarytanka sposobem
odnoszenia się do mnie była podobna do Szymona.
Szymon wraz z setnikiem Askaniuszem był ciągle przy Marku w Magdali. Później dowiedziałam się, iż
nie tylko był wykształconym Judejczykiem, mówił i pisał po grecku i po łacinie, ale nade wszystko, jak
mało kto, znał swoich rodaków. Służył Markowi pomocą i radą. O zmierzchu wraz z Askaniuszem i
Szymonem wrócił z Magdali Marek. Był zmęczony i posępny. Dlatego dopiero przy wieczerzy, którą
jadł jedynie ze mną, ostrożnie spytałam o Pamfilosa i Filigonosa. Spojrzał na mnie uważnie, pierwszy
raz uśmiechnął się i rzekł:
- Oni nie mają swoich larów i penatów i dlatego ciągle nosi ich po świecie. Zawsze chadzają razem
niczym Kastor i Polideukes. Dziś wyruszyli na drugi koniec świata, do Smyrny, Efezu, chcą przyjrzeć się
z bliska wspaniałościom Pergamonu.
- Zobaczymy ich kiedyś jeszcze?
- Zjawią się niespodziewanie, tak jak wyjechali, by wkrótce znów gdzieś pognać. Zrozum, Mario,
podróżowanie jest ich życiem i potrzebą duszy.
Oswajałam się z tym pięknym i tak dziwnym domem, ze służbą, z bywającymi w nim ludźmi. Powoli
stawał się on moim domem. Marek Kasjusz zaś lubił rozprawiać ze mną na różne tematy,
przekomarzać się nawet. Jednakże milkł natychmiast, poważniał, kiedy nieopacznie pytałam o coś, co
było związane z jego obowiązkami cesarskiego zaufanego.
Prawdę powiedziawszy, mógłby nie mówić nic, byleby tylko był blisko. Byłam szczęśliwa, gdy
słyszałam jego głos, szelest jego kroków, gdy mogłam na niego patrzeć. Stawał się dla mnie
świętością i odświętnością. Żadnego znaczenia dla mnie nie miało i to, że tam gdzieś, w Rzymie, ma
żonę i troje dzieci. Sam mi to powiedział, nie pytany. Zaznaczył, że sam mi to mówi, gdyż informujący
mnie o tym usłużni ludzie mogliby wszystko poprzeinaczać, może nawet złośliwie, jak to ludzie.
Jego żona była znacznie starsza od niego i nieładna, za to pochodziła z bardzo starego i szacownego
rodu, spokrewnionego i spowinowaconego z julijskim rodem cesarskim. Ich małżeństwo zostało
postanowione przez rodziny. Ani Lidii, ani jego nie pytano o zdanie. On najwięcej na tym małżeństwie
zyskał, bo zaufanie cesarza i możność wyjazdu do Palestyny.
Zaiste, dziwnym Rzymianinem był Marek Kasjusz! Tym dziwniejszym, że tak pięknym i różnym od
innych. Pochodził z szacownego rzymskiego rodu ekwitów, lecz matką jego była jasnowłosa i
modrooka barbarzyńska dziewczyna. Na północy, gdzieś na końcu świata, bo za Alpami, urodziła się i
wychowała w jakiejś tajemniczej a dzikiej krainie zwanej Panonią*. Ojciec Marka Kasjusza dotarł tam
na czele rzymskiego legionu. Zwycięstw w walkach z podstępnymi i bitnymi barbarzyńcami nie
odniósł. Wszakże, zdaniem jego syna, owa wyprawa za Alpy była jednak udana; przywiózł sobie
stamtąd piękną żonę. Marek niby to przypadkiem nie omieszkał dodać, iż jest on do swej matki
trochę podobny.
Któregoś wieczoru po kolacji rozstaliśmy się wcześniej niż zazwyczaj. Gdy Sarah ułożyła mnie do snu i
wyszła, pozostawiając małą lampkę oliwną, w mojej sypialni ujrzałam Marka. Nie miał nawet
sandałów na nogach. Nie bałam się, nie!
Niby brązowy posąg jakiegoś greckiego boga czy herosa, postąpił kilka kroków do przodu. Stanął
nieruchomy na środku komnaty. Bez słowa wpatrywał się we mnie. Wyskoczyłam z łoża. Uklękłam
obejmując z całej siły jego kolana i wtulając twarz między jego ogorzałe i jędrne uda. On pochylił się
nieco. Przesunął obie dłonie po moich włosach. I już jego dłonie czułam to na ramionach, to na
plecach, to na piersiach.
Mocnym szarpnięciem rozdarł okrywającą mnie drogocenną koszulę z cieniutkiego, prawie
przeźroczystego jedwabiu. Klęczałam wciąż przed nim naga, jakby odurzona tą jędrnoscią jego
zbrązowiałe-go w słońcu ciała, jego zapachem i jakimś potęgującym się ciepłem.
Nie spiesząc się, podniósł mnie, przygarnął do siebie i delikatnie powiódł do łoża. Jednakże nie będę
opowiadała ci, panie, co i jak było dalej. Dziś skromność dojrzałej niewiasty nie pozwala mi mówić
więcej. Zresztą zbyteczne to, nieprawdaż? Wszak Grekiem jesteś, mężczyzną dojrzałym, medykiem i
malarzem. Toteż powiem ci jeno, panie, iż tego wieczoru Marek zaczął uczyć mnie miłości cielesnej,
którą niejedni uważają za występek, za grzech. A był on mistrzem w miłości! Nic tedy dziwnego, że
odtąd nie mogłam doczekać się jego powrotu z podróży, wieczór zaś stał się dla mnie najmilszą i
najważniejszą porą dnia.
Ale ty, panie, już niezawodnie znużony jesteś moją opowieścią. Przeto pozwól, że ją przerwę, byś
mógł odpocząć nieco w swojej komnacie. Ja muszę rzucić okiem na dom i Betanię. Kiedy przyjdzie ci
ochota mnie słuchać, dasz mi znać. Zgoda, panie? Coś niechętnie się zgadzasz. Czyż to tylko
grzeczność dobrze wychowanego Greka? Ja w każdym razie milknę i odchodzę. Odpocznij , panie,
bardzo proszę...
Oj! Niedługo wypoczywałeś, panie, a właściwie wcale. Zmieniłeś tylko rozmówczynię. Tak, tak!
Widziałam! Irena była ci bardzo rada. O, nie! Nie mam nic przeciwko twej pogawędce, panie, z Ireną.
Co więcej, podziwiam cię, panie, jako słuchacza kobiecych opowieści. Niewielu mężczyzn potrafiłoby
słuchać tak jak ty, panie. A więc pozostaje mi wrócić do przerwanego opowiadania. Tu na tarasie
usiądziemy, czy może tam, na tej ławie przy sadzawce? Wybierasz, panie, ławkę... Wobec tego
idziemy.
Patrzę teraz na mój dom w Betanii i jakby daleko za nim, w tle, widzę tamten dom w Magdali, a ściślej
- pod Magdalą. Dobrze mi w nim było. Rzadko odbywały się w nim uczty. Częściej bywaliśmy
zapraszani, aniżeli zapraszaliśmy. Owszem, czasem ucztą czciliśmy przejeżdżającego tamtędy
senatora czy innego rzymskiego dostojnika, to znowu jakiegoś zasuszonego uczonego. Bywali także
artyści, bywali! To znany rzeźbiarz, to malarz, to poeta. Artyści bardziej niż uczeni nudzili Marka, kpił
sobie z nich, ale godził się podejmować ich w naszym domu. Znał moją słabość do artystów. Czuję, że
zaraz zapytasz, panie, skąd u mnie, Judejki z tak prawowiernej rodziny, ta słabość? Ba! Żebym to ja
wiedziała.
Marek Kasjusz dużo podróżował po świecie. Coraz częściej towarzyszyłam mu w podróżach. Śmiać mi
się chciało, gdy gięli się przed Markiem namiestnicy, różni ważni prokuratorzy i inni rzymscy i nie-
rzymscy urzędnicy.
Towarzysząc mu, poznałam Damaszek i Antiochię, Milet i Smyr-nę, Adiabenę nad górnym Tygrysem i
Emesę. Byłam też w Efezie i Aleksandrii. Tak, panie! W Efezie do sytości napatrzyłam się na ten jeden
z siedmiu cudów świata, czyli na świątynię Artemidy. Ale nie modliłam się tam, nie składałam ofiar.
Nikt mnie do tego nie namawiał.
Podróżowałam nie w lektyce, nie na osiołku czy pieszo, jak moje rodaczki na wszystkich drogach
świata. Ja byłam wolną przyjaciółką cesarskiego legata. Zatem ubrana w krótkie peplos i chłopięce
sandały, z włosami zwiniętymi w węzeł z tyłu głowy jeździłam konno, podobna do bogini Artemidy.
Tylko że ja, panie, nie strzelałam jak ona z łuku i nie byłam jak ona dziewicą zabijającą młodzieńców.
No cóż, Artemida była boginią łowów i księżyca, ja heterą i przyjaciółką człowieka, który był zaufanym
cesarza.
Jako przyjaciółka cesarskiego legata, musiałam bywać w domach wielu wysoko postawionych ludzi,
także na przyjęciach u królów, których Marek pogardliwie zwał królikami z łaski Rzymu. Niektórzy z
nich wierzyli, że dużo mogą jako władcy. Otaczali się bogactwami i splendorem iście królewskim, w
czym celował przede wszystkim tetrarcha Galilei - Herod Antypas.
Dwa czy nawet trzy razy byliśmy przez niego podejmowani. A że Marek dbał o to, żeby nie wyróżniać
żadnego z coraz liczniejszych wnuków lub prawnuków Heroda Wielkiego, przeto tyleż razy
musieliśmy być u Herodowego brata Filipa - tetrarchy Iturei i Trachonu.
Ci tetrarchowie warci są swego ojca Heroda, zwanego przez niektórych Wielkim, jak i wykształconego
w samym Rzymie, zważ to, panie, ich starszego brata Archelaosa, który z wyboru i woli umierającego
został jego następcą i gorliwym naśladowcą już z własnej woli i upodobania. Panował w Judei
posługując się mieczem, trucizną, podstępem. Pod tym względem w niczym nie ustępował on swemu
rodzicowi, Herodowi Wielkiemu, który, jak zapewne wiadomo ci, panie, górował nad swoimi
rodakami i rodziną tak inteligencją, jak i niezwykłym sprytem. Inaczej nie wkradłby się w łaski
Hasmoneuszów po to, by ostatniego z nich pozbawić tronu i dać początek własnej dynastii.
I pomyśleć, panie, że to Hasmoneusze, będąc jeszcze kapłańskim rodem Machabeuszów, poderwali,
tłamszony przez wrogich sąsiadów, naród żydowski do walki o wolność. I wygrali na dwieście lat.
Inaczej może potoczyłaby się historia mojego narodu, gdyby ostatni Has-moneusz nie zaufał zbytnio
swemu dostojnikowi Herodowi, który w imię Jahwe i narodu, z pomocą i z łaski Rzymu sam stał się
królem.
A ci tetrarchowie? No cóż, obaj są sprytnymi lisami bez krzty ludzkiego sumienia i godności. Jak
utrzymywał Marek, jeden drugiemu podgryza pęciny, prześcigają się w służalczości wobec Rzymu. Nie
przeszkadza im to bynajmniej udawać przed Żydami pobożnych patriotów. Wiadomo, cel uświęca
środki.
Zapewne wiadomo ci, panie, iż Herod Antypas z Galilei zabrał żonę swemu bratu Filipowi. Piękna
ponoć była i jakby stworzona dla Herodów. Herod Antypas żył z nią jakby nigdy nic. A kiedy się
postarzała, żył z jej córką, Salome.
Salome to moja rówieśnica. Wówczas była gibka jak płomień. I tak jak jej matka, pod swoją
pięknością skrzętnie kryła wygórowaną ambicję i okrucieństwo. Salome i jej matka były przymilnymi
łasicami w purpurze, złocie i klejnotach, gotowymi w każdej chwili w razie potrzeby wypić komuś
krew. Obie nie miały dobrego smaku. Nosiły się bogato i jaskrawo. Klejnotów na każdej z nich było
zawsze tyle, ile w kramie wziętego jubilera. Ale, ale nie będę ci, panie, opisywała, jak się ubierały i w
co. Wszak nie jesteś kobietą.
Powiem ci jednak, panie, że podczas uczt przyłapywałam ułamki dobrze zazwyczaj maskowanych,
nienawistnych spojrzeń tych obu kobiet. Co mogły mieć przeciw mnie? Miały! To proste! Przecież ja
byłam wtedy świeżutka i piękna. Podstarzały Herod Antypas nie krył swoich lubieżnych spojrzeń.
Czułam je na sobie. Lecz przy mnie był zawsze Marek Kasjusz. Od niego wiedziałam, że gdybym nie
była jego przyjaciółką, a on nie był tym, kim jest, wnet stałabym się nałożnicą tego lubieżnego lisidła,
albo też matka i córka skutecznie by mnie unieszkodliwiły na zawsze - na przykład przy pomocy
trucizny lub sztyletu. Dbały bowiem o to, aby w pobliżu Heroda nie było piękniejszej niż Salome
kobiety.
Ale ty chcesz wiedzieć, panie, czy moja rodzina wiedziała u kogo i gdzie jestem. Z Cumeranii Łazarz i
Marta otrzymali list, a w nim było napisane, nie przeze mnie ma się wiedzieć, że żyję, jestem pod
dobrą opieką, dobrze mi się wiedzie i nie chcę wracać do Betanii, choć w każdej chwili mogłabym.
Piłat z Pontu umiał w listach dobierać słowa... Później Marek pilnował, aby moja rodzina wiedziała co
trzeba. Przez różnych ludzi przesyłał jej wieści. Ci sami ludzie przynosili wiadomości o moich bliskich.
Smutne to były wiadomości: rodzina wyparła się mnie na zawsze. W imię Jahwe, Mojżesza, proroków
i żydowskiej obyczajowości wyrzekła się mnie rodzina, potępili mnie i wyklęli starsi naszego ludu,
chociaż nigdy żadnemu, poza Jahwe, bogu nie zapaliłam kadzidła, nie złożyłam w ofierze
najmarniejszego kwiatka.
Bolała mnie pogarda i w ślad za nią postępująca nienawiść moich rodaków. Ale nie aż tak bardzo,
żebym nie mogła cieszyć się moim młodym życiem i Markiem. Kiedy się ma tyle lat, ile ja wtedy
miałam, nie ma się czasu ani ochoty na posypywanie głowy i serca popiołem, na jakąkolwiek
metafizykę. Powiem ci jeszcze, panie, że ja wówczas na złość mojej rodzinie i rodakom tym piękniej i
ciekawiej chciałam żyć. Dlatego tak ochotnie i tak często podróżowałam - ja, córka narodu, którego
Bogiem był Bóg nomadów.
O moich podróżach mogłabym ci opowiadać, panie, przez wiele nocy i dni. Nie będę wszakże o tym
mówiła. Bo po co miałabym ci mówić! Wszak jesteś, panie, człowiekiem światowym i moja opowieść
o takiej czy innej podróży najprawdopodobniej by cię znużyła. Dlatego pozwól, panie, że
wspomnieniem wrócę tylko do podróży do Adiabeny nad górnym Tygrysem.
Po drodze Marek Kasjusz musiał wstąpić do Emesy. Początkowo zastanawiał się, czy wziąć mnie w tak
daleką drogę. Ale my kobiety mamy swoje sposoby przyspieszania męskich decyzji, i to po naszej
myśli. Marek ustąpił. Musiał. Z okazałym orszakiem wyruszyliśmy z Magdali.
Wieczorem stanęliśmy nad jeziorem el-Huleh, przez niektórych zwanym Merom. Rankiem weszliśmy
do Iturei. O zachodzie słońca ujrzeliśmy mury Cezarei Filipowej. Zabawiliśmy tam dwa dni. Trzeciego,
wczesnym rankiem, opuściliśmy tętniącą życiem, na wskroś grec-ko-rzymską Cezareę Filipową^ by po
południu, wyłożoną kamienną kostką rzymską drogą, wjechać do na pół pustynnej Abileny. Za Abileną
zaczynała się prawdziwa pustynia, niegościnna i groźna. Aleja nie musiałam się jej bać ani
wypatrywać na niej drogi. W upale i kurzu nasz orszak posuwał się bezładnie i sennie przez
pofałdowaną Pustynię Syryjską. Pustynny wiatr to zasypywał burym piaskiem, to odsłaniał niedawno
przez Rzymian rzucony bity trakt. Wędrowaliśmy ze wzgórza na wzgórze.
Byliśmy na którymś tam wzgórzu, gdy na czele orszaku ktoś krzyknął. Orszak kłębił się i nieruchomiał.
Ludzie przekrzykując się nawzajem coś sobie pokazywali w dole.
Wyskoczyłam z lektyki. Podbiegłam do otoczonego żołnierzami Marka. Stanąwszy obok niego
ujrzałam głęboką dolinę wypełnioną soczystą zielonością, w której chowało się kredowobiałe miasto,
a ponad nim idealnie czyste niebo omiatały strzępiaste pióropusze królewskich palm.
- Ponad wszelką wątpliwość jesteśmy w Emesie króla Aziza - półgłosem poinformował mnie Marek. -
A to jest - wskazał miasto w dolinie - stolica królestwa, oaza Hims.
Zaczęliśmy strzepywać z siebie kurz, poprawiać na sobie odzienie. Orszak ustawiał się w szyku, który
obowiązywał przy wkroczeniu cesarskiego legata do każdego znacznego miasta. Przed nami była
przecież stolica królestwa. Pierwsi gotowi byli liktorzy. Ustawieni parami, stali na przedzie czekając na
innych.
U bram miasta wysłannik cesarza wraz ze swym orszakiem został w imieniu króla ceremonialnie
powitany przez pierwszego urzędnika królestwa. Były przemówienia i niskie ukłony z obu stron.
Na czas swej bytności w Emesie legat cesarza otrzymał biały, jak wszystkie w tym mieście budynki,
pałacyk tuż nad dobroczynną rzeką Nahr.
Następnego dnia w południe Marek miał być przyjęty przez króla Aziza i królową Druzyllę, córkę
Heroda Agrypy I, a wnuczkę Heroda Wielkiego.
Przed uroczystą audiencją chciał mi pokazać królewskie ogrody połyskujące licznymi fontannami i
sadzawkami, zdobne sztucznymi grotami i skałami. Tu i ówdzie w zieleni bielił się marmurowy posąg
jakiegoś boga czy herosa.
Szliśmy krętą alejką pomiędzy skałami i grotami, gdy niespodziewanie posłyszeliśmy za sobą dziecięcy
głosik.
- A mam cię, ty przebrzydły Rzymianinie!
Momentalnie obróciliśmy się. Przed nami stała może siedmioletnia dziewczynka. Mierzyła z łuku w
Marka.
- Poddaj się, wstrętny Rzymianinie! - krzyknęła, potrząsając łukiem. Filigranowa dziewczynka miała
oczy jak ogromne szmaragdy, jej
długie włosy koloru dojrzałej pszenicy obejmowała złota opaska ze sterczącymi w górę różkami fauna.
Mała łuczniczka miała pęk strzał w kołczanie i prześmiesznie surową minę.
- Na co czekasz! - niecierpliwiła się. - No, podnieś ręce w górę i nie próbuj uciekać.
Śmiejąc się, Marek powoli podniósł ręce. Podeszła bliżej, oglądając go niczym jakąś niezwykłą
osobliwość. Po chwili orzekła:
- Ludzie powiadają, żeście okropne bestie trzymane za pysk przez straszliwego smoka, którego
zowiecie cezarem. A tymczasem wy Rzymianie - mówiła rozśmieszając nas swoją powagą - jesteście
tacy jak inni ludzie.
- A kim ty jesteś, czy możesz nam powiedzieć? - zagadnął Marek, tłumiąc śmiech.
- Jak to, nie wiesz? - naburmuszyła się. - Nie będzie ci tak śmieszno, gdy ci powiem.
- Powiedz kim jesteś, bardzo proszę - zachęcał Marek.
- Ja jestem Berenike, jedyne dziecię i ukochana córka króla Aziza i królowej Druzylli... Nie ruszaj się! -
krzyknęła tupiąc nóżką i wymachując łukiem pod nosem Marka, gdy on chciał się skłonić. - Zastrzelę
cię, ty Rzymianinie!
- Nie przystoi, księżniczko, tak traktować wysłannika wielkiego cesarza - zaczął z udaną powagą.
- W takim razie pozwalam ci opuścić ręce - zawołała opuszczając łuk i poprawiając opaskę na
włosach. - Możemy pogadać jak przyjaciele. Chcesz?
- Bardzo cię o to proszę, dostojna księżniczko - odrzekł Marek uśmiechając się.
- To może najpierw mi powiesz, Rzymianinie, czy wy Rzymianie znęcacie się nad dziećmi, tak jak tutaj
znęcają się nauczyciele? Czy u was są też tacy okropni i nudni ludzie, którzy by tylko uczyli i uczyli...
Marek miał niewyraźną minę, czym ona nie przejęła się ani trochę. Siadła na obrzeżu sadzawki z
trytonami, z których rozwartych pysków strzelała w górę woda. Z dziecinną powagą żaliła się na
swoich nauczycieli. Wymieniając ich po imieniu, pokazywała nam strzały w kołczanie, jako że dla
każdego miała przeznaczoną strzałę. Wyjątkiem był nauczyciel gramatyki imieniem Cyprianos.
- Ten to ma taki długi i krzywy nos, że na nim można go będzie powiesić, jeżeli sam przypadkiem tego
nie zrobi.
Ale nagle przerwała swoje żale, bo najwyraźniej z kolei ja ją zainteresowałam.
- Czy ja, gdy dorosnę, będę tak piękna, jak ty, pani? - spytała nieoczekiwanie.
- Z pewnością będziesz bez porównania piękniejsza, księżniczko! - odparłam z przekonaniem.
I zaraz zatrzepotała mi jak natrętny motyl myśl: tej nie wystarczą wzgórza i pagórki. Ona pójdzie na
najwyższe szczyty, by z bliska przejrzeć się w niebie.
Ale ona już zwracała się do Marka.
- Zostaw mi, Rzymianinie, tę płomiennowłosą panią. Ja chciałabym ją zawsze mieć przy sobie.
Zawsze! A nie tylko tych nauczycieli i te okropne babska. No co, zgadzasz się, dostojny Rzymianinie? -
na-stawała przymilnie.
- Marii nie mogę ci oddać, księżniczko - odrzekł poważniejąc.
- Dlaczego? - zdziwiła się. - Dobrze by jej było ze mną.
- Lecz ja też chcę mieć ją zawsze przy sobie - tłumaczył Berenice. - Bo ja muszę mieć kogoś, kogo
mogę kochać, śliczna księżniczko, kogoś, kto mnie kocha ponad wszystko, tak jak ona.
- To ona ma nie tylko gorejące włosy; serce także - orzekła smutniejąc.
Marek chciał coś rzec. Nie zdążył ust otworzyć. Posłyszeliśmy zbliżające się ku nam liczne kroki za
zakrętem. Księżniczka Berenike z chyżością gazeli czmychnęła w zarośla. Pognało za nią kilka nianiek,
które w rozwianych białych szatach przypominały łowne ptaki.
Podczas uroczystego przyjęcia po wstępnych grzecznościach Marek wspomniał o swoim spotkaniu z
księżniczką Berenike. Król Aziz i królowa Druzylla spojrzeli na siebie, bez uśmiechu.
- Nasza córka, dostojny panie - ozwał się król - ma przedziwne upodobania, które byłyby właściwe
raczej chłopcu.
- Jednakże mamy nadzieję - podchwyciła królowa - że wyrośnie z tych upodobań.
- Księżniczka Berenike jest tak piękna i rezolutna - dorzucił Marek - że niezadługo będą chylili się
przed nią nisko królowie i cesarze. - Nie wątpię w to - dodał z naciskiem - iż będzie nie tylko piękną,
ale i niezwykłą kobietą.
Słowa Marka Kasjusza zabrzmiały w tej sali niczym wróżba, która musi się spełnić. Czułam to jako
kobieta. A kobieta przeczuje więcej i trafniej, aniżeli zdoła przewidzieć zbrojny w swoją chłodną
logikę mężczyzna. My kobiety, owszem, też mamy swoją logikę. Lecz logika kobieca polega na tym, że
nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek w ogóle logiką. Dlatego potrafimy tyle czuć i trafnie przeczuwać,
przez co jesteśmy dla mężczyzn tak tajemnicze i groźne.
Ale tam już o czym innym rozmawiano. Nikt na mnie nie zwracał uwagi. Z daleka więc uważnie
przyglądałam się parze królewskiej.
Leciwy król Aziz, wyglądający na dziadka swej małżonki, miał głowę i twarz w przyciętych nieco
siwych kędziorach, które kiedyś były zapewne czarne lub granatowe jak jego oczy arcykapłana
jakiegoś surowego bóstwa, patrzące bystro i surowo, patrzące jakby z jakiejś głębi tajemniczej czy z
oddalenia.
Królowa Druzylla zaś mogła każdego tylko zachwycić. Kobiety także! Król Aziz i jego małżonka nie
mieli na sobie żadnych kosztownych szat i ani jednego, choćby najdrobniejszego klejnotu. Pod tym
względem byli jakże całkiem różni od innych krolewiątek lubujących się w jaskrawych
kosztownościach. Królowa, wysoka, szczupła i kształtna miała takie same jak jej córka wielkie oczy
koloru najszlachetniejszego szmaragdu i włosy barwy dojrzałej pszenicy, nad drobnym czołem
rozczesane gładko na boki i z tyłu głowy zebrane w kunsztowny węzeł. W obcisłej białej sukni, z
długimi do łokcia rozciętymi rękawami przypominała mi widziany gdzieś posąg bogini Hery. Była
spowitą w białość tej skromnej sukni królewskością najwyższej próby.
Nie zdziwiło mnie to ani trochę, gdy niezadługo potem dowiedziałam się, że królowa Druzylla
porzuciła króla Emesy i poślubiła rzymskiego namiestnika Syrii, Feliksa. Była jednak nieodrodną Hero-
dówną. A Berenike?
Niecały rok później wygadał się Marek, po co wówczas jechał do Emesy. Jechał zaś na osobiste
życzenie cesarza i w bardzo tajnej misji. Misja była udana. Wkrótce siedmioletnią księżniczkę
Berenike poślubiono nieznacznie od niej starszemu Markowi - młodszemu synowi Aleksandra
Lizymacha z Aleksandrii.
Tenże Aleksander Lizymach jest wiernym tradycji ojców i bardzo gorliwym wyznawcą Jahwe. Przy tym
podobno jest najbogatszym człowiekiem w całym cesarstwie, aczkolwiek sprawuje jedynie
dziedziczny urząd alabarchy: jest głównym dzierżawcą ceł portowych i drogowych w całym Egipcie.
Nie szczędzi darów świątyni jerozolimskiej i cesarzowi. Pomnaża stale swój skarb. Z roku na rok rośnie
jego znaczenie w Imperium.
Nie wystarczał mu widać stale a zawrotnie pęczniejący trzos. Zapragnął królewny dla synka. Ba!
Poprzez Marka Kasjusza jako swat wystąpił stary Tyberiusz. Niesłychane! O co naprawdę chodziło
Aleksandrowi Lizymachowi i cesarzowi? Tego nawet Marek Kasjusz nie potrafił pojąć i wytłumaczyć.
Po co było to małżeństwo dzieci, które nigdy nie zostało spełnione?
W każdym razie dorosła Berenike, jako jedyna następczyni króla Aziza, jako królowa Emesy, kilka lat
temu wyszła normalnie za mąż za kuzyna z rodu Herodów, też imieniem Herod. Powiadają ludzie, że
ten Herod z Chalkis to światły i bardzo prawy człowiek. Czyżby dlatego z piękną Berenike panował
tylko w Chalkis? Ale powiadają inni, iż Chalkis coraz bardziej, na całe cesarstwo zaczyna błyszczeć
przez Berenike.
A swoją drogą to ród Heroda Wielkiego rozmnaża się. Już nikt nie wie dziś, ilu jest Herodów, ile jest
różnych księżniczek, które rozchodzą się wciąż po świecie. Herodowie wżeniają się w różne królestwa
i księstwa, nie bacząc na wielkość i znaczenie osiąganego władztwa.
Co? Bywasz, panie, w Chalkis i zaliczasz się do przyjaciół królowej Berenike? Jak mogłeś, panie, tak
cierpliwie słuchać tego, co znasz z pewnością znacznie lepiej niż ja! O coś takiego nie
podejrzewałabym żadnego mężczyzny! I jeszcze chcesz, bym opowiedziała o podróży do Adiabeny,
ponieważ niewiele wiesz o królowej Helenie. Nie będę się krygowała, nie wypada mi. Wszak życzenie
gościa jest miłym rozkazem. A więc jedziemy do Adiabeny. ,
Królestwo to leży niemalże na końcu świata, nad górnym Tygrysem, pomiędzy cesarstwem rzymskim
a królestwem Partów. Królowa Helena wraz ze swoją rodziną panuje dziwnej krainie i jeszcze
dziwniejszej ludności. Jej poddanymi są Persowie, Armeńczycy, Grecy, Żydzi. Królowa mądrze rządziła
i rządzi swoim królestwem. Nie obnosiła się nigdy i nie obnosi ze swoją wiernością Jahwe. Gorliwie
przestrzega zakonu Mojżesza. Toteż nie zdziwiła się, gdy jej dorosły już syn Izates, nie pytając matki o
zdanie, dał się obrzezać. Wieść o tym poszła w świat. Dotarła do Rzymu. Dlatego Marek otrzymał
polecenie udania się do Adiabeny, by potem napisać, co sądzi o przejściu Izatesa do zakonu Mojżesza
i co się za tym może kryć.
Nie było krzty przesady w wieściach o bogactwach królowej Heleny i świetności jej władztwa, o jej
niezwykłej mądrości godzonej umiejętnie z pobożnością żydowską, szczodrobliwością dla świątyni
jerozolimskiej i Judejczyków, tak w ich ojczyźnie, jak rozproszonych po świecie. Żadnego
niebezpieczeństwa dla Rzymu nie dopatrzył się Marek Ka-sjusz w obrzezaniu królewicza Izatesa.
Tak, byłam z Markiem w Adiabenie, ale pałac królewski widziałam jedynie z daleka. Nie widziałam
królowej Heleny, choć bardzo chciałam ją zobaczyć.
Urzędnicy królowej zawczasu dali delikatnie do zrozumienia Markowi, że nietaktem względem
pobożnej królowej byłoby, gdyby specjalny wysłannik cesarza zjawił się przed jej obliczem z niewiastą
judejs-kiego pochodzenia i wyznania, która nie bacząc na żydowskie prawo i obyczaj porzuciła swoich
dla Rzymianina. Przy okazji wyraźnie dano Markowi do zrozumienia, iż ładne niewiasty nie są mile
widziane w pałacu królowej. Musiałam więc rada nie rada powściągnąć moją niewieścią ciekawość.
Nie omieszkałam przy okazji zwrócić uwagi Marka na sprawność urzędników królowej, którzy w lot
zebrali o mnie wiadomości wśród towarzyszących nam żołnierzy i skrybów.
Marka Kasjusza przyjęła królowa okazale i nader łaskawie. Marek stanął przed małą i drobną kobietą
w białym zawoju na głowie, ginącą w luźnej szacie koloru szafranu. Przy niej ani na niej nie było nic z
bogactw, które dzierżyła. Kiedy jego wzrok oswoił się z półmrokiem sali tronowej, na jedwabnym
zawoju nad czołem dojrzał misternej roboty złotą spinkę z pałającym brylancikiem wielkości
dorodnego ziarnka jęczmienia. Brylant błyszczał jak wielka łza. Z nieładnej twarzy, jakby poszarzałej i
na zawsze wyzbytej uśmiechu, nie sposób było odczytać, ile Helena ma lat. Lecz przede wszystkim
przykuwały uwagę jej niezmiernie wielkie, szare oczy i urzekał niski, delikatny głos, prawie męski. Nie
nadużywała go. Wolała słuchać, aniżeli mówić.
Zapytałam, ma się wiedzieć, i o Izatesa.
- Nieważny przy matce, potulny i nijaki młodzieniec ze skłonnością do otyłości - skwitował krótko
moją ciekawość Marek.
Tak, panie! Królowa Helena jest mądrością i dobrocią. Czy wiesz, że nasi bracia znajdują posłuch
wśród jej poddanych? W tamte strony powędrował Jan, syn Zebedeusza, z Matką Mistrza. Królowa
Helena przyjęła ich łaskawie i obdarowała domem z ogrodem w Efezie, gdzie żyje wielu naszych braci.
Tam, z dala od Jerozolimy, są bezpieczni. Czy powędrujesz ich tropem, by ich odszukać i z Pawłem z
Tarsu się spotkać? Rada bym jechać z tobą. Lecz ja mam Betanię i tutaj jestem potrzebna naszym
braciom i siostrom w Panu.
Będąc z Markiem Kasjuszem widziałam i słyszałam wiele. Tego nie da się opowiedzieć ani spisać w
żadnej księdze. Różnych ludzi dane mi było widzieć, także takich dziwnych, jak na przykład owi
oliwkowolicy wędrowcy w pomarańczowych szatach. Gdzie ich spotkałam?
Właśnie wracaliśmy do Magdali z Kapadocji. W Damaszku żołnierze donieśli nam, że do Egiptu ciągnie
ogromna karawana kupców ze Wschodu, jadą z początku czy końca świata. Okazało się, że ludzie ci
mogli zadziwić jedynie młodych żołnierzy ze świeżo przybyłego do Syrii legionu. Wszak Damaszek leży
na szlaku karawan. W Damaszku krzyżują się i splatają drogi w różne strony świata. Tam nikogo nie
może, jak sam zresztą wiesz, panie, zadziwić żaden towar i żadna twarz.
Ale w tej karawanie było trzech tych oliwkowolicych ludzi. Mieli do cna wygolone głowy i okrywały
ich luźne, pomarańczowe suknie.
Wypytywani przez rzymskich oficerów wymieniali jako swoją ojczyznę jakiś kraj, którego nazwy nie
sposób było wymówić, a co dopiero zapamiętać. Z tego co mówili wynikało, że żyli jak esseńczycy w
czymś, co nazywali aszramem. Głosili naukę jakiegoś Siddhartha Gautamy, nazywanego niebiańskim
Buddą. I w tym nie byłoby w Damaszku nic nadzwyczajnego, gdyby nie okazało się, że w drodze do
Egiptu mają wstąpić do Galilei, by w miasteczku galilejskim Nazaret oddać komuś list. Wieźli ten list w
zdobnej puszce z hebanu. Wypytywani coraz natarczywiej przez oficerów oświadczyli wręcz, że więcej
powiedzieć nie mogą, a listu nikomu nie oddadzą, choćby zginąć im przyszło. Gotowi są spłonąć wraz
z listem. Było w nich coś takiego, że oficerowie puścili ich wolno, nie czyniąc żadnych trudności.
Dopiero gdy karawana oddaliła się ze dwa lub trzy dni od Damaszku, zgrzybiały rabbi powiedział
przypadkiem oficerom, że w Nazarecie żyją w prostej linii potomkowie króla Dawida, nie
wyróżniający się wszakże niczym spośród innych mieszkańców tej mieściny.
- Czyżby ich chronił Herod Antypas? - zastanawiał się Marek Kasjusz.
Jednakże doszedł do wniosku, że to niemożliwe. Herod w obawie o swoją władzę i znaczenie z
pewnością wnet by się pozbył na zawsze potomków Dawida. Przecież Rzymianie mogliby postawić ich
na jego miejscu. A więc dziwna tajemnica!
Lecz dla Marka Kasjusza najbardziej irytujące było to, że cesarz opłaca tylu ludzi, by mieli oczy i uszy
szeroko otwarte, a oni dotychczas nic nie wiedzieli o istnieniu potomków Dawida w Nazarecie.
Napisał zaraz list i wysłał go natychmiast przez najszybszego z kurierów. Dokąd? Nie powiedziałby mi
tego, chociażbym nie wiem jak słodko go o to prosiła. Pewnie marszcząc groźnie brwi odburknąłby: -
Im mniej o sprawach państwowych wiedzą kobiety, tym lepiej dla państwa.
Bo trzeba ci wiedzieć, panie, że Marek Kasjusz wtedy nie był już tamtym Markiem sprzed trzech lat:
wyrozumiałym przez miłość do mnie, młodym Rzymianinem. Już prawie dwa lata byliśmy z sobą, a
mniej go znałam niż wtedy, gdy go ujrzałam pierwszy raz na uliczce wiodącej do zamku Antonia w
Jerozolimie. Wiedziałam coraz więcej o świecie i ludziach, o sprawach tego świata i ludzi. Tylko o nim
wiedziałam tyle, ile on chciał.
Lecz po co mi było poznawać go bardziej? Wystarczało mi, że mnie kocha i że ja mogę go kochać do
woli, patrzeć na niego uśmiechniętego beztrosko i zadumanego, czułego lub, jak święte księgi
żydowskie, chłodnego i surowego. Tak byłam szczęśliwa, że nie mogłam śnić, bo sny były mi
niepotrzebne. I nie chciałam zapanować nad nim. Dlatego chyba, jak sądzę dziś, nie znudziłam się mu
nigdy i nic nie zapowiadało, że mu się znudzę.
Niewiele rzeczy mogło mnie zadziwić w tym czasie, kiedy od Szymona dowiedziałam się, iż Marek
zajmuje poczesne miejsce wśród czcicieli bogini Astarte. Pod tym imieniem czczono i może czci się
jeszcze fenicką Isztar, która była bóstwem miłości i płodności, dziewicą i równocześnie boginią-matką
oraz opiekunką wojowników.
Gdyśmy podróżowali po świecie, Marek znikał czasem w jakimś mieście na całą noc. Nie pytałam go o
to, tak jak sobie tego życzył, gdzie był i co robił, choć miałam na to wielką ochotę. Dopiero po
powrocie do Magdali owe tajemnicze zniknięcia zaczęły mnie zastanawiać i niepokoić. Szymon nie
skwitował mojego niepokoju uśmiechem czy milczeniem. Wtedy to właśnie pierwszy raz usłyszałam:
- To ty nie wiesz, że dostojny Marek Kasjusz jest czcicielem Isztar?
- Któż to taki ta Isztar? - podchwyciłam.
Opowiedział mi o Isztar wszystko, co wiedział. Obojętnie opowiadał mi straszliwe rzeczy. Mówił o
tajemnych misteriach ku czci bogini, w których poza kapłankami biorą udział tylko wtajemniczeni
mężczyźni. W czasie rytualnych orgii nadzy mężczyźni uprawiają w obecności wszystkich zebranych
miłość z kapłankami i nikt nie może się od tego uchylić.
- A co by się stało, gdyby wśród nich znalazł się ktoś nie wtajemniczony? - wypytywałam.
- Musiałby zaraz zginąć.
- A gdyby to była kobieta?
- Rytualnie zgwałcona, musiałaby zginąć. Umilkłam. A Szymon ściszonym głosem dodał:
- Zginę i ja, jeśli Marek Kasjusz się dowie, żem ci to mówił.
- Klnę się na Jahwe, że nie dowie się nigdy! - prawie krzyknęłam. - I proszę cię: nie mówmy już o tym
więcej.
Nie dowiedział się Marek, iż znam jego tajemnicę. Nigdy nie okazałam, że wiem o jego przynależności
do czcicieli Isztar. Z czasem przestałam w ogóle w to wierzyć. Tak było najlepiej.
I znów były podróże, choć nie tak długie i dalekie, jak tamte, bo tylko po Galilei, Judei, Iturei,
Trachonie. Omijaliśmy Cumeranię.
Dlaczego? To proste: nie było tam Piłata z Pontu i Klaudii Priscilli. Od dwóch lat Piłat był
prokuratorem Judei. Marek postarał się o to u cesarza. W ten to sposób spłacił Piłatowi dług
wdzięczności za to, że wbrew prawu i swemu sumieniu jurysty dał mi u siebie schronienie.
Tak, panie, bywaliśmy w domu Piłata w Jerozolimie, ale tylko przez Klaudię Priscillę podejmowani.
Marek i Piłat woleli nie patrzeć sobie w oczy. Lecz najczęściej we dwoje snuliśmy się po świętym
mieście, które dawno przestało być świętym. Było, tak jak jest, jednym wielojęzycznym bazarem.
Nawet w świątyni handluje się. A czymże jest ta świątynia? Pomnikiem zbrodniarza, któremu nie
wystarczała przywłaszczona sobie korona Hasmoneuszów. Herod Wielki, chcąc przypodobać się
swoim rodakom, zaczął rozbudowywać i upiększać świątynię. Nawet Marka zdumiały bogactwo i
uroda ogromnej zasłony kryjącej Przybytek. Widziałeś ją, panie? Nie!
Babilońskiej roboty to zasłona. Utkano ją z nici barwy błękitu i czerwieni, z przędzy bawełnianej i
purpurowej wełny. Czerwień to symbol ognia, błękit to powietrze, bawełna - ziemia, purpura - morze.
Zasłonę zdobią hafty niezwykłego wprost kunsztu. Wyhaftowano wszystko, co widać na niebie,
oprócz znaków zodiaku. Religia żydowska surowo zabrania tworzyć i umieszczać gdziekolwiek
podobizny ludzi i jakichkolwiek zwierząt.
Jako zwykli ludzie nie mogliśmy widzieć drugiej, nie mniej bogatej i pięknej zasłony wewnątrz
Przybytku, odgradzającej jego pierwszą część od miejsca Świętego Świętych. Ta druga zasłona
podobno rozdarła się w tamten piątkowy wieczór i nikt nie jest w stanie jej naprawić. Wyszywana
wielobarwnie zasłona z czerwonej i fioletowej purpury, z karmazynu i kręconego bisioru osłania puste
miejsce Świętego Świętych. Nie ma tam bowiem Arki Przymierza ani kamiennych tablic Mojżesza i
nikt nie wie, gdzie one są.
Chodząc po mieście wypatrywałam w tłumie Łazarza i Marty. Nie spotkałam ich nigdy. Za to raz
ujrzałam skazańca.
Pod strażą szedł ńa śmierć. Potargane i brudne włosy oblepiały mu twarz, gdy pochylony szedł niosąc
na barkach grubą belkę, do której sznurami przywiązano mu rozkrzyżowane ręce.
Na widok skazańca i towarzyszącej mu eskorty, przeciskającej się przez wielobarwny i wielojęzyczny
obojętny tłum, pochwyciłam kurczowo rękę Marka. Spojrzał na mnie swoimi niebieskimi oczyma i
rzekł:
- Od razu widać, że nasz przyjaciel Piłat rządzi w Jerozolimie i dokładnie przestrzega przepisów
prawa.
- Dokąd oni go prowadzą, Marku? - spytałam.
- Nie wiesz? - zdziwił się. - Na Golgotę. To taki pagórek za miastem. Tam traci się skazanych na
ukrzyżowanie.
- Czy on musi jeszcze nieść tę ciężką belkę? - wypytywałam oburzona na oprawców.
- Tego wymaga prawo - odrzekł rzeczowo Marek. Umilkłam zagryzając wargi, a Marek tłumaczył mi:
- Na Golgocie zedrą z niego szaty. Powalą go na ziemię. Ręce w nadgarstkach przybiją do tej belki, po
czym belkę wraz z przybitym do niej skazańcem wciągną na jeden ze stojących tam kilku pali, do
którego najpierw przywiążą nogi i potem je do pala przybiją. Będzie skazaniec tak wisiał aż do śmierci.
Jeżeli za długo będzie żył, oprawcy połamią mu golenie, do ust mu włożą zatkniętą na trzcinie gąbkę
nasyconą octem...
- Nie mów dalej, proszę! - krzyknęłam, aż kilku przechodniów obejrzało się na nas.
- To wszystko, Mario, określone jest szczegółowo przepisami naszego wspaniałego prawa - zaśmiał
się cynicznie. - Ale nie Rzymianie tę kaźń wymyślili. Przejęli ją,, wiesz, od kogo? od Fenicjan i od razu
ujęli ją w swoje paragrafy. Oto, dla przykładu, ta belka, którą musi dźwigać skazaniec, a która zowie
się patibulum, według prawa musi być długa na dwieście centymetrów, ani centymetr nie śmie być
dłuższa czy krótsza. A właściwie to nie wiem, czy Rzymianie lepiej formułują prawa czy zadają śmierć.
Wszelako w jednym i drugim są mistrzami nad mistrze. Judejczycy nigdy im nie dorównają.
Kamienowanie?...
- Nie mów więcej, nie mów! - szepnęłam błagalnie, choć skazaniec i jego oprawcy już zniknęli za
zakrętem ulicy.
- Uciekajmy do Magdali! - zawołałam.
- Jak na Judejkę, córę tyle pobożnego co okrutnego narodu, masz za duże i za miękkie serce -
pokpiwał sobie prowadząc mnie do naszej gospody. - Rzymianie zadają męczarnie i zabijają w imię
przez siebie ustanowionego prawa, Judejczycy zaś w imię Jahwe. Jahwe tak chce... Jahwe tak każe i
już! Można mieć czyste ręce i takież sumienie... Jednakże twój Jahwe jest dobrym Bogiem,
przynajmniej dla ciebie, skoro zesłał ci Rzymianina, który gwiżdżąc na rzymskie prawa uwolnił cię od
twoich rodaków i ich surowych kodeksów.
Znużonyś, panie, moją opowieścią. Widać to, że wolisz słuchać niewiast, aniżeli z nimi rozmawiać.
Zaprzeczasz? Niezmiennie grzecznym człowiekiem jesteś, panie, bardzo grzecznym i ... miłym! Ale ja
widzę twoje znużenie. Poobiedni wypoczynek w komnacie dobrze ci zrobi. Nie powiem już ani słowa,
dopóki nie spoczniesz i nie odpoczniesz. Będę mówiła, nie bój się, panie, pod wieczór, wieczorem.
Teraz czas na spoczynek!
Teraz, po wieczerzy, mogę ci rzec, panie, że wiem, iż nie wypoczywałeś. Kobieca służba wszystko musi
o gościach wiedzieć, a tym, co wie, podzielić się ze swoją panią. Nie powiem ci jednak, która to
służebna szepnęła mi, że zamiast spać, pisałeś tak, aż iskry sypały się - jak mówiła - spod rylca.
Czyżbyś jakieś notatki robił, panie? Powiadasz: tak jest! Ale czy to, że robisz notatki, może prawdziwej
niewieście usztywnić język i odebrać ochotę do mówienia? Nie, nie może! Dlatego będę mówiła. Lecz
najpierw powiedz mi, panie, czy wyjdziemy na taras, czy tu w jadalni pozostaniemy. Ja jestem za tym,
aby tu pozostać, bo niebo teraz o zachodzie słońca zaciąga się chmurami i chłodny wiatr ciągnie od
Morza Martwego. A więc wolisz zostać w jadalni. - Ireno, podaj nam wino cypryjskie i ciasteczka
Akme!
O, idzie Akme z winem i swoimi ciasteczkami. Mówisz, Akme, że dla takiego jak nasz gościa muszą być
zawsze najlepsze ciasteczka i za każdym razem inne? Kochana jesteś, Akme! Dziękujemy ci! A co tam
dojrzałaś przez okno? Gazele! Rzeczywiście, wydają się czymś wystraszone. Spłoszone, swoim
zwyczajem podchodzą pod dom. Spójrz, Akme, jak rozglądają się trwożnie, jak ufnie spoglądają w
okna. Wchodzą na taras. Tam czują się bezpieczne... Biegnij, Akme, do Eleazara. Niechaj każe
mężczyznom przeszukać ogród i od wewnątrz dobrze zamknąć wszystkie bramy i furtki.
Niechaj nie dziwi cię, panie, moja przezorność. Powiem ci, że ostrożności nigdy za dużo, gdy
Jerozolima tak blisko. A tam panuje przecież z łaski Rzymu i nadyma się ten stary błazen z rodu
zbrodniarzy na tronie, Herod Agrypa I. Wierzę, że Bóg czuwa nad swymi dziećmi i wbrew Jego woli
włos z głowy nie może nam spaść. Lecz nie wolno nam kusić Złego otwartymi na oścież bramami i
furtkami Betanii.
Pytasz, panie, czy to grecka, czy to rzymska przezorność. Ha! Raczej rzymska. Czas u boku Marka
Kasjusza musiał pozostawić we mnie jakieś ślady.
Znowu jestem myślą przy Marku. Jeszcze raz powtarzam: dobrze mi było u Marka i z Markiem.
Jednakże szczęśliwość na tym świecie jest krótka jak pieśń, która urywa się nagle. Naszą pieśń
szczęścia śpiewaliśmy cztery lata. Pod koniec wplótł się w nią głos samotnika znad Morza Martwego.
Już na Pustyni Judzkiej rozbrzmiewał coraz donośniej jego głos: „Nawróćcie się, bo bliskie jest
Królestwo Niebieskie"*. Tak jak dawniej, nosił odzienie z wielbłądziej wełny, skórzany pas na
biodrach, pożywieniem mu były szarańcza i miód leśny.
Wyszedł nad Jordan. Ciągnęły do niego tłumy. Chrzcił ludzi w rzece i nauczał. Wśród tłumów nie
mogło zabraknąć oczywiście naszych czujnych faryzeuszów. W mgnieniu oka rozpoznawał ich w
tłumie i gromił: „Plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak uciec przed nadchodzącym gniewem?" Lub
wołał: „Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego
owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone".
Rozchodziły się wieści o Janie jako Mesjaszu, na którego czekali Żydzi. Zapytywany o to wprost, czy
jest Mesjaszem, odpowiadał: „Ja chrzczę was wodą, lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie
jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów".
Koniecznie chciałam teraz zobaczyć tego człowieka. Była to ciekawość silniejsza ode mnie. Dobrze się
składało, ponieważ Marek musiał posłuchać, co Jan głosi; czy nie występuje przeciw Rzymianom.
Z Askaniuszem i Szymonem wybraliśmy się nad Jordan. Szczelnie okryci szarymi opończami, z
kapturami naciągniętymi niemalże na oczy, tylko z Szymonem poszliśmy nad rzekę. Wmieszaliśmy się
w tłum, w którym uwijali się przekupnie z kozim mlekiem, serami i plackami.
Tymczasem Jan, stojąc po kolana w wodzie, nauczał grzmiącym głosem. Słuchając go czułam, jak
ciarki przebiegają mi po skórze. Rada byłam przeto, kiedy Marek trącił mnie w ramię i szepnął:
- Wracamy.
Spojrzałam na niego z wdzięcznością. A kiedy byliśmy poza tłumem, Marek stwierdził:
- Nie ma co słuchać tego nieszkodliwego maniaka. Nie judzi przecież przeciw Rzymowi - orzekł.
- Chrzci i naucza - dorzuciłam mimowolnie.
- Zamiast ludziom lać wodę na głowę - roześmiał się - lepiej by zrobił, gdyby sam wykąpał się w
rzece...
Strzegący naszych koni Askaniusz od siebie dorzucił coś cierpkiego o Chrzcicielu. Odpowiedzią było
wrogie spojrzenie Szymona posłane odwróconemu doń plecami setnikowi. Zaniepokoiło mnie to
spojrzenie. Na nikogo nigdy Szymon tak nie spoglądał. A tu posłał takie spojrzenie i to komu? -
setnikowi Askaniuszowi! Setnik Askaniusz i Szymon nie kryli się przed ludźmi ze swoją zażyłością.
Nie mogłam zapomnieć tego spojrzenia Szymona ani go pojąć. Na szczęście zapomniałam o
wszystkim, gdyśmy wrócili do Magdali. Bowiem w naszym domu było nadzwyczaj gwarno. Służebne
miały ogniki śmiechu w oczach i rozpalone twarze, gdy jedna po drugiej obwieszczały nam, że przybyli
Pamfilos i Filogonos.
Wrócili z dalekiej podróży poszarzeli i wychudli. Gdzież to ich nie nosiło! Byli w Macedonii, Bitynii i
Kapadocji, w Smyrnie, Efezie i Milecie. Przy wieczerzy okazało się, że ich drogi kilka razy krzyżowały
się z naszymi. W Ekbatanie w Medii zdziwieni spostrzegli, że ich mieszki są już prawie puste. Przeto z
jakąś karawaną przez Abilenę i Itureę przybyli do Galilei. A że po drodze nasłuchali się o dziwnym
Chrzcicielu, pospieszyli nad Jordan. Wmieszani w tłum słuchali nauk Jana. Podeszli doń nawet, żeby i
ich ochrzcił. Jan zaczerpnął tykwą wody, lecz nie wylał ani kropli na głowę żadnego z nich. Utkwiwszy
w nich przenikliwe spojrzenie oczu jak gorąca smoła, rzekł:
- Mój chrzest nie dla takich jak wy jest przeznaczony, wy jesteście filozofami pogańskimi.
Zmieszani i onieśmieleni opuścili głowy. Jan zaś półgłosem i tylko do nich mówił:
- Poganami jesteście, aleście ludzie prawi. Dlatego powiadam wam: kiedy indziej, gdzie indziej i przez
kogo innego zostaniecie ochrzczeni w imię Tego, który idzie za mną i blisko jest. A ja jestem jedynie
głosem wołającego na pustyni, dla Niego przygotowuję drogę i prostuję ścieżki.
Ale naszym obieżyświatom już się śniła Arabia Felix. Marek Kasjusz zaraził się ich snami. Nie
pożałował im denarów i drachm.
Nie popasali u nas długo. Ruszyli ochoczo do Jerozolimy z nadzieją, że prokurator Piłat, podobnie jak
Marek Kasjusz, nie pozostanie głuchy na ich głośne sny o Arabii Szczęśliwej. Podobno Piłat
rzeczywiście nie chciał być gorszy od Marka Kasjusza i potrząsnął mieszkiem.
Po wyjeździe Pamfilosa i Filogonosa wkrótce odszedł od nas Szymon, wykupiony kiedyś przez Marka i
według prawa będący jego niewolnikiem. Miałam już wówczas sporo klejnotów. Chciałam je cichcem
spieniężyć, żeby wykupić Szymona od Marka i obdarować wolnością. Marek dziwnym trafem odkrył
moje zamiary. Zamiast rozgniewać się na mnie, śmiał się rozbawiony.
- Szymon jest przecież wolny - oznajmił. - Trzy lata temu sporządziłem odpowiedni dokument. Ty,
Mario, w takim razie wręczysz ten dokument swemu rodakowi, który faktycznie nie niewolnikiem mi
był, ale sekretarzem, tłumaczem, doradcą, przyjacielem. Chce teraz odejść. Nie mam zamiaru bronić
mu tego ani odradzać. Jego wola.
Była uczta na cześć Szymona. Nie chciał na niej nikogo oprócz Marka i mnie. W czasie uczty, o
północy, kiedy w klepsydrze przesypa-ły się ostatnie ziarnka piasku, wręczyłam Szymonowi ów
dokument i od siebie sto denarów. Szymon podziękował za wszystko Markowi i mnie, wychylił puchar
wina za naszą pomyślność i przyjaźń.
Rano uściskał setnika Askaniusza, imieniem Pana pożegnał nic nie pojmujące służebne i
przywdziawszy żydowskie szaty, okryty szarą opończą ruszył samotnie ku Jordanowi. Poszedł za
Janem. Stał się jego uczniem.
Często myślałam o nim, pomimo że moje życie było nadal życiem barwnego motyla. Nic tedy
dziwnego, panie, że czas miał i dla mnie chyżość gazeli. Lecz nad moim życiem upływającym na
pograniczu rzeczywistości i snu zawisła ciężka chmura.
Marek Kasjusz został wezwany do Rzymu przed cesarza Tyberiu-sza. Nie były mi obce wieści o tym
podejrzliwym i coraz okrutniejszym starcu kryjącym się w swej willi na wyspie Capri. Marek śmiał się,
rzecz jasna, z moich niepokojów i obaw przekonując mnie, że dochodzące wieści są przesadzone, że
Tyberiusz to zacny i mądry człowiek, choć otoczony złymi doradcami, którym wszakże nie pozwala
sobą powodować.
W Tyrze czekał na Marka cesarski okręt. Tam go pożegnałam. On żegnając się ze mną, długo
delikatnie gładził moje włosy, raz po raz muskając je ustami.
- Nie płacz, kochana - uspokajał mnie - przecież niezadługo wrócę. Jeśli na dobre tu nie wrócę, to
zabiorę cię tam, gdzie przyjdzie mi być. Zobaczysz - zapewniał - że z Rzymu do Magdali jest bardzo
blisko. Będę pisywał do ciebie, Mario.
Odpłynął. Pod opieką setnika Askaniusza, zapłakana, powróciłam do Magdali. Niedługo czekałam na
list.
Spadł mi ciężar z głowy i serca. Stary cesarz przyjął Marka nadzwyczaj łaskawie. Wypytywał o
Palestynę i Syrię, o tetrarchów - Heroda Antypasa w Galilei i Filipa, tetrarchę Iturei i Trachonu, o
królową Helenę z Adiabeny oraz o króla Aziza i królową Druzyllę z Emesy, o ciągle niesfornych Żydów
w Judei i prokuratora Piłata, a nawet o chrzczącego w Jordanie proroka. Marek nie dostrzegał w nim
niczego, co by świadczyć mogło o jego starczej chorobliwej podejrzliwości i okrucieństwie, o których
tyle rozpowiadano w Rzymie i w całym Imperium. Marek na przekór wieściom widział w nim
bystrego pomimo sędziwości człowieka i władcę.
W drugim liście Marek donosił mi, że prawie co dzień jest wzywany bądź do cesarza, bądź do jakiegoś
najwyżej postawionego cesarskiego dostojnika i zausznika zarazem.
W trzecim liście Marek cieszył się otrzymaną nagrodą. Otóż w nagrodę za dobrą służbę cesarz
obdarzył go posiadłościami w Galii i jakby mimochodem napomyka, że w senacie wysunięto jego
kandydaturę na namiestnika Galii Narbońskiej.
Później niektóre listy Marka były bardzo krótkie, rzeczowe i suche. Tylko ja mogłam doczytać się w
nich miłości, pożądania i tęsknoty wyzierających spoza suchej rzeczowości, prześwitujących przez
niedostrzegalne dla innych szczeliny między zdaniami i słowami w zdaniach.
Na każdy list odpowiadałam mu zaraz długim listem. Zabierał go ten sam kurier cesarski, który od
Marka listy przywoził.
Wreszcie nadszedł ten list, w którym uradowany Marek donosił mi, że został mianowany
namiestnikiem Galii Narbońskiej, czego sam cesarz mu łaskawie gratulował. Marek przeto prosił, bym
mu szczerze napisała, czy gotowa jestem na zawsze rzucić dla niego swoją ojczyznę, rodzinne strony i
jechać z nim na koniec świata, za wielkie góry zwane Alpami, do Galii. Bez wahania odpowiedziałam
mu, że pójdę z nim na koniec świata i jeszcze dalej i że obojętne mi jest, czym przy nim będę,
ponieważ już nie potrafiłabym żyć bez niego, że on jest moją jedyną miłością, a więc moim życiem i
jego sensem.
I nadszedł ten list, w którym Marek Kasjusz donosił mi, że zaraz po idach lipcowych, a więc za siedem
dni, wyrusza w podróż. Po mnie! Jak zwykle, odpisałam mu natychmiast, nie tonując swego szczęścia i
radości.
Ale potem nastała cisza wydłużająca w nieskończoność każdy dzień, każdą noc. Moja miłość
niecierpliwie liczyła czas. Jednakże nie było już więcej żadnego znaku życia.
Z dnia na dzień rósł mój niepokój. Czasem spragnione serce drętwiało z trwogi i krzepiło się nadzieją.
Wybłagiwałam ją u Jahwe. Nigdy przedtem nie modliłam się tyle i tak gorąco. Coraz częściej wszakże,
pomimo moich modłów i ofiar posyłanych cichcem do świątyni jerozolimskiej, niepokój brał górę nad
nadzieją. Moje bezsenne przeczucia, nie zasypiające wraz ze mną, sprawdziły się.
Nadeszła ta straszna wieść, nie pamiętam już jak i przez kogo mi przyniesiona: burza morska u
brzegów Cypru roztrzaskała okręt, którym płynął Marek Kasjusz. Nie Uratował się nikt. Burza to była?
Byli tacy, którzy utrzymywali, że nie było żadnej burzy, a okręt po prostu miał zaginąć, bo takie było
życzenie tego łaskawego dla Marka cesarza! Aleja wówczas nie mogłam pojąć, dlaczego Marek
miałby zginąć, czym zawinił. Czyżby tym, że zbyt gorliwie służył cesarzowi i za dużo wiedział?
Wnet też okazało się, że dopóki panowie świata musieli się bać Marka Kasjusza, skrzętnie ukrywali w
sobie pogardę i nienawiść do niego. Na wieść o jego śmierci uczucia te wybuchnęły ze
zwielokrotnioną siłą. Śmierć Marka była fetowana w domach, pijatykami oficerów i żołnierzy w
koszarach i tawernach.
A kiedy na trzeci dzień dowódca garnizonu w Magdali wyjechał do Cezarei Filipowej, kilku pijanych
oficerów wtargnęło wieczorem do naszej willi na przedmieściu. Strzegący jej żołnierze spali ukryci w
ogrodzie. Byli całkiem pijani. Kiedy zaczęto krzyczeć przed bramą i kołatać do niej, pochowała się
przerażona służba. Przy mnie pozostał tylko, jak zawsze spokojny, setnik Askaniusz.
Wyważono bramę. Oficerowie wtargnęli do willi. W atrium z mieczem w ręku samotnie zastąpił im
drogę centurion Askaniusz. Na nic się zdały jego wołania, że to willa dostojnego Marka Kasjusza,
cesarskiego legata i prawego Rzymianina. To jeszcze bardziej rozjuszyło tych ludzi. Rzucili się na
setnika. Bronił się chwilę. Padł z rozpłataną mieczem głową.
Skamieniałą z bólu i strachu dopadli mnie w mojej sypialni. Zionąc wypitym winem, wywlekli mnie do
atrium. Tam zdarli ze mnie odzienie. Gwałcili mnie jeden po drugim. Broniłam się, krzyczałam,
błagałam Jahwe o pomoc. Nadaremno. Słyszałam tylko ich pijacki bełkot i nic więcej.
Po północy chwiejnymi krokami poszli sobie. Pokrwawiona, posiniaczona, cuchnąca ich spermą,
ostatkiem sił dowlokłam się do mojej skatowanej jak ja sypialni i zemdlałam. Obudziła mnie sędziwa
matka naszego ogrodnika, Samarytanka Rebeka. Zrobiła mi okłady z jakichś ziół, napoiła jakimiś
miksturami. Miałam wtedy ochotę całować jej pomarszczone dłonie.
- Musisz czym prędzej zebrać, pani, wszystkie swoje klejnoty i pieniądze - rzekła półgłosem
rozglądając się wokół. - Bo służba może zrabować ci wszystko.
Nie mogłam się ruszyć z posłania. Przeto Rebece mówiłam, gdzie co mam cennego. Ona to zbierała
do przybrudzonej torby ze zgrzebnego płótna.
- Nie możesz swego dobra mieć przy sobie - orzekła. - Pozwól, że wezmę to do siebie na
przechowanie.
- Weź, Rebeko, weź! - wykrztusiłam. - Wynagrodzę cię za to.
- Nie dla nagrody to robię - odpowiedziała z godnością.
Wyszła nie spostrzeżona przez kogokolwiek. Ja zapadłam w gorączkowy, pogmatwany sen. Ocknęłam
się rano. W mojej sypialni rzucały się w oczy ślady myszkowania ludzi. Sypialnia została ogołocona ze
wszystkiego, co było piękne, co przedstawiało jakąś wartość. Nie było moich pięknych sukien,
alabastrowych flakoników z przeróżnymi pachnidłami, słoików z cennymi maściami, według mojej
woli upiększającymi twarz, oczy i usta. Nawet marmurowy posążek Kupidyna ze strzałą na łuku,
czuwającego u mojego wezgłowia, zabrano wraz z misternie rzeźbionymi puzderkami i kasetkami na
różne kobiece drobiazgi. Jakże byłam wdzięczna Rebece! Sam Jahwe mi ją chyba zesłał na pomoc.
Na drugi dzień z Cezarei Filipowej wrócił Antonin, dowódca garnizonu w Magdali. Poszłam do niego
na skargę. Przyjął mnie wyniośle. A jakże niedawno jeszcze zabiegał o moją przychylność - przymilny,
uniżony, do przesady względem mnie wytworny. Teraz nie raczył nawet wysłuchać mojej skargi.
Przerwał mi brutalnie. Nakazał natychmiast opuścić willę. Kiedy zapytałam, dokąd mam pójść,
pogardliwie wzruszył ramionami. A gdy z płaczem poczęłam mówić o zabójstwie centuriona
Askaniusza, o gwałcie na mnie, znowu przerwał mi skwapliwie. Krzywiąc usta i cedząc słowa
powiedział, że winni śmierci setnika oficerowie zostaną ukarani zgodnie z obowiązującymi
przepisami. Jeśli zaś chodzi o gwałt, to oświadczył mi, ni mniej, ni więcej, że sama jestem winna.
Gdybym, jego zdaniem, nie była tak piękna i ponętna, oficerowie, nawet najbardziej pijani,
zostawiliby mnie z pewnością w spokoju.
Od bramy willi odepchnęli mnie trzymający straż żołnierze. Toteż w domku ogrodnika pożegnałam
zacną Rebekę. Oddała mi wszystkie kosztowności i pieniądze aż do ostatniej gery. Nadbiegła moja do
niedawna służebna Sarah. Płacząc chciała mi oddać różne błyskotki, które ode mnie otrzymała.
Podziękowałam jej prosząc, aby sobie wszystko zatrzymała. Rezolutna dziewczyna w ostatniej chwili
zauważyła, że nie mogę klejnotów i pieniędzy nieść na wierzchu, jako że pierwszy lepszy żołdak czy
opryszek z nich mnie ogołoci. Rebeka i Sarah ukryły je pod zawiniętymi w płótno przaśnymi plackami,
kozimi serami, figami i kilku purpurowymi granatami.
Na koniec przezorne kobiety przebrały mnie w znoszoną suknię Rebeki, dały chustę na głowę.
Wyglądałam jak uboga przekupka wędrująca z miasteczka do miasteczka, sprzedająca placki, sery,
figi, granaty i co się da, aby zarobić kilka asów na życie.
Jeszcze raz ucałowałam błogosławiącą mnie na drogę Rebekę, ucałowałam pochlipującą jak dziecko
Sarah i nie oglądając się poszłam przed siebie. Bez celu. Byłam jakby odurzona. Mimo to wiedziałam
jedno: muszę iść, aby prędko znaleźć się jak najdalej od Magdali.
Kiedy już byłam daleko i zmęczona usiadłam w cieniu przydrożnej sykomory, zdziwiona spostrzegłam,
że idę dobrze znaną mi drogą, którą tyle razy przebywałam z Markiem, a droga ta wiedzie prosto do
Jerozolimy. Prawie że krzyknęłam z radości, gdym sobie nagle przypomniała, iż tam teraz urzęduje
Piłat z Pontu i jest z nim dobra, macierzyńska dla mnie Klaudia Priscilla. Radość wnet zgasła
przytłumiona gorzką myślą: jak stanąć przed Klaudią Priscilla, gdy jestem nędzarką bezdomną,
upodloną tak okrutnie przez jej rodaków?
Nie miałam siły iść dalej. Napiłam się więc wody z przydrożnej studni i schowałam się w zapuszczonej,
bezpańskiej zapewne winnicy. Tam postanowiłam przenocować.
Budziłam się co rusz, bo mi się wydawało, że słyszę odgłos kopyt Markowego konia, że lada chwila
stanie przede mną Marek, aby wziąć mnie na ręce i wrócić ze mną do Magdali. Ale tylko cisza była
wokół mnie i zawiesista noc. Przeto znowu zapadałam w gorączkowy sen, w którym jawą stawało się
to, co było i minęło bezpowrotnie.
Zbudziło mnie słońce. Było już wysoko na niebie i natarczywie świeciło mi prosto w twarz.
Obudziwszy się na dobre, spytałam samej siebie: co dalej? dokąd? po co? Uświadomiłam sobie
wreszcie, że tamto życie skończyło się jak kunsztowny sen i nie powtórzy się nigdy, nie może się
powtórzyć. Innego zaś nie byłam w stanie przed sobą dojrzeć. A zatem umrzeć? Chłodno mi się
zrobiło na myśl o śmierci.
- Niechaj dzieje się wola Jahwe - powiedziałam sobie powstając. - Niechaj dzieje się co chce! Pójdę
przed siebie - postanowiłam.
Poszłam dźwigając mój tobołek i chustą osłaniając twarz. Szłam i szłam, mijając wsie i miasta.
Żebrałam. Nie mogłam spieniężyć żadnego drobiazgu. Każdy był od Marka. Miałam wszak i pieniądze.
Nie mogłam wydać z nich żadnego asa. Później mogły okazać się bardziej potrzebne. I miałam rację!
Zresztą na jak długo starczyć mi mogło pieniędzy? Nie było ich znów tak wiele.
Pozwól, panie, że przemilczę następne dwa lata mojego życia. Kupczyłam ciałem, zachowując jednak
duszę. Kurczowo trzymałam się życia. Gdybym zmarła, nie mogłabym wspominać. Dopóki żyłam, żył
w mojej pamięci Marek Kasjusz.
Nie od rzeczy będzie dodać, że i w tym czasie spotykałam mężczyzn, którzy gotowi byli na każde
szaleństwo dla mnie. Żaden z nich nie był Markiem, nie przypominał Marka. Powoli więc wysychało
moje serce. Żyłam, jakbym nie żyła. Nie przyznawałam się, że jestem Judejką. Najczęściej udawałam
Greczynkę. Bałam się moich rodaków. Wiedziałam dobrze, że moi rodacy nie mają litości ani żadnych
względów dla takich jak ja niewiast.
Aż wreszcie zmogła mnie choroba. Nie wiem, co to była za choroba. Gasłam i więdłam, starzałam się i
szpetniałam. I znów pomyślałam o Jerozolimie. W końcu postanowiłam tam pójść, aby umrzeć
ukamienowana przez moich rodaków. Wyrzuciłam truciznę, której nie miałam siły zażyć.
Lecz, panie mój i gościu, na spoczynek najwyższy czas. Betania, patrz, całkiem pogrążyła się_w
ciemnościach i ciszy. Betania śpi. Chcę być dobrą gospodynią, przeto ani jednego słowa więcej nie
powiem poza: Śpij spokojnie, panie!
Wcześnieś dziś wstał, panie! Czyżby źle ci się spało? Powiadasz, że właśnie dlatego, iż dobrze ci się
spało, wypoczęty, wstałeś wcześniej niż zwykle. Wiem! Na spacerze byłeś, z ludźmi pracującymi w
winnicach i tłoczniach oliwy pogadałeś i śniadanie już zjadłeś. Irena i Akme o to zadbały. No cóż,
polubiły cię, panie, co aż dziwne nieco.
Nie dziwi mnie sympatia, jaką Greczynka w judejskim domu darzy Greka. Lecz Akme... Toż ona
wpatrzona w ciebie, panie, jak w nikogo dotąd. Już smuci się, biedaczka, że niezadługo opuścisz
Betanię. Bądź jak najdłużej z nami! - mówię jako pani Betanii i kobieta. Idź drogą Pana! - powiem jako
chrześcijanka. - Idź, kędy wzywa cię Chrystus, panie, i wiedzie serce, które zawsze chce być w nas
ponad swoją miarę.
Spoglądasz na mnie tak, jakbyś pierwszy raz mnie ujrzał, jakbyś nie wysłuchał i nie zanotował tylu
moich zwierzeń.
Ty powiadasz na to, że piękna i pokorna jestem. Czyżby? Utrzymujesz, że bez pokory nie ma w
człowieku kultury ani wewnętrznego ładu.
Tak, panie, człowiek jest tylko człowiekiem i niczym więcej. Toteż obstajesz przy swoim, że nie trzeba
być chrześcijaninem, aby być pokornym, że pokora to nie wynalazek monoteizmu ani
chrześcijaństwa. Pokora według ciebie, panie, jest tak stara, jak potrzeba wewnętrznego ładu.
Szukaniem tego ładu i utrwalaniem go jest zatem to, co nazywamy kulturą?
Ale idzie Akme. Pozostaje nam przeto ustalić, co zjesz na drugie śniadanie i gdzie. Czy ja jadłam
pierwsze śniadanie? Oczywiście jadłam, razem z moimi niewiastami i ich mężami. Ci zacni ludzie,
teraz już moja rodzina, pracują ciężko. Toteż lubią i mogą dużo zjeść. Akme by chciała, abyś ty, panie,
miał ich apetyt. Co zatem na drugie śniadanie? Wino i ciasteczka Akme! I nic więcej? Nic. Słyszałaś,
Akme? Przyniesiesz nam to wszystko na dolny taras od strony ogrodu. A może ty, panie, chciałbyś
gdzie indziej przedpołudnie oglądać, może w swojej komnacie, może na przechadzce? Wybierasz
taras? Twoja wola, panie!
Tu z tarasu spójrz, panie. Jakie dziś przeźroczyste i rześkie powietrze. Wczoraj pogoda zaczęła się
zasępiać od wschodu. Za to tym piękniejszy dzień mamy dzisiaj.
Jednakże ty, panie, patrzysz na mnie. Wiem! Nie o tym mówię, o czym ty chciałbyś słuchać. A swoją
drogą o tym, co będę ci mówiła, panie, zapewne słyszałeś lub jeszcze usłyszysz od innych. Ten i ów z
pewnością mądrzej ci opowie, dokładniej niż ja. Ja jestem tylko niewiastą, która, gdyby było trzeba,
gotowa jest wskazać ci drogę do wiarygodnych świadków tamtych wydarzeń, do Piotra, Jana i innych
Jego uczniów, nawet do Jego Matki. Ale póki co, mnie posłuchaj, panie.
Wczoraj zakończyłam swą opowieść na tym, jak to szłam do Jerozolimy, aby umrzeć. Byłam bardzo
chora. Nie pamiętałam więc o zbliżającym się Święcie Namiotów, na które ze wszystkich stron świata
ciągnęli wyznawcy Jahwe.
Pełne drogi ich były. Drogi przypominały wzbierające potoki, pod bramami Jerozolimy zamieniające
się w niespokojne a różnokolorowe rzeki/
Z pielgrzymami wpłynęłam do Jerozolimy rozglądając się bezradnie. W takim stanie nie mogłam pójść
do pałacu Piłata. Czy przepuściłyby mnie zbrojne straże prokuratora Judei? Czy Piłat i Klaudia Priscilla
rozpoznaliby we mnie dawną Marię? Bez celu więc włóczyłam się po mieście, pod zakurzoną chustą
skrywając tobołek i swoją twarz.
Poprzez zgiełk i pokrywający mnie kurz, poprzez moje zmęczenie co rusz słyszałam o jakimś
Nazarejczyku, który przybył i naucza. Słyszałam o Nim dawniej, gdy jeszcze żył Marek Kasjusz. Jak
okazało się później, o mało co spotkalibyśmy się nad Jordanem. Tam ten dziwny Człowiek z
galilejskiego Nazaretu był wśród ludzi chrzczonych przez Jana. Przypomniałam to sobie tego
popołudnia w zapchanej ludźmi Jerozolimie.
Jeszcze był dzień. Słońce złociło dachy domów i rozsiadłej na Syjonie, na ściętym wzgórzu Ofel,
świątyni. Ponad świątynią jerozolimską groźnie bielał zamek Antonia. Z daleka połyskiwały w słońcu
hełmy i pancerze rzymskich żołnierzy, iskrzyły się ostrza włóczni w ich rękach. Ale w dole, na dnie ulic,
gęstniał już niespokojny, rozedrgany ludźmi, hałaśliwy i cuchnący potem mrok.
- Patrzajcie ludzie! - usłyszałam nagle - to wyrodna siostra Łazarza i Marty z Betanii!
Struchlałam. Nie mogłam uciekać. Nie zdążyłam choćby zasłonić twarzy. Wokół mnie gromadzili się
Żydzi w zielono-czerwono-niebies-kich chałatach. Krąg zaciskał się i grubiał. Widziałam coraz bliżej
brodate twarze i błyskające czarno oczy, i białością migotające zęby. Coraz więcej palców na mnie
było skierowanych.
- Jawnogrzesznica! - wołano. - Jawnogrzesznica! Ukamienować ją!
- Najpierw niech stanie przed tym Nazarejczykiem, co to naucza w świątyni na Dziedzińcu Pogan! -
posłyszałam za sobą pojedynczy głos.
Nie miałam wątpliwości: był to głos faryzeusza. Skuliłam się bardziej i pod chustą mocniej
przycisnęłam do siebie mój węzełek. Faryzeusz jeszcze coś mówił. Gromada umilkła potulnie. Ktoś
mnie popchnął. Niedługo bym upadła. Ktoś inny od tyłu chwycił mnie za ramiona. Popychając,
potrącając i znieważając słowami wiedziono mnie gdzieś, z pewnością za miasto, aby mnie
ukamienować. Zamknęłam oczy. Pustkę, chłodną jak śmierć pustkę miałam w głowie i w sercu.
Zabrakło tam miejsca nawet na strach.
Ocknęłam się w świątyni na Dziedzińcu Pogan. Było tam rojno i całkiem widno. W portyku zachodnim
ujrzałam nagle człowieka o płonących oczach i szczupłej twarzy Judejczyka, okolonej ciemnym
zarostem i spadającymi na ramiona włosami. W białej nieskazitelnie szacie znieruchomiał na chwilę z
rękoma uniesionymi wysoko. Umilkł w pół słowa. Poczułam na sobie Jego spojrzenie, które ściągnęło
na mnie spojrzenia obecnych. Widać było, że wiedli z tym człowiekiem jakiś zacięty spór. Zrobiło się
cicho. Na co czekali?
- Nauczycielu! - z udaną uniżonością przemówił faryzeusz, który mnie przywiódł. - Oto
pochwycono kobietę, cudzołożnicę, która rzuciła swój dom, rodzinę i religię. Mojżesz każe takie
kamienować. A Ty co rzekniesz? - zapytał tak, jakby chciał dźgnąć tym pytaniem.
Tamten bez słowa schodził po stopniach. Rozstępowali się przed Nim milczący już ludzie. I oto stałam
w tym samym co On kole, zaledwie kilka kroków przed Nim. - Jaki On piękny! - pomyślałam
podnosząc głowę i poprawiając na niej chustę.
A On tymczasem pochylił się niziutko i począł coś pisać palcem na piasku. Pisał bez słowa. Spoza
bliskich a coraz głośniejszych i spieszniejszych oddechów otaczających nas ludzi dochodziły
monotonne, dalekie odgłosy świątyni i przedwieczornego miasta. Ten i ów przemagając
onieśmielenie czy wręcz strach, wyciągając szyję i natężając wzrok, zbliżał się do Niego, zerkając Mu
przez ramię. I cofał się prędko ze spuszczoną głową i wzrokiem omijającym oczy innych ludzi,
wycofywał się za plecy stojących, roztapiał się w tłumie.
- On wypisuje tu nasze grzechy! - krzyknął ktoś nagle.
- Jak On śmie tutaj, na Dziedzińcu Pogan, znieważać faryzeuszów - podchwycił ktoś inny - którzy
jesteśmy solą i światłem narodu, obrońcami czystości Mojżeszowego Zakonu...
- Może nie wasze to grzechy, co? - zawołał ktoś z tłumu. - Czyż nie jesteście, faryzeusze, pobielanymi
grobami pełnymi zgnilizny, cuchnącymi wewnątrz?
Przedziwnie znajomy wydał mi się ten głos. Lecz nie miałam czasu zastanawiać się, do kogo może
należeć, gdyż Nazarejczyk wyprostował się. Wdzięcznym ruchem smukłej dłoni odgarnął włosy ze
swej twarzy. Patrzył w tłum. Zrobiło się znów cicho. On zaś powiódł spojrzeniem po ich twarzach.
Wreszcie wskazując mnie, powoli a dobitnie rzekł:
- Kto z was jest bez grzechu, niechaj rzuci w nią kamieniem! Jest pośród was taki?
Faryzeusze pierwsi odchodzili spiesznie, gadając między sobą przytłumionymi głosami i gestykulując
nerwowo. Za nimi odchodzili inni.
Pozostaliśmy sami w czerwonym świetle zachodzącego słońca. Stanął przede mną. Przyjrzał mi się
tak, jakby dopiero teraz mnie zauważył. Uśmiechnął się.
- No i gdzież oni są? - ręką zatoczył łuk. - Nikt cię nie potępił, nikt nie rzucił w ciebie kamieniem?
- Nikt, Panie - wyszeptałam zmieszana.
- I ja ciebie nie potępiam - powiedział i zaraz dodał: - Idź i nie grzesz więcej.
- Lecz ja nie mam dokąd i po co iść, Panie - wyznałam jednym tchem. - Ponadto jestem chora i wielce
utrudzona tułaczką i poniewierką okrutną...
- Maria! - usłyszałam raptem ten sam głos, który poprzednio dogadywał faryzeuszom. - Maria, Maria!
- wołał ponownie.
Usłyszałam odgłos spiesznych kroków. Portykiem biegł Szymon. Już był przy mnie. Zdyszany złapał
mnie za ręce.
- Nie poznałem cię zrazu - usprawiedliwiał się odsłaniając mi twarz. - Mistrzu! To moja przyjaciółka
Maria z Magdali. Nie jeden dług wdzięczności mam względem niej. Musimy jej pomóc, Mistrzu!
Mistrz znów uśmiechnął się, tym razem jakby rozbawiony. Delikatnie położył dłoń na ramieniu
Szymona.
- Drogi Marii skończyły się tutaj - oznajmił patrząc Szymonowi w oczy. - Odtąd nasze drogi są jej
drogami, Szymonie.
- Dzięki Ci, Panie! - padłam Mu do nóg. - Dobry jesteś. Nigdy Cię nie opuszczę. Wszędzie pójdę za
Tobą, na męki, na śmierć!
- Ale na razie wstań, Mario - podniósł mnie. - Musimy stąd iść. Nocą świątynia jest niebezpieczna dla
moich uczniów. Szymonie! - odszukał go wzrokiem. - Zaopiekuj się Marią. Niechaj niewiasty nasze
przyjmą ją jak zabłąkaną siostrę, która odnalazła swą drogę. Niechaj zadbają o nią.
Podtrzymywana przez Szymona szłam ulicami Jerozolimy zapadającej się w noc. Tylko czasem mignął
w ciemnościach płomyk kaganka w oknie czy w ręku przechodnia. Płonęły tylko potężne pochodnie
na oddalającym się, znikającym i znów ukazującym się, górującym nad świątynią i miastem zamku
Antonia.
Dom Marii, tak jak judejska niewiasta na ulicy czy w świątyni, zewnątrz niczym nie różnił się od innych
domów. Był szary i zamknięty. Szymon w umówiony sposób energicznie zastukał w bramę. Uchyliła
się natychmiast. Czujny sługa zmierzył nas niezbyt przyjaznym spojrzeniem.
- My od Rabbiego - rzucił półgłosem Szymon.
Sługa bez słowa wpuścił nas do obszernej sieni, oświetlonej suto kagankami, zamknął za nami bramę i
znieruchomiał przy niej. Po schodach prowadzących na piętro schodziła kobieta w zielonej sukni i
lekkim białym welonie na siwych włosach.
- Gdzie Rabbi? - spytała.
- Nadejdzie niebawem - odparł Szymon.
Teraz dopiero niewiasta pytająco spojrzała na mnie.
- To Maria, siostra Łazarza i Marty z Betanii - informował Szymon.
- Przystała dziś do nas. Rabbi jął przyjął. Trzeba jej pomóc, pani...
- Widzę - przerwała mu obrzucając mnie bacznym spojrzeniem.
- Zdrożonaś wielce - dorzuciła jakoś ciepło, musnąwszy wzrokiem moje zakurzone i brudne odzienie.
- Umyć bym się chciała, pani - ośmieliłam się odezwać - i szaty moje wyprać.
- Dziś gości dużo w naszym domu - mówiła. - Ale i dla ciebie znajdzie się jakaś izdebka i woda do
kąpieli. Moja córka da ci suknię ... Marku! - zawołała robiąc pół obrotu.
Z głębi domu bezszelestnie wyszedł smukły młodzieniec o kędzierzawych włosach, bystrych czarnych
oczach i gładkiej twarzy, jedynie pod nosem naznaczonej delikatnym puszkiem zarostu. Tylko oczyma
przypominał Żyda. Wyglądał jak grecki efeb w marmurze, choć był w rzymskiej szacie.
- To mój syn Jan Marek - rzuciła spoglądając na mnie. - Zaprowadź ją - wskazała mnie ruchem dłoni -
do Judith. Niech Judith ją nakarmi, da jej jedną ze swoich sukien. Zresztą ona sama będzie wiedziała...
- Nie jestem głodna, pani - przerwałam jej.
Zdawała się nie słyszeć tych słów. Marek skinął na mnie. Poszliśmy.
Ten szary od ulicy nijaki dom był obszerny, wewnątrz rozświetlały go pochodnie, kaganki i zdobne
lampy oliwne, z których wiele było kunsztownej roboty, bardzo cennych i pięknych. Ten obszerny i
zasobny zasobnością pokoleń dom ukrywał za sobą niewielki ogród z fontanną wśród fiołków i róż.
Służebne przygotowały mi kąpiel. Wykąpana, poczułam się raźniej. Zaraz też smagła Judith, może
nieco młodsza ode mnie, zaczęła przymierzać mi swoje suknie.
Tymczasem dom napełniał się gwarem męskich głosów. Judith powiedziała mi, że to Rabbi przybył ze
swymi uczniami, a dziś z rana przybyła Jego Matka i zatrzymała się tutaj, by zobaczyć Syna.
Judith znalazła wreszcie pasującą na mnie suknię. Była biała, z delikatnego płótna. Służebne
rozczesały mi jeszcze wilgotnawe włosy i puściły je luzem na ramiona i plecy. Na koniec Judith
obejrzała mnie uważnie.
- Aleś ty piękna, Mario! - rzekła z podziwem.
- Jestem rudowłosa i zielonooka - próbowałam bronić się przed jej zachwytem pobrzękującym w
głosie, pobłyskującym w oczach. - Dużo wycierpiałam przez to od mojej siostry - dodałam ciszej.
- W tym domu nie osądza się ludzi według koloru ich włosów i oczu - zaczęła nadzwyczaj poważnie -
według narodowości, pochodzenia, chociaż nasz ród jest bardzo stary, wielu godnych i zasłużonych
ludzi wydał. Do saduceuszów należymy - podkreśliła - ale nigdy nie wstydziliśmy się naszych
otwartych umysłów ani serc. Mój rodzic, Gedeon, był wielce uczonym mężem, z faryzeuszami toczył
w mowie i piśmie srogie boje. Zmarł pięć lat temu - zakończyła cicho i przedziwnie miękko.
Weszła matka Judith. Ujrzawszy mnie, klasnęła w dłonie.
- Któż by przypuszczał - zawołała śmiejąc się - że w naszym domu zdrożoną żebraczką taka piękność
się jawi.
- Ja jej też powiedziałam, matko, że jest bardzo piękna - wtrąciła spiesznie Judith.
- Szymon Zelota co trzeba o tobie nam zwięźle opowiedział - podjęła Maria. - Lecz nie obawiaj się, tu
z powodu twej przeszłości nikt nie będzie robił ci wstrętów. Wszak nawet Rabbi cię nie potępił.
- On mnie bronił przed faryzeuszami, przed motłochem na Dziedzińcu Pogan - dodałam.
- A teraz poznasz Jego Matkę - oznajmiła. - Pójdź ze mną.
W niewielkiej jasno oświetlonej komnacie ujrzałam niewiastę o twarzy księżniczki ze snów. Niewielka
i drobniutka, w białym welonie na brązowych włosach, w pocerowanej w kilku miejscach, spranej
sukni z niebieskiego płótna zadziwiała swoją królewskością, z której biły moc i uroda niespotykanego
człowieczeństwa.
- Siądź tu, dziecko, obok mnie - z uśmiechem wskazała mi stojący obok Niej zydel, kiedy Maria
cichutko wyszła z komnaty.
- Ja jestem występną niewiastą - szepnęłam siadając. - Bezdrożami chadzałam...
- Powiada mój Syn, że zdrowi nie potrzebują lekarza.
- To Ty nie potępiasz mnie, Pani? Nie pogardzasz mną?
- Mój Syn cię nie potępił ani nikt spośród Jego uczniów, jakże więc mogłabym ja, która kobietą i
matką jestem. Miałażbym cię potępić lub gardzić tobą za to, żeś poszła za sercem, by znaleźć serce?
Umilkła i ja milczałam. Dom zaś wypełniał się coraz głośniejszym gwarem. Rabbi i Jego uczniowie
wieczerzali w dużej sali na pierwszym piętrze. Jego Matka zdawała się nadsłuchiwać czas jakiś
dochodzących z sali głosów, by potem zacząć ze mną rozmowę. Patrząc mi prosto w oczy jęła
wypytywać o mój rodzinny dom, o brata i siostrę, o moje dzieje poza domem. Właściwie to ja
mówiłam. Ona zachęcająco kiwała głową, to znów uśmiechała się nieznacznie, jakby dla dodania mi
odwagi, pytała o coś krótko. Nareszcie zapytała:
- A chciałabyś, dziecko, wrócić do domu?
- Bardzo bym chciała, Pani - zawołałam - jednak siostry się boję, ludzi...
- Nie bój się - ujęła moją dłoń. - Mój Syn zapewni ci powrót i spokój ze strony siostry i ludzi -
przyobiecała.
Nie mogłam Jej nie wierzyć. Przestałam się bać. Usłyszawszy chrząknięcie, obejrzałam się. Przy
drzwiach stał Szymon. Matka Rabbiego skinęła mu głową.
- Czy mogę ją zabrać, Pani? - spytał kłaniając się. - Bo ona jest głodna. Ona sama nie pamięta chyba,
kiedy ostatni raz jadła wieczerzę.
- Ależ tak, bierz ją, Szymonie! - zawołała. - Bierz zaraz! - I z uśmiechem zwróciła się do mnie: -
Idź, moje dziecko, idź. Wszak to nie ostatnie nasze spotkanie na drodze mojego Syna, na którą i ty
dziś wchodzisz. Czyż nie tak?
- Tak, Pani szepnęłam powstając z ociąganiem.
Szymon wprowadził mnie do niewielkiej izby, a właściwie wnęki, z której po trzech stopniach
schodziło się do obszernej, jasno oświetlonej sali. Gwarno w niej było, pachniało jedzeniem i winem.
Rabbi w śnieżnobiałej szacie siedział na honorowym miejscu suto zastawionego stołu. Biesiadnicy
jedząc i popijając wino rozprawiali z ożywieniem między sobą i przekrzykiwali się, zwracając się jeden
przez drugiego do Mistrza.
On uważny i skupiony odpowiadał każdemu bez pośpiechu. A Maria i jej gibki syn Jan Marek krążyli
po sali bacząc, by gościom niczego nie brakowało. Oczyma i ruchem ręki raz po raz dawali znaki
służbie. Dbali o to, by puchary były pełne, w misach nie brakowało mięsa, a w ozdobnych koszach
owoców i różnorakiego chleba. Nikt na nas nie zwracał uwagi.
W przyciemnionej wnęce na niewielkim stole czekała na nas wieczerza. Dopiero ujrzawszy wieczerzę
poczułam, jak bardzo byłam głodna. Głodny najwidoczniej był też Szymon, bo nie czekając aż ja
zacznę jeść, rzucił się na przygotowane potrawy. Poszłam jego śladem zaczynając od przaśnego
chleba. Taki chleb ostatni raz jadłam w Be-tanii.
Szymon opróżniwszy w mig swoją misę, wytarł palce w leżący obok niej ręcznik i bez słowa nalał mi
do kubka trochę wina, sobie zaś napełnił puchar. Wychylił go do dna i stał się rozmowny. Przeto
zaczęłam szeptem wypytywać go o ludzi przy stole Mistrza.
- Kto to jest, Szymonie, ten łysawy prostak, który tam najwięcej i najgłośniej gada? - zaczęłam.
- A to rybak znad jeziora Genezaret, Szymon, którego Mistrz nazywa Piotrem - objaśnił mnie Szymon.
- A ten lnianowłosy chłopak przy boku Rabbiego, to kto?
- To brat tego tam milczącego osiłka na drugim końcu stołu, Jakuba syna Zebedeusza, Jan. Obaj są
rybakami i kamratami Szymona Piotra.
- Ten młodzik nie wygląda wcale na Żyda - zauważyłam. - Ma jasne włosy i niebieskie oczy. Popatrz,
Szymonie, jaki on jest wpatrzony w Mistrza. Stara się nie uronić żadnego Jego słowa i być jak
najbliżej. Co rusz wierci się i ociera o Mistrza.
- Nikogo to nie dziwi, Mario. Rabbi miłuje go szczególnie.
- Efeb Rabbiego?
- Skądże! - zawołał i ściszając głos mówił: - Efebów miewają mędrcy i możni wśród Greków, to należy
do dobrego tonu niejako. Jan zaś to po prostu umiłowany uczeń Mistrza i już.
- Ale to co helleńskie Mistrzowi zapewne nie jest obce - nie ustępowałam. - Nie może być obce,
Szymonie, jako że helleńskość to piękno w człowieku, wokół człowieka...
- Popatrz! - przerwał mi. - Teraz mówi Andrzej, który jest bratem Piotra. Ha! Jakub syn Zebedeusza
przemówił, jak gestykuluje kulawo. O! Ten naprzeciw niego, ten, co właśnie drapie się po głowie, to
drugi Jakub - Jakub Syn, syn Alfeusza. Po jego lewej ręce siedzą: Filip, Bartłomiej i Tomasz. Wiesz?
Didymosem nazywamy Tomasza. Nikt spośród nas nie lubi tego nudziarza, który by tylko zastanawiał
się głośno tudzież bez końca pytał i pytał. Że też Rabbi wybrał takiego...
- A ten, co wchodzi w tej chwili?
- To Juda Tadeusz, krewniak Jezusa. Słyszałaś może o przemienieniu wody w wino w Kanie
Galilejskiej? - Pokręciłam przecząco głową, a Szymon ciągnął: - To na weselu Judy Tadeusza zabrakło
wina. Mistrz kazał więc napełnić stągwie wodą, która za sprawą Mistrza przemieniła się w wyśmienite
wino.
Gdy Juda Tadeusz zajął miejsce przy stole, zauważyłam:
- Jaki on podobny do Mistrza, jakby był Jego bliźnim bratem! Szymon skinął na sługę, by nalał mu
wina, wypił je duszkiem, otarł
wierzchem dłoni usta i podjął:
- Teraz popatrz na tego, co obok Jana siedzi i milcząc ciągle słucha Mistrza tak, jakby poza Mistrzem
nikogo nie było na świecie. Ten był przełożonym celników. To Lewi. Ujrzawszy raz Mistrza rzucił
komorę celną, dom, swoje bogactwa i poszedł za Nim jako Mateusz. Dziwny to zaiste człowiek,
prawie tak dziwny jak Tomasz...
- A przy drugim końcu stołu siedzi ktoś ź kędzierzawą czupryną i takąż brodą, kto to taki? -
przerwałam znowu Szymonowi.
- Aaa! To Judasz z Iskariotu.
- Z Iskariotu, powiadasz, Szymonie. A gdzież ten Iskariot? Nie słyszałam nigdy o takim mieście.
- Nie ty sama - zaśmiał się - nie ty sama. Powiadają, że nawet Jahwe nie wie, gdzie szukać tej
mieścinki.
- Lecz Judasz ma piękną twarz - zauważyłam - i w ogóle jest bardzo piękny, ma takie piękne usta i
oczy marzyciela.
- I w rachunkach jest tęgi - dorzucił Szymon nie kryjąc sarkazmu. - Sakiewkę naszą dzierży. Z tej
sakiewki co jakiś czas coś dla siebie uszczknie.
- Mistrz o tym nie wie?
- Mistrz wie wszystko, Mario.
- I wybrał go tak jak innych, i ma przy sobie?
- A wybrał i ma - mruknął i zachmurzony umilkł. Na krótko.
- Może spać byś poszła - ożywił się - boś zdrożona i zmęczona.
- Zapomniałam o zmęczeniu, czuję, jak siły mi wracają i zdrowie jakby wracało - nie przesadzałam,
mówiłam prawdę. - Ale jeszcze jedno pytanie, Szymonie - spojrzałam nań prosząco. - Czy ty też
należysz do wybranych przez Mistrza?
- Należę.
- A coś ty porzucił idąc za Nim?
- Nic. Byłem zelotą i jestem.
Powiedziawszy to, znów się zachmurzył. Najwyraźniej nie miał ochoty dalej ze mną rozmawiać.
- To ja pójdę spać - oznajmiłam wstając.
Szymon wyszedł ze mną. W przyległej izbie Maria otoczyła mnie ramieniem i powiodła do izdebki na
poddaszu. Izdebka była maleńka i zaciszna. Położyłam się z ulgą. Wnet zasnęłam ufnie, nie zdążywszy
sobie uświadomić, że stałam się dziś zupełnie kimś innym, aniżeli byłam rano.
Miałam dziwne sny. Śniłam o Mistrzu i Janie. Oprócz nich nie było nic poza pustą ziemią pod stopami
i. czystym niebem nad głowami. Przez tę pustkę biegłam do Mistrza, by przypaść do Jego nóg i
powiedzieć Mu rzeczy, których nie powiedziałabym nikomu i nigdy za żadne skarby świata. Lecz Jan
bronił mi dostępu do Niego, odpychał mnie od milczącego Rabbiego. Wzbierała we mnie nienawiść
do tego pięknego prostaka, aczkolwiek nie potrafiłam przecież nienawidzić; uczucie nienawiści było
mi obce i wstrętne, jako kobiecie i zhel-lenizowanej Żydówce. Przeto jakby wbrew sobie wymyślałam
Janowi od prostaków, używając słów, których nigdy nie używałam i którymi nie posłużyłabym się
nigdy. Aż dopiero Mistrz odsunął na bok Jana i,
tak jak Marek Kasjusz to czynił, ujął moje dłonie, bez słowa wpatrując się w moją twarz. Był to sen
przed przebudzeniem.
Gdy się obudziłam, cicho było w domu. Ubrałam się i zbiegłam na dół. Zbiegając zajrzałam do
biesiadnej sali. Była pusta i wysprzątana. W sąsiedniej izbie natknęłam się na spieszącą gdzieś Judith.
Powiedziała mi, że Mistrz, Jego Matka i ludzie odeszli stąd wczesnym rankiem. Mistrz miał znowu
nauczać w Jerozolimie. I powiedziała jeszcze, przypomniawszy to sobie raptem, że jej matka ma mi
coś do powiedzenia. Zaprowadziła mnie do niej.
Maria przywitała mnie iście po macierzyńsku, wypytując, jak mi się spało, jak czuję się dziś. A kiedy
Judith i służebna, która przyniosła mi śniadanie, wyszły, powiedziała mi, że Rabbi wysłał Szymona do
Betanii. Nie musiała mi mówić po co. Dodała niezwłocznie, że dopóki nie wrócę do Betanii, jej dom
ma być moim domem.
Wybacz, panie! Spójrz, Akme niecierpliwi się. Już chwilę stoi z drugim śniadaniem na tacy. Chodź tu,
Akme! ...Mówisz, panie, że przy drugim śniadaniu można wspominać? Wobec tego - twoja wola,
panie!
Otóż po południu Maria przywołała mnie do siebie. Zastałam u niej Szymona. Był zadowolony. Z
czego? Co rusz, błyskały mu białe zęby w szerokim a głośnym uśmiechu. Bez żadnych wstępów
opowiedział mi o swej bytności w Betanii.
Mistrz rzekł mu bez żadnych ogródek, że chce, aby on, Szymon, poszedł do Betanii i to dlatego, iż
ongiś jako zaufany Marka Kasjusza dopomógł mu uprowadzić mnie stamtąd.
Łazarz był chory, słaniał się na nogach. Ani na chwilę nie odstępowała go Marta. Kiedy usłyszał, że
Rabbi pragnie, abym wróciła do domu, nie bacząc na Martę wykrzyknął:
- Niechaj wraca siostra nasza jak najprędzej!
Na to Marta zmarszczywszy brwi poczęła mówić o wstydzie, jaki ściągnęłam na ich dom i rodzinę.
Trzęsły się jej przy tym ręce i wargi, gdy dowodziła, że wpierw trzeba by się poradzić przełożonego
synagogi w Betanii. Łazarz zdawał się nie słyszeć jej słów. Wreszcie zniecierpliwiony przerwał jej:
- Milcz, Marto! - Marta spojrzała nań zdziwiona i jakby spotul-niała nagle. - Gdyby nie ty - począł jej
wyrzucać - Maria nie uciekałaby z domu. A ja ustępowałem ci zawsze i dlatego ja także czuję się
winien. Powiedz Mistrzowi i Marii - zwrócił się do Szymona - że czekamy na nich.
Długo jeszcze tego dnia rozmawiałam z Marią i Szymonem. Ustaliliśmy, że pieniądze, które mam,
oddam Mistrzowi i sprzedam coś ze swoich kosztowności, przeniesionych przeze mnie przez moją
gehennę. Toteż pod wieczór Szymon sprowadził Judasza z Iskariotu.
Judasz bardzo chętnie zgodził się spieniężyć niektóre moje kosztowności. Przejrzałam je uważnie. Po
namyśle wybrałam oprawne w misternie splecione srebro zwierciadełko, które ongiś Marek kupił mi
w Damaszku, oraz naszyjnik z czerwonych granatów. Nie mogłam się rozstać ze zwierciadełkiem.
Judaszowi pokazałam więc tylko naszyjnik. Bez słowa ważył go w dłoni. Po chwili orzekł, iż naszyjnik
waży, jego zdaniem, minę lub nieco więcej, mogę zatem dostać za niego aż czterdzieści drachm, jako
że jest znakomitej roboty, a granaty są ostatnio najmodniejsze i poszukiwane przez bogate niewiasty.
Wahając się oddałam mu naszyjnik.
Judasz rzeczywiście umiał handlować. Przeto wieczorem przyniósł mi aż czterdzieści pięć drachm.
Jako skarbnikowi Mistrza, oddałam mu zaraz połowę przyniesionych mi pieniędzy i resztę tych, które
miałam przy sobie.
Jednakże Judasz nie odchodził. Został na wieczerzy, po której rozmawialiśmy sami, na czym
najwidoczniej wielce mu zależało. Mimo to rozmowa kulała, raz po raz przysiadała na milczeniu. Aż
wreszcie począł mówić o sobie, o swoim sklepiku w Iskariocie, który porzucił, by pójść za Rabbim z
Nazaretu, bo ujrzał w Nim Mesjasza i przyszłego króla Izraela, o gromadce swych dzieci i swojej żonie.
Oniemiałam, gdy zaczął mówić o tej niewieście.
Wziął ją za żonę dlatego, że miała sklep po rodzicach! A on, biedak z licznej rodziny odwiecznych
biedaków, chciał być kimś, chciał, aby go zauważano w miasteczku, szanowano. Przecież był piękny i
obrotny jak mało kto. To nic, że ona utykała na lewą nogę, była trochę garbata i miała kaprawe oczy,
skoro była właścicielką sklepu! Ona ten sklep prowadziła i rządziła wszystkim, mężem także. Od świtu
do nocy słyszał jej krzyki w domu i sklepie. Jej krzyki coraz boleśniej drażniły jego uszy, bardziej niż
płacze, piski i wrzaski co rok powiększającej się gromadki dzieci. Dziesięcioro ich już było, kiedy
poszedł za Mistrzem. Poszedł bez żalu. Wszak dotychczas był jeno dodatkiem do żony, dzieci i sklepu.
Czyż można mu się dziwić, panie?
Nie będę kryła przed tobą, panie, iż żal mi było - i jest nadal - Judasza z Iskariotu. Wtedy współczułam
mu i przestałam dziwować się jego posępności.
Nazajutrz przed południem jedna ze służebnych Marii odprowadziła mnie do Betanii. Ujrzawszy z
daleka Betanię ucieszyłam się, że nic nie straciła ze swojej urody. Jedynie palmy, oliwki, sykomory i
inne drzewa były dużo, dużo wyższe niż kiedyś.
Tam na frontowym tarasie czekał Łazarz. Ujrzawszy mnie, powstał z trudem. Wspierając się na kiju
ruszył mi naprzeciw. Zaczęłam biec jak dziewczynka. Dopadłam go przed tarasem. Chciałam paść mu
do kolan. Pochwycił mnie w porę, szepcząc:
- Wreszcie jesteś, moja siostro! Teraz mogę już umrzeć.
Łzy jego spadały na moją głowę i mieszały się z moimi łzami. Nie pamiętam, jak długo trwało to
powitanie. W każdym razie niedługo. Bo przerwała je Marta.
- Witaj nam, siostro! - rzuciła oschle z głębi tarasu.
Nic się nie zmieniła. Głos jej był jak dawniej suchy i ostry. Nie bacząc na to, zapłakana, niepewnie
podeszłam do niej. Zmarszczywszy czarne brwi obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. Trzymając
ręce za sobą ucałowała mnie w czoło. Pocałunek jej był chłodny, niemalże ziębił.
Tak to, mój panie, na powrót stałam się siostrą Łazarza i Marty. Marta rzadko odzywała się do mnie;
tylko wtedy, kiedy było to konieczne. Za to Łazarz nie mógł nagadać się ze mną. Przez trzy dni pytał i
słuchał. Opowiadałam mu wszystko, tak jak teraz tobie, panie. Niczego nie taiłam. A więc
opowiadałam mu o mojej miłości do Marka Kasjusza i moich nauczycielach, o podróżach z
ukochanym i esseń-czykach, o Piłacie z Pontu i Klaudii Priscilli, o Cumeranii i Janie, synu Zachariasza -
o wszystkim.
Czwartego dnia ktoś przyniósł do Betanii wieść, że jutro Rabbi będzie blisko - na uczcie u naszego
sąsiada Szymona, od dawien dawna zwanego nie wiedzieć dlaczego Trędowatym. A był to bogacz i
pomimo swoich sześćdziesięciu lat - kawaler. Łazarz i Marta nie lubili go. I to nie dlatego, że był
kutwą, jakich mało, lecz dlatego, iż był saduceuszem. Oni zaś byli przecież po stronie faryzeuszów.
- Co mu się stało, że ucztę wydaje i Rabbiego z Nazaretu na nią zaprasza? - zastanawialiśmy się z
Łazarzem.
Nie mogliśmy dociec przyczyny. A ja nieoczekiwanie powiedziałam:
- Łazarzu, pójdę do Mistrza. Wszak podziękować Mu muszę...
- Wypada! - przystał natychmiast.
Tedy z samego rana poszłam do kramu z wonnościami. Kupiłam kilka alabastrowych flakoników
wonnego nardu i maści, choć co prawda nie wiedziałam właściwie, po co to robię.
Kiedy wieczorem weszłam do domu Szymona Trędowatego, Mistrz i Jego uczniowie siedzieli przy
skąpo zastawionym stole. Zmęczony i jakby poszarzały tego dnia Mistrz coś mówił. Nie zauważona
przez nikogo, zakradłam się od tyłu i nie namyślając się wylałam na. Jego głowę dwa flakoniki
wonności. Wtedy podniosły się wszystkie głowy. Poczułam na sobie spojrzenia wszystkich obecnych.
W powietrzu zawisło nabrzmiewające milczenie. Ja jednak nie bacząc na nic, uklękłam przed Jezusem,
czego nie czyniłam nigdy i nie uczyniłabym przed nikim, nawet przed Markiem Kasjuszem. Wylałam
resztę nardu na Jego kostki u nóg i przybrudzone stopy w zakurzonych sandałach. Włosami następnie
wytarłam Jego nogi i drżącymi rękoma zaczęłam wcierać pachnącą maść w brązowawą i chropawą
skórę Jego nóg. Schylona twarzą do ziemi, czułam wciąż na sobie spojrzenia obecnych, poprzez które
wreszcie przeniknęło do mnie spojrzenie Mistrza.
Puste już były flakony i puzderka. Nie miałam więcej olejku i maści. Wyprostowałam się przeto, by
czym prędzej uciec. Wtedy to usłyszałam głos Judasza.
- Po co to marnotrawstwo! - gorszył się. - Te olejki i wonności ze trzysta denarów kosztowały. A
można by - tu na mgnienie oka zawiesił głos - te pieniądze rozdać ubogim.
Ostatnie słowa wymówił dziwnie zbolałym głosem. Mówiąc, przymilnie spoglądał na Mistrza. Za nim
inni też poczęli pomrukiwać. Spojrzeniami i myślami niechybnie byli po stronie Judasza. Lecz Mistrz
raptem wstał. Był wzburzony. Zawołał:
- Zostawcie ją w spokoju! Dlaczego sprawiacie jej przykrość? Bez słowa wodził wzrokiem po
twarzach. Milkli i spuszczali oczy.
Rabbi usiadł opierając łokcie na stole. Oburącz obejmując głowę, cicho i bardzo smutno mówił:
- Ubogich zawsze macie u siebie i mieć będziecie, dobrze im czynić możecie i będziecie mogli. Mnie
zaś nie! Ona już namaściła moje ciało na pogrzeb. Winniście jej za to cześć.
Na ich twarzach nikt nie dojrzałby wstydu ani skruchy. Były nijakie. Ożywiły się po chwili, gdy wpadł
sługa Szymona Trędowatego i zaczął coś mówić do ucha swojemu panu. Szymon słuchając zerkał
ukradkiem na mnie. Wysłuchawszy sługę oznajmił mi:
- Twój brat Łazarz przyszedł po ciebie.
- Już biegnę doń, panie! - porwałam się.
Wtem na ramieniu poczułam czyjąś dłoń. Była to dłoń Jezusa.
- I ja wyjdę do twego brata - usłyszałam Jego szept.
A Łazarz stał przygarbiony przed domem Szymona Trędowatego, wsparty na trzymanym w prawej
ręce kiju i na słudze podtrzymującym go z lewej strony. Ujrzawszy Mistrza pochylił się i zrobił taki
ruch, jakby na przekór swej słabości chciał uklęknąć przed Nim. Mistrz powstrzymał go od tego
zamiaru.
- To Ty, Rabbi! - wykrztusił Łazarz. - Tyle o Tobie słyszałem, Panie - mówił rwącym się głosem i robił
przerwy na odpoczynki. - Tak bardzo chciałem Cię ujrzeć przed moją śmiercią. Bo jak widzisz oto,
Panie, schorowanym jestem człowiekiem. Może byś przeto zaszczycił mój dom swoją bytnością? Nie
odmawiaj, Panie, mnie choremu! Niedaleko stąd jest mój dom...
- Przecież ja szedłem do ciebie, Łazarzu - po chwili delikatnie przerwał mu Jezus. - Zaszedłbym do
ciebie, gdybyś tu nie przyszedł. Toć na moje życzenie swą siostrę Marię przyjąłeś do domu,
wybaczyłeś jej. Szlachetnym i wielkodusznym człowiekiem jesteś, Łazarzu.
Łazarz znów pochylił się nisko i Rabbi znów go powstrzymał.
- Oddaj kij słudze - rzekł - i wesprzyj się na moim ramieniu. Wybiegli uczniowie pytając, co się stało i
dlaczego On nie wraca do
stołu. Jezus kazał im wracać do Jerozolimy i tam czekać na Niego.
Wraz ze sługą podtrzymywał Łazarza idącego z trudem do domu. Potem, gdy Łazarza ułożono na
posłaniu, Mistrz poprosił, aby pozostawiono ich samych. Całą noc przesiedział przy Łazarzu. O czym
mówili, co sobie powiedzieli? Tego nie wie nikt oprócz nich.
Wczesnym rankiem Mistrz niespostrzeżenie wyszedł z uśpionego domu.
A brat mój już nie wstał z łoża. Słabł z godziny na godzinę. Na pół przytomny, nie chciał nic jeść ani
pić. Uśmiechał się tylko i mamrotał coś do siebie. Marta i ja siedziałyśmy przy nim na zmianę. Nie
zwracał na nas uwagi. Ustaliłyśmy, że coraz ciszej, słabnącym głosem powtarza, iż nie boi się już
niczego, może spokojnie odejść, bo Mesjasz do niego przyszedł i stał się jego, Łazarza, przyjacielem.
Podsunęłam Marcie myśl przywołania Rabbiego. O dziwo, z miejsca na to przystała. Nie wiedziałyśmy
jednak, dokąd On poszedł. Jednakże, nie namyślając się długo, napisałam na tabliczce kilka słów do
Jezusa. Przywołany młody robotnik z winnicy, obrotny Abel, ruszył z tą tabliczką na poszukiwanie
Mistrza poza Jerozolimą.
Nazajutrz, w przeddzień szabatu, poszłam do Jerozolimy. Miałam nikłą nadzieję, że tam powróci na
szabat. Jednakże nie było tam Jezusa. Powędrował z uczniami gdzieś za Jordan, jako że chciano Go
ukamienować w Jerozolimie poprzedniego dnia.
Już miałam wracać do Betanii, gdy na ulicy niedaleko świątyni usłyszałam za sobą wołanie.
- Mario!
Obejrzałam się spłoszona. Za mną stała nędznie ubrana kobieta o pooranej zmarszczkami twarzy. Ale
głos i oczy wydawały mi się przedziwnie znajome. - Gdzie słyszałam ten głos, gdzie widziałam te oczy?
- Nie poznajesz mnie, Mario - stwierdziła smutno. - Bo ty jesteś ciągle piękna, tak jak wtedy przed
laty w Cumeranii. A ja?... Widzisz...
- Shirann! - krzyknęłam rzucając się jej na szyję. - Ty w Jerozolimie?
Usiadłyśmy na murku w najbliższym zacisznym zaułku. Shirann bowiem pytała i pytała. Zwięźle
przeto, bez wdawania się w szczegóły, opowiadałam jej po kolei wszystko, co przeżyłam po wyjeździe
z Cumeranii. Słuchała przejęta.
Kiedy skończyłam mówić o sobie, jęłam ją wypytywać. Shirann chaotycznie, raz po raz łamiącym się
głosem i rwanymi zdaniami opowiadała o sobie. Zaczęła od tego, co od dawna było mi znane: od
sprzedaży Cumeranii.
Otóż Piłat został prokuratorem Judei. Wyjechał do Jerozolimy. Rzymianie życzyli sobie, aby
Cumeranię i kilka innych twierdz nad Morzem Martwym kupił od nich Herod Antypas. Owe twierdze
nie były już im potrzebne. Cóż Herod Antypas miał robić? Twierdze kupił i słono za nie zapłacił.
Jednakże Shirann nie wyjechała ze służbą Piłata do Jerozolimy. Bo nieco wcześniej wyszła za mąż za
żołnierza z gwardii przybocznej właśnie Heroda Antypasa. Żołnierz ten był pięknym i jurnym Izraelitą i
niedobrym mężem. Brutalny aż do okrucieństwa, bił ją z byle powodu i bez żadnego powodu.
Niedobrze działo się w ich domu. Przybywało prędko dzieci i jeszcze prędzej więdła Shirann. Pięcioro
dzieci już było w ich domu, czterech chłopców i dziewczynka, gdy niespodziewanie zniknął Dyzma Joel
z jednym ze swoich kamratów z gwardii Heroda
Antypasa. Wkrótce wszakże posłyszała o nim. Bo Dyzma Joel i jego kamrat dobrali sobie kompanów
spod najciemniejszej gwiazdy. Grabili, podpalali domy, napadali podróżnych w Moabie, Judei, Idumei,
Perei. Mordowali bez litości każdego, kto nie chciał oddać im pieniędzy i tego, co posiadał. Przeto
znajdowano podróżnych bez głów, to znów powieszonych na drzewach przydrożnych.
Shirann stała się nędzarką, wytykaną palcami żoną herszta rozbójników. Pozostało jej jedno: wziąć
dzieci i pójść w świat. Liczyła też na to, że uda się jej w Jerozolimie odszukać daleką ciotkę Dyzmy
Joela, Weronikę, która miała być samotną a świątobliwą wdową.
Jednakże w Jerozolimie nie było Weroniki. Wraz z innymi niewiastami chodziła za jakimś Rabbim, o
którym mówiono, że jest przyobiecanym przez Jahwe i zapowiadanym przez proroków Mesjaszem,
nauczającym właśnie i czyniącym wielkie cuda. Obdarta i głodna, wzięła więc Shirann swoje dzieci i
jako żebraczka poszła tropami Mistrza. Dowiedziała się, że akurat naucza między Efraim a Jerychem.
Dowlokła się tam.
Otoczony swoimi uczniami siedział na wzgórku i nauczał. Wokół Niego trwały w zasłuchaniu tłumy,
może kilka tysięcy ludzi tam było. Chciała podejść jak najbliżej, by posłuchać, co On mówi. Udało się
jej podejść bardzo blisko.
Gdy stanęła o kilkadziesiąt kroków od Niego, coś wstąpiło w jej dzieci. Dwaj najstarsi chłopcy i
młodsza od nich o rok córeczka wyrwali się jej i pobiegli do Niego. Uczniowie w mig wyłapali
umorusane i obdarte diablątka Shirann, które im się wydzierały krzycząc tak głośno, że Rabbi przestał
mówić. Surowo spojrzał na swoich uczniów. Pod Jego spojrzeniem znieruchomiały i dzieci. On zaś
donośnym głosem zapytał uczniów, dlaczegoż to nie pozwalają dzieciom przyjść do Niego, gromił ich
słowem i wzrokiem. Zawstydzeni puścili dzieci. Chłopcy natychmiast, ze zręcznością małpek, wdrapali
się na kolana Jezusa i przytulili się do Niego. Tylko mała Hannah stała niezdecydowana, trzymając w
buzi brudny paluszek. Jak zauroczona, lękliwie i ufnie patrzyła w pałające oczy Rabbiego, który
najzwyczajniej po chwili uśmiechnął się do niej, a ogarniając ramionami siedzących na kolanach
chłopców, wyciągnął ku niej brązowe wysmukłe dłonie. Hannah krzyknąwszy piskliwie, rzuciła Mu się
na szyję.
Zrobiła się taka cisza, że można było słyszeć bicie ludzkich serc. A On obejmując dłońmi czarną główkę
dziewczynki, jakby ją chciał osłonić przed słońcem i ludzkimi spojrzeniami, począł tłumaczyć ludziom,
że kto nie stanie się jak to dziecko, ten nie wejdzie nigdy do Królestwa Niebieskiego, które do takich
właśnie jak dzieci, maluczkich i ufnych, należy.
Potem rzekł coś cicho do jednego ze swoich uczniów - do tego najbardziej łysego i żylastego. Ten
prychając z niezadowolenia przyszedł po Shirann i dwóch najmłodszych jej synków, z których Ireneusz
miał dopiero niecałe dwa lata i z trudem stawiał kroki trzymając się kurczowo matczynej spódnicy.
Milczeli jakby czymś zgorszeni uczniowie. Milczały tłumy. Rabbi rozmawiał z Shirann. A ona nawet nie
spostrzegła się, kiedy i jakby wbrew swojej woli wyznała Mu, że porzucił ją mąż i został łotrem, że ona
z pięciorgiem tych oto dzieci skazana jest na poniewierkę i zdana na dobrych ludzi. Ośmielona Jego
spojrzeniem, które było samą dobrocią człowieczą i współczuciem, powiedziała Mu także, że jest
Moabitką, a tu szuka dalekiej krewniaczki swego męża, imieniem Weronika, aby ją prosić o
schronienie i pomoc. Tu wpadł jej w słowo najmłodszy z uczniów, ten o lnianych włosach i niebieskich
oczach. Powiedział on, że wszyscy ludzie Mistrza dobrze znają świątobliwą niewiastę imieniem
Weronika, że jeśli to o nią właśnie chodzi, to łatwo można ją odszukać, jako że musi ona być tu gdzieś
w pobliżu.
Weronika z radością przyjęła Shirann i jej brudne stadko. Zabrała ich do Jerozolimy. Oddała im swój
skromny domek nieopodal ogrodu Getsemani i zaraz pobiegła do swej przyjaciółki Marii, matki Jana
Marka i Judith. Do Marii należał bowiem ogród Getsemani i znajdująca się na jego tyłach tłocznia
oliwy. Weronika wróciła uradowana. Bo Maria dała pięćdziesiąt denarów dla Shirann i jej dzieci, a
ponadto zaproponowała jej pracę w tłoczni oliwy. Miała tam Shirann pracować tak długo, dopóki nie
znajdzie się dla niej odpowiedniejsze zajęcie.
Tak więc Weronika nie zawiodła oczekiwań Shirann. Była troskliwa i dobra jak nikt dla niej i jej dzieci.
Shirann pracując w tłoczni oliwy zastanawiała się, czy nie pójść do pałacu prokuratora Judei, do
Klaudii Priscilli. Powracała właśnie stamtąd, kiedyśmy się spotkały na ulicy.
W pałacu zaledwie do atrium pozwolono jej wejść. Wyniosły i sztywny pałacowy sługa, w tunice i
todze z delikatnego płótna, utrefiony i pachnący, oznajmił jej krótko, że dostojny Piłat z Pontu i jego
dostojna małżonka są zajęci i nie mogą jej przyjąć.
Shirann jęła prosić, żeby przemówił za nią jako dawną służebną małżonki prokuratora. Pałacowy sługa
żachnął się:
- Dostojny prokurator i jego dostojna małżonka nie mogą przyjąć żony herszta bandytów, ściganego
przez żołnierzy rzymskich, przez żołnierzy galilejskiego tetrarchy i przez straż Sanhedrynu. Co by
ludzie na to powiedzieli? - dodał odwracając się do niej plecami.
Zniknął w chłodnej głębi przepastnego pałacu. Ona zaś pojęła, że nie ma tu czego szukać ani na co
liczyć.
- Nie opuszczę cię, Shirann! - zapewniłam ją, ocierając jej łzy rąbkiem mego welonu.
Nie chciała rozstać się z Weroniką, by przenieść się do Betanii. Zresztą gdyby przeniosła się ze swoją
gromadką do Betanii, może Marta byłaby niezadowolona. Lecz nie o moją siostrę poszło ostatecznie,
ale o dzieci i Weronikę, do której przylgnęły one tak, jak to tylko dzieci potrafią. Bo ja już przestałam
się bać mojej siostry Marty, wstydzić się rudych włosów i zielonych oczu, przestałam być niewiastą,
którą ktoś musi się opiekować. Stałam się potrzebna moim bliźnim. Żeby zaś być potrzebnym bliźnim,
trzeba widzieć swoje wady i błędy, a nie widzieć wad i błędów innych ludzi, nawet Marty!
Powiem ci, panie, że tego dnia, tam na murku w mrocznym zaułku, zakończyła się poniewierka
Shirann i jej dzieci. Wszystko, co było potrzebne, otrzymywała z Betanii. - A teraz? - pytasz, panie.
Teraz Shirann jest naszą siostrą w Chrystusie, dorastają najstarsi chłopcy i Hannah, rosną młodsi.
Bywają tu często, jestem dla nich najpiękniejszą ciotką, natomiast Weronika jest najlepszą babcią.
Czyżby Shirann była żeńską odmianą naszego Joba? Ale to nieważne. Bo wtedy...
Powróciwszy do Betanii zastałam w domu żałobę. Zmarł Łazarz. Śmierć jakby go odmłodziła.
Wygładziła bruzdy na jego chudej twarzy i obfite a głębokie zmarszczki wokół oczu. Jak tylko sięgam
pamięcią, brat mój miał te bruzdy na chudej niezmiennie twarzy i te zmarszczki wokół oczu, tak jakby
urodził się z nimi.
Nie miałyśmy czasu płakać po Łazarzu. Zbliżał się szabat. Zawołałyśmy przeto starego Eleazara, który
naszych rodziców i prawie wszystkich zmarłych w okolicy przysposabiał do grobu. Z dwoma leciwymi
niewiastami ze swej rodziny zamknął się w izbie Łazarza. Nam nie wolno było tam wejść. On z
pomocą kobiet mył i w długie płócienne pasy zawijał szczelnie sztywne ciało Łazarza. Przed domem
zaś gromadzili się nasi robotnicy, służba i sąsiedzi, wśród których ujrzałam Szymona Trędowatego. W
porę powstrzymałam okrzyk zdziwienia na jego widok.
Przepisowo zawinięty w płótna, tak że tylko twarz było mu widać, spoczywał już Łazarz na marach w
największej izbie naszego domu. Nadszedł przełożony naszej synagogi wraz z kantorami. Spiesząc się,
bo szabat się zbliżał, odmówiono i odśpiewano co trzeba, po czym wzięto mary na ramiona i
poniesiono Łazarza do grobu.
Grób, jak sam widziałeś, panie, jest blisko, niecałe dwa staja od domu. Wykuty w wapiennej skale, od
dawien dawna był grobem naszej rodziny. Tak jak teraz, opleciony zdziczałą winoroślą, obsadzony
różami, schowany był w oliwkowym gaju. Wycinano oliwki stare i sadzono nowe, sędziwe róże
zastępowano młodymi, a grób szarzał po kolejnym bieleniu. Lecz zawsze był, zawsze jest i czeka tam
w ogrodzie.
A Jezus nie nadchodził. Potem okazało się, że nasz Abel dopadł Go tuż przed szabatem. Mistrz
przeczytał głośno, co Mu napisałam: „Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz". Trzymając
tabliczkę w ręce powiedział:
- „Choroba ta nie zmierza ku śmierci, ale ku chwale Bożej, aby Syn Boży został otoczony chwałą".
I umilkł. Zadumany, jakby nigdy nic, odpoczywał pod sykomorą, spoglądając co chwila na zachodzące
słońce, wszystkimi odcieniami czerwieni i fioletu barwiące łagodne wzgórza na pograniczu Judei i
Samarii.
Abel, wmieszany w Jego uczniów, czekał dwa dni. Rabbi zdawał się nie zauważać go. Wreszcie w
dzień po szabacie, gdzieś około południa, Jezus niespodziewanie oznajmił uczniom, że idzie do Judei.
Uczniowie patrzyli na Niego z niedowierzaniem. Niektórzy wręcz zaczęli spierać się z Nim.
- „Rabbi - wołał któryś z nich - dopiero co Żydzi usiłowali Cię ukamienować i znów tam idziesz?"
- „Łazarz, przyjaciel nasz, zasnął, lecz idę, aby go obudzić" - obstawał przy swoim Jezus.
- „Panie, jeżeli zasnął, to wyzdrowieje" - mędrkowali niektórzy. Na to On rzekł:
- „Łazarz umarł, ale raduję się, że mnie tam nie było, ze względu na was, abyście uwierzyli. Lecz
chodźmy do niego".
Wtedy zdesperowany Tomasz Didymus wykrzyknął:
- „Chodźmy także i my, aby razem z Nim umrzeć".
Ale Abel nie czekał na nich. Co sił w nogach muła gnał do Betanii.
Zatem wyglądałyśmy Rabbiego milcząc, chociaż wielu naszych krewnych, powinowatych, przyjaciół i
ciekawskich nieustannie nachodziło nasz dom niby po to, aby nas pocieszyć. Czułam na sobie ich
spojrzenia. Jedni patrzyli na mnie wrogo, drudzy z ciekawością, jakbym była zwierzęciem czy dziwem
z końca świata, inni wreszcie z pożądliwością, wyzierającą spod przybranych masek statecznego
współczucia.
Nie wiedziałam, co myślała i czuła Marta. Nie śmiałam jej pytać o to. Jednakże wiedziałam, że On
przyjdzie, musi przyjść, bo nie może pozostać obojętny na nasz ból i smutek po stracie brata.
Tymczasem Łazarz już czwarty dzień spoczywał w grobie. By nie widzieć ludzi, zamknęłam się w mojej
izbie. Marta najwidoczniej też dosyć już miała ludzi i ich fałszywego współczucia, wpisanego w
pospolitą ciekawość. Toteż tam i z powrotem chodziła tego dnia zasłoniętymi oliwkami i figami
ścieżkami, z których widać było drogę do Jerozolimy.
Aż ujrzała wreszcie nadciągający od Jerozolimy najpierw niewyraźny, ledwo widoczny tuman kurzu.
Wielu ludzi musiało iść. Wybiegła na drogę. Szła naprzeciw, choć wciąż jeszcze widziała tylko
gęstniejącą w miarę zbliżania się mgłę kurzu. Wysoka i sztywna, szła godnie na spotkanie
nadchodzącego Mistrza.
Stanął przed Martą. Był zmęczony i zakurzony.
- „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł!" - wybuchnęła i patrząc prawie hardo w Jego oczy
zaraz dodała: - „Lecz i teraz wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga".
- „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem" - schrypniętym głosem zmęczonego człowieka
odpowiedział jej Jezus. - „Kto we mnie wierzy, choćby umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we
mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz w to?"
Gęstniał wokół nich tłum zdrożonych ludzi. Chcieli słyszeć rozmowę tych dwojga. Marta powiodła po
nich surowym spojrzeniem i zawołała:
- „Tak, Panie! Ja mocno wierzę, żeś Ty jest Mesjasz, Syn Boży, który miał przyjść na świat".
Rabbi na to skinął głową. Marta zrobiła ręką ruch zapraszający do domu. Nie wszedł. Wraz z kilku
spoconymi i zakurzonymi uczniami
siadł tam, na tym tarasie przed domem. Rozglądał się, jakby kogoś szukał. Wreszcie zapytał, czy
jestem w domu. Marta czym prędzej przybiegła, aby mi powiedzieć, że Mistrz o mnie pyta.
Poprawiłam suknię i włosy. Zeszłam na taras. Nie widziałam nikogo oprócz Niego, choć wokół czułam
kurz i pot zdrożonych ludzi, słyszałam ich poplątane szepty. Padłam Mu do nóg i pierwszy raz
rozpłakałam się.
- „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł" - wykrztusiłam przez łzy, nie wiedząc, że to samo
powiedziała Mu już Marta.
Podniósł mnie delikatnie. I wtedy spostrzegłam, że i On płacze. Łzy płynęły Mu z oczu pozostawiając
na ogorzałej i zakurzonej twarzy jaśniejsze ślady. Ustały szepty tłumu. Na tarasie gromadziła się
spiesznie nasza służba, z winnic i tłoczni oliwy, prosto od pracy, przybiegli nasi robotnicy i otoczyli
milczącą i nieruchomo stojącą z boku Martę. Do nich to, nie do niej ani do mnie, zwrócił się Jezus
pytając:
- „Gdzieście go położyli?"
Stary Eleazar, godny niczym patriarcha Abraham, wystąpił naprzód.
- „Panie, chodź i zobacz" - zapraszał kłaniając się nisko.
Jezus zaś milczał i wciąż płakał. Więc statecznie między swoich wycofał się stary Eleazar.
- „Oto, jak go miłował" - poszedł pomruk po tłumie.
- „Czy Ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by on nie umarł?" - zastanawiał się
ktoś w pobliżu.
Spojrzałam. Ujrzałam Judasza z Iskariotu i stojącego obok niego Tomasza Didymosa. Który to
powiedział?
A Jezus płacząc poprosił cicho, aby zaprowadzić Go do grobu. Szłam tuż obok Niego, po lewej Jego
ręce, po prawej Marta. Za nami ruszył tłum.
Byliśmy już przy grobie Łazarza. Jezus łamiącym się głosem polecił:
- „Usuńcie kamień".
- „Panie, już cuchnie - nie wytrzymała Marta, gdy kilku naszych robotników odsunęło grobowy
kamień. - Leży bowiem od czterech dni w grobie".
Rabbi spojrzał na nią i jakby wyrozumiale uśmiechnął się przez łzy.
- „Czyż nie powiedziałem ci, że jeśli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą?" - zapytał łagodnie, ale jakby z
wyrzutem.
Nie czekał na jej odpowiedź. Już modlił się ze wzniesionymi ku bezchmurnemu niebu oczyma.
Staliśmy milcząc. Drgnęliśmy usłyszawszy Jego donośne wołanie:
- „Łazarzu, wyjdź na zewnątrz!"
I oto ujrzeliśmy Łazarza stojącego w czeluści grobu, owiniętego opaskami z płótna, z twarzą
zasłoniętą płócienną chustą.
Nakazał, aby odsłonięto Łazarzowi twarz i zdjęto z niego krępujące jego ciało płótna. Ludzie z
niedowierzaniem, niektórzy ze strachem czy wręcz odrazą patrzyli na wskrzeszonego. Tylko stary
Eleazar spokojnie podszedł do Łazarza i sękatymi rękoma sprawnie uwolnił go z płóciennych więzów.
Marta i ja padłyśmy na kolana. Milcząc wpatrywałyśmy się w Jezusa. Jakimiż słowami mogłyśmy
godnie dziękować? Mogłyśmy jeno milczeć i patrzeć dziękczynnie.
Uwolniony Łazarz, stojąc w długiej i luźnej koszuli, skłonił się przed Jezusem, skinął głową Marcie i
mnie, gestem ręki pozdrowił zadziwionych, z zadziwienia oniemiałych ludzi. Uśmiechał się! Nigdy
przedtem tego nie robił. A co najdziwniejsze, rumieńce krasiły jego odświeżone policzki. Nigdy bym
nie przypuszczała nawet, że taki piękny może być mój brat, z twarzą bez bruzd i zmarszczek wokół
oczu. Zmarszczki i bruzdy zniknęły bezpowrotnie. Łazarz był żywy, zdrów i odmłodzony.
Niechętnie, z ociąganiem rozchodzili się ludzie. Jezus ze swoimi uczniami pozostał na noc w Betanii.
Marta otworzyła zasobne piwnice i komory.
Lecz nie wiedzieliśmy wówczas, dowiedzieliśmy się o tym później, że w tłumie byli i tacy, którzy po
wskrzeszeniu Łazarza pognali co sił w nogach i tchu w piersiach wprost do arcykapłanów. Oni zaś
naprędce zwołali Najwyższą Radę.
Pierwszy przemawiał ponoć arcykapłan Kajfasz. Strach padł na arcykapłanów i Radę. Jezus bowiem
uczynił kolejny cud, chodziły za Nim coraz większe tłumy. Coraz więcej ludzi widziało w Nim Mesjasza.
- „Jeżeli Go tak pozostawimy, to wszyscy uwierzą w Niego - grzmiał Kajfasz - i przyjdą Rzymianie, i
zniszczą nasze miejsce święte i nasz naród" - straszył.
Postanowiono wtedy zabić Jezusa. Dlatego polecono szpiegować Go, śledzić wszędzie, gdziekolwiek
się obróci, i dokładnie o Jego słowach i czynach informować Sanhedryn.
Ale myśmy o tym nie wiedzieli. Radowaliśmy się wszyscy. Nawet Marta przestała się krzywić i
narzekać na zbyt dobry apetyt uczniów Rabbiego, którym wino z Betanii zaczęło już uderzać do głów.
Lecz nie było wśród uczniów Szymona. Czyżby opuścił Mistrza?
Wykąpany i odświeżony Rabbi nie położył się spać wieczorem. Z Łazarzem i ze mną siedział na tym
samym tarasie, na którym siedzimy. Z rzadka dosiadała się Marta. Co rusz ją odwoływano.
Mistrz był piękny w lśniąco białej szacie, która nie była szyta, lecz tkana w całości. Otrzymał ją od nas
w prezencie. A suknia ta od lat spoczywała w skrzyni. Nikt z nas, ani Łazarz, ani Marta, nie wiedział,
skąd jest ta szata i jak znalazła się w naszym domu może przed pięćdziesięciu, może przed stu laty lub
jeszcze dawniej. Schowana w kosztownej skrzyni, przesypywana i skrapiana wonnościami po prostu
była - kosztowna, biała i piękna. Czyżby czekała na Mesjasza? To tajemnica, której nikt z nas nawet
nie próbował rozsupłać.
Po północy, kiedy Jezus i wpatrzony w Niego Łazarz bez reszty zajęci byli rozmową, zeszłam na dół.
Zwabiona głośnymi rozmowami, śmiechami mężczyzn i chichotami kobiet poszłam do izby
służebnych. Wszyscy tam jedli, popijali wino i gadali wesoło. Tylko Judasz z Iskariotu siedział sam na
uboczu. Wpatrywał się uporczywie w pełny, nie tknięty kielich wina. Drgnął i spojrzał na mnie, gdy w
tej samej chwili sękaty Piotr huknął:
- Aaa! Jesteś ruda ślicznotko! No! Siadaj tu z nami!
- Ona z takimi jak my prostaczkami nie siada do jadła i wina!
- wyrwał się Jan. - No! Może by kiedyś w Magdali... - Nie dokończył, bo któryś z uczniów syknął
głośno, ktoś inny dał mu kuksańca w bok.
Wyniośle spojrzałam na Jana. Jego jasna twarz była zarumieniona.
- Ładny chłopak - pomyślałam - ale tym bezczelniejszy prostak. - Że też Rabbi trzyma takiego przy
sobie, pozwala mu na poufałości, wyróżnia go.
Jan mnie uraził boleśnie i obraził. Prawdziwa kobieta nie mogła mu tego wybaczyć ani zapomnieć.
Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, to poskarżyć się Rabbiemu na tego gładkiego prostaka z
Galilei.
Bez słowa wyszłam z podniesioną głową z izby. Za mną pospieszył Judasz z Iskariotu.
- Uraził cię, pani - zaczął. - Ale nie bierz sobie tego do serca. Bo czegóż po takim można się
spodziewać. Ot, prostak! A poza tym są ludzie, którzy nie są w stanie nas obrazić ani poniżyć.
- Zgadzam się z tobą, panie - mówiąc to spojrzałam nań z wdzięcznością i sympatią. - Bardzo mądry
jesteś i dobrze wychowany - dodałam, żeby mu rzec coś miłego. - Ale dlaczego ty, panie, nie
zabawiasz się z innymi? - spytałam go zaraz.
Wtedy on zapytał, czy mogę posiedzieć z nim na tarasie przed domem, bo w domu duszno i zbyt
gwarno. Wyszłam z nim na taras. Gdyśmy tam usiedli, podjął:
- Powiadasz, pani, żem mądry i dobrze wychowany, dziwisz się, że nie zabawiam się z innymi. Nie
wiesz, pani, dlaczego? Nie wiesz, bo skąd mogłabyś wiedzieć. Zatem powiem ci jak siostrze, jak dobrej
żonie... Powiem ci, że ja cały jestem inny. Nie potrafię cieszyć się jak inni ludzie. Im więcej wina, im
więcej śmiechu wokół, tym smutniej mi jest, tym bardziej jestem samotny...
Nie przerywałam mu, gdy mówił mi o sobie swoim pięknym, niskim głosem koloru czarnego atłasu
lub nocy. Słuchałam go cierpliwie, choć tyle o nim wiedziałam już od Szymona i coraz bardziej było mi
go żal. Chciałam go zrozumieć.
Wiedziałam już przecież, że urodził się nikim, że chcąc być kimś ożenił się ze szpetną a płodną
sekutnicą. Wiedział teraz, iż mogło być inaczej, lepiej, piękniej. Dlaczego tak nie jest, nie mógł dociec i
ja nie mogłam mu powiedzieć.
Piękny i roztropny, mądry Judasz uczepił się Mistrza, by z Jego pomocą rozerwać ten krąg, którego nie
widział, a który stale zaciskał się wokół niego, co czuł coraz wyraźniej. Nie ukrywał przede mną, iż
coraz częściej i wyraźniej widzi i czuje, że wszystko, co dotąd zrobił, wszystkie jego wybory to bolesne
pomyłki, zaciskające mu się pętlą na szyi.
- Ja ani chybi staję się szaleńcem! -jęknął osuwając się przede mną na klęczki i składając głowę na
moich kolanach. - Ratuj mnie, Mario, ratuj! - jęczał.
Zanurzyłam palce w jego kędzierzawej czuprynie.
- Ale wstań, Judaszu! - poprosiłam szeptem. - Ktoś nas zobaczy i będą gadać o nas brzydkie rzeczy,
jak to ludzie. Wstań! - powiedziałam ostro, wyrywając palce z jego włosów.
- A zatem i ty też mnie odtrącasz, pogardzasz mną jak wszyscy!
- skarżył się. - Ty taka piękna, taka światła niewiasta...
- Mylisz się, Judaszu! - zaprzeczyłam przywołując najbardziej stanowczy ton mojego głosu, na jaki w
ogóle mogłam się zdobyć.
- Wszak Mistrz tobą nie pogardza, nie pogardzają Jego uczniowie. Oni może jedynie nie lubią cię. To
ty raczej nimi pogardzasz. We mnie masz przyjaciółkę, Judaszu...
- Lecz ja czuję, Mario, że niezadługo stanie się coś - szeptał w moją suknię. - Coś strasznego i
wielkiego...
- A widzisz? - podchwyciłem. - Stanie się coś wielkiego. Ale dlaczego ma to być straszne? A dlaczego
nie pomówisz z Mistrzem tak, jak tutaj ze mną?
- Nie wiem, dlaczego, Mario! - mruknął posępnie, siadając obok mnie.
Milcząc siedzieliśmy obok siebie. On patrzył gdzieś w bok, w zawiesistą czerń nocy bez gwiazd. Ja
bezradnie wpatrywałam się w posadzkę, na której nagle zastukały sandały. W blasku filujących na
tarasie kaganków ujrzałam Szymona.
- Mario! Judaszu! - zawołał zdyszany. - Mistrz musi natychmiast uciekać, bo arcykapłani i faryzeusze
postanowili Go zabić!
Rabbi przebrał się w podróżne szaty. Tę piękną białą szatę pozostawił u nas, zapewniając, że wróci tu
jeszcze i suknię włoży na siebie. Z Szymonem, Andrzejem i Piotrem cichutko opuścił w środku nocy
Betanię.
I mamy, panie, Akme! Ona jest niezawodna jak klepsydra. No co, Akme, obiad na nas czeka, czyż nie
tak? Powiadasz, że nasz gość zapewne nigdy takiego obiadu nie jadł, bo to nie obiad taki jak inne, ale
poemat. Irenie i tobie udało się w jedno połączyć trzy kuchnie: grecką, żydowską i etiopską. Ciekawi
jesteśmy, co to będzie. Zatem nie ociągajmy się, panie, pójdźmy, skosztujemy, ocenimy i podziwiać
kucharki z Betanii będziemy, jeśli, rzecz jasna, nie pochorujemy się z przejedzenia. Idziemy, Akme!
Poobiednia drzemka po dobrym obiedzie mogłaby trwać dłużej. Jednakże ty, panie, niecierpliwisz się,
chcesz słuchać. Na tarasie górnym od ogrodu? Dobrze! Chodźmy na taras.
Przed obiadem opowiedziałam ci, panie, jak to nocą ostrzeżony przez Szymona Rabbi odszedł z
Betanii. Uszedł, jak się okazało, do położonego na pustkowiu, na pograniczu Judei i Samarii
miasteczka Efraim, skąd blisko jest do leżącej po drugiej stronie Jordanu Perei.
Już nie pokazywał się publicznie wśród Judejczyków, choć Go poszukiwali. Jego uczniowie, podobnie
jak Judejczycy, którzy nie znaleźli Go w świątyni, coraz częściej zastanawiali się głośno:
- „Czyżby nie miał przyjść na święto?"
Bo zbliżała się Pascha. I my czekaliśmy niecierpliwie na Jezusa w Betanii. Aż przez Szymona
zapowiedział swoje przybycie na sześć dni
przed Paschą. Miał przyjść tylko ze swoimi uczniami. Ale o Jego zamierzonym przybyciu jakoś
dowiedzieli się ludzie. Poczęli obserwować Betanię i wiodące do niej drogi i ścieżki. Lecz my, nie
bacząc na nic, przygotowywaliśmy ucztę na cześć naszego przyjaciela i Mistrza. Nie zawiódł nas.
Przybył jak przyobiecał.
W owej białej szacie, którą od nas otrzymał i w naszym domu pozostawił, zasiadł wieczorem z
Łazarzem i swoimi uczniami przy stole w tej, wiesz, panie, największej sali naszego domu.
Tym razem uczniowie byli dziwnie uroczyści i godni i jakby czymś przejęci. A może czuli, że jeden z
nich za trzydzieści srebrników już sprzedał swego i ich Mistrza arcykapłanom?
Były zastawione jedzeniem i napitkiem stoły, paliły się różnokolorowe lampy. Ale nie było w tej sali
nawet nędznego komara radości. Bo i przedziwny smutek niczym uparta a nieuchwytna ćma
trzepotał się na twarzy Jezusa, plątał się w powolne słowa. Słuchałam ich siedząc u Jego nóg. Nic
mnie poza Nim nie obchodziło i nic nie istniało.
Tymczasem Marta, jak to ona, krzątając się ze służbą przy gościach, spoglądała na mnie z wyrzutem, a
może i ze skrywaną zazdrością. Gdy to nie pomogło, podeszła do Mistrza.
- „Panie - jęła się żalić - czy Ci to obojętne, że siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz
jej, żeby mi pomogła" - poprosiła tonem, jakim raczej wydaje się rozkazy.
Na to Jezus spokojnie, jakby akurat czekał na jej słowa, odrzekł:
- „Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba tylko jednego". - Tu zawiesił głos, by
po chwili dodać: - „Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona".
Marta odeszła bez słowa. Ja wstałam. Poszłam do swojej izby, gdzie miałam zawczasu kupiony i
dobrze przed Martą schowany funt szlachetnego i drogocennego olejku nardowego. Nie zwracając
najmniejszej uwagi na obecnych, namaściłam nim nogi Jezusa i tak jak wówczas u Szymona
Trędowatego otarłam je tymi oto włosami.
Kiedy w domu rozszedł się zapach nardu, znowu odezwał się Judasz z Iskariotu:
- „Czemuż to nie sprzedano tego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ubogim?"
- „Zostaw ją!" - zgromił go Rabbi. - Powtarzam, że „przechowała to, aby mnie namaścić na dzień
mojego pogrzebu. Bo ubogich zawsze macie u siebie, ale mnie nie zawsze macie" - dodał odwracając
wzrok od Judasza, który zasępiony nisko opuścił głowę.
Milczał Łazarz, milczeli uczniowie. Przecież oni wiedzieli już więcej, aniżeli byli w stanie pojąć. Od
Niego wszak słyszeli o Jego nieuchronnej śmierci i zmartwychwstaniu, o wniebowstąpieniu i potem
powrocie w chwale sędziego i króla, o zburzeniu Jerozolimy i świątyni, o końcu świata oraz o
powstaniu z grobu dobrych i złych na ostateczny sąd. I mało który zapewne pamiętał zapowiedź
zesłania Ducha Świętego. Duch musiał wpierw zstąpić w ognistych językach, aby przypomnieli sobie
wszystko i pojęli.
Ale wtedy byliśmy tylko ludźmi przypisanymi do swego czasu i miejsca na ziemi, po ludzku myśleliśmy
i czuliśmy. Łazarz, Marta i ja cieszyliśmy się, każde z nas na swój sposób, że Jezus jest z nami i donikąd
Mu się nie spieszy.
Po uczcie Jezus poszedł w stronę Góry Oliwnej. Góra Oliwna była Jego szczególnie ulubioną górą.
Popatrz, panie, widać ją stąd doskonale. Wystarczy wyjść z Betanii, przejść wioskę Betfage i już się
jest na Górze Oliwnej.
To z Góry Oliwnej wysłał dwóch uczniów do Betfage mówiąc im, że znajdą tam uwiązane przy drodze
oślę, którego nikt jeszcze nie dosiadał. Pouczył ich, co mają powiedzieć, gdyby ktoś zabraniał im
zabrać osiołka. Mieli powiedzieć: - „Pan go potrzebuje". Powiadają, że w ten sposób miały ziścić się
słowa proroka: „Powiedzcie Córze Syjońskiej: Oto król twój przychodzi do ciebie łagodny, siedzący na
osiołku, źrebięciu oślicy".
Przyprowadzono osiołka wraz z jego matką, oślicą. Ktoś, kto zna dobrze osły, powiedział uczniom, iż z
oślątka zabranego od matki nie będzie Mistrz miał żadnego pożytku, źrebię będzie niespokojne lub
uparte. Mając swą matkę tuż obok, oślątko sprawowało się przykładnie. Nie protestowało, gdy
uczniowie nałożyli na nie odświętną wierzchnią szatę któregoś z nich, ani wtedy, kiedy na oślątku
usadzono Rabbiego.
Uczniowie powiedli Jezusa zboczem Góry Oliwnej ku Jerozolimie, skąd szły Mu naprzeciw tłumy tych,
którzy widzieli Jego rozliczne cuda i słuchali Jego nauk. Szli Mu na spotkanie wymachując gałązkami
palmowymi i wołając:
- „Błogosławiony Król, który przychodzi w imię Pańskie. Pokój w niebie i chwała na wysokościach".
W tłumie witających byli uczeni w Piśmie i faryzeusze ustawicznie śledzący Jezusa. Znaleźli się wśród
nich tacy, którzy przecisnąwszy się do Mistrza, zgorszeni, mówili:
- „Nauczycielu, zabroń tego swoim uczniom".
- „Jeśli ci umilkną - szerokim ruchem ręki wskazał tłum - kamienie wołać będą".
Triumfalnie zbliżając się do Jerozolimy, Jezus z góry spojrzał na miasto i zapłakał. Wszak widział
przyszłość tego miasta, które nie zna czasu swego nawiedzenia oraz nie wie i wiedzieć nie chce, że nie
pozostanie z niego kamień na kamieniu.
Przybywszy zaś do świątyni wypędził stamtąd przekupniów i bankierów. Potem nagabywany i
zaczepiany przez uczonych w Piśmie i faryzeuszów, toczył z nimi zwycięskie dysputy oraz nauczał
tych, którzy pragnęli Go słuchać. Tych było coraz więcej. Z całego świata przybywali przecież na
Święto Paschy.
Ale o tych dniach Rabbiego w Jerozolimie mądrzej i dokładniej opowiedzą ci, panie, ludzie, którzy tam
z Nim byli, słyszeli wszystko i widzieli. Opowiedzą ci, panie, zapewne i o tym, jak to w domu Marii,
podczas uczty paschalnej z uczniami chleb i wino przemienił w swoje Ciało i Krew, jak wskazał
uczniom tego spośród nich, który Go zdradzi, a któremu pozwolono odejść, jako że uczniowie nie
pojęli, o co Mistrzowi chodzi.
Bo ja byłam z Łazarzem i Martą w Betanii. Wciąż jeszcze mieliśmy oczy i uszy pełne uczty w naszym
domu, jak również triumfu Jezusa wjeżdżającego jak król do Jerozolimy.
Przeto przecieraliśmy oczy i nie dowierzaliśmy swoim uszom, gdy wczesnym rankiem zdyszany i
roztrzęsiony Szymon wpadł do naszego domu, aby nam donieść, że Jezus po uczcie, podczas której
chleb i wino przemienił w swoje Ciało i Krew, został pojmany w Getsemani, ogrodzie Marii nad
Cedronem.
Nie musieliśmy wypytywać. Szymon sam urywanymi zdaniami opowiadał, jak to do Getsemani, gdzie
modlił się Rabbi, z rzymskimi żołnierzami i strażnikami Sanhedrynu przyszedł Judasz i pocałunkiem
wskazał im Jezusa, którego mogli pomylić z podobnym do Mistrza Juda Tadeuszem, jak to związanego
i sponiewieranego postawiono przed Annaszem, jak to Kajfasza teść, Annasz, przesłuchując Jezusa w
swoim domu uderzył Go w twarz, jak potem odesłał Go sprawującemu tego roku urząd arcykapłana
Kajfaszowi, jak to w domu Kajfasza, rozpoznany jako uczeń Rabbiego, zaparł się swego Mistrza Piotr,
jak to ostrożny Kajfasz odesłał Jezusa prokuratorowi Judei, Piłatowi z Pontu.
Gdy padło imię Piłata, zerwałam się. Nie słuchając nikogo i nie czekając ani chwili ruszyłam z
Szymonem do Jerozolimy.
Słońce było już wysoko na niebie, gdy stanęłam przed pałacem prokuratora. Nie było przed
frontonem żołnierzy, nie było nawet odźwiernego. Szymon został przed bramą. Ja weszłam do
pałacu. Klaudia Priscilla, gdy mnie do niej zaprowadziła służebna, samotnie jadła śniadanie.
- To ty, Mario? - wykrzyknęła zdziwiona. - Jacyż to dobrzy bogowie sprowadzają cię do nas?
Tyle lat jej nie widziałam. Nie zmieniła się. Była ciągle dostojna i piękna. Prędko i chaotycznie
wyłuszczałam jej cel tej porannej wizyty. Nie drgnęła nawet, kiedy wołałam:
- Dostojna pani, ratuj Człowieka, który jest niewinny, wielki i święty, a źli ludzie chcą Go zgubić.
- Mówisz o Jezusie z Nazaretu?
- Tak, dostojna pani!
- Możesz na mnie liczyć, moje dziecko - rzekła po chwili namysłu. - Wiele słyszałam o tym Człowieku,
a minionej nocy śnił mi się i dużo cierpiałam przez Niego.
Natychmiast wezwała uniżonego sługę z tabliczką i rylcem. Zaczęła coś pisać. Skończywszy, wręczyła
tabliczkę słudze polecając mu, aby co tchu biegł z nią do Piłata w niedalekim pretorium.
Sługa wybiegł. Zamyślona Klaudia Priscilla bezwiednie przekładała rylec z ręki do ręki. Wydłużało się
milczenie.
- Zapewne chciałabyś wiedzieć, Mario - ozwała się zmienionym, jakby zmęczonym nagle głosem - co
napisałam na tabliczce, którą poniósł sługa. Otóż napisałam mojemu małżonkowi, aby nie czynił
niczego złego temu Sprawiedliwemu, z powodu którego minionej nocy nacierpiałam się we śnie.
Bez słowa padłam jej do nóg, obejmując i całując jej kolana pod cenną tuniką. Ona położyła mi obie
dłonie na głowie. Czekałyśmy tak i milczałyśmy.
Drgnęłyśmy na szelest sandałów na posadzce. Wracał sługa. Spojrzałyśmy nań pytająco. On zaś,
zacinając się raz po raz, mówił, że dostojny prokurator Piłat kazał mu dostojnej pani donieść, że on
nie dopatrzył się żadnej winy w tym Człowieku, co nie omieszkał Żydom publicznie oświadczyć.
Jednakże wobec ich nienawistnego uporu odesłał tego Człowieka bawiącemu właśnie w Jerozolimie
królowi Herodowi Antypasowi, gdyż ów Oskarżony jest Galilejczykiem, czyli podwładnym króla
Heroda Antypasa. Król na próżno zarzucał Go pytaniami. Ten Człowiek cały czas milczał. Tedy król
Herod kazał związanego ubrać w lśniący płaszcz błazna i odesłał Go z powrotem Piłatowi.
- I co dalej? - zapytałyśmy równocześnie, gdy sługa na moment umilkł.
- Dostojny prokurator Piłat powiedział, iż zrobi, co będzie możliwe - wykrztusił sługa - aby tego
Człowieka uratować, dostojna pani.
- Przecież zbliża się żydowska Pascha - ożywiła się nagle Klaudia Priscilla. - A więc prokurator może
Żydom uwolnić jednego skazanego. Czyżby taki jurysta jak mój dostojny małżonek nie wiedział o tym.
A może zapomniał? Może by...
Wtem mury pałacu zadrżały od ryku.
- „Uwolnij nam Barabasza!" - skandował tłum. - „Uwolnij nam Barabasza!"
Ale oto tłum ucichł. Na krótko. Ryk wybuchnął z większą jeszcze siłą i potężniał:
- „Ukrzyżuj Go! Ukrzyżuj Go!"
Klaudia Priscilla zagryzając dolną wargę, dłońmi zatkała uszy. Stojący z boku sługa przygarbił się,
wciskając głowę w ramiona.
- Biegnę tam, pani! - zerwałam się z klęczek. - Oni Go zabiją...
- Stój! - złapała mnie za rękę. - Idę z tobą, Mario.
Nie wiem jak znalazłyśmy się na galerii ponad tłumem drgającym i falującym złowrogo przed
pretorium. Z góry widziałyśmy przede wszystkim zaciśnięte w pięści dłonie i usta ryczące to „Ukrzyżuj
Go!"
Piłat sztywno siedział na krześle ustawionym na otwartym na plac tarasie przed pretorium zwanym
Lithostrotos. Był sam. Lecz w głębi, kilka kroków za krzesłem, połyskiwały hełmy i pancerze jakby
przyczajonych rzymskich żołnierzy.
Prokurator Piłat podniósł rękę. Tłum znów ucichł. Piłat pytał:
- Cóż On złego uczynił? Cóż uczynił? - Powiódł spojrzeniem po tłumie i akcentując każde słowo
zaznaczył: - Bo ja „nie znalazłem w Nim nic zasługującego na śmierć".
Na to tłum wznosząc zaciśnięte pięści zawył:
- „Ukrzyżuj Go!"
- Dobrze! - krzyknął Piłat. - Skoro tego chcecie, każę uwolnić wam Barabasza. A Tego, którego
pogardliwie nazywacie Królem Żydowskim, kazałem ubiczować. Zaraz pokażę Go wam i uwolnię.
Skinął na żołnierzy. Dwaj zniknęli w głębi pretorium. Po chwili wyprowadzili Jezusa. Miał trzcinę w
związanych sznurem dłoniach. Jego posiniaczoną i krwawo pooraną nagość niby płaszcz okrywała
jakaś purpurowa szmata. Na głowie miał koronę z ciernia, spod której po Jego szczupłej twarzy
spływały grube krople krwi, zalewając oczy i usta.
- „Oto Człowiek!" - zawołał Piłat oburącz wskazując słaniającego się między dwoma żołnierzami
Mistrza.
Tłum odpowiedział mu jeszcze gwałtowniejszym wyciem:
- „Precz! Precz!" Na krzyż z Nim, na krzyż!
Ponad ryk tłumu wzbijał się grzmiący bas. Gdy tłum nieco przycichł, można było usłyszeć słowa:
- „My mamy Prawo, a według Prawa powinien On umrzeć, bo sam siebie uczynił Synem Bożym!"
- „Jeżeli Go uwolnisz, nie jesteś przyjacielem Cezara - podjął ktoś inny zachrypniętym od krzyku
głosem. - Każdy, kto się czyni królem, sprzeciwia się Cezarowi".
- „Czyż króla waszego mam ukrzyżować?" - na pół ironicznie zapytał Piłat, który już nie wiedział, co
począć ze swymi trzęsącymi się rękoma.
- „Poza Cezarem nie mamy króla!" - wrzasnął ktoś dyszkantem.
- To arcykapłan Kajfasz! - szepnęła blednąc Klaudia Priscilla. I zaraz wsparła się ciężko na moim
ramieniu.
Na dany przez Piłata znak wyprowadzono Jezusa. Piłat skinął na jednego z żołnierzy. Coś mu szepnął.
Żołnierz z chrzęstem pancerza odszedł śladem Jezusa. Wrócił z chłopcem niosącym alabastrowe
naczynie z wodą. Chłopiec stanął przed Piłatem.
- „Nie jestem winien krwi tego Sprawiedliwego" - oświadczył prokurator myjąc ręce. - „To wasza
rzecz" - rzucił zrezygnowany.
- „Krew Jego na nas i na dzieci nasze" - odpowiedział mu tłum. Klaudia Priscilla zemdlała. Obejmując
ją oburącz, prowadziłam ją
do jej komnat. Tam nie udało mi się jej docucić. Nieprzytomna, kurczowo ściskała smukłymi palcami
przegub mojej prawej dłoni. Zaczęłam wołać o pomoc.
Zaroiło się wnet od służebnych. Przybiegł medyk pałacowy. Wspierając się na swoim sekretarzu,
chwiejnym krokiem nadszedł zawiadomiony o zasłabnięciu żony Piłat. Miał przeraźliwie szarą twarz,
w której jedynie gorzały czarne oczy, tak jakby patrzył w oczy śmierci lub sam był już śmiercią.
- Nie udało się - mamrotał. - Nic nie poruszyło tych ludzi... Nie udało się... O bogowie!...
Wymknęłam się z pałacu prokuratora. Z zasłoniętą welonem twarzą wmieszałam się w
rozgorączkowany tłum. Bokiem przeszłam obok gromady ludzi wiwatujących na cześć Piłata i
uwolnionego Barabasza.
Barabasz miał ponurą gębę do połowy schowaną w wybujałym a niechlujnym zaroście koloru miedzi.
Daremnie próbował uśmiechać się do ludzi wokół. Raz po raz szczerzył jeno rzadkie, żółte zębiska.
Lecz zauważyłam, że tłumy przerzedziły się. Grupki spóźnionych spieszyły w jednym kierunku: na
Golgotę. Tam, za murami miasta, tracono skazańców. Tam na wzgórku zwanym Trupią Czaszką stały
wbite w ziemię pale.
Nie widziałeś, panie, krzyżowania. I obyś nigdy nie musiał oglądać tej kaźni wymyślonej przed setkami
lat przez prawo Fenicjan. Mnie o niej opowiadał Marek. Pamiętasz, panie? Mówiłam ci już, że kiedyś
będąc w Jerozolimie spotkaliśmy na ulicy człowieka prowadzonego na śmierć, dźwigającego
czterołokciowe patibulum. Nie poszłam za tamtym człowiekiem na Golgotę. Byłam wtedy z Markiem i
z nim odeszłam swoją drogą.
A tego dnia wokół otoczonej rzymskimi żołnierzami Golgoty kotłowało się i wrzało. Z daleka
ujrzałam na krzyżu Rabbiego i drewnianą tablicę nad Jego głową. Kiedy przedarłam się bliżej,
odczytałam na niej, zgodnie z przepisami rzymskiego prawa, wypisaną winę: Jezus Nazareński Król
Żydowski. Wisiał na krzyżu między dwoma innymi skazańcami.
Jednym z nich był mąż Shirann. Aleja widziałam tylko Jezusa. Jego poszarpane biczowaniem ciało
krwawiło. Krwawiły przebite gwoździami ręce i nogi. Krew ciągle spływała spod cierniowej korony. Na
chwilę oderwałam od Niego wzrok. Wtedy to ujrzałam ową szatę, którą ongiś otrzymał od nas w
Betanii. Teraz leżała nieopodal. W niej dźwigał patibulum. W drodze przylgnęła do Jego ciała,
przyschła. Na Golgocie brutalnie zdarto ją z Niego, by przepisom prawa stało się zadość.
Wtem usłyszałam ostry krzyk kobiety i głośny, piskliwy płacz kilkorga dzieci. Dojrzałam Shirann.
Otoczywszy ramionami swe dzieci, chciała biec z nimi do wiszącego na krzyżu męża. Rośli żołdacy
odpychali ją klnąc przez zaciśnięte zęby. Zanim udało mi się do niej przedrzeć, dwukrotnie upadła,
kopnięta. Ale powstawała z kolan i od nowa rwała się do męża. Uspokoiła się, gdy z tłumu wyszła
pochylona lekko, starsza niewiasta, ku której z płaczem rzuciły się dzieci. Ona coś powiedziała do nich
i przygarnęła do siebie Shirann. Domyśliłam się, że to Weronika. Rzuciłam się ku Weronice i Shirann.
Stanęłam przy nich. Nie mogłam jednak wydobyć z siebie żadnego słowa. Weronika spojrzała na mnie
swoimi spłowiałymi oczyma i upuściła na ziemię trzymany pod pachą biały płat płótna. Podniosłam
płótno. Shirann i ja ujrzałyśmy na tym płótnie wierne odbicie twarzy Jezusa, Jego krew i pot.
Później dowiedziałam się, że Weronika w drodze na Golgotę na chwilę odłączyła się od gromadki
zapłakanych niewiast. Zanim żołnierze zdążyli ją odepchnąć, wytarła Jezusowi zakrwawioną twarz.
Odbicie Jego twarzy pozostało na tym płótnie.
Ale niespodziewanie uciszyło się. Po tłumie poszedł szept: to Jego Matka! Przed drobną Niewiastą w
białej sukni i niebieskiej opończy rozstępowali się ludzie i milkli. Ona zaś, jakby nic nie widząc,
wsparta na ramieniu Jana szła ku krzyżowi.
Jan niczym, poza swoją urodą, nie przypominał owego czupurnego chłopaka, którego tak nie lubiłam,
a którego tak wyróżniał Rabbi. Godny był względów Rabbiego. Toć wszyscy uczniowie rozpierzchli się
w trwodze, Piotr zaparł się Mistrza. A Jan został.
Żołnierze zastąpili drogę Matce i Janowi. Matka milczała, wpatrzona w swego Syna na krzyżu. Czy
wypisaną w języku łacińskim, greckim i aramejskim winę czytała na tej tablicy nad Jego głową, owo
„Jezus Nazareński Król Żydowski"?
Jan z podniesioną głową, hardo stanął przed smukłym setnikiem. Coś mu tłumaczył, perswadował,
gestykulując żywo. Setnik spoglądał na niego z góry i milczał.
Dołączyłam do Jana. Odsłoniłam twarz.
- Ty jesteś, panie, Longinus, krewniak setnika Askaniusza? - zapytałam setnika.
Drgnął. Twarz jego już nie była twarzą posągu. Spojrzał na mnie marszcząc brwi, jakby coś sobie
przypominał.
- Ty, panie, byłeś młodziutkim żołnierzem dostojnego Marka Kasjusza? - upewniałam się.
Niepewnie skinął głową.
- A ja jestem Maria, przyjaciółka cesarskiego legata - wyrecytowałam tak, żeby nie uronił ani jednego
z moich słów.
- To ty, pani, żyjesz! - wykrzyknął zduszonym głosem.
- Jak widzisz, panie, żyję i...
- I popatrz, gdzie my się spotykamy! - prawie załkał.
- Ja jestem po stronie Tego na krzyżu, Jezusa, ty zaś, panie...
- Nie mów dalej, pani, proszę!
Na jego znak rozstąpili się żołnierze. Jan i ja ujęliśmy Matkę pod ręce, wprowadziliśmy na Golgotę.
Jan podtrzymywał słaniającą się Maryję. Ja padłam na kolana, obejmując i całując krwawiące nogi
Jezusa. Były chłodne. Czułam przebiegające przez Jego ciało coraz słabsze drgawki. Jezus cierpiał,
powoli umierał i milczał.
Usłyszałam za sobą szlochy. Płakały niewiasty, Maria matka Jakuba Mniejszego, Maria Kleofasowa i
Salome. Setnik pozwolił im zbliżyć się do krzyża.
Z tłumu zaś, spoza żołnierzy, słychać było śmiechy i drwiny.
- „Innych wybawiał" - rechotał ktoś - „siebie nie może wybawić".
- „Mesjasz, król Izraela" - wołał ktoś inny - „niechże teraz zejdzie z krzyża, żebyśmy widzieli i
uwierzyli".
- „Czy Ty nie jesteś Mesjaszem?" - zachrypiał ponad naszymi głowami jeden ze skazanych. - „Wybaw
więc siebie i nas".
- „Ty nawet Boga się nie boisz, chociaż tę samą karę ponosisz?"
- dziwnie czystym i melodyjnym głosem ozwał się drugi ze skazanych.
- „My przecież sprawiedliwie odbieramy słuszną karę za nasze uczynki, a Ten nic złego nikomu nie
zrobił, Ten czynił dobrze..."
Mimo woli spojrzałam na mówiącego. Był to mąż Shirann, Dyzma Joel. I pomyślałam sobie: - Jak taki
piękny pomimo kaźni i ukrzyżowania człowiek mógł stać się łotrem nad łotrami.
Dyzma Joel poruszył się na krzyżu. Jęknął z bólu. Z trudem odwracając głowę ku Jezusowi cichutko
rzekł:
- „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa". Na to Rabbi ostatkiem sił spojrzał
na Dyzmę Joela i odrzekł:
- „Zaprawdę powiadam ci: dziś ze mną będziesz w raju".
I jeszcze coś do siebie mówili Jezus i Dyzma Joel. Lecz ich słowa zagłuszyła sprzeczka. To oprawcy
droczyli się o suknię Jezusa, o tę białą szatę tkaną od góry do dołu, teraz pokrwawioną i poznaczoną
obficie potem Jezusa. Uciszył ich setnik. Kazał im o suknię rzucać losy, ale gdzieś na boku. Poszli.
A Jezus poruszył się na krzyżu. Patrzył w dół, na Matkę i Jana.
- „Niewiasto, oto syn Twój" - wskazał Jej oczyma Jana. Spojrzawszy na Matkę, słabnącym głosem
rzekł do płaczącego
Jana:
- „Oto Matka twoja".
Niewielu to słyszało. Bo tłum wokół Golgoty nadal kłębił się, wrzeszczał, szumiał, pokrzykiwał i śmiał
się także i wtedy, kiedy Jezus zaczął się modlić:
- „Eloi, Eloi, lama sabachthani". Znaczy to: Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?
- „Patrz, woła Eliasza!" - wykrzyknął ktoś na skraju tłumu. Nie przebrzmiały dobrze te słowa, gdy
Jezus wykrztusił:
- „Pragnę".
Na to podbiegł żołnierz z osadzoną na trzcinie gąbką nasączoną octem. Włożył ją do sinych i
zaschniętych ust Skazańca. Przepisy rzymskiego prawa zapewniały każdemu skazanemu na krzyż ten
ocet. Jezus skosztował octu i szepnął:
- „Wykonało się".
Przez Jego ciało jęły przebiegać silniejsze drgawki. Ciało sprężyło się przedziwnie, gdy Jezus
donośnym głosem wołał:
- „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego!"
I zaraz głowa opadła Mu na piersi, zwiotczały mięśnie. Ciało bezwładnie wisiało na krzyżu, ciążyło ku
ziemi.
W tej chwili niebo pociemniało, choć jeszcze nie było wieczoru, zadrżała ziemia. Okazało się, że w tej
samej chwili w świątyni jerozolimskiej rozdarła się od góry do dołu cenna zasłona oddzielająca od
miejsca świętego Przybytek Świętego Świętych, czyli najświętsze dla Żydów miejsce. Przestało nim
być.
Rozpierzchły się tłumy. Ludzie uciekali w panice do miasta. Ktoś wołał, że widzi zmarłych, którzy
wyszli z grobów. Groza zawisła nad Golgotą i światem.
Niewielu pozostało na Golgocie i pod Golgotą. Stojąca tam sztywno Matka nie płakała. Przestał płakać
Jan. Ja mocniej objęłam zimne nogi Mistrza, przytulając do nich raz jeden, raz drugi policzek. Nie
płakały struchlałe niewiasty. I ja nie mogłam płakać.
Ale oto poczułam czyjąś ciężką dłoń na swoim ramieniu. Odruchowo obejrzałam się. Za mną stał
setnik Longinus. Był blady i miał łzy w oczach.
- „Prawdziwie ten człowiek był Synem Bożym" - usłyszałam jego głos. I przypomniał mi się wtedy
setnik Askaniusz. Co tamten prawy człowiek by teraz rzekł? Byłam pewna, że powiedziałby to samo,
co jego krewniak.
Tymczasem, drżąc jeszcze, pomrukiwała ziemia, nie rzedły granatowe ciemności, ciągle mocniejsze od
skrywanego przez nie słońca, które z pewnością, świecąc, schodziło teraz swą drogą ku zachodowi.
Ludzie musieli się spieszyć, jako że był to akurat dzień Przygotowania, szabat był tuż, a po nim Pascha.
Toteż wkrótce, oprócz wciąż jeszcze żywych skazańców i pilnujących ich żołnierzy, oprócz kilku
niewiast, Matki Jezusa, Jana, Weroniki, Shirann i jej dzieci, nie było nikogo. Strach okazał się silniejszy
od uczniów Rabbiego i ich wiary. Nie zjawił się żaden, choć nic im już nie groziło. Jan bezradnie
spoglądał na mnie, ja na Jana. Spostrzegliśmy, iż zaczynają rzednąć ciemności i nie drży ziemia.
Ujrzeliśmy słońce w majestacie zachodu.
Lecz oto Jan mocniej przytulił do siebie Matkę, zatykały oczy i uszy niewiasty, mocniej przywarłam
ustami i czołem do chłodnych nóg Jezusa. Bo żołnierze zgodnie z prawem uśmiercali obu łotrów
łamaniem im goleni. Ryk bólu rwał się, słabł, wreszcie rozpłynął się w ciszy.
Za sobą posłyszałam kroki i chrzęst pancerza.
- Muszę stwierdzić śmierć skazanych - mówił cicho straszliwie blady setnik Longinus. - Muszę! -
zaznaczył - tego wymaga prawo. Pierwszy raz w życiu przyszło mi to robić - dodał łamiącym się
głosem - i oby ostatni!
Zamachnął się włócznią. Srebrnawy grot wbił w lewy bok Jezusa. Bezbłędnie trafił w serce. Gdy grot
wyciągnął, z rany pociekło coś, co mogło być wodą czy jakąś inną wodzie podobną cieczą, unoszącą w
sobie z ciała coraz mniejsze grudki krwi.
- Ten Skazaniec jest martwy! - oznajmił głośno, tak żebyśmy wszyscy tam obecni dobrze to słyszeli.
Potem po kolei podchodził do współukrzyżowanych. Każdemu otwierał tak samo bok i wypowiadał te
same słowa. Dokonawszy tego z kamienną twarzą, dał znak żołnierzom. Ochoczo ustawili się
dwójkami do odmarszu. Miarowym krokiem ruszyli ku miastu, nie oglądając się za siebie.
Przy zwłokach Dyzmy Joela po moabicku zawodziła Shirann. Wtórowały jej dzieci - im mniejsze, tym
głośniej płakało tuląc się do Weroniki. Weronika nie płakała, milcząc tuliła dzieci jedną ręką, drugą
przyciskała do piersi płat białego płótna.
- Mario! - trącił mnie ktoś w ramię. - Jestem. Wstań. Musimy pochować Rabbiego.
- Szymonie! - ucieszyłam się. - A ja myślałam, że ty jak inni... Od miasta nadchodziła gromadka ludzi.
Na jej czele kroczył godnie
członek Najwyższej Rady, potajemny uczeń Jezusa, Józef z Arymatei. Obok niemal że po królewsku
godnego Józefa z Arymatei szedł Nikodem, jakby chowając się w cieniu Józefa, swego przyjaciela.
Tego drobnego, bogatego i uczonego człowieka nie było dotąd stać na odwagę Józefa z Arymatei,
który nie bał się przeciw Radzie Najwyższej odważnie bronić Jezusa. On głosował przeciw wyrokowi
Sanhedrynu skazującego Rabbiego na śmierć. On jeden przeciw rozjuszonej Radzie, arcykapłanom,
jak również obecnym i nieobecnym wrogom Jezusa. Na wieść o kaźni Mistrza pospieszył do na pół
przytomnego, roztrzęsionego Piłata. Nie żałował denarów i drachm. Musiał bowiem przekupić
żołnierzy i pałacową służbę, aby się dostać do komnat prokuratora.
Natomiast Nikodem bał się przedtem pokazywać w pobliżu Mistrza, zwłaszcza wtedy, gdy nauczał On
rzesze. Nocą zachodził do Niego cichcem. Dziw, że Jezus nigdy nie wyrzucał mu tej ostrożności, która
nie była przecież niczym innym jak człowieczym strachem. Dopiero po śmierci Rabbiego Nikodem
nałożył wędzidła tej bojaźni.
Teraz obok Józefa z Arymatei spokojnie szedł na Golgotę. Za nimi dreptał Eleazar. Tak! Ten sam
Eleazar z Betanii. Szymon go sprowadził wraz z kilku skrzykniętymi naszymi robotnikami. Zdążali i oni
na Golgotę, wmieszani w grupę ludzi Józefa z Arymatei i Nikodema.
Józef, Nikodem i Eleazar stanęli pod krzyżem. Bez słowa skłonili się Matce Jezusa. Józef coś szepnął
ludziom. Przynieśli jakiś głaz. Józef i Nikodem z pomocą Jana usadzili na nim Matkę. Otoczyły Ją zaraz
niewiasty pospiesznie wycierające zaczerwienione od długiego płaczu oczy.
Eleazar z pomocą kilku ludzi sprawnie zdejmował z krzyża Jezusowe ciało. Józef, Nikodem, Jan,
Szymon i Eleazar wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Bezwładne, ciągle jeszcze
giętkie ciało ostrożnie wzięli z rąk robotników i złożyli na kolanach Matki. Przygarnęła do piersi głowę
Syna, ucałowała Jego czoło i milcząc trzymała na kolanach martwe ciało.
Na boku szlochała Shirann i popłakiwały jej dzieci. A Szymon z trzema ludźmi z Betanii i dwoma Józefa
z Arymatei zdejmował i na marach składał ciała tamtych dwóch. Wkrótce poniesiono ich w wieczorny
mrok. Za nimi poszła Weronika i Shirann z dziećmi.
Józef z Arymatei podszedł do Matki trzymającej na kolanach martwego Syna. Spokojnie spytał, czy
może pochować Go w swoim ogrodzie nieopodal. Ma tam świeżo wykuty grób dla siebie, ale odda Go
Mistrzowi. Matka skinęła głową.
Eleazar z pomocą ludzi uniósł ciało z Jej kolan. Narzucił na ciało biały całun. Ponieśli je do ogrodu. Nie
odstępowaliśmy niosących.
Opustoszała Golgota. Pozostały na niej tylko poznaczone krwią sterczące pale i porzucone patibula.
Golgota była we władaniu ciszy i zmierzchu.
Grób pachniał jeszcze nowością, bielał. Milcząc staliśmy tam gromadą, gdy Eleazar z pomocą Józefa z
Arymatei i Nikodema obmywał ciało Mistrza, namaszczał i sprawnie zawijał w płótna. Potem złożono
ciało w grobie. Czekali na to ludzie. Kilku chwyciło ciężki kamień. Zamknęli nim wejście do grobu.
Spieszno było ludziom, jako że szabat się zbliżał. Musieliśmy czym prędzej wracać do domów, by nie
przekroczyć przepisu Mojżeszowego prawa o szabatowej drodze.
Jednakże nie zdążyliśmy odejść, gdy nadbiegł Szymon. Szepnął mi, że mąż Shirann i jego kamrat
zostali pochowani na cmentarzu dla przestępców i że idą tu żołnierze rzymscy. To arcykapłani
wymogli na Piłacie, aby ustawił przy grobie Jezusa żołnierzy. Mianowicie wmówili Piłatowi, że
uczniowie Jezusa nocą wykradną ciało Rabbiego i potem rozgłoszą, iż zmartwychwstał.
Żołnierze ze znudzonymi twarzami stanęli przy grobie. My zaś, otaczając Matkę prowadzoną przez
Jana, bez słowa wracaliśmy do miasta odwracając oczy od Golgoty. W pobliżu tego wzgórza
spotkaliśmy Shirann.
Czekała na nas siedząc na kamieniu i rozcierając spuchnięte nogi. Była sama, bez dzieci. Wstała.
Wypatrzywszy mnie w gromadzie, podeszła do mnie. Ujęła mnie za rękę. Spojrzałam na nią pytająco.
Najwyraźniej tylko mnie chciała coś powiedzieć.
- Mario! - ozwała się półgłosem, gdy oddalili się ludzie. - Chodź ze mną do grobu Rabbiego.
- Toć idę stamtąd, Shirann.
- Chodź, Mario, bardzo cię proszę! - nalegała.
- Boję się, Shirann - broniłam się. - Ten dziwny, przedwczesny wieczór... Ten mrok...
- Spójrz! - zawołała. - Ten dziwny mrok przerzedza się. Rzeczywiście, ziemię jeszcze zaścielał mrok,
ale niebo przybierało
swój normalny kolor w czasie zachodzącego słońca. Nad i za dachami Jerozolimy wyraźnie, jak co
dzień, ukazał się słoneczny krąg. Wydawało mi się, że jest jednak bardziej niż zazwyczaj czerwony,
jakby i na nim była krew.
- Chodź, Mario! - pociągnęła mnie za sobą.
Szłyśmy do grobu w ogrodzie Józefa z Arymatei. Ukradkiem spoglądałam na wymizerowaną i
postarzałą twarz Shirann. Ale nie dojrzałam w jej twarzy bólu. Jej twarz była spokojna, nawet
pogodna, gdy opowiadała mi, jak to straż miejska ich dopadła i nie pozwoliła Szymonowi i jej
pochować skazańców. Pachołkowie miejscy powlekli ciała na parcelę dla przestępców. Szybko uwinęli
się z pochówkiem, byle jak zakopując ciała.
Pojęłam, że chodzi jej o to, abym pomogła wydobyć zwłoki Dyzmy Joela z ziemi i pochować je
ponownie, godnie. Powiedziałam jej to.
- Mój mąż wydobyty z ziemi dla skazańców spoczywa godnie w bezpańskim, ale przyzwoitym grobie -
powiedziała.
Oniemiałam na chwilę. Kiedy odzyskałam mowę, spytałam:
- Sama wydobyłaś go z ziemi i przeniosłaś w inne miejsce? Zaczęłam ją podejrzewać o to, że ból i
zgryzoty poplątały jej
w głowie. Chyba wyczuła to, bo wlokąc się obok mnie zaczęła opowiadać, jak było.
Tak, chciała wydobyć zwłoki męża z ziemi i pochować je jak należy. Czekała tylko na odejście
Weroniki z dziećmi. Lecz gdy Weronika z dziećmi odeszła, jak spod ziemi wyrośli jacyś zakapturzeni
ludzie. Pięciu ich było. Zapytali, gdzie jej męża pogrzebano i jak, a oni go wykopią, obmyją,
namaszczą, zawiną w płótna i po ludzku pochowają w bezpańskim grobie w pobliżu.
Shirann była tak zaskoczona, że nie przyszło jej do głowy zapytać, kim oni są i dlaczego to robią.
Zapytała o to dopiero po zamknięciu grobu, kiedy jeden z nich wyjął spod opończy sakiewkę i wcisnął
ją Shirann. Zdumiona, nie mogła się poruszyć. Nieznajomy zaś począł mówić, że jej, wdowie z
drobnymi dziećmi, te pieniądze z pewnością się przydadzą. Na to ona z płaczem ponownie spytała:
- Ale dlaczego to robicie i kim jesteście?
Wtedy ten nieznajomy powiedział, że postępują tak, jak nakazuje Jezus z Nazaretu, który umęczony i
pochowany niedaleko stąd, zmartwychwstanie. On to na krzyżu przyobiecał jej mężowi, że jeszcze
dziś będzie w raju.
- Kim jesteście? - nastawała prawie już niegrzecznie. Na to usłyszała:
- Ja jestem Łazarz z Betanii, którego Jezus wskrzesił z martwych. A to jest moja siostra Marta -
wskazał stojącą obok niego wysoką postać ginącą w obszernej opończy - i trzech naszych ludzi z
Betanii.
Shirann nie mogła słowa wykrztusić. Niezdarnie skłoniła się milczącej Marcie. A Łazarz po chwili
milczenia, jakby do siebie, począł mówić:
- Widzieliśmy wszystko, niewiasto. Ale z tłumu. Nasza siostra, która „najlepszą cząstkę wybrała",
poszła za Mistrzem aż pod sam krzyż i była z Nim aż do Jego śmierci. A myśmy się ulękli, tak, myśmy
się ulękli...
- Oprócz Matki i Jego ucznia najbliżej cały czas była Maria, przyjaciółka moja - przerwała mu Shirann.
Twoja przyjaciółka, a nasza siostra! - dodał Łazarz. Warknęli na nas żołnierze, gdyśmy chciały zbliżyć
się do grobu. Siadłyśmy więc z boku. Chodziło mi o to, żeby Shirann trochę odpoczęła. Sama zaczęłam
masować jej spuchnięte nogi. Były tak nabrzmiałe, iż nie było widać kostek. Masowanie przynosiło jej
wyraźną ulgę. Toteż po chwili zaczęła:
- Tak, Mario, mój mąż jest już z Nim w raju. I ja tam kiedyś będę, bo wierzę, iż Rabbi z Nazaretu to
Syn Boży, On zmartwychwstanie. Tak mało Go znałam, zaledwie kilka razy widziałam i słyszałam.
Jednakże każdemu Jego słowu wierzę. Wierzę, pojmujesz, Mario?
Słońce całkiem zapadło za dachami Jerozolimy, gdy Łazarz i Marta nadeszli z ludźmi z Betanii
niosącymi zapalone pochodnie. Szukali nas. Od Józefa z Arymatei dowiedzieli się, że razem z Shirann
wróciłam do grobu Jezusa.
- Chodźmy do Jerozolimy, siostro - powiedziała miękko Marta obejmując mnie. Pierwszy raz w życiu.
Przytuliłam się do niej, łykając po cichu łzy. Łazarz poprowadził zmordowaną, słaniającą się na
nogach Shirann. Zmierzaliśmy do jednego z naszych domów w Jerozolimie.
Miasto pogrążało się w coraz gęstszych ciemnościach i ciszy takiej, że słychać było róg grający na
zmianę warty w twierdzy Antonia. Niewidoczna groza buszowała w opustoszałych uliczkach i
zaułkach.
Łazarz kazał ludziom pogasić pochodnie. Wszak był już szabat. Idąc deptaliśmy przepis o szabatowej
drodze. - Cóż to jest ta szabato-wa droga? - pytasz, panie. - Otóż według uświęconych i skrupulatnie
przestrzeganych przepisów prawa Mojżesza prawowierny Żyd nie może w szabat przejść więcej niż
dwa tysiące łokci. A myśmy już przeszli z piętnaście stadiów. Lecz nie trapiliśmy się tym. I - o dziwo! -
nie odczuwaliśmy żadnego strachu. Toteż uparłam się odprowadzić Shirann do Weroniki mieszkającej
w niedalekim zaułku. Bowiem Shirann nie chciała zostać u nas na noc. Spieszno jej było do dzieci.
Wiadomo, panie, serce zawsze chce być ponad swoją miarę. Ileż to razy moje bywało!...
Przy rozstaniu z Shirann Łazarz i Marta powiedzieli jej, że nie pozostawią jej samej, pomogą
wychować dzieci. Dotrzymali słowa. Dwaj najstarsi synowie Shirann, Sebastian i Ireneusz, są z nimi w
Galii Narbońskiej, trzeci, Klemens, na ich koszt pobiera nauki w Aleksandrii. Jest tam i Shirann z
najmłodszym synem i córką. Słowem i czynem daje świadectwo Mistrzowi z Nazaretu.
Lecz tamtego wieczoru była tak wzruszona, że zapomniała o swoich nieszczęściach, zmęczeniu i
opuchniętych nogach. Szła obok mnie trzymając się mojej ręki. Milczała. Bo rozmawiała ze swoimi
myślami i sercem. Ja czułam tylko chropowatość jej spracowanej dłoni, przyjaznej i ciepłej. Nie
chciałam tarmosić jej myśli. Nie wiedziałam, jakie one były i o czym.
W pobliżu domku Weroniki ujrzałyśmy jakiegoś człowieka. Szedł sztywno środkiem zaułka.
Stanęłyśmy. Odruchowo przywarłyśmy do siebie. A on szedł nam naprzeciw. W smudze światła
szabatowej menory, padającego z jakiegoś okienka, poznałam go.
- Judaszu! - zawołałam. - Judaszu! - powtórzyłam głośniej. Zatrzymał się. Podbiegłam do niego.
- Maria! - wymamrotał. - Maria! A to kto? - wskazał Shirann.
- To moja przyjaciółka, Moabitka Shirann - odpowiedziałam dodając: - Jej mąż, Dyzma Joel, razem z
Rabbim został dziś ukrzyżowany.
Judaszowi dziwnie zabłysły oczy. Na kredowej twarzy i w czarnych kędziorach na brodzie i na głowie
migotały kropelki potu.
- Co z tobą, Judaszu? - spytałam zaniepokojona chwytając go za wyciągnięte ręce. - Ty jesteś chory!
- Nie dotykaj moich rąk! - wrzasnął na cały zaułek. - Na moich rękach krew Mistrza. Pojmujesz to,
niewiasto? Ja Go wydałem starszym za trzydzieści srebrników... Bodaj mnie matka nie urodziła, bodaj
mnie ziemia pochłonęła, nim przystałem do Niego. Ja, Judasz z Is-kariotu, chciałem przy Nim się stać
kimś, chciałem mieć pieniądze i dlatego okradałem sprytnie Mistrza i Jego uczniów. A Mistrz mi
zaufał...
Głos na chwilę uwiązł mu w krtani. Toteż czym prędzej zaczęłam:
- Judaszu, masz krew na rękach i sumieniu, zgoda! Ale lepiej niż ja znasz naukę Rabbiego. On kazał
wybaczać nieprzyjaciołom. On był dobry jak nikt. Żałuj przeto swego postępku, błagaj o miłosierdzie,
a On ci wybaczy, On, Mesjasz, który lada dzień zmartwychwstanie. Nie ma takiej winy, której On by
nie wybaczył, gdy winowajca żałuję. A więc żałuj, Judaszu, proś...
- Dali mi za Niego trzydzieści srebrników - przerwał mi jakby nie rozumiał moich słów. - Trzydzieści
srebrników kosztuje niewolnik. Tak! Powiedziałem arcykapłanom, że zgrzeszyłem wydawszy na
śmierć niewinnego. A wiesz, co oni odpowiedzieli? - uskarżał się. - Oni odpowiedzieli: „Co nas to
obchodzi? To twoja sprawa". Jako narzędzie byłem im już niepotrzebny... Czy wiesz, jak boli
pogarda?... Kiedy cię dławi pogarda, nie wykrzeszesz w sobie nawet iskierki żalu możesz tylko
bluźnić, prośba wybucha wyciem...
- Judaszu, ufaj!...
- Rzuciłem im te srebrniki w świątyni...
- Judaszu, płacz!...
- Za późno już! - jęknął. - Za późno!
- Nigdy nie jest za późno na płacz, na skruchę, na żal!...
- Ale ja sprzedałem wszelką nadzieję - bełkotał - i pieniądze za nią porzuciłem w świątyni. Pozostała
mi tylko ta krew! Krew! - powta.^ł, wyżej unosząc swoje dłonie z szeroko rozczapierzonymi palcami. -
Krew!
- Judaszu, opamiętaj się, stój!
Nie słyszał mnie lub nie chciał słyszeć. Wyprostowany, miarowym krokiem już szedł przed siebie.
- Judaszu, wróć! - krzyknęłam jeszcze, gdy mijał skuloną pod murem Shirann.
Odpowiedział mi tylko krótkim szczeknięciem jakiś bezpański pies. A Judasz wpisany w swój los i w
noc szedł przed siebie i szedł. Pogrążał się w ciemności. Ciemność była silniejsza aniżeli moje wołanie,
aniżeli drżące światła szabatowych menor.
A może Judasz, panie, odzyskałby choć odrobinę nadziei, gdybym mu wtedy powiedziała, że Piotr
swego Mistrza się wyparł tchórzliwie i Mistrz mu to wybaczył... Lecz o zaprzaństwie Piotra
dowiedziałam się za późno. A kto wie, może Judasz ze sznurem na szyi padł na kolana, zapłakał?...
Któż to wie. Jednak nie nam go sądzić, nie nam, panie.
Lecz wtedy tam podbiegła do mnie Shirann.
- Daremne jest twoje wołanie, na nic twoje łzy, Mario - uspokajała chwytając mnie za rękę. - Tak
widać musiało się stać - stwierdziła. - Chodźmy, Mario! - pociągnęła mnie za sobą.
Wkrótce dowiedzieliśmy się, że Judasz powiesił się tamtego wieczoru w zaroślach za miastem, a starsi
porzuconych srebrników, jako splamionych krwią, nie wzięli do skarbca świątyni. Po naradzie kupili za
nie Pole Garncarza na cmentarz dla cudzoziemców. Wnet zaczęto je nazywać Polem Krwi -
Hakeldamach.
Z niedowierzaniem zerkasz na mnie, panie. Dziwi cię to, że tylu ludzi zapamiętałam? Ja nie widzę w
tym nic niezwykłego. Wszak każdy z nas nosi w sobie pamięć o ludziach spotkanych na naszej drodze.
Oni, zapamiętani, żyją w nas i przez nas. A zapamiętujemy przede wszystkim tych, którzy podali nam
dobroć, gdy byliśmy w potrzebie, bądź zranili nas boleśnie, gdyśmy najmniej spodziewali się tego.
Lecz znacznie szybciej goją się i przestają boleć zadane nam rany, aniżeli wysycha w nas czyjaś
dobroć, która rodzi nową dobroć. Dobro żyje w naszej pamięci zawsze dłużej niż zło, dobro jest
nieśmiertelne, tak jak skazany na nie człowiek.
Ale ty, panie, z pewnością niecierpliwisz się, jako że chciałbyś jeszcze posłuchać o wydarzeniach
tamtych dni, które ja muszę pamiętać aż po kres mojego życia.
A zatem Judasz powiesił się. Jezus spoczywał w grobie Józefa z Arymatei. Ja, pożegnawszy Shirann
przed domkiem Weroniki, biegłam ciemnymi i pustymi uliczkami Jerozolimy. Biegłam coraz szybciej.
Gonił mnie strach, który przyplątał się do mnie niespodzianie. W naszym jerozolimskim domu czekali
na mnie Łazarz i Marta. Niepokoili się już o mnie. Odetchnąwszy nieco, opowiedziałam im o
spotkaniu z Judaszem. Gdy skończyłam, Łazarz rzekł:
- Tak się widać miało stać.
Nie zasnęłam tej nocy. W szabat nie poszłam z Łazarzem i Martą do świątyni, choć dom nasz jest tuż
obok niej. W szabat przeżywałam w myślach wypadki minionego dnia.
Wieczorem, gdy skończył się dzień szabatu, wróciliśmy do Betanii. Lecz i tu nie mogłam zasnąć. Po
cichu zebrałam wonności, jakie udało mi się znaleźć w domu. Postanowiłam bowiem skoro świt
wykraść się z domu, by pójść do grobu Rabbiego, tam zadzwonić denarami żołnierzom pilnującym
grobu, a nawet zaświecić im w oczy złotem, dogadać się z nimi i z ich pomocą odsunąć kamień. Sama
chciałam namaścić ciało Mistrza, co było niemożliwe przy spiesznym pochówku. Chciałam jeszcze raz
dotknąć Go swoimi rękoma i ustami, a chociażby tylko ujrzeć.
Jakież było moje zdziwienie, gdy o świcie stanęłam przed grobem. Nie było tam żołnierzy i grób był
otwarty. Przerażona pobiegłam do miasta. W domu Jana zastałam Piotra.
Piotr i Jan mieli wybladłe, zapadłe twarze, zaczerwienione oc/y i schrypnięte głosy. Kilka nie
przespanych nocy uwidoczniło się w ich ruchach i na twarzach.
Przerwałam im jakąś rozmowę krzycząc, że nie ma żołnierzy przy grobie i kamień jest odsunięty i że
nie wiadomo dokąd przeniesiono zwłoki Jezusa.
Zdziwieni moim wtargnięciem o tak wczesnej porze do tego domu, milczeli mrugając
zaczerwienionymi oczyma. Nie powiedziawszy nawet słowa powstali. Pierwszy wybiegł Jan. Za nim
ruszył Piotr ze mną.
Przed grobem obgryzając nerwowo paznokcie czekał na nas Jan. Czyżby bał się wejść do jego
wnętrza?
Piotr bez słowa wszedł do grobu. I wybiegł zaraz mówiąc, że płótna, w które było zawinięte ciało,
leż^. -,v jednym miejscu, a zwinięta chusta z głowy leży nieco dalej. - Co się mogło stać? - okrzyk
wyrwał się równocześnie Janowi i mnie.
Cóż nam zostało? Wrócić do miasta i o tym, co zobaczyliśmy, powiadomić Józefa z Arymatei i uczniów
Jezusa.
Nie oglądając się na mnie i nie czekając, Piotr i Jan biegli do miasta. Sama zostałam przy grobie.
Rozpłakałam się po babsku. Płacząc zajrzałam odruchowo do grobu. I co tam ujrzałam? Dwóch
przepięknych młodzieńców w lśniąco białych szatach. Jeden siedział w miejscu głowy, drugi w miejscu
nóg Jezusa. Nigdy dotąd nie widziałam tak pięknych chłopców. Weszłam.
Zauważyli mnie. Jeden z nich uśmiechając się spytał, czemu płaczę. Pochlipując odpowiedziałam, że
zabrano złożone tu przedwczoraj ciało Jezusa z Nazaretu i nie wiem, dokąd je zaniesiono.
Ledwie skończyłam mówić, poczułam na sobie czyjeś spojrzenie. Obejrzałam się. W wejściu do grobu
stał jakiś człowiek. Stał plecami do poranku. Mrok grobu zacierał rysy jego twarzy.
Melodyjnym, niskim głosem spytał:
- „Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo tu szukasz?"
Byłam pewna, że zjawił się oto ogrodnik Józefa z Arymatei, przywołany może przez Piotra i Jana.
Przeto poczęłam go prosić, żeby mi powiedział, dokąd przeniósł ciało Mistrza, a ja wezmę je i godnie
pochowam gdzie indziej. Mówiąc, znacząco wyciągnęłam spod płaszcza pękatą sakiewkę. Na to on
rzekł:
- Mario!
Powiedział to tak, że serce zatrzepotało we mnie jak zbudzony, zrywający się do lotu ptak. Już nie
miałam wątpliwości.
- „Rabbuni!" - krzyknęłam radośnie.
Nie powiedziałam „Rabbi", powiedziałam „Rabbuni", co w ara-mejskim oznacza uroczystszą formę
słowa „Rabbi". Tak mi się powiedziało. I nie mogłam powiedzieć inaczej.
Już zrobiłam krok ku Niemu, by rzucić Mu się do nóg, objąć je z całej siły. Powstrzymał mnie ruchem
ręki.
- „Nie zatrzymuj mnie - rzekł - bowiem nie wstąpiłem jeszcze do Ojca".
Zaraz potem polecił mi, bym udała się niezwłocznie do Jego uczniów, których nazwał braćmi, i
przekazała im Jego słowa: „Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga
waszego".
Zanim powiedziałam słowo, On zniknął, zniknęli młodzieńcy w lśniąco białych szatach. W mrocznym
grobie pachniało wilgocią i zwiędłymi wonnościami, którymi natarto przedwczoraj Jego ciało. Bieliły
się porzucone płótna i chusta. Były niepotrzebne. Bo On zmartwychwstał, tak jak przyobiecywał.
A dalej co było i jak? - pytasz, panie. Niechaj inni opowiedzą ci dokładniej. Ja jedynie mogę ci jeszcze
rzec, panie, że następnego po Zmartwychwstaniu dnia ukazał się uczniom wraz z Jego Matką
zamkniętym od wewnątrz w wieczerniku, że później ukazywał się po wielekroć w Judei i Galilei. Może
Tomasz Didymos, jeden z Dwunastu, sam ci kiedyś opowie o swoim niedowierzaniu. On ostatni
uwierzył w Jego zmartwychwstanie. Inni z pewnością opowiedzą ci jako świadkowie, jak to Jezus
wyprowadził ich na wzgórze między Jerozolimą a Betanią i stamtąd w ich obecności uniósł się do
nieba, jak to na koniec na zgromadzonych w jednym z wieczerników zesłał swego Ducha w postaci
ognistych języków. Mnie nie było dane być wtedy z Jego Matką i Dwunastu. Przeto jestem, jak
widzisz, panie, tylko niegłupią niewiastą, której serce zawsze chce być ponad swoją miarę...
Ale dlaczegoż nie ma Ireny ani Akme? Przecież już czas na wieczerzę...