Brandys Marian O KRÓLACH I KAPUŚCIE

MARIAN BRANDYS

O KRÓLACH I KAPUŚCIE

DALEKO OD WARSZAWY

Przy wjeździe do miasteczka stoją trzy bardzo stare wiatraki i leży przewrócony drogowskaz z napisem: Pacanów. Znęca się nad nim z filozoficznym spokojem chuda, brodata koza. Mimo woli zerkamy na jej ko­pyta. Nie. Koza nie jest podkuta.

Korzystając z okazji wysypujemy całą za­czerpniętą ze starych książek mądrość na temat kucia kóz w Pacanowie. Są w tej spra­wie aż trzy odmienne hipotezy.

Pierwsza opowiada o kowalu pacanowskim, który, przychwyciwszy kozę w ogrodowej szkodzie, zabrał ją ze sobą do kuźni i tam zręcznie podkuł, nie czyniąc jej poza tym żadnej krzywdy. Tę hipotezę odrzucamy na­tychmiast jako nietypową, bowiem kowali

o tak subtelnym i bezinteresownym poczuciu humoru nie ma i nigdy nie było.

Hipoteza druga głosi, że kozy, które oku­wano w Pacanowie, nie były wcale żywymi kozami, lecz szczególnym rodzajem promów czy statków rzecznych. Tę hipotezę odrzuca­my również, bo Pacanów nigdy w swej hi­storii nie leżał nad rzeką.

Pozostaje wersja trzecia, o pacanowskiej rodzinie kowali nazwiskiem Koza. Ci Kozo- wie mieli być ludźmi niezwykle pracowitymi i punktualnymi, więc całe miasteczko uży­wało ich jako... budzika. Wczesnym rankiem mieszkańcy Pacanowa budzili się ze słowami: „Kozy już kują, czas więc wstawać!” Stąd poszło później ośmieszające przysłowie. Za prawdziwością tej ostatniej hipotezy prze­mawia wzgląd tradycyjno-psychologiczny: w Polsce z ludzi punktualnych zawsze chęt­nie struga się wariatów.

Tak czy inaczej, z mieszkańcami Pacano­wa na temat kucia kóz rozmawiać nie bę­dziemy. Księga przysłów Samuela Adalberga ostrzega przed ich drażliwością. Pewnemu ciekawemu warszawiakowi miano tu odpo­wiedzieć: „Nie, kóz już nie kują, ale za to kują... pyski.”

Po odfajkowaniu wstępu historyczno-oby- czajowego mijamy znieważony drogowskaz oraz znieważającą go kozę — i ruszamy na zwiedzenie miasta.

Pierwsze wrażenie jest uderzające. Podob­nego miasta nikt z nas jeszcze, jako żywo, nie widział. Zupełnie nie wiadomo, czy dziw­ne to osiedle uważać za miasto, czy też za wieś. Domki małe, kryte papą, gęsto prze­tykane zwykłymi chałupami wiejskimi. Za domami mieszkalnymi stodoły i inne zabu­dowania gospodarcze. Na ulicy baraszkują w piachu białowłose brzdące, pokwikują

chude prosiaki, gęgają gęsi, gulgoczą indyki, beczą kozy.. Całemu temu sielskiemu pejza­żowi patronuje gruszkowata wieża kościel­na — samotny wzlot architektoniczny nad płaszczyzną strzech i blaszanych dachów Pa­canowa. Słowem: wieś.

Ale ta wieś ma w sobie wszystkie charak­terystyczne cechy miasteczka. Uliczki zbie­gają się tu promieniście do rozległego rynku. Przy rynku kilka sklepów, apteka, gospoda, „bufet”. Ludzie ubrani całkowicie po miej­sku. Więc: miasteczko.

Rynek pacanowski wygląda jak koński targ w nietargowy dzień. Na środku roz­ległego placu, wokoło figury Matki Boskiej, spory szmat ziemi skopany w kartoflisko

i ogrodzony niziutkim, prowokująco nowym płotkiem, takim, jakiego w większych gospo­darstwach używa się do grodzenia prosiąt. Ten chłopski płotek na środku miejskiego rynku sprawia wrażenie niewypowiedzianie komiczne.

Co to jest? — pytamy wskazując nań ręką.

To będą planty miejskie — odpowia­dają pacanowianie. I te planty powtarzają się we wszystkich późniejszych rozmowach. Śmieszny ploteczek, który jest ostatnią (prawdopodobnie przedwyborczą) inwestycją miejską, urasta w rozmowach niemal do roz­miarów budowli socjalizmu.

Ale w tym przechwalaniu się płotkiem na

rynku pobrzmiewa nutka ironii. W ogóle pa- canowianie są ludźmi nie pozbawionymi po­czucia humoru i stary Samuel Adalberg nie­słusznie ich oskarża o przesadną drażliwość. Wszystkie nasze pacanowskie rozmowy roz­poczynają się mniej więcej tak:

Przyjechaliście aż z Warszawy? Ho, ho, ho! I pewnie tylko po to, żeby się dowiedzieć, czy w Pacanowie kują kozy? Przyznajcie się, bo po cóż innego można by przyjeżdżać z Warszawy do Pacanowa?

I znowu ta nutka subtelnej ironii, tym razem wyraźnie już zaprawiona kroplą go­ryczy:

Bo przecież w Pacanowie nie ma nic do oglądania, zupełnie nic.

Trzeba przyznać, że to melancholijne stwierdzenie pacanowian nie wypływa tylko z fałszywej skromności. W Pacanowie rze­czywiście niewiele jest do oglądania. Mia­steczko wprawdzie należy do najstarszych osad na ziemiach polskich, bo liczy sobie około dziewięciuset lat, ale przez cały ten długi okres dziwnie nie miało szczęścia do historycznej kariery. Do księgi dziejów wpi­sał się Pacanów tylko dwukrotnie. Raz gdzieś w szesnastym wieku, jak stwierdzają kroniki, „dał wstręt” najazdowi tatarskiemu. Miało to być zwycięstwo niemałe i jeżeli wierzyć informacjom żony kierownika pacanowskiego kina, to pacanowianie tak się wtedy za Ta­tarami zapędzili, że po drodze mimochodem

8

założyli... miasto Tarnów. Drugim tytułem Pacanowa do sławy była istniejąca w mia­steczku szkoła dla niedźwiedzi i niedźwie­dników. Szkoła ta zyskała sobie tak szeroki rozgłos, że przez sto lat wszystkich młodych niezgrabiaszów i głupków w Polsce nazy­wano uczniami akademii pacanowskiej. Poza tymi dwoma faktami Pacanów nie upamię­tnił się niczym w dziejach ojczystego -kra­ju. Prawdziwym miastem nie był nigdy, a w wieku XVIII, dzieląc los innych mia­steczek kieleckich, pozbawionych gospodar­czej racji bytu — schłopiał zupełnie. Od tego czasu wiedzie żywot dziwacznego stworu, który przestał już być miasteczkiem, a nie stał się jeszcze wsią.

Od wielu lat mieszkańcy Pacanowa żyją głównie z pracy na roli, tak jak najzwyklejsi chłopi. Przed wojną Pacanów odgrywał rolę zajazdu i sklepiku drobnej galanterii dla okolicznych Radziwiłłów (jak tu mówią: „byłych Radziwiłłów”) i ich oficjalistów. Dziś jest taką samą karczmą i sklepikiem dla okolicznych chłopów. Ale ambicje miej­skie pozostały. Pacanów nie chce być wsią. Chce być miastem.

Ambicje miejskie Pacanowa wybuchły przy przygotowywaniu obecnych wyborów do rad narodowych — w związku z nowym po­działem administracyjnym na gromady. Pa­canów, jak jeden mąż, żądał wydzielenia w osobną gminę miejską. „Guloni” paca-

nowscy, ze względów czysto ambicyjnych, w żaden sposób nie godzili się iść do jednej gromady z chłopami z okolicznych wsi. Ze­branie przedwyborcze rozegrało się w atmo­sferze sejmiku. Guloni odżegnywali się od „kmiotków”, chłopi podkpiwali sobie z gulo- nów. Nie pozwalamy! Nie ma zgody!

Ambicje miejskie Pacanowa wydają mi się objawem zdrowym i zasługującym na opiekę. Wierzę, że z czasem pełna aktywizacja gos­podarcza spichlerza kieleckiego stworzy dla nich klimat przychylniejszy. Na razie dobrze byłoby podeprzeć te ambicje jakąś skrom­niejszą inwestycją, na którą w Pacanowie jest miejsce, może jakąś niewielką fabryczką czy jakąś spółdzielczą wytwórnią przetwo­rów rolnych lub owocowych. My w Warsza­wie nie wiemy, jak bardzo tam, w zapo­mnianym kącie Kielecczyzny, czekają na naj­skromniejszy bodaj dowód pamięci, jak żywo na każdy taki dowód pamięci reagują.

W każdym razie Pacanów ma prawo do­magać się przynajmniej tego, aby jego ambi­cje miejskie nie były obrażane, aby jego — jakże nędzny — stan posiadania nie był uszczuplony. W praktyce niestety dzieje się inaczej.

Mieliśmy szkołę — powiadają pacano- wianie — ale nam ją zabrali i nie mamy już szkoły.

Rzecz prosta, że chodzi tu nie o „akademię niedźwiedzią” z XVIII w., lecz o zawodową

szkołę metalową, założoną w Pacanowie przed paru laty,, którą obecnie przeniesiono do pobliskiego Staszowa. To posunięcie pacano- wianie odczuli jak osobistą zniewagę. Dla ich miejskich ambicji był to prawdziwy cios.

Chodziliśmy, prosiliśmy, wnosiliśmy in­terwencje przez naszego posła na Sejm. Nic nie pomogło. A dlaczego przenieśli — nie wiemy.

Nad tym wypadkiem zabrania szkoły meta­lowej z Pacanowa nie można przejść tak łatwo do porządku dziennego jak nad prze­wróconym drogowskazem. Jest to wypadek niemal typowy. Niedawno w innym małym miasteczku musiałem wysłuchiwać żalów z powodu zabrania stamtąd szkoły szy­bowcowej. Trzecie małe miasteczko skarży się na odebranie mu muzeum ornitologicz­nego. Cały Dolny Śląsk i Pomorze Zachodnie wyjałowione zostały z ośrodków kulturalnych na rzecz większych miast. Jest wprost po­dziwu godne, z jaką lekkością *-i beztroską zezwala się u nas na zubożanie kulturalne najbardziej upośledzonych punktów naszego frontu kulturalno-oświatowego. Staszów jest trochę większy od Pacanowa i ma lepszy do­jazd, więc niech tam idzie sobie pacanowska szkoła metalowa; dla Pacanowa wystarczy Dom Dziecka, prowadzony przez siostry ka- noniczki. I tak dzieje się niemal w całym kraju. Nasza migracja kulturalna w ostatnich latach zmieniła swój zasadniczy kierunek.

Przedtem szedł on od sztabów do pierwszej linii frontu — teraz idzie od pierwszej linii ku sztabom. Sądzą, że nie jest to zjawisko pozytywne i kiedyś będzie się za nie płacić.

Wieczorem wybieramy się do pacanow­skiego kina. O szóstej,panuje już w Pacano­wie głęboka noc. Na mrocznym rynku jarzą się tylko dwa światełka, jak wilcze Oczy: okna gospody i „bufetu”. Ten bufet — ma­leńka podła knajpa, w której sprzedaję się wyłącznie wódę i jakiegoś symbolicznego śle­dzia '— jest niewspółmiernie dochodową im­prezą w stosunku do możliwości płatniczych pacanowian. Z dwóch milionów, które zaro­bił Pacanów przy budowie drogi, w bufet wsiąkł przynajmniej milion.

Mniej intratną placówką jęst pacanowskie kino. Przed lokalem kinowym zastajemy za­kłopotaną gromadkę pracowników kina, roz­maitych czynników kulturalnych oraz tłum dzieci. Nadejście nasze zostaje powitane przez dzieciarnię głośnymi okrzykami ra­dości. Trzech nowych gości znakomicie zwiększa szanse na odbycie się seansu. Bo okazuje się, żę brak jeszcze koniecznego kworum — dwudziestu pięciu czy trzydzie^. stu osób. Kierownik tłumaczy, że ludzie doją jeszcze krowy, obrządzają gospodarstwo, jak to w Pacanowie. Trzeba więc jeszcze pocze­kać. Na razie rozsyła się dzieci po stałych gości — takich, co przyjdą na pewno. Ponie-

12

waż jest jeszcze trochę czasu, idziemy na piwo do gospody. Dwie małe dziewczynki posuwają się za nami trop w trop. Nie po­zwolą przecież na to, aby trzech dorosłych gości urwało się z seansu.

Kiedy wracamy W piętnaście minut póź­niej, kworum jeszcze nie ma; ale ze względu na gości z Warszawy zapada decyzja rozpo­częcia seansu. Wyświetlają słowacki film Zapora. Tuż przed nami rozsiada się kilka dziesięcioletnich dziewczynek. Wśród nich nasze znajome: Sabinka i Halinka.

Film Zapora należy z pewnością do naj­słabszych filmów słowackich i oparty jest głównie na dialogach. Ponieważ zaś apara­tura dźwiękowa kina pacanowskiego wydaje tylko jeden dźwięk, przypominający szum Wodogrzmotów Mickiewicza w Tatrach, a na­pisy na filmie umieszczone są tak dowcipnie, że jedynie przeszkadzają w oglądaniu filmu, ale odczytać się nie dają, więć treści filmu Zapora absolutnie nikt nie może zrozumieć. Dorośli pacanowianie nudzą się więc jak przy słuchaniu okolicznościowego referatu i teraz dopiero rozumiem, dlaczego wolą doić krowy niż chodzić do kina.

Natomiast nasze małe sąsiadki bawią się wyśmienicie. Tylko że ich zabawa pozostaje w dość luźnym związku z treścią filmu. Roz­mowy, które słyszę, odbiegają nieco od dia­logów naszych książek dla młodzieży. Jedne­go z bohaterów filmu dzieci uznały z jakichś

13

nie znanych mi przyczyn za szpiega i jego losem interesują się głównie.

Popatrz, to żona śpiega! — odzywa się Halinka.

Nie bądź głupia: ona młoda, on stary — oponuje Sabinka.

Co ty! oburza się Halinka. — W Sroczkowie jeden miał sześćdziesiąt cztery lata, a wziął sobie osiemnastoletnią!

Na ekranie budowniczym zapory wypła­cają pieniądze.

O, wypłata! — cieszy się Halinka. — O, ile dostał: pięćset, a może tysiąc!

Coś ty — mityguje Sabinka — mój wujek całą noc chodzi, a zarabia tylko pół patyka.

Mój brat to ma pieniędzy w dechę — chwali się trzecia dziewczynka. — Ale on robi za górnika.

Naraz cała dzieciarnia ożywia się nadzwy­czajnie. Na ekranie pojawia się nowa oso­ba. Wszyscy poczynają wrzeszczeć jak opę­tani:

O, kułak! O, kułak! Kułak!

Skąd ty wiesz, że to kułak? — pytam zaintrygowany Halinki.

Jak to skąd — zdumiewa się mała — kułak, bo gruby.

To znaczy, że kułak zawsze musi być gruby?

Noo...

Czekaj no — wtrąca Sabinka, ogarnięta

nagłymi wątpliwościami — a Solarczyk ze Słupi? Ten jest chudy.

Ee tam! — załatwia się pogardliwie Halinka z tym antyschematycznym wy­jątkiem. — Wszystkie kułaki są grube, i już.

Myślę sobie, że los otyłych demokratów w Pacanowie musi być nie do pozazdroszcze­nia.

W drugiej części filmu „szpieg” na ekra­nie przechodzi przez jakieś ciężkie perypetie. Dzieci ogarniał szał. Halinka i Sabinka wska­kują na krzesła i wygrażają pięściami:

A ty śpiegu, a masz, a masz! A widzisz! A sam chciałeś!

Później kierownik kina wyjaśnia, że ten „śpieg” to wcale nie jest żaden szpieg, tylko „taki pozytywny, co się waha”. No, ale skąd niby dzieci mają o tym wiedzieć?

Kiedy opuszczamy kino i wychodzimy W ciemną pacanowską noc, kierownik kina prosi, abym powiedzał „tam w Warszawie”, żeby pamiętali trochę o Pacanowie i przysy­łali jakieś ludzkie filmy, bo w Pacanowie także są ludzie. Przyrzekam kierownikowi, że wszystko to powiem, ale czy pomoże — nie wiem. Pacanów jest tak daleko od Warszawy.

1953

Jerzemu Gemblckltmu

Ze smutkiem trzeba stwierdzić, że funda­mentem szerokiej sławy powiatowego miasta Pińczowa nie są ani jego przepiękne kraj­obrazy, ani starodawne zabytki, ani bogate kamieniołomy, ani pracowitość i serdeczne usposobienie jego mieszkańców. Pińczów swój rozgłos czerpie przede wszystkim z paru starych przysłów, które wyśmiewają jego za­cofanie i prowincjonalny charakter. Tra­dycja ludowa już od wieków z jakimś sady­stycznym upodobaniem ośmiesza przed świa­tem to sympatyczne miasteczko w rozmai­tych mniej lub bardziej dowcipnych porze­kadłach. Któryż z ospałych graczy brydżo­wych nie bywał ponaglany do szybszej licy­tacji okrzykiem: ,,W Pińczowie już dnieje”? Tylko niewielu wie, że to popularne zawoła­nie brydżowe — może równie stare jak sam brydż — wiąże się ściśle z geografią stolicy powiatu pińczowskiego. Pińczów od wschodu zasłania wysoka Góra Zamkowa, nic więc dziwnego, że słońce zagląda tu nieco później niż do innych miejscowości. Ale dowcipnisie

z sąsiednich powiatów wypatrzyli ten szcze­gół i natychmiast ukuli z niego złośliwą, pełną aluzji przenośnię. Inne złośliwe przy­słowie, wyśmiewające „paryżanki z Pińczo­wa”, również musiało się narodzić z roz­grywek międzypowiatowych. Na szczęście dla dzisiejszych pińczowianek, nie dotrwało ono do naszych czasów. Jeszcze przed pierwszą wojną światową „paryżanki z Pińczowa” zostały zastąpione i całkowicie wyparte z obiegu przez „Anglików z Kołomyi”.

Żartobliwy rozgłos, nadany miasteczku przez stare przysłowia, równoważyła do­tychczas w opinii publicznej kraju znako­mita sława pińczowskich serów. Niestety, właśnie w tym reportażu przypada mi w udziale smutny obowiązek rozwiania raz na zawsze tego serowego mitu. W czasie mego pobytu w Pińczowie obszedłem to mia­sto wzdłuż i wszerz i nigdzie nie udało mi się natrafić nawet na ślad pińczowskich serów. Zapytywani w tej sprawie pińczowia- nie z dziada pradziada przyznawali wpraw­dzie, że w niektórych miejscowościach po­wiatu pińczowskiego, jak Broniszewo czy Modzawa, wyrabiano przed wojną znakomite suszone serki, natomiast klęli się w żywy kamień, że w samym Pińczowie żadnych serów pińczowskich nigdy nie było. Widać z tego, że z serami pińczowskimi dzieje się podobnie jak z sałatką włoską, którą można odnaleźć w jadłospisach restauracyjnych ca­

łego świata z wyjątkiem samych Włoch, gdzie sałatka włoska znana jest wyłącznie jako... sałatka rosyjska, insaląta russa.

Ale dość już rozważań gastronomicznych. Piszę o Pińczowie, aby uwolnić to miasto od ośmieszającej sławy. Zacznijmy więc reha­bilitację od wglądu w dzieje pińczowskiego grodu.

O ile mi wiadomo, Pińczów wraz z paroma innymi miejscowościami, jak Książ, Chrobrz i Szaniec, pojawił się po raz pierwszy na sce­nie dziejów w początkach XV wieku, jako składowa część... nagrody państwowej, którą uwieńczono Zbigniewa Oleśnickiego za ura­towanie życia królowi Władysławowi Ja­gielle pod Grunwaldem. Nawet na ową szczo­drą epokę była to nagroda niemała. Świadczy

o tym zachowana ze starych czasów pio­senka:

Kto ma Pińczów,

Chrobrz, Książ, Szaniec, może iść z królową w taniec.

Czy piosenka ta kryła w sobie złośliwą aluzję do rzekomych amorów krewkiego kardynała Oleśnickiego z czwartą żoną Ja­giełły, młodą i piękną Sonką Holszańską,

0 czym szeptały głośno ówczesne paniusie, czy też odnosi się do późniejszych czasów

1 faktów — w to wnikać nie będę, gdyż spra­wy te nie wiążą się już bezpośrednio z Piń­czowem.

W każdym razie jedno jest pewne: Zbi-

18

gniew Oleśnicki stał się twórcą historycz­nego znaczenia Pińczowa i pchnął życie mia­steczka na nowe tory. Znakomity ten sta­tysta — łącząc w swej osobie godności: biskupa krakowskiego, kardynała świętego kolegium rzymskiego, kanclerza Korony Pol­skiej i najpotężniejszego wielmoży Jagieł- łowego królestwa — był, jak wiadomo, nie­ubłaganym wrogiem i prześladowcą herezji husyckiej. Dlatego też w niedługi czas po objęciu Pińczowa zabrał się do przekształca­nia miasteczka w prawdziwą warownię wiary katolickiej. Zbudował tu trzy zacho­wane do dnia dzisiejszego kościoły oraz piękny klasztor, w którym osadził mnichów paulinów. Na wzgórzach osłaniających Piń­czów kazał wznieść potężny zamek dla obrony miasta przed napaściami husyckiej „gołoty”, która od czasu do czasu lubiła podskubywać majętności swego możnego prześladowcy. Realizatorami wszystkich tych imponujących przedsięwzięć architektonicznych byli spe­cjalnie sprowadzeni mistrzowie i robotnicy włoscy. Siad po nich pozostał w pińczowskim powiecie do dzisiaj. Jest tuż pod Pińczowem maleńka wioseczka Włochy, a w niej bez liku rozmaitych śniadych i kędzierzawych Romaników, Misztalów, Dominków, których włoskie pochodzenie rozpoznać można na kilometr.

Ale w historii tak samo jak w sztuce — nagroda państwowa nie zawsze bywa pod-

19

JIBh

waliną trwałych wartości. Wszystkie piń- czowskie budowle Zbigniewa Oleśnickiego spotkał los zupełnie nie przewidziany przez ich fundatora.

W sto kilkadziesiąt lat po śmierci kardy­nała, pogromcy polskiej reformacji — krew z jego krwi, młody kasztelan Mikołaj Ole­śnicki stanął w szeregu najgorętszych zwo­lenników protestantyzmu i dla zadokumen­towania swych nowych przekonań przegnał z Pińczowa osadzonych tam przez stryjecz­nego dziada paulinów, a kościoły pińczowskie zamienił w innowiercze zbory.

Musiał się chyba przewracać w trumnie kardynał, ojciec polskiej inkwizycji i naj­wierniejszy wasal Watykanu, kiedy w piń- czowskiej świątyni począł głosić swe nauki Jan Łaski, papież protestantyzmu polskiego, a na pińczowskim zamku osiadł zbuntowany ksiądz Marcin Krowicki, by stamtąd miotać swe jadowite pamflety przeciwko „rzymskiej hydrze” — skwapliwie powielane i rozsyłane na cały kraj przez pińczowską drukarnię Szymona z Łęczycy.

Sprzeniewierzenie się tradycjom rodowym przez Mikołaja Oleśnickiego zapoczątkowało najświetniejszy okres historii Pińczowa, czy­niąc z małego, nieznanego miasteczka na lat kilka (lata 1561—1563) jeden z głównych ośrodków protestantyzmu, a zarazem życia umysłowego całej Polski — nowe „polskie Ateny”.

20

Wycieczki w protestancką przeszłość Piń­czowa zajęły mi cały pierwszy dzień mego trzydniowego pobytu w tym mieście. Wy­nikło to z winy lub raczej z uprzejmości mego gorliwego przewodnika pińczowskiego, p. Franciszka Prażucha, zawołanego szpera- cza-amatora i pierwszego znawcy spraw ariańskich na cały pińczowski powiat. Muszę od razu zaznaczyć, że p. Prażuch nie jest zawodowym historykiem ani tym mniej członkiem żadnego z wyznań protestanckich. Jego zainteresowanie dla protestanckiej prze­szłości Pińczowa jest najzupełniej bezinte­resowne. Ten skromny i solidny urzędnik Centrali Skupu Warzyw jest tylko zakochany po uszy w swoim rodzinnym Pińczowie, a że serce ma zarażone „bakcylem historycznym", więc trudno mu się dziwić, że- przylgnął do najświetniejszego okresu pińczowskich dzie­jów i grzebie w nim jak niezmordowany poszukiwacz skarbów, racząc wydobytym dobrem każdego, kto tego chce czy nie chce.

Ja osobiście jestem ogromnie wdzięczny p. Prażuchowi za jego gorliwość informa­cyjną. Historia polskiej reformacji jest pie­kielnie ciekawa i równie mało znana czy­telnikom reportaży co samym reportażystom. A Pińczów odegrał w tej historii rolę na­prawdę niepoślednią. Ileż interesujących, za- pładniających wyobraźnię postaci historycz­nych przebywało tu w owym czasie! Choćby

wspomniany już Jan Łaski, przyjaciel Eraz­ma z Rotterdamu, reformator i uczony

o światowej sławie, wymieniany przez ów­czesną opinię naukową obok Kalwina, Me- lanchtona i Zwingliego. Synowiec arcybi­skupa gnieźnieńskiego i prymasa, zrazu sam przeznaczony na stolec arcybiskupi, sekre­tarz królewski i biskup tytularny — a potem z własnej woli wyzbyty z wszystkich dóbr doczesnych, bezdomny tułacz, przez długie lata walczący o wolność sumienia w obcych krajach, umierający wreszcie w Pińczowie ze słowami: „Mnie Chrystus powołał nie dla pokoju i wesołości, lecz dla pracy i utrapie­nia.”

A Marcin Krowicki, zwykły proboszcz z Wiszni Sądowej, który w atmosferze Piń­czowa wyrósł na najtęższego gębacza pol­skiej reformacji, na „woźnego bożego”, jak sam zwykł się nazywać — jeden z pierw­szych pisarzy piszących po polsku, do dzisiaj podziwiany przez historyków literatury za bogactwo i jurność swej polszczyzny?

A Pierre Statorius z Thonville, Francuz, mistrz akademii pińczowskiej, który tak mocno wrósł w polskość, że stał się autorem pierwszej polskiej gramatyki i Piotrem Sto- jeńskim z polska przezywać się kazał?

A ów plebejski „minister” ariański, Grze­gorz Paweł z Brzezin, co na trzysta lat przed zniesieniem pańszczyzny wołał do „ślachty bracie j”:

22

Wam nie godzi się chleba jeść z potu ubogich poddanych swych, ale sami róbcie. Także nie godzi się wam mieszkać na ta­kich majętnościach, które przodkom waszym nadano za rozlanie kr wie, przedawajcie tedy takie majętności a rozdajcie ubo­gim”.

Bujne, dramatyczne były dzieje pińczow- skiego ośrodka reformacji, zwanego „polskimi Atenami”. Tu rozpoczął się rozkwit prote­stantyzmu polskiego i tu zaczął się jego zmierzch. Na jednym z synodów pińczow- skich, kiedy zabrakło żelaznej ręki i między­narodowego autorytetu Jana Łaskiego, zary­sował się w łonie protestantyzmu polskiego ostateczny rozłam: na szlacheckich kalwi­nów i na radykalnych społecznie, plebejskich arian.

Mój przewodnik, p. Prażuch, oprowadza­jąc mnie po zabytkach pińczowskich, opo­wiada mi o tym tragicznym rozłamie z naj­większą powagą i nieukrywanym żalem. Nie mogę się oprzeć myśli, że ten prawowierny katolik, zginający kolano przed każdym na­potykanym ołtarzem kościelnym, szczerze boleje nad osłabieniem i upadkiem głównego nurtu szesnastowiecznej herezji. Oto do ja­kich skomplikowanych powikłań może do­prowadzić baccilus historicus w połączeniu z miłością do rodzinnego miasta.

Z zabytków pińczowskich największe wra­żenie wywiera doskonale zachowany dom

JMM

drukarni ariańskiej. Wchodząc do tego pięk­nego renesansowego budynku, człowiek pióra popada w zadumą historyczną. Bądź co bądź, była to jedna z pierwszych drukarni pol­skich. Stąd na cały kraj rozchodziły się naj­bardziej postępowe i bojowe druki owego czasu; kto wie, czy w sieniach tego domu nie spierali się o los swoich rękopisów Mi­kołaj Rej, który zjeżdżał tu z pobliskich Nagłowic, i drugi zakomity pisarz reformacji polskiej — Andrzej Frycz Modrzewski.

Za przykład przedwojennej gospodarki za- • bytkami historycznymi może posłużyć fakt, że przed rokiem 1939 „Dom Ariański” w Piń­czowie był własnością prywatną dwóch ro­dzin kupieckich, a w oficynie, gdzie druko­wano niegdyś pierwsze utwory piśmien­nictwa polskiego, mieścił się dobrze prospe­rujący... magiel.

Po wojnie „Dom Ariański” odrestauro­wano i oddano na pomieszczenie dla pińczow- skiego Archiwum Akt Dawnych. Ani p. Pra- żuch, ani ja nie uważamy tego rozwiązania za zadowalające. „Dom Ariański” wprost prosi się o urządzenie w nim muzeum. Mu­zeum takie byłoby niezwykle cenne, szcze­gólnie dla naukowych ekspedycji history­ków i architektów, które stale krążą po starym szlaku ariańskim. Tak na przykład p. Prażuch, jak i ja sądzimy, że sprawa ta jest jeszcze do załatwienia.

Najnowsze dzieje Pińczowa znacznie od­

24

biegają swą treścią od sławnej przeszłości „polskich Aten”. Ostatnie półwiecze tych dziejów to szczęście typowe dla małego mia­steczka polskiego — życie „przy wojsku"

i z wojska.

Za czasów zaborczych stacjonowali w Piń­czowie jansborscy huzarzy. Bractwo to zaj­mowało pół miasta na swoje kwatery, za­trudniało połową ludności dla swoich po­trzeb, zjadało góry żarcia i wypijało morze trunków. Dwa razy dziennie huzarzy prze­ciągali przez miasto, śpiewając:

Saławiej, sala wiej, ptaszeczka!

Kanariej, kanariej, kanariejeczkat

Żałobno pajot...

Rotmistrze i korneci huzarscy przegry­wali w karty do miejscowych kupców i oko­licznych ziemian „kazionne” pieniądze, a po­tem strzelali z pistoletów do luster restau­racyjnych; rzadziej do własnych głów.

Miasto z tego wszystkiego żyło. Rzeźnicy, piekarze i szewcy dorabiali się kamieniczek, kupcy i dostawcy paszy grubieli. Co niektóre panny grubiały również. Życie toczyło się monotonnie jak w tysiącu innych małych garnizonów: bez większych kłopotów i więk­szych ambicji.

Druga Rzeczpospolita uszanowała tradycje garnizonowe Pińczowa. W latach dwudzie­stych osiedlił się w miasteczku II pułk pie­choty legionowej. I znowu dwa razy dzien-

25

nie przeciągali przez ulice żołnierze, śpiewa­jąc tym razem:

...O mój rozmarynie, rozwijaj się!

Pójdę do dziewczyny, pójdę do jedynej,

Zapytam się...

Oficerowie, jak przedtem, flirtowali z pan­nami, pili wódkę w restauracjach oraz gry­wali w karty i w bilard z miejscową inte­ligencją i okolicznymi ziemianami. Wojsko znowu pochłaniało masę jadła, towarów i usług. Znowu grubieli kupcy, sklepikarze i poniektóre panny. Idylla trwała.

Ale na parę lat przed drugą wojną wybuchł skandal. O co wtedy poszło, trudno jest dzi­siaj dociec. Dość, że dowódca pułku pińczow- skiego z jakichś powodów obraził się śmier­telnie na Pińczów i wyciągnął z tego naj­dalej posunięte konsekwencje. Wojsko opu­ściło miasto na zawsze.

Wtedy mieszkańcy Pińczowa poczuli się nieswojo. Po wielu latach ruchliwego, upo­rządkowanego życia przy wtórze piosenki wojskowej naraz zrobiło się wokół nich cicho i pusto. Po raz pierwszy zrozumieli, że wprawdzie mieszkają w Polsce, ale właści­wie to nie mają z tą Polską nic wspólnego, że nie są reszcie kraju na nic potrzebni, że kraj niczego po nich się nie spodziewa i że oni nie mogą krajowi w niczym pomóc ani niczego mu ofiarować. Przez wiele lat życia „przy wojsku” Pińczów nie dbał o swoje za-

20

w

I

piecze gospodarcze, nie zorganizował sobie żadnego przemysłu ani żadnej bazy surowco­wej (wydajność kamieniołomów pińczow- skich była przed wojną mniej więcej taka jak za czasów Zbigniewa Oleśnickiego), Pińczów przez pół wieku był tylko hotelem wojsko­wym i kantyną żołnierską. Gdy hotel i kan­tynę opuścili klienci, miasto stanęło u progu ruiny.

Taki był Pińczów tuż przed drugą wojną światową. Pińczów z roku 1954 na pozór bardzo mało różni się od Pińczowa sprzed roku 1939. Mimo widocznych zniszczeń wo­jennych jest po dawnemu ślicznym, typowo polskim miasteczkiem. Otacza je malowniczy krajobraz wzgórz kieleckich z wyniosłą Górą Zamkową na pierwszym planie; z jej wyso­kości patronuje miasteczku samotna, prze­dziwnie kształtna kaplica Sw. Anny. Ciche, tonące w zieleni uliczki pińczowskie pełne są niewysłowionego czaru. Do domków z bia­łego pińczowskiego kamienia tulą się maleń­kie wiejskie ogródki, bogactwem swych barw przewyższające paletę najśmielszych mala­rzy. W oknach mieszkań, między czerwoną pelargonią a różowym kwieciem amaryllis, połyskują obiecująco pękate gąsiorki z wi- śniakiem. Wszystko to razem składa się na obraz tak polski, że chciałoby się tu przy­prowadzić każdego cudzoziemca zwiedzają­cego nasz kraj i powiedzieć mu: „Oto jest najbardziej polskie z naszych miasteczek.

27

)mm

Takie samo było przed stu laty i gdyby nie wtrącać się w jego sprawy, takie samo po­zostałoby na dalsze sto lat.” Najbardziej urocze miasteczko dla tych, którzy odwie­dzają je na kilka godzin i znacznie mniej urocze dla tych, którzy mieszkają w nim stale.

Rzecz jasna, że Pińczów powojenny prze­jął od Pińczowa przedwojennego nie tylko zewnętrzne uroki, ale i wszystkie wewnę­trzne wady małego miasteczka, oderwanego od życia kraju, pozostawionego samemu so­bie, bez perspektyw na przyszłość, bez am­bicji, bez marzeń. Już pierwsze zetknięcie z Pińczowem wywołuje wrażenie, że mia­steczko nie zdołało jeszcze otrząsnąć się z apatii, w jaką wtrąciło je odejście wojska.

Tempo życia pińczowskiego oraz sposób załatwiania przez społeczeństwo pińczowskie niektórych żywotnych spraw wzbudza głę­bokie przekonanie, że pińczowianie nie do­wierzają swoim siłom, że osłabł w nich instynkt walki o byt, że stępiła się ich inicja­tywa społeczna, że — krótko mówiąc — w wyniku długoletniej kariery markietanki wojskowej Pińczów odwykł całkowicie od samodzielnego kierowania swym życiem.

Z pierwszych wędrówek po Pińczowie

i z pierwszych rozmów wynosi się wrażenie, że pińczowianie ciągle tylko czekają na coś z zewnątrz. To na normalne połączenie ko­lejowe z Sędziszowem, to na wybudowanie

28

przewidzianego w planach ogólnopaństwo- wych kombinatu gipsowego, to na osiedle­nie się w Pińczowie powiatowego zarządu drogowego, to na wykończenie gmachu szkoły podstawowej, to na własny dom kultury. Prawda, że wszystko to, na co czekają, słusz­nie im się należy. Ale rzecz w tym, że piń- czoWianie sami z siebie na nic nie chcą czy też nie potrafią się zdobyć. Nawet na zorga­nizowanie sobie w dziesiątym roku niepodle­głego bytu jakiejś przyzwoitej sali dla im­prez kulturalnych, których z braku takiej sali w ogóle w Pińczowie nie ma. Czy też na odbudowę nad Nidą przystani kajakowej, której cała młodzież tak pragnie. Lub choćby na ostre rugnięcie zarządu swoich gospód za podawanie tak nędznie przyrządzonych po­traw, jakich nie ośmielono by się z pewno­ścią podać żadnemu oficerowi pułku pie­choty legionowej, nie mówiąc już o korne­tach od jansborskich huzarów. Nawet na takie drobnostki pińczowianie sami zdobyć się nie mogą. Panuje tu gnuśna, ospała atmo­sfera małego garnizonu najgłębszej pro­wincji. Brak tylko piosenki żołnierskiej, która w swoim czasie dwa razy dziennie da­wała się słyszeć' na ulicach miasteczka. A właściwie jest i piosenka, nawet w nad­miarze. Dostawca jej to radiowęzeł pińczow- ski, umieszczony w dawnym klasztorze Ole­śnickiego. Spod tarczy herbowej z kardy­nalskim kapeluszem dobywa się hałas mo-

29

gący rozruszać umarłego. „Radiowęzeł Ole­śnickiego” jest z pewnością najbardziej „ra­dioaktywną” jednostką na terenie całej Rzeczypospolitej. Za pośrednictwem kilku­dziesięciu głośników panuje nad Pińczowem tak, jak nie panował żaden z Oleśnickich: ani ten od inkwizycji, ani tamten od refor­macji. Osiąga to środkami niezwykle oszczę­dnymi, bo przy pomocy tylko trzech płyt z piosenkami: Wio, koniku, Kapita-a-anie

i Szaleństwo w Zoo. Te płyty nadawane są na przemian od rana do wieczora. Rytmiczny hałas, szalejący bez przerwy w leniwej ciszy miasteczka, brzmi jak przygrywka Chochoła z Wesela.

Przyznaję, że pierwsze wrażenia reporter­skie bardzo zniechęciły mnie do Pińczowa. P. Prażuch w swej wszystko wybaczającej miłości do rodzinnego miasta starał się je przede mną wybronić. Tłumaczył mi, że wyższe instancje zupełnie zaniedbują Piń­czów, wszystkie swe względy kierując ku są­siedniemu powiatowi buskiemu. Przekony­wał mnie gorąco, że w mieście „mimo to” zaczyna się ruszać, zwracał moją uwagę na wzorowo urządzone planty miejskie, na piękne licówki kamienne nowych domów, robił mi apetyt na kamieniołomy pińczow- skie, których zwiedzanie czekało nas na­stępnego dnia.

Wszystko to nie potrafiło zmienić meęo złego nastroju. Pod ciężarem pierwszych

wrażeń załamałem się i postanowiłem za­rzucić myśl napisania reportażu rehabilitu­jącego Pińczów z jego „przysłowiowej” sła­wy. Za wcześnie jeszcze na rehabilitacją Pińczowa. W Polsce Ludowej roku 1954 nie można przecież chwalić miasta jedynie za to, że w r. 1554 było „polskimi Atenami”.

- Przypomniało mi się, co o Pińczowie nie­gdyś powiedział sławny pisarz Adolf Dyga­siński, który w tym mieście spędził młodość:

Niech mi nie mówią, że w Pińczowie dnieje, bo w Pińczowie jeszcze ciągle ciem­no.*’;^

No tak, ále ile to wody w Nidzie upłynęło od tamtych czasów!

Następnego dnia od samego rana zmienił się mój sąd o Pińczowie i o jego sprawach. Spojrzałem na to miasteczko i jego miesz­kańców zupełnie innymi oczami. Przyczyną tej odmiany były dwa spotkania, które jak wszystko w tym reportażu, zawdzięczam p. Prażuchowi: spotkanie z prof. Danielem Olechem i spotkanie z pińczowskimi kamie­niołomami.

Prof. Olecha z widzenia znałem już przed­tem. Był to pierwszy mieszkaniec Pińczowa, na którego zwróciliśmy uwagę w chwili na­szego wjazdu do tego miasta. Mijaliśmy właśnie Górę Zamkową, gdy naraz po prze­ciwległej stronie szosy wpadło nam w oczy coś osobliwego. Na zboczu wzgórza, odartym

31

z traw i piaszczystym, pięła się na tyczkach jakaś dziwna uprawa. Od razu wszczęliśmy na jej temat gorący spór z Kosidowskim. Po­midory? Nie, nie pomidory. Więc co, jeżeli nie pomidory? Winorośl? Ale winnica w Piń­czowie? Nie, to śmiechu warte... A jednak była to winnica, najprawdziwsza winnicy w Pińczowie. A siwy człowiek, który w gro­madce uczniów krzątał się wśród winorośli, to był właśnie prof. Daniel Olech.

W dwa dni później odwiedziliśmy prof, Olecha w pińczowskim liceum im. Hugona Kołłątaja, gdzie jest nauczycielem.

Liceum pińczowskie wymaga osobnej wzmianki. Duchowy i fizyczny rodowód tej uczelni jest bardzo interesujący i zasługuje na ujawnienie. Szkołę pińczowską uważa się za jedną z najstarszych szkół polskich, gdyż wiąże się ona łańcuchem nieprzerwanej tra­dycji ze szkolą kalwińsko-ariańską, którą prowadził w Pińczowie w połowie XVI wieku francuski uczony i „minister” Pierre Sta- torius z Thomdlle, zwany także. Stojeńskim. Po szkole protestanckiej przyszła duchowna szkoła katolicka. Chadzał do niej Hugo Koł­łątaj, obecny patron pińczowskiego liceum. Potem szkoła Komisji Edukacji Narodowej^ Dalej, po utracie niepodległości rządowe gimnazjum rosyjskie. To gimnazjum rosyj­skie miało dwóch sławnych uczniów: Adolfa Dygasińskiego, który pobierał tu wstępne nauki, oraz... Andrzeja Radka, bohatera

32

MPi

Syzyfowychi I prac (polonista liceum, prof. Opara, poinformował mnie, że szkoła w Py- rzogłowach z Syzyfowych prac to właśnie gimnazjum pińczowskie). W dwudziestoleciu międzywojennym w gmachu obecnego li- • ceum mieściło się gimnazjum państwowe. Pochodzenie materialne gmachu liceum ' (dawnego pałacu magnackiej rodziny Wie- * lopolskich) jest niemniej ciekawe. Gmach ten pochodzi w prostej linii od... zamku zbu­dowanego przez Zbigniewa Oleśnickiego. Nie j.est to żart. Kiedy w roku 1800 wymarła rodzina właścicieli zamku, margrabiów Gon- zaga-Myszkowskich, dość zrujnowany zaby­tek historyczny przeszedł ną własność hra- ' biny Wielopolskiej. Chciwa i podejrzliwa hrabina umyśliła sobie, że Gonzaga-Mysz- ,kowscy ukryli w zamku wielkie skarby. Aby do nich dotrzeć, kazała rozebrać historyczny zamek do ostatniego kamienia. Skarbów nie znalazła, ale z kamieniami z rozbiórki zamku coś trzeba było zrobić. Zbudowano więc z nich jeszcze jeden „powiatowy” pałac ro­dziny Wielopolskich, w którym obecnie mie­ści się liceum im. Hugona Kołłątaja. Prze­dziwne psikusy płatała historia właścicielom starego zamku. Bo przecież nie zbudowałby nigdy tego zamku kardynał Zbigniew Ole­śnicki, gdyby mógł przewidzieć, że kiedyś „heretyk” Krowicki będzie z jego komnat zaprzeczać „papieżnikom” władzy nad Pol­ską. I nie rozebrałaby zamku hrabina Wielo-

polska, gdyby mogła przewidzieć, że z jego kamieni powstanie kiedyś szkoła średnia dla dzieci chłopskich i robotniczych.

Prof. Olech uczy uczniów pińczowskie- go liceum przyrody. Ale zainteresowania

i umiejętności tego siwego profesora o we­sołej, opalonej twarzy i młodzieńczych ru­chach wykraczają poza zakres wykładanego przedmiotu. Widać to od razu ze sposobu urządzenia szkolnego gabinetu przyrodni­czego — najpiękniejszego gabinetu przy­rodniczego, jaki widziałem kiedykolwiek w szkole prowincjonalnej. Są tu eksponaty, jakich nie znajdzie się w innych pracowniach szkolnych — choćby ten dowcipnie sprepa­rowany ul pod szkłem, który odsłania przed uczniami wszystkie tajemnice życia pszczół, albo ten spory stos wykopalisk archeolo­gicznych, wydartych z wnętrza Góry Zamko­wej. W urządzeniu gabinetu przyrodniczego pińczowskiego liceum znać rękę człowieka, który prawdy o świecie dochodzi różnymi drogami, wiele umie i duży wysiłek wkłada w to, aby swą wiedzę przekazać w sposób najbardziej interesujący.

Obecnie główną namiętnością prof. Olecha jest winogrodnictwo. Skąd mu się to wzięło? Z mapy rodzinnego powiatu. W okolicy Piń­czowa są aż dwie miejscowości o nazwie Wi- niary. Jeżeli są Winiary, to musiało być także wino i winogrodnictwo. Kiedy? Nie wiadomo. Może za Zbigniewa Oleśnickiego.

I

Mi

który sprowadzał włoskich budowniczych kościołów, a może za Mikołaja Oleśnickiego, który wzywał francuskich „ministrów” do ewangelickich zborów. Może za przeora Kor­deckiego, co przed pójściem do Częstochowy pińczowskim paulinom przewodził, a może za Hugona Kołłątaja, co w Pińczowskiem proboszczował. Najpewniej jednak uprawia­no wino za arian, którzy słynęli jako znako­mici gospodarze i wielu mieli między sobą przybyszów z południa. Czyż nie Jędrzej Trzycieski, szesnastowieczny pisarz polskiej reformacji, członek pińczowskiej drużyny „Aten polskich”, pierwszy pisał w Polsce o winie: „Owoc winnego drzewa są jagody, z których soku wyciśnionego bywa wino, drogie picie...”? Nie warto się zresztą wgłę­biać w te historyczne przyczynki. Najważ­niejsze jest to, że prof. Daniel Olech, nauczy­ciel przyrody w liceum im. Hugona Kołłą­taja, postanowił po trzy- albo czterowieko- wej przerwie wskrzesić w Pińczowie kulturę winną.

Zwiedzamy tę samą winnicę, którą wi­dzieliśmy już przy wjeździe do miasta. Cho­dzimy ostrożnie między krzewami winorośli. Prof. Olech tłumaczy nam, że pierwsza win­nica ma cel selekcyjny. Lub, wyrażając się bardziej fachowo: „rejonizacyjny”. Chodzi o stwierdzenie, które gatunki winogron naj­lepiej się przyjmą w klimacie pińczowskim. Na zboczu wzgórza dojrzewa obok siebie sto

35

gatunków winnego owocu. Profesor obiecuje, że przy odpowiedniej pomocy Instytutu Puławskiego Pińczów może dogonić i prze­gonić Zieloną Górę. Kosztujemy po jednej jagodzie z każdego gatunku. „Królowa Win­nic” Magdalena”... portugalskie „Opor-

to”... kalifornijskie... Kto by to wszystko spamiętał!

Nie znam się na uprawie winnic ani na gatunkach winogron. Nigdy nie potrafiłbym odróżnić „Królowej Winnic” od „Magdaleny” czy portugalskiego „Oporto”. Mimo to jestem głęboko przekonany, że winogrona, którymi częstuje mnie prof. Olech, stanowią naj­wyższą klasę winogron, jaką w ogóle można osiągnąć. Bo dzięki tym winogronom naresz­cie wiem, że w Pińczowie dzieje się coś no­wego. Jędrne, wonne jagody, jakich nie było w Pińczowie od trzech wieków, przepędzają ze mnie katzenjammer po wczorajszym zwie­dzaniu miasteczka. Nie martwcie się, drodzy Czytelnicy, że w Pińczowie nie ma pińczow- skich serów. Za kilka lat będą wina piń- czowskie. Niech tylko Instytut w Puławach pośpieszy się z obiecaną subwencją dla piń- czowskich winnic.

Spotkanie z prof. Olechem jest swego ro­dzaju wstępem do wizyty w kamieniołomach. P. Prażuch już się nie może doczekać, że­by mi te kamieniołomy pokazać. Bardzo na nie liczy, a jednocześnie ma tremę, bo prze­cież w kamieniołomach rozegra się zasad-

1

niczy bój o charakter pińczowskiego repor­tażu.

Już w drodze do kamieniołomów zaznaja­mia mnie z cudownymi właściwościami pia­skowca pińczowskiego. Jaki to ten kamień jest. Świeżo wydobyty daje się rżnąć zwy­kłymi piłami jak drzewo, a później schnie

i twardnieje na granit. Byle go nie wiązać gliną, tylko wapnem. Wiązany gliną kamień pińczowski wilgotnieje i poczyna „płakać”.

Ale wszystko to jeszcze nic. Po wciągnię­ciu szczególnie głębokiego oddechu entuzja­styczny mój przewodnik komunikuje mi naj­spokojniej, że z kamienia pińczowskiego zo­stało częściowo zbudowane... rzymskie Co­losseum.

Widząc mój niedowierzający uśmiech, pod­piera to zaskakujące twierdzenie autoryte­tem znakomitego geografa polskiego, prof. Pawła Sosnowskiego. Popadam w ciężką roz­terkę. Sosnowski był ulubionym profesorem mego ojca w gimnazjum Górskiego i jego nazwisko jest w mojej rodzinie otoczone wielkim szacunkiem. Trudno mi więc nie wierzyć, że sławna budowla rzymska po­wstała z łaski Pińczowa. Pozwalam sobie je­dynie na nieszablonową wzmiankę, że świat jest mały, a życie dziwne. No, bo było się w tym Rzymie, patrzyło się na to Colosseum myśląc przy tym Bóg wie nie co, pisało się nawet... — a tu tymczasem po prostu Piń­czów. „Ej, życie, życie!" — jak mówi poeta.

37

/i

A potem zaglądamy w głąb ogromnej bia­łej misy kamieniołomów. Być może, że to skutek rzymskich rewelacji p. Prażucha, ale widok pińczowskich kamieniołomów uderza mnie swym podobieństwem do krajobrazu rzymskiej Kampanii. Nagie wapienne zbocza, stosy białych porowatych głazów jak ruiny strzaskanych świątyń, w dali zielona win­nica prof. Olecha. Jest w tym krajobrazie spokój i czcigodna starość antyku. Mimo woli trzeba pomyśleć, ile to pokoleń ludzkich ryło w tym olbrzymim sztucznym wąwozie dla wydobycia cennego surowca budowlanego. He pokoleń chłopów niewolnych i pańszczyź­nianych wyrębywało stąd kamień na kaszte­lańskie zamki i hrabiowskie pałace, zanim przyszedł czas budowania domów dla ludzi pracujących. Topografia kamieniołomów piń­czowskich znakomicie odbija przełom, jaki zaszedł w naszej historii. Mało było w Polsce zamków i pałaców, dlatego kamieniołomy pińczowskie od czasów Zbigniewa Oleśnic­kiego do czasów sanacji szły wąskim kory­tem i wydajność ich utrzymywała się mniej więcej na takim samym poziomie. Ogromnie dużo trzeba Polsce domów dla pracujących, więc obecnie kamieniołomy pińczowskie roz­parły się szeroko i stały się ogromną fabryką budulca, już teraz przerastającą dwudziesto­krotnie wydobycie przedwojenne i rosnącą z dnia na dzień. Olśniewa mnie odkrycie, że przecież to z tych kamieniołomów wyszedł

38

I

Pałac Kultury i Nauki i Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa. Cóż to za bezczel­ność ze strony warszawiaków patrzeć z góry na Pińczów. Jeszcze parę lat, a nazwa Piń­czów nabierze u nas takiego samego szla­chetnego brzmienia, jakie ma we Włoszech nazwa Carrara.

Wędrujemy przez kamieniołomy pińczow- skie. Oglądamy nowo wzniesione hale obróbki elementów — piękne budynki z tzw. „dzi­kiego kamienia”, przypominające raczej wy­muskane pawilony wystawowe niż hale fa­bryczne. Budynki te pokazują w najwy­mowniejszy sposób, jak piękne możliwości ma przed sobą „polski styl” budownictwa kamiennego i jak mało jeszcze z tych możli­wości korzystamy. W kamieniołomach piń- czowskich, szczególnie przy obróbce goto­wych elementów, pracują przeważnie zupeł­nie młodzi ludzie. Wielu z nich wywodzi się ze starych pińczowskich dynastii kamie­niarskich, ale wszyscy są absolwentami gim­nazjum kamieniarskiego w Jaworze na Ślą­sku. W Pińczowie natomiast istnieje szkoła metalurgiczna. Dlaczego właśnie tak? A dla­czego śledź w ormiańskiej zagadce był zie­lony? Żeby trudniej było zgadnąć.

W pewnej chwili oprowadzający nas dy­rektor kamieniołomów wskazuje na stos bia­łych, równo ciosanych kamieni.

A to główna przyszłość naszych kamie­niołomów: kształtki.

39

Ostatnia, największa rewelacja naszej piń- czowskiej wizyty. Kształtki — piękne cegły kamienne, mocne, nie wymagające tynku. Mają się stać głównym materiałem budowla­nym dla wsi, spółdzielni produkcyjnych, pe­geerów. Produkcja ich zakrojona jest na skalę olbrzymią. Oczekuje się właśnie nowocze­snych radzieckich kombajnów kamieniar­skich, które będą wycinać kształtki wprost ze ściany skalnej.

To jest coś! Przyglądam się przez chwilę zasłuchanej i rozanielonej twarzy tropiciela przeszłości ariańskiej, p. Prażucha, i... sam puszczam wodze wyobraźni. Widzą nową wieś polską: białą, kamienną, piękną! Kto wie, czy kiedyś nie powiedzą o naszym pokoleniu, że zastaliśmy Polskę ceglaną, a zostawiliśmy kamienną. A wszystko dzięki Pińczowowi! Niech żyje Pińczów!

No, trochę za daleko się zagalopowałem. W każdym razie reportaż rehabilitacyjny z pewnością napisać można. I można dać mu tytuł: W Pińczowie dnieje.

1

DIABELSKIE PIĘTNO

A więc i stary Lublin ma swój studencki kabaret literacki. W piwnicach historycznej kamieniczki w Rynku, o krok od wyniosłej ściany kościoła Dominikanów, studenteria lubelska zmajstrowała sobie teatrzyk, mo­gący śmiało rywalizować z osławioną „Piw­nicą” krakowską.

Oto jeden z numerów: Na półciemnej scence czarno ubrany chłopiec, trzymający w rękach dwie zapalone świece. Sylabizuje tekst z elementarza:

A-la ma ko-ta, A-la ma psa. A-la ma ka-nar-ka

...Stopniowo sylabizowanie rośnie w nie­pokojący, groźny lament.

Ala ma kota,

Ala ma psa,

Ala ma kanarka...

Ala morduje powoli kota!

Ala morduje powoli kota!

Ala morduje powoli psa!

Ala morduje powoli psa!

Ala morduje powoli kanarka...

41

I szyderczy, rozdzierający uszy finał:

Gaudeamus homines bonae voluntatisl Gaudeamus homines bonae voluntatis! Cieszmy się z naszych dzieci!

Alleluja!

Alleluja!

Przez trzy dni sąd powiatowy w Lublinie sądził zbrodnię dwudziestoletniego Ryszarda Gorzela, okrutnego mordercy rodziców. Przez trzy dni od wczesnych godzin porannych przed gmachem sądu gromadziły się tłumy amatorów silnych wrażeń, aby choć przez chwilę popatrzeć na oskarżonego, kiedy wy­prowadzano go z karetki więziennej. Byli wśród tłumu nawet tacy, którzy na ten wielki teatr przyprowadzali z sobą dzieci i przy­nosili z domów... drugie śniadania.

Powierzchowność mordercy nie uzasadniała tej niezdrowej ciekawości. Kiedy siedział na ławie oskarżonych w otoczeniu uzbrojonych milicjantów — z głową schyloną pod cię­żarem natrętnych spojrzeń, przystojny, do­brze odżywiony i ubrany, o twarzy pozba­wionej jakiegokolwiek indywidualnego pię­tna — nie różnił się niczym od innych mło­dych ludzi, obecnych na sali rozpraw. Ta zatrważająca przeciętność i typowość oskar­żonego sprawiała, iż w czasie zeznań jego narzeczonej, dziewiętnastoletniej telefonistki z lubelskiej centrali międzymiastowej, ule­gało się złudzeniu, że cała ta groźna cere­monia sądowa jest jakimś nieporozumie-

42

niem, że za chwilę zasępiony młodzian z ławy oskarżonych przeciśnie się z przeprasza­jącym uśmiechem obok milicjantów, weźmie pod rękę swą śliczną, niezbyt wierną „lalkę” i razem z nią wyjdą z sali sądowej, aby po­wrócić do swoich spraw — może złych i nie­rozsądnych, ale zwykłych, ludzkich i — rzecz najważniejsza — znajdujących się po tej stronie bariery prawa. Ale po jednym spojrzeniu na stół sędziowski złudzenie pry­skało. Leżały tam dowody rzeczowe zbrodni: zakrwawiona odzież Gorzelów i długi młotek stolarski, którym syn zmiażdżył czaszki ro­dziców. Tradycjom polskiej jurysprudencji znane były dotychczas tylko terminy „ojco- bójstwo” i „matkobójstwo”, Ryszard Gorzel wprowadził do tych tradycji po raz pierw­szy termin zupełnie nowy — „rodzicobói- stwo”.

Na podstawie skrupulatnego przewodu do­wodowego sąd ustalił stan faktyczny prze­stępstwa. Bezpośrednią przyczyną morder­stwa był zatarg oskarżonego z rodzicami w związku z zamierzonym przez niego mał­żeństwem. Starzy Gorzelowie nie godzili się na małżeństwo z wybraną przez syna dziew­czyną, narzeczona nalegała na przyśpieszenie ślubu, więc syn postanowił zamordować ro­dziców.

25 marca 1957 roku o godzinie szóstej rano. po wyjściu z domu stryja i brata, Ryszard Gorzel wszedł do pokoju matki i kilkoma

ciosami młotka w tył głowy zadał jej śmierć. Kiedy w chwilę potem w przedpokoju uka­zał się ojciec, morderca rzucił się na niego i również uderzył go młotkiem. Stary Go- rzel próbował się bronić i chwycił syna za gardło, ale syn był silniejszy. Leżącego już na ziemi ojca dobił kilkoma uderzeniami młotka. Po dokonaniu podwójnej zbrodni Ryszard Gorzel zdjął ojcu z ręki zegarek, wyjął z torebki matki czterysta złotych, po czym wciągnął zwłoki ojca do pokoju, za­mknął drzwi i wyszedł z mieszkania do warsztatu, w którym pracował. Tam oczyścił i schował młotek, po czym spokojnie zabrał się do zwykłej pracy. Po znalezieniu młotka i aresztowaniu początkowo nie przyznawał się do zbrodni, próbując podejrzenie skiero­wać w fałszywym kierunku. Załamał się do­piero po pierwszej rozmowie z obrońcą. Ale i później, w śledztwie i w sądzie, nie wyka­zał pełnej skruchy, ograniczając się do teatralnych gestów, obliczonych na wzbu­dzenie współczucia i sympatii u publiczności. Ekspertyza psychiatryczna wykazała, że mi­mo pewnych cech psychopatycznych oskar­żony jest całkiem normalny i zbrodni do­konał w stanie pełnego rozeznania.

Tak wygląda stan faktyczny zbrodni Ry­szarda Gorzela — przerażający i jednozna­czny z punktu widzenia prawa i moralności. Ale ponieważ nieludzki morderca został uznany za jednostkę normalną — i ma do-

44

piero dwadzieścia lat — trzeba także poka­zać warunki społeczne, w jakich kształto­wały się jego charakter i psychika.

W rodzinie Gorzelów istniał zadawniony konflikt między synem a rodzicami — lub raczej między synem a matką. Ryszard Go- rzel mówił na rozprawie, że ojca „bardzo lu­bił” i zabił go jedynie, — jak to pięknie sformułowała obrona — „w odruchu osaczo­nego zwierza”, aby pozbyć się świadka pierwszej zbrodni. Przyznał natomiast, że z matką od dawna żył w niezgodzie, że często się z nią kłócił, że miał do niej pretensje

o wiele rzeczy.

Kim była matka Ryszarda Gorzela? Na podstawie licznych rozmów z przedstawicie­lami różnych środowisk Lublina, a także z mieszkańcami pewnej wsi podlubelskiej udało mi się odtworzyć sylwetkę zamordo­wanej — jak sądzę, dość zbliżoną do prawdy. Franciszka Gorzelowa była rewolucyjną dzia­łaczką chłopską z małej wsi podlubelskiej. Jedną z tych działaczek — jakich w Lu- belszczyźnie było niemało — twardych, za­ciekłych, bezwzględnych, zdolnych do daleko posuniętych poświęceń, a jednocześnie, przez swą twardość i zaciekłość, szczególnie łatwo podatnych na wszelkie niebezpieczeństwa błędów i wypaczeń minionego okresu. Posta­cie takie niekiedy trafiają do czytanek szkolnych, ale na wychowawczynie własnych dzieci nadają się rzadko.

45

W czasie okupacji Gorzelowa razem z całą swoją rodziną walczyła z karabinem w ręku w grupie partyzanckiej. Potem, również z ka­rabinem w ręku,' broniła reformy rolnej w rodzinnej wsi Kozice. Ośmioletni Ryszard Gorzel wychowywał się w domu wiejskim wypełnionym szczękiem broni, napadanym niemal każdej nocy przez bandy leśne, za­sypywanym wyrokami śmierci. W domu tym dzieci bawiły się bronią, a młodszy brat Ryszarda postrzelił kiedyś przypadkiem oj­ca. Panowała tam atmosfera pogardy dla śmierci, a co za tym idzie, także dla życia. Reforma rolna w Polsce musiała być prze­prowadzona, ale atmosfera taka nie sprzyja wychowaniu małych dzieci. Przypuszczam, że już z owych czasów Ryszard Gorzel wy­niósł jakiś uraz na punkcie matki — groźnej, wiecznie uzbrojonej, nienawidzonej i niena­widzącej.

Po przeniesieniu się rodziny Gorzelów do Lublina lata następne nie przyczyniły się specjalnie do rozładowania tego dziecięcego urazu. Lubelski dom Gorzelów nie był już zbrojną fortecą, ale ział chłodem i pustką. Rodzice wiecznie zajęci pracą społeczną, wiecznie na zebraniach, na mieście, nie ma­jący nigdy czasu dla dzieci. Oskarżony Go­rzel twierdził w sądzie, że główną przyczyną jego kłótni z matką było to, że zupełnie nie zajmowała się domem i rodziną. Przy tym charakter matki: twardy, despotyczny, pozba-

wiony ciepła. Trzeba przyznać, że atmosfera, w jakiej rósł Ryszard Gorzel, daleka była od ideału wychowawczego. Ale ostatecznie i w innych domach polskich, gdzie rodzice nie byli eks-partyzantami i aktywistami po­litycznymi, lecz po prostu zapracowanymi urzędnikami czy robotnikami, panowała atmo­sfera równie mało sprzyjająca wychowaniu dzieci. I w innych domach byli młodzi ludzie, którzy z dzieciństwa wynieśli ciężkie urazy pookupacyjne. I w innych rodzinach krnąbrni synowie żyli w niezgodzie z surowymi, despo­tycznymi matkami. Jest rzeczą prawdopo­dobną, że w wypadku Ryszarda Gorzela ode­grał jeszcze rolę czynnik dodatkowy — atmosfera ostrej niechęci, jaką drobnomiesz- czańskie społeczeństwo Lublina otaczało ro­dziców właśnie dlatego, że byli aktywistami politycznymi.

Nie moją jest rzeczą badać, czy niechęć, jaką żywiono do Gorzelów, wynikała tylko z wrogości klasowej, czy też, i przede wszyst­kim, z osobistych cech charakteru i z oso­bistych błędów i wypaczeń starej Gorzelowej w latach „zaostrzającej się walki klas”. Tak czy inaczej, atmosfera taka istniała i byłoby błędem zamykać oczy na jej oddziaływanie psychologiczne na młodego Gorzela. Nie ulega wątpliwości, że poważna część odium kierowanego przeciw matce spadała na głowę syna. Gdyby Ryszard Gorzel matkę kochał, broniłby jej niewątpliwie przed ludzką nie-

47

chęcią. Ponieważ jej nie kochał, można przy­puszczać, że w niechęci z zewnątrz znajdo­wał niejako „ideologiczne” podtrzymanie dla swoich osobistych pretensji i żalów. Tym bardziej że najostrzejsze zarzuty przeciwko matce wychodziły ze środowiska dziewczyny, którą kochał — jego narzeczonej, uznanej później przez sąd za moralną sprawczynię zbrodni.

Do jakiego stopnia w pewnych środo­wiskach lubelskich jątrzono przeciwko starej Gorżelowej, przekonałem się w czasie trwa­nia procesu. Znaleźli się w Lublinie ludzie, którzy z najokrutniejszej, pospolitej zbrodni starali się na gwałt uczynić sprawę poli­tyczną, a z najbardziej nieludzkiego mor­dercy — ludowego mściciela. Po całym Lubli­nie krążyły najdziksze plotki na temat za­mordowanych i ich konfliktu z synem. Wśród innych bzdur opowiadano nawet, że Ryszard Gorzel był dzieckiem żydowskich rodziców, których starzy Gorzelowie mieli zamordo­wać w czasie okupacji. Karygodne nastroje życzliwego poparcia dla mordercy przedo­stawały się nawet do sali rozpraw. W dru­gim dniu procesu, kiedy oskarżony w aro­gancki sposób zaatakował jednego z świad­ków, z sali nagrodzono go za to oklaskami. Klaskało kilkanaście osób o solidnym wy­glądzie — bynajmniej nie pierwszej mło­dości. W starym, katolickim Lublinie bito brawo mordercy, który w sposób dotychczas

48

nie spotykany pogwałcił prawa ludzkie i bo­skie. Wątpię bardzo, czy podtatusiały jego­mość, którego widziałem w grupie klasz­czących, ośmieliłby się po powrocie do domu powiedzieć swemu dorastającemu synowi: „Oklaskiwałem faceta za to, że zmiażdżył młotkiem czaszki swoim rodzicom, a potem arogancko zachowywał się w sądzie.” Incy­dent z oklaskami nie był jedyny. W godzinę później siedząca przede mną kobieta powie­działa półgłosem: „Za to, że zamordował tych dwoje, należą mu się dwa złote medale!”

Z jaką niefrasobliwą lekkością sfrunęły te słowa z uśmiechniętych ust! Złote medale za zamordowanie rodziców! Ta kobieta z pewno­ścią nie miała dzieci.

Po procesie Gorzela zwiedziłem po raz pierwszy w życiu odległy o krok od Lublina Majdanek. Oprowadzał mnie dawny więzień obozu, p. Czesław Szymański, kierujący obec­nie przekształceniem zamku lubelskiego — drugiej obok Majdanka makabry czasów okupacyjnych — w gigantyczny dom kul­tury. Przed przeniesieniem do Majdanka Niemcy trzymali p. Szymańskiego przez rok w więzieniu zamkowym. Dzisiaj, kiedy zna­jomi śmieją się z niego, że nie może się od zamku oderwać, odpowiada z najpoważniej­szą miną: „Musiałem się tym zamkiem za­jąć, żeby za dziesięć lat jakiś wariat znowu nie urządził tam więzienia.”

Towarzyszy nam także p. Dziadosz, kie­rownik muzeum Majdanka. Zgodnie z po­wszechnie u nas wyznawanym kultem nie­kompetencji, kierownik muzeum obozowego nigdy na Majdanku nie siedział i zna go tylko z dokumentów oraz z relacji dawnych więźniów. Ale zdążył już poznać go tak doskonale, że spiera się z p. Szymańskim

o każdy szczegół przeszłości. Ten nie mil­knący dwugłos przewodników jest nad wyraz męczący, lecz w zagadnienie wprowadza znakomicie.

Mój Boże, jak mało jeszcze wiemy o hitle­rowskich obozach śmierci, mimo że tyle już na ten temat napisano! Lublin przed wojną liczył 150 000 mieszkańców. Z tego Majda­nek pochłonął więcej niż połowę — 40 000 Polaków i tyluż Żydów. Słuchając opowia­dań p. Szymańskiego odnoszę wrażenie, że tylko jednemu Tadeuszowi Borowskiemu udało się uchwycić surową prawdę atmo­sfery obozowej. I to zaledwie w kilku frag­mentach. Cóż znaczy tych kilka fragmentów wobec ogromu grozy, jaką skupiała w sobie w latach okupacji ta śliczna zielona dolinka podmiejska?

Najordynarniejsze świństwo polegało właśnie na tym, że wtedy też było tu tak ślicznie — mówi p. Szymański. — Zielona trawka, pięknie utrzymane ścieżki, zielone baraczki, pasy białego żwiru między dru­tami, więźniowie w czyściutkich biało-nie-

50

bieskłch pasiakach. Kiedy patrzyło się na to z lubelskich okien — a trzeba panu wie­dzieć, że żona mogła mnie oglądać przez lornetkę z balkonu mego mieszkania — Maj­danek wyglądał jak wzorowy ogród sana­toryjny. Komisje niemieckie i nieniemieckie, które tu przyjeżdżały, nie mogły się wprost nacieszyć tutejszym porządkiem i czystością. Ta czystość i higiena nas zabijały. Gdzie indziej ludzie marli od brudu i wszy, myśmy umierali z czystości. Kiedy powiał wschodni wiatr, po każdej kąpieli przynoszono z placu apelowego kilkuset chorych.

P. Dziadosz, urzeczony widać wizją z cza­sów okupacji, skarży się na trudności w kon­serwacji obozu. Wszystko zarasta żarłoczna roślinność. Wszystko niszczeje. W ostatnim z zachowanych krematoriów rysują się ściany i komin. Dowiadujemy się od p. Szymań­skiego, że proboszcz z sąsiedniej wioski Dzie­siąta postawił sobie za cel życia zbudowa­nie w Majdanku pamiątkowego panteonu. Pieniądze na ten cel ma już obiecane od Żydów belgijskich i amerykańskich. Jak koegzystencja, to koegzystencja. Istotnie, trudno sobie wyobrazić bardziej przykony- wający przykład koegzystencji niż takie ze­stawienie: pogański obóz i chrześcijański panteon, proboszcz z Dziesiątej i bogaci Żydzi z New Yorku i z Antwerpii. Ale księdzu nie chcą dać na panteon lokali­zacji.

51

Chodzimy po obozie, oglądając barak po baraku. Zieloną łączkę stopniowo zaludniają strachy i mary przeszłości. W tamtym miej­scu zdziczały Lagerfiihrer Anton Tuman, zwany pieszczotliwie „wujem Toni”, własno­ręcznie, a raczej własnonożnie topił pod studnią ludzi. W tamtym baraku, otoczonym wówczas drutami, po totalnej masakrze Ży­dów majdańskich Niemcy zamknęli czterysta najpiękniejszych dziewcząt żydowskich przed wywiezieniem ich do frontowych „puffów”. Wszystkie piękne jak kwiaty. Niektórzy z więźniów przekradali się tam nocą na pija­tyki i inne rzeczy. Cóż, człowiek jest czło­wiekiem, nawet wówczas gdy staje się bestią. Pewnego znakomitego inżyniera, laureata wielu nagród krajowych i zagranicznych, za- dźgał tam nożem z zazdrości pijany Ukra­iniec analfabeta, pracujący w kuchni. Pod tą wieżą wartowniczą, niemal na oczach esesmanów, kilku więźniów z iście szaleńczą brawurą doprowadziło do skutku ucieczkę z obozu. Był między nimi dzisiejszy przewo­dniczący lubelskiej WRN, Dąbek. Niemiecki komendant obozu długo kręcił głową oglą­dając to miejsce, potem powiedział: „To byli prawdziwi bohaterowie. Echte Helden." I nie nałożył na obóz żadnej kary. A znowu tam śliczny, dwunastoletni chłopiec ze znanej warszawskiej rodziny, „goniec z trzeciego pola obozowego”, rozpieszczany i demora­lizowany przez esesmanów — na ich roz-

kaz powiesił własnego ojca. Przy kremato­rium była mała łazienka esesmanów, ogrze­wano ją ciepłem palących się ciał ludzkich. Tam...

Ale nieludzka katownia fizyczna, masowa fabryka śmierci to nie było wszystko. Dzia­łało tu jeszcze dniem i nocą piekielne w swej precyzji laboratorium nienawiści. Mechanizm obozu jątrzył i podżegał wszystkich prze­ciwko wszystkim. Rosjan przeciwko Pola­kom i Żydom. Polaków przeciwko Żydom. Żydów przeciwko Polakom. Więźniów kry­minalnych przeciwko politycznym. Komuni­stów niemieckich przeciwko komunistom in­nych narodowości. Silnych przeciwko sła­bym. Słabych przeciwko silnym. Mniej war­tościowych przeciwko najwartościowszym. Czarne opary stężonej nienawiści ludzkiej kłębiły się nad uroczą, zieloną doliną Maj­danka. Obrzydliwy, cuchnący czad tych oparów wciskał się do mieszczańskich do­mów Lublina, rozpełzał się po całej Lu- belszczyźnie, dosięgał chłopskiej chaty Go- rzelów we wsi Kozice. Nienawiść rodziła się z nienawiści, aby rodzić nową niena­wiść.

Z techniką zbrodni jest tak samo jak z innymi rodzajami techniki — zauważa mój przewodnik — najtrudniej wymyślić zbrodnię po raz pierwszy, później powtarza się już łatwo.

Gdyby nie było Majdanka, dwudziesto-

53

letni Ryszard Gorzel nie mógłby zmiażdżyć młotkiem głów swych rodziców i nie mógłby za ten czyn otrzymać oklasków.

Jeszcze w dzieciństwie opowiadano mi, że w lubelskim trybunale przechowuje się osob­liwy zabytek — tzw. „stół diabelski”. Stara legenda głosi, że w pewną bezksiężycową noc przed trzema wiekami do trybunału lubel­skiego zjechała cała czereda diabłów, aby fe­rować swoje wyroki. Przed powrotem do pie­kła najstarszy z szatanów, ku wiecznej rzeczy pamiątce, miał pozostawić na trybunalskim stole czarny odcisk swojej diabelskiej ręki. Kiedy przed rokiem byłem w Lublinie po raz pierwszy, próbowałem legendarny stół odszukać, lecz na próżno. Moi lubelscy przy­jaciele wzruszali tylko ramionami: kiedyś był, ale teraz diabli wiedzą, co się z nim stało, pewnie warszawiacy wywieźli.

Na szczęście, przed dwoma miesiącami po­wstała w Lublinie nowa gazeta popołudnio­wa, „Kurier Lubelski”, wydawana przez spółdzielnię dziennikarzy. „Kurier” postano­wił „zrobić nakład” przy pomocy kilku efek­townych pociągnięć reklamowych. Między innymi spróbował odnaleźć legendarny stół diabelski. I odnaleziono. Zabytek stał w jed­nej z piwnic trybunalskich, przesłonięty innymi starymi rupieciami. Przedsiębiorczy dziennikarze z „Kuriera”, idąc za przykła­dem siedemnastowiecznych diabłów, skorzy-

54

14

stali z pierwszej bezksiężycowej nocy, za­kradli się do piwnic trybunalskich i... porwali stół. Obecnie można go oglądać w lokalu lu­belskiego PTTK. Czarny odcisk diabelskiej ręki przykryty został szkłem, gdyż kiedyś ktoś próbował go podobno wyskrobać.

Ale diabelskie piętno przeszłości nie­łatwo usunąć — powiedziano mi sentencjo­nalnie i z naciskiem.

1957

STARZY LUDZIE Z ZAMOŚCIA

Przed trzystu pięćdziesięciu laty kanclerz i hetman wielki koronny Jan Zamoyski zle­cił weneckiemu architektowi Bernardowi Mo­rando budowę miasta Zamościa. „Niech mi malowanie rosmierzenia płaczu pośle Ber­nardo.”

Jedyny wydany po wojnie przewodnik po Zamościu tak informuje o powstaniu miasta: „Miasto powstało z inicjatywy magnata Za­moyskiego, który w ten sposób chciał zado­kumentować swą władzę i udzielność. Środ­ków na budowę dostarczały ogromne laty- fundia, gdzie za pół darmo pracowali w pocie czoła pańszczyźniani chłopi. Ich to trudy i wysiłki stworzyły warunki do powstania tej perły naszej architektury, o czym należy pa­miętać przy zwiedzaniu miasta."

Ta wyczerpująca informacja w odniesieniu do Jana Zamoyskiego brzmi trochę... nietak­townie. Nie wszyscy magnaci w równie po­żyteczny sposób dokumentowali swą władzę i udzielność. Zamość każdym fragmentem swojej przepięknej architektury pochwala

56

inicjatywą wielkiego hetmana i do dziś wy­ciąga z niej praktyczne korzyści. Władze miejskie urzędują we wspaniałym szesnasto- wiecznym ratuszu. Sądy w dawnym pałacu hetmańskim. Liceum korzysta z gmachu sławnej Akademii Zamoyskiej. Kino i szkoła plastyczna zajmują refektarze przyzamkowe- go klasztoru. Większość sklepów Zamościa chroni się w podcieniach hetmańskich su­kiennic. Nawet rozległy park zamojski głów­ne swe uroki zawdzięcza dawnym fosom het­mańskiej twierdzy. Tylko dwie historyczne budowle Zamościa nie wiążą się z imieniem Zamoyskiego: stare więzienie forteczne, w którym rząd carski więził Waleriana Łu­kasińskiego, oraz ogromna prochownia, zwa­na Rotundą, w której hitlerowcy wymordo­wali kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców Za- mojszczyzny. Ta okoliczność również prze­mawia raczej na korzyść szesnastowiecznego hetmana i kanclerza.

Jan Zamoyski stworzył piękno Zamościa, ale uratowanie tego piękna dla naszych cza­sów w nieskalanym kształcie zawdzięczamy głównie inż. Tadeuszowi Zarębie. Inż. Zaręba był przez dwadzieścia dwa lata — aż do ubie­głego roku — architektem miejskim Zamo­ścia. Z jego inicjatywy i pod jego kierunkiem przeprowadzono dwa razy odnowienie Za­mościa: po raz pierwszy przed wojną, w roku 1937, po raz drugi w latach ostatnich. Zako-

57

chany w pięknie zamojskiego renesansu, architekt miejski był artystą bezkompromi­sowym. Jego plany odnowy przeszły przez miasto jak trzęsienie ziemi. Wyburzono skle­py i stragany przesłaniające kształt renesan­sowych podcieni. Od historycznych kamieni­czek oderwano tandetne i niechlujne przy­budówki. Rzeźbione fasady uwolniono od dosztukowanych balkonów. Ta bezkompromi- sowość przysporzyła inżynierowi wielu wro­gów w mieście. Ludzie są ludźmi. Własne stragany i balkony bliższe im są od uroków antycznej architektury. Drugiej rekonstrukcji Zamościa inż. Zaręba już nie dokończył. Przed kilku miesiącami z nie znanych nam bliżej przyczyn przestał być architektem miejskim. Ale dymisja nie zaszkodziła jego dobrej sławie. Przed wyjazdem z Warszawy zapewniano mnie, że bez Zaręby w ogóle nie można zwiedzać Zamościa. Ale już w Lubli­nie dowiedziałem się, że uzyskanie rozmowy z inż. Zarębą jest sprawą niezmiernie trudną. Od czasu jak przestał być architektem miej­skim, jest tak piekielnie rozgoryczony na wszystkich i na wszystko, że z nikim z ze­wnątrz nie chce gadać. Zupełnie odciął się od świata. Lubliniacy mieli, niestety, rację. Do rozmowy z Zarębą w ogóle by nie do­szło, gdyby nie to, że spotkałem go przy­padkiem na ulicy. Szliśmy sobie właśnie z posłem ziemi zamojskiej Lejwodą, głowiąc się nad tym, jak by tu upartego inżyniera

58

zwabić w sieci — gdy naraz... jest! Wyobraża­łem go sobie jako sędziwego, zgorzkniałego staruszka, a tu tymczasem prawie młodzie­niec. Twarz opalona na brązowo. Figlarna bia­ła furażerka. Zwinny i naładowany energią jak odrzutowiec. Ale gadać z nami nie chciał. Nie rozbroiła gó godność poselska Lej wody ani powaga reportera „Nowej Kultury”. Za­słaniał się jakimś gościem z Zakopanego, któremu musi poświęcać cały swój wolny •czas — ale widać było, że kpi sobie z nas w żywe oczy. Udawał, że nie rozumie, dla­czego właśnie z nim chcemy rozmawiać

o architekturze Zamościa. Od tego jest prze­cież nowy architekt miejski, który z pewno­ścią lepiej nam wszystko objaśni. Rozgory­czenie? Skądże znowu? Nie jest rozgoryczo­ny. Nie ma do tego żadnych powodów. Ale gość z Zakopanego czeka. Dopiero przy po­żegnaniu buchnęło z niego jak z wulkanu:

A Rynek widzieliście? To ma być wło­ski renesans? Ha ha ha! Panowie, na wło­skim rynku był sam goły kamień, najwyżej fontanna... A tu trawniczki, ławeczki, piase- czek! Panowie, jedno z dwojga: albo piękno starej architektury, albo ogródek jordanow­ski! A te tynki... ech!

Były architekt miejski machnął ręką, wy­kręcił się na pięcie i... tyleśmy go widzieli.

Zamość jest jedynym w Polsce miastem powiatowym, które posiada własny ogród

59

zoologiczny. Historia powstania tego ogrodu czyni z niego osobliwość nie w skali po­wiatu, lecz w skali światowej.

Przed czterdziestu laty w szkole średniej im. Hetmana Zamoyskiego, zajmującej gmach dawnej Akademii Zamoyskiej, zaczął wykła­dać biologię prof. Stefan Miler. Nowy na­uczyciel zasłynął wkrótce na cały Zamość ze swych rozlicznych dziwactw. Przynosił do szkoły węże, żółwie, na lekcjach biologii kar­mił ptaki itp. Ponieważ uczniowie przepa­dają za tego rodzaju dziwactwami, wkrótce wokół nowego nauczyciela skupiło się liczne grono żarliwych zwolenników. Ośmielony tym poparciem, prof. Miler posunął się w swych dziwactwach jeszcze dalej. Zapro­ponował, żeby na zaniedbanym podwórku szkolnym urządzić... ogród przyrodniczy. Pierwsze inwestycje dla ogrodu uzyskano w wyniku... działalności konspiracyjno-pa- triotycznej. Uczniowie ukradli balię żony austriackiego feldfebla i — po wkopaniu jej w ziemię (oczywiście balii!) — urządzili w niej terrarium dla żółwia. Wkrótce po­tem — gdy monarchia austro-węgierska osłabła jeszcze bardziej — młodzi patrioci zabrali nocą sprzed gmachu żandarmerii budkę szyldwacha... i przerobili ją na klatkę dla wiewiórek. W ten sposób się zaczęło — od żółwia, wiewiórek i budki szyldwacha austriackiego. Potem zwierzyniec rósł przez lat czterdzieści. Z czasem przejęło go miasto,

60

w 1927 roku otrzymał pierwszą subwencję państwową. Dziś to maleńkie zoo, stłoczone na przestrzeni niespełna hektara, posiada dwa lwy, kilkanaście niedźwiedzi, całe stado wilków oraz ogromną ilość innych ssaków, płazów, gadów i ptaków.

Zwiedzałem ten niezwykły ogród zoolo­giczny w towarzystwie jego twórcy i dyrek­tora od lat czterdziestu — prof. Stefana Mi­lera. Kiedy zobaczyłem na własne oczy, jak profesor wsuwa rękę między kraty i głaszcze lwy, niedźwiedzie i wilki, łaszące się do niego jak kocięta, uwierzyłem we wszystkie nie­prawdopodobne historie, jakie już przedtem opowiadano mi na mieście. Opowiadano mi między innymi, że kiedy w czasie okupacji Gestapo aresztowało profesora i wyprowa­dzano go z ogrodu, jego ulubiony jeleń dostał anewryzmu serca i padł na miejscu, a cały zwierzyniec tak wył i skowyczał, że słyszano go na drugim końcu Zamościa.

Profesor Miler ma dzisiaj lat przeszło sie­demdziesiąt. Jest mężczyzną atletycznej bu­dowy i gdyby nie to, że z jego lewej ręki i z lewej strony twarzy nie ustąpiły jeszcze ślady paraliżu po niedawnym wylewie krwi w mózgu, można by powiedzieć, że trzyma się doskonale. Najbliższą i najwierniejszą to­warzyszką pracy profesora jest jego małżon­ka. Siwiuteńka profesorowa, o wiele młodsza od męża, była niegdyś jego uczennicą w gim­nazjum.

61

w

Dziś sytuacja się zmieniła. Żona jest opie- jjilF kunką, a mąż zachowuje się często jak nie­sforny uczniak. Przed rokiem strzeliło mu do głowy, że w parku miejskim trzeba urzą­dzić ogród górski. Ma własne alpinarium Oliwa — może je mieć i Zamość. Tak jak przed czterdziestu laty, przystąpił do tej pracy z gromadką uczniów. I znowu sam za­czął robić wszystko, wziął się do dźwigania ciężkich głazów, aby pokazać uczniom, jak należy je ustawiać. Skończyło się na wyle­wie krwi w mózgu. Przez długie miesiące profesor walczył ze śmiercią. Kiedy pozwo­lono mu wreszcie wytknąć głowę na powie­trze, od razu poszedł pieszo do odległego

0 półtora kilometra ogrodu zoologicznego

1 zabrał się do normalnej pracy.

Zasługi prof. Milera dla Zamościa są wprost nieocenione. Wszystko, co jest w przyrodzie pięknego, stary profesor dał swemu miastu. Poza ogrodem zoologicznym, wniósł ogromny wkład pracy w urządzenie jednego z naj­piękniejszych w Europie parków publicz­nych. Ożywił stawy parkowe łabędziami i pe­likanami własnego chowu. Zasadził z ucz­niami tysiące drzew ze wszystkich stron miasta. Moim zdaniem, profesor Miler za­służył sobie rzetelnie na pomnik w Zamo­ściu.

Jeżeli już mowa o pomnikach, to trzeba powiedzieć także o tym wstydliwym pomni­ku — o pomniku, który był, ale którego już

62

nie ma. Sprawa ta również wiąże się pośre­dnio z osobą prof. Milera.

Pod murem ogrodu zoologicznego stoi pu­sty cokół z napisem: „Bądź ukochanej ojczy­zny podporą.” Słowa te były ulubioną mak­symą założyciela Zamościa. Do roku 1952 na cokole stał pomnik wielkiego hetmana, ufun­dowany przed wojną przez miejscowe gim­nazjum jego imienia. Historia zdjęcia tego pomnika może posłużyć jako tragikomiczny przyczynek do „błędów i wypaczeń minio­nego okresu”.

W roku 1951 — bezpośrednio po wydaniu cytowanego już Przewodnika po Zamościu — w Zwierzyńcu pod Zamościem został areszto­wany ostatni ordynat zwierzyniecki, Jan To­masz Zamoyski. Aresztowanie było prostym wynikiem „teorii zaostrzającej się walki klas”. Teoria ta domagała się ponadto wy­rwania z korzeniami dobrej sławy całego burżujskiego rodu. Dlatego wkrótce potem do liceum im. Hetmana Zamoyskiego w Za­mościu zjechała delegacja zetempowców z po­wiatu. Na wiecu szkolnym delegaci oświad­czyli, że czas już najwyższy, aby „liceum w ludowej Polsce przestało się nazywać od faceta, który strzelał bażanty z Jagiełłą”. W dalszym ciągu przemówień hetmana na­zywano krótko „bażanciarzem”. Krewcy mówcy postawili formalny wniosek, aby li­ceum wyrzekło się „bażanciarza” i wzięło sobie za patrona... Janka Krasickiego. Mło­

demu bohaterowi walk o wolność i de­mokrację wyrządzono straszliwą krzywdę. W dostojnym gmachu Akademii Zamoyskiej pojedynek z cieniami wielkiego hetmana był z góry skazany na klęskę i śmieszność. Prze­ciwko wnioskowi nie podniosła się ani jedna ręka, ale po wyjściu delegatów w auli wy­buchła kocia muzyka. W tydzień potem do liceum im. Hetmana Zamoyskiego nadeszło pismo z żądaniem, aby rada pedagogiczna „jednomyślnie poparła jednomyślną uchwałę młodzieży o zmianie nazwy”. Wtedy wystą­pił prof. Stefan Miler. „Protestuję przeciwko temu — powiedział. — Jako Polak i jako so­cjalista.” Jedynym skutkiem tego votum se­paratum było przeniesienie prof. Milera na emeryturę. Z Muzeum Miejskiego w Zamo­ściu usunięto portrety Zamoyskich, a pomnik „bażanciarza” w ogrodzie kazano zniszczyć. Wtedy prof. Miler, przy pomocy kilku ucz­niów, zdjął pomnik z cokołu i zakopał go w ziemi.

Od tych zdarzeń minęło pięć lat. Jak mó­wiono, postępowanie rehabilitacyjne w spra­wie ostatniego ordynata jest już na ukończe­niu, a on sam przebywa z rodziną na wcza­sach letnich w Zwierzyńcu pod Zamościem. Prof. Miler z właściwą sobie energią przy­gotowuje się do uroczystości rehabilitacji szesnastowiecznego hetmana i kanclerza. Za­mość z zadowoleniem przyjmuje rehabilita­cję niesłusznie skrzywdzonych i poniżonych,

1

ale nie znaczy to wcale, że godzi się z ten­dencjami do rehabilitacji... posuniętej zbyt daleko. Starzy leśnicy miejscowi zwrócili mi uwagę na artykuł pt. Hr. Zamoyski daje lekcją, opublikowany w jednym z lubelskich dzienników. W artykule tym przedstawiono stosunki panujące w dawnej ordynacji Za­moyskich jako wzór humanitarnego stosunku do pracowników. Otóż starzy leśnicy mają pretensję do autora artykułu, że zapomniał zupełnie o najważniejszej grupie pracowni­ków byłej ordynacji — o robotnikach leś­nych, którzy zarabiali trzy albo cztery razy mniej od robotników w lasach państwowych, a w najsłuszniejszych nawet sporach z admi­nistracją bywali zawsze stroną przegraną. Pisząc o humanitaryzmie w stosunku do pra­cowników, nie wolno zapominać i o takich szczegółach. Tym bardziej że młodzi ludzie, których niegdyś podpuszczono do walki z ,,ba- żanciarzem” — Janem Zamoyskim, mają te­raz takiego „katza”, iż łacno mogą uwierzyć nawet w to, że sprawiedliwości społecznej należy się uczyć od przedwojennych ordyna­tów.

Wioseczka Chomęciska Małe, dziesięć kilo­metrów od Zamościa. Przy szosie chylący się do upadku, zmurszały dworek. Została z nie­go tylko środkowa część, jak kadłub, z któ­rego wydarto skrzydła. W dużej drewnianej sali, wylepionej starymi plakatami, odbywa

swe próby koncertowe najdziwniejsza orkie­stra w Polsce. Któż nie pamięta sprzed woj­ny chłopskiej orkiestry symfońicznej Karola i Stanisława Namysłowskich? Była niegdyś tak samo sławna w kraju i na szerokim świe-.. cie jak dzisiaj „Mazowsze”. Przed siedem-i dziesięciu pięciu laty r^- w tym samym'czasie, gdy pan doktor Chałubiński słuchał w Żako- '- panem bajek tatrzańskich Sabały — młody,; utalentowany kompozytor Karol Namysłow^t ski w swoim dworku rodzinnym w Chomęći-tf skach Małych organizował z chłopów zamoj­skich jedyną chyba na świecie chłopską orkie- , strę symfoniczną. Orkiestra Namysłowskiego zdobyła sobie wkrótce olbrzymią popularności w całym kraju. Występowała w pięknych białych sukmanach lubelskich. Specjalnością 3e3 były potoczyste mazury kompozycji Ka­rola Namysłowskiego. Po ojcu przejął batutę zespołu syn Stanisław, dyrygent i skrzypek wirtuoz. W roku 1925 pod jego kierownicy twem orkiestra Namysłowskich objechała z występami całe niemal Stany Zjednoczonej odnosząc wszędzie rzeczywiście wielkie suk­cesy. Obecnie czcigodna babunia naszegca „Mazowsza” i „Śląska” znowu ćwiczy w ma-| cierzystych Chomęciskach. Ten sam dworek| ta sama orkiestra, ten sam dyrygent. Ale wszystko postarzało się o wiek, wojnę, rewa-J lucję. Werbunek nowych członków do zespołu^ staje się coraz trudniejszy. Młodzież wiejska nie chce się już uczyć gry na instrumentach

60

te

dętyfcłd, uznaje t^lko,,popłatne” akordeony i skrzypce! Historyczny, dworek popada w co- '/ raz większą rujnację?; Subwencj a państwowa / 'nie wystarcza na zakup nowych instrumen- - ; tów i ekwipunku. Sto pięćdziesiąt kompozycji - muzycźnyG|iv|Karola Namysłowskiego pSiiier wierą^się' czekając na wydawcę. Mimo to duęh w zespoli panuje dobry. W zeszłym roku^orkiest/a^! Namysłowskich obchodziła - śiędemdzieśi^ęi^igąi^Ieeiel swego istnienia. Jej obecny, kierownik dyr. Stanisław Namy- słowskłdwa lata :od niej starszy. Ten blisko osiemdziesięcioletni artysta — który niegdyś dla dyrygowania chłopską orkiestrą odrzucił propozycję objęcia praskiej filhar- ¡monii — musiał być zą młodu nie lada świa- stoWcem. Kapelusik; nosi z pańska na bakier. W^sik ma lekko podczerniony. Dyr. Namy­słowski oświadcza się za wszystkimi zdoby­czami postępu z wyjątkiem... muzyki współ­czesnej. „Dżezbandyćkie hałasy, cholerostepy i foxteriery”— jak nazywa nowe melodie doprowadzają go do szału. Marzy o powrocie sdo wieikichsal koncertowych. (,,Na estradzie trzeba mnie widzieć, panie redaktorze! Pięć­dziesiąt lat nil ubywą|’-); Planuje ponowny podbój polskiej publiczności (objazd rozpocz­nie się oczywiście od Warszawy!). Przy kie­liszku rozrzewnią się do łez wspomnieniami z przeszłości. Kogoż w tych barwnych wspo­mnieniach nie ma! Cesarz Mikołaj II i pre­zydent Coolidge, wdowa po Dzierżyńskim,

67

minister Sokorski i piękna hrabianka węgier­ska Agaton de Kissoka... Ta ostatnia powraca w opowiadaniu kilka razy.

Można się wściec, panie redaktorze — żali się zasłużony kierownik chłopskiej orkie­stry. — Nazwiska pamiętam nawet najtrud­niejsze, ale twarzy — za Boga!... A ta Wę­gierka musiała być naprawdę piękna. Brzyd-<' kie do mnie wtedy nie przychodziły..

Ostatniego dnia objeżdżałem Zamość do­rożką. Wysiadaliśmy często f- ja i doroż­karz, który odgrywał rolę przewodnika. Moja walizka i aparat fotograficzny pozostawały w dorożce. Za każdym razem dorożkarz mnie uspokajał: „Niech pasażer się nie denerwuje, u nas nie kradną. Takie już miasto.”

I rzeczywiście, w Zamościu nie kradną. Nie kradną także w Krasnymstawie ani w Biłgo­raju, ani w Tomaszowie Lubelskim. W Lu­blinie jest już z tym nieco gorzej, ale też można jeszcze wytrzymać. Takie już woje­wództwo!

To znaczy — nie kradną ordynarnie, z uli­cy rzeczy należących do osób prywatnych. Ale w tym samym uczciwym województwie lubelskim w pierwszej połowie bieżącego roku zanotowano aż 3454 spraw o kradzież mienia państwowego i społecznego.

Psychologiczną stronę tego arcyciekawego kontrastu wyjaśnił mi na wspaniałych scho­

dach renesansowego ratusza stary urzędnik miejski: ”iS

Z kradzieżą prywatną i z kradzieżą mienia publicznego tak się rzecz ma,. proszę pana, jak ze ślubem kościelnym i ze ślubem cywilnyiil «^pierwszym wiadomo, co sądzić, od tysiąca lat, a drugi jeszcze nie wszyscy uznali za prawdziwe małżeństwo.

Coś w tym jest!

1957

TAJEMNICE NAŁĘCZOWA

Uzdrowisko Nałęczów dzieli od stacji kole­jowej Nałęczów odległość przeszło czterech kilometrów. Przed siedemdziesięciu laty, gdy budowano tzw. Nadwiślańską Kolej Żelazną, jeden z kierowników budowy, człowiek uczynny i dbały o własną kieszeń, zapropo­nował ówczesnemu dyrektorowi zakładu na­łęczowskiego, doktorowi Fortunatowi Nowic­kiemu, że za skromne dwa tysiące rubelków, przekazane z rączki do rączki, postawi stację tuż przy uzdrowisku. Dyrektor za długo zwle­kał z odpowiedzią. Kiedy po paru tygodniach, przetrawiwszy rzecz dokładniej, próbował za tę samą przysługę dawać nie dwa, lecz dzie­sięć tysięcy rubli — było już za późno. Ura­żony inżynier odsunął dworzec kolejowy od uzdrowiska tak daleko, jak tylko mógł.

Za to niefortunne niezdecydowanie pana Fortunata kuracjusze nałęczowscy płacą do dzisiaj po piętnaście złociszów od każdego przejazdu z dworca do uzdrowiska. Natomiast dorożkarze nałęczowscy błogosławią pamięć przezornego doktora. Cztery kilometry mię-

70

dzy dworcem a uzdrowiskiem stanowią dla nich niezniszczalny kapitał życiowy. Dzięki tej odległości trakcja konna w Nałęczowie prosperuje lepiej niż w innych miejscowo­ściach prowincjonalnych, a dworzec nałę­czowski jest jedynym chyba dworcem w Polsce, na którym o każdej godzinie ~C2eka na pasażerów kilka dorożek.

Chociaż jak najbardziej popieram młode kadry, ludziom przyjeżdżającym do Nałęczo­wa po raz pierwszy szczerze doradzam, aby na dworcu nałęczowskim wybrali sobie do­rożkarza najstarszego wiekiem. Starzy doroż­karze są żywą kroniką dawnej świetności Na­łęczowa i w czasie półgodzinnej przejażdżki można się od nich dowiedzieć niejednej cie­kawej rzeczy. Szczególnie polecam seniora tutejszych dryndziarzy, p. Chudego, który woził jeszcze po Nałęczowie... Bolesława Pru­sa i Stefana Żeromskiego.

Pan Chudy przeżył już trzy ćwierci wieku i starcza zadyszka mocno mu dokucza, ale umysł ma jeszcze żywy i nie wzbrania się nigdy przed ujawnieniem swoich sławnych koligacji literackich. Czy znał Prusa i Żerom­skiego? Oczywiście, że znał. Prus przyjeżdżał do Nałęczowa przez dwadzieścia lat z rzędu. Woziło się go nieraz do pobliskich Tomaszo­wic i nie istniejącej już kolonii Niemce. Po­dobno później opisał te miejsca w swojej powieści Placówka. Któż to może wiedzieć? Pan Chudy woli się na ten temat nie wypo­

wiadać, gdyż ani Placówki, ani żadnej innej powieści Prusa nie czytał. Natomiast może stwierdzić z całą pewnością, że Prus na ogół dorożkami jeździł niechętnie, bo z groszem zawsze bywało u niego krótko.

W znacznie bliższej komitywie pozostawał Chudy ze Stefanem Żeromskim. Znali się tak dobrze, że — jak powiada — byli z sobą prawie na ty. Stary dorożkarz był jednym z czterdziestu nałęczowskich pepesowców i w pamiętnych latach 1905—1306 brał żywy udział we wszystkich wywrotowych awantu­rach organizowanych przez autora Ludzi bez­domnych. Pamięta doskonale, jak pewnego wieczoru Żeromski, otulony swą czarną pe­leryną i ogromnie podniecony, zapukał do jego chaty. Chodziło o przechowanie nałę­czowskich chłopaków, cudem wydobytych przez Faustynę Morzycką z rosyjskiego wię­zienia w zamku lubelskim. Odbił wtedy Chudy deski podłogi w willi „Kazimierzów- ka” na Pałubach i tam ich ukryto. A potem jeden z nich wpadł powtórnie w ręce żan­darmów i wszystko się wysypało. Zabrali wtedy złotą pannę Faustynę, a pan Żeromski musiał uciekać aż do Francji.

Ze wszystkich głośnych znajomych naj­wdzięczniej wspomina Chudy Faustynę Mo­rzycką. Ta młoda nauczycielka nałęczowskiej szkoły na Pałubach — kobieta wielkiej ponoć urody i wielkiego charakteru, niezmordowa­na działaczka oświatowa i społeczna, którą

cały Nałęczów zgodnym chórem ogłasza za prototyp Siłaczki Żeromskiego — wystawiła sobie wspaniały pomnik w sercach starych ludzi nałęczowskich.

Panie — mówi stary dorożkarz pochy­lając się konfidencjonalnie z kozła ku pasa­żerowi — panna Faustyna to nie była kobie­ta. To była po prostu... postać.

W taki to sposób w drodze z dworca do Zakładu — słuchając monotonnego plaskania kopyt końskich, kaszlu starego dorożkarza i podziwiając pierwsze nałęczowskie kraj­obrazy — poznaje się strzępy historii, któ­rych nie ma w żadnym podręczniku.

A skoro pan Chudy nasyci już wasze uszy rewelacjami z przeszłości, a oczy krasą ro­dzinnego krajobrazu — wówczas zmierzy was z wysokości kozła nieufnymi oczami i spyta surowo:

No i jak się panu widzi ten nasz Nałę­czów?

Jeżeli odpowiedź przypadnie mu do smaku, pokiwa głową uspokojony i mruknie pobłaż­liwie:

A bo i pewnie... Już by to musiał być zupełna jedyjota, żeby mu się Nałę­czów nie spodobał.

Komplement zawarty w tym zdaniu jest dość okrężny, lecz przez wzgląd na Prusa i Żeromskiego należy go przełknąć z jak naj­lepszą miną.

Po tak zapładniającej rozmowie ze starym

73

m

dorożkarzem spokojny kuracjusz nałęczowski chcąc nie chcąc zmienia się w gorliwego bada­cza literackiej przeszłości Nałęczowa i w nie­strudzonego zbieracza przyczynków i anegdot z życia sławnych pisarzy, którzy tu bywali. Tym więcej, że całe otoczenie tutejsze ogro­mnie temu sprzyja. Rozległy i piękny park nałęczowski tak jest przesycony wspomnie­niami i pamiątkami po pisarzach, że sprawia wrażenie jakiegoś naturalnego muzeum lite­ratury.

O przewodników po tym muzeum nie jest trudno. Zaraz po przyjeździe szczęśliwy przy­padek styka mnie z p. mecenasem Adamem Nagórskim, którego znam jeszcze sprzed wojny. P. Nagórski wie o Nałęczowie wszyst­ko i jest związany z jego najpiękniejszymi tradycjami kulturalnymi. Matka p. Adama — do dzisiaj wdzięcznie tu wspominana śp. Wa­lentyna Nagórska, wybitna działaczka spo­łeczna, bliska współpracowniczka Prusa i Że­romskiego — była jedną z głównych organi­zatorek nałęczowskiego życia kulturalnego w okresie jego największego rozkwitu.

Zasiadamy więc z p. Nagórskim na cieni­stym tarasie jego rodzinnego domku i za­bieramy się do oglądania starych zdjęć i do wspominania drobnych zdarzeń sprzed lat pięćdziesięciu.

Nałęczów — którego sławę w latach mię­dzywojennych przyćmiły modne letniska nadmorskie i wysokogórskie — przed pierw-

74

szą wojną światową odgrywał w polskim ży­ciu niepoślednią rolę, nie tylko jako uzdrowi­sko, lecz także jako ośrodek kulturalny. Był dla dawnej Kongresówki dokładnie tym sa­mym, czym Zakopane było dla dawnej Ga­licji. -

Przez trzydzieści lat zjeżdżali corocznie do Nałęczowa na letnie miesiące najwybitniej­si przedstawiciele artystyczno-intelektualnej Warszawy. Wszyscy ci sławni goście nałę­czowscy przesuwali się w owych latach przez dom Nagórskich. Bywali tu: Sienkiewicz, Prus, Żeromski, Paderewski, Gustaw Dani­łowski, Andriolli, Witkiewicz, Faustyna Mo- rzycka, młodziutka Zofia Nałkowska, młody Władysław Tatarkiewicz i wielu, wielu in­nych.

Postępowa inteligencja warszawska wyży­wała się w Nałęczowie w tak modnej pod­ówczas „chłopomanii”, tworzyła kółka oświa­towe dla ludu, organizowała kursy dla anal­fabetów, spiskowała przeciwko carowi. Urzą­dzano tu prawdziwie wartościowe imprezy kulturalne i artystyczne, a dochód z nich przeznaczano na budowę szkół i oświatę dla ludu. Amatorski teatr nałęczowski, w którym wybitni aktorzy występowali razem z rze­mieślnikami nałęczowskimi, zdobył sobie roz­głos w całym kraju.

Ze wszystkich sławnych nazwisk, które wymienia p. Nagórski, przede wszystkim in­teresuje mnie Prus. Aż dziwne, jak mało

75

wiemy o życiu osobistym tego najbardziej ludzkiego z naszych pisarzy. „Wielki szarak naszej literatury”, jak trafnie go kiedyś na­zwano, nie pozostawił po sobie prawie żadnej anegdoty, żadnych wspomnień osobistych, które tak bardzo potrzebne są czytelnikowi do pełnego portretu pisarza.

Dlatego bez litości piłuję mego szanownego informatora, wyciągając z niego szczegół po szczególe — wszystko, co zdołał zapamiętać ze swych osobistych zetknięć z autorem Lal­ki. Ubożuchne są te okruchy, ale zbieram je skrzętnie, bo jeżeli mnie interesują, to z pew­nością zainteresują i innych wielbicieli Pru­sa. Notuję więc, że Prus nosił czarny, miękki, filcowy kapelusz, bardzo ciemne niebieskie okulary i dość wytarty alpagowy surdut. Że spacerował zawsze z rękami założonymi do tyłu, dzierżąc w nich nieodłączną laskę. Że w wyniku choroby przestrzeni miewał częste zachwiania równowagi. Że przepadał za dzie­ćmi i stale obdarzał je cukierkami, których miał pełne kieszenie. Że przyjeżdżał do Na­łęczowa z żoną i kilkunastoletnim wychowan­kiem, którego nazywał Psujką. Że krawiec nałęczowski, Raciborski, pragnąc uczcić wiel­kiego orędownika rzemiosł, wybudował mu specjalny domek, aby mógł tam spokojnie pracować w czasie wakacji.

P. Nagórski, opowiadając o teatrze nałę­czowskim, przypomina przedstawienie Czyjej winy Henryka Sienkiewicza. Było to przed-

76

stawienie w pewnym sensie historyczne, gdyż rolę malarza Leona odtwarzał w nim... Stefan Żeromski. Prus był na przedstawieniu i bar­dzo mu się podobało. Po spuszczeniu kurtyny przyszedł za kulisy i ściskając rękę Żerom­skiego powiedział: „Pan Henryk z pewnością wymarzyć nie mógł lepszych przedstawicieli swoich postaci.”

A oto inna anegdota, przekazana we wspo­mnieniach Walentyny Nagórskiej — również związana z osobami obydwóch pisarzy.

W 1906 roku Stefan Żeromski postanowił ufundować ochronkę dla dzieci nałęczow­skich, przeznaczając na ten cel honorarium autorskie za Dzieje grzechu. Ale suma oka­zała się nie wystarczająca i trzeba ją było uzupełnić dochodami z imprez teatralnych. Wówczas to nałęczowska endecja poczęła boj­kotować przedstawienia na ochronkę. Uczy­niono to w osobliwy sposób. Aby nie wyrze­kać się całkowicie wartościowej rozrywki, bogaci obywatele Nałęczowa zaczęli chodzić na najtańsze miejsca, przeznaczone dla służ­by i rzemieślników. „Mówią nam wprost: — pisze Nagórska — «Poszliśmy wszyscy, bo wiadomo, wy urządzać potraficie wieczory artystyczne, ale na wasze cele chcemy jak najmniej dawać pieniędzy.»” Ten jedyny w swoim rodzaju „strajk polityczny” nie zdołał oczywiście zapobiec powstaniu ochron­ki. Wtedy endecja przeszła do metod ostrzej­szych. Przeciwko ochronce padło ostrzeżenie

77

z ambony. Bolesław Prus ogromnie przejął się tą sprawą i namówił Walentynę Nagórską i''tłoktorową Rudzką aby ściągnęły księdza do ochronki. Ksiądz dał się nakłonić. Roz­mawiał ze starszymi, rozpytywał dzieci i dłu­go dysputował z kierowniczką. Po paru go­dzinach spędzonych w potępionej ochronce pożegnał Rudzką słowami: „Jeśli wy jesteście socjaliści, to daj mi Boże spotkać się z wami w niebie. Żle mnie poinformowano.”

Prus był bardzo rad z tego załatwienia sprawy i dziękując Nagórskiej i Rudzkiej powiedział: „Bardzo mądrze ułożyłyście to, moje kobiety, doskonale — tak, trzeba było księdzu wszystko pokazać, naocznie go prze­konać, żę nie miał racji. A czy to jest młody człowiek? Tak, tym lepiej — będzie miał na dalsze życie naukę, aby nie zabierać głosu w sprawach, których nie zna. Powinien to zapamiętać.”

Tyle udaje mi się dowiedzieć od rodziny Nagórskich. Dalsze informacje o Bolesławie Prusie otrzymuję od dwóch starych ludzi na­łęczowskich: od p. Władysława Góreckiego, który przez kilkadziesiąt lat pracował jako kąpielowy w Zakładzie, i od p. Skalskiego, który od 1911 roku do dzisiaj obsługuje pom­py zakładowe. Ci dwaj funkcjonariusze na­łęczowscy — którzy podobnie jak dorożkarz Chudy nie mieli nigdy czasu na przeczytanie książek Prusa — ze wzruszającym pietyzmem przechowują w pamięci od lat pięćdziesięciu

najdrobniejsze szczegóły związane z jego i osobą.

Pan Górecki — siwiuteńki i nadzwyczaj schludny staruszek, wyraźnie stylizowany „pod Prusa” — aż się rozpromienia na sam dźwięk wielkiego nazwiska.

Ach, panie, cóż to był za człowiek ten „dziadzio Głowacki”! Chodził sobie po tym parku skromniutko, ubożuchno, jak jaki święty. Pochodzi sobie, pochodzi, a potem zatrzyma się na chwilę, wyjmuje czarny no­tes i coś tam mądrego wpisze. A przy tym każdego dostrzeże, każdemu się odkłoni, do każdego coś zagada. Wielki człowiek, a z naj­mniejszym przestaje jak z równym!

Najbardziej utkwiła panu Góreckiemu w pamięci historia z jabłkami. Spotkał kie­dyś Prus w parku nałęczowskim starą Ży­dówkę owocarkę, uginającą się pod ciężarem wielkiego worka jabłek. Aby jej ulżyć, ogo­łocił kieszenie z ostatnich groszy, odkupił od niej cały worek i rozdał jabłka między dzieci.

Inny charakterystyczny szczegół przytacza p. Skalski, siedemdziesięcioletni mistrz od na­łęczowskich pomp, towarzysz z 1905 roku. Jako dwunastoletni chłopiec bywał stałym „klientem cukierkowym” Prusa i razem z gromadką innych dzieci uganiał się za pi­sarzem w czasie jego samotnych spacerów po parku.

Pan Prus miał dziurę w kieszeni sur­duta i cukierki stale przez nią wypadały,

ale nie wiedzieliśmy nigdy, czy dzieje się tak przypadkiem, czy to próba dla naszych cha­rakterów, bo „dziadzio” ciągle ku nam zerkał spod okularów. Na wszelki wypadek odda­waliśmy uronione cukierki, i było dobrze. Otrzymywaliśmy podwójną premię za zna­leźne, a Prus był ogromnie kontent z naszej uczciwości.

Taką to skromną, naiwną, a przy tym nie­zmiernie charakterystyczną i zadziwiająco jednoznaczną wiedzę o Bolesławie Prusie przekazuje nam żywa pamięć starych ludzi nałęczowskich.

Po Prusie zostały w Nałęczowie tylko wspomnienia starych ludzi. Innego rodzaju pamiątki — mniej zależne od zawodnej pa­mięci ludzkiej, bardziej odporne na niszczące działanie czasu — pozostawił po sobie trwale związany z Nałęczowem Stefan Żeromski.

Przy nałęczowskiej ulicy Nowy Świat stoi do dzisiaj foremny budynek „Ochronki dla dzieci”, ufundowanej z honorarium za Dzieje grzechu. A wysoko nad parkiem zakłado­wym, na zboczu malowniczej Góry Armat­niej, w gąszczu wyniosłych drzew kryje się piękna chata w stylu zakopiańskim — wie­loletnia pracownia literacka Żeromskiego, w której powstało kilka jego arcydzieł. Obe­cnie obydwa budynki zmieniły swoje prze­znaczenie. W gmachu „ochrony” mieści się przedszkole dla dzieci nałęczowskich, w cha-

80

cie na Górze Armatniej — muzeum biogra­ficzne Stefana Żeromskiego.

Muszę stwierdzić, że żadne z oglądanych dotychczas muzeów biograficznych zmarłych pisarzy (z wyjątkiem może muzeum Mikołaja Ostrowskiego w Moskwie) nie zrobiło na mnie tak potężnego wrażenia jak ta jedno­izbowa chata na Górze Armatniej w Nałęczo­wie.

Maleńkie muzeum nałęczowskie jest pro­ste, oszczędne i nad wyraz prywatne. Nie zmierza do żadnych ogólnych syntez, lecz całą uwagę zwiedzającego skupia na jednym szczególnie dramatycznym momencie życia Żeromskiego, wprowadza wprost w tragedię osobistą wielkiego pisarza, pozwala niejako uczestniczyć w jego najgłębszych przeży­ciach. Układ fotografii i przedmiotów spra­wia, że podczas zwiedzania muzeum ulega się nieustannie .naciskowi jednej myśli. „W tej modrzewiowej chacie przed trzydzie­stu siedmiu laty umierał ukochany syn pisa­rza — dziewiętnastoletni Adam.”

Wrażenie jest tym silniejsze, że przewod­nikiem po tym muzeum ojcowskiej miłości

i rozpaczy jest... sam Stefan Żeromski. W kilka miesięcy po śmierci syna, pod bez­pośrednim wpływem nieszczęścia, Żeromski wydał niewielki szkic zatytułowany Wspo­mnienie o Adamie Żeromskim. Początkowo wspomnienie to przeznaczone było tylko dla najbliższych przyjaciół, z czasem, po śmierci

y

pisarza, wydawca włączył je do pełnego wy­dania pism, niemniej szerokim kołom czy­telniczym jest mało znane do dnia dzisiej­szego. Otóż, idąc do muzeum na Górze Ar­matniej, trzeba tę książeczkę wziąć ze sobą. Jest w niej opisany cały dramat modrzewio­wej chaty.

W czerwcu 1918 roku, po dłuższej nie­obecności, wrócił Żeromski do Nałęczowa z synem nieuleczalnie już chorym na gruź­licę. Tak opisuje to we Wspomnieniu:

Adaś nie mógł wysiąść na willi, chciał od razu do swej chaty. Konie z powozem musiały się wedrzeć na «Górę Armatnią», żeby go podwieźć do bramki przed chatą. Gdy powóz stanął, wysiadł oto młody pan tego zakątka ziemi i przekroczył próg furtki. Oczy i usta jego zaśmiały się radośnie na widok drzew i kwiatów. Był nareszcie u sie­bie. Zaszumiała na powitanie wielka sokora. Wszystkie jej liście załopotały, zaniosły się szczerym płaczem, gdy przestępował próg swej chaty...”

A potem:

Gdy stary domownik Szczepan pierwszy raz stanął nad leżakiem chorego i spojrzał na jego wychudłą twarz, zbladł i jęknął, jak­by go kto w serce poraził. Trzeba go było na bok odprowadzić i nakazać milczenie, żeby chory nie domyślił się, jak źle wygląda. Ale ten biedny chory, gdy był, zdawało mu się, sam w chacie, szepnął samemu sobie:

82

Nie ma już dla mnie ratunku!”

W modrzewiowej chacie, pod oknem, po­kazują zwiedzającym łóżko Adama Żerom­skiego.

W tym to właśnie miejscu, przy tej bel­ce, wezgłowie jego łóżka! W tym to właśnie miejscu jego głowa leży. Po to człowiek w trudzie, w mozole buduje dom, żeby pod jego dachem, u ściany głównej, syn boleść, żałość i zabicie duszy cierpiał! Zwisają czarne czereśnie i rubinowe maliny, a jego bolesne oczy nie chcą ich widzieć...”

I wreszcie fragment ostatni:

Gdyby człowiek ułomny wiedział, gdyby mógł przeczuć, na co wznosi ściany domu

i co to się zawrze pod jego powałą — och, spaliłby na stosie przeklęte drewna, zanim je ręka najemnika w znoju ociosywać zaczęła toporem, zanim je ramię ludzkie dźwignęło z ziemi!...”

Niektórzy kuracjusze nałęczowscy po zwie­dzeniu muzeum na Armatniej Górze narze­kają na ubóstwo i jednostronność jego eks­ponatów. Niektórych razi zbyt wybujała uczuciowość Wspomnienia o Adamie Żerom­skim. Ale zestawienie tych dwóch pamiątek razem daje wrażenie wstrząsające i nieza­pomniane.

Prócz „ochrony*’ i „chaty” pozostały po Żeromskim w Nałęczowie wspomnienia oso­biste. Ale inne niż po Prusie. Żeromski nie miał w sobie tej słonecznej pogody, która

z taką mocą przyciągała ku autorowi Lalki serca prostych ludzi.

Pan Żeromski nurek był — mówi dawny kąpielowy Górecki. — Chodził zawsze po parku chmurny, zamyślony, ludzi nie do­strzegał, nie odpowiadał na ukłony. Zdarzało się, że potrafił przez trzy godziny wysiadywać na ławeczce przy korcie tenisowym i przy­glądać się grze. Ale czy on w ogóle tę grę wtedy widział, jeden Bóg raczy- wiedzieć.

Więcej można dowiedzieć się o Żeromskim od ludzi, którzy byli tu jego współpracowni­kami w działalności politycznej i społecz­nej — od dorożkarza Chudego, od dozorcy kotłowni Skalskiego, ze wspomnień Walen­tyny Nagórskiej.

Ci ludzie pamiętają autora Ludzi bezdom­nych jako niestrudzonego działacza społecz­nego i oświatowego, płomiennego mówcę na konspiracyjnych zebraniach w wąwozach na­łęczowskich, nauczyciela szkoły dla chłop­skich dzieci, gwałtownego polemistę, zwal­czającego zaciekle endeckich obskurantów.

- Arystokraty, co tu przyjeżdżali — mówi dorożkarz Chudy — to pokazywali sobie Że­romskiego palcami i mieli go za bandytę.

Obecnie Stefan Żeromski nie ma przeciw­ników w Nałęczowie. Stał się niejako patro­nem całej okolicy. Wprawdzie poza młodzie­żą szkolną mało kto czyta tu jego książki, ale czcicieli ma wielu. Nawet ci, którzy zwal­czali go i zohydzali za życia, teraz wieszają

84

w swoich mieszkaniach wizerunek jego po­ważnej, zamyślonej twarzy. Nie darmo w cza­sie odsłonięcia pomnika Żeromskiego w Na­łęczowie powiedział jeden z mówców:

Trzeba umrzeć, aby kamienie rzucane pod nogi zamieniały się w kwiaty.”

Literacka atmosfera Nałęczowa wynika nie tylko z licznych pamiątek, jakie pozostały tu po dwóch wielkich pisarzach. Powiązania Na­łęczowa z literaturą są szersze i bardziej bez­pośrednie. Krajobrazy i sprawy nałęczowskie weszły do kilku głośnych utworów literac­kich. Wprawdzie anonimowo bądź pod pseu­donimami, lecz większość tych pseudonimów można z łatwością rozszyfrować.

Wspomniałem już na początku tego repor­tażu, że ludzie współcześni Prusowi wiązali z najbliższym sąsiedztwem Nałęczowa akcję

i miejsce Placówki. Piękny staw z dwoma łabędziami, który stanowi dzisiaj największą ozdobę parku nałęczowskiego, jest najpraw­dopodobniej tym samym stawem, nad któ­rym bohaterka Dziejów grzechu, Ewa Pobra- tymska, rozmawiała ze starym Bodzantą. Za domniemaniem tym przemawia nie tylko czas i miejsce powstania Dziejów grzechu, ale i fakt, że nazwisko Bodzanta zaczerpnął Żeromski z przeszłości historycznej Nałęczo­wa. Widzowie niedawnych przedstawień sztu­ki Grzech pamiętają, że dzieje się ona w zna­nym uzdrowisku, a jeden z jej bohaterów

korzysta z zabiegów hydropatycznych, które w owym czasie stanowiły główną terapię Na­łęczowa. Nałęczowska działalność konspira­cyjna w szopie na Pałubach znalazła odbicie w innym dramacie Żeromskiego — Róża. Do tego rejestru można doliczyć jeszcze głośną przed wojną powieść Ewy Szelburg-Zarem- biny Ludzie z wosku. Mówiono mi, że autor­ka — sama nałęczowianka z pochodzenia — utrwaliła w tym utworze wiele typowych rysów współczesnego środowiska nałęczow­skiego.

Ale najpełniejszy portret literacki uzyskał Nałęczów w Ludziach bezdomnych Żerom­skiego. Nie wyobrażałem sobie po prostu re- portażysty, który po przyj eździe do Nałę­czowa nie zabrałby się natychmiast do stu­diowania tej książki. Opisane w powieści uzdrowisko Cisy było niegdyś tak powszech­nie uznawane za literacki obraz Nałęczowa, że przed pięćdziesięciu laty ludzie wybiera­jący się do Nałęczowa mówili wprost, że jadą do Cisów. Zarząd uzdrowiska Nałęczów oraz lekarze nałęczowscy mieli ogromnie za złe Żeromskiemu, że Cisy zostały przedsta­wione jako miejscowość bardzo wilgotna

i malaryczna. Nękany ciągłymi pretensjami autor powieści, mieszkający wówczas stale w Nałęczowie, miał rzekomo oficjalnie oświadczyć, że Cisy nie są Nałęczowem. Mógł to zresztą uczynić w zupełnym spokoju su­mienia, ponieważ wkrótce po ukazaniu się

Ludzi bezdomnych Nałęczów został gruntow­nie osuszony i malarię przepłoszono z niego raz na zawsze.

Dziś autorskie zaprzeczenie sprzed pięć­dziesięciu lat już nie obowiązuje i nic nie przeszkadza bezpośredniemu skonfrontowa­niu Nałęczowa z jego portretem literackim.

Wynik tej konfrontacji przerasta oczeki­wania. Poza drobnymi różnicami spowodowa­nymi przez czas, jak osuszenie jednego ze stawów nałęczowskich czy przesłonienie wieży kościelnej przez domy i drzewa, na­rosłe w ciągu półwiecza — krajobraz Cisów z Ludzi bezdomnych jest niemal fotograficzną odbitką obrazu nałęczowskiego. Nawet po­wieściowy pseudonim uzdrowiska znajduje swe uzasadnienie w... autentycznych cisach. Piękne te drzewa, szczególnie ulubione przez autora Ludzi bezdomnych, obecnie są już, niestety, na wymarciu. Ale, jak twierdzą sta­rzy ludzie, przed pięćdziesięciu laty było ich w Nałęczowie bardzo wiele.

Podobieństwa nie ograniczają się do kraj­obrazu. Wystarczy porównać Ludzi bezdom­nych z książką pamiątkową Nałęczowa, wy­daną w roku 1925, aby się przekonać, że za­równo przeszłość historyczna Cisów, jak struktura gospodarcza powieściowego uzdro­wiska ściśle odpowiadały warunkom nałę­czowskim.

Wielość i dokładność tych podobieństw ogromnie podnieca wyobraźnię i zachęca do

87

dalszych poszukiwań. Bo jeżeli tło powieści tak jest podobne do autentycznego wzoru, to i postacie powieściowe mogły przecież mieć w życiu swoje wierne odpowiedniki. Kto wie, czy w dzisiejszym Nałęczowie nie pozostały jeszcze jakieś ślady po żywym do­ktorze Judymie.

Wielogodzinna pogoń za Judym owym cie­niem doprowadza mnie w końcu do mieszka­nia pani Krymnickiej, córki dawnego właści­ciela majątku Nałęczów, inż. Michała Gór­skiego, w którym to domu Żeromski spędził jako korepetytor dwa pierwsze lata swego pobytu w Nałęczowie.

W tzw. „starym dworze”, położonym tuż za południową bramą nałęczowskiego parku, przyjmuje mnie żywa, drobna staruszka — dawna uczennica Stefana Żeromskiego. W dwóch maleńkich pokoikach, zagraconych po brzegi zniszczonymi meblami z lepszej przeszłości, powietrze jest aż gęste od wspo­mnień z dawnych, bardzo dawnych czasów. Dom Górskich ma wspaniałe tradycje kultu­ralne. W pierwszych latach istnienia uzdro­wiska gościli tu w czasie letnich wakacji Prus i Sienkiewicz. Żeromski zawitał do tego domu w roku 1890, polecony przez poprzed­niego korepetytora panien Górskich, a swego przyjaciela Jana Stróżeckiego — jednego z głośnych potem przywódców polskiego pro­letariatu.

Znacznie później, już jako osoba dorosła,

Ml

pani Krymnicka zaprzyjaźniła się serdecznie z wielkim pisarzem, ale pierwszych lat kore­petycji nie wspomina ze specjalnym senty­mentem. Żeromski jako korepetytor był su­rowy, niecierpliwy i sarkastyczny. Czuło się w czasie lekcji, że myślami przebywa gdzie indziej. Jego zadumana, posępna mina zra­żała dzieci. Wiadomo było już wtedy, że pi­sał. Kiedyś w ręce p. Krymnickiej i jej sio­stry wpadł rękopis korepetytora. Nie pod­niosło to jego autorytetu w oczach dziewczy­nek. Wypracowanie profesora było bardziej pokreślone i więcej było na nim poprawek niż na najgorszych wypracowaniach uczennic.

Moje „relacje” na temat Ludzi bezdomnych p. Krymnicka przyjmuje z dużym sceptycy­zmem. Wcale nie uważa, że Cisy są literac­kim odbiciem Nałęczowa. W Cisach działy się rzeczy, jakich nie bywało w Nałęczowie. Choćby spór Judyma z administratorem ma­jątku Cisy o lepsze pomieszczenie dla służby folwarcznej. W Nałęczowie Żeromski nie mógł takiego incydentu zaobserwować, gdyż służba folwarczna Górskich nie miała nigdy powodu do uskarżania się na swoje pomiesz­czenie...

Że pewne elementy akcji Ludzi bezdom­nych zostały zaczerpnięte z rzeczywistości nałęczowskiej, tego oczywiście p. Krymnicka nie wyklucza. Przypomina sobie nawet, że Żeromski jeszcze jako korepetytor miał po­ważny zatarg z zarządem uzdrowiska. Mówio­

89

no nawet, że „na kogoś się rzucił”. Przy temperamencie Żeromskiego było to zupeł­nie możliwe. Ale z kim dokładnie był ten zatarg i o co wówczas chodziło, tego nie wie zupełnie...

Czy postacie opisane w Ludziach bezdom­nych przypominają kogoś z ówczesnych ludzi nałęczowskich?... P. Krymnickiej dość trudno odpowiedzieć na to pytanie, gdyż była wtedy zupełnie młodą dziewczyną. Wydaje jej się, że doktor L., jeden z ówczesnych członków zarządu, przypominał pod pewnymi wzglę­dami Krzywosąda Chobrzańskiego z Cisów. Tak samo jak tamten rządził się w uzdro­wisku jak szara gęś i był majstrem do wszy­stkiego i zamiłowanym zbieraczem staro­żytności... A doktor Judym?... Jeżeli doktor Judym miał rzeczywiście w Nałęczowie jakiś żywy pierwowzór, to mógł nim być jedynie młody doktor Sacewicz, z którym Żeromski się przyjaźnił. Był to niezwykle ofiarny lekarz, opiekujący się wiejską biedotą, i za­palony reformator społeczny. Przebywał w Nałęczowie niedługo, gdyż zapadł na chorobę umysłową. Ale jeżeli... to chyba tylko on. Chociaż kto może takie rzeczy wie­dzieć na pewno? Może on, a może kto inny...

Przysłuchuję się głośnym rozmyślaniom starszej pani i coraz głębiej wchłaniam w sie­bie przedziwną atmosferę starego pokoju, w którym klasyczna literatura nabiera smaku spraw osobistych.

Może właśnie w tym pokoju, przy tym samym antycznym stole, przed sześćdziesię­ciu laty mała, wesoła dziewczynka odrabiała lekcje pod nadzorem korepetytora. Może już wówczas po głowie korepetytora snuła się powieść, którą napisał w parę lat później. Nałęczów nie był zadowolony z tej powieści. Ganiono autora za przeinaczenie osób, fak­tów, klimatu i przesadne wyostrzenie pro­blemów. Kto 'wie, czy ówczesny dyrektor uzdrowiska nie mówił do Żeromskiego: „I po co pan to napisał, panie Stefanie? Gdyby pan z tymi sprawami przyszedł wprost do nas, załatwilibyśmy je po cichu, bez niepo­trzebnego rozgłosu. A tak — zaszkodził pan tylko dobrej sławie Nałęczowa.”

Od ukazania się Ludzi bezdomnych upły­nęło lat prawie sześćdziesiąt. Mała, wesoła uczennica stała się starą, zmęczoną kobietą. Większość ludzi krytykujących nałęczowskie realia powieści wymarła i rozpłynęła się w nicości. Dwie. potężne burze dziejowe prze­szły przez świat. W parku nałęczowskim osu­szono jeden ze stawów, a nowe domy i drze­wa przesłoniły widok na kościół bochotnicki, odcinając w ten sposób krajobraz nałęczow­ski od krajobrazu Cisów. W Nałęczowie nie ma już malarii i nie ma spółki akcyjnej władającej uzdrowiskiem. Zaszło wiele głę­bokich, istotnych przemian.

Ale doktor Judym z Cisów żyje nadal i na­dal niestrudzenie towarzyszy polskim czy-

91

p

telnikom. Można się z nim spotkać przy egza­minie maturalnym w każdej ze szkół. Jest — tak samo jak w chwili swoich literackich na­rodzin — nieco irytujący i prowokuje do gorących polemik, ale nie można przejść obok niego obojętnie. Oparł się niszczącemu działaniu lat. Pozostał młody i prawdziwy. To właśnie jest, w tym wszystkim najważ-. niejsze i najwspanialsze. I nie ma co grze-, bać się w drobnych, dawno zapomnianych sprawach.

Pochylam głowę i wbrew intencji, która przywiodła mnie do „starego dworu”, mówię cicho:

Bardzo dziękuję, nie będę już dłużej pani trudził. To doprawdy nie ma istotnego znaczenia, kto był żywym pierwowzorem Judyma: czy doktor Sacewicz, czy kto inny.

Przypadek dodaje temu reportażowi nie­zwykłą pointę, dowodząc jeszcze raz, jak często i w innych swych powieściach Żerom­ski korzystał z realiów nałęczowskich. W cza­sie mego pobytu w Nałęczowie, w miejscu odległym o sto metrów od chaty modrze­wiowej, w której Żeromski napisał Dzieje grzechu, dokonano w nocy napadu rabunko­wego na dom jednego. z mieszkańców. Mi­licja przychwyciła sprawców. Herszt był na- łęczowianinem z dziada pradziada i nazywał się... Pochroń.

1954

Doktora Balickiego pokazano mi w dzień targowy na łańcuckim rynku. Stał rozgadany w grupce wiejskich furmanów — i na pierw­szy rzut oka trudno go było od nich odróżnić. Taka sama chłopska cyklistówka, taki sam półkożuszek, rysy grube, cera ogorzała od wiatru. Nikt by nie uwierzył, źe pod tą fur- mańską powłoką kryje się wybitny intelek­tualista i działacz kulturalny — człowiek na­prawdę niezwykły.

Dr Władysław Balicki — najpopularniej­szy lekarz w Łańcucie i okolicy — jest dzia­łaczem kulturalnym z amatorstwa. Od lat zbierał książki, stare dokumenty, wytwory sztuki ludowej i pamiątki historyczne zwią­zane z rodzinnym miastem i powiatem. Jego pasja kolekcjonerska była w miasteczku sze­roko znana. Kiedy więc przyszło do obchodu sześćsetlecia Łańcuta, Miejska Rada Narodo­wa be^; chwili wahania powierzyła doktorowi stanowisko przewodniczącego komitetu rocz­nicowego. Wkrótce potem wyłoniła się spra­wa starej synagogi.

W Łańcucie istnieje zabytkowa synagoga żydowska z XVIII w., ufundowana jeszcze przez Lubomirskich. Po zlikwidowaniu Ży­dów łańcuckich hitlerowcy przekształcili ją w magazyn zbożowy. W tym charakterze przetrwała do ostatniego roku. Przed kilku miesiącami łańcucka MRN uchwaliła, że za­bytkowy gmach trzeba rozebrać na budulec. Wtedy za synagogą ujął się „chłopski do­ktor”. Spór był krótki, ale stanowczy. Dr Balicki postawił radnym ultimatum: albo zostawicie synagogę w spokoju — albo... nie będzie obchodu sześćsetlecia. Radni się za­łamali. Stara synagoga została uratowana. A doktor urządził w niej wystawę sześćset­lecia Łańcuta.

Byłem w tej synagodze, oglądałem tę wy­stawę. Można objechać spory kawał świata, a czegoś podobnego nie zobaczy się nigdzie.

' Dzięki zapobiegliwości doktora wnętrzu znieważonej świątyni przywrócono częściowo jego dawną godność. Odsłoniły się dostójne sklepienia barokowych stropów i bogato rzeź­bione kolumny, pokryte tęczą fresków. Nad dawnym ołtarzem, gdzie przechowywano nie­gdyś, spalone przez hitlerowców, święte księ­gi, czernieją wielkie litery biblijnych werse­tów. Pośrodku dwie białe dłonie rozsuwają palce w geście rytualnego błogosławieństwa. Od tych bożych rąk wieje grozą i powagą spraw ostatecznych. A w dole, wzdłuż ścian synagogalnych, w bezpośrednim sąsiedztwie

94

hebrajskich napisów — stare bogactwa pol­skiej wsi: pięknie rzeźbione' sprzęty chłop­skie, zabytkowe kołowrotki, hafty i samo­działy, pełne wyrazu drewniane świątki, stroje ludowe,, siedemnastowieczne pergami­ny, dzieła samorodnej sztuki. Wszystkie te osobliwości, których istnienia w łańcuckim powiecie nikt już nie podejrzewał, czaro­dziej w furmańskiej cyklistówce wypatrzył podczas swych wizyt lekarskich, wyłuskał je z niedostępnych komór chłopskich, wyszpe­rał na zagraconych strychach miasteczka.

Po wystawie oprowadzał nas sam dr Ba­licki. Na nasze głośne zachwyty wzruszał tylko ramionami i pokaszliwał z zażenowa­niem. Słów nie nadużywał, gdyż eksponaty były doskonale sklasyfikowane i opatrzo­ne wyczerpującym komentarzem. Jedynie w dwóch wypadkach uznał za potrzebne udzielić nam dodatkowych wyjaśnień. Do­wiedzieliśmy się, że niesłychanie rzadki żu- pan ślubny wypożyczył na wystawę od cho­rej na gruźlicę staruszki, której do dzisiaj wozi za to cytryny do szpitala, oraz że dla zdobycia misternie rzeźbionego krucyfiksu chłopskiego musiał z jego właścicielami wy­pić całe morze spirytusu — co nie było łatwe, zważywszy, że piło się szklankami. Pytania o pochodzenie innych przedmiotów zbywał krótko i lekceważąco. Rzeźba drewniana? Zwykłe honorarium lekarskie za wyleczenie z bronchitu. Hafty? Za poród. Stare basy

95

Si

a

/

i

weselne? Za usunięcie wrzodu z dwunastni­cy. Przeliczaliśmy w myśli „zabytkowe” ho­noraria na brzęczącą walutę. Sporo rzetelnie zapracowanego lekarskiego grosza musiało utkwić w tej wystawie.

Wystawa sześćsetlecia Łańcuta jest pomy­ślana jako impreza przejściowa, ale w sto­sunku do synagogi „chłopski doktor” ma pla­ny dalsze — bardziej odpowiadające jej prze­znaczeniu. Zamierza urządzić w niej muzeum polskich „judaików” i „talmudianów”. Zain­teresował już tą sprawą odpowiednie czyn­niki w Warszawie i nawiązał kontakt z Ko­łem Łańcucian w Izraelu, do którego należy sporo jego dawnych kolegów szkolnych.

Wychowałem się wśród tego gwarnego, ruchliwego ludu — powiedział mi przy po­żegnaniu. — Należał on nieodłącznie do fol­kloru tego miasta. Teraz zostało po nim tylko wspomnienie, odległe i nierealne jak mit Atlantydy.

Sześćsetletnia historia Łańcuta rozpoczęła się tam, gdzie dzisiaj stoją kościół i plebania. Zachowały się tu jeszcze ruiny średniowiecz­nego zamku Pileckich — pierwszych panów miasta. W dole znaczą się zarysy dawnych fos obronnych. Na przeciwległym wzniesie­niu, skąd dymią kominy elektrowni, stercza­ła niegdyś raubryterska czatownia, z której tropił przejeżdżających kupców siedemnasto­wieczny warchoł i gwałtownik Stanisław

96

Diabeł-Stadnicki. W pobliżu plebanii zwraca uwagę rozłożysta lipa. Fachowcy oceniają jej wiek na lat siedemset. W zmurszały, pusty pień władowano chyba tonę cementu i żela­za, żeby staruszkę utrzymać przy życiu. Sie­demset lat to nie bagatela. Kiedy pierwsi koloniści ze Śląska budowali w dole swoją osadę Landshute — która z czasem miała się zmienić w Łańcut — lipa była już drzewem stuletnim. Kto. wie, może właśnie pod tą lipą król Władysław Jagiełło oświadczał się Elżbie­cie Granowskiej?

W Łańcucie rozegrał się początek i koniec nie wyjaśnionej do dzisiaj tragedii trzeciego Jagiełłowego małżeństwa, które w ówczesnej Polsce wywołało taki sam skandal, jak w przedwojennej Anglii małżeństwo Edwar­da VIII z panią Simpson.

Działo się to w siedem lat po Grunwaldzie, ■ wiosną, która, jak wiadomo, sprzyja miło­snym sprawom. Siedemdziesięcioletni Jagieł­ło pochował był właśnie drugą żonę, Annę Cylejską, i rozglądał się za nowym małżeń­stwem. Nie był to już ów zastraszony, słabo zasymilowany Litwin, którego po śmierci Jadwigi Andegaweńskiej siłą trzeba było za­trzymywać na, tronie, ale monarcha świado­my swej mocy, wyćwiczony w wieloletnich rozgrywkach politycznych z wpływową par­tią kancelarii królewskiej, która uparcie przeciwstawiała się jego planom dynastycz­nym. Wprawdzie córka Jagiełły z drugiego

małżeństwa, mała Jadwiga, była już oficjal­nie uznana za przyszłą królową Polski, ale stary król wiedział z własnego doświadcze­nia, że o wyborze małżonka dla młodziutkiej . królewny zadecyduje w przyszłości potężna kancelaria. Dlatego — nie bacząc na swój wiek — pragnął syna i... szukał dla niego matki. Po dwóch koszach od zagranicznych księżniczek krwi zniecierpliwiony władca ważył się na czyn, którego nie wybacza się panującym: po krótkim pobycie w zamku łańcuckim ożenił się z własną poddanką — Elżbietą z Pileckich Granowską, jedną z naj- l bogatszych dziedziczek ówczesnej Polski, pa­nią na Łańcucie i okolicy. Przeciwnik Jagieł-¿1 ły, a gorliwy rzecznik kancelarii Jan Długosz I tak oświetla genezę tego ożenku: „...tedy za- I lotną miłością zachwycony lub też trunkiem Ą przyprawnej miłości i czarowniczem rzemie- słem omamiony Władysław tak rożnem i nie- przystojnem małżeństwem opętał się był.” ii Dla kancelarii samowolny krok Jagiełły musiał być nie lada ciosem, gdyż Elżbieta Granowska była blisko związana z przywód­cami tzw. „opozycji szlacheckiej”. Stronnic­two rządzące zmobilizowało wszystkie moce ziemskie i niebieskie dla rozbicia niepożąda­nego związku. Starano się wygrać znaną skłonność Jagiełły do ulegania przesądom. I Biskup krakowski odmówił udzielenia ślubu.

Od karety, którą królewscy nowożeńcy wra­cali z wesela, oderwało się koło. W różnych

miejscowościach poczęły się objawiać cuda i najbardziej ponure wieszczby. Na Rusi spadł nawet krwawy deszcz. W tym samym czasie całą Polskę obiegał napisany przez dy­gnitarza kancelarii paszkwil, w którym kró­lową Elżbietę nazywano otwarcie „sprośną i bezpłodną świnią”. Na jednym ze zjazdów porwano się nawet na osobę króla. Podbu­rzona przez możnowładców szlachta wpadła do komnat królewskich, zdobywając jedną za drugą, tak że król z senatorami schronił się do ostatniej i tam się zamknął. „Żeby jeszcze było zamkowej bramy natychmiast nie za­warto, a wzwodu w skok nie podniesio­no, hojnie by się tam krew ludzka rozta­czała.”

Ale Jagiełło — zazwyczaj tak ostrożny i niezdecydowany — tym razem okazał się stanowczy i koronację żony przeprowadził. Współczesny raport agenta krzyżackiego (a więc źródło wcześniejsze od Długosza) przekazał słowa króla skierowane do dostoj­ników opierających się tej koronacji: „..Pro­siłem was, abyście puścili mnie z żoną do mego dziedzicznego państwa, a córkę moją Jadwigę posadzili na tronie i wydali za mąż, za kogo chcecie — abyście króla mieli. O to i teraz proszę...”

Osiągnięte z takim trudem małżeństwo nie trwało jednak długo. Stary król po dwóch latach ustąpił kancelarii — tym bardziej, że Elżbieta nie dała mu upragnionego dziedzica.

99

Złe przygody królowej zaczęły się od wy­padku z karetą — i na wypadku z karetą się skończyły. W sierpniu 1419 roku w pojazd wiozący monarszą parą uderzył piorun, za­bijając dwóch dworzan. Kiedy królewski se­kretarz Zbigniew Oleśnicki wytłumaczył to jako karę niebios za niestosowne małżeń­stwo, przesądny Litwin, mając już tego dóść, odprawił swą femme fatale z powrotem do Łańcuta. Nieszczęsna Elżbieta zmarła w rok później „od suchot”.

O tej najmniej znanej, a najbardziej oplwa- nej królowej polskiej zachowały sią sprzecz­ne świadectwa: odpowiednie ustąpy kroniki Długosza oraz wspomniany już dokument krzyżacki. Długosz przedstawia Elżbietę jako „niewiastą podeszłego już wieku”, wycień­czoną chorobami, raczej szpetną i słynącą z miłosnych awantur i z rozpusty. Współ­czesny dokument krzyżacki sławi jej pięk­ność, dobroć, cnotę i rozum polityczny.

Jaka Elżbieta Granowska była naprawdę, nie wie nikt. Nawet doktor Balicki.

Serce Łańcuta stanowi ogromny barokowy pałac dawnych ordynatów łańcuckich. Pałac ten — zbudowany w XVII w. przez Lubo­mirskich, a później odziedziczony przez Po­tockich — był do ostatniej wojny jedną z najwspanialszych siedzib magnackich w Polsce. Gościli w nim cesarze, królowie i udzielni książęta. Podobno b. król rumuński

Karol II wyjeżdżając z Łańcuta miał powie­dzieć, że po tym, co widział w pałacu, nie ośmieliłby się nigdy zaprosić Potockich do swojej skromnej rezydencji królewskiej.

Z wojny pałac wyszedł prawie nie znisz­czony— niemniej jego substancja wewnętrz­na doznała poważnego uszczerbku. Jak już

0 tym wielokrotnie pisano, ostatni ordynat, Alfred III Potocki, wywiózł za granicę jede­naście wagonów najcenniejszych dóbr kultu­ralnych. Dalsze szkody zawiniła niesumien­na i niekompetentna administracja pałacu w pierwszych latach powojennych.

W ciągli pierwszego ośmiolecia przez pałac łańcucki przewinęło się aż dziewięciu dy­rektorów.

Nie sądzę, aby wszyscy ci ludzie byli po- tencjonalnymi przestępcami czy szkodnikami z zamiłowania. Po prostu — poza tym, że ktoś tam uznał ich za „politycznie pew­nych” — nie mieli żadnych innych kwalifi­kacji do zleconej im pracy, a wspaniałość skarbów powierzonych ich pieczy i zupełny brak kontroli ogłupiły ich do reszty. Z aneg­dot, jakie po nich pozostały, dałoby się uło­żyć całą balladę dziadowską.

Jeden z dyrektorów, w najlepszej zapewne wierze, zaorał pałacowy park — słynący na całą Polskę z rzadkich krzewów i drzew —

1 obsadził go burakami. Drugi — przy peł­nym aplauzie lokalnej prasy — urządzał na misternie intarsjowanych parkietach sali

balowej świetlicowe potańcówką z wódą i z przytupem. Trzeci zamalował z zapałem stare freski, ponieważ uznał je za „nie licu­jące z powagą pałacu”. Czwarty grzebał w murach, szukając skarbów Potockich. Pią­tego —który przynajmniej znał się na sztu­ce — przychwycono nocą, kiedy wynosił przez okno co cenniejsze przedmioty. Okazało . się później, że prowadził w Poznaniu... an­tykwariat.

Niektóre z przytoczonych anegdot znalazły swą pointę w wyrokach sądowych: — ale wyrządzonych szkód to nie naprawiło.

Takie były losy łańcuckiego pałacu do roku 1952. Zmieniło się wszystko z przy­jazdem dziesiątego dyrektora — tow. Anto­niego Dudy-Dziewierza. Dyr. Duda-Dziewierz w młodości studiował historię, ale z zawodu jest spółdzielcą. Przed wojną był jednym z założycieli i najwybitniejszych działaczy Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Po wojnie przez sześć lat zajmował stanowisko przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Na­rodowej w Gdańsku.

Kariera polityczno-administracyjna Dudy- Dziewierza skończyła się w roku 1951. Od­było się to stosunkowo bezboleśnie. Po prostu pewnego dnia dowiedział się, że jest już państwu niepotrzebny. Wrócił więc do War- szawy i począł rozmyślać, czy poświęcić się osadnictwu na Ziemiach Zachodnich, czy wziąć się do tłumaczenia z obcych języków. ^

102

Ale plany te pokrzyżował przypadek nawet jak na nasz kraj wszelkich możliwości zupeł­nie niezwykły. Życie zainscenizowało historię Nikodema Dyzmy — na wspak. W Warsza­wie na ulicy spotkał Duda-Dziewierz znajo­mego szofera z Ministerstwa Kultury, który przejął się losem bezrobotnego działacza i polecił go gorąco swemu szefowi, wyso­kiemu urzędnikowi ministerstwa. Ponieważ działo się to w okresie największego nasile­nia skandali łańcuckich, sprawa została za-« łatwiona od ręki. Dzięki pośrednictwu skrom­nego kierowcy z Ministerstwa Kultury, były przewodniczący Wojewódzkiej Rady Naro­dowej stał się opiekunem i mężem opa­trznościowym jednego z najświetniejszych pałaców historycznych w kraju.

Nowego dyrektora przywitał w Łańcucie buraczany park ze zniszczonym drzewosta­nem, krańcowy bałagan w mocno podniszczo­nym pałacu i śmiertelny chłód ze strony miasteczka, .które napatrzyło się do syta na wyczyny poprzednich zarządców. Dyr. Duda- Dziewierz zabrał się do pracy z niebywałym impetem. Wspaniałość starej siedziby podzia­łała na jego zmysł budowniczego i odświeżyła w nim dawne zamiłowania historyczne. Po jakim takim uładzeniu spraw bieżących do­puścił się zaraz swego pierwszego „naduży­cia”. Wynikło ono z nader prostego odkrycia, że przed wojną o dobry stan pałacu dbali nie sami Potoccy, lecz cały sztab latami szkolo-

103

nych fachowców. Kiedy więc przyszło do rekonstruowania zniszczonych stiuków i ma­lowideł, dyrektor nie zwrócił się do Pra­cowni Konserwacji Zabytków, lecz odszukał w miasteczku starego majstra Potockich, p. Niemca, który w czasie wieloletniej pracy w pałacu nauczył się naśladować do złu­dzenia osiemnastowieczne freski francuskie i włoskie — i jemu powierzył rekonstrukcję. Malarz został wciągnięty na etatową listę -płac z pensją 2500 zł miesięcznie. Za tę pensję odwalił w dwa miesiące robótkę, która w wykonaniu Pracowni Konserwacji . Za­bytków musiałaby trwać minimum pół roku, przy kosztach 600 — 700 tysięcy złotych. Dla rozwiania ostatnich wątpliwości trzeba do­dać, że pracę pana Niemca oglądał później prof. Słonecki z Krakowa, restaurator rzeźb Wita Stwosza •— i nie mógł się nadziwić jej wysokiej jakości.

Po tym pierwszym nadużyciu z którego dyrektor musiał się dość długo tłumaczyć przed resortową biurokracją, nastąpiły dal­sze — tego samego typu. W miasteczku, za­uważono to natychmiast. Wrogi chłód ustąpił. Do pracy w pałacu zaczęli się kolejno zgła­szać dawni pracownicy Potockich: angielski masztalerz Harry Herbert, oficjaliści i lo­kaje — Stanisław Kocha, Jan Szpunar, Sta­nisław Styś...

Określenie „hrabski lokaj” przez wiele lat miało w naszym systemie pojęć wydźwięk

pogardliwy i poniżający. Dziś, kiedy miarą cnót obywatelskich stała się dbałość o społe­czne dobro, czas już najwyższy oddać spra­wiedliwość nieocenionym zasługom dla kul­tury polskiej, jakimi wykazać się mogą starzy pracownicy dawnych rezydencji ma­gnackich.

Podczas działań wojennych, kwaterunków wojskowych i „wielkiego szabru” ludzie ci z własnej inicjatywy.i najzupełniej bezinte­resownie — często z narażeniem życia — ra­towali bezcenne zabytki historyczne. Po wojnie większość z nich zwolniono z posad jako element niepewny i skompromitowany. Ale od miejsca pracy nie odeszli. Krążyli wokół swego zamku czy pałacu, jak lunatycy przyciągani przez księżyc. Czuwali z daleka nad skarbami. Tropili złodziei pałacowego mienia. Interweniowali u władz w wypadku jaskrawych nadużyć zarządców. A kiedy na­darzała się wreszcie okazja powrotu do pracy, wracali natychmiast i stawali się naj­sumienniejszymi funkcjonariuszami Minister­stwa Kultury. Nie wierzę, aby zasadniczym bodźcem ich zapobiegliwości była tylko wiara w powrót dawnych panów i chęć zaskar­bienia sobie ich łask. Może, na początku... Później działały już raczej bodźce pod­świadome. Podczas wieloletniego obcowania z pięknem starej kultury w ludziach tych wytworzył się instynkt muzealnych kustoszy, atmosfera zabytkowych sal stała się ich ży-

105

ciowym mikroklimatem, czuwanie nad za­bytkami — zastarzałym nawykiem, kwestią społecznej godności i ambicji. Bez tego nie mogli już istnieć.

Z takich pracowników dziesiąty zarządca Łańcuta stworzył sobie trzon załogi zamko­wej, jakiego nie mogłyby dostarczyć naj­lepiej nawet prowadzone kursy historyków sztuki.

Z zewnątrz — trzeba, to powiedzieć otwar­cie — dyrektorowi pracy nie ułatwiano — przynajmniej w pierwszych latach. Dzisiaj, kiedy tow. Duda-Dziewierz cieszy się po­wszechnym zaufaniem i poparciem nie tylko lokalnych władz i instancji partyjnych, ale nawet buchalterów Ministerstwa Kultury — nie warto już przypominać tych wszystkich błahych, niepoważnych incydentów, nieuza­sadnionej podejrzliwości i nieufności, tysiąca biurokratycznych utrudnień, które tyle razy groziły przerwaniem w połowie pięknego dzieła łańcuckiego.

Na szczęście do tego nie doszło. Wielkie sumy pieniężne, jakie skarb państwa włożył w Łańcut, nie zostały wydane na próżno. Stary pałac wrócił do dawnej świetności. Ba! — jak twierdzą fachowcy — zabezpie­czono go na dalszych trzysta lat.

Pałac łańcucki, jak wiele innych starych siedzib magnackich, ma swego upiora. Nor cami w ciemnych korytarzach pałacowych

i w galerii rzeźb osobom szczególnie wrażli­wym i nerwowym ukazuje się... Biała Dama. Widział ją podobno jeden z dawnych pra­cowników pałacu, widziało ją dwóch młodych ludzi z Polskiej Kroniki Filmowej. Ma to być duch właścicielki zamku z końca XVIII •wieku — księżnej marszałkowej Lubomir- skiej. Jakżeby zresztą mogło być inaczej! Wnętrza łańcuckie są do tego stopnia nasy­cone pamiątkami i wspomnieniami po „pol­skiej Madame de Pompadour”, że dla roz- bujałej wyobraźni starczy tego nie na jedną, ale na dziesięć Białych Dam.

Z trzech największych pań epoki stanisła­wowskiej jedynie księżna marszałkowa Lu- bomirska nie doczekała się jeszcze pełnego portretu literackiego. O jej bratowej i naj­zaciętszej rywalce, Izabeli Czartoryskiej z Puław, napisano wiele książek. Druga jej rywalka, Helena Radziwiłłowa z Arkadii, sama wystawiła sobie pomnik literacki w po­staci kilkusetstronicowej autobiografii. Po księżnej marszałkowej nie pozostało prawie nic. Nawet Stanisław Wasylewski — tak bar­dzo rozmiłowany w dworze króla Stasia — wspomina o niej tylko mimochodem i z wy­raźną niechęcią. Jedynie mierny wierszokleta Tadeusz Alexy Kamieński sławi zalety jej serca w długim wspomnieniu:

Przy wielkości Umysłu, Rodu, Wychowania Łatwy przystęp dla wszystkich z przyjemną postawą,

107

Przy znakach od Monarchów siebie poważania Świat ją widział łagodną, gościnną i prawą...

Ale księżna marszałkowa pobiła rywalki na głowę pod jednym względem: pozostała żywa — w swoim pałacu.

Nazwisko i tytuł ostatniej Lubomirskiej na Łańcucie wspominać dziś trzeba nieustannie, gdyż są one jedynym rozsądnym drogowska­zem przy poruszaniu się po skomplikowa­nym labiryncie łańcuckich komnat i kory­tarzy. Tu salon księżnej marszałkowej, tam jej buduar. Tu pokój z i jej portretem. Tam kominek z jej popiersiem. Galeria rzeźb, którą księżna marszałkowa przywiozła z Włoch. Apartamenty chińskie i tureckiej które urządziła po powrocie z innej dalekiej podróży. Jej łóżko, jej sekretarzyk, jej umy­walnia... Po kilku dniach pobytu w Łańcu­cie — bez względu na to, czy się wierzy w Białe Damy, czy nie — z księżną marszał- kową obcuje się jak z osobą istniejącą i do­skonale znaną.

Dziś, kiedy w Polsce jedynymi potężnymi kobietami są redaktorki wydawnictw lite­rackich, trudno sobie wyobrazić, jaką po­tęgą była w swoim czasie Izabela z Czarto­ryskich Lubomirska.

Ukochana siostra Adama Czartoryskiego, który zasięgał jej rady we wszystkich spra­wach, rządziła faktycznie możnym stron-

108

nictwem Familii. Teściowa trzech Potoc­kich — wywierała także wpływ na politykę partii, przeciwnej. Wieloletnia metresa Sta­nisława Augusta, była najintymniejszą sprę­żyną jego poczynań. Serdeczna przyjaciółka wielu monarchów i monarchiń, na wszystkich dworach europejskich czuła się jak u siebie. Liczyli się z jej sądami najwybitniejsi mężo­wie stanu i zagraniczni ambasadorzy. Ma­czała ręce w wielkich grach międzynarodo­wych. Kiedy zjeżdżała do Paryża lub Wie­dnia, składano jej hołdy jak panującej. Po wielkiej rewolucji francuskiej schroniła się na jej dwór łańcucki cała śmietanka emi­gracji z hr. Prowansji, późniejszym Ludwi­kiem XVIII, i ze spowiednikiem Marii Anto­niny, biskupem de Sabran — który zresztą w Łańcucie zmarł i tam został pochowany. Wszyscy wielcy ówczesnej Europy doceniali jej „trafność dowcipu i nabytych talentów ujmującą-błyskotliwość”. Ale wbrew temu, co napisał w swym wierszu imć Tadeusz Alexy Kamieński, łagodność i prawość nie były najbardziej rzucającymi się w oczy cechami charakteru księżnej marszałkowej. Pozostała o niej pamięć jako o arcymi­strzyni intryg i inspiratorce najbrudniejszych afer dworskich. Ona sfabrykowała pierwszy w Polsce fałszywy proces dla skompromito­wania osób sobie niewygodnych. Przez całe życie truła siebie i innych nieubłaganą nie­nawiścią do rywalek z Puław i Arkadii.

109

Tylko dla ich pognębienia ściągała do Łańcuta skarby kulturalne z całego świata. Nienawi­dziła swych czterech córek za to, że nie uro­dziły się synami. Nienawidziła swych zię­ciów, bo musiała płacić ich długi, bo dzie­dziczyli po niej dobra.

W pałacu łańcuckim jest kilka portretów księżnej marszałkowej. Widać na nich młodą, uśmiechniętą kobietę o rumianych policzkach i bystrych, mądrych oczach. Ale pozostała także inna pamiątka. W dostojnej sieni pa­łacowej — obok armat spod Wiednia i ogrom­nych waz chińskich — stoi niewielka otwarta lektyka, wyściełana atłasem. W tej lektyce obnoszono księżnę marszałkową po pałacu wówczas, kiedy nie przypominała już w ni­czym młodej, uśmiechniętej osoby z obrazów na pierwszym piętrze. Ta lektyka jest pa­miątką niezwykle sugestywną. Demaskuje całe kłamstwo portretów historycznych. Wy­jaśnia, dlaczego królowa polska Elżbieta Gra- nowska mogła być piękną i szpetną, grzeszną ; i cnotliwą.

Przed czterema laty odwiedził Łańcut Aleksander Zelwerowicz w towarzystwie kil­ku uczniów. Mistrz sceny polskiej był już częściowo sparaliżowany i odbywał ostatnią — jak sam mówił — podróż szlakiem swych dawnych występów artystycznych. Żałował bardzo, że bezwład nóg nie pozwala mu już obejrzeć całego pałacu. Wtedy zrobiono rzecz bardzo piękną. Uczniowie Zelwera, nie bacząc

na jego sprzeciwy, usadowili go w lektyce księżnej marszałkowej i obnieśli po wszyst­kich piętrach pałacu. Biała Dama nie zastą­piła drogi tej osobliwej procesji. Mimo to Łańcutowi przybyła jeszcze jedna legenda.

Z dawnych właścicieli Łańcuta poza ostat­nią Lubomirską tylko dwie postacie działają na wyobraźnię zwiedzających: zięć księżnej marszałkowej i pierwszy z Potockich na Łańcucie — znakomity pisarz, uczony i po­dróżnik Jan Potocki, oraz matka ostatniego ordynata — Elżbieta z Radziwiłłów hrabina Potocka. Z pamiątek po Janie Potockim za­chował się niestety tylko jeden portret. Ale pozostały miejsca związane anegdotycznie z tą niezwykłą postacią. Jest teatr pałacowy, gdzie po raz pierwszy — i bodajże jedyny — wystawiono dwie młodzieńcze komedie Po­tockiego: Sześć parad i Cyganie z Andaluzji. Jest biblioteka, w której Jean Maroc lub Jean Voyageur, jak go nazywano, w towarzy­stwie swego nieodstępnego Turka Ibrahima „grzebał się nieustannie w foliantach” — do­prowadzając tym do szału swą piękną i swa­wolną żonę, Julię z Lubomirskich. Jest wreszcie pałacowa fosa, do której rozgnie­wany pisarz wrzucił podarty na strzępy cały prawie nakład głównego dzieła życia — tylko dlatego, że zawistny historyk niemiecki na­pisał o nim napastliwy artykuł w petersbur­skiej gazecie.

m

O Janie Potockim wie się w Polsce na ogół bardzo mało. Przede wszystkim dlatego, że pisał wyłącznie po francusku i wskutek tego nie został jeszcze oficjalnie wprowadzony do naszej historii literatury. Wprawdzie wzno­wiony po wojnie Rękopis znaleziony w Sara- gossie stał się na krótko bestsellerem w dość szerokim kręgu czytelników, ale ta świetna powieść fantastyczna nie daje jeszcze.pełnego pojęcia o wielostronnych możliwościach nie­zmiernie utalentowanego pisarza sprzed stu pięćdziesięciu lat. Dzieła Potockiego — publi­kowane za jego życia tylko w nielicznych fragmentach i maleńkich nakładach — roz­siane były po archiwach i bibliotekach jego pałaców rodzinnych. Znaczna część ich za­ginęła, reszta stanowi obecnie przedmiot żmudnej pracy tłumaczy i uczonych. To jednak, co już o Potockim wiemy, wystarcza zupełnie do stwierdzenia, że był człowiekiem genialnym. Ten wybitny historyk, archeolog i etnograf, dla którego literatura była tylko marginesem głównych zainteresowań, może być śmiało uznany nie tylko za ojca powieści polskiej, ale także za twórcę naszego nowo­czesnego reportażu i pisarstwa podróżniczego.

Jeszcze inne możliwości pisarskie Potoc­kiego ujawniają się w jego komediach mło­dzieńczych, które znajdują się już podobno na warsztacie tłumaczy. Te urocze kome­dyjki delV arte, pełne finezyjnych aluzji po­litycznych, skłaniają się ku nadrealistycznej

112

grotesce — przez co przypominają żywo późniejsze utwory Alfreda Jarry we Francji i Zieloną Gęś Gałczyńskiego.

Akcenty nadrealistycznej groteski wystę­powały także w życiu autora Rękopisu — poczynając od jego wybryków młodzień­czych, kiedy to zjawiał się w sypialniach czcigodnych matron zupełnie nagi ze szpadą u boku, bądź wyjeżdżał do Egiptu po to tylko, żeby na szczycie piramidy wyryć kożi- kiem ulubiony wiersz francuskiego poety, bądź ku oburzeniu rodziny kołysał się nad Warszawą w balonie Blancharda — aż po chwilę ostatnią, kiedy podczas śniadania w jednym ze swych pałaców, ogarnięty nagłą chandrą, zastrzelił się z pistoletu srebrną kulką... odśrubowaną od cukiernicy.

Matka ostatniego ordynata -r hrabina Elżbieta z Radziwiłłów Potocka, nazywana przez rodzinę i przyjaciół „Betką”, a przez służbę „ekscelencją” — pozostawiła po sobie kilkunastostronicowy pamiętnik, który udo­stępniono mi w bibliotece pałacowej.

Wspomnienie z lat 1885 —~ 1925 zajmuje się wyłącznie zmianami, jakie hrabina wpro­wadziła do urządzeń pałacowych. Ale nie­które jego fragmenty są interesujące i z in­nych względów.

Młoda hrabina z domu Radziwiłłów berliń­skich, wychowana na cesarskim dworze, przy pierwszym zetknięciu z Łańcutem spo-

gląda z pewną wyższością na jego „prowin­cjonalną staroświeckość”. Zabiera się też z zapałem do jego unowocześnienia. Wraz z mężem objeżdża najwspanialsze rezydencje magnackie Europy i tam szuka wzorów dla łańcuckiego pałacu. „Urządzenie kąpielowe i wodociągowe wzięto z zamku Kestetićzów w Koszthely, huntery i polerowane srebra od Larischów z Solcy, a od Nathaniela Roth-, schilda w Wiedniu architektów, tapety i ogro-- dnika pejzażystę Maxwalda.” Jednocześnie dba się o to, żeby łańcuckich wzorów nie kopiowali inni. „Roman zawiózł do Paryża kawałek starego jedwabiu chine do firmy Tas- sinari, która , w Lyonie skopiowała, a krosna; zostały zniszczone, żeby się ta materia na rynek nie dostała...”

Przed przyjazdem hrabiny Elżbiety park: łańcucki był nieogrodzony i otwarty dla i „wszelkiego motłochu”. To także się zmienia. „Roman przezornie, jeszcze za życia ojca, po­lecił stawiać tablice w krzakach z napisem:^ Wchód wzbroniony. Ludzie na te tablice dość niewidzialnie umieszczone nie zwracali uwagi, a według prawa po upływie dwu lat, ; jeżeli nikt nie założył protestu, wchodził zakaz w życie. Takim sposobem, gdy tylko park był otoczony siatką żelazną i brama stanęła, już się nikogo do środka nie pusz- czało, a stary jednooki Potęga pilnował tego , i z dużym kijem w ręku ciągle park obcho- ; dził — aż wyszło ze zwyczaju.”

114

W pałacu zakłada się nowe urządzenia wodociągowe, które ciągną wodę kanałami z dalekich źródeł. Ludność broni się przed przekopywaniem jej pól, co doprowadza nie­kiedy do incydentów. „Pamiętam, że starą kobietę, która tak się uparła, że nie można było dąć sobie radę z nią, policja pod błahym pozorem zamknęła na trzy dni do kozy, a przez ten czas przekopano i rury położono przez jej pole. Dawne czasy, które już nie wrócą!”

Ponieważ ostatni ordynator był kawa­lerem, „ekscelencja” panowała w pałacu łań­cuckim aż do roku 1940. Opowiadają o niej mnóstwo anegdot. Dawna służba do dziś wspo­mina nieopanowany temperament i władczy sposób bycia starej pani. Pewnego ranka hra­bina stwierdziła, że komin znajdującej się w pobliżu cegielni psuje jej widok na ogród. Rozkazała więc: komin ma natychmiast zniknąć. Ponieważ zburzenie cudzej cegielni było rzeczą niemożliwą nawet dla łańcuckiego ordynata — służba uciekła się do fortelu. Przesadzono pośpiesznie kilka wysokich to­pól, które zasłoniły komin. Nazajutrz „eksce­lencja” o całej sprawie zapomniała.

Ostatni ordynat łańcucki Alfred III Potocki nie zaznaczył się w historii Łańcuta żadnym czynem godnym uwagi, poza tym, że przy pomocy — i jak twierdzą niektórzy jego obrońcy, z inicjatywy — niemieckich władz

115

okupacyjnych wywiózł z pałacu wspomniane J już jedenaście wagonów najcenniejszych za- j bytków. Jak mnie poinformowano, część a| tych skarbów została umieszczona w wiedeń- skim pałacu książąt Lichtensteinów — i ta 3 podobno przepadła bezpowrotnie. Reszta tra- i fiła do Vaduz, stolicy księstwa Lichtenstein, a i pozostaje do dziś wę władaniu b. ordynata' ™ On sam przebywa w swej willi na granicy 3 Francji i Szwajcarii. Ma już siedemdziesiąt a lat i jest częściowo sparaliżowany. Od wie-1,8 dzają go od czasu do czasu krewni i przyja- J ciele z kraju. Komuś powiedział podobno, że‘m chciałby umrzeć w Łańcucie. Ale kiedy gó J| pytają o wywiezione skarby, głowa mu na- ,a tychmiast opada bezwładnie i b. ordynafjB przestaje słyszeć i rozumieć. Na ten temat® Alfred III mówić nie chce.

Pięknie zrekonstruowane i kompletnie wy- jl posażone wnętrza pałacowe ściągają do Łań-,,S cuta całe tłumy reporterów, fotografów i fil-1 a mówców. Podczas mego pobytu urzędowały I tam aż dwie ekipy filmowe: trzech młodyfch Jj ludzi z Kroniki oraz sympatyczna studentka j Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Ło- 1 dzi, która zamierza kręcić w Łańcucie swoją „etiudę egzaminacyjną”. Kronika jak Kro­nika — do tego już wszyscy kierownicy obiektów państwowych zdążyli się przyzwyj czaić. Natomiast sprawa „etiudy” zburzyła całkowicie spokój duchowy dyr. Dudy-Dzie-

U6

wierzą. Bo dyrektor dowiedział się dwóch szczegółów: Że etiuda będzie kosztowała około 200 000 zł i ze po wyświetleniu jej przed komisją egzaminacyjną zostanie odło­żona na półki. Przez pozostałe dni mego po­bytu w Łańcucie dziesiąty dyrektor szalał i pryskał żółcią. „Jak możecie się skarżyć na marnotrawstwo reżyserów filmowych, jeżeli uczycie ich tego od samego początku?!” Słowo „etiuda” stało się dla niego pojęciową miarą wszechrzeczy. Kiedy rozmawialiśmy o zało­żonej przez niego w Łańcucie spółdzielni mieszkaniowej, mówił: „Cena jednego miesz­kania — pół etiudy.” Kiedy pytałem o re­monty pałacowe, odpowiadał: „Ta sala kosz­towała jedną dwudziestą etiudy, tamta — jedną dziesiątą, remont tych mebli — ćwierć etiudy” itd., itd.

Wzburzenie zasłużonego zarządcy Łańcuta wynikało z przyczyn bardzo konkretnych. Dyr. Duda-Dziewierz nie uważa jeszcze swej pracy w Łańcucie za skończoną. Niedawno opracował właśnie piękny i szczegółowy plan szlaku turystyki zagranicznej Łańcut — Bie­szczady. .W planie tym przewidziany jest także udział filmu. Dowiedział się, że w sta­rych zamkach francuskich wyświetla się dla turystów specjalne filmy o historycznej prze­szłości zabytkowych siedzib — i chciałby coś podobnego uzyskać dla Łańcuta. „Jak ma być etiuda, to niech ludzie mają z niej przynaj­mniej pożytek.” Niestety: od dłuższego już

117

czasu atakuje swymi planami rozmaite kom­petentne czynniki, ale wszędzie mu mówią, że nie ma na to pieniędzy. Dlatego tak go zdenerwowała ta nieszczęsna etiuda egzami­nacyjna.

Trudno mi tu przedstawić w szczegółach plany hotelowo-turystyczne Dudy-Dziewie­rzą, bo mało się na tym znam. Wiem tylko jedno: człowiek ten zaoszczędził skarbowi państwa tyle pieniędzy, że każda jego pro­pozycja powinna być traktowana jak najpo­ważniej. Z pewnością na tym źle nie wyj­dziemy.

1958

KRÓLEWSKIE MIASTO TYSZOWCE

Na wschodnim krańcu tzw. „padołu za­mojskiego”, nad rzeczką Huczwią, leży ma­leńkie miasteczko Tyszowce. Do Zamościa jest stąd zaledwie trzydzieści kilometrów, ale w miasteczku wyczuwa się już wyraźnie szeroki oddech niedalekiej Ukrainy. Baniasta, biało-niebiesife cerkiew — przekształcona obecnie w magazyn zbożowy — przypomina

o przedwojennej ludności prawosławnej; trzy tysiące zrównanych z ziemią grobów —

o przedwojennej ludności żydowskiej. Parte­rowe domki Tyszowiec — a raczej zwykłe chałupy wiejskie, kryte strzechami — gru­pują się nieporządnie wokół kwadrato­wego majdanu — rynku. Na majdanie ster­czy ogromny żuraw studzienny, zastępu­jący paniom tyszowieckim kawiarnię. Obok rozkłada czarne ramiona stary, spróchniały krzyż, pochyło wbity w ziemię. Miasteczko jest zupełnie schłopiałe, nędzne, smutne. Dwa jaskrawe szyldy: „Kino «Zorza»” i „Go­spoda «Jutrzenka»”, tak odbijają swym pro­gramowym optymizmem od całości obrazu,

119

że sprawiają wrażenie jakiegoś kiepskiego żartu.

W chwili naszego przyjazdu leje deszcz i na majdanie jest pusto. Ludzie nie wychy­lają nosa z chałup. Tylko przed gospodą „Ju­trzenka” stoi wysoki, rudobrody chłop. Pod­pił sobie, widać, troszeczkę i teraz zastanawia się, co robić dalej z tak mile rozpoczętym popołudniem. Z rudej gęstwy strzelają ku nam ciekawe błyski.

A panowie do Tyszowiec zą czym?

Wyjaśniamy, że przyjechaliśmy w sprawie szewców. Chcemy się dowiedzieć, jak właści­wie z tymi szewcami w Tyszowcach jest.

Małe, niebieskie oczka brodacza zastygają w wyrazie czujnego napięcia. >

A panom, za przeproszeniem, o jakich szewców chodzi: miastowych ze spółdzielni czy o tych dawnych, naszych?

Chodzi nam, oczywiście, o dawnych szew­ców — o sławnych mistrzów tyszowieckich. Rudobrody jeszcze przez chwilę szacuje nas kłującym spojrzeniem, po czym nagle się rozpromienia.

Bo ja także z dawnych szewców. Tu wszędzie, gdzie spojrzeć, byli szewcy. Ty­szowce albo tu-szewce. Tak ono i było!

Zaczyna nas szczegółowo wypytywać o cel przybycia i ofiarowuje się nam za przewod­nika. Zaprowadzi nas do jednego ze star­szych mistrzów cechowych. Ten wszystko

120

naim dokładnie opowie. A jest przecież

o czym pogadać. Za okupacji panowie z miast często zaglądali do Tyszowiec. Teraz już nie przyjeżdżają. Panowie z miast nie doceniają chłopa. Zapomnieli, że on ich żywił, krył i za nich odpowiadał.

Powoli brniemy przez szeroko rozlane ka­łuże. Po przejściu kilkudziesięciu metrów mamy już mokre skarpetki. Nie na miejskie, cienkie obuwie to tyszowieckie błoto. Zaczy­namy rozumieć, dlaczego właśnie tu wymy­ślono owe sławne buty.

Pierwsze mieszkanie tyszowieckie, do któ­rego wchodzimy, jest najzwyklejszą ubogą izbą wiejską. Całe jej umeblowanie stanowią proste ławy i prosty stół. Na stole filuje naftowa lampa, którą zapalono na naszą cześć. Siedzący przed nami gospodarz ma na sobie wytarte portki i przybrudzoną koszulę bez kołnierzyka, zapiętą po chłopsku na bla­szaną spinkę. Rodzina gospodarza wstydliwie podpiera ścianę za naszymi plecami. Pozor­nie jest zupełnie tak samo jak w stu innych izbach chłopskich, które zdążyliśmy odwie­dzić w naszej dotychczasowej praktyce re­porterskiej. Ale to tylko pozór. W tej izbie jest inaczej!

Mistrz bractwa tyszowieckich szewców to czterdziestoparoletni szczupły mężczyzna

o śniadej twarzy i jasnym, śmiałym spojrze­niu, jakie spotyka się częściej u lotników

1

i marynarzy niż u małomiasteczkowych rze­mieślników. Sposób bycia mistrza nacecho­wany jest jakąś hardą godnością i poczuciem własnej ważności. Jego wąska, pełna wyrazu twarz w migotliwym świetle lampy nafto­wej przypomina twarze z powstańczych ry­sunków Artura Grottgera. Ten schłopiały kresowy szewc nie wykazuje śladu skrępo­wania w rozmowie z warszawskimi dzienni­karzami. To my popadamy stopniowo w co­raz większe onieśmielenie. Nie mogę się oprzeć głupiemu wrażeniu, że zamiast na zwykły wywiad reporterski przyprowadzo­no mnie tu na jakieś uroczyste posłuchanie u arcyważnej osobistości.

Gospodarz mówi piękną, poprawną pol­szczyzną, jaką u chłopów słyszy się tylko w Lubelszczyźnie.

Tyszowce to stare miasto, panowie. Konfederacja szwedzka... Czarniecki... sami panowie wiecie...

Przed wojną — kiedy historii uczono się jeszcze nie według okresów, lecz według dat i nazwisk — każdy uczeń szkoły średniej musiał wiedzieć, że w roku 1655 w Tyszow­cach zawiązano pierwszą konfederację zbroj­ną przeciwko Szwedom.

Gospodarz nie wymienia tej daty. Określa rzecz bardziej po domowemu:

Było to zaraz po odparciu Szwedów spod Częstochowy, w pierwszą niedzielę po Świętach Bożego Narodzenia...

122

W chatach tyszowieckich do dziś siedzą potomkowie tych samych rodzin rzemieślni­czych, które brały udział w konfederacji. Wydarzenia sprzed trzystu lat przetrwały do naszych czasów przekazywane w tradycji ustnej z pokolenia w pokolenie podczas dłu­gich wieczorów jesiennych i zimowych. Dla­tego w Tyszowcach jeszcze dziś można się dowiedzieć na podstawie relacji naocznych świadków, jak bardzo dziobaty był Stefan Czarniecki i jak wspaniale nosili się het­mani: Rewera-Potocki i Lanckoroński.

Konfederacja tyszowiecka była przełomem w dziejach miasteczka. Do dziś obnosi się we wszystkich uroczystych procesjach cztery olbrzymie świece woskowe ufundowane na jej cześć przez szewców tyszowieckich przed trzema wiekami. Do dziś członkowie starych rodów tyszowieckich zwą siebie „Szweda­mi” — w odróżnieniu od elementu napły­wowego, który- określa się pogardliwie jako „zawłoki”.

Ale nie tylko to. Masowy udział ludności Tyszowiec w konfederacji antyszwedzkiej stał się czynnikiem kształtującym charakter miasteczka na następne trzysta lat. Od tam­tego czasu tyszowianie stawali ławą w każ­dej narodowej potrzebie wojennej. Tyszo- wieccy szewcy szli z Sobieskim pod Wiedeń i krwawili w bojach między Sasami a Lesz­czyńskim. Zbrojni w stare flinty lub kosy, uczestniczyli we wszystkich powstaniach

123

polskich, od kościuszkowskiego po stycznio­we. W 1905 roku „socjałowie” tyszowieccy bili carską żandarmerię, a w 1918 rozbrajali austriackich i niemieckich żołnierzy. Ty­szowce niszczono, pustoszono, palono, mo­rzono głodem, maltretowano i dziesiątkowa­no. Ale „szwedzka twierdza” trwała. Trwała i broniła polskości. ' . •

Szczytowy okres bojowej działalności, „Szwedów” tyszowieckich przypada na lata okupacji. Reichsfiihrer Heinrich Himmler upodobał był sobie piękną Zamojszczyznę i postanowił uczynić z niej ośrodek niemieccy kiego osadnictwa wojskowego, otoczony dla bezpieczeństwa kordonem sanitarnym osad ukraińskich. Plan był precyzyjny, ale przy jego założeniach nie wzięto pod uwagę faktur że w Zamojszczyźnie są takie miasteczka jak Tyszowce.

W 1942 roku hitlerowcy zakończyli osta­tecznie likwidację Żydów tyszowieckich. Po uruchomieniu planu Himmlera i stworzeniu ukraińskiej dywizji SS-Galizien pozostała trzytysięczna ludność Tyszowiec podzieliła się na dwa wrogie oddziały zbrojne, zwal­czające się na śmierć i życie: na Ukraińców- rolników i na Polaków — w większości? szewców. Wtedy to tyszowieccy „Szwedzi” pokazali, co potrafią. Wszyscy szewcy zmie­nili się w partyzantów, każda chata w for­tecę. W tych latach żaden hitlerowiec nie ośmielał się zaglądać do miasteczka. Ukraiń-

scy urzędnicy i niemieccy osadnicy z Rumu­nii, zwani w Tyszowcach „czarnuchami”, gi­nęli w tajemniczych i nigdy nie wyjaśnio­nych okolicznościach. W wypadkach ekspe­dycji karnych cala polska ludność uchodziła do lasu, ale każda represja niemiecka spo­tykała się z natychmiastowym odwetem. Tyszowce nie uznawały władzy okupantów i rządziły się własnym wojennym prawem. W lesie fungowały: sąd, urząd skarbowy, władze cechowe i punkty zaopatrzenia.

Twierdza szwedzka” stała się legendar­nym ośrodkiem oporu, sławnym na całą Lu­belszczyznę.

Tak u nas było, jest i będzie — mówi nasz gospodarz. — My szewcy, ludzie prości, nieuczeni. Od pół wieku uważamy się za so­cjalistów, lecz na dobrą sprawę nie zawsze potrafimy się należycie rozeznać w sprawach tak trudnych, jak ustrój, socjalizm, partia. Ale za Polskę każdy z nas da się zarąbać. Każdy!

Tak ono i jest — potakuje drugi szewc tyszowiecki, brodaty i podchmielony. — Tak ono i jest!

Czas jednak przejść do spraw, które nas tu sprowadziły. Coraz niecierpliwiej upomi­namy się, aby pokazano nam wreszcie tyszo- wieckie buty.

I oto dzieje się coś dziwnego. Nasz rudy przewodnik zaczyna wiercić się na swym

125

miejscu i niespokojnie chrząkaó. Grottge- rowska twarz gospodarza przybiera wyraz przykrego niezdecydowania. W jego oczach pojawia się ta sama podejrzliwa czujność, z jaką przy wjeździe do miasteczka przyjęto nasze pierwsze pytanie o tyszowieckich szewców. Długo przygląda się nam badaw­czo ważąc w myślach decyzję. Upływa dobra minuta, zanim daje znak żonie.

Przynieś!

Kobieta również nie kryje swego niepo­koju. Najwyraźniej chce się sprzeciwić mę­żowi, chce mu coś wytłumaczyć. Ale roz­kazujące spojrzenie mistrza zmusza ją do opuszczenia izby bez słowa.

Po chwili mamy przed sobą to, o co za­biegaliśmy tak usilnie. Leży przed nami ogromny, niezgrabny bucior chłopski — cały ręcznie szyty, o długiej, miękkiej cholewie sięgającej znacznie powyżej kolan. Prze­sławny but tyszowiecki!

W Warszawie mało kto słyszał o tych bu­tach. Natomiast w Lubelszczyźnie — jak długa i szeroka — „tyszowiaki” są marze­niem wszystkich rolników, robotników leś­nych i wozaków. Bo obuwie ze skóry gar­bowanej tajemnym sposobem szewców ty­szowieckich ma tę szczególną właściwość, że zupełnie nie przepuszcza wilgoci i zimna.

Przed pięciuset laty z okładem król Ja­giełło zakupił dziesięć tysięcy par butów ty­szowieckich dla swego wojska. „Tyszowiaki”

126

musiały wtedy dobrze zdać egzamin, gdyż trzech późniejszych królów polskich po­twierdziło przywilej Jagiełły, zezwalając szewcom tyszowskim na garbowanie skór własnym sposobem. Przez piąć wieków wy­gląd i sposób produkcji „tyszowiaków”, nie zmieniły się ani na jotę. Dzisiejszy chłop lubelski chodzi w butach nie różniących się niczym od butów Jagiełłowych żołnierzy.

Szwedzi” tyszowieccy wyrabiali swe buty legalnie do września 1947 r. W tym czasie zaszły w Polsce wielkie‘zmiany. Rozgromio­no ostatecznie bandy nacjonalistów ukraiń­skich. Szewców tyszowieckich nadzielono poukraińską ziem|ą i zamieniono ich w chło­pów. Socjalistyczny plan produkcji scentra­lizował skup skór surowych w jednej insty­tucji, kładąc kres tyszowskiemu chałupnic­twu.

Szwedzi” tyszowieccy nie znaleźli się w sy­tuacji bez wyjścia. Mieli teraz ziemię — mogli więc zostać rolnikami. Mogli rów­nież — jak tyszowieckie „zawłoki” — przy­stąpić do spółdzielczych wytwórni miejskie­go obuwia. Ale „Szwedzi” przez pięćset lat szyli tyszowieckie buty — i nic innego robić nie chcieli ani nie umieli. Zaczęli tedy szyć swoje buty nielegalnie.

Staliśmy się groźnymi przestępcami przeciwko państwu — mówi gorzko gospo­darz — po okupacji została nam nielegalna broń, później doszły do tego nielegalne skóry

127

i buty. Za znalezienie surowych skór lub no­wych „tyszowiaków” karano tak samo jak za znalezienie broni. Panowie z miast zapo­mnieli po wojnie o tyszowieckich „Szwe­dach”.

Tak ono i jest — basuje sennie rudy brodacz. — Tak ono i jest.

Ponieważ zdecydowali się na pokazanie nielegalnych butów, chcą teraz doprowadzić rzecz do końca. Musimy zobaczyć na własne oczy stare dokumenty, stwierdzające ich przywileje. Przechowuje je u siebie inny mistrz cechowy.

Więc znowu brniemy przez kałuże na drugi koniec miasteczka. Znowu mamy mo­kre skarpetki. I znowu wdzięcznie wspomi­namy tyszowieckie buty.

Towarzyszy nam nastrój konspiracji. Wie­dzą już o naszym przybyciu. Cynk musiał pójść na całe miasteczko. Zewsząd wyglądają ciekawe, podniecone twarze.

Mieszkanie drugiego mistrza jest większe, zamożniejsze. Czeka tu już na nas kilkana­ście osób. Starsi i młodzież. Znowu te same, czujne, podejrzliwe spojrzenia i niespokojne, szepty. Gospodarz przeprasza, że będą mogli pokazać tylko późniejsze dokumenty. Te naj­starsze — pergaminowe, przechowywane są jeszcze gdzie indziej, w bezpiecznym miej­scu.

Pieczołowicie rozwijają na stole gruby ru-

128

Ion o czcigodnym wyglądzie. Piękny kaligra­fowany tekst z barwnymi inicjałami. Kró­lewskie pieczęcie. Data: rok 1761. U dołu tradycyjna formuła: „podpisujemy własną ręką .. I kulfoniasty, jakby uczniowski pod­pis grubego króla Sasa: Augustus rex.

Mobilizuję w pamięci nędzne resztki mo­jej szkolnej łaciny i zaczynam głośno syla­bizować treść starego dokumentu:

„Potwierdzając przywileje najłaskaw­szej pamięci poprzedników naszych: Zyg­munta Augusta i Władysława IV, zezwalamy czcigodnemu bractwu szewskiemu królew­skiego miasta Tyszowce...”

Wokoło mńie robi się ciasno. Coraz nowi ludzie wślizgują się chyłkiem z ulicy. Czuję na szyi gorące, podniecone oddechy. Ktoś powtarza rozmarzonym szeptem:

Królewskie miasto Tyszowce!

W uroczystym skupieniu słuchają „Szwe­dzi” tyszowieccy słów królewskiego przywi­leju, który zezwalał im po wsze czasy gar­bować skóry własnym sposobem i wyrabiać z nich tyszowieckie buty. Stoją tu przedsta­wiciele wszystkich najstarszych rodów szew­skich królewskiego miasta Tyszowce: Du­dzińscy, Jurkiewicze, Kowalscy, Stelmasz- czuki, Kościółki i Machómety. Ci, których nazwiska powtarzają się od wieków na pro­tokołach „wyzwółki czeladzkiej” i na innych aktach cechowych. Od pięciuset lat szyli dobre buty na pożytek ludu polskiego. Od

trzystu lat na każde wezwanie stawali w obronie kraju. Od pięćdziesięciu lat uwa­żają się za socjalistów. Ale nie przewidzieli jednego. Nie przewidzieli, że socjalizm przy­niesie z sobą Centralę Skupu Skór Suro­wych, która uniemożliwi im realizację ich odwiecznych praw.

Gdybym przyjechał do Tyszowiec przed dziesięciu laty, mógłbym całą tę- sprawę uznać za typowy konflikt nieantagonistycz- ny owego czasu. Mógłbym w zupełnie dobrej wierze napisać reportaż o trudnym przera­staniu drobnokapitalistycznych przedsiębior­ców w socjalistycznych rolników. Dziś wiem, niestety, że nie był to konflikt nieantagoni- styczny. Bo doprowadził z konieczności do nielegalnego rozwiązania. Z rzetelnych, za-j służonych rzemieślników uczynił nielegal­nych chałupników.

Ale tyszowieccy „Szwedzi” —r którzy byli zawsze „kpścią i krwią” ludu polskiego — nie chcą w ludowej Polsce pozostawać w stanie nielegalnym. Na obronę swoją mają dwa nieodparte argumenty. Chłopi lubelscy i potrzebują tyszowiaków i inne buty ich nie zastąpią. Żadna centrala na święcie nie po- , trafi garbować skór tajemnym sposobem ty- szowieckich szewców.

Dlatego też ostatnio do starych dokumen-?« tów cechowych przybył dokument nowy.J Jest to podanie do Ministra" Przemysłu, w którym „Szwedzi” tyszowieccy prosząJ

o przyznanie im prawa do zakupu 1200 skór surowych z terenu powiatu. Umożliwi to wyprodukowanie 4—5000 par „tyszowia- ków” — w zamian za co przydział z fabryk państwowych dla powiatu będzie mógł ulec zmniejszeniu o taką samą ilość par obuwia.

Podanie zostało już poparte przez Woje­wódzką Radę Narodową z Lublina. Obecnie czeka na akceptację najwyższą. „Tyszowia- ki” chcą wyjść z nielegalnego podziemia i do­magają się rehabilitacji.

NA GRANICY

Podróżnych przyjeżdżających do granicz­nego miasta Gubin wita na dworcu napis: „Hotel przy ul. Dzierżyńskiego — odległość około czterech kilometrów.” W rzeczywisto­ści tych kilometrów jest pięć, ale któż by się spierał w granicznym mieście o takie drobne nieścisłości. Wiadomo przecież, żev właściwy dworzec miejski pozostał w nie- i mieckim Guben — po tamtej stronie Nysy : Łużyckiej, a polski Gubin kontentować się : musi oddaloną' od miasta dawną stacyjką towarową. Odległość czterech, a nawet pię­ciu kilometrów przy dobrze zorganizowanej komunikacji nie stanowi żadnego problemu. Sęk jednak w tym, że komunikacja w Gubi- j nie nie jest jeszcze dobrze zorganizowaną,a Jedyna tutejsza taksówka, opętana przez da-vj lekobieżne ambicje, bardzo niechętnie się i zniża do krótkich kursów dworzec—miasto, ; a powiatowe autobusy PKS wprawdzie prze-1 latują tą trasą dwa razy dziennie, ale niejj liczą się zupełnie z rozkładem przychodzą- I cych i odchodzących pociągów.

132

!

Krótko mówiąc: los podróżnych przyby­wających do Gubina z ciężkim bagażem byłby godny pożałowania, a nawet wręcz beznadziejny, gdyby nie... „mama” Jabłoń­ska.

Konny „dyliżans” mamy Jabłońskiej sta­nowi jedyny, lecz niezawodny środek loko­mocji między stacją a miastem. Osobliwy ten wehikuł, wydobyty przez burze dziejowe z lamusa daWno minionych epok, jest zwy­kłym wozem chłopskim, któremu przemyśl­ność właścicielki przydała wysoką budę z plandek i dwie długie, wyściełane ławki. Przy odpowiednim ugnieceniu kompletu pa­sażerskiego w nieprzemakalnej karecie może się pomieścić do piętnastu osób. Silą poru­szającą pojazdu jest krzepki siwy koń o za­skakującym imieniu Moryc.

Bez względu na porę roku i warunki atmosferyczne mama Jabłońska czuwa na swym posterunku przed dworcem gubiń- skim i „odbiera gości” z każdego przycho­dzącego pociągu. Ta małomiasteczkowa Mut- ter Courage i rodzona siostra napoleońskiej markietanki Joasi Żubrowej z Huraganu Gą- siorowskiego — ubrana jak jej literackie krewniaczki w babskie chusty na męskim kubraku, w wysokie buty z cholewami, strze­lająca z fantazją batem i rubasznymi kon­ceptami — jest czymś w rodzaju gubińskiego „Orbisu”. Ale kudy tam „Orbisowi” do sprę­żystej organizacji mamy Jabłońskiej, do

133

jej opiekuńczej serdeczności! Najmarniejszy, najbardziej samotny podróżny po zamienie­niu kilku słów z mamą Jabłońską czuje się od razu tak, jakby ktoś bliski przygarnął go do serca. Spójrzcie na tą skłopotaną młodą kobietę z dwojgiem dzieci. Przyjechała do Gubina w jakichś skomplikowanych spra­wach i trapi się, czy zdoła je załatwić.

Nic się, paniusia, nie martw — pocie­sza ją mama Jabłońska. — Pójadziem do mnie na Różaną. Dzieciaki ogrzeją się przy piecu. Herbatki sobie popijem, pogadamy, rozejrzymy się... Jakoś to będzie...

A inny znowu podróżny, wygłodzony przez noc w pociągu, chciałby przed odjazdem ze stacji jeszcze coś przegryźć w bufecie.

A pewno, niech sobie, człowiek poje, dlaczegóż by nie! — broni go mama Jabłoń­ska przed niecierpliwością pozostałych pasa­żerów. — A bo to nam taki pośpiech? Na księżyc przecie jeszcze nie jadziem!

Ale biada temu, kto narazi się właścicielce „dyliżansu” niesfornym zachowaniem bądź niestosownym słowem. Dla chuliganów mama Jabłońska ma swoje sławne powie­dzonka, budowane z reguły na zasadzie aso- nansów: „jak grymas — to mnie ni masz”, albo: „cham chamem — amen”.

Pięciokilometrową trasę z dworca do mia­sta mama Jabłońska przebywa pieszo. Za bardzo ceni Moryca, żeby obciążać go jesz­cze własną wagą. Maszeruje zamaszyście

134

w swych ogromnych buciorach tuż przy gło­wie siwka i nie pozwala mu się zdystanso­wać nawet o krok. Od czasu do czasu strzeli z bicza, od czasu do czasu odgarnie z czoła chustę, żeby otrzeć pot. Jej tubalny głos nie milknie ani na chwilę. Gubińska Mut- ter Courage opowiada podróżnym balladę

o własnym życiu. O mężu i dwóch synach, zamordowanych przez hitlerowców, o pię­cioletnim pobycie w obozie Ravensbruck,

o przedziwnym mieście Gubin, które umie­rało dwa razy, a obecnie znowu powraca do życia... Każdy gubiński przechodzień wita mamę Jabłońską uprzejmym uchyleniem czapki, każde gubińskie dziecko musi choć raz pogłaskać siwka i zawołać: „Dzień dobry, Moryc!” Mama Jabłońska jest w. Gubinie postacią. Tkwi w samym środku rodzą­cych się dopiero tradycji młodego miasta.

Z okien gubińskiego komitetu partii przy ulicy Piastowskiej ma się doskonały wgląd w niemieckie miasto Guben na drugim brzegu Nysy. Jeszcze przed rokiem widok zasłaniała wysoka ściana z kolczastego drutu. Obecnie druty usunięto i dwa miasta stoją naprzeciw sobie z odsłoniętymi twarzami, mierząc się i porównując wzajemnie tysiącem ciekawych oczu. Porównanie nie wypada dla nas krze­piąco. W Guben nie widać już śladu wojny. Czyste asfaltowe ulice, ściśle zabudowane po­rządnymi domami. Wszędzie dużo szyldów

135

i reklam. Ożywiony ruch kołowy.’ Dymiące kominy fabryk. W polskim Gubinie, na Wprost wylotu granicznego mostu — w miej­scu najlepiej widocznym, z niemieckiej stro­ny — straszy ogromny szkielet zrujnowanego domu. Jest to chyba najbardziej zniszczony dom przy względnie odbudowanej ulicy Pia­stowskiej. Gubin demonstruje w ten sposób swoją pogardę dla zasady „fasadowości”.

O Guben zwykło się mówić: tam oczywiście wszystko było inaczej. Ludzie wracali do własnych domów i mieszkań, do dawnych warsztatów pracy. I miasto mniej ucierpiało w czasie działań wojennych. Poza tym: osła-; wioną niemiecka pracowitość i dobra orga­nizacja. U nas — sami wiecie...

Przed wojną obszar dzisiejszego polskiego Gubina stanowił najpiękniejszą część nie­mieckiego Guben. Bogate, handlowo-prze- mysłowe centrum rozparło się na zachodnim brzegu Nysy. Tu .— po stronie wschodniej, były tylko dzielnice willowe, sady, ogrody, lokale rozrywkowe, szkoły, szpitale, staro­miejski rynek z okrągłą zabytkową basztą, cieniste aleje starych drzew, zielone zbocza sławnych tutejszych winnic. Było to miasto- ogród — Gartenstadt, jak głosiły niemieckie prospekty turystyczne. W sezonie letnim ścią­gały tu tłumy zamożnych berlińczyków. , Turyści pili wino gubeńskie w modnej ka­wiarni na Wzgórzu Kamieńskiego, poteml schodzili do muzeum miejskiego i oglądali

z dumą starą tablicę kamienną, wysławiającą wspaniałomyślność cesarza Fryderyka Bar- barossy, który przed iluś tam laty „pozwolił” niesfornym plemionom słowiańskim włączyć się do niemieckiej Rzeszy. Miasto — jeśli nie. liczyć kilkudziesięciu nazwisk o brzmieniu polskim — było jak najbardziej niemieckie. Tylko podgubińscy „bambrzy” ciągle jeszcze zbierali w lesie „die Maline”, hodowali „die Kakoschen”, na święta piekli „die Babe”, mieszkali w „die Ka 1 up- p e”, a narzędzia przechowywali w „die K o m u r k e”. Doprowadzało to do wściekło­ści niemieckich historyków i filologów, ale poza nimi nikt nie traktował tego poważnie.

Żywioł słowiański powrócił do Gubina w huku armat i bomb, w łunach ognia. Hitle­rowcy zaciekle bronili linii Nysy. Od wschodu miasto jest osłonione parokilometrowym pas­mem wyniosłych wzgórz, które do wojny były jedną olbrzymią winnicą. Tam rozegrała się główna bitwa. - „Pan pewnie myśli, że brać miasto z góry to tak jak zjeść bułkę z masłem?” — mawia do swych pasażerów mama Jabłońska. Wcale to nie było łatwe. Gubin zdobywano siedem razy. Bitwa zmie­niła kwitnący Gartenstadt w ruinę. Wesoła winnica stała się posępną Górą Śmierci, na której kości radzieckich i polskich zdobyw­ców zmieszały się z prochami żołnierzy woj­ny trzydziestoletniej.

Nazajutrz po bitwie do wyludnionego

i zrujnowanego miasta — w którym hulały zdziczałe psy i ostrzeliwali się jeszcze poje­dynczy esesmani — przybyli polscy cywile. Razem z pierwszymi przedstawicielami pro­wizorycznej administracji, razem z prawdzi­wymi pionierami i kandydatami na prawdzi­wych osadników przyciągnęła na żer olbrzy­mia — bardziej zachłanna od knechtów Bar- barossy — tłuszcza szabrowników. Z dymią­cych zwłok miasta zaczęto wyrywać ciepłe jeszcze wnętrzności. Bandy szabrowników swobodnie krążyły po opuszczonych mieszka­niach, domach, sklepach, warsztatach i oczy­szczały je z dokładnością termitów. W Gubi­nie wspomina się jeszcze do dzisiaj nieja­kiego pana O., który za grosze skupował ogromne pojemniki na wino i — przez ni­kogo nie zaczepiany — wywoził w nich urzą­dzenia całych mieszkań, dziesiątki „Bechstei- nów”, maszyny dentystyczne, urządzenia ga­binetów lekarskich itp. Podczas przechadzki po mieście pokazano mi pewnego starszego, rumianego jegomościa o wyglądzie solidnego mieszczanina. Jegomość ów odsiedział dwa lata więzienia za rabowanie starych grobów niemieckich. Początkowo szabrownicy fatygo­wali się tylko dla rzeczy cennych. Gdy tych zabrakło, poczęli wyrywać ramy okienne, drzwi, zlewy, klamki, miski klozetowe, fi- longi, klepki z parkietów, dachówki, kalory­fery, kafle piecowe. Szaber zmienił się w dzi­kie, obłędne niszczenie. Trzeba pamiętać, że

niemieckie miasto Guben na zachodnim brzegu Nysy takich szkód w swym rachunku nie miało i mieć nie mogło.

A warto jeszcze przypomnieć, że cały ten bezprzykładny rabunek odbywał się pod przesłoną grzmiących frazesów o powrocie

piastowskich ziem do macierzy i prZy

zupełnym niemal milczeniu opinii publicznej. Krótkotrwały alarm prasowy został zduszony patriotycznym szantażem. Po głośnym prze­mówieniu amerykańskiego ministra Byrnesa

o „białych plamach na mapie” na wschód od Odry i Nysy — nie można było „kalać własnego gniazda”.

Ale życie okazało się silniejsze od śmierci. Po przejściu przez Gubin pierwszej fali sza­browników zaczął zwyciężać żywioł osiadły. W pustych, zniszczonych domach zagospoda­rowali się nowi właściciele. Zabrano się do remontów i odbudowy. W Gubinie zaroiło się od ludzi z inicjatywą, energicznych han­dlowców, zdolnych rzemieślników i drobnych kapitalistów, zwabionych perspektywą do­brych interesów w granicznym mieście. Z dnia na dzień powstawały nowe sklepy, warsz­taty rzemieślnicze, zakłady konsumpcyjne. Trzy pierwsze lata powojenne były dla Gubina dobrym okresem. Cały kraj dekla­rował pomoc dla nowych terenów. Wystawa Ziem Odzyskanych we Wrocławiu rysowała piękne perspektywy na przyszłość. Zabite przez wojnę miasto powróciło do życia. Było

139

to życie nieco odmienne niż w głębi kraju — bardziej chaotyczne, prowizoryczne i awan­turnicze. Okrzepnięcie tego nowego życia, osadzenie go we właściwych koleinach wy­magało czasu, troskliwej opieki ze strony państwa, mądrego stopniowego porządkowa­nia. Zamiast tego wszystkiego Gubin do­świadczył ujemnych skutków „teorii za­ostrzającej się walki klas”.

Skutki te przejawiły się przede wszystkim w niesłusznej polityce podatkowej i w tzw. „wzmożonej czujności” na terenach przygrar nicznych. Domiary podatkowe stosowane me­chanicznie, na ślepo i bez umiaru, doprowa­dziły do zniszczenia młodego handlu i rze­miosła. Wzmożona czujność, której głównym motorem były przesadna podejrzliwość i sa­mowola urzędników — ogołociła miasto z pożytecznych fachowców i działaczy. Po r. 1948 rozpoczął się gwałtowny odpływ z Gubina ludzi i kapitałów. Potęgowała go jeszcze propaganda rewizjonistyczna, docho­dząca z Niemiec Zachodnich. Ponownie opu­stoszały odbudowane domy, opróżniły się sklepy i Warsztaty, nad którymi tak nie­dawno zawieszono polskie szyldy.

A wtedy przystąpił do swego niszczyciel­skiego dzieła trzeci jeździec gubińskiej Apo­kalipsy — Zakład Odgruzowania Miasta.

W miastach zrujnowanych przez wojnę odgruzowanie jest procesem koniecznym. Ale jeżeli w jakimś mieście jest wiele zdro-

140

-wycfi, a nie zamieszkałych domów, jeżeli w tym czasie w całym kraju istnieje wielki popyt na cegłę, jeżeli odgruzowanie odbywa się dziko, bez żadnej kontroli — wówczas ten konieczny zabieg obrócić się może w dzieło zniszczenia. Tak właśnie stało się w Gubinie. ■

Osiem lat trwała nasza „rozbudowa”

mówią z goryczą gubiniacy — rozbudowy­wano z osobna każdy dom. Im który był zdrowszy, tym szybciej szedł na rozbiórkę.

Miliony złotych, które wpłynęły do skarbu państwa z gubińskich domiarów podatko­wych, : miliony gubińskich cegieł, które zasi­liły budowy w centralnych województwach kraju — to była z pewnością jedna z naj­gorszych, najmniej opłacalnych transakcji tamtych lat.

I trzeba dla porządku powiedzieć: w nie­mieckim Guben także stosowano wymiary podatkowe, także przestrzegano zasad czuj­ności granicznej, także odgruzowywano — ale nie doprowadziło to do takich skutków.

Od dwóch lat Gubin po raz drugi powraca do życia. Miastu przyznano poważne kre­dyty i podwyższono strefę płacy budowla­nej, co umożliwi szybszą odbudowę. Niedaw­no uruchomiono fabrykę obuwia i fabrykę odzieżową. Gubin zdobył w ten sposób zdro­we podstawy ekonomiczne dla normalnej egzystencji. Po zniesieniu przepustek gra­nicznych do miasta napływają nowi ludzie

141

ze wszystkich stron kraju. Przygotowano obszerne pomieszczenie dla repatriantów z ZSRR. Remontuje się i odbudowuje domy, ściąga się potrzebnych fachowców. Stopnio­wo zaludniają się opuszczone sklepy. Przez znękane graniczne miasto przebiega dreszcz wielkiej nadziei.

Niemiecki Guben przygląda się Gubinowi tysiącem uważnych oczu. Naprzeciw granicz­nego mostu, na białej ścianie domu wymalo­wano wielkie hasło w języku polskim: „Odra i Nysa granicą pokoju.” Przewodniczący SED z Guben powiedział niedawno sekre­tarzowi gubińskiego komitetu partii: „Po­spieszcie się, Genosse, bo kładziecie nam całą robotę polityczną. Nasi ludzie mówią, że jeszcze ciągle zachowujecie się tak, jakby­ście byli w tym mieście tymczasowymi go­spodarzami.”

Miasto Gubin liczy obecnie dziewięć ty­sięcy stałych mieszkańców. Najdziwniejszy, najbardziej różnorodny konglomerat ludzki, jaki można sobie wyobrazić. Pustą uliczką w górnej części miasta idzie młodziutka, bar­dzo piękna Cyganka. Rozkołysany, taneczny krok, szerokie kwieciste spódnice czynią z niej urzekająco egzotyczne zjawisko, od którego trudno oderwać oczy. Z narożnej go­spody wysypuje się gromadka robotników. Za chwilę się miną, za chwilę usłyszę tak dobrze znane: „Powróżyć, panowie, powró-

żyć...” Nic podobnego. Chłopcy witają dziew­czynę jak koleżankę: „Siemasz, Cyganecz­ka!” Ona odpowiada: „Siemasz, chłopaki!" Gwarowe powitanie warszawskie brzmi w jej ustach jak słowa obcej mowy, ale Cyganka nie czuje się obco. Pracuje w „odzieżówce”, zalicza się do stałych mieszkańców miasta, jest gubińską postacią — jak mama Jabłońska i koń Moryc.

Na dobrą sprawę to w Gubinie nikt nie może się czuć zupełnie obco. W bogatej sym­fonii tego dziwnego miasta każdy bez trudu odnajdzie jakiś znajomy ton. Słyszy się tu śpiewne zaciąganie wilniuków i równie śpiew­ne, lecz o innej melodii lwowskie „bałaka- nie”. Twarda mowa poznańska przeplata się z miękkim nadwiślańskim mazurzeniem. W pewnym domu, gdy zapytałem o gospo­darza, odpowiedziano mi straszliwie z po­morska: „Unego ni ma, jest idzony precz!” Z dziesięciu mieszkańców Gubina, z którymi dłużej rozmawiałem, każdy pochodzi z innej części Polski. W gubińskiej fabryce pracuje zwarta grupa młodych zapaleńców z Gru­dziądza. W restauracji „Maleńka” figuruje w jadłospisie śląska (?) zupa „garbura”. W kawiarni naprzeciw podają do kawy kie­leckie „bułki z luzem”. W tym regionalnym koktajlu burzą się jeszcze dzielnicowe anta­gonizmy. Niedawno wstrząsnęła opinią Gu­bina następująca historia. W biurze Powia­towej Rady Narodowej pracowały dwie

143

młode urzędniczki. Przed paru tygodniami jedną z nich rozbolała silnie głowa. Druga dała jej dwie pastylki aspiryny. W kilka , godzin po zażyciu nieszkodliwego lekarstwa dziewczyna zmarła. Sekcja sądowa wykazała ponad wszelką wątpliwość prawdziwą przy­czynę śmierci. Nie pozostawała ona w żad­nym związku z zażytym lekarstwem. Nastą­pił po prostu wylew krwi w mózgu. Ale rodzina zmarłej miała na tę sprawę inny pogląd i oskarżyła drugą dziewczynę o „za­danie” trucizny. W jakiś czas po pogrzebie, kiedy druga dziewczyna wychodziła z kina, zastąpili jej drogę ojciec i trzynastoletni brat zmarłej. Chłopiec podał butelkę, ojciec chlu­snął „trucicielce” w oczy kwasem solnym. Oślepioną dziewczynę odwieziono do szpi­tala, sprawców czynu zaaresztowano. Nie wykazali żadnej skruchy. Przeciwnie: za^ przysięgli, że podobny los spotka także ro­dziców i rodzeństwo „trucicielki”. Otóż moi gubińscy znajomi tłumaczyli tę zaciekłość głównie tym, że rodzina zmarłej pochodzi zza Buga, a rodzina rzekomej trucicielki — z zachodniej Polski. Czy historia ta nie przy­pomina do złudzenia korsykańskiej „vendet- ty” i sycylijskiej „omerty”?

Kronika skandaliczna Gubina w ostatnich czasach bardzo się ożywiła. Po otwarciu pasa przygranicznego i zniesieniu przepustek. — do miasta, wraz z ludźmi potrzebnymi, za­czął napływać żywioł awanturniczy. Przed

rokiem nie było jeszcze ani śladu chuligań­stwa, teraz żaden wieczór nie mija bez roz­róby. Jak mi mówiono, w Gubinie osiadło ostatnio na stałe sześciu zawodowych wła­mywaczy. Na razie spożywają w spokoju owoce dawnych trudów, więc nie można ich

0 nic zahaczyć. Nowe perspektywy ściągają do Gubina także wszelkiego rodzaju tram­pów i obiboków. Najgroźniejsi wśród nich są „wędrujący” kierownicy i dyrektorzy sklepów i przedsiębiorstw, którzy porobili już manka na całym szlaku od Koszalina po Wrocław, a teraz chcą załapać trochę grosza przy „odradzaniu” Gubina.

Cała ta różnorodna, przelewająca się mie­szanina ludnościowa, której daleko jeszcze do ustabilizowanej społeczności miejskiej, osadza się wokół niewielkiego, lecz zwartego masywu starych gubiniaków.

Panie — powiedział mi kierownik Śmi­gielski z gubińskiej komisji planowania — ci ludzie, którzy tu wytrwali od roku 1945

1 nie stracili zapału do pracy, to nasz naj­większy skarb. Powinno im się wszystkim bez wyjątku poprzyznawać ordery.

Kto wie, ilu jest w Gubinie lekarzy? Do­kładnie nie wie tego nikt. Dobrze poinfor­mowani gubiniacy twierdzą, że liczba ich waha się od dwóch do dwunastu — w za­leżności od sezonu, nasilenia chorób bądź innych okoliczności. Co pewien czas w gu-

bińskiej Radzie Narodowej wybucha rwetes: przyjeżdża nowy lekarz, trzeba na gwałt sta­rać się dla niego o trzypokojowe mieszkanie!

I możecie wierzyć lub nie, ale zawsze znaj­dzie się jakiś ofiarny obywatel, który na ten wzniosły cel zgadza się oddać swój lokal, a sam przeprowadza się do gorszego. Nowy doktor Judym z rodziną wprowadza się uro­czyście do granicznego miasta. Ale nie na długo tej radości. Minie parę miesięcy —

i nowy lekarz znika z Gubina tak samo nagle, jak się w nim pojawił. Czasem wy­jeżdża z rodziną, a czasem rodzinę zostawia, żeby wpadać do niej później raz lub dwa razy w tygodniu. „Bo lekarze — jak mnie objaśniono — nie są na tyle głupi, żeby się osiedlać w Gubinie na całego. Wolą się osied­lać na pół lub na ćwierć.”

Ale wśród ciągle zmieniających się pół

i ćwierć lekarzy gubińskich jest jeden, który nie zdradza Gubina nigdy. To stary doktor Kunicki, nazywany powszechnie „naszym doktorem” — najpopularniejsza postać w mieście.

Tak się niestety złożyło, że dra Kunickiego nie udało mi się poznać osobiście. Przyje­chałem do Gubina akurat w okresie grypy

i stary doktor nie miał czasu na bawienie się w wywiady prasowe. Ale spotykałem go wszędzie. Przypominało to po prostu „gag” stosowany często w filmach humorystycz­nych. Wystarczało wyjść na ulicę w której-

146

kolwiek części miasta, a natychmiast poja­wiał się znajomy samochód ze znakiem czer­wonego krzyża, a obok kierowcy marsowa, posiekana bliznami twarz dra Kunickiego.

I tyle ze wszystkich stron opowiadano mi

0 „naszym doktorze”, że muszę tu przynaj­mniej w paru słowach skreślić jego syl­wetkę.

Dr Kunicki pochodzi ze Lwowa. W czasie wojny zagarnęła go banda ukraińskich na­cjonalistów. Torturowano go, a potem ska­zano na śmierć. Spod stosu trupów uwolnili go polscy partyzanci. Później przez parę lat był partyzanckim lekarzem w lesie.

Z wszystkich tych przygód wyniósł marso­wy wygląd i blizny na twarzy. W Gubinie osiadł w roku 1945, zaraz po zdobyciu mia­sta. Jak mi opowiadano, „nasz doktor” ma­niery ma nieco rubaszne, charakter chole­ryczny, a serce nadzwyczaj czułe na ludzką biedę. Do pacjentów zwraca się po imieniu, leczy wszystkich i wszystko. Ponieważ klien­tów ma całe tłumy, stosuje system zbioro­wych oględzin lekarskich. Chorych ustawia w szeregu, każe im się wszystkim rozebrać

1 bada kolejno, jak w wojsku. Jeżeli mu ktoś „podpadnie”, zagaduje gniewnie: „Pieniądze na lekarstwa są? Nie? To dlaczego nic nie mówisz? Masz tu sto złotych i fruwaj, żebym więcej cię nie oglądał.” Potem wsiada do samochodu i jedzie na następne badanie.

Powie ktoś, że dr Kunicki do złudzenia

147

przypomina lekarzy występujących w sta­rych powieściach polskich? Nic dziwnego. W Gubinie życie polskie zaczyna się od sa­mego początku. Muszą się więc powtarzać wszystkie tradycyjne typy.

Gubińskiego literata, Tadeusza Firleja, od­wiedziłem w jego mieszkaniu w starym, se­cesyjnym domu u stóp wymarłej winnicy, nazywanej Górą Śmierci. Czynniki oficjalne nie zachęcały mnie specjalnie do tych od­wiedzin. Dziwny jakiś człowiek ten Firlej. Niby pisze, ale nigdzie nie drukuje. Dawniej pracował w prokuraturze, teraz właściwie nic nie robi. Niby członek partii, ale przy partyjnej robocie go nie widać. Wiecznie za­myślony, Bóg wie o czym. Brodę zapuszcza... „Artysta!” Nie bacząc na ostatni epitet, w którym dźwięczała wyraźna ironia — po­szedłem.

Moja wizyta spadła na p. Firleja jak przy­słowiowy grom z jasnego nieba. Właśnie od­walał obowiązkową grypę — i musiałem cze­kać dobrych piętnaście minut, zanim wy­grzebał się z łóżka. Przez ten czas — gdy w reszcie mieszkania kłębił się gorączko­wy zamęt, a przez nie domknięte drzwi co chwila zaglądała jakaś przestraszona twarz — mogłem podziwiać do woli pracow­nię gubińskiego artysty. Takie pomieszcze­nia spotyka się tylko na Ziemiach Zachod­nich. Ogromny, zaniedbany pokój z resztka-

mi sztukateryjno-pluszowej świetności. Po­psute kaloryfery i naprędce dorobiony pie­cyk. Trochę posztukowanych mebli, puste akwarium. Przejmujący chłód i ubóstwo.

A wszędzie, gdzie spojrzeć, stosy niemiec­kich książek i warszawskich pism literac­kich: „Nowa Kultura”, „Przegląd Kultural­ny”-

Na koniec pojawił się gospodarz. Szczu­plutki, bledziutki, bez uśmiechu, cały skupio­ny w uważnych oczach. I rzeczywiście: bród­ka. Ledwie się sypiąca, egzystencjalistycznie okrągła. Gubiński kolega był wyraźnie wzru­szony moją pamięcią i rozmowa początkowo się nie kleiła. Ale później jakoś się rozkrę­ciło i poszło. Od razu przestał mi dokuczać przejmujący chłód, a poniemieckie salonisz- cze nabrało miłej przytulności.

Na dobrą sprawę wszystko wyglądało wła­śnie tak, jak mówiły czynniki — a jednak trochę inaczej. Tadeusz Firlej jest rzeczy­wiście dziwnym człowiekiem. Jako młodego prawnika „zesłano” go na praktykę do Gu­bina. Przez parę lat pracował jako objazdo­wy inspektor gubińskiej prokuratury. Ale zasady wyniesione z domu w podkrakow­skiej wsi nie pozwoliły mu uczestniczyć w tym, co określa się dzisiaj jako „błędy

i wypaczenia". Po gwałtownym sporze z sze­fem rzucił posadę w prokuraturze. Od tego czasu nie udało mu się jakoś nigdzie ,,do- skoczyć”. Przepisuje na maszynie, tłumaczy,

149

myśli o założeniu biura porad prawnych, gdzie mógłby wykorzystać swe kwalifikacje prawnicze i uzdolnienia literackie. Ale nie wiadomo, czy z tego coś wyjdzie. Życie ukła­da się* ciężko, lecz z Gubina nie wyjechałby za nic. Wrósł w to miasto i wierzy, że będzie lepiej. Teraz przynajmniej żona zarabia jako robotnica w fabryce.

Prawda, że nie drukuje nigdzie swoich utworów. Wstydzi się, uważa je jeszcze za nieudolne, obawia się dumnej ekskluzywno- ści warszawskich redakcji. W zasadzie tego, co pisze, nie pokazuje nikomu, ale mnie może pokazać. Proszę: wiersze i proza, wszystko o Gubinie...

Moje miasto welonem słoty otulone milczy.

Może jutro dom wyrośnie klombem kwiatów otoczony by płakały kolorowymi łzami w dniach złotej gubińskiej jesieni

nad szczęściem mojego miasta.

Towarzysz Firlej w swoim chłodnym, brzydkim „salonie” organizuje regularne ze­brania intelektualistów. Schodzą się tu na rozmowy przedstawiciele miejscowej inteli­gencji: nauczyciel Dziubek, kierownik „Ru­chu” Wawrzonek, dyrektor banku Branny, dentysta Dubowik... Rozmowom tym przy-

150

świecają dalekim, chłodnym blaskiem nazwi­ska moich znakomitych kolegów warszaw­skich. Omawia się tu dokładnie (i to jak dokładnie!) ostatnie numery tygodników li­terackich. Rozprawia się o malarstwie nowo­czesnym, o którym wiadomo, że powinno się podobać, ale nie wiadomo — dlaczego. Roz­waża się istotne problemy teatralne — na przykład, czy było w porządku, że na gościn­nym przedstawieniu Wesela Figara osiem­nastowieczny hiszpański cyrulik czytał naj­świeższy numer... „Gazety Zielonogórskiej”. Zebrania tego improwizowanego klubu są dla Gubina tym, czym dla Warszawy ka­wiarnia literacka.

A z brodą Tadeusza Firleja rzecz nie jest taka prosta. Bródki warszawskich młodych egzystencjalistów mnie śmieszą. Bródka gu- bińskiego literata — starającego się za wszel­ką cenę dotrzymać kroku sprawom warszaw­skim — wzrusza i budzi szacunek. Jak ban­dera statku krążącego po dalekich morzach.

Żegnaliśmy się przed domem, u podnóża Góry Śmierci. Gospodarz zapewnił mnie, że martwa winnica wkrótce ożyje. Potem prze­raził się, że mogło to zabrzmieć jak slogan, więc dodał pośpiesznie:

Sprowadzili wreszcie winne sadzonki

- po sześć pięćdziesiąt sztuka...

Drugim „piszącym” jest polonista gubiń- skiego gimnazjum — mgr Dziubek. Magister

151

należy do tzw. poetów okolicznościowych. Pisze dużo i nie kryje się ze swymi utwo­rami jak Firlej. Chętnie czyta je znajomym, uczniom, wygłasza na akademiach. Przed ro­kiem na jednym z wieców październikowych w sali gubińskiego kina odczytał swój poe­mat o zajściach poznańskich. Wywołał on wiele sprzecznych komentarzy. Jedna z ko­leżanek poinformowała magistra, ż& znany działacz X po usłyszeniu poematu tak się wyraził o jego autorze: „Chciałem, go już w mordę bić, ale nie uczyniłem tego, bo par­tia takich czynów zakazuje.” Od tego pa­miętnego występu mgr Dziubek otrzymuje dość często listy anonimowe z pogróżkami. Jeden z takich listów widziałem na własne oczy. Zaczynał się od słów: „Ty dzióbku od dziurawego czajnika, jak daleko zamierzasz się posuwać w swoim szaleństwie? Uważaj, bo odwet już blisko.” „To pisał Y, poznaję jego charakter pisma” ;»— wyjaśnia magister. Świadomość tego faktu bynajmniej go nie pociesza. Anonimy pisane przez znajomych nie są wcale mniej groźne od innych. Mgr Dziubek jest pożytecznym, solidnym pra­cownikiem. Uczniowie go lubią i szanują. Ostatnio staje na głowie, żeby zorganizować przy szkole pierwszy w Gubinie zespół mu­zyczny. Poemat o wypadkach poznańskich niewiele odbiega swą treścią od wierszy, jakie drukowano w owym czasie w pismach warszawskich. Ale Gubin to nie Warszawa.

152

Mgr Dziubkowi zatruwa życie niespokojna myśl: będą się odkuwać za poemat czy nie będą?

Z bywalców „klubu literackiego” pozna­łem jeszcze tow. Wawrzonka — kierownika gubińskiej ekspozytury „Ruchu”. Przybył on do Gubina zaraz po bitwie — wprost z obozu w Mauthausen, i jemu właśnie zawdzięczam informacje o uganiających się wtedy po mie­ście zdziczałych psach i strzelających zza węgła esesowćach. Poza tym kierownik Wa- wrzonek zapisał mi się w pamięci dzięki swo­jej oryginalnej i wytrwałej walce z... cieniem Hitlera.

W każdej wsi powiatu gubińskiego rośnie przynajmniej jeden wyniosły, rozłożysty dąb. Otóż tow. Wawrzonek dowiedział się skądsiś, że przed dwudziestu pięciu laty hitlerowcy, dla uczczenia swego dojścia do władzy, po- zakopywali pod tymi dębami symboliczne „akty zwycięstwa i chwały”. Od chwili kiedy się o tym dowiedział, nie może zaznać spo­koju. Każdej niedzieli mobilizuje gromadkę uczniów i wyrusza z nią na patroszenie hit­lerowskich dębów. Oświadczył mi, że jeszcze parę tygodni,’ a oczyrci cały powiat.

Czy kierownika „Ruchu” ktoś zmusza lub namawia do tych poczynań? Oczywiście, że nie. Po prostu kierownik Wawrzonek nie może ścierpieć, żeby pod gubińskimi dębami leżały hitlerowskie „akty zwycięstwa”.

Trzej „klubowcy” oprowadzali mnie po swoim mieście. W pewnej chwili znaleźliśmy się w małej, pustej uliczce. Była to najsmut­niejsza uliczka, jaką zdarzyło mi się widzieć od czasów wojny. Większość jej domów roz­sypała się jeszcze podczas bitwy gubińskiej. Najgorsze było jednak to, że nad pustymi sklepowymi witrynami bez szyb wisiały już szyldy polskie. Szliśmy tą uliczką cicho jak przez cmentarz. Nagle moi przewodnicy roz­promienili się: „A teraz pokażemy wam na­szego malarza, otworzył sklep dopiero przed tygodniem.” Istotnie, przy końcu uliczki je­dna witryna była oszklona i grała wszystki­mi kolorami tęczy. Weszliśmy do sklepu

i znalazłem się przed obliczem ob. J. Masiu- bańskiego — pierwszego gubińskiego szafa­rza sztuk plastycznych. Właściciel, a zarazem jedyny dostawca gubińskiej galerii sztuk okazał się sympatycznym, rozmownym sta­ruszkiem — inwalidą jeszcze z pierwszej wojny światowej. Opowiedział nam, że przez siedem lat pracował jako kierownik kultu- ralro-oświatowy i instruktor dramatyczny w Zielonej Górze, a obecnie — po odremon­towaniu własnym kosztem sklepu w Gubi­nie — zamierza całkowicie poświęcić się ma­larstwu. Mistrz Masiubarski wyraził żywą ochotę wprowadzenia gości w tajniki swej sztuki. Ale było to zbędne, gdyż jeden rzut oka na papuzie „krajobrazy peruwańskie”

i głębokie fiolety „zmierzchów alpejskich"

wystarczał całkowicie dla zorientowania się w poziomie tego malarstwa. Główną ścianę sklepu zajmowało' olbrzymie płótno utrzy­mane w pięknym tonie świątecznego barsz­czu z uszkami. Jak wyjaśniał umieszczony u dołu napis, wyobrażało ono „świętego Wi­ktora Martyra” w towarzystwie paru anio­łów. Na nieśmiałe pytanie Wawrżonka, czy płaszcz męczennika nie jest zbyt czerwony, mistrz odrzekł, iż „żyjemy w takim wieku, że może być czerwony, a zresztą... jest ama­rantowy”. Po czym wyraził pokrótce swą opinię o nowoczesnym malarstwie, ze szcze­gólnym uwzględnieniem Picassa, którego uznał po prostu za oszusta, tumaniącego naiwnych. Swojej sztuki mistrz Masiubański był najzupełniej pewny, gdyż uzyskała ona oficjalne potwierdzenie jeszcze przed wojną. Rzeczywiście, na ścianie wisiał jak byk dy­plom honorowy z r. 1933 stwierdzający, że „Zarząd Kolejowego Przysposobienia Woj­skowego w Wołkowyskach wyraża uznanie J. Masiubańskiemu za udekorowanie świet­licy przez wymalowanie na ścianach postaci najwyższych dostojników Rzeczypospolitej: Prezydenta Ignacego Mościckiego, Józefa Piłsudskiego, księcia Józefa Poniatowskiego

i naczelnika-generała Tadeusza Kościuszki.” Przyjrzałem się spod oka moim trzem zna­jomym. Twarze mieli skupione, poważne, pełne życzliwego zainteresowania. Cóż stąd, że studiowali z zapałem warszawskie tygod­

155

niki literackie, że starali się pojąć istotę współczesnego malarstwa. Tamto wszystko w gruncie rzeczy było dla nich daleką, nie­mal nierzeczywistą bajką. A tu był konkret­ny fakt. Ten stary nieuczony „obrazkarz” własnym kosztem i trudem uruchomił nowy sklep w Gubinie — pierwszy sklep w mar­twej od lat uliczce.

Na dworzec odwoziła mnie znowu mama Jabłońska. Tym razem opowiadała mi dla odmiany o autobusach, które już wkrótce mają przejąć regularną komunikację między miastem a stacją. Stosunek mamy Jabłoń­skiej do autobusów był filozoficznie pobłaż­liwy.

Ważna mi rzecz autobusy — powie­działa z ironią. — Niech tylko nastaną te sputniki, to i z autobusami będzie koniec. A dla mnie i dla Moryca praca zawsze się znajdzie. Prawda, Moryc?

Słysząc swe imię siwek machnął ochoczo uszami: lewe podniósł do góry, prawe odsta­wił poziomo w bok. Odpowiedź ta nie wzbu­dzała żadnych wątpliwości. Ucho podniesione wyrażało koński optymizm, opuszczone — bezmiar pogardy dla skazanej na rychłą za­gładę trakcji motorowej.

1957

WSZYSTKO PRZEZ JAGIEŁŁĘ

Stanisławowi Kowalewskiemu

Pobojowisko grunwaldzkie jest rozległe

i puste. W ogromie jego sfalowanych pól giną dwa pomniki upamiętniające bitwę: nie­miecki — postawiony w roku 1910 na oso­bisty rozkaz cesarza Wilhelma II — w miej­scu, gdzie poległ krzyżacki mistrz Ulryk von Jungingen, oraz polski — z roku 1954.

Obelisk polski znajduje się w pobliżu szo­sy — jest tak zawstydzająco skromny, że okoliczna ludność nazywa go „patykiem”. Wycieczkowicze wypisują na nim rozmaite przykre uwagi — adresowane najniesłuszniej do Powiatowej Rady Narodowej w Ostródzie. Historyków i wojskowych najbardziej obu­rza nieokreślone położenie pomnika. Nie stoi on według nich ani tam, gdzie bitwa się za­częła, ani tam, gdzie się skończyła. W grun­waldzkim pegeerze poinformowano mnie po­ufnie, że w r. 1954 o lokalizacji obelisku za­decydował wzgląd praktyczny. Chodziło o to, żeby pomnik stał niedaleko drogi — i ko­niecznie na gruntach pegerowskich, bo tych nie trzeba było od nikogo wykupywać. *

157

Dużo większe wrażenie robi pomnik Ulry- ka von Jungingen. Tu działa już potężna sugestia Matejkowskiej Bitwy pod Grunwal­dem. Nie ma znaczenia fakt, że po prawdzi­wym Ulryku von Jungingen nie zachowała się żadna podobizna i że w sto lat po jego śmierci nikt nie umiałby już powiedzieć, jak wielki mistrz naprawdę wyglądał. My — sto­jąc przed tym pomnikiem — widzimy do­kładnie bladą, spotniałą twarz ginącego Krzyżaka, nacierających na niego litewskich wojowników — cały dramatyczny epizod bi­twy sprzed pięciuset czterdziestu ośmiu lat. Szkoda, że ten Matejkowski teatr wyobraźni rozkręca się właśnie przy pomniku niemiec­kim. Na wątpliwą pociechę można dodać, że pomnik wielkiego mistrza nie jest tak bar­dzo niemiecki, jakby się zdawało. Ogromny głaz, ściągnięty na jego budowę z drogi mię­dzy Łodwigowem a Grunwaldem, od niepa­miętnych czasów nazywano w tych stronach Kamieniem Królewskim albo Kamieniem Ja­giełły. Według miejscowej legendy król od­poczywał na nim bezpośrednio po grun­waldzkiej bitwie. Germanizatorzy tych ziem jednym pomnikiem załatwili dwie spra­wy: utrwalili pamięć niemieckiego wodza i zniszczyli mazurską legendę o wodzu pol­skim.

W odległości zaledwie kilku kilometrów od pomnika krzyżackiego mistrza, na polach Stębarku-Tannenbergu, wsławionych jednym

158

z największych zwycięstw niemieckich I woj­ny światowej, piętrzą się ruiny czerwonego granitu. To resztki mauzoleum innego wodza niemieckiego — generała feldmarszałka Pa­wła von Hindenburga, zwycięzcy spod Tan- nenbergu. Podobno Hindenburg do końca swych dni żył wspomnieniami tej bitwy. Kiedy w 1933 r. przekazał władzę Hitlerowi i po raz pierwszy przyjmował defiladę bru­natnych szeregów SA, w umyśle zdziecin­niałego starca teraźniejszość pomieszała się do tego stopnia z przeszłością, iż przez chwilę zdawało mu się, że patrzy na nie koń­czący się pochód jeńców wojennych. Świat musiał czekać jeszcze dziesięć lat na spełnie­nie tej sklerotycznej wizji. Na długo przed­tem III Rzesza pochowała „ojca niemieckich zwycięstw” na jego umiłowanym pobojowi­sku. Cała pycha pruskiego militaryzmu, która nie mogła się uzewnętrznić w pomniku po­konanego Krzyżaka, znalazła wyraz w mau­zoleum zwycięzców. To największe pomnisz- cze w Europie, stanowiące jakąś gigantyczną syntezę germańskiej świątyni i fortecy, tak było potężne, że nie potrafiły go unicestwić bombardowania wojenne ani trzykrotne wy­sadzanie w powietrze. Ogromna czerwona ruina obok Grunwaldu jeszcze dziś budzi w polskich turystach grozę i niedobre myśli.

Podczas zwiedzania pola grunwaldzkiego trafiło nam się interesujące spotkanie. Kiedy

159

staliśmy tępo zapatrzeni w patykowaty pom­nik polski, szosą od Olsztyna nadjechał gra­natowy autobus PKS i wysypała się z niego gromadka wesołej młodzieży. Była to wy­cieczka szkolna z mazurskiej wsi... Biesal. Rozmowa zaczęła się oczywiście od zagady- wań na temat powieści drukowanej w „Życiu Warszawy”. Ale nie chcieli się do.niej przy­znać. Powiedzieli, że w ich Biesalu „żadnych takich strachów nie było i nie ma”.

Kierownikiem wycieczki był nauczyciel Warmiak, mężczyzna w średnim wieku,

o twarzy słowiańskiej i marsowej.'Typ jaki z Matejki. Podobieństwo zwiększyło się jesz­cze, kiedy zaczął opowiadać uczniom o bitwie grunwaldzkiej. Mówił z takim zacięciem i znawstwem, jakby sam brał w niej udział. Wiedział doskonale, gdzie mieścił się sztab- królewski, gdzie walczyły poszczególne cho­rągwie: polskie, litewskie, ruskie, znał nawet nazwiska dowódców. Opowieść zakończył nie­wesołym westchnieniem:

Szkoda, że Jagiełło nie zdobył wtedy od razu Malborka. Inaczej wyglądałoby to wszystko.

Kiedy nauczyciel jeszcze mówił, za jego plecami rozegrała się charakterystyczna scenka między dwiema uczennicami. Jedna z dziewczynek podeszła do klombu otaczają­cego obelisk i skubnęła z niego na pamiątkę kilka bratków. Starsza doskoczyła i wyrwała jej kwiaty z ręki:

Po co? Masz przecież róże z muze- 1 e u m Hindenburga!

Epizod był krótki, ale tak naładowany treścią, że zmusił nas do nawiązania dłuższej rozmowy z kierownikiem wycieczki. Właści­wie mówił tylko on:

... trzeba wiedzieć, ćo się działo w Bie- salu zaraz po wojnie. Na. Warmii było lepiej, ludność katolicka, więc ci, co przyszli, wiedzieli od razu, że Polacy... Ale w Biesalu ludzie jeszcze dziś wzdrygają się na samo wspomnienie „pionierów” z Ostrołęki, Mła­wy, Myszyńca... Krzywdziciele i rabusie sie­dzą na kradzionym do teraz. Każdy ich zna, każdemu świecą w oczy, lecz rady na nich nie ma. A ilu jeszcze jest takich, co wszystkich Mazurów chcieliby wysłać do Niemiec, żeby wziąć po nich mieszkanie i dobytek... Jedno­cześnie zza Łaby płynie propaganda, zapro­szenia, pieniądze. Obiecują złote góry. Tru- dro się dziwić, że wielu nie może się oprzeć... Najgorsze, żę starsi wpływają na dzieci. A potem tworzy się w NRF dla dzieci ma­zurskich szkoły z polskim językiem wykła­dowym, żeby po polsku uczyć je miłości do Niemiec. Albo historia, o której pisała nie­dawno gazeta „Ostpreussenblatt”. Dwaj kil­kunastoletni chłopcy, których ojciec zabrał do siebie do NRF, z tpsknoty za Polską po­pełnili samobóistwo. Ostatni list do oica na­pisali po polsku. Sprawa była tak głośna, że nawet rewizjonistyczna „Ostpreussenblatt"

2

nie mogła jej przemilczeć... Takie są nasze strachy, panowie. Prawdziwe strachy w Biesalu.

Nauczyciel jeszcze raz westchnął historycz­nie:

Ba, żeby Jagiełło zdobył Malbork zaraz po Grunwaldzie! Rozegrałoby się to wszystko już wtedy i mielibyśmy spokój raz na zawsze.

Jedynym przewodnikiem turystów po polu grunwaldzkim — przewodnikiem niezrówna­nym pod względem plastyki i barwności opi­su — jest... Henryk Sienkiewicz. O olbrzy­miej poczytności Sienkiewiczowskich Krzyża­ków w powojennej Polsce informują co­roczne plany wydawnicze i bilanse księgar­skie. Ale prawdziwy zasięg tej poczytności poznaje się dopiero wędrując szlakiem Ja­giełły. Autor Pana Tadeusza marzył niegdyś

o „zbłądzeniu pod strzechy” — autor Krzy­żaków to marzenie w pełni zrealizował. Wszyscy wycieczkowicze, odwiedzający pole grunwaldzkie — bez względu na wiek, płeć, stanowisko czy pochodzenie społeczne — całą swą wiedzę o czasach Jagiełłowych czerpią z Sienkiewiczowskiej powieści. Zresztą nie tylko wycieczkowicze. Kierownik PGR Grun­wald wprowadzał mnie w strategiczny plan bitwy, cytując z pamięci epizodyczne prze­życia Sienkiewiczowskich bohaterów. Na czy­taniu Krzyżaków przydybałem kierowcę je­dynej taksówki w Ostródzie. Stary gawę­

162

dziarz spod Wieliczki wskazał mi sobie tylko wiadome miejsce, gdzie Maćko z Bogdańca „zadźgał” komtura Lichtensteina.

Dzięki Sienkiewiczowi rozległe pole ożywa. Ze wzgórza spogląda na bitwę srebrzysto- złoty król. Zakuty w czarną zbroję walczy niepokonany Zawisza z Garbowa. Galopuje na rozhukanym koniu długoręki Zyndram z Maszkowic. Wściekły Cztan z Rogowa mści się na wrogach za swe niepowodzenia mi­łosne. Ziemia ugina się i jęczy pod cwałem ciężkiej jazdy. Powietrzem wstrząsa ogromna pieśń:

Zyszczy nam, spuści nam Kiryjelejzon...

A w największej gęstwie bitwy, gdzie tylko spojrzeć: z lewa, z prawa, w środku — cwa­łują, rżną, biją, kłują, rąbią, przeszywają, uśmiercają i zwyciężają nasi dobrzy znajomi, bogdanieccy rycerze.

Sam bardzo lubię Zbyszka i Maćka z Bo­gdańca, ale ich nowa rola, którą doceniłem dopiero na polu grunwaldzkim — rola naro­dowych nauczycieli historii i najbardziej autorytatywnych wyrazicieli swego czasu — musi obudzić pewne zastrzeżenia. Bo te po­stacie literackie — o ankietach personalnych całkowicie wypranych z wszelkich akcen­tów społecznych — nie mogą być uznane za jedynie typowych przedstawicieli okresu historycznego, tak naładowanego

sprzecznościami wewnętrznymi jak czasy Jagiełłowe. W literackim życiorysie rycerzy z Bogdańca tylko jeden epizod zahacza o isto­tne konflikty społeczne epoki. W zatargu bo- gdanieckich z bogatym opatem z Tulczy znaj­duje swe odbicie typowy dla owych czasów spór ekonomiczny między zubożałym rycer­stwem a feudalnym duchowieństwem. Nie darmo w postaci opata z Tulczy krytycy i historycy dopatrzyli się tylu podobieństw do Zbigniewa Oleśnickiego. Ale i z tego epi­zodu Sienkiewicz usunął jego społeczne ostrze. Interwencja Jagienki ze Zgorzelic sprawia, że konflikt społeczny epoki prze­kształca się w powieści w zatarg czysto oso­bisty, na poły rodzinny.

Otóż zastanawiając się nad bitwą grunwal­dzką, nad jej genezą i dalekosiężnymi na­stępstwami — nie można nie wiedzieć, że w Polsce Jagiełłowej bywali także inni feuda- łowie, mniej ustępliwi niż opat z Tulczy, i inni, mniej szczęśliwi rycerze, którym życie nie układało się tak gładko jak Zbyszkowi z Bogdańca. Że pod grunwaldzkimi sztanda­rami zbratali się z sobą w przejściowym Treuga Dei nie tylko zakuci w żelazo ry­cerze polscy, litewscy i ruscy, ale także re­prezentanci dwóch przeciwstawnych kon­cepcji politycznych i całego wachlarza sprze­cznych interesów społecznych. Że byli tam stronnicy króla, którzy przyszłość Polski wi­dzieli w ugruntowaniu silnej dynastii —

164

i stronnicy Rady Królewskiej, którzy pogar­dzali „pogańskim bałwanem Jagiełłą”. Zwo­lennicy inkorporacji Litwy — i zwolennicy unii z Czechami. Feudalni uniwersaliści — i heretycy zarażeni antyfeudalhymi hasłami Wieklifa i Husa. Rycerze wsławieni walką w służbie cesarza niemieckiego — i rycerze wsławieni walką przeciwko cesarzowi nie­mieckiemu. Buntownicy, którzy niedługo po­tem mieli paść na pobojowiskach wojny do­mowej —- i sędziowie, którzy nad nagimi tru­pami swych grunwaldzkich kolegów mieli od­czytać wyroki potępienia i hańby. Cóż za wspaniałe kontrastowe postacie! Zbigniew Oleśnicki, późniejszy inicjator krucjaty prze­ciwko heretyckim Czechom, i Zygmunt Kory- butowicz, który samowolnie poprowadzi tę krucjatę... na pomoc Czechom. Zawisza Czarny, przyszły wódz cesarski, i Dobiesław Puchała, przyszły wódz husytów śląskich. Głowacz z Oleśnicy i Spytko z Melsztyna, rycerze bogdanieccy — i ich tragiczny boha­terski kolega z chorągwi sieradzkiej — Wyszek Raczyński, który po raz ostatni błyśnie swym złotym pasem grunwaldzkim z cesarskiej szubienicy w Pradze. Możno- władcy i ubodzy szlachcice, mieszczanie i chłopi. Ci sami chłopi, którzy w trzydzieści lat po Grunwaldzie staną pod Grotnikami taborskim szykiem przeciwko wojskom kró­lewskim i będą się bronić tak długo, aż padną co do jednego.

To wszystko trzeba wiedzieć. Bo gdyby Polska Jagiełły była rzeczywiście tak wolna od wszelkich sprzeczności wewnętrznych jak w Krzyżakach, to w żaden sposób nie można by zrozumieć, dlaczego Jagiełło nie zdobył Malborka zaraz po bitwie — i dlaczego w dwadzieścia lat po największym zwycię­stwie polskim linia polityki grunwaldzkiej uległa takiemu załamaniu, że nie mógł już tego naprawić nawet Kazimierz Jagielloń­czyk, chociaż udało mu się w końcu wjechać w otwarte bramy krzyżackiej stolicy.

Arcydzieło Sienkiewiczowskie nie może przy zwiedzaniu pola grunwaldzkiego za­stąpić nowoczesnego podręcznika historii. Ghyba że powiemy sobie jak pewna starsza pani z Krakowa, że „historia Polski istnieje nie po to, żeby ją rozumieć, ale po to, żeby z niej czerpać pociechę w ciężkich czasach”.

Po ogłoszeniu w gazetach oficjalnych enun­cjacji o projekcie zabudowy pola grunwal­dzkiego i jego zaplecza słyszałem na ten te­mat w Warszawie wiele ironicznych komen­tarzy. Na Mazurach stosunek do tej sprawy jest znacznie poważniejszy. Z tego, co wi­działem i słyszałem, można wnosić, że projekt rządowy wywołał tu duże poruszenie. Ludzie łączą z nim wiele nadziei, szczególnie w ma­łych miasteczkach i wioskach otaczających historyczne pobojowisko.

Trzeba przyznać, że zasięg zainteresowań

samymi pracami historycznymi i samym pomnikiem jest na ogół mniejszy. Zajmują się tym głównie historycy, archeolodzy, dzia­łacze kulturalni, no i oczywiście artyści. Zwykłych śmiertelników obchodzą przede wszystkim projekty inwestycji użytkowych, kulturalno-oświatowych, turystycznych, naj­bardziej zaś perspektywa polepszenia ko­munikacji.

W miejscu ostatniego postoju wojsk Ja- giełłowych przed bitwą grunwaldzką, w hi­storycznym Dąbrównie, rozmawiałem na ten temat z żoną pastora, gminy metodystów (w Warszawie mało kto wie, że na Mazurach toczy się już od wielu lat walka o rząd ma­zurskich dusz między metodystami a pasto­rami protestanckimi).

Dąbrówno musiało być kiedyś pięknym miastem. Są tam ruiny zamku krzyża­ckiego — który teraz przygotowuje się do odbudowy — jest doskonale zachowany ko­ściół z tych samych mniej więcej czasów, nastrojowy park i... mnóstwo zwykłych ma­zurskich zmartwień. Miasteczko straszliwie ucierpiało od wojny, zresztą nie po raz pierwszy w swej historii. Jagiełło idąc na Grunwald chciał obejść Dąbrówno bokiem. „Młódź atoli ochocza — jak pisze Długosz — nie zważając na zakazy królewskie, podbiegła do szturmu, jakby już same losy wymierzyły tę nawałę na miasto.” Mazurska ludność miasteczka przeszła potem ciężkie chwile.

167

I

Polacy wywarli na nich swoją srogość nie tak prawem wojny, jako raczej z nienawiści ku Krzyżakom i zemsty za spustoszenie Ziemi Dobrzyńskiej.” Jak widać z tego ustępu Długoszowej Kroniki, metody wyzwalania nieszczęsnej ziemi mazurskiej oraz ich emo­cjonalne przyczyny mają swoją pradawną tradycję historyczną.

Pamięć o smutnych wydarzeniach prze­szłości trwa jeszcze w miasteczku. Pewnie dlatego żona pastora nie przejawiała w roz­mowie ze mną specjalnego entuzjazmu ani dla idei pomnika grunwaldzkiego, ani dla pla­nowanej rekonstrukcji krzyżackiego zamku. Natomiast o projekcie odbudowy linii kole­jowej Uzdowo—Dąbrówno—Samborowo — również objętych przez „plan grunwaldz­ki” — mówiła z ogniem w oczach.

Panowie nie możecie się w to wczuć, bo tu nie mieszkacie. Do roboty przy tej bu­dowie stanie ludność całego powiatu. Kolej wróci nam życie.

Inne rozmowy z mieszkańcami historycz­nego szlaku brzmiały podobnie. Odbudowa komunikacji. Nowe szkoły. Dobrze wypo­sażone ośrodki turystyczne. Wielkie nadzieje na rozruszanie martwej okolicy.

Dłuższą rozmowę na temat samego pola grunwaldzkiego udało mi się nawiązać dopie­ro w powiatowej Ostródzie. Spotkałem tam starego znajomego z czasów gdańskich — li­terata i działacza kulturalnego Edwarda Mar-

168

tuszewskiego. Przed dwunasty laty nawę- drowaliśmy się z Martuszewskim co niemiara po rozmaitych odbitych od świata kątach Mazur i Kaszubszczyzny. W reporterskiej współpracy nauczyłem się cenić rzetelną erudycję tego niezmordowanego mola książ­kowego i szperacza po starych archiwach oraz jego gorące zainteresowanie dla problemów mazurskich, z którymi, jako syn działdow­skiego nauczyciela, związany był od dziecka. Warunki ekonomiczne wypędziły Martuszew- skiego z Ziem Zachodnich. Przez parę lat wegetował w Łodzi, w ciężkiej biedzie, tłu­macząc z hiszpańskiego nieznane nowele Cer- vantesa. Później przywiało go na Mazury z powrotem — i osiadł na stałe w cichej, uroczej Ostródzie.

Zastałem go siedzącego na schodkach przed domem, jak zwykle pogrążonego w lekturze. Przywitał mnie bez zdziwienia, jakbyśmy się rozstali dopiero wczoraj.

Interesują cię zapewne sprawy grun­waldzkie — powiedział — zaraz ci wszystko wyjaśnię.

Wprowadził mnie do pokoju tak niemożli­wie zagraconego jak to się zdarza tylko w pracowniach szperaczy archiwalnych. Nie­dbałym ruchem zsunął ze stołu zwały suszą­cej się bielizny i naczynia kuchenne, rozłożył plany, notatki, książki — i natychmiast za­brał się do wykładu. Przeszkadzały nam tylko dzieci, które żona — zatrudniona w Bi­

169

bliotece Miejskiej — pozostawiła pod opieką męża. Najmłodszego, Edzia, musiał przez cały czas piastować na ręku, średni, Olek, męczył -

o pieniądze na kino, najstarszy, Zbyszek, co chwila meldował przez okno o postępach w dojeniu kozy. Jak zauważyłem, koza była jedynym majątkiem ruchomym, którego ro­dzina. Martuszewskich dorobiła się w wyniku trzynastoletniej pracy naukowej i literackiej -M ojca.

Mimo tych drobnych przeszkód wykład

0 sprawach grunwaldzkich był wyczerpujący

1 jasny. Wynotowałem sobie z niego kilka najważniejszych szczegółów.

Sprawa pierwsza: pomnik czy kopiec? Ra­czej kopiec. Pomnik rzeźbiarski — nawet najpiękniejszy — zaginie w bezmiarze pola. Za kopcem przemawia narodowa tradycja oraz stosunkowo niewielkie koszty. Już sama budowa kopca przyczyni się do zmobilizowa­nia społeczeństwa i wpłynie na ogromne oży­wienie ruchu turystycznego. Poza tym kopiec jest uzasadniony funkcjonalnie. Będzie można z niego oglądać całe pole bitwy.

Sprawa druga — prace historyczno-wyko- paliskowe. Ogromnie ważne! Ziemia kryje jeszcze z pewnością szczątki kości, zniszczone zbroje i hełmy. Z rozmiaru ich będzie można wywnioskować, jakie roczniki powołał Ja­giełło pod broń, i ustalić ostatecznie praw­dziwą skalę bitwy. Praca archeologów cywil­nych i wojskowych musi ulec jak najszybszej

170

koordynacji, bo dotychczas wysiłki cywilów rozbijają się o mur tajemnicy wojskowej.

Sprawa trzecia i najważniejsza — żeby się ta cała historia nie rozeszła po kościach. Fundusz grunwaldzki jest. Komitety hono­rowe są, prasa od czasu do czasu zamieszcza artykuły. Ale póki nie stworzy się opera­tywnego aparatu fachowców, i to ludzi miej­scowych, mocno związanych z terenem, praca nie ruszy z miejsca...

Głodny Edzio darł się w niebogłosy, Olek wrócił już z kina i zdążył opowiedzieć treść szpiegowskiego filmu, wydojona przez Zbyszka koza beczała wesoło, zrobiło się już zupełnie ciemno i trzeba było zapalić lampę — a Martuszewski ciągle jeszcze mówił o spra­wach grunwaldzkich. Przypomniałem sobie, jak przed dziesięciu laty wyznał mi w chwili szczerości, że musi sobie wprawić zęby. Nie wprawił ich dotychczas. Był taki sam chudy i zabiedzony jak wtedy w Gdańsku. Tyle, że przybyło mu dwoje dzieci, koza i kupa siwych włosów. Słuchając go można było po­myśleć, że naprawdę nie ma ważniejszych kłopotów od należytego uczczenia bitwy pod Grunwaldem. Tymczasem miał zmartwień całą furę. Przez trzy lata — kosztem naj­większych wyrzeczeń — pisał powieść bio­graficzną o pastorze Gizewiuszu — dziewię­tnastowiecznym działaczu mazurskim z Os­tródy. Postać niezmiernie interesująca, warta poznania. Książka już od dwóch lat leży

171

w wydawnictwie warszawskim — i nikt nie pofatygował się nawet, żeby z nim o niej po­rozmawiać. Poza tym czeka go sprawa są­dowa. Zaangażował się w obronę praw starej Mazurki w jakimś odległym piekiełku powia­towym. Trudno się pogodzić z nacjonalizmem ludzi, którzy jednego dnia z uciskanych zmie­niają się w ciemiężycieli. Zadarł z miejscową „siuchtą”. Któryś z powiatowych prominen­tów poczuł się dotknięty „listem otwartym” opublikowanym w prasie i skarży go o znie­sławienie. Sprawa czysta jak łza, ale cóż można wiedzieć... im mniejsze miasto — tym większa władza... Mój niestrudzony roz­mówca na chwilę zamilkł, posmutniał, lecz zaraz nabrał nowego oddechu:

No... ale wróćmy jeszcze do spraw grun­waldzkich.

Więc rozmawialiśmy o Grunwaldzie jeszcze przez dobrą godzinę. Pod koniec doszliśmy do tego samego wniosku co nauczyciel z Bie- salu. Gdyby Jagiełło od razu zdobył Mal­bork — wszystko byłoby inaczej.

O KRÓLACH I KAPUŚCIE

Każdego dnia do ślicznej przystani ostródz- kiej wpływa mały, śmieszny stateczek i przy­najmniej sto rozmaitych kajaków i ża­glowców. W ciche uliczki miasta wdziera się pstrokata, rozkrzyczana czereda brunatno- skórych dzikusów ze Starych Jabłonek i z Pi- ławek. Przybysze rozbiegają się po sklepach, a po załatwieniu sprawunków z taką samą gwałtownością rzucają się na poszukiwanie „narodowych pamiątek”. Niestety, zabytków pozostało w Ostródzie niewiele. Zachowała się tylko ruina zamku — pojedyncza ściana z pustymi prostokątami okien. Tyle, że w którymś z tych okien kryje się sam miód. Można się o tym dowiedzieć od stałych mie­szkańców Ostródy.

Trzecie okno od lewej. Tam Napoleon z panią Walewską...

Czy aby na pewno trzecie? — dopytują się podejrzliwie brunatnoskórzy.

Z całą pewnością — podtrzymuje twar­do obywatel z Ostródy.

Wtedy brunatnoskórzy rozluźniają się we-

173

wnętrznie i przez dłuższą chwilę z cielęcym zachwytem wpatrują się w pusty otwór sta­rego muru. Bo nawet wśród najdzikszych zawsze znajdzie się ktoś, kto słyszał o wiel­kiej miłości zdobywcy świata i pięknej Polki. Napisano o tym z pół setki powieści, na­kręcono ze dwadzieścia filmów.

Przy okazji i ja dokonałem odkrycia na te­mat pani Walewskiej. Chcąc się upewnić co do jakiegoś szczegółu, zajrzałem do przedwo­jennej Encyklopedii Trzaski, Everta i Michal­skiego. A tu o pięknej szambelanowej ani słowa! Wszystkie historyczne faworyty są. Madame de Pompadour jest. Madame Du- barry i Lady Hamilton — a jakże. Tylko bo­haterkę pięćdziesięciu powieści i dwudziestu filmów pominięto zupełnym milczeniem.

A przecież „upadek” polskiej metresy był najbardziej honorowy. Nastąpił po długim, rozpaczliwym oporze, w okolicznościach zu­pełnie niezwykłych. Błagali ją o to naj-? pierwsi i najgodniejsi w narodzie. Odwoły­wano się do jej patriotyzmu. Zaklinano, aby dumę i wstyd złożyła na ołtarzu sprawy. Ostatni ustęp uroczystej petycji, jaką do osiemnastoletniej i zakochanej już smarkatki wystosowała Komisja Rządząca z sędziwym marszałkiem Małachowskim i posłem Wy­bickim na czele, brzmiał: „Posłuchaj, o Pani, tego głosu, abyś potem mogła cieszyć się radością dwudziestu milionów ludzi.”

A później, kiedy „to” już nastąpiło, poeta

174

Julian Ursyn Niemcewicz, uważany za su­mienie narodu, tak napisał o pani Walew­skiej: „Pani W... jest osobą nawet w sła­bości szacowną, nie chce przyjmować darów i najwyższych ofiarowanych sobie korzyści, tylko ażeby Polskę przywrócił.”

Ale do encyklopedii jej nie wpuszczono. Także z przyczyn patriotycznych.

Na Mazurach i Warmii człowiek spotyka się co krok z jakąś starą legendą. Jest to dzie­dzictwo czasów, kiedy kultywowanie ustnej tradycji historycznej było najskuteczniejszą obroną przed germanizacją. Dziś wszystkie te mity, klechdy i podania mazursko-warmiń­skie okurza się troskliwie z pyłu zapomnienia i automatycznie włącza do nowej monografii tych ziem. W patriotycznym pośpiechu tra­dycje polskie myli się niekiedy z niemiec­kimi. W rezultacie powstają z tego miesza­niny dość dwuznaczne.

Marceli Jurdeczko, młody nauczyciel z ma­zurskiej wsi Reszki, opowiedział mi legendę wyjaśniającą, dlaczego w Reszkach każdego rudego chłopca nazywano „synem rudego Kunona . Przekazał mu tę gadkę osiemdzie­sięcioletni Mazur — Boguń, który z kolei usłyszał ją od swego ojca.

Po bitwie grunwaldzkiej kilkunastu rycerzy krzyżackich z gromadą knechtów ukryło się w lasach otaczajacych Reszki Wśród knechtów był jeden pochodzenia poi-

skiego — rudy Kunon. Krzyżacy zamierzali przedrzeć się do Malborka, rozesłali więc we wszystkie strony patrole rozpoznawcze. Ru­dego Kunona wysłano do Reszek. Sprytny knecht, widząc, że sprawa przegrana, wysta­rał się we wsi o wóz i kobiece przebranie — i najspokojniej pojechał sobie do sztabu Ja­giełły. Tam, potwierdziwszy swe zeznania krwią z serdecznego palca — wydał kryjówkę swoich krzyżackich zwierzchników. Silny od­dział polski dopadł Krzyżaków w reszkow- skim kościele. Po krótkim oblężeniu kościół zdobyto, ale krzyżackich oficerów nie wzięto żywcem. Na krótko przedtem popełnili zbio­rowe samobójstwo. Przy życiu pozostał tylko jeden — przebrany w komżę księdza. Tego rozpoznał bohaterski Kunon i własnoręcznie przebił sztyletem.

Trzeba przyznać, że ta mazurska wersja Konrada Wallenroda jest dosyć obrzydliwa. Przy całym szacunku dla tradycji historycz­nych nie wierzę, aby nazwanie kogoś „syrem rudego Kunona” mogło mu sprawiać przy­jemność.

Znacznie bardziej od rudego Kunona spo­dobał mi się sam nauczyciel Jurdeczko. Dwu­dziestosześcioletni kierownik szkoły w Resz­kach pochodzi spod Lubiwy. Przed wojną mieszkał zaledwie o cztery kilometry od Reszek — ale po polskiej stronie granicy. Kiedy miał lat osiemnaście, objął stanowisko kierownika szkoły w Reszkach i przypadła

mu dziejowa misja skupienia w jednolitą społeczność trzech różnych grup ludnościo­wych: reszkowskich Mazurów, napływowych „wilniuków” i chłopów z Lubawskiego. Wpadł wtedy na szczęśliwy pomysł, żeby rodziców związać przez dzieci. Zaczął od stworzenia artystycznego zespołu pieśni i tań­ca. Na pierwszym występie Mazury oklaski­wali tylko dzieci mazurskie, wilniucy tylko wileńskie. Potem się przemieszało. Najpierw między dziećmi, później także między doro­słymi. Fakt, że w Reszkach jest dzisiaj naj­więcej w okolicy małżeństw mieszanych i że nie emigrują stąd wcale do bogatego Rei­chu — pozostaje w ścisłym związku z ów­czesną inwencją artystyczną młodego nauczy­ciela.

Jurdeczko rozumie wyjątkowy charakter swego posterunku. Jego nauczycielskie biurko przypomina archiwum sumiennego socjologa. Od pierwszych dni prowadzi drobiazgową kronikę Reszek. Skrupulatnie odnotowuje każdy fakt krzyżowania się odmiennych tra­dycji obyczajowych.

Choćby taka rzecz jak pilnowanie wsi nocą. Przed wojną był w Reszkach stały stróż nocny, piastujący jednocześnie funkcję woźnego szkolnego i gońca u sołtysa. Wy­nagradzano go z daniny płaconej przez całą wieś. Tymczaseiń ludzie ze wschodu przy­wieźli z sobą zwyczaj kolejnego „obnoszenia warty”. Oszczędni Mazurzy szybko pogo-

1

dzili się z nową formą. I teraz „deską war­towniczą”, zwaną także „berłem” lub „lancą”, przekazuje się z domu do domu.

Inny przykład. Na krańcu Reszek stoi nie­wielki murowany budynek, w którym przed wojną mieściły się chlewy. Obecnie zdumiony przybysz odnajduje tam najbardziej typową białoruską „banią”. Z kąpielą parową nie po­szło zrazu tak łatwo jak ze służbą wartowni­czą. Mazurom, kąpiącym się przedtem tylko w szafliku, zwyczaj prażenia się w gorącej parze, a potem tarzania sią w śniegu, wydał się nie tylko barbarzyństwem, lecz rzeczą zgoła niemożliwą do wytrzymania dla nor­malnego człowieka. Dziś kąpie sią w „bani” cała wieś, z zachowaniem odwiecznego ry­tuału: wieczorem mężczyźni, kobiety nocą. Mazurzy i lubawscy skutecznie rywalizują z wilniukami, kto dłużej wytrzyma na górnej półce. Ostatnio lubawscy przeforso­wali nowatorski projekt. Namówili ostroż-- nych wilniuków na dobudowanie do tra­dycyjnej „bani” nowoczesnych pryszniców. Całe to „przenikanie kulturalne” odbywa sią bez regionalnych zadrażnień — w drodze spokojnej ewolucji, kierowanej pewną ręką nauczyciela.

Mniej szczęśliwe było wystąpienie Jur- deczki w dziedzinie... polityki międzynaro­dowej. Stało się to niedawno na jakiejś kon­ferencji w Olsztynie. Poniesiony krasomów­czym zapałem Jurdeczko rąbnął takie zdanko:

178

Jeżeli kanclerz Adenauer przywdział płaszcz krzyżacki — to my przywdziejemy płaszcz Jagiełły”. „Głos Olsztyński” umieścił te słowa w tytule sprawozdania z konferencji — rewi­zjonistyczna prasa niemiecka je podjęła i wszczęła wielką wrzawę. Z wrzawy tej wy­nikało niezbicie, że kierownik szkoły podsta­wowej w Reszkach przygotowuje napad zbrojny na NRF. Jurdeczko zapewnił mnie najsolenniej, że podobna myśl nie przeszła mu nawet przez głowę. Dla udowodnienia mi, jak obce są Reszkom wszelkie nacjona­lizmy, zaprowadził mnie do odnowionej nie­dawno kuźni. Kuźnia ta przed wojną należała do Niemców. W jej ścianie pozostał kamień z rdzennie niemieckim nazwiskiem i datą budowy: r. 1858. Po wojnie do opuszczonej ruiny wprowadził się kowal z Wileńszczyzny, Leon Krzemieniewski. Przed paru tygo­dniami p. Krzemieniewski, rozgrzany widać atmosferą obchodów grunwaldzkich, zabrał się nagle do gruntownego odnawiania swej rudery, a po ukończeniu remontu urządził dla całej wsi uroczyste oblewanie... stulecia reszkowskiej kuźni.

Bardzo mi się ten Jurdeczko spodobał. Po wyjeździe z Reszek opowiedziałem o nim znajomemu działaczowi mazurskiemu — czło­wiekowi niezwykle zacnemu i mającemu serce dla takich spraw. Ku memu zdziwie­niu działacz zareagował na moje hymny po­chwalne miną zdecydowanie kwaśną. Owszem,

179

Jurdeczkę znał, zalet jego nie kwestionował. Niemniej... Przez dłuższą chwilę nie mogłem się dowiedzieć, o co mu właściwie chodzi. Wreszcie wydusił z siebie oskarżenie. Na pierwszym zebraniu komitetu grunwaldz­kiego, kiedy była mowa o odbudowie linii kolejowej Działdowo—Ostróda — dla mego znajomego stało się naraz jasne, że Jur- deczko zabiega o tę kolej nie dla Grunwaldu, ale... dla Reszek.

A to dopiero!...

W miasteczku Barczewo jest tylko jedna restauracja. Nazywa się „Mały Żagiel”. Wnętrze „Małego Żagla” sprawia wrażenie przyjemne, niemal wytworne. Widać, że w urządzenie lokalu włożono ostatnio nie­mało pieniędzy. Barczewo nie pozostało głuche na apele prasy. Przygotowało się od­powiednio do obsługi turystów. Tak się zło­żyło, że ja i moi trzej towarzysze z filmu byliśmy na diecie. Ale „Mały Żagiel” przy­gotował się i na taką ewentualność. Podano nam cztery pieczenie wołowe. Niestety, na tym pozytywy się wyczerpały. Po przełknię­ciu pierwszego kęsa zażądaliśmy książki zażaleń i wezwaliśmy kierownika lokalu. Książka była „w kontroli”, szef był „w po­wiecie”. Po dłuższych naleganiach zgłosiła się kierowniczka kuchni. Mile uśmiechnięta. Odziana w biały, czysty fartuch. Zgodnie z wszelkimi wymaganiami higieny.

Proszę pani, mięso jest nieświeże. Po prostu śmierdzi!

Szefowa odpowiedziała z rozbrajającą pro-

Rzeczywiście nieświeże. Ale nie mamy lodówki.

A więc nieświeże mięso podają w „Małym Żaglu” całkowicie świadomie. Jakby nigdy nic. Ale cyjanku do zupy by nie wsypali. Bo za to grozi więzienie.

Kierowniczka kuchni obraziła się:

H Cyjanek! Też porównanie!

Porównanie nie było znów tak bardzo przesadzone. Moi trzej towarzysze — ludzie niespełna trzydziestoletni — ód paru lat ciężko chorują na wątrobę tylko dlatego, że rodzaj pracy zmusza ich do stołowania się w terenie. Przez salki „Małego Żagla” prze­suwa się codziennie kilkudziesięciu — jeżeli nie kilkuset — młodych turystów. Głodni chłopcy i głodne dziewczęta nie grymaszą, nie żądają książki zażaleń, nie wdają się w rozmowy z kierowniczką kuchni. Trucie gości odbywa się po cichu, bez awantur, bez żadnych sankcji. Pirackie „Małe Żagle” że­glują bezkarnie po wszystkich szlakach tury­stycznych kraju. Z dnia na dzień rosną kadry wątrobiarzy, żołądkowców i śledzienników. 'Kiedy opuszczaliśmy barczewską restaura­cję, załoga „Małego Żagla” żegnała nas iro­nicznymi uśmiechami.

No i co? Już po krzyku!

181

Z zagadnieniami metafizycznymi zetkną­łem się na linii Reszel—Lidzbark. Do Reszla dotarliśmy o piątej po południu. Piękna sło­neczna pogoda. Niebo oślepia rozjarzonym błękitem. Ale w mieście wyczuwa się pod­niecenie jak przed burzą. Na rynku tłum ludzi z głowami zadartymi do góry. Wy­soko w przestworzach migoce srebrzysty balon.

W podcieniach gotyckiej katedry chwyta mnie za rękaw dziesięcioletni szkrab.

Proszę pana! Matka Boska pokazała się nad Reszlem!

Co za głupstwa? Zwyczajny balon!

A właśnie, że Matka Boska — upiera się mały — mówiła jedna pani.

W pół godziny później ta sama historia w Lidzbarku. Ten sam balon. To samo pod­niecenie. Taki sam dziesięcioletni chłopiec. Gra w klasy przed historyczną siedzibą bi­skupów warmińskich.

Matka Boska nad Lidzbarkiem? — uprzedzam jego rewelacje.

Nie przerywając gry obrzucił mnie krótkim spojrzeniem i wzruszył ramionami.

Puścili balon z radiostacji. Żeby zbadać warunki atmosferyczne dla telewizji, bo...

I powiedział na temat telewizji coś tak piekielnie fachowego, że zgłupiałem do reszty.

Z okna lidzbarskiego zamku uśmiechnął się do nas biskup Krasicki.

Olsztyńską stację telewizyjną buduje się na Dylewskiej Górze. Na tle najbardziej ma­lowniczego krajobrazu mazurskiego Podhala wystrzela w niebo wspaniała konstrukcja z mazurskich sosen — piękniejsza, szlachet­niejsza od wszystkich konstrukcji stalowych i kamiennych. A tuż obok telewizji — we wiosce Pietszwałd :— znowu zastępują nam drogę cienie Napoleona i pani Walewskiej. Jest tam niewielkie jeziorko — a raczej duży staw, zwany Jeziorem Francuskim. Z jeziora tego wiosną 1807 r. wyłowiono osiemnaście zmasakrowanych trupów żołnierzy napoleoń­skich, „w tym jedną kobietę, ubraną na fran­cuską modłę”. Zbieżność dat ułatwia odtwo­rzenie historycznego tła owej zbrodni. Stało się to w tym samym czasie, kiedy w ostródz- kim zamku francuski Cezar spędzał swój miodowy miesiąc z polską Kleopatrą. W oko­licznych wsiach strzegła cesarskiego szczę­ścia silna „obstawa”, złożona z żołnierzy Sta­rej Gwardii. Po zwycięstwie pod Pruską Iła­wą przyszła twarda zima i głód. Zgłodniali i zmarznięci woltyżerowie i grenadierzy bu­rzyli się wołając w stronę Ostródy: „kleba, papa!” Uspokajały ich szybko nie tyle słowa uwielbianego wodza, co ostre represje ze strony polowej żandarmerii. Szukali więc sobie „kleba” sami — u mazurskich chłopów.

Po wyłowieniu trupów francuski generał Friant kazał aresztować wszystkich mie­szkańców Pietszwałdu — powyżej szesnastu

183

lat — i „przykładnie zniszczyć wieś”. W kil­ka dni później marszałek Davout doniósł marszałkowi Berthierowi, że jeżeli wieś nie wyda morderców, „każe rozstrzelać trzy razy po osiemnaście osób, a po tygodniu resztę zakładników”.

Kiedy całą wieś postawiono pod karabi­nami, jedna z kobiet wyjawiła nazwiska sprawców samosądu. Byli nimi dwaj syno­wie wdowy Barbary Pastewki (la veuve Pa­stę ffka). Powieszono ich w Durągu, w sam dzień Zielonych Świątek. Oto ciemne, nie­efektowne kulisy romantycznych powieści historycznych, które z takim zapałem czyty­waliśmy w młodości.

Przyjechał z Żarnowca prof. Stefan Ku­czyński i przez kilkanaście godzin chodzili­śmy z nim po polu grunwaldzkim. Prof. Ku­czyński lubi się chwalić przed znajomymi, że ma już wnuków — ale ludziom, którzy z trudnością dotrzymują mu kroku w jego karkołomnych spacerach badawczych, tru­dno w ten fakt jakoś uwierzyć. Co pewien czas uczony zatrzymuje się, aby zapytać

0 godzinę.

Dziewiąta, panie profesorze.

No, to pierwsze chorągwie ruszyły już do boju — stwierdza z satysfakcją profesor.

1 dalej biegnie przez pola, wspina się na wzgórza, wdziera się w najgęstsze zarośla.

Autor Wielkiej wojny z Zakonem Krzy-

184

«grap

żackim uchodzi dziś w Polsce za najwybit­niejszy autorytet w sprawach grunwaldzkich. Ale' nie dla mieszkańców wsi otaczających historyczne pobojowisko. Starzy chłopi z Ul- nowa, Zybułtowa i Grunwaldu z uśmiechem wyższości prostują niektóre stwierdzenia uczonego historyka. Oni wiedzą lepiej. Skąd? Oczywiście, że z Krzyżaków Sienkiewicza.

Na terenie dzisiejszego PGR Grunwald rozegrała się ongiś najkrwawsza faza bitwy grunwaldzkiej — zdobycie krzyżackiego ta­boru przez chłopską piechotę. Ani jeden Krzyżak nie wyszedł stąd żywy — padło wiele tysięcy trupów. Bezlitosne okrucień­stwo bitew chłopskich nie wypływało z przy­czyn psychologicznych czy obyczajowych. Chłopi nie brali jeńców po prostu dlatego, że okup za nich i tak przypadłby panom.

Po 'zdobyciu obozu krzyżackiego — jak po­daje Długosz — król, dla zapobieżenia ogól­nemu pijaństwu, kazał porozbijać wszystkie beczki z winem. Ogromna struga wina zmieszanego z krwią wsiąkała w ziemię i spływała do okolicznych strumyków i sta­wów. Zrodziła się z tego później legenda — utrwalona przez niemieckich historyków — że kąpiel w wodzie zmieszanej z krwią grunwaldzkich bohaterów przywraca siły i młodość. Jeszcze dziewiętnastowieczny hi­storyk Toeppen notuje, że do sadzawki grun­waldzkiej przyjeżdżają się kąpać nocą naj­wybitniejsze osobistości Prus, ba!'— nawet

185

sam król Fryderyk Wilhelm IV. Później za­bobon wygasł. Stwierdzono widać, że kąpiel w krwi bohaterów sił nie przywraca.

Ze wszystkiego, o czym mówi prof. Ku­czyński, najbardziej interesuje mnie sprawa niechętnego stosunku Długosza do Jagiełły i jego potomków. Tendencyjny portret wiel­kiego króla uzupełnia się obecnie i prostuje w drodze sumiennej analizy faktów i doku­mentów. Wiadomo już dziś, na przykład, że rzekomy „litewski barbarzyńca” był naj­większym dżentelmenem w ówczesnym Kró­lestwie Polskim. On jeden nie uznawał po­słania ze skór i sypiał na prześcieradłach, codziennie się kąpał, a dworskich szafarzy doprowadzał do rozpaczy horrendalnym na owe czasy zużyciem mydła. Inna rzecz, że Długosz zdrowo później beknął za swoje wszystkie złośliwości pod adresem Jagiello­nów. Jego Dzieje Polski przeleżały się przez dobre parę wieków w benedyktyńskiej „szu­fladzie”. Do pierwszego wydania dzieła przy­stąpiono dopiero w roku 1611 — ale i wów­czas król Zygmunt III specjalnym dekretem nakazał przerwanie druku. Surową cenzurę miała Pierwsza Rzeczpospolita.

Przez całą drogę powrotną z Dąbrówna do Ostródy jechaliśmy wzdłuż nasypów linii kolejowej, zniszczonej w wyniku ostatniej wojny. Krajobraz to trudny do zapomnienia. Zarosłe lasem i trawą tory, prawie nie znisz­

186

czone upiorne budynki stacyjne, od których nie odchodzą żadne szyny. Martwa linia ko­lejowa zdaje się krzyczeć tymi samymi gło­sami, które słyszeliśmy po drodze w mazur­skich wsiach i miasteczkach.

W Dąbrównie powiedziano nam: „Odbudo­wa tej kolei zadecyduje o przyszłości naszego miasta. Przy obecnym stanie komunikacji nikt nie chce się tu osiedlać...” W Górach Dylewskich powiedziano nam: „Przed wojną przekleństwem i błogosławieństwem naszej okolicy był kamień. Przeszkadzał orać, ale później wywoziliśmy go na budulec do mia­sta — i zamieniał się w pieniądze. Teraz jest tylko przekleństwem, bo nie mamy go czym wywozić...” W Reszkach powiedziano nam: „Niech tylko uchwalą odbudowę tej kolei. Wszyscy pójdą pracować na ochotnika...”

Kiedy się jedzie wzdłuż zamarłych nasy­pów kolejowych linii Ostróda—Działdowo, przestaje być ważne, czy pomnik grunwaldzki będzie miał kształt rzeźby, kopca czy dwuna- stopiętrowej wieży. Ważne jest, aby „czy­nem grunwaldzkim” odbudowana została najszybciej droga kolejowa, na którą cze­kają z upragnieniem tysiące żywych ludzi.

OSTATNIA BITWA

Marianowi Wadeckiemu

Las jest dębowy, gęsty, z lekka już ożół- cony jesienią. Oprowadza mnie trzech gajo­wych. Najstarszego z nich, przysadzistego blondyna o rumianej twarzy i nieco tabłą- kowatych nogach, pamiętam świetnie jeszcze z tamtego czasu. Był jednym z niewielu cy­wilów, którzy nie ewakuowali się stąd przed bitwą. To on pełnił honory domu w gajówce Ofiara, gdzie kwaterowało nasze dowództwo. Przegadaliśmy z nim wtedy większą część nocy. Niewiele się zmienił przez te osiem­naście lat, stał się tylko mniej rozmowny. Każde słowo waży teraz z takim namysłem, jakby od tego miał zależeć osąd historii. Za to dwaj młodzi trzaskają dziobami bez skru­pułów. Byli wtedy chłopcami niespełna dzie­sięcioletnimi, w czasie bitwy znajdowali się

o wiele kilometrów stąd — więc mają prawo wiedzieć wszystko. Ich wprowadzenie w te­mat naprawdę zdumiewa. Sypią numerami niemieckich dywizji i pułków, znają każdy szczegół strategii generała Kleeberga, pamię­tają wszystkie sytuacje bojowe. Rozpiera ich

188

duma, że na terenie ich leśnictwa rozegrała się „ostatnia regularna bitwa kampanii wrze­śniowej”. Swój spacer ze mną po lesie trak­tują niemal jak misję historyczną. Jeden z nich z dobrej woli przetelepał na rowerze czterdzieści kilometrów, żeby przywieźć mi metalową oprawkę od busoli Bezarda, zna­lezioną przed osiemnastu laty na pobojowi­sku. Noszę teraz tę oprawkę w kieszeni spo­dni, regularnie kalecząc sobie dłoń o jej ostrą krawędź.

Chodzimy po lesie, zatrzymujemy się, ga­damy, milczymy, porównujemy nasze wspo­mnienia. Diabelnie trudno po tylu latach zo­rientować się w mało znanym lesistym tere­nie. Niezmienione pozostały tylko zasadnicze punkty: gajówka Ruszczą, gajówka Ofiara, skrzyżowanie dróg... Ale rozmieszczenie drzew jest jakby inne. Pamiętam przecież dokładnie, że kiedy wychodziło się z gajów­ki, las znajdował się z prawej strony drogi, a karczowisko z lewej... Czyżby do tego sto­pnia zwodziła mnie pamięć?

Gajowi pobłażliwie kiwają głowami. Nie jest to wina pamięci. Zmienił się po prostu krajobraz lasu. Stare dęby z 1939 r. wycięto za okupacji. Na starych karczowiskach wy­rosła ściana młodych drzew. Pod wpływem czasu las obrócił się dokoła swej osi i... prze­szedł na drugą stronę drogi. Minęło przecież osiemnaście lat.

Po raz pierwszy przyszliśmy do tego lasu

189

wieczorem 4 października 1939 r. Oddział nasz należał do grupy generała Kleeberga i w księgach żołdu zapisany był jako drugi rzut 79 pułku piechoty. Ale potocznie nazy­wano nas od nazwiska dowódcy — batalio­nem majora Bartuli. Batalion miał za sobą zwykły szlak kampanii wrześniowej. Po wyjściu z małego kresowego garnizonu brnę­liśmy tygodniami przez piaski Polesia, prze- mykając się wśród niemieckich zagonów pancernych. Od czasu do czasu nadlatywały czarne „junkersy” i ogniem pokładowym lub lekkimi bombami masakrowały nam tabory. Wieczorami, na kwaterach w małych dwor­kach poleskich, słuchaliśmy opowiadań ewa­kuowanych starościn o tym, jak przemyślnie marszałek Rydz-Smigły „wciąga Niemców w worek”. Nocami z rosnącym niepoko­jem obserwowaliśmy tajemnicze sygnały świetlne, którymi wróg rozmawiał o nas nad naszymi głowami. Na szosach mijały nas ko­lumny uciekających samochodów. Żony dyg­nitarzy, wystrojone w podróżne kostiumy koloru khaki, zrzucały żołnierzykom całe pudła „junaków” i „mew”. Bledliśmy z gnie­wu i z pogardy, ale papierosy podnosiliśmy, bo nie było co palić. Nie było także co jeść. Stęchły, przypalony pęcak z zepsutych kuch­ni polowych nie chciał przechodzić przez gardło. A mieszkańcy mijanych wsi dawno stracili już chęć do dzielenia się z wojskiem swymi szczupłymi zapasami. Ojczyzna wkoło

190

nas kurczyła się gwałtownie. Stawała się obca, nieufna, zła. W połowie września roze­szła się pogłoska, że mamy iść do Rumunii. Młodsi oficerowie batalionu zaczęli szeptać

0 zdradzie dowództwa. Obawy ich okazały się przedwczesne. Wydarzenia 17 września odcięły grupę Kleeberga od południowych granic państwa. Nowy rozkaz generała prze­rzucił nas razem z innymi oddziałami na lewy brzeg Bugu — na odsiecz oblężonej Warszawie.

30 września — nie zapomnę nigdy tego dnia — ranny „rozbitek”, pętający się przy moim plutonie taczanek, skradł nam konia luzaka. Szukałem tego konia z rozpaczą

1 przerażeniem, do jakich jest zdolny tylko miody oficer rezerwy, którego po raz pierw­szy w życiu obciążono odpowiedzialnością za stan i majątek oddziału. Miotając się konno wzdłuż maszerującej kolumny, na którychś rozstajach dróg natknąłem się na obcego ka­pitana, odpoczywającego ze spuszczoną gło­wą pod krzyżem przydrożnym. Kiedy spy­tałem go o konia, podniósł na mnie wygasłe oczy.

Niech pan się nie wygłupia, poruczni­ku — powiedział ze smutkiem. — Co mnie obchodzi pański koń? W dupie mam pań­skiego konia! Warszawa skapitulowała! Ro­zumie pan? — I rozpłakał się.

Drogi za Bugiem pełne były wozów z ran­nymi, rozbitych taborów, skłębionego za-

mętu i wściekłego ujadania woźniców. Trzy­many w karbach twardą ręką dowódcy, ba­talion przepychał się przez tę miazgę wojny. Po kilku dniach wytężonego marszu osiąg­nęliśmy wyznaczony punkt koncentracji leś­nej pod wsią Wola Gułowska.

Ileż to lat można wędrować po Polsce, a nie dowiedzieć się nigdy, że istnieje wieś

o nazwie Wola Gułowska! Teraz, kiedy stoi­my na skraju lasu i mamy tę wioskę przed sobą jak na dłoni, sprawia ona wrażenie oazy sielskiej pogody i niczym nie zakłóco­nego spokoju. Długi szereg małych, schlud­nych domków, biały barokowy kościół, ko­lorowe sady. Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna... A przecież, je­żeli o Woli Gułowskiej da się w ogóle po­wiedzieć coś ciekawego, to chyba tylko to, że leży ona na odwiecznym szlaku polskich wojen, wśród starych pobojowisk Parczewa, Kocka, Adamowa... Cóż poza tym? W sąsied­niej Woli Okrzejskiej przynajmniej urodził się Henryk Sienkiewicz. W Woli Gułowskiej nie urodził się nikt sławny. Tu ludzie tylko umierali. Nieraz przychodzili umierać z da­leka. W lesie gułowskim do dziś otacza się kultem groby powstańców z 1863 r. Niektóre miejsca noszą tu niepokojące, złowróżbne na­zwy: Krzywda, Ofiara, Mogiły... Las okrąża wioskę ze wszystkich stron — cichy, bez­pieczny, ogromny...

Kiedy przyszliśmy tu w r. 1939, las gułow-

192

ski nie był cichy ani bezpieczny. Mruczała w nim wojna. Z daleka przewalało się głuche dudnienie armat, parskały konie, chrzęściły nowe rzemienie uprzęży, szczękały kawale­ryjskie szable. Na leśnym biwaku czekała na nas brygada kawalerii generała Kmicica- Skrzyńskiego. W ostatnią noc szarej, ubogiej kampanii wrześniowej rozbłysła nam niespo­dzianie przed oczami cała świetność ułańskiej Polski. Chyba jeszcze nigdy „malowane dzie­ci” nie bratały się z nędznymi „zającami” z piechoty tak serdecznie jak owej pamiętnej nocy. Wypoczęci, piękni jeźdźcy w zawadiac­kich furażerkach i zgrabnych półkożuszkach obejmowali czule Piechocińskich łazarzy, czę­stowali' ich rumem i siłą ciągnęli do swych zamaskowanych ognisk. Byliśmy dla nich upragnioną odsieczą. Już od dwóch dni stali w obwodzie bitwy przetaczającej się powoli od Kocka przez Adamów i Krzywdę na Wolę Gułowską. Według ich zgodnych relacji bi­twa była w zasadzie wygrana. Niemcy bro­nili się resztkami sił. Nasze przybycie miało Ostatecznie przeważyć szalę polskiego zwy­cięstwa.

Kiedy pokrzepiony tymi wiadomościami szedłem z kolegami na wyznaczoną kwaterę, minął nas niski, tęgi oficer w płaszczu bez odznak i w naciśniętej na uszy połówce. Cho­ciaż nie nosił okrągłej czapy z amarantowym otokiem ani monokla, a twarz miał zmiętą i nie ogoloną, poznaliśmy go natychmiast.

Przed wojną widywało go się często na tara­sie warszawskiej „Europy” w pełnym szta­fażu szwoleżerskich blasków. Pułkownik Bu- sler — dawny adiutant marszałka Piłsud­skiego! To przypadkowe spotkanie uprzy­tomniło nam zasięg i ostateczny charakter leśnej koncentracji. Ściągnęło tu wszystko, co pozostało jeszcze z sił zbrojnych Rzeczy­pospolitej.

Dopiero dzisiaj, po osiemnastu latach, do­wiaduję się od moich przewodników, że ów­czesny optymizm ułański nie był pozbawio­ny podstaw. Generał Kleeberg zetknął się początkowo tylko z jedną dywizją niemiec­kiej piechoty i w dwudniowej bitwie opór tej dywizji złamał prawie całkowicie. Ale wycofujący się Niemcy zdążyli wezwać na pomoc drogą radiową dwie ciężkie dywizje pancerne z rejonu Dęblina. Dywizje te we­szły do walki piątego października — w trze­cim dniu bitwy.

Piątego października o czwartej nad ranem major Bartula zarządził odprawę dowódców kompanii. Jako dowódca plutonu cekaem na taczankach, również byłem objęty tym we­zwaniem. Odprawa odbywała się konno, na skrzyżowaniu leśnych dróg. Las cały był jeszcze w mgłach. Konie parskały niecier­pliwie. Drżeliśmy z chłodu, z niewyspania i... z rozkosznego podniecenia. O takich od­prawach marzyło się przecież przy lekturze książek Przyborowskiego i Gąsiorowskiego.

Major powitał nas twarzą posępniejszą niż zwykle. Zgarbiony na swej wielkiej gniadej kobyle, przyjmował raporty nie patrząc nam w oczy. Ten burkliwy, zamknięty w sobie sztabowiec — zwany w pułku Michałem Po­nurym — nie zabiegał o popularność u ofi­cerów rezerwy. Ale szanowali go wszyscy, gdyż dał się poznać jako odważny żołnierz i zdecydowany dowódca. Owego ranka jed­nak uderzyła nas w jego zachowaniu jakaś nowa, niepokojąca nuta.

O piątej wyruszamy do natarcia — oznajmił krótko. — Z prawego i lewego skrzydła osłaniają nas sąsiednie pułki. Kie­runek natarcia dla batalionu — kościół we wsi Wola Gułowska. To wszystko.

Byliśmy zdumieni lakonicznością tego roz­kazu.

Panie majorze — odezwał się czyjś niepewny głos. — A co mamy robić potem, po zdobyciu kościoła?

Major ogarnął nas chmurnym spojrzeniem i jeszcze bardziej oklapł w siodle. Po raz pierwszy dojrzeliśmy w jego twarzy wyraz niezdecydowania i bezradności.

Na razie nie mam nic do dodania — burknął niechętnie. — Dalsze rozkazy otrzy­macie później.

Wracaliśmy z tej odprawy zgnębieni. Piękny adiutant batalionu porucznik Tytus Wilski mówił:

Ja znam Ponurego i umiem czytać

195

z jego twarzy. To się nie może dobrze skoń­czyć.

Od skraju lasu, gdzie zatrzymujemy się, aby podumać o bojach sprzed osiemnastu lat, do białego kościoła w Woli Gułowskiej będzie chyba z półtora kilometra. Pole równe jak stół, pozbawione zasłon terenowych — w za­sadzie nie bardzo nadające się do przepro­wadzania natarć. Typowo polski krajobraz tchnie spokojnym urokiem dojrzewającej je­sieni. Na łące pasie się stado łaciatych krów. Snuje się leniwie dym z ogniska, na którym pastuszkowie opiekają kradzione kartofle. Od wsi dobiega skoczne chrypienie radio­węzła, zwanego tu „kołchoźnikiem”. W czy­stym powietrzu niosą się jakieś wesołe na­woływania. Niełatwo w takich warunkach realnie odtworzyć sobie w pamięci te wszyst­kie wariackie wydarzenia, które rozegrały się tu przed osiemnastu laty.

Jeszcze na długo przed przyjściem do gułowskiego lasu oficerów rezerwy naszej kompanii męczyła niepewność, czy w czasie pierwszego upragnionego starcia zbrojnego z wrogiem okażą się wystarczająco odważni. Rozmawialiśmy o tym wiele razy na noc­nych kwaterach — i ten dręczący strach przed stchórzeniem stał się decydującym motorem naszych poczynań, kiedy ruszyli­śmy do natarcia.

Jeżeli bitwa gułowska miała w ogóle jakiś uporządkowany plan, to trzeba stwierdzić,

196

że na naszym odcinku załamał się on całko­wicie po przebiegnięciu trzystu metrów. Na przestrzeni tych pierwszych trzystu metrów poczucie odpowiedzialności za kompanie i plutony przeważało jeszcze w umysłach młodych dowódców nad żądzą wykazania własnej odwagi. Hamowaliśmy nasz bojowy zapał i (rozpędzone nogi, posuwaliśmy się ostrożnymi skokami na linii oddziału, pod­ciągaliśmy krzykiem obsługi karabinów, oglądaliśmy się co chwila i klęliśmy z roz­paczą opieszałych. Ale stopniowo odstęp między nami a plutonami zwiększał się coraz bardziej. My poza pistoletami nie mieliśmy żadnego obciążenia. Żołnierze taskali ciężkie „maximy 08” i skrzynki z amunicją. Naszym rozpaczliwym nawoływaniom odpowiadały wściekłe postękiwania. Tymczasem ogień niemiecki spod kościoła przybierał na sile. Wtedy strach, żeby nie być poczytanym za tchórzów, przesłonił wszystko. Dowódcy ode­rwali się od swego wojska. Poczęliśmy biec szeroką tyralierą oficerską — jak nagania­cze w myśliwskiej nagonce — potrząsając pistoletami i obłędnie wrzeszcząc. Przesta­liśmy się kryć przed kulami. Przestaliśmy w ogóle myśleć. Ogarnięci amokiem bitwy, ogłuszeni hukiem wystrzałów i własnym wrzaskiem — przez pot zalewający oczy wi­dzieliśmy już tylko biały kościół, który mie­liśmy zdobyć.

Naprzód! — zagrzewaliśmy ^ię krzy­

197

kiem do szybkiego biegu. — Naprzód! Na­przód!!!

W pewnej chwili pod kościołem wszczął się jakiś ruch. Zobaczyliśmy Niemców, przeno­szących biegiem karabiny maszynowe. Wpa­dło nam w uszy dalekie niecierpliwe nawo­ływanie:

Artillerie!! Artillerie!!

Teraz, kiedy rozpamiętuję to wszystko na chłodno, nie mogę pojąć, jak to się stało, że Niemcy, rozporządzając znakomitymi stano­wiskami z obu strpn kościoła, ograniczyli się do wybicia tylko połowy szaleńczej tyraliery polskiej, a przed drugą jej połową sromotnie uciekli. Młodzi gajowi tłumaczą to tym, że piechurzy niemieccy panicznie bali się star­cia wręcz z Polakami. Stąd ich zgubny po­mysł zmiany stanowisk ogniowych w ostat­niej chwili. Lęk przed odwagą i lęk przed brakiem odwagi prowadzą w bitwie do tak samo fatalnych następstw.

O jakiejś porze dnia — której dziś sprecy­zować już nie potrafię — ogień ustał i zna­lazłem się przy samym kościele. Kościół był widocznie atakowany z różnych stron i wszystko musiało się w natarciu poplątać, gdyż otaczały mnie same obce twarze z le- woskrzydłowego pułku. Zobaczyłem pierw­szych jeńców. Wysoki, jasnowłosy żołnierz niemiecki słaniał się podtrzymując rękami krwawą masę wyciekającą mu z brzucha. W rowie strzeleckim, obok porzuconego ka-

rabinu maszynowego, stał z podniesionymi rękami rozdygotany ze strachu tłusty feld­febel w stalowym hełmie. Wokoło niego pod­skakiwał jak kogut mały, szczupły poruczni- czek, wymachując potężnym naganem i pisz­cząc zachłystującym się głosem:

Widzisz, ty skurwysynu, do czego cię twój Hitler doprowadził! Widzisz, ty skur­wysynu!

Aber Herr Leutnant! — bełkotał prze­rażony tłuścioch. — Aber Herr Leutnant!...

Zwyciężony i zwycięzca sprawiali wraże­nie jednakowo bezradnych.

Po kilku minutach dopędził mnie goniec mego plutonu, kapral rezerwy Brzeziński.

No, tośmy wygrali wojnę, panie po­ruczniku — mrugnął do mnie z niewesołą kpiną. — A teraz trzeba nam szukać naszego wojska. Jakieś cekaemy mają być na pla­cyku za kościołem!

. Ale za kościołem nie znaleźliśmy naszych wysłużonych „maximów”. Stały tam tylko piękne kaemy polskie „wzór 30”. Wokół nich roiło się od nowych ciemnozielonych heł­mów i srebrnych galonów na mankietach

i naramiennikach. Placyk był zajęty przez szkolny pluton zawodowych podchorążych, którzy szli do natarcia razem z lewoskrzy- dłowym pułkiem. Podchorążowie stracili w bitwie dowódcę i byli skołowani tak samo jak my. Po zdobyciu kościoła nikt nie wie­dział, co robić dalej.

199

2

Zatrzymaliśmy sią dla wspólnego omówie­nia sytuacji. Na ziemi porozsiadały sią grup­ki zmęczonych zwycięzców. Pośrodku plaćy- ku, przy studzience, młody żołnierzyk pił wodę z hełmu. Na dalszym przedpolu — już pod lasem — widać było tyralierę uchodzą­cych Niemców. Nagle w górze za naszymi plecami zaterkotał karabin maszynowy. Z wieży kościoła bluznęła struga ognia. Żoł­nierzyk przy studni przewrócił się jak pod­cięty. Kilku siedzących na ziemi zwaliło się na plecy. Na spokojnym placyku wybuchł popłoch. Obsługi rzuciły się do karabinów, ranni krzyczeli przeraźliwie. Ale najgorszy był ten przy studni. Musiało go trafić w szczękę, bo leżał zupełnie cicho, tylko ge­stem uniesionej ręki, wzywał naszej pomo­cy. Nie można było na to patrzeć i nie można mu było pomóc. Zapora ogniowa jak warczą­cy pies broniła dostępu do studni. Upłynęło kilka minut, zanim oszołomieni podchorążo­wie skierowali wyloty swych cekaemów na wieżę kościelną. W chwili gdy miał paść roz­kaz do otwarcia ognia, z wieży zawołano po polsku:

Nie strzelać, tu szósta kompania!

Tak, przez długie miesiące uczono nas

sztuki nastawiania celowników. Ale wów­czas wszystko odbywało się na niby. Któż liczył się z tym, że drobny błąd w celowniku może doprowadzić do takich skutków!

Idziemy stąd, panie poruczniku — po­

200

wiedział kapral Brzeziński — trzeba szukać naszego wojska.

Opuściliśmy więc fatalny placyk i pobieg­liśmy w lewo, tam gdzie był przykościelny cmentarz. Na stratowanych mogiłach leżały trupy. Rozpoznaliśmy dowódcę trzeciej kom­panii strzeleckiej, porucznika Smoleńskiego. Najbardziej wojskowy z naszych rezerwi­stów! To on na porannej odprawie upominał się o dalsze rozkazy. Teraz'były mu już nie­potrzebne. Przeszedł w stan spoczynku. Le­żał na cudzym grobie, szary i sztywny jak gliniana kukła. Kiedy zdejmowaliśmy mu z szyi blaszkę rozpoznawczą, spokojnym po­wietrzem cmentarza targnął gorący pod­much. Ziemia zatrzęsła się pod nami i głu­cho stęknęła. Na las, z którego niedawno wyruszyło natarcie, runął ostrzał ciężkiej artylerii. Dzisiaj przypuszczam, że było to pierwsze uderzenie dwóch posiłkowych dy­wizji niemieckich, które właśnie wtedy we­szły do bitwy.

Od tej chwili wydarzenia na polu gułow- skim utraciły resztę sensu i wszystko splą­tało się w obłąkańczy, wyjący chaos. Pierw­sza salwa artyleryjska wyzwoliła całą uta­joną orkiestrę. Rozryczały się działa, rozter- kotały karabiny maszynowe, zaniosły się jazgotem miotacze min. Niebo nad nami pę­kało. Walił się świat. Biegliśmy i padaliśmy. Mózgi nasze przeniosły się do nóg. Kolana same zginały się i prostowały. Biegliśmy

i potykaliśmy się o trupy. Strzelano do nas z trzech stron — z niemieckiej i z dwóch skrzydeł polskich. Ryliśmy palcami ziemię, wcieraliśmy się w nią brzuchami, żeby nie było nas widać. W ucho wpadały mi roz­trzęsione zdrowaśki Brzezińskiego. Potem biegliśmy znowu. Musiało to trwać wiele godzin.

Kiedy trochę się uspokoiło, wróciliśmy skokami pod kościół. Ale tam było już pusto. Żołnierzy jakby wymiotło. Zza węgła wybie­gła nam na spotkanie jakaś dziwaczna po­stać — stary człowiek w granatowej cza- marze i wysokiej konfederatce, uzbrojony w myśliwską dwururkę.

Panie poruczniku! — wołał z daleka. — Zgłaszam się do wojska, proszę mnie przy­jąć pod swoją komendę!

Dziś owego osobliwego konfederata wspo­minam z rozrzewnieniem, ale wówczas sy­tuacja była inna. Kiedy staruszek zbyt na­tarczywie zastępował nam drogę, Brzeziński huknął na niego z góry:

Odpieprz no się pan, panie starszy! Z bykaś pan spadł? Chcesz pan się bić,' to się bij, jest przecież bitwa!

Zostawiliśmy go za sobą oniemiałego z obrazy i pobiegliśmy dalej.

Zaraz za cmentarzem napotkaliśmy stano­wisko podchorążackiego cekaemu. Klęcząca obsługa w napięciu obserwowała zasłoniętą drzewami ulicę wsi, gdzie znowu byli Niem-

202

cy. Obok karabinu leżał rozciągnięty na tra­wie szpakowaty kapitan z baretką Virtuti Militari. Przysiedliśmy przy nim dla za­czerpnięcia oddechu. Kapitan był ranny w prawe ramię i — tak samo jak my — odbity od swojego oddziału. Ale nie była nam sądzona długa rozmowa. Na zasłoniętej drzewami drodze — gdzieś daleko z prawej strony — zawarczały motory. Serca prze­stały nam bić: samochody pancerne! Mło­dziutki podchorąży pełniący funkcję karabi­nowego wyprężył się jeszcze bardziej i wspa­niałym regulaminowym gestem uniósł uga- lonowane ramię:

Samochody pancerne z prawej, celow- nik... 111

Leżący kapitan poderwał się jak dźgnięty nożem:

Podchorąży, co pan chce robić?!

Podchorąży zwrócił ku niemu swą chło­pięcą buzię i przez ramię obrzucił go lekko drwiącym spojrzeniem:

Jak to co? Samochody pancerne... Bę­dziemy się bić!

Z jednym karabinem na samochód pan­cerny? — jęknął kapitan. — Tak was na­uczyli w szkole?! Przecież miazgę z nas zro­bi! Trzeba się kryć, kryć!

Podchorąży wzruszył ramionami:

Trudno, my się będziemy bili!

Warczenie zbliżało się. Na uniesionej ręce

karabinowego błysnął srebrzysty galon:

203

Amunicją przeciwpancerną łaaduj broń!

Kapitan skoczył do cekaemu. W lewej,

zdrowej ręce miał „visa”.

Łeb ci rozwalę, gówniarzu! Precz stąd! Ja obejmują komendę!

Podchorążemu krew uciekła z twarzy. Wargi rozdygotały mu się jak małemu chłopcu:

Panie kapitanie, ja muszę się bić... Pa­nie kapitanie, przecież samochody pancer­ne... Panie kapitaanie,..

Warczenie motoru przetoczyło się przed naszym stanowiskiem i przepadło gdzieś z lewej strony drogi. Podnieśliśmy się i po­częliśmy biec dalej.

Zachodziło już słońce, kiedy odnaleźliśmy pierwsze karabiny naszej kompanii. Ostrzał artylerii odbił je na paręset metrów w lewo od kościoła. Kompania była mocno zmasa­krowaną, część obsług wybita. Witaliśmy się z kolegami jak po latach niewidzenia. Od nich dowiedziałem się o śmierci majora Bar- tuli. Według relacji, która zdążyła już jakimś niewiadomym sposobem obiec chaotyczne po­bojowisko, major podczas całej bitwy zacho­wywał się po bohatersku. Zginął w lesie, trafiony odłamkiem niemieckiego pocisku — w chwili gdy organizował artyleryjskie wsparcie dla swego batalionu. Prawdopodob­nie razem z nim został zabity adiutant bata­lionu, porucznik Tytus Wilski.

Leżąc przy odnalezionych karabinach,

ocenialiśmy po raz pierwszy zdarzenia koń­czącego się dnia. Mimo zdobycia kościoła na­tarcie trudno było uznać za zwycięskie. Nie mąciło to jednak słodyczy odpoczynku. Za­padał zmierzch. Wokoło nas dogasała bitwa. Rozkoszowaliśmy się spokojem. Ale dogasa­nie bitwy to termin z zakresu wielkiej stra­tegii. Nie ma on władzy nad zbłąkanymi kulami i nie zapewnia bezpieczeństwa po­szczególnym żołnierzom. W moich oczach zginęli jeszcze dwaj amunicyjni oraz dowód­ca naszej kompanii — miły, dobry przyjaciel, porucznik Skarbek-Kruszewski. Było już prawie ciemno, kiedy rozkaz anonimowego majora z sąsiedniego pułku ściągnął niedo­bitki batalionu na punkt zborny, pod kościół.

Trudno mi wprost zrozumieć, jak ta wa­riacka ■ bieganina zbrojna na niezbyt rozle­głym przedpolu wsi mogła nam zająć wów­czas tyle godzin — od wczesnego ranka do późnego wieczora. Teraz tę samą przestrzeń od skraju lasu do kościoła przebywamy z ga­jowymi w ciągu niespełna dwudziestu minut. Kościół *»jest świeżo odnowiony i lśni niepo­kalaną bielą. W sadzie obok przykościelnego cmentarza czerwienieją dojrzałe klapsy. Przy fatalnej studzience, ostrzelanej niegdyś przez szóstą kompanię, spryskują się wodą dwaj mali chłopcy.

Wieś żyje jeszcze wspomnieniami sprzed osiemnastu lat. Dopiero tu udaje mi się do­wiedzieć, w jaki sposób zakończyła się nasza

205

bitwa. W pertraktacjach między walczącymi stronami pośredniczyli zakonnicy z gułow- skiego kościoła. Koło południa jeden z nich przeprowadził parlamentariuszy generała Kleeberga do sztabu niemieckiego. Kapitu­lacja została podpisana we wczesnych godzi­nach popołudniowych. Mój Boże: we wczes­nych godzinach popołudniowych! Biedny Jó­zio Kruszewski, biedni dwaj amunicyjni! Głupia to rzecz — zginąć już po podpisaniu kapitulacji.

Gajowi oprowadzają mnie z dumą po no­wym cmentarzu wojskowym. Niedawno prze­niesiono tu wszystkie groby żołnierskie z lasu

i ze starego cmentarza. Z pewnością niewiele jest w Polsce miejsc żołnierskiego spoczynku otoczonych przez ludność takim pietyzmem

i taką rodzinną troską, jak ten mały cmenta­rzyk wojskowy, zagubiony wśród puszcz Lu­belszczyzny. W powodzi świeżych kwiatów, pod jednakowymi nagrobkami z szarego pia­skowca leżą tu ci, których znałem: major Bartula, nazywany Michałem Ponurym, adiu­tant batalionu Tytus Wilski, dowódcy kom­panii: Smoleński, Kruszewski...

Sztab niemiecki przyjął kapitulację polską w godzinach popołudniowych, ale artyleria niemiecka oczyszczała pobojowisko jeszcze do późnej nocy. Spod płonącego kościoła wy­cofywaliśmy się pod gęstym ostrzałem arty­leryjskim, obchodząc pobojowisko od lewej strony. Dzięki temu mogłem naocznie stwier-

206

dać, że poranna bitwa z lewej strony kościoła miała przebieg bardziej uporządkowany.

Odwrót nasz prowadził przez piekło. Całe pole było gęsto zasłane trupami i rannymi. Z jednej strony leżeli Niemcy — z drugiej Polacy. Błagalne ręce czepiały się w ciemno­ści naszych biegnących nóg. Ścigały nas roz­paczliwe wołania: „Bracia, ratujcie! Polacy, nie opuszczajcie nas. Nie zostawiajcie nas samych!”

Do lasu dotarliśmy półżywi. Przywitał nas obraz zniszczenia. Strzaskane wozy taboro­we. Ogromne, wzdęte brzuchy padłych koni. Po krótkiej, drętwej odprawie odwalonej przez nieznajomego majora powlekliśmy się na nocleg do tej samej gajówki, gdzie spę­dziliśmy noc poprzednią. Na czas bitwy urzą­dzono tam połowy lazaret. Podłogę zaście­lała zbita słoma, mokra od krwi. Śmierdziało ropą i wydzielinami. Ale można było spać. Nie myśleć o niczym i spać, spać, spać...

Szóstego października, około godziny ósmej rano, pozostałych przy życiu oficerów bata­lionu majora Bar tuli wezwano na odprawę do nowego dowódcy. Poszedłem tam z pod­porucznikiem Podgórecznym — dzisiejszym dyrektorem Biblioteki Miejskiej w Byd­goszczy. Dobroduszny olbrzym Podgóreczny w ciągu jednej doby postarzał się o lat dzie­sięć. Przepadła bez śladu jego przysłowiowa pogoda. Zarośnięty, ponury, milczący kro­czył obok mnie jak widmo klęski. Drogę

207

leśną wypełnił zdenerwowany tłum żołnier­ski. Nikt dobrze nie wiedział, jaka jest sy­tuacja, ale wszystkich trawił ten sam głęboki niepokój. Przed leśniczówką — gdzie mieścił się sztab — stała grupa niemieckich pod­chorążych, wziętych do niewoli poprzedniego dnia. Otaczali ich uprzejmym kołem nasi sztabowcy. Młodzi Niemcy wyglądali butnie i nie było przy nich straży. Widok ten nie wzbudzał najlepszych przeczuć.

Zaraz za leśniczówką przypadł do nas rudy, wąsaty plutonowy z naszego batalionu. Dysząc z podniecenia, ciągnął za sobą prze­straszonego żołnierza.

Panie poruczniku, tego drania defetystę trzeba rozstrzelać! Sam słyszałem, jak roz­powiadał ludziom, że mamy kapitulować.

Puśćcie go! — zapiał nieswoim głosem Podgóreczny. — Puśćcie go i nie urządzajcie głupich hec! Czy nie macie oczu?

Rudy plutonowy zatoczył się jak ude- j rzony.

A więc tak?...

W tej chwili gdzieś za nami zagrała syrena samochodowa i zelektryzował nas przeciągły okrzyk. Z kierunku Lipin przez skłębiony na drodze tłum przepychała się wielka, zaku­rzona limuzyna. Na stopniu samochodu stał młodziutki, zgrabny szwoleżer w garnizono­wej czapce z amarantowym otokiem. Jego wspaniałe oficerki z kolczastymi ostrogami,

208

szykowny mundur i białe rękawiczki były pokryte kurzem i spryskane czarnym bło­tem. Nie odejmując urękawiczonej dłoni od blachy daszka, adiutancik dobywał z siebie resztek zdartego głosu:

Przejazd dla pana generała! Przejazd dla pana generała! Panowie, proszę się roz­stąpić!

Żołnierze rozstępowali się pośpiesznie, z szacunkiem. Od wczoraj o dowódcy grupy krążyły legendy. Wszyscy wiedzieli, że w bit­wie walczył w pierwszej linii, ż karabinem, jak prosty szeregowiec. Mówiono, że nie chciał przeżyć klęski i szukał śmierci od kuli...

Samochód wolno przetoczył się obók nas. Przez szybę dojrzałem pochyloną siwą głowę Kleeberga. Generał nie widział nikogo. Za naszymi plecami ktoś stęknął z'rozpaczą:

To koniec! Teraz już nigdy nie będzie Polski!

Dowódcą batalionu po majorze Bartuli wy­znaczony został obcy porucznik ze sztabu. Od pierwszej chwili nie przypadliśmy sobie do gustu. Stojąc w naszych poszarpanych drelichach, zrudziałych od kurzu, fasowanych buciorach i przepoconych furażerkach, z nie­mą złością patrzyliśmy na nieposzlakowaną elegancję nowego dowódcy: na jego wypu­cowane oficerki, kamgarnowy mundur z gar­nizonowymi patkami, marsowy hełm i Krzyż Walecznych na świeżej biało-czerwonej

wstążce. Zwłaszcza ten krzyż wydawał się nam wręcz nieprzyzwoity.

Nowy dowódca batalionu odczytał nam rozkaz kapitułacyjny. Ze zwieszonymi gło­wami słuchaliśmy lapidarnych sformułowań generała Kleeberga.

...Z oddziałów, które się oparły demorali­zacji, zebrałem Was pod swoją komendę, by walczyć do końca...”

...Chciałem iść najpierw ńa południe, gdy to się stało niemożliwe — nieść pomoc War­szawie...”

...Warszawa padła, nim doszliśmy...” „...Dziś jesteśmy otoczeni, a amunicja

i żywność są na wyczerpaniu...”

...Każę zaprzestać walki, by nie przelewać krwi nadaremnie...”

I punkt ostatni, który Niemcy wymuszali na wszystkich kapitulantach:

„...Postanowienia kapitulacji obowiązu­ją wszystkich. Kto im się nie podporządkuje, będzie uznany za dezertera...”

Porucznik złożył papier i obrzucił nas kry­tycznym spojrzeniem.

Rozkaz przekażą panowie podległym pododdziałom. Poza tym proszę dopilnować, aby wszyscy żołnierze doprowadzili do po­rządku umundurowanie i czysto się wygolili. Panowie zrobią to samo.

Wtedy ogromny, zarośnięty jak niedźwiedź podporucznik Podgóreczny zapytał za nas wszystkich:

210

A właściwie po co mamy się golić? Na jakie święto?

Krzyż Walecznych zachrzęścił niecierpli­wie na piersi nowego dowódcy.

Jak to po co? Żeby pokazać wrogowi naszą postawę!

Ogarnęła nas wściekłość. Więc nie wczoraj na polu bitwy, tylko teraz — goleniem! Ale dalsza wymiana zdań została przecięta krótko

i bezapelacyjnie:

Rozkaz! Nie dyskutować!

Batalion „doprowadzał się do porządku” na rozległym karczowisku za gajówką Rusz­czą. Widziałem, jak jakiś młody podchorąży podczas golenia płakał. Może dlatego, że golił się bez mydła. A może dlatego, że przegra­liśmy wojnę. W pewnej chwili podszedł do mnie kapral Brzeziński i odciągnął mnie ta­jemniczo na bok.

Panie poruczniku — powiedział zniża­jąc głos — razem walczyliśmy, więc do pana przychodzę. Po diabła nam iść do niewoli! Znalazłem tu znajomka z wozem i końmi. Da nam cywilne ubrania. Przysiądziemy na parę dni w lesie. A później pryśniemy pro­sto do Warszawy...

Odrzuciłem tę propozycję bez chwili na­mysłu:

Kapralu, czy nie znacie rozkazu? To byłaby przecież dezercja!

Brzeziński popatrzył na mnie jakoś dziw­

211

nie i po raz pierwszy pominął mój wojskowy tytuł:

Ano, to już jak pan sobie uważa...

Odwrócił się na pięcie i poszedł.

Później zakopywaliśmy do ziemi nasze ce- kaemy, żeby ich nie oddać Niemcom. Nie przypuszczałem nigdy, że pożegnanie z bro­nią może być ciężkim przeżyciem nawet dla zakamieniałego cywila.

Około godziny dwunastej w południe bata­lion wyruszył do niewoli. Szliśmy drogą leśną od gajówki Ruszczą na gajówkę Ofiara. Nie­miecki punkt kontrolny, na którym mieliśmy złożyć broń, znajdował się za wsią. Zdyscy­plinowany oddział majora Bar tuli, osierocony przez dowódcę, w ciągu jednej nocy zmienił się w rozlazłą cywil-bandę. Mimo wysiłków oficerów ludzie obsiadali gęsto wozy tabo­rowe, szyk czwórkowy co chwila łamał się

i plątał. Zamęt powiększali odprowadzający nas mieszkańcy wsi. Kobiety popłakiwały. Mężczyźni starali się wyprosić od oficerów co lepsze konie. Ja także oddałem im mego kasztanowatego wałacha. Ponieważ Niemcy mieli już wykaz etatów końskich, dla zacho­wania rachunku dano mi w zamian wy­nędzniałego do ostatecznych granic kawa­leryjskiego deresza. Po raz pierwszy w życiu dosiadłem konia tak wysokiej rasy. Pod cienką, pościeraną skórą dygotała w nim każda żyłka. Ten koń wiedział, że dzieje się z nami coś strasznego.

W połowie drogi przez maszerującą kolu­mnę przeszedł dreszcz. Od czoła zabrzmiały okrzyki komendy: „Baczność! Na lewo patrz!” Razem z komendą szła sensacyjna plotka: generał Kleeberg z niemieckim generalem będą odbierać defiladę. Spadło to na nas jak niespodziewana obelga. Ludzie, klnąc w najohydniejszy sposób, zeskakiwali z wo­zów. Tłocząc się i popychając, zdemoralizo­wana kolumna prostowała zgięty kręgosłup. „Baaczność! Na lewo patrz!” Komenda zbli­żała się do nas. Jeszcze sto metrów... jeszcze pięćdziesiąt... już!

Nie było tam niemieckiego generała. Na skraju lasu stał prosty krzyż nad świeżo usy­paną mogiłą. Na mogile leżała majorska czapka...

W śmiertelnej ciszy, mocno wybijając równy krok, batalion majora Bartuli defilo­wał po raz ostatni przed swym dowódcą.

I właśnie wtedy w skupioną ciszę leśną wdarł się nowy, nieznany hałas — daleki, miarowy, stale narastający grzechot, od któ­rego zamarły serca. Przypominało to głos drewnianej kołatki, którą w dzieciństwie wypłaszano nas wieczorami z parków miej­skich, kiedy zbyt długo przeciągała się' nasza zabawa w wojsko.

Na niemieckim punkcie kontrolnym jeńcy polscy rzucali karabiny na stos. Nasza dziwna zabawa była skończona.

1957


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brandys Marian Z PANEM BIEGANKIEM W ABISYNII CZ 2 ŚLADAMI STASIA I NEL
Brandys Marian Sladami Stasia i Nel
Brandys Marian Oficer największych nadziei
Brandys Marian MOJE PRZYGODY Z WOJSKIEM
Brandys Marian Kozietulski i inni [1]
Brandys Marian Kozietulski i inni [2]
Brandys Marian Koniec świata szwoleżerów
Brandys Marian Czcigodni weterani
LP IV VI Brandys Marian Sladami Stasia i Nel
Marian Brandys Moje przygody z historia tresc
Marian Brandys Oficer największych nadziei
Marian Brandys Koniec świata szwoleżerów
7 Marian Brandys
EW Zupa kapuściana
Śpiewnik mariański 2012
Słodkie bułeczki z brandy, gotowanie na ekranie
t1 Polowe aparaty telefoniczne oraz przewodowe środki łączności będące na wyposażeniu, Konspekty, ŁĄ
tescik od mariankaa

więcej podobnych podstron