MARIAN BRANDYS
DALEKO OD WARSZAWY
Przy wjeździe do miasteczka stoją trzy bardzo stare wiatraki i leży przewrócony drogowskaz z napisem: Pacanów. Znęca się nad nim z filozoficznym spokojem chuda, brodata koza. Mimo woli zerkamy na jej kopyta. Nie. Koza nie jest podkuta.
Korzystając z okazji wysypujemy całą zaczerpniętą ze starych książek mądrość na temat kucia kóz w Pacanowie. Są w tej sprawie aż trzy odmienne hipotezy.
Pierwsza opowiada o kowalu pacanowskim, który, przychwyciwszy kozę w ogrodowej szkodzie, zabrał ją ze sobą do kuźni i tam zręcznie podkuł, nie czyniąc jej poza tym żadnej krzywdy. Tę hipotezę odrzucamy natychmiast jako nietypową, bowiem kowali
o tak subtelnym i bezinteresownym poczuciu humoru nie ma i nigdy nie było.
Hipoteza druga głosi, że kozy, które okuwano w Pacanowie, nie były wcale żywymi kozami, lecz szczególnym rodzajem promów czy statków rzecznych. Tę hipotezę odrzucamy również, bo Pacanów nigdy w swej historii nie leżał nad rzeką.
Pozostaje wersja trzecia, o pacanowskiej rodzinie kowali nazwiskiem Koza. Ci Kozo- wie mieli być ludźmi niezwykle pracowitymi i punktualnymi, więc całe miasteczko używało ich jako... budzika. Wczesnym rankiem mieszkańcy Pacanowa budzili się ze słowami: „Kozy już kują, czas więc wstawać!” Stąd poszło później ośmieszające przysłowie. Za prawdziwością tej ostatniej hipotezy przemawia wzgląd tradycyjno-psychologiczny: w Polsce z ludzi punktualnych zawsze chętnie struga się wariatów.
Tak czy inaczej, z mieszkańcami Pacanowa na temat kucia kóz rozmawiać nie będziemy. Księga przysłów Samuela Adalberga ostrzega przed ich drażliwością. Pewnemu ciekawemu warszawiakowi miano tu odpowiedzieć: „Nie, kóz już nie kują, ale za to kują... pyski.”
Po odfajkowaniu wstępu historyczno-oby- czajowego mijamy znieważony drogowskaz oraz znieważającą go kozę — i ruszamy na zwiedzenie miasta.
Pierwsze wrażenie jest uderzające. Podobnego miasta nikt z nas jeszcze, jako żywo, nie widział. Zupełnie nie wiadomo, czy dziwne to osiedle uważać za miasto, czy też za wieś. Domki małe, kryte papą, gęsto przetykane zwykłymi chałupami wiejskimi. Za domami mieszkalnymi stodoły i inne zabudowania gospodarcze. Na ulicy baraszkują w piachu białowłose brzdące, pokwikują
chude prosiaki, gęgają gęsi, gulgoczą indyki, beczą kozy.. Całemu temu sielskiemu pejzażowi patronuje gruszkowata wieża kościelna — samotny wzlot architektoniczny nad płaszczyzną strzech i blaszanych dachów Pacanowa. Słowem: wieś.
Ale ta wieś ma w sobie wszystkie charakterystyczne cechy miasteczka. Uliczki zbiegają się tu promieniście do rozległego rynku. Przy rynku kilka sklepów, apteka, gospoda, „bufet”. Ludzie ubrani całkowicie po miejsku. Więc: miasteczko.
Rynek pacanowski wygląda jak koński targ w nietargowy dzień. Na środku rozległego placu, wokoło figury Matki Boskiej, spory szmat ziemi skopany w kartoflisko
i ogrodzony niziutkim, prowokująco nowym płotkiem, takim, jakiego w większych gospodarstwach używa się do grodzenia prosiąt. Ten chłopski płotek na środku miejskiego rynku sprawia wrażenie niewypowiedzianie komiczne.
— Co to jest? — pytamy wskazując nań ręką.
— To będą planty miejskie — odpowiadają pacanowianie. I te planty powtarzają się we wszystkich późniejszych rozmowach. Śmieszny ploteczek, który jest ostatnią (prawdopodobnie przedwyborczą) inwestycją miejską, urasta w rozmowach niemal do rozmiarów budowli socjalizmu.
Ale w tym przechwalaniu się płotkiem na
rynku pobrzmiewa nutka ironii. W ogóle pa- canowianie są ludźmi nie pozbawionymi poczucia humoru i stary Samuel Adalberg niesłusznie ich oskarża o przesadną drażliwość. Wszystkie nasze pacanowskie rozmowy rozpoczynają się mniej więcej tak:
— Przyjechaliście aż z Warszawy? Ho, ho, ho! I pewnie tylko po to, żeby się dowiedzieć, czy w Pacanowie kują kozy? Przyznajcie się, bo po cóż innego można by przyjeżdżać z Warszawy do Pacanowa?
I znowu ta nutka subtelnej ironii, tym razem wyraźnie już zaprawiona kroplą goryczy:
— Bo przecież w Pacanowie nie ma nic do oglądania, zupełnie nic.
Trzeba przyznać, że to melancholijne stwierdzenie pacanowian nie wypływa tylko z fałszywej skromności. W Pacanowie rzeczywiście niewiele jest do oglądania. Miasteczko wprawdzie należy do najstarszych osad na ziemiach polskich, bo liczy sobie około dziewięciuset lat, ale przez cały ten długi okres dziwnie nie miało szczęścia do historycznej kariery. Do księgi dziejów wpisał się Pacanów tylko dwukrotnie. Raz gdzieś w szesnastym wieku, jak stwierdzają kroniki, „dał wstręt” najazdowi tatarskiemu. Miało to być zwycięstwo niemałe i jeżeli wierzyć informacjom żony kierownika pacanowskiego kina, to pacanowianie tak się wtedy za Tatarami zapędzili, że po drodze mimochodem
8
założyli... miasto Tarnów. Drugim tytułem Pacanowa do sławy była istniejąca w miasteczku szkoła dla niedźwiedzi i niedźwiedników. Szkoła ta zyskała sobie tak szeroki rozgłos, że przez sto lat wszystkich młodych niezgrabiaszów i głupków w Polsce nazywano uczniami akademii pacanowskiej. Poza tymi dwoma faktami Pacanów nie upamiętnił się niczym w dziejach ojczystego -kraju. Prawdziwym miastem nie był nigdy, a w wieku XVIII, dzieląc los innych miasteczek kieleckich, pozbawionych gospodarczej racji bytu — schłopiał zupełnie. Od tego czasu wiedzie żywot dziwacznego stworu, który przestał już być miasteczkiem, a nie stał się jeszcze wsią.
Od wielu lat mieszkańcy Pacanowa żyją głównie z pracy na roli, tak jak najzwyklejsi chłopi. Przed wojną Pacanów odgrywał rolę zajazdu i sklepiku drobnej galanterii dla okolicznych Radziwiłłów (jak tu mówią: „byłych Radziwiłłów”) i ich oficjalistów. Dziś jest taką samą karczmą i sklepikiem dla okolicznych chłopów. Ale ambicje miejskie pozostały. Pacanów nie chce być wsią. Chce być miastem.
Ambicje miejskie Pacanowa wybuchły przy przygotowywaniu obecnych wyborów do rad narodowych — w związku z nowym podziałem administracyjnym na gromady. Pacanów, jak jeden mąż, żądał wydzielenia w osobną gminę miejską. „Guloni” paca-
nowscy, ze względów czysto ambicyjnych, w żaden sposób nie godzili się iść do jednej gromady z chłopami z okolicznych wsi. Zebranie przedwyborcze rozegrało się w atmosferze sejmiku. Guloni odżegnywali się od „kmiotków”, chłopi podkpiwali sobie z gulo- nów. Nie pozwalamy! Nie ma zgody!
Ambicje miejskie Pacanowa wydają mi się objawem zdrowym i zasługującym na opiekę. Wierzę, że z czasem pełna aktywizacja gospodarcza spichlerza kieleckiego stworzy dla nich klimat przychylniejszy. Na razie dobrze byłoby podeprzeć te ambicje jakąś skromniejszą inwestycją, na którą w Pacanowie jest miejsce, może jakąś niewielką fabryczką czy jakąś spółdzielczą wytwórnią przetworów rolnych lub owocowych. My w Warszawie nie wiemy, jak bardzo tam, w zapomnianym kącie Kielecczyzny, czekają na najskromniejszy bodaj dowód pamięci, jak żywo na każdy taki dowód pamięci reagują.
W każdym razie Pacanów ma prawo domagać się przynajmniej tego, aby jego ambicje miejskie nie były obrażane, aby jego — jakże nędzny — stan posiadania nie był uszczuplony. W praktyce niestety dzieje się inaczej.
— Mieliśmy szkołę — powiadają pacano- wianie — ale nam ją zabrali i nie mamy już szkoły.
Rzecz prosta, że chodzi tu nie o „akademię niedźwiedzią” z XVIII w., lecz o zawodową
szkołę metalową, założoną w Pacanowie przed paru laty,, którą obecnie przeniesiono do pobliskiego Staszowa. To posunięcie pacano- wianie odczuli jak osobistą zniewagę. Dla ich miejskich ambicji był to prawdziwy cios.
— Chodziliśmy, prosiliśmy, wnosiliśmy interwencje przez naszego posła na Sejm. Nic nie pomogło. A dlaczego przenieśli — nie wiemy.
Nad tym wypadkiem zabrania szkoły metalowej z Pacanowa nie można przejść tak łatwo do porządku dziennego jak nad przewróconym drogowskazem. Jest to wypadek niemal typowy. Niedawno w innym małym miasteczku musiałem wysłuchiwać żalów z powodu zabrania stamtąd szkoły szybowcowej. Trzecie małe miasteczko skarży się na odebranie mu muzeum ornitologicznego. Cały Dolny Śląsk i Pomorze Zachodnie wyjałowione zostały z ośrodków kulturalnych na rzecz większych miast. Jest wprost podziwu godne, z jaką lekkością *-i beztroską zezwala się u nas na zubożanie kulturalne najbardziej upośledzonych punktów naszego frontu kulturalno-oświatowego. Staszów jest trochę większy od Pacanowa i ma lepszy dojazd, więc niech tam idzie sobie pacanowska szkoła metalowa; dla Pacanowa wystarczy Dom Dziecka, prowadzony przez siostry ka- noniczki. I tak dzieje się niemal w całym kraju. Nasza migracja kulturalna w ostatnich latach zmieniła swój zasadniczy kierunek.
Przedtem szedł on od sztabów do pierwszej linii frontu — teraz idzie od pierwszej linii ku sztabom. Sądzą, że nie jest to zjawisko pozytywne i kiedyś będzie się za nie płacić.
Wieczorem wybieramy się do pacanowskiego kina. O szóstej,panuje już w Pacanowie głęboka noc. Na mrocznym rynku jarzą się tylko dwa światełka, jak wilcze Oczy: okna gospody i „bufetu”. Ten bufet — maleńka podła knajpa, w której sprzedaję się wyłącznie wódę i jakiegoś symbolicznego śledzia '— jest niewspółmiernie dochodową imprezą w stosunku do możliwości płatniczych pacanowian. Z dwóch milionów, które zarobił Pacanów przy budowie drogi, w bufet wsiąkł przynajmniej milion.
Mniej intratną placówką jęst pacanowskie kino. Przed lokalem kinowym zastajemy zakłopotaną gromadkę pracowników kina, rozmaitych czynników kulturalnych oraz tłum dzieci. Nadejście nasze zostaje powitane przez dzieciarnię głośnymi okrzykami radości. Trzech nowych gości znakomicie zwiększa szanse na odbycie się seansu. Bo okazuje się, żę brak jeszcze koniecznego kworum — dwudziestu pięciu czy trzydzie^. stu osób. Kierownik tłumaczy, że ludzie doją jeszcze krowy, obrządzają gospodarstwo, jak to w Pacanowie. Trzeba więc jeszcze poczekać. Na razie rozsyła się dzieci po stałych gości — takich, co przyjdą na pewno. Ponie-
12
waż jest jeszcze trochę czasu, idziemy na piwo do gospody. Dwie małe dziewczynki posuwają się za nami trop w trop. Nie pozwolą przecież na to, aby trzech dorosłych gości urwało się z seansu.
Kiedy wracamy W piętnaście minut później, kworum jeszcze nie ma; ale ze względu na gości z Warszawy zapada decyzja rozpoczęcia seansu. Wyświetlają słowacki film Zapora. Tuż przed nami rozsiada się kilka dziesięcioletnich dziewczynek. Wśród nich nasze znajome: Sabinka i Halinka.
Film Zapora należy z pewnością do najsłabszych filmów słowackich i oparty jest głównie na dialogach. Ponieważ zaś aparatura dźwiękowa kina pacanowskiego wydaje tylko jeden dźwięk, przypominający szum Wodogrzmotów Mickiewicza w Tatrach, a napisy na filmie umieszczone są tak dowcipnie, że jedynie przeszkadzają w oglądaniu filmu, ale odczytać się nie dają, więć treści filmu Zapora absolutnie nikt nie może zrozumieć. Dorośli pacanowianie nudzą się więc jak przy słuchaniu okolicznościowego referatu i teraz dopiero rozumiem, dlaczego wolą doić krowy niż chodzić do kina.
Natomiast nasze małe sąsiadki bawią się wyśmienicie. Tylko że ich zabawa pozostaje w dość luźnym związku z treścią filmu. Rozmowy, które słyszę, odbiegają nieco od dialogów naszych książek dla młodzieży. Jednego z bohaterów filmu dzieci uznały z jakichś
13
nie znanych mi przyczyn za szpiega i jego losem interesują się głównie.
— Popatrz, to żona śpiega! — odzywa się Halinka.
— Nie bądź głupia: ona młoda, on stary — oponuje Sabinka.
— Co ty! oburza się Halinka. — W Sroczkowie jeden miał sześćdziesiąt cztery lata, a wziął sobie osiemnastoletnią!
Na ekranie budowniczym zapory wypłacają pieniądze.
— O, wypłata! — cieszy się Halinka. — O, ile dostał: pięćset, a może tysiąc!
— Coś ty — mityguje Sabinka — mój wujek całą noc chodzi, a zarabia tylko pół patyka.
— Mój brat to ma pieniędzy w dechę — chwali się trzecia dziewczynka. — Ale on robi za górnika.
Naraz cała dzieciarnia ożywia się nadzwyczajnie. Na ekranie pojawia się nowa osoba. Wszyscy poczynają wrzeszczeć jak opętani:
— O, kułak! O, kułak! Kułak!
— Skąd ty wiesz, że to kułak? — pytam zaintrygowany Halinki.
— Jak to skąd — zdumiewa się mała — kułak, bo gruby.
— To znaczy, że kułak zawsze musi być gruby?
— Noo...
— Czekaj no — wtrąca Sabinka, ogarnięta
nagłymi wątpliwościami — a Solarczyk ze Słupi? Ten jest chudy.
— Ee tam! — załatwia się pogardliwie Halinka z tym antyschematycznym wyjątkiem. — Wszystkie kułaki są grube, i już.
Myślę sobie, że los otyłych demokratów w Pacanowie musi być nie do pozazdroszczenia.
W drugiej części filmu „szpieg” na ekranie przechodzi przez jakieś ciężkie perypetie. Dzieci ogarniał szał. Halinka i Sabinka wskakują na krzesła i wygrażają pięściami:
— A ty śpiegu, a masz, a masz! A widzisz! A sam chciałeś!
Później kierownik kina wyjaśnia, że ten „śpieg” to wcale nie jest żaden szpieg, tylko „taki pozytywny, co się waha”. No, ale skąd niby dzieci mają o tym wiedzieć?
Kiedy opuszczamy kino i wychodzimy W ciemną pacanowską noc, kierownik kina prosi, abym powiedzał „tam w Warszawie”, żeby pamiętali trochę o Pacanowie i przysyłali jakieś ludzkie filmy, bo w Pacanowie także są ludzie. Przyrzekam kierownikowi, że wszystko to powiem, ale czy pomoże — nie wiem. Pacanów jest tak daleko od Warszawy.
1953
Jerzemu Gemblckltmu
Ze smutkiem trzeba stwierdzić, że fundamentem szerokiej sławy powiatowego miasta Pińczowa nie są ani jego przepiękne krajobrazy, ani starodawne zabytki, ani bogate kamieniołomy, ani pracowitość i serdeczne usposobienie jego mieszkańców. Pińczów swój rozgłos czerpie przede wszystkim z paru starych przysłów, które wyśmiewają jego zacofanie i prowincjonalny charakter. Tradycja ludowa już od wieków z jakimś sadystycznym upodobaniem ośmiesza przed światem to sympatyczne miasteczko w rozmaitych mniej lub bardziej dowcipnych porzekadłach. Któryż z ospałych graczy brydżowych nie bywał ponaglany do szybszej licytacji okrzykiem: ,,W Pińczowie już dnieje”? Tylko niewielu wie, że to popularne zawołanie brydżowe — może równie stare jak sam brydż — wiąże się ściśle z geografią stolicy powiatu pińczowskiego. Pińczów od wschodu zasłania wysoka Góra Zamkowa, nic więc dziwnego, że słońce zagląda tu nieco później niż do innych miejscowości. Ale dowcipnisie
z sąsiednich powiatów wypatrzyli ten szczegół i natychmiast ukuli z niego złośliwą, pełną aluzji przenośnię. Inne złośliwe przysłowie, wyśmiewające „paryżanki z Pińczowa”, również musiało się narodzić z rozgrywek międzypowiatowych. Na szczęście dla dzisiejszych pińczowianek, nie dotrwało ono do naszych czasów. Jeszcze przed pierwszą wojną światową „paryżanki z Pińczowa” zostały zastąpione i całkowicie wyparte z obiegu przez „Anglików z Kołomyi”.
Żartobliwy rozgłos, nadany miasteczku przez stare przysłowia, równoważyła dotychczas w opinii publicznej kraju znakomita sława pińczowskich serów. Niestety, właśnie w tym reportażu przypada mi w udziale smutny obowiązek rozwiania raz na zawsze tego serowego mitu. W czasie mego pobytu w Pińczowie obszedłem to miasto wzdłuż i wszerz i nigdzie nie udało mi się natrafić nawet na ślad pińczowskich serów. Zapytywani w tej sprawie pińczowia- nie z dziada pradziada przyznawali wprawdzie, że w niektórych miejscowościach powiatu pińczowskiego, jak Broniszewo czy Modzawa, wyrabiano przed wojną znakomite suszone serki, natomiast klęli się w żywy kamień, że w samym Pińczowie żadnych serów pińczowskich nigdy nie było. Widać z tego, że z serami pińczowskimi dzieje się podobnie jak z sałatką włoską, którą można odnaleźć w jadłospisach restauracyjnych ca
łego świata z wyjątkiem samych Włoch, gdzie sałatka włoska znana jest wyłącznie jako... sałatka rosyjska, insaląta russa.
Ale dość już rozważań gastronomicznych. Piszę o Pińczowie, aby uwolnić to miasto od ośmieszającej sławy. Zacznijmy więc rehabilitację od wglądu w dzieje pińczowskiego grodu.
O ile mi wiadomo, Pińczów wraz z paroma innymi miejscowościami, jak Książ, Chrobrz i Szaniec, pojawił się po raz pierwszy na scenie dziejów w początkach XV wieku, jako składowa część... nagrody państwowej, którą uwieńczono Zbigniewa Oleśnickiego za uratowanie życia królowi Władysławowi Jagielle pod Grunwaldem. Nawet na ową szczodrą epokę była to nagroda niemała. Świadczy
o tym zachowana ze starych czasów piosenka:
Kto ma Pińczów,
Chrobrz, Książ, Szaniec, może iść z królową w taniec.
Czy piosenka ta kryła w sobie złośliwą aluzję do rzekomych amorów krewkiego kardynała Oleśnickiego z czwartą żoną Jagiełły, młodą i piękną Sonką Holszańską,
0 czym szeptały głośno ówczesne paniusie, czy też odnosi się do późniejszych czasów
1 faktów — w to wnikać nie będę, gdyż sprawy te nie wiążą się już bezpośrednio z Pińczowem.
W każdym razie jedno jest pewne: Zbi-
18
gniew Oleśnicki stał się twórcą historycznego znaczenia Pińczowa i pchnął życie miasteczka na nowe tory. Znakomity ten statysta — łącząc w swej osobie godności: biskupa krakowskiego, kardynała świętego kolegium rzymskiego, kanclerza Korony Polskiej i najpotężniejszego wielmoży Jagieł- łowego królestwa — był, jak wiadomo, nieubłaganym wrogiem i prześladowcą herezji husyckiej. Dlatego też w niedługi czas po objęciu Pińczowa zabrał się do przekształcania miasteczka w prawdziwą warownię wiary katolickiej. Zbudował tu trzy zachowane do dnia dzisiejszego kościoły oraz piękny klasztor, w którym osadził mnichów paulinów. Na wzgórzach osłaniających Pińczów kazał wznieść potężny zamek dla obrony miasta przed napaściami husyckiej „gołoty”, która od czasu do czasu lubiła podskubywać majętności swego możnego prześladowcy. Realizatorami wszystkich tych imponujących przedsięwzięć architektonicznych byli specjalnie sprowadzeni mistrzowie i robotnicy włoscy. Siad po nich pozostał w pińczowskim powiecie do dzisiaj. Jest tuż pod Pińczowem maleńka wioseczka Włochy, a w niej bez liku rozmaitych śniadych i kędzierzawych Romaników, Misztalów, Dominków, których włoskie pochodzenie rozpoznać można na kilometr.
Ale w historii tak samo jak w sztuce — nagroda państwowa nie zawsze bywa pod-
19
waliną trwałych wartości. Wszystkie piń- czowskie budowle Zbigniewa Oleśnickiego spotkał los zupełnie nie przewidziany przez ich fundatora.
W sto kilkadziesiąt lat po śmierci kardynała, pogromcy polskiej reformacji — krew z jego krwi, młody kasztelan Mikołaj Oleśnicki stanął w szeregu najgorętszych zwolenników protestantyzmu i dla zadokumentowania swych nowych przekonań przegnał z Pińczowa osadzonych tam przez stryjecznego dziada paulinów, a kościoły pińczowskie zamienił w innowiercze zbory.
Musiał się chyba przewracać w trumnie kardynał, ojciec polskiej inkwizycji i najwierniejszy wasal Watykanu, kiedy w piń- czowskiej świątyni począł głosić swe nauki Jan Łaski, papież protestantyzmu polskiego, a na pińczowskim zamku osiadł zbuntowany ksiądz Marcin Krowicki, by stamtąd miotać swe jadowite pamflety przeciwko „rzymskiej hydrze” — skwapliwie powielane i rozsyłane na cały kraj przez pińczowską drukarnię Szymona z Łęczycy.
Sprzeniewierzenie się tradycjom rodowym przez Mikołaja Oleśnickiego zapoczątkowało najświetniejszy okres historii Pińczowa, czyniąc z małego, nieznanego miasteczka na lat kilka (lata 1561—1563) jeden z głównych ośrodków protestantyzmu, a zarazem życia umysłowego całej Polski — nowe „polskie Ateny”.
20
Wycieczki w protestancką przeszłość Pińczowa zajęły mi cały pierwszy dzień mego trzydniowego pobytu w tym mieście. Wynikło to z winy lub raczej z uprzejmości mego gorliwego przewodnika pińczowskiego, p. Franciszka Prażucha, zawołanego szpera- cza-amatora i pierwszego znawcy spraw ariańskich na cały pińczowski powiat. Muszę od razu zaznaczyć, że p. Prażuch nie jest zawodowym historykiem ani tym mniej członkiem żadnego z wyznań protestanckich. Jego zainteresowanie dla protestanckiej przeszłości Pińczowa jest najzupełniej bezinteresowne. Ten skromny i solidny urzędnik Centrali Skupu Warzyw jest tylko zakochany po uszy w swoim rodzinnym Pińczowie, a że serce ma zarażone „bakcylem historycznym", więc trudno mu się dziwić, że- przylgnął do najświetniejszego okresu pińczowskich dziejów i grzebie w nim jak niezmordowany poszukiwacz skarbów, racząc wydobytym dobrem każdego, kto tego chce czy nie chce.
Ja osobiście jestem ogromnie wdzięczny p. Prażuchowi za jego gorliwość informacyjną. Historia polskiej reformacji jest piekielnie ciekawa i równie mało znana czytelnikom reportaży co samym reportażystom. A Pińczów odegrał w tej historii rolę naprawdę niepoślednią. Ileż interesujących, za- pładniających wyobraźnię postaci historycznych przebywało tu w owym czasie! Choćby
wspomniany już Jan Łaski, przyjaciel Erazma z Rotterdamu, reformator i uczony
o światowej sławie, wymieniany przez ówczesną opinię naukową obok Kalwina, Me- lanchtona i Zwingliego. Synowiec arcybiskupa gnieźnieńskiego i prymasa, zrazu sam przeznaczony na stolec arcybiskupi, sekretarz królewski i biskup tytularny — a potem z własnej woli wyzbyty z wszystkich dóbr doczesnych, bezdomny tułacz, przez długie lata walczący o wolność sumienia w obcych krajach, umierający wreszcie w Pińczowie ze słowami: „Mnie Chrystus powołał nie dla pokoju i wesołości, lecz dla pracy i utrapienia.”
A Marcin Krowicki, zwykły proboszcz z Wiszni Sądowej, który w atmosferze Pińczowa wyrósł na najtęższego gębacza polskiej reformacji, na „woźnego bożego”, jak sam zwykł się nazywać — jeden z pierwszych pisarzy piszących po polsku, do dzisiaj podziwiany przez historyków literatury za bogactwo i jurność swej polszczyzny?
A Pierre Statorius z Thonville, Francuz, mistrz akademii pińczowskiej, który tak mocno wrósł w polskość, że stał się autorem pierwszej polskiej gramatyki i Piotrem Sto- jeńskim z polska przezywać się kazał?
A ów plebejski „minister” ariański, Grzegorz Paweł z Brzezin, co na trzysta lat przed zniesieniem pańszczyzny wołał do „ślachty bracie j”:
22
„Wam nie godzi się chleba jeść z potu ubogich poddanych swych, ale sami róbcie. Także nie godzi się wam mieszkać na takich majętnościach, które przodkom waszym nadano za rozlanie kr wie, przedawajcie tedy takie majętności a rozdajcie ubogim”.
Bujne, dramatyczne były dzieje pińczow- skiego ośrodka reformacji, zwanego „polskimi Atenami”. Tu rozpoczął się rozkwit protestantyzmu polskiego i tu zaczął się jego zmierzch. Na jednym z synodów pińczow- skich, kiedy zabrakło żelaznej ręki i międzynarodowego autorytetu Jana Łaskiego, zarysował się w łonie protestantyzmu polskiego ostateczny rozłam: na szlacheckich kalwinów i na radykalnych społecznie, plebejskich arian.
Mój przewodnik, p. Prażuch, oprowadzając mnie po zabytkach pińczowskich, opowiada mi o tym tragicznym rozłamie z największą powagą i nieukrywanym żalem. Nie mogę się oprzeć myśli, że ten prawowierny katolik, zginający kolano przed każdym napotykanym ołtarzem kościelnym, szczerze boleje nad osłabieniem i upadkiem głównego nurtu szesnastowiecznej herezji. Oto do jakich skomplikowanych powikłań może doprowadzić baccilus historicus w połączeniu z miłością do rodzinnego miasta.
Z zabytków pińczowskich największe wrażenie wywiera doskonale zachowany dom
drukarni ariańskiej. Wchodząc do tego pięknego renesansowego budynku, człowiek pióra popada w zadumą historyczną. Bądź co bądź, była to jedna z pierwszych drukarni polskich. Stąd na cały kraj rozchodziły się najbardziej postępowe i bojowe druki owego czasu; kto wie, czy w sieniach tego domu nie spierali się o los swoich rękopisów Mikołaj Rej, który zjeżdżał tu z pobliskich Nagłowic, i drugi zakomity pisarz reformacji polskiej — Andrzej Frycz Modrzewski.
Za przykład przedwojennej gospodarki za- • bytkami historycznymi może posłużyć fakt, że przed rokiem 1939 „Dom Ariański” w Pińczowie był własnością prywatną dwóch rodzin kupieckich, a w oficynie, gdzie drukowano niegdyś pierwsze utwory piśmiennictwa polskiego, mieścił się dobrze prosperujący... magiel.
Po wojnie „Dom Ariański” odrestaurowano i oddano na pomieszczenie dla pińczow- skiego Archiwum Akt Dawnych. Ani p. Pra- żuch, ani ja nie uważamy tego rozwiązania za zadowalające. „Dom Ariański” wprost prosi się o urządzenie w nim muzeum. Muzeum takie byłoby niezwykle cenne, szczególnie dla naukowych ekspedycji historyków i architektów, które stale krążą po starym szlaku ariańskim. Tak na przykład p. Prażuch, jak i ja sądzimy, że sprawa ta jest jeszcze do załatwienia.
Najnowsze dzieje Pińczowa znacznie od
24
biegają swą treścią od sławnej przeszłości „polskich Aten”. Ostatnie półwiecze tych dziejów to szczęście typowe dla małego miasteczka polskiego — życie „przy wojsku"
i z wojska.
Za czasów zaborczych stacjonowali w Pińczowie jansborscy huzarzy. Bractwo to zajmowało pół miasta na swoje kwatery, zatrudniało połową ludności dla swoich potrzeb, zjadało góry żarcia i wypijało morze trunków. Dwa razy dziennie huzarzy przeciągali przez miasto, śpiewając:
Saławiej, sala wiej, ptaszeczka!
Kanariej, kanariej, kanariejeczkat
Żałobno pajot...
Rotmistrze i korneci huzarscy przegrywali w karty do miejscowych kupców i okolicznych ziemian „kazionne” pieniądze, a potem strzelali z pistoletów do luster restauracyjnych; rzadziej do własnych głów.
Miasto z tego wszystkiego żyło. Rzeźnicy, piekarze i szewcy dorabiali się kamieniczek, kupcy i dostawcy paszy grubieli. Co niektóre panny grubiały również. Życie toczyło się monotonnie jak w tysiącu innych małych garnizonów: bez większych kłopotów i większych ambicji.
Druga Rzeczpospolita uszanowała tradycje garnizonowe Pińczowa. W latach dwudziestych osiedlił się w miasteczku II pułk piechoty legionowej. I znowu dwa razy dzien-
25
nie przeciągali przez ulice żołnierze, śpiewając tym razem:
...O mój rozmarynie, rozwijaj się!
Pójdę do dziewczyny, pójdę do jedynej,
Zapytam się...
Oficerowie, jak przedtem, flirtowali z pannami, pili wódkę w restauracjach oraz grywali w karty i w bilard z miejscową inteligencją i okolicznymi ziemianami. Wojsko znowu pochłaniało masę jadła, towarów i usług. Znowu grubieli kupcy, sklepikarze i poniektóre panny. Idylla trwała.
Ale na parę lat przed drugą wojną wybuchł skandal. O co wtedy poszło, trudno jest dzisiaj dociec. Dość, że dowódca pułku pińczow- skiego z jakichś powodów obraził się śmiertelnie na Pińczów i wyciągnął z tego najdalej posunięte konsekwencje. Wojsko opuściło miasto na zawsze.
Wtedy mieszkańcy Pińczowa poczuli się nieswojo. Po wielu latach ruchliwego, uporządkowanego życia przy wtórze piosenki wojskowej naraz zrobiło się wokół nich cicho i pusto. Po raz pierwszy zrozumieli, że wprawdzie mieszkają w Polsce, ale właściwie to nie mają z tą Polską nic wspólnego, że nie są reszcie kraju na nic potrzebni, że kraj niczego po nich się nie spodziewa i że oni nie mogą krajowi w niczym pomóc ani niczego mu ofiarować. Przez wiele lat życia „przy wojsku” Pińczów nie dbał o swoje za-
20
w
I
piecze gospodarcze, nie zorganizował sobie żadnego przemysłu ani żadnej bazy surowcowej (wydajność kamieniołomów pińczow- skich była przed wojną mniej więcej taka jak za czasów Zbigniewa Oleśnickiego), Pińczów przez pół wieku był tylko hotelem wojskowym i kantyną żołnierską. Gdy hotel i kantynę opuścili klienci, miasto stanęło u progu ruiny.
Taki był Pińczów tuż przed drugą wojną światową. Pińczów z roku 1954 na pozór bardzo mało różni się od Pińczowa sprzed roku 1939. Mimo widocznych zniszczeń wojennych jest po dawnemu ślicznym, typowo polskim miasteczkiem. Otacza je malowniczy krajobraz wzgórz kieleckich z wyniosłą Górą Zamkową na pierwszym planie; z jej wysokości patronuje miasteczku samotna, przedziwnie kształtna kaplica Sw. Anny. Ciche, tonące w zieleni uliczki pińczowskie pełne są niewysłowionego czaru. Do domków z białego pińczowskiego kamienia tulą się maleńkie wiejskie ogródki, bogactwem swych barw przewyższające paletę najśmielszych malarzy. W oknach mieszkań, między czerwoną pelargonią a różowym kwieciem amaryllis, połyskują obiecująco pękate gąsiorki z wi- śniakiem. Wszystko to razem składa się na obraz tak polski, że chciałoby się tu przyprowadzić każdego cudzoziemca zwiedzającego nasz kraj i powiedzieć mu: „Oto jest najbardziej polskie z naszych miasteczek.
27
Takie samo było przed stu laty i gdyby nie wtrącać się w jego sprawy, takie samo pozostałoby na dalsze sto lat.” Najbardziej urocze miasteczko dla tych, którzy odwiedzają je na kilka godzin i znacznie mniej urocze dla tych, którzy mieszkają w nim stale.
Rzecz jasna, że Pińczów powojenny przejął od Pińczowa przedwojennego nie tylko zewnętrzne uroki, ale i wszystkie wewnętrzne wady małego miasteczka, oderwanego od życia kraju, pozostawionego samemu sobie, bez perspektyw na przyszłość, bez ambicji, bez marzeń. Już pierwsze zetknięcie z Pińczowem wywołuje wrażenie, że miasteczko nie zdołało jeszcze otrząsnąć się z apatii, w jaką wtrąciło je odejście wojska.
Tempo życia pińczowskiego oraz sposób załatwiania przez społeczeństwo pińczowskie niektórych żywotnych spraw wzbudza głębokie przekonanie, że pińczowianie nie dowierzają swoim siłom, że osłabł w nich instynkt walki o byt, że stępiła się ich inicjatywa społeczna, że — krótko mówiąc — w wyniku długoletniej kariery markietanki wojskowej Pińczów odwykł całkowicie od samodzielnego kierowania swym życiem.
Z pierwszych wędrówek po Pińczowie
i z pierwszych rozmów wynosi się wrażenie, że pińczowianie ciągle tylko czekają na coś z zewnątrz. To na normalne połączenie kolejowe z Sędziszowem, to na wybudowanie
28
przewidzianego w planach ogólnopaństwo- wych kombinatu gipsowego, to na osiedlenie się w Pińczowie powiatowego zarządu drogowego, to na wykończenie gmachu szkoły podstawowej, to na własny dom kultury. Prawda, że wszystko to, na co czekają, słusznie im się należy. Ale rzecz w tym, że piń- czoWianie sami z siebie na nic nie chcą czy też nie potrafią się zdobyć. Nawet na zorganizowanie sobie w dziesiątym roku niepodległego bytu jakiejś przyzwoitej sali dla imprez kulturalnych, których z braku takiej sali w ogóle w Pińczowie nie ma. Czy też na odbudowę nad Nidą przystani kajakowej, której cała młodzież tak pragnie. Lub choćby na ostre rugnięcie zarządu swoich gospód za podawanie tak nędznie przyrządzonych potraw, jakich nie ośmielono by się z pewnością podać żadnemu oficerowi pułku piechoty legionowej, nie mówiąc już o kornetach od jansborskich huzarów. Nawet na takie drobnostki pińczowianie sami zdobyć się nie mogą. Panuje tu gnuśna, ospała atmosfera małego garnizonu najgłębszej prowincji. Brak tylko piosenki żołnierskiej, która w swoim czasie dwa razy dziennie dawała się słyszeć' na ulicach miasteczka. A właściwie jest i piosenka, nawet w nadmiarze. Dostawca jej to radiowęzeł pińczow- ski, umieszczony w dawnym klasztorze Oleśnickiego. Spod tarczy herbowej z kardynalskim kapeluszem dobywa się hałas mo-
29
gący rozruszać umarłego. „Radiowęzeł Oleśnickiego” jest z pewnością najbardziej „radioaktywną” jednostką na terenie całej Rzeczypospolitej. Za pośrednictwem kilkudziesięciu głośników panuje nad Pińczowem tak, jak nie panował żaden z Oleśnickich: ani ten od inkwizycji, ani tamten od reformacji. Osiąga to środkami niezwykle oszczędnymi, bo przy pomocy tylko trzech płyt z piosenkami: Wio, koniku, Kapita-a-anie
i Szaleństwo w Zoo. Te płyty nadawane są na przemian od rana do wieczora. Rytmiczny hałas, szalejący bez przerwy w leniwej ciszy miasteczka, brzmi jak przygrywka Chochoła z Wesela.
Przyznaję, że pierwsze wrażenia reporterskie bardzo zniechęciły mnie do Pińczowa. P. Prażuch w swej wszystko wybaczającej miłości do rodzinnego miasta starał się je przede mną wybronić. Tłumaczył mi, że wyższe instancje zupełnie zaniedbują Pińczów, wszystkie swe względy kierując ku sąsiedniemu powiatowi buskiemu. Przekonywał mnie gorąco, że w mieście „mimo to” zaczyna się ruszać, zwracał moją uwagę na wzorowo urządzone planty miejskie, na piękne licówki kamienne nowych domów, robił mi apetyt na kamieniołomy pińczow- skie, których zwiedzanie czekało nas następnego dnia.
Wszystko to nie potrafiło zmienić meęo złego nastroju. Pod ciężarem pierwszych
wrażeń załamałem się i postanowiłem zarzucić myśl napisania reportażu rehabilitującego Pińczów z jego „przysłowiowej” sławy. Za wcześnie jeszcze na rehabilitacją Pińczowa. W Polsce Ludowej roku 1954 nie można przecież chwalić miasta jedynie za to, że w r. 1554 było „polskimi Atenami”.
- Przypomniało mi się, co o Pińczowie niegdyś powiedział sławny pisarz Adolf Dygasiński, który w tym mieście spędził młodość:
„Niech mi nie mówią, że w Pińczowie dnieje, bo w Pińczowie jeszcze ciągle ciemno.*’;^
No tak, ále ile to wody w Nidzie upłynęło od tamtych czasów!
Następnego dnia od samego rana zmienił się mój sąd o Pińczowie i o jego sprawach. Spojrzałem na to miasteczko i jego mieszkańców zupełnie innymi oczami. Przyczyną tej odmiany były dwa spotkania, które jak wszystko w tym reportażu, zawdzięczam p. Prażuchowi: spotkanie z prof. Danielem Olechem i spotkanie z pińczowskimi kamieniołomami.
Prof. Olecha z widzenia znałem już przedtem. Był to pierwszy mieszkaniec Pińczowa, na którego zwróciliśmy uwagę w chwili naszego wjazdu do tego miasta. Mijaliśmy właśnie Górę Zamkową, gdy naraz po przeciwległej stronie szosy wpadło nam w oczy coś osobliwego. Na zboczu wzgórza, odartym
31
z traw i piaszczystym, pięła się na tyczkach jakaś dziwna uprawa. Od razu wszczęliśmy na jej temat gorący spór z Kosidowskim. Pomidory? Nie, nie pomidory. Więc co, jeżeli nie pomidory? Winorośl? Ale winnica w Pińczowie? Nie, to śmiechu warte... A jednak była to winnica, najprawdziwsza winnicy w Pińczowie. A siwy człowiek, który w gromadce uczniów krzątał się wśród winorośli, to był właśnie prof. Daniel Olech.
W dwa dni później odwiedziliśmy prof, Olecha w pińczowskim liceum im. Hugona Kołłątaja, gdzie jest nauczycielem.
Liceum pińczowskie wymaga osobnej wzmianki. Duchowy i fizyczny rodowód tej uczelni jest bardzo interesujący i zasługuje na ujawnienie. Szkołę pińczowską uważa się za jedną z najstarszych szkół polskich, gdyż wiąże się ona łańcuchem nieprzerwanej tradycji ze szkolą kalwińsko-ariańską, którą prowadził w Pińczowie w połowie XVI wieku francuski uczony i „minister” Pierre Sta- torius z Thomdlle, zwany także. Stojeńskim. Po szkole protestanckiej przyszła duchowna szkoła katolicka. Chadzał do niej Hugo Kołłątaj, obecny patron pińczowskiego liceum. Potem szkoła Komisji Edukacji Narodowej^ Dalej, po utracie niepodległości rządowe gimnazjum rosyjskie. To gimnazjum rosyjskie miało dwóch sławnych uczniów: Adolfa Dygasińskiego, który pobierał tu wstępne nauki, oraz... Andrzeja Radka, bohatera
32
MPi
Syzyfowychi I prac (polonista liceum, prof. Opara, poinformował mnie, że szkoła w Py- rzogłowach z Syzyfowych prac to właśnie gimnazjum pińczowskie). W dwudziestoleciu międzywojennym w gmachu obecnego li- • ceum mieściło się gimnazjum państwowe. Pochodzenie materialne gmachu liceum ' (dawnego pałacu magnackiej rodziny Wie- * lopolskich) jest niemniej ciekawe. Gmach ten pochodzi w prostej linii od... zamku zbudowanego przez Zbigniewa Oleśnickiego. Nie j.est to żart. Kiedy w roku 1800 wymarła rodzina właścicieli zamku, margrabiów Gon- zaga-Myszkowskich, dość zrujnowany zabytek historyczny przeszedł ną własność hra- ' biny Wielopolskiej. Chciwa i podejrzliwa hrabina umyśliła sobie, że Gonzaga-Mysz- ,kowscy ukryli w zamku wielkie skarby. Aby do nich dotrzeć, kazała rozebrać historyczny zamek do ostatniego kamienia. Skarbów nie znalazła, ale z kamieniami z rozbiórki zamku coś trzeba było zrobić. Zbudowano więc z nich jeszcze jeden „powiatowy” pałac rodziny Wielopolskich, w którym obecnie mieści się liceum im. Hugona Kołłątaja. Przedziwne psikusy płatała historia właścicielom starego zamku. Bo przecież nie zbudowałby nigdy tego zamku kardynał Zbigniew Oleśnicki, gdyby mógł przewidzieć, że kiedyś „heretyk” Krowicki będzie z jego komnat zaprzeczać „papieżnikom” władzy nad Polską. I nie rozebrałaby zamku hrabina Wielo-
polska, gdyby mogła przewidzieć, że z jego kamieni powstanie kiedyś szkoła średnia dla dzieci chłopskich i robotniczych.
Prof. Olech uczy uczniów pińczowskie- go liceum przyrody. Ale zainteresowania
i umiejętności tego siwego profesora o wesołej, opalonej twarzy i młodzieńczych ruchach wykraczają poza zakres wykładanego przedmiotu. Widać to od razu ze sposobu urządzenia szkolnego gabinetu przyrodniczego — najpiękniejszego gabinetu przyrodniczego, jaki widziałem kiedykolwiek w szkole prowincjonalnej. Są tu eksponaty, jakich nie znajdzie się w innych pracowniach szkolnych — choćby ten dowcipnie spreparowany ul pod szkłem, który odsłania przed uczniami wszystkie tajemnice życia pszczół, albo ten spory stos wykopalisk archeologicznych, wydartych z wnętrza Góry Zamkowej. W urządzeniu gabinetu przyrodniczego pińczowskiego liceum znać rękę człowieka, który prawdy o świecie dochodzi różnymi drogami, wiele umie i duży wysiłek wkłada w to, aby swą wiedzę przekazać w sposób najbardziej interesujący.
Obecnie główną namiętnością prof. Olecha jest winogrodnictwo. Skąd mu się to wzięło? Z mapy rodzinnego powiatu. W okolicy Pińczowa są aż dwie miejscowości o nazwie Wi- niary. Jeżeli są Winiary, to musiało być także wino i winogrodnictwo. Kiedy? Nie wiadomo. Może za Zbigniewa Oleśnickiego.
I
który sprowadzał włoskich budowniczych kościołów, a może za Mikołaja Oleśnickiego, który wzywał francuskich „ministrów” do ewangelickich zborów. Może za przeora Kordeckiego, co przed pójściem do Częstochowy pińczowskim paulinom przewodził, a może za Hugona Kołłątaja, co w Pińczowskiem proboszczował. Najpewniej jednak uprawiano wino za arian, którzy słynęli jako znakomici gospodarze i wielu mieli między sobą przybyszów z południa. Czyż nie Jędrzej Trzycieski, szesnastowieczny pisarz polskiej reformacji, członek pińczowskiej drużyny „Aten polskich”, pierwszy pisał w Polsce o winie: „Owoc winnego drzewa są jagody, z których soku wyciśnionego bywa wino, drogie picie...”? Nie warto się zresztą wgłębiać w te historyczne przyczynki. Najważniejsze jest to, że prof. Daniel Olech, nauczyciel przyrody w liceum im. Hugona Kołłątaja, postanowił po trzy- albo czterowieko- wej przerwie wskrzesić w Pińczowie kulturę winną.
Zwiedzamy tę samą winnicę, którą widzieliśmy już przy wjeździe do miasta. Chodzimy ostrożnie między krzewami winorośli. Prof. Olech tłumaczy nam, że pierwsza winnica ma cel selekcyjny. Lub, wyrażając się bardziej fachowo: „rejonizacyjny”. Chodzi o stwierdzenie, które gatunki winogron najlepiej się przyjmą w klimacie pińczowskim. Na zboczu wzgórza dojrzewa obok siebie sto
35
gatunków winnego owocu. Profesor obiecuje, że przy odpowiedniej pomocy Instytutu Puławskiego Pińczów może dogonić i przegonić Zieloną Górę. Kosztujemy po jednej jagodzie z każdego gatunku. „Królowa Winnic” Magdalena”... portugalskie „Opor-
to”... kalifornijskie... Kto by to wszystko spamiętał!
Nie znam się na uprawie winnic ani na gatunkach winogron. Nigdy nie potrafiłbym odróżnić „Królowej Winnic” od „Magdaleny” czy portugalskiego „Oporto”. Mimo to jestem głęboko przekonany, że winogrona, którymi częstuje mnie prof. Olech, stanowią najwyższą klasę winogron, jaką w ogóle można osiągnąć. Bo dzięki tym winogronom nareszcie wiem, że w Pińczowie dzieje się coś nowego. Jędrne, wonne jagody, jakich nie było w Pińczowie od trzech wieków, przepędzają ze mnie katzenjammer po wczorajszym zwiedzaniu miasteczka. Nie martwcie się, drodzy Czytelnicy, że w Pińczowie nie ma pińczow- skich serów. Za kilka lat będą wina piń- czowskie. Niech tylko Instytut w Puławach pośpieszy się z obiecaną subwencją dla piń- czowskich winnic.
Spotkanie z prof. Olechem jest swego rodzaju wstępem do wizyty w kamieniołomach. P. Prażuch już się nie może doczekać, żeby mi te kamieniołomy pokazać. Bardzo na nie liczy, a jednocześnie ma tremę, bo przecież w kamieniołomach rozegra się zasad-
1
niczy bój o charakter pińczowskiego reportażu.
Już w drodze do kamieniołomów zaznajamia mnie z cudownymi właściwościami piaskowca pińczowskiego. Jaki to ten kamień jest. Świeżo wydobyty daje się rżnąć zwykłymi piłami jak drzewo, a później schnie
i twardnieje na granit. Byle go nie wiązać gliną, tylko wapnem. Wiązany gliną kamień pińczowski wilgotnieje i poczyna „płakać”.
Ale wszystko to jeszcze nic. Po wciągnięciu szczególnie głębokiego oddechu entuzjastyczny mój przewodnik komunikuje mi najspokojniej, że z kamienia pińczowskiego zostało częściowo zbudowane... rzymskie Colosseum.
Widząc mój niedowierzający uśmiech, podpiera to zaskakujące twierdzenie autorytetem znakomitego geografa polskiego, prof. Pawła Sosnowskiego. Popadam w ciężką rozterkę. Sosnowski był ulubionym profesorem mego ojca w gimnazjum Górskiego i jego nazwisko jest w mojej rodzinie otoczone wielkim szacunkiem. Trudno mi więc nie wierzyć, że sławna budowla rzymska powstała z łaski Pińczowa. Pozwalam sobie jedynie na nieszablonową wzmiankę, że świat jest mały, a życie dziwne. No, bo było się w tym Rzymie, patrzyło się na to Colosseum myśląc przy tym Bóg wie nie co, pisało się nawet... — a tu tymczasem po prostu Pińczów. „Ej, życie, życie!" — jak mówi poeta.
37
/i
A potem zaglądamy w głąb ogromnej białej misy kamieniołomów. Być może, że to skutek rzymskich rewelacji p. Prażucha, ale widok pińczowskich kamieniołomów uderza mnie swym podobieństwem do krajobrazu rzymskiej Kampanii. Nagie wapienne zbocza, stosy białych porowatych głazów jak ruiny strzaskanych świątyń, w dali zielona winnica prof. Olecha. Jest w tym krajobrazie spokój i czcigodna starość antyku. Mimo woli trzeba pomyśleć, ile to pokoleń ludzkich ryło w tym olbrzymim sztucznym wąwozie dla wydobycia cennego surowca budowlanego. He pokoleń chłopów niewolnych i pańszczyźnianych wyrębywało stąd kamień na kasztelańskie zamki i hrabiowskie pałace, zanim przyszedł czas budowania domów dla ludzi pracujących. Topografia kamieniołomów pińczowskich znakomicie odbija przełom, jaki zaszedł w naszej historii. Mało było w Polsce zamków i pałaców, dlatego kamieniołomy pińczowskie od czasów Zbigniewa Oleśnickiego do czasów sanacji szły wąskim korytem i wydajność ich utrzymywała się mniej więcej na takim samym poziomie. Ogromnie dużo trzeba Polsce domów dla pracujących, więc obecnie kamieniołomy pińczowskie rozparły się szeroko i stały się ogromną fabryką budulca, już teraz przerastającą dwudziestokrotnie wydobycie przedwojenne i rosnącą z dnia na dzień. Olśniewa mnie odkrycie, że przecież to z tych kamieniołomów wyszedł
38
I
Pałac Kultury i Nauki i Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa. Cóż to za bezczelność ze strony warszawiaków patrzeć z góry na Pińczów. Jeszcze parę lat, a nazwa Pińczów nabierze u nas takiego samego szlachetnego brzmienia, jakie ma we Włoszech nazwa Carrara.
Wędrujemy przez kamieniołomy pińczow- skie. Oglądamy nowo wzniesione hale obróbki elementów — piękne budynki z tzw. „dzikiego kamienia”, przypominające raczej wymuskane pawilony wystawowe niż hale fabryczne. Budynki te pokazują w najwymowniejszy sposób, jak piękne możliwości ma przed sobą „polski styl” budownictwa kamiennego i jak mało jeszcze z tych możliwości korzystamy. W kamieniołomach piń- czowskich, szczególnie przy obróbce gotowych elementów, pracują przeważnie zupełnie młodzi ludzie. Wielu z nich wywodzi się ze starych pińczowskich dynastii kamieniarskich, ale wszyscy są absolwentami gimnazjum kamieniarskiego w Jaworze na Śląsku. W Pińczowie natomiast istnieje szkoła metalurgiczna. Dlaczego właśnie tak? A dlaczego śledź w ormiańskiej zagadce był zielony? Żeby trudniej było zgadnąć.
W pewnej chwili oprowadzający nas dyrektor kamieniołomów wskazuje na stos białych, równo ciosanych kamieni.
— A to główna przyszłość naszych kamieniołomów: kształtki.
39
Ostatnia, największa rewelacja naszej piń- czowskiej wizyty. Kształtki — piękne cegły kamienne, mocne, nie wymagające tynku. Mają się stać głównym materiałem budowlanym dla wsi, spółdzielni produkcyjnych, pegeerów. Produkcja ich zakrojona jest na skalę olbrzymią. Oczekuje się właśnie nowoczesnych radzieckich kombajnów kamieniarskich, które będą wycinać kształtki wprost ze ściany skalnej.
To jest coś! Przyglądam się przez chwilę zasłuchanej i rozanielonej twarzy tropiciela przeszłości ariańskiej, p. Prażucha, i... sam puszczam wodze wyobraźni. Widzą nową wieś polską: białą, kamienną, piękną! Kto wie, czy kiedyś nie powiedzą o naszym pokoleniu, że zastaliśmy Polskę ceglaną, a zostawiliśmy kamienną. A wszystko dzięki Pińczowowi! Niech żyje Pińczów!
No, trochę za daleko się zagalopowałem. W każdym razie reportaż rehabilitacyjny z pewnością napisać można. I można dać mu tytuł: W Pińczowie dnieje.
1
DIABELSKIE PIĘTNO
A więc i stary Lublin ma swój studencki kabaret literacki. W piwnicach historycznej kamieniczki w Rynku, o krok od wyniosłej ściany kościoła Dominikanów, studenteria lubelska zmajstrowała sobie teatrzyk, mogący śmiało rywalizować z osławioną „Piwnicą” krakowską.
Oto jeden z numerów: Na półciemnej scence czarno ubrany chłopiec, trzymający w rękach dwie zapalone świece. Sylabizuje tekst z elementarza:
A-la ma ko-ta, A-la ma psa. A-la ma ka-nar-ka
...Stopniowo sylabizowanie rośnie w niepokojący, groźny lament.
Ala ma kota,
Ala ma psa,
Ala ma kanarka...
Ala morduje powoli kota!
Ala morduje powoli kota!
Ala morduje powoli psa!
Ala morduje powoli psa!
Ala morduje powoli kanarka...
41
I szyderczy, rozdzierający uszy finał:
Gaudeamus homines bonae voluntatisl Gaudeamus homines bonae voluntatis! Cieszmy się z naszych dzieci!
Alleluja!
Alleluja!
Przez trzy dni sąd powiatowy w Lublinie sądził zbrodnię dwudziestoletniego Ryszarda Gorzela, okrutnego mordercy rodziców. Przez trzy dni od wczesnych godzin porannych przed gmachem sądu gromadziły się tłumy amatorów silnych wrażeń, aby choć przez chwilę popatrzeć na oskarżonego, kiedy wyprowadzano go z karetki więziennej. Byli wśród tłumu nawet tacy, którzy na ten wielki teatr przyprowadzali z sobą dzieci i przynosili z domów... drugie śniadania.
Powierzchowność mordercy nie uzasadniała tej niezdrowej ciekawości. Kiedy siedział na ławie oskarżonych w otoczeniu uzbrojonych milicjantów — z głową schyloną pod ciężarem natrętnych spojrzeń, przystojny, dobrze odżywiony i ubrany, o twarzy pozbawionej jakiegokolwiek indywidualnego piętna — nie różnił się niczym od innych młodych ludzi, obecnych na sali rozpraw. Ta zatrważająca przeciętność i typowość oskarżonego sprawiała, iż w czasie zeznań jego narzeczonej, dziewiętnastoletniej telefonistki z lubelskiej centrali międzymiastowej, ulegało się złudzeniu, że cała ta groźna ceremonia sądowa jest jakimś nieporozumie-
42
niem, że za chwilę zasępiony młodzian z ławy oskarżonych przeciśnie się z przepraszającym uśmiechem obok milicjantów, weźmie pod rękę swą śliczną, niezbyt wierną „lalkę” i razem z nią wyjdą z sali sądowej, aby powrócić do swoich spraw — może złych i nierozsądnych, ale zwykłych, ludzkich i — rzecz najważniejsza — znajdujących się po tej stronie bariery prawa. Ale po jednym spojrzeniu na stół sędziowski złudzenie pryskało. Leżały tam dowody rzeczowe zbrodni: zakrwawiona odzież Gorzelów i długi młotek stolarski, którym syn zmiażdżył czaszki rodziców. Tradycjom polskiej jurysprudencji znane były dotychczas tylko terminy „ojco- bójstwo” i „matkobójstwo”, Ryszard Gorzel wprowadził do tych tradycji po raz pierwszy termin zupełnie nowy — „rodzicobói- stwo”.
Na podstawie skrupulatnego przewodu dowodowego sąd ustalił stan faktyczny przestępstwa. Bezpośrednią przyczyną morderstwa był zatarg oskarżonego z rodzicami w związku z zamierzonym przez niego małżeństwem. Starzy Gorzelowie nie godzili się na małżeństwo z wybraną przez syna dziewczyną, narzeczona nalegała na przyśpieszenie ślubu, więc syn postanowił zamordować rodziców.
25 marca 1957 roku o godzinie szóstej rano. po wyjściu z domu stryja i brata, Ryszard Gorzel wszedł do pokoju matki i kilkoma
ciosami młotka w tył głowy zadał jej śmierć. Kiedy w chwilę potem w przedpokoju ukazał się ojciec, morderca rzucił się na niego i również uderzył go młotkiem. Stary Go- rzel próbował się bronić i chwycił syna za gardło, ale syn był silniejszy. Leżącego już na ziemi ojca dobił kilkoma uderzeniami młotka. Po dokonaniu podwójnej zbrodni Ryszard Gorzel zdjął ojcu z ręki zegarek, wyjął z torebki matki czterysta złotych, po czym wciągnął zwłoki ojca do pokoju, zamknął drzwi i wyszedł z mieszkania do warsztatu, w którym pracował. Tam oczyścił i schował młotek, po czym spokojnie zabrał się do zwykłej pracy. Po znalezieniu młotka i aresztowaniu początkowo nie przyznawał się do zbrodni, próbując podejrzenie skierować w fałszywym kierunku. Załamał się dopiero po pierwszej rozmowie z obrońcą. Ale i później, w śledztwie i w sądzie, nie wykazał pełnej skruchy, ograniczając się do teatralnych gestów, obliczonych na wzbudzenie współczucia i sympatii u publiczności. Ekspertyza psychiatryczna wykazała, że mimo pewnych cech psychopatycznych oskarżony jest całkiem normalny i zbrodni dokonał w stanie pełnego rozeznania.
Tak wygląda stan faktyczny zbrodni Ryszarda Gorzela — przerażający i jednoznaczny z punktu widzenia prawa i moralności. Ale ponieważ nieludzki morderca został uznany za jednostkę normalną — i ma do-
44
piero dwadzieścia lat — trzeba także pokazać warunki społeczne, w jakich kształtowały się jego charakter i psychika.
W rodzinie Gorzelów istniał zadawniony konflikt między synem a rodzicami — lub raczej między synem a matką. Ryszard Go- rzel mówił na rozprawie, że ojca „bardzo lubił” i zabił go jedynie, — jak to pięknie sformułowała obrona — „w odruchu osaczonego zwierza”, aby pozbyć się świadka pierwszej zbrodni. Przyznał natomiast, że z matką od dawna żył w niezgodzie, że często się z nią kłócił, że miał do niej pretensje
o wiele rzeczy.
Kim była matka Ryszarda Gorzela? Na podstawie licznych rozmów z przedstawicielami różnych środowisk Lublina, a także z mieszkańcami pewnej wsi podlubelskiej udało mi się odtworzyć sylwetkę zamordowanej — jak sądzę, dość zbliżoną do prawdy. Franciszka Gorzelowa była rewolucyjną działaczką chłopską z małej wsi podlubelskiej. Jedną z tych działaczek — jakich w Lu- belszczyźnie było niemało — twardych, zaciekłych, bezwzględnych, zdolnych do daleko posuniętych poświęceń, a jednocześnie, przez swą twardość i zaciekłość, szczególnie łatwo podatnych na wszelkie niebezpieczeństwa błędów i wypaczeń minionego okresu. Postacie takie niekiedy trafiają do czytanek szkolnych, ale na wychowawczynie własnych dzieci nadają się rzadko.
45
W czasie okupacji Gorzelowa razem z całą swoją rodziną walczyła z karabinem w ręku w grupie partyzanckiej. Potem, również z karabinem w ręku,' broniła reformy rolnej w rodzinnej wsi Kozice. Ośmioletni Ryszard Gorzel wychowywał się w domu wiejskim wypełnionym szczękiem broni, napadanym niemal każdej nocy przez bandy leśne, zasypywanym wyrokami śmierci. W domu tym dzieci bawiły się bronią, a młodszy brat Ryszarda postrzelił kiedyś przypadkiem ojca. Panowała tam atmosfera pogardy dla śmierci, a co za tym idzie, także dla życia. Reforma rolna w Polsce musiała być przeprowadzona, ale atmosfera taka nie sprzyja wychowaniu małych dzieci. Przypuszczam, że już z owych czasów Ryszard Gorzel wyniósł jakiś uraz na punkcie matki — groźnej, wiecznie uzbrojonej, nienawidzonej i nienawidzącej.
Po przeniesieniu się rodziny Gorzelów do Lublina lata następne nie przyczyniły się specjalnie do rozładowania tego dziecięcego urazu. Lubelski dom Gorzelów nie był już zbrojną fortecą, ale ział chłodem i pustką. Rodzice wiecznie zajęci pracą społeczną, wiecznie na zebraniach, na mieście, nie mający nigdy czasu dla dzieci. Oskarżony Gorzel twierdził w sądzie, że główną przyczyną jego kłótni z matką było to, że zupełnie nie zajmowała się domem i rodziną. Przy tym charakter matki: twardy, despotyczny, pozba-
wiony ciepła. Trzeba przyznać, że atmosfera, w jakiej rósł Ryszard Gorzel, daleka była od ideału wychowawczego. Ale ostatecznie i w innych domach polskich, gdzie rodzice nie byli eks-partyzantami i aktywistami politycznymi, lecz po prostu zapracowanymi urzędnikami czy robotnikami, panowała atmosfera równie mało sprzyjająca wychowaniu dzieci. I w innych domach byli młodzi ludzie, którzy z dzieciństwa wynieśli ciężkie urazy pookupacyjne. I w innych rodzinach krnąbrni synowie żyli w niezgodzie z surowymi, despotycznymi matkami. Jest rzeczą prawdopodobną, że w wypadku Ryszarda Gorzela odegrał jeszcze rolę czynnik dodatkowy — atmosfera ostrej niechęci, jaką drobnomiesz- czańskie społeczeństwo Lublina otaczało rodziców właśnie dlatego, że byli aktywistami politycznymi.
Nie moją jest rzeczą badać, czy niechęć, jaką żywiono do Gorzelów, wynikała tylko z wrogości klasowej, czy też, i przede wszystkim, z osobistych cech charakteru i z osobistych błędów i wypaczeń starej Gorzelowej w latach „zaostrzającej się walki klas”. Tak czy inaczej, atmosfera taka istniała i byłoby błędem zamykać oczy na jej oddziaływanie psychologiczne na młodego Gorzela. Nie ulega wątpliwości, że poważna część odium kierowanego przeciw matce spadała na głowę syna. Gdyby Ryszard Gorzel matkę kochał, broniłby jej niewątpliwie przed ludzką nie-
47
chęcią. Ponieważ jej nie kochał, można przypuszczać, że w niechęci z zewnątrz znajdował niejako „ideologiczne” podtrzymanie dla swoich osobistych pretensji i żalów. Tym bardziej że najostrzejsze zarzuty przeciwko matce wychodziły ze środowiska dziewczyny, którą kochał — jego narzeczonej, uznanej później przez sąd za moralną sprawczynię zbrodni.
Do jakiego stopnia w pewnych środowiskach lubelskich jątrzono przeciwko starej Gorżelowej, przekonałem się w czasie trwania procesu. Znaleźli się w Lublinie ludzie, którzy z najokrutniejszej, pospolitej zbrodni starali się na gwałt uczynić sprawę polityczną, a z najbardziej nieludzkiego mordercy — ludowego mściciela. Po całym Lublinie krążyły najdziksze plotki na temat zamordowanych i ich konfliktu z synem. Wśród innych bzdur opowiadano nawet, że Ryszard Gorzel był dzieckiem żydowskich rodziców, których starzy Gorzelowie mieli zamordować w czasie okupacji. Karygodne nastroje życzliwego poparcia dla mordercy przedostawały się nawet do sali rozpraw. W drugim dniu procesu, kiedy oskarżony w arogancki sposób zaatakował jednego z świadków, z sali nagrodzono go za to oklaskami. Klaskało kilkanaście osób o solidnym wyglądzie — bynajmniej nie pierwszej młodości. W starym, katolickim Lublinie bito brawo mordercy, który w sposób dotychczas
48
nie spotykany pogwałcił prawa ludzkie i boskie. Wątpię bardzo, czy podtatusiały jegomość, którego widziałem w grupie klaszczących, ośmieliłby się po powrocie do domu powiedzieć swemu dorastającemu synowi: „Oklaskiwałem faceta za to, że zmiażdżył młotkiem czaszki swoim rodzicom, a potem arogancko zachowywał się w sądzie.” Incydent z oklaskami nie był jedyny. W godzinę później siedząca przede mną kobieta powiedziała półgłosem: „Za to, że zamordował tych dwoje, należą mu się dwa złote medale!”
Z jaką niefrasobliwą lekkością sfrunęły te słowa z uśmiechniętych ust! Złote medale za zamordowanie rodziców! Ta kobieta z pewnością nie miała dzieci.
Po procesie Gorzela zwiedziłem po raz pierwszy w życiu odległy o krok od Lublina Majdanek. Oprowadzał mnie dawny więzień obozu, p. Czesław Szymański, kierujący obecnie przekształceniem zamku lubelskiego — drugiej obok Majdanka makabry czasów okupacyjnych — w gigantyczny dom kultury. Przed przeniesieniem do Majdanka Niemcy trzymali p. Szymańskiego przez rok w więzieniu zamkowym. Dzisiaj, kiedy znajomi śmieją się z niego, że nie może się od zamku oderwać, odpowiada z najpoważniejszą miną: „Musiałem się tym zamkiem zająć, żeby za dziesięć lat jakiś wariat znowu nie urządził tam więzienia.”
Towarzyszy nam także p. Dziadosz, kierownik muzeum Majdanka. Zgodnie z powszechnie u nas wyznawanym kultem niekompetencji, kierownik muzeum obozowego nigdy na Majdanku nie siedział i zna go tylko z dokumentów oraz z relacji dawnych więźniów. Ale zdążył już poznać go tak doskonale, że spiera się z p. Szymańskim
o każdy szczegół przeszłości. Ten nie milknący dwugłos przewodników jest nad wyraz męczący, lecz w zagadnienie wprowadza znakomicie.
Mój Boże, jak mało jeszcze wiemy o hitlerowskich obozach śmierci, mimo że tyle już na ten temat napisano! Lublin przed wojną liczył 150 000 mieszkańców. Z tego Majdanek pochłonął więcej niż połowę — 40 000 Polaków i tyluż Żydów. Słuchając opowiadań p. Szymańskiego odnoszę wrażenie, że tylko jednemu Tadeuszowi Borowskiemu udało się uchwycić surową prawdę atmosfery obozowej. I to zaledwie w kilku fragmentach. Cóż znaczy tych kilka fragmentów wobec ogromu grozy, jaką skupiała w sobie w latach okupacji ta śliczna zielona dolinka podmiejska?
— Najordynarniejsze świństwo polegało właśnie na tym, że wtedy też było tu tak ślicznie — mówi p. Szymański. — Zielona trawka, pięknie utrzymane ścieżki, zielone baraczki, pasy białego żwiru między drutami, więźniowie w czyściutkich biało-nie-
50
bieskłch pasiakach. Kiedy patrzyło się na to z lubelskich okien — a trzeba panu wiedzieć, że żona mogła mnie oglądać przez lornetkę z balkonu mego mieszkania — Majdanek wyglądał jak wzorowy ogród sanatoryjny. Komisje niemieckie i nieniemieckie, które tu przyjeżdżały, nie mogły się wprost nacieszyć tutejszym porządkiem i czystością. Ta czystość i higiena nas zabijały. Gdzie indziej ludzie marli od brudu i wszy, myśmy umierali z czystości. Kiedy powiał wschodni wiatr, po każdej kąpieli przynoszono z placu apelowego kilkuset chorych.
P. Dziadosz, urzeczony widać wizją z czasów okupacji, skarży się na trudności w konserwacji obozu. Wszystko zarasta żarłoczna roślinność. Wszystko niszczeje. W ostatnim z zachowanych krematoriów rysują się ściany i komin. Dowiadujemy się od p. Szymańskiego, że proboszcz z sąsiedniej wioski Dziesiąta postawił sobie za cel życia zbudowanie w Majdanku pamiątkowego panteonu. Pieniądze na ten cel ma już obiecane od Żydów belgijskich i amerykańskich. Jak koegzystencja, to koegzystencja. Istotnie, trudno sobie wyobrazić bardziej przykony- wający przykład koegzystencji niż takie zestawienie: pogański obóz i chrześcijański panteon, proboszcz z Dziesiątej i bogaci Żydzi z New Yorku i z Antwerpii. Ale księdzu nie chcą dać na panteon lokalizacji.
51
Chodzimy po obozie, oglądając barak po baraku. Zieloną łączkę stopniowo zaludniają strachy i mary przeszłości. W tamtym miejscu zdziczały Lagerfiihrer Anton Tuman, zwany pieszczotliwie „wujem Toni”, własnoręcznie, a raczej własnonożnie topił pod studnią ludzi. W tamtym baraku, otoczonym wówczas drutami, po totalnej masakrze Żydów majdańskich Niemcy zamknęli czterysta najpiękniejszych dziewcząt żydowskich przed wywiezieniem ich do frontowych „puffów”. Wszystkie piękne jak kwiaty. Niektórzy z więźniów przekradali się tam nocą na pijatyki i inne rzeczy. Cóż, człowiek jest człowiekiem, nawet wówczas gdy staje się bestią. Pewnego znakomitego inżyniera, laureata wielu nagród krajowych i zagranicznych, za- dźgał tam nożem z zazdrości pijany Ukrainiec analfabeta, pracujący w kuchni. Pod tą wieżą wartowniczą, niemal na oczach esesmanów, kilku więźniów z iście szaleńczą brawurą doprowadziło do skutku ucieczkę z obozu. Był między nimi dzisiejszy przewodniczący lubelskiej WRN, Dąbek. Niemiecki komendant obozu długo kręcił głową oglądając to miejsce, potem powiedział: „To byli prawdziwi bohaterowie. Echte Helden." I nie nałożył na obóz żadnej kary. A znowu tam śliczny, dwunastoletni chłopiec ze znanej warszawskiej rodziny, „goniec z trzeciego pola obozowego”, rozpieszczany i demoralizowany przez esesmanów — na ich roz-
kaz powiesił własnego ojca. Przy krematorium była mała łazienka esesmanów, ogrzewano ją ciepłem palących się ciał ludzkich. Tam...
Ale nieludzka katownia fizyczna, masowa fabryka śmierci to nie było wszystko. Działało tu jeszcze dniem i nocą piekielne w swej precyzji laboratorium nienawiści. Mechanizm obozu jątrzył i podżegał wszystkich przeciwko wszystkim. Rosjan przeciwko Polakom i Żydom. Polaków przeciwko Żydom. Żydów przeciwko Polakom. Więźniów kryminalnych przeciwko politycznym. Komunistów niemieckich przeciwko komunistom innych narodowości. Silnych przeciwko słabym. Słabych przeciwko silnym. Mniej wartościowych przeciwko najwartościowszym. Czarne opary stężonej nienawiści ludzkiej kłębiły się nad uroczą, zieloną doliną Majdanka. Obrzydliwy, cuchnący czad tych oparów wciskał się do mieszczańskich domów Lublina, rozpełzał się po całej Lu- belszczyźnie, dosięgał chłopskiej chaty Go- rzelów we wsi Kozice. Nienawiść rodziła się z nienawiści, aby rodzić nową nienawiść.
— Z techniką zbrodni jest tak samo jak z innymi rodzajami techniki — zauważa mój przewodnik — najtrudniej wymyślić zbrodnię po raz pierwszy, później powtarza się już łatwo.
Gdyby nie było Majdanka, dwudziesto-
53
letni Ryszard Gorzel nie mógłby zmiażdżyć młotkiem głów swych rodziców i nie mógłby za ten czyn otrzymać oklasków.
Jeszcze w dzieciństwie opowiadano mi, że w lubelskim trybunale przechowuje się osobliwy zabytek — tzw. „stół diabelski”. Stara legenda głosi, że w pewną bezksiężycową noc przed trzema wiekami do trybunału lubelskiego zjechała cała czereda diabłów, aby ferować swoje wyroki. Przed powrotem do piekła najstarszy z szatanów, ku wiecznej rzeczy pamiątce, miał pozostawić na trybunalskim stole czarny odcisk swojej diabelskiej ręki. Kiedy przed rokiem byłem w Lublinie po raz pierwszy, próbowałem legendarny stół odszukać, lecz na próżno. Moi lubelscy przyjaciele wzruszali tylko ramionami: kiedyś był, ale teraz diabli wiedzą, co się z nim stało, pewnie warszawiacy wywieźli.
Na szczęście, przed dwoma miesiącami powstała w Lublinie nowa gazeta popołudniowa, „Kurier Lubelski”, wydawana przez spółdzielnię dziennikarzy. „Kurier” postanowił „zrobić nakład” przy pomocy kilku efektownych pociągnięć reklamowych. Między innymi spróbował odnaleźć legendarny stół diabelski. I odnaleziono. Zabytek stał w jednej z piwnic trybunalskich, przesłonięty innymi starymi rupieciami. Przedsiębiorczy dziennikarze z „Kuriera”, idąc za przykładem siedemnastowiecznych diabłów, skorzy-
54
stali z pierwszej bezksiężycowej nocy, zakradli się do piwnic trybunalskich i... porwali stół. Obecnie można go oglądać w lokalu lubelskiego PTTK. Czarny odcisk diabelskiej ręki przykryty został szkłem, gdyż kiedyś ktoś próbował go podobno wyskrobać.
— Ale diabelskie piętno przeszłości niełatwo usunąć — powiedziano mi sentencjonalnie i z naciskiem.
1957
STARZY LUDZIE Z ZAMOŚCIA
Przed trzystu pięćdziesięciu laty kanclerz i hetman wielki koronny Jan Zamoyski zlecił weneckiemu architektowi Bernardowi Morando budowę miasta Zamościa. „Niech mi malowanie rosmierzenia płaczu pośle Bernardo.”
Jedyny wydany po wojnie przewodnik po Zamościu tak informuje o powstaniu miasta: „Miasto powstało z inicjatywy magnata Zamoyskiego, który w ten sposób chciał zadokumentować swą władzę i udzielność. Środków na budowę dostarczały ogromne laty- fundia, gdzie za pół darmo pracowali w pocie czoła pańszczyźniani chłopi. Ich to trudy i wysiłki stworzyły warunki do powstania tej perły naszej architektury, o czym należy pamiętać przy zwiedzaniu miasta."
Ta wyczerpująca informacja w odniesieniu do Jana Zamoyskiego brzmi trochę... nietaktownie. Nie wszyscy magnaci w równie pożyteczny sposób dokumentowali swą władzę i udzielność. Zamość każdym fragmentem swojej przepięknej architektury pochwala
56
inicjatywą wielkiego hetmana i do dziś wyciąga z niej praktyczne korzyści. Władze miejskie urzędują we wspaniałym szesnasto- wiecznym ratuszu. Sądy w dawnym pałacu hetmańskim. Liceum korzysta z gmachu sławnej Akademii Zamoyskiej. Kino i szkoła plastyczna zajmują refektarze przyzamkowe- go klasztoru. Większość sklepów Zamościa chroni się w podcieniach hetmańskich sukiennic. Nawet rozległy park zamojski główne swe uroki zawdzięcza dawnym fosom hetmańskiej twierdzy. Tylko dwie historyczne budowle Zamościa nie wiążą się z imieniem Zamoyskiego: stare więzienie forteczne, w którym rząd carski więził Waleriana Łukasińskiego, oraz ogromna prochownia, zwana Rotundą, w której hitlerowcy wymordowali kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców Za- mojszczyzny. Ta okoliczność również przemawia raczej na korzyść szesnastowiecznego hetmana i kanclerza.
Jan Zamoyski stworzył piękno Zamościa, ale uratowanie tego piękna dla naszych czasów w nieskalanym kształcie zawdzięczamy głównie inż. Tadeuszowi Zarębie. Inż. Zaręba był przez dwadzieścia dwa lata — aż do ubiegłego roku — architektem miejskim Zamościa. Z jego inicjatywy i pod jego kierunkiem przeprowadzono dwa razy odnowienie Zamościa: po raz pierwszy przed wojną, w roku 1937, po raz drugi w latach ostatnich. Zako-
57
chany w pięknie zamojskiego renesansu, architekt miejski był artystą bezkompromisowym. Jego plany odnowy przeszły przez miasto jak trzęsienie ziemi. Wyburzono sklepy i stragany przesłaniające kształt renesansowych podcieni. Od historycznych kamieniczek oderwano tandetne i niechlujne przybudówki. Rzeźbione fasady uwolniono od dosztukowanych balkonów. Ta bezkompromi- sowość przysporzyła inżynierowi wielu wrogów w mieście. Ludzie są ludźmi. Własne stragany i balkony bliższe im są od uroków antycznej architektury. Drugiej rekonstrukcji Zamościa inż. Zaręba już nie dokończył. Przed kilku miesiącami z nie znanych nam bliżej przyczyn przestał być architektem miejskim. Ale dymisja nie zaszkodziła jego dobrej sławie. Przed wyjazdem z Warszawy zapewniano mnie, że bez Zaręby w ogóle nie można zwiedzać Zamościa. Ale już w Lublinie dowiedziałem się, że uzyskanie rozmowy z inż. Zarębą jest sprawą niezmiernie trudną. Od czasu jak przestał być architektem miejskim, jest tak piekielnie rozgoryczony na wszystkich i na wszystko, że z nikim z zewnątrz nie chce gadać. Zupełnie odciął się od świata. Lubliniacy mieli, niestety, rację. Do rozmowy z Zarębą w ogóle by nie doszło, gdyby nie to, że spotkałem go przypadkiem na ulicy. Szliśmy sobie właśnie z posłem ziemi zamojskiej Lejwodą, głowiąc się nad tym, jak by tu upartego inżyniera
58
zwabić w sieci — gdy naraz... jest! Wyobrażałem go sobie jako sędziwego, zgorzkniałego staruszka, a tu tymczasem prawie młodzieniec. Twarz opalona na brązowo. Figlarna biała furażerka. Zwinny i naładowany energią jak odrzutowiec. Ale gadać z nami nie chciał. Nie rozbroiła gó godność poselska Lej wody ani powaga reportera „Nowej Kultury”. Zasłaniał się jakimś gościem z Zakopanego, któremu musi poświęcać cały swój wolny •czas — ale widać było, że kpi sobie z nas w żywe oczy. Udawał, że nie rozumie, dlaczego właśnie z nim chcemy rozmawiać
o architekturze Zamościa. Od tego jest przecież nowy architekt miejski, który z pewnością lepiej nam wszystko objaśni. Rozgoryczenie? Skądże znowu? Nie jest rozgoryczony. Nie ma do tego żadnych powodów. Ale gość z Zakopanego czeka. Dopiero przy pożegnaniu buchnęło z niego jak z wulkanu:
— A Rynek widzieliście? To ma być włoski renesans? Ha ha ha! Panowie, na włoskim rynku był sam goły kamień, najwyżej fontanna... A tu trawniczki, ławeczki, piase- czek! Panowie, jedno z dwojga: albo piękno starej architektury, albo ogródek jordanowski! A te tynki... ech!
Były architekt miejski machnął ręką, wykręcił się na pięcie i... tyleśmy go widzieli.
Zamość jest jedynym w Polsce miastem powiatowym, które posiada własny ogród
59
zoologiczny. Historia powstania tego ogrodu czyni z niego osobliwość nie w skali powiatu, lecz w skali światowej.
Przed czterdziestu laty w szkole średniej im. Hetmana Zamoyskiego, zajmującej gmach dawnej Akademii Zamoyskiej, zaczął wykładać biologię prof. Stefan Miler. Nowy nauczyciel zasłynął wkrótce na cały Zamość ze swych rozlicznych dziwactw. Przynosił do szkoły węże, żółwie, na lekcjach biologii karmił ptaki itp. Ponieważ uczniowie przepadają za tego rodzaju dziwactwami, wkrótce wokół nowego nauczyciela skupiło się liczne grono żarliwych zwolenników. Ośmielony tym poparciem, prof. Miler posunął się w swych dziwactwach jeszcze dalej. Zaproponował, żeby na zaniedbanym podwórku szkolnym urządzić... ogród przyrodniczy. Pierwsze inwestycje dla ogrodu uzyskano w wyniku... działalności konspiracyjno-pa- triotycznej. Uczniowie ukradli balię żony austriackiego feldfebla i — po wkopaniu jej w ziemię (oczywiście balii!) — urządzili w niej terrarium dla żółwia. Wkrótce potem — gdy monarchia austro-węgierska osłabła jeszcze bardziej — młodzi patrioci zabrali nocą sprzed gmachu żandarmerii budkę szyldwacha... i przerobili ją na klatkę dla wiewiórek. W ten sposób się zaczęło — od żółwia, wiewiórek i budki szyldwacha austriackiego. Potem zwierzyniec rósł przez lat czterdzieści. Z czasem przejęło go miasto,
60
w 1927 roku otrzymał pierwszą subwencję państwową. Dziś to maleńkie zoo, stłoczone na przestrzeni niespełna hektara, posiada dwa lwy, kilkanaście niedźwiedzi, całe stado wilków oraz ogromną ilość innych ssaków, płazów, gadów i ptaków.
Zwiedzałem ten niezwykły ogród zoologiczny w towarzystwie jego twórcy i dyrektora od lat czterdziestu — prof. Stefana Milera. Kiedy zobaczyłem na własne oczy, jak profesor wsuwa rękę między kraty i głaszcze lwy, niedźwiedzie i wilki, łaszące się do niego jak kocięta, uwierzyłem we wszystkie nieprawdopodobne historie, jakie już przedtem opowiadano mi na mieście. Opowiadano mi między innymi, że kiedy w czasie okupacji Gestapo aresztowało profesora i wyprowadzano go z ogrodu, jego ulubiony jeleń dostał anewryzmu serca i padł na miejscu, a cały zwierzyniec tak wył i skowyczał, że słyszano go na drugim końcu Zamościa.
Profesor Miler ma dzisiaj lat przeszło siedemdziesiąt. Jest mężczyzną atletycznej budowy i gdyby nie to, że z jego lewej ręki i z lewej strony twarzy nie ustąpiły jeszcze ślady paraliżu po niedawnym wylewie krwi w mózgu, można by powiedzieć, że trzyma się doskonale. Najbliższą i najwierniejszą towarzyszką pracy profesora jest jego małżonka. Siwiuteńka profesorowa, o wiele młodsza od męża, była niegdyś jego uczennicą w gimnazjum.
61
w
Dziś sytuacja się zmieniła. Żona jest opie- jjilF kunką, a mąż zachowuje się często jak niesforny uczniak. Przed rokiem strzeliło mu do głowy, że w parku miejskim trzeba urządzić ogród górski. Ma własne alpinarium Oliwa — może je mieć i Zamość. Tak jak przed czterdziestu laty, przystąpił do tej pracy z gromadką uczniów. I znowu sam zaczął robić wszystko, wziął się do dźwigania ciężkich głazów, aby pokazać uczniom, jak należy je ustawiać. Skończyło się na wylewie krwi w mózgu. Przez długie miesiące profesor walczył ze śmiercią. Kiedy pozwolono mu wreszcie wytknąć głowę na powietrze, od razu poszedł pieszo do odległego
0 półtora kilometra ogrodu zoologicznego
1 zabrał się do normalnej pracy.
Zasługi prof. Milera dla Zamościa są wprost nieocenione. Wszystko, co jest w przyrodzie pięknego, stary profesor dał swemu miastu. Poza ogrodem zoologicznym, wniósł ogromny wkład pracy w urządzenie jednego z najpiękniejszych w Europie parków publicznych. Ożywił stawy parkowe łabędziami i pelikanami własnego chowu. Zasadził z uczniami tysiące drzew ze wszystkich stron miasta. Moim zdaniem, profesor Miler zasłużył sobie rzetelnie na pomnik w Zamościu.
Jeżeli już mowa o pomnikach, to trzeba powiedzieć także o tym wstydliwym pomniku — o pomniku, który był, ale którego już
62
nie ma. Sprawa ta również wiąże się pośrednio z osobą prof. Milera.
Pod murem ogrodu zoologicznego stoi pusty cokół z napisem: „Bądź ukochanej ojczyzny podporą.” Słowa te były ulubioną maksymą założyciela Zamościa. Do roku 1952 na cokole stał pomnik wielkiego hetmana, ufundowany przed wojną przez miejscowe gimnazjum jego imienia. Historia zdjęcia tego pomnika może posłużyć jako tragikomiczny przyczynek do „błędów i wypaczeń minionego okresu”.
W roku 1951 — bezpośrednio po wydaniu cytowanego już Przewodnika po Zamościu — w Zwierzyńcu pod Zamościem został aresztowany ostatni ordynat zwierzyniecki, Jan Tomasz Zamoyski. Aresztowanie było prostym wynikiem „teorii zaostrzającej się walki klas”. Teoria ta domagała się ponadto wyrwania z korzeniami dobrej sławy całego burżujskiego rodu. Dlatego wkrótce potem do liceum im. Hetmana Zamoyskiego w Zamościu zjechała delegacja zetempowców z powiatu. Na wiecu szkolnym delegaci oświadczyli, że czas już najwyższy, aby „liceum w ludowej Polsce przestało się nazywać od faceta, który strzelał bażanty z Jagiełłą”. W dalszym ciągu przemówień hetmana nazywano krótko „bażanciarzem”. Krewcy mówcy postawili formalny wniosek, aby liceum wyrzekło się „bażanciarza” i wzięło sobie za patrona... Janka Krasickiego. Mło
demu bohaterowi walk o wolność i demokrację wyrządzono straszliwą krzywdę. W dostojnym gmachu Akademii Zamoyskiej pojedynek z cieniami wielkiego hetmana był z góry skazany na klęskę i śmieszność. Przeciwko wnioskowi nie podniosła się ani jedna ręka, ale po wyjściu delegatów w auli wybuchła kocia muzyka. W tydzień potem do liceum im. Hetmana Zamoyskiego nadeszło pismo z żądaniem, aby rada pedagogiczna „jednomyślnie poparła jednomyślną uchwałę młodzieży o zmianie nazwy”. Wtedy wystąpił prof. Stefan Miler. „Protestuję przeciwko temu — powiedział. — Jako Polak i jako socjalista.” Jedynym skutkiem tego votum separatum było przeniesienie prof. Milera na emeryturę. Z Muzeum Miejskiego w Zamościu usunięto portrety Zamoyskich, a pomnik „bażanciarza” w ogrodzie kazano zniszczyć. Wtedy prof. Miler, przy pomocy kilku uczniów, zdjął pomnik z cokołu i zakopał go w ziemi.
Od tych zdarzeń minęło pięć lat. Jak mówiono, postępowanie rehabilitacyjne w sprawie ostatniego ordynata jest już na ukończeniu, a on sam przebywa z rodziną na wczasach letnich w Zwierzyńcu pod Zamościem. Prof. Miler z właściwą sobie energią przygotowuje się do uroczystości rehabilitacji szesnastowiecznego hetmana i kanclerza. Zamość z zadowoleniem przyjmuje rehabilitację niesłusznie skrzywdzonych i poniżonych,
1
ale nie znaczy to wcale, że godzi się z tendencjami do rehabilitacji... posuniętej zbyt daleko. Starzy leśnicy miejscowi zwrócili mi uwagę na artykuł pt. Hr. Zamoyski daje lekcją, opublikowany w jednym z lubelskich dzienników. W artykule tym przedstawiono stosunki panujące w dawnej ordynacji Zamoyskich jako wzór humanitarnego stosunku do pracowników. Otóż starzy leśnicy mają pretensję do autora artykułu, że zapomniał zupełnie o najważniejszej grupie pracowników byłej ordynacji — o robotnikach leśnych, którzy zarabiali trzy albo cztery razy mniej od robotników w lasach państwowych, a w najsłuszniejszych nawet sporach z administracją bywali zawsze stroną przegraną. Pisząc o humanitaryzmie w stosunku do pracowników, nie wolno zapominać i o takich szczegółach. Tym bardziej że młodzi ludzie, których niegdyś podpuszczono do walki z ,,ba- żanciarzem” — Janem Zamoyskim, mają teraz takiego „katza”, iż łacno mogą uwierzyć nawet w to, że sprawiedliwości społecznej należy się uczyć od przedwojennych ordynatów.
Wioseczka Chomęciska Małe, dziesięć kilometrów od Zamościa. Przy szosie chylący się do upadku, zmurszały dworek. Została z niego tylko środkowa część, jak kadłub, z którego wydarto skrzydła. W dużej drewnianej sali, wylepionej starymi plakatami, odbywa
swe próby koncertowe najdziwniejsza orkiestra w Polsce. Któż nie pamięta sprzed wojny chłopskiej orkiestry symfońicznej Karola i Stanisława Namysłowskich? Była niegdyś tak samo sławna w kraju i na szerokim świe-.. cie jak dzisiaj „Mazowsze”. Przed siedem-i dziesięciu pięciu laty r^- w tym samym'czasie, gdy pan doktor Chałubiński słuchał w Żako- '- panem bajek tatrzańskich Sabały — młody,; utalentowany kompozytor Karol Namysłow^t ski w swoim dworku rodzinnym w Chomęći-tf skach Małych organizował z chłopów zamojskich jedyną chyba na świecie chłopską orkie- , strę symfoniczną. Orkiestra Namysłowskiego zdobyła sobie wkrótce olbrzymią popularności w całym kraju. Występowała w pięknych białych sukmanach lubelskich. Specjalnością 3e3 były potoczyste mazury kompozycji Karola Namysłowskiego. Po ojcu przejął batutę zespołu syn Stanisław, dyrygent i skrzypek wirtuoz. W roku 1925 pod jego kierownicy twem orkiestra Namysłowskich objechała z występami całe niemal Stany Zjednoczonej odnosząc wszędzie rzeczywiście wielkie sukcesy. Obecnie czcigodna babunia naszegca „Mazowsza” i „Śląska” znowu ćwiczy w ma-| cierzystych Chomęciskach. Ten sam dworek| ta sama orkiestra, ten sam dyrygent. Ale wszystko postarzało się o wiek, wojnę, rewa-J lucję. Werbunek nowych członków do zespołu^ staje się coraz trudniejszy. Młodzież wiejska nie chce się już uczyć gry na instrumentach
60
te
dętyfcłd, uznaje t^lko,,popłatne” akordeony i skrzypce! Historyczny, dworek popada w co- '/ raz większą rujnację?; Subwencj a państwowa / 'nie wystarcza na zakup nowych instrumen- - ; tów i ekwipunku. Sto pięćdziesiąt kompozycji - muzycźnyG|iv|Karola Namysłowskiego pSiiier wierą^się' czekając na wydawcę. Mimo to duęh w zespoli panuje dobry. W zeszłym roku^orkiest/a^! Namysłowskich obchodziła - śiędemdzieśi^ęi^igąi^Ieeiel swego istnienia. Jej obecny, kierownik dyr. Stanisław Namy- słowskłdwa lata :od niej starszy. Ten blisko osiemdziesięcioletni artysta — który niegdyś dla dyrygowania chłopską orkiestrą odrzucił propozycję objęcia praskiej filhar- ¡monii — musiał być zą młodu nie lada świa- stoWcem. Kapelusik; nosi z pańska na bakier. W^sik ma lekko podczerniony. Dyr. Namysłowski oświadcza się za wszystkimi zdobyczami postępu z wyjątkiem... muzyki współczesnej. „Dżezbandyćkie hałasy, cholerostepy i foxteriery”— jak nazywa nowe melodie doprowadzają go do szału. Marzy o powrocie sdo wieikichsal koncertowych. (,,Na estradzie trzeba mnie widzieć, panie redaktorze! Pięćdziesiąt lat nil ubywą|’-); Planuje ponowny podbój polskiej publiczności (objazd rozpocznie się oczywiście od Warszawy!). Przy kieliszku rozrzewnią się do łez wspomnieniami z przeszłości. Kogoż w tych barwnych wspomnieniach nie ma! Cesarz Mikołaj II i prezydent Coolidge, wdowa po Dzierżyńskim,
67
minister Sokorski i piękna hrabianka węgierska Agaton de Kissoka... Ta ostatnia powraca w opowiadaniu kilka razy.
— Można się wściec, panie redaktorze — żali się zasłużony kierownik chłopskiej orkiestry. — Nazwiska pamiętam nawet najtrudniejsze, ale twarzy — za Boga!... A ta Węgierka musiała być naprawdę piękna. Brzyd-<' kie do mnie wtedy nie przychodziły..
Ostatniego dnia objeżdżałem Zamość dorożką. Wysiadaliśmy często f- ja i dorożkarz, który odgrywał rolę przewodnika. Moja walizka i aparat fotograficzny pozostawały w dorożce. Za każdym razem dorożkarz mnie uspokajał: „Niech pasażer się nie denerwuje, u nas nie kradną. Takie już miasto.”
I rzeczywiście, w Zamościu nie kradną. Nie kradną także w Krasnymstawie ani w Biłgoraju, ani w Tomaszowie Lubelskim. W Lublinie jest już z tym nieco gorzej, ale też można jeszcze wytrzymać. Takie już województwo!
To znaczy — nie kradną ordynarnie, z ulicy rzeczy należących do osób prywatnych. Ale w tym samym uczciwym województwie lubelskim w pierwszej połowie bieżącego roku zanotowano aż 3454 spraw o kradzież mienia państwowego i społecznego.
Psychologiczną stronę tego arcyciekawego kontrastu wyjaśnił mi na wspaniałych scho
dach renesansowego ratusza stary urzędnik miejski: ”iS
— Z kradzieżą prywatną i z kradzieżą mienia publicznego tak się rzecz ma,. proszę pana, jak ze ślubem kościelnym i ze ślubem cywilnyiil «^pierwszym wiadomo, co sądzić, od tysiąca lat, a drugi jeszcze nie wszyscy uznali za prawdziwe małżeństwo.
Coś w tym jest!
1957
TAJEMNICE NAŁĘCZOWA
Uzdrowisko Nałęczów dzieli od stacji kolejowej Nałęczów odległość przeszło czterech kilometrów. Przed siedemdziesięciu laty, gdy budowano tzw. Nadwiślańską Kolej Żelazną, jeden z kierowników budowy, człowiek uczynny i dbały o własną kieszeń, zaproponował ówczesnemu dyrektorowi zakładu nałęczowskiego, doktorowi Fortunatowi Nowickiemu, że za skromne dwa tysiące rubelków, przekazane z rączki do rączki, postawi stację tuż przy uzdrowisku. Dyrektor za długo zwlekał z odpowiedzią. Kiedy po paru tygodniach, przetrawiwszy rzecz dokładniej, próbował za tę samą przysługę dawać nie dwa, lecz dziesięć tysięcy rubli — było już za późno. Urażony inżynier odsunął dworzec kolejowy od uzdrowiska tak daleko, jak tylko mógł.
Za to niefortunne niezdecydowanie pana Fortunata kuracjusze nałęczowscy płacą do dzisiaj po piętnaście złociszów od każdego przejazdu z dworca do uzdrowiska. Natomiast dorożkarze nałęczowscy błogosławią pamięć przezornego doktora. Cztery kilometry mię-
70
dzy dworcem a uzdrowiskiem stanowią dla nich niezniszczalny kapitał życiowy. Dzięki tej odległości trakcja konna w Nałęczowie prosperuje lepiej niż w innych miejscowościach prowincjonalnych, a dworzec nałęczowski jest jedynym chyba dworcem w Polsce, na którym o każdej godzinie ~C2eka na pasażerów kilka dorożek.
Chociaż jak najbardziej popieram młode kadry, ludziom przyjeżdżającym do Nałęczowa po raz pierwszy szczerze doradzam, aby na dworcu nałęczowskim wybrali sobie dorożkarza najstarszego wiekiem. Starzy dorożkarze są żywą kroniką dawnej świetności Nałęczowa i w czasie półgodzinnej przejażdżki można się od nich dowiedzieć niejednej ciekawej rzeczy. Szczególnie polecam seniora tutejszych dryndziarzy, p. Chudego, który woził jeszcze po Nałęczowie... Bolesława Prusa i Stefana Żeromskiego.
Pan Chudy przeżył już trzy ćwierci wieku i starcza zadyszka mocno mu dokucza, ale umysł ma jeszcze żywy i nie wzbrania się nigdy przed ujawnieniem swoich sławnych koligacji literackich. Czy znał Prusa i Żeromskiego? Oczywiście, że znał. Prus przyjeżdżał do Nałęczowa przez dwadzieścia lat z rzędu. Woziło się go nieraz do pobliskich Tomaszowic i nie istniejącej już kolonii Niemce. Podobno później opisał te miejsca w swojej powieści Placówka. Któż to może wiedzieć? Pan Chudy woli się na ten temat nie wypo
wiadać, gdyż ani Placówki, ani żadnej innej powieści Prusa nie czytał. Natomiast może stwierdzić z całą pewnością, że Prus na ogół dorożkami jeździł niechętnie, bo z groszem zawsze bywało u niego krótko.
W znacznie bliższej komitywie pozostawał Chudy ze Stefanem Żeromskim. Znali się tak dobrze, że — jak powiada — byli z sobą prawie na ty. Stary dorożkarz był jednym z czterdziestu nałęczowskich pepesowców i w pamiętnych latach 1905—1306 brał żywy udział we wszystkich wywrotowych awanturach organizowanych przez autora Ludzi bezdomnych. Pamięta doskonale, jak pewnego wieczoru Żeromski, otulony swą czarną peleryną i ogromnie podniecony, zapukał do jego chaty. Chodziło o przechowanie nałęczowskich chłopaków, cudem wydobytych przez Faustynę Morzycką z rosyjskiego więzienia w zamku lubelskim. Odbił wtedy Chudy deski podłogi w willi „Kazimierzów- ka” na Pałubach i tam ich ukryto. A potem jeden z nich wpadł powtórnie w ręce żandarmów i wszystko się wysypało. Zabrali wtedy złotą pannę Faustynę, a pan Żeromski musiał uciekać aż do Francji.
Ze wszystkich głośnych znajomych najwdzięczniej wspomina Chudy Faustynę Morzycką. Ta młoda nauczycielka nałęczowskiej szkoły na Pałubach — kobieta wielkiej ponoć urody i wielkiego charakteru, niezmordowana działaczka oświatowa i społeczna, którą
cały Nałęczów zgodnym chórem ogłasza za prototyp Siłaczki Żeromskiego — wystawiła sobie wspaniały pomnik w sercach starych ludzi nałęczowskich.
— Panie — mówi stary dorożkarz pochylając się konfidencjonalnie z kozła ku pasażerowi — panna Faustyna to nie była kobieta. To była po prostu... postać.
W taki to sposób w drodze z dworca do Zakładu — słuchając monotonnego plaskania kopyt końskich, kaszlu starego dorożkarza i podziwiając pierwsze nałęczowskie krajobrazy — poznaje się strzępy historii, których nie ma w żadnym podręczniku.
A skoro pan Chudy nasyci już wasze uszy rewelacjami z przeszłości, a oczy krasą rodzinnego krajobrazu — wówczas zmierzy was z wysokości kozła nieufnymi oczami i spyta surowo:
— No i jak się panu widzi ten nasz Nałęczów?
Jeżeli odpowiedź przypadnie mu do smaku, pokiwa głową uspokojony i mruknie pobłażliwie:
— A bo i pewnie... Już by to musiał być zupełna jedyjota, żeby mu się Nałęczów nie spodobał.
Komplement zawarty w tym zdaniu jest dość okrężny, lecz przez wzgląd na Prusa i Żeromskiego należy go przełknąć z jak najlepszą miną.
Po tak zapładniającej rozmowie ze starym
73
m
dorożkarzem spokojny kuracjusz nałęczowski chcąc nie chcąc zmienia się w gorliwego badacza literackiej przeszłości Nałęczowa i w niestrudzonego zbieracza przyczynków i anegdot z życia sławnych pisarzy, którzy tu bywali. Tym więcej, że całe otoczenie tutejsze ogromnie temu sprzyja. Rozległy i piękny park nałęczowski tak jest przesycony wspomnieniami i pamiątkami po pisarzach, że sprawia wrażenie jakiegoś naturalnego muzeum literatury.
O przewodników po tym muzeum nie jest trudno. Zaraz po przyjeździe szczęśliwy przypadek styka mnie z p. mecenasem Adamem Nagórskim, którego znam jeszcze sprzed wojny. P. Nagórski wie o Nałęczowie wszystko i jest związany z jego najpiękniejszymi tradycjami kulturalnymi. Matka p. Adama — do dzisiaj wdzięcznie tu wspominana śp. Walentyna Nagórska, wybitna działaczka społeczna, bliska współpracowniczka Prusa i Żeromskiego — była jedną z głównych organizatorek nałęczowskiego życia kulturalnego w okresie jego największego rozkwitu.
Zasiadamy więc z p. Nagórskim na cienistym tarasie jego rodzinnego domku i zabieramy się do oglądania starych zdjęć i do wspominania drobnych zdarzeń sprzed lat pięćdziesięciu.
Nałęczów — którego sławę w latach międzywojennych przyćmiły modne letniska nadmorskie i wysokogórskie — przed pierw-
74
szą wojną światową odgrywał w polskim życiu niepoślednią rolę, nie tylko jako uzdrowisko, lecz także jako ośrodek kulturalny. Był dla dawnej Kongresówki dokładnie tym samym, czym Zakopane było dla dawnej Galicji. -
Przez trzydzieści lat zjeżdżali corocznie do Nałęczowa na letnie miesiące najwybitniejsi przedstawiciele artystyczno-intelektualnej Warszawy. Wszyscy ci sławni goście nałęczowscy przesuwali się w owych latach przez dom Nagórskich. Bywali tu: Sienkiewicz, Prus, Żeromski, Paderewski, Gustaw Daniłowski, Andriolli, Witkiewicz, Faustyna Mo- rzycka, młodziutka Zofia Nałkowska, młody Władysław Tatarkiewicz i wielu, wielu innych.
Postępowa inteligencja warszawska wyżywała się w Nałęczowie w tak modnej podówczas „chłopomanii”, tworzyła kółka oświatowe dla ludu, organizowała kursy dla analfabetów, spiskowała przeciwko carowi. Urządzano tu prawdziwie wartościowe imprezy kulturalne i artystyczne, a dochód z nich przeznaczano na budowę szkół i oświatę dla ludu. Amatorski teatr nałęczowski, w którym wybitni aktorzy występowali razem z rzemieślnikami nałęczowskimi, zdobył sobie rozgłos w całym kraju.
Ze wszystkich sławnych nazwisk, które wymienia p. Nagórski, przede wszystkim interesuje mnie Prus. Aż dziwne, jak mało
75
wiemy o życiu osobistym tego najbardziej ludzkiego z naszych pisarzy. „Wielki szarak naszej literatury”, jak trafnie go kiedyś nazwano, nie pozostawił po sobie prawie żadnej anegdoty, żadnych wspomnień osobistych, które tak bardzo potrzebne są czytelnikowi do pełnego portretu pisarza.
Dlatego bez litości piłuję mego szanownego informatora, wyciągając z niego szczegół po szczególe — wszystko, co zdołał zapamiętać ze swych osobistych zetknięć z autorem Lalki. Ubożuchne są te okruchy, ale zbieram je skrzętnie, bo jeżeli mnie interesują, to z pewnością zainteresują i innych wielbicieli Prusa. Notuję więc, że Prus nosił czarny, miękki, filcowy kapelusz, bardzo ciemne niebieskie okulary i dość wytarty alpagowy surdut. Że spacerował zawsze z rękami założonymi do tyłu, dzierżąc w nich nieodłączną laskę. Że w wyniku choroby przestrzeni miewał częste zachwiania równowagi. Że przepadał za dziećmi i stale obdarzał je cukierkami, których miał pełne kieszenie. Że przyjeżdżał do Nałęczowa z żoną i kilkunastoletnim wychowankiem, którego nazywał Psujką. Że krawiec nałęczowski, Raciborski, pragnąc uczcić wielkiego orędownika rzemiosł, wybudował mu specjalny domek, aby mógł tam spokojnie pracować w czasie wakacji.
P. Nagórski, opowiadając o teatrze nałęczowskim, przypomina przedstawienie Czyjej winy Henryka Sienkiewicza. Było to przed-
76
stawienie w pewnym sensie historyczne, gdyż rolę malarza Leona odtwarzał w nim... Stefan Żeromski. Prus był na przedstawieniu i bardzo mu się podobało. Po spuszczeniu kurtyny przyszedł za kulisy i ściskając rękę Żeromskiego powiedział: „Pan Henryk z pewnością wymarzyć nie mógł lepszych przedstawicieli swoich postaci.”
A oto inna anegdota, przekazana we wspomnieniach Walentyny Nagórskiej — również związana z osobami obydwóch pisarzy.
W 1906 roku Stefan Żeromski postanowił ufundować ochronkę dla dzieci nałęczowskich, przeznaczając na ten cel honorarium autorskie za Dzieje grzechu. Ale suma okazała się nie wystarczająca i trzeba ją było uzupełnić dochodami z imprez teatralnych. Wówczas to nałęczowska endecja poczęła bojkotować przedstawienia na ochronkę. Uczyniono to w osobliwy sposób. Aby nie wyrzekać się całkowicie wartościowej rozrywki, bogaci obywatele Nałęczowa zaczęli chodzić na najtańsze miejsca, przeznaczone dla służby i rzemieślników. „Mówią nam wprost: — pisze Nagórska — «Poszliśmy wszyscy, bo wiadomo, wy urządzać potraficie wieczory artystyczne, ale na wasze cele chcemy jak najmniej dawać pieniędzy.»” Ten jedyny w swoim rodzaju „strajk polityczny” nie zdołał oczywiście zapobiec powstaniu ochronki. Wtedy endecja przeszła do metod ostrzejszych. Przeciwko ochronce padło ostrzeżenie
77
z ambony. Bolesław Prus ogromnie przejął się tą sprawą i namówił Walentynę Nagórską i''tłoktorową Rudzką aby ściągnęły księdza do ochronki. Ksiądz dał się nakłonić. Rozmawiał ze starszymi, rozpytywał dzieci i długo dysputował z kierowniczką. Po paru godzinach spędzonych w potępionej ochronce pożegnał Rudzką słowami: „Jeśli wy jesteście socjaliści, to daj mi Boże spotkać się z wami w niebie. Żle mnie poinformowano.”
Prus był bardzo rad z tego załatwienia sprawy i dziękując Nagórskiej i Rudzkiej powiedział: „Bardzo mądrze ułożyłyście to, moje kobiety, doskonale — tak, trzeba było księdzu wszystko pokazać, naocznie go przekonać, żę nie miał racji. A czy to jest młody człowiek? Tak, tym lepiej — będzie miał na dalsze życie naukę, aby nie zabierać głosu w sprawach, których nie zna. Powinien to zapamiętać.”
Tyle udaje mi się dowiedzieć od rodziny Nagórskich. Dalsze informacje o Bolesławie Prusie otrzymuję od dwóch starych ludzi nałęczowskich: od p. Władysława Góreckiego, który przez kilkadziesiąt lat pracował jako kąpielowy w Zakładzie, i od p. Skalskiego, który od 1911 roku do dzisiaj obsługuje pompy zakładowe. Ci dwaj funkcjonariusze nałęczowscy — którzy podobnie jak dorożkarz Chudy nie mieli nigdy czasu na przeczytanie książek Prusa — ze wzruszającym pietyzmem przechowują w pamięci od lat pięćdziesięciu
najdrobniejsze szczegóły związane z jego i osobą.
Pan Górecki — siwiuteńki i nadzwyczaj schludny staruszek, wyraźnie stylizowany „pod Prusa” — aż się rozpromienia na sam dźwięk wielkiego nazwiska.
— Ach, panie, cóż to był za człowiek ten „dziadzio Głowacki”! Chodził sobie po tym parku skromniutko, ubożuchno, jak jaki święty. Pochodzi sobie, pochodzi, a potem zatrzyma się na chwilę, wyjmuje czarny notes i coś tam mądrego wpisze. A przy tym każdego dostrzeże, każdemu się odkłoni, do każdego coś zagada. Wielki człowiek, a z najmniejszym przestaje jak z równym!
Najbardziej utkwiła panu Góreckiemu w pamięci historia z jabłkami. Spotkał kiedyś Prus w parku nałęczowskim starą Żydówkę owocarkę, uginającą się pod ciężarem wielkiego worka jabłek. Aby jej ulżyć, ogołocił kieszenie z ostatnich groszy, odkupił od niej cały worek i rozdał jabłka między dzieci.
Inny charakterystyczny szczegół przytacza p. Skalski, siedemdziesięcioletni mistrz od nałęczowskich pomp, towarzysz z 1905 roku. Jako dwunastoletni chłopiec bywał stałym „klientem cukierkowym” Prusa i razem z gromadką innych dzieci uganiał się za pisarzem w czasie jego samotnych spacerów po parku.
— Pan Prus miał dziurę w kieszeni surduta i cukierki stale przez nią wypadały,
ale nie wiedzieliśmy nigdy, czy dzieje się tak przypadkiem, czy to próba dla naszych charakterów, bo „dziadzio” ciągle ku nam zerkał spod okularów. Na wszelki wypadek oddawaliśmy uronione cukierki, i było dobrze. Otrzymywaliśmy podwójną premię za znaleźne, a Prus był ogromnie kontent z naszej uczciwości.
Taką to skromną, naiwną, a przy tym niezmiernie charakterystyczną i zadziwiająco jednoznaczną wiedzę o Bolesławie Prusie przekazuje nam żywa pamięć starych ludzi nałęczowskich.
Po Prusie zostały w Nałęczowie tylko wspomnienia starych ludzi. Innego rodzaju pamiątki — mniej zależne od zawodnej pamięci ludzkiej, bardziej odporne na niszczące działanie czasu — pozostawił po sobie trwale związany z Nałęczowem Stefan Żeromski.
Przy nałęczowskiej ulicy Nowy Świat stoi do dzisiaj foremny budynek „Ochronki dla dzieci”, ufundowanej z honorarium za Dzieje grzechu. A wysoko nad parkiem zakładowym, na zboczu malowniczej Góry Armatniej, w gąszczu wyniosłych drzew kryje się piękna chata w stylu zakopiańskim — wieloletnia pracownia literacka Żeromskiego, w której powstało kilka jego arcydzieł. Obecnie obydwa budynki zmieniły swoje przeznaczenie. W gmachu „ochrony” mieści się przedszkole dla dzieci nałęczowskich, w cha-
80
cie na Górze Armatniej — muzeum biograficzne Stefana Żeromskiego.
Muszę stwierdzić, że żadne z oglądanych dotychczas muzeów biograficznych zmarłych pisarzy (z wyjątkiem może muzeum Mikołaja Ostrowskiego w Moskwie) nie zrobiło na mnie tak potężnego wrażenia jak ta jednoizbowa chata na Górze Armatniej w Nałęczowie.
Maleńkie muzeum nałęczowskie jest proste, oszczędne i nad wyraz prywatne. Nie zmierza do żadnych ogólnych syntez, lecz całą uwagę zwiedzającego skupia na jednym szczególnie dramatycznym momencie życia Żeromskiego, wprowadza wprost w tragedię osobistą wielkiego pisarza, pozwala niejako uczestniczyć w jego najgłębszych przeżyciach. Układ fotografii i przedmiotów sprawia, że podczas zwiedzania muzeum ulega się nieustannie .naciskowi jednej myśli. „W tej modrzewiowej chacie przed trzydziestu siedmiu laty umierał ukochany syn pisarza — dziewiętnastoletni Adam.”
Wrażenie jest tym silniejsze, że przewodnikiem po tym muzeum ojcowskiej miłości
i rozpaczy jest... sam Stefan Żeromski. W kilka miesięcy po śmierci syna, pod bezpośrednim wpływem nieszczęścia, Żeromski wydał niewielki szkic zatytułowany Wspomnienie o Adamie Żeromskim. Początkowo wspomnienie to przeznaczone było tylko dla najbliższych przyjaciół, z czasem, po śmierci
y
pisarza, wydawca włączył je do pełnego wydania pism, niemniej szerokim kołom czytelniczym jest mało znane do dnia dzisiejszego. Otóż, idąc do muzeum na Górze Armatniej, trzeba tę książeczkę wziąć ze sobą. Jest w niej opisany cały dramat modrzewiowej chaty.
W czerwcu 1918 roku, po dłuższej nieobecności, wrócił Żeromski do Nałęczowa z synem nieuleczalnie już chorym na gruźlicę. Tak opisuje to we Wspomnieniu:
„Adaś nie mógł wysiąść na willi, chciał od razu do swej chaty. Konie z powozem musiały się wedrzeć na «Górę Armatnią», żeby go podwieźć do bramki przed chatą. Gdy powóz stanął, wysiadł oto młody pan tego zakątka ziemi i przekroczył próg furtki. Oczy i usta jego zaśmiały się radośnie na widok drzew i kwiatów. Był nareszcie u siebie. Zaszumiała na powitanie wielka sokora. Wszystkie jej liście załopotały, zaniosły się szczerym płaczem, gdy przestępował próg swej chaty...”
A potem:
„Gdy stary domownik Szczepan pierwszy raz stanął nad leżakiem chorego i spojrzał na jego wychudłą twarz, zbladł i jęknął, jakby go kto w serce poraził. Trzeba go było na bok odprowadzić i nakazać milczenie, żeby chory nie domyślił się, jak źle wygląda. Ale ten biedny chory, gdy był, zdawało mu się, sam w chacie, szepnął samemu sobie:
82
— Nie ma już dla mnie ratunku!”
W modrzewiowej chacie, pod oknem, pokazują zwiedzającym łóżko Adama Żeromskiego.
„W tym to właśnie miejscu, przy tej belce, wezgłowie jego łóżka! W tym to właśnie miejscu jego głowa leży. Po to człowiek w trudzie, w mozole buduje dom, żeby pod jego dachem, u ściany głównej, syn boleść, żałość i zabicie duszy cierpiał! Zwisają czarne czereśnie i rubinowe maliny, a jego bolesne oczy nie chcą ich widzieć...”
I wreszcie fragment ostatni:
„Gdyby człowiek ułomny wiedział, gdyby mógł przeczuć, na co wznosi ściany domu
i co to się zawrze pod jego powałą — och, spaliłby na stosie przeklęte drewna, zanim je ręka najemnika w znoju ociosywać zaczęła toporem, zanim je ramię ludzkie dźwignęło z ziemi!...”
Niektórzy kuracjusze nałęczowscy po zwiedzeniu muzeum na Armatniej Górze narzekają na ubóstwo i jednostronność jego eksponatów. Niektórych razi zbyt wybujała uczuciowość Wspomnienia o Adamie Żeromskim. Ale zestawienie tych dwóch pamiątek razem daje wrażenie wstrząsające i niezapomniane.
Prócz „ochrony*’ i „chaty” pozostały po Żeromskim w Nałęczowie wspomnienia osobiste. Ale inne niż po Prusie. Żeromski nie miał w sobie tej słonecznej pogody, która
z taką mocą przyciągała ku autorowi Lalki serca prostych ludzi.
— Pan Żeromski nurek był — mówi dawny kąpielowy Górecki. — Chodził zawsze po parku chmurny, zamyślony, ludzi nie dostrzegał, nie odpowiadał na ukłony. Zdarzało się, że potrafił przez trzy godziny wysiadywać na ławeczce przy korcie tenisowym i przyglądać się grze. Ale czy on w ogóle tę grę wtedy widział, jeden Bóg raczy- wiedzieć.
Więcej można dowiedzieć się o Żeromskim od ludzi, którzy byli tu jego współpracownikami w działalności politycznej i społecznej — od dorożkarza Chudego, od dozorcy kotłowni Skalskiego, ze wspomnień Walentyny Nagórskiej.
Ci ludzie pamiętają autora Ludzi bezdomnych jako niestrudzonego działacza społecznego i oświatowego, płomiennego mówcę na konspiracyjnych zebraniach w wąwozach nałęczowskich, nauczyciela szkoły dla chłopskich dzieci, gwałtownego polemistę, zwalczającego zaciekle endeckich obskurantów.
—- Arystokraty, co tu przyjeżdżali — mówi dorożkarz Chudy — to pokazywali sobie Żeromskiego palcami i mieli go za bandytę.
Obecnie Stefan Żeromski nie ma przeciwników w Nałęczowie. Stał się niejako patronem całej okolicy. Wprawdzie poza młodzieżą szkolną mało kto czyta tu jego książki, ale czcicieli ma wielu. Nawet ci, którzy zwalczali go i zohydzali za życia, teraz wieszają
84
w swoich mieszkaniach wizerunek jego poważnej, zamyślonej twarzy. Nie darmo w czasie odsłonięcia pomnika Żeromskiego w Nałęczowie powiedział jeden z mówców:
„Trzeba umrzeć, aby kamienie rzucane pod nogi zamieniały się w kwiaty.”
Literacka atmosfera Nałęczowa wynika nie tylko z licznych pamiątek, jakie pozostały tu po dwóch wielkich pisarzach. Powiązania Nałęczowa z literaturą są szersze i bardziej bezpośrednie. Krajobrazy i sprawy nałęczowskie weszły do kilku głośnych utworów literackich. Wprawdzie anonimowo bądź pod pseudonimami, lecz większość tych pseudonimów można z łatwością rozszyfrować.
Wspomniałem już na początku tego reportażu, że ludzie współcześni Prusowi wiązali z najbliższym sąsiedztwem Nałęczowa akcję
i miejsce Placówki. Piękny staw z dwoma łabędziami, który stanowi dzisiaj największą ozdobę parku nałęczowskiego, jest najprawdopodobniej tym samym stawem, nad którym bohaterka Dziejów grzechu, Ewa Pobra- tymska, rozmawiała ze starym Bodzantą. Za domniemaniem tym przemawia nie tylko czas i miejsce powstania Dziejów grzechu, ale i fakt, że nazwisko Bodzanta zaczerpnął Żeromski z przeszłości historycznej Nałęczowa. Widzowie niedawnych przedstawień sztuki Grzech pamiętają, że dzieje się ona w znanym uzdrowisku, a jeden z jej bohaterów
korzysta z zabiegów hydropatycznych, które w owym czasie stanowiły główną terapię Nałęczowa. Nałęczowska działalność konspiracyjna w szopie na Pałubach znalazła odbicie w innym dramacie Żeromskiego — Róża. Do tego rejestru można doliczyć jeszcze głośną przed wojną powieść Ewy Szelburg-Zarem- biny Ludzie z wosku. Mówiono mi, że autorka — sama nałęczowianka z pochodzenia — utrwaliła w tym utworze wiele typowych rysów współczesnego środowiska nałęczowskiego.
Ale najpełniejszy portret literacki uzyskał Nałęczów w Ludziach bezdomnych Żeromskiego. Nie wyobrażałem sobie po prostu re- portażysty, który po przyj eździe do Nałęczowa nie zabrałby się natychmiast do studiowania tej książki. Opisane w powieści uzdrowisko Cisy było niegdyś tak powszechnie uznawane za literacki obraz Nałęczowa, że przed pięćdziesięciu laty ludzie wybierający się do Nałęczowa mówili wprost, że jadą do Cisów. Zarząd uzdrowiska Nałęczów oraz lekarze nałęczowscy mieli ogromnie za złe Żeromskiemu, że Cisy zostały przedstawione jako miejscowość bardzo wilgotna
i malaryczna. Nękany ciągłymi pretensjami autor powieści, mieszkający wówczas stale w Nałęczowie, miał rzekomo oficjalnie oświadczyć, że Cisy nie są Nałęczowem. Mógł to zresztą uczynić w zupełnym spokoju sumienia, ponieważ wkrótce po ukazaniu się
Ludzi bezdomnych Nałęczów został gruntownie osuszony i malarię przepłoszono z niego raz na zawsze.
Dziś autorskie zaprzeczenie sprzed pięćdziesięciu lat już nie obowiązuje i nic nie przeszkadza bezpośredniemu skonfrontowaniu Nałęczowa z jego portretem literackim.
Wynik tej konfrontacji przerasta oczekiwania. Poza drobnymi różnicami spowodowanymi przez czas, jak osuszenie jednego ze stawów nałęczowskich czy przesłonienie wieży kościelnej przez domy i drzewa, narosłe w ciągu półwiecza — krajobraz Cisów z Ludzi bezdomnych jest niemal fotograficzną odbitką obrazu nałęczowskiego. Nawet powieściowy pseudonim uzdrowiska znajduje swe uzasadnienie w... autentycznych cisach. Piękne te drzewa, szczególnie ulubione przez autora Ludzi bezdomnych, obecnie są już, niestety, na wymarciu. Ale, jak twierdzą starzy ludzie, przed pięćdziesięciu laty było ich w Nałęczowie bardzo wiele.
Podobieństwa nie ograniczają się do krajobrazu. Wystarczy porównać Ludzi bezdomnych z książką pamiątkową Nałęczowa, wydaną w roku 1925, aby się przekonać, że zarówno przeszłość historyczna Cisów, jak struktura gospodarcza powieściowego uzdrowiska ściśle odpowiadały warunkom nałęczowskim.
Wielość i dokładność tych podobieństw ogromnie podnieca wyobraźnię i zachęca do
87
dalszych poszukiwań. Bo jeżeli tło powieści tak jest podobne do autentycznego wzoru, to i postacie powieściowe mogły przecież mieć w życiu swoje wierne odpowiedniki. Kto wie, czy w dzisiejszym Nałęczowie nie pozostały jeszcze jakieś ślady po żywym doktorze Judymie.
Wielogodzinna pogoń za Judym owym cieniem doprowadza mnie w końcu do mieszkania pani Krymnickiej, córki dawnego właściciela majątku Nałęczów, inż. Michała Górskiego, w którym to domu Żeromski spędził jako korepetytor dwa pierwsze lata swego pobytu w Nałęczowie.
W tzw. „starym dworze”, położonym tuż za południową bramą nałęczowskiego parku, przyjmuje mnie żywa, drobna staruszka — dawna uczennica Stefana Żeromskiego. W dwóch maleńkich pokoikach, zagraconych po brzegi zniszczonymi meblami z lepszej przeszłości, powietrze jest aż gęste od wspomnień z dawnych, bardzo dawnych czasów. Dom Górskich ma wspaniałe tradycje kulturalne. W pierwszych latach istnienia uzdrowiska gościli tu w czasie letnich wakacji Prus i Sienkiewicz. Żeromski zawitał do tego domu w roku 1890, polecony przez poprzedniego korepetytora panien Górskich, a swego przyjaciela Jana Stróżeckiego — jednego z głośnych potem przywódców polskiego proletariatu.
Znacznie później, już jako osoba dorosła,
pani Krymnicka zaprzyjaźniła się serdecznie z wielkim pisarzem, ale pierwszych lat korepetycji nie wspomina ze specjalnym sentymentem. Żeromski jako korepetytor był surowy, niecierpliwy i sarkastyczny. Czuło się w czasie lekcji, że myślami przebywa gdzie indziej. Jego zadumana, posępna mina zrażała dzieci. Wiadomo było już wtedy, że pisał. Kiedyś w ręce p. Krymnickiej i jej siostry wpadł rękopis korepetytora. Nie podniosło to jego autorytetu w oczach dziewczynek. Wypracowanie profesora było bardziej pokreślone i więcej było na nim poprawek niż na najgorszych wypracowaniach uczennic.
Moje „relacje” na temat Ludzi bezdomnych p. Krymnicka przyjmuje z dużym sceptycyzmem. Wcale nie uważa, że Cisy są literackim odbiciem Nałęczowa. W Cisach działy się rzeczy, jakich nie bywało w Nałęczowie. Choćby spór Judyma z administratorem majątku Cisy o lepsze pomieszczenie dla służby folwarcznej. W Nałęczowie Żeromski nie mógł takiego incydentu zaobserwować, gdyż służba folwarczna Górskich nie miała nigdy powodu do uskarżania się na swoje pomieszczenie...
Że pewne elementy akcji Ludzi bezdomnych zostały zaczerpnięte z rzeczywistości nałęczowskiej, tego oczywiście p. Krymnicka nie wyklucza. Przypomina sobie nawet, że Żeromski jeszcze jako korepetytor miał poważny zatarg z zarządem uzdrowiska. Mówio
89
no nawet, że „na kogoś się rzucił”. Przy temperamencie Żeromskiego było to zupełnie możliwe. Ale z kim dokładnie był ten zatarg i o co wówczas chodziło, tego nie wie zupełnie...
Czy postacie opisane w Ludziach bezdomnych przypominają kogoś z ówczesnych ludzi nałęczowskich?... P. Krymnickiej dość trudno odpowiedzieć na to pytanie, gdyż była wtedy zupełnie młodą dziewczyną. Wydaje jej się, że doktor L., jeden z ówczesnych członków zarządu, przypominał pod pewnymi względami Krzywosąda Chobrzańskiego z Cisów. Tak samo jak tamten rządził się w uzdrowisku jak szara gęś i był majstrem do wszystkiego i zamiłowanym zbieraczem starożytności... A doktor Judym?... Jeżeli doktor Judym miał rzeczywiście w Nałęczowie jakiś żywy pierwowzór, to mógł nim być jedynie młody doktor Sacewicz, z którym Żeromski się przyjaźnił. Był to niezwykle ofiarny lekarz, opiekujący się wiejską biedotą, i zapalony reformator społeczny. Przebywał w Nałęczowie niedługo, gdyż zapadł na chorobę umysłową. Ale jeżeli... to chyba tylko on. Chociaż kto może takie rzeczy wiedzieć na pewno? Może on, a może kto inny...
Przysłuchuję się głośnym rozmyślaniom starszej pani i coraz głębiej wchłaniam w siebie przedziwną atmosferę starego pokoju, w którym klasyczna literatura nabiera smaku spraw osobistych.
Może właśnie w tym pokoju, przy tym samym antycznym stole, przed sześćdziesięciu laty mała, wesoła dziewczynka odrabiała lekcje pod nadzorem korepetytora. Może już wówczas po głowie korepetytora snuła się powieść, którą napisał w parę lat później. Nałęczów nie był zadowolony z tej powieści. Ganiono autora za przeinaczenie osób, faktów, klimatu i przesadne wyostrzenie problemów. Kto 'wie, czy ówczesny dyrektor uzdrowiska nie mówił do Żeromskiego: „I po co pan to napisał, panie Stefanie? Gdyby pan z tymi sprawami przyszedł wprost do nas, załatwilibyśmy je po cichu, bez niepotrzebnego rozgłosu. A tak — zaszkodził pan tylko dobrej sławie Nałęczowa.”
Od ukazania się Ludzi bezdomnych upłynęło lat prawie sześćdziesiąt. Mała, wesoła uczennica stała się starą, zmęczoną kobietą. Większość ludzi krytykujących nałęczowskie realia powieści wymarła i rozpłynęła się w nicości. Dwie. potężne burze dziejowe przeszły przez świat. W parku nałęczowskim osuszono jeden ze stawów, a nowe domy i drzewa przesłoniły widok na kościół bochotnicki, odcinając w ten sposób krajobraz nałęczowski od krajobrazu Cisów. W Nałęczowie nie ma już malarii i nie ma spółki akcyjnej władającej uzdrowiskiem. Zaszło wiele głębokich, istotnych przemian.
Ale doktor Judym z Cisów żyje nadal i nadal niestrudzenie towarzyszy polskim czy-
91
p
telnikom. Można się z nim spotkać przy egzaminie maturalnym w każdej ze szkół. Jest — tak samo jak w chwili swoich literackich narodzin — nieco irytujący i prowokuje do gorących polemik, ale nie można przejść obok niego obojętnie. Oparł się niszczącemu działaniu lat. Pozostał młody i prawdziwy. To właśnie jest, w tym wszystkim najważ-. niejsze i najwspanialsze. I nie ma co grze-, bać się w drobnych, dawno zapomnianych sprawach.
Pochylam głowę i wbrew intencji, która przywiodła mnie do „starego dworu”, mówię cicho:
— Bardzo dziękuję, nie będę już dłużej pani trudził. To doprawdy nie ma istotnego znaczenia, kto był żywym pierwowzorem Judyma: czy doktor Sacewicz, czy kto inny.
Przypadek dodaje temu reportażowi niezwykłą pointę, dowodząc jeszcze raz, jak często i w innych swych powieściach Żeromski korzystał z realiów nałęczowskich. W czasie mego pobytu w Nałęczowie, w miejscu odległym o sto metrów od chaty modrzewiowej, w której Żeromski napisał Dzieje grzechu, dokonano w nocy napadu rabunkowego na dom jednego. z mieszkańców. Milicja przychwyciła sprawców. Herszt był na- łęczowianinem z dziada pradziada i nazywał się... Pochroń.
1954
Doktora Balickiego pokazano mi w dzień targowy na łańcuckim rynku. Stał rozgadany w grupce wiejskich furmanów — i na pierwszy rzut oka trudno go było od nich odróżnić. Taka sama chłopska cyklistówka, taki sam półkożuszek, rysy grube, cera ogorzała od wiatru. Nikt by nie uwierzył, źe pod tą fur- mańską powłoką kryje się wybitny intelektualista i działacz kulturalny — człowiek naprawdę niezwykły.
Dr Władysław Balicki — najpopularniejszy lekarz w Łańcucie i okolicy — jest działaczem kulturalnym z amatorstwa. Od lat zbierał książki, stare dokumenty, wytwory sztuki ludowej i pamiątki historyczne związane z rodzinnym miastem i powiatem. Jego pasja kolekcjonerska była w miasteczku szeroko znana. Kiedy więc przyszło do obchodu sześćsetlecia Łańcuta, Miejska Rada Narodowa be^; chwili wahania powierzyła doktorowi stanowisko przewodniczącego komitetu rocznicowego. Wkrótce potem wyłoniła się sprawa starej synagogi.
W Łańcucie istnieje zabytkowa synagoga żydowska z XVIII w., ufundowana jeszcze przez Lubomirskich. Po zlikwidowaniu Żydów łańcuckich hitlerowcy przekształcili ją w magazyn zbożowy. W tym charakterze przetrwała do ostatniego roku. Przed kilku miesiącami łańcucka MRN uchwaliła, że zabytkowy gmach trzeba rozebrać na budulec. Wtedy za synagogą ujął się „chłopski doktor”. Spór był krótki, ale stanowczy. Dr Balicki postawił radnym ultimatum: albo zostawicie synagogę w spokoju — albo... nie będzie obchodu sześćsetlecia. Radni się załamali. Stara synagoga została uratowana. A doktor urządził w niej wystawę sześćsetlecia Łańcuta.
Byłem w tej synagodze, oglądałem tę wystawę. Można objechać spory kawał świata, a czegoś podobnego nie zobaczy się nigdzie.
' Dzięki zapobiegliwości doktora wnętrzu znieważonej świątyni przywrócono częściowo jego dawną godność. Odsłoniły się dostójne sklepienia barokowych stropów i bogato rzeźbione kolumny, pokryte tęczą fresków. Nad dawnym ołtarzem, gdzie przechowywano niegdyś, spalone przez hitlerowców, święte księgi, czernieją wielkie litery biblijnych wersetów. Pośrodku dwie białe dłonie rozsuwają palce w geście rytualnego błogosławieństwa. Od tych bożych rąk wieje grozą i powagą spraw ostatecznych. A w dole, wzdłuż ścian synagogalnych, w bezpośrednim sąsiedztwie
94
hebrajskich napisów — stare bogactwa polskiej wsi: pięknie rzeźbione' sprzęty chłopskie, zabytkowe kołowrotki, hafty i samodziały, pełne wyrazu drewniane świątki, stroje ludowe,, siedemnastowieczne pergaminy, dzieła samorodnej sztuki. Wszystkie te osobliwości, których istnienia w łańcuckim powiecie nikt już nie podejrzewał, czarodziej w furmańskiej cyklistówce wypatrzył podczas swych wizyt lekarskich, wyłuskał je z niedostępnych komór chłopskich, wyszperał na zagraconych strychach miasteczka.
Po wystawie oprowadzał nas sam dr Balicki. Na nasze głośne zachwyty wzruszał tylko ramionami i pokaszliwał z zażenowaniem. Słów nie nadużywał, gdyż eksponaty były doskonale sklasyfikowane i opatrzone wyczerpującym komentarzem. Jedynie w dwóch wypadkach uznał za potrzebne udzielić nam dodatkowych wyjaśnień. Dowiedzieliśmy się, że niesłychanie rzadki żu- pan ślubny wypożyczył na wystawę od chorej na gruźlicę staruszki, której do dzisiaj wozi za to cytryny do szpitala, oraz że dla zdobycia misternie rzeźbionego krucyfiksu chłopskiego musiał z jego właścicielami wypić całe morze spirytusu — co nie było łatwe, zważywszy, że piło się szklankami. Pytania o pochodzenie innych przedmiotów zbywał krótko i lekceważąco. Rzeźba drewniana? Zwykłe honorarium lekarskie za wyleczenie z bronchitu. Hafty? Za poród. Stare basy
95
Si
a
/
i
weselne? Za usunięcie wrzodu z dwunastnicy. Przeliczaliśmy w myśli „zabytkowe” honoraria na brzęczącą walutę. Sporo rzetelnie zapracowanego lekarskiego grosza musiało utkwić w tej wystawie.
Wystawa sześćsetlecia Łańcuta jest pomyślana jako impreza przejściowa, ale w stosunku do synagogi „chłopski doktor” ma plany dalsze — bardziej odpowiadające jej przeznaczeniu. Zamierza urządzić w niej muzeum polskich „judaików” i „talmudianów”. Zainteresował już tą sprawą odpowiednie czynniki w Warszawie i nawiązał kontakt z Kołem Łańcucian w Izraelu, do którego należy sporo jego dawnych kolegów szkolnych.
— Wychowałem się wśród tego gwarnego, ruchliwego ludu — powiedział mi przy pożegnaniu. — Należał on nieodłącznie do folkloru tego miasta. Teraz zostało po nim tylko wspomnienie, odległe i nierealne jak mit Atlantydy.
Sześćsetletnia historia Łańcuta rozpoczęła się tam, gdzie dzisiaj stoją kościół i plebania. Zachowały się tu jeszcze ruiny średniowiecznego zamku Pileckich — pierwszych panów miasta. W dole znaczą się zarysy dawnych fos obronnych. Na przeciwległym wzniesieniu, skąd dymią kominy elektrowni, sterczała niegdyś raubryterska czatownia, z której tropił przejeżdżających kupców siedemnastowieczny warchoł i gwałtownik Stanisław
96
Diabeł-Stadnicki. W pobliżu plebanii zwraca uwagę rozłożysta lipa. Fachowcy oceniają jej wiek na lat siedemset. W zmurszały, pusty pień władowano chyba tonę cementu i żelaza, żeby staruszkę utrzymać przy życiu. Siedemset lat to nie bagatela. Kiedy pierwsi koloniści ze Śląska budowali w dole swoją osadę Landshute — która z czasem miała się zmienić w Łańcut — lipa była już drzewem stuletnim. Kto. wie, może właśnie pod tą lipą król Władysław Jagiełło oświadczał się Elżbiecie Granowskiej?
W Łańcucie rozegrał się początek i koniec nie wyjaśnionej do dzisiaj tragedii trzeciego Jagiełłowego małżeństwa, które w ówczesnej Polsce wywołało taki sam skandal, jak w przedwojennej Anglii małżeństwo Edwarda VIII z panią Simpson.
Działo się to w siedem lat po Grunwaldzie, ■ wiosną, która, jak wiadomo, sprzyja miłosnym sprawom. Siedemdziesięcioletni Jagiełło pochował był właśnie drugą żonę, Annę Cylejską, i rozglądał się za nowym małżeństwem. Nie był to już ów zastraszony, słabo zasymilowany Litwin, którego po śmierci Jadwigi Andegaweńskiej siłą trzeba było zatrzymywać na, tronie, ale monarcha świadomy swej mocy, wyćwiczony w wieloletnich rozgrywkach politycznych z wpływową partią kancelarii królewskiej, która uparcie przeciwstawiała się jego planom dynastycznym. Wprawdzie córka Jagiełły z drugiego
małżeństwa, mała Jadwiga, była już oficjalnie uznana za przyszłą królową Polski, ale stary król wiedział z własnego doświadczenia, że o wyborze małżonka dla młodziutkiej . królewny zadecyduje w przyszłości potężna kancelaria. Dlatego — nie bacząc na swój wiek — pragnął syna i... szukał dla niego matki. Po dwóch koszach od zagranicznych księżniczek krwi zniecierpliwiony władca ważył się na czyn, którego nie wybacza się panującym: po krótkim pobycie w zamku łańcuckim ożenił się z własną poddanką — Elżbietą z Pileckich Granowską, jedną z naj- l bogatszych dziedziczek ówczesnej Polski, panią na Łańcucie i okolicy. Przeciwnik Jagieł-¿1 ły, a gorliwy rzecznik kancelarii Jan Długosz I tak oświetla genezę tego ożenku: „...tedy za- I lotną miłością zachwycony lub też trunkiem Ą przyprawnej miłości i czarowniczem rzemie- słem omamiony Władysław tak rożnem i nie- przystojnem małżeństwem opętał się był.” ii Dla kancelarii samowolny krok Jagiełły musiał być nie lada ciosem, gdyż Elżbieta Granowska była blisko związana z przywódcami tzw. „opozycji szlacheckiej”. Stronnictwo rządzące zmobilizowało wszystkie moce ziemskie i niebieskie dla rozbicia niepożądanego związku. Starano się wygrać znaną skłonność Jagiełły do ulegania przesądom. I Biskup krakowski odmówił udzielenia ślubu.
Od karety, którą królewscy nowożeńcy wracali z wesela, oderwało się koło. W różnych
miejscowościach poczęły się objawiać cuda i najbardziej ponure wieszczby. Na Rusi spadł nawet krwawy deszcz. W tym samym czasie całą Polskę obiegał napisany przez dygnitarza kancelarii paszkwil, w którym królową Elżbietę nazywano otwarcie „sprośną i bezpłodną świnią”. Na jednym ze zjazdów porwano się nawet na osobę króla. Podburzona przez możnowładców szlachta wpadła do komnat królewskich, zdobywając jedną za drugą, tak że król z senatorami schronił się do ostatniej i tam się zamknął. „Żeby jeszcze było zamkowej bramy natychmiast nie zawarto, a wzwodu w skok nie podniesiono, hojnie by się tam krew ludzka roztaczała.”
Ale Jagiełło — zazwyczaj tak ostrożny i niezdecydowany — tym razem okazał się stanowczy i koronację żony przeprowadził. Współczesny raport agenta krzyżackiego (a więc źródło wcześniejsze od Długosza) przekazał słowa króla skierowane do dostojników opierających się tej koronacji: „..Prosiłem was, abyście puścili mnie z żoną do mego dziedzicznego państwa, a córkę moją Jadwigę posadzili na tronie i wydali za mąż, za kogo chcecie — abyście króla mieli. O to i teraz proszę...”
Osiągnięte z takim trudem małżeństwo nie trwało jednak długo. Stary król po dwóch latach ustąpił kancelarii — tym bardziej, że Elżbieta nie dała mu upragnionego dziedzica.
99
Złe przygody królowej zaczęły się od wypadku z karetą — i na wypadku z karetą się skończyły. W sierpniu 1419 roku w pojazd wiozący monarszą parą uderzył piorun, zabijając dwóch dworzan. Kiedy królewski sekretarz Zbigniew Oleśnicki wytłumaczył to jako karę niebios za niestosowne małżeństwo, przesądny Litwin, mając już tego dóść, odprawił swą femme fatale z powrotem do Łańcuta. Nieszczęsna Elżbieta zmarła w rok później „od suchot”.
O tej najmniej znanej, a najbardziej oplwa- nej królowej polskiej zachowały sią sprzeczne świadectwa: odpowiednie ustąpy kroniki Długosza oraz wspomniany już dokument krzyżacki. Długosz przedstawia Elżbietę jako „niewiastą podeszłego już wieku”, wycieńczoną chorobami, raczej szpetną i słynącą z miłosnych awantur i z rozpusty. Współczesny dokument krzyżacki sławi jej piękność, dobroć, cnotę i rozum polityczny.
Jaka Elżbieta Granowska była naprawdę, nie wie nikt. Nawet doktor Balicki.
Serce Łańcuta stanowi ogromny barokowy pałac dawnych ordynatów łańcuckich. Pałac ten — zbudowany w XVII w. przez Lubomirskich, a później odziedziczony przez Potockich — był do ostatniej wojny jedną z najwspanialszych siedzib magnackich w Polsce. Gościli w nim cesarze, królowie i udzielni książęta. Podobno b. król rumuński
Karol II wyjeżdżając z Łańcuta miał powiedzieć, że po tym, co widział w pałacu, nie ośmieliłby się nigdy zaprosić Potockich do swojej skromnej rezydencji królewskiej.
Z wojny pałac wyszedł prawie nie zniszczony— niemniej jego substancja wewnętrzna doznała poważnego uszczerbku. Jak już
0 tym wielokrotnie pisano, ostatni ordynat, Alfred III Potocki, wywiózł za granicę jedenaście wagonów najcenniejszych dóbr kulturalnych. Dalsze szkody zawiniła niesumienna i niekompetentna administracja pałacu w pierwszych latach powojennych.
W ciągli pierwszego ośmiolecia przez pałac łańcucki przewinęło się aż dziewięciu dyrektorów.
Nie sądzę, aby wszyscy ci ludzie byli po- tencjonalnymi przestępcami czy szkodnikami z zamiłowania. Po prostu — poza tym, że ktoś tam uznał ich za „politycznie pewnych” — nie mieli żadnych innych kwalifikacji do zleconej im pracy, a wspaniałość skarbów powierzonych ich pieczy i zupełny brak kontroli ogłupiły ich do reszty. Z anegdot, jakie po nich pozostały, dałoby się ułożyć całą balladę dziadowską.
Jeden z dyrektorów, w najlepszej zapewne wierze, zaorał pałacowy park — słynący na całą Polskę z rzadkich krzewów i drzew —
1 obsadził go burakami. Drugi — przy pełnym aplauzie lokalnej prasy — urządzał na misternie intarsjowanych parkietach sali
balowej świetlicowe potańcówką z wódą i z przytupem. Trzeci zamalował z zapałem stare freski, ponieważ uznał je za „nie licujące z powagą pałacu”. Czwarty grzebał w murach, szukając skarbów Potockich. Piątego —który przynajmniej znał się na sztuce — przychwycono nocą, kiedy wynosił przez okno co cenniejsze przedmioty. Okazało . się później, że prowadził w Poznaniu... antykwariat.
Niektóre z przytoczonych anegdot znalazły swą pointę w wyrokach sądowych: — ale wyrządzonych szkód to nie naprawiło.
Takie były losy łańcuckiego pałacu do roku 1952. Zmieniło się wszystko z przyjazdem dziesiątego dyrektora — tow. Antoniego Dudy-Dziewierza. Dyr. Duda-Dziewierz w młodości studiował historię, ale z zawodu jest spółdzielcą. Przed wojną był jednym z założycieli i najwybitniejszych działaczy Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Po wojnie przez sześć lat zajmował stanowisko przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej w Gdańsku.
Kariera polityczno-administracyjna Dudy- Dziewierza skończyła się w roku 1951. Odbyło się to stosunkowo bezboleśnie. Po prostu pewnego dnia dowiedział się, że jest już państwu niepotrzebny. Wrócił więc do War- szawy i począł rozmyślać, czy poświęcić się osadnictwu na Ziemiach Zachodnich, czy wziąć się do tłumaczenia z obcych języków. ^
102
Ale plany te pokrzyżował przypadek nawet jak na nasz kraj wszelkich możliwości zupełnie niezwykły. Życie zainscenizowało historię Nikodema Dyzmy — na wspak. W Warszawie na ulicy spotkał Duda-Dziewierz znajomego szofera z Ministerstwa Kultury, który przejął się losem bezrobotnego działacza i polecił go gorąco swemu szefowi, wysokiemu urzędnikowi ministerstwa. Ponieważ działo się to w okresie największego nasilenia skandali łańcuckich, sprawa została za-« łatwiona od ręki. Dzięki pośrednictwu skromnego kierowcy z Ministerstwa Kultury, były przewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej stał się opiekunem i mężem opatrznościowym jednego z najświetniejszych pałaców historycznych w kraju.
Nowego dyrektora przywitał w Łańcucie buraczany park ze zniszczonym drzewostanem, krańcowy bałagan w mocno podniszczonym pałacu i śmiertelny chłód ze strony miasteczka, .które napatrzyło się do syta na wyczyny poprzednich zarządców. Dyr. Duda- Dziewierz zabrał się do pracy z niebywałym impetem. Wspaniałość starej siedziby podziałała na jego zmysł budowniczego i odświeżyła w nim dawne zamiłowania historyczne. Po jakim takim uładzeniu spraw bieżących dopuścił się zaraz swego pierwszego „nadużycia”. Wynikło ono z nader prostego odkrycia, że przed wojną o dobry stan pałacu dbali nie sami Potoccy, lecz cały sztab latami szkolo-
103
nych fachowców. Kiedy więc przyszło do rekonstruowania zniszczonych stiuków i malowideł, dyrektor nie zwrócił się do Pracowni Konserwacji Zabytków, lecz odszukał w miasteczku starego majstra Potockich, p. Niemca, który w czasie wieloletniej pracy w pałacu nauczył się naśladować do złudzenia osiemnastowieczne freski francuskie i włoskie — i jemu powierzył rekonstrukcję. Malarz został wciągnięty na etatową listę -płac z pensją 2500 zł miesięcznie. Za tę pensję odwalił w dwa miesiące robótkę, która w wykonaniu Pracowni Konserwacji . Zabytków musiałaby trwać minimum pół roku, przy kosztach 600 — 700 tysięcy złotych. Dla rozwiania ostatnich wątpliwości trzeba dodać, że pracę pana Niemca oglądał później prof. Słonecki z Krakowa, restaurator rzeźb Wita Stwosza •— i nie mógł się nadziwić jej wysokiej jakości.
Po tym pierwszym nadużyciu z którego dyrektor musiał się dość długo tłumaczyć przed resortową biurokracją, nastąpiły dalsze — tego samego typu. W miasteczku, zauważono to natychmiast. Wrogi chłód ustąpił. Do pracy w pałacu zaczęli się kolejno zgłaszać dawni pracownicy Potockich: angielski masztalerz Harry Herbert, oficjaliści i lokaje — Stanisław Kocha, Jan Szpunar, Stanisław Styś...
Określenie „hrabski lokaj” przez wiele lat miało w naszym systemie pojęć wydźwięk
pogardliwy i poniżający. Dziś, kiedy miarą cnót obywatelskich stała się dbałość o społeczne dobro, czas już najwyższy oddać sprawiedliwość nieocenionym zasługom dla kultury polskiej, jakimi wykazać się mogą starzy pracownicy dawnych rezydencji magnackich.
Podczas działań wojennych, kwaterunków wojskowych i „wielkiego szabru” ludzie ci z własnej inicjatywy.i najzupełniej bezinteresownie — często z narażeniem życia — ratowali bezcenne zabytki historyczne. Po wojnie większość z nich zwolniono z posad jako element niepewny i skompromitowany. Ale od miejsca pracy nie odeszli. Krążyli wokół swego zamku czy pałacu, jak lunatycy przyciągani przez księżyc. Czuwali z daleka nad skarbami. Tropili złodziei pałacowego mienia. Interweniowali u władz w wypadku jaskrawych nadużyć zarządców. A kiedy nadarzała się wreszcie okazja powrotu do pracy, wracali natychmiast i stawali się najsumienniejszymi funkcjonariuszami Ministerstwa Kultury. Nie wierzę, aby zasadniczym bodźcem ich zapobiegliwości była tylko wiara w powrót dawnych panów i chęć zaskarbienia sobie ich łask. Może, na początku... Później działały już raczej bodźce podświadome. Podczas wieloletniego obcowania z pięknem starej kultury w ludziach tych wytworzył się instynkt muzealnych kustoszy, atmosfera zabytkowych sal stała się ich ży-
105
ciowym mikroklimatem, czuwanie nad zabytkami — zastarzałym nawykiem, kwestią społecznej godności i ambicji. Bez tego nie mogli już istnieć.
Z takich pracowników dziesiąty zarządca Łańcuta stworzył sobie trzon załogi zamkowej, jakiego nie mogłyby dostarczyć najlepiej nawet prowadzone kursy historyków sztuki.
Z zewnątrz — trzeba, to powiedzieć otwarcie — dyrektorowi pracy nie ułatwiano — przynajmniej w pierwszych latach. Dzisiaj, kiedy tow. Duda-Dziewierz cieszy się powszechnym zaufaniem i poparciem nie tylko lokalnych władz i instancji partyjnych, ale nawet buchalterów Ministerstwa Kultury — nie warto już przypominać tych wszystkich błahych, niepoważnych incydentów, nieuzasadnionej podejrzliwości i nieufności, tysiąca biurokratycznych utrudnień, które tyle razy groziły przerwaniem w połowie pięknego dzieła łańcuckiego.
Na szczęście do tego nie doszło. Wielkie sumy pieniężne, jakie skarb państwa włożył w Łańcut, nie zostały wydane na próżno. Stary pałac wrócił do dawnej świetności. Ba! — jak twierdzą fachowcy — zabezpieczono go na dalszych trzysta lat.
Pałac łańcucki, jak wiele innych starych siedzib magnackich, ma swego upiora. Nor cami w ciemnych korytarzach pałacowych
i w galerii rzeźb osobom szczególnie wrażliwym i nerwowym ukazuje się... Biała Dama. Widział ją podobno jeden z dawnych pracowników pałacu, widziało ją dwóch młodych ludzi z Polskiej Kroniki Filmowej. Ma to być duch właścicielki zamku z końca XVIII •wieku — księżnej marszałkowej Lubomir- skiej. Jakżeby zresztą mogło być inaczej! Wnętrza łańcuckie są do tego stopnia nasycone pamiątkami i wspomnieniami po „polskiej Madame de Pompadour”, że dla roz- bujałej wyobraźni starczy tego nie na jedną, ale na dziesięć Białych Dam.
Z trzech największych pań epoki stanisławowskiej jedynie księżna marszałkowa Lu- bomirska nie doczekała się jeszcze pełnego portretu literackiego. O jej bratowej i najzaciętszej rywalce, Izabeli Czartoryskiej z Puław, napisano wiele książek. Druga jej rywalka, Helena Radziwiłłowa z Arkadii, sama wystawiła sobie pomnik literacki w postaci kilkusetstronicowej autobiografii. Po księżnej marszałkowej nie pozostało prawie nic. Nawet Stanisław Wasylewski — tak bardzo rozmiłowany w dworze króla Stasia — wspomina o niej tylko mimochodem i z wyraźną niechęcią. Jedynie mierny wierszokleta Tadeusz Alexy Kamieński sławi zalety jej serca w długim wspomnieniu:
Przy wielkości Umysłu, Rodu, Wychowania Łatwy przystęp dla wszystkich z przyjemną postawą,
107
Przy znakach od Monarchów siebie poważania Świat ją widział łagodną, gościnną i prawą...
Ale księżna marszałkowa pobiła rywalki na głowę pod jednym względem: pozostała żywa — w swoim pałacu.
Nazwisko i tytuł ostatniej Lubomirskiej na Łańcucie wspominać dziś trzeba nieustannie, gdyż są one jedynym rozsądnym drogowskazem przy poruszaniu się po skomplikowanym labiryncie łańcuckich komnat i korytarzy. Tu salon księżnej marszałkowej, tam jej buduar. Tu pokój z i jej portretem. Tam kominek z jej popiersiem. Galeria rzeźb, którą księżna marszałkowa przywiozła z Włoch. Apartamenty chińskie i tureckiej które urządziła po powrocie z innej dalekiej podróży. Jej łóżko, jej sekretarzyk, jej umywalnia... Po kilku dniach pobytu w Łańcucie — bez względu na to, czy się wierzy w Białe Damy, czy nie — z księżną marszał- kową obcuje się jak z osobą istniejącą i doskonale znaną.
Dziś, kiedy w Polsce jedynymi potężnymi kobietami są redaktorki wydawnictw literackich, trudno sobie wyobrazić, jaką potęgą była w swoim czasie Izabela z Czartoryskich Lubomirska.
Ukochana siostra Adama Czartoryskiego, który zasięgał jej rady we wszystkich sprawach, rządziła faktycznie możnym stron-
108
nictwem Familii. Teściowa trzech Potockich — wywierała także wpływ na politykę partii, przeciwnej. Wieloletnia metresa Stanisława Augusta, była najintymniejszą sprężyną jego poczynań. Serdeczna przyjaciółka wielu monarchów i monarchiń, na wszystkich dworach europejskich czuła się jak u siebie. Liczyli się z jej sądami najwybitniejsi mężowie stanu i zagraniczni ambasadorzy. Maczała ręce w wielkich grach międzynarodowych. Kiedy zjeżdżała do Paryża lub Wiednia, składano jej hołdy jak panującej. Po wielkiej rewolucji francuskiej schroniła się na jej dwór łańcucki cała śmietanka emigracji z hr. Prowansji, późniejszym Ludwikiem XVIII, i ze spowiednikiem Marii Antoniny, biskupem de Sabran — który zresztą w Łańcucie zmarł i tam został pochowany. Wszyscy wielcy ówczesnej Europy doceniali jej „trafność dowcipu i nabytych talentów ujmującą-błyskotliwość”. Ale wbrew temu, co napisał w swym wierszu imć Tadeusz Alexy Kamieński, łagodność i prawość nie były najbardziej rzucającymi się w oczy cechami charakteru księżnej marszałkowej. Pozostała o niej pamięć jako o arcymistrzyni intryg i inspiratorce najbrudniejszych afer dworskich. Ona sfabrykowała pierwszy w Polsce fałszywy proces dla skompromitowania osób sobie niewygodnych. Przez całe życie truła siebie i innych nieubłaganą nienawiścią do rywalek z Puław i Arkadii.
109
Tylko dla ich pognębienia ściągała do Łańcuta skarby kulturalne z całego świata. Nienawidziła swych czterech córek za to, że nie urodziły się synami. Nienawidziła swych zięciów, bo musiała płacić ich długi, bo dziedziczyli po niej dobra.
W pałacu łańcuckim jest kilka portretów księżnej marszałkowej. Widać na nich młodą, uśmiechniętą kobietę o rumianych policzkach i bystrych, mądrych oczach. Ale pozostała także inna pamiątka. W dostojnej sieni pałacowej — obok armat spod Wiednia i ogromnych waz chińskich — stoi niewielka otwarta lektyka, wyściełana atłasem. W tej lektyce obnoszono księżnę marszałkową po pałacu wówczas, kiedy nie przypominała już w niczym młodej, uśmiechniętej osoby z obrazów na pierwszym piętrze. Ta lektyka jest pamiątką niezwykle sugestywną. Demaskuje całe kłamstwo portretów historycznych. Wyjaśnia, dlaczego królowa polska Elżbieta Gra- nowska mogła być piękną i szpetną, grzeszną ; i cnotliwą.
Przed czterema laty odwiedził Łańcut Aleksander Zelwerowicz w towarzystwie kilku uczniów. Mistrz sceny polskiej był już częściowo sparaliżowany i odbywał ostatnią — jak sam mówił — podróż szlakiem swych dawnych występów artystycznych. Żałował bardzo, że bezwład nóg nie pozwala mu już obejrzeć całego pałacu. Wtedy zrobiono rzecz bardzo piękną. Uczniowie Zelwera, nie bacząc
na jego sprzeciwy, usadowili go w lektyce księżnej marszałkowej i obnieśli po wszystkich piętrach pałacu. Biała Dama nie zastąpiła drogi tej osobliwej procesji. Mimo to Łańcutowi przybyła jeszcze jedna legenda.
Z dawnych właścicieli Łańcuta poza ostatnią Lubomirską tylko dwie postacie działają na wyobraźnię zwiedzających: zięć księżnej marszałkowej i pierwszy z Potockich na Łańcucie — znakomity pisarz, uczony i podróżnik Jan Potocki, oraz matka ostatniego ordynata — Elżbieta z Radziwiłłów hrabina Potocka. Z pamiątek po Janie Potockim zachował się niestety tylko jeden portret. Ale pozostały miejsca związane anegdotycznie z tą niezwykłą postacią. Jest teatr pałacowy, gdzie po raz pierwszy — i bodajże jedyny — wystawiono dwie młodzieńcze komedie Potockiego: Sześć parad i Cyganie z Andaluzji. Jest biblioteka, w której Jean Maroc lub Jean Voyageur, jak go nazywano, w towarzystwie swego nieodstępnego Turka Ibrahima „grzebał się nieustannie w foliantach” — doprowadzając tym do szału swą piękną i swawolną żonę, Julię z Lubomirskich. Jest wreszcie pałacowa fosa, do której rozgniewany pisarz wrzucił podarty na strzępy cały prawie nakład głównego dzieła życia — tylko dlatego, że zawistny historyk niemiecki napisał o nim napastliwy artykuł w petersburskiej gazecie.
m
O Janie Potockim wie się w Polsce na ogół bardzo mało. Przede wszystkim dlatego, że pisał wyłącznie po francusku i wskutek tego nie został jeszcze oficjalnie wprowadzony do naszej historii literatury. Wprawdzie wznowiony po wojnie Rękopis znaleziony w Sara- gossie stał się na krótko bestsellerem w dość szerokim kręgu czytelników, ale ta świetna powieść fantastyczna nie daje jeszcze.pełnego pojęcia o wielostronnych możliwościach niezmiernie utalentowanego pisarza sprzed stu pięćdziesięciu lat. Dzieła Potockiego — publikowane za jego życia tylko w nielicznych fragmentach i maleńkich nakładach — rozsiane były po archiwach i bibliotekach jego pałaców rodzinnych. Znaczna część ich zaginęła, reszta stanowi obecnie przedmiot żmudnej pracy tłumaczy i uczonych. To jednak, co już o Potockim wiemy, wystarcza zupełnie do stwierdzenia, że był człowiekiem genialnym. Ten wybitny historyk, archeolog i etnograf, dla którego literatura była tylko marginesem głównych zainteresowań, może być śmiało uznany nie tylko za ojca powieści polskiej, ale także za twórcę naszego nowoczesnego reportażu i pisarstwa podróżniczego.
Jeszcze inne możliwości pisarskie Potockiego ujawniają się w jego komediach młodzieńczych, które znajdują się już podobno na warsztacie tłumaczy. Te urocze komedyjki delV arte, pełne finezyjnych aluzji politycznych, skłaniają się ku nadrealistycznej
112
grotesce — przez co przypominają żywo późniejsze utwory Alfreda Jarry we Francji i Zieloną Gęś Gałczyńskiego.
Akcenty nadrealistycznej groteski występowały także w życiu autora Rękopisu — poczynając od jego wybryków młodzieńczych, kiedy to zjawiał się w sypialniach czcigodnych matron zupełnie nagi ze szpadą u boku, bądź wyjeżdżał do Egiptu po to tylko, żeby na szczycie piramidy wyryć kożi- kiem ulubiony wiersz francuskiego poety, bądź ku oburzeniu rodziny kołysał się nad Warszawą w balonie Blancharda — aż po chwilę ostatnią, kiedy podczas śniadania w jednym ze swych pałaców, ogarnięty nagłą chandrą, zastrzelił się z pistoletu srebrną kulką... odśrubowaną od cukiernicy.
Matka ostatniego ordynata -r hrabina Elżbieta z Radziwiłłów Potocka, nazywana przez rodzinę i przyjaciół „Betką”, a przez służbę „ekscelencją” — pozostawiła po sobie kilkunastostronicowy pamiętnik, który udostępniono mi w bibliotece pałacowej.
Wspomnienie z lat 1885 —~ 1925 zajmuje się wyłącznie zmianami, jakie hrabina wprowadziła do urządzeń pałacowych. Ale niektóre jego fragmenty są interesujące i z innych względów.
Młoda hrabina z domu Radziwiłłów berlińskich, wychowana na cesarskim dworze, przy pierwszym zetknięciu z Łańcutem spo-
gląda z pewną wyższością na jego „prowincjonalną staroświeckość”. Zabiera się też z zapałem do jego unowocześnienia. Wraz z mężem objeżdża najwspanialsze rezydencje magnackie Europy i tam szuka wzorów dla łańcuckiego pałacu. „Urządzenie kąpielowe i wodociągowe wzięto z zamku Kestetićzów w Koszthely, huntery i polerowane srebra od Larischów z Solcy, a od Nathaniela Roth-, schilda w Wiedniu architektów, tapety i ogro-- dnika pejzażystę Maxwalda.” Jednocześnie dba się o to, żeby łańcuckich wzorów nie kopiowali inni. „Roman zawiózł do Paryża kawałek starego jedwabiu chine do firmy Tas- sinari, która , w Lyonie skopiowała, a krosna; zostały zniszczone, żeby się ta materia na rynek nie dostała...”
Przed przyjazdem hrabiny Elżbiety park: łańcucki był nieogrodzony i otwarty dla i „wszelkiego motłochu”. To także się zmienia. „Roman przezornie, jeszcze za życia ojca, polecił stawiać tablice w krzakach z napisem:^ Wchód wzbroniony. Ludzie na te tablice dość niewidzialnie umieszczone nie zwracali uwagi, a według prawa po upływie dwu lat, ; jeżeli nikt nie założył protestu, wchodził zakaz w życie. Takim sposobem, gdy tylko park był otoczony siatką żelazną i brama stanęła, już się nikogo do środka nie pusz- czało, a stary jednooki Potęga pilnował tego , i z dużym kijem w ręku ciągle park obcho- ; dził — aż wyszło ze zwyczaju.”
114
W pałacu zakłada się nowe urządzenia wodociągowe, które ciągną wodę kanałami z dalekich źródeł. Ludność broni się przed przekopywaniem jej pól, co doprowadza niekiedy do incydentów. „Pamiętam, że starą kobietę, która tak się uparła, że nie można było dąć sobie radę z nią, policja pod błahym pozorem zamknęła na trzy dni do kozy, a przez ten czas przekopano i rury położono przez jej pole. Dawne czasy, które już nie wrócą!”
Ponieważ ostatni ordynator był kawalerem, „ekscelencja” panowała w pałacu łańcuckim aż do roku 1940. Opowiadają o niej mnóstwo anegdot. Dawna służba do dziś wspomina nieopanowany temperament i władczy sposób bycia starej pani. Pewnego ranka hrabina stwierdziła, że komin znajdującej się w pobliżu cegielni psuje jej widok na ogród. Rozkazała więc: komin ma natychmiast zniknąć. Ponieważ zburzenie cudzej cegielni było rzeczą niemożliwą nawet dla łańcuckiego ordynata — służba uciekła się do fortelu. Przesadzono pośpiesznie kilka wysokich topól, które zasłoniły komin. Nazajutrz „ekscelencja” o całej sprawie zapomniała.
Ostatni ordynat łańcucki Alfred III Potocki nie zaznaczył się w historii Łańcuta żadnym czynem godnym uwagi, poza tym, że przy pomocy — i jak twierdzą niektórzy jego obrońcy, z inicjatywy — niemieckich władz
115
okupacyjnych wywiózł z pałacu wspomniane J już jedenaście wagonów najcenniejszych za- j bytków. Jak mnie poinformowano, część a| tych skarbów została umieszczona w wiedeń- skim pałacu książąt Lichtensteinów — i ta 3 podobno przepadła bezpowrotnie. Reszta tra- i fiła do Vaduz, stolicy księstwa Lichtenstein, a i pozostaje do dziś wę władaniu b. ordynata' ™ On sam przebywa w swej willi na granicy 3 Francji i Szwajcarii. Ma już siedemdziesiąt a lat i jest częściowo sparaliżowany. Od wie-1,8 dzają go od czasu do czasu krewni i przyja- J ciele z kraju. Komuś powiedział podobno, że‘m chciałby umrzeć w Łańcucie. Ale kiedy gó J| pytają o wywiezione skarby, głowa mu na- ,a tychmiast opada bezwładnie i b. ordynafjB przestaje słyszeć i rozumieć. Na ten temat® Alfred III mówić nie chce.
Pięknie zrekonstruowane i kompletnie wy- jl posażone wnętrza pałacowe ściągają do Łań-,,S cuta całe tłumy reporterów, fotografów i fil-1 a mówców. Podczas mego pobytu urzędowały I tam aż dwie ekipy filmowe: trzech młodyfch Jj ludzi z Kroniki oraz sympatyczna studentka j Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Ło- 1 dzi, która zamierza kręcić w Łańcucie swoją „etiudę egzaminacyjną”. Kronika jak Kronika — do tego już wszyscy kierownicy obiektów państwowych zdążyli się przyzwyj czaić. Natomiast sprawa „etiudy” zburzyła całkowicie spokój duchowy dyr. Dudy-Dzie-
U6
wierzą. Bo dyrektor dowiedział się dwóch szczegółów: Że etiuda będzie kosztowała około 200 000 zł i ze po wyświetleniu jej przed komisją egzaminacyjną zostanie odłożona na półki. Przez pozostałe dni mego pobytu w Łańcucie dziesiąty dyrektor szalał i pryskał żółcią. „Jak możecie się skarżyć na marnotrawstwo reżyserów filmowych, jeżeli uczycie ich tego od samego początku?!” Słowo „etiuda” stało się dla niego pojęciową miarą wszechrzeczy. Kiedy rozmawialiśmy o założonej przez niego w Łańcucie spółdzielni mieszkaniowej, mówił: „Cena jednego mieszkania — pół etiudy.” Kiedy pytałem o remonty pałacowe, odpowiadał: „Ta sala kosztowała jedną dwudziestą etiudy, tamta — jedną dziesiątą, remont tych mebli — ćwierć etiudy” itd., itd.
Wzburzenie zasłużonego zarządcy Łańcuta wynikało z przyczyn bardzo konkretnych. Dyr. Duda-Dziewierz nie uważa jeszcze swej pracy w Łańcucie za skończoną. Niedawno opracował właśnie piękny i szczegółowy plan szlaku turystyki zagranicznej Łańcut — Bieszczady. .W planie tym przewidziany jest także udział filmu. Dowiedział się, że w starych zamkach francuskich wyświetla się dla turystów specjalne filmy o historycznej przeszłości zabytkowych siedzib — i chciałby coś podobnego uzyskać dla Łańcuta. „Jak ma być etiuda, to niech ludzie mają z niej przynajmniej pożytek.” Niestety: od dłuższego już
117
czasu atakuje swymi planami rozmaite kompetentne czynniki, ale wszędzie mu mówią, że nie ma na to pieniędzy. Dlatego tak go zdenerwowała ta nieszczęsna etiuda egzaminacyjna.
Trudno mi tu przedstawić w szczegółach plany hotelowo-turystyczne Dudy-Dziewierzą, bo mało się na tym znam. Wiem tylko jedno: człowiek ten zaoszczędził skarbowi państwa tyle pieniędzy, że każda jego propozycja powinna być traktowana jak najpoważniej. Z pewnością na tym źle nie wyjdziemy.
1958
KRÓLEWSKIE MIASTO TYSZOWCE
Na wschodnim krańcu tzw. „padołu zamojskiego”, nad rzeczką Huczwią, leży maleńkie miasteczko Tyszowce. Do Zamościa jest stąd zaledwie trzydzieści kilometrów, ale w miasteczku wyczuwa się już wyraźnie szeroki oddech niedalekiej Ukrainy. Baniasta, biało-niebiesife cerkiew — przekształcona obecnie w magazyn zbożowy — przypomina
o przedwojennej ludności prawosławnej; trzy tysiące zrównanych z ziemią grobów —
o przedwojennej ludności żydowskiej. Parterowe domki Tyszowiec — a raczej zwykłe chałupy wiejskie, kryte strzechami — grupują się nieporządnie wokół kwadratowego majdanu — rynku. Na majdanie sterczy ogromny żuraw studzienny, zastępujący paniom tyszowieckim kawiarnię. Obok rozkłada czarne ramiona stary, spróchniały krzyż, pochyło wbity w ziemię. Miasteczko jest zupełnie schłopiałe, nędzne, smutne. Dwa jaskrawe szyldy: „Kino «Zorza»” i „Gospoda «Jutrzenka»”, tak odbijają swym programowym optymizmem od całości obrazu,
119
■
że sprawiają wrażenie jakiegoś kiepskiego żartu.
W chwili naszego przyjazdu leje deszcz i na majdanie jest pusto. Ludzie nie wychylają nosa z chałup. Tylko przed gospodą „Jutrzenka” stoi wysoki, rudobrody chłop. Podpił sobie, widać, troszeczkę i teraz zastanawia się, co robić dalej z tak mile rozpoczętym popołudniem. Z rudej gęstwy strzelają ku nam ciekawe błyski.
— A panowie do Tyszowiec zą czym?
Wyjaśniamy, że przyjechaliśmy w sprawie szewców. Chcemy się dowiedzieć, jak właściwie z tymi szewcami w Tyszowcach jest.
Małe, niebieskie oczka brodacza zastygają w wyrazie czujnego napięcia. >
— A panom, za przeproszeniem, o jakich szewców chodzi: miastowych ze spółdzielni czy o tych dawnych, naszych?
Chodzi nam, oczywiście, o dawnych szewców — o sławnych mistrzów tyszowieckich. Rudobrody jeszcze przez chwilę szacuje nas kłującym spojrzeniem, po czym nagle się rozpromienia.
— Bo ja także z dawnych szewców. Tu wszędzie, gdzie spojrzeć, byli szewcy. Tyszowce albo tu-szewce. Tak ono i było!
Zaczyna nas szczegółowo wypytywać o cel przybycia i ofiarowuje się nam za przewodnika. Zaprowadzi nas do jednego ze starszych mistrzów cechowych. Ten wszystko
120
naim dokładnie opowie. A jest przecież
o czym pogadać. Za okupacji panowie z miast często zaglądali do Tyszowiec. Teraz już nie przyjeżdżają. Panowie z miast nie doceniają chłopa. Zapomnieli, że on ich żywił, krył i za nich odpowiadał.
Powoli brniemy przez szeroko rozlane kałuże. Po przejściu kilkudziesięciu metrów mamy już mokre skarpetki. Nie na miejskie, cienkie obuwie to tyszowieckie błoto. Zaczynamy rozumieć, dlaczego właśnie tu wymyślono owe sławne buty.
Pierwsze mieszkanie tyszowieckie, do którego wchodzimy, jest najzwyklejszą ubogą izbą wiejską. Całe jej umeblowanie stanowią proste ławy i prosty stół. Na stole filuje naftowa lampa, którą zapalono na naszą cześć. Siedzący przed nami gospodarz ma na sobie wytarte portki i przybrudzoną koszulę bez kołnierzyka, zapiętą po chłopsku na blaszaną spinkę. Rodzina gospodarza wstydliwie podpiera ścianę za naszymi plecami. Pozornie jest zupełnie tak samo jak w stu innych izbach chłopskich, które zdążyliśmy odwiedzić w naszej dotychczasowej praktyce reporterskiej. Ale to tylko pozór. W tej izbie jest inaczej!
Mistrz bractwa tyszowieckich szewców to czterdziestoparoletni szczupły mężczyzna
o śniadej twarzy i jasnym, śmiałym spojrzeniu, jakie spotyka się częściej u lotników
1
i marynarzy niż u małomiasteczkowych rzemieślników. Sposób bycia mistrza nacechowany jest jakąś hardą godnością i poczuciem własnej ważności. Jego wąska, pełna wyrazu twarz w migotliwym świetle lampy naftowej przypomina twarze z powstańczych rysunków Artura Grottgera. Ten schłopiały kresowy szewc nie wykazuje śladu skrępowania w rozmowie z warszawskimi dziennikarzami. To my popadamy stopniowo w coraz większe onieśmielenie. Nie mogę się oprzeć głupiemu wrażeniu, że zamiast na zwykły wywiad reporterski przyprowadzono mnie tu na jakieś uroczyste posłuchanie u arcyważnej osobistości.
Gospodarz mówi piękną, poprawną polszczyzną, jaką u chłopów słyszy się tylko w Lubelszczyźnie.
— Tyszowce to stare miasto, panowie. Konfederacja szwedzka... Czarniecki... sami panowie wiecie...
Przed wojną — kiedy historii uczono się jeszcze nie według okresów, lecz według dat i nazwisk — każdy uczeń szkoły średniej musiał wiedzieć, że w roku 1655 w Tyszowcach zawiązano pierwszą konfederację zbrojną przeciwko Szwedom.
Gospodarz nie wymienia tej daty. Określa rzecz bardziej po domowemu:
— Było to zaraz po odparciu Szwedów spod Częstochowy, w pierwszą niedzielę po Świętach Bożego Narodzenia...
122
W chatach tyszowieckich do dziś siedzą potomkowie tych samych rodzin rzemieślniczych, które brały udział w konfederacji. Wydarzenia sprzed trzystu lat przetrwały do naszych czasów przekazywane w tradycji ustnej z pokolenia w pokolenie podczas długich wieczorów jesiennych i zimowych. Dlatego w Tyszowcach jeszcze dziś można się dowiedzieć na podstawie relacji naocznych świadków, jak bardzo dziobaty był Stefan Czarniecki i jak wspaniale nosili się hetmani: Rewera-Potocki i Lanckoroński.
Konfederacja tyszowiecka była przełomem w dziejach miasteczka. Do dziś obnosi się we wszystkich uroczystych procesjach cztery olbrzymie świece woskowe ufundowane na jej cześć przez szewców tyszowieckich przed trzema wiekami. Do dziś członkowie starych rodów tyszowieckich zwą siebie „Szwedami” — w odróżnieniu od elementu napływowego, który- określa się pogardliwie jako „zawłoki”.
Ale nie tylko to. Masowy udział ludności Tyszowiec w konfederacji antyszwedzkiej stał się czynnikiem kształtującym charakter miasteczka na następne trzysta lat. Od tamtego czasu tyszowianie stawali ławą w każdej narodowej potrzebie wojennej. Tyszo- wieccy szewcy szli z Sobieskim pod Wiedeń i krwawili w bojach między Sasami a Leszczyńskim. Zbrojni w stare flinty lub kosy, uczestniczyli we wszystkich powstaniach
123
polskich, od kościuszkowskiego po styczniowe. W 1905 roku „socjałowie” tyszowieccy bili carską żandarmerię, a w 1918 rozbrajali austriackich i niemieckich żołnierzy. Tyszowce niszczono, pustoszono, palono, morzono głodem, maltretowano i dziesiątkowano. Ale „szwedzka twierdza” trwała. Trwała i broniła polskości. ' . •
Szczytowy okres bojowej działalności, „Szwedów” tyszowieckich przypada na lata okupacji. Reichsfiihrer Heinrich Himmler upodobał był sobie piękną Zamojszczyznę i postanowił uczynić z niej ośrodek niemieccy kiego osadnictwa wojskowego, otoczony dla bezpieczeństwa kordonem sanitarnym osad ukraińskich. Plan był precyzyjny, ale przy jego założeniach nie wzięto pod uwagę faktur że w Zamojszczyźnie są takie miasteczka jak Tyszowce.
W 1942 roku hitlerowcy zakończyli ostatecznie likwidację Żydów tyszowieckich. Po uruchomieniu planu Himmlera i stworzeniu ukraińskiej dywizji SS-Galizien pozostała trzytysięczna ludność Tyszowiec podzieliła się na dwa wrogie oddziały zbrojne, zwalczające się na śmierć i życie: na Ukraińców- rolników i na Polaków — w większości? szewców. Wtedy to tyszowieccy „Szwedzi” pokazali, co potrafią. Wszyscy szewcy zmienili się w partyzantów, każda chata w fortecę. W tych latach żaden hitlerowiec nie ośmielał się zaglądać do miasteczka. Ukraiń-
scy urzędnicy i niemieccy osadnicy z Rumunii, zwani w Tyszowcach „czarnuchami”, ginęli w tajemniczych i nigdy nie wyjaśnionych okolicznościach. W wypadkach ekspedycji karnych cala polska ludność uchodziła do lasu, ale każda represja niemiecka spotykała się z natychmiastowym odwetem. Tyszowce nie uznawały władzy okupantów i rządziły się własnym wojennym prawem. W lesie fungowały: sąd, urząd skarbowy, władze cechowe i punkty zaopatrzenia.
„Twierdza szwedzka” stała się legendarnym ośrodkiem oporu, sławnym na całą Lubelszczyznę.
— Tak u nas było, jest i będzie — mówi nasz gospodarz. — My szewcy, ludzie prości, nieuczeni. Od pół wieku uważamy się za socjalistów, lecz na dobrą sprawę nie zawsze potrafimy się należycie rozeznać w sprawach tak trudnych, jak ustrój, socjalizm, partia. Ale za Polskę każdy z nas da się zarąbać. Każdy!
— Tak ono i jest — potakuje drugi szewc tyszowiecki, brodaty i podchmielony. — Tak ono i jest!
Czas jednak przejść do spraw, które nas tu sprowadziły. Coraz niecierpliwiej upominamy się, aby pokazano nam wreszcie tyszo- wieckie buty.
I oto dzieje się coś dziwnego. Nasz rudy przewodnik zaczyna wiercić się na swym
125
miejscu i niespokojnie chrząkaó. Grottge- rowska twarz gospodarza przybiera wyraz przykrego niezdecydowania. W jego oczach pojawia się ta sama podejrzliwa czujność, z jaką przy wjeździe do miasteczka przyjęto nasze pierwsze pytanie o tyszowieckich szewców. Długo przygląda się nam badawczo ważąc w myślach decyzję. Upływa dobra minuta, zanim daje znak żonie.
— Przynieś!
Kobieta również nie kryje swego niepokoju. Najwyraźniej chce się sprzeciwić mężowi, chce mu coś wytłumaczyć. Ale rozkazujące spojrzenie mistrza zmusza ją do opuszczenia izby bez słowa.
Po chwili mamy przed sobą to, o co zabiegaliśmy tak usilnie. Leży przed nami ogromny, niezgrabny bucior chłopski — cały ręcznie szyty, o długiej, miękkiej cholewie sięgającej znacznie powyżej kolan. Przesławny but tyszowiecki!
W Warszawie mało kto słyszał o tych butach. Natomiast w Lubelszczyźnie — jak długa i szeroka — „tyszowiaki” są marzeniem wszystkich rolników, robotników leśnych i wozaków. Bo obuwie ze skóry garbowanej tajemnym sposobem szewców tyszowieckich ma tę szczególną właściwość, że zupełnie nie przepuszcza wilgoci i zimna.
Przed pięciuset laty z okładem król Jagiełło zakupił dziesięć tysięcy par butów tyszowieckich dla swego wojska. „Tyszowiaki”
126
musiały wtedy dobrze zdać egzamin, gdyż trzech późniejszych królów polskich potwierdziło przywilej Jagiełły, zezwalając szewcom tyszowskim na garbowanie skór własnym sposobem. Przez piąć wieków wygląd i sposób produkcji „tyszowiaków”, nie zmieniły się ani na jotę. Dzisiejszy chłop lubelski chodzi w butach nie różniących się niczym od butów Jagiełłowych żołnierzy.
„Szwedzi” tyszowieccy wyrabiali swe buty legalnie do września 1947 r. W tym czasie zaszły w Polsce wielkie‘zmiany. Rozgromiono ostatecznie bandy nacjonalistów ukraińskich. Szewców tyszowieckich nadzielono poukraińską ziem|ą i zamieniono ich w chłopów. Socjalistyczny plan produkcji scentralizował skup skór surowych w jednej instytucji, kładąc kres tyszowskiemu chałupnictwu.
„Szwedzi” tyszowieccy nie znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Mieli teraz ziemię — mogli więc zostać rolnikami. Mogli również — jak tyszowieckie „zawłoki” — przystąpić do spółdzielczych wytwórni miejskiego obuwia. Ale „Szwedzi” przez pięćset lat szyli tyszowieckie buty — i nic innego robić nie chcieli ani nie umieli. Zaczęli tedy szyć swoje buty nielegalnie.
— Staliśmy się groźnymi przestępcami przeciwko państwu — mówi gorzko gospodarz — po okupacji została nam nielegalna broń, później doszły do tego nielegalne skóry
127
i buty. Za znalezienie surowych skór lub nowych „tyszowiaków” karano tak samo jak za znalezienie broni. Panowie z miast zapomnieli po wojnie o tyszowieckich „Szwedach”.
— Tak ono i jest — basuje sennie rudy brodacz. — Tak ono i jest.
Ponieważ zdecydowali się na pokazanie nielegalnych butów, chcą teraz doprowadzić rzecz do końca. Musimy zobaczyć na własne oczy stare dokumenty, stwierdzające ich przywileje. Przechowuje je u siebie inny mistrz cechowy.
Więc znowu brniemy przez kałuże na drugi koniec miasteczka. Znowu mamy mokre skarpetki. I znowu wdzięcznie wspominamy tyszowieckie buty.
Towarzyszy nam nastrój konspiracji. Wiedzą już o naszym przybyciu. Cynk musiał pójść na całe miasteczko. Zewsząd wyglądają ciekawe, podniecone twarze.
Mieszkanie drugiego mistrza jest większe, zamożniejsze. Czeka tu już na nas kilkanaście osób. Starsi i młodzież. Znowu te same, czujne, podejrzliwe spojrzenia i niespokojne, szepty. Gospodarz przeprasza, że będą mogli pokazać tylko późniejsze dokumenty. Te najstarsze — pergaminowe, przechowywane są jeszcze gdzie indziej, w bezpiecznym miejscu.
Pieczołowicie rozwijają na stole gruby ru-
128
Ion o czcigodnym wyglądzie. Piękny kaligrafowany tekst z barwnymi inicjałami. Królewskie pieczęcie. Data: rok 1761. U dołu tradycyjna formuła: „podpisujemy własną ręką .. I kulfoniasty, jakby uczniowski podpis grubego króla Sasa: Augustus rex.
Mobilizuję w pamięci nędzne resztki mojej szkolnej łaciny i zaczynam głośno sylabizować treść starego dokumentu:
— „Potwierdzając przywileje najłaskawszej pamięci poprzedników naszych: Zygmunta Augusta i Władysława IV, zezwalamy czcigodnemu bractwu szewskiemu królewskiego miasta Tyszowce...”
Wokoło mńie robi się ciasno. Coraz nowi ludzie wślizgują się chyłkiem z ulicy. Czuję na szyi gorące, podniecone oddechy. Ktoś powtarza rozmarzonym szeptem:
— Królewskie miasto Tyszowce!
W uroczystym skupieniu słuchają „Szwedzi” tyszowieccy słów królewskiego przywileju, który zezwalał im po wsze czasy garbować skóry własnym sposobem i wyrabiać z nich tyszowieckie buty. Stoją tu przedstawiciele wszystkich najstarszych rodów szewskich królewskiego miasta Tyszowce: Dudzińscy, Jurkiewicze, Kowalscy, Stelmasz- czuki, Kościółki i Machómety. Ci, których nazwiska powtarzają się od wieków na protokołach „wyzwółki czeladzkiej” i na innych aktach cechowych. Od pięciuset lat szyli dobre buty na pożytek ludu polskiego. Od
trzystu lat na każde wezwanie stawali w obronie kraju. Od pięćdziesięciu lat uważają się za socjalistów. Ale nie przewidzieli jednego. Nie przewidzieli, że socjalizm przyniesie z sobą Centralę Skupu Skór Surowych, która uniemożliwi im realizację ich odwiecznych praw.
Gdybym przyjechał do Tyszowiec przed dziesięciu laty, mógłbym całą tę- sprawę uznać za typowy konflikt nieantagonistycz- ny owego czasu. Mógłbym w zupełnie dobrej wierze napisać reportaż o trudnym przerastaniu drobnokapitalistycznych przedsiębiorców w socjalistycznych rolników. Dziś wiem, niestety, że nie był to konflikt nieantagoni- styczny. Bo doprowadził z konieczności do nielegalnego rozwiązania. Z rzetelnych, za-j służonych rzemieślników uczynił nielegalnych chałupników.
Ale tyszowieccy „Szwedzi” —r którzy byli zawsze „kpścią i krwią” ludu polskiego — nie chcą w ludowej Polsce pozostawać w stanie nielegalnym. Na obronę swoją mają dwa nieodparte argumenty. Chłopi lubelscy i potrzebują tyszowiaków i inne buty ich nie zastąpią. Żadna centrala na święcie nie po- , trafi garbować skór tajemnym sposobem ty- szowieckich szewców.
Dlatego też ostatnio do starych dokumen-?« tów cechowych przybył dokument nowy.J Jest to podanie do Ministra" Przemysłu, w którym „Szwedzi” tyszowieccy prosząJ
o przyznanie im prawa do zakupu 1200 skór surowych z terenu powiatu. Umożliwi to wyprodukowanie 4—5000 par „tyszowia- ków” — w zamian za co przydział z fabryk państwowych dla powiatu będzie mógł ulec zmniejszeniu o taką samą ilość par obuwia.
Podanie zostało już poparte przez Wojewódzką Radę Narodową z Lublina. Obecnie czeka na akceptację najwyższą. „Tyszowia- ki” chcą wyjść z nielegalnego podziemia i domagają się rehabilitacji.
NA GRANICY
Podróżnych przyjeżdżających do granicznego miasta Gubin wita na dworcu napis: „Hotel przy ul. Dzierżyńskiego — odległość około czterech kilometrów.” W rzeczywistości tych kilometrów jest pięć, ale któż by się spierał w granicznym mieście o takie drobne nieścisłości. Wiadomo przecież, żev właściwy dworzec miejski pozostał w nie- i mieckim Guben — po tamtej stronie Nysy : Łużyckiej, a polski Gubin kontentować się : musi oddaloną' od miasta dawną stacyjką towarową. Odległość czterech, a nawet pięciu kilometrów przy dobrze zorganizowanej komunikacji nie stanowi żadnego problemu. Sęk jednak w tym, że komunikacja w Gubi- j nie nie jest jeszcze dobrze zorganizowaną,a Jedyna tutejsza taksówka, opętana przez da-vj lekobieżne ambicje, bardzo niechętnie się i zniża do krótkich kursów dworzec—miasto, ; a powiatowe autobusy PKS wprawdzie prze-1 latują tą trasą dwa razy dziennie, ale niejj liczą się zupełnie z rozkładem przychodzą- I cych i odchodzących pociągów.
132
!
Krótko mówiąc: los podróżnych przybywających do Gubina z ciężkim bagażem byłby godny pożałowania, a nawet wręcz beznadziejny, gdyby nie... „mama” Jabłońska.
Konny „dyliżans” mamy Jabłońskiej stanowi jedyny, lecz niezawodny środek lokomocji między stacją a miastem. Osobliwy ten wehikuł, wydobyty przez burze dziejowe z lamusa daWno minionych epok, jest zwykłym wozem chłopskim, któremu przemyślność właścicielki przydała wysoką budę z plandek i dwie długie, wyściełane ławki. Przy odpowiednim ugnieceniu kompletu pasażerskiego w nieprzemakalnej karecie może się pomieścić do piętnastu osób. Silą poruszającą pojazdu jest krzepki siwy koń o zaskakującym imieniu Moryc.
Bez względu na porę roku i warunki atmosferyczne mama Jabłońska czuwa na swym posterunku przed dworcem gubiń- skim i „odbiera gości” z każdego przychodzącego pociągu. Ta małomiasteczkowa Mut- ter Courage i rodzona siostra napoleońskiej markietanki Joasi Żubrowej z Huraganu Gą- siorowskiego — ubrana jak jej literackie krewniaczki w babskie chusty na męskim kubraku, w wysokie buty z cholewami, strzelająca z fantazją batem i rubasznymi konceptami — jest czymś w rodzaju gubińskiego „Orbisu”. Ale kudy tam „Orbisowi” do sprężystej organizacji mamy Jabłońskiej, do
133
jej opiekuńczej serdeczności! Najmarniejszy, najbardziej samotny podróżny po zamienieniu kilku słów z mamą Jabłońską czuje się od razu tak, jakby ktoś bliski przygarnął go do serca. Spójrzcie na tą skłopotaną młodą kobietę z dwojgiem dzieci. Przyjechała do Gubina w jakichś skomplikowanych sprawach i trapi się, czy zdoła je załatwić.
— Nic się, paniusia, nie martw — pociesza ją mama Jabłońska. — Pójadziem do mnie na Różaną. Dzieciaki ogrzeją się przy piecu. Herbatki sobie popijem, pogadamy, rozejrzymy się... Jakoś to będzie...
A inny znowu podróżny, wygłodzony przez noc w pociągu, chciałby przed odjazdem ze stacji jeszcze coś przegryźć w bufecie.
— A pewno, niech sobie, człowiek poje, dlaczegóż by nie! — broni go mama Jabłońska przed niecierpliwością pozostałych pasażerów. — A bo to nam taki pośpiech? Na księżyc przecie jeszcze nie jadziem!
Ale biada temu, kto narazi się właścicielce „dyliżansu” niesfornym zachowaniem bądź niestosownym słowem. Dla chuliganów mama Jabłońska ma swoje sławne powiedzonka, budowane z reguły na zasadzie aso- nansów: „jak grymas — to mnie ni masz”, albo: „cham chamem — amen”.
Pięciokilometrową trasę z dworca do miasta mama Jabłońska przebywa pieszo. Za bardzo ceni Moryca, żeby obciążać go jeszcze własną wagą. Maszeruje zamaszyście
134
w swych ogromnych buciorach tuż przy głowie siwka i nie pozwala mu się zdystansować nawet o krok. Od czasu do czasu strzeli z bicza, od czasu do czasu odgarnie z czoła chustę, żeby otrzeć pot. Jej tubalny głos nie milknie ani na chwilę. Gubińska Mut- ter Courage opowiada podróżnym balladę
o własnym życiu. O mężu i dwóch synach, zamordowanych przez hitlerowców, o pięcioletnim pobycie w obozie Ravensbruck,
o przedziwnym mieście Gubin, które umierało dwa razy, a obecnie znowu powraca do życia... Każdy gubiński przechodzień wita mamę Jabłońską uprzejmym uchyleniem czapki, każde gubińskie dziecko musi choć raz pogłaskać siwka i zawołać: „Dzień dobry, Moryc!” Mama Jabłońska jest w. Gubinie postacią. Tkwi w samym środku rodzących się dopiero tradycji młodego miasta.
Z okien gubińskiego komitetu partii przy ulicy Piastowskiej ma się doskonały wgląd w niemieckie miasto Guben na drugim brzegu Nysy. Jeszcze przed rokiem widok zasłaniała wysoka ściana z kolczastego drutu. Obecnie druty usunięto i dwa miasta stoją naprzeciw sobie z odsłoniętymi twarzami, mierząc się i porównując wzajemnie tysiącem ciekawych oczu. Porównanie nie wypada dla nas krzepiąco. W Guben nie widać już śladu wojny. Czyste asfaltowe ulice, ściśle zabudowane porządnymi domami. Wszędzie dużo szyldów
135
i reklam. Ożywiony ruch kołowy.’ Dymiące kominy fabryk. W polskim Gubinie, na Wprost wylotu granicznego mostu — w miejscu najlepiej widocznym, z niemieckiej strony — straszy ogromny szkielet zrujnowanego domu. Jest to chyba najbardziej zniszczony dom przy względnie odbudowanej ulicy Piastowskiej. Gubin demonstruje w ten sposób swoją pogardę dla zasady „fasadowości”.
O Guben zwykło się mówić: tam oczywiście wszystko było inaczej. Ludzie wracali do własnych domów i mieszkań, do dawnych warsztatów pracy. I miasto mniej ucierpiało w czasie działań wojennych. Poza tym: osła-; wioną niemiecka pracowitość i dobra organizacja. U nas — sami wiecie...
Przed wojną obszar dzisiejszego polskiego Gubina stanowił najpiękniejszą część niemieckiego Guben. Bogate, handlowo-prze- mysłowe centrum rozparło się na zachodnim brzegu Nysy. Tu .— po stronie wschodniej, były tylko dzielnice willowe, sady, ogrody, lokale rozrywkowe, szkoły, szpitale, staromiejski rynek z okrągłą zabytkową basztą, cieniste aleje starych drzew, zielone zbocza sławnych tutejszych winnic. Było to miasto- ogród — Gartenstadt, jak głosiły niemieckie prospekty turystyczne. W sezonie letnim ściągały tu tłumy zamożnych berlińczyków. , Turyści pili wino gubeńskie w modnej kawiarni na Wzgórzu Kamieńskiego, poteml schodzili do muzeum miejskiego i oglądali
z dumą starą tablicę kamienną, wysławiającą wspaniałomyślność cesarza Fryderyka Bar- barossy, który przed iluś tam laty „pozwolił” niesfornym plemionom słowiańskim włączyć się do niemieckiej Rzeszy. Miasto — jeśli nie. liczyć kilkudziesięciu nazwisk o brzmieniu polskim — było jak najbardziej niemieckie. Tylko podgubińscy „bambrzy” ciągle jeszcze zbierali w lesie „die Maline”, hodowali „die Kakoschen”, na święta piekli „die Babe”, mieszkali w „die Ka 1 up- p e”, a narzędzia przechowywali w „die K o m u r k e”. Doprowadzało to do wściekłości niemieckich historyków i filologów, ale poza nimi nikt nie traktował tego poważnie.
Żywioł słowiański powrócił do Gubina w huku armat i bomb, w łunach ognia. Hitlerowcy zaciekle bronili linii Nysy. Od wschodu miasto jest osłonione parokilometrowym pasmem wyniosłych wzgórz, które do wojny były jedną olbrzymią winnicą. Tam rozegrała się główna bitwa. - „Pan pewnie myśli, że brać miasto z góry to tak jak zjeść bułkę z masłem?” — mawia do swych pasażerów mama Jabłońska. Wcale to nie było łatwe. Gubin zdobywano siedem razy. Bitwa zmieniła kwitnący Gartenstadt w ruinę. Wesoła winnica stała się posępną Górą Śmierci, na której kości radzieckich i polskich zdobywców zmieszały się z prochami żołnierzy wojny trzydziestoletniej.
Nazajutrz po bitwie do wyludnionego
i zrujnowanego miasta — w którym hulały zdziczałe psy i ostrzeliwali się jeszcze pojedynczy esesmani — przybyli polscy cywile. Razem z pierwszymi przedstawicielami prowizorycznej administracji, razem z prawdziwymi pionierami i kandydatami na prawdziwych osadników przyciągnęła na żer olbrzymia — bardziej zachłanna od knechtów Bar- barossy — tłuszcza szabrowników. Z dymiących zwłok miasta zaczęto wyrywać ciepłe jeszcze wnętrzności. Bandy szabrowników swobodnie krążyły po opuszczonych mieszkaniach, domach, sklepach, warsztatach i oczyszczały je z dokładnością termitów. W Gubinie wspomina się jeszcze do dzisiaj niejakiego pana O., który za grosze skupował ogromne pojemniki na wino i — przez nikogo nie zaczepiany — wywoził w nich urządzenia całych mieszkań, dziesiątki „Bechstei- nów”, maszyny dentystyczne, urządzenia gabinetów lekarskich itp. Podczas przechadzki po mieście pokazano mi pewnego starszego, rumianego jegomościa o wyglądzie solidnego mieszczanina. Jegomość ów odsiedział dwa lata więzienia za rabowanie starych grobów niemieckich. Początkowo szabrownicy fatygowali się tylko dla rzeczy cennych. Gdy tych zabrakło, poczęli wyrywać ramy okienne, drzwi, zlewy, klamki, miski klozetowe, fi- longi, klepki z parkietów, dachówki, kaloryfery, kafle piecowe. Szaber zmienił się w dzikie, obłędne niszczenie. Trzeba pamiętać, że
niemieckie miasto Guben na zachodnim brzegu Nysy takich szkód w swym rachunku nie miało i mieć nie mogło.
A warto jeszcze przypomnieć, że cały ten bezprzykładny rabunek odbywał się pod przesłoną grzmiących frazesów o powrocie
piastowskich ziem do macierzy i prZy
zupełnym niemal milczeniu opinii publicznej. Krótkotrwały alarm prasowy został zduszony patriotycznym szantażem. Po głośnym przemówieniu amerykańskiego ministra Byrnesa
o „białych plamach na mapie” na wschód od Odry i Nysy — nie można było „kalać własnego gniazda”.
Ale życie okazało się silniejsze od śmierci. Po przejściu przez Gubin pierwszej fali szabrowników zaczął zwyciężać żywioł osiadły. W pustych, zniszczonych domach zagospodarowali się nowi właściciele. Zabrano się do remontów i odbudowy. W Gubinie zaroiło się od ludzi z inicjatywą, energicznych handlowców, zdolnych rzemieślników i drobnych kapitalistów, zwabionych perspektywą dobrych interesów w granicznym mieście. Z dnia na dzień powstawały nowe sklepy, warsztaty rzemieślnicze, zakłady konsumpcyjne. Trzy pierwsze lata powojenne były dla Gubina dobrym okresem. Cały kraj deklarował pomoc dla nowych terenów. Wystawa Ziem Odzyskanych we Wrocławiu rysowała piękne perspektywy na przyszłość. Zabite przez wojnę miasto powróciło do życia. Było
139
to życie nieco odmienne niż w głębi kraju — bardziej chaotyczne, prowizoryczne i awanturnicze. Okrzepnięcie tego nowego życia, osadzenie go we właściwych koleinach wymagało czasu, troskliwej opieki ze strony państwa, mądrego stopniowego porządkowania. Zamiast tego wszystkiego Gubin doświadczył ujemnych skutków „teorii zaostrzającej się walki klas”.
Skutki te przejawiły się przede wszystkim w niesłusznej polityce podatkowej i w tzw. „wzmożonej czujności” na terenach przygrar nicznych. Domiary podatkowe stosowane mechanicznie, na ślepo i bez umiaru, doprowadziły do zniszczenia młodego handlu i rzemiosła. Wzmożona czujność, której głównym motorem były przesadna podejrzliwość i samowola urzędników — ogołociła miasto z pożytecznych fachowców i działaczy. Po r. 1948 rozpoczął się gwałtowny odpływ z Gubina ludzi i kapitałów. Potęgowała go jeszcze propaganda rewizjonistyczna, dochodząca z Niemiec Zachodnich. Ponownie opustoszały odbudowane domy, opróżniły się sklepy i Warsztaty, nad którymi tak niedawno zawieszono polskie szyldy.
A wtedy przystąpił do swego niszczycielskiego dzieła trzeci jeździec gubińskiej Apokalipsy — Zakład Odgruzowania Miasta.
W miastach zrujnowanych przez wojnę odgruzowanie jest procesem koniecznym. Ale jeżeli w jakimś mieście jest wiele zdro-
140
-wycfi, a nie zamieszkałych domów, jeżeli w tym czasie w całym kraju istnieje wielki popyt na cegłę, jeżeli odgruzowanie odbywa się dziko, bez żadnej kontroli — wówczas ten konieczny zabieg obrócić się może w dzieło zniszczenia. Tak właśnie stało się w Gubinie. ■
— Osiem lat trwała nasza „rozbudowa”
mówią z goryczą gubiniacy — rozbudowywano z osobna każdy dom. Im który był zdrowszy, tym szybciej szedł na rozbiórkę.
Miliony złotych, które wpłynęły do skarbu państwa z gubińskich domiarów podatkowych, : miliony gubińskich cegieł, które zasiliły budowy w centralnych województwach kraju — to była z pewnością jedna z najgorszych, najmniej opłacalnych transakcji tamtych lat.
I trzeba dla porządku powiedzieć: w niemieckim Guben także stosowano wymiary podatkowe, także przestrzegano zasad czujności granicznej, także odgruzowywano — ale nie doprowadziło to do takich skutków.
Od dwóch lat Gubin po raz drugi powraca do życia. Miastu przyznano poważne kredyty i podwyższono strefę płacy budowlanej, co umożliwi szybszą odbudowę. Niedawno uruchomiono fabrykę obuwia i fabrykę odzieżową. Gubin zdobył w ten sposób zdrowe podstawy ekonomiczne dla normalnej egzystencji. Po zniesieniu przepustek granicznych do miasta napływają nowi ludzie
141
ze wszystkich stron kraju. Przygotowano obszerne pomieszczenie dla repatriantów z ZSRR. Remontuje się i odbudowuje domy, ściąga się potrzebnych fachowców. Stopniowo zaludniają się opuszczone sklepy. Przez znękane graniczne miasto przebiega dreszcz wielkiej nadziei.
Niemiecki Guben przygląda się Gubinowi tysiącem uważnych oczu. Naprzeciw granicznego mostu, na białej ścianie domu wymalowano wielkie hasło w języku polskim: „Odra i Nysa granicą pokoju.” Przewodniczący SED z Guben powiedział niedawno sekretarzowi gubińskiego komitetu partii: „Pospieszcie się, Genosse, bo kładziecie nam całą robotę polityczną. Nasi ludzie mówią, że jeszcze ciągle zachowujecie się tak, jakbyście byli w tym mieście tymczasowymi gospodarzami.”
Miasto Gubin liczy obecnie dziewięć tysięcy stałych mieszkańców. Najdziwniejszy, najbardziej różnorodny konglomerat ludzki, jaki można sobie wyobrazić. Pustą uliczką w górnej części miasta idzie młodziutka, bardzo piękna Cyganka. Rozkołysany, taneczny krok, szerokie kwieciste spódnice czynią z niej urzekająco egzotyczne zjawisko, od którego trudno oderwać oczy. Z narożnej gospody wysypuje się gromadka robotników. Za chwilę się miną, za chwilę usłyszę tak dobrze znane: „Powróżyć, panowie, powró-
żyć...” Nic podobnego. Chłopcy witają dziewczynę jak koleżankę: „Siemasz, Cyganeczka!” Ona odpowiada: „Siemasz, chłopaki!" Gwarowe powitanie warszawskie brzmi w jej ustach jak słowa obcej mowy, ale Cyganka nie czuje się obco. Pracuje w „odzieżówce”, zalicza się do stałych mieszkańców miasta, jest gubińską postacią — jak mama Jabłońska i koń Moryc.
Na dobrą sprawę to w Gubinie nikt nie może się czuć zupełnie obco. W bogatej symfonii tego dziwnego miasta każdy bez trudu odnajdzie jakiś znajomy ton. Słyszy się tu śpiewne zaciąganie wilniuków i równie śpiewne, lecz o innej melodii lwowskie „bałaka- nie”. Twarda mowa poznańska przeplata się z miękkim nadwiślańskim mazurzeniem. W pewnym domu, gdy zapytałem o gospodarza, odpowiedziano mi straszliwie z pomorska: „Unego ni ma, jest idzony precz!” Z dziesięciu mieszkańców Gubina, z którymi dłużej rozmawiałem, każdy pochodzi z innej części Polski. W gubińskiej fabryce pracuje zwarta grupa młodych zapaleńców z Grudziądza. W restauracji „Maleńka” figuruje w jadłospisie śląska (?) zupa „garbura”. W kawiarni naprzeciw podają do kawy kieleckie „bułki z luzem”. W tym regionalnym koktajlu burzą się jeszcze dzielnicowe antagonizmy. Niedawno wstrząsnęła opinią Gubina następująca historia. W biurze Powiatowej Rady Narodowej pracowały dwie
143
młode urzędniczki. Przed paru tygodniami jedną z nich rozbolała silnie głowa. Druga dała jej dwie pastylki aspiryny. W kilka , godzin po zażyciu nieszkodliwego lekarstwa dziewczyna zmarła. Sekcja sądowa wykazała ponad wszelką wątpliwość prawdziwą przyczynę śmierci. Nie pozostawała ona w żadnym związku z zażytym lekarstwem. Nastąpił po prostu wylew krwi w mózgu. Ale rodzina zmarłej miała na tę sprawę inny pogląd i oskarżyła drugą dziewczynę o „zadanie” trucizny. W jakiś czas po pogrzebie, kiedy druga dziewczyna wychodziła z kina, zastąpili jej drogę ojciec i trzynastoletni brat zmarłej. Chłopiec podał butelkę, ojciec chlusnął „trucicielce” w oczy kwasem solnym. Oślepioną dziewczynę odwieziono do szpitala, sprawców czynu zaaresztowano. Nie wykazali żadnej skruchy. Przeciwnie: za^ przysięgli, że podobny los spotka także rodziców i rodzeństwo „trucicielki”. Otóż moi gubińscy znajomi tłumaczyli tę zaciekłość głównie tym, że rodzina zmarłej pochodzi zza Buga, a rodzina rzekomej trucicielki — z zachodniej Polski. Czy historia ta nie przypomina do złudzenia korsykańskiej „vendet- ty” i sycylijskiej „omerty”?
Kronika skandaliczna Gubina w ostatnich czasach bardzo się ożywiła. Po otwarciu pasa przygranicznego i zniesieniu przepustek. — do miasta, wraz z ludźmi potrzebnymi, zaczął napływać żywioł awanturniczy. Przed
rokiem nie było jeszcze ani śladu chuligaństwa, teraz żaden wieczór nie mija bez rozróby. Jak mi mówiono, w Gubinie osiadło ostatnio na stałe sześciu zawodowych włamywaczy. Na razie spożywają w spokoju owoce dawnych trudów, więc nie można ich
0 nic zahaczyć. Nowe perspektywy ściągają do Gubina także wszelkiego rodzaju trampów i obiboków. Najgroźniejsi wśród nich są „wędrujący” kierownicy i dyrektorzy sklepów i przedsiębiorstw, którzy porobili już manka na całym szlaku od Koszalina po Wrocław, a teraz chcą załapać trochę grosza przy „odradzaniu” Gubina.
Cała ta różnorodna, przelewająca się mieszanina ludnościowa, której daleko jeszcze do ustabilizowanej społeczności miejskiej, osadza się wokół niewielkiego, lecz zwartego masywu starych gubiniaków.
— Panie — powiedział mi kierownik Śmigielski z gubińskiej komisji planowania — ci ludzie, którzy tu wytrwali od roku 1945
1 nie stracili zapału do pracy, to nasz największy skarb. Powinno im się wszystkim bez wyjątku poprzyznawać ordery.
Kto wie, ilu jest w Gubinie lekarzy? Dokładnie nie wie tego nikt. Dobrze poinformowani gubiniacy twierdzą, że liczba ich waha się od dwóch do dwunastu — w zależności od sezonu, nasilenia chorób bądź innych okoliczności. Co pewien czas w gu-
bińskiej Radzie Narodowej wybucha rwetes: przyjeżdża nowy lekarz, trzeba na gwałt starać się dla niego o trzypokojowe mieszkanie!
I możecie wierzyć lub nie, ale zawsze znajdzie się jakiś ofiarny obywatel, który na ten wzniosły cel zgadza się oddać swój lokal, a sam przeprowadza się do gorszego. Nowy doktor Judym z rodziną wprowadza się uroczyście do granicznego miasta. Ale nie na długo tej radości. Minie parę miesięcy —
i nowy lekarz znika z Gubina tak samo nagle, jak się w nim pojawił. Czasem wyjeżdża z rodziną, a czasem rodzinę zostawia, żeby wpadać do niej później raz lub dwa razy w tygodniu. „Bo lekarze — jak mnie objaśniono — nie są na tyle głupi, żeby się osiedlać w Gubinie na całego. Wolą się osiedlać na pół lub na ćwierć.”
Ale wśród ciągle zmieniających się pół
i ćwierć lekarzy gubińskich jest jeden, który nie zdradza Gubina nigdy. To stary doktor Kunicki, nazywany powszechnie „naszym doktorem” — najpopularniejsza postać w mieście.
Tak się niestety złożyło, że dra Kunickiego nie udało mi się poznać osobiście. Przyjechałem do Gubina akurat w okresie grypy
i stary doktor nie miał czasu na bawienie się w wywiady prasowe. Ale spotykałem go wszędzie. Przypominało to po prostu „gag” stosowany często w filmach humorystycznych. Wystarczało wyjść na ulicę w której-
146
kolwiek części miasta, a natychmiast pojawiał się znajomy samochód ze znakiem czerwonego krzyża, a obok kierowcy marsowa, posiekana bliznami twarz dra Kunickiego.
I tyle ze wszystkich stron opowiadano mi
0 „naszym doktorze”, że muszę tu przynajmniej w paru słowach skreślić jego sylwetkę.
Dr Kunicki pochodzi ze Lwowa. W czasie wojny zagarnęła go banda ukraińskich nacjonalistów. Torturowano go, a potem skazano na śmierć. Spod stosu trupów uwolnili go polscy partyzanci. Później przez parę lat był partyzanckim lekarzem w lesie.
Z wszystkich tych przygód wyniósł marsowy wygląd i blizny na twarzy. W Gubinie osiadł w roku 1945, zaraz po zdobyciu miasta. Jak mi opowiadano, „nasz doktor” maniery ma nieco rubaszne, charakter choleryczny, a serce nadzwyczaj czułe na ludzką biedę. Do pacjentów zwraca się po imieniu, leczy wszystkich i wszystko. Ponieważ klientów ma całe tłumy, stosuje system zbiorowych oględzin lekarskich. Chorych ustawia w szeregu, każe im się wszystkim rozebrać
1 bada kolejno, jak w wojsku. Jeżeli mu ktoś „podpadnie”, zagaduje gniewnie: „Pieniądze na lekarstwa są? Nie? To dlaczego nic nie mówisz? Masz tu sto złotych i fruwaj, żebym więcej cię nie oglądał.” Potem wsiada do samochodu i jedzie na następne badanie.
Powie ktoś, że dr Kunicki do złudzenia
147
przypomina lekarzy występujących w starych powieściach polskich? Nic dziwnego. W Gubinie życie polskie zaczyna się od samego początku. Muszą się więc powtarzać wszystkie tradycyjne typy.
Gubińskiego literata, Tadeusza Firleja, odwiedziłem w jego mieszkaniu w starym, secesyjnym domu u stóp wymarłej winnicy, nazywanej Górą Śmierci. Czynniki oficjalne nie zachęcały mnie specjalnie do tych odwiedzin. Dziwny jakiś człowiek ten Firlej. Niby pisze, ale nigdzie nie drukuje. Dawniej pracował w prokuraturze, teraz właściwie nic nie robi. Niby członek partii, ale przy partyjnej robocie go nie widać. Wiecznie zamyślony, Bóg wie o czym. Brodę zapuszcza... „Artysta!” Nie bacząc na ostatni epitet, w którym dźwięczała wyraźna ironia — poszedłem.
Moja wizyta spadła na p. Firleja jak przysłowiowy grom z jasnego nieba. Właśnie odwalał obowiązkową grypę — i musiałem czekać dobrych piętnaście minut, zanim wygrzebał się z łóżka. Przez ten czas — gdy w reszcie mieszkania kłębił się gorączkowy zamęt, a przez nie domknięte drzwi co chwila zaglądała jakaś przestraszona twarz — mogłem podziwiać do woli pracownię gubińskiego artysty. Takie pomieszczenia spotyka się tylko na Ziemiach Zachodnich. Ogromny, zaniedbany pokój z resztka-
mi sztukateryjno-pluszowej świetności. Popsute kaloryfery i naprędce dorobiony piecyk. Trochę posztukowanych mebli, puste akwarium. Przejmujący chłód i ubóstwo.
A wszędzie, gdzie spojrzeć, stosy niemieckich książek i warszawskich pism literackich: „Nowa Kultura”, „Przegląd Kulturalny”-
Na koniec pojawił się gospodarz. Szczuplutki, bledziutki, bez uśmiechu, cały skupiony w uważnych oczach. I rzeczywiście: bródka. Ledwie się sypiąca, egzystencjalistycznie okrągła. Gubiński kolega był wyraźnie wzruszony moją pamięcią i rozmowa początkowo się nie kleiła. Ale później jakoś się rozkręciło i poszło. Od razu przestał mi dokuczać przejmujący chłód, a poniemieckie salonisz- cze nabrało miłej przytulności.
Na dobrą sprawę wszystko wyglądało właśnie tak, jak mówiły czynniki — a jednak trochę inaczej. Tadeusz Firlej jest rzeczywiście dziwnym człowiekiem. Jako młodego prawnika „zesłano” go na praktykę do Gubina. Przez parę lat pracował jako objazdowy inspektor gubińskiej prokuratury. Ale zasady wyniesione z domu w podkrakowskiej wsi nie pozwoliły mu uczestniczyć w tym, co określa się dzisiaj jako „błędy
i wypaczenia". Po gwałtownym sporze z szefem rzucił posadę w prokuraturze. Od tego czasu nie udało mu się jakoś nigdzie ,,do- skoczyć”. Przepisuje na maszynie, tłumaczy,
149
myśli o założeniu biura porad prawnych, gdzie mógłby wykorzystać swe kwalifikacje prawnicze i uzdolnienia literackie. Ale nie wiadomo, czy z tego coś wyjdzie. Życie układa się* ciężko, lecz z Gubina nie wyjechałby za nic. Wrósł w to miasto i wierzy, że będzie lepiej. Teraz przynajmniej żona zarabia jako robotnica w fabryce.
Prawda, że nie drukuje nigdzie swoich utworów. Wstydzi się, uważa je jeszcze za nieudolne, obawia się dumnej ekskluzywno- ści warszawskich redakcji. W zasadzie tego, co pisze, nie pokazuje nikomu, ale mnie może pokazać. Proszę: wiersze i proza, wszystko o Gubinie...
Moje miasto welonem słoty otulone milczy.
Może jutro dom wyrośnie klombem kwiatów otoczony by płakały kolorowymi łzami w dniach złotej gubińskiej jesieni
nad szczęściem mojego miasta.
Towarzysz Firlej w swoim chłodnym, brzydkim „salonie” organizuje regularne zebrania intelektualistów. Schodzą się tu na rozmowy przedstawiciele miejscowej inteligencji: nauczyciel Dziubek, kierownik „Ruchu” Wawrzonek, dyrektor banku Branny, dentysta Dubowik... Rozmowom tym przy-
150
świecają dalekim, chłodnym blaskiem nazwiska moich znakomitych kolegów warszawskich. Omawia się tu dokładnie (i to jak dokładnie!) ostatnie numery tygodników literackich. Rozprawia się o malarstwie nowoczesnym, o którym wiadomo, że powinno się podobać, ale nie wiadomo — dlaczego. Rozważa się istotne problemy teatralne — na przykład, czy było w porządku, że na gościnnym przedstawieniu Wesela Figara osiemnastowieczny hiszpański cyrulik czytał najświeższy numer... „Gazety Zielonogórskiej”. Zebrania tego improwizowanego klubu są dla Gubina tym, czym dla Warszawy kawiarnia literacka.
A z brodą Tadeusza Firleja rzecz nie jest taka prosta. Bródki warszawskich młodych egzystencjalistów mnie śmieszą. Bródka gu- bińskiego literata — starającego się za wszelką cenę dotrzymać kroku sprawom warszawskim — wzrusza i budzi szacunek. Jak bandera statku krążącego po dalekich morzach.
Żegnaliśmy się przed domem, u podnóża Góry Śmierci. Gospodarz zapewnił mnie, że martwa winnica wkrótce ożyje. Potem przeraził się, że mogło to zabrzmieć jak slogan, więc dodał pośpiesznie:
— Sprowadzili wreszcie winne sadzonki
- po sześć pięćdziesiąt sztuka...
Drugim „piszącym” jest polonista gubiń- skiego gimnazjum — mgr Dziubek. Magister
151
należy do tzw. poetów okolicznościowych. Pisze dużo i nie kryje się ze swymi utworami jak Firlej. Chętnie czyta je znajomym, uczniom, wygłasza na akademiach. Przed rokiem na jednym z wieców październikowych w sali gubińskiego kina odczytał swój poemat o zajściach poznańskich. Wywołał on wiele sprzecznych komentarzy. Jedna z koleżanek poinformowała magistra, ż& znany działacz X po usłyszeniu poematu tak się wyraził o jego autorze: „Chciałem, go już w mordę bić, ale nie uczyniłem tego, bo partia takich czynów zakazuje.” Od tego pamiętnego występu mgr Dziubek otrzymuje dość często listy anonimowe z pogróżkami. Jeden z takich listów widziałem na własne oczy. Zaczynał się od słów: „Ty dzióbku od dziurawego czajnika, jak daleko zamierzasz się posuwać w swoim szaleństwie? Uważaj, bo odwet już blisko.” „To pisał Y, poznaję jego charakter pisma” ;»— wyjaśnia magister. Świadomość tego faktu bynajmniej go nie pociesza. Anonimy pisane przez znajomych nie są wcale mniej groźne od innych. Mgr Dziubek jest pożytecznym, solidnym pracownikiem. Uczniowie go lubią i szanują. Ostatnio staje na głowie, żeby zorganizować przy szkole pierwszy w Gubinie zespół muzyczny. Poemat o wypadkach poznańskich niewiele odbiega swą treścią od wierszy, jakie drukowano w owym czasie w pismach warszawskich. Ale Gubin to nie Warszawa.
152
Mgr Dziubkowi zatruwa życie niespokojna myśl: będą się odkuwać za poemat czy nie będą?
Z bywalców „klubu literackiego” poznałem jeszcze tow. Wawrzonka — kierownika gubińskiej ekspozytury „Ruchu”. Przybył on do Gubina zaraz po bitwie — wprost z obozu w Mauthausen, i jemu właśnie zawdzięczam informacje o uganiających się wtedy po mieście zdziczałych psach i strzelających zza węgła esesowćach. Poza tym kierownik Wa- wrzonek zapisał mi się w pamięci dzięki swojej oryginalnej i wytrwałej walce z... cieniem Hitlera.
W każdej wsi powiatu gubińskiego rośnie przynajmniej jeden wyniosły, rozłożysty dąb. Otóż tow. Wawrzonek dowiedział się skądsiś, że przed dwudziestu pięciu laty hitlerowcy, dla uczczenia swego dojścia do władzy, po- zakopywali pod tymi dębami symboliczne „akty zwycięstwa i chwały”. Od chwili kiedy się o tym dowiedział, nie może zaznać spokoju. Każdej niedzieli mobilizuje gromadkę uczniów i wyrusza z nią na patroszenie hitlerowskich dębów. Oświadczył mi, że jeszcze parę tygodni,’ a oczyrci cały powiat.
Czy kierownika „Ruchu” ktoś zmusza lub namawia do tych poczynań? Oczywiście, że nie. Po prostu kierownik Wawrzonek nie może ścierpieć, żeby pod gubińskimi dębami leżały hitlerowskie „akty zwycięstwa”.
Trzej „klubowcy” oprowadzali mnie po swoim mieście. W pewnej chwili znaleźliśmy się w małej, pustej uliczce. Była to najsmutniejsza uliczka, jaką zdarzyło mi się widzieć od czasów wojny. Większość jej domów rozsypała się jeszcze podczas bitwy gubińskiej. Najgorsze było jednak to, że nad pustymi sklepowymi witrynami bez szyb wisiały już szyldy polskie. Szliśmy tą uliczką cicho jak przez cmentarz. Nagle moi przewodnicy rozpromienili się: „A teraz pokażemy wam naszego malarza, otworzył sklep dopiero przed tygodniem.” Istotnie, przy końcu uliczki jedna witryna była oszklona i grała wszystkimi kolorami tęczy. Weszliśmy do sklepu
i znalazłem się przed obliczem ob. J. Masiu- bańskiego — pierwszego gubińskiego szafarza sztuk plastycznych. Właściciel, a zarazem jedyny dostawca gubińskiej galerii sztuk okazał się sympatycznym, rozmownym staruszkiem — inwalidą jeszcze z pierwszej wojny światowej. Opowiedział nam, że przez siedem lat pracował jako kierownik kultu- ralro-oświatowy i instruktor dramatyczny w Zielonej Górze, a obecnie — po odremontowaniu własnym kosztem sklepu w Gubinie — zamierza całkowicie poświęcić się malarstwu. Mistrz Masiubarski wyraził żywą ochotę wprowadzenia gości w tajniki swej sztuki. Ale było to zbędne, gdyż jeden rzut oka na papuzie „krajobrazy peruwańskie”
i głębokie fiolety „zmierzchów alpejskich"
wystarczał całkowicie dla zorientowania się w poziomie tego malarstwa. Główną ścianę sklepu zajmowało' olbrzymie płótno utrzymane w pięknym tonie świątecznego barszczu z uszkami. Jak wyjaśniał umieszczony u dołu napis, wyobrażało ono „świętego Wiktora Martyra” w towarzystwie paru aniołów. Na nieśmiałe pytanie Wawrżonka, czy płaszcz męczennika nie jest zbyt czerwony, mistrz odrzekł, iż „żyjemy w takim wieku, że może być czerwony, a zresztą... jest amarantowy”. Po czym wyraził pokrótce swą opinię o nowoczesnym malarstwie, ze szczególnym uwzględnieniem Picassa, którego uznał po prostu za oszusta, tumaniącego naiwnych. Swojej sztuki mistrz Masiubański był najzupełniej pewny, gdyż uzyskała ona oficjalne potwierdzenie jeszcze przed wojną. Rzeczywiście, na ścianie wisiał jak byk dyplom honorowy z r. 1933 stwierdzający, że „Zarząd Kolejowego Przysposobienia Wojskowego w Wołkowyskach wyraża uznanie J. Masiubańskiemu za udekorowanie świetlicy przez wymalowanie na ścianach postaci najwyższych dostojników Rzeczypospolitej: Prezydenta Ignacego Mościckiego, Józefa Piłsudskiego, księcia Józefa Poniatowskiego
i naczelnika-generała Tadeusza Kościuszki.” Przyjrzałem się spod oka moim trzem znajomym. Twarze mieli skupione, poważne, pełne życzliwego zainteresowania. Cóż stąd, że studiowali z zapałem warszawskie tygod
155
niki literackie, że starali się pojąć istotę współczesnego malarstwa. Tamto wszystko w gruncie rzeczy było dla nich daleką, niemal nierzeczywistą bajką. A tu był konkretny fakt. Ten stary nieuczony „obrazkarz” własnym kosztem i trudem uruchomił nowy sklep w Gubinie — pierwszy sklep w martwej od lat uliczce.
Na dworzec odwoziła mnie znowu mama Jabłońska. Tym razem opowiadała mi dla odmiany o autobusach, które już wkrótce mają przejąć regularną komunikację między miastem a stacją. Stosunek mamy Jabłońskiej do autobusów był filozoficznie pobłażliwy.
— Ważna mi rzecz autobusy — powiedziała z ironią. — Niech tylko nastaną te sputniki, to i z autobusami będzie koniec. A dla mnie i dla Moryca praca zawsze się znajdzie. Prawda, Moryc?
Słysząc swe imię siwek machnął ochoczo uszami: lewe podniósł do góry, prawe odstawił poziomo w bok. Odpowiedź ta nie wzbudzała żadnych wątpliwości. Ucho podniesione wyrażało koński optymizm, opuszczone — bezmiar pogardy dla skazanej na rychłą zagładę trakcji motorowej.
1957
WSZYSTKO PRZEZ JAGIEŁŁĘ
Stanisławowi Kowalewskiemu
Pobojowisko grunwaldzkie jest rozległe
i puste. W ogromie jego sfalowanych pól giną dwa pomniki upamiętniające bitwę: niemiecki — postawiony w roku 1910 na osobisty rozkaz cesarza Wilhelma II — w miejscu, gdzie poległ krzyżacki mistrz Ulryk von Jungingen, oraz polski — z roku 1954.
Obelisk polski znajduje się w pobliżu szosy — jest tak zawstydzająco skromny, że okoliczna ludność nazywa go „patykiem”. Wycieczkowicze wypisują na nim rozmaite przykre uwagi — adresowane najniesłuszniej do Powiatowej Rady Narodowej w Ostródzie. Historyków i wojskowych najbardziej oburza nieokreślone położenie pomnika. Nie stoi on według nich ani tam, gdzie bitwa się zaczęła, ani tam, gdzie się skończyła. W grunwaldzkim pegeerze poinformowano mnie poufnie, że w r. 1954 o lokalizacji obelisku zadecydował wzgląd praktyczny. Chodziło o to, żeby pomnik stał niedaleko drogi — i koniecznie na gruntach pegerowskich, bo tych nie trzeba było od nikogo wykupywać. *
157
Dużo większe wrażenie robi pomnik Ulry- ka von Jungingen. Tu działa już potężna sugestia Matejkowskiej Bitwy pod Grunwaldem. Nie ma znaczenia fakt, że po prawdziwym Ulryku von Jungingen nie zachowała się żadna podobizna i że w sto lat po jego śmierci nikt nie umiałby już powiedzieć, jak wielki mistrz naprawdę wyglądał. My — stojąc przed tym pomnikiem — widzimy dokładnie bladą, spotniałą twarz ginącego Krzyżaka, nacierających na niego litewskich wojowników — cały dramatyczny epizod bitwy sprzed pięciuset czterdziestu ośmiu lat. Szkoda, że ten Matejkowski teatr wyobraźni rozkręca się właśnie przy pomniku niemieckim. Na wątpliwą pociechę można dodać, że pomnik wielkiego mistrza nie jest tak bardzo niemiecki, jakby się zdawało. Ogromny głaz, ściągnięty na jego budowę z drogi między Łodwigowem a Grunwaldem, od niepamiętnych czasów nazywano w tych stronach Kamieniem Królewskim albo Kamieniem Jagiełły. Według miejscowej legendy król odpoczywał na nim bezpośrednio po grunwaldzkiej bitwie. Germanizatorzy tych ziem jednym pomnikiem załatwili dwie sprawy: utrwalili pamięć niemieckiego wodza i zniszczyli mazurską legendę o wodzu polskim.
W odległości zaledwie kilku kilometrów od pomnika krzyżackiego mistrza, na polach Stębarku-Tannenbergu, wsławionych jednym
158
z największych zwycięstw niemieckich I wojny światowej, piętrzą się ruiny czerwonego granitu. To resztki mauzoleum innego wodza niemieckiego — generała feldmarszałka Pawła von Hindenburga, zwycięzcy spod Tan- nenbergu. Podobno Hindenburg do końca swych dni żył wspomnieniami tej bitwy. Kiedy w 1933 r. przekazał władzę Hitlerowi i po raz pierwszy przyjmował defiladę brunatnych szeregów SA, w umyśle zdziecinniałego starca teraźniejszość pomieszała się do tego stopnia z przeszłością, iż przez chwilę zdawało mu się, że patrzy na nie kończący się pochód jeńców wojennych. Świat musiał czekać jeszcze dziesięć lat na spełnienie tej sklerotycznej wizji. Na długo przedtem III Rzesza pochowała „ojca niemieckich zwycięstw” na jego umiłowanym pobojowisku. Cała pycha pruskiego militaryzmu, która nie mogła się uzewnętrznić w pomniku pokonanego Krzyżaka, znalazła wyraz w mauzoleum zwycięzców. To największe pomnisz- cze w Europie, stanowiące jakąś gigantyczną syntezę germańskiej świątyni i fortecy, tak było potężne, że nie potrafiły go unicestwić bombardowania wojenne ani trzykrotne wysadzanie w powietrze. Ogromna czerwona ruina obok Grunwaldu jeszcze dziś budzi w polskich turystach grozę i niedobre myśli.
Podczas zwiedzania pola grunwaldzkiego trafiło nam się interesujące spotkanie. Kiedy
159
staliśmy tępo zapatrzeni w patykowaty pomnik polski, szosą od Olsztyna nadjechał granatowy autobus PKS i wysypała się z niego gromadka wesołej młodzieży. Była to wycieczka szkolna z mazurskiej wsi... Biesal. Rozmowa zaczęła się oczywiście od zagady- wań na temat powieści drukowanej w „Życiu Warszawy”. Ale nie chcieli się do.niej przyznać. Powiedzieli, że w ich Biesalu „żadnych takich strachów nie było i nie ma”.
Kierownikiem wycieczki był nauczyciel Warmiak, mężczyzna w średnim wieku,
o twarzy słowiańskiej i marsowej.'Typ jaki z Matejki. Podobieństwo zwiększyło się jeszcze, kiedy zaczął opowiadać uczniom o bitwie grunwaldzkiej. Mówił z takim zacięciem i znawstwem, jakby sam brał w niej udział. Wiedział doskonale, gdzie mieścił się sztab- królewski, gdzie walczyły poszczególne chorągwie: polskie, litewskie, ruskie, znał nawet nazwiska dowódców. Opowieść zakończył niewesołym westchnieniem:
— Szkoda, że Jagiełło nie zdobył wtedy od razu Malborka. Inaczej wyglądałoby to wszystko.
Kiedy nauczyciel jeszcze mówił, za jego plecami rozegrała się charakterystyczna scenka między dwiema uczennicami. Jedna z dziewczynek podeszła do klombu otaczającego obelisk i skubnęła z niego na pamiątkę kilka bratków. Starsza doskoczyła i wyrwała jej kwiaty z ręki:
— Po co? Masz przecież róże z muze- 1 e u m Hindenburga!
Epizod był krótki, ale tak naładowany treścią, że zmusił nas do nawiązania dłuższej rozmowy z kierownikiem wycieczki. Właściwie mówił tylko on:
— ... trzeba wiedzieć, ćo się działo w Bie- salu zaraz po wojnie. Na. Warmii było lepiej, ludność katolicka, więc ci, co przyszli, wiedzieli od razu, że Polacy... Ale w Biesalu ludzie jeszcze dziś wzdrygają się na samo wspomnienie „pionierów” z Ostrołęki, Mławy, Myszyńca... Krzywdziciele i rabusie siedzą na kradzionym do teraz. Każdy ich zna, każdemu świecą w oczy, lecz rady na nich nie ma. A ilu jeszcze jest takich, co wszystkich Mazurów chcieliby wysłać do Niemiec, żeby wziąć po nich mieszkanie i dobytek... Jednocześnie zza Łaby płynie propaganda, zaproszenia, pieniądze. Obiecują złote góry. Tru- dro się dziwić, że wielu nie może się oprzeć... Najgorsze, żę starsi wpływają na dzieci. A potem tworzy się w NRF dla dzieci mazurskich szkoły z polskim językiem wykładowym, żeby po polsku uczyć je miłości do Niemiec. Albo historia, o której pisała niedawno gazeta „Ostpreussenblatt”. Dwaj kilkunastoletni chłopcy, których ojciec zabrał do siebie do NRF, z tpsknoty za Polską popełnili samobóistwo. Ostatni list do oica napisali po polsku. Sprawa była tak głośna, że nawet rewizjonistyczna „Ostpreussenblatt"
nie mogła jej przemilczeć... Takie są nasze strachy, panowie. Prawdziwe strachy w Biesalu.
Nauczyciel jeszcze raz westchnął historycznie:
— Ba, żeby Jagiełło zdobył Malbork zaraz po Grunwaldzie! Rozegrałoby się to wszystko już wtedy i mielibyśmy spokój raz na zawsze.
Jedynym przewodnikiem turystów po polu grunwaldzkim — przewodnikiem niezrównanym pod względem plastyki i barwności opisu — jest... Henryk Sienkiewicz. O olbrzymiej poczytności Sienkiewiczowskich Krzyżaków w powojennej Polsce informują coroczne plany wydawnicze i bilanse księgarskie. Ale prawdziwy zasięg tej poczytności poznaje się dopiero wędrując szlakiem Jagiełły. Autor Pana Tadeusza marzył niegdyś
o „zbłądzeniu pod strzechy” — autor Krzyżaków to marzenie w pełni zrealizował. Wszyscy wycieczkowicze, odwiedzający pole grunwaldzkie — bez względu na wiek, płeć, stanowisko czy pochodzenie społeczne — całą swą wiedzę o czasach Jagiełłowych czerpią z Sienkiewiczowskiej powieści. Zresztą nie tylko wycieczkowicze. Kierownik PGR Grunwald wprowadzał mnie w strategiczny plan bitwy, cytując z pamięci epizodyczne przeżycia Sienkiewiczowskich bohaterów. Na czytaniu Krzyżaków przydybałem kierowcę jedynej taksówki w Ostródzie. Stary gawę
162
dziarz spod Wieliczki wskazał mi sobie tylko wiadome miejsce, gdzie Maćko z Bogdańca „zadźgał” komtura Lichtensteina.
Dzięki Sienkiewiczowi rozległe pole ożywa. Ze wzgórza spogląda na bitwę srebrzysto- złoty król. Zakuty w czarną zbroję walczy niepokonany Zawisza z Garbowa. Galopuje na rozhukanym koniu długoręki Zyndram z Maszkowic. Wściekły Cztan z Rogowa mści się na wrogach za swe niepowodzenia miłosne. Ziemia ugina się i jęczy pod cwałem ciężkiej jazdy. Powietrzem wstrząsa ogromna pieśń:
Zyszczy nam, spuści nam Kiryjelejzon...
A w największej gęstwie bitwy, gdzie tylko spojrzeć: z lewa, z prawa, w środku — cwałują, rżną, biją, kłują, rąbią, przeszywają, uśmiercają i zwyciężają nasi dobrzy znajomi, bogdanieccy rycerze.
Sam bardzo lubię Zbyszka i Maćka z Bogdańca, ale ich nowa rola, którą doceniłem dopiero na polu grunwaldzkim — rola narodowych nauczycieli historii i najbardziej autorytatywnych wyrazicieli swego czasu — musi obudzić pewne zastrzeżenia. Bo te postacie literackie — o ankietach personalnych całkowicie wypranych z wszelkich akcentów społecznych — nie mogą być uznane za jedynie typowych przedstawicieli okresu historycznego, tak naładowanego
sprzecznościami wewnętrznymi jak czasy Jagiełłowe. W literackim życiorysie rycerzy z Bogdańca tylko jeden epizod zahacza o istotne konflikty społeczne epoki. W zatargu bo- gdanieckich z bogatym opatem z Tulczy znajduje swe odbicie typowy dla owych czasów spór ekonomiczny między zubożałym rycerstwem a feudalnym duchowieństwem. Nie darmo w postaci opata z Tulczy krytycy i historycy dopatrzyli się tylu podobieństw do Zbigniewa Oleśnickiego. Ale i z tego epizodu Sienkiewicz usunął jego społeczne ostrze. Interwencja Jagienki ze Zgorzelic sprawia, że konflikt społeczny epoki przekształca się w powieści w zatarg czysto osobisty, na poły rodzinny.
Otóż zastanawiając się nad bitwą grunwaldzką, nad jej genezą i dalekosiężnymi następstwami — nie można nie wiedzieć, że w Polsce Jagiełłowej bywali także inni feuda- łowie, mniej ustępliwi niż opat z Tulczy, i inni, mniej szczęśliwi rycerze, którym życie nie układało się tak gładko jak Zbyszkowi z Bogdańca. Że pod grunwaldzkimi sztandarami zbratali się z sobą w przejściowym Treuga Dei nie tylko zakuci w żelazo rycerze polscy, litewscy i ruscy, ale także reprezentanci dwóch przeciwstawnych koncepcji politycznych i całego wachlarza sprzecznych interesów społecznych. Że byli tam stronnicy króla, którzy przyszłość Polski widzieli w ugruntowaniu silnej dynastii —
164
i stronnicy Rady Królewskiej, którzy pogardzali „pogańskim bałwanem Jagiełłą”. Zwolennicy inkorporacji Litwy — i zwolennicy unii z Czechami. Feudalni uniwersaliści — i heretycy zarażeni antyfeudalhymi hasłami Wieklifa i Husa. Rycerze wsławieni walką w służbie cesarza niemieckiego — i rycerze wsławieni walką przeciwko cesarzowi niemieckiemu. Buntownicy, którzy niedługo potem mieli paść na pobojowiskach wojny domowej —- i sędziowie, którzy nad nagimi trupami swych grunwaldzkich kolegów mieli odczytać wyroki potępienia i hańby. Cóż za wspaniałe kontrastowe postacie! Zbigniew Oleśnicki, późniejszy inicjator krucjaty przeciwko heretyckim Czechom, i Zygmunt Kory- butowicz, który samowolnie poprowadzi tę krucjatę... na pomoc Czechom. Zawisza Czarny, przyszły wódz cesarski, i Dobiesław Puchała, przyszły wódz husytów śląskich. Głowacz z Oleśnicy i Spytko z Melsztyna, rycerze bogdanieccy — i ich tragiczny bohaterski kolega z chorągwi sieradzkiej — Wyszek Raczyński, który po raz ostatni błyśnie swym złotym pasem grunwaldzkim z cesarskiej szubienicy w Pradze. Możno- władcy i ubodzy szlachcice, mieszczanie i chłopi. Ci sami chłopi, którzy w trzydzieści lat po Grunwaldzie staną pod Grotnikami taborskim szykiem przeciwko wojskom królewskim i będą się bronić tak długo, aż padną co do jednego.
To wszystko trzeba wiedzieć. Bo gdyby Polska Jagiełły była rzeczywiście tak wolna od wszelkich sprzeczności wewnętrznych jak w Krzyżakach, to w żaden sposób nie można by zrozumieć, dlaczego Jagiełło nie zdobył Malborka zaraz po bitwie — i dlaczego w dwadzieścia lat po największym zwycięstwie polskim linia polityki grunwaldzkiej uległa takiemu załamaniu, że nie mógł już tego naprawić nawet Kazimierz Jagiellończyk, chociaż udało mu się w końcu wjechać w otwarte bramy krzyżackiej stolicy.
Arcydzieło Sienkiewiczowskie nie może przy zwiedzaniu pola grunwaldzkiego zastąpić nowoczesnego podręcznika historii. Ghyba że powiemy sobie jak pewna starsza pani z Krakowa, że „historia Polski istnieje nie po to, żeby ją rozumieć, ale po to, żeby z niej czerpać pociechę w ciężkich czasach”.
Po ogłoszeniu w gazetach oficjalnych enuncjacji o projekcie zabudowy pola grunwaldzkiego i jego zaplecza słyszałem na ten temat w Warszawie wiele ironicznych komentarzy. Na Mazurach stosunek do tej sprawy jest znacznie poważniejszy. Z tego, co widziałem i słyszałem, można wnosić, że projekt rządowy wywołał tu duże poruszenie. Ludzie łączą z nim wiele nadziei, szczególnie w małych miasteczkach i wioskach otaczających historyczne pobojowisko.
Trzeba przyznać, że zasięg zainteresowań
samymi pracami historycznymi i samym pomnikiem jest na ogół mniejszy. Zajmują się tym głównie historycy, archeolodzy, działacze kulturalni, no i oczywiście artyści. Zwykłych śmiertelników obchodzą przede wszystkim projekty inwestycji użytkowych, kulturalno-oświatowych, turystycznych, najbardziej zaś perspektywa polepszenia komunikacji.
W miejscu ostatniego postoju wojsk Ja- giełłowych przed bitwą grunwaldzką, w historycznym Dąbrównie, rozmawiałem na ten temat z żoną pastora, gminy metodystów (w Warszawie mało kto wie, że na Mazurach toczy się już od wielu lat walka o rząd mazurskich dusz między metodystami a pastorami protestanckimi).
Dąbrówno musiało być kiedyś pięknym miastem. Są tam ruiny zamku krzyżackiego — który teraz przygotowuje się do odbudowy — jest doskonale zachowany kościół z tych samych mniej więcej czasów, nastrojowy park i... mnóstwo zwykłych mazurskich zmartwień. Miasteczko straszliwie ucierpiało od wojny, zresztą nie po raz pierwszy w swej historii. Jagiełło idąc na Grunwald chciał obejść Dąbrówno bokiem. „Młódź atoli ochocza — jak pisze Długosz — nie zważając na zakazy królewskie, podbiegła do szturmu, jakby już same losy wymierzyły tę nawałę na miasto.” Mazurska ludność miasteczka przeszła potem ciężkie chwile.
167
I
„Polacy wywarli na nich swoją srogość nie tak prawem wojny, jako raczej z nienawiści ku Krzyżakom i zemsty za spustoszenie Ziemi Dobrzyńskiej.” Jak widać z tego ustępu Długoszowej Kroniki, metody wyzwalania nieszczęsnej ziemi mazurskiej oraz ich emocjonalne przyczyny mają swoją pradawną tradycję historyczną.
Pamięć o smutnych wydarzeniach przeszłości trwa jeszcze w miasteczku. Pewnie dlatego żona pastora nie przejawiała w rozmowie ze mną specjalnego entuzjazmu ani dla idei pomnika grunwaldzkiego, ani dla planowanej rekonstrukcji krzyżackiego zamku. Natomiast o projekcie odbudowy linii kolejowej Uzdowo—Dąbrówno—Samborowo — również objętych przez „plan grunwaldzki” — mówiła z ogniem w oczach.
— Panowie nie możecie się w to wczuć, bo tu nie mieszkacie. Do roboty przy tej budowie stanie ludność całego powiatu. Kolej wróci nam życie.
Inne rozmowy z mieszkańcami historycznego szlaku brzmiały podobnie. Odbudowa komunikacji. Nowe szkoły. Dobrze wyposażone ośrodki turystyczne. Wielkie nadzieje na rozruszanie martwej okolicy.
Dłuższą rozmowę na temat samego pola grunwaldzkiego udało mi się nawiązać dopiero w powiatowej Ostródzie. Spotkałem tam starego znajomego z czasów gdańskich — literata i działacza kulturalnego Edwarda Mar-
168
tuszewskiego. Przed dwunasty laty nawę- drowaliśmy się z Martuszewskim co niemiara po rozmaitych odbitych od świata kątach Mazur i Kaszubszczyzny. W reporterskiej współpracy nauczyłem się cenić rzetelną erudycję tego niezmordowanego mola książkowego i szperacza po starych archiwach oraz jego gorące zainteresowanie dla problemów mazurskich, z którymi, jako syn działdowskiego nauczyciela, związany był od dziecka. Warunki ekonomiczne wypędziły Martuszew- skiego z Ziem Zachodnich. Przez parę lat wegetował w Łodzi, w ciężkiej biedzie, tłumacząc z hiszpańskiego nieznane nowele Cer- vantesa. Później przywiało go na Mazury z powrotem — i osiadł na stałe w cichej, uroczej Ostródzie.
Zastałem go siedzącego na schodkach przed domem, jak zwykle pogrążonego w lekturze. Przywitał mnie bez zdziwienia, jakbyśmy się rozstali dopiero wczoraj.
— Interesują cię zapewne sprawy grunwaldzkie — powiedział — zaraz ci wszystko wyjaśnię.
Wprowadził mnie do pokoju tak niemożliwie zagraconego jak to się zdarza tylko w pracowniach szperaczy archiwalnych. Niedbałym ruchem zsunął ze stołu zwały suszącej się bielizny i naczynia kuchenne, rozłożył plany, notatki, książki — i natychmiast zabrał się do wykładu. Przeszkadzały nam tylko dzieci, które żona — zatrudniona w Bi
169
bliotece Miejskiej — pozostawiła pod opieką męża. Najmłodszego, Edzia, musiał przez cały czas piastować na ręku, średni, Olek, męczył -
o pieniądze na kino, najstarszy, Zbyszek, co chwila meldował przez okno o postępach w dojeniu kozy. Jak zauważyłem, koza była jedynym majątkiem ruchomym, którego rodzina. Martuszewskich dorobiła się w wyniku trzynastoletniej pracy naukowej i literackiej -M ojca.
Mimo tych drobnych przeszkód wykład
0 sprawach grunwaldzkich był wyczerpujący
1 jasny. Wynotowałem sobie z niego kilka najważniejszych szczegółów.
Sprawa pierwsza: pomnik czy kopiec? Raczej kopiec. Pomnik rzeźbiarski — nawet najpiękniejszy — zaginie w bezmiarze pola. Za kopcem przemawia narodowa tradycja oraz stosunkowo niewielkie koszty. Już sama budowa kopca przyczyni się do zmobilizowania społeczeństwa i wpłynie na ogromne ożywienie ruchu turystycznego. Poza tym kopiec jest uzasadniony funkcjonalnie. Będzie można z niego oglądać całe pole bitwy.
Sprawa druga — prace historyczno-wyko- paliskowe. Ogromnie ważne! Ziemia kryje jeszcze z pewnością szczątki kości, zniszczone zbroje i hełmy. Z rozmiaru ich będzie można wywnioskować, jakie roczniki powołał Jagiełło pod broń, i ustalić ostatecznie prawdziwą skalę bitwy. Praca archeologów cywilnych i wojskowych musi ulec jak najszybszej
170
koordynacji, bo dotychczas wysiłki cywilów rozbijają się o mur tajemnicy wojskowej.
Sprawa trzecia i najważniejsza — żeby się ta cała historia nie rozeszła po kościach. Fundusz grunwaldzki jest. Komitety honorowe są, prasa od czasu do czasu zamieszcza artykuły. Ale póki nie stworzy się operatywnego aparatu fachowców, i to ludzi miejscowych, mocno związanych z terenem, praca nie ruszy z miejsca...
Głodny Edzio darł się w niebogłosy, Olek wrócił już z kina i zdążył opowiedzieć treść szpiegowskiego filmu, wydojona przez Zbyszka koza beczała wesoło, zrobiło się już zupełnie ciemno i trzeba było zapalić lampę — a Martuszewski ciągle jeszcze mówił o sprawach grunwaldzkich. Przypomniałem sobie, jak przed dziesięciu laty wyznał mi w chwili szczerości, że musi sobie wprawić zęby. Nie wprawił ich dotychczas. Był taki sam chudy i zabiedzony jak wtedy w Gdańsku. Tyle, że przybyło mu dwoje dzieci, koza i kupa siwych włosów. Słuchając go można było pomyśleć, że naprawdę nie ma ważniejszych kłopotów od należytego uczczenia bitwy pod Grunwaldem. Tymczasem miał zmartwień całą furę. Przez trzy lata — kosztem największych wyrzeczeń — pisał powieść biograficzną o pastorze Gizewiuszu — dziewiętnastowiecznym działaczu mazurskim z Ostródy. Postać niezmiernie interesująca, warta poznania. Książka już od dwóch lat leży
171
w wydawnictwie warszawskim — i nikt nie pofatygował się nawet, żeby z nim o niej porozmawiać. Poza tym czeka go sprawa sądowa. Zaangażował się w obronę praw starej Mazurki w jakimś odległym piekiełku powiatowym. Trudno się pogodzić z nacjonalizmem ludzi, którzy jednego dnia z uciskanych zmieniają się w ciemiężycieli. Zadarł z miejscową „siuchtą”. Któryś z powiatowych prominentów poczuł się dotknięty „listem otwartym” opublikowanym w prasie i skarży go o zniesławienie. Sprawa czysta jak łza, ale cóż można wiedzieć... im mniejsze miasto — tym większa władza... Mój niestrudzony rozmówca na chwilę zamilkł, posmutniał, lecz zaraz nabrał nowego oddechu:
— No... ale wróćmy jeszcze do spraw grunwaldzkich.
Więc rozmawialiśmy o Grunwaldzie jeszcze przez dobrą godzinę. Pod koniec doszliśmy do tego samego wniosku co nauczyciel z Bie- salu. Gdyby Jagiełło od razu zdobył Malbork — wszystko byłoby inaczej.
O KRÓLACH I KAPUŚCIE
Każdego dnia do ślicznej przystani ostródz- kiej wpływa mały, śmieszny stateczek i przynajmniej sto rozmaitych kajaków i żaglowców. W ciche uliczki miasta wdziera się pstrokata, rozkrzyczana czereda brunatno- skórych dzikusów ze Starych Jabłonek i z Pi- ławek. Przybysze rozbiegają się po sklepach, a po załatwieniu sprawunków z taką samą gwałtownością rzucają się na poszukiwanie „narodowych pamiątek”. Niestety, zabytków pozostało w Ostródzie niewiele. Zachowała się tylko ruina zamku — pojedyncza ściana z pustymi prostokątami okien. Tyle, że w którymś z tych okien kryje się sam miód. Można się o tym dowiedzieć od stałych mieszkańców Ostródy.
— Trzecie okno od lewej. Tam Napoleon z panią Walewską...
— Czy aby na pewno trzecie? — dopytują się podejrzliwie brunatnoskórzy.
— Z całą pewnością — podtrzymuje twardo obywatel z Ostródy.
Wtedy brunatnoskórzy rozluźniają się we-
173
wnętrznie i przez dłuższą chwilę z cielęcym zachwytem wpatrują się w pusty otwór starego muru. Bo nawet wśród najdzikszych zawsze znajdzie się ktoś, kto słyszał o wielkiej miłości zdobywcy świata i pięknej Polki. Napisano o tym z pół setki powieści, nakręcono ze dwadzieścia filmów.
Przy okazji i ja dokonałem odkrycia na temat pani Walewskiej. Chcąc się upewnić co do jakiegoś szczegółu, zajrzałem do przedwojennej Encyklopedii Trzaski, Everta i Michalskiego. A tu o pięknej szambelanowej ani słowa! Wszystkie historyczne faworyty są. Madame de Pompadour jest. Madame Du- barry i Lady Hamilton — a jakże. Tylko bohaterkę pięćdziesięciu powieści i dwudziestu filmów pominięto zupełnym milczeniem.
A przecież „upadek” polskiej metresy był najbardziej honorowy. Nastąpił po długim, rozpaczliwym oporze, w okolicznościach zupełnie niezwykłych. Błagali ją o to naj-? pierwsi i najgodniejsi w narodzie. Odwoływano się do jej patriotyzmu. Zaklinano, aby dumę i wstyd złożyła na ołtarzu sprawy. Ostatni ustęp uroczystej petycji, jaką do osiemnastoletniej i zakochanej już smarkatki wystosowała Komisja Rządząca z sędziwym marszałkiem Małachowskim i posłem Wybickim na czele, brzmiał: „Posłuchaj, o Pani, tego głosu, abyś potem mogła cieszyć się radością dwudziestu milionów ludzi.”
A później, kiedy „to” już nastąpiło, poeta
174
Julian Ursyn Niemcewicz, uważany za sumienie narodu, tak napisał o pani Walewskiej: „Pani W... jest osobą nawet w słabości szacowną, nie chce przyjmować darów i najwyższych ofiarowanych sobie korzyści, tylko ażeby Polskę przywrócił.”
Ale do encyklopedii jej nie wpuszczono. Także z przyczyn patriotycznych.
Na Mazurach i Warmii człowiek spotyka się co krok z jakąś starą legendą. Jest to dziedzictwo czasów, kiedy kultywowanie ustnej tradycji historycznej było najskuteczniejszą obroną przed germanizacją. Dziś wszystkie te mity, klechdy i podania mazursko-warmińskie okurza się troskliwie z pyłu zapomnienia i automatycznie włącza do nowej monografii tych ziem. W patriotycznym pośpiechu tradycje polskie myli się niekiedy z niemieckimi. W rezultacie powstają z tego mieszaniny dość dwuznaczne.
Marceli Jurdeczko, młody nauczyciel z mazurskiej wsi Reszki, opowiedział mi legendę wyjaśniającą, dlaczego w Reszkach każdego rudego chłopca nazywano „synem rudego Kunona . Przekazał mu tę gadkę osiemdziesięcioletni Mazur — Boguń, który z kolei usłyszał ją od swego ojca.
— Po bitwie grunwaldzkiej kilkunastu rycerzy krzyżackich z gromadą knechtów ukryło się w lasach otaczajacych Reszki Wśród knechtów był jeden pochodzenia poi-
skiego — rudy Kunon. Krzyżacy zamierzali przedrzeć się do Malborka, rozesłali więc we wszystkie strony patrole rozpoznawcze. Rudego Kunona wysłano do Reszek. Sprytny knecht, widząc, że sprawa przegrana, wystarał się we wsi o wóz i kobiece przebranie — i najspokojniej pojechał sobie do sztabu Jagiełły. Tam, potwierdziwszy swe zeznania krwią z serdecznego palca — wydał kryjówkę swoich krzyżackich zwierzchników. Silny oddział polski dopadł Krzyżaków w reszkow- skim kościele. Po krótkim oblężeniu kościół zdobyto, ale krzyżackich oficerów nie wzięto żywcem. Na krótko przedtem popełnili zbiorowe samobójstwo. Przy życiu pozostał tylko jeden — przebrany w komżę księdza. Tego rozpoznał bohaterski Kunon i własnoręcznie przebił sztyletem.
Trzeba przyznać, że ta mazurska wersja Konrada Wallenroda jest dosyć obrzydliwa. Przy całym szacunku dla tradycji historycznych nie wierzę, aby nazwanie kogoś „syrem rudego Kunona” mogło mu sprawiać przyjemność.
Znacznie bardziej od rudego Kunona spodobał mi się sam nauczyciel Jurdeczko. Dwudziestosześcioletni kierownik szkoły w Reszkach pochodzi spod Lubiwy. Przed wojną mieszkał zaledwie o cztery kilometry od Reszek — ale po polskiej stronie granicy. Kiedy miał lat osiemnaście, objął stanowisko kierownika szkoły w Reszkach i przypadła
mu dziejowa misja skupienia w jednolitą społeczność trzech różnych grup ludnościowych: reszkowskich Mazurów, napływowych „wilniuków” i chłopów z Lubawskiego. Wpadł wtedy na szczęśliwy pomysł, żeby rodziców związać przez dzieci. Zaczął od stworzenia artystycznego zespołu pieśni i tańca. Na pierwszym występie Mazury oklaskiwali tylko dzieci mazurskie, wilniucy tylko wileńskie. Potem się przemieszało. Najpierw między dziećmi, później także między dorosłymi. Fakt, że w Reszkach jest dzisiaj najwięcej w okolicy małżeństw mieszanych i że nie emigrują stąd wcale do bogatego Reichu — pozostaje w ścisłym związku z ówczesną inwencją artystyczną młodego nauczyciela.
Jurdeczko rozumie wyjątkowy charakter swego posterunku. Jego nauczycielskie biurko przypomina archiwum sumiennego socjologa. Od pierwszych dni prowadzi drobiazgową kronikę Reszek. Skrupulatnie odnotowuje każdy fakt krzyżowania się odmiennych tradycji obyczajowych.
Choćby taka rzecz jak pilnowanie wsi nocą. Przed wojną był w Reszkach stały stróż nocny, piastujący jednocześnie funkcję woźnego szkolnego i gońca u sołtysa. Wynagradzano go z daniny płaconej przez całą wieś. Tymczaseiń ludzie ze wschodu przywieźli z sobą zwyczaj kolejnego „obnoszenia warty”. Oszczędni Mazurzy szybko pogo-
1
dzili się z nową formą. I teraz „deską wartowniczą”, zwaną także „berłem” lub „lancą”, przekazuje się z domu do domu.
Inny przykład. Na krańcu Reszek stoi niewielki murowany budynek, w którym przed wojną mieściły się chlewy. Obecnie zdumiony przybysz odnajduje tam najbardziej typową białoruską „banią”. Z kąpielą parową nie poszło zrazu tak łatwo jak ze służbą wartowniczą. Mazurom, kąpiącym się przedtem tylko w szafliku, zwyczaj prażenia się w gorącej parze, a potem tarzania sią w śniegu, wydał się nie tylko barbarzyństwem, lecz rzeczą zgoła niemożliwą do wytrzymania dla normalnego człowieka. Dziś kąpie sią w „bani” cała wieś, z zachowaniem odwiecznego rytuału: wieczorem mężczyźni, kobiety nocą. Mazurzy i lubawscy skutecznie rywalizują z wilniukami, kto dłużej wytrzyma na górnej półce. Ostatnio lubawscy przeforsowali nowatorski projekt. Namówili ostroż-- nych wilniuków na dobudowanie do tradycyjnej „bani” nowoczesnych pryszniców. Całe to „przenikanie kulturalne” odbywa sią bez regionalnych zadrażnień — w drodze spokojnej ewolucji, kierowanej pewną ręką nauczyciela.
Mniej szczęśliwe było wystąpienie Jur- deczki w dziedzinie... polityki międzynarodowej. Stało się to niedawno na jakiejś konferencji w Olsztynie. Poniesiony krasomówczym zapałem Jurdeczko rąbnął takie zdanko:
178
„Jeżeli kanclerz Adenauer przywdział płaszcz krzyżacki — to my przywdziejemy płaszcz Jagiełły”. „Głos Olsztyński” umieścił te słowa w tytule sprawozdania z konferencji — rewizjonistyczna prasa niemiecka je podjęła i wszczęła wielką wrzawę. Z wrzawy tej wynikało niezbicie, że kierownik szkoły podstawowej w Reszkach przygotowuje napad zbrojny na NRF. Jurdeczko zapewnił mnie najsolenniej, że podobna myśl nie przeszła mu nawet przez głowę. Dla udowodnienia mi, jak obce są Reszkom wszelkie nacjonalizmy, zaprowadził mnie do odnowionej niedawno kuźni. Kuźnia ta przed wojną należała do Niemców. W jej ścianie pozostał kamień z rdzennie niemieckim nazwiskiem i datą budowy: r. 1858. Po wojnie do opuszczonej ruiny wprowadził się kowal z Wileńszczyzny, Leon Krzemieniewski. Przed paru tygodniami p. Krzemieniewski, rozgrzany widać atmosferą obchodów grunwaldzkich, zabrał się nagle do gruntownego odnawiania swej rudery, a po ukończeniu remontu urządził dla całej wsi uroczyste oblewanie... stulecia reszkowskiej kuźni.
Bardzo mi się ten Jurdeczko spodobał. Po wyjeździe z Reszek opowiedziałem o nim znajomemu działaczowi mazurskiemu — człowiekowi niezwykle zacnemu i mającemu serce dla takich spraw. Ku memu zdziwieniu działacz zareagował na moje hymny pochwalne miną zdecydowanie kwaśną. Owszem,
179
Jurdeczkę znał, zalet jego nie kwestionował. Niemniej... Przez dłuższą chwilę nie mogłem się dowiedzieć, o co mu właściwie chodzi. Wreszcie wydusił z siebie oskarżenie. Na pierwszym zebraniu komitetu grunwaldzkiego, kiedy była mowa o odbudowie linii kolejowej Działdowo—Ostróda — dla mego znajomego stało się naraz jasne, że Jur- deczko zabiega o tę kolej nie dla Grunwaldu, ale... dla Reszek.
A to dopiero!...
W miasteczku Barczewo jest tylko jedna restauracja. Nazywa się „Mały Żagiel”. Wnętrze „Małego Żagla” sprawia wrażenie przyjemne, niemal wytworne. Widać, że w urządzenie lokalu włożono ostatnio niemało pieniędzy. Barczewo nie pozostało głuche na apele prasy. Przygotowało się odpowiednio do obsługi turystów. Tak się złożyło, że ja i moi trzej towarzysze z filmu byliśmy na diecie. Ale „Mały Żagiel” przygotował się i na taką ewentualność. Podano nam cztery pieczenie wołowe. Niestety, na tym pozytywy się wyczerpały. Po przełknięciu pierwszego kęsa zażądaliśmy książki zażaleń i wezwaliśmy kierownika lokalu. Książka była „w kontroli”, szef był „w powiecie”. Po dłuższych naleganiach zgłosiła się kierowniczka kuchni. Mile uśmiechnięta. Odziana w biały, czysty fartuch. Zgodnie z wszelkimi wymaganiami higieny.
— Proszę pani, mięso jest nieświeże. Po prostu śmierdzi!
Szefowa odpowiedziała z rozbrajającą pro-
— Rzeczywiście nieświeże. Ale nie mamy lodówki.
A więc nieświeże mięso podają w „Małym Żaglu” całkowicie świadomie. Jakby nigdy nic. Ale cyjanku do zupy by nie wsypali. Bo za to grozi więzienie.
Kierowniczka kuchni obraziła się:
H Cyjanek! Też porównanie!
Porównanie nie było znów tak bardzo przesadzone. Moi trzej towarzysze — ludzie niespełna trzydziestoletni — ód paru lat ciężko chorują na wątrobę tylko dlatego, że rodzaj pracy zmusza ich do stołowania się w terenie. Przez salki „Małego Żagla” przesuwa się codziennie kilkudziesięciu — jeżeli nie kilkuset — młodych turystów. Głodni chłopcy i głodne dziewczęta nie grymaszą, nie żądają książki zażaleń, nie wdają się w rozmowy z kierowniczką kuchni. Trucie gości odbywa się po cichu, bez awantur, bez żadnych sankcji. Pirackie „Małe Żagle” żeglują bezkarnie po wszystkich szlakach turystycznych kraju. Z dnia na dzień rosną kadry wątrobiarzy, żołądkowców i śledzienników. 'Kiedy opuszczaliśmy barczewską restaurację, załoga „Małego Żagla” żegnała nas ironicznymi uśmiechami.
— No i co? Już po krzyku!
181
Z zagadnieniami metafizycznymi zetknąłem się na linii Reszel—Lidzbark. Do Reszla dotarliśmy o piątej po południu. Piękna słoneczna pogoda. Niebo oślepia rozjarzonym błękitem. Ale w mieście wyczuwa się podniecenie jak przed burzą. Na rynku tłum ludzi z głowami zadartymi do góry. Wysoko w przestworzach migoce srebrzysty balon.
W podcieniach gotyckiej katedry chwyta mnie za rękaw dziesięcioletni szkrab.
— Proszę pana! Matka Boska pokazała się nad Reszlem!
— Co za głupstwa? Zwyczajny balon!
— A właśnie, że Matka Boska — upiera się mały — mówiła jedna pani.
W pół godziny później ta sama historia w Lidzbarku. Ten sam balon. To samo podniecenie. Taki sam dziesięcioletni chłopiec. Gra w klasy przed historyczną siedzibą biskupów warmińskich.
— Matka Boska nad Lidzbarkiem? — uprzedzam jego rewelacje.
Nie przerywając gry obrzucił mnie krótkim spojrzeniem i wzruszył ramionami.
— Puścili balon z radiostacji. Żeby zbadać warunki atmosferyczne dla telewizji, bo...
I powiedział na temat telewizji coś tak piekielnie fachowego, że zgłupiałem do reszty.
Z okna lidzbarskiego zamku uśmiechnął się do nas biskup Krasicki.
Olsztyńską stację telewizyjną buduje się na Dylewskiej Górze. Na tle najbardziej malowniczego krajobrazu mazurskiego Podhala wystrzela w niebo wspaniała konstrukcja z mazurskich sosen — piękniejsza, szlachetniejsza od wszystkich konstrukcji stalowych i kamiennych. A tuż obok telewizji — we wiosce Pietszwałd :— znowu zastępują nam drogę cienie Napoleona i pani Walewskiej. Jest tam niewielkie jeziorko — a raczej duży staw, zwany Jeziorem Francuskim. Z jeziora tego wiosną 1807 r. wyłowiono osiemnaście zmasakrowanych trupów żołnierzy napoleońskich, „w tym jedną kobietę, ubraną na francuską modłę”. Zbieżność dat ułatwia odtworzenie historycznego tła owej zbrodni. Stało się to w tym samym czasie, kiedy w ostródz- kim zamku francuski Cezar spędzał swój miodowy miesiąc z polską Kleopatrą. W okolicznych wsiach strzegła cesarskiego szczęścia silna „obstawa”, złożona z żołnierzy Starej Gwardii. Po zwycięstwie pod Pruską Iławą przyszła twarda zima i głód. Zgłodniali i zmarznięci woltyżerowie i grenadierzy burzyli się wołając w stronę Ostródy: „kleba, papa!” Uspokajały ich szybko nie tyle słowa uwielbianego wodza, co ostre represje ze strony polowej żandarmerii. Szukali więc sobie „kleba” sami — u mazurskich chłopów.
Po wyłowieniu trupów francuski generał Friant kazał aresztować wszystkich mieszkańców Pietszwałdu — powyżej szesnastu
183
lat — i „przykładnie zniszczyć wieś”. W kilka dni później marszałek Davout doniósł marszałkowi Berthierowi, że jeżeli wieś nie wyda morderców, „każe rozstrzelać trzy razy po osiemnaście osób, a po tygodniu resztę zakładników”.
Kiedy całą wieś postawiono pod karabinami, jedna z kobiet wyjawiła nazwiska sprawców samosądu. Byli nimi dwaj synowie wdowy Barbary Pastewki (la veuve Pastę ffka). Powieszono ich w Durągu, w sam dzień Zielonych Świątek. Oto ciemne, nieefektowne kulisy romantycznych powieści historycznych, które z takim zapałem czytywaliśmy w młodości.
Przyjechał z Żarnowca prof. Stefan Kuczyński i przez kilkanaście godzin chodziliśmy z nim po polu grunwaldzkim. Prof. Kuczyński lubi się chwalić przed znajomymi, że ma już wnuków — ale ludziom, którzy z trudnością dotrzymują mu kroku w jego karkołomnych spacerach badawczych, trudno w ten fakt jakoś uwierzyć. Co pewien czas uczony zatrzymuje się, aby zapytać
0 godzinę.
— Dziewiąta, panie profesorze.
— No, to pierwsze chorągwie ruszyły już do boju — stwierdza z satysfakcją profesor.
1 dalej biegnie przez pola, wspina się na wzgórza, wdziera się w najgęstsze zarośla.
Autor Wielkiej wojny z Zakonem Krzy-
184
żackim uchodzi dziś w Polsce za najwybitniejszy autorytet w sprawach grunwaldzkich. Ale' nie dla mieszkańców wsi otaczających historyczne pobojowisko. Starzy chłopi z Ul- nowa, Zybułtowa i Grunwaldu z uśmiechem wyższości prostują niektóre stwierdzenia uczonego historyka. Oni wiedzą lepiej. Skąd? Oczywiście, że z Krzyżaków Sienkiewicza.
Na terenie dzisiejszego PGR Grunwald rozegrała się ongiś najkrwawsza faza bitwy grunwaldzkiej — zdobycie krzyżackiego taboru przez chłopską piechotę. Ani jeden Krzyżak nie wyszedł stąd żywy — padło wiele tysięcy trupów. Bezlitosne okrucieństwo bitew chłopskich nie wypływało z przyczyn psychologicznych czy obyczajowych. Chłopi nie brali jeńców po prostu dlatego, że okup za nich i tak przypadłby panom.
Po 'zdobyciu obozu krzyżackiego — jak podaje Długosz — król, dla zapobieżenia ogólnemu pijaństwu, kazał porozbijać wszystkie beczki z winem. Ogromna struga wina zmieszanego z krwią wsiąkała w ziemię i spływała do okolicznych strumyków i stawów. Zrodziła się z tego później legenda — utrwalona przez niemieckich historyków — że kąpiel w wodzie zmieszanej z krwią grunwaldzkich bohaterów przywraca siły i młodość. Jeszcze dziewiętnastowieczny historyk Toeppen notuje, że do sadzawki grunwaldzkiej przyjeżdżają się kąpać nocą najwybitniejsze osobistości Prus, ba!'— nawet
185
sam król Fryderyk Wilhelm IV. Później zabobon wygasł. Stwierdzono widać, że kąpiel w krwi bohaterów sił nie przywraca.
Ze wszystkiego, o czym mówi prof. Kuczyński, najbardziej interesuje mnie sprawa niechętnego stosunku Długosza do Jagiełły i jego potomków. Tendencyjny portret wielkiego króla uzupełnia się obecnie i prostuje w drodze sumiennej analizy faktów i dokumentów. Wiadomo już dziś, na przykład, że rzekomy „litewski barbarzyńca” był największym dżentelmenem w ówczesnym Królestwie Polskim. On jeden nie uznawał posłania ze skór i sypiał na prześcieradłach, codziennie się kąpał, a dworskich szafarzy doprowadzał do rozpaczy horrendalnym na owe czasy zużyciem mydła. Inna rzecz, że Długosz zdrowo później beknął za swoje wszystkie złośliwości pod adresem Jagiellonów. Jego Dzieje Polski przeleżały się przez dobre parę wieków w benedyktyńskiej „szufladzie”. Do pierwszego wydania dzieła przystąpiono dopiero w roku 1611 — ale i wówczas król Zygmunt III specjalnym dekretem nakazał przerwanie druku. Surową cenzurę miała Pierwsza Rzeczpospolita.
Przez całą drogę powrotną z Dąbrówna do Ostródy jechaliśmy wzdłuż nasypów linii kolejowej, zniszczonej w wyniku ostatniej wojny. Krajobraz to trudny do zapomnienia. Zarosłe lasem i trawą tory, prawie nie znisz
186
czone upiorne budynki stacyjne, od których nie odchodzą żadne szyny. Martwa linia kolejowa zdaje się krzyczeć tymi samymi głosami, które słyszeliśmy po drodze w mazurskich wsiach i miasteczkach.
W Dąbrównie powiedziano nam: „Odbudowa tej kolei zadecyduje o przyszłości naszego miasta. Przy obecnym stanie komunikacji nikt nie chce się tu osiedlać...” W Górach Dylewskich powiedziano nam: „Przed wojną przekleństwem i błogosławieństwem naszej okolicy był kamień. Przeszkadzał orać, ale później wywoziliśmy go na budulec do miasta — i zamieniał się w pieniądze. Teraz jest tylko przekleństwem, bo nie mamy go czym wywozić...” W Reszkach powiedziano nam: „Niech tylko uchwalą odbudowę tej kolei. Wszyscy pójdą pracować na ochotnika...”
Kiedy się jedzie wzdłuż zamarłych nasypów kolejowych linii Ostróda—Działdowo, przestaje być ważne, czy pomnik grunwaldzki będzie miał kształt rzeźby, kopca czy dwuna- stopiętrowej wieży. Ważne jest, aby „czynem grunwaldzkim” odbudowana została najszybciej droga kolejowa, na którą czekają z upragnieniem tysiące żywych ludzi.
OSTATNIA BITWA
Marianowi Wadeckiemu
Las jest dębowy, gęsty, z lekka już ożół- cony jesienią. Oprowadza mnie trzech gajowych. Najstarszego z nich, przysadzistego blondyna o rumianej twarzy i nieco tabłą- kowatych nogach, pamiętam świetnie jeszcze z tamtego czasu. Był jednym z niewielu cywilów, którzy nie ewakuowali się stąd przed bitwą. To on pełnił honory domu w gajówce Ofiara, gdzie kwaterowało nasze dowództwo. Przegadaliśmy z nim wtedy większą część nocy. Niewiele się zmienił przez te osiemnaście lat, stał się tylko mniej rozmowny. Każde słowo waży teraz z takim namysłem, jakby od tego miał zależeć osąd historii. Za to dwaj młodzi trzaskają dziobami bez skrupułów. Byli wtedy chłopcami niespełna dziesięcioletnimi, w czasie bitwy znajdowali się
o wiele kilometrów stąd — więc mają prawo wiedzieć wszystko. Ich wprowadzenie w temat naprawdę zdumiewa. Sypią numerami niemieckich dywizji i pułków, znają każdy szczegół strategii generała Kleeberga, pamiętają wszystkie sytuacje bojowe. Rozpiera ich
188
duma, że na terenie ich leśnictwa rozegrała się „ostatnia regularna bitwa kampanii wrześniowej”. Swój spacer ze mną po lesie traktują niemal jak misję historyczną. Jeden z nich z dobrej woli przetelepał na rowerze czterdzieści kilometrów, żeby przywieźć mi metalową oprawkę od busoli Bezarda, znalezioną przed osiemnastu laty na pobojowisku. Noszę teraz tę oprawkę w kieszeni spodni, regularnie kalecząc sobie dłoń o jej ostrą krawędź.
Chodzimy po lesie, zatrzymujemy się, gadamy, milczymy, porównujemy nasze wspomnienia. Diabelnie trudno po tylu latach zorientować się w mało znanym lesistym terenie. Niezmienione pozostały tylko zasadnicze punkty: gajówka Ruszczą, gajówka Ofiara, skrzyżowanie dróg... Ale rozmieszczenie drzew jest jakby inne. Pamiętam przecież dokładnie, że kiedy wychodziło się z gajówki, las znajdował się z prawej strony drogi, a karczowisko z lewej... Czyżby do tego stopnia zwodziła mnie pamięć?
Gajowi pobłażliwie kiwają głowami. Nie jest to wina pamięci. Zmienił się po prostu krajobraz lasu. Stare dęby z 1939 r. wycięto za okupacji. Na starych karczowiskach wyrosła ściana młodych drzew. Pod wpływem czasu las obrócił się dokoła swej osi i... przeszedł na drugą stronę drogi. Minęło przecież osiemnaście lat.
Po raz pierwszy przyszliśmy do tego lasu
189
wieczorem 4 października 1939 r. Oddział nasz należał do grupy generała Kleeberga i w księgach żołdu zapisany był jako drugi rzut 79 pułku piechoty. Ale potocznie nazywano nas od nazwiska dowódcy — batalionem majora Bartuli. Batalion miał za sobą zwykły szlak kampanii wrześniowej. Po wyjściu z małego kresowego garnizonu brnęliśmy tygodniami przez piaski Polesia, prze- mykając się wśród niemieckich zagonów pancernych. Od czasu do czasu nadlatywały czarne „junkersy” i ogniem pokładowym lub lekkimi bombami masakrowały nam tabory. Wieczorami, na kwaterach w małych dworkach poleskich, słuchaliśmy opowiadań ewakuowanych starościn o tym, jak przemyślnie marszałek Rydz-Smigły „wciąga Niemców w worek”. Nocami z rosnącym niepokojem obserwowaliśmy tajemnicze sygnały świetlne, którymi wróg rozmawiał o nas nad naszymi głowami. Na szosach mijały nas kolumny uciekających samochodów. Żony dygnitarzy, wystrojone w podróżne kostiumy koloru khaki, zrzucały żołnierzykom całe pudła „junaków” i „mew”. Bledliśmy z gniewu i z pogardy, ale papierosy podnosiliśmy, bo nie było co palić. Nie było także co jeść. Stęchły, przypalony pęcak z zepsutych kuchni polowych nie chciał przechodzić przez gardło. A mieszkańcy mijanych wsi dawno stracili już chęć do dzielenia się z wojskiem swymi szczupłymi zapasami. Ojczyzna wkoło
190
nas kurczyła się gwałtownie. Stawała się obca, nieufna, zła. W połowie września rozeszła się pogłoska, że mamy iść do Rumunii. Młodsi oficerowie batalionu zaczęli szeptać
0 zdradzie dowództwa. Obawy ich okazały się przedwczesne. Wydarzenia 17 września odcięły grupę Kleeberga od południowych granic państwa. Nowy rozkaz generała przerzucił nas razem z innymi oddziałami na lewy brzeg Bugu — na odsiecz oblężonej Warszawie.
30 września — nie zapomnę nigdy tego dnia — ranny „rozbitek”, pętający się przy moim plutonie taczanek, skradł nam konia luzaka. Szukałem tego konia z rozpaczą
1 przerażeniem, do jakich jest zdolny tylko miody oficer rezerwy, którego po raz pierwszy w życiu obciążono odpowiedzialnością za stan i majątek oddziału. Miotając się konno wzdłuż maszerującej kolumny, na którychś rozstajach dróg natknąłem się na obcego kapitana, odpoczywającego ze spuszczoną głową pod krzyżem przydrożnym. Kiedy spytałem go o konia, podniósł na mnie wygasłe oczy.
— Niech pan się nie wygłupia, poruczniku — powiedział ze smutkiem. — Co mnie obchodzi pański koń? W dupie mam pańskiego konia! Warszawa skapitulowała! Rozumie pan? — I rozpłakał się.
Drogi za Bugiem pełne były wozów z rannymi, rozbitych taborów, skłębionego za-
mętu i wściekłego ujadania woźniców. Trzymany w karbach twardą ręką dowódcy, batalion przepychał się przez tę miazgę wojny. Po kilku dniach wytężonego marszu osiągnęliśmy wyznaczony punkt koncentracji leśnej pod wsią Wola Gułowska.
Ileż to lat można wędrować po Polsce, a nie dowiedzieć się nigdy, że istnieje wieś
o nazwie Wola Gułowska! Teraz, kiedy stoimy na skraju lasu i mamy tę wioskę przed sobą jak na dłoni, sprawia ona wrażenie oazy sielskiej pogody i niczym nie zakłóconego spokoju. Długi szereg małych, schludnych domków, biały barokowy kościół, kolorowe sady. Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna... A przecież, jeżeli o Woli Gułowskiej da się w ogóle powiedzieć coś ciekawego, to chyba tylko to, że leży ona na odwiecznym szlaku polskich wojen, wśród starych pobojowisk Parczewa, Kocka, Adamowa... Cóż poza tym? W sąsiedniej Woli Okrzejskiej przynajmniej urodził się Henryk Sienkiewicz. W Woli Gułowskiej nie urodził się nikt sławny. Tu ludzie tylko umierali. Nieraz przychodzili umierać z daleka. W lesie gułowskim do dziś otacza się kultem groby powstańców z 1863 r. Niektóre miejsca noszą tu niepokojące, złowróżbne nazwy: Krzywda, Ofiara, Mogiły... Las okrąża wioskę ze wszystkich stron — cichy, bezpieczny, ogromny...
Kiedy przyszliśmy tu w r. 1939, las gułow-
192
ski nie był cichy ani bezpieczny. Mruczała w nim wojna. Z daleka przewalało się głuche dudnienie armat, parskały konie, chrzęściły nowe rzemienie uprzęży, szczękały kawaleryjskie szable. Na leśnym biwaku czekała na nas brygada kawalerii generała Kmicica- Skrzyńskiego. W ostatnią noc szarej, ubogiej kampanii wrześniowej rozbłysła nam niespodzianie przed oczami cała świetność ułańskiej Polski. Chyba jeszcze nigdy „malowane dzieci” nie bratały się z nędznymi „zającami” z piechoty tak serdecznie jak owej pamiętnej nocy. Wypoczęci, piękni jeźdźcy w zawadiackich furażerkach i zgrabnych półkożuszkach obejmowali czule Piechocińskich łazarzy, częstowali' ich rumem i siłą ciągnęli do swych zamaskowanych ognisk. Byliśmy dla nich upragnioną odsieczą. Już od dwóch dni stali w obwodzie bitwy przetaczającej się powoli od Kocka przez Adamów i Krzywdę na Wolę Gułowską. Według ich zgodnych relacji bitwa była w zasadzie wygrana. Niemcy bronili się resztkami sił. Nasze przybycie miało Ostatecznie przeważyć szalę polskiego zwycięstwa.
Kiedy pokrzepiony tymi wiadomościami szedłem z kolegami na wyznaczoną kwaterę, minął nas niski, tęgi oficer w płaszczu bez odznak i w naciśniętej na uszy połówce. Chociaż nie nosił okrągłej czapy z amarantowym otokiem ani monokla, a twarz miał zmiętą i nie ogoloną, poznaliśmy go natychmiast.
Przed wojną widywało go się często na tarasie warszawskiej „Europy” w pełnym sztafażu szwoleżerskich blasków. Pułkownik Bu- sler — dawny adiutant marszałka Piłsudskiego! To przypadkowe spotkanie uprzytomniło nam zasięg i ostateczny charakter leśnej koncentracji. Ściągnęło tu wszystko, co pozostało jeszcze z sił zbrojnych Rzeczypospolitej.
Dopiero dzisiaj, po osiemnastu latach, dowiaduję się od moich przewodników, że ówczesny optymizm ułański nie był pozbawiony podstaw. Generał Kleeberg zetknął się początkowo tylko z jedną dywizją niemieckiej piechoty i w dwudniowej bitwie opór tej dywizji złamał prawie całkowicie. Ale wycofujący się Niemcy zdążyli wezwać na pomoc drogą radiową dwie ciężkie dywizje pancerne z rejonu Dęblina. Dywizje te weszły do walki piątego października — w trzecim dniu bitwy.
Piątego października o czwartej nad ranem major Bartula zarządził odprawę dowódców kompanii. Jako dowódca plutonu cekaem na taczankach, również byłem objęty tym wezwaniem. Odprawa odbywała się konno, na skrzyżowaniu leśnych dróg. Las cały był jeszcze w mgłach. Konie parskały niecierpliwie. Drżeliśmy z chłodu, z niewyspania i... z rozkosznego podniecenia. O takich odprawach marzyło się przecież przy lekturze książek Przyborowskiego i Gąsiorowskiego.
Major powitał nas twarzą posępniejszą niż zwykle. Zgarbiony na swej wielkiej gniadej kobyle, przyjmował raporty nie patrząc nam w oczy. Ten burkliwy, zamknięty w sobie sztabowiec — zwany w pułku Michałem Ponurym — nie zabiegał o popularność u oficerów rezerwy. Ale szanowali go wszyscy, gdyż dał się poznać jako odważny żołnierz i zdecydowany dowódca. Owego ranka jednak uderzyła nas w jego zachowaniu jakaś nowa, niepokojąca nuta.
— O piątej wyruszamy do natarcia — oznajmił krótko. — Z prawego i lewego skrzydła osłaniają nas sąsiednie pułki. Kierunek natarcia dla batalionu — kościół we wsi Wola Gułowska. To wszystko.
Byliśmy zdumieni lakonicznością tego rozkazu.
— Panie majorze — odezwał się czyjś niepewny głos. — A co mamy robić potem, po zdobyciu kościoła?
Major ogarnął nas chmurnym spojrzeniem i jeszcze bardziej oklapł w siodle. Po raz pierwszy dojrzeliśmy w jego twarzy wyraz niezdecydowania i bezradności.
— Na razie nie mam nic do dodania — burknął niechętnie. — Dalsze rozkazy otrzymacie później.
Wracaliśmy z tej odprawy zgnębieni. Piękny adiutant batalionu porucznik Tytus Wilski mówił:
— Ja znam Ponurego i umiem czytać
195
z jego twarzy. To się nie może dobrze skończyć.
Od skraju lasu, gdzie zatrzymujemy się, aby podumać o bojach sprzed osiemnastu lat, do białego kościoła w Woli Gułowskiej będzie chyba z półtora kilometra. Pole równe jak stół, pozbawione zasłon terenowych — w zasadzie nie bardzo nadające się do przeprowadzania natarć. Typowo polski krajobraz tchnie spokojnym urokiem dojrzewającej jesieni. Na łące pasie się stado łaciatych krów. Snuje się leniwie dym z ogniska, na którym pastuszkowie opiekają kradzione kartofle. Od wsi dobiega skoczne chrypienie radiowęzła, zwanego tu „kołchoźnikiem”. W czystym powietrzu niosą się jakieś wesołe nawoływania. Niełatwo w takich warunkach realnie odtworzyć sobie w pamięci te wszystkie wariackie wydarzenia, które rozegrały się tu przed osiemnastu laty.
Jeszcze na długo przed przyjściem do gułowskiego lasu oficerów rezerwy naszej kompanii męczyła niepewność, czy w czasie pierwszego upragnionego starcia zbrojnego z wrogiem okażą się wystarczająco odważni. Rozmawialiśmy o tym wiele razy na nocnych kwaterach — i ten dręczący strach przed stchórzeniem stał się decydującym motorem naszych poczynań, kiedy ruszyliśmy do natarcia.
Jeżeli bitwa gułowska miała w ogóle jakiś uporządkowany plan, to trzeba stwierdzić,
196
że na naszym odcinku załamał się on całkowicie po przebiegnięciu trzystu metrów. Na przestrzeni tych pierwszych trzystu metrów poczucie odpowiedzialności za kompanie i plutony przeważało jeszcze w umysłach młodych dowódców nad żądzą wykazania własnej odwagi. Hamowaliśmy nasz bojowy zapał i (rozpędzone nogi, posuwaliśmy się ostrożnymi skokami na linii oddziału, podciągaliśmy krzykiem obsługi karabinów, oglądaliśmy się co chwila i klęliśmy z rozpaczą opieszałych. Ale stopniowo odstęp między nami a plutonami zwiększał się coraz bardziej. My poza pistoletami nie mieliśmy żadnego obciążenia. Żołnierze taskali ciężkie „maximy 08” i skrzynki z amunicją. Naszym rozpaczliwym nawoływaniom odpowiadały wściekłe postękiwania. Tymczasem ogień niemiecki spod kościoła przybierał na sile. Wtedy strach, żeby nie być poczytanym za tchórzów, przesłonił wszystko. Dowódcy oderwali się od swego wojska. Poczęliśmy biec szeroką tyralierą oficerską — jak naganiacze w myśliwskiej nagonce — potrząsając pistoletami i obłędnie wrzeszcząc. Przestaliśmy się kryć przed kulami. Przestaliśmy w ogóle myśleć. Ogarnięci amokiem bitwy, ogłuszeni hukiem wystrzałów i własnym wrzaskiem — przez pot zalewający oczy widzieliśmy już tylko biały kościół, który mieliśmy zdobyć.
— Naprzód! — zagrzewaliśmy ^ię krzy
197
kiem do szybkiego biegu. — Naprzód! Naprzód!!!
W pewnej chwili pod kościołem wszczął się jakiś ruch. Zobaczyliśmy Niemców, przenoszących biegiem karabiny maszynowe. Wpadło nam w uszy dalekie niecierpliwe nawoływanie:
— Artillerie!! Artillerie!!
Teraz, kiedy rozpamiętuję to wszystko na chłodno, nie mogę pojąć, jak to się stało, że Niemcy, rozporządzając znakomitymi stanowiskami z obu strpn kościoła, ograniczyli się do wybicia tylko połowy szaleńczej tyraliery polskiej, a przed drugą jej połową sromotnie uciekli. Młodzi gajowi tłumaczą to tym, że piechurzy niemieccy panicznie bali się starcia wręcz z Polakami. Stąd ich zgubny pomysł zmiany stanowisk ogniowych w ostatniej chwili. Lęk przed odwagą i lęk przed brakiem odwagi prowadzą w bitwie do tak samo fatalnych następstw.
O jakiejś porze dnia — której dziś sprecyzować już nie potrafię — ogień ustał i znalazłem się przy samym kościele. Kościół był widocznie atakowany z różnych stron i wszystko musiało się w natarciu poplątać, gdyż otaczały mnie same obce twarze z le- woskrzydłowego pułku. Zobaczyłem pierwszych jeńców. Wysoki, jasnowłosy żołnierz niemiecki słaniał się podtrzymując rękami krwawą masę wyciekającą mu z brzucha. W rowie strzeleckim, obok porzuconego ka-
rabinu maszynowego, stał z podniesionymi rękami rozdygotany ze strachu tłusty feldfebel w stalowym hełmie. Wokoło niego podskakiwał jak kogut mały, szczupły poruczni- czek, wymachując potężnym naganem i piszcząc zachłystującym się głosem:
— Widzisz, ty skurwysynu, do czego cię twój Hitler doprowadził! Widzisz, ty skurwysynu!
— Aber Herr Leutnant! — bełkotał przerażony tłuścioch. — Aber Herr Leutnant!...
Zwyciężony i zwycięzca sprawiali wrażenie jednakowo bezradnych.
Po kilku minutach dopędził mnie goniec mego plutonu, kapral rezerwy Brzeziński.
— No, tośmy wygrali wojnę, panie poruczniku — mrugnął do mnie z niewesołą kpiną. — A teraz trzeba nam szukać naszego wojska. Jakieś cekaemy mają być na placyku za kościołem!
. Ale za kościołem nie znaleźliśmy naszych wysłużonych „maximów”. Stały tam tylko piękne kaemy polskie „wzór 30”. Wokół nich roiło się od nowych ciemnozielonych hełmów i srebrnych galonów na mankietach
i naramiennikach. Placyk był zajęty przez szkolny pluton zawodowych podchorążych, którzy szli do natarcia razem z lewoskrzy- dłowym pułkiem. Podchorążowie stracili w bitwie dowódcę i byli skołowani tak samo jak my. Po zdobyciu kościoła nikt nie wiedział, co robić dalej.
199
Zatrzymaliśmy sią dla wspólnego omówienia sytuacji. Na ziemi porozsiadały sią grupki zmęczonych zwycięzców. Pośrodku plaćy- ku, przy studzience, młody żołnierzyk pił wodę z hełmu. Na dalszym przedpolu — już pod lasem — widać było tyralierę uchodzących Niemców. Nagle w górze za naszymi plecami zaterkotał karabin maszynowy. Z wieży kościoła bluznęła struga ognia. Żołnierzyk przy studni przewrócił się jak podcięty. Kilku siedzących na ziemi zwaliło się na plecy. Na spokojnym placyku wybuchł popłoch. Obsługi rzuciły się do karabinów, ranni krzyczeli przeraźliwie. Ale najgorszy był ten przy studni. Musiało go trafić w szczękę, bo leżał zupełnie cicho, tylko gestem uniesionej ręki, wzywał naszej pomocy. Nie można było na to patrzeć i nie można mu było pomóc. Zapora ogniowa jak warczący pies broniła dostępu do studni. Upłynęło kilka minut, zanim oszołomieni podchorążowie skierowali wyloty swych cekaemów na wieżę kościelną. W chwili gdy miał paść rozkaz do otwarcia ognia, z wieży zawołano po polsku:
— Nie strzelać, tu szósta kompania!
Tak, przez długie miesiące uczono nas
sztuki nastawiania celowników. Ale wówczas wszystko odbywało się na niby. Któż liczył się z tym, że drobny błąd w celowniku może doprowadzić do takich skutków!
— Idziemy stąd, panie poruczniku — po
200
wiedział kapral Brzeziński — trzeba szukać naszego wojska.
Opuściliśmy więc fatalny placyk i pobiegliśmy w lewo, tam gdzie był przykościelny cmentarz. Na stratowanych mogiłach leżały trupy. Rozpoznaliśmy dowódcę trzeciej kompanii strzeleckiej, porucznika Smoleńskiego. Najbardziej wojskowy z naszych rezerwistów! To on na porannej odprawie upominał się o dalsze rozkazy. Teraz'były mu już niepotrzebne. Przeszedł w stan spoczynku. Leżał na cudzym grobie, szary i sztywny jak gliniana kukła. Kiedy zdejmowaliśmy mu z szyi blaszkę rozpoznawczą, spokojnym powietrzem cmentarza targnął gorący podmuch. Ziemia zatrzęsła się pod nami i głucho stęknęła. Na las, z którego niedawno wyruszyło natarcie, runął ostrzał ciężkiej artylerii. Dzisiaj przypuszczam, że było to pierwsze uderzenie dwóch posiłkowych dywizji niemieckich, które właśnie wtedy weszły do bitwy.
Od tej chwili wydarzenia na polu gułow- skim utraciły resztę sensu i wszystko splątało się w obłąkańczy, wyjący chaos. Pierwsza salwa artyleryjska wyzwoliła całą utajoną orkiestrę. Rozryczały się działa, rozter- kotały karabiny maszynowe, zaniosły się jazgotem miotacze min. Niebo nad nami pękało. Walił się świat. Biegliśmy i padaliśmy. Mózgi nasze przeniosły się do nóg. Kolana same zginały się i prostowały. Biegliśmy
i potykaliśmy się o trupy. Strzelano do nas z trzech stron — z niemieckiej i z dwóch skrzydeł polskich. Ryliśmy palcami ziemię, wcieraliśmy się w nią brzuchami, żeby nie było nas widać. W ucho wpadały mi roztrzęsione zdrowaśki Brzezińskiego. Potem biegliśmy znowu. Musiało to trwać wiele godzin.
Kiedy trochę się uspokoiło, wróciliśmy skokami pod kościół. Ale tam było już pusto. Żołnierzy jakby wymiotło. Zza węgła wybiegła nam na spotkanie jakaś dziwaczna postać — stary człowiek w granatowej cza- marze i wysokiej konfederatce, uzbrojony w myśliwską dwururkę.
— Panie poruczniku! — wołał z daleka. — Zgłaszam się do wojska, proszę mnie przyjąć pod swoją komendę!
Dziś owego osobliwego konfederata wspominam z rozrzewnieniem, ale wówczas sytuacja była inna. Kiedy staruszek zbyt natarczywie zastępował nam drogę, Brzeziński huknął na niego z góry:
— Odpieprz no się pan, panie starszy! Z bykaś pan spadł? Chcesz pan się bić,' to się bij, jest przecież bitwa!
Zostawiliśmy go za sobą oniemiałego z obrazy i pobiegliśmy dalej.
Zaraz za cmentarzem napotkaliśmy stanowisko podchorążackiego cekaemu. Klęcząca obsługa w napięciu obserwowała zasłoniętą drzewami ulicę wsi, gdzie znowu byli Niem-
202
cy. Obok karabinu leżał rozciągnięty na trawie szpakowaty kapitan z baretką Virtuti Militari. Przysiedliśmy przy nim dla zaczerpnięcia oddechu. Kapitan był ranny w prawe ramię i — tak samo jak my — odbity od swojego oddziału. Ale nie była nam sądzona długa rozmowa. Na zasłoniętej drzewami drodze — gdzieś daleko z prawej strony — zawarczały motory. Serca przestały nam bić: samochody pancerne! Młodziutki podchorąży pełniący funkcję karabinowego wyprężył się jeszcze bardziej i wspaniałym regulaminowym gestem uniósł uga- lonowane ramię:
— Samochody pancerne z prawej, celow- nik... 111
Leżący kapitan poderwał się jak dźgnięty nożem:
— Podchorąży, co pan chce robić?!
Podchorąży zwrócił ku niemu swą chłopięcą buzię i przez ramię obrzucił go lekko drwiącym spojrzeniem:
— Jak to co? Samochody pancerne... Będziemy się bić!
— Z jednym karabinem na samochód pancerny? — jęknął kapitan. — Tak was nauczyli w szkole?! Przecież miazgę z nas zrobi! Trzeba się kryć, kryć!
Podchorąży wzruszył ramionami:
— Trudno, my się będziemy bili!
Warczenie zbliżało się. Na uniesionej ręce
karabinowego błysnął srebrzysty galon:
203
— Amunicją przeciwpancerną łaaduj broń!
Kapitan skoczył do cekaemu. W lewej,
zdrowej ręce miał „visa”. •
— Łeb ci rozwalę, gówniarzu! Precz stąd! Ja obejmują komendę!
Podchorążemu krew uciekła z twarzy. Wargi rozdygotały mu się jak małemu chłopcu:
— Panie kapitanie, ja muszę się bić... Panie kapitanie, przecież samochody pancerne... Panie kapitaanie,..
Warczenie motoru przetoczyło się przed naszym stanowiskiem i przepadło gdzieś z lewej strony drogi. Podnieśliśmy się i poczęliśmy biec dalej.
Zachodziło już słońce, kiedy odnaleźliśmy pierwsze karabiny naszej kompanii. Ostrzał artylerii odbił je na paręset metrów w lewo od kościoła. Kompania była mocno zmasakrowaną, część obsług wybita. Witaliśmy się z kolegami jak po latach niewidzenia. Od nich dowiedziałem się o śmierci majora Bar- tuli. Według relacji, która zdążyła już jakimś niewiadomym sposobem obiec chaotyczne pobojowisko, major podczas całej bitwy zachowywał się po bohatersku. Zginął w lesie, trafiony odłamkiem niemieckiego pocisku — w chwili gdy organizował artyleryjskie wsparcie dla swego batalionu. Prawdopodobnie razem z nim został zabity adiutant batalionu, porucznik Tytus Wilski.
Leżąc przy odnalezionych karabinach,
ocenialiśmy po raz pierwszy zdarzenia kończącego się dnia. Mimo zdobycia kościoła natarcie trudno było uznać za zwycięskie. Nie mąciło to jednak słodyczy odpoczynku. Zapadał zmierzch. Wokoło nas dogasała bitwa. Rozkoszowaliśmy się spokojem. Ale dogasanie bitwy to termin z zakresu wielkiej strategii. Nie ma on władzy nad zbłąkanymi kulami i nie zapewnia bezpieczeństwa poszczególnym żołnierzom. W moich oczach zginęli jeszcze dwaj amunicyjni oraz dowódca naszej kompanii — miły, dobry przyjaciel, porucznik Skarbek-Kruszewski. Było już prawie ciemno, kiedy rozkaz anonimowego majora z sąsiedniego pułku ściągnął niedobitki batalionu na punkt zborny, pod kościół.
Trudno mi wprost zrozumieć, jak ta wariacka ■ bieganina zbrojna na niezbyt rozległym przedpolu wsi mogła nam zająć wówczas tyle godzin — od wczesnego ranka do późnego wieczora. Teraz tę samą przestrzeń od skraju lasu do kościoła przebywamy z gajowymi w ciągu niespełna dwudziestu minut. Kościół *»jest świeżo odnowiony i lśni niepokalaną bielą. W sadzie obok przykościelnego cmentarza czerwienieją dojrzałe klapsy. Przy fatalnej studzience, ostrzelanej niegdyś przez szóstą kompanię, spryskują się wodą dwaj mali chłopcy.
Wieś żyje jeszcze wspomnieniami sprzed osiemnastu lat. Dopiero tu udaje mi się dowiedzieć, w jaki sposób zakończyła się nasza
205
bitwa. W pertraktacjach między walczącymi stronami pośredniczyli zakonnicy z gułow- skiego kościoła. Koło południa jeden z nich przeprowadził parlamentariuszy generała Kleeberga do sztabu niemieckiego. Kapitulacja została podpisana we wczesnych godzinach popołudniowych. Mój Boże: we wczesnych godzinach popołudniowych! Biedny Józio Kruszewski, biedni dwaj amunicyjni! Głupia to rzecz — zginąć już po podpisaniu kapitulacji.
Gajowi oprowadzają mnie z dumą po nowym cmentarzu wojskowym. Niedawno przeniesiono tu wszystkie groby żołnierskie z lasu
i ze starego cmentarza. Z pewnością niewiele jest w Polsce miejsc żołnierskiego spoczynku otoczonych przez ludność takim pietyzmem
i taką rodzinną troską, jak ten mały cmentarzyk wojskowy, zagubiony wśród puszcz Lubelszczyzny. W powodzi świeżych kwiatów, pod jednakowymi nagrobkami z szarego piaskowca leżą tu ci, których znałem: major Bartula, nazywany Michałem Ponurym, adiutant batalionu Tytus Wilski, dowódcy kompanii: Smoleński, Kruszewski...
Sztab niemiecki przyjął kapitulację polską w godzinach popołudniowych, ale artyleria niemiecka oczyszczała pobojowisko jeszcze do późnej nocy. Spod płonącego kościoła wycofywaliśmy się pod gęstym ostrzałem artyleryjskim, obchodząc pobojowisko od lewej strony. Dzięki temu mogłem naocznie stwier-
206
dać, że poranna bitwa z lewej strony kościoła miała przebieg bardziej uporządkowany.
Odwrót nasz prowadził przez piekło. Całe pole było gęsto zasłane trupami i rannymi. Z jednej strony leżeli Niemcy — z drugiej Polacy. Błagalne ręce czepiały się w ciemności naszych biegnących nóg. Ścigały nas rozpaczliwe wołania: „Bracia, ratujcie! Polacy, nie opuszczajcie nas. Nie zostawiajcie nas samych!”
Do lasu dotarliśmy półżywi. Przywitał nas obraz zniszczenia. Strzaskane wozy taborowe. Ogromne, wzdęte brzuchy padłych koni. Po krótkiej, drętwej odprawie odwalonej przez nieznajomego majora powlekliśmy się na nocleg do tej samej gajówki, gdzie spędziliśmy noc poprzednią. Na czas bitwy urządzono tam połowy lazaret. Podłogę zaścielała zbita słoma, mokra od krwi. Śmierdziało ropą i wydzielinami. Ale można było spać. Nie myśleć o niczym i spać, spać, spać...
Szóstego października, około godziny ósmej rano, pozostałych przy życiu oficerów batalionu majora Bar tuli wezwano na odprawę do nowego dowódcy. Poszedłem tam z podporucznikiem Podgórecznym — dzisiejszym dyrektorem Biblioteki Miejskiej w Bydgoszczy. Dobroduszny olbrzym Podgóreczny w ciągu jednej doby postarzał się o lat dziesięć. Przepadła bez śladu jego przysłowiowa pogoda. Zarośnięty, ponury, milczący kroczył obok mnie jak widmo klęski. Drogę
207
leśną wypełnił zdenerwowany tłum żołnierski. Nikt dobrze nie wiedział, jaka jest sytuacja, ale wszystkich trawił ten sam głęboki niepokój. Przed leśniczówką — gdzie mieścił się sztab — stała grupa niemieckich podchorążych, wziętych do niewoli poprzedniego dnia. Otaczali ich uprzejmym kołem nasi sztabowcy. Młodzi Niemcy wyglądali butnie i nie było przy nich straży. Widok ten nie wzbudzał najlepszych przeczuć.
Zaraz za leśniczówką przypadł do nas rudy, wąsaty plutonowy z naszego batalionu. Dysząc z podniecenia, ciągnął za sobą przestraszonego żołnierza.
— Panie poruczniku, tego drania defetystę trzeba rozstrzelać! Sam słyszałem, jak rozpowiadał ludziom, że mamy kapitulować.
— Puśćcie go! — zapiał nieswoim głosem Podgóreczny. — Puśćcie go i nie urządzajcie głupich hec! Czy nie macie oczu?
Rudy plutonowy zatoczył się jak ude- j rzony.
— A więc tak?...
W tej chwili gdzieś za nami zagrała syrena samochodowa i zelektryzował nas przeciągły okrzyk. Z kierunku Lipin przez skłębiony na drodze tłum przepychała się wielka, zakurzona limuzyna. Na stopniu samochodu stał młodziutki, zgrabny szwoleżer w garnizonowej czapce z amarantowym otokiem. Jego wspaniałe oficerki z kolczastymi ostrogami,
208
szykowny mundur i białe rękawiczki były pokryte kurzem i spryskane czarnym błotem. Nie odejmując urękawiczonej dłoni od blachy daszka, adiutancik dobywał z siebie resztek zdartego głosu:
— Przejazd dla pana generała! Przejazd dla pana generała! Panowie, proszę się rozstąpić!
Żołnierze rozstępowali się pośpiesznie, z szacunkiem. Od wczoraj o dowódcy grupy krążyły legendy. Wszyscy wiedzieli, że w bitwie walczył w pierwszej linii, ż karabinem, jak prosty szeregowiec. Mówiono, że nie chciał przeżyć klęski i szukał śmierci od kuli...
Samochód wolno przetoczył się obók nas. Przez szybę dojrzałem pochyloną siwą głowę Kleeberga. Generał nie widział nikogo. Za naszymi plecami ktoś stęknął z'rozpaczą:
— To koniec! Teraz już nigdy nie będzie Polski!
Dowódcą batalionu po majorze Bartuli wyznaczony został obcy porucznik ze sztabu. Od pierwszej chwili nie przypadliśmy sobie do gustu. Stojąc w naszych poszarpanych drelichach, zrudziałych od kurzu, fasowanych buciorach i przepoconych furażerkach, z niemą złością patrzyliśmy na nieposzlakowaną elegancję nowego dowódcy: na jego wypucowane oficerki, kamgarnowy mundur z garnizonowymi patkami, marsowy hełm i Krzyż Walecznych na świeżej biało-czerwonej
wstążce. Zwłaszcza ten krzyż wydawał się nam wręcz nieprzyzwoity.
Nowy dowódca batalionu odczytał nam rozkaz kapitułacyjny. Ze zwieszonymi głowami słuchaliśmy lapidarnych sformułowań generała Kleeberga.
„...Z oddziałów, które się oparły demoralizacji, zebrałem Was pod swoją komendę, by walczyć do końca...”
„...Chciałem iść najpierw ńa południe, gdy to się stało niemożliwe — nieść pomoc Warszawie...”
„...Warszawa padła, nim doszliśmy...” „...Dziś jesteśmy otoczeni, a amunicja
i żywność są na wyczerpaniu...”
„...Każę zaprzestać walki, by nie przelewać krwi nadaremnie...”
I punkt ostatni, który Niemcy wymuszali na wszystkich kapitulantach:
— „...Postanowienia kapitulacji obowiązują wszystkich. Kto im się nie podporządkuje, będzie uznany za dezertera...”
Porucznik złożył papier i obrzucił nas krytycznym spojrzeniem.
— Rozkaz przekażą panowie podległym pododdziałom. Poza tym proszę dopilnować, aby wszyscy żołnierze doprowadzili do porządku umundurowanie i czysto się wygolili. Panowie zrobią to samo.
Wtedy ogromny, zarośnięty jak niedźwiedź podporucznik Podgóreczny zapytał za nas wszystkich:
210
— A właściwie po co mamy się golić? Na jakie święto?
Krzyż Walecznych zachrzęścił niecierpliwie na piersi nowego dowódcy.
— Jak to po co? Żeby pokazać wrogowi naszą postawę!
Ogarnęła nas wściekłość. Więc nie wczoraj na polu bitwy, tylko teraz — goleniem! Ale dalsza wymiana zdań została przecięta krótko
i bezapelacyjnie:
— Rozkaz! Nie dyskutować!
Batalion „doprowadzał się do porządku” na rozległym karczowisku za gajówką Ruszczą. Widziałem, jak jakiś młody podchorąży podczas golenia płakał. Może dlatego, że golił się bez mydła. A może dlatego, że przegraliśmy wojnę. W pewnej chwili podszedł do mnie kapral Brzeziński i odciągnął mnie tajemniczo na bok.
— Panie poruczniku — powiedział zniżając głos — razem walczyliśmy, więc do pana przychodzę. Po diabła nam iść do niewoli! Znalazłem tu znajomka z wozem i końmi. Da nam cywilne ubrania. Przysiądziemy na parę dni w lesie. A później pryśniemy prosto do Warszawy...
Odrzuciłem tę propozycję bez chwili namysłu:
— Kapralu, czy nie znacie rozkazu? To byłaby przecież dezercja!
Brzeziński popatrzył na mnie jakoś dziw
211
nie i po raz pierwszy pominął mój wojskowy tytuł:
— Ano, to już jak pan sobie uważa...
Odwrócił się na pięcie i poszedł.
Później zakopywaliśmy do ziemi nasze ce- kaemy, żeby ich nie oddać Niemcom. Nie przypuszczałem nigdy, że pożegnanie z bronią może być ciężkim przeżyciem nawet dla zakamieniałego cywila.
Około godziny dwunastej w południe batalion wyruszył do niewoli. Szliśmy drogą leśną od gajówki Ruszczą na gajówkę Ofiara. Niemiecki punkt kontrolny, na którym mieliśmy złożyć broń, znajdował się za wsią. Zdyscyplinowany oddział majora Bar tuli, osierocony przez dowódcę, w ciągu jednej nocy zmienił się w rozlazłą cywil-bandę. Mimo wysiłków oficerów ludzie obsiadali gęsto wozy taborowe, szyk czwórkowy co chwila łamał się
i plątał. Zamęt powiększali odprowadzający nas mieszkańcy wsi. Kobiety popłakiwały. Mężczyźni starali się wyprosić od oficerów co lepsze konie. Ja także oddałem im mego kasztanowatego wałacha. Ponieważ Niemcy mieli już wykaz etatów końskich, dla zachowania rachunku dano mi w zamian wynędzniałego do ostatecznych granic kawaleryjskiego deresza. Po raz pierwszy w życiu dosiadłem konia tak wysokiej rasy. Pod cienką, pościeraną skórą dygotała w nim każda żyłka. Ten koń wiedział, że dzieje się z nami coś strasznego.
W połowie drogi przez maszerującą kolumnę przeszedł dreszcz. Od czoła zabrzmiały okrzyki komendy: „Baczność! Na lewo patrz!” Razem z komendą szła sensacyjna plotka: generał Kleeberg z niemieckim generalem będą odbierać defiladę. Spadło to na nas jak niespodziewana obelga. Ludzie, klnąc w najohydniejszy sposób, zeskakiwali z wozów. Tłocząc się i popychając, zdemoralizowana kolumna prostowała zgięty kręgosłup. „Baaczność! Na lewo patrz!” Komenda zbliżała się do nas. Jeszcze sto metrów... jeszcze pięćdziesiąt... już!
Nie było tam niemieckiego generała. Na skraju lasu stał prosty krzyż nad świeżo usypaną mogiłą. Na mogile leżała majorska czapka...
W śmiertelnej ciszy, mocno wybijając równy krok, batalion majora Bartuli defilował po raz ostatni przed swym dowódcą.
I właśnie wtedy w skupioną ciszę leśną wdarł się nowy, nieznany hałas — daleki, miarowy, stale narastający grzechot, od którego zamarły serca. Przypominało to głos drewnianej kołatki, którą w dzieciństwie wypłaszano nas wieczorami z parków miejskich, kiedy zbyt długo przeciągała się' nasza zabawa w wojsko.
Na niemieckim punkcie kontrolnym jeńcy polscy rzucali karabiny na stos. Nasza dziwna zabawa była skończona.
1957