Marian Brandys
Oficer największych nadziei
— Mój adiutant Sułkowski, przeprowadzając rankiem 1 Brumaire (22 października 1798 r.) rozpoznanie ruchów nieprzyjacielskich w okolicy Kairu, został w drodze powrotnej napadnięty przez całą ludność przedmieścia. Po pośliźnięciu się konia Sułkowski poniósł okrutną śmierć— Był to oficer największych nadziei.
Z raportu generała Bonapartego do Dyrektoriatu.
Sfinksy rydzyńskie
Do Rydzyny pojechałem jedynie po to, żeby ożywić nieco moją erudycję historyczną o Józefie Sułkowskim. To maleńkie miasteczko pod Lesznem Wielkopolskim było niegdyś ściśle związane z karierą romantycznego bohatera dwóch polskich dramatów, kilku powieści i jednej nie dokończonej opery. W Rydzynie — na dworze możnych kuzynów — spędził lata wczesnej młodości; tam rozwijał swe wszechstronne talenty, którymi do tego stopnia zafascynował Bonapartego, że cesarz wspominał je jeszcze na Wyspie Świętej Heleny; tam wreszcie — w młynie rydzyńskich konfliktów — dojrzewały w nim radykalizm społeczny późniejszego arcyjakobina i zawzięta nienawiść do feudalnego świata.
Wycieczkę do Rydzyny polecam gorąco wszystkim amatorom nieprzetartych szlaków turystycznych. Szlak jest naprawdę nieprzetarty. Z dworca kolejowego do miasteczka trzeba wędrować pieszo dobre pięć kilometrów; wprawdzie usłużny funkcjonariusz pobliskiego Punktu Skupu Zboża proponuje telefoniczne wezwanie z miasta taksówki — lecz osiągnięcie tego jest równie trudne, jak wygrana w totolotka, ponieważ jedyny taksówkarz rydzyński, pan Feluś, przeważnie bywa „na wyjazdach".
Ale po przejściu tych pięciu kilometrów doznaje się pełnej satysfakcji. Miasteczko jest wyjątkowo urocze i niepokalane w swoim osiemnastowiecznym kształcie. Prześliczny stylowy ryneczek, grający wszystkimi kolorami tęczy, wygląda tak samo jak za czasów pierwszych ordynatów rydzyńskich. W środku miasteczka dziwaczny pomnik upamiętnia wielkość książęcego rodu Sułkowskich. Zza przesłony drzew parkowych prześwituje potężny masyw zamku, pokrytego po wojnie nowym dachem z czerwonej blachy. Właśnie w tym zamku wychował się legendarny adiutant Bonapartego. Obecnie zabytkowy gmach stoi pusty i bezpański. Odbudowuje się już wprawdzie siódmy rok, ale nie może jakoś znaleźć odpowiedniego użytkownika. O jego minionej świetności świadczą dwa kamienne sfinksy, strzegące niegdyś wrót zamkowych. Wydobyte po wojnie z fosy, do której strącili je niemieccy żołnierze, stoją teraz na placu podzamcza jak dwaj niepotrzebni, pozbawieni funkcji emeryci.
Poza szkieletem zamku i osiemnastowiecznymi sfinksami nic już w Rydzynie nie przypomina Józefa Sułkowskiego. Nie ma po nim żadnych pamiątek, nie ma ani śladu ustnej tradycji.
Na próżno włóczyłem się przez kilka godzin po uliczkach malowniczego miasteczka, na próżno odwiedzałem po kolei wszystkie instytucje kulturalne i urzędowe, na próżno zasypywałem pytaniami starych ludzi, którzy zazwyczaj z takim pietyzmem kolekcjonują wspomnienia i legendy dotyczące historii stron rodzinnych. Nie dowiedziałem się o Sułkowskim niczego. Sławny bohater romantyczny — bliski tysiącom polskich czytelników i bywalców teatralnych — w miejscowości nieodłącznie związanej z jego nazwiskiem okazał się postacią zupełnie zapomnianą.
Zmęczony i zniechęcony daremną bieganiną po mieście, powróciłem do parku zamkowego. Między drzewami snuł się już zmierzch, na pustym placu podzamcza szarzały dwa osiemnastowieczne sfinksy. Zajrzałem w ich puste kamienne oczy — i w tym momencie z niezwykłą wyrazistością wyobraziłem sobie genialnego chłopca, który przed dwustu laty żył w Rydzynie, a później poległ w Egipcie, w pobliżu prawdziwego Sfinksa.
Opadły mnie znowu wszystkie nie wyjaśnione tajemnice tej pięknej krótkiej biografii. Cóż my właściwie wiemy o Sułkowskim poza romantyczną legendą, dowolnie kształtowaną przez dramaturgów i powieściopisarzy? Odczułem nagle nieprzepartą chęć skonfrontowania tej legendy z surową prawdą dokumentów — przekazaną nam przez historyków.
I oto — podbechtany przez sfinksy rydzyńskie — ruszam do ataku na cztery zasadnicze zagadki życia Józefa Sułkowskiego.
Syn dwóch ojców i trzech matek
Rodowód Józefa Sułkowskiego stanowi splot tajemnic, którego historycy nie potrafili rozwikłać do dnia dzisiejszego. Wysuwa się w tej sprawie różne przypuszczenia, całkowicie ze sobą sprzeczne — a za każdym z nich stoi autorytet innego wybitnego historyka. Dla wyjaśnienia, w czym leży sedno sporów, trzeba powiedzieć kilka słów o osobliwej strukturze rodu Sułkowskich.
Osiemnastowieczna plotka głosi, że wielkość tej magnackiej familii narodziła się zupełnie nagle — w... sypialni króla Augusta II Sasa. Jurny monarcha w przedziwny sposób umiał godzić temperament niepoprawnego cudzołożnika z iście saskim zmysłem rodzinnym. Był szczodrym ojcem nie tylko dla potomstwa prawego, lecz również dla dzieci naturalnych. W wyniku tych dwóch cech królewskich pierworodny syn skromnego burgrabiego Stanisława Sułkowskiego — Aleksander Józef — doszedł w saskiej Polsce do najwyższych dostojeństw, a na starość stał się założycielem książęcej linii Sułkowskich.
W chwili pojawienia się na scenie dziejowej naszego bohatera książę Aleksander Józef już nie żył — żyli natomiast jego czterej synowie. Ponieważ każdy z nich wywarł jakiś wpływ na życie młodego Józefa, spróbuję ich pokrótce scharakteryzować.
Najstarszy — książę August, ten, który był później opiekunem Józefa — słynął z głębokiej uczoności i szalonej pychy nuworysza. Jedno i drugie nie przysparzało mu popularności u szlachty i dawało powód do wielu złośliwych dowcipów. Jednakże ten brzydki, pyszny garbus był osobistością naprawdę wybitną, znaną i cenioną w całej ówczesnej Europie. Serdeczny przyjaciel króla Stanisława Augusta i wielu innych monarchów, marszałek Rady Nieustającej, jeden z najczynniejszych choć nie najuczciwszych działaczy Komisji Edukacyjnej/*, wojewoda poznański i pierwszy ordynat na Rydzynie — większą część życia spędzał na zagranicznych wojażach, zbierając po obcych dworach najwyższe ordery i związane z nimi tytuły. Między innymi był parem Anglii, grandem Hiszpanii oraz „wielkim komturem i dziedzicznym komandorem" Zakonu Maltańskiego. Poza tym był człowiekiem bardzo bogatym, co nie przeszkadzało mu pobierać wysokich subwencji od ambasadorów państw zaborczych.
*/ Jak ustalono, ks. August Sułkowski ukradł z funduszów Komisji Edukacji Narodowej 270 tys. ówczesnych złotych.
Drugi z kolei brat — książę Aleksander — stale chorował i wskutek tego był znacznie skromniejszy. Zadowalał się godnością cesarskiego feldmarszałka, większą część życia spędzał w swoim pałacu wiedeńskim i do Polski przyjeżdżał nader rzadko.
Trzeci książę Sułkowski, o dziwnym imieniu Franciszek de Paula, był przysłowiowym enfant terrible rodziny. On jeden z braci odziedziczył po królewskim przodku żywiołowy temperament i dawał mu ujście przy każdej okazji. Opowiadano, że był ojcem wielu dzieci, zrodzonych z różnych żon — niekoniecznie własnych. Miał opinię niepoprawnego awanturnika i marnotrawcy, często procesował się z braćmi i przez pewien czas był ubezwłasnowolniony z wyroku sądu. Przebieg jego kariery wojskowej, nawet jak na owe czasy, zadziwiał różnorodnością. Książę Franciszek de Paula Sułkowski był kolejno: pułkownikiem austriackim, majorem rosyjskim, konfederatem barskim, generalnym inspektorem i generałem-lejtnantem polskich wojsk koronnych, a na koniec austriackim feldmarszałkiem. Kres jego burzliwym swawolom położyła wreszcie energiczna aktorka Judyta Maria Wysocka, która zaciągnęła rozbrykanego arystokratę przed ołtarz i zmusiła go do uprawnienia urodzonych przed ślubem dzieci.
Książę Franciszek de Paula pozostawił po sobie dwa wiekopomne dzieła. W majątku swoim Włoszakowice zbudował zamek w kształcie trójkątnego kapelusza i pod groźbą obicia kijami zabronił do niego wstępu ludziom w kapeluszach okrągłych. Poza tym opublikował Pamiętnik żołnierski dla oświecenia młodych oficerów, który okazał się ordynarną kompilacją zaczerpniętą z francuskich i niemieckich autorów.
Najmłodszy i ostatni z braci — książę Antoni — zapisał się czarno w dziejach Polski jako kanclerz z ramienia Konfederacji Targowickiej. U swoich współczesnych miał opinię człowieka nikczemnego, pozbawionego wszelkich skrupułów. Młody Józef Sułkowski doświadczył tego później na własnej skórze.
Tacy byli czterej przedstawiciele linii książęcej rodu. Ale poza linią książęcą roiło się jeszcze od Sułkowskich uboższych i nie utytułowanych, którzy wywodzili się od młodszych synów burgrabiego Stanisława, sprowadzonych na świat już bez pomocy królewskiej.
Sułkowscy minorum gentium wisieli przeważnie u klamek możnych krewnych i korzystając z ich protekcji, dobijali się stopniowo niewielkich majątków ziemskich oraz stopni generałów i pułkowników w wojsku polskim lub austriackim. Na starość osiadali przeważnie w charakterze rezydentów na dworach książęcych kuzynów.
Z tych biednych Sułkowskich wywodził się pierwszy z rzekomych ojców naszego bohatera — Teodor Sułkowski, austriacki pułkownik, stacjonujący w węgierskim mieście Raab i używający (niezupełnie prawnie) tytułu „grafa".
Ów graf Teodor Sułkowski pozostawił po sobie przeszło dwieście listów, pisanych przeważnie do bogatych krewnych w Polsce. Z korespondencji tej — zanalizowanej dokładnie przez wybitnego historyka prof. Adama Skałkowskiego — wyłania się wizerunek człowieka nieszczęsnego i wykolejonego, prawdziwego pasierba losu.
Dziewiętnastoletni młodzieniec, dzięki protekcji potężnych kuzynów, startuje dość obiecująco — jako rotmistrz kirasjerów cesarskich w małym garnizonie węgierskim. Ale przez następne trzydzieści lat pozostaje w tym samym pułku i awansuje zaledwie o dwa stopnie. Przyczyny tak powolnej kariery łatwo wyczytać między wierszami jego korespondencji. Niewielkie zdolności, słaby charakter, kartograjstwo, pociąg do kobietek i stale rosnące długi. W swoich listach do książęcych kuzynów z Rydzyny i z Wiednia nieszczęsny Teodor żali się na swe beznadziejne życie i stale o coś prosi.
O protekcję do władz wojskowych, o pieniądze na nowy mundur, o spłatę długów, o wyswatanie mu posażnej panny. Listy, pisane po polsku lub kulawą francuszczyzną, są błagalne, uniżone, pełne pochlebstw. Bliskich bądź co bądź kuzynów tytułuje „książęcymi wysokościami", siebie nazywa pauvre diable, co dosłownie znaczy „biedny diabeł", a w przenośni „hołysz". W listach polskich z upodobaniem używa zwrotu: „biedny sirota, do kogóż mam się uciekać".
Marzeniem życia tego pauvre diable jest ożenek z dużym posagiem. W jednym z listów pisze do księcia Augusta: ...Chodzi o niejaką hrabiankę Niary. Na Węgrzech powszechnie wiadomo, że ma mnóstwo pieniędzy i jest niebrzydka. Nie jest wprawdzie specjalnie wykształcona, ale ma sto tysięcy...
Bogaty ożenek, pomimo pośrednictwa księcia Augusta, nie dochodzi jednak do skutku. W parę lat później „biedny sirota", przyciśnięty do muru nie znanymi bliżej okolicznościami, poślubia Węgierkę pannę Quelisc, niewiadomego imienia i pochodzenia, wychowanicę proboszcza z Raab.
Od chwili tego małżeństwa korespondencja z Rydzyną i z Wiedniem staje się rzadsza. Widocznie proboszcz-opiekun spłacił najpilniejsze długi młodego męża lub też książęca rodzina nie zaaprobowała mało reprezentacyjnej żony.
Ale w roku 1773 pani Ouelise-Sułkowska umiera. I oto zostaje wysłany do Rydzyny list — niezwykle ważny dla biografii Józefa Sułkowskiego. 23 marca 1773 roku graf Teodor zawiadamia księcia Augusta o śmierci żony i pierworodnego syna. Jednocześnie poleca łaskawej opiece „Jego Książęcej Wysokości" dwoje młodszych dzieci: dwumiesięcznego syna Józefa i starszą od niego o dwa lata córkę Teodorę.
Co odpowiedział książę August na ten list — nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że pauvre diable wkrótce po śmierci żony zlikwidował osierocone gospodarstwo w Raab i wywiózł dzieci do Wiednia na dwór drugiego kuzyna, księcia Aleksandra. Tam pozostały pod opieką francuskiej guwernantki Małgorzaty Zofii de Fleville.
W cztery lata później książę August wracając z Włoch zatrzymuje się w Wiedniu. Zachwycony urodą i wdziękiem Józefa, zabiera dzieci do Polski. Józefa zatrzymuje przy sobie w Rydzynie, a Teodorę umieszcza na pensji w Warszawie.
Przywiezienie z zagranicy nieznanego „dziecinka" z rodu Sułkowskich musiało wywołać w Rydzynie niemało plotek. Książę August uważa więc za wskazane potwierdzić oficjalnie jego pochodzenie. W roku 1783 — przekazując Józefa nowemu guwernerowi — przygotowuje osobliwy dokument francuski pod długim i skomplikowanym tytułem: Wierny portret hrabiego Józefa Sułkowskiego, spisany dla jego własnej poprawy oraz koniecznej informacji jego guwernera. Na początku Wiernego portretu ordynat-wojewoda pisze własnoręcznie, że „hrabia Józef Sułkowski, urodzony w węgierskim mieście Raab 18 stycznia 1773 roku, jest ślubnym synem pułkownika hr. Teodora Sułkowskiego i jego żony panny Quelise, Węgierki, która zmarła przy jego urodzeniu.
Kiedy książę August w sposób tak niewątpliwy poświadcza rodowód dziesięcioletniego Józefa, jego ojciec — dymisjonowany pułkownik cesarski „graf" Teodor — mieszka już stale w Polsce. Znużony daremną walką o awanse wojskowe, osiadł jako rezydent na zamku bielskim księcia Franciszka de Paula. Towarzyszy mu druga żona, dawna guwernantka dzieci, wspomniana już Małgorzata Zofia de Fleville. Pauvre diable chwali sobie to nowe małżeństwo, bo lekkomyślna Francuzka zawierzyła mu wszystkie swoje oszczędności, zadowalając się zabezpieczeniem ich na posagu zmarłej Ouelise-Sułkowskiej. Graf Teodor procesuje się więc o ten problematyczny posag z proboszczem z Raab, który w tym czasie został biskupem, co znacznie utrudnia wygranie z nim sprawy. Niezależnie od kłopotów procesowych czuły ojciec koresponduje z synem Józefem, przebywającym w Rydzynie, i z córką Teodorą, wychowanką pensji warszawskiej. Od czasu do czasu pisuje także listy do księcia Augusta, dziękując mu w słowach uniżonych i pochlebczych za opiekę nad dziećmi.
Dziesięcioletni pobyt pułkownika-rezydenta w Bielsku ma przebieg względnie spokojny. Tylko raz zakłóca go tragiczna wiadomość. W wyniku jakiejś warszawskiej epidemii umiera w roku 1788 siedemnastoletnia Teodora Sułkowska. List, w którym zbolały ojciec donosi o tej stracie księciu Antoniemu (książąt Augusta i Aleksandra nie było już wtedy wśród żyjących), brzmi jak skarga Hioba: Le temps passe, mes annces decoulent, et moi paurre, je suis plonge dans les plus grandes malheurs du monde". *
*/ Czas mija, lata biegną, a ja jestem pogrążony w najstraszliwszych nieszczęściach
W trzy lata po tym ciosie paurre diable rozstaje się ze swym nieudanym życiem. W testamencie z dnia 14 października 1791 roku zapisuje „ukochanemu synowi hrabiemu Józefowi Sułkowskiemu" dwie pułkownikowskie szable, kilka książek i sto dukatów gotówką. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Józef nigdy tych stu dukatów nie dostał. Niemniej zdobył jeszcze jedno pisemne potwierdzenie swego legalnego pochodzenia.
Ale nie na wiele to się zdało. Z bogato udokumentowaną tezą prof. Skałkowskiego o legalnym pochodzeniu Józefa Sułkowskiego nie zgadza się inny wybitny historyk tego okresu — prof. Szymon Askenazy.
Opierając się na osiemnastowiecznych plotkach, uparcie powtarzanych przez ówczesnych pamiętnikarzy, oraz na analizie różnych zapisków archiwalnych, Askenazy twierdzi, że wszystkie dokumenty, na które powołuje się Skałkowski, zostały specjalnie sfabrykowane przez książąt Sułkowskich celem ukrycia prawdziwego pochodzenia Józefa. Zdaniem autora dzieła Napoleon a Polska Józef Sułkowski był synem naturalnym „ojca wielu dzieci", awanturnika, marnotrawcy i dziwkarza — księcia Franciszka de Paula Sułkowskiego. Datę urodzenia Józefa Askenazy oblicza mniej więcej na rok 1770, a więc na trzy lata wcześniej, niż to wynika z korespondencji rodzinnej Sułkowskich.
Kontrowersja między dwoma uczonymi jest już dziś niemożliwa do rozstrzygnięcia, gdyż Skałkowski broni swej tezy trudnymi do obalenia pisemnymi dokumentami, Askenazy zaś przeciwstawia im liczne i wiarygodne świadectwa współczesnych pamiętnikarzy oraz ustną tradycję rodzinną, podtrzymywaną do ostatnich czasów w rodach Sułkowskich i Potockich.
Zresztą wątpliwości co do osoby ojca tej czy innej postaci historycznej zdarzały się dość często. Założyciel linii książęcej Sułkowskich, książę Aleksander Józef, także miał przecież dwóch ojców: oficjalnego — burgrabiego Stanisława Sułkowskiego, i sekretnego — króla Augusta II.
Natomiast nader rzadko spierano się w historii o osobę matki dziecka. Już pradawna zasada rzymskiego prawa cywilnego: mater semper certa est stwierdzała wyraźnie, że wywód macierzyństwa nie powinien nastręczać żadnych wątpliwości.
Ale w wypadku Józefa Sułkowskiego takie wątpliwości istniały. O matkę jego spierano się jeszcze goręcej niż o ojca.
Istnieją w tej sprawie aż trzy hipotezy naukowe.
Konsekwentny Skałkowski, zgodnie z dokumentami, uważa za ślubną matkę Józefa Węgierkę panią Quelise, podopieczną proboszcza z Raab.
Askenazy jest odmiennego zdania i z osiemnastowiecznej plotki wyprowadza sensacyjną fabułę, nader wdzięcznie przyjmowaną przez literackich biografów Sułkowskiego.
Według Askenazego swawolny książę Franciszek de Paula w okresie Konfederacji Barskiej nawiązał romans z emigrantką francuską prostego pochodzenia, którą według wszelkiego prawdopodobieństwa była owa Małgorzata Zofia de Fleville, późniejsza żona grafa Teodora. Ze stosunku tego około 1770 r. miał się narodzić Józef Sułkowski. W trzy lata po narodzinach nieślubnego syna w życie księcia Franciszka de Paula wkroczyła wspomniana już Judyta Maria Wysocka. Ambitna aktorka, zamierzająca w przyszłości zostać księżną na Bielsku, nie tolerowała w zasięgu swej władzy rywalek — nawet zwyciężonych. Wzięty pod pantofel książęcy kochanek musiał usunąć z dworu bielskiego pannę de Fleville z synem i na razie odesłał ich do starszego brata Aleksandra do Wiednia. Później za podszeptem swej nowej pani Franciszek de Paula w porozumieniu ze starszymi braćmi: Augustem i Aleksandrem uknuł misterną intrygę, mającą mu zapewnić spokój w domu i uchronić go od kłopotliwych roszczeń spadkowych.
Wykorzystano „szczęśliwy" zbieg okoliczności, że ubogiemu krewnemu w dalekiej mieścinie węgierskiej Raab zmarli właśnie żona i mały synek. Moment na podrzucenie dziecka był wprost idealny i wszystko odbyło się lege artis, co nie powinno nikogo dziwić, jako że podrzucanie nieprawych dzieci należało już do rodowych tradycji książąt Sułkowskich, a tonący w długach paurre diable był człowiekiem łatwym do kupienia (prof. Askenazy zwraca uwagę na pojawiającą się w listach z tego czasu tajemniczą zapomogę w wysokości dwudziestu pięciu dukatów, którą „biedny sirota'" z Raab zaczyna regularnie pobierać od rydzyńskiego seniora rodu). Zdaniem znakomitego znawcy epoki w wyniku tej zmowy rodzinnej doszło w roku 1773 do czarodziejskiej metamorfozy: trzyletni Pepi Sułkowski, nieprawy syn księcia Franciszka de Paula i panny de Fleville, zmienił się w dwumiesięcznego legalnego syna grafa Teodora i jego zmarłej małżonki pani Quelise.
W kilka lat po tym fakcie książę Franciszek de Paula — uwolniony od skutków francuskiego romansu — zawiera potajemnie małżeństwo z Judytą Wysocką i uprawnia dwóch synów, których zdążył spłodzić z nią przed ślubem. Ten mezalians brata doprowadza do furii księcia Augusta. Bezdzietny senior rodu ma wszelkie powody do obaw, że po jego śmierci oraz po śmierci chorowitego i również bezdzietnego księcia Aleksandra — cała olbrzymia ordynacja rydzyńska może przejść w drodze spadku na synów znienawidzonej „aktorzycy". Potężny ordynat, będący jednocześnie jednym z najwyższych dygnitarzy państwowych — postanawia temu zapobiec. Intryga, uknuta przez księcia Franciszka de Paula na szkodę syna nieprawego, zostaje nagle obrócona przeciwko jego synom uznanym. Książę August — dowiedziawszy się o ślubie brata — natychmiast jedzie do Wiednia, przejmuje opiekę nad małym Józefem i zabiera go z sobą do Rydzyny z wyraźnym zamiarem zrobienia go, na złość bratu, swoim spadkobiercą. W tym samym mniej więcej czasie trzej książęta Sułkowscy: August, Aleksander i Antoni wszczynają proces o ubezwłasnowolnienie księcia Franciszka de Paula. Postępowanie sądowe przebiega po ich myśli. Franciszek de Paula wraz z żoną i synami musi opuścić Bielsko. Zarząd księstwa bielskiego przechodzi w ręce księcia Augusta. Wtedy właśnie osiedla się w pustym zamku bielskim dymisjonowany pułkownik austriacki Teodor Sułkowski ze swoją drugą żoną z domu de Fleville. Kiedy w kilka lat później książę Franciszek de Paula powróci do odzyskanych włości — jego pierwszym posunięciem będzie wyrzucenie z zamku tych dwojga rezydentów.
Trzecią z kolei, odmienną hipotezę w sprawie matki Józefa Sułkowskiego wysunął prof. Władysław Konopczyński — autor Dziejów Polski Nowożytnej i Konfederacji Barskiej.
Konopczyński podziela pogląd Askenazego, że Józef Sułkowski był synem naturalnym księcia Franciszka de Paula, urodzonym około roku 1770, ale za matkę jego nie uważa Francuzki panny de Fleville.
Wytrawnemu znawcy dziejów Konfederacji Barskiej udało się wyszperać, że książę Franciszek de Paula Sułkowski w swoim okresie konfederackim miał jeszcze jeden poważny romans. Bohaterką tej przygody miłosnej była jedna z najgłośniejszych dam polskich owego okresu, żona Radziwiłła „Panie Kochanku", zwana powszechnic „księżną Miecznikową", ta sama, która służyła za natchnienie sławnemu pisarzowi francuskiemu Bernardin de Saint-Pierre przy pisaniu powieści, Paweł i Wirginia.
Konopczyński twierdzi, że księżna Miecznikowa podczas romansu z księciem Franciszkiem de Paula odbyła około 1770 roku sekretny poród w Wiedniu. Dzieckiem, które się wtedy urodziło, miał być właśnie Józef Sułkowski.
Spór trzech uczonych o matkę Józefa jest tak samo trudny do stanowczego rozstrzygnięcia, jak spór o jego ojca. Biografowie Sułkowskiego najchętniej zawierzają romantycznej hipotezie Askenazego. Wzmianki o matce Francuzce „gminnego pochodzenia" (panna de Fleville była córką adwokata z Nancy) odnajdujemy prawie we wszystkich utworach literackich, poczynając od tragedii Sułkowski Żeromskiego, a kończąc na dramacie Brandstaettera Znaki wolności. Przyjmują tę hipotezę także różni historycy polscy i obcy, np. autor najświeższej powojennej pracy o Sułkowskim — historyk francuski Marcel Reinhard.
Najzabawniejsze, że najwięcej materiału dokumentarnego na poparcie przypuszczeń Askenazego dostarczył jego główny oponent w tej sprawie — Adam Skałkowski, autor pracy pt. Rodowód Józefa Sułkowskiego.
Listy oraz inne dokumenty opublikowane w tej książce rzucają ciekawe światło na stosunki między naszym bohaterem a Małgorzatą Zofią de Fleville-Sułkowską.
Za życia grafa Teodora kontakty Józefa z Bielskiem nie były specjalnie ożywione. Teodor chwalił się wprawdzie w listach do księcia Augusta, że „syn o nim nie zapomina i często pisuje z podróży" — niemniej jedyny zachowany list Józefa do legalnego ojca nosi późną datę 28 lipca 1786 roku i pochodzi z czasów, kiedy młody Sułkowski był już porucznikiem pułku Działyńskich w Warszawie.
W liście tym nie ma ani śladu synowskich czułości czy sentymentów. Cały — od początku do końca — poświecony jest szczegółowemu opisowi ćwiczeń kawaleryjskich, które Józef oglądał pod Czumowem w okolicy Lwowa. W zakończeniu listu, po podpisie: „wierny i posłuszny syn Józef Sułkowski porucznik", następuje ceremonialne postscriptum, przeznaczone dla żony ojca:
„Madame Fleville, je vous fait mes compliments et vous prie de me conserrer Votre amitie". Chłodno, grzecznie, poprawnie.
W ostatnich dniach 1791 roku stary graf Teodor umiera. Świeżo mianowany kapitan Józef Sułkowski jedzie do Bielska na pogrzeb ojca i po odbiór zapisanych w testamencie szabel.
W Bielsku zastaje macochę w stanie nader żałosnym. Wypędzeni z zamku przez księcia Franciszka de Paula, małżonkowie urządzili się w zwykłym domu czynszowym w mieście. Teraz wdowa mieszka tam sama, pozbawiona opieki i środków do życia. Marnotrawny graf Teodor przeszastał wszystkie powierzone mu pieniądze, a żonie pozostawił jedynie nie dokończony proces z biskupem z Raab oraz kilka wątpliwych hipotek na majątkach ziemskich swych braci: Ignacego i Kazimierza Sułkowskich.
Sytuacja biednej Francuzki jest nie do pozazdroszczenia. Pani de Fleville-Sułkowska ma już sześćdziesiąt lat i cierpi na ciężką dolegliwość oczu. Czuje się w Bielsku obca, samotna i bezradna. Nie potrafi sama wyegzekwować swych hipotek, a z zamku — na którym rządzi despotyczna księżna Judyta z Wysockich — nie może oczekiwać żadnej pomocy. Do kogóż ma się więc uciec „biedna sirota"? Jedyną jej nadzieją i ostoją jest młody kapitan warszawski, który niegdyś był jej wychowankiem. Między macochą a pasierbem toczą się w Bielsku długie rozmowy. Ale treści tych rozmów nie zna niestety nikt — nawet prof. Skałkowski.
W każdym razie po tym spotkaniu bielskim stosunek Józefa do macochy zupełnie się zmienił. Z jego późniejszej korespondencji wynika, że otoczył on wdowę po ojcu prawdziwie synowską opieką. Przez cały rok 1792 pisuje do niej listy i energicznie domaga się od stryjów zwrotu jej należności. W listach nazywa ją odtąd „drogą matką", a podpisuje się jako „pokorny i posłuszny syn". Natomiast sama treść korespondencji dotyczy wyłącznie spraw majątkowych, których załatwianie napotyka na ogromne trudności.
Nawet po opuszczeniu kraju Józef nie zapomina o macosze. Dwa listy do Małgorzaty Zofii de Fleville wysyła z Wiednia, gdzie załatwia swoje ostatnie sprawy przed wyjazdem do Paryża. W jednym z tych listów „posłuszny syn" donosi „drogiej matce", że chociaż jego własne sprawy nie przedstawiają się najlepiej, „uznał za swój obowiązek zatroszczyć się o jej utrzymanie w najbliższych latach". Przekazał w tym celu administratorowi Sułkowskich, Koerberowi, sumę 600 florenów, zobowiązując go do wypłacania „drogiej matce" corocznie 200 florenów.
Stosunki między Józefem a panią de Fleville-Sułkowską nie skończyły się na listach wiedeńskich. Zaskakująca pointa tej historii rozegrała się o wiele później — prawie w dziesięć lat po śmierci Sułkowskiego.
Wiosną 1807 roku wracali „z ziemi włoskiej do Polski" zdemobilizowani legioniści, śpiesząc do nowej armii, formującej się w kraju. Między innymi wracał także generał brygady Aleksander Rożniecki, obrotny sztabowiec, doskonale wprowadzony w koła generalicji francuskiej.
W drodze do Warszawy Rożniecki zatrzymał się na krótko w Bielsku dla przeprzężenia koni. Ponieważ późniejszy szef policji Królestwa Kongresowego był człowiekiem z natury ciekawym, zaczął więc rozpytywać się na postoju o godniejszych obywateli miasteczka. Wskazano mu między innymi dom starej hrabiny Sułkowskiej.
Zaintrygowany znajomym nazwiskiem, wstąpił do ubogiego mieszkania, gdzie zastał osiemdziesięcioletnią, prawie już ślepą staruszkę. Zapytał ją, czy jest może krewną sławnego adiutanta, którego widywał często u boku Bonapartego. Stara hrabina odpowiedziała bez wahania, że jest jego matką, i poczęła się żalić przed generałem na swoje ciężkie warunki materialne.
Bystry sztabowiec zorientował się w lot, że załatwienie u Francuzów renty dla tej „matki bohatera" będzie nie tylko dobrym uczynkiem, lecz także znakomitym posunięciem z punktu widzenia propagandy powstającego właśnie Księstwa Warszawskiego. Natychmiast po przyjeździe do Warszawy przedstawił swój projekt marszałkowi Davout, który zajmował się organizacją nowego państewka. Marszałek zgodził się z generałem, że sprawa jest bardzo na czasie — szczególnie wobec plotek rozgłaszanych przez wrogów cesarza na temat śmierci Sułkowskiego.
Uszczęśliwienie Małgorzaty Zofii de Fleville-Sułkowskiej zostało przeprowadzone w trybie przyśpieszonym, ponad głowami instancji biurokratycznych. Marszałek Davout przy pierwszej okazji podsunął Napoleonowi do podpisu gotowy dekret, przyznający matce bohatera spod piramid dożywotnią rentę w wysokości 6000 franków rocznie. Cesarz podpisał natychmiast. Pamiętał jeszcze doskonale swego polskiego adiutanta, „który władał wszystkimi językami Europy i dla którego nie istniały żadne przeszkody".
Zadowolony generał Rożniecki przekazał dobrą wiadomość do Bielska, po czym zajął się własnymi sprawami. Bielsko przeżyło wielką sensację, a półślepa Francuzka stała się nagle kimś w rodzaju bohaterki narodowej. Ale kiedy wszystko wydawało się już załatwione, naraz pojawiły się przeszkody i trudności. Do głosu doszli pominięci buchalterzy ministerialni, których we wszystkich krajach i we wszystkich epokach cechuje taka sama ostrożność i podejrzliwość. Cesarskie ministerstwo finansów wstrzymało nagle wypłatę renty do czasu przedstawienia urzędowych dowodów, stwierdzających, że hrabina Małgorzata Zofia Sułkowska jest rzeczywiście rodzoną matką poległego kapitana Józefa Sułkowskiego. Jaki był powód tego biurokratycznego żądania — nie wiadomo. Może wpłynął jakiś donosik z Bielska, a może po prostu zajrzano do akt Józefa, gdzie jako matka figurowała zapewne po dawnemu Węgierka pani Quelise.
W Bielsku wybuchł popłoch. Biedna Małgorzata Zofia i grono jej przyjaciół — które od chwili przyznania renty uległo znakomitemu zwiększeniu — nie wiedzą, co czynić. Generał Rożniecki, zajęty w stolicy sprawami państwowymi, jest nieuchwytny, a do zamku bielskiego nie ma co się zwracać o pomoc. Po długich namysłach staruszka decyduje się napisać do zamieszkałej w Warszawie księżnej Karoliny Sułkowskiej — wdowy po księciu Antonim, „ostatnim kanclerzu Rzeczypospolitej".
Znana z dobroczynności księżna Karolina, żywo zainteresowana sprawą ubogiej powinowatej, zaprasza ją do siebie w gościnę. „Matka bohatera" zapożycza się więc u znajomych i rusza w drogę do Warszawy.
Ale pomimo energicznych zabiegów księżnej formalności urzędowe ciągnęły się dość długo. Okazało się bowiem, że papiery starej hrabiny również nie były w zupełnym porządku. Panieńskie nazwisko tej córki mieszczańskiego adwokata z Nancy brzmiało po prostu Guiot. Dopiero po przyjeździe do Polski na posadę guwernantki w jednym z domów magnackich Małgorzata Zofia dla większego szyku zaczęła używać szlacheckiego nazwiska swej matki „de Fleville". Teraz trzeba to było prostować, co także zabrało sporo czasu.
Po załatwieniu wstępnych formalności — 29 listopada 1808 roku w warszawskim pałacu Sułkowskich przy ulicy Rymarskiej zebrało się grono ludzi dobrej woli celem sporządzenia aktu rejentalnego, wymaganego przez francuskie Ministerium Finansów.
Dwaj świadkowie: Hiacynt Bentkowski, bliski powinowaty księżnej Karoliny, oraz dr Karol Heffele, jej lekarz nadworny, zeznali przed Walentym Skorochód-Majewskim, notariuszem publicznym, iż „hrabina Sułkowska, z domu Małgorzata Zofia de Guiot, dziś istotnie w pałacu wyżej rzeczonym przy J. O. ks. Karolinie Sułkowskiej zamieszkała, niniejszemu aktowi przytomna i tenże przyjmująca, jest istotnie rodzoną matką J. W. Józefa hr. Sułkowskiego, adiutanta obozowego Najjaśniejszego Cesarza Francuzów i Króla Włoskiego, który przed kilku laty w Egipcie umarł".
Po przedłożeniu władzom francuskim tak przekonywającego dowodu macierzyństwa zakwestionowaną rentę natychmiast odblokowano. Hrabina Małgorzata Zofia Guiot-de Fleville-Sułkowska pobierała ją odtąd regularnie aż do upadku cesarstwa napoleońskiego.
Zacytowany akt rejentalny — w zestawieniu z poprzednimi listami — zdaje się w pełni potwierdzać hipotezę Askenazego. Jest rzeczą bardzo prawdopodobną, że już podczas spotkania w Bielsku doszło między macochą a pasierbem do jakichś dramatycznych zwierzeń, wyjaśniających tajemnicę pochodzenia Józefa. Bo jeżeli stara Francuzka rzeczywiście była jego matką, to — po śmierci męża i odseparowaniu się od książąt bielskich — mogła to już synowi spokojnie wyjawić. A takie wyznanie tłumaczyłoby cały późniejszy stosunek do niej Józefa.
Ale Skałkowaki — który sam odkrył i opublikował wszystkie wspomniane dokumenty — bynajmniej nie zrezygnował ze swojej koncepcji legalnego pochodzenia Sułkowskiego.
Zdaniem uczonego warszawskie i wiedeńskie listy Józefa nie mogą służyć jako dowód macierzyństwa pani de Fleville. Świadczą one jedynie o wrażliwym sercu pasierba i o ciężkiej sytuacji materialnej macochy. Natomiast akt rejentalny został według wszelkiego prawdopodobieństwa „zorganizowany" przez księżnę Karolinę i jej domowników. Wszyscy oni zapewne litowali się nad starą hrabiną i nie widzieli żadnych powodów do oszczędzania kieszeni francuskich okupantów.
Nad uwagami Skałkowskiego trudno przejść do porządku dziennego. Był to najskrupulatniejszy biograf Sułkowskiego, przez dwadzieścia lat śledził jego tropy i z pewnością najlepiej znal jego życie. Wobec tego spór naukowy o rodowód Józefa należy uznać za nie rozstrzygnięty. Bohater dwóch dramatów, jednej opery i wielu powieści pozostaje do dnia dzisiejszego synem dwóch ojców i trzech matek.
Niektórym czytelnikom może wydać się dziwne, że w szkicowej opowieści biograficznej poświęcam aż tyle miejsca zawiłym kwestiom genealogicznym. Trzeba jednak pamiętać, że te spory współczesnych historyków są jedynie słabym odbiciem osiemnastowiecznej aury otaczającej osobę Józefa Sułkowskiego za jego życia. Dziś te wszystkie niejasności w rodowodzie wywołują jedynie zaciekawienie bądź pobłażliwe uśmiechy. Wówczas były przyczyną codziennych udręczeń młodego wrażliwego chłopca, stwarzając wokół niego atmosferę trudnej do zniesienia dwuznaczności. Syn dwóch ojców i trzech matek musiał w końcu stać się synem niczyim. Przynależny do dwóch grup społecznych, musiał w końcu znienawidzić tę grupę, w której na każdym kroku dawano mu odczuć jego niższość i obcość. A to już są sprawy bardzo ważne dla każdego, kogo interesuje geneza radykalizmu społecznego Józefa Sułkowskiego.
Odejście od książąt
Drugą kontrowersyjną sprawą w życiorysie Józefa są przyczyny jego zerwania z magnackim domem książąt Sułkowskich. Inaczej to wygląda w legendzie literackiej, a inaczej w oświetleniu zbadanych przez historyków dokumentów.
„Państwo" rydzyńskie — dokąd późną jesienią 1777 roku przywieziono niespełna pięcioletniego (wg dokumentów) czy też siedmioletniego (jak chce Askenazy) Józefa Sułkowskiego — było światkiem dość osobliwym, w którym aż wrzało od sprzeczności i konfliktów.
Specyficzny charakter ordynacji rydzyńskiej wiązał się ściśle z charakterem i upodobaniami księcia ordynata. August Sułkowski należał do typowych magnatów epoki Oświecenia. Kosmopolityzm — tak charakterystyczny dla ówczesnej arystokracji — przejawiał się u księcia Augusta nie tylko w zamiłowaniu do zagranicznych podróży i obcych tytułów, lecz także w popieraniu cudzoziemców na terenie swoich włości.
Poniatowscy, Potoccy czy Czartoryscy najchętniej widywali na swoich dworach Francuzów i Włochów, Sułkowscy natomiast faworyzowali Niemców. Książę August — syn saskiego ministra i brat austriackich feldmarszałków — doprowadził w krótkim czasie do takiego zniemczenia Leszna i Rydzyny, że kiedy w roku 1774 chciano tam założyć szkołę polską, przez wiele miesięcy nie można było jej uruchomić, ponieważ w całej okolicy nie znaleziono wystarczającej ilości dzieci mówiących po polsku.
Sam książę ordynat również najchętniej posługiwał się językiem niemieckim w mowie i piśmie, a na swoim dworze zatrudniał wyłącznie Niemców, poczynając od muzyków dworskiej kapeli, a kończąc na golibrodach.
Aliści — obok protestanckich Niemców — drugim faworyzowanym przez księcia elementem byli katoliccy księża pijarzy, których wpływy, po likwidacji zakonu jezuitów, wzrosły niepomiernie na terenie całego kraju.
Książę popierał pijarów jako eksponowany członek Komisji Edukacji Narodowej i działacz oświatowy z zamiłowania. Ludzie złośliwi twierdzili jednak, iż główną przyczyną książęcej sympatii dla modnego zakonu były ogromne pieniądze, jakie Sułkowscy zarobili przy upaństwowieniu dóbr pojezuickich.
Tak czy inaczej: w Rydzynie powstała jedna z pierwszych w Polsce szkół pijarskich, a wkrótce potem księża zakonu objęli także probostwo rydzyńskie. Od tej chwili posiadłości księcia ordynata stały się widownią zażartej wojny religijnej.
Pijarzy — jako wykonawcy wielkiej reformy szkolnej owego czasu — byli pod wieloma względami bardziej postępowi od jezuitów, ale do innowierców mieli stosunek nieprzejednany. Ciągłe zatargi między proboszczami i rektorami szkół a ewangelicką ludnością zburzyły na wiele lat spokój Rydzyny. Spierano się o wszystko: o budowę zboru ewangelickiego, o programy szkolne, o zawieranie małżeństw mieszanych, o chrzest dzieci pochodzących z takich małżeństw.
Były także inne konflikty. Rozwój szkoły pijarów napotykał początkowo na poważne trudności. Szlachta wzbraniała się posyłać synów do nowej szkoły, powtarzając za propagandą jezuicką, że „z teraźniejszymi naukami wiara zginie" albo że „ta odmiana nauk znaczy skończenie świata". Odstraszająco działała także musztra wojskowa, wprowadzona do nowego programu nauczania. Starsi uczniowie i młodsi nauczyciele obawiali się, że pod pozorem nauki chcą ich zwerbować na żołnierzy. Najbardziej jednak szkodził nowej szkole brak w Rydzynie stancji i pensjonatów dla uczniów zamiejscowych, tym bardziej, że dawne szkoły jezuickie przyzwyczaiły młodzież szlachecką do pobierania nauki cum victu, to znaczy z mieszkaniem i utrzymaniem.
Książę August dla usunięcia tej przeszkody wystarał się o odpowiednie subsydia z Komisji Edukacji Narodowej i uruchomił w Rydzynie internaty szkolne, nazywane wówczas konwiktami.
W ciągu kilku następnych lat powstały dwa takie konwikty: dla „ichmość panów kawalerów", wzorowany na królewskiej szkole rycerskiej w Warszawie, oraz „fundowany" dla synów niezamożnej szlachty. Pensjonariusze konwiktu uprzywilejowanego rekrutowali się z rodzin arystokratycznych, przeważnie spokrewnionych lub spowinowaconych z Sułkowskimi, i koszty ich utrzymania pokrywali zamożni rodzice. Za konwiktorów z internatu „fundowanego" płaciła Komisja Edukacyjna. Różnice między dwoma konwiktami były bardzo istotne. „Ichmość panowie kawalerowie" mieli zapewnione o wiele lepsze stancje i jedzenie oraz staranniejsze wychowanie. Natomiast konwiktorzy „fundowani", opłacani z funduszów Komisji Edukacyjnej — które po przejściu przez różne instancje administracji rydzyńskiej zastraszająco malały — stale chorowali wskutek wilgoci w pomieszczeniach i niezdrowego wyżywienia, a jeśli zdarzyło im się zedrzeć przywiezione z domu ubrania, to całe dnie musieli spędzać w łóżkach, gdyż nie mieli w czym chodzić. Nauczyciele i wychowawcy — których opłacano wówczas „od łebka" — również uzależniali swój stosunek do wychowanków od ich sytuacji materialnej.
Krótko mówiąc: po wprowadzeniu konwiktów życie szkolne w Rydzynie uległo jaskrawemu zróżnicowaniu społecznemu, co przyczyniało się do powstawania nowych zadrażnień.
Do tego dochodziły jeszcze nieporozumienia w łonie ciała pedagogicznego. Do konwiktów sprowadzono cywilnych „metrów" różnych specjalności, przeważnie Niemców, czego nie mogli ścierpieć rektorzy i profesorowie pijarzy, czuwający nad szkolnictwem rydzyńskim. Między księżmi-profesorami a metrami dochodziło do drastycznych rywalizacji i intryg. Jedni i drudzy bez przerwy pisywali na siebie donosy i anonimy do księcia ordynata, oskarżając się wzajemnie o najstraszniejsze rzeczy. Pod koniec doszło nawet do gorszącego procesu sądowego. Z zachowanych dokumentów parafii rydzyńskiej — zbadanych przez prof. Stefana Truchima — można odtworzyć treść. niektórych oskarżeń. Świeckiemu metrowi nazwiskiem Graefe zarzucano na przykład, że „mieszka z nałożnicą, która będąc katoliczką nie zna, co kościół albo spowiedź wielkanocna". Inni anonimowi donosiciele oskarżali się wzajemnie o „zbyteczne bawienie się trunkami i pijaństwem, administracji sakramentów świętych znieważanie, nieostrożne osób płci białogłowskiej do konwiktu wprowadzanie".
Pijarom zarzucano najczęściej nadużywanie kar cielesnych. Jedno takie pamiętne „lanie" pijarskie odbyło się już w czasie pobytu Józefa. Ofiarą jego padł piętnastoletni „fundatysta", który popełnił jakieś drobne przewinienie. Silny wyrostek wiejski nie chciał się poddać karze i długo opierał się całej gromadzie księży i służących. Na koniec go jednak obezwładniono i zbito bezlitośnie. Ambitny uczeń tak sobie to wziął do serca, że nazajutrz rano spakował manatki i chyłkiem wyniósł się z Rydzyny.
Potężny książę ordynat i najwyższy protektor szkolnictwa rydzyńskiego mógł oczywiście — przy odrobinie dobrej woli — wszystkie te konflikty swego miniaturowego państewka skutecznie łagodzić. Ale postępowanie jego przyczyniało się raczej do pogarszania atmosfery niż do jej polepszania. Księciu Augustowi na pozór bardzo zależało na szkołach rydzyńskich. Obok podróży zagranicznych i związanych z nimi orderów działalność oświatowa stanowiła jego drugą wielką pasję życiową. Ale była to pasja egoistyczna i powierzchowna — dziś uznalibyśmy ją raczej za zwykłe hobby.
Garbaty ordynat wykorzystywał każdą sposobność do popisywania się swymi osiągnięciami oświatowymi przed „wielkim światem" stolicy. Po kilka razy na rok zapraszał do Rydzyny grono dostojnych senatorów, patronujących reformie szkolnej. Odbywały się wtedy wizytacje szkół i pomieszczeń internatowych, egzaminy i popisy uczniów. Na zakończenie uroczystości promieniejący magnat — obwieszony jak choinka wszystkimi zagranicznymi odznaczeniami — przyjmował w gronie gości defiladę „ichmość panów kawalerów" i „fundatystów". Uczniowie zresztą chwalili sobie te wizytacje, gdyż jedzenie bywało wtedy lepsze, a wilgotne niechlujne stancje odświeżano i osuszano.
Ale z osiemnastowiecznych dokumentów parafii rydzyńskiej poznajemy także „robocze" kulisy odświętnej działalności oświatowej księcia ordynata.
Senior rodu Sułkowskich — człowiek ogromnie bogaty i nie skąpiący pieniędzy na reprezentację — w życiu codziennym miał przysłowiowego „węża w kieszeni". Widać to wyraźnie z korespondencji, jaką prowadził podczas podróży zagranicznych z rektorami szkół i internatów rydzyńskich. Książę nie wywiązuje się z żadnych zobowiązań, nie dotrzymuje przyrzeczonych terminów, pozostaje głuchy na ciągłe prośby władz szkolnych o remonty i dalszą budowę pomieszczeń konwiktowych, ucieka się do tysiącznych wybiegów, byle tylko odwlec wypłatę subwencji nadsyłanych z Komisji Edukacji Narodowej, żąda od rektorów wystawiania kwitów na sumy wyższe od otrzymanych itd... itd... itd!...
W tych warunkach biedni pijarzy, aby doprowadzić do końca budowę szkół, musieli okrawać porcje żywnościowe wychowanków i oszczędzać na ich ubraniu. Protesty i skargi nie pomagały. Dumny magnat nie dopuszczał najlżejszej nawet krytyki swojego postępowania. Energiczny i uczciwy superior ksiądz Andrzej Ziemęcki, który próbował się sprzeciwiać niektórym posunięciom księcia Augusta, został na jego żądanie odwołany ze stanowiska przez władze zakonne. Na jego miejsce przyjechał nowy superior, ksiądz Konstanty Kłopocki, człowiek giętki, bez własnego zdania, wysłuchujący posłusznie wszelkich poleceń ordynata. Dziedzic rydzyński w podobny sposób usuwał ze swej drogi wszystkie inne indywidualności zdolne mu się przeciwstawić.
Taka była Rydzyna, w której młody Józef Sułkowski spędził osiem lat, czyli prawie trzecią część swego krótkiego życia. „Don Pepi" — jak go z hiszpańska nazywał książę August — należał do najbardziej uprzywilejowanych uczniów rydzyńskich. Nie znaczyło to jednak wcale, że którakolwiek z anomalii tego skłóconego światka mogła ujść jego uwagi. „Ichmoście panowie kawalerowie", podobnie jak „fundatyści", pracowali w swoich konwiktach tylko w godzinach popołudniowych i wieczornych. Przed południem natomiast uczęszczali do wspólnej szkoły, gdzie spotykali się z uczniami miejscowymi, a więc synami niemieckich urzędników „regencji", ekonomów, mieszczan i najbiedniejszej szlachty okolicznej, niewiele różniącej się od chłopów. Ponieważ zaś przy szkole średniej istniała także szkółka parafialna, więc i dzieci chłopskie znajdowały się w zasięgu ich obserwacji.
Te codzienne spotkania szkolne zmuszały do obcowania z sobą przedstawicieli różnych warstw społecznych i umożliwiały wzajemną wymianę ich poglądów. Przypuszczam, że Józef Sułkowski wiele na tym skorzystał.
Łatwo można sobie wyobrazić, ile mały don Pepi musiał wycierpieć od swoich towarzyszy konwiktowych, wśród których było sporo legalnych krewnych ordynata, jak: Sułkowscy z Płockiego, Łubowie czy Szembekowie. Ichmość kawalerowie — zazdroszczący młodszemu koledze wybitnych zdolności oraz uprzywilejowanego stanowiska w domu książęcym — z pewnością nie pomijali żadnej okazji do wypomnienia „podrzutkowi" jego niejasnego pochodzenia.
Nic więc dziwnego, że Józef Sułkowski najchętniej garnął się do ubogich „fundatystów" i do najbardziej upośledzonych przez los kolegów szkolnych. Z nimi zawierał przyjaźnie, od nich dowiadywał się o twardych rządach księcia ordynata — który na sejmach występował z wnioskami o zniesienie poddaństwa włościan, lecz w domu wyciskał z chłopstwa co się dało — o okrucieństwie i zachłanności niemieckiej „regencji", o szwindlach i wyzysku żydowskich arendarzy i lichwiarzy.
Te opowieści szkolne wyrabiały w Józefie pierwsze — nieraz naiwnie uproszczone — uświadomienie społeczne i zapisywały się trwale w jego pamięci. Jeszcze w wiele lat później — podczas kampanii włoskich — będzie przedstawiał Bonapartemu Polskę jako kraj nieszczęsnego chłopstwa, wyzyskiwanego przez szlachtę i Żydów. Zachowa też do końca życia nieprzezwyciężoną niechęć do Niemców i do księży.
Zróżnicowanie społeczne szkoły rydzyńskiej nasunęło młodziutkiemu chłopcu zadziwiające, jak na jego wiek, refleksje. Kiedyś po powrocie ze szkoły zapisał w swoim uczniowskim pamiętniku: ...Zaledwie żyć począwszy, cóż uczyniłem dobrego bliźnim moim? Jakież są moje prawa do wyższości i wyróżniania się w społeczeństwie? Czy raczej nie trzeba by czekać, aż sam sobie na nie zasłużę?...
Księciu ordynatowi musiały się bardzo nie podobać te gminne ciągoty wychowanka, gdyż ostrzegał przed nimi jego nowego guwernera, księdza Zawadzkiego. We wspomnianym już Wiernym portrecie z roku 1783 książę August stwierdzał cierpko: „...Tych dwoje dzieci (tzn. Józef i Teodora Sułkowscy) wychowywało się wśród nieokrzesanych służących, czego skutki widać u hrabiego Józefa jeszcze do teraz..."
Stosunki między opiekunem a wychowankiem w ciągu tych ośmiu lat nie zawsze układały się najlepiej.
Prawdopodobnie rację miał Askenazy, twierdząc, że książę August przygarnął Józefa głównie po to, żeby na złość bratu Franciszkowi de Paula wychować sobie nowego spadkobiercę. Ale jednocześnie zdaje się nie ulegać wątpliwości, że przy wyborze księcia rolę decydującą odegrały osobiste walory chłopca. Bo przecież „gorszych" młodych Sułkowskich poza Józefem było całe mnóstwo i rodzice każdego z nich zgodziliby się z pocałowaniem ręki oddać syna w opiekę możnemu seniorowi rodu. Jednego z takich kandydatów miał nawet książę August tuż pod bokiem. Jeszcze przed przyjazdem Józefa do Rydzyny w tamtejszej szkole pobierał nauki niejaki Sebastian Sułkowski, również krewny ordynata. Wystarczy jednak zapoznać się z walorami intelektualnymi owego Sebastiana — które poświadcza zachowana cenzurka szkolna — aby zrozumieć, że takiego Sułkowskiego nie mógł książę wybrać sobie na spadkobiercę, nawet w największym zacietrzewieniu przeciwko lekkomyślnemu bratu. Na rok przed przyjazdem Józefa siedemnastoletni Sebastian Sułkowski uzyskał w szkole następujące oceny: „Obyczaje — dobre, attencja — żadna, refleksja — żadna, korzyść z nauk — żadna".
Natomiast don Pepi był chłopcem genialnym. Stwierdzają to zgodnie wszyscy osiemnastowieczni „wspominkarze", którzy stykali się z nim w jego latach rydzyńskich.
Generał Michał Sokolnicki, który po śmierci Sułkowskiego wygłosił w Paryżu kilka odczytów na jego temat, mówił:
„Ten młody człowiek był jednym z owych olśniewających fenomenów natury, tak trudnych do odtworzenia i przemijających tak szybko, że rzadko udaje nam się zgłębić ich wszystkie możliwości... Poznałem go, kiedy rozpoczął dziewiąty rok życia. Był sławny jako cudowne dziecko, nazywano go «małym uczonym»... Jego pamięć wchłonęła wszystkie skarby historii powszechnej, geografii i mitologii. Orientował się świetnie w literaturze łacińskiej, greckiej i z całkowitą swobodą mówił kilkoma językami żywymi... Nie tylko że znał nazwiska wszystkich wybitnych autorów i tytuły ich prac, ale w potrzebie potrafił także cytować całe fragmenty mało znanych dzieł... Przy tych ogromnych wiadomościach nigdy nie zabierał głosu nie zaproszony — przeciwnie: męczyło go, kiedy bez potrzeby kazano mu się popisywać jego błyskotliwymi talentami..."
Inteligentny książę August zapewne już przy pierwszym zetknięciu z Józefem poznał się na jego fenomenalnych zdolnościach — i to zadecydowało o wyborze. Brzydkiego garbusa musiała ponadto oczarować niezwykła uroda chłopca, którą zachwycali się wszyscy współcześni. Pyszny, próżny magnat od pierwszej chwili uroił sobie, że ten genialny i piękny syn przybrany z czasem przyda świetnego blasku młodej mitrze Sułkowskich. Widział go już ambasadorem przy najpotężniejszych dworach, faworytem i przyjacielem królów i cesarzy.
Start do zaplanowanej kariery odbył się bardzo wcześnie. W rok po przyjeździe Józefa do Rydzyny książę zabrał go z sobą w długą — prawie trzyletnią — podróż po Europie.
Pewne szczegóły tej podróży żywo przypominają przygody Guliwera w krainie olbrzymów. Podobnie jak ów olbrzym, który pierwszy Guliwera odnalazł, książę August obwoził swego genialnego wychowanka po różnych miastach i popisywał się nim jak kataryniarz tresowaną małpką. Różnica polegała jedynie na tym, że książę nie brał za popisy pieniędzy. Ograniczał się do wywoływania zachwytów i wysłuchiwania komplementów. Najwybitniejsi intelektualiści stolic europejskich schodzili się, aby podziwiać cudowne dziecko polskiego magnata i zasypywać je pytaniami z różnych dziedzin. Monarchowie i dworskie towarzystwo nagradzali trafne odpowiedzi chłopca oklaskami, zupełnie jak w teatrze albo w cyrku. Szczególną sympatię okazywała mu królowa Francji Maria Antonina. Zrobiła go swoim paziem, obdarzała królewskimi pocałunkami, piastowała na królewskich kolanach. Biedna Habsburżanka nie mogła przewidzieć, że to urocze polskie hrabiątko, o wielkich omdlewających oczach i lśniących ciemnych puklach, stanie się kiedyś jednym z najzaciętszych jakobinów, który usprawiedliwi i pochwali zgilotynowanie „małżonków Capet".
W czasie tych trzyletnich podróży edukacja małego Pepi nie tylko że nie uległa żadnej przerwie, lecz stale przybierała na intensywności. Oto co pisze na ten temat w Wiernym portrecie Józefa Sułkowskiego sam książę August:
„Chłopiec nie przerywał w podróży nauki francuskiego i polskiego... dano mu nauczyciela niemieckiego... rozmawiano z nim na tematy historyczne i geograficzne... Nakłaniano go do wypowiadania uwag o ciekawych obiektach napotykanych w drodze. Po przyjeździe do Paryża... zaangażowano nauczycieli tańca i rysunków, do których to sztuk zdawał się przejawiać szczególną skłonność... Zimą 1780 roku, którą spędzono w Neapolu, uczył się języka włoskiego. Potem wrócono do Paryża na prawie całoroczny pobyt... Tam wykładano mu zasady geometrii, optyki i mechaniki. Zaczął też naukę łaciny, do której początkowo przejawiał nieprzeparty wstręt. Wiosną 1781 roku książę i księżna odbyli z nim podróż do Flandrii, Holandii i Anglii... Następnie znowu powrócono do Paryża i pozostano tam przez kilka miesięcy... Przy końcu tego samego roku przedsięwzięto wyprawę do Hiszpanii i Portugalii. Józef nauczył się z grubsza hiszpańskiego..."
Podobnie morderczego tempa nauki nie mógł długo wytrzymać chłopiec dziewięcioletni, a nawet dwunastoletni (jak chce Askenazy). „Za czwartym powrotem do Paryża — stwierdza z melancholią w Wiernym portrecie książę August — zauważono, że Pepi nie przejawia już takiej jak poprzednio żarliwości do nauki..."
Po powrocie do Polski jesienią 1782 roku Pepi, zmordowany podróżami, ciągłym wkuwaniem i popisami publicznymi — zaczął zapadać na zdrowiu i coraz wyraźniej opuszczał się w nauce. Zirytowany i rozczarowany opiekun nie zapomina zapisać tego w Portrecie:
„...Z bólem trzeba stwierdzić, że postępy Józefa w tym czasie stawały się coraz słabsze, a zarazem wzrastała jego skłonność do rozpraszania się i innych niedobrych przyzwyczajeń".
Ale zły stan chłopca nie przeszkodził czułemu opiekunowi w podjęciu latem 1783 roku nowej podróży — do Rosji. Tym razem jednak, ze względu na widoczne wyczerpanie „małego uczonego", nie przydzielono mu już nowych nauczycieli. Natomiast męczono go ciągłymi repetycjami, „aby nie zapomniał nic z tego, czego się nauczył".
Podczas czteromiesięcznej podróży przez ogromne cesarstwo rosyjskie nieszczęsny don Pepi schudł, zbrzydł i zrobił się jeszcze mniejszy. Mimo to spodobał się Katarzynie Drugiej. Szczególna łaska imperatorowej obdarzyła dziesięcioletniego (wg dokumentów) chłopca stopniem aspiranta oficerskiego w pułku konnym Lejbgwardii, wraz z zapewnieniem szybkiego awansu na oficera.
Pod koniec roku 1783 nastąpił wreszcie powrót do Rydzyny. Opiekę nad Józiem objął nowy guwerner, poczciwy ks. Ildefons Zawadzki — dotychczasowy profesor geometrii w rydzyńskiej szkole o.o. pijarów. Książę August przekazał mu wraz z chłopcem Wierny portret, zakończony taką oto sumaryczną opinią o charakterze wychowanka:
„Otrzymał on od Boga wszystkie talenty konieczne dla stania się dobrym chrześcijaninem, uczciwym człowiekiem i pożytecznym obywatelem swojej ojczyzny... Ale nie lubi pracy ciągłej. Przyzwyczajony do tego, że wychowywano go łagodnością i odwoływaniem się do honoru, obawia się wszelkiego ucisku. Chciałby już w pełni korzystać z wolności... Ma przesadnie wygórowane pojęcie o swojej wiedzy... Za dużo sypia, pracuje tylko na rozkaz, w głowie mu się roi od fantastycznych pomysłów... Kondycję fizyczną ma dobrą, ponieważ od najmłodszych lat był przyzwyczajony do różnych klimatów, różnych pokarmów i różnych okoliczności życia. Nie boi się niczego... — ale wyobraźnię ma zbyt żywą... Krótko mówiąc — znajduje się w owym niebezpiecznym okresie dojrzewania, z którego może wyrosnąć albo na bardzo dobrego, albo na bardzo złego..."
Powrót do Rydzyny nie był wcale dla Józefa równoznaczny z odpoczynkiem i odprężeniem.
Rydzyńscy ichmość panowie kawalerowie trudzili się nauką i ćwiczeniami od wczesnego rana do późnego wieczora. Książę ordynat ponadto osobiście dopilnowywał, aby Józef w przerwach między zajęciami spisywał starannie w specjalnych zeszytach wrażenia z przeżytego dnia oraz opinie o przeczytanych książkach. Nawet w czasie posiłków — w których przeważnie brali udział jacyś znakomici goście — utalentowany wychowanek księcia Augusta bywał zmuszany do oratorskich popisów na różne tematy. Goście bardzo sobie cenili jego towarzystwo, ponieważ don Pepi grywał na fortepianie, skrzypcach, flecie, potrafił rysować dowcipne karykatury, a w szachach mógł się mierzyć z najtęższymi mistrzami. Taką samą biegłość wykazywał w rozwiązywaniu najtrudniejszych zagadek i w układaniu łacińskich wierszy.
Pomimo tylu zajęć naukowych i towarzyskich Józef znajdował jakimś cudem czas także na zaspokajanie swoich upodobań osobistych.
Zaprzyjaźnił się wtedy z Michałem K. Suchodolcem, młodym oficerem stacjonującego w Rydzynie pułku Sułkowskich. Głównym tematem ich codziennych rozmów były różne problemy z zakresu wiedzy wojskowej.
Wspominając po latach owe rydzyńskie gawędy, major Suchodolec pisał:
„...Józef największe upodobanie ma mówić o wojskowości, o fortecach, przez kogo były założone, poprawione, dobyte, o bataliach, jakim sposobem która była wygrana, kto jaki błąd popełnił etc... Cokolwiek mu czasu zbywało od nauk, pisał czyny sławnych generałów, Turenna, Vaubana, Montecucoulego..."
Po zakończeniu zagranicznych wojażów rozpoczął Józef Sułkowski swoją karierę oficerską. Wprawdzie nie tę cesarsko-gwardyjską, na którą liczył książę August po łaskawym przyjęciu na dworze petersburskim, lecz znacznie skromniejszą — polską.
Z kariery gwardyjskiej nic nie wyszło. Wkrótce po powrocie Sułkowskich z Petersburga przysłano stamtąd pismo z cesarskimi pieczęciami, w którym dostojny generał z kancelarii dworskiej sumitował się gęsto przed jedenastoletnim (czy też trzynastoletnim) aspirantem oficerskim Lejbgwardii, że jego awans na oficera musi ulec odroczeniu „wobec współzawodnictwa utytułowanych".
Aby pocieszyć siostrzeńca po tym zawodzie, książę ordynat zamianował go podchorążym w dowodzonym przez siebie pułku rydzyńskim. Warto zaznaczyć, że pułk ten liczył już siedemdziesięciu oficerów na ogólny stan — trzystu pięćdziesięciu ludzi.
Nie była to pierwsza godność, jaką opiekun obdarzył wychowanka. Bezpośrednio przed wyjazdem do Rosji książę August — pomimo licznych zastrzeżeń wysuwanych przeciwko Józefowi — zdecydował się na oficjalne posunięcie, świadczące wyraźnie o tym, że zamierzał go uczynić swoim spadkobiercą. Przepisał na niego dziedziczną w rodzinie komandorię Zakonu Maltańskiego wraz z przynależną do tego tytułu niebagatelną pensją 12 000 złotych polskich rocznie.
Na uroczyste objęcie komandorii pojechał don Pepi do Warszawy. Była to ceremonia bardzo okazała i osoby biorące w niej udział występowały w tradycyjnych strojach rycerskich. Kandydat na komandora przejeżdżał przez miasto w zbroi na koniu, za koniem postępowało dwóch giermków: jeden z krzyżem maltańskim, a drugi z mieczem.
Łatwo sobie wyobrazić, jakie wrażenie musiał wywrzeć na młodziutkim chłopcu ten średniowieczny teatr rycerski. Bezpośrednio po uroczystości świeżo upieczony komandor maltański pisze do księcia Augusta do Rydzyny: „...Miałem zaszczyt być przyjęty w Kapitule Warszawskiej, a ks. Poniński jako Wielki Przeor uczynił mi tę łaskę, że pozwolił nosić Krzyż jeszcze przed nadejściem odpowiedzi z Malty. Wszystko to zawdzięczam Waszej Książęcej Mości. Dołożę wszelkich starań, aby okazać się godnym względów Waszej Wysokości".
W jakiż dziwaczny sposób kojarzą się z sobą fakty, jeżeli patrzeć na nie z dystansu dwustu lat! Wielki przeor warszawskiej Kapituły Maltańskiej nie byłby taki łaskaw dla paniczyka z Rydzyny, gdyby mógł przewidzieć, że w siedem lat później młody Sułkowski stanie jako najsurowszy i najczujniejszy strażnik pod drzwiami celi więziennej zbrodniarza stanu Adama Ponińskiego. A rezydującemu na Malcie wicekanclerzowi zakonu wielkiemu komturowi d'Almeida z pewnością zadrżałaby ręka przy zatwierdzaniu nowej komandorii, gdyby mógł przeczuć, że ten nowy komandor polski zjawi się kiedyś na wyspie zakonnej nie z ceremonialnym mieczem, lecz z francuską szablą oficerską — aby położyć kres panowaniu rycerzy-zakonników.
List Józefa Sułkowskiego z podziękowaniem za komandorię to ostatni dokument mówiący o jego stosunkach z opiekunem. Jak kształtowały się te stosunki w latach następnych — nie wiadomo. Bardzo wątpię, czy Józef rzeczywiście dokładał wszelkich starań, aby zasłużyć sobie na względy księcia ordynata. Przeciwnie: mamy prawo przypuszczać, że w miarę dojrzewania chłopca zatargi z despotycznym stryjem stawały się coraz częstsze i ostrzejsze. Ale dowodów na to brak. Poza cytowanym już Wiernym portretem zachował się jedynie przekaz wspomnieniowy gen. Michała Sokolnickiego, który podczas swego krótkiego pobytu w Rydzynie był rzekomo świadkiem gwałtownej awantury rodzinnej między Sułkowskimi. Książę August — zagniewany o coś na dziewięcioletniego Józefa — miał wówczas o nim powiedzieć: „wyhodowałem żmiję na własnym łonie!" Jednakże świadectwo Sokolnickiego — podobnie jak Wierny portret — odnosi się do lat wcześniejszych.
Ale czyż dla legendy chronologia ma jakiekolwiek znaczenie? Słowa o „żmii wyhodowanej na własnym łonie", rzucone w gniewie małemu chłopcu, podchwycili skwapliwie biografowie literaccy Sułkowskiego. Skojarzono je ex post z pewnym —wstydliwym szczegółem z biografii ks. Augusta, ujawnionym podczas powstania kościuszkowskiego, i na tych dwóch filarach oparto patriotyczną legendę o dramatycznym zerwaniu Józefa z opiekunem.
Legendę tę odnajdujemy prawie we wszystkich utworach literackich o Sułkowskim. W jednym z tych utworów — napisanym przed kilku laty — konflikt między wychowankiem a opiekunem przedstawiony jest w sposób przypominający do złudzenia telewizyjne Kobry. Oto jego krótkie streszczenie. Ks. August przechowuje w sekretnej szkatułce kompromitujące rewersy na sumy wypłacane mu z polecenia carycy Katarzyny II. Wskutek przypadkowego zbiegu okoliczności rewersy te wpadają w ręce Józefa. Dochodzi do burzliwej sceny między bratankiem a stryjem. Józef rzuca stryjowi w twarz dowody jego sprzedajności, po czym rezygnuje dumnie z praw spadkowych do ordynacji rydzyńskiej i na zawsze opuszcza dwór książęcy. Książę August — który bratanka mimo wszystko kocha — pada rażony apopleksją.
Sądzę, że wielu amatorów literatury historycznej przyjęło tę fabułę zupełnie na serio, z najlepszą wiarą w jej prawdziwość. Niestety, muszę ich zmartwić. Jest ona fałszywa od początku do końca.
Po pierwsze: absurdalnie brzmi cały incydent ze szkatułką ks. Augusta. Rewersy i pokwitowania pozostają w posiadaniu tych, którzy pieniądze dają, a nie tych, którzy je biorą. Tak było też w tym wypadku. Pokwitowania księcia Augusta Sułkowskiego na łączną sumę około trzech tysięcy dukatów holenderskich, pobraną przez niego od ambasadora Stackelberga (rzekomo z tytułu dostaw wojskowych dla armii rosyjskiej w latach 1759—1761), odnaleziono w archiwach carskiej ambasady w Warszawie dopiero podczas powstania kościuszkowskiego — a więc w osiem lat po śmierci księcia Augusta, kiedy Józef przebywał już w dalekim Konstantynopolu.
Po drugie: Józef nie mógł zrezygnować z praw do ordynacji rydzyńskiej, ponieważ nigdy takich praw nie posiadał. W pierwszych latach ks. August niewątpliwie chciał usynowić Józefa i uczynić go swoim generalnym spadkobiercą, świadczył o tym cały stosunek do wychowanka oraz przekazanie mu rodowej komandorii. Ale w latach późniejszych od tego zamiaru odstąpił. Przyczyną zmiany był najprawdopodobniej fakt, że najmłodszemu bratu ordynata, księciu Antoniemu Sułkowskiemu uprawnionemu do dziedziczenia na podstawie Ustawy Ordynacyjnej — urodził się legalny syn/*.
*/ Był nim ks. Antoni Paweł Sułkowski — późniejszy generał i naczelny wódz armii polskiej po śmierci ks. Józefa Poniatowskiego.
To wydarzenie dynastyczne odsuwało raz na zawsze od spadku synów księcia Franciszka de Paula i aktorki Wysockiej. W nowej sytuacji książę August mógł zrezygnować z usynowienia wychowanka, którego charakter budził w nim poważne obawy.
Po trzecie: nigdy nie doszło do żadnego zerwania miedzy Józefem a księciem Augustem. Z całkowicie wiarygodnej noty biograficznej mjr Michała Suchodolca jasno wynika, że w roku 1785 piętnastoletni Józef Sułkowski (a więc urodził się jednak w r. 1770, a nie w 1773, jak głoszą dokumenty rodzinne) przeniósł się wraz z parą książęcą z Rydzyny do Warszawy i tam nadal pozostawał pod opieką ks. Augusta aż do jego śmierci. Książę ordynat zmarł w Warszawie 7 stycznia 1786 roku, pozostawiając Józefowi rentę maltańską, odpowiadającą poborom generała, a jego siostrze Teodorze 40 000 zł p. Po śmierci opiekuna Józef wspominał go w listach raczej czule, gdyż następny ordynat rydzyński okazał się dla swego młodego krewnego o wiele surowszy.
W innych utworach literackich o Sułkowskim odstępstwa od prawdy historycznej nie są aż tak rażące, ale legenda o zerwaniu z opiekunem powtarza się i tam w różnych wariantach. U podstaw tej fałszywej legendy leży zapewne chęć wytłumaczenia — w sposób najbardziej uproszczony i szablonowy — dlaczego Sułkowski w późniejszych latach tak ostro potępiał świat magnacko-szlachecki, w którym się wychował.
Wydaje mi się jednak, że prawda historyczna o Józefie Sułkowskim jest wystarczająco wymowna i może się obyć bez fałszywych uproszczeń.
Chociaż do żadnej teatralnej awantury z opiekunem nie doszło, piętnastoletni Józef — w chwili swego wyjazdu do Warszawy — miał aż nadto powodów do niezadowolenia z dotychczasowego życia i otoczenia. Niejasne pochodzenie — które wytykano mu przy wielu okazjach — wytworzyło w nim kompleks pokrzywdzenia. Jego niepodległa natura buntowała się przeciwko bezlitosnej tresurze wychowawczej stryja. Ośmioletni pobyt w Rydzynie — przerywany częstymi wojażami zagranicznymi — odsłonił przed jego wnikliwym umysłem całe zło szlacheckiego ustroju. W literaturze, podsuwanej mu przez postępowych nauczycieli, znajdował potwierdzenie własnych spostrzeżeń. Od swoich przyjaciół — młodych patriotycznych oficerów z pułku rydzyńskiego — dowiadywał się różnych kompromitujących rzeczy o polityce króla, książąt Sułkowskich i innych magnatów widywanych w Rydzynie.
Wszystko to sprzyjało wczesnej radykalizacji poglądów wrażliwego i szlachetnego chłopca. Ale póki żył książę August, radykalizm Józefa był czysto teoretyczny i przejawiał się jedynie w przejściowych nieporozumieniach rodzinnych. Rydzyński kawaler przebywał w świecie odizolowanym od prawdziwego życia narodu. Czujny opiekun miał go stale na oku, kontrolował jego pracę i rozrywki. A poza tym ten opiekun — przy wszystkich swoich wadach — w jakiś sposób kochał wychowanka i dawał mu tego dowody, co w pewnym stopniu musiało rozbrajać społeczny bunt młodego chłopca.
Ale z chwilą gdy opiekuna zabrakło, sytuacja wychowanka uległa zasadniczej zmianie.
Z pierwszych lat warszawskich Józefa zachowało się kilka listów pisanych przez niego do księcia Antoniego Sułkowskiego, który po śmierci dwóch starszych braci (schorowany książę Aleksander z Wiednia przeżył księcia Augusta zaledwie o kilka miesięcy) został kolejnym ordynatem na Rydzynie.
Treść i forma tej korespondencji pozostaje w jaskrawej sprzeczności z piękną legendą literacką o romantycznym desperacie, który rzucił dom niegodnego opiekuna i dobrowolnie zrezygnował z bogatej schedy rodzinnej.
Każda z tych ceremonialnych epistoł jest czymś w rodzaju adresu hołdowniczego. Józef wysławia dobroć i łaskawość księcia Antoniego oraz zapewnia go o swoim przywiązaniu i wdzięczności. Zmarłego księcia Augusta wspomina jako swego „nayłaskawszego i szczegulnieyszego Dobrodzieja i Protektora". Po wiele razy poleca się względom i opiece nowego ordynata, którego również tytułuje „nayłaskawszym dobrodziejem".
W warszawskich listach Józefa z owego czasu pobrzmiewa ton znany nam doskonale z dawnej korespondencji „biednego siroty" z Raab, wykolejonego „grafa" Teodora. Wprawdzie Józef — w odróżnieniu od swego „legalnego" ojca — nie wyprasza sobie u seniora rodu zasiłków pieniężnych, ale za pokornymi reweransami jego stylu wyczuwa się trudną sytuację młodego człowieka wytrąconego nagle z siodła i rozglądającego się niespokojnie za jakimś oparciem.
Nie traktujmy jednak zbyt poważnie „wiernopoddańczego" charakteru tych listów. Nie wolno wierzyć bezkrytycznie dokumentom pisanym, jeżeli się nie zna okoliczności, w jakich one powstały. Listy do nowego ordynata pisał Józef w wyjątkowo ciężkim dla siebie okresie. Był zrozpaczony po niedawnej śmierci siostry, a jednocześnie chory, osłabiony i rozbity, gdyż nie wyzdrowiał jeszcze z tej samej „gorączki", która zabiła siedemnastoletnią Teodorę. Leżał w skromnej stancyjce oficerskiej, dzielonej ze starszym kolegą pułkowym, i borykał się z rozmaitymi kłopotami materialnymi.
Śmierć księcia Augusta odbiła się dotkliwie na karierze Józefa i na jego finansach.
Systemu „pleców", „chodów" i protekcyjek — wbrew pozorom — nie wymyślono w ostatnich czasach. Świadczy o tym wymownie zachowany w archiwach wykaz awansów wojskowych Józefa Sułkowskiego z lat 1783— 1792.
Za życia księcia Augusta awanse „stukały" Józefowi co rok, regularnie jak na liczniku. W roku 1783 zrobiono go kadetem, w 1784 — podchorążym, w 1785 — chorążym, w 1786 — porucznikiem. Patent porucznikowski otrzymał wprawdzie już po śmierci stryja, lecz jeszcze w aurze jego potężnej opieki.
Wszystkie te awanse w rydzyńskim regimencie Sułkowskich były tylko dworską zabawą w wojsko. Józef szedł w górę, nie przerywając intensywnej nauki oraz popisów ku uciesze gości obiadowych księcia ordynata. Z pułkiem miał kontakty luźne, jedynie na lekcjach musztry i podczas uroczystych defilad okolicznościowych. Godności wojskowe otrzymywał od honorowego szefa regimentu w formie imieninowych podarunków.
Po roku 1786 zmieniło się wszystko. Ściągnięty do Warszawy pułk został odebrany Ordynacji, zmienił szefa i wszedł w stadium długotrwałych przeobrażeń i reorganizacji, aby na koniec wyjść z nich jako 10 Pułk Piechoty Wojsk Koronnych, pod szefostwem Ignacego Działyńskiego.
Zmienił się pułk — zmieniła się sytuacja Józefa. Skończyła się rydzyńska zabawa w wojsko, skończyły się protekcyjne awanse. Szesnastoletni porucznik regimentu nadwornego przeistoczył się pewnego dnia w zwykłego porucznika regularnej piechoty. Świetny pan kawaler z Rydzyny zrównał się z szarą bracią pułkową.
Wojsko stało się dla niego normalnym zawodem, a porucznikowska „lata" — głównym źródłem utrzymania. Następnego awansu oficerskiego nikt mu już na imieniny nie podarował. Jak wynika z dat, musiał go sobie wypracować w ciągu długich pięciu lat żołnierskiej służby.
Odziedziczoną po stryju komandorię maltańską wraz z dwunastotysięczną rentą również Józefowi odebrano. Ten zadatek na ewentualne dziedzictwo po ordynacie z chwilą jego śmierci stał się już tylko przeżytkiem, którego nie mogli ścierpieć chciwi książęta Sułkowscy.
Już w lutym 1786 roku — zanim zdążył obeschnąć świeżo zamurowany grobowiec zmarłego ordynata — książę Antoni Sułkowski („nayłaskawszy dobrodziej") wytoczył Józefowi proces przed warszawską Kapitułą Maltańską o zwrot rodowej komandorii. Na szczęście dla pozwanego wielkim przeorem kapituły był jeszcze ciągle ks. Adam Poniński, który po raz drugi okazał swemu przyszłemu strażnikowi więziennemu niczym nie uzasadnioną wspaniałomyślność. Pomimo zabiegów księcia Antoniego jego skarga została w pierwszej instancji oddalona.
Ale książę Antoni — który pod koniec tego samego roku zasiadł na tronie ordynackim — zbyt cenił pieniądze, aby z własnej kieszeni opłacać „szlachetne porywy" swego przyjaciela Ponińskiego. Jakich wpływów użył przeciwko wyrokowi kapituły, do jakich instancji się odwołał — nie wiadomo. W każdym razie z późniejszej korespondencji Józefa i z innych świadectw współczesnych jasno wynika, iż młody porucznik pułku Działyńskich — pomimo wygrania sprawy w kapitule — rentę maltańską utracił.
Szykany księcia Antoniego, kompletna pauperyzacja i przedwczesna samodzielność — wszystko to spadło na szesnastoletniego Józefa zupełnie nieoczekiwanie i musiało go wtrącić w nie lada zmartwienia i kłopoty. Młody radykał z rydzyńskiego pałacu — który niedawno jeszcze marzył w swoim uczniowskim pamiętniku o równym z innymi starcie życiowym — w żadnej mierze nie był przygotowany na to, że realizacja uczniowskich marzeń zaskoczy go w sposób tak nagły i brutalny. Nie można mu się więc zbytnio dziwić, że walcząc z tarapatami materialnymi szukał od nich wyzwolenia tam, gdzie znajdował je dotychczas: w książęcym domu Sułkowskich; że pokornymi dworskimi umizgami — jakich go wyuczono w szkole ks. Augusta — starał się zmiękczyć serce nowego ordynata; że wysyłał do Rydzyny te swoje „kompromitujące" listy. Cóż robić: byt kształtuje świadomość — nawet u bohaterów romantycznych legend!
Wolno nam jednak przypuszczać, że to „zagubienie ideologiczne" Sułkowskiego nie trwało długo. Warszawa Sejmu Wielkiego była miastem wyjątkowo przychylnym dla zdeklasowanych. W tym samym mniej więcej czasie — kiedy wstrząsany dreszczami „gorączki kataralnej" Józef pocił się nad hołdowniczymi epistołami do księcia Antoniego — do stolicy zjechał inny radykalnie nastrojony syn szlachecki, Jakub Jasiński, który rzucił właśnie guwernerkę w wielkopańskim domu Potockich. Młodzi zbuntowani intelektualiści, o gorących głowach wypełnionych postępowymi ideami, odnajdywali na ulicach i w „kafehauzach" rozpolitykowanej Warszawy konkretny grunt dla swego teoretycznego radykalizmu. Zbliżający się przełom polityczny miał im ułatwić ostateczne oderwanie się od swoich dotychczasowych środowisk.
Historykom nie udało się dotychczas udokumentować powiązań Sułkowskiego z warszawskim ośrodkiem radykalnej myśli politycznej, grupującym się wokół podkanclerzego Kołłątaja. Nie natrafiłem na żaden ślad takich powiązań w znakomitej i wyczerpującej pracy Bogusława Leśnodorskiego Jakobini polscy. Może po prostu młodziutki działyńczyk był jeszcze wówczas postacią zbyt mało znaczącą, aby go zauważyli pamiętnikarze i autorzy listów, bywający na zebraniach klubowych w Pałacu Radziwiłłowskim. Niemniej istnieją pewne dane, pozwalające twierdzić, że już w pierwszych latach Sejmu Wielkiego Józef Sułkowski nie ustępował w radykalizmie społecznym najbardziej lewym kołłątajowcom.
Michał K. Suchodolec, warszawski współlokator Józefa, utrwalił w swoich zapiskach pewne drobne zdarzenie, dość, moim zdaniem, charakterystyczne dla ówczesnych nastrojów zdeklasowanego pana kawalera. Chodzi o zajście z Ponińskim, do którego nawiązywałem już dwukrotnie.
15 czerwca 1789 roku — w wyniku oskarżenia wniesionego przez szambelana Wojciecha Turskiego, późniejszego zajadłego jakobina paryskiego — został aresztowany na polecenie Sejmu, jako zdrajca ojczyzny odpowiedzialny za jej rozbiór, ks. Adam Poniński, podskarbi wielki koronny. Straż przy celi więźnia powierzono oficerom z pułku Działyńskich.
Były komandor maltański objął wartę przy celi byłego wielkiego przeora — jako jeden z pierwszych. Na pozór mogłoby się wydawać, że była to dla młodego oficera sytuacja wybitnie drażliwa. Poniński okazywał mu zawsze wyraźną życzliwość i należał do najbliższych przyjaciół księcia Augusta. Bywał często w Rydzynie, przyjmował defilady ichmość panów kawalerów i zapewne nieraz chwalił małego don Pepi za jego popisy obiadowe. Poza tym stosunek opinii publicznej do uwięzienia Ponińskiego nie był wówczas wcale jednomyślny. W wielu pałacach magnackich — a między innymi i w pałacach książąt Sułkowskich — bardzo nie chciano, żeby doszło do sądu sejmowego nad zdrajcą, ponieważ sprzedajny podskarbi groził, że przypozwie do sprawy także pozostałych współwinnych.
Ale wszystkie te okoliczności nie wpłynęły w najmniejszym nawet stopniu na osłabienie wartowniczego zapału młodego Sułkowskiego. Przeciwnie: okazał się czujniejszy i gorliwszy od wszystkich swoich współwartowników. Po objęciu służby przeprowadził gruntowne oględziny więzienia i stwierdził, że nie zabezpiecza ono należycie więźnia. Sporządził więc dokładny plan sytuacyjny, wytyczając strzałkami drogę możliwej ucieczki. Następnie ten plan, wraz iż alarmującym meldunkiem, złożył w dowództwie pułku. Ale meldunek nie wywołał żadnych skutków, gdyż postarali się o to prawdopodobnie przyjaciele więźnia, wśród których byli tacy potentaci polityczni jak hetman w.k. Ksawery Branicki. W kilka dni później dwaj inni oficerowie w czasie pełnienia warty zwrócili uwagę na dziwną ciszę panującą w celi Ponińskiego. Kiedy weszli do środka, więźnia już nie zastali. W łóżku jego leżała szmaciana kukła, a w ścianie było wybite przejście do sąsiedniej posesji. Zdrajca uciekł właśnie tą drogą, którą wskazał Sułkowski.
Nie przytaczam policyjnego sukcesu naszego bohatera jako szczególnie chwalebnej pozycji w liście jego zasług. Drobne to wydarzenie uważam jedynie za dowód, że ex-kawaler rydzyński nie poczuwał się już wtedy do żadnych związków ze swoją dawną aferą, że był już zdecydowanie — jak byśmy to określili dzisiaj — po przeciwnej stronie barykady.
Jego radykalizm społeczny — czerpiący niewątpliwie natchnienie z pism Jana Jakuba Rousseau — wybuchnął z całą mocą w traktacie politycznym pt. Ostatni glos obywatela polskiego, który napisał pod świeżym wrażeniem uchwalonej przez Sejm Konstytucji Majowej.
Rozczarowanie kompromisową treścią Ustawy wyraził słowami zaczerpniętymi z Eneidy Wergiliusza:
„Osłupiałem, włos mi się zjeżył, a głos uwiązł w gardle!"
W dniach kiedy cała szlachecka Warszawa wiwatowała na cześć twórców Konstytucji, pisał: „Czemuż nie mam pióra Tacyta, aby rozwinąć cały wątek tajnie uknowanego spisku przeciw ojczyźnie mojej! Aby odmalować obrzydliwy charakter tych ludzi, którzy z zimną arystokratyczną krwią zabijają Polskę!"
Umiarkowane reformy szlacheckiego sejmu całkowicie zawiodły młodego maksymalistę, wsłuchanego w odgłosy rewolucji francuskiej.
Szczególnie go rozgniewało wprowadzenie zasady dziedziczności tronu i powołanie na następczynię po Stanisławie Auguście saskiej infantki.
„Oto wynik tak zwanej rewolucji! — ironizował rzekomy prawnuk naturalny Augusta II na temat jego legalnej praprawnuczki. — I dla kogóż to, waleczni Polacy, pragniecie wylewać krew swoją?! Czy chcecie wylewać ją, aby utrwalić posag jednej dziewięcioletniej Saksonki, której szczęśliwy małżonek ma się stać panem waszym — i którego potomkowie będą chętnie przyjęci przez waszych odwiecznych gnębicieli?"
Dawny konwiktor rydzyński — wierny swoim uczniowskim ideałom—osądzał Ustawę Majową jako „nieśmiałą, niepełną, zbyt ustępliwą wobec kastowych uprzedzeń i wstecznych wyobrażeń szlachty".
Zarzucał Konstytucji, że nie doprowadziła do zrównania praw wszystkich obywateli i że zapomniała całkowicie o chłopach. Z oburzeniem odpierał tezę jej autorów, jakoby stan wiejski trzeba było najpierw oświecić, a dopiero potem dopuścić go do używania wolności.
„Czy potrzeba — pisał — żeby istoty jednej i tej samej natury, zrodzone z temi samemi potrzebami, a więc i temi samemi prawami, posiadały wyższe wykształcenie, chcąc być przypuszczonymi do używania najpierwszego z praw swoich?... Dziecko, które pragnie wydostać się z kołyski, trzymane ciągle w pieluchach i powijakach czyż nauczymy chodzić? Wszakże swobodne, nieskrępowane władanie siłami fizycznymi rozwija je, umacnia, a wolne ich użycie przyprowadzi je do równowagi".
Nie zatarte jeszcze wspomnienia o rydzyńskiej „wojnie religijnej" kazały mu skrytykować nawet zasady tolerancji w sformułowaniu nowej konstytucji. „Wszakże to pierwszy artykuł kończący się tolerancyą, wolnością nawet innych wyznań rozpoczyna się ogłoszeniem religii katolickiej za panującą... Możeż atoli być tam prawdziwa wolność lub przynajmniej tolerancyą wyznań, gdzie jest panująca jedna religia?..."
Wszystko przemawia za tym, że ta przesadnie ostra krytyka pierwszej narodowej konstytucji nie została ogłoszona publicznie. Na szczęście dla autora! Bo inaczej nie dostałby chyba w grudniu 1791 roku tak długo wyczekiwanego awansu na kapitana*. A awans przyszedł w samą porę. W kilka miesięcy później najmłodszy kapitan regimentu Działyńskich ruszał na czele swej kompanii na front litewski, aby własną piersią bronić przed magnacką reakcją i obcą przemocą tej tak ostro skrytykowanej przez siebie Ustawy Majowej.
Pierwsze pogłoski o petersburskich zabiegach targowiczan i o groźbie wkroczenia wojsk interwencyjnych nadeszły do Warszawy w rocznicę uchwalenia Konstytucji. Dzień ten obchodzono niezwykle okazale. Program przewidywał między innymi: uroczyste posiedzenie sejmu, przejazd królewski przez miasto oraz wmurowanie przez króla kamienia węgielnego pod budowę pamiątkowego kościoła.
Ale świąteczny nastrój zakłócały od początku złe wróżby. Królowi nie zdążono na czas uszyć ceremonialnego płaszcza, haftowanego w białe orły. Na mieście szalały dziwne i trwożne plotki. Po ulicach krążyło więcej niż zazwyczaj rontów i patroli, co wzmagało jeszcze niepokój. Dwór był zasypywany anonimowymi groźbami i doniesieniami o zamachu przygotowywanym na monarchę. Ogarnięty paniką Stanisław August szykował się do wyjazdu na miasto jak na wojnę. Przyjmował komunię, pisał testament. Proponowano, aby w czasie przejazdu okna we wszystkich domach były zamknięte. Inni doradzali, aby dla ochrony króla nieść przed nim Przenajświętszy Sakrament.
*/Warto zwrócić uwagę na okoliczność, że patent nominacyjny Sułkowskiego (fotokopia w pliku Bibl. Naród.) przeszedł w maju 1791 r. przez kancelarię podkanclerzego Hugona Kołataja.
Podczas uroczystości dwa razy wybuchła nagle gwałtowna burza. Niemcewicz w związku z tym pisał: „Nie jestem zabobonnym ani we wróżby wierzącym, muszę tu jednak powiedzieć, iż gdy król, położywszy pod kamień węgielny rozmaite pod wizerunkiem swoim bite pieniądze, chwycił kielnię i wapno ciskać zaczął, dzień, dotąd jasny i pogodny, zachmurzył się i z deszczem wiatr gwałtowny powstał. Wielu natychmiast wzięło to za złą wróżbę dla trwałości konstytucji".
Ale wszystko to nie zdołało popsuć humoru warszawiakom. „Nigdy Warszawa ludniejszą i świetniejszą nie była — wspominał współczesny kronikarz. — Radością i nadzieją oddychali wszyscy. Był to ostatni dzień Pompei, cieszącej się wobec grożącego jej wulkanu, mającego w gruzach zasypać ją na zawsze".
Wieczorem w szczelnie wypełnionej sali Teatru Bogusławskiego odegrano w obecności króla nowy dramat Kazimierz Wielki. Każdą aluzję polityczną tej niezbyt udanej sztuki kwitowano entuzjastycznym aplauzem. Kiedy grający Kazimierza Wielkiego popularny aktor Owsiński wypowiedział kwestię: „W potrzebie stanę na czele narodu mojego" — Stanisław August wychylił się z loży i zawołał: „Stanę i wystawię się!" Patriotyczna publiczność zareagowała na deklarację królewską burzą długo nie milknących oklasków i okrzyków.
Nie wiem, czy kapitan Józef Sułkowski był tego wieczora w teatrze. Ale jeżeli był, to podczas późniejszej kampanii na Litwie musiał nieraz gorzko wspominać teatralny gest swego najwyższego zwierzchnika.
Nazajutrz po uroczystościach 3 Maja padł pierwszy grom. Król pruski Fryderyk Wilhelm II — uważany za sprzymierzeńca stronnictwa konstytucyjnego — powiadomił rząd polski oficjalną notą, że jeśli Polacy zamierzają bronić orężem Konstytucji, nie powinni liczyć na pomoc Prus. W kilkanaście dni potem caryca Katarzyna II — „Najjaśniejsza Gwarantka" swobód magnackich — rozkazała swym wojskom wkroczyć w granice Rzeczypospolitej.
Krótka rozpaczliwa wojna 1792 roku dopełniła miary rozczarowań naszego bohatera. W późniejszym opisie kampanii litewskiej z właściwą sobie pasją oburza się na kompletne nieprzygotowanie kraju do obrony i na rażącą nieudolność wodzów. To pierwsze dziełko wojskowe Sułkowskiego — oparte na własnych doświadczeniach i pełne patriotycznego bólu — ujawnia niepospolite talenty urodzonego dowódcy i taktyka.
Skromny kapitan jednostki liniowej ogarnia wzrokiem cały teatr wojny, zna świetnie nastroje oficerów i żołnierzy, analizuje drobiazgowo błędy każdego rozkazu i każdej operacji, strategicznym koncepcjom najwyższych nawet dowództw potrafi przeciwstawiać własne rozwiązania strategiczne.
Nie były to talenty tylko teoretyczne. Za swój udział w obronie mostu na rzece Zelwie otrzymał Sułkowski pierwszy w tej kampanii krzyż Virtuti Militari i został przedstawiony do awansu na majora. Dowódca korpusu, generał Michał Zabiełło, pisał o nim w liście do króla:
Kapitan Sułkowski na czele strzelców służył... pełen brawury i zdolności. W ostatniej rozprawie... zatrzymał i odrzucił od mostu więcej niż 400 kozaków trzydziestoma strzelcami. Zawsze się naraża. Oficer ten młody, bardzo świetny na wojnie i daje największe nadzieje.
Podczas kampanii na Litwie zbliżył się Józef do pułkownika Jakuba Jasińskiego, którego rozum i męstwo wywarły na nim duże wrażenie. Zapewne z tej nowej przyjaźni zaczerpnął natchnienie do swoich poczynań rewolucyjnych w ostatnich dniach wojny.
W końcu lipca 1792 roku dotarła do wojsk litewskich hiobowa wieść o przystąpieniu króla do Konfederacji Targowickiej („Stanę i wystawię się!"). Wśród żołnierzy i oficerów począł się szerzyć zamęt, obrzucano się wzajemnie oskarżeniami i podejrzeniami, nikt nie był pewny swego losu.
Wówczas to Sułkowski powziął projekt zrewoltowania armii i dokonania zamachu stanu. Wspólnie z innymi radykalnie nastawionymi oficerami przystąpił do przygotowania aktu re-Konfederacji i zbierania podpisów. Ale projekt musiano zarzucić, gdyż nadeszła wiadomość, że Wojska Koronne podporządkowały się rozkazom króla.
Bohater znad Zelwy powrócił do Warszawy. Król, ostrzeżony o jego rewolucyjnych poczynaniach, awansu na majora nie zatwierdził. Stolica była okupowana przez armię interwencyjną. Targowica zjednywała sobie zwolenników dostojeństwami cywilnymi i wojskowymi. Przed kwaterami zdrajców pełniły wartę obce posterunki wojskowe. Wśród patriotycznych oficerów panowały nastroje krańcowego przygnębienia. Ks. Józef Poniatowski i Tadeusz Kościuszko podali się do dymisji. Wielu starszych oficerów poszło w ich ślady. Józef musiał ukryć pod mundurem swój krzyż Virtuti Militari, gdyż dowództwo targowickie zabroniło noszenia odznaczeń z ostatniej wojny. („Pozwolić im mentalików, to się pokuszą być nieposłusznymi hetmańskim ukazom" — pisał do Kościuszki marszałek Konfederacji Szczęsny Potocki).
Odwiedził ciotkę — księżnę Augustową. Była to jedyna osoba z domu Sułkowskich, która po śmierci opiekuna okazała mu trochę serca i z którą jeszcze utrzymywał bliższe stosunki. Od starej księżnej dowiedział się, że książę Antoni wszedł w ścisłą komitywę z Targowicą i przygotowuje się do objęcia stanowiska kanclerza wielkiego koronnego. W tym momencie młody kapitan poczuł zapewne, że na piersi pod mundurem uwiera go krwawo zapracowany krzyż wojenny.
Wracając z pałacu ciotki stał się świadkiem zwykłego w owych czasach zajścia ulicznego. Grupka zrozpaczonych weteranów ostatniej wojny napadła na rosyjski posterunek przed kwaterą jednego z targowiczan. Nadbiegła straż i po krótkiej bójce odprowadziła żołnierzy do więzienia.
Zrozumiał, że nie ma już co robić w Warszawie. Ponieważ uzyskanie oficjalnego zwolnienia z wojska było dla młodszych oficerów rzeczą niezmiernie trudną, począł zabiegać — przy pomocy swego kolegi mjr Suchodolca — o urlop zdrowotny do zagranicznych „wód". Postanowił uciec do Francji, tam gdzie się dopełniały zmiany, których na próżno oczekiwał od polskiej rewolucji majowej.
Jesienią 1792 roku opuścił Warszawę i przez Wiedeń wyjechał do Paryża.
Tak przedstawia się — w oświetleniu dokumentów historycznych — droga Józefa Sułkowskiego od magnackiego pałacu w Rydzynie do paryskiego jakobinizmu. Jest prosta i logiczna. Nieprawdziwe legendy mogą ją tylko zaciemnić.
Kogo kochał Sułkowski
Wszyscy wspominkarze polscy i obcy — którzy stykali się z Józefem Sułkowskim — zgodnie podkreślali jego niepospolitą urodę i zniewalający wdzięk. Jeden z francuskich adiutantów Bonapartego z kampanii włoskiej tak opisywał polskiego kolegę: „Posiadał on cnoty rycerskie, pasjonował się przygodami, był ducha romantycznego i niespokojnego... Prawdziwy Polak... Nieskończenie czarujący, szczupły, elegancki, rasowy, z wyrazem twarzy pociągającym, lwim... jakby trawiony przez wewnętrzny ogień, którego płomienie tryskały mu ze spojrzenia"...
Policja austriacka, tropiąc Sułkowskiego w roku 1794 — kiedy w przebraniu ormiańskiego kupca przekradał się z raportami dla Kościuszki z Konstantynopola do Warszawy — rozsyłała za nim listy gończe z poetycznym rysopisem: „Urodziwy jak piękna dziewczyna przebrana po męsku. Oczy wielkie, omdlewające, ozdobione długimi rzęsami..."
Te współczesne świadectwa — pochodzące z tak różnych źródeł i podyktowane tak odmiennymi motywami — składają się na idealny wprost portret kochanka z romantycznej powieści.
Nie mogło to nie oddziałać na wyobraźnię powieściopisarzy i dramaturgów piszących o Sułkowskim. We wszystkich utworach literackich poświęconych tej postaci miłość odgrywa rolę niepoślednią.
Sułkowski kocha się na zabój to we włoskiej księżniczce z rodu Gonzaga, to w szlachetnej pannie, wychowanicy i krewnej księcia Augusta, to w „pięknej Egipcjance", córce żydowskiego orientalisty z Paryża, Venture'a.
Wszystkie te „literackie" miłości pięknego bohatera są bardzo romantyczne i obfitują w najprzeróżniejsze perypetie, ale łączy je jedna cecha wspólna: nie znajdują potwierdzenia w prawdzie historycznej.
Ściślej mówiąc: każdy z tych wymyślonych romansów ma za punkt wyjścia jakąś autentyczną sytuację, lecz później nikłe ziarenko prawdy rozpływa się w morzu fikcji literackiej. We włoskich listach Sułkowskiego są rzeczywiście ślady pewnej sympatii i współczucia dla książęcej rodziny Gonzagów, wygnanej z Mantui przez zaborczych Habsburgów, ale od współczucia do miłości bardzo jeszcze daleko. Na dworze rydzyńskim księcia Augusta wychowywały się trzy jego siostrzenice: Sułkowska. Łubianka i Szembekówna, ale wszystkie one były znacznie starsze od małego don Pepi i z pewnością z nim nie romansowały. Sułkowskiego łączył jakiś bliżej nie określony stosunek z którąś z córek szeroko rozgałęzionego rodu orientalistów Venture, ale o tym stosunku miłosnym wiemy od historyków tylko jedno: że nie dotyczył on wcale tej panny Venture, o której jest mowa w powieści.
Trudno winić autorów za te drobne odstępstwa od prawdy historycznej. Każdy dramaturg i powieściopisarz ma święte prawo do wzbogacania biografii historycznych — w ramach historycznego i psychologicznego prawdopodobieństwa. Historia nie dostarczyła materiałów do rozbudowania perypetii miłosnych bohatera, więc tym gorzej dla historii. Nie sposób przecież było zostawiać pięknego rycerza o „omdlewających oczach" bez żadnych przeżyć miłosnych.
A teraz jak wyglądają te sprawy w oświetleniu dokumentów historycznych? Informacje o romantycznych przygodach Józefa Sułkowskiego czerpiemy głównie z notatek biograficznych jego warszawskiego współlokatora i kolegi pułkowego — majora Michała K. Suchodolca.
Przed kilkudziesięciu laty Szymon Askenazy — szperając po archiwach rodzinnych książąt Sułkowskich — odkrył osiemnastowieczną notę biograficzną o Józefie, spisaną po jego wyjeździe z Polski na życzenie dawnego guwernera rydzyńskiego, księdza Ildefonsa Zawadzkiego. Nota była anonimowa, lecz z treści wynikało, że pisał ją oficer pułku Działyńskich, zaprzyjaźniony z Józefem jeszcze z czasów rydzyńskich i pozostający z nim w bliskich stosunkach aż do jego wyjazdu z kraju.
Nieznany autor noty tylko raz uchylił maski, nadmieniając mimochodem, że bezpośrednio po zakończeniu kampanii 1792 roku objął stanowisko adiutanta dowódcy korpusu, gen. Michała Zabiełły. Dzięki tej drobnej niedyskrecji Askenazemu udało się ustalić tożsamość autora, ponieważ adiutantem gen. Zabiełły w roku 1792 mianowany został niejaki major Michał K. Suchodolec.
Bezpretensjonalnym zapiskom owego kolegi pułkowego zawdzięczamy sporo ciekawych wiadomości o prywatnym życiu późniejszego bohatera kampanii włoskich i egipskich. Suchodolec tak opisuje swego przyjaciela:
„Mieszkałem przez lat kilka w jednej stancji z Sułkowskim. Widziałem w nim charakter duszy jak najlepszy. Mało mówiący, ciężki do zabrania nowej znajomości, talenta bardzo szanujący, ciało swoje przyzwyczajał do największych niewygód, sypiał tylko na materacu bez żadnej poduszki i płaszczem się zakrywał. Konstytucji był słabej i często w kuracji... Zabawą jego podczas czynności regimentowych było czytanie sławnych generałów dzieł, rysunki fortyfikacji etc..."
Ale Suchodolec nie pozwalał swemu młodziutkiemu współlokatorowi zabawiać się wyłącznie lekturą generalskich dzieł i rysowaniem planów fortecznych. Był od Sułkowskiego starszy i o wiele bardziej doświadczony w niektórych dziedzinach życia. Podejmował się więc chętnie roli aranżera i przewodnika w intymnych sprawach — szczególnie drażliwych dla młodego chłopca. Pisze o tym z uroczą bezpośredniością:
„Sułkowski... kobiet nie lubił, ale... starałem się go prowadzić, gust jego był, aby tylko piękne ciało i figura kształtna była, o co było ciężko. Znalazłszy jednakowo jedną, która mu się ze wszystkim podobała, dosyć się oszczędnie bawił..."
— Przypuszczam, że ta początkowa „niemrawość" Józefa była źródłem nie lada uciechy dla jego doświadczonego przewodnika. Jednocześnie jednak Suchodolec musiał w zachowaniu młodszego kolegi dostrzec coś bardzo dla niego charakterystycznego i zasługującego na podkreślenie. Inaczej nie opisywałby przecież tych drastycznych historyjek w nocie biograficznej, przeznaczonej dla bogobojnego księdza pijara.
I sądzę, że autor zapisek miał rację. Objawy, które zaobserwował u Józefa — niechęć do kobiet, wstrzemięźliwość erotyczna, nadmierna wrażliwość — wszystko to odnajduje się dość często w młodzieńczych biografiach ludzi genialnych, a specjalnie genialnych wojskowych, których życie garnizonowe zetknęło po raz pierwszy z „miłością" w jej formie najbrutalniejszej. Aby nie być gołosłownym, przytoczę konkretny przykład, szczególnie wymowny w danym kontekście.
Dokładnie w tym samym czasie kiedy Michał Suchodolec „prowadził" Sułkowskiego po wesołych domach warszawskich — w dalekim Paryżu odbywał swój „debiut miłosny" pewien osiemnastoletni podporucznik francuskiej Artylerii Królewskiej. Bohaterką przygody była paryska dziewczyna uliczna, a świeżo przybyły z prowincji podporucznik musiał zwalczać tak samo ciężkie skrupuły i opory, jak jego polski kolega. Podporucznik ten nazywał się Napoleon Buonaparte. Nie darmo niektórzy biografowie utrzymują, że naczelny wódz Armii Włoskiej i jego adiutant byli do siebie podobni.
Ale Sułkowskiemu — tak samo jak Bonapartemu — niechęć do kobiet szybko przeszła. Pierwsza „męska przygoda" przełamała widocznie jego młodzieńcze opory, gdyż wkrótce potem zakochał się w jakiejś warszawiance, której nazwiska ani pochodzenia społecznego dyskretny biograf bliżej nie określa. W każdym razie romans był poważny i trwał nieprzerwanie aż do końca pobytu Józefa w Polsce. Wiadomo także, że w kilka miesięcy po wyjeździe kapitana Sułkowskiego jego nieznaną kochanką zainteresowały się nie byle jakie osobistości: sam ambasador carski Sievers i sam naczelny dowódca rosyjskich wojsk okupacyjnych, gen. Igelstrom.
Jak już wspominałem, Sułkowski wymknął się z Warszawy pod pozorem urlopu zdrowotnego. Była to nader przemyślna kombinacja i warto przeczytać, co pisze na ten temat Suchodolec. Oto jego relacja:
„Przymaszerowalismy do Warszawy. Sułkowski wziął determinacye jechać na zaczynającą się wojnę francuską z Austryakami. Mieliśmy obydwa jechać, ale obydwa nie mieliśmy o czem. Mieliśmy fundusze z kompanii w regimencie; chcieliśmy obydwa przedać kompanie, ale i na jedną nie było kupca... Naradziwszy się, nie wypadało jak jednemu jechać; dogodnie było Sułkowskiemu z tem, że ja zostałem przy komenderującym generale adiutantem dla wyrobienia mu urlopu. Nie mając o czem wyjechać, nie było innego sposobu jak pożyczyć pieniędzy; pożyczyliśmy sobie obydwa po 200 dukatów; ja zaraz moje oddałem Sułkowskiemu. Fundusz na zapłacenie tego długu była pensya kapitańska i dochody kompaniczne, które ja odbierałem i kredytorom płaciłem. Mając Sułkowski pieniądze, zameldował się u generała o urlop na trzy miesiące do kordonu cesarskiego i zaraz powiedział, że pojedzie dalej ratować zdrowia swego. Był mu dany urlop; porobiliśmy wszelkie przygotowania do przedłużenia tego urlopu. Zrobiliśmy zaświadczenie doktora Elliota w Goettingen, jako Sułkowski słaby i żadnym sposobem wrócić nie może. Popisał Sułkowski listy pod późniejszymi datami z Goettingen do ks. Sułkowskiej, wojewodziny poznańskiej; miał tu kochankę i dla niej zostawił ze dwanaście listów tymże sposobem, co i do księżnej; ja niby to z poczty pod moją kopertą odbierałem i co pięć do sześciu niedziel oddawałem. Wziął od posła francuskiego najlepsze zaświadczenia i rekomendacye do Konwencyi w Paryżu; z tem wyjechał..."
Bardzo zabawna historia z tymi postdatowanymi listami, ale zupełnie nie w duchu lirycznych miłości Sułkowskiego w dramatach i w powieściach. Po prostu siadł sobie nasz romantyczny kawaler i od ręki rąbnął na zimno dwanaście listów miłosnych do ukochanej, a później poczciwy Suchodolec kursował „co pięć niedziel" jako postllion d'amour. Nie miał widocznie Józef zbyt wielkiego zaufania do dyskrecji swoich pań. I jak się potem okazało, ta ostrożność wyszła mu na dobre.
Miesiące mijały, Sułkowski dojeżdżał już do Paryża, a zapobiegliwy Suchodolec w Warszawie nadal pobierał „pensyę" na spłacenie „kredytorów" i ciągle przedłużał urlop przyjaciela przedkładając za każdym razem „atestat doktora", stwierdzający pogarszanie się zdrowia chorowitego kapitana.
W kraju działy się w tym czasie różne ponure rzeczy. Na mocy tajnego porozumienia między Katarzyną II a Fryderykiem Wilhelmem II wojska pruskie zajęły Poznań, Wachowę, Toruń i Kargowę. Rząd targowicki — chcąc się zrehabilitować w oczach społeczeństwa — zarządził pospolite ruszenie dla obrony granic Rzeczypospolitej. Ale na groźbę ambasadora Sieversa musiano to zarządzenie cofnąć i poddać się pokornie losowi.
Dla odwrócenia uwagi narodu od tych bolesnych zdarzeń w kościołach warszawskich odprawiano uroczyste nabożeństwa za duszę straconego w Paryżu Ludwika XVI. Zareagowała na to natychmiast republikańska satyra. Zaczęły krążyć między ludem anonimowe odpisy wierszy Jakuba Jasińskiego.
...A gdy wam wolność, honor, majątki odjęto,
Wy płaczecie, że króla o mil trzysta ścięto!
Wszyscy ludzie są równi, czy król, czy poddany.
Jak kto prawu zawinił, niech będzie karany.
Ludwik, gdy swoją karę słusznie zaspokoił,
Niechaj ten po nim płacze, co podobnie broił...
Stanisław August — zazwyczaj tak łaskawy dla satyryków — tym razem dał się ponieść nerwom i wyznaczył za wykrycie autora wierszy nagrodę publiczną w wysokości tysiąca dukatów. „W Warszawie zapanowała nie tylko reakcya, lecz i najstraszliwsza represya wszelkich objawów wolnomyślności — notuje warszawski kronikarz. — Rewizye po domach i mieszkaniach, aresztowania wszystkich podejrzywanych o jakobinizm, zwolenników obalonej Konstytucji, okryły nie tylko stolicę, lecz i kraj cały kirem smutku i bezsilnego wyczekiwania..."
Między innymi — na polecenie władz rosyjskich — zaaresztowany został francuski agent dyplomatyczny w Warszawie, Bonneau. Podczas rewizji w jego biurze — przeprowadzonej osobiście przez Sieversa i Igelstroma — znaleziono kopię listu polecającego, wydanego Sułkowskiemu przez posła Descorches. Nad głową Suchodolca zawisła groźna chmura. Ale major — błogosławiąc zapewne w duchu dalekowzroczność kolegi — mógł się spokojnie powołać na dwie znajome rzekomego zbiega paryskiego, które regularnie otrzymywały od niego listy z Getyngi.
Starą ciotkę i młodą przyjaciółkę wezwano na przesłuchanie i skrupulatnie sprawdzono listy. Być może, iż wykiwana panna odgadła kobiecą intuicją, że kochanek naprawdę zdradził ją dla paryskich sankiulotów, ale poznać tego po sobie nie dała. Po dokładnym zbadaniu świadków i korespondencji sprawę uznano za wyjaśnioną i Suchodolca uwolniono od wszelkiej winy. Dzielny major mógł z satysfakcją zapisać:
„Dalej jeszcze zyskiwałem dla niego urlop, a to wszystko w tym celu, aby zaciągnięty dług z dochodów i pensyi zapłacić, co się też stało; a Sułkowskiego odjazd do Francyi prędzej nie był wydany, aż się powstanie zaczęło. Wtenczas dopiero Naczelnikowi doniosłem..."
Józef — jak można wywnioskować z dokumentów — przyjechał do Paryża na przedwiośniu 1793 roku. W czasie kiedy w Polsce rozgrywały się wyżej opisane zdarzenia, a panna warszawska zaczynała dopiero przeczuwać ucieczkę kochanka — „rycerz o omdlewających oczach" znajdował się już u progu nowej przygody miłosnej, ostatniej zapewne w jego krótkim życiu.
O treści i przebiegu tego francuskiego romansu wiemy od historyków bardzo niewiele, znana jest natomiast jego geneza. Dlatego trzeba nam powrócić jeszcze raz do dni poprzedzających wyjazd Sułkowskiego z kraju. Bo właśnie wtedy nastąpił pewien fakt — nie odnotowany przez Suchodolca, a potrzebny nam jako klucz do późniejszych perypetii paryskich naszego bohatera.
Józef, starając się o listy polecające do Paryża, odwiedzał często posła francuskiego w Warszawie — ministra Descorches. Podczas jednej z tych wizyt poznał u niego młodego uczonego polskiego. Piotra Maliszewskiego, studiującego już od kilku lat w Paryżu.
Przypadkowe spotkanie z Maliszewskim wywarło decydujący wpływ na całe późniejsze życie Sułkowskiego.
Na pozór nic nie zapowiadało serdecznego zbliżenia tych dwóch młodych ludzi. Rozgoryczony bohater znad Zelwy z całego serca nienawidził Stanisława Augusta i jego popleczników. Tymczasem Maliszewski należał do zaufanych domowników Poniatowskich. Wychował się na dworze księcia prymasa, urlop warszawski spędzał w pałacu siostry królewskiej, hetmanowej Branickiej, a podczas studiów paryskich świadczył królowi usługi tajnego agenta politycznego.
Ale poza tą jedyną różnicą — która wkrótce miała się zatrzeć — skłaniało ich ku sobie zadziwiające podobieństwo uzdolnień, zainteresowań i losów. Dzieciństwo ich było skażone tym samym piętnem nieprawego pochodzenia. Maliszewski był naturalnym synem prymasa Poniatowskiego, podrzuconym ubogiej rodzinie Maliszewskich z Lidzbarka zamiast ich zmarłego przed pięciu laty dziecka /*. Młodszy o pięć lat od swojej oficjalnej metryki, musiał przejść szkoły w charakterze cudownego dziecka, a potem — tak samo jak Józef — jeździł po świecie z opiekunem, wypłacając mu się za otrzymane wykształcenie. Tak samo jak Józef zaznał wszystkich goryczy magnackiej opieki i tak samo jak on nienawidził starego porządku.
*/ Później na emigracji Piotr Maliszewski zmienił nazwisko na Maleszewski, aby się odciąć od nieprawdziwego rodowodu.
Maliszewski przyjechał do Polski tylko na parę miesięcy i wybierał się z powrotem do Francji. Dla Józefa była to więc znajomość wprost nieoceniona. Z Warszawy nie wyjechali jednak razem. Spotkali się dopiero później w drodze, najprawdopodobniej w Wiedniu. Dalszą podróż — do Paryża odbyli już wspólnie.
Stolica rewolucji nie przyjęła Sułkowskiego gościnnie. Wiosną 1793 roku Francja przeżywała okres wyjątkowo tragiczny. Wskutek zdrady głównodowodzącego generała Dumourieza załamała się zwycięska ofensywa wojsk rewolucyjnych. Armie koalicji znowu maszerowały na Paryż, grożąc nieubłaganą zemstą „królobójcom". W Wandei wybuchło krwawe powstanie rojalistyczne. Kraj był wyniszczony, skarb pusty, pieniądz bez wartości. Miastu groził głód i bezrobocie. W Konwencji trwała zacięta walka między prawicową Żyrondą a lewicową Górą. Głodną, wzburzoną ulicą rządziło skrajne stronnictwo „Wściekłych". Od prowincjonalnych delegatów Konwencji napływały rozpaczliwe meldunki: „Ludzie zmęczeni są wszędzie rewolucją. Bogaci jej nienawidzą, biednym brak chleba i tłumaczy im się, że to nasza wina..."
Ta ciężka sytuacja ogólna podniecała — jak to zwykle bywa — wrogie nastroje przeciwko cudzoziemcom, bez względu na ich przekonania polityczne. Odnosiło się to także do Polaków. Nic to, że jednym z bożyszczy paryskiej ulicy był wówczas polski sankiulota Klaudiusz Łazowski, syn dawnego kucharza króla Leszczyńskiego. O obcym pochodzeniu ludzi popularnych i zasłużonych rzadko się pamięta, natomiast podkreśla się je zawsze przy wypominaniu win i nieprawości.
Dlatego też przedstawiciele paryskiej sekcji Des Quatres Nations, przeprowadzający nocami rewizje w mieszkaniu Sułkowskiego przy rue des Augustins, nie opowiadali mu o czynach Klaudiusza Łazowskiego, lecz przypominali chętnie i po wiele razy znane z gazet fakty, że zgilotynowany niedawno tyran Ludwik XVI był synem i wnukiem polskich królewien oraz że Polak gen. Miączyński, uczestnik zdradzieckiego spisku Dumourieza, chciał oddać Austriakom miasto Lilie.
Te pierwsze miesiące pobytu w rewolucyjnej Francji musiały być ciężką próbą dla naszego radykała. Stykał się bezpośrednio z tym, o czym marzył w Warszawie, krytykując kompromisową Konstytucję 3 Maja. Władza w Paryżu należała rzeczywiście do ludu. Nękający go rewizjami i przesłuchaniami przedstawiciele sekcji miejskiej Des Ouatres Nations rekrutowali się z proletariuszy i drobnomieszczaństwa. Ubrani w długie spodnie sankiulotów i w czerwone czapki frygijskie, używali imion starożytnych bohaterów: Brutusów, Kasjuszów i Hektorów i pozdrawiali się słowami: Wolność, Równość i Braterstwo. Ale ci rewolucyjni władcy Paryża odnosili się do niego z największą nieufnością i wietrzyli w nim szpiega koalicji i reakcyjnych emigrantów. Nie obchodziły ich warszawskie listy polecające posła Descorches. Złym okiem patrzyli na arystokratyczna twarz rydzyńskiego kawalera i na broń, którą przywiózł ze sobą, aby bronić rewolucji.
Po nadejściu do Paryża wiadomości o uwięzieniu w Warszawie francuskiego dyplomaty Bonneau — stosunek do polskich emigrantów przybrał formę zdecydowanej nagonki. Pewnego dnia Sułkowski — wraz z kilkoma innymi rodakami — został zaaresztowany. Papiery ich opieczętowano, a broń zarekwirowano.
Paryski opiekun uchodźców, Kazimierz La Roche —• dawny sekretarz poselstwa w Warszawie — pisał w związku z tym do Konwencji:
...Wszyscy przebywający tu Polacy są żarliwymi patriotami, których zmuszono do emigracji z ojczyzny. Chociaż są stale gnębieni i prześladowani przez komitety sekcji miejskich, które rekwirują im papiery i broń, bynajmniej się na to postępowanie władz nie skarżą, tłumacząc je wyjątkowymi okolicznościami i wyższą koniecznością. Ale godność Republiki i nasze zobowiązania moralne wobec ofiar despotyzmu nakazują położyć wreszcie kres tej inkwizycji!
La Roche nie mylił się w ocenie republikańskich uczuć polskich uchodźców, przynajmniej w odniesieniu do naszego bohatera. Nazajutrz po zwolnieniu z aresztu Sułkowski wystąpił na publicznym zebraniu sekcji Des Quatres Nations z płomienną mową na cześć Republiki i rewolucji, a zwróconą mu broń ofiarował dla armii zwalczającej rebelię w Wandei.
W czasie tych trudnych dni główną podporą dla Józefa była przyjaźń z Piotrem Maliszewskim. Zadomowiony w Paryżu Maliszewski miał wiele znajomości w kołach zbliżonych do Konwencji i rządu — i chętnie wykorzystywał te stosunki, aby dopomóc przyjacielowi w uzyskaniu odpowiedniego stanowiska w służbie francuskiej.
Dzięki Maliszewskiemu Józef zaprzyjaźnił się z komisarzem sekcji Des Quatres Nations, Aleksandrem Rousselin Saint-Albin, ojcem swego późniejszego biografa Hortenzjusza Saint-Albin, którego książka stanowi do dziś najobszerniejsze, choć nie zawsze ścisłe źródło wiedzy o Sułkowskim. Dzięki Maliszewskiemu zaczął także bywać w domu jego teścia, orientalisty Venture'a.
Pięcioletnia przyjaźń Sułkowskiego z rodziną Venture odegrała w jego życiu ważną rolę. Jest to fakt niewątpliwy, znajdujący potwierdzenie we wszystkich źródłach historycznych. Ale bliższych wiadomości o naturze i szczegółach tej przyjaźni zachowało się bardzo niewiele. Wystarczy ich jednak dla sprostowania nieporozumień, jakie szerzą się na ten temat w literaturze biograficznej.
Prawie we wszystkich utworach literackich o Sułkowskim bohaterowi towarzyszy nieodstępnie jego wierny przyjaciel — orientalista Venture. Jest to postać bardzo w stylu literatury romantycznej: stary mędrzec żydowski, łączący w sobie cechy uczonego znawcy Kabały i „Żyda wiecznego tułacza". W tragedii Żeromskiego występuje on bez imienia, jako „Venture, starzec siedemdziesięcioletni". W popularnej powieści powojennej Karola Koźmińskiego nazywa się Mardocheusz Venture i jest ojcem dwóch córek. Jedną z nich, nazywaną „Egipcjanką", kocha, a następnie poślubia Józef Sułkowski.
Otóż w świetle danych historycznych rzecz przedstawia się nieco inaczej. We Francji było wtedy dwóch orientalistów o nazwisku Venture. Pierwszy z nich i zapewne starszy, Mardochaj Venture z Awinionu, który jeszcze przed rewolucją pełnił funkcję tłumacza języków wschodnich przy Bibliotece Królewskiej w Paryżu, nie miał, o ile wiem, z naszym bohaterem nic wspólnego.
Przyjacielem Sułkowskiego był natomiast Jan Michał Venture de Paradis z Marsylii, wychowanek szkól jezuickich (a więc neofita), wieloletni francuski agent dyplomatyczny w różnych krajach Wschodu, członek Towarzystwa Geograficznego, wykładowca w Szkole Języków Wschodnich i autor pracy naukowej pod tytułem Gramatyka i słownik języka berberyjskiego.
Tego właśnie Venture'a poznał Sułkowski w roku 1793 i jego poparciu zawdzięczał najprawdopodobniej swoją misję dyplomatyczną do Turcji, gdyż Jan i Michał zajmował się wówczas organizacją francuskiej służby konsularnej w krajach Bliskiego Wschodu.
Venture — który w chwili poznania Sułkowskiego miał lat 54 (a nie 70) — większą część życia spędził w Egipcie, Syrii, Turcji i innych krajach wschodnich. On tez rozbudził w młodym Polaku zainteresowania dla orientalistyki. Pod jego wpływem Józef nauczył się tureckiego i arabskiego, jemu zawdzięczał swą wiedzę o Wschodzie.
Zaprzyjaźnili się z sobą podczas wspólnego pobytu w Konstantynopolu, a w miarę upływu lat przyjaźń ich stawała się coraz bliższa. Potem razem wyjechali do Egiptu i obaj tam zginęli — w odstępie paru miesięcy. Francuski biograf Sułkowskiego, Hortenzjusz Saint-Albin, twierdzi, że myśleli o sobie nawet w chwili śmierci. Sułkowski, waląc się z konia w potyczce kairakiej, miał wykrzyknąć: „mój biedny Venture!", Jan Michał, śmiertelnie ranny pod Akką, żegnał się z życiem słowami: „Biedny Sułkowski!"
Jan Michał Venture de Paradis był ojcem dwóch córek. Starsza z nich Wiktoria Franciszka, urodzona w roku 1773 w Kairze i wskutek tego nazywana w paryskim towarzystwie „Egipcjanką", poślubiła w roku 1793 Piotra Maliszewskiego i była jego żoną przez lat dziesięć, urodziwszy mu w tym czasie troje dzieci. Małżeństwo to nie należało do najszczęśliwszych. Wiktoria Franciszka Veuture-Maliszewska, kobieta bardzo piękna, należała do sławnych elegantek epoki Dyrektoriatu, określanych mianem merveilleuses. Jej płochość oraz bezustanne flirty gruntownie zatruły życie biednemu mężowi i w końcu doprowadziły do zerwania małżeństwa. Ale zerwanie to nastąpiło już po śmierci Sułkowskiego. A uważam za rzecz zupełnie wykluczoną, aby cnotliwy Józef mógł romansować ze swawolną „Egipcjanką" w czasie trwania jej małżeństwa. Byłoby to niemożliwe do pogodzenia z jego wierną, pełną uwielbienia przyjaźnią dla Maliszewskiego.
Bohaterką paryskiego romansu była więc najprawdopodobniej nie „Egipcjanka", lecz druga córka Jana Michała Venture de Paradis. Niestety, ta młodsza Venturówna stanowi nieprzeniknioną zagadkę. Żadnemu z biografów Sułkowskiego nie udało się dotychczas ustalić nawet jej imienia.
Do francuskiej miłości Józefa nawiązuje jedynie kilka bardzo ogólnikowych wzmianek w korespondencji jego znajomych oraz w biografii Hortenzjusza Saint-Albin.
Saint-Albin — który z opowiadań ojca musiał znać dość dokładnie perypetie paryskie Sułkowskiego — nie wymienia dyskretnie nazwiska panny Venture, lecz pisze ogólnie o „damie, którą kochał". Informacje jego na ten temat ograniczają się do jednej, dość zaskakującej anegdoty.
„Dama, którą kochał, mając wytrzymać chirurgiczną operacyę, prosiła go, ażeby ją przy tej operacyi raczył wspierać; nie odmówił tej prośbie, lecz zaledwie ujrzał chirurga i jego instrumenta chirurgiczne, zemdlał natychmiast..."
Nieustraszony bohater znad Zelwy, z San Giorgio, Arcole, Malty i Aleksandrii mdlejący na sam widok narzędzi chirurgicznych — to zupełnie coś nowego! Saint-Albin przytacza to zdarzenie jako dowód wyjątkowego... humanitaryzmu młodego oficera. My — przy odrobinie dobrej woli — możemy z tego wysnuć wniosek, że miłość paryska Józefa musiała być jednak dość czuła.
W pracach historycznych o Sułkowskim spotyka się często hipotezę, że jego znajomość z Venturówną skończyła się małżeństwem. Zadałem sobie trud wyśledzenia, skąd wzięła się taka hipoteza. Otóż źródło jej znajduje się w pracy historyka francuskiego M. A. Chuqueta pt. Journal de voyage du general Desaix, wydanej w Paryżu w roku 1907. Chuquet pisze tam o Sułkowskim, co następuje: „Wdowa po nim, córka orientalisty Venture, otrzymywała do końca Cesarstwa rentę 6000 franków ze skarbu państwa".
Ale ta błędna, wynikająca z nieporozumienia, informacja Chuqueta z roku 1907 została obalona w roku 1934 przez Skałkowskiego, który dowiódł w sposób niewątpliwy, że ową tajemniczą hrabiną Sułkowską, pobierającą rentę po bohaterze, była nie wdowa po nim, lecz jego domniemana matka — Małgorzata Zofia de Fleville.
Niemniej hipoteza o małżeństwie z Venturówną, podtrzymana przez Askenazego, pokutuje nadal w polskiej historii i literaturze. Małżeństwem tym tłumaczy się na ogół fakt uzyskania przez Sułkowskiego obywatelstwa francuskiego, które było nieodzownym warunkiem przyjęcia do armii.
Z przekazów historycznych wiadomo, że Sułkowski starał się o przyjęcie do wojska już w czasie pierwszego pobytu w Paryżu — w roku 1793. Ale wtedy go nie przyjęto, więc wyjechał na Wschód jako agent dyplomatyczny. Po przeszło dwuletnich podróżach powrócił do Paryża po raz drugi — na początku roku 1796. W kwietniu tego roku otrzymał stanowisko wojskowe i przydział do armii włoskiej Bonapartego. Niektórzy biografowie wyprowadzają stąd wniosek, że między styczniem a kwietniem 1796 roku Sułkowski musiał uzyskać obywatelstwo dzięki małżeństwu z Venturówną, ponieważ małżeństwo z Francuzką było wtedy jedyną podstawą konstytucyjną do naturalizacji.
Trudno wykluczyć, że było właśnie tak, ale równie dobrze mogło być zupełnie inaczej. Istnieją bowiem konkretne przesłanki przemawiające za tym, że Sułkowski otrzymał obywatelstwo francuskie nie w foku 1796, lecz jeszcze w roku 1793, przed wyjazdem do Turcji.
2 maja 1793 r. Józef pisał z Paryża do ciotki Augustowej, skarżąc się na rozmaite okoliczności utrudniające mu przyjęcie do wojska. Wymieniał te okoliczności po kolei: głupota jednego ministra, nieprzychylność drugiego, wyjazd do Turcji posła Descorches, na którego protekcję szczególnie liczył, antypolskie nastroje wywołane zdradą gen. Miączyńskiego itp... Natomiast nie wspomniał ani słowem o trudnościach wynikających z braku obywatelstwa francuskiego.
Druga przesłanka jest jeszcze bardziej przekonywająca. Dawny znajomy warszawski Józefa, ambasador w Turcji Descorches, w jednym ze swych listów pisze wyraźnie, że podczas spotkania w Konstantynopolu w roku 1794 Sułkowski przedstawił mu dowód swego obywatelstwa francuskiego, wydany przez komunę miasta Paryża.
A jeśli Sułkowski otrzymał obywatelstwo przed wyjazdem do Turcji, to wcale nie musiał się po to żenić z Venturówną. Bo podczas jego pierwszego pobytu w Paryżu obowiązywała jeszcze konstytucja z roku 1791, która, poza małżeństwem z Francuzką, dopuszczała także drugą przyczynę naturalizacji. Ta druga przyczyna, usunięta z późniejszych konstytucji — wyrażała się w słowach: „Obywatelem francuskim staje się ten, kto urodził się za granicą z matki Francuzki".
A więc od nie rozwiązanej zagadki małżeństwa wypada nam znowu powrócić do nie rozwiązanej zagadki rodowodu. Ale przecież taki układ zdarzeń był jak najbardziej możliwy. Sułkowski — utrzymujący do ostatniej chwili kontakty korespondencyjne z macochą i nie krępowany już w Paryżu żadnymi względami konwencjonalnymi — mógł z największą łatwością jeżeli nie dowieść, to przynajmniej uprawdopodobnić, że matką jego była Francuzka. Tak samo, jak w piętnaście lat później uprawdopodobniła to Małgorzata Zofia de Fleville-Sułkowska.
Ale jeżeli Sułkowski uzyskał obywatelstwo francuskie w taki właśnie sposób, to traci tym samym wszelkie podstawy literacko-historyczne legenda o jego małżeństwie z panną Venture. Bo dowodów na to małżeństwo ;— poza bałamutną informacją Chuqueta — nie ma żadnych.
Są natomiast dowody pozwalające przypuszczać, że „rycerz o omdlewających oczach" utrzymał się do końca życia w stanic bezżennym.
Hortenzjusz Saint-Albin opowiada, że pewnego razu najserdeczniejszy przyjaciel Sułkowskiego doznał ciężkiej zniewagi i zamierzał żądać za nią zadośćuczynienia honorowego (chodziło niewątpliwie o Maliszewskiego, który w latach 1796—1798 miał wiele przykrości z powodu dawnego wysługiwania się królowi). Sułkowski bez wiedzy przyjaciela wziął tę rozprawę honorową na siebie. Kiedy przyjaciel mu to później wyrzucał, odpowiedział: „Bezżennym tylko bić się wolno; ja nie mam nic do stracenia, prócz siebie".
Jeden z francuskich monografów wyprawy egipskiej, Reybaud, wspominając Jana Michała Venture de Paradis, pisze: „Jego żona była Greczynką, córka Egipcjanką, a zięć Polakiem". Gdyby Sułkowski istotnie był mężem Venturówny, to kto jak kto, ale monograf wyprawy egipskiej na pewno pamiętałby także o drugim polskim zięciu Jana Michała.
I wreszcie dowód trzeci. Sułkowski, wyruszając na wyprawę egipską, brał pod uwagę ewentualność swej śmierci. Dlatego wszystko, co posiadał, łącznie z najbardziej poufnymi papierami, pozostawił Maliszewskiemu. A przecież gdyby miał żonę, to chyba jej powierzyłby opiekę nad swoim mieniem.
Proponuję więc, żeby całą historię o małżeństwie z Venturówną czy z kimkolwiek innym uznać za zwykłą plotkę, przynajmniej do czasu odkrycia przez historyków jakichś nowych materiałów związanych z życiem prywatnym Sułkowskiego.
Z tego, co odkryto dotychczas, wynika niewzruszenie że miłość nie odgrywała szczególnie doniosłej roli w życiu naszego bohatera.
Potwierdza to zresztą Hortenzjusz Saint-Albin, który znał okres paryski Józefa najlepiej ze wszystkich jego biografów. W swojej książce Saint-Albin pisze: „Po miłości ojczyzny pierwsze zajmowała miejsce w jego sercu przyjaźń". I na temat różnych przyjaźni Sułkowskiego rozwodzi się biograf dość szeroko. Natomiast o jego sprawach miłosnych wspomina tylko raz w króciutkiej marginesowej anegdocie.
Ponieważ o romantycznych przygodach Sułkowskiego udało mi się powiedzieć tak niewiele, wspomnę jeszcze o jednym wypadku, kiedy wystąpił on, a raczej miał wystąpić jako... piewca miłości.
Na ogół mało kto wie, że Józef Sułkowski jeszcze za swego życia stał się bohaterem... libretta operowego. Zawdzięczał to swemu dobremu znajomemu ks. Michałowi Kleofasowi Ogińskiemu, o którym mówiono, że był najlepszym muzykiem wśród dyplomatów i najlepszym dyplomatą wśród muzyków.
Wyprawa egipska Bonapartego wywołała wielkie wrażenie w całym świecie i szczególnie silnie podziałała na wyobraźnię artystów. Autor sławnych polonezów, bawiący wówczas w Hamburgu, na pierwszą wieść o egzotycznej wojnie, zabrał się natychmiast do pisania opery pt. Zelis et Valcour ou Bonaparte au Caire, licząc zapewne na to, że zostanie ona wystawiona w Paryżu w dniu tryumfalnego powrotu zwycięzców. Przy układaniu libretta nie zapomniał oczywiście o Sułkowskim.
Opera miała charakter wyraźnie propagandowy i podkreślała misję cywilizacyjną europejskich zdobywców. Fabuła pierwszego aktu była nad wyraz romantyczna. Zelis — dziewczyna arabska, zamknięta w haremie paszy Egiptu Aboubokira — kocha się potajemnie w młodym jeńcu francuskim Valcour i z tego powodu odrzuca oświadczyny paszy, który pragnie z niej uczynić swoją pierwszą żonę. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, zakochana Arabka godzi się na nocną schadzkę z Valcourem. W czasie schadzki zaskakuje ich okrutny pasza i w trybie przyspieszonym skazuje oboje na śmierć. Ale zaledwie pasza kończy swą groźną basową arię, nadbiega goniec z wieścią o zwycięstwie Francuzów nad Mamelukami. Wkrótce potem pojawia się Bonaparte w otoczeniu swego sztabu. I teraz dochodzi do głosu adiutant Sułkowski. Aby zmiękczyć serce Aboubokira, śpiewa wielką pieśń w obronie miłości i zakochanych. Skruszony pasza odwołuje swój niegodny wyrok i akt kończy się chóralną apoteozą na cześć Bonapartego.
Niestety Ogińskiemu udało się doprowadzić do końca tylko ten pierwszy akt. Później pracę nad operą zarzucił, gdyż wojna egipska zrobiła się we Francji bardzo niepopularna i muzyczna „agitka" nie miała żadnych szans na wystawienie w teatrze paryskim. Wielka pieśń miłosna Sułkowskiego na scenie — podobnie jak w życiu — nie została odśpiewana *.
*/ Prapremiera opery Ogińskiego odbyła się dopiero w roku 1963 w... Telewizji Warszawskiej.
Adiutant Bonapartego
I wreszcie ostatnia, najbardziej pasjonująca i tajemnicza zagadka biografii naszego bohatera: jego stosunki z Bonapartem.
Spróbujemy prześledzić ten wątek od samego początku. Jest wiosna 1793 roku. Kapitan armii francuskiej Napoleon Buonaparte uczestniczy jeszcze w pacyfikacji rodzinnej Korsyki. Były kapitan armii polskiej Józef Sułkowski wydeptuje paryskie bruki i antyszambry rewolucyjnych dygnitarzy. Świeżo wypuszczony z więzienia, zmęczony szykanami policji komunalnej, zrezygnował właśnie z daremnych starań o przyjęcie do wojska i rozgląda się za jakimś innym zajęciem.
W Paryżu mówi się dużo o sprawach Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Specjalny wysłannik sułtana Mysory — Tippo Sahiba zabiega o pomoc Republiki dla antyangielskiego powstania w Indiach. Rząd francuski sprzyja tej wolnościowej imprezie i zamierza posłać sułtanowi swoich instruktorów wojskowych. Gazety wychwalają krzykliwie „obywatela" Tippo Sahiba i nazywają go „dobrym jakobinem". W gabinetach ministerialnych opracowuje się jednocześnie plan drugiej wyprawy wschodniej. Ambasador nadzwyczajny de Semonville ma wyjechać do Turcji z tajną misją montowania nowych sojuszów przeciwko Koalicji. We wszystkich naradach organizacyjnych uczestniczy wybitny znawca spraw wschodnich Jan Michał Venture de Paradis. On to prawdopodobnie wpadł na pomysł, że młody bezrobotny oficer polski, którego poznał przed miesiącem, nadawałby się doskonale zarówno na instruktora wojskowego dla Tippo Sahiba, jak i na rzeczoznawcę polskiego u boku ambasadora de Semonville.
W początkach maja Sułkowski jest już zdecydowany na wyjazd. Pisze wtedy dwa listy pożegnalne do kraju. Pierwszy z nich, o którym już wspominałem — do ciotki Augustowej — zostaje wysłany w demonstracyjnie odpieczętowanej kopercie. Nadawca widocznie nie miał nic przeciwko temu, aby cenzorzy Republiki dowiedzieli się, dlaczego nie przyjęto go do wojska. Drugi list, przesłany przez prywatną okazję, jest bardziej poufny. Józef wyłuszcza w nim nieznanej adresatce (może była nią Małgorzata Zofia de Fleville-Sułkowska) powody, dla których zdecydował się wyjechać na Wschód. W liście tym znajdujemy między innymi takie sformułowania:
...Mam zamiar doskonalić się dalej w sztuce wojskowej; ta potężna dźwignia tyranów powinna im być wydarta przez ludzi wolnych. Aby wyzwolić swój kraj... trzeba dowodzić armią, aby nią dowodzić z powodzeniem, trzeba mieć za sobą sławę czynów wzbudzających powszechne zaufanie...
Zuchwale brzmi to wyznanie młodziutkiego oficerka, wyruszającego na podbój wodzowskiej sławy wprost z aresztu dla podejrzanych cudzoziemców. Ale to nie było zuchwalstwo. Te słowa wyrażały obsesyjną ideę, której już wtedy Sułkowski podporządkował całe swoje życie i której pozostał wierny aż do śmierci. Chciał sławy, żeby móc stanąć na czele armii. Chciał dowodzić armią, żeby wyzwolić ojczyznę. Chciał wyzwolić ojczyznę, żeby rewolucjonizować ją na modłę francuską.
Członkowie misji wschodniej — dla zachowania konspiracji — wyruszali w podróż oddzielnie. Sułkowski wyjechał z Paryża 31 maja 1793 roku, na kilka godzin przed obaleniem rządów prawicowej Żyrondy i objęciem władzy przez lewicową Górę. O wydarzeniach tych dowiedział się już w drodze i powitał je z radością jako „trzecie odrodzenie Francji".
Szykany i przykrości paryskie nie osłabiły jego zapału rewolucyjnego. Zapiski, jakie czynił w podróży przez Francję, mogą śmiało uchodzić za wzorowe „wyznanie wiary" jakobina. Wychwala w nich dobrodziejstwa rewolucji, gromi głupotę i podłość kontrrewolucjonistów z Lyonu, z pasją odpiera kalumnie reakcyjnych gazet. Przejeżdżając obok podniszczonej fortecy pogranicznej, notuje uwagę dość zaskakującą u żarliwego czytelnika „sławnych generałów dzieł": „...Nie w sile bastionów, ale w obywatelskiej odwadze, popartej ruchem całego narodu, i w umiłowaniu świeżo zdobytej wolności... leży bezpieczeństwo Francji".
We Włoszech następuje nieoczekiwana zmiana planów podróżnych. Wywiad koalicyjny wpadł na trop tajnych emisariuszy rewolucji. Ambasador de Semonville zostaje we Florencji zdekonspirowany i zaaresztowany. Sułkowski dowiaduje się o tym w Wenecji. Wokoło niego również robi się gorąco. Wydalony zarządzeniem policyjnym z terytorium Republiki Weneckiej, otrzymuje od konsula francuskiego rozkaz udania się do Aleppo w Syrii. Tam ma czekać na dalsze dyspozycje z Paryża.
Do Aleppo — bagatela! Dziś żadna odległość nie jest w stanie nas zadziwić, ale wówczas nie było przecież samolotów. Późnym, latem 1793 roku Józef wsiada w Livorno na statek i wyrusza w wielomiesięczny rejs morski przez Cypr i Aleksandrettę do Syrii. W drodze choruje na rozmaite tropikalne gorączki, uczy się arabskiego i tureckiego, pilnie studiuje stosunki społeczne i gospodarcze Wschodu, co przyda mu się w pięć lat później podczas wyprawy egipskiej.
Na początku listopada dociera wreszcie do celu podróży. Teraz rozpoczyna się długie czekanie na dyspozycje z Paryża.
Ale w Paryżu zajęci są innymi, ważniejszymi sprawami, Bezustanne klęski na frontach i straszliwy kryzys ekonomiczny zmusiły kierownictwo rewolucyjne do przedsięwzięcia najostrzejszych środków zaradczych. Wielki Komitet Ocalenia Publicznego, na czele którego stoi cnotliwy aż do okrucieństwa Maksymilian Robespierre, postanawia uratować Francję i rewolucję rządami zorganizowanego terroru. Jednocześnie inżynier wojskowy Łazarz Carnot, znakomity organizator i niezłomny republikanin, przystępuje do rewolucjonizowania armii i oczyszczenia jej z niepewnych elementów.
Na widowni pojawiają się nowi ludzie. Jednym z nich jest niedawny pogromca powstańców korsykańskich — Napoleon Buonaparte. Dzięki przyjaźni z Augustynem Robespierre'em, bratem dyktatora, młodemu Korsykaninowi udaje się przeforsować swój plan wyrzucenia Anglików z Tulonu. Po zdobyciu Tulonu zostaje uznany za męża opatrznościowego rewolucji i w błyskawicznym tempie awansuje do stopnia generała brygady. Otwiera się przed nim wielka kariera. Paryscy dziennikarze nazywają go „Robespierre'em na koniu".
Józefowi Sułkowskiemu w dalekim Aleppo powodzi się znacznie gorzej. Przez pięć miesięcy czeka na próżno na rozkazy z centrali. Nie mogąc się doczekać, próbnie zrealizować szaleńczy plan samodzielnego przedarcia się przez 1500-kilometrowy pas Pustyni Arabskiej do Basory nad Zatoką Perską, a stamtąd dalej aż do Indii. Przedsięwzięciu temu patronuje gospodarz Józefa kupiec angielski Robert Abbot. Ale ów uczynny kupiec jest jednocześnie agentem wywiadu angielskiego i o każdym kroku swego polskiego gościa informuje zaprzyjaźnione wywiady Austrii i Rosji. Zapewne dzięki tej życzliwej opiece Sułkowski wpada w zasadzkę pustynną — i tylko cudem uchodzi z niej żywy.
Perypetie indyjskie ciągną się aż do kwietnia 1794 roku. Czując, że angielski wywiad osacza go ze wszystkich stron, Józef rezygnuje wreszcie z awanturniczej wyprawy do Basory i postanawia wrócić do Konstantynopola, gdzie urzęduje jako ambasador Francji dawny znajomy warszawski Marie Descorches.
Podróż do Konstantynopola, nadal utrudniana i wikłana przez uczynnego mr. Abbota, trwa pełne trzy miesiące. Jeszcze przed dotarciem do celu Sułkowski dowiaduje się o wybuchu w Krakowie powstania Kościuszki. Z tą chwilą przestają go interesować problemy Dalekiego i Bliskiego Wschodu. Pochłania go całkowicie sprawa polska.
Do Konstantynopola przyjeżdża w przeddzień obchodu Święta Rewolucji, zorganizowanego w miejscowym klubie jakobinów. Co za piekielna energia kryje się w tym szczupłym młodzieńcu o „słabej konstytucji"! Nie zdążył jeszcze ochłonąć po blisko rocznych awanturach, których starczyłoby na trzy powieści sensacyjno-podróżnicze, a już go widzimy w charakterze głównego prelegenta na zebraniu klubowym jakobinów. I jak z rękawa wytrząsa długie filozoficzne przemówienie o „Wieku męskim ludzkości", przemówienie tak rewolucyjne, że nie powstydziłby się go sam Saint-Just, do którego nasz bohater tak często bywał przyrównywany ze względu na swe przekonania polityczne, młodość, urodę i talent literacki.
„Mówił o prawdziwej wolności i sile, którą ona daje, nakreślił dzieje ducha wolnościowego i jego ciągle doskonalenie od czasów starożytnych, poprzez reformację i walkę o wolność sumienia aż do walki o wolność człowieka, do rewolucji amerykańskiej i francuskiej. Wskazał na siłę moralną wolności, na zdolność narodów do regeneracji, do przeobrażania się w ogniu rewolucji. Oto w naszych czasach Francuzi z sybarytów stają się republikanami: Francja podnosi się z moralnego zepsucia, aby zrealizować cel najszlachetniejszy, aby wznieść się w cnocie aż do heroizmu" *.
*/ Streszczenie przemówienia Sułkowskiego przyłączam za prof. J. Beychmanem. Pełny tekst przemówienia w języku francuskim znajduje się w zbiorach rękopisów Biblioteki Narodowej. Ostatnio, jak mnie poinformowano, przygotowuje się go do ogłoszenia drukiem*
Po spłaceniu długu rewolucji Sułkowski rzuca się w wir spraw polskich. Namawia gorączkowo ambasadora Descorches do interwencji w Paryżu na rzecz powstania. Pisze dla rządu paryskiego obszerny memoriał o sytuacji w Polsce. Treść memoriału, oparta na nielicznych i fragmentarycznych wiadomościach, jakie zdążyły dotrzeć do Konstantynopola, zadziwia ostrością widzenia, a zarazem bezwzględnością niektórych sądów. Sułkowski jest entuzjastą Insurekcji, ale doskonale zdaje sobie sprawę z walki, jaka toczy się w łonie władz powstańczych między radykalnymi „klubistami" a skrzydłem umiarkowanym, reprezentującym szlachtę i bogate mieszczaństwo. „Polski Saint-Just" opowiada się oczywiście za pierwszymi, a umiarkowanych przywódców — nie wyłączając Kościuszki — krytykuje z taką samą „lewacką" zajadłością, z jaką przed trzema laty krytykował Konstytucję 3 Maja.
Ale po napisaniu memoriału zachowuje się podobnie jak po napisaniu Ostatniego głosu obywatela. Oświadcza ambasadorowi Descorches, że wraca do kraju, aby przyłączyć się do powstania.
Descorches wykorzystuje tę okazję dla wysłania zaszyfrowanych listów do Kościuszki i Ignacego Potockiego. Przygotowanie tych listów odwleka wyjazd o miesiąc. Dopiero w połowie września wszystko jest gotowe i Józef wyrusza w nową podróż o trasie wynoszącej bez mała dwa tysiące kilometrów. Przebrany jest za ormiańskiego kupca, ma przyprawioną długą czarną brodę, pod podszewką futrzanej czapki ukrywa zaszyfrowane depesze, a w małym pudełku z proszkiem — swój krzyż Virtuti Militari z 1792 roku.
Trzymiesięczną podróż do kraju znowu urozmaicają sensacyjne przygody z wrogim wywiadem. Policja austriacka jest poinformowana o przejeździe niebezpiecznego emisariusza i za schwytanie go wyznacza wysoką nagrodę pieniężną. Wzdłuż całej trasy podróżnej krążą listy gończe z jego poetycznym rysopisem. Ale brodaty kupiec ormiański niczym nie przypomina „pięknej dziewczyny przebranej za mężczyznę". Jego „omdlewające oczy” spokojnie wytrzymują wzrok urzędników granicznych, a jego zimna krew zwodzi nawet najbystrzejszych szpiclów. Wiele razy jest zatrzymywany i rewidowany, ale zawsze udaje mu się wyjść cało z opresji. Do Polski dotarł Sułkowski dopiero późną jesienią, już po upadku powstania. Historycy polscy nie dostarczają żadnych informacji na ten temat jego ówczesnego pobytu w kraju. Jedynie Hortenzjusz Saint-Albin — opierając się prawdopodobnie na ustnych przekazach swego ojca — utrzymuje, że Sułkowskiemu udało się jeszcze sformować mały oddziałek partyzancki, który został jednak całkowicie rozbity w pierwszym starciu z wrogiem.
Tak czy inaczej pobyt w Polsce nie mógł trwać długo, gdyż już w maju 1795 roku znowu widzimy Sułkowskiego w Konstantynopolu. Stamtąd powraca bezpośrednio do Paryża.
W Paryżu tymczasem zaszły nowe zmiany. 27 lipca 1794 roku — a według kalendarza rewolucyjnego; 9 Thermidora II roku Republiki — większość Konwentu obaliła dyktaturę jakobińską. Maksymilian Robespierre, Saint-Just i inni przywódcy giną pod nożem gilotyny. Upojony zwycięstwem tłum mieszczan paryskich demoluje na Place de Caroussel honorowe groby bohaterów sankiulockich: Jana-Pawła Marata i Klaudiusza Łazowskiego. Rządy nad Francją obejmuje, rozdzierany walkami frakcyjnymi, termidoriański Konwent.
Dla generała brygady Napoleona Buonaparte zaczynają się złe czasy. „Robespierre na koniu" zostaje gwałtownie wysadzony z siodła. Uwięziony w związku z represjami przeciwko „terrorystom", znajduje się o krok od śmierci. W krótki czas potem zwalniają go wprawdzie z więzienia, lecz kariera jego zdaje się być bezpowrotnie zaprzepaszczona. Teraz on, jak przed dwoma laty Sułkowski, włóczy się bezczynnie po ulicach paryskich i antyszambruje w poczekalniach ministerstw. Ale nowi władcy nie chcą korzystać z usług faworyta obalonego reżimu.
Wczesną jesienią roku 1795, mniej więcej w tym czasie, kiedy Józef opuszcza Konstantynopol, Napoleon przygotowuje się do wyjazdu właśnie w tamte strony. W Paryżu nie widzi już dla siebie przyszłości. Tępi biurokraci odrzucają uparcie jego plany uzdrowienia sytuacji na frontach włoskich. Minister wojny skreślił go z listy generałów służby czynnej. Zamierza więc wyjechać jako instruktor wojskowy na Wschód i zająć się reorganizacją artylerii tureckiej.
Ale historia nie pozwala zejść ze sceny swemu wybrańcowi. Rozwój wydarzeń we Francji podsuwa mu nieoczekiwaną okazję do rehabilitacji politycznej.
Piętnastomiesięczne rządy termidoriańskie to okres bezustannych walk wewnętrznych. Nowa władza atakowana jest z lewa przez sankiulotów paryskich domagających się „chleba i konstytucji z roku 1793" oraz z prawa — przez rojalistów. Na prowincji szerzy się biały terror. Tłumy powracających emigrantów i zamożnej młodzieży tworzą organizacje pod nazwami Wojska Jezusowego i Wojowników Słońca. Bandy ich krążą po miastach mordując rewolucjonistów. Zwolennicy restytucji monarchii — rozzuchwaleni słabością i niezdecydowaniem rządu — przygotowują się do generalnego powstania w stolicy.
Termidorianie rozglądają się gorączkowo za ludźmi, którym można by powierzyć obronę zagrożonej Republiki. Jeden z głównych przywódców stronnictwa rządowego, Paweł Barras, przypomina sobie o bezrobotnym zdobywcy Tulonu, który odwiedzał go kilkakrotnie w charakterze petenta. Prawie w przeddzień wybuchu powstania rojalistycznego generał Buonaparte zostaje powołany z powrotem do służby czynnej i mianowany komendantem Paryża.
Powstanie wybucha 13 Vendemiaire (4 października) 1795 roku. Dwudziestotysięczny tłum uzbrojonych mieszczan paryskich, prowadzony przez rojalistycznych powstańców, atakuje siedzibę Konwentu. Ale niedoszły reorganizator artylerii tureckiej czuwa. Zamyka swymi działami ulicę Św. Honoriusza i za pomocą kilku salw armatnich udaremnia zamach stanu.
Tych salw armatnich, oddanych do tłumu, Paryż nigdy mu nie wybaczy. Nowy przydomek „generała Vendemiaire" przylgnie do niego na wiele lat i będą mu go stale przypominać w najcięższych chwilach jego życia. Ale na razie Republika jest uratowana — i uratowana kariera jej wybawcy. Władzę nad Francją obejmuje nowy rząd, pięcioosobowy Dyrektoriat. W skład jego wchodzą dwaj ludzie doceniający w pełni talenty Bonapartego: jego protektor, cyniczny i sprzedajny ex-arystokrata Paweł Barras, oraz „organizator zwycięstwa", znawca wojskowości — Łazarz Carnot.
W nagrodę za stłumienie rewolty Napoleon uzyskuje stopień generała dywizji oraz życzliwe zainteresowanie dyrektorów dla swoich planów kampanii włoskiej. Jego stosunki z rządem zacieśniają się jeszcze z przyczyn natury osobistej. Młody generał zakochuje się bez pamięci w przyjaciółce Barrasa, starszej od siebie o sześć lat wicehrabinie Józefinie de Beauharnais (warto przy okazji wspomnieć, że wdowę de Beauharnais, skazaną w roku 1793 na śmierć, uratował od gilotyny Polak, dr Markowski, pełniący wówczas funkcje naczelnego lekarza więzień paryskich). Potężny dyrektor Barras, licząc na to, że za pośrednictwem Józefiny podporządkuje sobie całkowicie zakochanego artylerzystę, przyspiesza jego karierę. W początkach marca 1796 roku generał dywizji Napoleon Bonaparte (włoskie „u" coraz częściej wypada z nazwiska) otrzymuje upragnioną nominację na naczelnego dowódcę Armii Włoch. W tydzień później — a w dwa dni przed wyjazdem na front włoski — żeni się z wicehrabiną de Beauharnais.
Józef Sułkowski dowiedział się o tych faktach już z gazet paryskich. Powrócił do Francji w pierwszych miesiącach 1796 roku, zmęczony trzyletnimi podróżami i przygodami, zgnębiony upadkiem powstania w Polsce i gruntownie zniechęcony do służby w dyplomacji. Wszystko, co czynił dotychczas, okazało się bezcelowe. Na koncie swoim nie miał jeszcze ani jednego sławnego czynu, nie posunął się ani o krok w kierunku dowodzenia armią.
Pierwsze zetknięcie z Francją Dyrektoriatu musiało być dla naszego jakobina nad wyraz przykre. Bojowy, rewolucyjny Paryż, który pożegnał w roku 1793, zmienił się w czasie jego nieobecności w miasto tryumfującej burżuazji. Salwy armatnie Bonapartego uratowały wprawdzie ustrój republikański, ale nie zdołały ocalić jego społecznych treści. Rewolucja, zdyskredytowana nadużyciami Terroru — została ostatecznie zaprzepaszczona przez bezideowe rządy termidoriańskie.
„Polski Saint-Just" znalazł się nagle w kłębowisku rozszalałej spekulacji, oportunizmu, handlu karierami, rozpustnych zabaw i intryg politycznych, motanych w salonach literackich. Dla surowej, spartańskiej natury Sułkowskiego zgnilizna Dyrektoriatu musiała być czymś wyjątkowo wstrętnym i odpychającym. Wybawienie od niej mógł znaleźć tylko w wojsku. Jedynie w armiach — zreformowanych i kierowanych przez Carnota — żył jeszcze duch jakobiński. Armia Włoch, Armia Renu i Mozeli, Armia Sambry i Mozy — nadal roznosiły po Europie hasła i zdobycze rewolucji francuskiej, tej rewolucji, której już nie było w samej Francji.
Natychmiast po powrocie Józef wznowił starania o przyjęcie do wojska. I o dziwo! Burżuazyjny Paryż Dyrektoriatu okazał się dla młodego jakobina łaskawszy od dawnej stolicy sankiulotów. Starzy znajomi Sułkowskiego byli obecnie dobrze urządzeni i mogli mu służyć skuteczną pomocą. Aleksander Rousselin Saint-Albin sekretarzował przy ustosunkowanym sztabowcu, generale Cherin. Piotr Maliszewski — po poślubieniu Franciszki Wiktorii Venture de Paradis i po krótkiej „odsiadce" w więzieniu robespierrowskim — był dobrze widziany we wpływowych kołach burżuazji paryskiej. Dwie urodziwe merveilleuses: „Egipcjanka" i jej bezimienna siostra, czarowały nowych władców modnymi dekoltami do pasa i wodziły rej w salonach literacko-politycznych madame Tallien, madame Recamier i pisarki Fauny de Beauharnais, ciotki Józefiny Bonaparte.
Dzięki pośrednictwu życzliwych przyjaciół Józef wkrótce zawarł osobistą znajomość z generałem Ludwikiem Cherin, zaufanym współpracownikiem generała Łazarza Hoche, sławnego pogromcy powstańców w Wandei. Cherin, z cywila heraldyk i genealogista szlachty, miał widocznie słabość do ludzi o skomplikowanym rodowodzie, gdyż odniósł się do Sułkowskiego jak najżyczliwiej i od razu napisał w jego sprawie gorący list polecający do ministra wojny Petiona. Drugie podobne pismo wpłynęło do Petiona od ministra spraw zagranicznych Delacroix, którego uprzednio „nastawił" przyjazny Józefowi ambasador Descorches.
Józef — widząc, że jego kariera rusza wreszcie miejsca — postanowił sam nadać jej odpowiedni kierunek. 8 kwietnia 1796 roku zwrócił się do ministra Petiona z prośbą o przydzielenie go do Armii Włoch, dowodzonej przez Bonapartego. Biografowie Sułkowskiego — a szczególnie biografowie francuscy — stale ten fakt podkreślają, jako dowód, że Sułkowski już wtedy wybrał sobie Bonapartego na swego mistrza. Nie jest to dowód całkowicie przekonywający. 8 kwietnia w Paryżu Bonapartego nie traktowano jeszcze zbyt poważnie. W masach zarzucano mu, że dla kariery przelał krew paryżan (ostatecznie w dniu 13 Veudemiaire ginęli od jego armat nie tylko rojaliści). W salonach wyśmiewano jego pośpieszne małżeństwo z kochanką Barrasa, a o jego włoskich wyczynach nikt jeszcze nie wiedział, gdyż pierwsze wiadomości o zwycięstwie pod Montenotto nadeszły do stolicy dopiero w tydzień później. Dlatego skłonny jestem przypuszczać, że Sułkowski — prosząc o przydział do Armii Włoch — wybierał sobie nie tyle osobę wodza i mistrza, co miejsce przyszłych swoich działań. Włochy znał już dość dobrze z pierwszej fazy swojej niefortunnej podróży na Wschód. Napisał wtedy kilka wnikliwych studiów o strukturze politycznej i społecznej tego kraju. Interesował się żywo włoskim ruchem niepodległościowym i zjednoczeniowym. Później w paryskim salonie emigrantki mediolańskiej pani Beccaria — do którego wprowadził go Maliszewski — nawiązał bliskie stosunki z radykalnymi patriotami włoskimi. A poza tym — co nie było bez znaczenia dla jego pamiętliwej natury — miał do załatwienia pewne porachunki z reakcyjnym rządem weneckim, który przed trzema laty tak niegrzecznie wyprosił go ze swego terytorium.
W wyniku wielostronnych starań i protekcji „obywatel" Józef Sułkowski — na podstawie postanowienia Dyrektoriatu z dnia l maja 1796 roku — został przyjęty do armii Republiki w stopniu kapitana a la suite (czekającego na wakans) i otrzymał skierowanie do kwatery głównej generała Bonapartego.
Świeżo upieczony kapitan wyjechał z Paryża w połowie maja. Ubrany był w swój stary uniform polski z roku 1792, przerobiony naprędce na mundur francuski. W torbie podróżnej wiózł dwa pisma polecające: oficjalny, lecz nader życzliwy list ministra Petiona oraz prywatny bilecik „ciotki" Napoleona, literatki Fanny de Beauharnais. O tę drugą rekomendację wystarała się niewątpliwie „dama, którą kochał".
Podróż do znajdującej się w ruchu kwatery głównej była męcząca i skomplikowana. Józef płynął dość długo statkiem z Tulonu do Genui i był dwukrotnie atakowany przez korsarzy angielskich. Drugie spotkanie z korsarzami „napełniło go wstrętem do drogi morskiej" i dalszą podróż postanowił odbyć lądem. Wynajął więc w którymś z miasteczek północnowłoskich wóz z woźnicą i w ciągu jednego dnia przebył „włości Genui, Modeny, Toskany, cesarza i papieża". A 28 czerwca dopędził kwaterę główną w Livorno.
W dziesięć dni później wysłał pierwszy list do przyjaciół paryskich. Korespondencja włoska Sułkowskiego z tego okresu została odkryta i opublikowana we Francji dopiero w roku 1946 i jest zupełnie nie znana polskim czytelnikom. Dlatego pozwalam sobie przytoczyć kilka fragmentów tego pierwszego listu, jako próbkę stylu naszego bohatera.
Castiglione de Serivia, na cztery mile od Reseli,
20 Messidora, roku IV (8 lipca 1796).
...Do Livorno przybyłem nazajutrz po przyjściu naszych wojsk i wszyscy jeszcze drżeli. Zbyteczne dodawać, że sumienie słusznie im dopiekało, bo chyba żadne miasto nie wykazało takiej nienawiści do Francuzów... Mieszkańcy Livorno sądzili, że Francuzi zachowają się tak samo... i stad ich przerażenie. Sklepy były zamknięte, ulice opustoszałe, kryto się, a dziewczęta wysyłano na wieś. Pozornie miasto przygotowywało się do obrony, ale na pierwszą wieść o zbliżaniu się Francuzów przejął ich strach tak gruntowny, że widziano poszczególnych przedstawicieli elity młodzieży — pompatycznie zorganizowanej w formacje strzelców narodowych pod bezpośrednią opieką Madonny z Montenero — jak płakali rzewnymi łzami z niepewności, czy wielki książę nie każe im stawiać jakiegoś oporu.
Postarałem się jak najszybciej okazać moje listy generałowi. Odczytał je i kazał jechać za sobą, wyjechałem więc nazajutrz z całym sztabem, co mi pozwoliło widzieć, jak spokój powraca na wydłużone oblicza livornijczyków...
...Ponieważ podróżowaliśmy nie dla zwiedzania kraju ani dla rozmyślania o zabytkach, ale po to, żeby umocnić nowoczesny gmach władzy Republiki we Włoszech, nasze postoje wszędzie były bardzo krótkie; chwila, w której generał kończył sprawy związane z danym miejscem, była zawsze chwilą naszego wyjazdu.
Przy wyjeździe z Bolonii zostałem wysłany naprzód do Ferrary, żeby przygotować wszystko na przyjęcie generała, który miał przyjechać w dwie godziny po nas. Po przybyciu do Ferrary zwróciłem się, jak wypadało, do najwyższego urzędnika miejskiego, który się tam nazywa „Księciem Mędrców". Obiecując sobie wiele po osobniku noszącym taki tytuł, pośpieszyłem na jego spotkanie i stwierdziłem, że jest on królem głupców: stary niedołęga po sześćdziesiątce, który przez trzy dni tak pomału się ruszał, że nic nie potrafił załatwić. Ale czterej oficerowie francuscy dowiedli mu, że chcieć to znaczy móc; w ciągu sześciu godzin przewróciliśmy do góry nogami starą siedzibę książąt z domu d'Este, została ona odrodzona nie tyle ze swych popiołów, co ze swego kurzu. Antyczne meble, które od pięćdziesięciu lat nie widziały światła dziennego, ozdobiły olbrzymie salony, których nie zamiatano od stulecia. Wszystko to, wraz z obfitą kolacją, dałoby generałowi doskonałą kwaterę, gdyby przyjechał. Nagle goniec przerwał te przygotowania: generał pojechał inną drogą, a nam kazał dołączyć do armii. Połknęło się w pośpiechu parę kęsów, lokaje pożarli resztę i już byliśmy w głównej kwaterze, zanim ferraryjczycy zdołali odzyskać oddech po tak gwałtownym alarmie.
Kwatera główna była w Roverbella, podłej mieścinie o dwie mile od Mantui. To miasto, oblężone od paru tygodni, zaczyna odczuwać brak wszystkiego i jestem przekonany, że w sześć dni od rozpoczęcia robót oblężniczych garnizon uzna się za szczęśliwy, mogąc pójść do niewoli — tak jak w Mediolanie. Ale żeby pchnąć naprzód przygotowania do tego zwycięstwa, tak samo jak do wielu innych, generał zadaje sobie trud nie do wiary, a sekunduje mu w tym cudownie jego szef sztabu Berthier.
Jestem przy generale dopiero od dziesięciu dni, a pozwolił mi on już poznać osobiście swoją zadziwiającą aktywność. Nie wątpię, że przy pierwszych starciach z nieprzyjacielem będę miał możność podziwiać jego talenta. Czekam zatem tu i nie zamierzam pisać do ciebie, zanim nie będę mógł opowiedzieć ci o bitwie...
Tyle dowiadujemy się z tego pierwszego listu. Co za szkoda, że Sułkowski nie opisał dokładniej swego pierwszego spotkania z Bonapartem i wrażenia, jakie wywarł na nim generał-głównodowodzący. Wizerunki Napoleona z owych lat, utrwalone przez współczesnych pamiętnikarzy i listopisów polskich, są bardzo różne i nieraz znacznie odbiegają od bohaterskich portretów Guerina, barona Grosa i innych malarzy francuskich. Otyły, barczysty Jan Henryk Dąbrowski, który w kilka miesięcy po Sułkowskim oglądał Bonapartego, ze szczerym ubolewaniem opisywał jego niepokaźny wygląd: „Takie to było małe i jakieś czarne a żółte, a takie chude, a biedne... a nóżki takie miał cienkie, cieniutkie jak cybuszek..."
Wrażenia Józefa z pierwszego zetknięcia z Napoleonem były na pewno zupełnie inne. Niepozorny chudeusz o twardych oczach, ziemistej cerze i nieporządnej grzywie włosów, opadających na szamerunki generalskie — który niecierpliwym ruchem odebrał od przybysza jego listy polecające w kwaterze głównej w Livorno — musiał wydać się Sułkowskiemu kimś bardzo potężnym i bardzo godnym zazdrości.
Nie był to już Bonaparte z początków kwietnia: podejrzany karierowicz, „generał Vendemiaire", ośmieszony mąż kochanki Barrasa, ale Bonaparte z ostatnich dni czerwca: zwycięski wódz, który w trzy miesiące odwrócił bieg kampanii włoskiej, który bił jak chciał najwytrawniejszych generałów austriackich, obalał trony książąt, tworzył republiki, zagrażał stolicy papieskiej, którego nazwisko powtarzano ze zgrozą i podziwem w całej Europie.
Ten nowy Bonaparte stanowił najpełniejsze ucieleśnienie własnych marzeń Józefa. Był młodym oficerem niefrancuskiego pochodzenia, który w ciągu zaledwie trzech lat awansował z kapitana na naczelnego wodza, opromienionego sławą czynów. W kwietniu 1796 roku, w Paryżu, Sułkowski mógł jeszcze prosić o przydział do Armii Włoskiej dla samych tylko Włoch, w czerwcu tego roku w Livorno musiał już stawiać w swoich planach przede wszystkim na Bonapartego.
Kiedy porównuje się życiorysy tych dwóch genialnych młodzieńców, Korsykanina i Polaka, uderzają w nich pewne zadziwiające podobieństwa. Chociażby to, że obaj niemal w tym samym czasie dali wyraz swoim dalekosiężnym zamierzeniom życiowym. Kapitan Sułkowski sformułował swe credo w liście paryskim z maja 1793 roku. Na kilka miesięcy przedtem, także Paryżu, kapitan Bonaparte wypowiedział słowa, które do dzisiaj zdumiewają czytelników jego biografii. W najgorętszych dniach rewolucji spotkał na ulicy starą kobietę, która wzbudziła w nim litość. Ofiarował jej trzy franki. Zachwycona żebraczka wykrzyknęła:
Życzę panu korony, panie oficerze!" Niepozorny oficerek rewolucji wcale się tym życzeniem nie zdziwił. To zupełnie możliwe" — odparł z niezmąconą powagą.
Niezależnie jednak od takich czy innych podobieństw biograficznych mamy prawo przypuszczać, że pierwsze spotkanie Bonapartego z Sułkowskim wypadło raczej chłodno. Zwycięzca włoski nie znosił w tym czasie oficerów z rekomendacjami ministerialnymi. Pomimo ciągłych sukcesów wojennych jego stosunki z Paryżem nie układały się najlepiej. Wpływowi konkurenci robili w stolicy, co mogli, aby osłabić jego pozycję. Uczciwy i uczony, lecz mało elastyczny „organizator zwycięstwa" Carnot ganił go ostro za odstępstwa od uzgodnionych planów strategicznych. Na miesiąc przed spotkaniem w Livorno, doprowadzony do wściekłości, Korsykanin zagroził Dyrektoriatowi swoją dymisją. Dymisji wprawdzie nie przyjęto, ale generał wiedział, że nie jest to spór ostatni, i chronił swój sztab przed „wtyczkami" Paryża. Tajne biuro wywiadowcze Armii Włoch skrzętnie zbierało informacje o oficerach delegowanych do głównej kwatery — na długo przed ich przybyciem na miejsce.
Informacje zebrane o Sułkowskim nie mogły usposobić Bonapartego przychylnie. Protektorem młodego oficera był minister Petion, jeden z najbliższych ludzi dyrektora Carnota. Minister popierał Sułkowskiego w sposób podejrzanie serdeczny, podkreślał jego szczególne kwalifikacje do pracy w sztabie i prosił o wiadomości o dalszych losach protegowanego. Drugim opiekunem kandydata był generał Cherin, szef sztabu Hoche'a, najgroźniejszego rywala Bonapartego. Tych dwóch zastanawiających referencji nie mógł zrównoważyć grzecznościowy bilecik starej grafomanki paryskiej Fanny de Beauharnais. Przy całej swej miłości do Józefiny — Napoleon nie należał do ludzi, którym ciotki dobierają najbliższych współpracowników.
Polecenia ministra nie zostawiono oczywiście bez odpowiedzi. Jeszcze tego samego dnia szef sztabu głównego Armii Włoch, Aleksander Berthier, wystosował do Petiona pismo utrzymane w tonie kurtuazyjnym i obiecującym. Z listu wynikało, że generał głównodowodzący oraz jego szef sztabu ogromnie się zainteresowali oficerem, który zdołał sobie zaskarbić tak wielkie zaufanie „obywatela ministra", i że uczynią wszystko, aby tego oficera zatrudnić „w sposób możliwie najpożyteczniejszy i najbardziej odpowiadający jego szczególnym talentom".
To, co wiemy o losach Sułkowskiego z jego własnych listów, pozostaje w pewnej niezgodzie z tymi oficjalnymi zapewnieniami. Z drugiego listu Józefa, wysłanego do Paryża w ostatnich dniach września 1796 roku, wyraźnie wynika, że protegowany ministra Petiona i generała Cherina w pierwszych trzech miesiącach swej służby włoskiej był konsekwentnie odsuwany od ścisłej pracy sztabowej, odpowiadającej jego „szczególnym talentom". Wkrótce po pierwszej rozmowie z Bonapartem Sułkowski został wprawdzie mianowany adiunktem sztabu (adjoint), ale jako ten adiunkt był stale przerzucany z miejsca na miejsce, ciągle zmieniał dowódców i otrzymywał coraz to nowe zadania o charakterze zdecydowanie liniowym. W listach do przyjaciół skarżył się, że „nie widuje generała tak często, jak by tego pragnął".
Liczba i rozmaitość pierwszych zadań bojowych Sułkowskiego była zadziwiająca. Najpierw przez cztery tygodnie dowodzi szpicą straży przedniej dywizji gen. Vaubois. Później widzimy go u boku gen. Saint-Hilaire, jak cwałuje brzegiem jeziora Garda, aby zdążyć na bitwę pod Tremolano. Po zakończeniu bitwy otrzymuje od gen. Augereau rozkaz, aby z grupą karabinierów obejść Austriaków od tylu. Zajmuje wtedy jakąś wieś i bierze do niewoli trzystu „cesarskich". Innym razem obsadza posterunki przy jednej z przepraw przez Adygę. Wracając z tego zadania zostaje nagle zaskoczony przez wojska austriackie. Zbiera wówczas dwustu maruderów francuskich, buszujących po wsi, i — jak to skromnie określa w liście — „umożliwia im powstrzymanie pierwszego impetu wroga". Bezpośrednio potem bierze udział w bitwie u boku gen. Masseny. „Walka ta jako całość była nieszczęśliwa. Wzięto nam przeszło tysiąc jeńców. Mnóstwo oficerów potraciło bagaże, a wśród nich i ja, zdobyli nawet podręcznego konia generała głównodowodzącego".
W tym gorączkowym młynie czynności adiunkta sztabowego Józef zajmuje się także sprawami polskimi. Już w lipcu 1796 roku Deputacja* paryska zwraca się do swego przedstawiciela w Konstantynopolu, ks. Michała Kleofasa Ogińskiego, polecając mu nawiązać korespondencję z Sułkowskim i skaptować za jego pośrednictwem Bonapartego dla sprawy polskiej.
*/Deputacja paryska — kierowana przez lewicowych przywódców powitania kościuszkowskiego: księdza Franciszka Dmochowskiego, generała Gabriela Taszyckiego i generała Dyonizego Mniewskiego — stanowiła wówczas oficjalną reprezentację wychodźstwa polskiego.
Zgodnie z poleceniem Ogiński skomunikował się z Sułkowskim i w sierpniu otrzymał od niego odpowiedź za pośrednictwem oficera francuskiego, jadącego z Włoch do Persji przez Konstantynopol. Treść tej odpowiedzi Józefa relacjonuje książę Michał Kleofas w swoich pamiętnikach: „...Dał mi do zrozumienia, że mu nie będzie rzeczą podobną mówić o sprawach polskich Bonapartemu w chwili, kiedy tenże generał zatrudniony działaniami wojennymi we Włoszech; lecz radził mi, aby do niego napisać list w imieniu mych ziomków, a zapewniał mnie, że będzie dobrze przyjętym. Zaręczał mi dalej, że gdybyśmy mogli zainteresować dla siebie generała Bonapartego, nasze nadzieje przywrócenia Polski nie byłyby wątpliwe, ponieważ generał ten posiada już wielkie zaufanie Francuzów i nieomieszka prędzej czy później stanąć na czele rządu".
Ostatnie zdanie wystawia wspaniałe świadectwo przenikliwości młodego adiunkta. Napisał je przecież na przeszło trzy lata przed zamachem stanu 18 Brumaire. Zapamiętajmy sobie, że już wczesną jesienią 1796 roku Sułkowski był pewny, że naczelny dowódca Armii Włoch stanie kiedyś na czele rządu francuskiego. To tłumaczy, dlaczego tak mocno trzymał się Napoleona aż do śmierci.
Ogiński różnił się od Sułkowskiego poglądami politycznymi, ale szanował jego patriotyzm, czemu dał wyraz w pamiętnikach, pisząc: „Młody ten człowiek łączył z wielu wiadomościami naukę i odwagę osobistą, poświęcenie stanowcze dla sprawy wolności i wszystkie uczucia dobrego Polaka". Posłuchał też niezwłocznie jego rady i napisał memoriał do Bonapartego. Pompatycznie, naiwnie, bardzo po polsku. Odwoływał się przede wszystkim do uczuć generała:
...Twoje serce, którego powodzenia nie uczyniły głuchym na jęki cierpiącej ludzkości, krwawi się bez wątpienia na samo wspomnienie tylu nieszczęśliwych istot, które czekają jeszcze zbawienia od Francyi... Piętnaście milionów Polaków, kiedyś niepodległych, dzisiaj ofiar sił i okoliczności, zwracają swe spojrzenia na Ciebie. Chcieliby obalić zaporę rozłączającą ich od Ciebie, aby dzielić Twe niebezpieczeństwa, aby Cię uwieńczyć nowymi laurami i dodać do wszystkich tytułów, jakieś sobie zdobył, tytuł ojca uciśnionych!
Później, w roku 1813, książę Michał Kleofas tłumaczył się bardzo gęsto z „republikanckiego i emfatycznego stylu tego listu", ale wówczas wyrażał on z pewnością uczucia szczere.
Zaraz po napisaniu memoriał został wysłany pocztą dyplomatyczną ambasady francuskiej w Konstantynopolu do kwatery głównej Bonapartego.
W wyniku zabiegów Sułkowskiego Napoleon przeczytał memoriał w jego obecności. Rankiem 15 września — na kilka godzin przed bitwą pod San-Giorgio — zalatany adiunkt sztabowy skreślił pośpiesznie list do Ogińskiego, przekazując mu odpowiedź Bonapartego.
Generał przeczytawszy pismo zastanawiał się przez chwile, po czym rzekł: Cóż mam odpowiedzieć, cóż mogę obiecać? Napisz do twego ziomka, że kocham Polaków i że ich sobie wysoko cenię; że podział Polski jest czynem niesprawiedliwości, który się nie może utrzymać, że po zakończeniu wojny we Włoszech pójdę sam na czele Francuzów, aby zmusić Moskali do przywrócenia Polski, lecz powiedz mu także, że Polacy nie powinni się spuszczać na pomoc zagraniczną... Wszystkie piękne słowa, jakie im będą prawili, nie doprowadzą do żadnego celu. Znam się na języku dyplomatycznym... Naród zgnieciony przez swych sąsiadów może się podnieść tylko z bronią w ręku.
Ogiński,— cytując tę odpowiedź w pamiętnikach — opatruje ją gorzkim komentarzem: „Miałem zaufanie do generała Bonapartego, dowodzącego we Włoszech Francuzami i Polakami, a walczącego tylko za wolność i niepodległość narodów. Mój entuzjazm, a zwłaszcza nadzieja, że znajdę w nim obrońcę sprawy polskiej, zmniejszyły się, gdy kazał się ogłosić konsulem dożywotnim, a opuściły mnie zupełnie, gdy się ogłosił cesarzem Francuzów". (Kto wie, czy to właśnie zamach 18 Brumaire nie wpłynął na to, że opera Zelis et Valcour nie została nigdy dokończona?)
Tego samego dnia, kiedy Sułkowski informował Ogińskiego o odpowiedzi generała — w karierze skromnego adiunkta sztabowego zaszedł zasadniczy zwrot na lepsze. W kilka godzin po wysłaniu listu znalazł się w ogniu bitwy i wspaniałym czynem wojennym zdobył sobie serce Bonapartego. Była to prapremiera polskiej Somosierry — w skromniejszych nieco rozmiarach. Sułkowski na ochotnika, na czele dwustu sześćdziesięciu grenadierów wziął brawurowym szturmem baterię San-Giorgio, która wydawała się nie do zdobycia.
Napoleon był naocznym świadkiem tego wyczynu i prawdopodobnie wtedy zmienił stosunek do Sułkowskiego. Przestał uważać podejrzanego „eleganta" z Paryża za konfidenta politycznego, a uznał w nim nieustraszonego żołnierza. Po San-Giorgio pochwalił go w raporcie do Dyrektoriatu i zaczął się nim interesować. W sześć tygodni później wpadł mu w ręce meldunek bojowy Sułkowskiego do szefa sztabu. Wódz przekonał się, że nieustraszony zdobywca San-Giorgio jest także niepospolicie utalentowanym sztabowcem. To wystarczyło.
27 października 1796 roku szef sztabu Berthier podpisał w Weronie rozkaz następującej treści:
„Rozkazuje się obywatelom: kapitanowi Sułkowskiemu... i kapitanowi artylerii Duroc zgłosić się bezzwłocznie do generała głównodowodzącego dla objęcia prowizorycznie funkcji adiutantów przybocznych (aide de camp) do czasu zatwierdzenia ich na tym stanowisku przez Dyrektoriat".
Aide de camp, adiutant przyboczny, albo jak wtedy mówiono: adiutant obozowy — to już była wielka rzecz. Świta przyboczna Bonapartego stanowiła prawdziwą wylęgarnię przyszłych naczelnych wodzów, marszałków, książąt, a nawet królów. Dla przykładu przytoczę nazwiska kilku ówczesnych kolegów Sułkowskiego, z podaniem w nawiasach ich późniejszych dostojeństw:
Duroc (książę Friulu, wielki marszałek dworu), Junot (generał dywizji, książę d'Abrantes), Marmont (marszałek Francji, książę Raguzy), Leclerc (naczelny dowódca wyprawy na San Domingo), Eugeniusz de Beauharnais (książę, wicekról Włoch), Ludwik Bonaparte (król holenderski), Lavalette (minister poczt, hrabia cesarstwa, członek Rady Stanu).
Po nałożeniu na lewe ramię biało-czerwonej szarfy, odznaki adiutanta przybocznego naczelnego wodza, Józef mógł sobie śmiało powiedzieć, że jego fantastyczne rojenia sprzed trzech lat zaczynają przybierać realny kształt. Znalazł się w głównym ośrodku dyspozycyjnym wojny. Przy ówczesnym braku specjalizacji adiutanci przyboczni Bonapartego byli wprowadzani we wszystkie arkana pracy sztabowej. Znali prawie tak samo dobrze jak wódz naczelny stan i pozycje wojsk własnych oraz nieprzyjacielskich. Najpóźniej w przeddzień bitwy byli informowani o najdrobniejszych szczegółach przygotowywanej operacji strategicznej, a potem przebiegając wielokrotnie plac boju mogli kontrolować jej realizację. Najważniejsze zaś, że znajdowali się w nieustannym kontakcie z największym mistrzem wojny współczesnej. Była to idealna szkoła dla młodego oficera, który sam w przyszłości zamierzał stać się naczelnym wodzem armii.
Więc Sułkowski uczył się we Włoszech wojny. Uczył się jej zachłannie, żarłocznie. Widać to najlepiej z jego listów pisanych do Maliszewskiego w Paryżu. Tylko w dwóch pierwszych można odnaleźć epizody o charakterze osobistym, reszta korespondencji przypomina wyciągi z podręczników strategii i taktyki wojennej. Jest rzeczą wprost zdumiewającą, że młody człowiek o niewątpliwym talencie literackim, obdarzony zadziwiającą spostrzegawczością i świetnym poczuciem humoru, nie przytacza w prywatnych listach do przyjaciela ani jednej anegdoty z życia żołnierskiego, ani jednej charakterystyki ludzkiej, że nie interesują go zupełnie plotki sztabowe, awantury miłosne kolegów, ich indywidualne wyczyny bojowe, że pozostaje ślepy i głuchy na barwne szczegóły rodzajowe tła, którym tyle uwagi poświęcają inni kronikarze wojskowi.
Sułkowskiego obchodzi tylko sama wojna. Z rozmachem epika i ze skrupulatnością naukowca kreśli obrazy olbrzymich operacji strategicznych, obnaża mechanizm sukcesów i klęsk, wyjaśnia sens poszczególnych manewrów francuskich i austriackich. Z pasją żołnierza rewolucjonisty charakteryzuje społeczno-polityczną strukturę włoskich państewek, znajdujących się w zasięgu kampanii. Jego listy to podręcznik wiedzy o wojnie, ale podręcznik „najwyższej klasy" — dla kandydatów na naczelnych dowódców armii.
Sułkowski uczył się wojny opracowując z szefem sztabu Berthierem plany operacyjne, wyjeżdżając na rekonesanse, czytając meldunki adiutantów liniowych i słuchając gawęd żołnierskich na biwakach. Ale przede wszystkim uczył się jej na polach bitew u boku Bonapartego. Tam „podpatrywał pioruny" mistrza i „cyrklem obliczał ich moc i działanie". Towarzyszył wodzowi we wszystkich bitwach i prawie w każdej z nich w jakiś sposób się wyróżniał. Odgadywał myśli generała, wyprzedzał jego rozkazy, starał się być mu nieodzowny.
Jeden z adiutantów Bonapartego, Lavalette, który przybył do sztabu Armii Włoch w niedługi czas po Sułkowskim, poświęca mu wiele miejsca w swoich Wspomnieniach. Francuz podziwia brawurę polskiego kolegi na polach bitew, owo „niezwykłe połączenie odwagi i zimnej krwi", zachwyca się jego głęboką wszechstronną wiedzą, potężną inteligencją i błyskotliwą wyobraźnią. Wychwala jego wierną przyjaźń, rycerski honor i niezawodne poczucie obowiązku. Zdaniem Lavalette'a, którego trudno w danym wypadku posądzać o stronniczość, Sułkowski odbijał korzystnie nie tylko od „takiego Junota" (przyszły książę d'Abrantes nie cieszył się widać uznaniem kolegów), lecz i od wszystkich pozostałych adiutantów wodza.
Sam wódz musiał w podobny sposób oceniać swego polskiego aide de camp, gdyż w miarę poznawania go wyznaczał mu przy sobie coraz ważniejsze miejsce. Wprowadzał go w najpoufniejsze tajemnice sztabowe i własne, obciążał go najtrudniejszymi i najbardziej odpowiedzialnymi zadaniami, a w zadaniach dzielonych z innymi adiutantami jemu powierzał kierownictwo (tak było na przykład w misji weneckiej Sułkowskiego i Junota). Z opracowań historycznych polskich i francuskich wynika, że w końcowym okresie kampanii włoskiej Sułkowski był obok Berthiera najbliższym i najbardziej zaufanym współpracownikiem Bonapartego. Fama ówczesna głosiła, że adiutant polski obdarzony był zaufaniem wręcz niewiarygodnym. Opowiadano, że w pewnych wypadkach miał prawo podejmować samodzielne decyzje i podpisywać rozkazy nazwiskiem generała. O wpływie młodego Polaka na Bonapartego pisała nawet prasa niemiecka i austriacka.
Ale dziwna rzecz: ta wyjątkowa rola, jaką odgrywał Sułkowski w sztabie włoskim, nie znalazła żadnego widocznego odbicia w jego karierze wojskowej. Inni — mniej zdolni i mniej cenieni oficerowie świty Bonapartego — awansowali w tempie błyskawicznym, a najbardziej utalentowany adiutant, który był prawą ręką wodza i niemal w każdej bitwie odznaczał się jakimś świetnym czynem, zakończył kampanię włoską, tak jak ją rozpoczął: w stopniu kapitana.
Nad przyczynami tego niezrozumiałego pokrzywdzenia Sułkowskiego głowią się jego biografowie od przeszło stu lat. Hortenzjusz Saint-Albin, który czerpał swe dane z trudnej do sprawdzenia tradycji ustnej, utrzymuje, że Bonaparte, zapytany podczas kampanii włoskiej, dlaczego tak długo nie przedstawia do awansu swego polskiego adiutanta, miał odpowiedzieć: „Dlatego, że od pierwszej chwili wydawał mi się godnym awansu jedynie na naczelnego wodza... a zresztą on sam po przybyciu do Armii Włoskiej oświadczył: nie potrzebuję żadnych nagród, które rozdaje pan Francuzom; moim jedynym celem jest kształcenie się w zawodzie wojskowym pod kierunkiem najwybitniejszego wodza, abym kiedyś mógł stać się takim samym w moim własnym kraju..."
W tej rzekomo historycznej anegdocie wiarygodne wydaje się jedynie oświadczenie adiutanta, gdyż znajduje ono pokrycie w bezspornych dokumentach jego biografii. Ale słowa generała wypadnie chyba zaliczyć do legend powstałych już po śmierci Sułkowskiego. Bo trudno przypuścić, aby w owych podstępnych, zmiennych i zawistnych latach Dyrektoriatu którykolwiek generał kwapił się do wystawiania podwładnemu patentu na naczelnego wodza. Najmniej skłonny do takich oświadczeń był podejrzliwy i stale zagrożony Bonaparte.
Wiemy natomiast od historyków, że w czasie kampanii włoskiej taką właśnie opinię o Sułkowskim wypowiedział ktoś zupełnie inny: Łazarz Carnot, członek Dyrektoriatu i „organizator zwycięstwa". Bardzo możliwe, że właśnie ta nieostrożna wypowiedź paryskiego dygnitarza i okoliczności jej towarzyszące zaniepokoiły podejrzliwego generała i wpłynęły na zahamowanie kariery jego adiutanta.
Treść wypowiedzi Carnota jest szeroko znana i można ją odnaleźć we wszystkich biografiach naszego bohatera. W okresie największego zadrażnienia stosunków między Paryżem a naczelnym dowódcą Armii Włoch — Carnot na jednym z posiedzeń Dyrektoriatu miał powiedzieć o Sułkowskim: „Gdybyśmy stracili Bonapartego, oto młody człowiek, który byłby zdolny go zastąpić".
Biografowie Sułkowskiego, powołujący się chętnie na opinię Carnota, nie starali się nigdy dociec jej źródła. Pozostawiali bez odpowiedzi trzy narzucające się pytania: Co łączyło zwierzchnika wszystkich sil zbrojnych Republiki ze skromnym kapitanem-adiutantem sztabu włoskiego? Skąd Carnot orientował się tak dobrze w talentach Sułkowskiego? Na jakiej podstawie wygłaszał swą opinię?
Dopiero w roku 1946 rozwiązał tę zagadkę biograf Carnota, profesor Sorbony Marcel Reinhard, który w książce pt. Avec Bonaparte en Italie opublikował nie znaną przedtem korespondencję włoską Józefa Sułkowskiego.
We wstępie do tej książki Reinhard wyjaśnia, że listy Sułkowskiego odnalazł w prywatnym archiwum Carnota. Należy przypuszczać, że właśnie na podstawie tych listów „organizator zwycięstwa" wytworzył sobie tak pochlebny sad o ich autorze. Z tego, co pisze Reinhard, wynika ponadto, że o obecności tych listów w archiwum dyrektora Bonaparte dowiedział się prawdopodobnie jeszcze w czasie kampanii włoskiej.
Ujawnienie źródła inspiracji Carnota nastąpiło w okolicznościach dramatycznych. Pod koniec kampanii włoskiej Dyrektoriat, popadłszy w otwartą walkę z opozycją parlamentarną, odwołał się do pomocy wojska. W rezultacie 4 września 1797 roku — przy poparciu dwóch armii; Armii Włoch i Armii Sambry i Mozy — dokonano w Paryżu bezkrwawego przewrotu wojskowego, który przeszedł do historii jako „zamach stanu 18 Fructidora". Carnot, zdecydowany przeciwnik posunięć antykonstytucyjnych, odmówił uczestnictwa w przewrocie i zagrożony aresztowaniem, musiał zbiec za granicę. 15 września do gabinetu „sfruktidorowanego" dyrektora (tak wtedy mówiono) wkroczyli komisarze nowego Dyrektoriatu, aby dokonać rewizji w jego archiwach. Podczas rewizji zwrócono uwagę na teczkę z napisem: „Italie", skreślonym własną ręką Carnota. W teczce znajdowały kopie siedmiu listów kapitana Józefa Sułkowskiego, pisanych z Włoch do przyjaciela w Paryżu.
Ponieważ Bonaparte był jednym z patronów zamachu, należy przypuszczać, że o tym sensacyjnym odkryciu zawiadomiono go natychmiast. Sądzę zresztą, że dzięki czujności Tajnego Biura Wywiadowczego generał dowiedział się o zawartości teczki dyrektorskiej znacznie wcześniej, bezpośrednio po wypowiedzi Carnota. Na szczęście dla adiutanta w samej treści korespondencji było nic kompromitującego. Listy włoskie Sułkowskiego — jak już wspominałem — kreślą obraz wojny w szerokich ogólnych planach, nie ma w nich żadnych tajemnic ani poufnych szczegółów, nazwiska generała głównodowodzącego i innych dowódców wspominane są rzadko i nadzwyczaj oględnie. Nawet najpodejrzliwsze oko nie mogło wykryć w tych obiektywnych opisach żadnych znamion złej woli czy naruszenia obowiązków służbowych. Natomiast musiał Bonapartego zaniepokoić sam fakt, że prywatne listy jego adiutanta przybocznego znalazły się w archiwum jednego z członków Dyrektoriatu.
Kto przekazywał tę korespondencję dyrektorowi Carnotowi i co chciał przez to osiągnąć?
Odpowiedź na pierwsze z tych pytań nie nastręcza żadnych trudności. Listy mogły być przekazywane Carnotowi jedynie za wiedzą i zgodą ich paryskiego adresata: Piotra Maliszewskiego, najukochańszego przyjaciela Sułkowskiego. Aby odpowiedzieć na pytanie drugie, trzeba przyjrzeć się z bliska osobie Maliszewskiego i jego ówczesnej działalności.
W kwietniu 1796 roku — jeszcze przed wyjazdem na front włoski — Józef w liście do jednego z kolegów tak pisał o Piotrze: „...Maliszewski, o którym nic nie powiem, bo gdybym o jego talentach, patriotyzmie i nauce chciał co wspomnieć, tobym cały ten list zapełnił..."
Słowa te świadczą wymownie o stosunku Józefa do przyjaciela, ale w żaden sposób nie można ich uznać za bezstronną i wystarczającą charakterystykę Maliszewskiego.
Piotr Maliszewski vel Maleszewski, człowiek o dwóch nazwiskach, był postacią skomplikowaną, wymykającą się spod jednoznacznych osądów. Jego biografia roi się od niesamowitych wprost sprzeczności. Czytając ją, odnosi się wrażenie, że w tym szczupłym młodzieńcu o wysokim czole myśliciela i mądrym zadumanym spojrzeniu kryło się dwóch ludzi całkowicie od siebie różnych.
Pierwszy Piotr Maliszewski — ojciec licznej rodziny, człowiek z natury spokojny i przezorny, uczony ekonomista, dla którego „nauka była jedyną rozkoszą życia" — zapisał się trwale w historii postępowej publicystyki polskiej jako żarliwy „republikant", radykalny obrońca praw mieszczan i chłopów polskich, autor pism społecznych i ekonomicznych zadziwiających jeszcze dzisiaj świeżością poglądów, odwagą i głębią myśli. Tego właśnie Maliszewskiego kochał Sułkowski, o tym właśnie Maliszewskim w trzydzieści lat później wygłosił piękną mowę pośmiertną Julian Ursyn Niemcewicz, chwaląc jego patriotyzm i liczne dla kraju zasługi.
Ale z kart biografii czcigodnego naukowca, pisarza i patrioty wyziera także drugi Piotr Maliszewski, wieloletni konfident królewski, który w roku 1793 — a więc już w okresie przyjaźni z bohaterem spod Zelwy — denuncjował z Paryża przed Stanisławem Augustem przygotowania powstańcze Tadeusza Kościuszki; podejrzany intrygant emigracyjny i autor jadowitych, nieumiarkowanych paszkwili przeciwko gen. Dąbrowskiemu; awanturnik polityczny coraz to zamieszany w jakieś nieprawdopodobne afery dyplomatyczne bądź spiskowe; człowiek obrażany przez rodaków i prześladowany przez policję francuską, stale inwigilowany, przesłuchiwany, kilkakrotnie aresztowany.
Wydaje mi się, że szlachetny i wierny w przyjaźni Józef Sułkowski znał tylko jednego Piotra Maliszewskiego. Tego, który już w czasie pierwszych spotkań warszawskich oczarował go wspaniałymi zaletami umysłu, ogromną wiedzą, radykalnymi przekonaniami i nieszczęśliwym dzieciństwem, tak bardzo podobnym do jego własnego dzieciństwa w stryjowskiej Rydzynie. Drugiego znać nie chciał i nie wierzył w jego istnienie. Ludzi, którzy źle się wyrażali o Piotrze, uważał za potwarców i w obronie czci wielbionego przyjaciela nie cofał się nawet przed pojedynkiem. A właśnie ten drugi Piotr Maliszewski swymi ambitnymi planami i intrygami wywarł poważny wpływ na życie Józefa, zaszkodził jego karierze — i kto wie, czy nie przyczynił się w pewnym stopniu do jego przedwczesnej śmierci.
W okresie kampanii włoskiej Bonapartego Maliszewski był ważną figurą w paryskim światku emigracyjnym. Nie zawdzięczał tego wcale jakiemuś wyjątkowemu zaufaniu rodaków. Przeciwnie: polscy radykałowie spod znaku Deputacji patrzyli na niego kosym okiem jako na dawnego agenta królewskiego, a polscy „moderanci" z Agencji nienawidzili go za jego radykalizm i zjadliwą publicystykę. Ale oficjalni przedstawiciele wychodźstwa musieli często korzystać z pomocy i z pośrednictwa Maliszewskiego, gdyż był on najbardziej ustosunkowanym rodakiem w Paryżu. Miał mnóstwo znajomości wśród wysoko postawionych Francuzów — szczególnie w kręgach generalicji. Przyjaźnił się z generałem Cherin, szefem sztabu Hoche'a, i z generałem Desolle, szefem sztabu Moreau, utrzymywał ożywione stosunki z generałami Joubertem, Augereau i Championnetem, przez pewien czas był najbliższym współpracownikiem generała Bernadotte. Jest rzeczą zastanawiającą, że ten dobrze prosperujący bourgeois paryski, zakamieniały cywil i zdecydowany przeciwnik wszelkich czynów zbrojnych, tak lgnął do ludzi w generalskich mundurach. Ale klucz do tej zagadki odnaleźć można w jego biografii. Wszyscy generałowie, z którymi się zadawał, byli znani jako przeciwnicy bądź rywale Bonapartego. A w splątanym pokrętnym wykresie działalności życiowej przyjaciela Sułkowskiego jedna tylko linia była prosta, konsekwentna, pozbawiona załamań — linia jego stosunku do Bonapartego.
Piotr Maliszewski był nieprzejednanym, namiętnym wrogiem genialnego Korsykanina — od jego pierwszych zwycięstw włoskich aż po ostateczny upadek cesarstwa napoleońskiego. Podczas wojen we Włoszech potępiał go za „przekreślanie zdobyczy rewolucji" i za niewłaściwy stosunek do włoskich republikanów, wśród których on sam miał wielu bliskich przyjaciół. Później uważał go za „despotę nie liczącego się z opinią i narzucającego siłą społeczeństwom prawa i konstytucje". Oskarżał go o świadome zwodzenie Polaków, a także o odsuwanie od rządów we Francji mieszczan i uczonych. Nienawidził go poczwórnie: jako republikanin, jako Polak, jako intelektualista i jako mieszczanin paryski. Niechęć do zwycięskiego wodza posuwał tak daleko, że odmawiał mu wszelkich zdolności. „Bo czyż potrzeba talentów — zapytywał w jednym ze swoich pism — aby ludziom źle czynić?" Sprzymierzony stale z francuskimi przeciwnikami Bonapartego, uczestniczył prawie we wszystkich ich zmowach i spiskach — poczynając od wiedeńskiej sprawy Bernadotte'a z roku 1798, a kończąc na sprzysiężeniu Maleta w roku 1812.
Jego antynapoleońskie wystąpienia bywały niekiedy awanturnicze i nieodpowiedzialne. Wydaje mi się, że jedną z takich nieodpowiedzialnych awantur było właśnie przekazanie Carnotowi korespondencji Sułkowskiego. Szczegółów tej intrygi i towarzyszących jej okoliczności można się oczywiście tylko domyślać. Nie wiadomo, czy Maliszewski porozumiewał się z Carnotem za czyimś pośrednictwem, czy bezpośrednio — czy działał sam, czy w porozumieniu ze swoimi francuskimi sprzymierzeńcami. W każdym razie wydaje się rzeczą pewną, że przekazanie listów odbyło się bez wiedzy ich autora, gdyż Sułkowski — jak zgodnie stwierdzają wszyscy jego biografowie francuscy i polscy — odznaczał się zadziwiającą lojalnością wobec swego przełożonego i mistrza. Należy przypuszczać, że pomysł przeciwstawienia wodzowi jego adiutanta narodził się w głowie Maliszewskiego, który wyraźnie nie doceniał Bonapartego. Ten fantastyczny pomysł miał zresztą pewne uzasadnienie w sytuacji ówczesnej. Samodzielność i rosnąca sława Bonapartego coraz bardziej niepokoiły Dyrektoriat, tymczasem z listów Sułkowskiego łatwo było odczytać, że w najbliższym otoczeniu niewygodnego generała znajduje się niepospolicie utalentowany młody sztabowiec, orientujący się znakomicie w całokształcie wojny włoskiej. Ale przepaść między naczelnym dowódcą armii a skromnym kapitanem-adiutantem była zbyt wielka, aby sprawę ewentualnego następstwa można było traktować poważnie. Przypuszczam, że Carnot, przedstawiając Dyrektoriatowi swą opinię o Sułkowskim, wypowiadał ją nie tyle jako realny zamysł w stosunku do Polaka, co jako przestrogę w stosunku do Korsykanina. Bonaparte przyjął tę przestrogę do wiadomości i na wszelki wypadek wyciągnął z niej konsekwencje praktyczne: postarał się o to, aby dystans hierarchiczny, zabezpieczający go przed rywalizacją utalentowanego adiutanta, został zachowany jak najdłużej.
Maliszewski nie wyświadczył swoją intrygą dobrej przysługi Sułkowskiemu. Nie była to zresztą jego pierwsza ani też ostatnia nielojalność w stosunku do najwierniejszego przyjaciela. Hortenzjusz Saint-Albin, który znał jeszcze Maliszewskiego osobiście, zarzuca mu, że nie odwzajemniał on nigdy szczerej i ofiarnej przyjaźni Józefa. I prawdopodobnie Saint-Albin ma rację. Uwikłany we francuskie intrygi polityczne, Maliszewski stawiał na utalentowanego kolegę w rozgrywkach antynapoleońskich, lecz jego szczerym przyjacielem chyba nie był. Najlepiej świadczy o tym jego zachowanie się po śmierci Sułkowskiego.
Wspomniałem już, że Sułkowski, wyjeżdżając do Egiptu, wyznaczył Maliszewskiego generalnym spadkobiercą i pozostawił mu wszystkie swoje papiery oraz cały dorobek pisarski. Było tego podobno bardzo dużo: utwory publicystyczne, studia wojskowe, korespondencja, młodzieńcze zapiski. Po śmierci Sułkowskiego, kiedy wokół młodego bohatera poczęła narastać romantyczna legenda, oczekiwano powszechnie, że spadkobierca i przyjaciel opracuje i wyda drukiem jego spuściznę pisarską. Mógł to uczynić z łatwością, gdyż znał się doskonale na rzemiośle literackim, a ponadto był człowiekiem zamożnym i ustosunkowanym. Ale niedawny protektor Sułkowskiego, który za jego życia tak skwapliwie „upowszechniał" nawet jego listy prywatne, po śmierci obiecującego oficera przestał zupełnie interesować się jego twórczością.
W listopadzie 1804 roku generał Michał Sokolnicki, wygłaszając w paryskiej Akademii Nauk odczyt rocznicowy o Józefie Sułkowskim, oficjalnie wezwał Piotra Maliszewskiego do opublikowania znajdujących się w jego posiadaniu utworów i pamiętników zmarłego. Uwielbiany przyjaciel Józefa pozostał głuchy na to wezwanie i odziedziczonych papierów nie ujawnił do końca swego życia. Po jego śmierci dorobek pisarski Józefa przeszedł na własność zięcia Maliszewskiego, historyka Leonarda Chodźki. Za zgodą Chodźki część tych materiałów wykorzystał w swej monografii Hortenzjusz Saint-Albin. Reszta pism uległa rozproszeniu po różnych zbiorach prywatnych i muzealnych, wiele papierów zaginęło i przepadło na zawsze. Pamięć o jednej z najpiękniejszych postaci historycznych tego okresu została zubożona i zatarta z winy najserdeczniejszego przyjaciela. Nie można się więc specjalnie dziwić biografom Józefa Sułkowskiego, że nie podzielają uwielbienia swego bohatera dla Piotra Maliszewskiego.
Ale na razie dość już o Maliszewskim. Nie chciałbym, aby ten sensacyjny, lecz nie wyjaśniony do końca epizod przesłonił głębsze przyczyny rozdźwięków i nieporozumień między Sułkowskim a Bonapartem.
Marcel Reinhard pisze w swej książce o Sułkowskim, że Bonaparte w pełni doceniał wszystkie zalety swego utalentowanego adiutanta, ale dostrzegał w nim także sporo wad; zarzucał mu niezrównoważenie, brak konsekwencji w myślach i w czynach, brak wyczucia politycznego oraz zbyt wybujałą wyobraźnię.
Kilkanaście lat przed Napoleonem podobne zastrzeżenia w stosunku do młodziutkiego „don Pepi" wysuwał jego opiekun, garbaty książę August z Rydzyny. Zbieżność tych ocen psychologicznych nie powinna dziwić. Stary feudał polski i młody generalissimus rewolucji francuskiej — przy wszystkich dzielących ich różnicach — byli chłodnymi graczami politycznymi i realistami, twardo trzymającymi się ziemi. Dlatego musieli w podobny sposób ocenić swego pupila „o zbyt wybujałej wyobraźni'". Przypuszczam, że gdyby ci dwaj panowie z innych epok mogli się byli z sobą zejść i całkowicie szczerze porozmawiać, wówczas uzgodniliby swój sąd o Józefie także w aspekcie społeczno-politycznym: doszliby do wniosku, że w tym młodym utalentowanym człowieku cechą najbardziej denerwującą i najtrudniejszą do zniesienia był... jego bezkompromisowy jakobinizm.
Na początku sierpnia 1796 roku — w pierwszych tygodniach swej służby włoskiej — Józef Sułkowski „zaręczył" listownie ks. Michałowi Ogińskiemu, że Bonaparte „nieomieszka" stanąć na czele rządu francuskiego i że przywróci Polskę. Pisząc ten list, początkujący adjoint święcie wierzył w spełnienie swych zapewnień. Był oszołomiony wspaniałymi zwycięstwami Bonapartego i nie wątpił o jego jakobińskich przekonaniach i celach. Podobnie jak Sułkowski myślała zresztą większość oficerów i żołnierzy Armii Włoch. W tej „zdemokratyzowanej" przez Carnota armii chętnie i często wspominano radykalną przeszłość wodza: jego karierę w okresie dyktatury jakobińskiej i późniejsze ciężkie przejścia po obaleniu Robespierre'a. Ówczesny przebieg wydarzeń we Włoszech umacniał wiarę w rewolucyjność Bonapartego. Waliły się jeden po drugim spróchniałe trony „tyranków" włoskich z domu Habsburgów, a władzę nad wyswobodzonymi krajami obejmowały nowe rządy republikańskie. Dla radykalnego adiunkta sztabowego „o zbyt wybujałej wyobraźni" wszystko wtedy było proste i jasne. Zwycięski wódz, po ostatecznym rozgromieniu tyranów austriackich, powróci z armią do Francji, rozpędzi bezideowych „adwokatów" z Dyrektoriatu, powoła nowy rewolucyjny rząd i — skupiwszy pod swymi rozkazami całą siłę zbrojną Republiki — uderzy nią w tyranów rosyjskich i pruskich; potem pomoże swemu adiunktowi stworzyć rewolucyjną armię polską i zrewolucjonizować ustrój wyzwolonej ojczyzny. Stanie się tak, jak przewidywał jeszcze w Polsce żołnierz-poeta Jakub Jasiński: Francja „zetrze despotów niedołężne gniewy, od Tagu wolność szerząc aż do Newy".
W trzy miesiące po przesłaniu optymistycznych „zaręczeń" Ogińskiemu adjoint Sułkowski objął stanowisko aide de camp i wszedł w krąg najwyższego wtajemniczenia, nawiązując stały i bliski kontakt z naczelnym dowódcą. Oglądany z wyżyn kwatery głównej mechanizm wojny i polityki przedstawiał się zupełnie inaczej. W codziennym obcowaniu z Bonapartem jakobiński adiutant szybko się zorientował, że zwycięzca włoski ma już niewiele wspólnego z dawnym rewolucjonistą paryskim. Od tej chwili prosty i jasny obraz wymarzonej przyszłości począł się gwałtownie zaciemniać i gmatwać.
Sułkowski w przeciwieństwie do Bonapartego nie wypowiadał swych pretensji otwarcie. Jego wzmianki pisemne o generale w listach są rzadkie i zupełnie bezbarwne. Nie ma także prawie żadnych przekazów o jego ustnych wypowiedziach na temat zwierzchnika. Ta wyjątkowa wstrzemięźliwość — wynikająca zapewne z lojalności podwładnego i ze zwykłej ostrożności — ogromnie utrudnia wychwycenie i uporządkowanie konkretnych przyczyn uzasadniających kolejne rozczarowania Sułkowskiego i zmiany zachodzące w jego stosunku do wodza i mistrza. Niemniej z materiałów historycznych można wyodrębnić kilka spraw, które z pewnością odegrały w tej ewolucji rolę zasadniczą.
O jednym z otwartych konfliktów politycznych między adiutantem a wodzem dowiadujemy się z książki Marcela Reinharda Avec Bonaparte en Italie.
W lutym 1797 roku wojska francuskie stoczyły krótką i prawie bezkrwawą wojnę z państwem papieskim. Sułkowski od najwcześniejszej młodości był bojowym antyklerykałem. Niechęć do księży wyniósł jako kompleks dziecięcy z opanowanej przez pijarów Rydzyny. Później dał tej niechęci dobitny wyraz w Ostatnim głosie obywatela, a po przyjeździe do Paryża włączył ją do zasadniczych punktów swego programu ideologicznego. W rewolucyjnej Francji słowo „ksiądz'" było synonimem słowa „kontrrewolucjonista". Mówiąc o wrogach Republiki, zawsze na pierwszym miejscu wymieniano emigrantów i księży. Podczas rebelii w Wandei Sułkowski nasłuchał się wiele o fanatycznych zakonnikach, którzy przewodzili najokrutniejszym aktom białego terroru. Przejeżdżając w roku 1793 przez zbuntowany Lyon, widział ich na czele szlacheckich bojówek, które mordowały jego jakobińskich przyjaciół. Ślady antyklerykalnego nastawienia odnaleźć można w jego wszystkich pismach francuskich. Pisząc o reakcyjnych księżach, stosuje do nich zawsze najostrzejsze określenia, nazywa ich „potworami" i „chłostą ludu". W listach z Włoch z taką samą zaciekłością atakuje państwo papieskie. Widzi w nim najbardziej strupieszały przeżytek feudalizmu, piętnuje zwyrodnienie rzymskiej oligarchii i ucisk chłopów, dotkliwszy niż w innych państewkach włoskich.
Nic więc dziwnego, że w lutowej kampanii wojennej uczestniczył Sułkowski ze szczególną ochotą. Opis tej wojny — dla podkreślenia jej ważności — wydzielił w swoich listach w osobny epos. Pisząc na ten temat zarzuca swój opanowany styl naukowca wojskowego, staje się szyderczym pamflecistą, nieodrodnym synem epoki Oświecenia. Oto sugestywny opis zdobycia Ankony z szóstego listu włoskiego, dość wyjątkowy przyczynek z zakresu polskiej epistolografii wojskowej owego czasu.
...Mnisi ankońscy nie stracili jeszcze nadziei i uczynili ostatni wysiłek, aby zmusić mieszkańców do obrony. Arcybiskup urządza uroczystą procesję na cześć cudownej Madonny, która była rywalką Madonny z Loreto. Dwa tysiące Włochów z pochodniami w dłoniach, z gołymi głowami i boso gromadzi się przed kościołem; tam łobuz w sutannie dowodzi im wymownie, że ręka Boga gotowa jest spaść na Francuzów, że zapowiedziały to cuda; oświadcza także, iż rzecznicy Boga mają prawo oczekiwać, że na widok tych cudów obudzi się wiara prawdziwych wiernych. Po tych wypowiedziach odprawiono mszę i audytorium rozeszło się zadowolone. Nazajutrz wydarzył się cud. Święta Dziewica pragnie ożywić odwagę Ankończyków i żeby im to udowodnić ponad wszelką wątpliwość, obraz otwiera oczy. Najpierw zobaczyło to dziecko. Jakiś mnich świadczy za nim, klasztor potwierdza. Spisują protokół zdarzenia i cała Ankona pławi się w radości. Olbrzymi tłum przebiega miasto i zapełnia kościoły. Co, Madonna otworzyła oczy? To znak nieomylny, że nie chce, żeby Francuzi przyszli, więc nie przyjdą. Taki był krzyk ogólny. Ale trzeba było zrobić jeszcze jeden krok, oswoić ten podniecony tłum z krwią, toteż postarano się o to. Emisariusze rozpuszczają pogłoskę, że Żydzi (ci wrogowie Panienki) utrzymywali korespondencję z naszym generałem i chcieli wydać miasto. Nie trzeba było więcej. Lud rzuca się tłumnie do ich dzielnicy i widząc, że jej bramy są zamknięte, znosi drzewo, żeby je podpalić. Ci nieszczęśliwi mieli już być wydani ogniowi i rabunkowi, kiedy przybyli nasi huzarzy. Na ich widok cala kanalia pierzchła i cud ustał.
Po zdobyciu Ankony droga do Rzymu była otwarta. Ale wbrew nadziejom wychowanka rydzyńskich pijarów wojna z państwem kościelnym nie została doprowadzona do zwycięskiego końca. W kilka dni później w małej mieścinie Tolentino Bonaparte spotkał się z parlamentariuszami Piusa VI i — nie zważając na odmienne dyrektywy rządu paryskiego ani na antyklerykalne nastawienie swego adiutanta — podpisał zaproponowany przez papieża traktat pokojowy. Naczelny wódz Armii Włoch wybiegał myślami w przyszłość. Nie chciał sobie zrażać ostatecznie najwyższego zwierzchnika kościoła katolickiego, bo liczył na to, że w niedługim czasie obejmie rządy nad milionami katolików francuskich. Kto wie, może brał już pod uwagę nawet i tę ewentualność, że papież będzie mu potrzebny przy koronacji na cesarza Francuzów.
Radykalny aide de camp wykazał zupełny „brak wyczucia politycznego". Nie starał się wniknąć w motywy wodza i mistrza. Zawarcie kompromisowego pokoju z najbardziej reakcyjnym państewkiem włoskim, które patronowało wszystkim działaniom antyrepublikańskim i antyfrancuskim, uznał po prostu za zdradę sprawy rewolucji. „Był to jedyny wypadek — stwierdza wydawca listów włoskich Marcel Reinhard — kiedy Sułkowski jawnie nie zaakceptował polityki Bonapartego. Wypowiedziany przez niego sprzeciw wyrażał uczucia oficerów Armii Włoch".
Wkrótce po tym pierwszym rozczarowaniu ideologicznym rozpoczęła się nieszczęsna sprawa wenecka, zajmująca tyle miejsca we wszystkich utworach literackich o Sułkowskim. Jak wynika z przekazów historycznych, „polski Saint-Just" został wplątany przez swego francuskiego zwierzchnika w jedną z najbrudniejszych afer politycznych owego czasu.
W początkach kwietnia zwyciężana na wszystkich frontach Austria zwróciła się do Bonapartego z prośbą o podjęcie rokowań pokojowych. Rozejm podpisano w styryjskim mieście Leoben. W „preliminarzach leobeńskich" strony przyrzekły sobie rychłe zawarcie ostatecznego pokoju i ustaliły jego warunki. Za pokój między mocarstwami miała zapłacić neutralna Wenecja. Postanowienie to ukryto wstydliwie w tajnej klauzuli, dołączonej do preliminarzy. W zamian za austriacką rezygnację z praw do Lombardii oraz za inne ustępstwa generalissimus francuskiej armii rewolucyjnej zgadzał się dokonać wspólnie z cesarzem Austrii rozbioru niepodległej Rzeczypospolitej Weneckiej.
O tajnej klauzuli leobeńskiej — żywo przypominającej układy poprzedzające rozbiór Polski — Sułkowski dowiedział się dopiero w kilka miesięcy później, po zawarciu traktatu pokojowego w Campo-Formio. Przedtem jednak w okrutny sposób nadużyto jego nieświadomości i dobrej wiary.
Następstwa tajnego porozumienia dały o sobie znać natychmiast po jego podpisaniu. Wywiad francuski zabrał się energicznie do organizowania prowokacyjnych incydentów, mających posłużyć jako pretekst do wszczęcia wojny z neutralną Wenecją. W ostatnich dniach kwietnia w porcie weneckim doszło do awantury, w której poniósł śmierć kapitan statku francuskiego. To wystarczyło Bonapartemu do wszczęcia „sprawiedliwego odwetu".
Funkcję heroldów wojny powierzył wódz dwóm zaufanym współpracownikom: Sułkowskiemu i Junotowi. Polecił im zawieźć do dywizji gen. Baraguey d'Hiliersa rozkaz opanowania miasta. Ale misja Sułkowskiego nie ograniczała się do czynności, którą mógł z powodzeniem wykonać pierwszy lepszy oficer ordynansowy. Bonaparte znał powiązania swego jakobińskiego adiutanta z rewolucjonistami weneckimi i chciał je wykorzystać dla akcji politycznej, która miała towarzyszyć akcji wojskowej.
Należy przypuszczać, że Sułkowski podjął się tego zadania z największą ochotą. Arystokratyczna Wenecja była mu tak samo wstrętna jak klerykalny Rzym. Nieraz już przedtem w swoich pracach publicystycznych opisywał historyczne zbrodnie oligarchów weneckich, a z ich policją miał osobiste porachunki jeszcze z czasów pierwszego pobytu we Włoszech. Jednocześnie poczuwał się do bliskiego powinowactwa duchowego z rewolucyjnymi plebejuszami weneckimi, którym przewodził podziwiany przez niego Wincenty Dandolo. Na pewno więc nie szczędził wysiłków i namów, aby przyspieszyć „wyzwolenie" Wenecji.
Perfidna prowokacja polityczna Bonapartego zakończyła się pełnym sukcesem. Podboju starej republiki, którą zamierzano wydać jej odwiecznemu wrogowi, dokonano rękami jej własnych obywateli, pod szyldem rewolucji społecznej. Zachęceni przez Sułkowskiego i innych emisariuszy francuskich, jakobini weneccy wywołali ludowe powstanie i obalili rządy znienawidzonej Signorii. Na gruzach arystokratycznej Rzeczypospolitej Św. Marka powstała nowa, rewolucyjna Republika Wenecka, która natychmiast zawarła wasalny układ przyjaźni z francuską Republiką-matką. Po pięciu miesiącach nowa republika przestała istnieć. Większą część jej terytoriów wraz z miastem Wenecją Bonaparte oddał Austrii, resztę włączył do satelickiej Republiki Cyzalpińskicj, której trzon stanowiła Lombardia.
14 maja 1797 — po wkroczeniu wojsk francuskich do Wenecji — Sułkowski wysłał stamtąd entuzjastyczny list do Bonapartego. Był to list człowieka najgłębiej przekonanego o słuszności i sprawiedliwości dzieła, w którym uczestniczył. Opisując zdobycie Wenecji, ze specjalnym naciskiem podkreślał zasługi i zapal rewolucjonistów weneckich:
...rewolucyjnemu porywowi ducha zawdzięczamy właśnie zdobycie Wenecji; to drogocenne zarzewie wolności, obezwładniając siły naszych nieprzyjaciół, stanowiło podstawę naszych powodzeń...
Z jaką rozpaczą i z jakim wstydem musiał wspominać słowa tego listu w pięć miesięcy później, kiedy na zamku Passariano jego przyjaciel i sprzymierzeniec wenecki Wincenty Dandolo klęczał przed Bonapartem i błagał go z płaczem, aby nie wydawano Wenecji Austriakom.
Dla człowieka tak ideowego i wrażliwego moralnie jak Sułkowski nieoczekiwany finał sprawy weneckiej był z pewnością ciężkim dramatem osobistym. Nie darmo w najcelniejszych utworach literackich o legendarnym adiutancie ten właśnie epizod wysuwa się na plan pierwszy. Słusznie stwierdza jeden z historyków, że za samą sprawę wenecką Sułkowski mógł znienawidzić Bonapartego.
O innym konflikcie ideologicznym między polskim radykałem a późniejszym cezarem dowiadujemy się od Hortenzjusza Saint-Albin. Francuski biograf wspomina mimochodem w swej książce, że Bonaparte w prywatnych rozmowach z Sułkowskim dwukrotnie odsłonił przed nim swoje prawdziwe oblicze polityczne. Pierwsza z tych rozmów odbyła się podczas kampanii włoskiej. Wódz w napadzie wylewnej szczerości miał uczynić adiutantowi poufne zwierzenie, które „do głębi wstrząsnęło jego jestestwem". Informacja brzmi prawdopodobnie, gdyż wiemy także z innych źródeł historycznych, że Bonaparte chętnie wdawał się z Sułkowskim w poufne dyskusje na tematy najbardziej zasadnicze. W stosunkach z innymi współpracownikami chłodny, zamknięty w sobie, małomówny — będąc sam na sam z polskim adiutantem, zmieniał się nie do poznania: stawał się szczery, rozmowny, często nawet wylewny. Wynikało to zapewne stąd, że z całego grona świetnych sztabowców jedynie Sułkowski odpowiadał mu poziomem intelektualnym i tylko jego mógł traktować jako równorzędnego partnera w dyskusji. Wolno też przypuszczać, że wódz w prywatnych rozmowach ze swoim najbliższym współpracownikiem wykorzystywał każdą okazję, aby konfrontować z realną rzeczywistością jego „zbyt wybujałą wyobraźnię" i wykazywać mu jego „brak wyczucia politycznego".
Saint-Albin nie pisze wprost, jaka była treść zwierzeń Bonapartego, ale można to wydedukować z dalszych fragmentów książki. Według wszelkiego prawdopodobieństwa wódz we Włoszech powiedział adiutantowi to samo, co powtórzył mu później jeszcze raz w Paryżu, przed samym wyjazdem do Egiptu: że ustrój republikański skazany jest na rychłą zagładę i że władzę nad Francją powinni przejąć żołnierze.
Takie „wyznanie wiary" generalissimusa Republiki mogło rzeczywiście wstrząsnąć jakobińskim adiutantem. Z relacji Hortenzjusza Saint-Albin wynika, że w tym jednym wypadku Sułkowski sprzeniewierzył się swojej osławionej lojalności adiutanckiej. O wypowiedzi Bonapartego poinformował swego przyjaciela — znanego z jakobińskich przekonań, generała Jouberta — i długo z nim na ten temat konferował.
Nie sądzę, aby sławnemu zwycięzcy z Tyrolu udało się rozproszyć niepokoje młodszego kolegi. Ślady tych niepokojów odnajdujemy w ówczesnej publicystyce Sułkowskiego. W ostatnich miesiącach pobytu we Włoszech adiutant wiedział już o swoim wodzu wszystko. Nie wierzył w jego republikanizm i wyczuwał w nim przyszłego despotę.
W sierpniu 1797 roku — w okresie akcji propagandowej, poprzedzającej zamach stanu 18 Fructidora — Sułkowski napisał kilkustronicową rozprawkę pt. Analiza rewolucji francuskiej i jej skutków. Nie wiadomo, czy publikacja ta powstała z jego własnej inicjatywy, czy na polecenie Bonapartego, który w potrzebie chętnie korzystał z pióra uczonego aide de camp. W danym wypadku chodziło o wytłumaczenie społeczeństwu francuskiemu, dlaczego Armia Włoch musiała się wmieszać w politykę wewnętrzną metropolii.
Sułkowski — w odróżnieniu od legalisty Carnota — nie był przeciwnikiem przewrotu paryskiego, gdyż widział w nim jedyny ratunek przed reakcją monarchistyczną. Ale jednocześnie obawiał się jej następstw, a przede wszystkim obawiał się ambicji Bonapartego. Na dwa lata przed napoleońskim zamachem stanu 18 Brumaire przewidywał, że ingerencja armii w wewnętrzne sprawy polityczne może się stać niebezpiecznym precedensem na przyszłość. Jeszcze niedawno, w sierpniu 1796, kiedy pisał pierwszy list do Ogińskiego, sam marzył o tym, aby Bonaparte stanął na czele rządu. Ale wówczas zwycięstwo wodza utożsamiał ze zwycięstwem rewolucji. W sierpniu 1797 roku nie miał już tej pewności. W jego rozprawce zwraca uwagę charakterystyczny fragment poświęcony zagadnieniu, które wówczas nazywano „cezaryzmem", a dzisiaj od nazwiska Bonapartego nazywa się „bonapartyzmem":
„Daremnie złośliwa plotka stara się nas przedstawić jako satelitów naszego wodza. Przyszłość zada kłam tym niemądrym posądzeniom. Kto przez sześć lat walczył dla celu tak jasno określonego jak wolność, ten nie przeoczy momentu, kiedy czyjaś działalność przestaje służyć sprawom publicznym, a zaczyna być użyteczna wyłącznie dla jednostki... Człowiek wolny i odważny nie zawiedzie, gdy przyjdzie mu karać naruszenia prawa... Ręce nasze przywykły przecież do karania tyranów..."
Trudno o dosadniejsze sformułowania i wyraźniej określony adres! W tej okolicznościowej publikacji wyraźnie pobrzmiewa głos Brutusa. I co za mistrzowska retoryka: autor nie oskarża przecież Bonapartego, przeciwnie — broni go przed nieuzasadnionymi podejrzeniami opinii publicznej. Ta przewrotna — najeżona ostrzeżeniami i groźbami — „obrona" musiała porządnie zdenerwować przyszłego konsula i cesarza.
Ale wszystkie dotychczas przytoczone rozczarowania ideologiczne naszego bohatera bledną wobec rozczarowania najważniejszego — wobec rozczarowania, które stało się dla Sułkowskiego jednocześnie najdotkliwszą przegraną polityczną i najcięższą tragedią osobistą, które wytrąciło mu grunt spod nóg i odebrało zasadniczy cel i sens całemu jego życiu.
W niektórych utworach monograficznych poświęconych Sułkowskiemu zauważyłem wyraźną tendencję do łagodzenia, a nawet całkowitego zacierania historycznego konfliktu między nim a twórcą legionów, generałem Janem Henrykiem Dąbrowskim. Takie pośmiertne godzenie z sobą popularnych postaci historycznych nie wydaje mi się najszczęśliwszą wykładnią dziejów ojczystych. Może to doprowadzić do najzupełniej błędnego mniemania, że w przeszłości Polacy znali jedynie walki orężne, a walka polityczna została wynaleziona dopiero w wieku dwudziestym.
Zatarg Sułkowskiego z wodzem Legionów — udowodniony w sposób bezsporny przez historyków — to najtragiczniejszy rozdział biografii „polskiego Saint-Justa". Obowiązek biografa powinien polegać przeto nie na zamazywaniu tego konfliktu, lecz na wyjaśnieniu jego przyczyn i tła.
Rozpoczęła się ta sprawa z początkiem zimy 1796 roku, w dwa tygodnie po sławnym zwycięstwie pod Arcole. W trzydniowych ciężkich zmaganiach tej bitwy zarówno wódz, jak adiutant narażali się na równi z szeregowym żołnierzem. Bonaparte zapadłszy z koniem w bagno omal nie utracił życia. Sułkowski ratując go został raniony kartaczem w ramię.
Lekka kontuzja oderwała adiutanta na krótki czas od boku wodza. Rannemu oficerowi zlecono odprowadzenie na tyły kilkutysięcznego transportu jeńców austriackich. To nieefektowne zadanie dostarczyło mu nieoczekiwanie silnych wrażeń. Wśród jeńców odnalazł starych znajomych. W jednym z oficerów transportu rozpoznał generała austriackiego, który przed dwoma laty zatrzymał go na galicyjskiej granicy i więził przez kilka dni, kiedy w przebraniu ormiańskiego kupca przedzierał się był z Konstantynopola do Warszawy. To pierwsze spotkanie, o którym wiemy od Hortenzjusza Saint-Albina, z pewnością sprawiło Sułkowskiemu niemałą satysfakcję. Ale nie ono było najważniejsze.
Najważniejsze było to, że transport wziętych do niewoli „kajzerlików" składał się w znacznej części z galicyjskich i śląskich chłopów, przymusowo wcielonych do armii zaborczej. Byli to ci sami chłopi, dla których domagał się praw w Ostatnim głosie obywatela, o których myślał w roku 1794 w Konstantynopolu, pisząc swój porywczy memoriał o Polsce dla rządu francuskiego, o których nie zapomniał ani na chwilę przez wszystkie te lata, wypełnione niezwykłymi przygodami i przejściami wojennymi w obcych krajach.
Z pewnością odnalazł wśród jeńców także chłopów z okolic Bielska, gdzie ciągle jeszcze mieszkała jego macocha-matka — Małgorzata Zofia de Fleville. Rozmowy z tymi ludźmi odświeżyły w jego pamięci wszystkie dawne przeżycia, krzywdy i urazy. Ordynaccy chłopi — nie wiedząc dokładnie, z kim mają do czynienia — mogli go uczęstować najświeższymi informacjami o jego arystokratycznej rodzinie. Znali przecież doskonale jego niegodnego stryja Antoniego, ostatniego kanclerza Rzeczypospolitej z ramienia Targowicy, który umarł ze strachu na pierwszą wieść o wybuchu powstania Kościuszki; znali także dwóch synów jego rzekomego ojca, księcia Franciszka de Paula, którzy z dobrej woli uczestniczyli w kampanii włoskiej jako oficerowie kawalerii austriackiej...
Parodniowy marsz z transportem jenieckim musiał być dla Sułkowskiego wyjątkowo mocnym przeżyciem. Robiący karierę aide de camp naczelnego dowódcy armii francuskiej we Włoszech znowu poczuł się przede wszystkim Polakiem. Prawdopodobnie wtedy dojrzała w nim myśl, że z jeńców z zaboru austriackiego należałoby sformować osobne oddziały polskie przy Armii Włoch.
Sam pomysł nie był niczym nowym. Od upadku powstania kościuszkowskiego koncepcje „legionów polskich" w różnych wariantach wysuwano co pewien czas w skupiskach emigracji. Przodował w tej akcji ośrodek radykalnych wychodźców w Wenecji, z którymi Sułkowski pozostawał w stałych i bliskich stosunkach. Być może więc, że stamtąd zaczerpnął swe pierwsze natchnienie. W każdym razie z przekazów historycznych wynika niezbicie, że do formowania pierwszego „próbnego batalionu polskiego" we Włoszech przystąpiono w niedługi czas po bitwie pod Arcole oraz że inspiratorem i organizatorem tego oddziału był kapitan Józef Sułkowski, zaufany doradca Bonapartego w sprawach polskich.
O pierwszym oddziale polskim, formowanym przez Sułkowskiego, wiemy bardzo niewiele. Łatwo jednak sobie wyobrazić, jakie nadzieje musiał wiązać z owym „próbnym batalionem" człowiek, który w marzeniach widział się twórcą i naczelnym wodzem polskiej armii rewolucyjnej. Ale historia zadała jego marzeniom bezlitosny cios. Właśnie w tym czasie, kiedy był pochłonięty realizacją swego zamysłu — w mediolańskiej kwaterze Bonapartego pojawił się generał Jan Henryk Dąbrowski z gotowym projektem organizacyjnym legionów, zaakceptowanym już przez Dyrektoriat.
Trzeciego grudnia 1796 roku w pałacu książąt Serbellonich, przekształconym w główną kwaterę zwycięzców, Dąbrowski przedstawił swe plany wodzowi Armii Włoch. Przy rozmowie był obecny Sułkowski. W gabinecie Bonapartego spotkali się z sobą dwaj kandydaci na naczelnych dowódców polskich sil zbrojnych: młody sfrancuziały jakobin oraz zatrącający mocno niemczyzną, starszawy generał-lejtnant szlacheckiej Rzeczypospolitej. Wyboru między nimi miał dokonać francuski wódz, dla którego sprawy polskie były jedynie mało znaczącym epizodem we własnej grze politycznej.
Pierwsze spotkanie zakończyło się chwilowym zwycięstwem Sułkowskiego. Daremnie potężny, zwalisty Dąbrowski miotał się jak wielka ryba w sieci nieporadnej saskiej francuszczyzny. Bonaparte, zmrożony listami polecającymi Dyrektoriatu i odpowiednio nastawiony przez swego polskiego doradcę — potraktował przybyłego z Paryża generała wyniośle i wręcz niegrzecznie. Rekomendacji rządowych nawet nie przeczytał, na projekt legionów ledwie raczył spojrzeć, a projektodawcy oświadczył cierpko, że przy Armii Włoch formuje się właśnie oddział polski, w którym zarówno on, jak i jego towarzysze mogą uzyskać stanowiska oficerskie.
Dąbrowski, który po zdobyciu aprobaty Dyrektoriatu był przekonany, że sprawa legionów jest już załatwiona, wyszedł od Bonapartego zupełnie zgnębiony. Domyślił się od razu, kto był reżyserem odpychającego przyjęcia. Przed swoim adiutantem Tremo otwarcie oskarżył o to Sułkowskiego: „To nasz wróg, er ist unser Feind! A doprawdy nie wiem dlaczego!"
Ile dramatycznej treści kryje się w tym wybuchu rozżalenia, zachowanym w korespondencji Dąbrowskiego. Generał jeszcze przed przyjazdem do Mediolanu wiedział niejedno o polskim adiutancie Bonapartego. Znał jego piękną kartę w wojnie 1792 roku, słyszał o jego patriotyzmie i nieskazitelnej uczciwości, możliwe, iż liczył na jego poparcie dla swoich planów. Pełne bolesnego zdumienia „a doprawdy nie wiem dlaczego!" w ustach Dąbrowskiego miało wówczas wymowę jednoznaczną: człowiek taki jak Sułkowski nie powinien być wrogiem legionów!
Sądzę, że większość czytelników tej książki — wychowana w ugruntowanym od blisko dwustu lat kulcie dla tradycji legionowej — w pełni podzieli to gniewne zdumienie Dąbrowskiego wobec stanowiska naszego bohatera. Chciałbym więc pokrótce wyjaśnić złożone motywy tego stanowiska. Wynikało ono nie tylko z dotkliwego zawodu osobistego młodego kapitana, lecz także z przyczyn bardziej ogólnych. Dla zrozumienia całej sprawy konieczne jest pewne wprowadzenie w ówczesną aurę polityczną emigracji polskiej we Francji i we Włoszech.
Szperając w materiałach źródłowych z tego okresu, przejrzałem w rozmaitych zbiorach bibliotecznych i archiwalnych kilkaset listów pisanych z Paryża do kraju przez polskich uchodźców porozbiorowych. Treść tej korespondencji urzekła mnie bezpośredniością i bardzo ludzkimi akcentami, które rzadko udaje się zachować nawet w najlepszych opracowaniach historycznych. Czytając te zblakle ze starości gryzmoły — adresowane do różnych krewnych i przyjaciół w Warszawie czy w zapadłych wioskach galicyjskich — widzi się wyraźnie nieszczęsnych wygnańców, wyrwanych przez kataklizm historyczny z rodzinnych stron i rzuconych na bruk obcej stolicy, cierpiących tam niedostatek, głód, emigranckie upokorzenia, a przede wszystkim usychających z tęsknoty do ojczyzny. Przytaczam kilka charakterystycznych wyjątków z tych listów.
...Często nie jedząc przez dzień cały, przerażony smutkiem, co się nadal stanie ze mną, unikam nawet znajomości z ludźmi, których serca odmienne są wcale od tych, z którymi żyłem. Przydaj do tego ubiór dawnej polskiej guni, starego a la markieran kapelusza oraz wielkich palonych butów, które jeszcze mi towarzyszą od Polski... "Wszystko to ludziom wolnym jak paryżanie osobliwszy robi ze mnie widok...
...Ulituj się. Panie, nad nieszczęśliwym! Prześlij ten list do Brodów... Kto wie, nim odbiorę od mojego brata spodziewaną odpowiedź, głód i zimno pozbawią mnie życia...
...Widziałem się tutaj z jednym przejeżdżającym Polakiem, któren był w Warszawie na komedyi Strzelcy albo życie wiejskie. Ma być bardzo piękna arya, którą śpiewała Józia Truskolaska z muzyką bardzo ładną. Proszę Cię, racz mi przysłać na klarynet z tekstem: a trzeba noty bardzo drobno napisać, dla uniknienia pocztowego kosztu...
...Jak można bydź tak okrutnym i zostawiać mnie przez dziesięć miesięcy bez funduszu... Proszę Cię więc i zaklinam, abyś mnie powracającą pocztą uwiadomił, co Wuiaszek względem mnie myśli i czy jest jego wolą z tego piekła mnie wybawić lub nie...
...Słuchać począłem Kursu Hygieny... Nauka podobna zdaje się u nas nie była, więc tym rzadsza i potrzebniejsza. Obiecał się nauczyciel, gdy przyjdzie do pokarmu, odkryć sposób, iż przez cały dzień żyć można o kilku groszach... Czekam z niecierpliwością tego sekretu, chociaż doświadczam sam, że dzień i drugi nie jedząc, żyć można...
...Postanowiłem jeszcze na jaki zasiłek czekać. A tymczasem może się wyjaśni grubą zasłoną pokryta niepewność Europy...
...Niech żyje Polska! Powróciła na ziemię własną i wtenczas dopiero w panienkach będziem się kochać...
...Wiem, że wy już biegacie sankami po Warszawie; u nas tutaj deszcz i błoto niezmierne...
W całej tej korespondencji wygnańczej na pierwszy plan wysuwa się rozpaczliwa nostalgia i żarliwe pragnienie powrotu do kraju. Ale inaczej wygląda to w listach emigrantów „szeregowych", a inaczej w listach przywódców politycznych emigracji. Tęsknota maluczkich przejawiała się w rzewnych wspomnieniach bądź w wybuchach żalu, tęsknota przywódców konkretyzowała się w sporach o ustrój przyszłej Polski i w różnorakich projektach wojskowo-wyzwoleńczych.
Walka polityczna między prawicą a lewicą obozu kościuszkowskiego — przeniesiona z kraju na emigrację — była kontynuowana z całą zajadłością przez dwie partie emigracyjne: prawicową Agencję i lewicową Deputację.
Innej Polski pragnęli umiarkowani politycy stronnictwa agencyjnego: Franciszek Barss i Józef Wybicki, a innej radykalni przywódcy Deputacji: ex-pijar ksiądz Franciszek Ksawery Dmochowski, piętnowany przez Stanisława Augusta „siewca maksym jakobińskich" i najbliższy współpracownik Kołłątaja, czy publicysta Józef Kalasanty Szaniawski, świeżo przybyły z kraju przedstawiciel „związkowców" warszawskich, czy wreszcie generał Dyonizy Mniewski, były naczelnik insurekcji kujawskiej.
Odmienne były także koncepcje walki zbrojnej o odzyskanie niepodległości. Główny ideolog Agencji Józef Wybicki, zapatrzony w gwiazdę wojenną Bonapartego, od pierwszej chwili zabiegał u Dyrektoriatu o stworzenie polskich formacji zbrojnych we Włoszech. Na ich dowódcę proponował kolejno przebywających we Francji polskich generałów: Józefa Wielhorskiego i Józefa Zajączka. Kiedy żadna z tych kandydatur nie uzyskała zgody rządu francuskiego, Wybicki wezwał do Paryża jednego z najbardziej zasłużonych żołnierzy kościuszkowskich, a swego osobistego przyjaciela — generała Jana Henryka Dąbrowskiego.
Partia Deputacyjna — mająca ściślejsze od Agencji powiązanie z krajem — w swojej polityce niepodległościowej stawiała przede wszystkim na wywołanie powstania w Galicji. Dlatego stronnictwo to patronowało gorliwie polskim formacjom wojskowym organizowanym w Mołdawii i na Wołoszczyźnie, natomiast odnosiło się nieufnie do koncepcji legionów włoskich, uważając, że tworzenie wojska w kraju tak odległym od Polski odwraca uwagę od głównego frontu walki.
Po przybyciu Dąbrowskiego do Paryża gorliwe zabiegi Wybickiego o utworzenie „legiów włoskich" zostały wreszcie uwieńczone niechętną zgodą Dyrektoriatu. Od tej chwili spór polityczny między dwiema partiami stał się jeszcze gwałtowniejszy i nabrał nieprzyjemnych akcentów personalnych. Przeciwnicy Agencji starali się na wszelkie sposoby zdyskredytować w opinii wychodźstwa kandydata na wodza przyszłych Legionów. W atmosferze obustronnego zacietrzewienia i wzajemnych denuncjacji do rządu francuskiego argumenty polityczne mieszały się z czysto osobistymi rozrachunkami z niedawnej przeszłości.
W akcji przeciwko Dąbrowskiemu przodował jego rodak wielkopolski, generał Dyonizy Mniewski, waleczny dowódca powstania kujawskiego, któremu nawet Wybicki przyznaje w swych pamiętnikach, że „był dobry Polak i wiele się do sprawy publicznej przyłożył, ale od momentu wnijścia generała Dąbrowskiego do Wielkopolski powziął doń niechęć i z tą do Paryża przyjechał..." Do akcji politycznej Mniewskiego i innych publicystów deputacyjnych włączali się z ochotą wszyscy zgorzkniali zawistnicy emigracyjni i prywatni wrogowie Dąbrowskiego. Na głowę nieszczęsnego generała waliła się istna lawina zarzutów, oszczerstw i insynuacji.
Wypominano Dąbrowskiemu jego zniemczenie, kiepską polszczyznę, wygórowane ambicje i skłonność do intryg. Fakt, że po upadku powstania był darzony szczególnymi względami przez Suworowa, rozdmuchiwano do rozmiarów zdrady narodowej. Z racji pobytu w Berlinie — podczas którego Fryderyk Wilhelm II ofiarował mu wysokie stanowisko w swojej armii — ogłaszano go za „pruskiego pensyonalistę".
Szarpany i obrażany Dąbrowski na wszystkie te zarzuty odpowiadał z niezmąconym spokojem: „Żebym ja o siebie się ino starał, jusz dawno bym był w służbie jednego monarchi nieprzyiaciela Oyczyzni naszey, okryty rangami, dobrze płatnim y spokoynim; tu zaś jezdem każdemu podległy, nic płatni, pełno długów y praci niezmierny, wszystko to w wydoku dla naszey Oyczyzni..." Ale roznamiętnieni przeciwnicy generała nie przyjmowali do wiadomości głębokiej prawdy tych niezbyt gramatycznych oświadczeń. W ostatnich dniach przed wyjazdem Dąbrowskiego do Włoch akcja przeciwko niemu przybierała nawet formę czynnych ataków na jego osobę. „...Generał Zajączek, przez zazdrość, że ten los nie padł na niego, w chwili wyjazdu Dąbrowskiego naszedł... jego stancję i wyzwał go do pojedynku..."
Echa nagonki paryskiej przeciwko Dąbrowskiemu dotarły niewątpliwie do Sułkowskiego na długo przed spotkaniem mediolańskim. Polski doradca Bonapartego — jak wynika z jego korespondencji — odnosił się na ogół dość krytycznie do paryskich rozgrywek emigranckich. Ale program polityczny Deputacji był mu bliski, bo odpowiadał jego własnym przekonaniom i dążeniom. On także marzył o wybuchu powstania ludowego w Galicji i interesował się żywo organizacją „legionu wołoskiego". Wiadomo przecież, że jeszcze w roku 1794 — w drodze powrotnej z Polski do Konstantynopola — spędził dłuższy czas wśród uchodźców wojskowych na Wołoszczyźnie, a później utrzymywał z nimi stały kontakt korespondencyjny. Wprawdzie pod koniec roku 1796 sam nakłonił Bonapartego do stworzenia próbnego batalionu polskiego we Włoszech, ale uczynił to między innymi właśnie dlatego, aby uprzedzić analogiczne zabiegi paryskie Wybickiego i Dąbrowskiego, których uważał za rzeczników dawnej królewsko-szlacheckiej Polski. Wierzył też zapewne we wszystkie zarzuty polityczne, jakimi obciążali Dąbrowskiego eminenci lewicy emigracyjnej i wybitni generałowie powstańczy, tym bardziej że jednym z najzajadlejszych opluwaczy „pruskiego pensyonalisty" i „przyjaciela Suworowa" był uwielbiany Piotr Maliszewski.
Kiedy wziąć pod uwagę to wszystko, jasne się staje, że kapitan Józef Sułkowski byłby przeciwnikiem generała Jana Henryka Dąbrowskiego nawet wówczas, gdyby nie wchodziły w grę żadne względy osobiste. Doznany zawód i zraniona ambicja przyczyniły się jedynie do spotęgowania i zaostrzenia konfliktu.
Zwycięstwo Sułkowskiego, odniesione w czasie pierwszego spotkania w pałacu Serbellonich, było krótkotrwale. Po następnych rozmowach z Dąbrowskim stosunek Bonapartego do sprawy Legionów zmienił się zasadniczo. Znający się na ludziach Korsykanin szybko odkrył w niedźwiedziowatym generale polskim znakomitego fachowca wojskowego i urodzonego dowódcę, nabrał więc zaufania do jego planów. W niemałym stopniu przyczynił się do tej zmiany szef sztabu Aleksander Berthier, który z zazdrości o wpływy Sułkowskiego od pierwszej chwili stal się gorącym sprzymierzeńcem i protektorem Dąbrowskiego. Najbardziej jednak dopomogła sprawie Legionów ówczesna sytuacja polityczna we Włoszech.
Był to moment wyjątkowo ostrych rozdźwięków między Paryżem a Mediolanem. Rząd paryski domagał się od Bonapartego natychmiastowego zawarcia pokoju z Austrią, chociażby za cenę oddania jej całych Włoch. Do tego celu zmierzały wszystkie posunięcia Dyrektoriatu. Także zgoda na utworzenie legionów polskich we Włoszech była pomyślana głównie jako akt propagandowy, obliczony na zastraszenie Austrii i skłonienie jej do szybszych rokowań pokojowych.
Tymczasem naczelny dowódca Armii Włoch, nie bacząc na dyrektywy paryskie, urządzał sobie w zdobytym kraju bazę wypadową do nowej ofensywy. Umacniał podstawy świeżo utworzonej Republiki Lombardzkiej i pomagał jej w tworzeniu własnych narodowych sil zbrojnych. Ale nie była to już działalność wyzwoleńcza rewolucyjnego wodza, pod której urokiem znajdował się Sułkowski, pisząc swój list do Ogińskiego. Od tamtej chwili wiele się we Włoszech zmieniło. Wyzwolony spod jarzma habsburskiego, naród włoski nie mógł się pogodzić z bezprzykładną eksploatacją gospodarczą stosowaną przez zwycięzców. Z inicjatywy miejscowych partii jakobińskich zawiązywał się radykalny ruch niepodległościowy, wysuwający hasło uwolnienia kraju także od francuskich okupantów. Wybuchały powstania chłopskie. Na tyłach armii francuskiej zaczynały działać dywersyjne organizacje zbrojne.
Nowe warunki zmuszały Bonapartego do opierania się w swej polityce włoskiej głównie na warstwach posiadających. A to znowu z kolei bardzo utrudniało i opóźniało formowanie lombardzkich sił zbrojnych, gdyż burżuazja włoska sprzeciwiała się uzbrajaniu mas ludowych, a masy ludowe również nie kwapiły się zbytnio pod sztandary francuskich eksploatatorów. Wyjście z trudnej sytuacji znalazł Bonaparte w Legionach polskich. Postanowił uczynić z nich korpus posiłkowy dla armii lombardzkiej. W wyniku tego postanowienia propagandowe zamierzenie Dyrektoriatu po kilku rozmowach Bonapartego z Dąbrowskim zmieniło się w konkretny czyn.
Sułkowski sprawę z Dąbrowskim przegrał. I przegrać musiał. Nie wiadomo, czy Napoleon — zezwalając swemu adiutantowi na formowanie pierwszego próbnego batalionu polskiego — łączył z tym zezwoleniem jakieś dalsze i poważniejsze plany odnośnie jego osoby. Ale gdyby nawet tak było, to po ostatecznym wypracowaniu koncepcji oddziałów polskich we Włoszech jako korpusu posiłkowego w służbie lombardzkiej — rola Sułkowskiego i tak musiała się skończyć. Na wojsko polskie pomyślane w ten sposób nie mógł mieć wpływu marzyciel o „zbyt wybujałej wyobraźni", znany ze swych sympatii dla radykalnych patriotów włoskich, bezkompromisowy jakobin, któremu Bonaparte zarzucał „brak wyczucia politycznego".
Miesiące formowania Legionów były z pewnością najcięższym okresem w życiu naszego bohatera. Cała precyzyjna konstrukcja jego planów na przyszłość rozsypała się w gruzy. Stary generał, uosabiający w jego oczach kontynuację stanisławowskiej Polski, zniszczył jego hołubione od lat marzenia i przejął jego rolę przyszłego zbawcy ojczyzny. Młody rozgoryczony radykał nie mógł się zdobyć na sprawiedliwą ocenę Dąbrowskiego i Legionów. Pozostał do końca przeciwnikiem tego przedsięwzięcia. Człowieka, który wdarł się na jego miejsce, uważał za bezideowego kondotiera, tworzone przez niego wojsko — za żałosną karykaturę wymarzonej przez siebie rewolucyjnej armii polskiej.
Ostatni akt tego tragicznego konfliktu rozegrał się w pól roku po pierwszym spotkaniu mediolańskim, na przełomie maja i czerwca 1797 roku, bezpośrednio po powrocie Sułkowskiego z „wyzwolonej" Wenecji.
Na początku lata 1797 roku Legiony przeżywały okres dynamicznego wzrostu. Wbrew początkowym obawom Dąbrowskiego podpisanie preliminarzy leobeńskich wcale nie zahamowało rozwoju polskich formacji wojskowych we Włoszech. Zawarcie ostatecznego pokoju wydawało się jeszcze bardzo odległe, a ciągle powtarzające się pogłoski o przerwaniu rokowań i rychłym podjęciu działań wojennych wzbudzały w sercach polskich nowe nadzieje. Dopiero teraz zaczynały owocować odezwy wysyłane przez Dąbrowskiego i Wybickiego do kraju i do ośrodków emigracyjnych. Do nowego wojska polskiego jak do ruchomej ojczyzny ciągnęli zewsząd wygnańcy. W kwaterach legionowych w Palmanova, w Treviso, a później w Bolonii zgłaszali się bez przerwy nowi ochotnicy: dezerterzy z armii austriackiej, uciekinierzy z zaboru rosyjskiego i z zaboru pruskiego, a także różnego rodzaju awanturnicy i obieżyświaty. Szczególną sławę zyskał sobie dzielny kapitan Lipczyński, który długą drogę z Polski do Włoch przebył... na piechotę.
Dąbrowski dokonywał cudów, aby tę „bandę oberwańców" ubrać i uzbroić, wykołatać dla niej żywność i żołd, przekształcić ją w regularne wojsko. Dopomagał mu w tym najskuteczniej szef legionowego „domu ubiorczego'' Kazimierz Konopka, dawny terrorysta warszawski wyświecony z kraju za udział w wieszaniu dygnitarzy targowickich.
Nazwisko Konopki wymieniam specjalnie dla zaznaczenia, że nie wszyscy radykalni lewicowcy polscy ustosunkowali się tak niechętnie do Dąbrowskiego i Legionów jak Sułkowski. Z chwilą gdy wojsko polskie we Włoszech stało się faktem dokonanym, wielu radykałów emigracyjnych niezwłocznie zgłosiło do niego swój akces, odkładając na później dawne rozrachunki oraz spory o treść polityczno-społeczną przyszłej Polski. Kazimierz Konopka nie był wówczas jedynym jakobinem w sztabie legionowym, poza nim do najbliższych współpracowników Dąbrowskiego należeli jeszcze: bracia Jan i Ludwik Dębowscy, Amilkar Kosiński oraz Klemens Liberadzki, jeden z założycieli paryskiej Deputacji.
W miarę krzepnięcia Legionów włoskich zmieniało się także stanowisko czołowych ideologów deputacyjnych. Legiony generała Jana Henryka Dąbrowskiego — mające oparcie w potężnej bazie organizacyjnej Armii Włoch i kierowane przez doświadczonych fachowców wojskowych — okazały się imprezą bez porównania solidniejszą i więcej obiecującą niż rozwichrzona „konfederacja wojskowa" na Wołoszczyźnie, pod dowództwem samozwańczego „naczelnego wodza wojsk koronnych i litewskich", generała Ksawerego Dąbrowskiego. Pod wpływem ciągłych pogłosek o nowej wojnie z Austrią słabły również wątpliwości natury geograficznej. Sława zwycięstw Bonapartego we Włoszech sprawiła, że nadzieje na przedarcie się Legionów do Polski wydawały się coraz realniejsze. Wśród emigracji zaczynano wierzyć, że o przyszłym ustroju wyzwolonej ojczyzny zadecydują ci, którzy będą mieli za sobą Legiony włoskie.
Partia Deputacyjna musiała więc zmienić swoją politykę. Dawni przeciwnicy włoskiej koncepcji legionowej wszczęli teraz zażarty bój o radykalizację polityczną istniejących już Legionów i wydarcie ich spod wpływu umiarkowanej Agencji.
W praktyce oznaczało to po dawnemu walkę z generałem Janem Henrykiem Dąbrowskim jako „człowiekiem Wybickiego i Barssa". Pozycję Dąbrowskiego starano się podważyć przede wszystkim przez wprowadzanie na stanowiska legionowe jak największej ilości oficerów o orientacji prodeputacyjnej. Póki tę nową politykę prowadzono na odległość: z Paryża, Wenecji, Drezna — gdzie skupiały się główne ośrodki wychodźstwa — nie była ona jeszcze dla Dąbrowskiego specjalnie niebezpieczna. Sytuacja zaogniła się dopiero, kiedy wielu Polaków weneckich, przepłoszonych z tego miasta przez wypadki wojenne, przeniosło się do Bolonii, gdzie kwaterowały Legiony, i do Mediolanu, gdzie mieściła się główna kwatera francuska.
Stosunek Polaków weneckich do Dąbrowskiego był szczególnie agresywny. Wynikało to stąd, że pierwsze projekty utworzenia wojska polskiego z jeńców austriackich — jak już wspomniałem — wyszły właśnie z Wenecji. Wiadomo z licznych przekazów historycznych, że wysłannicy weneckiego ośrodka emigracyjnego — a między nimi generałowie insurekcyjni: Kołysko, Wyszkowski i Łaźniński — już w marcu roku 1795 zabiegali u rządu francuskiego o pozwolenie na formowanie „legionów polskich"'. Dlatego weneccy politycy uważali się za ojców duchowych całego wojska polskiego na emigracji, w żaden sposób nie mogli ścierpieć „niesłusznego" wywyższenia Dąbrowskiego i rościli sobie pretensje do wpływu na sprawy organizacyjne Legionów. Najżywszą inicjatywę w tym kierunku przejawiał generał-major Franciszek Ksawery Łaźniński, przywódca zawiązanej w Bolonii Partii Patriotyczno-Demokratycznej, człowiek ambitny i nie przebierający w środkach gracz polityczny. Ten to gen. Łaźniński stał się sprawcą ostatecznej porażki i kompromitacji Sułkowskiego.
27 maja 1797 roku generał Jan Henryk Dąbrowski przyjechał do Mediolanu, aby załatwić z Bonapartem kilka ważnych spraw legionowych. Ciągłe gonitwy za naczelnym dowódcą francuskim należały do stałych obowiązków twórcy Legionów. Kiedy zawodziły środki korespondencyjne, generał zostawiał cały „kram" legionowy pomocnikom, a sam jak zwykły turysta ładował się na brykę pocztową, dźwigając w torbie podróżnej swoją podręczną kancelarię, i tłukł się nieraz tygodniami za przenoszącym się z miejsca na miejsce Bonapartem, aby dopaść go wreszcie, zawsze zajętego i śpieszącego się, i w krótkiej przerwie między jedną konferencją a drugą przedłożyć mu swoje racje bądź wydusić od niego potrzebne podpisy.
Tym razem Dąbrowskiemu chodziło o ustalenie ostatecznej organizacji Legionów, a przede wszystkim o uzyskanie zgody na obsadzenie kilkunastu wyższych stanowisk oficerskich zaproponowanymi przez siebie kandydatami. Obecni w Mediolanie przeciwnicy generała — a wśród nich Łaźniński — uznali, że jest to idealny moment dla rozegrania decydującej batalii o wpływy w Legionach, i postanowili w miejsce kandydatów Dąbrowskiego podsunąć własnych. Jedynym człowiekiem, który mógł to przeprowadzić u Bonapartego, był oczywiście jego polski doradca — kapitan Józef Sułkowski.
O przebiegu całej intrygi, nazywanej przez niektórych historyków „kabałą Sułkowskiego przeciwko Dąbrowskiemu", dowiadujemy się z niemieckiego listu Dąbrowskiego, wysłanego 12 czerwca z Mediolanu do adiutanta Tremo w Bolonii.
...Cały arkusz musiałbym zapisać, gdybym chciał wam opowiedzieć, co ze mną wyrabiano, zanim zdołałem uzyskać od Bonapartego podpisanie listy nominacyjnej. Strzałkowski zwierzył mi się, że Łaźnińskiemu udało się w jakiś sposób przeciągnąć na swoją stronę Sułkowskiego i że ten u Bonapartego wszystko zrobi, żeby mi zaszkodzić... Pojechałem zaraz do Mediolanu; oddałem listę Bonapartemu, ale ku mojemu i wszystkich porządnych ludzi zdumieniu, zwrócono mi zupełnie inną listę z jego podpisem... cała była wypisana własną ręką Sułkowskiego... Teraz dopiero odkryłem cala kabałę (die ganze Cabale), zwłaszcza że Sułkowski był na jej czele; nie straciłem jednak rezonu i pojechałem z Wielhorskim do Mombello do Bonapartego, przedstawiłem mu sprawę, powiedziałem, że musi ktoś przy nim być, kto nam szkodzi; pokazałem mu listę, którą podpisał, i wyjaśniłem, czym się różni od mojej. Rozmawiał długo ze mną i z Wielhorskim, kazał przynieść pióro i atrament... i podpisał moją listę... Pozostaliśmy u niego do obiadu i wróciliśmy do Mediolanu zadowoleni i uspokojeni...
Sułkowski — w przeciwieństwie do Dąbrowskiego — nie był z pewnością „zadowolony i uspokojony". Wywrócenie przez Bonapartego „kabały", w którą jakobiński adiutant zaangażował cały swój autorytet, było dla niego klęską nie do odrobienia. W wyniku rozmowy w Mombello tracił on faktycznie na rzecz Dąbrowskiego swoje stanowisko pierwszego doradcy polskiego przy Bonapartem. W dalszych konsekwencjach oznaczało to dla niego całkowite odsunięcie od spraw wojska polskiego na emigracji, a tym samym kładło kres jego najistotniejszym planom życiowym. On, który zarzucał Dąbrowskiemu bezideowe kondotierstwo, teraz, po wyłączeniu z głównego nurtu spraw polskich, sam został zepchnięty do roli francuskiego kondotiera.
Pełen oburzenia mediolański list Dąbrowskiego jest najbardziej oskarżycielskim i kompromitującym dokumentem w całej biografii Józefa Sułkowskiego. Ale nie można tego dokumentu interpretować w sposób zbyt jednostronny. Apologeci obozu legionowego usiłowali przedstawiać zatarg radykalnej lewicy kościuszkowskiej z Dąbrowskim jako awanturę o charakterze czysto personalnym. Nie jest to chyba sąd zgodny z rzeczywistością. Była to walka polityczna, a „kabała Sułkowskiega" stanowiła jeden z jej epizodów. Dziś z perspektywy historycznej można już stwierdzić, że walka ta przynajmniej z dwóch względów była skazana na przegraną. Przede wszystkim dlatego, że Sułkowski i jego mocodawcy, zapatrzeni jeszcze ciągle w idee rewolucyjne z roku 1793, nie mieli już za sobą zaplecza rewolucji francuskiej. Po wtóre — że nie było wówczas drugiego generała polskiego, którego autorytet i kwalifikacje mogły być przeciwstawione autorytetowi i kwalifikacjom Dąbrowskiego. Mimo to walka radykałów emigracyjnych nie była zupełnie bezpłodna i wydała pewne owoce. Wprowadzenie na stanowiska legionowe dużej ilości lewicowych oficerów oraz stały nacisk na umiarkowanego i apolitycznego Dąbrowskiego w kierunku demokratyzacji Legionów — przyczyniły się w znacznym stopniu do tego, że formacja ta stała się dla swoich żołnierzy szkołą postępowej ideologii, którą zdemobilizowani legioniści włoscy przenieśli później do armii Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego.
Trudno natomiast usprawiedliwić metody, jakimi starano się zwalczać Dąbrowskiego. Ale cóż: metody w tego rodzaju rozgrywkach politycznych bywają, niestety, zawsze do siebie podobne. Warto przypomnieć, że dokładnie w dziesięć lat po spotkaniu w Mombello Bonaparte — wówczas już cesarz Napoleon I — rozsupływać musiał drugą „kabałę" polską, skierowaną tym razem przeciwko księciu Józefowi Poniatowskiemu. Głównymi jej autorami byli: niedoszły pojedynkowicz paryski, generał Józef Zajączek, oraz jego niedoszła ofiara, generał Jan Henryk Dąbrowski.
Ale powróćmy do fatalnego dla Sułkowskiego lata 1797 roku. Klęska wpływowego adiutanta stała się jednocześnie wielkim zwycięstwem Dąbrowskiego. Po skompromitowaniu przeciwników generał mógł już we względnym spokoju doprowadzić do końca wszystkie zamierzenia organizacyjne. W sześć tygodni później, w nowej kwaterze w Reggio, Legiony przeżyły swój najpiękniejszy dzień.
W połowie lipca na zaproszenie Dąbrowskiego przybył z Paryża Józef Wybicki. Wzruszony widokiem wojska polskiego i podniecony pogłoskami o mającej wkrótce wybuchnąć nowej wojnie z Austrią, Wybicki pod wpływem nagłego natchnienia napisał w Reggio pieśń Legionów, która w wiele łat później, w zmienionej nieco wersji, stać się miała hymnem odrodzonego Państwa Polskiego.
W północnowłoskim mieście Reggio po raz pierwszy zaśpiewano na melodię ludowego mazurka nieśmiertelne słowa polskiej tęsknoty i nadziei:
Jeszcze Polska nie umarła,
kiedy my zyiemy.
Co nam obca moc wydarła,
szablą odbijemy.
Marsz marsz, Dąbrowski,
do Polski z ziemi włoski,
za Twoim przewodem
złączem się z narodem...
...Przeydziem Wisłę, przeydziem Wartę,
będziem Polakamy,
dal nam przykład Bona Parte,
iak zwyciężać mamy...
Na marginesie tego zdarzenia pewien szczegół, w który trudno uwierzyć dziś, kiedy na pierwszy dźwięk Mazurka Dąbrowskiego każdy Polak pręży się i odsłania głowę. Pieśń ta zdobyła sobie powszechne uznanie dopiero po przeniknięciu do kraju, natomiast wówczas we Włoszech i we Francji miała wśród Polaków wielu przeciwników i niechętnych. Niezadowoleni, głodni legioniści często parodiowali jej poszczególne zwrotki, śpiewając: „Za twoim przewodem zemrzem wszyscy głodem", albo: „Dał nam przykład Bonaparte, jak rabować mamy". Niezłomnych demokratów raziły w pieśni jej wodzowskie akcenty. Nawet Tadeusz Kościuszko w czasie swego pobytu we Francji w roku 1798 dawał Dąbrowskiemu dyskretnie do zrozumienia, że pieśń Legionów jest „niedość republikancka". Ale najbardziej chyba nie podobała się ta pieśń Józefowi Sułkowskiemu. Zawiedziony aide de camp słyszał w niej przede wszystkim dwa nazwiska: człowieka, który zajął jego miejsce, i człowieka, który w najdotkliwszy sposób zawiódł jego nadzieje.
Bo konflikt Sułkowskiego z Dąbrowskim i Legionami był jednocześnie konfliktem z Bonapartem. Istota klęski Sułkowskiego polegała na tym, że rewolucyjny generalissimus, którego wybrał sobie na wodza i mistrza — przy pierwszej akcji zmierzającej do „wrócenia Polski" główną rolę powierzył nie swemu jakobińskiemu rzeczoznawcy od spraw polskich, lecz staremu generałowi, popieranemu przez umiarkowane koła emigracji. To było Sułkowskiego rozczarowanie największe.
Ciężki i przykry był dla naszego bohatera ów rok 1797. Wprost trudno zrozumieć, że po tych wszystkich rozczarowaniach, zawodach i zatargach ideologicznych ze zwierzchnikiem Sułkowski nadal tak uparcie trzymał się Bonapartego, a odrzucał propozycje innych generałów francuskich, którzy próbowali go ściągnąć do swoich sztabów na wyższe i bardziej samodzielne stanowiska.
Równie zagadkowo przedstawiał się stosunek wodza do adiutanta. Nie ulega przecież wątpliwości, że podczas przeszło rocznej współpracy z Sułkowskim Bonaparte poznał go do gruntu i dowiedział się o nim wszystkiego. Nie mogły być dla wodza tajemnicą ścisłe powiązania adiutanta z antybonapartystą Piotrem Maliszewskim oraz „poufała przyjaźń" z jakobińskimi generałami: Joubertem i Bernadotte'em. "Wiedział o jego korespondencji przekazywanej Carnotowi. Irytowało go w nim to, co oględnie określał jako „zbyt wybujałą wyobraźnię" i „brak wyczucia politycznego". Ponadto — jak wynika z pamiętników marszałka Marmonta — polski adiutant był jedynym oficerem w sztabie Armii Włoch, który ośmielał się przeciwstawiać zdaniu naczelnego dowódcy. A mimo to przyszły Cezar nie zmieniał stosunku do swego jakobińskiego Brutusa. Nadal dopuszczał go do najbliższej konfidencji osobistej, nadal obdarzał go w pracy dowodami wyjątkowego zaufania.
Wkrótce po kompromitacji w Mombello Bonaparte, opuszczając na jakiś czas Mediolan, przekazał Sułkowskiemu tajny nadzór polityczny nad Lombardią, pracę, do której przywiązywał szczególną wagę i którą zawsze wykonywał osobiście. Innym razem pozostawił pod opieką adiutanta najpoufniejsze teki personalne, których ujawnienie mogło doprowadzić do ostrego kryzysu politycznego we Francji. W okresie zamachu stanu 18 Fructidora, kiedy Armia Włoch określała swe stanowisko w pisemnych adresach wysyłanych do Paryża, wódz zlecił Sułkowskiemu pokierowanie tą akcją w kilku dywizjach. (Warto przy tej okazji nadmienić, że wśród papierów Józefa, opublikowanych przez Hortenzjusza Saint-Albin, zwracają uwagę dwie nie dokończone notatki z datą 18 Fructidora. Są to szkice przemówień agitacyjnych, które wysłannik wodza zamierzał wygłosić do żołnierzy dywizji. Te dwie urwane wpół zdania wypowiedzi polityczne świadczą wymownie, że i w tym wypadku musiało dojść do jakichś rozbieżności poglądowych między podwładnym a zwierzchnikiem). Przy wszystkich swoich zastrzeżeniach w stosunku do Sułkowskiego Bonaparte uważał go za człowieka nie do zastąpienia. Generał Dąbrowski, któremu bardzo zależało na osłabieniu wpływów nieprzyjaznego sobie doradcy polskiego, na głowie stawał, aby wprowadzić na jego miejsce swego bliskiego współpracownika generała Józefa hr. Wielhorskiego. Ale wszystkie te usiłowania spełzły na niczym. Bonaparte nawet słyszeć nie chciał o rozstaniu się ze swoim radykalnym aide de camp.
Istotę wzajemnych stosunków adiutanta i wodza najlepiej chyba uchwycił znany dziewiętnastowieczny pisarz francuski A. V, Arnault, który jako uczestnik wyprawy egipskiej miał możność bliskiego obcowania zarówno z Bonapartem, jak z Sułkowskim.
W książce Souvenirs d'un sexagenaire, wydanej w roku 1833 w Paryżu, Aruault tak precyzuje wnioski ze swych paromiesięcznych obserwacji:
„Sułkowski był człowiekiem z Plutarcha... Obdarzony odwagą i inteligencją zdolną sprostać zwycięsko każdej próbie zarówno w dyplomacji, jak na wojnie — przypominał umysłem i charakterem tego, któremu był oddany bez miłości i którego bardziej cenił, niż wielbił... Osądzał swego zwierzchnika z surowością nieraz krańcową... Nienawidził go, jednocześnie podziwiając... Niemniej był jednym z tych ludzi, na których Bonaparte mógł całkowicie polegać... Był bowiem człowiekiem honoru. Jego poczucie obowiązku zastępowało sympatię do wodza. Podobnie było z wodzem, którego przywiązanie do adiutanta również opierało się nie na sentymencie, lecz na docenianiu jego użyteczności. Ich wzajemny stosunek, nie będąc przyjaźnią, był nie mniej od niej solidny".
**
Wojna między Francją a Austrią zakończyła się ostatecznie w połowie października 1797. Na Polaków we Włoszech spadło to zupełnie nieoczekiwanie, jak przysłowiowy „grom z jasnego nieba". Wprawdzie w północnowłoskim mieście Udine, położonym w pobliżu granicy austriackiej, toczyły się już od miesięcy rokowania pokojowe, ale Bonaparte czynił wszystko, aby w swych polskich adherentach umacniać przekonanie, że wojna prędko się nie skończy.
Nie biorąc osobiście udziału w rokowaniach w Udine, oddawał się rozkoszom wilegiatury w pobliskim zameczku podalpejskim Passariano i — otoczony wyższymi oficerami francuskimi i polskimi — rozsnuwał przed nimi wizje nowych kampanii wojennych. Z Sułkowskim, z Berthierem i z matematykiem Monge omawiał pierwsze mgliste projekty podboju Egiptu i Indii; z Dąbrowskim, Kniaziewiczem i Wielhorskim, którzy zjeżdżali często z kwater legionowych w Mestre, gawędził chętnie na temat sejmu polskiego, mającego zebrać się w Mediolanie, oraz przyszłej wojny wyzwoleńczej w Polsce, a także zapewniał swych gości o niezmiennej miłości do narodu polskiego (cytuję według relacji pisemnej gen. Kniaziewicza: „Zapewnić Go mogę, że naród polski kocham"),
Nie zamierzam bynajmniej sugerować, że obietnice i deklaracje Bonapartego były z gruntu nieszczere. Jego zapewnienia o „miłości do narodu polskiego" miały pewien realny podkład. Chociaż w języku francuskim podobne oświadczenia nie brzmią tak poważnie jak w języku polskim, to jednak zdaje się nie ulegać wątpliwości, że Napoleon rzeczywiście sympatyzował z legionistami polskimi. W późniejszych kampaniach nauczył się cenić Polaków za ich męstwo, ofiarność i sprawność bojową, ale wówczas we Włoszech lubił ich głownie za to, że swoje nadzieje niepodległościowe wiązali przede wszystkim z jego osobą i jego zwycięstwami. Wiemy od historyków, że w trudnych momentach politycznych zwycięzca włoski chętnie przybierał sobie asystę legionową (tak było w okresie poprzedzającym zamach stanu 18 Fructidora); uważał widocznie, że w takich wypadkach pewniej może liczyć na wierność Polaków niż na wierność swoich sankiulockich grenadierów.
To, co mówił o wojnie wyzwoleńczej w Polsce, również nie było pozbawione podstaw. Przyszły twórca grand Empire rozpatrywał rozwój wydarzeń w kategoriach historycznych. Przygotowywany traktat pokojowy z Austrią był dla niego jedynie taktyczną przerwą w ambitnych planach militarnych. Z pewnością już wtedy przewidywał, że za kilka lat dojdzie do walnej rozprawy z Austrią, Rosją i Prusami — i że Polska z konieczności stanie się jednym z poligonów tego starcia.
Ale legioniści polscy nie mogli sobie pozwolić na chłodne rozumowanie w kategoriach historycznych. Obojętne im były dalekosiężne plany militarne Bonapartego, z nieuleczalną naiwnością uważali, iż wielkie mocarstwa powinny się w stosunkach z nimi kierować nie własną racją stanu, lecz interesem Polski. Uwięzieni w dalekich Włoszech, zżerani tęsknotą do ojczyzny i do bliskich, nie dopuszczali nawet myśli, że rozpoczęty dopiero „zwycięski marsz do kraju" mógłby się odwlec na czas nieokreślony. Dlatego też obietnice i zapewnienia Napoleona przyjmowali zbyt dosłownie i zbyt uczuciowo, jego dyplomatyczne niedopowiedzenia tłumaczyli sobie w myśl własnych pragnień, a w jego grzecznościowych zapewnieniach o „miłości do narodu polskiego" skłonni byli dopatrywać się gwarancji rychłej niepodległości. Tym cięższe czekało ich rozczarowanie.
16 października 1797 roku generał Dąbrowski został nagle wezwany do Passariano i następnego dnia odbył godzinną rozmowę z Bonapartem, który „czynił mu najłaskawsze przyjęcie". Podczas rozmowy wódz francuski wspomniał ogólnikowo o konieczności zawarcia pokoju, ale nadal interesował się projektem sejmu w Mediolanie i „przyrzekał zabezpieczyć los Legionów".
Po rozmowie Dąbrowski opuścił Passariano, nie przeczuwając nawet, że pokój z Austrią był już faktem dokonanym. W drodze powrotnej do Mestre dosięgła go wiadomość, że w nocy z 17 na 18 października, w małym miasteczku Campo-Formio pod Udine, podpisano francusko-austriacki traktat pokojowy. Jedna z klauzul traktatu głosiła: „Żadna pomoc ani poparcie, bezpośrednio czy pośrednio, nie będą udzielane tym, którzy chcieliby jakąkolwiek wyrządzić krzywdę jednej lub drugiej ze stron umownych".
Zawarcie przez Bonapartego pokoju z klauzulą wymierzoną przeciwko Legionom wywołało rozpacz i zamieszanie w dowództwie polskim. „Generałowie potracili głowy, puszczono krew Wielhorskiemu, zachorował Dąbrowski, Kniaziewicz połowę swej energii utracił".
W nie lepszym nastroju był z pewnością Józef Sułkowski. Inna klauzula traktatu — ograniczająca amnestię pokojową jedynie do terenów objętych wojną — wydawała w ręce austriackiej żandarmerii jego przyjaciół politycznych, radykalnych działaczy galicyjskich, którzy w porozumieniu z Deputacją, a także z nim osobiście, przygotowywali wybuch powstania w kraju. Bezpośrednio po podpisaniu we włoskim Campo-Formio owej fatalnej klauzuli na rynkach Krakowa i Lwowa Austriacy zabrali się do wystawiania szubienic.
A jeszcze w przeddzień podpisania traktatu dokonał się żałosny finał „sprawy weneckiej". Przed oddaniem Wenecji Austriakom Bonaparte postanowił wywieźć wszystkie jej bogactwa do Francji. Szyderczym zrządzeniem losu aktorami ostatniego aktu tragedii weneckiej stali się polscy legioniści. Chłopi galicyjscy, którzy zdarli z siebie białe mundury piechurów austriackich, aby przyłączyć się czynnie do walki o niepodległość ojczyzny, musieli na rozkaz Bonapartego ogałacać zdradzoną Republikę z jej broni, zapasów i skarbów sztuki *. A kiedy zdesperowani mieszkańcy porwali się do czynnego oporu w obronie swego mienia i wolności, wówczas batalion legii polskiej majora Grabowskiego otrzymał od francuskiego zwierzchnika rozkaz „uśmierzenia rewolucji Wenecjan". W trzy miesiące po najradośniejszym dniu Legionów nastąpił ich dzień najsmutniejszy. Może właśnie wtedy w Wenecji wymyślono ową szyderczo-gorzką trawestację: „Dał nam przykład Bonaparte, jak rabować mamy..."
Sułkowskiemu nie dane było uczestniczyć w radościach Dąbrowskiego, ale w dniach Campo-Formio na pewno dzielił jego rozpacz. A przecież obydwaj, zrozpaczeni i zawiedzeni, poszli jednak dalej za Bonapartem. I nie mogło być inaczej. Siły zbrojne rewolucyjnej Francji w połączeniu z geniuszem jej najwybitniejszego wodza były wówczas jedyną szansą na „wrócenie wolnej Polski".
*/ Jednym z głównych łupów artystycznych były słynne „Konie Aleksandra Macedońskiego", zdobiące katedrę Św. Marka. Konie te wiele razy padały ofiarą rabunku. "Wenecjanie zrabowali je w Konstantynopolu. Napoleon zabrał je z Wenecji, Później Włosi rewindykowali je z powrotem, ale podczas ostatniej wojny — jeżeli się nie mylę — znowu zrabował je na krótko Hitler.
Szymon Askenazy w swym dziele Napoleon a Polska opisuje niezapomnianą scenę. 27 października — w dziesięć dni po Campo-Formio — Dąbrowski odprowadza legie na nowe kwatery do Ferrary. Zgnębieni i strudzeni legioniści wloką się ponuro, jak w kondukcie pogrzebowym. W pobliżu Padwy spotykają powóz otoczony gromadą jeźdźców. W powozie Napoleon i jego żona Józefina, którą lubujący się w przydomkach dziennikarze paryscy zdążyli już ochrzcić „Madonną Zwycięstwa" (Notre Dame de la Victoire).
Bonaparte zatrzymuje maszerującą kolumnę i wygłasza do niej krótkie życzliwe przemówienie. „Radził nie tracić otuchy ani bodaj oddalonej wiary w szczęśliwy kiedyś powrót do kraju". Madonna Zwycięstwa jeszcze dobitniej demonstruje swą przyjaźń dla oszukanych legionistów. Zrywa z kapelusza męża generalski pióropusz i rozdziela jego pióra na pamiątkę między oficerów polskich. Okazuje się, że dobrym słowem i pięknym gestem można u Polaków osiągnąć wszystko, szczególnie jeśli znajdują się w sytuacji przymusowej, z której nie ma innego wyjścia. Obdarowani piórami, sztabowcy legionowi w jednej chwili odzyskują wiarę w wodza, który tak boleśnie zawiódł ich zaufanie. „Ożywieni oficerowie po jego odjeździe zebrali się w koło i zaręczyli sobie nawzajem, iż do lat trzech służby legionowej nie porzucą i lepszej doli czekać będą". O reakcji szeregowych legionistów na przemówienie i pióropusz historyk nie wspomina.
W kilkanaście dni po tym efektownym pojednaniu z Dąbrowskim i Legionami Bonaparte wyjechał na kongres ratyfikacyjny do Rastadtu. Towarzyszył mu drugi zawiedziony Polak, Józef Sułkowski. Z Rastadtu wódz i adiutant powrócili do Paryża, aby zająć się wspólnie przygotowaniami do nowej wyprawy wojennej.
**
Zwycięzca włoski odbył tryumfalny wjazd do stolicy 6 grudnia 1797 roku. Tłumy mieszczan paryskich witały go z niekłamanym entuzjazmem. Bo też tryumf, jaki zgotował Francji ten niepozorny generał o obco brzmiącym nazwisku, przerósł najśmielsze oczekiwania. Cesarz i wszyscy książęta Rzeszy zostali zmuszeni do oficjalnego uznania Republiki Francuskiej. Z Włoch wyduszono 20 milionów franków kontrybucji wojennej. Przed zachwyconymi oczami paryżan defilowały nie kończące się kolumny wozów obładowanych bezcennymi skarbami sztuki z Parmy, Florencji, Rzymu i Wenecji, które szacowano na więcej niż 200 milionów. Statki, zdobyte w Genui, Livorno i Wenecji, podwoiły stan liczebny floty francuskiej. Eskadry Tulonu zapanowały niepodzielnie na Morzu Śródziemnym, na Adriatyku i w Lewancie. Dla handlu Lyonu, Prowansji i Delfinatu — po odemknięciu wielkiej bramy Alp — otworzyły się nieograniczone możliwości.
Dyrektoriat uczestniczył w powitaniu zwycięzcy z ostentacyjną serdecznością, za którą krył się strach o własną przyszłość. Bonaparte nie starał się wcale rozwiać niepokoju „tchórzliwych adwokatów". Przy okazji uroczystego składania rządowi dokumentów traktatowych wygłosił przed Pałacem Luksemburskim publiczne przemówienie, które do reszty zmroziło dyrektorów.
„Wręczam wam ten traktat z Campo-Formio, ratyfikowany przez cesarza — powiedział krótko. — Pokój ten zapewnia wolność, szczęście i sławę Rzeczypospolitej. Skoro szczęście narodu francuskiego będzie oparte na lepszych prawach organicznych, Europa cała stanie się wolną..."
Po tej niedwuznacznej krytyce — nie tylko rządu, ale i form ustrojowych — Dyrektoriat postanowił jak najszybciej pozbyć się z Francji niebezpiecznego generała. Jeszcze w czasie jego pobytu w Rastadcie wydano dekret mianujący go naczelnym dowódcą armii ekspedycyjnej, która miała uderzyć na Anglię — teraz wszczęto gwałtowne przygotowania propagandowe do nowej wyprawy wojennej. Uroczysty bal powitalny, urządzony w kilka dni później na cześć zwycięzcy włoskiego, miał już wyraźny charakter demonstracji antyangielskiej. „We wszystkich biletach zapraszających upraszano tych, co się udawali na bal, aby nie używali, do swego stroju żadnego przedmiotu pochodzącego z rękodzielni angielskich".
Bonaparte bez sprzeciwu przyjął nową nominację. Natychmiast po zakończeniu ceremonii powitalnych odizolował się ściśle od entuzjazmu paryżan i zaszył się w swoim mieszkaniu prywatnym przy ulicy Chantereine, poświęcając się całkowicie pracy nad planami przyszłej kampanii. Ale to posłuszne podporządkowanie się woli Dyrektoriatu nie oznaczało wcale rezygnacji z ambitnych zamysłów politycznych. Jednym z pierwszych, którzy się o tym dowiedzieli bezpośrednio z ust Bonapartego, był gość najczęstszy cichej willi przy ulicy Chantereine: kapitan Józef Sułkowski.
W niedługi czas po uroczystości przed Pałacem Luksemburskim wódz wyznał w zaufaniu adiutantowi, co miał na myśli mówiąc o oparciu szczęścia narodu francuskiego na lepszych prawach organicznych; wyjaśnił mu też, dlaczego nie wzbrania się opuścić Francji w momencie swego szczytowego tryumfu.
„Do nas, żołnierzy, należeć powinny rządy Francji— powiedział przyszły dyktator. — Lecz aby mogło do tego dojść, trzeba, ażeby Rzeczpospolita popadła w większy niż dotąd nieład; trzeba, aby Dyrektoriat z ciałem prawodawczym w otwartym stanął boju. Idźmy dziś naprzód, pozwólmy Im jeszcze czas jakiś działać, a przez ten czas zwiększajmy co dzień naszą reputację wojskową; powrócimy później i postaramy się ustanowić porządek. Tym gorzej dla Republikanów, jeśli spalą na panewce swoją Rzeczpospolitą".
Tak brzmiała druga z antyrepublikańskich wypowiedzi Bonapartego, które — według słów Hortenzjusza Saint-Albin — „wstrząsnęły całym jestestwem Sułkowskiego".
**
Józef po przyjeździe do Paryża zamieszkał przy ulicy des Lunettes, w starym patrycjuszowskim domu, należącym do sławnego zegarmistrza paryskiego i członka Akademii Nauk, A. L. Bregueta. Breguetowie byli zaprzyjaźnieni od lat z rodziną Venture de Paradis i odnajmowali przyjaciołom połowę swojej kamienicy. W domu przy ulicy des Lunettes skupiali się wszyscy tajemniczy aktorzy nie rozszyfrowanych przez historię dramatów naszego bohatera. Tam właśnie pracował nad swą Gramatyką języka berberyjskiego stary, mądry Jan Michał Venture de Paradis, tam rozgrywały się burzliwe sceny małżeńskie między Piotrem Maliszewskim a piękną i niewierną „Egipcjanką", tam wreszcie roztaczała swe uroki bezimienna i bezcielesna „dama, którą kochał".
Ale Józef za swego trzeciego pobytu w Paryżu niewiele chyba miał czasu na miłość i sprawy towarzyskie. Wzywany ciągle na ulicę Chantereine, po wiele godzin dziennie uczestniczył w przygotowaniach strategicznych Bonapartego. Jak pracowite musiały być te konferencje robocze z wodzem, można wnosić z relacji pamiętnikarskiej księcia Michała Kleofasa Ogińskiego, który bawił wtedy przejazdem w Paryża i często spotykał się z Sułkowskim.
„...Sułkowski był jedynym adiutantem gen. Bonapartego i nie opuszczał go prawie nigdy. Mówił mi... że Bonaparte obrał sobie małe mieszkanie, bardzo skromnie umeblowane, i przepędza większą część czasu między kartami geograficznymi, które rozkłada na podłodze swego gabinetu, i że czołgając się od jednej do drugiej z kompasem i z ołówkiem w ręku kreśli plany kampanii i układa projekta na wylądowanie w Anglii, drugi raz wyprawy do Egiptu. Wychodzi rzadko, widuje mało osób, chodzi niekiedy na teatr, gdzie umieszcza się w zakratowanej loży, i najczęściej wraca do siebie o godzinie dziewiątej wieczorem, aby czytać i pracować przy świetle lampy aż do drugiej lub trzeciej godziny po północy".
Niezależnie od udziału w pracach sztabowych wódz obciążał swego wykształconego adiutanta jeszcze różnymi zadaniami specjalnymi. Między innymi: powierzał mu ostateczną redakcję planów operacyjnych wyprawy angielskiej, polecił skompletować bibliotekę wojskową, obejmującą wszystkie książki z zakresu taktyki, żądał dostarczania sobie szczegółowych wyciągów (precis) z rozmaitych dzieł naukowych itp... itp...
Absorbujące obowiązki adiutanckie nie zdołały przeszkodzić Sułkowskiemu w kontynuowaniu jego własnej pracy naukowo-literackiej. Bezpośrednio po przyjeździe do Paryża zabrał się do pisania książki, w której zamierzał sformułować ostateczne wnioski ze swoich sześcioletnich doświadczeń wojennych. Szczegółowej treści i dalszych losów tej pracy nie znamy. Przepadła prawdopodobnie wraz z innymi rękopisami pozostawionymi Maliszewskiemu. Wspomina o niej tylko ogólnikowo Hortenzjusz Saint-Albin, nazywając ją Filozofią wojny. Pisząc ową Filozofię wojny, Sułkowski musiał zapewne nieraz przeprowadzać w myślach bilans swoich dotychczasowych osiągnięć praktycznych. Nie był to bilans pocieszający.
Podczas swego pierwszego pobytu w Paryżu w roku 1793 dwudziestotrzyletni emigrant polityczny zuchwale obwieścił światu, że zdobędzie „sławę czynów" i stanie się naczelnym dowódcą armii. Co z tego osiągnął w roku 1798 ?
Za oknami kamienicy Breguetów szalała z radości paryska ulica. Śpiewano pieśni o „sławie czynów" generała z willi Chantereine. Gazety pisały o największym zwycięstwie w historii Republiki.
On także uczestniczył w tej zwycięskiej kampanii. Brał udział niemal we wszystkich jej bitwach, narażał się na niebezpieczeństwa i odnosił rany, walczył dzielniej od innych żołnierzy i dowodził lepiej od innych dowódców. Ale o „sławie czynów" jego nie wiedział nikt poza szczupłym gronem włoskich sztabowców. Z półtorarocznej wojny powrócił jako skromny kapitan. Dla oficera, którego już w roku 1792 przedstawiono do awansu na majora, musiało to być bardzo gorzkie.
Podczas swego drugiego pobytu w Paryżu w roku 1796 młody agent dyplomatyczny służby wschodniej — zabiegający u władz o przyjęcie do armii — zarzucał biura ministerialne rozmaitymi memoriałami w sprawie Polski. W jednym z tych memoriałów wyraził w patetycznych słowach główny punkt swego programu politycznego:
„O moja droga ojczyzno! Kiedyż ujrzę u ciebie w każdej wsi zamiast pręgierzy zasadzone drzewo wolności?! Kiedyż ujrzę w ręku podrzędnych urzędników symbol pokoju, zastępujący owo narzędzie chłosty, przed którym dzisiaj jeszcze drży sześć milionów niewolników?! Czas ten nie jest zbyt odległym; coraz jaśniej szerzące się światło wieku daje nam pewność jego zbliżania. Kiedy lud pozna swe prawa, jakże olbrzymia wówczas stanie się jego siła..."
W styczniu roku 1798 marzenia, wyrażone w owym optymistycznym memoriale, wydawały się odleglejsze i trudniejsze do zrealizowania niż kiedykolwiek przedtem.
Pacyfikacja francusko-austriacka położyła kres wszelkim działaniom zbrojnym w Europie. Bliski sercu legion wołosko-mołdawski, który miał wesprzeć powstanie krajowe, zakończył się szaleńczą i krwawą awanturą partyzancką generała Joachima Deniski. Listy nadchodzące z Galicji donosiły o prześladowaniach patriotów i o egzekucjach. Chłopi galicyjscy i śląscy, z których formował niegdyś „próbny batalion polski", marzli teraz i głodowali w północnych Włoszech, czekając, aż rząd Republiki Cyzalpińskiej zgodzi się odnowić kontrakty legionowe. Nie obchodził ich nic sfrancuziały organizator „próbnego batalionu". Wszystkie ich tęsknoty, nadzieje i dążenia wyrażały się w pieśni: Marsz, marsz. Dąbrowski, z ziemi włoskiej do Polski...
W owe zimowe wieczory roku 1798 ogromny cień generała Dąbrowskiego musiał niejednokrotnie nawiedzać pracownię przy ulicy des Lunettes. Przeprowadzając ostateczny rozrachunek z sześcioletnich doświadczeń wojennych, Sułkowski nie mógł pominąć w tym rozrachunku swojego sporu z twórcą Legionów.
Autor Filozofii wojny był przeciwnikiem Legionów włoskich, nie tylko ze względów osobistych i politycznych, ale również jako fachowiec wojskowy. Obdarzony talentem wielkiego stratega, przyzwyczaił się od początku swej pracy sztabowej do oglądania wojny w skali największej. Podstawowymi elementami jego rozważań strategicznych były trzy potężne armie Republiki: Armia Włoch, Armia Renu, Armia Sambry i Mozy. Tylko one mogły, jego zdaniem, zetrzeć „despotów niedołężnych gniewy, od Tagu wolność szerząc aż do Newy". W legiony na żołdzie cyzalpińskim nie wierzył, uważał je za imprezę przypadkową i niepoważną. Ale broniąc swoich teoretycznych racji, musiał doświadczać jednocześnie uczucia gorzkiej samotności i całkowitego odosobnienia, bo właśnie ku temu małemu, niepoważnemu wojsku polskiemu, oszukanemu i bezczynnemu, kierował się teraz, jako ku ostatniej nadziei, wzrok wszystkich Polaków, niezależnie od dzielących ich różnic politycznych.
Przypuszczam, że w styczniu 1798 roku Sułkowski czuł się również odizolowany od swoich antybonapartowskich przyjaciół: Piotra Maliszewskiego, generała Bernadotte, generała Jouberta i innych. Łączyło go z tymi przyjaciółmi niewątpliwe podobieństwo przekonań politycznych i tak samo jak oni obawiał się cezarycznych zamiarów Korsykanina, ale miał nad nimi jedną smutną przewagę. Będąc od tak dawna najbliższym współpracownikiem wodza, lepiej od nich doceniał jego geniusz wojskowy i dyplomatyczny; był do najwyższego stopnia zafascynowany Bonapartem jako żołnierz i teoretyk wojny; w ciągu trzech lat ugruntował w sobie niezłomne przekonanie, że właśnie Bonaparte „zetrze despotów niedołężne gniewy" i że on będzie decydować w sprawie niepodległości Polski.
Nadal więc trwał przy człowieku z willi Chantereine, który z cyniczną otwartością odsłaniał przed nim swoje
antyrepublikańskie cele. Nienawidził go jako republikanin i rewolucjonista, ale jako Polak odejść od niego nie mógł.
**
W początkach lutego 1798 roku generał Bonaparte odbył inspekcję zgrupowań wojskowych na wybrzeżu północnofrancuskim. Generałowi towarzyszyły w powozie trzy osoby: Bourrienne (jego sekretarz osobisty i najbliższy przyjaciel), Lannes (późniejszy marszałek Cesarstwa) i Józef Sułkowski. Kilkudniowa inspekcja wykazała niezadowalający stan przygotowań ofensywnych i poważne braki w zaopatrzeniu. Skłoniło to Bonapartego do zmiany projektów wojennych.
Po powrocie do Paryża naczelny dowódca Armii Anglii zaproponował Dyrektoriatowi zaniechanie wyprawy angielskiej. Jednocześnie rozwinął koncepcję, którą omawiał z Sułkowskim jeszcze w Passariano: gigantyczny plan zdobycia Egiptu, przekopania zaczętego przez starożytnych faraonów Kanału Sueskiego i zagrożenia Indiom.
Nowy plan — ze względu na swą awanturniczość i olbrzymie koszty — spotkał się początkowo ze zdecydowanym sprzeciwem Dyrektoriatu. Kiedy rozzłoszczony Bonaparte zagroził dymisją, najbardziej „lewy" z dyrektorów, Reubell, podał mu usłużnie pióro. Ale do podpisania dymisji nie doszło, gdyż awantura wschodnia jak najbardziej odpowiadała interesom wielkich kupców i armatorów francuskich. Energiczne pośrednictwo ministra spraw zagranicznych Talleyranda przełamało opory Dyrektoriatu. 5 marca 1798 roku plan wyprawy egipskiej uzyskał oficjalne zatwierdzenie.
W tym samym mniej więcej czasie Sułkowski został zaszczycony niezwykłą ofertą. Świeżo mianowany dowódca naczelny Armii Włoch, generał Massena, zaproponował mu objęcie u siebie stanowiska szefa Sztabu Głównego. Propozycja ta, pomijana niezrozumiałym milczeniem przez polskich biografów Sułkowskiego, świadczy chyba najlepiej o jego wyjątkowych talentach. Wprawdzie w Europie panował pokój, wprawdzie po Campo-Formio stan wojsk we Włoszech uległ pewnej redukcji, niemniej zaofiarowanie szefostwa taktycznego armii młodemu kapitanowi-adiutantowi obcego pochodzenia było faktem nie mającym wielu precedensów w dziejach wojskowości francuskiej.
Ale Józef oferty Masseny nie przyjął. Plan wyprawy do Egiptu rozbudził w nim niewątpliwie nowe nadzieje. Dzięki swym doświadczeniom wschodnim oraz znajomości języków: arabskiego, tureckiego i angielskiego stawał się Bonapartemu jeszcze bardziej niezbędnym. Wzmacniał się także jego wpływ na wodza, tym bardziej że głównym tłumaczem i sekretarzem osobistym Napoleona mianowany został Jan Michał Venture de Paradis. Gigantyczne perspektywy zamierzonej wyprawy, jej awanturniczość, a jednocześnie badawczy charakter — musiały szczególnie odpowiadać naturze Sułkowskiego. „Zbyt wybujała wyobraźnia" tego spóźnionego bohatera romansów rycerskich rozpalała się znowu do „sławy czynów".
Po wydaniu przez Dyrektoriat dekretów o powołaniu Armii Wschodniej pod naczelnym dowództwem Bonapartego — przygotowania do wyprawy przeprowadzono w tempie błyskawicznym. Już w pierwszych dniach kwietnia Józef Sułkowski i Jan Michał Venture de Paradis opuścili dom przy ulicy des Lunettes, aby na rozkaz wodza udać się do Tulonu, gdzie rozpoczęło się załadowywanie na okręty wojsk i sprzętu.
Hortenzjusz Saint-Albin podaje (a za nim powtarzają to skwapliwie wszyscy biografowie naszego bohatera), że dwóm przyjaciołom w momencie opuszczania stolicy przytrafił się złowróżbny przypadek. Kiedy ich powóz pocztowy zjeżdżał z Pont Neuf i mijał pomnik Henryka IV — złamało się nagle podwozie. Podróżni musieli powrócić do domu, aby przeczekać naprawę pojazdu. Biograf utrzymuje, że to drobne zdarzenie zupełnie wytrąciło Józefa z równowagi. Miał się odezwać do Jana Michała: „Mój przyjacielu, my już nie powrócimy! My pozostaniemy w Egipcie!... Bądź zdrowa na zawsze, Francjo! Bądź zdrowa, Polsko! Lecz idźmy za naszym przeznaczeniem, powinność nas wola!"
Anegdota ta zbyt dobrze przystaje do późniejszych wydarzeń, aby mogła wzbudzać pełne zaufanie. Ale Saint-Albin słyszał ją zapewne od swego ojca bądź od zięcia Wiktorii Franciszki Venture, historyka Leonarda Chodźki, który pomagał mu w zbieraniu materiałów biograficznych. Jeśli zaś rzecz zdarzyła się naprawdę, to zdenerwowanie racjonalisty Sułkowskiego nie powinno nikogo dziwić. Przekonałem się niejednokrotnie, iż nawet ludzie najbardziej światli przywiązują wagę do niepomyślnych wróżb, jeżeli mają podświadome przeczucie, że zagraża im coś złego.
**
W czasie gdy Józef Sułkowski i Jan Michał Venture de Paradis byli już zajęci w Tulonie ostatnimi przygotowaniami do wyprawy afrykańskiej — trzeci lokator domu przy ulicy des Lunettes, Piotr Maliszewski, stał się mimo woli (a może i nie mimo woli) jednym z głównych bohaterów awantury dyplomatycznej, która na krótki czas wstrząsnęła całą Europą.
Na przełomie lat 1797/1798 najbliższy przyjaciel Józefa przejawiał wyjątkowe ożywienie polityczne. W listopadzie 1797 roku — kiedy Bonaparte ze swoim aide de camp uczestniczyli w kongresie pokojowym w Rastadcie — Maliszewski wspólnie z przybyłym z Brukseli działaczem agencyjnym Tadeuszem Mostowskim napisał memoriał w sprawie polskiej, który zamierzał osobiście zawieźć do Rastadtu i za pośrednictwem Sułkowskiego doręczyć Napoleonowi. W memoriale tym z właściwą sobie ostrością wypominał generałowi wszystkie jego winy wobec Polaków, wzywał go do kontynuowania wojny z Austrią i papiestwem oraz do odbudowania Polski. Ale wyjazd do Rastadtu nie doszedł do skutku. Jak stwierdza sumienny biograf Maliszewskiego, prof. Andrzej Grodek: „...zgrupowanym w Agencji patriotom nie przypadł do smaku memoriał długi i uczony, a jednocześnie radykalny politycznie i wstrzemięźliwy względem zwycięzcy z Lombardii, nie podobała się również sama osoba proponowanego wysłańca".
Wkrótce po tym niepowodzeniu Maliszewski wyjechał z ramienia jakobinów francuskich w jakiejś nie znanej bliżej misji politycznej do Włoch. Jego pojawienie się w Mediolanie wywołało niepokój w dowództwie legionowym, gdyż znano jego nieprzejednany stosunek do Dąbrowskiego i bliskie powiązania z kołami rządowymi Republiki Cyzalpińskiej. Kapitan Eliasz Tremo pisał o nim w liście do Dąbrowskiego: „...Maliszewski nie od naszych paryżaninów, ale od Partji Patryotycznej Francuzkiej wysłanym tu został. Partia ta za cel ma zgubić Bonaparte, wskrzesić pryncypia terroryzmu i nie robić pokoju z Cesarzem. Do tego związku wchodzą osoby rządowe i wojskowe, między innemi zaś Augereau. (Ten sam generał Augereau, któremu Napoleon kiedyś powiedział: »jest pan wyższy ode mnie o głowę, ale mogę tę różnicę zlikwidować«. Przypisek mój M. B.) Misja Maliszewskiego ma za cel pryncypialny poznać ducha i sytuację Wojska Francuskiego, dowiedzieć się, jaką Bonaparte może mieć influencję w wojsku i we Włoszech, a stad poznać, czyli bezpiecznie go atakować można lub nie. Stosownie do tego zamiaru był Maliszewski u Augereau, widział wojsko jego, przeszedł potem do armii Rhin et Moselle i stamtąd tu zjechał, gdzie jest bardzo dobrze widzianym. Wiem, że przywiózł listy rekomendacyjne nawet i do osób rządowych, miał po kilka razy konferencje z Ministrem i Dyrektoriatem (cyzalpińskim), wiem, że mocno ich zachęcał do zadecydowania wojny Papieżowi..." (Warto zaznaczyć, że pod tym ostatnim względem misja Maliszewskiego udała się całkowicie. Wojnę z państwem kościelnym, nie dokończoną przez Sułkowskiego, podjął na nowo... Dąbrowski, który, w imieniu Republiki Cyzalpińskiej, wkroczył ze swymi Legionami pierwszy na terytorium kościelne i doszedł aż do Rzymu).
W Mediolanie Maliszewski spotkał swego serdecznego przyjaciela, generała Bernadotte. Przyszły założyciel szwedzkiej dynastii królewskiej był pod świeżym wrażeniem figla, jakiego mu spłatał Bonaparte. Przyjechał do Mediolanu objąć opróżnione przez rywala stanowisko naczelnego dowódcy Armii Włoch, tymczasem Bonaparte, pragnąc go odsunąć od wojska, przeforsował w Dyrektoriacie jego nominację na ambasadora Francji w Wiedniu.
Maliszewski postanowił figiel Napoleona wykorzystać dla sprawy polskiej i zaproponował nowemu ambasadorowi swoją współpracę. Dzięki poparciu Bernadotte'a oraz staraniom polskiej Partii Deputacyjnej — wkrótce po powrocie do Paryża został oficjalnie mianowany sekretarzem ambasady francuskiej w Wiedniu.
23 lutego 1798 roku Augustyn Trzecieski, łącznik między Deputacją paryską a Centralizacją lwowską, poinformował o tym ważnym fakcie spiskowców w kraju:
...przez rekomendacje, prośby i różne protekcje republikanów, mających wpływ u rządu teraźniejszego, otrzymaliśmy na koniec, iż insynuowany od patrjotów ob. Maliszewski... jest przeznaczony do Wiednia na sekretarza legacji francuskiej przy Bernadocie... Trzeba, aby związki galicyjskie otworzyły z nim korespondencję i utrzymywały ją ciągle...
W końcu marca Maliszewski, zaopatrzony we francuski paszport, wyjechał do Wiednia. Natychmiast po rozpoczęciu pracy w ambasadzie nawiązał stosunki korespondencyjne ze związkowcami galicyjskimi oraz wszczął działalność wśród emigracji polskiej w Wiedniu. Jego wpływ na Bernadotte'a odczuła szybko cała polonia wiedeńska. Jeden z przebywających wówczas w Wiedniu legionistów komunikował w liście Dąbrowskiemu:
„...Jest on (Bernadotte) prawie tak dobrze jak polskim ambasadorem. Wszyscy Polacy mają przystęp do niego..."
Ale ożywione kontakty sekretarza legacji i inspirowana przez niego propolska polityka ambasadora nie uszły także uwagi policji austriackiej. Władze czekały tylko na pretekst, aby pozbyć się z Wiednia niewygodnych dyplomatów. Legacja sama dostarczyła im takiego pretekstu.
Do wybuchu awantury doszło w połowie kwietnia. W rocznicę podpisania tak przykrych dla Austrii „preliminarzy leobeńskich" na gmachu hotelu Lichtenstein, w którym mieściła się ambasada francuska, wywieszono wielki trójkolorowy sztandar Republiki, czego w ówczesnych stosunkach dyplomatycznych na ogół nie praktykowano. Wszystko przemawia za tym, że ze strony personelu ambasady była to świadoma demonstracja, zmierzająca do zakłócenia stosunków pokojowych między Francją a Austrią. Sprzyjający jakobinom i zazdrosny o sławę Bonapartego Bernadotte był zdecydowanym przeciwnikiem „pacyfikacji włoskiej". Wznowienia wojny z Austrią pragnął także inspirator polityczny ambasadora. Piotr Maliszewski, autor bojowego memoriału w sprawie polskiej.
Wywieszenie zwycięskiej flagi w centralnym punkcie miasta wprawiło wiedeńczyków w furię. Prowokatorzy policyjni skierowali tę furię na właściwe tory. Wzburzony tłum otoczył hotel Lichtenstein. Przy akompaniamencie okrzyków antyfrancuskich zdarto flagę i powybijano wszystkie okna. Następnie „tłum wtargnął do gmachu, zatrzymując się dopiero przed szablami i pistoletami personelu ambasady". Maliszewski, który próbował dotrzeć do swego biura, został przez manifestantów poturbowany. Po trzygodzinnym oblężeniu oddziałom policji udało się wreszcie rozpędzić zbiegowisko.
Bernadotte uznał napad na ambasadę za obrazę godności Republiki, nie przyjął proponowanej przez rząd austriacki satysfakcji i postanowił wraz z personelem opuścić Wiedeń. „Natychmiast wysłał depeszę do Paryża, opisując wydarzenia jako intrygę rządu austriackiego, wspomaganego przez rząd pruski i rosyjski". Jednocześnie wydelegował do stolicy Maliszewskiego dla złożenia Dyrektoriatowi wyjaśnień ustnych.
Wiadomość o wypadkach wiedeńskich rozeszła się błyskawicznie po całej Europie, wywołując zamieszanie w gabinetach ministerialnych oraz budząc nowe nadzieje wśród legionistów włoskich i spiskowców galicyjskich.
Naczelnego dowódcę Armii Wschodniej wieści z Wiednia zaskoczyły w chwili, gdy wybierał się już do Tulonu. W którejś z biografii Bonapartego przeczytałem, że zdarzało mu się niekiedy popadać w gniew graniczący z atakiem epilepsji. W danym wypadku miał wszelkie ku temu powody. Awantura wiedeńska groziła unicestwieniem pracowitego dzieła Campo-Formio, a także udaremnieniem wyprawy do Egiptu. Korsykanin zaangażował cały swój autorytet i geniusz dyplomatyczny, aby do tego nie dopuścić. Kosztem opóźnienia o kilkanaście dni wyprawy afrykańskiej doprowadził osobiście do zażegnania nowego konfliktu w Europie.
Z francuskich zapisów archiwalnych — zbadanych przez Andrzeja Grodka — wynika, że Bonaparte w tym czasie spotykał się dwukrotnie z Piotrem Maliszewskim 23 kwietnia: przed południem był obecny przy składaniu przez Maliszewskiego wyjaśnień Dyrektoriatowi, wieczorem tego samego dnia zaprosił go do siebie ponownie i odbył z nim trzygodzinną rozmowę w cztery oczy.
Paryskie odkrycie Grodka działa na wyobraźnię. Kto wie, czy ta trzygodzinna rozmowa z Maliszewskim, przeprowadzona w dramatycznych okolicznościach tuż przed wyprawa egipską, nie zaciążyła w fatalny sposób na stosunku naczelnego dowódcy Armii Wschodniej do dwóch bliskich współpracowników: Józefa Sułkowskiego, który był przyjacielem Maliszewskiego, oraz Jana Michała Venture de Paradis, który był jego teściem?
Zagadka tragicznej śmierci w Egipcie dwóch najżarliwszych „republikantów" z bezpośredniego otoczenia Bonapartego już od przeszło stu lat niepokoi biografów. Hortenzjusz Saint-Albin połączył ich zgony romantyczną legendą, odpowiadającą stylowi jego epoki. Odkrycie Grodka pobudza wyobraźnię w kierunku powiązań bardziej realistycznych.
19 maja 1798 roku flota francuska wyruszyła z Tulonu na podbój Egiptu. „Przygotowują się wielkie wydarzenia i wkrótce zostanie zadany decydujący cios" — pisał Józef Sułkowski w liście do swoich paryskich przyjaciół. Wyprawa rzeczywiście zapowiadała się imponująco. Na okręty bojowe i statki transportowe załadowano 35 000 najlepszego wojska, jakim rozporządzała Republika. Bonaparte zabierał do Egiptu najświetniejszych generałów i najzdolniejszych sztabowców. Towarzysząca armii stukilkudziesięcioosobowa ekipa badawcza miała w swym gronie sławnych na cały świat uczonych: matematyka Monge i chemika Bertholleta oraz modnych malarzy paryskich: Denona i Dutertre.
Na liście generałów i oficerów sztabu generalnego, prócz Sułkowskiego, figurowali jeszcze dwaj wybitni Polacy: generał brygady Józef Zajączek, jeden z najlepszych dowódców jazdy w całej armii francuskiej, przyszły książę-namiestnik Królestwa Kongresowego, oraz major Józef Feliks Łazowski, syn i wnuk kuchmistrzów króla Stanisława Leszczyńskiego, brat sławnego sankiuloty paryskiego Klaudiusza, znakomity inżynier wojskowy, późniejszy generał i baron Cesarstwa.
Poza wymienionymi trzema oficerami w skład wyprawy wchodziło wielu innych Polaków — mniej wybitnych. Askenazy twierdzi, że Bonaparte — snując pierwsze plany egipskie w Passariano — przewidywał zabranie z sobą do Egiptu całych Legionów polskich. „Być może — pisze historyk — ta rachuba wpłynęła również po części na późniejsze jego na wyjezdnem z Medyolanu przychylne dla legii zarządzenia". Później jednak z niewiadomych powodów Bonaparte swój projekt odmienił. Niemniej pewna ilość oficerów legionowych zgłosiła ochotniczo swój udział w wyprawie. Niezależnie od ochotników wyprawiano do Egiptu sporą gromadkę szeregowców Pierwszej Legii „dla eskortowania amunicji wojennej". Ci ostatni przybyli do Tulonu na chwilę przed odpłynięciem eskadry, przywożąc z sobą pożegnalny list Dąbrowskiego do Bonapartego. Napoleon przeczytał list już na pełnym morzu. Naczelnik bezdomnego wojska polskiego polecał swych żołnierzy szczególnym względom naczelnego dowódcy Armii Wschodniej oraz przesyłał mu „życzenia Legionów... i żywione przez nie uczucia wdzięczności".
Egzotyczna wyprawa rozpoczęła się w atmosferze ogólnego entuzjazmu. Podczas przeglądu wojsk przed zaokrętowaniem wódz wygłosił do żołnierzy jedno ze swych osławionych „przemówień napoleońskich". Przypomniał im zwycięstwa i bogate łupy we Włoszech — i jeszcze wspanialsze zwycięstwa i łupy obiecywał im w Egipcie. Ponadto każdemu z żołnierzy przyrzekł po zakończeniu kampanii przydział sześciu morgów gruntu. Trzydzieści pięć tysięcy łudzi odpowiedziało mu radosnym rykiem: Vive Bonaparte!
Na jedną z najcięższych wypraw wojennych wybierano się jak na rozrywkowy rejs wakacyjny. Zahartowani w bojach włoskich, sankiuloci z przedmieść paryskich upajali się przyszłą rolą sześciomorgowych gospodarzy i nudę morskiej podróży skracali sobie śpiewaniem pieśni rewolucyjnych. Oficerowie marzyli o zdobywaniu bogatych miast i o przygodach miłosnych z kobietami Wschodu. Uczeni przygotowywali się do sensacyjnych odkryć naukowych, malarze malowali krajobrazy morskie i portrety znanych generałów.
Na okręcie admiralskim „Orient" — który, według słów Sułkowskiego, „górował jak katedra nad pływającym miastem statków rozmaitej wielkości" — również spędzano czas beztrosko. Fortunna dla Francuzów burza morska odpędziła w kierunku wybrzeży Sardynii czuwające nad Gibraltarem okręty angielskie Nelsona i nic nie przeszkadzało w spokojnej żegludze w kierunku Malty.
Bonaparte starał się wykorzystywać czas podróży na przygotowywanie swego sztabu do zadań czekających go w nie znanym kraju. Gromił generałów i adiutantów za to, że czytają wyłącznie „romanse", a stronią od dzieł poważnych — i nakłaniał ich do kształcących rozmów z naukowcami. Żartowano wiele na temat głośnego chrapania Junota, który nie znosił uczonych dyskusji i natychmiast przy nich zasypiał.
Jedynie Sułkowskiego nie trzeba było namawiać do poważnych lektur. Jak stwierdza autorytatywnie bibliotekarz wyprawy, wspomniany już poeta i dramaturg A. V. Arnault, Sułkowski w czasie podróży nie rozstawał się ani na chwilę z Żywotami sławnych mężów Plutarcha. Szkoda tylko, że Arnault nie dodaje, który ze sławnych mężów, opisanych w tym dziele, interesował naszego bohatera najbardziej: Juliusz Cezar — republikański generał zmierzający na czele swych legionów do dyktatury? Brutus— miotający się między gniewem republikanina a przywiązaniem do Cezara? Cicero —przeżywający na wygnaniu gorycz klęski i tęsknoty za ojczyzną? Czy może Kato Młodszy, który po przegraniu walki z Cezarem uznał, że pozostaje mu już tylko jedno wyjście z honorem — samobójstwo?...
W początkach czerwca flota francuska zbliżyła się do urwistych wybrzeży Malty. Valetta, potężna warownia zakonu joannitów, była jedną z najlepiej uzbrojonych i najtrudniejszych do zdobycia fortec ówczesnych. Ale dzięki zaskoczeniu i rozkładowi wewnętrznemu wśród obrońców zdobyto ją w ciągu dwóch dni.
10 czerwca jeden z pierwszych wdarł się na mury Valetty dawny maltańczyk, Józef Sułkowski, dowodzący przednią strażą korpusu desantowego generała Marmonta. W tym samym czasie na wyspie wybuchło powstanie ludowe przeciwko panującej kaście rycerzy-zakonników. W nocy z 11 na 12 czerwca twierdza Valetta, licząca tysiąc dział i trzydzieści pięć tysięcy karabinów, skapitulowała prawie, bez walki. „Wielki mistrz von Hompesch wydawał Francuzom wyspę za sutą pensję dla siebie, obietnicę księstwa w Niemczech i nędzne zaopatrzenie dla swych rycerzy zakonnych". Na wieży starożytnej katedry Św. Jana zatknięto trójkolorowy sztandar Republiki.
Nazajutrz po zwycięstwie odbyła się na Malcie osobliwa demonstracja polityczna przeciwko monarchii i papiestwu: uczczono uroczystym obchodem pamięć Jakuba de Molay, ostatniego wielkiego mistrza zakonu templariuszy, spalonego na stosie za herezję w roku 1313. Askenazy, wspominając o tej niezwykłej uroczystości, stwierdza nie bez racji, że była ona „całkiem w romantyczno-radykalnym duchu Sułkowskiego".
Józef opisał zdobycie Malty w długim liście do przyjaciół paryskich. W najostrzejszych słowach przedstawiał tyranię i zgniliznę pokonanego zakonu, a sławił ducha rewolucyjnego ludu, „który i tu stał się podstawą naszego sukcesu". O sprawach prywatnych, zgodnie z przyjętym zwyczajem, nie wspominał ani słowem. Ale nie ulega wątpliwości, że zwycięstwo maltańskie przeżywał także w aspekcie najściślej osobistym. Wspinając się na czele grenadierów na mury Valetty, a później uczestnicząc w układach kapitulacyjnych z mistrzem von Hompesch — nie mógł nie myśleć o przeorze maltańskim, księciu Ponińskim, i o swoim stryju, księciu Antonim Sułkowskim, który w najcięższej sytuacji życiowej wydarł mu rentę komandorską. Zdobycie śródziemnomorskiej Valetty było jakimś baśniowym zadośćuczynieniem za młodzieńcze urazy rydzyńsko-warszawskie.
Również wojna na kontynencie afrykańskim rozpoczęła się dla Sułkowskiego w aurze czarodziejskiej baśni. Po dziesięciodniowym rejsie z Malty, w czasie którego znowu rozminięto się szczęśliwie z eskadrami strażniczymi Nelsona, flota francuska dopłynęła do wybrzeży egipskich w miejscu odludnym, niezbyt odległym od Aleksandrii. W nocy l lipca wysadzono na ląd desanty bojowe, następnego dnia zaatakowano miasto.
Pierwszy widok „Aleksandrii o stu wieżach" ożywił w umyśle ucznia pijarów rydzyńskich całą jego erudycję historyczną. Jak pisał później w liście, był „do ostatnich granic wyobraźni poruszony... wspomnieniami wspaniałej przeszłości tego miejsca, osobliwą sytuacją w własną i romantycznym widokiem". Na chwilę przed bitwą rozmyślał o Aleksandrze Macedońskim i o „dziwacznych okolicznościach, które doprowadziły bohaterów wojen włoskich do pójścia w jego ślady".
Przy oblężeniu Aleksandrii spisywał się świetnie. Pokazał Bonapartemu taką samą sztukę jak pod San Giorgio. Biegnąc na czele szturmujących grenadierów, „z właściwym sobie zimnym szałem bojowym, po dwakroć zrzucany z murów, wdarł się przez wyłom do miasta".
Tym razem jego brawura została nagrodzona. Natychmiast po bitwie Bonaparte zaawansował swego „pierwszego aide de camp" do stopnia szefa szwadronu „za zasługi dla armii — głównie na Malcie i przy zdobyciu Aleksandrii".
A więc już w pierwszej batalii na ziemi egipskiej Sułkowski osiągnął to, czego mu odmawiano uparcie podczas półtorarocznej kampanii we Włoszech, chociaż w bitwach włoskich sprawiał się wcale nie gorzej niż pod Aleksandrią. Czym wytłumaczyć to nagłe „odblokowanie" awansów naszego bohatera? Chyba tylko tym, że w paryskim Dyrektoriacie nie było już Carnota, który zbyt głośno reklamował jego kwalifikacje wodzowskie.
Po zdobyciu Aleksandrii wojsku odczytano przygotowaną jeszcze w czasie podróży „proklamację", w której Bonaparte formułował cele kampanii egipskiej. Tym razem także stwarzano fikcję „wojny wyzwoleńczej". Nie miała to być wojna ani z sułtanem tureckim, ani z rdzennymi mieszkańcami Egiptu. Chodziło jedynie o unicestwienie wojskowej kasty bejów mameluckich, najeźdźców obcego pochodzenia, którzy nie licząc się zupełnie z sułtanem i z baszą z Kairu, „tyranizują ludność Nilu". Wódz nakazywał swym żołnierzom przychylne ustosunkowanie się do egipskich tubylców, przestrzegał przed rabunkami i gwałtami.
Armia przyjęła aleksandryjską proklamację Bonapartego znacznie chłodniej niż jego niedawne przemówienie w Tulonie. To, co zastano w zdobytej Aleksandrii, wpłynęło na ostudzenie ogólnego zapału. Jeden z polskich kronikarzy wyprawy, major Józef Szumlański, notował z żalem w pamiętniku: „...Zawiedzeni zostaliśmy w nadziei oczekiwanej przyjemności, zastaliśmy bowiem miasto puste, sklepy liche, pozamykane, niesłychane gorąco, a w miejscu ludzi mnóstwo jadowitych much, owadów, robactwa, że się prawie pod naszym okiem sprawdzała kara Boża owych plag siedmiu na Egipt dopuszczonych".
Następne dni wykazały jeszcze dobitniej, że wyprawa egipska nie była wcale beztroską wycieczką do bajecznej krainy łatwych zwycięstw i bogatych łupów.
3 lipca armia francuska opuściła Aleksandrię i ruszyła na podbój Kairu. Dla głównej kolumny, pod dowództwem generałów Desaix i Reyniera, wybrano drogę najkrótszą, prowadzącą przez pustynię. Znam dobrze ten dwustukilometrowy szlak pustynny z Aleksandrii do Kairu. Teraz biegnie tamtędy gładka jak szkło autostrada z czarnego smołowca. Ale jeszcze dzisiaj — przebywając tę drogę wygodnym samochodem w dwie godziny — doznaje się uczucia jakiegoś niesamowitego lęku wobec płowobłękitnej pustki, której monotonii nie przerywa ani jedno drzewo, ani jeden ślad życia ludzkiego. Łatwo więc sobie wyobrazić, jakich wrażeń musieli doświadczać żołnierze Armii Wschodniej, maszerujący przez pustynię w grubych sukiennych mundurach i w ciężkim rynsztunku bojowym, nękani przez głód, pragnienie i podjazdy mameluckiej partyzantki.
Ale nie trzeba sobie niczego wyobrażać. Józef Sułkowski w swoich Notatkach z wyprawy egipskiej opisuje drogę z Aleksandrii do Kairu dosyć dokładnie. Zazwyczaj tak powściągliwy w manifestowaniu własnych uczuć i w opisywaniu trudów wojennych, w tej relacji nie unika mocnych akcentów. „Wszystkim, którzy maszerowali z Desaixem albo z Reynierem, marsz ten głęboko wyrył się w pamięci — notuje na wstępie. — Losy, które skierowały nas na szlak Aleksandra, sprzysięgły się widocznie, aby na samym początku ukazać nam wszystkie na pół bajeczne niebezpieczeństwa, jakie trapiły tego wielkiego wojownika... Słońce ciążyło nad strudzonymi żołnierzami jak ołów, gwałtowny wiatr tamował oddech, straszliwy pot, lejący się nieprzerwanym strumieniem, wyciskał wszystkie siły z ciał, doprowadzając je do stanu ostatecznego wycieńczenia. Około drugiej po południu odkryto trochę błotnistej wody, którą tubylcy uznali za zdatną do picia. Trzeba było widzieć te tłumy spragnionych ludzi, cisnących się do błotnistego dołu, błagających o swój łyk wody, oblizujących wilgotną ziemie, starających się nie uronić najdrobniejszej kropelki i — po chwilowym oszukaniu pragnienia — powracających znowu z rozpaczliwym uporem desperatów. Był to straszliwy pokaz siły potrzeby, instynktu fizycznego, który zagłusza wszelką litość, który usypia wszelkie szlachetne uczucia. Nikt nie próbował tej potrzeby opanować, każdy starał się ją zaspokoić. Widziało się, jak mniej zaradni poniżali się do najbardziej upokarzających próśb, a inni walczyli o swe prawo z pistoletem w ręce i z narażeniem życia... Jeszcze jeden dzień takich cierpień, a cała droga byłaby zasłana trupami..."
Po tym strasznym dwustukilometrowym marszu przez pustynię i po paru potyczkach z jazdą nieprzyjacielską — 21 lipca pod wsią Embabeh w pobliżu Piramid doszło do walnego zwycięstwa nad głównymi siłami wodzów mameluckich: Ibrahima i Murada.
Przed bitwą Bonaparte, wskazując ręką na Piramidy, wypowiedział pamiętne słowa: „Żołnierze, czterdzieści wieków patrzy na was z wysokości tych pomników..." Przypuszczam, że żaden z żołnierzy i oficerów Armii Wschodniej nie potraktował tych słów tak poważnie jak romantyczny intelektualista Sułkowski. W bitwie pod Piramidami znowu musiał dokonywać jakichś niezwykłych wyczynów, gdyż o jego „harcach" z Mamelukami wspominają wszyscy francuscy i polscy monografowie wyprawy egipskiej. „Ujrzano tu znów Sułkowskiego — pisze jeden z historyków — jak z fantazją staropolską wylatywał przed front batalionów, na harce w pojedynkę z opancerzonymi jeźdźcami egipskimi..."
Nazajutrz po zwycięstwie pod Piramidami zajęto stolicę kraju — Kair. Bonaparte i teraz nie zezwolił żołnierzom na dłuższy wypoczynek. Część armii zajęła się oczyszczaniem Dolnego Egiptu z ostatnich niedobitków jazdy mameluckiej, reszta ruszyła w pościg za głównymi siłami nieprzyjaciela, cofającymi się w kierunku Syrii. Ale właśnie wtedy — w chwili największych sukcesów militarnych — spadła na zwycięskie wojska wieść przerażająca. Eskadry Nelsona wytropiły flotę francuską, zakotwiczoną w zatoce Abukir, i w wielkiej bitwie morskiej, w nocy z l na 2 sierpnia, zniszczyły ją niemal doszczętnie.
Utrata floty spowodowała zupełne odwrócenie sytuacji: zwycięscy zdobywcy zmienili się przez jedną noc w więźniów kontynentu afrykańskiego. „Jesteśmy jak dzieci stracone dla matki ojczyzny" — pisali żołnierze w listach, których z braku statków nie można już było dostarczyć adresatom we Francji.
W nieludzko zmęczonej, przerażonej armii poczęła się szerzyć choroba moralna, gorsza od afrykańskich upałów, braku wody, egipskiego zapalenia oczu i ukąszeń jadowitych moskitów. „Przepływamy morza, plądrujemy wsie, rujnujemy mieszkańców i gwałcimy ich żony — szemrali dawni sankiuloci paryscy. — Narażamy się na śmierć z głodu i pragnienia. I po co to wszystko?" „Niejedno przekleństwo padło wówczas z ust żołnierzy na Dyrektoriat, Bonapartego, oficerów, a najwięcej na uczonych. Przeklinali kraj, który im w tak nęcących barwach przedstawiano. Nawet jenerałowie tak się dawali ponosić, że rzucali kapelusze na ziemię i po nich deptali".
Zwątpienie stawało się powszechne. Ulegali mu nawet tak wybitni dowódcy, jak generał Kleber (późniejszy następca Bonapartego na stanowisku naczelnego dowódcy Armii Wschodniej), który we wrześniu zgłosił prośbę o zezwolenie na powrót do Francji. Teraz gdy dla całej armii droga do ojczyzny była odcięta, każdy marzył gwałtownie o powrocie indywidualnym. Dochodziło na tym tle do ciągłych awantur między szeregowymi a oficerami. Wśród szeregowych szerzyły się pogłoski o zamierzonej ucieczce generałów. Wzdłuż wybrzeży żołnierze zaciągali ochotnicze warty, których zadaniem było kontrolowanie, kto wsiada na odpływające statki syryjskie i greckie.
Historycy twierdzą, że właśnie w tym okresie ogólnego upadku ducha i narastającego rozprzężenia — najświetniej zajaśniał geniusz organizatorski Bonapartego. Zawiedziony w swoich dalekosiężnych planach zdobywczych w Afryce i Azji, niespokojny o bieg wydarzeń we Francji, trapiony tysiącznymi trudnościami nie do przezwyciężenia, naczelny dowódca Armii Wschodniej dokonywał tytanicznych wysiłków wojskowych i dyplomatycznych, aby umocnić panowanie francuskie w zdobytym kraju. Sułtana w Konstantynopolu zapewniał o swoich przyjaznych zamiarach wobec Porty, kontynuował energiczny pościg za wojskami mameluckimi, ustalał w Egipcie nową strukturę administracyjno-prawną, wprowadzał reformy ekonomiczne i socjalne, rozpatrywał możliwości odbudowy starożytnego Kanału Sueskiego, a jednocześnie czynił wszystko, aby zjednać sobie względy mahometańskich tubylców, posuwał się tak daleko, Że nakłaniał swych generałów do małżeństwa z muzułmankami i do zmiany religii (gen. Menou), sam nawet deklarował się oficjalnie jako wyznawca Proroka, z pewnymi tylko drobnymi zastrzeżeniami natury rytualnej.
Równie imponująca — choć w innej, z konieczności mniejszej skali — była w tym czasie działalność Józefa Sułkowskiego.
11 sierpnia 1798 roku niedawny bohater Aleksandrii i Piramid sta się głównym bohaterem krwawej bitwy z konnicą beja Ibrahima pod miejscowością Salheyeh. Na czele dwóch szwadronów huzarów i strzelców konnych dokonywał szaleńczych szarż na roje opancerzonej od stóp do głów kawalerii mameluckiej i własnoręcznie zwalał z koni najgroźniejszych przeciwników. Brawura, determinacja i zupełna pogarda śmierci, jakie wykazał w tej walce, wzbudziły u wszystkich podziw i zdumienie. Na koniec padł na piasek, parokrotnie trafiony z pistoletu, z siedmioma ciężkimi ranami od damasceńskich szabel.
Bonaparte, który i tym razem przyglądał się bitwie, nagrodził Sułkowskiego ponownym awansem: szef szwadronu mianowany został szefem brygady.
Nie minęło jeszcze sześć tygodni od wylądowania w Egipcie, a „żelazny" kapitan z kampanii włoskiej uległ cudownej przemianie w pułkownika*. To pozwala już chyba z całą stanowczością twierdzić, że kariera Sułkowskiego w latach poprzednich była celowo hamowana.
* Szef brygady odpowiadał stopniem pułkownikowi i był dowódcą półbrygady. Nie należy szefa brygady mylić z generałem brygady, co czynią prawie wszyscy polscy biografowie Sułkowskiego, poczynając od polskiego tłumacza książki Hortenzjuaza Saint-Albin — Ludwika Mirtowskiego. Jedynie Żeromski stwierdza wyraźnie, że Józef Sułkowski generałem nie był.
Drugi błyskawiczny awans Sułkowskiego skłania niektórych jego biografów do jeszcze dalej posuniętych wniosków. Przypuszczają oni, że Bonaparte mianował Sułkowskiego szefem brygady tylko dlatego, że nie wierzył już w możliwość zachowania go przy życiu. Romantyczny Hortenzjusz Saint-Albin — opierając się zresztą na własnej wypowiedzi Bonapartego w jednym z raportów do Dyrektoriatu — twierdzi z całą powagą, że Korsykanin miał szczególny dar dostrzegania u swych podwładnych oznak zbliżającej się śmierci.
Ale Józef Sułkowski nie zginął pod Salheyeh. Z jego poharatanego ciała wyjęto kule pistoletowe, rany cięte oczyszczono, a później oblepiono go całego kojącymi plastrami. Plastrów tych nie zdjął z siebie już do śmierci, która nastąpiła dopiero w dziesięć tygodni później.
Dwa i pół miesiąca rekonwalescencji po Salheyeh — będące zarazem ostatnimi miesiącami życia naszego bohatera — stanowią moim zdaniem najbardziej heroiczny okres jego biografii. To, co zdziałał w owym czasie, wykazuje najlepiej, jaka olbrzymia energia fizyczna kryła się w tym romantycznym rycerzu o „słabej konstytucji" i jakie niezwykłe były jego możliwości intelektualne.
Ciężko ranny, cudem odratowany od śmierci — bić się już nie mógł. Został więc odkomenderowany do zadań cywilnych i poświęcił się głównie współpracy z towarzyszącą armii ekipą badawczą.
Udział przeszło stu pięćdziesięciu uczonych i artystów w wyprawie egipskiej był niezaprzeczoną zdobyczą rewolucji francuskiej. Przedtem nigdy i nigdzie (z wyjątkiem może starożytnej Grecji) niczego takiego nie praktykowano. Ale pionierski eksperyment — podobnie jak większość eksperymentów — spotykał się na każdym kroku z ostentacyjną niechęcią i nieufnością otoczenia. Umęczonych przez słońce, strudzonych i spragnionych Żołnierzy Armii Wschodniej doprowadzał do wściekłości widok uczonych „nierobów", jadących na osłach i osłaniających się parasolami. Znany rozkaz Bonapartego przed bitwą pod Piramidami: „osły i uczeni do środka", wydany niewątpliwie w jak najlepszych intencjach, doprowadził do ostatecznego ośmieszenia członków ekipy badawczej. Od tej chwili żołnierze nie nazywali ich inaczej jak „osłami". Pogardliwą niechęć do „osłów" podzielało także wielu oficerów, z adiutantem Junotem na czele (późniejszym księciem d'Abrantes), którego — jak już wspominałem — Bonaparte wbrew jego woli zmuszał do forsownego samokształcenia.
Dzielni zwycięzcy spod Aleksandrii i Piramid nie mogli przewidzieć, że jedyną trwałą i ważną dla świata zdobyczą ich nieudanej wyprawy egipskiej staną się właśnie prace pogardzanych „osłów": pierwsze projekty budowy Kanału Sueskiego, kreślone przez inżynierów Lepere i Saint-Genis, oraz rysunki malarzy Denona i Dutertre, które w młodziutkim genialnym Champollionie rozbudzą pragnienie odcyfrowania staroegipskich hieroglifów.
Ośmieszani i szykanowani przez otoczenie, intelektualiści od pierwszej chwili ogromnie sobie cenili przyjaźń i opiekę wykształconego aide de camp naczelnego dowódcy. Świadczą o tym piękne wspomnienia, jakie mu poświęcili w swoich dziełach i pamiętnikach. Nie chcę tu wyolbrzymiać roli Sułkowskiego, ale wydaje mi się bardzo prawdopodobne, że jako najwcześniejszy informator i doradca Bonapartego w sprawach wschodnich, a zarazem jedyny wybitny intelektualista w jego sztabie — mógł się on walnie przyczynić do samego powołania „misji naukowo-artystycznej". W każdym razie wiadomo z korespondencji, że od początku był z uczonymi w bliskim kontakcie, że przygotowywał osobiście ich ekwipunek naukowy, że pełnił funkcje łącznika między kierownictwem ekipy badawczej a Bonapartem.
W czasie kiedy Sułkowski walczył ze śmiercią w lazarecie polowym w Salheyeh, w Kairze przygotowywano się do uroczystej inauguracji Instytutu Egipskiego. Ta wschodnia filia Instytutu Francji, skupiająca najwybitniejszych pracowników naukowych wyprawy, miała służyć „szerzeniu postępu i światła w Egipcie, badaniu, studiom i publikacjom z dziedziny przyrody, wytwórczości i dziejów Egiptu, dawaniu opinii w sprawach, co do których będzie zapytywana przez rząd..."
W imprezie tego rodzaju nie mogło zabraknąć intelektualisty Sułkowskiego. Natychmiast po wyjściu ze szpitala bohater spod Salheyeh powołany został do Instytutu w charakterze członka Sekcji Ekonomii Politycznej. Stawiający pierwsze kroki rekonwalescent zabrał się do nowej pracy z właściwą sobie pasją. O zakresie i różnorodności jego zajęć najlepiej świadczą sprawozdania z kolejnych sesji naukowych Instytutu.
Na posiedzeniu inauguracyjnym, dnia 23 sierpnia 1798 roku (a więc niespełna w dwa tygodnie po bitwie pod Salheyeh), Sułkowski wszedł w skład komisji mającej zebrać dla Bonapartego wszelkie potrzebne materiały odnośnie: „prawodawstwa egipskiego, organizacji sądów cywilnych i karnych, stanu oświaty oraz możliwych i zgodnych z życzeniami ludności ulepszeń, jakie w tych dziedzinach należałoby przeprowadzić".
Na posiedzeniu następnym — 28 sierpnia — razem z czterema uczonymi językoznawcami francuskimi otrzymał polecenie przygotowania słownika francusko-arabskiego, „który umożliwiłby Francuzom porozumiewanie się z mieszkańcami Egiptu, na ile wymagają tego wspólne potrzeby Życia".
Na posiedzeniu trzecim — 2 września — odczytał członkom Instytutu swoją ostatnią pracę publicystyczną: Opis drogi z Kairu do Salheyeh. Rozprawka ta, będąca czymś pośrednim między reportażem z podróży a naukowym studium socjologiczno-ekonomicznym, wzbudziła powszechne zainteresowanie wśród naukowców, a obecnego na sesji malarza Denona zachwyciła „wdziękiem i obrazowością stylu".
Na posiedzeniu czwartym — 7 września — niestrudzony rekonwalescent poinformował uczonych kolegów francuskich o wynikach samorzutnej wyprawy archeologicznej, jaką przedsięwziął był do wsi Feraneh nad Nilem. Odnalazł tam antyczny biust bogini Izydy oraz dwa kamienie pokryte staroegipskimi hieroglifami. Domagał się przewiezienia tych znalezisk do siedziby Instytutu w Kairze. (Lubujący się w legendach Hortenzjusz Saint-Albin uzupełnia tę dokumentarną informację niezbyt wiarygodnym twierdzeniem, że treść hieroglifów Sułkowski „sam wytłumaczył w sposób najzupełniej zaspokajający").
W następnych tygodniach uwaga Sułkowskiego skoncentrowała się na planach odbudowy starożytnego Kanału Sueskiego. Przydzielony do ekipy naukowej, zajmującej się przygotowaniami do tego przedsięwzięcia, miał w październiku wyjechać z Bonapartem na wstępny rekonesans do Suezu. Wybranie go do tej pracy nie było przypadkowe. Nadawał się do niej równie dobrze jak do układania słownika arabskiego czy do studiów nad strukturą administracyjną Egiptu. Gen. Michał Sokolnicki, jeden z dawnych bywalców rydzyńskich, stwierdza w swoich wspomnieniach, że Sułkowski już jako dziesięcioletni chłopiec zadziwił otoczenie jakimś genialnie prostym projektem budowy kanału w dobrach ordynackich. Także Bonaparte we wszystkich opiniach o swym adiutancie podkreślał jego wybitną wiedzę w zakresie inżynierii.
Poza wielostronną działalnością naukowo-organizacyjną, poza normalnym wypełnianiem obowiązków „pierwszego aide de camp" naczelnego dowódcy — Sułkowski kontynuował wytrwale swoją pracę literacką. „Pióro wypuszczał tylko z ręki utrudzonej bojem" — powie o nim później jeden z jego francuskich kolegów. W czasie ostatnich miesięcy życia napisał trzy dłuższe utwory: List z Malty, Notatki z wyprawy egipskiej oraz wspomniany już Opis drogi z Kairu do Salheyeh. Razem złożyło się to na sporą książkę.
Egipskie utwory Sułkowskiego można śmiało uznać za jego szczytowe osiągnięcia pisarskie. Opis drogi z Kairu do Salheyeh, a także pewne fragmenty Notatek z wyprawy egipskiej zaskakują jeszcze dziś pięknością stylu, głębią spostrzeżeń oraz nowoczesną metodą materialistycznej interpretacji zjawisk społecznych. Sułkowskiego interesowała przede wszystkim sytuacja chłopów egipskich. Widać z tych pism, jak poważnie traktował deklaracje Bonapartego o wyzwalaniu Egiptu spod jarzma bejów — i jak bardzo mu zależało na polepszeniu sytuacji egipskich tubylców. Słusznie napisał o nim jeden z naszych najwybitniejszych historyków: „Trudził się nad poprawą losu egipskich fellachów, skoro nie było mu dane, jak marzył, ulżyć doli polskiego chłopa".
Już samo wyliczenie prac i zajęć Sułkowskiego w przeciągu zaledwie dwóch miesięcy — od 23 sierpnia do 22 października — przyprawia o lekki zawrót głowy. Wprost trudno uwierzyć, że mógł temu wszystkiemu podołać człowiek, wycieńczony niedawnym upustem krwi, pokryty cały nie zagojonymi ranami, oblepiony od stóp do głowy pancerzem plastrów, utrudniającym mu każdy ruch i sprawiającym dodatkowe męczarnie. A trzeba jeszcze pamiętać, że ta niezwykła „rekonwalescencja" odbywała się w strasznym upale afrykańskiego lata, który potrafi obezwładnić i ogłupić nawet najzdrowszych Europejczyków.
Wśród ikonografii wyprawy egipskiej zachował się portret ołówkowy Józefa Sułkowskiego, narysowany przez malarza Dutertre. Na podstawie tego portretu można sobie wyrobić pewne wyobrażenie o ówczesnym stanie psychicznym i fizycznym naszego bohatera. Sułkowski wygląda tam na człowieka przeszło czterdziestoletniego, chociaż — według rachuby najbardziej postarzających go historyków — miał wtedy lat najwyżej dwadzieścia osiem. Niełatwo uwierzyć, że jest to podobizna młodzieńca, którego jeszcze niedawno brano za „piękną dziewczynę, przebraną za chłopca". Nie ma już w tym portrecie „lwiego wyrazu, wewnętrznego ognia, płomieni tryskających ze spojrzenia", które tak bardzo zachwycały francuskich biografów Sułkowskiego. Smutna, zmęczona twarz. Wysunięty do przodu kościsty nos. Włosy wyraźnie przerzedzone i jakby zlepione potem... Żałosny wizerunek człowieka zrezygnowanego, w którym „ogień wewnętrzny" służy już tylko samospalaniu.
Jak się układały w tym czasie stosunki między Sułkowskim a Bonapartem? U historyków nie znajdujemy na to pytanie odpowiedzi, u twórców legend literackich nie warto jej szukać. Jedynym wiarygodnym dokumentem, nawiązującym do tego tematu, są wspomnienia cytowanego już dwukrotnie bibliotekarza wyprawy egipskiej — A. V. Arnault. Ze wspomnień tych dowiadujemy się, że Sułkowski w Egipcie „osądzał swego zwierzchnika z surowością nieraz krańcową" oraz że „nienawidził go, jednocześnie podziwiając".
Przekaz Arnaulta z pewnego względu zasługuje na szczególną uwagę. Sułkowski w poprzednich okresach życia nikomu — z wyjątkiem może najbliższych przyjaciół politycznych — nie skarżył się na swego zwierzchnika. Jeszcze na parę miesięcy przed wyjazdem do Egiptu, w Paryżu, kiedy wiedział już o Bonapartem wszystko, rozmawiał o nim kilkakrotnie z Michałem Kleofasem Ogińskim, nie wspominając ani słowem o swoich zarzutach czy pretensjach. Gdyby było inaczej, to zniechęcony później do Napoleona Ogiński nieomieszkałby o tym napisać w swoich Pamiętnikach.
Tak więc świadectwo Arnaulta upoważnia do wniosku, że dopiero w Egipcie powstała taka sytuacja, iż Sułkowski nie mógł już dłużej ukrywać nienawiści do wodza i nawet przed francuskimi kolegami osądzał go z krańcową surowością.
Pierwszą przyczyną tej nowej sytuacji musiały być niewątpliwie tzw. „warunki obiektywne". Wszyscy monografowie wyprawy egipskiej zgodnie stwierdzają, że nieznośne upały afrykańskie w połączeniu z czyhającymi zewsząd niebezpieczeństwami i świadomością uwięzienia na obcym kontynencie — doprowadziły całą armię francuską do straszliwego stanu nerwowego. Nawet najbardziej zrównoważeni generałowie ulegali okresowym napadom histerii. Sułkowski, wycieńczony chorobą, zawiedziony w ostatnich nadziejach na pełną chwały wyprawę do Indii i pracujący nad siły bez chwili odpoczynku, był z pewnością nie mniej rozdrażniony od innych. „Zaraza egipska" nie oszczędziła także nerwów Bonapartego. Wprawdzie w raportach do Dyrektoriatu wódz wykazywał daleko posunięty optymizm, ale jego listy prywatne, pisane w tym samym czasie do brata Józefa, były przepojone najgłębszą melancholią. Prócz kłopotów natury publicznej miał wtedy jeszcze zmartwienia osobiste. Z Paryża zasypywano go anonimami o bezwstydnych zdradach małżeńskich jego ukochanej Józefiny, nazywanej przez dziennikarzy Madonną Zwycięstwa.
Już sam stan ciągłego rozdrażnienia, w jakim znajdowali się dwaj nierozłączni towarzysze: wódz i jego pierwszy adiutant, mógł doprowadzić między nimi do częstszych niż przedtem nieporozumień i do wybuchów narastających od dawna animozji. A do tych bardzo ludzkich" „warunków obiektywnych" dochodziły jeszcze nowe konflikty natury polityczno-ideologicznej. Podobnie jak we Włoszech, wódz i adiutant mieli zupełnie odmienne poglądy na sprawę „wyzwalania" ludności zdobytego kraju. Bonaparte, bezpośrednio po zajęciu Kairu, zabrał się energicznie do likwidowania stosunków feudalnych, ale w walce z feudalizmem mameluckim opierał się wyłącznie na arabskich warstwach posiadających; fellachowie, eksploatowani bezlitośnie przez obszarników i burżuazję, nie obchodzili go zupełnie. Tymczasem jakobińskiemu adiutantowi zależało przede wszystkim na wyzwoleniu społecznym i ekonomicznym właśnie tej najbiedniejszej i najbardziej upośledzonej ludności Egiptu. Sułkowski nie ukrywał tego przed zwierzchnikiem i mówił o tym głośno na posiedzeniach Instytutu, zyskując sobie aplauz ze strony postępowych uczonych i artystów francuskich. Poza tym Sułkowskiemu i jego przyjacielowi Venture'owi, jako przybocznym konsultantom wschodnim Bonapartego, mogły się nie podobać pewne posunięcia administracyjne wodza: zbyt drapieżny system rekwizycji ekonomicznych, bezceremonialne — wbrew ogłaszanym proklamacjom — naruszanie odwiecznych obyczajów miejscowych oraz okrutne i często niesprawiedliwe egzekucje. (Czułego na honor rycerski Sułkowskiego szczególnie musiało oburzyć rozstrzelanie mężnego komendanta Aleksandrii jedynie za to, że spełnił swój obowiązek żołnierski).
Przypuszczam, że Bonaparte też nie był zadowolony ze swoich egipskich konsultantów. Irytowała go z pewnością ich zażyła przyjaźń, mimo bardzo znacznej różnicy wieku, i niezłomna solidarność. Świeżo miał w pamięci ich ścisłe powiązania z „wiedeńczykiem" Maliszewskim i z grupą spiskujących generałów jakobińskich. W ciężkich warunkach egipskich marzycielski pryncypializm Sułkowskiego musiał drażnić wodza o wiele bardziej niż w okresie kampanii włoskiej. Przyszły dyktator — jak wynika z jego korespondencji — już wtedy myślał o rychłym powrocie do Francji, a co za tym idzie — o kontynuowaniu swojej kariery politycznej. Mógł więc zastanawiać się także nad tym, czy nieodstępny dotychczas adiutant, cierpiący na chroniczny „brak wyczucia politycznego", nie byłby dla niego w tej dalszej drodze towarzyszem raczej kłopotliwym.
W kilka lat po śmierci Sułkowskiego Bonaparte — już jako cesarz — powiedział do swego powiernika Bourrienne: „Sułkowski zaszedłby daleko... był to człowiek bezcenny dla każdego, kto podjąłby się wskrzeszenia Polski..."
Z dystansu przeszło półtorawiecznego słowa te brzmią dziwnie nieprzekonywająco. Po prostu wydaje się mało prawdopodobne, aby nie uznający żadnych kompromisów ideologicznych Sułkowski mógł rzeczywiście „zajść daleko" w okresie historycznym, który właśnie wtedy się zaczynał.
Wystarczy przypomnieć wydarzenie, które nastąpiło zaledwie w rok po śmierci naszego bohatera — napoleoński zamach stanu 18 Brumaire (9 listopada 1799). Oto scena znana z wielu opisów pamiętnikarskich; generał Bonaparte, otoczony zbrojnymi grenadierami, wdziera się do sali obrad Rady Pięciuset. Wita go wściekła wrzawa dwustu deputowanych jakobińskich. Okrzyki: „precz z dyktatorem" i „precz z tyranem" należą do najłagodniejszych. Deputowany z Korsyki, Józef Arena, rzuca się na uzurpatora z obnażonym puginałem. Obecny przypadkowo w sali parlamentu Polak — niejaki Szalcer (czyż może obejść się coś bez Polaków!) — osłania Napoleona własnym ciałem. Nadciągają posiłki grenadierskie pod dowództwem Joachima Murata. Szwagier Bonapartego wydaje grenadierom rozkaz: „Wyrzucić mi tę całą bandę!" Deputowani próbują bronić się przed żołnierzami, niektórzy wyłamują okna, skaczą do ogrodu. Resztę grenadierzy wypędzają gwałtem. Rewolucyjna Republika jest zlikwidowana. Nic już nie stoi na przeszkodzie, aby Bonaparte „stanął na czele rządu".
Otóż nie sposób sobie wyobrazić Sułkowskiego jako jednego z aktorów tej sceny. Nieodstępny adiutant nie mógłby chyba w dniach antyrepublikańskiego zamachu stać przy boku Cezara-Bonapartego. Nie mógłby — jak ów Szalcer — osłaniać go własnym ciałem przed sztyletem Brutusa-Areny. Nie mógłby patrzeć spokojnie, jak żołnierze wyrzucają z sali obrad jego przyjaciół politycznych, a zarazem prawnych przedstawicieli ludu — jakobińskich deputowanych.
Nie wyobrażam sobie również, aby Sułkowski — choć rzeczywiście był bezcennym człowiekiem dla każdego, kto podjąłby się wskrzeszenia Polski — mógł „zajść daleko"' w stworzonym przez Napoleona w roku 1807 Księstwie Warszawskim. Miniaturowe satelickie państewko — pod rządami naturalnego kuzyna ordynatów rydzyńskich, elektora saskiego Fryderyka Augusta — za bardzo się różniło od Polski, o jakiej nasz bohater marzył podczas pięcioletnich perypetii i bojów na obczyźnie.
Jestem niemal przekonany, że współpraca Sułkowskiego z Bonapartem musiała się skończyć w Egipcie, tak właśnie jak się skończyła. Dla człowieka tego pokroju i formatu co Sułkowski było to rozwiązanie jedyne i nieuchronne. W roku 1793 — starając się o przyjęcie do armii Republiki Francuskiej — Sułkowski napisał:
„Chwała wojenna i wolność są dla mnie wszystkim". Cała jego biografia i twórczość dowodzą, że te dwa pojęcia występowały w jego życiu nierozłącznie. Nie potrafiłby wyrzec się swoich przekonań politycznych dla zdobycia samej tylko chwały wojennej, jak uczyniło to później wielu jego przyjaciół, rewolucyjnych oficerów armii francuskiej. Ale byłoby dla niego także najgłębszą tragedią życiową, gdyby musiał zrezygnować z chwały wojennej i — jak to zrobił Piotr Maliszewski — wycofać się w zacisze pracy naukowej. A w miarę rozwoju wydarzeń historycznych łączenie tych dwóch celów stawało się coraz trudniejsze. Przyzwyczajony od lat do oceniania sil przeciwników w wielkich grach wojennych i politycznych, wiedział jeszcze przed wyjazdem do Egiptu, że w grze między Republiką, uosabiającą dla niego wolność, a Bonapartem, uosabiającym chwałę wojenną — zwycięży ten ostatni. Zafascynowany gigantycznymi perspektywami wyprawy wschodniej, uwierzył na krótko, że bieg przewidywanych wydarzeń politycznych da się jeszcze odwrócić. Możliwe, iż łudził się, że Bonaparte zaspokoi swe ambicje wspaniałymi zwycięstwami na Wschodzie (tak każe wierzyć Sułkowskiemu w Popiołach Żeromski), a jemu samemu uda się zdobyć przy okazji upragnioną „sławę czynów"; mógł wierzyć także, iż w czasie nieobecności wodza jakobini znowu dojdą do władzy we Francji; że po zdobyciu Egiptu i Indii Republika tak ugruntuje swój autorytet, iż potrafi sobie poradzić z cezarycznym generałem.
Później — kiedy angielskie zwycięstwo pod Abukir zmieniło wspaniałą wyprawę w żałosną awanturę, a w kontrowersjach z wodzem, zaostrzanych przez upał i obopólne zdenerwowanie, zaczęły się zaznaczać wyraźniej niż dotąd dzielące ich różnice — Sułkowski wyzbył się ostatnich złudzeń. W czasie dwumiesięcznej rekonwalescencji po bitwie pod Salheyeh, kiedy nadludzką pracą starał się zagłuszać w sobie świadomość swojej przegranej, wiedział już na pewno, że przyjdzie mu się wyrzec — na długo, jeśli nie na zawsze — zarówno chwały wojennej, jak wolności. Z całego programu politycznego, który przez dziesięć lat głosił w swych pismach, pozostały mu już tylko słowa: „Polacy... aby stać się znów wolnymi, powinni umieć umierać..."
Przypuszczam, że Bonaparte — wbrew temu, co opowiadał później sekretarzowi Bourienne — także miał już dość współpracy ze swoim „bezcennym" adiutantem i z niechęcią myślał o wspólnym powrocie do Paryża. Wyprawa afrykańska okazała się przedsięwzięciem chybionym, które naraziło Republikę na ogromne straty. Zarówno w jej pośpiesznie układanych założeniach, jak w samej realizacji było sporo poważnych błędów. Wódz miał wszelkie prawo spodziewać się, że jego jakobińscy konsultanci wschodni: Sułkowski i Venture, sprzymierzeni z jego wrogami paryskimi, po powrocie do Francji nie będą go oszczędzać w swoich zeznaniach przed Dyrektoriatem. Wprowadzony we wszystkie tajemnice wodza, adiutant byłby w takim wypadku oskarżycielem szczególnie niebezpiecznym.
W hipotezie, że Bonaparte rzeczywiście mógł się obawiać krytyki ze strony Sułkowskiego, umacnia mnie informacja, którą odnalazłem u znakomitego historyka epoki napoleońskiej Fryderyka M. Kircheisena. W niespełna rok po śmierci Sułkowskiego Bonaparte opuścił Egipt w największej tajemnicy przed armią, nie żegnając się nawet z generałem Kleberem, któremu listownie przekazał naczelne dowództwo. Słynący z uczciwości Kleber był, podobnie jak Sułkowski, nastawiony bardzo krytycznie do wielu posunięć egipskich Bonapartego. Po objęciu dowództwa wystosował do Dyrektoriatu raport, opisując w nader ciemnych barwach stan pozostawionego mu wojska i kraju. Na nieszczęście raport ten trafił do rąk Bonapartego, który zdążył już tymczasem stać się głową państwa. „Pierwszy Konsul nie uraził się jednak szczerością Klebera — pisze przychylny Bonapartemu Kircheisen — lecz zostawił go przy komendzie". Te ostatnie słowa historyka brzmią nieco dziwnie, jeżeli się zważy, że Kleber już we wrześniu 1798 roku prosił Bonapartego o pozwolenie na powrót do Francji oraz że w niedługi czas po wysłaniu owego krytycznego raportu został zamordowany w Egipcie przez muzułmańskiego fanatyka Solimana.
Ale powrót Sułkowskiego do Paryża mógł być dla Bonapartego niewygodny nie tylko ze względu na jego ewentualne wyjaśnienia przed Dyrektoriatem. W grze politycznej, jaka oczekiwała przyszłego dyktatora we Francji, potrzebni mu byli oddani, ślepo posłuszni żołnierze w rodzaju Junota, Duroca czy Lavalette'a. Nieodstępny adiutant — będący jednocześnie radykalnym ideologiem i przyjacielem jakobińskich generałów — byłby w tej grze jedynie przeszkodą.
Wszystkie powyższe przesłanki prowadzą do jednego wniosku: jeżeli nawet tragiczne wydarzenie z dnia 22 października 1798 roku było całkowicie przypadkowe i przez nikogo nie zawinione, to w każdym razie wiele przemawia za tym, że takie właśnie rozwiązanie odpowiadało ówczesnym nastrojom zarówno Sułkowskiego, jak Bonapartego.
**
Przed wybuchem fatalnego w skutkach powstania w Kairze zaszły dwa drobne fakty, które z pewnością pogłębiły jeszcze przygnębienie Sułkowskiego.
W pierwszych dniach września musieli opuścić Egipt „poderwani klimatem na zdrowiu" trzej ochotnicy legionowi: pułkownik Józef Grabiński, major Józef Szumlański i kapitan Antoni Hauman. Byli to oficerowie o orientacji prodeputacyjnej, od dawna zaprzyjaźnieni z Sułkowskim. Grabiński jeździł kiedyś z jego polecenia na Wołoszczyznę jako łącznik do tamtejszych legionów, jego protekcji „zawdzięczali" wszyscy trzej swój udział w wyprawie egipskiej. Żałośnie musiało wyglądać to pożegnanie czterech schorowanych rozbitków polskich. Jeżeli towarzyszyły mu tak zwane „źle przeczucia", to spełniły się szybko i dokładnie. Sułkowski zginął w kilka tygodni później. Trzej legioniści „pochwyceni w drodze przez korsarzy tureckich, dostali się na mękę okrutną do Siedmiu Wież i lochów Tersany w arsenale stambulskim". Młody waleczny kapitan Hauman nie przetrzymał straszliwych warunków więzienia tureckiego i zmarł w Stambule, dwóm pozostałym po latach męczarni udało się stamtąd wydostać. Pułkownik Grabiński trafił później na San Domingo, major Szumlański był za Księstwa Warszawskiego adiutantem ks. Józefa Poniatowskiego.
Drugim faktem, niewątpliwie przykrym dla Sułkowskiego, było nagle odroczenie wyprawy do Suezu. Wiemy od Skałkowskiego, że projektodawca kanałów w „państwie" rydzyńskim ogromnie się interesował odbudową szlaku wodnego faraona Nechao z XXVI dynastii i niecierpliwie czekał na zapowiedzianą ekspedycję badawczą. Niestety, wyjazd naukowców i inżynierów do Suezu doszedł do skutku dopiero w końcu grudnia 1798 roku, a więc już w dwa miesiące po śmierci Sułkowskiego.
**
Powstanie w Kairze wybuchło 21 października. Niezadowolenie Egipcjan z rządów okupacyjnych narastało już od dłuższego czasu, ale właściwą podnietą do buntu stała się dopiero wiadomość, że Turcja wypowiedziała wojnę Francji, „której wódz zajął bezprawnie najważniejszą prowincję Państwa Ottomańskiego". Z tą chwilą rozwiała się ostatecznie podtrzymywana przez Bonapartego fikcja, że wojnę prowadzi się tylko z bejami mameluckimi. Stroną wojującą stała się ludność całego Egiptu.
Pierwsza zamanifestowała to stolica kraju: fanatyczni mieszkańcy przedmieść i chłopi z okolicznych wsi powstali przeciwko okupantom francuskim. Wczesnym rankiem tego dnia zebrany w Meczecie Kwiatów komitet powstańczy wydał odezwę wzywającą wiernych do świętej wojny z najeźdźcami. „Niech wszyscy ci, którzy wierzą w jedynego Boga, kierują się do meczetu El Azhar. Nadszedł dzień rozprawienia się z niewiernymi, pomszczenia naszych krzywd, starcia hańby, która nas okrywa".
Wiadomość o powstaniu zaskoczyła Bonapartego na jednej z wysp nilowych pod Kairem, gdzie omawiał z generałami ostatnie szczegóły przygotowywanej właśnie wyprawy do Syrii. W drodze powrotnej do swej kwatery głównej przy placu Esbekieh przekonał się naocznie o sytuacji w mieście. Place i ulice zalegał groźny rozwrzeszczany tłum. W jednej z uliczek przylegających do placu Esbekieh wodza Franków i jego eskortę obrzucono kamieniami. W kwaterze głównej zastał alarmujące meldunki. Prezes Instytutu Egipskiego, Monge — oblężony w siedzibie Instytutu, w dzielnicy Nasrieh — pisał: „Jesteśmy zagrożeni. Przyślijcie jak najprędzej posiłki. Nadciągają z dwóch stron, odcinają nas, a jest nas zaledwie dwudziestu pięciu..." Z innych dzielnic donoszono, że główny ośrodek powstania organizuje się wokół meczetu El Azhar oraz że powstańcy zabili francuskiego komendanta miasta, generała Dupuy.
Położenie Bonapartego było wyjątkowo trudne. W najbliższych dniach miała wyruszyć od dawna przygotowywana wyprawa do Syrii. Z Aleksandrii sygnalizowano pojawienie się na wodach przybrzeżnych okrętów wojennych nowo powstałej koalicji turecko-angielsko-rosyjskiej. Wódz zdawał sobie sprawę z tego, że zbyt pospieszne i gwałtowne represje w Kairze mogą doprowadzić do wybuchu powstania w całym kraju. Dlatego też do wieczora próbował bezskutecznie porozumieć się z powstańcami. Dopiero kolo północy polecił generałowi Dommartin obsadzić artylerią i dwoma batalionami piechoty wzgórze na północo-wschód od miasta — i wziąć stamtąd pod ostrzał meczet El Azhar i przyległe ulice. Ale i wtedy jeszcze rozpoczęcie ognia uzależnił od specjalnego rozkazu, który w odpowiednim czasie miał przesłać przez adiutanta.
Jak spędził pierwszy dzień powstania Sułkowski — można się tylko domyślać. Korespondencja sztabowa z tego gorącego dnia upoważnia do domysłów najróżniejszych. Może to właśnie Sułkowski wyrwał się z oblężonej siedziby Instytutu, aby przekazać do kwatery głównej list Monge'a z błaganiem o ratunek? Może to on, na czele oddziału kawalerii, uganiał się rankiem po okolicach Kairu za Bonapartem, aby zapewnić mu bezpieczną eskortę w drodze powrotnej do miasta? Na pewno wiemy tylko jedno: w nocy z 21 na 22 października był w kwaterze głównej przy boku wodza i tam otrzymał owo fatalne zadanie bojowe, które doprowadziło go do śmierci.
Okoliczności poprzedzające bezpośrednio śmierć Sułkowskiego opisał w trzydzieści cztery lata później jego pierwszy biograf francuski Hortenzjusz Saint-Albin. Opis ten warto poznać w całości. Saint-Albin pisze:
„Dnia 30 Vendemiaire VII roku wybuchł w Kairze groźny rozruch, w którym jenerał Dupuy zginął. Nazajutrz wódz naczelny dowiedziawszy się, że Arabowie zbliżają się do Kairu dla połączenia się z powstańcami, chciał się zorientować w ich poruszeniach. Sułkowski wziął na siebie przeprowadzenie tego rozpoznania. Opowiadano, że Bonaparte dał mu rozkaz w swój władczy sposób, gestem wschodnim, w czym wielu obecnych dopatrzyło się, że w rzeczywistości wysyłał na śmierć nieszczęsnego adiutanta. Opatrunki z jego ran nie były jeszcze zdjęte. Poczciwy drogman Venture, jego przyjaciel i towarzysz podróży, chciał go powstrzymać. «Wyzdrowiej najpierw!» — mówił do niego ze łzami w oczach. «Nieprzyjaciel nie będzie czekał, trzeba iść przeciw niemu» — odparł Sułkowski z tą rozedrganą żywością, która wyzwala się na widok pola bitwy; odjechał na czele piętnastu konnych zwiadowców. W drodze powrotnej został napadnięty przez całą ludność przedmieścia; jego koń pośliznął się, upadł, Sułkowski, ze wszystkich stron otoczony, na drobne kawałki posiekany został. Z ciała jego odnaleziono na pobojowisku tylko kilka strzępów, które wierny sługa rozpoznał po szczątkach wąsów. Ten dobry sługa opowiadał później, że kiedy upadł koń Sułkowskiego, ów, będąc już w rękach swych zabójców i nie widząc znikąd ratunku, zawołał podnosząc oczy ku niebu: «Mój biedny Venture!...»"
Po przedstawieniu w ten sposób tragicznych wypadków z dnia 22 października, Saint-Albin daje do zrozumienia, że główną przyczyną wysłania na śmierć Sułkowskiego był jego niezłomny republikanizm „...w oczach Bonapartego prawdziwy przyjaciel wolności był prawdziwym nieprzyjacielem jego osoby". Wszystkie żale, jakie wyrażał później Napoleon z powodu śmierci adiutanta, francuski biograf „załatwia" wymownym cytatem z Corneille'a: „Ah, jakże słodko żałować losu nieprzyjaciela, gdy go się więcej bać nie potrzeba!"
Wersja Saint-Albina została w pełni zaakceptowana przez polskich pisarzy piszących o Sułkowskim. Powtarza się ona we wszystkich utworach literackich, poczynając od tragedii Żeromskiego, a kończąc na powojennych powieściach dla młodzieży. Jedynie pewne elementy opisu ulegają niekiedy drobnym retuszom. Człowiek, który odczytał wschodni gest wodza, zostaje nazwany po imieniu: jest nim tłumacz Venture. Wierny sługa zmienia się w chłopa-żołnierza, towarzysza broni Sułkowskiego z kampanii polskiej 1792 roku. (Warto w tym miejscu zaznaczyć, że w wykazie oficerów Sztabu Głównego wyprawy, sporządzonym przy zaokrętowaniu w Tulonie, Sułkowski wyróżniał się jako jeden z nielicznych sztabowców, którzy nie zabierali z sobą służącego). W niektórych obrazach literackich ulega także zamazaniu główna przyczyna niechęci wodza do adiutanta. Bonaparte wysyła tam Sułkowskiego na śmierć nie tyle jako przeciwnika politycznego, co jako potencjalnego rywala osobistego.
A jak się ustosunkowała do wersji francuskiego biografa polska nauka historii? Jeden z najwybitniejszych historyków epoki napoleońskiej, Szymon Askenazy, osądza Saint-Albina z surowością aż zastanawiającą. „Historyk naczelny tych czasów" — jak go nazywa Wacław Berent — w przypisach do swego dzieła Napoleon a Polska stwierdza, co następuje; „Bajka o rozmyślnym wysłaniu go (Sułkowskiego) na śmierć przez Bonapartego jest niedorzecznym wymysłem Saint-Albina do spółki z Maliszewskim". Krótko, ale — jak na naukowca — wyjątkowo dosadnie. Trzeba jednak pamiętać, że nasz wielki historyk neoromantyczny odnosił się do Napoleona trochę jak autor powieści do swego ulubionego bohatera literackiego. Przeciwników genialnego Korsykanina traktował Askenazy jak osobistych wrogów. W jego dziełach ludzie występujący przeciwko Bonapartemu są określani z zasady jako postacie „oślizłe", „dwuznaczne", a w najlepszym razie — „niejasne"; specjalnie uwidacznia się to w stosunku do jakobinów francuskich i polskich. Jedynym bodaj przeciwnikiem Bonapartego darzonym przez historyka sympatią był właśnie legendarny Sułkowski; nic więc dziwnego, że starał się go po śmierci z wodzem pogodzić.
Ale dokumenty sztabowe i świadectwa współczesnych, związane z tragedią 22 października, nie upoważniają wcale do tak kategorycznego potępienia wersji Saint-Albina. Przede wszystkim nie wiadomo, na czym opiera uczony swoje twierdzenie, że był to „wymysł Saint-Albina do spółki z Maliszewskim". Saint-Albin napisał biografię Sułkowskiego w kilka lat po śmierci Maliszewskiego, a nieliczne wzmianki, jakie poświęcił w tej książce swemu rzekomemu wspólnikowi, wskazują, że miał do niego stosunek zdecydowanie negatywny.
Po drugie: zasadnicze ustalenia Saint-Albina zgadzają się ze stanem faktycznym, odtworzonym na podstawie dokumentów. Poważną nieufność wzbudza tylko ów „gest wschodni" Bonapartego. Ale i to od biedy da się wytłumaczyć. Bonaparte — jak wszyscy dyktatorzy bądź kandydaci na dyktatorów — miał wyraźne zamiłowanie do efektów teatralnych. W Egipcie, dla zjednania sobie względów miejscowej ludności, chętnie demonstrował swoje „poturczenie": ogłaszał się wyznawcą Proroka, a podczas uroczystości obchodzonego Święta Nilu — ku zgorszeniu niektórych podwładnych — wystąpił nawet w stroju egipskim. Mógł więc przyswoić sobie także niektóre gesty wschodnie — i mógł jednym z nich pożegnać odjeżdżającego Sułkowskiego. Jeżeli zaś tak było (a trudno uwierzyć, aby tak efektowny szczegół mógł sobie biograf po prostu wymyślić), to po śmierci ogólnie lubianego adiutanta „wschodni gest" wodza był niewątpliwie przypominany i poddawany odpowiedniej interpretacji. Przyjaciele Sułkowskiego, znający jego zatargi z wodzem, mieli prawo podejrzewać Bonapartego o najgorsze intencje w stosunku do adiutanta; tym bardziej że pewne okoliczności poprzedzające śmierć Sułkowskiego zdawały się te podejrzenia potwierdzać.
Jeszcze dziś, kiedy się przegląda materiały historyczne dotyczące tego zdarzenia, trudno zrozumieć, dlaczego tak niebezpieczny i odpowiedzialny rekonesans został powierzony oficerowi odkomenderowanemu ze względu na zły stan zdrowia do pracy cywilnej, rekonwalescentowi z nie zagojonymi ranami, ograniczonemu w swobodzie ruchów przez plastry i opatrunki. Ówczesny stan zdrowia adiutanta potwierdzają wszystkie dokumenty, pisał o tym nawet Bonaparte w raporcie do Dyrektoriatu.
Nie ulega wątpliwości, że Sułkowski podjął się tego zadania dobrowolnie. Było to całkowicie zgodne z jego naturą, odpowiadało jego nienasyconej żądzy chwały wojennej, a przede wszystkim jego ówczesnym predyspozycjom psychicznym. Ale Bonaparte mógł i powinien był nie przyjąć tego dobrowolnego zgłoszenia. Wiemy od historyków, że wódz w miarę możności oszczędzał swoich podwładnych, a szczególnie swoich najbliższych współpracowników. W danym wypadku chodziło zaś o oficera reprezentującego wartości niepospolite i niełatwe do zastąpienia.
Historycy, trudzący się nad odtworzeniem stanu faktycznego wydarzeń październikowych, starają się to wytłumaczyć. Twierdzą, że dowódcą patrolu musiał być człowiek wyjątkowo odpowiedzialny, gdyż zadanie jego polegało nie tylko na przeprowadzeniu rozpoznania, lecz również na powzięciu samodzielnej decyzji, czy gen. Dommartin powinien rozpocząć ostrzeliwanie meczetu El Azhar. Takie zadanie wódz mógł powierzyć tylko jednemu ze swoich adiutantów przybocznych (aides de camp), a z adiutantów o odpowiednich kwalifikacjach był wówczas w pobliżu (rzekomo) tylko Sułkowski. Adiutantom „honorowym", rekrutującym się z rodziny wodza, jak Ludwik Bonaparte i Eugeniusz de Beauharnais, czy z rodzin członków Dyrektoriatu, jak Merlin — nigdy podobnie ryzykownych zadań nie zlecano. Z adiutantów pozostałych: Lavalette i Duroc znajdowali się wówczas niewątpliwie w rozjazdach. Nie wyjaśniona natomiast, pomimo usilnych zabiegów apologetów Napoleona, pozostaje sprawa adiutantów: Croisier i Junota. Wprawdzie z jednego dokumentu zdaje się wynikać, że Croisier właśnie tego dnia wyjechał do Aleksandrii, ale Bourienne, sekretarz i przyjaciel Bonapartego, stwierdza coś wręcz przeciwnego. Bourienne pisze wyraźnie, że Croisier był wtedy w kwaterze głównej, że właśnie on zwrócił Bonapartemu uwagę na zły stan zdrowia Sułkowskiego i że uzyskał nawet pozwolenie na zastąpienie rannego kolegi, ale „Sułkowski już odjechał". Co do Junota, to jeden z historyków stara się zasugerować, że nie nadawał się do tego zadania ze względu na swoją „średnią inteligencję". Ale to już brzmi humorystycznie. „Średnia inteligencja" Junota, która zdyskwalifikowała rzekomo jego kandydaturę na dowódcę podjazdu, nie przeszkodziła później Napoleonowi w zrobieniu go dygnitarzem Cesarstwa, dowódcą armii i samodzielnym kierownikiem kampanii portugalskiej.
Zastanawiające jest również, że Bonaparte, wiedząc dobrze, jak niebezpieczne i ważne było zadanie Sułkowskiego, przydzielił mu tak szczupłą eskortę. Sądzę, że szczupłość eskorty już wtedy musiała wywoływać różne kontrowersje i podejrzenia. Świadczą o tym uderzające sprzeczności, jakie wykazują w tej sprawie dokumenty historyczne. Według świadectw adiutanta Lavalette i sekretarza Bourrienne Sułkowskiemu towarzyszyło piętnastu kawalerzystów. Z tych świadectw prawdopodobnie — bezpośrednio bądź pośrednio — zaczerpnął swą informację Hortenzjusz Saint-Albin. Bonaparte w raporcie wysłanym do Dyrektoriatu i w komunikacie ogłoszonym w gazecie Courrier de l'Egypte — stanu liczbowego eskorty w ogóle nie określał. Ale nazajutrz po stłumieniu powstania zanotował: „Sułkowski na czele kilku zwiadowców został zabity wczoraj rano". W dwadzieścia lat później — kiedy na Wyspie Św. Heleny cesarz dyktował swoją Kampanią egipską i syryjską — liczba ta wzrosła w sposób zadziwiający. Wspominając dzieje tragicznego patrolu, Napoleon stwierdził wówczas: „Adiutant Sułkowski wyruszył z dwustu konnymi..." Tyle krąży legend na temat niezawodnej pamięci Bonapartego, iż trudno nad tą omyłką przejść do porządku dziennego. Wprawdzie w Kampanii egipskiej i syryjskiej jest jeszcze wiele innych odstępstw od prawdy, znacznie poważniejszych (np. liczbę nieprzyjaciół w bitwie pod Piramidami autor określa na 90 000, podczas gdy badania naukowe ustaliły, że wojowników mameluckich było zaledwie 6 000 oraz 12 000 służby, w boju nie używanej), ale każde z tych przeinaczeń zmierzało do wyraźnego celu: bądź do zwiększenia chwały zdetronizowanego cezara, bądź do usprawiedliwienia jego błędów.
Wszystkie przytoczone wyżej wątpliwości i niejasności pozwalają uznać, że odrzucenie przez Askenazego relacji Hortenzjusza Saint-Albin jako „bajki" i „niedorzecznego wymysłu"' — było może nieco zbyt pochopne. O wiele bardziej przemawia mi do przekonania opinia innych historyków francuskich i polskich (a wśród nich Skałkowskiego), że Saint-Albin zanotował po prostu wersję powtarzaną w kołach nieprzyjaznych cesarzowi. Ale to nie znaczy jeszcze wcale, że wersja ta była nieprawdziwa.
Sam przebieg fatalnego rekonesansu Sułkowskiego najpełniej odtwarza relacja generała Reybaud, zgodna zresztą ze świadectwami innych sztabowców Armii Wschodniej:
„...Szef brygady Sułkowski wyjechał o świcie z oddziałkiem zwiadowców na rozpoznanie drogi, prowadzącej do Belbeys. Zadanie wykonał szczęśliwie... Przeznaczenie straszliwe i nieodwołalne oczekiwało go u wrót Kairu. Zamierzał wjechać do miasta przez bramę Bab-el-Nasr, kiedy wzburzona ludność tego przedmieścia przecięła mu drogę. Zbyt odważny, aby liczyć nieprzyjaciół, młody Polak rzucił się na nich ze swoją słabą eskortą; już sobie z szablą w dłoni utorował przejście przez najbardziej zbitą ciżbę, kiedy jego koń, pośliznąwszy się na trupach, upadł i zrzucił go z siebie. Sułkowski, cierpiący jeszcze od niedawnych ran, nie miał czasu ani siły, aby się podnieść. Tłum wywarł na nim swą wściekłość, został zmasakrowany, zanim zwiadowcy zdążyli mu nadbiec z pomocą..."
W taki to żałosny sposób zamknął się krąg życia naszego bohatera. Droga — rozpoczęta w cieniu sfinksów pałacu rydzyńskiego — skończyła się w odległości niespełna trzydziestu kilometrów od ogromnego, tajemniczo uśmiechniętego Sfinksa oazy Gizeh. Sułkowski zginął nie w junackim starciu z opancerzonymi jeźdźcami mameluckimi, lecz rozszarpany przez tłum ubogich mieszkańców kairskiego przedmieścia, którym sprzyjał przez cały czas swego pobytu w Egipcie.
Następnego dnia szef sztabu Bertbier przekazał krótkie polecenie pułkownikowi Bessieres: „Kair, 2 Brumaire. Generał głównodowodzący rozkazuje wam, obywatelu, wysłać ludzi do pogrzebania zabitych wczoraj zwiadowców, ażeby nie pozostał żaden ślad po tym, co zaszło".
Żal po śmierci Sułkowskiego był powszechny i ogromny. Kiedy przegląda się dokumenty wyprawy egipskiej, aż dziw bierze, że ten posępny, zamknięty w sobie rycerz-naukowiec potrafił zyskać tyle ludzkiej sympatii. Boleśnie odczuli jego stratę generałowie i żołnierze, uczeni i artyści. Sławiono jego charakter, męstwo i inteligencję. „Armia nikogo jeszcze nie opłakiwała tak gorzko jak pierwszego adiutanta generała głównodowodzącego" — pisał jeden z pamiętnikarzy wyprawy. „Zdobył sobie najzaszczytniejsze przyjaźnie w wojsku i wśród uczonych" — stwierdził generał Reybaud. „Był to oficer, którego kochałem najbardziej" — żalił się niepocieszony malarz Denon. „Kochaliśmy go wszyscy" — wspominał jeszcze w wiele lat później Bourienne.
Pamięć Sułkowskiego uczczono także oficjalnie. Bonaparte, donosząc Dyrektoriatowi o śmierci adiutanta, zakończył raport słowami: „Był to oficer największych nadziei". W tydzień później, na rozkaz naczelnego dowódcy Armii Wschodniej, na północno-wschodnim krańcu Kairu wszczęto budowę dwóch fortów, mających chronić miasto przed powtórnym buntem. Jeden z nich, na pamiątkę zabitego przez powstańców generała, nazwano Fortem Dupuy, drugi — Fortem Sułkowskiego.
W sto pięćdziesiąt łat po opisanych wypadkach polski bohater doczekał się pięknego epitafium w książce dwukrotnego laureata Akademii Francuskiej i profesora Sorbony — historyka francuskiego Marcel Reinharda:
„Wraz z Sułkowskim znikł świetny reprezentant tej generacji, która miała dwadzieścia lat, kiedy runęła Bastylia — pisze Reinhard — jeden z tych młodych, którzy otworzyli szeroko płuca na powiew burzy francuskiej i którzy poświęcili się służbie nowemu ideałowi. Tylu innych odstąpiło od niego, kiedy wiek stępił ich zapał, kiedy okoliczności skusiły ich ambicję. Zostali oni «wywyższeni» lub nawrócili się do innych spraw. Sułkowski, zmarły młodo, służył zawsze tylko tej wolności, odkrytej przez niego i tak namiętnie pokochanej od chwili, kiedy wyszedł z lat młodzieńczych. Natchniony przez nią, poświęcił jej swe rozlegle i zadziwiające zdolności. Kochał ją miłością wyłączną, całą siłą niezłomnej woli i potężnego umysłu. Był jakobinem — polski Saint-Just, ale bez końcowej gilotyny".
Ostatnie trzy słowa charakterystyki Reinharda — w zestawieniu z tajemniczymi okolicznościami zgonu Sułkowskiego — tracą wiele ze swego optymistycznego wydźwięku.
Pomnik w Kairze
Zacznę od przytoczenia pewnego dokumentu. Przy przeglądaniu korespondencji Towarzystwa Republikanów Polskich* w bibliotece Muzeum Czartoryskich w Krakowie natrafiłem na list, którego nie powinno zabraknąć w tej książce. Dnia 14 sierpnia 1799 roku — a więc w dziesięć miesięcy po śmierci Sułkowskiego i w dwa miesiące po krwawej bitwie nad Trebbią, w której uległ niemal zupełnej zagładzie legion Dąbrowskiego — nie ujawniony z nazwiska spiskowiec warszawski pisał do przebywającego w Paryżu Józefa Kalasantego Szaniawskiego:
Piszesz, że dla Francyi y dla nas bardzo zachmurzyło się, że mamy przyjaciół w ministrze woyny** i w Joubercie, tych to poufałych Sułkowskiego przyjaciołach; smucisz nas, cieszysz y przymuszasz razem, aby się serca nasze na stratę tego wielkich nadziei Człowieka Polaka żaliły; pragną one jeszcze bardziej oddać się tym chwalebnym żalom, y dlatego prosiemy Ciebie, abyś ty, który go dobrze znałeś, wyświadczył honory Jego pamiątce, w czułej pochwale y nam to pismo przysłał. Już i do nas dostała się okropna o śmierci naszych współrodaków wiadomość, lecz ta śmierć przynosi sławę poległym i pozostałym Polakom y pomnoży obrońców y mścicieli. Zagrzej temi w sprawie francuskiej padłemi ofiarami umysły Republikanów francuskich do najprędszego naszych legionów wystawienia...
*/ Tajna organizacja rewolucyjna, założona w roku 1798, rozwijająca działalność we wszystkich trzech zaborach oraz na emigracji.
**/ Francuskim ministrem wojny był wówczas generał Bernadotte.
Dziwnie wzruszający jest ten stary list — pośmiertny aneks do biografii naszego bohatera. Anonimowy rewolucjonista z kraju dokonuje jak gdyby symbolicznego aktu pojednania między skłóconymi za życia patriotami: Sułkowskim i legionistami Dąbrowskiego. Domagając się od przywódcy lewicy emigracyjnej, aby wspólna ofiara poległych wykorzystana została dla zagrzania republikanów francuskich do „najprędszego naszych legionów wystawienia", zamyka jednocześnie w piękny sposób najboleśniejszy rachunek życiowy Sułkowskiego i samotnego partyzanta egipskiego włącza z powrotem w główny nurt walki o niepodległość.
Nie znamy niestety treści „czułej pochwały" Sułkowskiego, jaką przesłał zapewne republikanom krajowym Józef Kalasanty Szaniawski. Nie ulega jednak żadnej wątpliwości, że bohater spod Salheyeh jeszcze przez długie lata po śmierci uczestniczył w walkach niepodległościowych swego narodu.
Legenda życia i śmierci Sułkowskiego, kultywowana przez patriotów polskich o różnych przekonaniach politycznych, bywała interpretowana dwojako. Zwolennicy Napoleona, widzący w nim oswobodziciela ojczyzny, wspominali Sułkowskiego jako żarliwego patriotę, nieustraszonego żołnierza i jednego z najbliższych współpracowników „boga wojny". Wiadomo na przykład, że książę Józef Poniatowski, domagając się od cesarza wyzwolenia Polski, powoływał się kilkakrotnie na „obietnice dane bohaterskiemu Sułkowskiemu".
Natomiast republikanie polscy pamiętali przede wszystkim, że patriotyzm Sułkowskiego łączył się nierozdzielnie z jego rewolucyjnym światopoglądem, pamiętali o jego swoistym „internacjonalizmie" — przejawiającym się w niezłomnej solidarności z rewolucjonistami francuskimi i włoskimi i o jego wrogim stosunku do dyktatorskich zamierzeń Bonapartego. Te właśnie treści legendy Sułkowskiego przyświecały niewątpliwie kilkudziesięciu legionistom, polskim, którzy w roku 1800, razem z jakobinami francuskimi i włoskimi, uczestniczyli w paryskim „spisku Opery", zakończonym nieudaną próbą zamachu na Pierwszego Konsula.
Jak żywa była jeszcze pamięć o Sułkowskim w okresie Wielkiej Emigracji, o tym świadczy pewne wydarzenie, które rozegrało się w Kairze w roku 1834. Sprawcą owego wydarzenia był generał Henryk Dembiński, jeden z ostatnich wodzów naczelnych powstania listopadowego.
Generał Dembiński przyjechał do Egiptu latem 1833 roku jako szef misji wojskowej, wysłanej przez konserwatywne koła emigracji paryskiej. Celem misji było zbadanie, czy w organizującej się właśnie armii egipskiej nie da się umieścić pewnej liczby tułających się po całym świecie oficerów polskich.
Wicekról Egiptu, pasza Mahomet Ali, oraz jego syn, sławny wódz Ibrahim, przyjęli generała bardzo łaskawie i powierzyli mu wysokie stanowisko „organizatora armii". Dembiński był dobrym żołnierzem, ale nie posiadał niestety umiejętności dyplomatycznych, koniecznych dla zrealizowania ważnej misji, jaką mu zlecono w Paryżu. Zabrał się do niej zbyt pośpiesznie, w sposób nie dość przemyślany. Nie mając jeszcze ostatecznej zgody wicekróla i Ibrahima, zaczął ściągać do Egiptu większe partie Polaków. Nieostrożność tę wykorzystali agenci mocarstw zaborczych, którym obecność polskich oficerów powstańczych w armii egipskiej była bardzo nie na rękę.
W kilka miesięcy później, w lutym 1834 roku, kiedy generał w związku ze swymi funkcjami przebywał z dala od stolicy, w gazecie kairskiej ukazała się prowokacyjna notatka o zbliżaniu się do Aleksandrii statku wiozącego na pokładzie czterystu uzbrojonych oficerów polskich, gotowych do wylądowania silą na ziemi egipskiej.
Mahomet Ali, przerażony perspektywą międzynarodowych powikłań politycznych, wpadł w gniew i nie sprawdzając wiadomości ani nie czekając na Dembińskiego, wydał dekret zabraniający wszelkim emigrantom polskim wstępu na terytorium egipskie.
Po powrocie generała między wicekrólem a organizatorem jego armii doszło do gwałtownej wymiany wyrzutów i wzajemnych oskarżeń o nadużycie zaufania. Porywczy Dembiński złożył dymisję i wkrótce potem opuścił Egipt na zawsze. W następstwie tej awantury rozwiała się ostatecznie koncepcja stworzenia w Egipcie zwartego ośrodka emigracji polskiej.
Przed wyjazdem z Egiptu obrażony generał postanowił zawstydzić władców tego kraju rycerskim — i bardzo polskim gestem. Nie przyjął ofiarowanej mu przez wicekróla odprawy pieniężnej, a księciu Ibrahimowi oddał konie arabskie, które otrzymał od niego w podarunku. Ponieważ Ibrahim na zwrot darowizny nie zgodził się, Dembiński konie sprzedał, a uzyskane ze sprzedaży pieniądze przeznaczył na... budowę pomnika Józefa Sułkowskiego.
W liście z 4 marca 1834 roku, wysłanym do konsula francuskiego w Egipcie, Ferdynanda Lessepsa (późniejszego twórcy Kanału Sueskiego), gen. Dembiński wyłuszczył motywy swego postanowienia.
Jeden z moich rodaków, młody Sułkowski, walcząc w wojskach Republiki Francuskiej, zginął w Kairze jako adiutant generała głównodowodzącego Bonapartego. Ponieważ przybyłem do tego kraju z tych samych pobudek, jakie przywiodły tu Sułkowskiego, opuszczając Egipt pragnę pozostawić pamiątkę, która czcząc pamięć mego rodaka, posłuży jednocześnie za dowód, że Polacy potrafią doceniać zasługi — choćby najodleglejsze — każdego z członków swojej wielkiej rodziny.
W dalszym ciągu listu Dembiński zawiadamiał Lessepsa, że budowę pomnika zlecił zamieszkałemu w Kairze rzeźbiarzowi francuskiemu Airicowi. Pieniądze na budowę składał w ręce konsula, prosząc jednocześnie, aby pomnik stanął w miejscu, w którym najprawdopodobniej nastąpiła śmierć Sułkowskiego, przy forcie jego imienia. W liście napisanym w tym samym czasie do Airica generał dokładnie określił wygląd przyszłego pomnika., Niewysoka kolumna z białego marmuru na cokole z kamienia ciosanego, z krótkim napisem; „Sułkowskiemu, adiutantowi Napoleona Bonapartego, poległemu w tym miejscu* 23 października** 1798, wystawił Henryk Dembiński, generał, 1834 roku". Projektodawca przypominał rzeźbiarzowi, że napis musi być w trzech językach: polskim, francuskim i arabskim. Tłumaczenia arabskiego miał dostarczyć prof. Sobotowski, orientalista Uniwersytetu Krakowskiego, studiujący w Egipcie języki wschodnie.
*/ Słowa: „w tym miejscu" zostały później przez Dembińskiego skreślone. Fundator pomnika zorientował się najwidoczniej, że lokalizacja Fortu Sułkowskiego nie pokrywała się z miejscem jego śmierci.
**/ Jednodniowy błąd w dacie śmierci powstał prawdopodobnie przy przeliczania kalendarza rewolucyjnego na zwykły.
Po wydaniu tych zaleceń Dembiński wyruszył w drogę powrotną do Francji. Natomiast niektórzy oficerowie polscy pozostali nadal w Egipcie. Byli oni oburzeni lekkomyślnym postępowaniem swego szefa, a szczególnie jego obraźliwymi demonstracjami wobec wicekróla i księcia Ibrahima, które „pogrzebały sprawę polską". Uważali, że generał nie miał prawa odrzucać pieniędzy, ofiarowanych przez władze egipskie, kiedy „inni Polacy, zwabieni przez niego do Egiptu, byli bosi, obdarci i cierpieli głód". Między innymi skrytykowano także wydatek na pomnik Sułkowskiego. Jeden z malkontentów, kapitan Orlicki, uznał za szkodliwe szaleństwo wystawianie pomnika adiutantowi Bonapartego w dzielnicy, „której mieszkańcy pamiętają jeszcze krwawe masakry, urządzane przez Francuzów", i przepowiadał, że Arabowie z pewnością ten pomnik zburzą. Niestety, jego przepowiednia miała się sprawdzić.
Generał Dembiński po powrocie do Francji złożył władzom emigracyjnym obszerny raport, w którym usprawiedliwiał się ze swego postępowania wobec rządu egipskiego. Dłuższy fragment raportu poświęcony był sprawie pomnika. Przytoczę ten ustęp w całości, gdyż oświetla on w charakterystyczny sposób legendę Sułkowskiego.
Od chwili kiedy utraciłem nadzieję na uczynienie czegokolwiek dla mej Ojczyzny i na zaszczepienie w tym kraju czystej i bez skazy gałęzi drzewa narodowego — pisał swym patetycznym stylem były wódz naczelny powstania — stało się dla mnie jasne, że trzeba przede wszystkim ocalić nieskalany honor narodu i poświęcić dla tego celu własną egzystencję. Takie właśnie uczucia ożywiały młodego Sułkowskiego, którego pomnik nasunął mi te myśli. Nie perorami, pisaniem artykułów, szkalowaniem ziomków zdobył chwałę i starał się być użytecznym swojej ojczyźnie, ale tym, iż pozwolił się wieść idei, która powinna ożywiać nas wszystkich: „że nie zrobiono jeszcze nic, jeśli pozostaje coś do zrobienia". Okryty świeżymi jeszcze ranami, rzucił się w nowe niebezpieczeństwa, gdzie znalazł bohaterską śmierć. Ofiara, którą uczynił ze swojej osoby okrytej już chwalą, dała Wielkiemu Człowiekowi, u boku którego walczył, wysokie wyobrażenie o szlachetności charakteru naszego narodu. Kto wie, jaki wpływ miało to później na nasz los! Jeżeli o mnie chodzi, przekonany jestem, że gdyby Polacy — którzy znaleźli się potem w otoczeniu cesarza Napoleona, jak Krasiński i Rożniecki — również uczynili ofiarę ze swoich ambicji osobistych, jak zrobił to adiutant generała Bonapartego, ten ostatni nie popełniłby może błędów, które Historia wyrzuca mu wobec naszej Ojczyzny. Idźmy za przykładem szlachetnego młodego człowieka: niech każdy z nas uczyni ofiarę ze swojej osoby, majątku i swojej miłości własnej dla dobra Ojczyzny, a wtedy prędzej czy później to poświęcenie wyda swoje owoce. Strzeżmy się naśladować innych, wspomnianych już Polaków — którzy, szukając łatwej kariery, nie drogą rzeczywistych zasług, lecz drogą intryg przeciwko drugim, mogą tylko zaszkodzić naszej Sprawie — a wtedy będziemy mogli oczekiwać ze spokojem osądu przyszłości. Porównanie między tym Polakami a Sułkowskim jest tego dowodem.
Kiedy przedstawiciel konserwy emigracyjnej wystawiał tak piękne świadectwo pamięci „polskiego Saint-Justa", w Egipcie borykano się z przeszkodami opóźniającymi budowę pomnika. Przeszkód było mnóstwo: rzeźbiarz Airic otrzymał terminowe zamówienie na popiersie wicekróla; profesor Sobotowski, który miał dostarczyć arabskie tłumaczenie napisu, a ponadto zwrócić 400 piastrów, pożyczone mu przez Dembińskiego z kwoty pomnikowej, zaszył się w terenie na jakichś badaniach naukowych; władze egipskie uparcie odmawiały pozwolenia na wystawienie pomnika oficera francuskiego w pobliżu meczetu, tłumnie nawiedzanego przez wiernych. Ale niespożyta energia młodego konsula Lessepsa, który wiedział może o zainteresowaniach sueskich Sułkowskiego, przełamała w końcu wszystkie trudności. W połowie października uzyskano upragnioną decyzję władz i przystąpiono do budowy.
Bezpośrednio przed odsłonięciem pomnika Sułkowskiego wydarzył się fakt, którego nie sposób tu pominąć.
Do Egiptu przyjechał sędziwy marszałek Marmont, książę Raguzy, par Królestwa Francji. Był to ten sam Marmont, z którym Sułkowski kolegował w sztabie Armii Włoch, w którego straży przedniej forsował mury maltańskiej Valetty, który w swoich pamiętnikach z pewnym zdziwieniem stwierdzał, że młody Polak był jedynym adiutantem ośmielającym się przeciwstawiać zdaniu Bonapartego.
Marmont nie przeciwstawiał się zdaniu swych zwierzchników, przynajmniej tak długo, jak długo byli silni; kiedy siły tracili, zdradzał ich bez skrupułów. Po bitwie pod Lipskiem pierwszy zdradził Napoleona na rzecz Ludwika XVIII. Później — niepomny swej rewolucyjnej przeszłości — bronił przed rewolucją króla-bigota Karola X. Po wygnaniu Karola X ofiarował swe usługi nowej dynastii, ale Ludwik Filip nie skorzystał z oferty dwukrotnego zdrajcy. Wtedy Marmont obraził się na Francję i wyjechał w długą podróż na Wschód — jako emigrant-legitymista z austriackim paszportem.
Francuzi kairscy, nie poinformowani jeszcze o ostatniej metamorfozie dawnego napoleończyka, zamierzali go przyjąć uroczyście, jako weterana kampanii egipskiej, ale ku ich niepomiernemu zdumieniu Marmont natychmiast po wylądowaniu w Aleksandrii oddał się pod opiekę konsulatu austriackiego. Rozżalony Lesseps pisał do generała Dembińskiego w Paryżu: „...Marszałek był adiutantem naczelnego dowódcy Armii Wschodniej w tym samym czasie co Sułkowski; był jego towarzyszem i przyjacielem. Miałem pomysł, aby zaproponować mu położenie kamienia węgielnego pod pomnik, który właśnie budujemy. Ale nie myślę już o tym więcej, nie chcę mieć żadnych stosunków z człowiekiem, który wyparł się własnego kraju".
Marmont nie brał więc udziału w odsłonięciu pomnika dawnego towarzysza broni. Przypuszczam, że nie sprawiło mu to specjalnej przykrości. Marszałek cesarstwa i minister dwóch królów nie mógł się poczuwać do żadnej głębszej wspólnoty z ludźmi, którzy — jak Sułkowski — angażowali się w historię uczuciowo.
Władca Egiptu Mahomet Ali odniósł się do Marmonta zupełnie inaczej niż jego francuscy ziomkowie. Olśniony bogactwem jego tytułów, podejmował go szumnie i uroczyście, z honorami niemal królewskimi. Otoczony hołdami i obsypywany prezentami, marszałek bawił w Egipcie aż do zimy, oglądając starodawne zabytki i pola bitew, w których uczestniczył. W styczniu 1835 roku, żegnany przez rząd i tłumy ludności, wsiadł w Aleksandrii na pokład fregaty wicekróla, która odwiozła go z powrotem do Europy.
W kilka miesięcy po tym pięknym odjeździe spełniła się smutna przepowiednia kapitana Orlickiego: pomnik Sułkowskiego został zburzony. Zburzyli go nocą ubodzy fanatyczni mieszkańcy przedmieścia Bab-el-Nasr. Pastwili się nad martwym kamieniem z taką samą okrutną zajadłością, z jaką ich ojcowie mordowali żywego „francuskiego najeźdźcę". Ani oni, ani tamci oczywiście nie wiedzieli, że ów rzekomy francuski najeźdźca był synem uciśnionego narodu i że w ostatnich tygodniach przed śmiercią „trudził się nad poprawą losu egipskich fellachów".