Moje przygody z wojskiem
W każde niedzielne przedpołudnie ojciec prowadził mnie i mego młodszego brata na tradycyjną wizytę do naszej stryjecznej babki, ciotki Anny z Brandysów Szykie- rowej. Ciotka Anna była w Łodzi osobą znaną i powszechnie szanowaną, jako jedna z niewielu - a może nawet jedyna w tym mieście - kobieta oficer powstania styczniowego.
Dla nas była ponad to rodzoną siostrą ojca naszego ojca, legendarnego dziadka Maurycego, który zmarł wprawdzie na krótko przed moim urodzeniem, ale nadal odgrywał ważną rolę w życiu naszej rodziny. Każda wizyta u ciotki Anny była jakby składaniem kwiatów na jego grobie.
I to właśnie doprowadzało do pasji mieszkającą z nami wdowę po dziadku Maurycym, babkę Stanisławę, która uważała się za główną i jedyną kapłankę kultu zmarłego męża. Tymczasem ciotka Anna, przez sam fakt swego istnienia, tę jej wyłączność naruszała. A była konkurencją tym groźniejszą, że wyposażoną we własną legendę. Trudno się dziwić, że babka Stanisława nienawidziła naszych niedzielnych wizyt u ciotki Anny - że uważała je za
osobistą zniewagę, że buntowała się przeciw nim, że każdą z nich niemal odchorowywała.
Ranki niedzielne w naszym domu były wypełnione gniewem, urazą i pretensjami do całego świata. Ofiarą złego humoru babki Stanisławy padała przede wszystkim nasza miła służąca Jagusia, ale i nam dostawało się niezgorzej za różne grzeszki ubiegłego tygodnia. W miarę zbliżania się fatalnego momentu naszego wymarszu do ciotki Anny babka Stanisława miotała się po mieszkaniu coraz bardziej zdenerwowana i naburmuszona, a jej obwisły podbródek purpurowiał jak u rozzłoszczonego indyka.
Na krótko przed naszym wyjściem - poprzedzona wściekłym psim jazgotem - pojawiała się na zwykłą niedzielną grę w „oczko” z babką Stanisławą jej siostra, ciotka Emilka, ze swoim zapasionym do niemożliwości francuskim buldogiem Bepsikiem, do którego z dnia na dzień stawała się coraz bardziej podobna. Dopiero przed siostrą mogła babka Stanisława wyładować w pełni swe żale i gniewy. A czyniła to dostatecznie głośno, by jej słowa docierały do każdego zakątka mieszkania:
- Znowu idą do niej! Znowu będą jej składać hołdy! Znowu będą się przed nią czołgać!
Ciotka Emilka wybuchy siostry przyjmowała w milczeniu. Poza ukochanym Bepsikiem i niedzielną grą w „oczko”, nic jej właściwie na tym bożym świecie nie interesowało. Ale nawet gdyby było inaczej, to i tak nie na wiele by się to zdało. Najbardziej burzliwe protesty babki Stanisławy i jej ewentualnych stronników nie potrafiłyby nas odwieść od składania wizyt ciotce Annie. Bo do ciotki Anny pielgrzymowało się jak do rodzinnej re- likwi.
- Nie tylko rodzinnej - wtrąciłby w tym miejscu nasz ojciec. I popłynęłaby patriotyczna opowieść o piętnasto-
letniej panience z zamożnego, fabrykanckiego i w dodatku „izraelickiego” (jak wówczas mówiono) domu, która nocą uciekła do lasu do styczniowych powstańców. Tam, przy partyzanckim ognisku, poznała ciotka Anna późniejszego męża - powstańca, można by rzec, w drugim już pokoleniu - syna owego Szykiera, podoficera 4. pułku Piechoty Liniowej kongresowego Królestwa Polskiego, który po upadku powstania listopadowego więziony był przez pewien czas w twierdzy szlisselburskiej razem ze swym dawnym dowódcą, majorem Walerianem Łukasińskim, dzięki czemu został zauważony i odnotowany przez ówczesnych kronikarzy.
Przed paru laty moja kuzynka, rodzona wnuczka ciotki Anny, tak wspominała swoją babkę:
„... była bardzo wysoka, pięknie mówiła, rzadko kiedy o sobie. W rodzinie opowiadano o jej wyczynach w okresie Powstania i później, kiedy krążyła po chatach wiejskich, aby dać dzieciom chłopskim namiastkę szkoły”.
Ale babce Stanisławie nie imponowały powstańcze wyczyny szwagierki ani jej zasługi w nauczaniu chłopskich dzieci. Widziała w niej jedynie niebezpieczną rywalkę w walce o kształtowanie pamięci o swym ubóstwianym Maurysiu.
Po śmierci męża babka Stanisława, z częścią swych mebli i dwoma wielkimi kuframi pamiątek po zmarłym, przeniosła się do moich rodziców, aby pozostać z nimi już do końca życia. W naszym łódzkim mieszkaniu przy ulicy Przejazd nr 20 zajmowała duży, słoneczny pokój z balkonem wychodzącym na kościół Świętego Krzyża.
Tego balkonu bardzośmy babce Stanisławie zazdrościli, bo można było oglądać z niego jak z loży wszystkie majowe procesje i inne kościelne uroczystości, a poza tym nadawał się doskonale do naszej ulubionej „gry w zacza-
rowany pieniążek”. Gra polegała na tym, że podarowaną nam przez któregoś z wujów belgijską monetę z otworem w środku uwiązywaliśmy na długiej, mocnej nitce, po czym cierpliwie, jak doświadczeni wędkarze, czekaliśmy momentu, kiedy przed nasz dom zajeżdżała dorożka albo taksówka, co zdarzało się często, bo w domu było kilka nader atrakcyjnych sklepów. Kiedy przyjezdny pasażer zabierał się do płacenia, rzucaliśmy mu pod nogi naszą monetkę. Słysząc dźwięk padającego pieniążka, pasażer przekonany, że wypadł mu z portmonetki, zaczynał go szukać. Kiedy w końcu znajdował i chciał go podnieść, pieniążek na jego oczach podrywał się do góry i znikał z pola widzenia. Nasłuchaliśmy się przy takich okazjach wielu przykrych słów pod naszym adresem, ale zabawa była wyśmienita i niezawodna.
Pokój babki Stanisławy zdecydowanie różnił się wyglądem i atmosferą od reszty naszego mieszkania. Umeblowany w całości starymi meblami, przywiezionymi przez babkę z jej dawnego domu, obwieszony fotografiami i portretami dziadka Maurycego z różnych okresów życia - sprawiał wrażenie kaplicy poświęconej jego pamięci. I chyba dziadek na tę pamięć zasługiwał. Na wszystkich jego podobiznach - od zupełnie młodzieńczych aż do przyprószonych siwizną - uderzał jeden rys wspólny: uroczy, dobrotliwy uśmiech, lęgnący się gdzieś w kątach oczu i rozświecający całą twarz.
- „Brandysowski uśmiech” - rozczulała się babka Stanisława, zapominając na chwilę, że taki sam „brandysowski uśmiech” można było odnaleźć na fotografiach jej znienawidzonej rywalki, ciotki Anny Szykierowej.
Nad łóżkiem babki Stanisławy wisiał staroświecki zegar ścienny. Jego ażurowe wskazówki pokazywały nieodmiennie godzinę piątą, bo o tej godzinie zmarł dziadek
Maurycy i o tej godzinie - jak utrzymywała babka - zegar sam z siebie się zatrzymał. Strzegła tego zegara jak największej świętości, nikomu nie pozwalała go tknąć, sama wycierała jego szybki i omiatała go z kurzu. Każda nowa pomoc domowa była najsurowiej upominana, że zegara nie wolno nakręcać, ani - broń Boże - przesuwać jego wskazówek. Mimo to pewnego dnia doszło na tym tle do wielkiej awantury. Kiedy po poobiedniej drzemce na balkonie babka wróciła do pokoju i z przyzwyczajenia zerknęła na zegar, omal nie zemdlała: ażurowe wskazówki były przesunięte i wskazywały godzinę za dziesięć czwartą. W domu rozpętało się piekło i mało brakowało, aby łubiana przez nas wszystkich Jagusia „podziękowała za służbę”, jak wtedy określano wymówienie z pracy. Ale w szczytowym punkcie awantury nastrój babki uległ nagłej odmianie. Kiedy ojciec zaproponował, że przestawi zegar na dawną godzinę, nie pozwoliła na to.
- To Mauryś dał mi z nieba znak - powiedziała, całkowicie już uspokojona i pogodzona z nowym układem wskazówek - zegar wskazuje teraz godzinę mojej śmierci.
O tej godzinie ja umrę.
Umarła w kilka lat później w swoim pokoju-kaplicy. Umarła dosłownie na rękach naszego ojca. Otaczał ją ramionami aż do chwili wydania przez nią ostatniego tchnienia. Kiedy to nastąpiło, jakaś przemożna siła - jak opowiadał nam później - kazała mu wyjąć z kieszonki zegarek i sprawdził na nim czas. Wskazywał dokładnie tę samą godzinę, co zegar wiszący nad łóżkiem babki: za dziesięć czwartą!
Słuchałem tej relacji ojca z drżeniem w sercu. Czułem się jak morderca własnej babki. Bo przecież to my, dla zabawy, przesunęliśmy wtedy wskazówki ściennego zega
ra. Czy mogliśmy przewidzieć, że babka Stanisława weźmie nasz żart aż tak na serio?
Najważniejszym i najcenniejszym eksponatem kapli- cy-muzeum babki Stanisławy było archiwum pozostałe po dziadku Maurycym; wypełniało ono dwa ogromne kufry, których zawartości nie udało nam się nigdy zgłębić do końca. Były tam niezliczone ilości rozmaitych zeszytów i brulionów zapisanych drobnym, ścisłym pismem dziadka Maurycego, całe góry zagranicznej korespondencji, powiązanej porządnie w osobne paczki i paczuszki, były wreszcie zwinięte w rulony, pracowicie odrysowane różnymi kolorami tablice genealogiczne. Mnóstwo tablic genealogicznych! Oczywiście, że dla nas całe to papierowe bogactwo nie miałoby żadnej wartości, gdyby nie pomoc
i objaśnienia babki Stanisławy, zawsze skłonnej do rozmów o uwielbianym mężu i wiedzącej o nim wszystko.
Dziadek Maurycy nie zrobił za życia błyskotliwej kariery. Przez wiele lat był dzierżawcą czy kierownikiem (dokładnie nie pamiętam) niewielkiej rafinerii naftowej pod Częstochową, należącej do jego kolegi szkolnego i przyjaciela z dawnych lat, Michała hrabiego Ordęgi. Dziadek swej pracy nie lubił i wskutek tego nie wywiązywał się z niej dobrze. „Nie miał głowy do interesów - usprawiedliwiała męża babka Stanisława - dawał na kredyt każdemu, kto go o to prosił, a później nie umiał dochodzić swych należności. Taki już był z niego człowiek”. Przy innym pracodawcy dziadek nie utrzymałby się długo na swej posadzie. Ale hrabia Ordęga chronił przyjaciela i ratował go we wszystkich opresjach handlowych. „Trzymał go przy sobie, bo lubił z nim rozmawiać - uśmiechała się do swoich wspomnień babka Stanisława - wszyscy lubili z nim rozmawiać”.
Najbardziej lubił hrabia Ordęga rozmawiać z naszym dziadkiem o jego rzeczywistych zainteresowaniach, nie mających nic wspólnego ze sprawami rafinerii naftowej. Dziadek Maurycy nie miał głowy do interesów, miał za to głowę do innych rzeczy. Był urodzonym historykiem - genealogistą. Jestem przekonany, że gdyby było mu dane ukończyć odpowiednie studia, osiągnąłby w tej dziedzinie nie lada pozycję. Ponieważ jednak nie było mu dane, pracował metodą chałupniczą, ograniczając swe zainteresowania do wąziutkiej specjalizacji, i to w kręgu mu najbliższym. Krótko mówiąc, postawił sobie za cel życia ustalenie rodowodu własnej rodziny: Brandysów alias Brandesów, alias Brandeisów (w metryce mojego ojca figurowały jeszcze wszystkie trzy warianty rodowego nazwiska).
Według ustaleń dziadka Maurycego, protoplastą naszej rodziny był sławny ponoć lekarz z czeskiego miasteczka Brandys (po niemiecku Brandeis) pod Pragą, gdzie w wieku XVII istniało poważne skupisko uczonych i intelektualistów żydowskich, wygnanych w swoim czasie z Hiszpanii. Przodek nasz - parokrotnie zapraszany jako konsultant do chorego króla polskiego Władysława IV Wazy - tak sobie te wyjazdy konsultacyjne upodobał (w Czechach szalała w tym czasie nieprzychylna innowiercom kontrreformacja), że postanowił osiedlić się w Polsce na stałe.
Babka Stanisława opowiadała o wszystkim tak plastycznie, że wyraźnie widzieliśmy chorego króla Władysława IV, oczywiście w szerokoskrzydłym kapeluszu z piórami, w jakim wpisał go na zawsze w wyobraźnię Polaków mistrz Jan Matejko. Ale widzieliśmy także opartą na złoconym zydlu, bezwstydnie obnażoną nogę króla: opuchłą, sinożółtą, upstrzoną krwawymi wybroczynami. Pochylał
się nad nią z troską nasz protoplasta, doktor z Brandysu. Odziany w tradycyjny strój uczonego żydowskiego: długi do ziemi płaszcz z czarnego atłasu z sobolowym kołnierzem - z twarzy podobny był zupełnie do dziadka Maurycego z jego ostatniej fotografii, wykonanej na kilka miesięcy przed śmiercią i szczególnie ukochanej przez babkę Stanisławę.
Miłość i uwielbienie w stosunku do zmarłego męża biły z każdego słowa przekazywanego nam przez babkę Stanisławę. Ale jeżeli nawet niepocieszona wdowa tu i ówdzie w swym uwielbieniu nieco przesadzała, to same fakty przemawiały za tym, że dziadek Maurycy był rzeczywiście człowiekiem nieprzeciętnym.
Dopiero dzisiaj^ kiedy jako autor kilkunastu książek historycznych mam już spore doświadczenie w grzebaniu się w rozmaitych archiwach publicznych i prywatnych - potrafię docenić ogrom, niezwykłość i trudność zadania, jakie postawił przed sobą skromny dzierżawca rafinerii pod Częstochową.
W Polsce, kraju nękanym ciągłymi kataklizmami wojennymi, gdzie najcenniejsze archiwalia nierzadko służyły zwycięskim żołdakom za podpałkę do ich polowych ognisk, niełatwe było ustalenie rodowodów nawet osiadłych od wieków rodzin szlacheckich. A cóż dopiero rodziny mieszczańsko-inteligenckiej, i to w dodatku jak najbardziej obcego pochodzenia. Doktor z Brandysu miał podobno liczne potomstwo, ono z kolei rozmnażało się dalej w postępie geometrycznym. Łatwo więc sobie wyobrazić, ilu w ciągu trzystu lat wyrosło polskich Brandysów. Wielu z nich było już nie do zidentyfikowania, gdyż oderwali się od rodowego pnia i poprzez związki małżeńskie - często połączone z przejmowaniem nazwisk
szlacheckich żon - wrośli całkowicie w społeczeństwo polskie, pilnie zacierając za sobą ślady obcego pochodzenia.
Poszukiwania dziadka Maurycego utrudniał ponadto fakt, że potomkowie doktora z Brandysu nie byli jedynymi Brandysami w Polsce. Byli jeszcze inni nosiciele tego nazwiska, również przybyli z miejscowości Brandys pod Pragą, ale wywodzący swój ród od rdzennie czeskich bojowników husyckich, zbiegłych do Polski przed prześladowaniami kontrreformacji. Tych Brandysów dziadek Maurycy wyłączył z kręgu swych poszukiwań, obejmując ich wspólną nazwą „Brandysów poznańskich” albo „Brandysów herbu własnego”, bo takim właśnie godłem szlacheckim pieczętowali się niektórzy z nich.
Z jednym z „Brandysów herbu własnego” zetknąłem się kiedyś osobiście. Mile tego spotkania nie wspominam. Na krótko przed wojną uczestniczyłem w jakiejś wieczorynce, organizowanej bodaj przez uniwersyteckie Koło Prawników. W czasie ogólnego zapoznawania się zebranych stanąłem oko w oko z młodym blondynkiem o posturze dość chuchrowatej, ale o twarzy diabelnie pańskiej i takim głosie. Podaliśmy sobie ręce i wymieniliśmy nazwiska:
- Brandys.
- Brandys.
Z mojej strony radosne zaskoczenie, chęć nawiązania rozmowy, bliższych wyjaśnień, ale on uciął te zamiaiy jak brzytwą:
-i Nazwisko to samo - wycedził tym swoim diablo pańskim głosem - ale podobni do siebie chyba nie jesteśmy?
Dopiero wtedy dostrzegłem w klapie jego marynarki wąziutką zieloną wstążeczkę. Ten piękny kolor nadziei i wiosennych traw zagarnęli w tamtych latach na swój własny użytek młodzi radykalni narodowcy. Zielona wstą
żeczka kojarzyła się z pikietowaniem żydowskich sklepów i biciem kolegów Żydów na uniwersytecie.
Rzeczywiście, nie byliśmy do siebie podobni. Ale przyznaję, że pozazdrościłem mu tego „herbu własnego”. Był to szykowny dodatek do nazwiska. Może wtedy właśnie w skrytości ducha postanowiłem sobie, że i ja pracą głowy i rąk dochrapię się kiedyś herbu własnego.
Dziadek Maurycy nie ograniczał swych poszukiwań genealogicznych do kraju. Wielu potomków doktora z Brandysu z różnych przyczyn i w różnych okresach czasu opuściło Polskę i rozbiegło się po szerokim świecie. Ale dziadkowi Maurycemu nie tak łatwo było ujść. Nie zrażały go odległości ani granice państw. Jak myśliwski ogar tropił niestrudzenie późnych wnuków owych wychodźców z rodu swego protoplasty. Atakował ich korespondencją, osaczał tablicami genealogicznymi, zjednywał sobie swym niezwykłym darem przekonywania.
Z opowiadań babki Stanisławy dowiedzieliśmy się, że w ostatnich latach życia dziadek utrzymywał stałą korespondencję z dziesiątkami osób mieszkających w różnych krajach, ale przypisywanych przez niego do familii doktora z Brandysu. Były wśród tych korespondentów osoby
o światowym rozgłosie, jak prezes Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych Brandeis (imienia nie pamiętam) czy dwaj znani pisarze duńscy: bracia Jerzy i Edward Brandesowie („ci dwaj - wyjaśniała babka Stanisława - nazywali się naprawdę inaczej, ale przyjęli panieńskie nazwisko matki i nim podpisywali wszystkie swe prace literackie”).
Z krajowych korespondentów dziadka pozostali mi w pamięci dwaj wyżsi duchowni katoliccy: biskup i kanonik (ten ostatni przypomniał mi się po ukazaniu się mego | Nieznanego Księcia Poniatowskiego) oraz pewien baron z
nominacji austriackiej - właściciel dóbr ziemskich w okolicach Wadowic.
Dziadek Maurycy nie prowadził owej niezwykłej pracy badawczej całkowicie sam. Wynalazł sobie oddanego współpracownika, młodego historyka łódzkiego, którego do tego stopnia zaraził i oczarował swoim entuzjazmem, że tamten zrezygnował ze swych uprzednich planów naukowych i całe zainteresowanie skupił na genealogii rodu Brandysów, obierając ją sobie za temat pracy doktorskiej.
Na razie wędrował posłusznie tropami wytyczonymi przez instynkt historyczny mego dziadka i grzebał się w archi- II wach nie tylko krajowych, ale i zagranicznych, co nierzadko pociągało za sobą spore koszty. Na szczęście dziadkowi Maurycemu udało się włączyć do swojej imprezy jeszcze trzeciego wspólnika: wspomnianego już hrabiego Michała Ordęgę, który poza właściwą ludziom utytułowanym słabością do genealogii miał jeszcze dużo pieniędzy i lekką ręką łożył na wycieczki młodego historyka do archiwów zagranicznych.
Owoce wieloletnich badań dziadka Maurycego i jego pomocników złożyły się w ostatecznym rezultacie na zawartość dwóch wielkich kufrów, stojących na honorowym miejscu w pokoju babki Stanisławy. Mój Boże, jakże mi żal, że te dziadkowe kufry nie dotrwały do czasu, kiedy grzebanie w archiwach stało się moją życiową pasją i niemalże głównym zawodem. Deż mógłbym się z nich dowiedzieć o niezwykłych metodach badawczych mego legendarnego dziadka i o zawiłych losach plemienia wywodzącego się od jeszcze bardziej legendarnego doktora z Brandysu! Ale kufry zniknęły z mojego pola widzenia zaraz po śmierci babki Stanisławy, kiedy to my przejęliśmy po niej pokój z balkonem. Prawdopodobnie przeniesiono je na strych albo do piwnicy. A później - zapomniane
przez wszystkich - podzieliły los tysięcy innych archiwów polskich, prywatnych i publicznych: przepadły w odmętach drugiej wojny światowej. Nic tu mój żal nie pomoże. „Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia - jak pisze Asnyk - umarłych kształtów żaden cud nie wskrzesi do istnienia”. Młodego (niegdyś) historyka łódzkiego współpracującego z dziadkiem również nie udało mi się odnaleźć.
Nie ukazała się też przygotowywana przez niego rozprawa naukowa o rodzinie Brandysów alias Brandei- sów. Gdyby się ukazała, wiedziałbym chyba o tym.
Ale dość już o papierowej spuściźnie po dziadku Maurycym. Czeka przecież na swoją kolej żywa pamiątka, jaką po sobie zostawił. Ta żywa pamiątka, która w stan krańcowej frustracji wprawiała naszą babkę Stanisławę. Krótko mówiąc, najwyższa pora powrócić do siostry dziadka Maurycego, ciotki Anny z Brandysów Szykierowej, od której całe to wspomnienie się zaczęło.
W okresie naszych wizyt - a były to zarazem ostatnie lata jej życia - ciotka Anna mieszkała u jednego ze swych synów przy ulicy Piotrkowskiej pod numerem 130 albo 132. Ale dziwna rzecz: o ile pokój babki Stanisławy pamiętam doskonale w najdrobniejszych szczegółach i w każdej chwili potrafiłbym go dokładnie opisać, o tyle mieszkanie ciotki Anny pozostało mi w pamięci w jakimś mglistym zarysie. Pokój, w którym ciotka Anna przyjmowała nasze cotygodniowe hołdy, niewiele się z pewnością różnił od setek innych podobnych „saloników” w średnio zamożnych mieszkaniach łódzkich. Tymczasem kiedy usiłuję go sobie przypomnieć, jawi mi się jakaś uroczysta sala posłuchań, coś pośredniego między pałacem a kościołem. Pośrodku tej wykreowanej przez figle mojej pamięci sali audiencyjnej, na podwyższeniu (skądże, u diabła, podwyż
szenie w zwykłym mieszczańskim mieszkaniu?... ale podwyższenie było z pewnością, rękę dałbym sobie za to uciąć) stał podobny do tronu fotel, na którym królowała ciotka Anna - w czarnej połyskliwej sukni z siatkowym żabotem na szyi, z białymi włosami, rozdzielonymi równym przedziałkiem i ciasno przylegającymi do głowy, z poważną, nieruchomą twarzą, z lekka już ożółconą działaniem czasu. Poniżej tronu ciotki Anny, w karnym szpalerze, tłoczyli się jej synowie, wszyscy w jakiś sposób podobni do mojego ojca: wysocy, mocno zbudowani blondyni, w typie
i kolorycie raczej nordyckim niż śródziemnomorskim. Du było wujów Szykierów, nie mogę już sobie dziś przypomnieć. Wtedy wydawało mi się, że było ich bardzo wielu. Dziś pamiętam tylko dwóch, i to wyłącznie dlatego, że w swoim czasie utrwalono ich na rodzinnej fotografii: wuja Juliana Szykiera w legionowej kurtce, z ciemnym wąsem podstrzyżonym wyraźnie „pod komendanta”, i wuja Adama Szykiera, z cwikierem na złotym łańcuszku, w wysokim sztywnym kołnierzyku i niezbyt porządnie zawiązanym czarnym krawacie. Ten drugi wuj w młodych latach współpracował czynnie z Socjaldemokracją Królestwa Polskiego i Litwy, więc w rodzinie nazywano go „wujem socjałem”.
Nasze przyjście oznajmiał zazwyczaj wuj Julian, odgrywający przy matce rolę jak gdyby marszałka dworu.
- Mamo, przyszedł Henryczek ze swoimi chłopcami.
Wówczas w nieruchomej twarzy ciotki Anny coś się na chwilę poruszało i w kątach oczu pojawiał się cień znanego nam „brandysowskiego uśmiechu”. Potem następowała ceremonia całowania ciotki w rękę, najpierw ojciec, potem kolejno my dwaj. Ręka ciotki Anny była sucha, pokryta siatką niebieskich żyłek i ładnie pachniała. Mimo to babka Stanisława miała jakąś swoją rację: w tym ceremonialnym powitaniu było coś z kornego czołgania się. — ■■■■-
Wizyty u ciotki Anny - nie ma co ukrywać - były raczej nudne. Nie było w nich ani śladu ciepła towarzyszącego zazwyczaj spotkaniom rodzinnym, nastrojem przypominały raczej uroczyste akademie szkolne, urządzane z okazji rozmaitych narodowych rocznic. Było w nich jednak coś, co sprawiało, że chodziliśmy na nie z największą chęcią, coś co pochłaniało naszą uwagę i podniecało naszą wyobraźnię, coś co odciskało swe piętno na wszystkich powszednich dniach między jedną niedzielą a drugą: coś co w ostatecznym rezultacie doprowadzić miało do katastrofy.
Obok fotela - tronu ciotki Anny, na małym mahoniowym stoliku leżała mundurowa czapka weterana Powstania Styczniowego, lamowana srebrzystą taśmą, piękna, granatowa konfederatka, ze srebrnym orłem i dwiema srebrnymi gwiazdkami. Od pierwszej chwili całą naszą uwagę skupiliśmy na tej czapce. Była ona najbardziej widomym znakiem czci i uznania, jakimi odrodzone po rozbiorach państwo polskie darzyło bohaterów narodowego powstania, a wśród nich naszą stryjeczną babkę. Bez porozumiewania się między sobą, zapragnęliśmy z bratem gorąco, każdym fibrem naszego jestestwa - jak mawiał nasz szkolny nauczyciel śpiewu, profesor Gorzel- niawski - aby ta powstańcza czapka, wywalczona wieloma wyrzeczeniami i desperackim męstwem, zajęła należne jej miejsce na głowie naszej bohaterskiej babki. Z prośbą o skłonienie ciotki Anny do włożenia choćby na chwilę granatowej konfederatki zwróciłem się do ojca. Ale ten tylko mnie wyśmiał i w dodatku zbeształ:
- Jesteś zupełnym kretynem - powiedział - czasem po prostu boję się myśleć, co z ciebie wyrośnie!
Ojciec nasz był naprawdę dobrym ojcem i na ogół starał się nas nie obrażać, ale słowem „kretyn” szafował
bez umiaru. A czynił to tak umiejętnie, że każdego jego „kretyna” odczuwało się jak smagnięcie batem. Tym razem jednak nie dałem się zastraszyć: byłem pewien swej racji. Ostatecznie czapki wymyślono nie po to, aby się szlajały po mahoniowych stolikach, ale po to, by je nosić na głowie. Ojca nie przekonała moja argumentacja. Powtórnie nazwał mnie kretynem - tym razem „do kwadratu” - i uznał sprawę za ostatecznie zamkniętą. Lecz dla nas nadal była męcząco otwarta: my musieliśmy zobaczyć ciotkę Annę w powstańczej czapce. Zwracać się w tej sprawie do wujów Szykierów nie mogłem, bo za słabo ich znałem. O skierowaniu naszej prośby wprost do ciotki Anny nie ważyliśmy się nawet myśleć. Sytuacja wydawała się beznadziejna. A jednak wyjście się znalazło. Podsunął je nam los - najprzemyślniejszy i najzłośliwszy reżyser zdarzeń.
W szkole, której byliśmy uczniami - to znaczy w Gimnazjum Realnym z Wydziałem Handlowym Zgromadzenia Kupców miasta Łodzi - istniał chwalebny zwyczaj urządzania co pewien czas imprez kulturalnych z udziałem różnych znanych osobistości: aktorów, recytatorów, muzyków, literatów i tym podobnych. I właśnie wtedy, kiedy my toczyliśmy beznadziejny bój o właściwe wykorzystanie powstańczej czapki, organizatorzy imprez szkolnych wpadli na pomysł, aby zaprosić do naszej szkoły bawiącego przejazdem w Łodzi słynnego hipnotyzera.
Wygląd hipnotyzera w pierwszej chwili bardzo nas rozczarował. Był chudy, lekko zgarbiony, o twarzy jak najbardziej pospolitej. Wyglądał raczej na urzędnika państwowego niskiej kategorii, niż na człowieka władającego tajnymi mocami. Oczy miał tylko jakieś dziwne: wąziutkie szparki przeraźliwie niebieskie, o spojrzeniu tak mocnym, że trudno je było wytrzymać. Nasi koledzy, którzy wiet-
rżąc w tym dobrą zabawę, zgłosili na ochotnika chęć poddania się eksperymentom gościa, po wstąpieniu na szkolną scenkę całkowicie tracili pewność siebie i popadali w zupełną zależność od hipnotyzera. Robił z nimi, co chciał. Najpierw usypiał ich po kolei, potem dawał im różne polecenia, nieraz bardzo śmieszne, które wykonywali w hipnotycznym śnie. Kiedy mówił im, że jest upał, spływali najprawdziwszym potem, kiedy mówił, że mróz - trzęśli się i szczękali zębami.
Po zakończeniu swych imponujących pokazów hipnotyzer - zapewne na prośbę naszych władz szkolnych - wygłosił krótkie pouczające przemówienie, w którym tłumaczył, że w tym, co pokazywał, nie było żadnych czarów, że wszystko to można osiągnąć przez odpowiednie skupienie woli.
0 Osiągnijcie odpowiednie skupienie woli - powiedział - a sami będziecie mogli usypiać swoich kolegów i zmuszać ich do wykonywania waszych rozkazów. - Podał nam także sposób na ćwiczenie w sobie owej koncentracji woli: należało zawiesić na ścianie arkusz białego papieru z wymalowanym w środku czarnym krążkiem.
- Wpatrujcie się przynajmniej przez dwie godziny dziennie w ten czarny krążek - zakończył - a osiągniecie rezultaty przerastające wasze oczekiwania.
Wracaliśmy ze szkoły ogromnie podnieceni. Spotkanie z hipnotyzerem odsłaniało przed nami nowe horyzonty i budziło nowe nadzieje.
-Teraz ją mamy - powiedziałem do brata - nauczymy się hipnotyzować i będzie musiała włożyć czapkę!
Od tego dnia tryb naszego życia uległ całkowitej zmianie. Długie godziny spędzaliśmy na wytężonym wpatrywaniu się w sporządzone według wskazań hipnotyzera czarne krążki, aby wydusić z nich energię potrzebną do
zapanowania nad ciotką Anną. Było to zajęcie tak trudne, że na nic innego nie starczało nam już sił i czasu. Opuściliśmy się w nauce i z każdym tygodniem - jak stwierdzili zgodnie domownicy - stawaliśmy się mizerniejsi i bardziej nerwowi. Szczególnie męczące było to, że nasze magiczne praktyki musieliśmy uprawiać w tajemnicy, bo dwie pary czujnych oczu starały się dociec przyczyny zmian w naszym zachowaniu.
Z jednej strony Jagusia - zawsze okropnie ciekawa wszytkiego, co działo się w domu, z drugiej - babka Stanisława, wyczuwająca niezawodnym instynktem, że zachodzące w nas zmiany wiązały się w jakiś sposób z niedzielnymi wizytami u ciotki Anny.
- Nie zabieraj ich tam z sobą - perswadowała babka Stanisława naszemu ojcu - nie wiem, co tam wyrabiacie,
i wiedzieć nie chcę, ale te wizyty najwyraźniej chłopcom nie służą. Zobacz, jak oni wyglądają i jacy są rozgorączkowani po każdym powrocie stamtąd.
Tymczasem jednak ojciec, świadomy stosunku babki Stanisławy do ciotki Anny, puszczał mimo uszu perswazje matki i starał się przywołać nas do porządku własnymi środkami wychowawczymi. Coraz częściej wymyślał nam od kretynów (zwykłych albo „do kwadratu”) i w coraz czarniejszych barwach przedstawiał czekającą nas przyszłość.
A z nami rzeczywiście niedobrze się działo. Mimo że wpatrywaliśmy się w magiczne czarne krążki ściśle według wskazań hipnotyzera, nasza wola w żaden sposób nie chciała się koncentrować. Każda wizyta na Piotrkowskiej stawała się dla nas męczarnią. Napięci do ostatnich granic, bombardowaliśmy ciotkę Annę całą energią wyssaną z czarnych krążków, ale widocznie było jej za mało, bo nasza stryjeczna babka nie zdradzała najlżejszego zamiaru poddania się hipnozie. Na nasze przyjście reagowała
jak przedtem uprzejmym uśmiechem, a potem jak zwykle zapadała w półdrzemkę, która nie miała jednak nic wspólnego z hipnotycznym uśpieniem.
Mój brat nie przejmował się tak bardzo jak ja naszymi niepowodzeniami. Zawsze był ode mnie mniej ambitny i pobudliwy. Ja natomiast szalałem. Co noc śniła mi się powstańcza czapka, lecz nawet we śnie nie udawało mi się jej wcisnąć na główę ciotki Anny. Za dnia - po powrocie ze szkoły - siadałem na podłodze i aż do zupełnego ogłupienia wgryzałem się oczami w przeklęte czarne krążki. Podczas wizyt na Piotrkowskiej przebijałem wzrokiem spokojnie drzemiącą naszą stryjeczną babkę i błagałem ją bezgłośnie: „Włóż czapkę! Włóż czapkę! Włóż czapkę!” Ale nic z tego wszystkiego nie wychodziło. Pod wpływem zmęczenia moja wola, zamiast wzmacniać się, słabła. Narastała we mnie wściekłość, bezradna złość. Coraz trudniej było mi utrzymać ją na wodzy, zwłaszcza w czasie niedzielnych wizyt na Piotrkowskiej. Po prostu mnie rozsadzało. Czułem, że w końcu dojdzie do wybuchu i stanie się coś strasznego!
I stało się! Nie przypominam sobie nawet, czy ta fatalna ostatnia wizyta niedzielna u ciotki Anny wydarzyła się w lecie, czy w zimie. Nie przypominan sobie także, czy w jej początkowym przebiegu zaszło coś, co mój wybuch przyspieszyło. Pamiętam natomiast, jak przez mgłę, siebie wykrzykującego w półprzytomnym amoku jakieś straszne słowa pod adresem naszej stryjecznej babki! I zbielałe z gniewu oczy ojca, i jego podniesioną rękę!
I trwożny zachwyt w oczach mojego brata! I popłoch wśród wujów Szykierów! I wyraz strachu na dostojnej i pogodnej zazwyczaj twarzy ciotki Anny! Wstyd o tym pisać, ale nieustraszona bohaterka powstania styczniowego zlękła się szaleńczego wybuchu odrodnego wnuka!
Po powrocie do domu odczułem ciężar swego występku. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać o tym co się stało. Nawet mój brat okazał się zdrajcą wspólnej sprawy. Jakimi dokładnie słowami znieważyłem ciotkę Annę, dowiedziałem się dopiero wieczorem z podsłuchanej rozmowy między babką Stanisławą a jej siostrą Emilką.
- Czy dasz wiarę, co jej powiedział ten okropny chłopiec? - pytała babka Stanisława, a zza grozy, z jaką pytanie było zadane, przebijał jakby leciutki, złośliwy chichocik. - Powiedział jej: „Włóż czapkę, ty stara kre- tynko!” Możesz to sobie wyobrazić: do niej takie słowa? — *
I babka Stanisława zaniosła się gwałtownym kaszlem, bo nie mogła już dłużej opanować rozpierającej jej satysfakcji.
Nastąpiła dłuższa chwila napiętej, złowróżbnej ciszy. Stałem struchlały, zlany potem, słyszałem, jak wali mi serce. Milczenie przerwała ciotka Emilka. Najpierw spojrzała tkliwie w kąt pokoju, gdzie charczał przez sen jej spasiony buldog, po czym swoim płaczliwym głosem użaliła się przed siostrą:
,;^-^A Bepsio nie tknął dziś swego śniadanka. Wystaw sobie, że nawet szyneczki nie ruszył! - W taki to sposób dawała do zrozumienia, co w tej całej historii było naprawdę ważne.
Leży przede mną fotografia ze zbiorów rodzinnych: ciotka Anna z dwoma synami - tym w legionowej kurtce
i tym drugim w cwikierze ze złotym łańcuszkiem. Ciotka Anna wygląda dokładnie tak samo, jak zapamiętałem ją z niedzielnych wizyt na Piotrkowskiej. Tyle że w kącikach jej oczu daremnie by szukać „brandysowskiego uśmiechu”, jakim nas wtedy witała. Wszyscy troje patrzą na mnie surowo, z wyrzutem, oskarżycielsko.
Pożałowania godna awantura z ciotką Anną z pewnością wpłynęła na mój ogólny stosunek do powstania styczniowego. Byłoby jednak przesadą twierdzić, że to wyłącznie za sprawą mojej stryjecznej babki zrodziła się we mnie zdecydowana niechęć do najsmutniejszego z polskich powstań. W równym stopniu co ciotkę Annę można by winić za to wszystkich innych krewnych ojca, którym zdarzyło się uczestniczyć w styczniowym zrywie 1863 roku, a wśród nich szczególnie wielbionego i sławionego przez ojca, jego dalekiego wuja Henryka Wohla - warszawskiego bankowca, trwale wpisanego w historię Polski, ministra skarbu w ostatnim rządzie powstańczym Romualda Traugutta.
Ojciec był niesłychanie dumny ze swych powstańczych paranteli i pysznił się nimi przy każdej okazji. My z bratem wstydziliśmy się tych - jak mówiliśmy między sobą - „powstańczych przechwalanek” i staraliśmy się od nich odciąć na wszelkie sposoby. Niekiedy prowadziło to do ostrych starć. Raz - podczas uroczystej kolacji z udziałem jakichś ważnych gości - ośmieliłem się otwarcie zadrwić z rodzinno-historycznych sentymentów. Ojciec celebrował właśnie ze smakiem jedną ze swych „przechwalanek” o rodzinnym bohaterze, który zginął w powstaniu styczniowym, kiedy ja - rozochocony pierwszym w życiu kieliszkiem wina - zaczerpnąłem głębokiego oddechu i w nieoczekiwany sposób spuentowałem ojcowską „przech- walankę”:
- A właśnie zginął w powstaniu, bo powstańcy go powiesili!
Mój brutalny żart - będący zresztą parafrazą antysemickiego szmoncesu, zasłyszanego w teatrze rewiowym *- wywołał dyskretne śmieszki wśród gości, co jeszcze zaostrzyło drastyczność sytuacji. Reakcja ojca przerosła jed
nak wszelkie spodziewanie. Najpierw gwałtownie poczerwieniał i spojrzał na mnie tak, że serce podskoczyło mi do gardła. Potem wstał i bez słowa odszedł od stołu, aby tego wieczora już do niego nie powrócić. O żadnych przeprosinach nie mogło być mowy. Przez dwa tygodnie nie rozmawiał ze mną i w ogóle zdawał się mnie nie dostrzegać.
Ta niewspółmiernie surowa reakcja na mój smarka- czowski wybryk wszystkich wtedy bardzo dziwiła. Dziś - po upływie wielu lat, wzbogacony wieloma doświadczeniami - lepiej ją rozumiem. „Powstańcze przechwalanki” ojca nie były z jego strony przejawami snobizmu czy próżności. Utwierdzał nimi jedynie - uparcie i konsekwentnie, w opinii własnej i w opinii innych - swoje prawo do polskości, którego tak często mu zaprzeczano.
Ojciec kochał powstanie styczniowe, bo walczyli w nim i ginęli za Polskę jego stryjowie i wujowie, czym się tak chętnie później legitymował. Nic dziwnego, że sentyment powstańczy starał się zaszczepić także swoim synom. Ale to mu się nie udawało. Daremnie zamęczał nas od najmłodszych lat opowiadaniami o różnych epizodach walk leśnych partyzantów, daremnie pędził nas do muzeów i zmuszał do oglądania ponurych obrazów Artura Grottgera i braci Gierymskich, daremnie próbował nas wzruszyć widokiem czarnych, drewnianych krzyży i różańców, jakie nosiły warszawskie panie na znak żałoby po upadku Powstania. Wszystko to nie przemawiało do nas i nie podniecało naszej wyobraźni. Było zbyt szare, zbyt smutne, zbyt beznadziejne. Na domiar złego, bohaterski dyktator Powstania, Romuald Traugutt, był na swych wizerunkach zupełnie podobny do naszego szkolnego nauczyciela śpiewu, profesora Gorzelniawskiego, który gnębił mnie na swych lekcjach jako notorycznie „bezgłosowego”.
W miarę upływu czasu i nieustającej ani chwili agitacji ojca, nasza niechęć do powstania styczniowego przybierała na sile i poczynała się rozprzestrzeniać na całą narodową przeszłość. W ostatnim momencie - kiedy ja, przyszły autor iluś tam tomów opowieści historycznych, byłem już bliski znienawidzenia historii w ogóle - uratował mnie przed tym jeden z naszych wujów, byłych legionistów, przynosząc mi w prezencie z okazji moich trzynastych czy czternastych urodzin dwie książki: powieść Wacława Gąsiorowskiego Huragan oraz wielki album ikonografii napoleońskiej Ernesta Łunińskiego. Niewielu doznałem w życiu wstrząsów tak silnych jak ten, który stał się moim udziałem przy zapoznawaniu się z treścią owych dwóch publikacji.
W miejsce smutnej, szarej, beznadziejnej Polski powstania styczniowego rozbłysła mi wspaniale przed oczami junacka i kolorowa Polska lat napoleońskich: „Zajaśniał dzień pożądany, znak marszu trąba wydała!” - „Żołnierze, czterdzieści wieków patrzy na was z tych piramid!” - „Marsz, marsz, Dąbrowski, z ziemi włoskiej do Polski...” Somosierra i Wagram!... Ułani Nadwiślańscy i Szwoleżerowie Gwardii... Srebro i amaranty!...
Nie wiem dlaczego, ale z tego wszystkiego szczególnie utkwił mi w pamięci bardzo krótki i raczej mało efektowny epizod.
W Błoniu pod Warszawą pełni służbę wartowniczą (stoi na widecie) jeden z bohaterów Huraganu Gąsiorowskiego - młodziutki szwoleżer Marcelek Gotartowski. Czas podły, gęsta mgła, siąpi deszcz zmieszany ze śniegiem. Zziębnięty szwoleżer garbi się w siodle. Naraz w mroku wyłania się grupka jeźdźców. Z lekka zachrypnięty, nawykły do rozkazywania głos wybija się zza mgły:
- Duroc, ou sommes-nousl
-A Błonie, Sirel
Przemarzniętemu do kości wartownikowi w jednej chwili robi się gorąco. Nie ulega wątpliwości, to On: „Bohater Wieku”!... „PogromcaUciemiężycielów”!... „Wybawca Polski”!...
Wbrew zasadom służby wartowniczej, ale z niemożliwego już do opanowania wzruszenia szwoleżer Marce- lek Gotartowski całą siłą płuc oddaje cześć człowiekowi, który uosabia nadzieje Polaków.
- Vive VEmpereur\
- Niech żyje Cesarz!
Może to właśnie przy czytaniu tej scenki - przed sześćdziesięciu pięciu laty - z taką samą mocą jak szwoleżera Marcelka Gotartowskiego poraził mnie dur napoleoński. I mam go w sobie do dzisiaj.
W roku 1930 ukończyłem osiemnaście lat i zdałem maturę. Te dwa' równoczesne fakty biograficzne pociągnęły za sobą fakt trzeci: zgłosiłem się na ochotnika do wojska. Nie uczyniłem tego z patriotycznej potrzeby czy ze szczególnego sentymentu do munduru. Po prostu dostosowałem się do powszechnej wówczas praktyki: absolwent szkoły średniej, wybierający się na wyższą uczelnię, starał się przedtem załatwić sprawy wojskowe, żeby mu później nie przeszkadzały w studiach.
Nowy etap drogi życiowej rozpoczynałem w sytuacji luksusowej. Zdana matura wyposażała mnie w tak zwany „cenzus”, uprawniający do skróconej służby wojskowej. Był to przywilej nie do pogardzenia: zamiast osiemnasto- miesięcznej szeregowej harówki w zwykłym pułku, obiecywał dziewięć miesięcy nauki i zajęć praktycznych w szkole podchorążych, a potem już tylko trzy miesiące praktyki w pułku - z obszytymi biało-czerwoną tasiemką naramiennikami kaprala lub plutonowego-podchorążego, z prawem uczęszczania do kasyna i z innymi przywilejami towarzyskimi stanu oficerskiego. Razem całej służby w szkole i w pułku miało być miesięcy dwanaście, ani dnia dłużej. Mało
tego, ochotnicze zgłoszenie do wojska dawało prawo wyboru najbardziej odpowiadającego rodzaju broni.
Nad wyborem broni zastanawialiśmy się wspólnie z ojcem. Ojciec namawiał mnie gorąco na kawalerię. Uwielbiał konne wojsko, co odczuwaliśmy z bratem na własnej skórze, gdyż od wczesnego dzieciństwa taszczył nas na wszystkie świąteczne defilady z udziałem naszych pięknych szwoleżerów, ułanów i strzelców konnych. Upodobanie ojca do kawalerii wynikało zapewne stąd, że wszyscy nasi „bohaterowie rodzinni”, którymi tak lubił się chwalić (a było ich sporo, poczynając od powstania Kościuszki po Legiony Piłsudskiego) - byli „piechociarzami” i - wstyd się przyznać - przeważnie lekarzami wojskowymi (oddziaływały widać na potomnych geny starego doktora z Brandéis). Nic więc dziwnego, że ojciec chciał wykorzystać nadarzającą się sposobność do wykreowania mnie na pierwszego w rodzinie „bohatera konnego”. Ja ze swej strony nie miałem nic przeciwko temu. Wychowany na lekturach napoleońskich, rozczytujący się bez końca w umiłowanych Popiołach Żeromskiego - po prostu nie wyobrażałem sobie służby wojskowej bez konia.
Kiedy jednak zacząłem zbierać u starszych kolegów informacje o jedynej w Polsce szkole podchorążych re- j zerwy kawalerii w Grudziądzu, mój animusz kawaleryjski osłabł. Dowiedziałem się, że podchorążówka grudziądzka słynie ze snobistycznej atmosfery, że część jej uczniów rekrutuje się z rodzin arystokratycznych i ziemiańskich, a reszta - arystokratów i ziemian udaje. Uznaliśmy tedy z ojcem, że do grudziądzkiej podchorążówki kwalifikowaliby się raczej Brandysowie „herbu własnego”.
Po odpadnięciu szansy kawaleryjskiej uzgodniliśmy z ojcem, że najodpowiedniejsza dla mnie byłaby artyleria.
Broń również związana z końmi, ale całkowicie demokratyczna. Zwłaszcza zachęcił mnie do artylerii syn naszych sąsiadów z góry, a mój starszy kolega szkolny Albert Rosen, który akurat przyjechał na krótki urlop okolicznościowy ze szkoły podchorążych rezerwy artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim i czarował łódzkie panienki wspaniałością swego artyleryjskiego szyku: zielonym otokiem na czapce, sutym płaszczem sięgającym niemal do stóp, pomarszczonymi cholewami butów do konnej jazdy, dzwoniącymi ostrogami i artyleryjską szablą u boku. Wprawdzie szabla była wypożyczona od jednego z wujów Alberta i Albert nosił ją nielegalnie, gdyż uczniom szkół podchorążych rezerwy nie wolno było na urlopach paradować z bronią boczną, ale i bez szabli całość przedstawiała się imponująco. Decyzja zapadła szybko: wybieram artylerię! Ale, jak wiadomo, chłop strzela, a Pan Bóg kule nosi. Miałem właśnie iść do komisji poborowej, żeby oznajmić jej swój wybór, kiedy zeszła do nas zapłakana sąsiadka z góry. W ręku trzymała depeszę z Włodzimierza Wołyńskiego: jej syna, bombardiera z cenzusem Alberta Rosena, koń kopnął w głowę, uwalniając go na czas dłuższy od wszelkich obowiązków służbowych. Nie musiałem nawet patrzeć na ojca, żeby wiedzieć, że sprawa mojej służby w artylerii spadła z wokandy raz na zawsze. Los przywołał do porządku naszą rozhulaną wyobraźnię: nie było już wyboru broni, pozostawała tylko piechota - „ta szara piechota”.
W komisji poborowej wszystko przebiegało gładko. Ku zdumieniu naszego lekarza domowego, opiekującego się mną od dziecka, uznano mnie za w pełni zdrowego i zdolnego do służby wojskowej. Do drobnej kontrowersji doszło jedynie przy ustalaniu rysopisu. Starszy plutonowy w okularach w drucianej oprawie sporządzał go według
klasycznej formuły, umożliwiającej natychmiastową i nieomylną identyfikację opisanego:
- Czoło normalne... Twarz podłużna... Nos słabo wypukły... Znamion szczególnych brak... Oczy niebieskie...
Właśnie o kolor oczu poszło.
- Proszę pana - wtrąciłem nieśmiało - koleżanki mi zawsze mówiły, że mam oczy zielone.
Plutonowy spojrzał na mnie znad okularów:
- Po pierwsze, nie „proszę pana” tylko „panie plutonowy”, po drugie, jak napisałem „niebieskie”, to niebieskie, żadne wasze koleżanki nie będą mnie tu uczyć.
Tak więc, bez starań z mojej strony, zostałem zaliczony do najbardziej cenionej w naszym kraju grupy niebieskookich. Przy okazji udzielono mi pierwszej lekcji dyscypliny wojskowej.
W komisji poborowej poinformowano mnie o moim przydziale wojskowym do Batalionu (Baonu) Podchorążych Rezerwy Piechoty 10-A w Nisku nad Sanem.
Wyjechałem do tego Niska, nieznanego mi przedtem nawet z nazwy, 1 września 1930 roku. Ta data 1 września musi być w moim horoskopie szczególnie odciśnięta. 1 września 1930 roku pojechałem zdobywać wiedzę wojskową, a w dziewięć lat później, także 1 września, powołano mnie, abym tę wiedzę wykorzystał w praktyce.
Pociąg jadący do Przemyśla był prawie pusty i byłem sam w przedziale. Bardzo mi to odpowiadało, bo po hucznych pożegnaniach z rodziną i przyjaciółmi obu płci, w czasie których strugałem junaka jadącego na front, opadła mnie kompletna bezsiła i czarna melancholia. Musiałem gruntownie przemyśleć nową sytuację. Mimo że komisja lekarska dała mi kategorię A, uznając mnie za w pełni nadającego się do życia wojskowego^ ja miałem
co do tego poważne wątpliwości i ani rusz nie mogłem się zobaczyć w roli dobrego żołnierza. Od dziecka byłem wyjątkowo chuchrowaty, łapałem wszystkie możliwe infekcje, pół życia spędziłem w łóżku, lekarze mnie nie odstępowali, rodzice drżeli, żebym się gdzieś nie przeziębił, wskutek czego nie uprawiałem żadnych sportów i nawet z gimnastyki w szkole byłem zwolniony. Krótko mówiąc, z troski o moje zdrowie, zrobiono wszystko, żeby mnie wykierować na ostatnią ofermę. Tymczasem świat, ku któremu zdążałem i w którym miałem spędzić cały rok życia, rządził się surowymi prawami i oceniał ludzi według ich zdrowia, siły, zręczności i energii witalnej - czyli tych przymiotów, których ja byłem niemal całkowicie pozbawiony.
Ale nie dano mi długo medytować nad przyszłością. Na drugiej czy trzeciej stacji za Łodzią zapukano energicznie do drzwi przedziału, po czym pojawiła się w nich postać tak niezwykła, że wszystkie smutne myśli od razu ze mnie wyparowały. Był to młody człowiek o pańskim wyglądzie, z przystrzyżonym z angielska wąsikiem, z oczami tak promiennymi i uśmiechem tak życzliwym, że w przedziale od razu zrobiło się jaśniej. Odziany był w strój aż do przesady myśliwski; zielona brezentowa kurtka z mnóstwem rozmaitych pasków, haczyków i kieszonek, na głowie zielona, okrągła czapeczka z długim daszkiem, zwana dżokejką, za pasem antyczny kordelas z pięknie rzeźbioną rękojeścią, na ramieniu myśliwska dubeltówka.
I wreszcie szczegół najbardziej zwracający uwagę na nowego pasażera - przytroczony do jego pasa zabity zając, któremu z czarnego, wytrzeszczonego oka spływała cieniutka stróżka krwi.
- Ileż to juchy potrafi być w takim stworzeniu - powiedział z miłym uśmiechem przybyły, widząc, że przy
glądam się zającowi - ciągle muszę po nim wycierać, ale pasztecik będzie z niego wyborny, dobrze by było gdybyśmy mogli razem go skonsumować. - Po czym właściciel zająca stuknął obcasami i przedstawił się: - Karol baron Bielski z Biela, a kolega oczywiście do podchorążówki w Nisku?
Mój snobizm stanął dęba: no, nie jest tak źle z tymi podchorążówkami piechoty, skoro i w nich trafiają się arystokraci. Nie trzeba być Brandysem „herbu własnego”, żeby kolegować z baronami!
Później się okazało, że nie zupełnie było tak. Baron Bielski skończył podchorążówkę już przed laty - i to nie tę demokratyczną w Nisku, tylko tamtą arystokratyczną w Grudziądzu - ale miał majątek ziemski między Rozwadowem a Niskiem, więc często w Nisku bywał, przyjaźnił się z całą obsadą oficerską podchorążówki i mógł mi przekazać mnóstwo ważnych dla mnie informacji.
Rozmawiało się z baronem świetnie. Sypał faktami i nazwiskami. Ten oficer dobry, tamten - sukinsyn. Kazał mi nawiązać przyjazne stosunki z panną Jadzią z kantyny, „bo ona wszystko może”, a strzec się sierżanta Jasielskiego z magazynu mundurów, bo to „wyjątkowy pies”. Przyjemność tej tak ciekawej dla mnie rozmowy psuło mi tylko jedno. Baron tak zawiesił swojego zająca, że stale czułem na sobie pełne wyrzutu spojrzenie jego martwego, zakrwawionego oka.
W pewnej chwili baron przerwał swoją opowieść o Nisku i począł pilnie nasłuchiwać. Więc i ja zamieniłem się w słuch, ale poza stukotem kół pociągu i sapaniem lokomotywy nie udało mi się niczego usłyszeć. Nagle baron skoczył ku przeciwległej półce, chwycił wiszącą tam strzelbę i zaczął ją ładować, patrząc na mnie z jakimś porozumiewawczym uśmiechem. Serce we mnie zamarło.
Naraz wszystko stało się jasne: i ten dziwaczny półmaska- radowy strój, i ten zając, i ten straszny porozumiewawczy uśmiech. To był po prostu wariat! Byłem sam na sam z uzbrojonym wariatem w pustym przedziale pędzącego pociągu. Mógł mnie zabić, wyrzucić przez okno i nikt by tego nie zauważył! Skończyłaby się w ten sposób moja kariera wojskowa, jeszcze przed jej rozpoczęciem.
Ale nie mnie miał baron Bielski na muszce swojej dubeltówki. Podbiegł do uchylonego okna, wystawił przez nie lufę i zaczął strzelać do góry, jak to się mówi „Panu Bogu w okno”. Wściekłe krakanie zagłuszyło na chwilę stukot pociągu, za oknem przemknęła czarna chmura.
- Nienawidzę wron - powiedział zadowolony z siebie baron, odwieszając dubeltówkę na dawne miejsce. - Żadnego z nich pożytku, tylko osmucają krajobraz.
Zrobiło mi się potwornie wstyd z powodu mojej szczeniackiej podejrzliwości. Jak mogłem tego miłego, zabawnego człowieka uznać za umysłowo chorego? Baronowi, rzecz prosta, o mojej pomyłce nie wspomniałem słowem. Tymczasem pogromca wron rozparł się na ławce, szeroko ziewnął i tak się przeciągnął, że aż mu chrupnęło w kościach:
- O Boże, co za nuda!
Ja miałem zgoła odmienne zdanie. Od pojawienia się w przedziale barona Bielskiego nie nudziłem się ani przez chwilę.
Rozprężony baron wyjął z kieszeni podniszczoną talię kart i puknął w nią zachęcająco:
- W stukułkę kolega gra?
Nie grałem w stukułkę, nie miałem nawet pojęcia, że taka gra istnieje. W ogóle w kartach byłem beznadziejny. Kiedyś próbowano mnie wykorzystać jako czwartego w
brydżu, ale już w czasie pierwszej rozgrywki mój partner omal mnie nie zabił.
- Szkodzi nic - uśmiechnął się promiennie baron - stukułka to gra dla dzieci. Dwa słowa objaśnienia i od razu się kolega nauczy, a trudno o lepszą rozrywkę w podróży.
Rzeczywiście gra była bajecznie łatwa i dostarczała sporo emocji. Na ile sobie przypominam z dystansu sześćdziesięciu lat, była czymś w rodzaju przedszkola dla oszustów.
Wyciągałem z talii kartę i zasłaniając ją przed baronem, mówiłem, dajmy na to, „walet kier”, choć była to dama pik, bo w tej grze chodziło o oszukanie partnera. Ale ilekroć partner, to znaczy, baron, wyczuwał, że chcę go oszukać, stukał palcem w przyokienny stolik i oszustwo wychodziło na jaw, a ja musiałem bulić pieniądze i traciłem przysługujące mi z kolei prawo stukania.
Po jakimś czasie grałem w stukułkę jak rutynowy zawodowiec. Tylko że z baronem cholernie mi nie szło. Baron stukał bezbłędnie. Za każdym razem nakrywał mnie na oszustwie i zgarniał do kieszeni pieniądze, ofiarowane mi przez ojca na dożywianie i inne wydatki w pierwszych miesiącach służby wojskowej.
W pewnej chwili mój partner stracił serce do gry. Niechętnie odsunął od siebie karty i przyjrzał mi się z wyraźną troską w swoich aksamitnych oczach:
- Nie, kolego, dłużej z wami grać nie będę, macie za dużo szczęścia w miłości, żebyście mogli wygrać w karty. Ja o tym wiem na pewno, więc grając z wami postępuję nie po dżentelmeńsku.
Mnie na tę gadkę zalała krew. Nie dość, że ogałaca mnie z pieniędzy, to jeszcze częstuje żarcikami, które od Bóg wie ilu lat powtarza się przy każdym stoliku karcia-
nym. Nie chce ze mną grać, bo wie, że przegram. Pieprzony dżentelmen!
Baron musiał odczuć, co się we mnie dzieje, bo jego spojrzenie stało się jeszcze czulsze i jeszcze bardziej zatroskane:
- Wy pewnie, kolego, myślicie, że porzekadło: „Kto ma szczęście w miłości, nie ma szczęścia w kartach”, czy odwrotnie, to takie sobie pocieszonko spłodzone przy karcianym stoliku. Otóż mylicie się, kolego, zasadniczo. To wytwór mądrości ludowej. I jak za każdym wytworem ludowej mądrości, stoją za nim długie lata praktycznych doświadczeń konfrontacji z faktami. I nagle może się zdarzyć, że żarcik karciany zmieni się w najczystszą prawdę naukową. O profesorze Knopfie słyszeliście?
Odpowiedziałem nieokreślonym pomrukiem.
- Profesor Knopf, sławny biolog wiedeński, specjalista od gruczołów, opublikował pracę pod tytułem Wpływ gruczołów na kształtowanie się osobowości ludzkiej. Profesor rozróżnia w organizmie ludzkim dwie zasadnicze grupy gruczołów. Pierwszą nazywa „gruczołami emocjonalnymi”, drugą „gruczołami spekulatywnymi”. Przewaga w organizmie gruczołów emocjonalnych wytwarza typ człowieka lekkomyślnego, skłonnego do uciech zmysłowych i hazadru, z trudem osiągającego skupienie, cieszącego się natomiast wielkim powodzeniem u kobiet
Przekazując mi te mądrości, baron co chwila mrugał do mnie porozumiewawczo i groził mi palcem.
- A teraz jak, według profesora Knopfa, kształtuje się osobowość w wypadku przewagi gruczołów spekula- tywnych? - Baron wskazał palcem na siebie i zrobił straszne oczy. - Powstaje typ chłodnego mózgowca o niezwykłej koncentracji woli, działającego zawsze według z góry określonego planu. Niezwyciężonego we wszyst-
kich grach losowych, ale łatwego do pokonania w sferze życia uczuciowego. Rozumiecie więc, że ja, reprezentując typ spekulatywny, muszę wygrać z człowiekiem, który pochlubić się może jedynie powodzeniem u kobiet Gram z wami na pewniaka, a to przestaje być grą.
Wszystko, co mówił baron, brzmiało niestety logicznie i przekonywająco, ale ja już byłem zatruty wirusem hazardu. Chciałem się odegrać. Baron ze smutkiem pokiwał głową:
- Ojciec bił syna nie za to, że przegrał, ale za to, że chciał się odegrać. To także wzór mądrości ludowej, ale do was, jak widzę, ani mądrość ludowa, ani nauka nie przemawiają. Oczywiście, jako wygrany nie mogę się uchylać od dalszej gry. Ale pamiętajcie, że was ostrzegałem. Ostatecznie nie jesteście małym dzieckiem, a ja nie jestem waszym ojcem.
Po zrzuceniu z siebie odpowiedzialności za moje losy, baron poweselał. Dalsza gra odbyła się w nastroju pogodnym. Przynajmniej z jednej strony. Baron stukał, żartował na temat mojego szczęścia w miłości, a ja wysup- ływałem resztki ojcowskiej dotacji. Po którymś z kolei zwycięskim stuknięciu, baron odegrał całe przedstawienie:
- Ależ kolega ma szczęście w miłości! Po prostu fe-no-me-nal-ne! Panny z Niska nie mają pojęcia, jakiego im wiozę kawalera. - I naraz miłym, czystym tenorkiem zaintonował ułańską „żurawiejkę”:
Hej, dziewczęta, w górę kiecki!
Jedzie ułan jazłowiecki!
Słuchałem tego z uczuciami, co się zowie, mieszanymi. Nie wiedziałem, czy baron po prostu robi mnie „w konia”, czy też rzeczywiście idzie tropami odkryć profesora Knopfa. Ostatecznie ten wiedeński uczony to nic
byle kto. Gorączkowo przerzucałem w pamięci wszystkie moje podboje miłosne. Rzeczywiście, podkochiwało się we mnie parę koleżanek, ale żeby aż do tego stopnia? Co prawda mam dopiero osiemnaście lat, całe życie przede mną.
Na ostatniej stacyjce przed Rozwadowem - gdzie na barona miały czekać konie z jego majątku - nie miałem już nic, poza kartą powołania do wojska oraz złotego zegarka, który dostałem od ojca za zdanie matury. Naraz wirus hazardu tak mnie szczypnął, że aż jęknąłem. Zegarek!
- Co z wami? - zaniepokoił się baron.
- Panie baronie - zdobyłem się na odwagę - mam do pana wielką, naprawdę wielką prośbę! Nie może pan odmówić. Musi mi pan dać ostatnią szansę. Pieniędzy już nie mam, ale mam ten zegarek. Stawiam ten zegarek przeciwko całej pańskiej wygranej. Albo rybka albo pipka! Jeżeli ja wygram, to rozstaniemy się na remi, bez żalu do siebie, jakbyśmy nigdy się nie spotkali. A jeśli i tym razem ten piekielny profesor Knopf nie pozwoli mi wygrać, to... mój talent do gubienia cennych rzeczy jest w mojej rodzinie przysłowiowy. Ojciec szybko zegarek przeboleje, dośle mi jeszcze trochę gotówki na pociechę i będę pana wspominał jako najbardziej honorowego i szlachetnego człowieka na świecie... No, proszę pana! Niech pan nie odmawia.
Baron nie chciał nawet słyszeć o zegarku. Bronił się obydwiema rękami przed moją propozycją.
- Nie, nie i jeszcze raz nie! Za kogo pan mnie bierze, kolego!
Ale ja, szarpany przez demony hazardu, błagałem go tak długo, że w końcu jednak zmiękł.
- No dobrze - powiedział umęczonym głosem - zgadzam się, ale pod dwoma warunkami: po pierwsze, że nigdy w życiu nie zasiądzie już pan do kart - (wiemy temu przyrzeczeniu przez pewien czas grałem na stojąco). - Po drugie, że w razie mojej wygranej, dam wam kwit depozytowy na zegarek i przy naszym pierwszym spotkaniu w Nisku pan zegarek wykupi, a ja za pieniądze z wykupu urządzę w Bielu bibkę dla pana i pańskich przyjaciół.
W Rozwadowie miałem już tylko powołanie do wojska i wizytówkę barona, uprawniającą do wykupu zegarka. Pożegnaliśmy się bardzo czule. W ostatniej chwili baron zaproponował mi bruderszaft, co sprawiło mi niemałą przyjemność. Jeszcze z peronu pomachał mi ręką i zawołał:
- Tylko pamiętaj, Marian: z dala od kart! Uciekaj jak przed zarazą od kart! -1 pogroził mi palcem.
- Pamiętam, Karolu! - krzyknąłem, jak mogłem najgłośniej, aby wszyscy słyszeli, że jestem z baronem na ty.
Drogę z Rozwadowa do Niska odbyłem znowu samotnie. W jakim nastroju, lepiej nie przypominać. Martwiła mnie nie tylko poniesiona strata materialna, wiedziałem, że z ojcem to jakoś załatwię, ale byłem z natury przesądny (pozostało mi to do dziś) i w tej klęsce u progu podchorążówki upatrywałem ponurą wróżbę dla całej mej służby wojskowej.
Na stacyjce w Nisku okazało się, że w pociągu poza mną jechało jeszcze kilkunastu „cenzusowców”. Ze szkoły przysłano po nas dwóch sierżantów. Niższy z nich był mały, ciemny, ściśnięty pasem do ostatnich możliwości. Wyższy - rumiany blondyn, z czapką na bakier - w typie „najładniejszy chłopak w całej wsi”. Jakie to szczęście, że nie znałem jeszcze wtedy ich nazwisk. Bo gdybym je znał, to przy mojej przesądnej naturze chyba bym prysnął ze
stacyjki Nisko nad Sanem, a może w ogóle zdezerterował z wojska. Takie te nazwiska były złowróżebne. Niższy z sierżantów nazywał się Chmura, wyższy... Piekiełko.
*
W pierwszych tygodniach pobytu w podchorążówce często wspominałem barona Bielskiego. Pomimo końcowego bruderszaftu, wspominałem go bez szczególnej sympatii. Nic konkretnego nie mogłem mu zarzucić, ale ciągle trapiło mnie podejrzenie, że w całej naszej podróży „robił mnie w konia”. Że w jego dziwnym zachowaniu - choćby nawet złożyć je częściowo na karb wielkopańskiej fantazji - było coś drażniącego, coś nienaturalnego, coś - chciałoby się rzec - oszukańczego. Sam się ganiłem w duchu za tę moją nieposkromioną skłonność do oczerniania bliźnich. Dopiero co robiłem z barona wariata, a teraz próbuję go przedstawić jako oszusta. Czegóż, u diabła, czepiam się faceta? Czy on przymuszał mnie do gry w stukułkę? Nie, to ja, w mojej żądzy odegrania się, ciągnąłem go do kart, a on robił wszystko, żeby mnie od gry odciągnąć. Czy to jego wina, że ja byłem głuchy na mądrość ludu i odkrycia uczonych? On mnie o wszystkim lojalnie uprzedzał. Czy to on zerwał mi z ręki ojcowski zegarek? Nie, to ja siłą wepchnąłem mu go do kieszeni. Wszystko to prawda, a jednak... A jednak... A jednak...
A jednak przeczucia mnie nie myliły: baron był oszustem. Oszustem zręcznym, pomysłowym5# prawdziwym artystą w swoim fachu. Na trop jego oszustw trafiłem przypadkiem, kiedy w łazience naszej kompanii podsłuchałem rozmowę dwóch kolegów o profesorze Knopfie z Wiednia i o jego gruczołach. Wtrąciłem się do rozmowy natychmiast i już wkrótce wiedziałem na pewno, że w naszej kompanii Ciężkich Karabinów Maszynowych jest
aż sześciu kolegów oskubanych do goła przez oszukańczego barona. Zebraliśmy się w zacisznym kąciku między dwiema kondygnacjami trzypiętrowych łóżek (dziś powiedziano by: zebranie założycielskie wykiwanych), aby omówić z grubsza sytuację. Okazało się, że baron krążył po tej linii kolejowej już od dłuższego czasu całkowicie bezkarnie, gdyż oszukani wstydzili się przyznawać do swojej naiwności. Przystąpiliśmy do szczegółowej analizy scenariuszy dokonanych na nas oszustw. Był to właściwie tylko jeden scenariusz - niemal identyczny we wszystkich sześciu wypadkach. Sprawdzaliśmy po kolei.
Zając z zakrwawionym okiem?
Był. (W jednym przypadku zamiast zająca były dwie kuropatwy.)
Strzelanie do wron?
Oczywiście było.
Gra w stukułkę?
Jakże by bez stukułki, ona była trzonem wszystkich scenariuszy.
Wizytówki depozytowe na wykup różnych kosztowności: zegarków, wiecznych piór, złotych papierośnic?
Były, lecz tu - i tylko tu - występowały poważne różnice. Na każdej wizytówce figurowało inne nazwisko. Identyczna na wszystkich była tylko baronowska korona.
Potężny snob musiał być z tego barona Stukułki. Tak właśnie nazwaliśmy oszusta, bo jego prawdziwe nazwisko było nie do ustalenia.
Ale zabawa zaczęła się dopiero przy profesorze Knop- fie i jego gruczołach: emocjonalnych i spekulatywnych. Nie wiadomo dlaczego nazwisko wiedeńskiego uczonego, który prawdopodobnie nie istniał ani w Wiedniu, ani gdziekolwiek indziej, spowodowało tę orgię śmiechu. Śmieliśmy się wszyscy. Do rozpuku. Do utraty tchu. Nie mogliś
my przestać się śmiać. Z oczu ciekły nam łzy jak krew z zająca uśmierconego przez barona Stukułkę, z trudem łapaliśmy oddech i śmieliśmy się dalej. Co chwila tylko wyrzucaliśmy z siebie pojedyncze hasła:
- Profesor Knopf!... Gruczoły spekulatywne!... Krwawiący zając!... Gruczoły emocjonalne!... -1 to powodowało jeszcze silniejsze huragany śmiechu.
Nie wtajemniczeni koledzy próbowali się dowiedzieć, skąd ta nasza szaleńcza wesołość. Ale my śmieliśmy się z samych siebie, więc nikomu ani mru-mru.
Ani mru-mru!
Alinie Rodziewicz
Nisko nad Sanem - małe, senne miasteczko garnizonowe w południowej Małopoisce. Miejsce stałego postoju pierwszej w moim życiu macierzystej jednostki wojskowej: Batalionu (w skrócie Baonu) Podchorążych Rezerwy Piechoty nr 10-A- Widownia moich dziesięciomiesięcznych trudów, udręczeń i upokorzeń. Mój pierwszy próg do dorosłości
Dwaj sierżanci, którzy z ramienia komendy szkoły podchorążych oczekiwali nas na stacji, dokładali wszelkich starań, aby nasz pierwszy przemarsz przez Nisko wypadł jak najokazalej. Defilowaliśmy przez całe miasteczko w szyku zwartym, uformowani w sześć par, bo tylu tylko poborowych i ochotników z „cenzusem”* przywiózł tego dnia do Niska pociąg warszawski Ale wysiłki sierżantów nie na wiele się zdały. Mieszkańcy Niska nad Sanem przyjmowali naszą defiladę bez entuzjazmu. The* ba przyznać, że jak na przyszłych panów podchorążych prezentowaliśmy się nad wyraz nędznie. Poubierani w różnorakie znoszone łachy cywilne, nieumiejący utrzy
mać równego kroku, uginający się pod ciężarem waliz i innych bagaży (skąd, u diabła, mieliśmy wiedzieć, że z dworca do koszar będzie tak daleko), nie mogliśmy się podobać obywatelom Niska, dumnym ze swojego pod- chorążackiego garnizonu. Ironiczne spojrzenia mijających nas przechodniów zdawały się mówić: „Cóż to za wojsko chcecie odstawiać? Poczekajcie jeszcze chwilę, w koszarach się wami zajmą. Już tam wykierują was na ludzi i na prawdziwych żołnierzy”.
Jak bardzo Nisko nad Sanem było miasteczkiem garnizonowym, jak bardzo wszystkie dziedziny jego życia przepojone były wojskowością, dowiedzieliśmy się jeszcze daleko przed dojściem do koszar.
Mijamy oto dwójkę kłócących się dzieci - mniej więcej dziesięciolatków: chłopiec i dziewczynka. Kłócą się tak zajadle, że nawet nie zauważają naszego uroczystego przemarszu. W pewnej chwili słyszę rozzłoszczony głos chłopca:
- Jak Jakubowska będzie się przezywać, to zamelduję rodzicom!
Proszę zauważyć: nie „poskarżę się” rodzicom, ale z a- melduję!
Jedynie w miasteczku garnizonowym, tak jak Nisko przesiąkniętym na wskroś wojskowością, dziesięcioletni szkrab mógł się zdobyć na podobne sformułowanie.
Dla mnie ten pierwszy przemarsz przez Nisko był pasmem ciągłych zaskoczeń i zadziwień. Całe moje osiemnastoletnie życie spędziłem w wielkich miastach, wieś znałem jedynie z wakacyjnych wyjazdów, a małych miasteczek nie znałem w ogóle.
A tu co krok to dziwo. Choćby główna ulica Niska bardziej podobna do drogi wiejskiej niż do miejskich ulic. W centrum miasteczka kolonia przeważnie jednopiętro-
wych domków z czerwonymi dachami, przy domkach ogródki, a w ogródkach siwo-różowi staruszkowie, prawdopodobnie emeryci wojskowi, podlewają, podcinają, podskubują...
W czasie mej dziesięciomiesięcznej służby w podchorążówce niemal każdy fragment niskiego śródmieścia zapisał mi się w pamięci jakąś fabułą.
Oto wybijający się urzędową powagą dom w stylu austriackiej secesji, z balkonem i kolumienkami. W godzinach południowych między kolumienkami zasiada dostojny starszy pan z bokobrodami a la cesarz Franciszek Józef - emerytowany burmistrz Niska dr Lewi. Otóż ten dr Lewi samym już nazwiskiem dokumentującym swoje „niewłaściwe pochodzenie” - jak to określał mój bezpośredni zwierzchnik wojskowy, sierżant Chmura - był najbardziej szanowanym obywatelem miasta. Inna rzecz, że to jego „niewłaściwe pochodzenie” wyrównywał nie byle jaki ekwiwalent: zięciem doktora Lewiego był jeden z najgłośniejszych posłów endeckich w Sejmie Rzeczypospolitej - profesor Stanisław Stroński. To właśnie ten profesor Sanisław Stroński obsesyjnie nienawidzący Piłsudskiego wprowadził do języka polskiego i wpisał w polską wyobraźnię narodową termin „cud nad Wisłą”, żeby zwycięstwo nad bolszewikami w roku 1920 nie zostało, broń Boże, przypisane Piłsudskiemu. No i rzeczywiście, weszło to do języka i dzisiaj każdy niemal wie, co to był „cud nad Wisłą”, tyle że całkowicie zwycięstwa Piłsudskiemu odebrać się nie dało.
Niedawno opowiadał mi znajomy histoiyk, że kiedy w czasie egzaminu zapytał studentkę, kto sprawił cud nad Wisłą, odpowiedziała bez wahania:
- Marszałek Piłsudski i Matka Boska.
Zięć doktora Lewiego nie byłby z tej odpowiedzi zadowolony.
A znowu inny dom - z ogródkiem i olbrzymim napisem HOTEL odgrywał w moim ówczesnym życiu szczególną rolę. Tam zatrzymywał się mój ojciec, kiedy od czasu do czasu urządzał swoje kontrolne zaskoczenia. Przyjeżdżał nieoczekiwanie, wykorzystując najnowocześniejsze środki lokomocji (samolot Warszawa-Lwów) i oto otrzymywałem zawiadomienie, że oczekuje mnie w hotelu.
Hotel był własnością reemigranta amerykańskiego, pana Knagi. Miał on u siebie w ogródku kilka potężnych, kamiennych krasnali, a sam był do nich łudząco podobny, zwłaszcza gdy podlewał kwiaty, ze swoją czerwoną szlafmycą na głowie.
Otóż mój ojciec bardzo się z panem Knagą zaprzyjaźnił i z jego pomocą obmyślał różne żartobliwe scenariusze, żeby mnie zaskoczyć, a jednocześnie urozmaicić moją jednostajną służbę.
Pamiętam, jak pierwszy raz poszedłem do hotelu, powiadomiony o przyjeździe ojca. Przychodzę, pusto, ani żywej duszy. Tylko ogrodowe krasnale w czerwonych czapeczkach. Rozglądam się i naraz cud. Jeden z kamiennych krasnali ożywa i mówi do mnie:
- Pan Brandys? Ojciec czeka na pana w swoim pokoju na pierwszym piętrze.
Aby wprawić mnie w zdumienie jeszcze większe, wygłasza ten tekst po angielsku. Mimo woli podnoszę głowę i rzeczywiście: za firanką, na pierwszym piętrze kryje się reżyser spektaklu - mój ojciec i dusi się ze śmiechu. Ale żart nie wypełnił się do końca; znając ojca, pewny jestem, że zależało mu nie tylko na zaskoczeniu mnie angielszczyzną ogrodowego krasnala (któiym oczy-
wiście był pan Knaga), ale także na zaimponowaniu panu Knadze angielszczyzną swego syna. Lecz z tego nic nie wyszło. Zaskoczenie moje było tak wielkie, że nie potrafiłem wydusić z siebie ani jednego słowa - nie tylko angielskiego, ale nawet polskiego.
A tam znowu dom, w któiym urządzono, w dniu składania przez szkołę przysięgi, bal podoficerski i po raz pierwszy zaproszono nań rekrutów z cenzusem. Otóż, ja na tym balu dokonałem wyczynu, który był i pozostaje do dzisiaj moim największym rekordem sportowym.
Na początku starsi koledzy zmusili mnie niemal, abym - jak mówili - okazał się mężczyzną i wypił z nimi parę kieliszków wódki. Bardzo chciałem być mężczyzną, ale wódka zamgliła mi w głowie i podobno zacząłem „rozrabiać”.
Dokładnie nie wiem, na czym to polegało. Według relacji kolegów, zaprosiłem do tańca żonę jakiegoś podoficera i w tańcu nadepnąłem jej na nogę, a potem tak się speszyłem, że nie odprowadziłem pani podoficerowej do stolika i pozostawiłem na środku sali. Natychmiast rozeszły się gadki, że jakiś pijany strzelec z cenzusem obraża żony podoficerów i że komendant szkoły kazał go już szukać. Na szczęście na sali balowej światło było nastrojowo przyćmione, więc nikt mnie dokładnie nie rozpoznał. Koledzy uznali, że jedyny sposób wydostania się z sali strzeżonej przez obrońców honoru żon podoficerskich, to wyjście oknem i opuszczenie się na połączonych pasach podchorążackich z wysokiego pierwszego piętra. No i zrobiłem to. Ja, który przez wszystkie lata szkolne byłem zwolniony z ćwiczeń gimnastycznych. Widać z tego, że bardziej niż ewentualnego kalectwa bałem się spotkania z rozgniewanym komendantem szkoły!
Widownią mojego innego „występu rozrywkowego” była knajpa pana Jagodzińskiego, gdzie na pierwszej lekcji gry w bilard rozdarłem kijem grube zielone sukno stołu bilardowego. Ojciec musiał wybulić za to sporą sumkę.
No i wreszcie to miejsce fatalne, dokładnie naprzeciw domu dr Lewiego, gdzie w straszliwy, obraźliwy dla mnie sposób, komendant szkoły major Jan m Szewczyk przedstawił mnie po nazwisku całemu miastu Nisko nad Sanem. Ale o tym później. Na razie jeszcze kilka ogólnych wspomnień o życiu w małym garnizonie.
Małomiasteczkowy garnizon zajmuje wysokie miejsce wśród tematów dziewiętnastowiecznej literatury rosyjskiej. W dziewiętnastowiecznej literaturze polskiej temat ten nie mógł się rozwinąć, gdyż w owym czasie garnizony stacjonujące w małych miasteczkach polskich były garnizonami wojsk zaborczych. Mimo to pewne podobieństwo nastroju się zachowało. Byłem wtedy pod silnym wrażeniem Trzech sióstr Czechowa, które oglądałem w teatrze bezpośrednio przed wyjazdem do wojska. Wydaje mi się, że wielu oficerów i instruktorów podchorążówki niskiej mogłoby z powodzeniem znaleźć się w sztuce Czechowa. Nie spotkałem co prawda w Nisku żadnej z czechowoskich trzech sióstr, ale dowódca szkoły był znany z tego, że pilnie przestrzegał całkowitego odgrodzenia życia służbowego od prywatnego. Panie ofice- rowe widywaliśmy jedynie w dniach wielkich świąt lub innych uroczystości. Przy czym trzeba było na siebie pilnie uważać, bo major czuwał, aby cenzusowa młodzież nie przyglądała się paniom zbyt nachalnie.
Spróbuję teraz opisać po kolei moich przełożonych w niskim garnizonie, bo w nich przecież odbija się najlepiej osobliwy nastrój tego miejsca.
Muszę zacząć od tego, źe bezpośrednio po przyjściu do koszar zostałem umundurowany i zaliczony do kompanii Ciężkich Karabinów Maszynowych. Ciężkie karabiny maszynowe były uważane za swego rodzaju arystokrację piechoty i świeżo powołani cekaemiści spoglądali z góry na „zająców” z kompanii strzeleckich. Niestety - jak miałem się przekonać na własnej skórze - służba w CKM-ach była cięższa niż w pozostałych jednostkach szkolnych.
Nie wiadomo dlaczego dowódca kompanii CKM, który miał prawo pierwszy dobierać sobie ludzi do swej kompanii i wybierał na ogół najsilniejszych i najlepiej zbudowanych, niespodziewanie wybrał mnie - chuderlaka i mizeraka. Tłumaczył się później wielokrotnie przed kompanią, że był to największy błąd jego życia i że zwiodło go moje inteligentne spojrzenie.
Dowódcą kompanii CKM był kapitan Jacewicz. Wysoki, przystojny wilniuk, z lekka ociężały, o twarzy dumnej, lecz budzącej sympatię. Szanowano go i raczej lubiano. Podobno miał trudne życie, dużo dzieci, jakieś kłopoty domowe. Często na jego płaszczu oficerskim odnajdywano starannie ukrywane cery.
Na ogół kapitan JaceWicz nie wyróżniał się niczym szczególnym. Godne zapamiętania było tylko jego przezwisko, które niejako sam sobie nadał. Jak każdy wilniuk mówił z charakterystycznym zaśpiewem zmiękczającym niektóre litery. Kiedy przychodził rano do kompanii i zastawał bałagan, mówił:
- Toż to nie jest kompania, tylko b a j z i e 1, a ja nie chcę być bajziel-tatą!
No i został tym „bajziel-tatą”. Inaczej o nim nie mówiono. Z kapitanem Jacewiczem spotkałem się jeszcze raz - w wiele lat po odsłużeniu podchorążówki.
W 1945 roku, kiedy w tłumie jeńców wojennych wyzwolonych z niemieckich oflagów wróciłem do Warszawy, umieszczono nas na Saskiej Kępie w wielkim budynku, w którym biwakował już tłum ofiagowców z innych obozów - czekający na miejsca zakwaterowania. Ze zdumieniem stwierdziłem, że z ramienia nowego wojska polskiego całym tym bałaganem kierował nie kto inny, tylko kapitan Jacewicz. Trochę postarzały, bardziej ociężały i... jakby smutniejszy. Na plecach miał takie same cery jak w podchorążówce, tylko mniej zgrabnie ukryte. Nie wzbogacił się widać na zmianie chlebodawców. Nie podszedłem do niego, uznałem że nie ma sensu przypominać mu jego największy błąd życiowy. Czekałem tylko, czy w pewnej chwili nie zawoła: „To jest bajziel, nie wojsko, a ja nie chcę być bajziel-tatą!”
Ale nie zawołał.
♦
Początkowo byłem bardzo dumny, że zaliczono mnie do kompanii CKM, ale później ten przydział wielokrotnie przeklinałem.
Otrzymawszy powołanie do Niska nad Sanem bardzo wiele obiecywałem sobie po sąsiedztwie Sanu. Kąpiele, pływanie, wiosłowanie itp. Ale nic z tych rzeczy. Żadne z moich wspomnień nie wiąże się z Sanem. Natomiast zachowałem złowrogą pamięć o Zasaniu, jak nazywał się plac ćwiczeń po drugiej stronie rzeki. Główną moją udręką była tak zwana „mustra luźna CKM”. Chyba jakiś przekorny szaleniec nazwał tę torturę „luźną”. Dla mnie było to ćwiczenie wykonywane w najwyższym napięciu, na jakie można się zdobyć. Podstawy naszych CKM-ów miały cztery uchwyty, przypominające szpony wielkich,
drapieżnych ptaków. Jeden karabin obsługiwały cztery osoby: karabinowy, celowniczy i dwaj amunicyjni. Ganialiśmy po tym Zasaniu - każdy z drapieżnym szponem wbitym w rękę - przez wiele godzin. A ponieważ ja byłem w obsłudze najniższy, cały ciężar karabinu walił się na mnie. W rezultacie ściągałem na siebie ostrą niechęć kolegów z obsługi, gdyż z mojej winy prowadzący ćwiczenia instruktor kazał nam niezliczoną ilość razy ćwiczenie powtarzać. Nie wyświadczył mi dobrej przysługi kapitan Jacewicz, zaliczając mnie do swojej kompanii, „mustra luźna” męczyła mnie do granic wytrzymałości. Miałem osiemnaście lat, chorowity od dziecka, chroniony w domu przed wysiłkiem - to były dla mnie prawdziwe katusze.
Nie dość na tym, w drodze powrotnej do koszar kazano nam śpiewać sztandarową piosenkę CKM-¿stów:
Na tej maszynce gram jak artysta, kuleczki sypią się jak grad...
Bo na minutę wybijam trzysta,
o czym wie cały świat...
I zwrotka ostatnia:
Więc z dumą głoszę wszem,
że jestem celowniczym w kompanii CKM.
Ponieważ właśnie mnie przypadała na ćwiczeniach funkcja celowniczego, zakończenie piosenki wprawiało mnie w taką wściekłość, że głośno zgrzytałem zębami, aż prowadzący ćwiczenia instruktor rozglądał się niespokojnie, skąd te dziwne odgłosy pochodzą.
Dowódcą trzeciego plutonu kompanii CKM, do którego miałem zaszczyt należeć - był chorąży Swatko.
Stopień chorążego był wtedy czymś pośrednim między najstarszym podoficerem a najmłodszym oficerem. Nadano go dożywotnio podoficerom, którzy w czasie wojny 1920 roku wykazali się walecznością i sukcesami w dowodzeniu, a nie mogli zostać oficerami, bo nie mieli odpowiedniego wykształcenia.
Naramienniki chorążych były kombinacją sierżanc- kich pasków i oficerskiej gwiazdki. Obrazowały one dosadnie cały dramat „żelaznych podoficerów”. Chorąży Swatko, będąc dowódcą plutonu w szkole podchorążych, musiał ten dramat przeżywać szczególnie dotkliwie. Z jednej strony inni dowódcy plutonów w stopniach oficerskich traktowali go wyraźnie z wysoka, z drugiej - musiała mu stale towarzyszyć świadomość, że jego uczniowie i wychowankowie - czyli my - za rok czy dwa dochrapiemy się gwiazdek podporuczników rezerwy i kiedy spotka nas na ćwiczeniach, będzie musiał nam salutować.
To, że chorąży Swatko był dowódcą plutonu w szkole podchorążych, było już samo przez się czymś niezwykłym. Normalnie dowódcami plutonów szkolnych bywali co najmniej porucznicy. W wypadku Swatki tajemnica polegała na tym, że był on blisidm towarzyszem broni z wojny 1920 roku - majora. Nikt dokładnie nie wiedział, czy chorąży był wtedy zwierzchnikiem majora, czy też major chorążego, w każdym razie związało ich na śmierć i życie braterstwo broni i major na własną odpowiedzialność zabrał z sobą chorążego do Niska. Miał potem z nim sporo kłopotów. Swatko był wprawdzie dzielnym, miłym człowiekiem i pierwszorzędnym dowódcą plutonu, ale tęgo popijał i z tego powodu co pewien czas zdarzały się różne wstydliwe incydenty.
Moje zetknięcie ze Swatką nastąpiło w czasie pierwszego koszarowego obiadu. Podróż i świeże przeżycia w
Nisku źle podziałały na mój system trawienny i już sam widok jedzenia wywoływał u mnie mdłości. Tymczasem na obiad podano fasolę w gęstym, brunatnym sosie. Skosztowałem i poczułem, że nie mogę ryzykować, bo organizm tego nie przyjmie. Wymknąłem się więc z jadalni i przycupnąłem w sąsiednim pomieszczeniu, aby przeczekać obiad. Naraz pojawia się „oficer-nie-oficer” - krępy, czarne, krzaczaste brwi, wielkie, smoliste oczy, olśniewająco białe zęby, a wszystko to na tle gęstego fioletu, pochodzenia alkoholicznego. Było w tym jego wyglądzie coś zadziwiającego i niesamowitego, a w dodatku te trudne do rozszyfrowania dla rekruta naramienniki - ni pies, ni wydra, ni oficer, ni podoficer...
On od razu do mnie:
- Dlaczego nie jecie obiadu?
Tłumaczę mu sytuację: niedyspozycja żołądkowa. Organizm nie przyzwyczajony do tak ciężkich potraw.
Na to błysnął swymi smolistymi oczami i uśmiechnął się tak strasznie, że mróz przeszedł mi po kościach.
- Organizm nie przyzwyczajony, powiadacie... Nie martwcie się, z pewnością przyzwyczai się. Ja wam zaręczam, że się przyzwyczai.
Później przekonałem się, że chorąży Swatko nie był tak groźny, jak starał się przedstawić. W batalionie był ogólnie łubiany, bo wyczuwało się w nim świetnego żołnierza i sprawiedliwego dowódcę. Na wojnie każdy by się chciał znaleźć pod jego komendą. Z jednym tylko nie mogliśmy się pogodzić - z jego wieczornymi koncertami. Przychodził do nas do plutonu mocno już ululany w tych nielicznych godzinach, kiedy mieliśmy czas wolny, przeznaczony na odpoczynek po ćwiczeniach - pisanie listów, czytanie książek - więc w tym najbardziej cenionym czasie nagle wpływał do nas chorąży Swatko błogo uśmiech-
nięty, najwyraźniej w świetnym humorze, bardziej fioletowy niż o innych porach dnia i podrywał nas do przymusowej zabawy:
- Chłopcy, śpiewamy!
Piosenki miał różne. Dwie pamiętam. Pierwsza, to pieśń żałobna pod tytułem „Katastrofa w latrynie”. Zaczynało się to od słów:
Hoc, hoc, zawalił się sroc!
A z tego nam wielka niewygoda, bo do drugiego daleka droga.
Hoc, hoc!
Ta pieśń była przez chorążego szczególnie łubiana. Myśmy śpiewali, Swatko chórem dyrygował. Był szczęśliwy. Widzę go dokładnie: czoło mokre, rozpięty kołnierz, twarz fioletowo-czerwona, błyskają oczy, lśnią śnieżno białe zęby. Lubił także parafrazować najpopularniejsze piosenki wojskowe. Ot, na przykład, „Stoi ułan na wi- decie...”:
Stój, poczekaj, moja duszko, dokąd drobną stąpasz nóżką?
A nasz zniewolony chór odrykiwał tekstem „uszlachetnionym” przez chorążego Swatkę:
Jam w tej chacie, chacie, prała gacie, gacie i powracam już...
Nie daj Boże, żeby któryś z nas nie śpiewał, bo wszelkie protesty czy kłótnie z dowódcą plutonu, kiedy był po alkoholu, stawały się niebezpieczne.
Mnie na ogół te godziny śpiewu chóralnego nie przerażały. Raczej mnie bawiły. Ale inni koledzy, zwłaszcza ci
starsi w wieku poborowym, którzy nierzadko mieli ukończone studia uniwersyteckie, byli innego zdania. Uważali, że chorąży narusza ich wolność, godność osobistą i poczucie dobrego smaku.
Najzagorzalszym przeciwnikiem chóralnych śpiewów był niejaki kolega Kuszewski, w cywilu urzędnik pocztowy spod Radomia. Miał on diablo rozwinięte poczucie godności własnej i ciągle nas wzywał do sprzeciwiania się wieczornym koncertom. Nie odnosiło to jednak specjalnego skutku. Między innymi dlatego, że Kuszewskiego szczerze nie lubiano. Miał przykry zwyczaj straszenia młodszych kolegów dla pokrycia własnej słabości i czynił to w wyjątkowo obmierzły sposób. Brał takiego młodego nieszczęśnika czule pod ramię - między innymi i ja byłem poddawany takim praktykom - ciężko wzdychał i mówił:
- Oj, niedobrze mi wyglądacie, bardzo niedobrze. Obawiam się, że nie wytrzymacie do końca turnusu.
Nienawidziliśmy tych jego współczujących uwag i może dlatego znosiliśmy bez sprzeciwu wieczorne śpiewanie.
Ale pewnego razu kolega Kuszewski sam przystąpił do działania. Chorąży Swatko jak zwykle przyszedł pijany i poderwał nas z łóżek zwykłym rozkazem:
- No, chłopaki, śpiewamy!
Więc zabraliśmy się do śpiewania. I wtedy okazało się, że ten sukinkot Kuszewski wykaligrafował był wielkimi literami na karcie brystolu dwuwiersz ośmieszający stopień chorążego: „Cieśla nie tapicer, chorąży nie oficer” - i przybił kartę w takim miejscu, że Swatko musiał ją zobaczyć. No i zobaczył! Myśleliśmy, że wpadnie w szał, we wściekłość, że zacznie wrzeszczeć. Ale on tylko jakoś zapadł się w siebie, pochylił głowę i nie odezwał się ani słowem. Ale ta cisza była znacznie gorsza niż najgłośniej
sze wrzaski kaprali na placu w czasie ćwiczeń. Wydobył z siebie głos dopiero wychodząc z sali. Nagle się do nas odwrócił i powiedział zupełnie już trzeźwo:
- Jesteście podli gówniarze!
Tego już było za dużo dla naszych wrażliwych sumień. Po wyjściu Swatki otoczyliśmy obrońcę godności spod Radomia, narzuciliśmy mu koc na głowę i sprawiliśmy mu tęgą „kocówę”. Następnego wieczora chorąży - jakby nigdy nic - znowu do nas przyszedł i znowu śpiewaliśmy: „Hoc, hoc, zawalił się sroc...” z tym, że znacznie wyraźniej i mocniej, jakbyśmy chcieli w ten sposób przeprosić chorążego za nietakt naszego kolegi.
*
Moim najniższym zwierzchnikiem w hierarchii batalionowej był dowódca drużyny starszy sierżant Chmura. Jeden z tych dwóch sierżantów, którzy nas oczekiwali na dworcu.
Mały, ściągły, czarniawy, rzeczywiście miał coś z chmury w wyglądzie. Ale z punktu widzenia wojskowego, absolutna doskonałość. Nie pamiętam, czy były wtedy w regulaminach służby wewnętrznej instruktażowe rysunki jak powinien wyglądać podoficer doskonały, ale jeżeli były, to Chmura na pewno by się nadawał na model takiego rysunku. Wszystko - sposób ułożenia fałd w płaszczu, rogata czapka, mundur obciągnięty bezbłędnie, świecący pas, błyszczące buty - wszystko było doskonałe.
Chmura zwierzchnikiem był bardzo surowym, ale cieszył się ogólną sympatią. A ta sympatia wynikała stąd, że był człowiekiem o delikatnych uczuciach, pod marsową posturą. Przekonywaliśmy się o tym, kiedy ostro karcił kaprali za ich brutalne odnoszenie się do nas w czasie ćwiczeń.
Jeden z takich epizodów szczególnie wbił mi się w pamięć. Działo się to na Zasaniu w czasie pozorowanej walki na bagnety. Prowadzący ćwiczenia kapral Kisiel, najbrutalniejszy i najgłupszy z kaprali - jak zgodnie utrzymywali jego koledzy i zwierzchnicy - wykrzyknął do jednego ze strzelców z cenzusem:
•r' 'Ę Tak to możecie sobie waszą narzeczoną za dupę trzymać, ale nie karabin!
I stało się coś strasznego. Zaatakowany strzelec z cenzusem, w cywilu - jak się okazało - doktor filozofii, i to niedawno zaręczony, rozpłakał się. Wówczas to starszy sierżant Chmura zarządził przerwę w ćwiczeniach, odwołał kaprala na bok i kilku naszych słyszało, jak z oburzeniem go strofował:
- Nie wolno tak, Kisiel! To jest nie po Bożemu, Kisiel! Nie po Bożemu, rozumiecie?!
Ogromnie nam się to „nie po Bożemu” sierżanta Chmury spodobało i bardzośmy go za to pokochali.
Ale najwspanialszą umiejętnością Chmury, z której był najbardziej dumny, było wydawanie - a raczej wyśpiewywanie - rozkazów. Rozkaz w jego interpretacji, zwłaszcza długi rozkaz, to była po prostu cała symfonia. Ja jednak tym talentem naszego drużynowego nie zachwycałem się. Ale wynikało to z przyczyn pozaartystycznych, związanych - jak by to określił sam sierżant Chmura - z moim „niewłaściwym pochodzeniem”.
Niedziela to był dzień, kiedy strzelcy z cenzusem szli do kościoła. Początkowo do ewangelików raz czy dwa przyjechał pastor, ale ponieważ okazał się zażartym szowinistą niemieckim, zrezygnowano z jego usług i wszyscy chrześcijanie - nie bacząc na dzielące ich wielowiekowe schizmy - szli do kościoła razem.
Z udziału w nabożeństwie wyłączeni byli tylko ci strzelcy z cenzusem, którzy, tak jak ja, w dowodach osobistych mieli wpisane wyznanie mojżeszowe. Kompania ustawiała się plutonami w dwuszeregu, sierżant Chmura odbierał raport od podoficerów służbowych, a później, lekko wznosząc się na palce i wypinając pierś, intonował swym wspaniałym głosem:
- Wy-zna-nie moj-że-szo-we na le-we szkrzy-dło!
I nieliczni „mojżeszowcy”, naznaczeni urzędowym piętnem obcości, przemykali się chyłkiem na lewe skrzydło kompanii.
Przyjemne to nie było. Ale w pierwszych miesiącach podchorążówki przyjemności było raczej mało.
Niedzielne popisy rozkazodawczo-wyznaniowe sierżanta Chmury, kojarzą mi się w pamięci nieodłącznie z ową niezwykłą rozmową, którą ja - prosty strzelec z cenzusem - ośmieliłem się narzucić najwyższemu autorytetowi garnizonu Nisko nad Sanem, komendantowi szkoły podchorążych, czyli, jeśli kto woli, dowódcy szkolnego batalionu podchorążych - majorowi Janowi Szewczykowi Trzeciemu.
Doszło do tej rozmowy w ostatnich dniach października 1930 roku, na krótko przed uroczystym zaprzysiężeniem rekrutów z cenzusem.
Jednego z tych dni pełniłem służbę podoficera służbowego kompanii. Miejscem mojego urzędowania była kompanijna kancelaria. Siedziałem więc przy biurku sier- żanta-szefa, z paskiem czapki opuszczonym pod brodę i z największym trudem broniłem się przed zaśnięciem. Ale w pewnej chwili cały senny nastrój uległ radykalnej odmianie. W nie domkniętej - zapewne przez zapomnienie - szufladzie szefowego biurka odkryłem gruby brulion z napisem „Księga Ewidencji Kompanii Ciężkich Karabi
nów Maszynowych”. Po króciutkiej chwili chwili wahania rzuciłem się do kartkowania najbardziej sekretnego dokumentu kompanii. Dotarłem do mojego nazwiska i... zalała mnie krew! Obok mojego nazwiska, w rubryce „narodowość” widniał wpis, dokonany najprawdopodobniej ręką sierżanta-szefa:
„Narodowość: ż y d o w s k a”.
Zrozumiałem, że nad tą informacją nie mogę przejść spokojnie do porządku dziennego. Że jest to sprawa nie tylko moja, ale również mojej babki Anny z Brandysów Szykierowej - żołnierza powstania styczniowego, i wuja mego ojca, Henryka Wohla, ministra w rządzie narodowym Romualda Traugutta, i moich dwóch wujów oficerów Legionów Piłsudskiego, a także tych wszystkich, do których Naczelnik Kościuszko w odezwie powstańczej zwracał się jako do Polaków wyznania mojże- s z o w e g o.
Natychmiast po zdaniu służby zgłosiłem się do raportu do dowódcy kompanii. „Bajziel-tata” wysłuchał mnie, ale widać było, że zupełnie nie rozumie, o co mi chodzi. W jego karierze zawodowej jeszcze żaden podwładny nie stawał do raportu z czymś takim. Próbował mi ten raport wybić z głowy. Powiedział, że sprawa jest osobista, a nie służbowa, a poza tym nie miałem prawa czytać tajnych dokumentów i rzecz kwalifikuje się raczej do postawienia mnie do raportu karnego. Jeżeli jednak zależy mi na procesowaniu się z sierżantem-szefem mojej kompanii, to proszę bardzo: może przekazać rzecz do wglądu majorowi - komendantowi szkoły. Liczył na to, że mnie zastraszy, bo majora wszyscy piekielnie się bali. Ale nie doceniał stopnia mojej determinacji i nie dostrzegał tłumu moich rodzinnych bojowników o polskość, napierających na mnie ze wszystkich stron. Drżąc z emocji,
poprosiłem posłusznie o przekazanie mej sprawy majorowi.
Następnego dnia przed godziną dwunastą zgłosiłem się - to znaczy, ja i przedstawiający mnie do raportu kapitan Jacewicz - do kancelarii dowództwa szkoły. Major zjawił się punktualnie o dwunastej. Po oficjalnym przyjęciu raportu od kapitana i mojej prośby o wprowadzenie poprawki do księgi ewidencyjnej kompanii CKM - dowódca batalionu podchorążych wezwał nas do zdjęcia czapek i zajęcia siedzących miejsc przed biurkiem. Poczułem na sobie jego wzrok. Przez chwilę przyglądał mi się z umiarkowanym zainteresowaniem, po czym zaszczycił mnie jednym z tych swoich z lekka kpiących uśmiechów, przed którymi drżeli wszyscy strzelcy z cenzusem.
- To znaczy - powiedział wolno cedząc słowa - wstydzicie się swego pochodzenia?
We mnie aż się wszystko zagotowało. Zapominając do kogo się zwracam, krzyknąłem ni to z wyrzutem, ni z rozpaczą:
- Panie majorze!
Zrobiło to wrażenie. „Bajziel tata” aż się zatrząsł. Chyba jeszcze nigdy w okresie swej służby nie słyszał, żeby zwracano się do majora w taki sposób. I to kto: zwykły strzelec z cenzusem, kompanijna oferma!
Major przyjrzał mi się po raz wtóry, ale już bez uśmiechu, z wyraźnym zaciekawieniem, po czym, uznawszy widać, że kapitan Jacewicz nie jest odpowiednim partnerem do dalszej rozmowy powiedział:
- Dziękuję panu, kapitanie, może pan już powrócić do swoich zajęć, a my tu jeszcze sobie porozmawiamy.
„Bajziel-tata” opuścił kancelarię batalionową krokiem lunatyka, z obłędem w oczach. To, co się rozgrywało
dokoła mojego raportu, przekraczało możliwość jego rozumienia.
Zostałem z majorem sam na sam. I wtedy właśnie odbyła się ta niezwykła rozmowa, o której wspomniałem na początku.
Właściwie mówiłem tylko ja. Rozgrzany i podniecony posądzeniem majora, starałem się wszelkimi środkami dowieść mu, jak bardzo zakorzeniona w polskości była moja rodzina.
Opowiadałem mu o moim domu rodzinnym, przywoływałem na pomoc wszystkim moich bojowników o polskość, zahaczając przy tej okazji o króla polskiego Władysława IV Wazę, którego leczył mój pradziad rozkochany w Polsce, słynny lekarz z czeskiego miasta Brandeis. W miarę przytaczania wciąż nowych argumentów, rozpalałem się do tego stopnia, że zatracałem poczucie rzeczywistości. Powstańcze „przechwalanki” mojego ojca, z których podśmiewaliśmy się z bratem, byty niczym wobec wizji, jaką roztaczałem przed oczami mego najwyższego zwierzchnika. Z tego, co mówiłem, zdawało się wynikać, że rodzina Brandysów była główną ostoją polskości - zarówno w czasie narodowych powstań, jak i między powstaniami.
Major słuchał uważnie, bardzo uważnie. Widziałem, jak na jego ogromnym czole - zupełnie podobnym do czoła napoleońskiego marszałka Davouta z albumu Ernesta Łunińskiego - falowaty błękitne żyłki. Widać było, że to, co mówię, ogromnie go interesuje, że stara się mnie zrozumieć. Trwało to dość długo.
W końcu major wstał i powiedział:
- Dobrze, dziękuję wam, zajmę się tą sprawą.
Poczułem, że do serca napływa mi ciepła fala wdzięczności. Więc jednak doczekałem się zrozumienia, raport
nie był daremny. Starałem się moją wdzięczność wyrazić w jak najdoskonalszym pożegnalnym salucie. Ale zapomniałem o jednym: nie miałem na głowie czapki. Major w mgnieniu oka otrząsnął się z historycznej zadumy, w którą go wtrąciłem.
- Co ty, Ferdynandzie bułgarski - zagrzmiał. - Do czego salutujesz? Do pustej głowy?!
Ale sprawą się zajął. Już następnego dnia, skumany z szefem kancelarii kolega powiadomił mnie, że w książce ewidencyjnej przy moim nazwisku, w rubryce „narodowość”, wpisano czerwonym atramentem narodowość polską. Sierżant-szef nie krył swego niezadowolenia z tego powodu, bo nowy wpis psuł mu klarowność kompanijnej ewidencji.
- Te Żydy wszystko muszą zamącić - żalił się przed moim kolegą.
Ale zmiana w książce ewidencyjnej nie była jedynym skutkiem mojej interwencji. Przekonałem się o tym w najbliższą niedzielę.
Kompania stoi w dwuszeregu, przygotowana do wymarszu na nabożeństwo. Na pozór nic nie zapowiada zmiany. Za chwilę sierżant Chmura wyda sakramentalny rozkaz: „wyz-na-nie moj-że-szo-we”. Już wspina się ną palce. Ale co to?! Głos naszego zapiewajły załamuje się po pierwszym słowie: zamiast „wyznanie mojżeszowe” słyszę wyraźnie: „wyznanie «M»”. Nie, słuch mnie nie myli - przekonuje mnie o tym zdumienie na twarzach wszystkich kolegów. Ale tak już ma być, tak będzie we wszystkie następne niedziele: zamiast wyznania mojże- szowego - nowe, nie znane nauce religioznastwa „wyznanie «M»”.
A więc major tak mnie zrozumiał. Pomimo moich gwałtownych zaprzeczeń, uznał, że wstydzę się jednak
swego pochodzenia. Postarał się tedy ograniczyć ten wstyd do minimum. Cóż: wypada uszanować jego szlachetne intencje.
Ciekawe, czy sierżant Chmura dowiedział się, że to ja przyczyniłem się do zniszczenia jego wspaniałego niedzielnego koncertu. Jeśli się dowiedział, to na pewno uznał, że postąpiłem „nie po Bożemu”. Chociaż kto wie: sierżant był człowiekiem bardzo sprawiedliwym, a sprawa nie nadawała się do jednoznacznego osądu.
♦
Jedenastego listopada szkoła podchorążych składała uroczystą przysięgę. Od tej chwili rekruci zmieniali się w regularnych żołnierzy.
Dzień przysięgi uświetniała zawsze defilada. Tym razem miała być szczególnie uroczysta, bo uchwalono zmianę szyku marszowego. Dotychczas kompania ciężkich karabinów maszynowych szła pojedynczo: karabin za karabinem; tym razem miała defilować w szyku rozwiniętym, to znaczy w jednym szeregu miały jechać trzy biedki z karabinami. Wszyscy byli bardzo zdenerwowani i napięci.
Mnie przypadła funkcja koniucha przy środkowym karabinie drugiego szeregu. Biedkę, do której zostałem przykomenderowany, ciągnął koń szczególnie szanowany w kompanijnej stajni, miał jakieś zasługi w wojnie 1920 roku, był ranny, oficjalnie mianowano go kapralem. Sądzę, że reprezentacyjne stanowisko koniucha przy Kapralu przypadło mi dlatego, że „Bajziel-tata” musiał sobie pomyśleć: „Koniuch jest mamy, ale koń mądry i doświadczony, da sobie z koniuchem radę”. Nie wziął niestety pod uwagę, że Kapral miał ze mną od dawna na pieńku. Zrobiłem mu kiedyś głupi kawał, podsuwając pod pysk,
a następnie w ostatniej chwili zabierając garść cukru. Nie darował mi tego żartu i przy każdej okazji łypał na mnie złym okiem. Miałem wielką tremę: bałem się, że urządzi mi jakąś hecę na defiladzie.
Wszystko zaczęło się doskonale. Na placyku naprzeciw domu doktora Lewiego ustawiono trybunę honorową i zebrała się na niej cała elita miasteczka: major-dowódca szkoły, burmistrz, przedstawiciele magistratu, lekarz, aptekarz, naczelnik straży pożarnej - słowem cały wielki świat Niska.
Zaczyna się defilada, mój Kapral stąpa spokojnie jak owieczka. „No - myślę - tym razem nie będzie mścił się za stary grzech, świństwa mi nie zrobi”. Akurat! Skoro tylko zbliżył się do trybuny honorowej zaczęło się! Roz- wierzgał się i zmącił cały porządek marszu, powstało straszliwe zamieszanie. I naraz w tym przeraźliwym zamęcie zahuczał głos majora:
- Brandys, ty pało magistracka!
Łatwo sobie wyobrazić, co się ze mną działo. Zaczęły wirować mi przed oczami oderwane strzępy otaczającej mnie rzeczywistości. Wielkie, żółte zęby w roześmianym pysku Kaprala. Przelękniona twarz doktora Lewiego. Zmieszane miny urzędników magistrackich. Ci dopiero mieli orzech do zgryzienia. Nie znali arsenału ulubionych przekleństw majora, więc ani rusz nie mogli zrozumieć, co wspólnego z katastrofą defiladową ma magistrat.
Skandal defiladowy nie był moim jedynym niepowodzeniem w dniu przysięgi. Drugie - znacznie mniej ważne, ale dla mnie dość dotkliwej zdarzyło się w parę godzin po defiladzie. Po raz pierwszy tego dnia korzystaliśmy z przepustek na miasto. Wyszliśmy z koszar z kolegą A umęczeni twardym życiem wojskowym, spragnieni choć odrobiny ciepła cywilnego. Patrzymy: idą jakieś dwie
dziewoje. Nie wiem: ładne czy brzydkie, zgrabne czy niezgrabne. Nie o to wtedy chodziło. Chcieliśmy tylko na chwilę przestać być żołnierzami i pogrążyć się w cywilnoś- ci. Podchodzimy i grzecznie pytamy:
- Czy panie pozwolą sobie towarzyszyć?
A ta, do której kieruję to pytanie, zołza przeklęta, lustruje mnie kosym okiem i odpowiada opryskliwie:
- My z żołnierzami nie chodzimy.
Nie chodzą z żołnierzami! A żołnierze to my! Nie wiadomo: śmiać się czy płakać?!
Ale kolega - lepiej wprowadzony w życie towarzyskie garnizonu niskiego wytłumaczył mi, że właśnie ta panna w ubiegłym turnusie chodziła z jednym cenzusowcem. Chodziła, chodziła aż... zaszła. Turnus się skończył, cen- zusowiec wyjechał, a panna została z zadatkiem na dziecko. Od tego czasu nie może patrzeć na żołnierzy. Trochę mnie to pocieszyło, ale jeszcze raz upewniłem się, że poznany w drodze do Niska baron Stukułka nie miał racji, podziwiając moje rzekome szczęście do kobiet. I w tej kwestii okazał się oszustem i łgarzem.
Skandal defiladowy nie pociągnął za sobą żadnych konsekwencji służbowych. Nie wiadomo czy zawdzięczałem to sympatii kapitana Jacewicza do konia Kaprala, czy życzliwości majora do mnie.
Po moim zuchwałym raporcie, między majorem a mną nawiązał się jakiś rodzaj porozumienia. Ilekroć spotykałem go na dziedzińcu koszarowym i mijałem, wyprężony i salutujący, uśmiechał się do mnie. Zdarzało się nawet, że zagadywał mnie żartobliwie:
- No, jak tam, napisaliście już do domu, że was tu jeszcze nie zabili?
Na co ja, prężąc się, odpowiadałem:
- Napisałem, panie majorze.
- No właśnie - cieszył się major - tak też myślałem.
Moja odpowiedź nie była zresztą daleka od prawdy. Po ostatniej wizycie ojca w Nisku doszliśmy do zgodnego wniosku, że te kontrole stają się coraz bardziej uciążliwe - zarówno dla ojca, jak i dla mnie. Zawarliśmy tedy dżentelmeńskie porozumienie, że ojciec nie będzie mnie już gnębił swymi kontrolnymi nalotami, za co ja k a ż- d e g o dnia będę go informował o stanie mego zdrowia i o innych sprawach ze mną związanych:
W wykonaniu tego porozumienia, nie zwlekając, kupiłem trzydzieści kart pocztowych i wypełniłem je identycznym tekstem:
„Kochany ojcze, jestem zdrów i wszystko u mnie w porządku. Całuję”.
Po naklejeniu znaczków i wpisaniu odpowiednich dat, całą tę miesięczną korespondencję przekazałem uczynnej pani Jadzi z kantyny, z prośbą o wysyłanie do mego ojca każdego dnia po jednej kartce.
Wymyślony przeze mnie system funkcjonował doskonale, ale po pewnym czasie nierychliwy, lecz sprawiedliwy Pan Bóg ukarał mnie za oszukiwanie własnego ojca. Kara dosięgła mnie 25 stycznia 1931 roku. Pamiętam tę datę dobrze, bo był to dzień moich dziewiętnastych urodzin.
Wychodzimy na apel poranny. Mróz aż za gardło ściska, a przy tym cholernie ślisko. Ja dźwigałem na ramieniu ogromną parudziesięciokilową wyrzutnię moździerza „Stokes” (mieliśmy w kompanii dwa takie moździerze). Naraz: trach, pośliznąłem się i razem z moim moździerzem walę się na ziemię, ale moździerza jako dobry żołnierz, nie upuszczam. Na rękach mam grube rękawice wyściełane futrem, mimo to w ręce obejmującej .lufę moździerza odczuwam jakby lekkie drapnięcie. Scią-
gam rękawicę i robi mi się ciemno przed oczami: dwa ostatnie palce prawej ręki, czarne od wylewu krwi wiszą na skórze i zmiażdżonych kościach. Koledzy zaraz chwytają mnie pod ramiona i odprowadzają do izby chorych. Major-lekarz - dla odróżnienia od majora-dowódcy zwany „majorem-dupą” - zobaczył, które to palce, sprawdził coś w grubej księdze, po czym powiedział ze współczuciem:
- Niestety, kolego, te palce od służby wojskowej was nie zwalniają, co innego, gdyby były środkowe.
Po czym polecił wypisać dla mnie skierowanie do Okręgowego Szpitala Wojskowego w Przemyślu.
Nie wiem, czy „major-dupa” mnie znieczulił, czy znieczulił mnie mróz, dość że zupełnie mnie nie bolało. Palce wzięto w łubki, obandażowano i chodziłem po placu koszarowym dumny jak paw. Wszyscy wiedzieli, że mam zmiażdżone palce i nadziwić się nie mogli, że tak po bohatersku to znoszę.
Dopiero później, kiedy wsiadłem do ogrzanego pociągu przemyskiego, dopadł mnie wściekły ból i już nie puszczał do końca podróży. Byłem półprzytomny, nawiedzały mnie halucynacje. Na którejś stacji wydawało mi się, że widzę barona Stukułkę uciekającego wzdłuż toru kolejowego. Zacząłem wrzeszczeć wniebogłosy:
- Panie baronie, niech pan nie ucieka, winien mi pan rewanż!
Towarzyszący mi sanitariusz z trudem mnie uciszył.
W końcu przyjechaliśmy do Przemyśla, ale był to już późny wieczór i nie chciano nas przyjąć do stanu szpitalnego. Groziło nam spędzenie całej nocy na twardej ławie szpitalnej poczekalni. Uchronił nas od tego miejscowy... „bekas”. Bekasami nazywano żołnierzy, którzy w czasie służby czy bezpośrednio przed służbą nabawili się choro-
n
by wenerycznej. Otrzymywali oni kategorię „B” (stąd przezwisko), co pociągało za sobą obowiązek leczenia i odroczenie o kilkanaście miesięcy służby wojskowej.
Przymierzaliśmy się już do snu na twardych ławach, kiedy drzwi od ulicy się otworzyły i do poczekalni szpitalnej wkroczył bekas nad bekasy. Jak się okazało, był to mój starszy kolega z niskiej podchorążówki, przebywający w szpitalu na obowiązkowym leczeniu. Musiał być bardzo bogaty z domu, bo cały niższy personel szpitalny skakał dokoła niego na dwóch łapkach. Naszą sprawę załatwił od ręki.
- Nie martwcie się, kolego, miejsce będzie, tyle że pierwszą noc będziecie musieli przespać „na orkiestrze”.
Nie wiedziałem, że „orkiestra” w języku szpitalno- -wojskowym oznacza oddział chorób wenerycznych. Ale gdybym wiedział, to i tak niczego by to nie zmieniło. Marzyłem o położeniu się do łóżka i o zastrzykach przeciwbólowych. Tak więc, półprzytomnego, zabrano mnie na „orkiestrę”.
Ale o spaniu mowy nie było. Na „orkiestrze” istniał zwyczaj, że pacjenci wieczorami opowiadali sobie, w jakich okolicznościach nabawili się swoich chorób. Przy mojej gorączce tak byłem przejęty tym, co słyszałem, że sam poczułem się zarażony: od prześcieradła, od powietrza, od samych opowiadań. Wreszcie, po zastrzyku odurzającym, zasnąłem ciężkim snem, pełnym chorobliwych majaków. Rano budzę się, patrzę, a przy łóżku siedzi mój ojciec. Myślałem, że to dalszy ciąg sennych majaczeń. Próbowałem nawet odegnać rękę ojca, ale tak mnie zabolało, aż zrozumiałem, że to jawa, nie sen.
Po raz pierwszy uprzytomniłem sobie moją sytuację. Przed wyjazdem do szpitala poprosiłem jednego z kole
gów, którego rodzina mieszkała w Łodzi, aby najdelikatniej powiadomił ojca o moim wypadku. Tekst depeszy ustaliliśmy wspólnie:
„Zawiadomić jak najdelikatniej pana Brandysa, że syn miał wypadek z palcem i przebywa na leczeniu w wojskowym szpitalu w Przemyślu”.
Kiedy ojcu przekazano wiadomość, rzucił wszystko i natychmiast ruszył w drogę. Po dziesięciu godzinach był już przy moim łóżku. Ale wyobrażam sobie jego zdumienie, kiedy po informacji, że miałem wypadek z palcem, odnalazł mnie na oddziale chorób wenerycznych. I jeszcze te kartki, wysyłane przez panią Jadzię, że jestem zdrów i że u mnie wszystko w porządku. Było tych kartek jeszcze na dwa tygodnie. Myślałem o tym wszystkim ze strachem pomieszanym ze wstydem. Ale nie doceniłem mojego ojca. Dla niego byłem przede wszystkim rannym, i to rannym nieomalże na placu boju. Dla takich ludzi ojciec mój miał ogromny respekt i bezgraniczną tolerancję. A cóż dopiero, jeżeli własny syn był takim człowiekiem i powiększał galerię rodzinnych bohaterów.
Z pobytu w szpitalu zachowało mi się zabawne wspomnienie o sierżancie Chmurze. W tym właśnie czasie, kiedy leżałem w szpitalu, trafił tam również sierżant Chmura. Niedługo go trzymano, naprawiono co trzeba i odesłano z powrotem do Niska. Przed odejściem przyszedł się ze mną pożegnać. Nie był moim specjalnym zwolennikiem, bo chwały jego drużynie nie przysparzałem, ale zawsze pamiętał, że jest moim przełożonym i uważał, że byłoby „nie po Bożemu” nie pożegnać się ze mną. Przyszedł akurat podczas obecności ojca, który, ku mojemu ubolewaniu, łódzkie biuro zamienił już nieomal całkowicie na pokój szpitalny w Przemyślu.
Tego dnia ojciec był we wspaniałym nastroju, bo widział, że zdrowie z dnia na dzień mi się polepsza, więc czarował po swojemu wszystkich dokoła. Sierżant Chmura zawisł wzrokiem na ustach ojca i wpatrywał się w niego z coraz większym zachwytem. Kiedy wizyta się skończyła, wyszedłem z nim na korytarz, a on powiedział:
- Wiecie, wasz tatuś wcale na Żydka niepodobny, prędzej jakiś Niemiec albo Bóg wi co.
Było to powiedziane tonem najwyższego komplementu. Wyobrażam sobie, co by się działo, gdyby ten komplement dotarł do mojego wspaniałego, sarmackiego ojca, który tak lubił się przechwalać swoimi rodzinnymi bohaterami w walkach o polskość, który zawsze czuł się do głębi, do szpiku kości Polakiem, który tak uwielbiał polską kawalerię, który piękniej niż aktorzy recytował fragmenty Pana Tadeusza...
Na szczęście komplement starszego sierżanta Chmury do mojego ojca nie dotarł.
*
Z przemyskiego szpitala powróciłem do Niska dopiero późną wiosną - w szczytowym punkcie przygotowań naszego batalionu do wyjazdu na koncentrację szkół podchorążych w Biedrusku pod Poznaniem.
Biedrusk był przełomowym momentem w karierze wojskowej szeregowych z cenzusem. Na poligonie bied- ruskim rozstrzygało się ostatecznie, czy szeregowiec z cenzusem przemieni się w podchorążego, zyskując wszelkie uprawnienia z tą przemianą związane, a więc biało-czerwone sznurki podchorążackie, a więc srebrzyste belki plutonowego lub kaprala, a więc znacznie skróconą służbę w pułku - w sytuacji niemalże oficerskiej, a więc w niedalekiej perspektywie awans na podporucznika rezer
wy. Żałosna natomiast dola była tych szeregowców z cenzusem, którym nie udało się sprostać sprawdzianom bied- ruskim. Ci tracili prawo do ulg cenzusowych i jako zwykli szeregowcy byli odsyłani do pułków z obowiązkiem od- bycia służby w pełnym wymiarze (osiemnastu miesięcy, zamiast dwunastu).
Gry wojenne w Biedrusku toczyły się więc nie o byle jaką stawkę. Trudno się dziwić, że w chwili mojego powrotu do Niska moje macierzyste koszary trzęsły się ze zdenerwowania. We wszystkich powitalnych rozmowach z przyjaciółmi na pierwszy plan, aż do znudzenia, wysuwało się jedno i to samo zdanie: „Jan III szalej e”.
Chodziło oczywiście o dowódcę szkoły majora Jana III Szewczyka. Tak właśnie był zapisany w wykazach personalnych oficerów Drugiej Rzeczypospolitej: Jan III Szewczyk. Z punktu widzenia czysto administracyjnego, ta rzymska trójka przy nazwisku majora oznaczała jedynie, że przed nim było jeszcze dwóch innych Janów Szewczyków, ale dla nas, jego podwładnych, kojarzyła go z Janem HI Sobieskim - co przydawało jeszcze niezwykłości naszemu niezwykłemu dowódcy.
Zastanawiam się dzisiaj na chłodno, dlaczego major Szewczyk tak mocno utkwił mi w pamięci. Jeśliby go oceniać obiektywnie, to z pewnością nie był zbyt dobrym dowódcą szkoły podchorążych - z tym swoim ogłupiającym drylem, z tymi swoimi niesłychanymi pomysłami, którym nigdy nie mogliśmy sprostać. Ostateczny rezultat był taki, że w niedługi czas po naszym turnusie, jeden z uczniów szkoły zastrzelił się. Szkołę zamknięto. Co się stało z majorem, nie wiem. Wiem natomiast z całą pewnością, że był postacią wybitną. Dla zrozumienia jego niektórych zachowań w Nisku wydaje się konieczna znajomość jego wcześniejszej biografii.
Jego wybitność dała o sobie znać po raz pierwszy w wojnie polsko-bolszewickiej roku 1920. W jednej z głównych bitew tej wojny - bodajże pod Ossowem - Jan III Szewczyk, jako młody zupełnie oficer, czy może nawet jeszcze nie oficer, na własną rękę, bez rozkazu, zorganizował szarżę kawaleryjską na przeważające siły nieprzyjacielskie. Gdyby szarża się nie udała, dostałby kulę w łeb. Ponieważ się udała, wyrósł od razu na bohatera. Zaczęto go popierać ze wszystkich stron, szybko awansował i wszystko przemawiało za tym, że wkrótce zostanie generałem. I chyba nadawał się na generała. Miał w sobie jakieś wspaniałe, specjalnie wojskowe talenty, ów znamionujący wodza „lwi szpik”, którym się zachwycał w Bonapartym Józef Sułkowski*.
A jednak generałem nie został. Coś się tam musiało wydarzyć na drodze do kariery. Czy nie dość odpowiednio zachował się podczas zamachu Piłsudskiego w roku 1926, czy przy swej niezależnej naturze nie umiał przylgnąć do dawnych towarzyszy broni, którzy dorwali się do władzy w państwie - dość, że dawni koledzy zaczęli na niego krzywo patrzeć i ani się spostrzegł, jak wypadł z listy kandydatów na generałów. Ponieważ jednak był żołnierzem z bohaterskiej legendy, więc w formie honorowej emerytury zesłano go na dowódcę Batalionu Podchorążych Piechoty w Nisku nad Sanem. Było to fatalne posunięcie, nie tylko dla niego, ale przede wszystkim dla nas. Bo to rzeczywiście był człowiek, który nadawał się na generała i nie mógł się zmieścić na tym malutkim obszarze poddanym jego władzy. W swej generalskiej fantazji bawił się nami jak dwunastoletni chłopiec ołowianymi źoł-
nierzykami. Nie dawał nam ani chwili wytchnienia. Bez przerwy nas egzaminował, sprawdzał, tłumaczył, nawet w niedzielne popołudnia, gdy to niby mieliśmy wolny czas na spacery i odwiedziny krewnych, major urządzał całe przedstawienia, całe maskarady, żeby sprawdzić znajomość regulaminu służby wewnętrznej u wart koszaro* wych. Najpierw przechodził koło wartowni w pełnym umundurowaniu z odznaczeniami. Wtedy oczywiście zgodnie z przepisami jako komendanta szkoły witano go okrzykiem:
- Warta pod broń!
Cała warta wybiegała z wartowni i ustawiała się w szeregu, a on przeprowadzał jej odprawę. W pół godziny później pojawiał się przed tą samą wartownią w ubraniu cywilnym. Wartownik zupełnie tracił głowę, nie wiedział, co robić. Jeżeli mu się zdarzyło wywołać wartę pod broń, zostawał straszliwie oklęty od „Ferdynandów bułgarskich” i „pał magistrackich”, bo jeżeli zwierzchnik jest w cywilu, to choćby był najwyższy, wolno mu jedynie salutować. Takie i inne historyjki z nami wyrabiał.
Zastanawiam się, dlaczego, pomimo twardej ręki majora i jego męczących fanaberii, olbrzymia większość podwładnych go uwielbiała. Niektórzy byli nawet skłonni przypisywać mu cechy wręcz nadludzkie. Byłem świadkiem rozmowy, kiedy strzelec z cenzusem - w cywilu runa bene student weterynarii - w żaden sposób nie chciał uwierzyć, że wieczorami major rozbiera się i układa do snu jak zwykły śmiertelnik.
Otóż w majorze było to, co mogłem szczególnie zauważyć ja - pilny czytelnik książek Gąsiorowskiego i Przyborowskiego oraz albumów Ernesta kunińskiego. Była w nim jakby synteza wszystkich bohaterów tak popularnej w Polsce epoki napoleońskiej. Dlatego przebaczano
mu jego wszystkie fantazje generalskie i pozwalano dręczyć się przez niego - nieraz ponad miarę.
Najgorszym udręczeniem, jakie zadawał major, były jego wykłady o współdziałaniu broni. W ogóle szkolenie teoretyczne w podchorążówce niskiej to było coś jedynego w swoim rodzaju. Zwłaszcza jesienią i zimą. Wracaliśmy z przedpołudniowych ćwiczeń na Zasaniu nieludzko zmordowani i śpiący. Po zjedzeniu obiadu i króciutkim odpoczynku sadzano nas w długich ławach Izby Szkolnej i usiłowano wtłaczać do zmęczonych mózgów teoretyczną wiedzę wojskową. Mniej więcej po półgodzinie wsparte o siebie ramionami audytorium słodko zasypiało. Wówczas od katedry padał rozkaz:
- Powstań! - A po następnych paru minutach: - Siad!
I tak już było przez cały czas lekcyjny: „powstań!”, „siad!”, „powstań!”, „siad!”.
Major wykładał „Współdziałanie broni”. Był to przedmiot, który uczył, w jaki sposób współdziałają z sobą w warunkach bojowych różne rodzaje broni. Na przykład, pluton ciężkich karabinów maszynowych z kompanią piechoty, dywizjon czołgów ze szwadronem kawalerii, dzia- łon artylerii z plutonem strzeleckim itd. itd. Ale majora nie interesowało współdziałanie broni na tak niskich szczeblach. Zakres jego zainteresowań wykreślały jego niewyżyte ambicje generalskie. Uczył nas, jakbyśmy byli kandydatami nie na podchorążych, ale na generałów. Jego wykłady dotyczyły współdziałania korpusów, dywizji, najmarniej - pułków. Gdzież nam - prostym strzelcom z cenzusem - wspinać się było na takie wysokości. Nawet gdyby nie chciało się tak strasznie spać. Było wśród nas takich dwóch czy trzech prymusów, „urodzonych wojskowych”, niesłychanie oczytanych we wszystkim, co tyczyło wojska. Tylko oni rozumieli wykłady majora. Ogół strzel
ców z cenzusem siedział jak na tureckim kazaniu, myśląc tylko o tym, aby nie zasnąć i nie podpaść majorowi. A jeśli już ktoś podpadł, to powietrze furczało od „pał magistrackich” i „Ferdynandów bułgarskich” (przy okazji wyjaśniam, że Ferdynand bułgarski zasłużył sobie na pogardę majora tym, że w pierwszej wojnie światowej stanął po stronie państw centralnych i po przegranej Niemiec musiał zrzec się tronu na rzecz syna).
W miarę przybliżania się terminu wyjazdu do Biedruska było mi coraz ciężej. Trudny do wytrzymania rygor wprowadzony przez majora, a realizowany przez młodych oficerów-instruktorów, z silniejszych ode mnie wyciskał siódme poty. Na domiar jeszcze ta teoria, wbijanie do głowy teoretycznych wiadomości i poddawanie ich sprawdzianom egzaminacyjnym. Z egzaminami raczej mi się powiodło. Po moim wypadku z palcami i długim pobycie w szpitalu traktowano mnie trochę jak honorowego weterana i pozwolono mi przejść przez sprawdziany suchą nogą. Wisiał jeszcze tylko nade mną jak burzowa chmura egzamin ze współdziałania broni. U majora trudno było liczyć na szpitalne sentymenty, a ja na temat współdziałania broni nie miałem nic do powiedzenia. Absolutnie nic. Pocieszało mnie jedynie to, że w takiej samej sytuacji była prawie cała nasza kompania.
No i odbył się ten egzamin w formie klasówki. Usiedliśmy w ławach Izby Szkolnej. Major stał między ławami mniej więcej tak, że przed sobą miał jakieś trzy ławy, a za sobą resztę - ze wszystkimi trzema prymusami włącznie. Ponieważ przy prostolinijnej naturze naszego dowódcy nawet mu przez myśl nie przechodziło, że ktoś może ściągać lub korzystać z podpowiadania, patrzał tylko na tych, których miał przed sobą. A z tych szesnastu
pechowców - ja oczywiście między nimi - żaden w ogóle piórem nie ruszył, bo nikt nie rozumiał skomplikowanego zadania sztabowego, jakie major nam podyktował. Tymczasem za jego plecami, dzięki dobremu koleżeństwu trzech prymusów, zadanie rozwiązali wszyscy - nawet największe jołopy. Major zebrał prace i puste kartki, nie zwracając najmniejszej uwagi na ich wymowny układ geograficzny.
No i teraz zaczął się prawdziwy sądny dzień - a raczej sądny tydzień, bo tyle zostało do wyjazdu - dla tych szesnastu nieszczęśników, którzy oddali puste kartki. Major wziął nas pod szczególną opiekę. Wkrótce złośliwi koledzy zaczęli nas nazywać „strategami”, bo zagadnienia strategiczne stały się dla nas chlebem powszednim, wypełniały nam dosłownie każdą wolną minutę. Major wcale nie chciał nas wyrzucać ze szkoły i pozbawiać praw cenzusowych z powodu nie zdanego egzaminu. Próbował tylko nauczyć nas tego, co mu się marzyło. Ale myśmy, niestety, nie byli do tego odpowiednio przygotowani.
Teraz wspominam to wszystko na wpół z uśmiechem. Ale wtedy to były dla mnie naprawdę ciężkie chwile. Dopiero kiedy oddawałem majorowi pustą kartkę, zdałem sobie sprawę, w jak fatalnej sytuacji się znajduję. Przerażała mnie perspektywa przedłużonej o sześć miesięcy służby wojskowej, i to w charakterze zwykłego szeregowca bez uprawnień cenzusowych. Najbardziej jednak gnębiło mnie, jak odniesie się do tej sprawy mój ojciec, który tak dumny był z syna podchorążego i który na ostatnim moim urlopie zamówił mi piękne „oficerki” u sławnego szewca warszawskiego Kielmana. Wprawdzie sprawa mojej degradacji nie była jeszcze ostatecznie przesądzona, gdyż głos decydujący należał do komisji
egzaminacyjnej w Biedrusku, ale nie wiązałem z tym specjalnych nadziei, gdyż egzaminatorzy biedruscy słynęli z surowości, a ja doprawdy nie miałem żadnego pojęcia
o współdziałaniu broni w interpretacji naszego majora.
Jednakże po przyjeździe do Biedruska moje samopoczucie uległo zdecydowanemu polepszeniu. Kojąco podziałała na mnie falista zieleń biedruskiego poligonu. Ćwiczenia były ciężkie, ale przystosowane do naszych możliwości - dużo lżejsze niż w Nisku. I nie wymyślano nam od rana do wieczora od „pał magistrackich” i „Ferdynandów bułgarskich”. Ale najważniejsza była ta napełniająca optymizmem scena, która rozegrała się na moich oczach w baraku biedruskiej komisji egzaminacyjnej.
Byłem tego dnia jednym z łączników przy majorze i właśnie miałem mu doręczyć meldunek z kancelarii batalionu. Ale major ruchem ręki zatrzymał mnie w drzwiach baraku komisji egzaminacyjnej - był zajęty rozmową z dwoma wyższymi oficerami, w których bez trudu rozpoznałem dwóch legendarnych członków komisji egzaminacyjnej. Byli to: poczciwie zatroskany komendant podchorążówki w Śremie, pułkownik Pepełko, oraz szczupły, z czarnym przystrzyżonym wąsikiem, w długim artyleryjskim płaszczu bez oznak, generał Alter - późniejszy bohater wojny 1939 roku.
Major doręczył generałowi Alterowi przyniesione przeze mnie papiery. Ogarnęła mnie wewnętrzna drżącz- ka. Nie miałem wątpliwości, że jest to sprawozdanie z egzaminów odbytych w Nisku. I że jest tam także moje nazwisko. Generał Alter długo i uważnie studiował papiery, po czym powiedział:
- Dziwna rzecz, panie majorze, wydawało mi się, że w naszym kraju młodzież jest wszędzie jednakowa. Tymczasem z tego, co pan mi tu przedstawia, wynika, że u
pana zebrała się banda jakichś wyjątkowych kretynów. Przyzna pan, że to dziwne. Bardzo dziwne!
Zobaczyłem, że twarz majora lekko różowieje. Uszczypnąłem się w rękę. Po raz pierwszy widziałem Jana HI prężącego się przed kimś na baczność, po raz pierwszy widziałem go rumieniącego się jak niewinna panienka.
Egzaminy powtórkowe odbyły się w ostatniej fazie ćwiczeń. Okazało się, że do powtórki stanęło jedynie szesnastu „strategów” z Niska. W innych podchorążówkach powtórki nie były konieczne. Egzamin odbywał się w obszernym baraku, w którym ustawiono szesnaście stolików i szesnaście taboretów. Egzaminatorzy siedzieli za długim stołem prezydialnym i nie zwracali specjalnej uwagi na egzaminowanych. Powszechnie była znana opinia generała Altera, że o nominacji na podchorążego powinien decydować cały przebieg służby, a nie parominu- towy egzamin.
Rozdano nam zadania. Współdziałanie kompanii piechoty z działonem moździerzy. Mało nie roześmiałem się w głos z radości. To przecież znałem z osobistego doświadczenia, czułem to jeszcze w palcach.
Tym razem zdaliśmy wszyscy. Po odczytaniu przez generała Altera listy nowo mianowanych podchorążych, major wyprowadził nas na pewną odległość od baraku komisji egzaminacyjnej, ustawił w dwuszereg i wydał komendę „baczność”.
- No, to macie swoje dyplomy - powiedział - wiecie, co możecie z nimi zrobić? Możecie sobie nimi tyłki podetrzeć! W tył zwrot! Biegiem marsz!
Biegłem co sił w nogach. Podduszała mnie astma. Byłem szczęśliwy, że zostałem kapralem podchorążym, ale jednocześnie było mi przykro i wstyd, że moje zwycięs-
two zawdzięczałem klęsce majora. „Dlaczego oni tak na niego nalatują? - myślałem z niechęcią o członkach komisji egzaminacyjnej. - Chciał nas wykształcić na generałów, ale my nie umieliśmy mu w tym pomóc”.
Po powrocie batalionu z Biedruska rozpoczęły się gorączkowe przygotowania do rozstania się raz na zawsze z koszarami niskimi. Cenzusowe poczwarki przetwarzały się w podchorążackie motyle. Na fasowane mundury naszywano wypracowane wielomiesięcznym trudem odznaki: biało-czerwone sznurki wokół naramienników oraz srebrzyste belki kaprali i plutonowych na naramiennikach. Ale świeżo upieczonym podchorążym - zwłaszcza tym zamożniejszym z domu - owe pierwsze zmiany nie wystarczały. Marzyli o wymianie fasowanych „sort mundurowych” na dopasowane do figury, eleganckie mundury, odpowiadające ich nowej godności.
Bohaterem tych dni stał się krawiec wojskowy z Przemyśla, pan Trajstman. Do niego wpływały zamówienia, zbierane w koszarach przez podoficerów gospodarczych. Zamawiano szykowne bluzy letnie z cieniutkiego kamgamu, bryczesy do jazdy konnej i nawet paradne granatowe szasery z wąskim żółtawym lampasem. Sam mistrz Trajstman miał się pojawić w Nisku w niedzielę dla pobrania miar.
W tęże niedzielę przyjechał odwiedzić syna ojciec naszego kolegi z drugiej kompanii strzeleckiej, szanowany kupiec z Łodzi pan Szpilka.
Pan Szpilka pragnął jak najgruntowniej nacieszyć się synem, przybył więc na dziedziniec koszarowy jeszcze przed godziną odwiedzin. Tymczasem młodego Szpilkę -
jak na złość - zatrzymały na Zasaniu jakieś nieprzewidziane ćwiczenia karne. Stęskniony ojciec był więc skazany na dłuższy, samotny spacer po koszarowym dziedzińcu. Ale nie pozwolono mu się nudzić. Zainteresowało się nim stu pięćdziesięciu klientów krawca Trajstmana. Co chwila ktoś podbiegał do niego z pytaniem, czy jest krawcem z Przemyśla. Po setnym (mniej więcej) pytaniu tego rodzaju, pan Szpilka straszliwie pobladł i wydał z siebie dziwny dźwięk, pośredni między śmiechem a łkaniem (tak to referował ostatni z pytających), po czym, rezygnując z widzenia z synem, pośpiesznym krokiem, niemal biegiem, opuścił teren koszar.
Potem - kiedy byłem już na praktyce w 29. pułku Strzelców Kaniowskich w Kaliszu - doszły mnie pogłoski z Łodzi, że ostatnia niespełniona wizyta u syna zachwiała równowagą psychiczną pana Szpilki. Nabrał chorobliwej manii: zatrzymywał na ulicy przechodniów i konspiracyjnym szeptem zadawał im jedno pytanie:
- Proszę mi powiedzieć, ale zupełnie szczerze, czyja rzeczywiście wyglądam na krawca z Przemyśla?
$
No i wreszcie ostatnie wspomnienie z baonu Podchorążych Rezerwy Piechoty 10-A w Nisku nad Sanem. Trochę zbyt frywolne jak na zamknięcie tak ważnego rozdziału mojej biografii, ale pominąć go nie sposób.
Działo się to w ostatnim dniu naszego pobytu w Nisku. Za dwie godziny pociąg Przemyśl-Warszawa miał nas powieźć w krainę naszych wielomiesięcznych marzeń - na półoficerską praktykę do pułku, na kilkudniowy urlop do domu.
Spacerowaliśmy po raz ostatni z moim przyjacielem plutonowym-podchorążym Szymkiem Szczurkiewiczem
po dziedzińcu koszarowym, wspominając różne tragikomiczne przeżycia z tym miejscem związane. Co chwila nerwowo spoglądaliśmy na zegarki, żeby, broń Boże, nie spóźnić się na nasz wymarzony pociąg. I właśnie wtedy, z tego niecierpliwego wyczekiwania zrodził się mój szaleńczy pomysł.
- Słuchaj - powiedziałem do Szymka - złóżmy pożegnalną wizytę chorążemu Swatce, lo naprawdę swój chłop, a dzisiaj na pewno na duszy mu nielekko, kiedy wychował sobie nowe stadko ludzi, którym w przyszłości będzie musiał salutować.
Chorążego Swatkę zastaliśmy oczywiście pijanego. W łóżku w drugim pokoju leżała jakaś blond-piękność w różowo-błękitnym peniuarze - najprawdopodobniej jedna z nielicznych przedstawicielek życia nocnego miasta Nisko. Chorąży przyjął nas nadzwyczaj serdecznie, pochwalił za pamięć o nim i przy okazji trochę się popłakał. Potem - zgodnie z tradycją - odśpiewaliśmy chórem: „hoc, hoc, zawalił się sroc...” i zaczęło się wielkie picie. Nic nie pomagały nasze protesty, chorąży nalewał i nalewał.
W pewnej chwili poczułem na sobie ciężkie spojrzenie jego przekrwionych oczu.
- Słuchajcie, Brandys, wy pewnie jeszcze jesteście prawiczek? Jesteście, czy nie jesteście?
Resztka świadomości napędziła mi krew do głowy. Mruknąłem coś nieokreślonego. Ale chorąży był nieubłagany
- Zaraz się przekonamy, zaraz wszystko będziemy wiedzieli. Idź do tej pani, ona was przytuli i wszystko będzie jasne. Ona się na tym zna. No już!
A na to rótowo-błękitne bóstwo z drugiego pokoju:
- Franek, jak pan nie chce, to bez łaski...
- Co znaczy „nie chce”! - wściekł się nagle Swatko. - To mój rozkaz! Ja rozkazuję: kapral-podchorąży Brandys, baczność! Kierunek łóżko marsz!
I chorąży Swatko trzęsącymi się rękami wysupłał z kabury pistolet. Zrozumiałem, że tego rozkazu wykonać nie mogę, że gdybym go wykonał, to skończyłbym się we własnych oczach. Stałem przed lufą pistoletu i było mi straszno i pięknie. „Niech mnie zastrzeli - myślałem - rodzina zyska jeszcze jednego bohatera”.
Nie wiem, jak by się to skończyło, gdyby nie nagłe pojawienie się w mieszkaniu Swatki kapitana Jacewicza czyli „Bajziel-taty”. Bajziel-tata, utrzymujący z chorążym skrzętnie skrywaną przed resztą oficerów, pijacką komitywę, w mig zorientował się w sytuacji i odwrócił od nas uwagę chorążego, a nam kazał wyjść.
Ledwie owiał mnie wiosenny wiatr, zwaliłem się na ziemię jak martwy. Tak nas upił. Przybiegli koledzy - i żeby major mnie w takim stanie nie zobaczył, zawlekli do łóżka. Zapadłem w kamienny sen. Przespałem pociąg mych marzeń i odjechałem z Niska dopiero nazajutrz.
Stefanowi Lorentzowi, gdziekolwiek jest
30 sierpnia 1939 listonosz wiejski w osadzie fabrycznej Wola Krzysztoporska doręczył mi kartę mobilizacyjną. Listonosz był młodym, wesołym chłopcem, skłonnym zawsze do nawiązywania dłuższych rozmów. Ale tamtego dnia był ponury i milczący. Kiedy zwróciłem mu uwagę, że nie pokwitowałem jeszcze odbioru karty, wzruszył ramionami:
- Panie, kto komu ma kwitować, w domu czeka na mnie taka sama, a tu żona jak raz będzie rodzić. Bodajże tego Hitlera!..; -1 machnął ręką.
W tym desperackim geście było już wszystko, co miało nastąpić później: unicestwienie odwiecznych stosunków między ludźmi, poszarpane druty telegraficzne i telefoniczne, palone wsie, bombardowane miasta.
W niespełna dwanaście godzin po odebraniu karty powołania siedziałem już w pociągu Warszawa-Brześć, uwożącym mnie do miejsca mego przydziału mobilizacyjnego - poleskiego miasteczka Słonim nad rzeką Szczarą.
Warszawę pozostawiłem podnieconą i niespokojną, ale ciągle jeszcze nie wierzącą w możliwość wojny.
- Panie poruczniku W pocieszał mnie w drodze na dworzec kierowca taksówki, typowy cwaniaczek warszawski - ten zwariowany malarz z Berlina nie jest aż tak głupi, żeby się na nas porywać.
Podobną opinię, tyle że poważniej uargumentowaną, przekazał był poprzedniego wieczora mojemu ojcu jego partner karciany, inżynier Stefan Ossowiecki, powszechnie uważany za głównego konsultanta naszego rządu i naczelnego dowództwa w zakresie przewidywania przyszłości.
Ale na warszawskim Dworcu Głównym, wypełnionym zdenerwowanym, kotłującym się tłumem, wyczuwało się już nieuchronność nadciągającego kataklizmu. Odchodzące na wschód pociągi były tak oblężone, że dostanie się do nich normalną drogą było po prostu niemożliwe. Na szczęście dostrzegli mnie koledzy z ubiegłorocznych ćwiczeń rezerwy w Słonimiu - przybyli na dworzec dość wcześnie, by udało im się zająć dla siebie cały przedział w pociągu brzeskim. Ani się obejrzałem, jak wciągnięto mnie przez okno do wnętrza wagonu. Będąca świadkiem tej operacji młoda kobieta z dzieckiem na ręku, zaczęła błagać z płaczem, żeby i jej umożliwiono dostanie się do pociągu tą drogą. Polacy mają miękkie serce, zwłaszcza dla młodych, ładnych kobiet, nie musiała więc prosić długo. Ale kiedy podała mi przez okno dziecko, pociąg bez uprzedzeń ruszył i to od razu pełną parą. Matka pozostała na dworcu, dziecko oddalało się w moich ramionach. Rozpaczliwy krzyk nieszczęsnej kobiety i wrzask niemowlaka - takie było nasze ostatnie pożegnanie z przedwojenną Warszawą.
Następną godzinę zajęło nam bezskuteczne uspokajanie zanoszącego się płaczem „podrzutka”. Wypadała mu pewnie pora karmienia, ale wobec tego problemu byliśmy całkowicie bezradni, lymczasem sytuacja ogólna rozwijała się bez naszego udziału. Na stacji Małkinia zapukał do przedziału blady jak śmierć konduktor:
- Panowie oficerowie, wojna! Niemcy zbombardowali dworzec w Białymstoku!
Jak na komendę poderwaliśmy się z naszych miejsc i prężąc się w postawie zasadniczej odśpiewaliśmy: „Jeszcze Polska nie zginęła!...” Uroczystą atmosferę zakłócał jedynie płacz zgłodniałego malucha.
Konduktor okazał się dobrym, uczynnym człowiekiem. Zgodził się zabrać dziecko i przy pomocy telegrafu odszukać jego matkę. Uwolnieni od obowiązków opiekuńczych, mogliśmy zająć się bez reszty sprawami wojny. Ale w miarę przybliżania się do celu podróży wojna się od nas oddalała, a raczej my oddalaliśmy się od niej.
W Słonimiu nad Szczarą wojny nie było już zupełnie. Wszystko przedstawiało się dokładnie tak samo, jak na ubiegłorocznym turnusie rezerwy. Wpadliśmy od razu w kołowrót życia garnizonowego. Przed południem ćwiczenia z obrony przeciwlotniczej, „mustry luźnej”, służby patrolowej, po południu bilard, brydż i podrywanie panienek.
Wyznaczono nam wprawdzie przydziały bojowe, ale - podobnie jak obrona przeciwlotnicza czy służba patrolowa - było to trochę na niby, jakby chodziło jedynie o utrzymanie pozorów, że jakoś w tej dalekiej, nierealnej wojnie przecież uczestniczymy. Ja dostałem przydział bojowy dowódcy plutonu ciężkich karabinów maszynowych na taczankach. Było to dobre stanowisko, bo w odróżnieniu od innych dowódców plutonów CKM upraw
niało mnie do posiadania konia wierzchowego, co przydawało romantyzmu moim przyszłym działaniom bojowym. Na razie jednak - żeby mi się w głowie nie przewróciło - zamiast konia przydzielono mi stary rower.
Wiadomości o sytuacji wojennej dochodziły do nas za pośrednictwem na poły zdziecinniałego kapitana pospolitego ruszenia. Ten dziadyga o wielkim czerwonym nochalu siedział stale przy radiu i zasypywał nas coraz radośniejszymi komunikatami. Miał przy tym jakąś obsesję na punkcie liczby czternaście. Promieniejący radością oznajmiał nam - a to, że czternaście państw przystąpiło do wojny po naszej stronie, a to, że linia Zygfryda została przerwana w czternastu punktach itp., itp. Żołnierze podśmiewali się z niego, a nas, oficerów rezerwy, ogarniał coraz większy niepokój. Czekaliśmy niecierpliwie na dalszy rozwój wydarzeń.
Memu plutonowi przypadło zadanie szczególnie zaszczytne: obrona przed wrogim lotnictwem gmachu naszych macierzystych koszar 80. pułku strzelców nowogrodzkich. Nie było to zadanie trudne. Wrzesień był ciepły i słoneczny, przez cały czas mogliśmy się opalać. Jedynie mój „pocztowy” kapral Brzeziński, obdarzony szczególnie wrażliwym słuchem na samoloty, miał wyznaczony posterunek obserwacyjny nad naszymi pozycjami w oknie drugiego piętra koszar, nazywany przez nas „bocianim gniazdem”. Kapral Brzeziński był zajęty przeważnie pisaniem listów do narzeczonej, która jako nauczycielka była bardzo wymagająca na punkcie ortografii. Co pewien czas dobiegało nas wołanie z „bocianiego gniazda”, ale nie zapowiadało ono nieprzyjaciela, tylko zasięgało opinii kolegów w przypadku wątpliwości ortograficznych. Prawdę mówiąc, nikt nie wierzył, że „zwariowany malarz z
Berlina” zainteresuje się kiedyś sennym miasteczkiem Słonim nad rzeką Szczarą.
A jednak wojna zapukała do naszych bram.
Pewnego dnia, koło południa, wołanie z „bocianiego gniazda” zaskoczyło nas nowym brzmieniem, nie mającym nic wspólnego z ortografią. Głosem ochrypłym z przejęcia kapral Brzeziński zapowiedział nam nalot wroga:
- Lecą! Lecą! Jezusie najsłodszy, lecą! Raz, dwa, trzy, cztery, cała eskadra, same bombowce! Zrobią z nas kaszkę manną!
Nie wiadomo, kto wydał rozkaz strzelania. W każdym razie po chwili strzelaliśmy wszyscy. Waliliśmy Panu Bogu w okno, bo na dobrą sprawę z naszych stanowisk samolotów wroga nie było nawet widać. Strzelaliśmy, strzelaliśmy aż do zapamiętania.
I znowu wrzask Brzezińskiego, tym razem zachłystujący się z radości:
-Panienko Najświętsza! Dostał! Dostał! Zawraca do lasu! Panie poruczniku, samolot schodzi do lądowania na Leśną Polanę! Mamy ich!
Zostawiłem przy karabinach tylko karabinowych i pierwszych amunicyjnych, a z resztą pognaliśmy w stronę lasu. Z lasu wyszła nam naprzeciw grupa cywilów i mundurowych. Na czele kroczył oficer w angielskim battle- -dresie, głośno coś krzyczący i wymachujący rękami. Widać było, że jest rozjuszony do najwyższego stopnia. Nic dziwnego: przymusowe lądowanie nie należy do rzeczy przyjemnych. Jednakże widok z bliska dowódcy wrogiej eskadry obudził we mnie niepokój. Stanowczo nie wyglądał na Niemca. „Rany Boskie - przeraziłem się - zmusiłem do lądowania brytyjskiego alianta, dobrze mi się ta wojna zaczyna!” Ale w miarę jak podchodziliśmy
do siebie coraz bliżej, angielski dowódca eskadry wydawał się coraz bardziej swojski. Pod koniec aż przetarłem oczy.
Niemożliwe! Nie do wiary! Kto mi uwierzy, kiedy będę opowiadał o tym po latach.
A jednak nie było wątpliwości, lo był on.
W chwilę po tym, padliśmy sobie w objęcia.
- Stefan!
- Marian!
Dowódcą obcej eskadry okazał się mój szkolny kolega z Gimnazjum Zgromadzenia Kupców miasta Łodzi, Stefan Lorentz - blisko spokrewniony z całkowicie spolszczoną, podobnie jak on sam i bardzo zasłużoną dla Łodzi rodziną Geyerów.
Stefana Lorentza nazywano w szkole „Szwabem”. Przydomek wynikł z incydentu, jaki wydarzył się na kilka lat przed wojną. Dokładnie nie pamiętam, o co poszło, wiem tylko, że jeden z najmniej łubianych rozrabiaczy klasowych odważył się krzyknąć na Stefana „ty Szwabie”. W chwilę potem leżał na ziemi z rozkwaszonym nosem. Wszyscy byli po stronie Stefana. Nikomu nie przyszłoby na myśl kwestionować jego polskości. Ale przydomek pozostał. Jak to bywa z przydomkami.
I oto po tylu łatach „Szwab” Lorentz stoi przede mną w angielskim battJe-dresie, „uziemiony” przez mój patriotyczny pluton CKM na taczankach.
Po serdecznym przywitaniu, Stefan ponownie popadł w rozjątrzenie. Konwojował do Rumunii wspaniałe polskie bombowce „Łosie”, które z jakichś tam względów nie mogły już być użyte w tej wojnie. Z Niemcami nie zetknął się w drodze ani razu. Ale sześć razy zmuszali go do lądowania rodacy.
- Pojmujesz! Sześć razy lądowałem! Lecę już na resztkach paliwa. Chrzanię taką wojnę!
Resztę historycznego dnia spędziliśmy w garnizonowym kasynie oficerskim. Od Stefana dowiadywałem się, jak przedstawia się faktycznie sytuacja wojenna. Czerwo- nonosy łgarz z pospolitego ruszenia kłamał jak najęty. W jego informacjach, dostarczanych nam zapewne w jak najlepszych intencjach podnoszenia w nas żołnierskiego ducha, nie było ani szczypty prawdy. Nikomu się nie śniło
o czternastu państwach występujących w naszej obronie ani o czternastu wyłomach w linii Zygfryda.
Prawdziwy obraz wojny zawarty był w opowiadaniach Stefana. Sześć razy zmuszany do lądowania, miał szczególnie szerokie pole obserwacji. Wszędzie odnajdywał to samo. Dzielnych, pełnych poświęcenia żołnierzy, bohaterskich, mądrych dowódców batalionów. Natomiast nigdzie nie było tego, co potrzebne jest do wygrania wojen w dwudziestym stuleciu. Nie było doprowadzonych do końca rozumnych planów mobilizacyjnych, nie było potężnych sił lotniczych ani zmasowanych zagonów pancernych, nie było wreszcie środków transportowych pozwalających na szybkie przemieszczenie jednostek wojskowych. Według tego, co opowiadał Stefan, wojna była już przegrana. Piliśmy herbatę z arakiem (specjalność Słonimskiego kasyna). Wspominaliśmy dawne i najnowsze dzieje i coraz lepiej zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nasza Ojczyzna znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
O świcie Stefan odlatywał. Odprowadziłem go na nasze prowizoryczne lotnisko wojskowe.
Nigdy nie zapomnę krajobrazu i nastroju tamtej chwili. Świt dopiero nadchodził. W szarej mgle ciemniały zarysy „Łosiów*. Wielkie, czarne chmury przybliżały nie
bo. Nagle poczułem jakby gwałtowne szarpnięcie serca, doznałem przejmującego wrażenia, że to cała Polska, śmiertelnie zagrożona, oddaje się pod naszą opiekę.
Spojrzałem na pogrążonego w myślach „Szwaba”. Musiał przeżywać dokładnie to samo co ja. Kiedy pod wpływem przemożnego impulsu - najciszej jak mogłem - wyszeptałem: „Ojczyzn a...”, poczułem na ramieniu uścisk jego dłoni. Pożegnaliśmy się jak bracia.
Sądzę, że w tych dniach wielu polskich oficerów rezerwy przeżywało podobne zachłyśnięcie się Ojczyzną. Nasz przypadek był o tyle osobliwy, że dotyczył ludzi, którym wielokrotnie - z takich lub innych względów -| odmawiano prawa do polskości, a więc także do polskiej ojczyzny.
Nazywano go Kanarem, bo przy każdej okazji chwalił się, że kiedyś służył w konnej żandarmerii. Podwładnym kazał tytułować się nie starszym sierżantem, lecz starszym wachmistrzem. I wcale się nie obrażał, gdy za plecemi nucono mu lub mruczano:
Zdechł kanarek, zdechł kanarek, zdechł kanarek, zdechł...
Uśmiechał się nawet pod rudym wąsem. Bo ta stara piosenka wojskowa, wyśmiewająca żandarmów, nabierała nowego sensu, kiedy śpiewano ją przeciwko niemu: weryfikowała niejako jego żandarmską przeszłość.
Najbardziej żandarmskie były w nim oczy. Kanarko- wożółte, dokładnie takiego samego koloru jak sznury na żandarmskim mundurze. Mówi się, że ludzi o żółtych oczach wypełnia żółć, wskutek czego mają niedobiy charakter i są nienawistnikami. Kanar nie wyłamywał się z reguły. Nadmiarem dobroci z pewnością nie grzeszył, a jako nienawistnik bił wszelkie rekordy. Zwłaszcza niena
widził tych, od których był w jakiś sposób zależny, a już najbardziej ze wszystkich nienawidził mnie - swego bezpośredniego przełożonego. Do dziś niezupełnie rozumiem, dlaczego dowódca naszego Samodzielnego Batalionu Bojowego, major Michał Bartula, uznany później jak najsłuszniej za bohatera wojny 1939 roku - człowiek rozumny, sprawiedliwy i nie żywiący do mnie żadnej szczególnej niechęci - właśnie Kanara wyznaczył mi na zastępcę w dowodzonym przeze mnie plutonie ciężkich karabinów maszynowych na taczankach. Przypuszczam, że kierowały nim te same względy, co moim dowódcą w Szkole Podchorążych, kapitanem Jacewiczem, który dziesięć lat wcześniej - przygotowując pamiętną defiladę w dniu zaprzysiężenia rekrutów z cenzusem - właśnie mnie wyznaczył był na koniucha przy bardzo ponoć zasłużonym w wojnie 1920 roku, ale słynącym ze złośliwości, siwku Kapralu. Po skandalu defiladowym kapitan Jace- wicz tłumaczył się, że przydzielając mnie do Kaprala, rozumował tak: „Koniuch słaby, za to koń mądry, doświadczony, jakoś sobie z komuchem poradzi i wszystko pójdzie dobrze”.
Podobnie musiał rozumować major Bartula, kojarząc mnie z Kanarem. Obawiał się, że w warunkach bojowych młody, niedoświadczony podporucznik rezerwy (to znaczy ja) może nie dać sobie rady z dowodzeniem ważnym plutonem broni towarzyszącej. Przydzielił mi więc do pomocy wyjątkowo doświadczonego zastępcę, który w razie potrzeby zdolny byłby poradzić sobie i z ciężką bronią, i z ludźmi, i z końmi, i z taborem plutonu, a ponadto potrafiłby jeszcze wesprzeć w dowodzeniu niedoświadczonego dowódcę. Następstwa tego logicznego rozumowania okazały się w praktyce fatalne - o wiele , gorsze niż tamten skandal defiladowy w podchorążówce.
Bądź co bądź dokoła nas toczyła się prawdziwa wojna. W każdej chwili i z każdej strony zagrażały nam samoloty i czołgi wroga. Tymczasem od przybycia do nas Kanara pluton CKM-ów na taczankach zdawał się o tych wszystkich niebezpieczeństwach wojennych zapominać. Był całkowicie pochłonięty swoją własną prywatną wojną, rozgrywającą się między dowódcą plutonu a jego zastępcą.
Kanar nie znosił mnie od pierwszej chwili. Nie mógł mi wybaczyć, że on - zasłużony podoficer sztabowy, uczestnik dwóch wojen, dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych, mistrz jazdy konnej - musi słuchać rozkazów „warszawskiego picusia” (tak mnie podobno nazywał), który ledwie potrafi utrzymać się w siodle, a o wojnie wie akurat tyle, co zdążył wyczytać z książek dla młodzieży. Ja ze swej strony tę jego nienawiść do mnie jeszcze podsycałem, gdyż ilekroć słyszałem, że tytułują go nie sierżantem, lecz wachmistrzem, nie mogłem się powstrzymać od ironicznego uśmiechu. Odpłacał mi za te uśmiechy z nawiązką.
Szczególnym przedmiotem jego szyderstw i urągowisk była moja jazda konna. Rzeczywiście, jeźdźcem byłem nie najlepszym. Miałem za sobą jedynie kilkutygodniowy podchorążacki kurs szkoleniowy jazdy konnej dla dowódców plutonów CKM-ów na taczankach. Ale w kampanii wrześniowej 1939 roku, która była jednym nie kończącym się marszem, nawet taka zaprawa jeździecka w zupełności wystarczała. Konia miałem łagodnego - mocnego, chłopskiego kasztanka. Maciek - bo tak mego wierzchowca nazwałem - szybko chyba się zorientował w moim słabym przygotowaniu kawaleryjskim, ale nie wyciągał z tego żadnych przykrych dla mnie konsekwencji. Co innego Kanar. Ten z każdego mego występu jeździeckiego, a zwłaszcza z mojego dosiadania konia, starał się uczynić
widowisko humorystyczne nie tylko dla naszego plutonu, ale dla całego batalionu, gdyż odbywało się to przeważnie na placu apelowym, kiedy batalion czekał na odprawę swego dowódcy. Za każdym razem, kiedy mój „pocztowy” - kapral rezerwy Brzeziński - przyprowadzał mi osiodłanego Maćka, Kanar był już na miejscu i, otoczony grupką szeregowych, szykował się na dobrą zabawę. Drwiące spojrzenie jego żółtych oczu kompletnie mnie paraliżowało i wszystko co w zwykłych warunkach robiłem znacznie lepiej, robiłem znacznie gorzej. Wrogość bijąca od Kanara musiała w jakiś sposób oddziaływać nawet na mojego Maćka, gdyż zachowywał się bardziej nerwowo niż zazwyczaj, co nie ułatwiało mi zadania. W rezultacie dostarczałem niezłego teatru batalionowej publice, kiedy z jedną nogą w strzemieniu przez dłuższą chwilę podskakiwałem za moim zdenerwowanym wierzchowcem, zanim wreszcie udało mi się wgramolić na jego grzbiet Widownia nie dawała się jednak sprowokować drwiącymi uśmiechami Kanara i na ogół zachowywała się przyzwoicie. Brało się to stąd, że mnie w batalionie podobno lubiano, gdyż umiałem interesująco rozmawiać z żołnierzami, a Kanara totalnie nie cierpiano. Ale pewny jestem, że cały batalion, patrząc na moje popisy jeździeckie, w duchu pękał ze śmiechu.
Moje udręki nie kończyły się jednak na tym. Po gruntownym ośmieszeniu moich kwalifikacji jeździeckich, Kanar pokazywał batalionowej widowni, jak sobie poczyna z koniem były starszy wachmistrz konnej żandarmerii. Jednym wspaniałym skokiem osadzał się w siodle podstawionego mu „luzaka”, po czym przez parę minut czarował nas takimi sztuczkami, jakie widuje się tylko na międzynarodowych zawodach hipicznych. Uciec od tych pokazów nie mogłem, ponieważ czekaliśmy wszyscy na odprawę z majorem. Mogłem tylko udawać, że mnie te
wszystkie woltyżerskie cuda nic a nic nie obchodzą. Ale on wiedział, że jest inaczej i w jego żółtawych oczach, których ze mnie nie spuszczał, aż bulgotało od drwiny i pogardy.
Do jakiego stopnia mnie nienawidził, miałem możność się przekonać w owym pamiętnym dniu, który był dla nas jedynym radosnym dniem w całej tej smutnej kampanii - w dniu, w którym na krótko można było uwierzyć, że nasza beznadziejna wojna przybierze o wiele korzystniejszy obrót.
Był to trzeci dzień po wymarszu z macierzystego Słonima nad Szczarą, a więc 15 września 1939 roku. Zgodnie z rozkazem dowództwa zajmowaliśmy pozycje obronne wzdłuż Kanału Królewskiego. Miałem właśnie zarządzić kopanie stanowisk dla naszych CKM-ów, kiedy w powietrzu, wysoko nad naszymi głowami, zawarczał samolot. Wszyscy na chwilę zamarliśmy, po czym wszczęło się gwałtowne zamieszanie. Gdyby nasz pluton był zwykłym plutonem strzeleckim, nie byłoby sprawy. Wystarczyłaby jedna krótka komenda: „Lotnik, kryj się!” i całe bractwo rozpierzchnęłoby się na boki, szukając - każdy dla siebie - najbezpieczniejszego schronienia. Ale to był pluton CKM-ów na taczankach. Stanowiliśmy niepodzielną całość. Nie mogliśmy uciec od naszej ciężkiej broni maszynowej, od naszych koni i taczanek. Żebyż to przynajmniej były prawdziwe taczanki: lekkie, zwrotne, na wysokich kołach, mogące w razie potrzeby posłużyć za osłonę z powietrza. Ale prawdziwe taczanki naszego pułku
- 80. Pułku Strzelców Nowogrodzkich - wymaszerowaly ze Słonima na linie obronne pod Mławą jeszcze wiosną, zaraz po oroszeniu częściowej mobilizacji. Kiedy więc przyszła kolej naszego wymarszu na prawdziwą wojnę, prawdziwych taczanek już nie było. Zamiast nich dano nam pod
CKM-y drabiniaste wozy chłopskie wymoszczone słomą. Miało to tę dobrą stronę, że w czasie męczącego marszu załogi CKM-ów mogły sobie na tych wozach trochę pospać (oczywiście jeżeli nie było w pobliżu Kanara, bo ten sobie sprawił specjalny kij do grzmocenia śpiących). Ale uciec takimi wozami przed lotnikiem było czystą niemożliwością. Na domiar złego zaprzężone do wozów płochliwe konie chłopskie - wystraszone narastającym nad nami warkotem - zaczęły szaleć. Wkrótce cały nasz pluton zamienił się w splątaną masę ludzi, wozów, koni, strachu i bezradności. Z tej sytuacji nie było dobrego wyjścia. Strzelanie nic by nie dało, bo za wysoko - i jeszcze bardziej zwróciłoby na nas uwagę wroga. Można było tylko polecić się Bogu i czekać z rezygnacją, aż hitlerowski zbój powietrzny zetrze nas na miazgę.
Samolot krążył ciągle wysoko nad nami, zataczając szerokie koła, jak jastrząb czyhający na zdobycz. W końcu musiał nas dostrzec, bo zaczął gwałtownie pikować w naszym kierunku. Skoczyliśmy do CKM-ów. Teraz nie ryzykowaliśmy już niczym. I tak nas widział. Był coraz bliżej, tuż nad naszymi głowami. Ale zanim zdążyliśmy przygotować karabiny do strzelania, ze splątanej masy ludzi, koni i wozów, stłoczonych na szosie, buchnął ogłuszający wrzask radości. Nadlatujący na nas samolot, zamiast czarno-białych hitlerowskich krzyży, miał na skrzydłach dwie czerwone gwiazdy.
Przypomniałem sobie, jak na krótko przed wojną - w okresie najzajadlejszych ataków Hitlera na Korytarz Gdański - krążyły po Warszawie uparte pogłoski, że spiker radia moskiewskiego miał powiedzieć: „Gaspadin Gitler, nie chaditie w koridor, patamu szto tam tiemno i w mordu bijut!” Nie wszyscy w te pogłoski wierzyli. Były zbyt piękne, żeby były prawdziwe. Zwłaszcza po tym
przeklętym pakcie Mołotow-Ribbentrop. Aż oto proszę: pogłoski sprawdziły się. Wielki sąsiad jest z nami! Nie pozostawił nas na łasce Hitlera. A jeśli jest z nami, to wygramy tę wojnę.
I razem z moimi podwładnymi - przeważnie podoficerami rezerwy rodem z Pomorza, a więc nie obciążonymi w najmniejszym nawet stopniu kompleksami antyrosyjskimi - darłem się jak opętany:
- Niech żyje Iwan! Charoszyj Iwan! W mordę Hitlera! W mordę!
Przez dłuższą chwilę samolot krążył nad naszymi głowami. Widzieliśmy dokładnie białe kożuszki i czerwone twarze pilotów, jeden z nich pomachał nam ręką.
W szczytowym momencie euforii zerknąłem kątem oka na Kanara. Nie uczestniczył w ogólnej radości. Głównym przedmiotem jego zainteresowania byłem jak zwykle ja. Omiatał mnie ciężkim, nienawistnym spojrzeniem r- jeszcze bardziej pożółkłym niż zazwyczaj. Zrozumiałem, że on nie może się cieszyć tym, czym ja się cieszę.
W dwa dni później, smutnej pamięci 17 września 1939 roku W w domu osadnika, wojskowego inwalidy z wojny 1920 roku — słuchaliśmy ze ściśniętymi gardłami przemówienia radiowego ministra spraw zagranicznych Związku Radzieckiego Wiaczesława Mołotowa. Jednostajny, zająkliwy głos szkalował po rosyjsku naszą ojczyznę.
Polska - bękart traktatu wersalskiego...
Państwo polskie przestało istnieć z chwilą ucieczki jego rządu za granicę...
Armia Czerwona wkracza do Polski, aby chronić mniejszość białoruską i ukraińską...
Słuchałem tego poruszony do głębi - zaskoczony i zrozpaczony. Nie zważając na szydercze spojrzenia Kanara, próbowałem jeszcze przekonywać siebie i innych, że
wszystko to, razem z wcześniejszym paktem o nieagresji, może być tylko grą polityczną - przesłoną dymną dla oszukania Hitlera i ukrycia rzeczywistych zamiarów, bo przecież dopiero co, zaledwie przed dwoma dniami... Ale przerwałem te naiwne, dziecinne wywody, w które sam nie wierzyłem, gdy zobaczyłem, co dzieje się z naszym gospodarzem. Inwalida z wojny 1920 roku był siny z przerażenia, wyglądał jakby za chwilę miał wybuchnąć płaczem. Zaczął nas błagać, żebyśmy zabrali go z sobą. Było to niemożliwe. Major Bartula miał niezłomną zasadę: nie zabiera wojskowych rozbitków z innych jednostek ani ewakuujących się cywilów. Dzięki temu nasz batalion do końca wojny zachował nie zmieniony stan osobowy i nie naruszoną dyscyplinę. Musieliśmy pozostawić naszego gospodarza sam na sam z jego przerażeniem i rozpaczą. Było nam trochę głupio, ale intencje majora w pełni rozumieliśmy.
Epizod pod Ratnem rozegrał się w jakiś tydzień później, kiedy już nikt nie wątpił, że wojna Polski z ościennym mocarstwem przerodziła się w wojnę z dwoma ościennymi mocarstwami. Lotnicy z czerwonymi twarzami, w białych kożuszkach, bombardowali nasze tabory.
Otrzymałem z moim plutonem rozkaz zajęcia luki między dwoma pułkami naszej dywizji. Rozstawiliśmy nasze CKM-y na białej, piaszczystej łasze pod lasem. Śmiertelnie zmęczeni, legliśmy przy nich pokotem. Było okropnie gorąco. Nikt nie miał ochoty na rozmowy. Co chwila zapadaliśmy w ciężką półdrzemkę. Wszystkim marzyło się to samo: czarne, gęste, chlupoczące błoto, w którym ugrzęzłyby nieprzyjacielskie czołgi. Ale majoliko- wobłękitne niebo nie zapowidało, aby w najbliższym czasie mogła z niego spaść choćby kropla deszczu.
Około południa, kiedy było najgoręcej, podeszli do naszych stanowisk dwaj nieznajomi oficerowie z sąsiedniego pułku: kapitan z Krzyżem Walecznych na kamgar- nowej bluzie i młodziutki podporucznik w polowym drelichu. Wyrazili chęć poznania dowódcy plutonu. Podniosłem się niechętnie i otrzepałem z piasku. Przedstawiliśmy się sobie według wszelkich zasad regulaminu służby wewnętrznej.
- Panie poruczniku, czy możemy prosić o krótką rozmowę na osobności?
Wprowadziłem ich do lasu, gdzie było trochę mniej gorąco, ale piekielnie cięły komary. Zagaił kapitan z Krzyżem Walecznych:
- Czy panu wiadomo, panie kolego, że ostatnie meldunki naszego zwiadu stwierdzają niezbicie, że jesteśmy otoczeni przez sowieckie czołgi?
Nie, ostatnich meldunków nie znałem. Przypomniałem natomiast, że podobne „niezbite” wiadomości prowadziły parokrotnie do fałszywych alarmów.
- Ten alarm jest prawdziwy - uciął sucho kapitan i właśnie w związku z tym większość młodszych oficerów dwóch sąsiadujących pułków złożyła imienne, potwierdzone podpisami ślubowanie, że raczej popełni samobójstwo, niż pójdzie do niewoli sowieckiej. Otóż wydelegowani do mnie oficerowie chcieliby wiedzieć, czy zgadzam się przyłączyć do tego ślubowania i akces swój potwierdzić podpisem?
To, co proponował kapitan z Krzyżem Walecznych, wydawało mi się tak niepoważne, że z trudem wierzyłem własnym uszom.
- Ależ, panie kapitanie, jakże ja mogę zobowiązać się do popełnienia samobójstwa, kiedy jeszcze w ogóle nie wiadomo, czy dojdzie do bitwy, a jeśli dojdzie, to przecież
wcale nie jest pewne, czy to my ją przegramy. Cóż by powiedzieli na takie ślubowanie moi żołnierze?
Kapitan poczerwieniał i zmierzył mnie złym spojrzeniem. Naraz w oku zapalił mu się niedobry błysk zrozumienia:
- A może pan porucznik sympatyzuje z sowiecia- rzami?
Poczułem, że ogarnia mnie wściekłość.
- Panie kapitanie, jeśli ma pan na to jakieś dowody albo żywi jakieś podejrzenia, to proszę zawiadomić odpowiednią komórkę w sztabie dywizji. A teraz czas już skończyć tę nie prowadzącą do niczego rozmowę!
Pożegnaliśmy się bez podawania rąk.
Kiedy wychodziłem z lasu, podbiegł do mnie Kanar. Był inny niż zazwyczaj: po ludzku ciekawy i podniecony. Jego oczy - mniej żółte niż zwykle - spoglądały na mnie niemal życzliwie. Przychylił się konfidencjonalnie do mego ucha:
- Czego oni chcieli?
W odpowiedzi bluznąłem na niego całą wezbraną we mnie złością:
- Nic takiego, sierżancie, co mogłoby pana zainteresować. Ot, takie nasze oficerskie sprawy.
Odchylił się jak uderzony, po czym zaraz wyprężył się w postawie zasadniczej:
- Tak jest, panie poruczniku, melduję swoje odejście! gj I odszedł.
Poczułem, że tym razem ja przegiąłem pałę. Chciałem go choć trochę udobruchać:
- Panie wachmistrzu! |g zawołałem^ Jeszcze chwila! Panie starszy wachmistrzu!
Szedł dalej, jakby nie słyszał, ale słyszał, bo dostrzegłem, jak lekko wzruszył ramionami.
Do bitwy pod Ratnem ostatecznie nie doszło. Na moje szczęście. Bo śmiertelnie obrażony Kanar był zdolny do wszystkiego. Nie czułbym się bezpiecznie, mając go w boju za plecami.
Rosjanie dopadli nas dopiero pod Milejowem - tam gdzie dzisiaj produkuje się dżemy i inne przetwory owocowe. W niewielkim rzadkim lasku kończyliśmy właśnie obiad - ten przeklęty przypalony pęczak, jakim od tygodnia raczyła nas nasza zepsuta kuchnia połowa - kiedy zaczęli strzelać z drzew. Major Bartula podjechał do mnie na swej ogromnej izabelowatej kobyle - chmurny, skupiony.
- Oni tak zawsze zaczynają, kiedy czują się mocniejsi - powiedział. - Tym razem nie uda się uniknąć bitwy. Poruczniku, ściągnie pan tu natychmiast kompanię obwodową porucznika Licińskiego. - Podał mi szkic sytuacyjny trasy. - Tylko niech pan uważa, bo wszędzie pełno Niemców.
Jechałem drogą leśną wśród niezmierzonych, czarnych borów hrabiów Hutten-Czapskich. Nie myślałem o Niemcach, przed którymi ostrzegał mnie major. Myślałem jedynie o tym, że wkrótce będziemy się bić z Rosjanami. Myślałem o tym z rozpaczą. Bo jeszcze ciągle - pomimo tego strasznego przemówienia Mołotowa i bombardowania naszych taborów - nie mogłem się przyzwyczaić do uważania ich za wrogów. Jeszcze ciągle miałem w pamięci tę rozkoszną niespodziankę lotniczą, jaką nam zgotowali nad Kanałem Królewskim. Myśl o mającej nastąpić bitwie napełniała mnie przerażeniem. Czułem, że dzieje się coś strasznego, co nie powinno się dziać.
Mój koń był równie zdenerwowany jak ja. Rozleniwiony do niemożliwości wolnym stępem codziennych marszów, w żaden sposób nie dawał się poderwać do
kłusa. Ilekroć zbyt mocno kłułem go ostrogą, odwracał łeb i z wyrzutem łypał ku mnie okiem, jakby chciał powiedzieć: „Nie, panie poruczniku, tego w umowie między nami nie było”.
Na szczęście moja samotna jazda trwała krócej, niż przewidywałem. W połowie drogi spotkałem kompanię porucznika Licińskiego - tę właśnie, którą miałem sprowadzić - maszerującą już w kierunku Milejowa. Liciński dowiedział się od chłopów o pojawieniu się dużej jednostki sowieckiej, więc, nie czekając na rozkaz, pomaszerował na pomoc swemu batalionowi. Dowódca drugiej kompanii, podobnie jak ja, nie miał serca do mającej nastąpić bitwy. Ale kiedy dotarliśmy do batalionu, okazało się, że wszystko załatwiono bez naszego udziału. Bitwa została rozegrana i zakończyła się naszym niewiarygodnym zwycięstwem. Batalion, otoczony przez trzykrotnie silniejszego nieprzyjaciela, wziął do niewoli kilkudziesięciu żołnierzy, kilkadziesiąt sztuk broni ręcznej i kilka „biedek” z ciężkimi karabinami maszynowymi. Z zeznań jeńców dowiedzieliśmy się, że zaatakował nas pułk obrony granic z obwodu Czernichowskiego. Wojsko to było marne, nędznie odziane i nędznie uzbrojone (jakże inne było ich wojsko, które oglądałem w sześć lat później przy zdobywaniu Berlina!). Nasze koniuchy najbardziej się cieszyły ze zdobycznych koni. Ale po zdjęciu z nich uprzęży omal się nie popłakali; grzbiety i boki koni były tak poocierane, że wyglądały jak jedna wielka rana.
O przebiegu bitwy dowiedziałem się dopiero w chacie chłopskiej, którą wyznaczono na kwaterę mnie oraz dwóm innym oficerom rezerwy: porucznikowi Skarbek- -Kruszewskiemu i podporucznikowi Pillowi. Poza nami - w ciemnej izbie znajdował się jeszcze ciężko ranny w brzuch, młodziutki jeniec rosyjski. Musiało go bardzo
boleć, bo ciągle jęczał i na przemian wykrzykiwał dwa słowa: „mamasza” i „opiratsia”. Żaden z nas nie znał rosyjskiego, ale z pierwszym słowem nie było kłopotu: słowo „matka” brzmi podobnie we wszystkich językach. Z drugim słowem było trudniej. Sądziliśmy początkowo, że chodzi mu o zrobienie operacji, co w naszych warunkach było oczywiście niemożliwe. Dopiero przy pomocy gestów półprzytomny ranny zdołał nam wytłumaczyć, że chodzi tylko o opatrzenie jego rany. Ale nawet i to było niemożliwe, bo nie mieliśmy ani sanitariusza, ani opatrunków.
Przy akompaniamencie jęków i krzyków rannego koledzy opowiadali mi o stoczonej bitwie. Mówili o niej niechętnie, powściągliwie, jakby się wstydzili odniesionego zwycięstwa. Ich dziwne zachowanie zrozumiałem dopiero po wysłuchaniu relacji do końca.
A więc początkowo zapowiadało się bardzo źle. Przewaga ich sił nad naszymi była przytłaczająca. Mieli także znacznie więcej niż my ciężkiej broni maszynowej. Major ustawił batalion w szyku obronnym. Sam wysunął się na parę kroków przed front. Przy sobie miał jako ochronę jeden z moich karabinów maszynowych. Ze względu na ważną rolę tego karabinu, miejsce celowniczego zajął sam Kanar. Przez dłuższą chwilę dwa wojska stały naprzeciw siebie, jakby usiłując zgłębić swe zamiary. Potem od nich wyszła ku nam grupa kilkunastu osób. Chyba sami oficerowie. Ten, który szedł na czele, w sztywnej czapce z błękitnym otokiem, wywijał białą płachtą na kiju. Idąc ku nam wołali, że jesteśmy otoczeni i wzywali nas do złożenia broni.
Wtedy właśnie to się zaczęło. Nie spojrzawszy nawet na stojącego obok majora, Kanar wygarnął na idących ku nam długą serię z CKM-u. Skosił ich niemal wszystkich.
Skarbek-Kruszewski widział, jak ten z białą płachtą par- lamentariusza i z niebieskim otokiem na czapce, leżąc już na ziemi, zdołał jeszcze wyszarpnąć z kabury rewolwer i strzelił sobie w usta.
Po zlikwidowaniu ich dowództwa nasi przeciwnicy wpadli w taki popłoch, że dalsza bitwa była dla nas dziecinną igraszką. Ogarnięci paniką wiali, aż się za nimi kurzyło. Mimo to moi koledzy nie mieli słów potępienia dla postępku Kanara.
- Strzelił do parlamentariuszy - oburzał się Skarbek- -Kruszewski - naruszył święte prawo wojny, przestrzegane od wieków nawet przez barbarzyńców. Nie, takich zwycięstw nie chcę! Nie chcę!
Ta rozmowa w chłopskiej chacie pod Milejowem przypomniała mi się niedawno, kiedy czytałem książkę o zbrodni katyńskiej. W pewnej chwili poraziła mnie myśl, że gdyby nie ten żółtooki, śmiertelnie mnie nienawidzący Kanar, to według wszelkiego prawdopodobieństwa i ja znalazłbym się na liście ofiar Katynia czy innego „gułagu” śmierci.
Boże, jakie to wszystko skomplikowane!
Marianowi Wadeckiemu
Las jest dębowy, gęsty, z lekka już ożółcony jesienią. Oprowadza mnie trzech gajowych. Najstarszego z nich, przysadzistego blondyna o rumianej twarzy i nieco kab- łąkowatych nogach, pamiętam świetnie jeszcze z tamtego czasu. Był jednym z niewielu cywilów, którzy nie ewakuowali się stąd przed bitwą. To on pełnił honory domu w gajówce Ofiara, gdzie kwaterowało nasze dwództwo. Przegadaliśmy wtedy z nim większą część nocy. Niewiele się zmienił przez te osiemnaście lat, stał się tylko mniej rozmowny. Każde słowo waży teraz z takim namysłem, jakby od tego miał zależeć osąd historii. Za to dwaj młodzi trzaskają dziobami bez skrupułów. Byli wtedy chłopcami niespełna dziewiętnastoletnimi, w czasie bitwy znajdowali się o wiele kilometrów stąd - więc mają prawo wiedzieć wszystko. Ich znajomość tematu naprawdę zdumiewa. Sypią numerami niemieckich dywizji i pułków, znają każdy szczegół strategii generała Kleeberga, pamiętają wszystkie sytuacje bojowe. Rozpiera ich duma, że na terenie ich leśnictwa rozegrała się „ostatnia regularna
bitwa kampanii wrześniowej”. Spacer ze mną po lesie traktują niemal jak misję historyczną. Jeden z nich z dobrej woli przetelepał się na rowerze czterdzieści kilometrów, żeby przywieźć mi metalową oprawkę od busoli Bezarda, znalezioną przed osiemnastu laty na pobojowisku. Noszę teraz tę oprawkę w kieszeni spodni, kalecząc sobie dłoń o jej ostrą krawędź.
Chodzimy po lesie, zatrzymujemy się, gadamy, milczymy, porównujemy nasze wspomnienia. Diabelnie trudno po tylu latach zorientować się w mało znanym lesistym terenie. Nie zmienione pozostały tylko zasadnicze punkty: gajówka Ruszczą, gajówka Ofiara, skrzyżowanie dróg... Ale rozmieszczenie drzew jest jakby inne. Pamiętam przecież dokładnie, że kiedy wychodziło się z gajówki, las znajdował się z prawej strony drogi, a karczo- wisko z lewej... Czyżby do tego stopnia zawodziła mnie pamięć?
Gajowi pobłażliwie kiwają głowami. Nie jest to wina pamięci. Zmienił się po prostu krajobraz lasu. Stare dęby ocalałe w 1939 roku wycięto za okupacji. Na starych karczowiskach wyrosła ściana młodych drzew. Pod wpływem czasu las obrócił się dokoła swej osi i... przeszedł na drugą stronę drogi. Minęło przecież osiemnaście lat.
Po raz pierwszy przyszliśmy do tego lasu wieczorem 4 października 1939 roku. Oddział nasz należał do grupy generała Kleeberga i w księgach żołdu zapisany był jako drugi rzut 79. pułku piechoty. Ale potocznie nazywano nas od nazwiska dowódcy - batalionem majora Bartuli. Batalion miał za sobą zwykły szlak kampanii wrześniowej. Po wyjściu z małego kresowego garnizonu brnęliśmy tygodniami przez piaski Polesia, przemykając się wśród niemieckich zagonów pancernych. Od czasu do czasu nadlatywały czarne junkersy i ogniem pokładowym lub
lekkimi bombami masakrowały nam tabory. Wieczorami, na kwaterach w małych dworkach poleskich, słuchaliśmy opowiadań ewakuowanych starościn o tym, jak przemyślnie marszałek Rydz-Śmigły „wciąga Niemców w worek”. Nocami z rosnącym niepokojem obserwowaliśmy tajemnicze sygnały świetlne, którymi wróg rozmawiał o nas nad naszymi głowami. Na szosach mijały nas kolumny uciekających samochodów. Żony dygnitarzy, wystrojone w podróżne kostiumy koloru khaki, zrzucały żołnierzykom całe pudła „Junaków” i „Mew”. Bledliśmy z gniewu i pogardy, ale papierosy podnosiliśmy, bo nie było co palić. Nie było także co jeść. Stęchły, przypalony pęczak z zepsutych kuchni polowych nie chciał przechodzić przez gardło. A mieszkańcy mijanych wsi dawno stracili już chęć do dzielenia się z wojskiem swymi szczupłymi zapasami. Ojczyzna w około nas kurczyła się gwałtownie. Stawała się obca, nieufna, zła. W połowie września rozeszła się pogłoska, że mamy iść do Rumunii. Młodsi oficerowie batalionu zaczęli szeptać o zdradzie dowództwa. Obawy ich okazały się przedwczesne. Wydarzenia 17 września odcięły grupę Kleeberga od południowych granic państwa. Nowy rozkaz generała przerzucił nas razem z innymi oddziałami na lewy brzeg Bugu - na odsiecz oblężonej Warszawie.
30 września - nie zapomnę nigdy tego dnia - ranny rozbitek, pętający się przy moim plutonie taczanek, skradł nam konia luzaka. Szukałem tego konia z rozpaczą i przerażeniem, do jakich jest zdolny tylko młody oficer rezerwy, którego po raz pierwszy w życiu obciążono odpowiedzialnością za stan i majątek oddziału. Miotając się konno wzdłuż maszerującej kolumny, na którychś rozstajach dróg natknąłem się na obcego kapitana, odpoczywającego ze spuszczoną głową pod krzyżem przydrożnym. Kiedy spytałem o konia, podniósł na mnie wygasłe oczy.
- Niech pan się nie wygłupia, poruczniku - powiedział ze smutkiem. - Co mnie obchodzi pański koń? W dupie mam pańskiego konia! Warszawa skapitulowała! Rozumie pan? -1 rozpłakał się.
Drogi za Bugiem pełne były wozów z rannymi, rozbitych taborów, skłębionego zamętu i wściekłych pokrzykiwań woźniców. Trzymany w karbach twardą ręką dowódcy, batalion przepychał się przez tę miazgę wojny. Po kilku dniach wytężonego marszu osiągnęliśmy wyznaczony punkt koncentracji leśnej pod wsią Wola Gułowska.
Ileż lat można wędrować po Polsce, a nie dowiedzieć się nigdy, że istnieje wieś o nazwie Wola Gułowska!
Teraz, kiedy stoimy na skraju lasu i mamy tę wioskę przed sobą jak na dłoni, sprawia ona wrażenie oazy siels- kiej pogody i niczym nie zakłóconego spokoju. Długi szereg małych, schludnych domków, biały barokowy kościół, kolorowe sady. Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna... A przecież, jeżeli o Woli Gułows- kiej da się w ogóle powiedzieć coś ciekawego, to chyba tylko to, że leży ona na odwiecznym szlaku polskich wojen, wśród starych pobojowisk Parczewa, Kocka, Adamowa... Cóż poza tym? W sąsiedniej Woli Okrzejskiej przynajmniej urodził się Henryk Sienkiewicz. W Woli Gutowskiej nie urodził się nikt sławny. Tu ludzie tylko umierali. Nieraz przychodzili umierać z daleka. W lesie gułowskim do dziś otacza się kultem groby powstańców z 1863 roku. Niektóre miejsca noszą tu niepokojące, złowróżbne nazwy: Krzywda, Ofiara, Mogiły... Las okrąża wioskę ze wszystkich stron - cichy, bezpieczny, ogromny.
Kiedy przyszliśmy tu w roku 1939, las gułowski nie był cichy ani bezpieczny. Pomrukiwała w nim wojna. Z daleka przewalało się głuche dudnienie armat, parskały konie, chrzęściły nowe rzemienie uprzęży, szczękały ka-
waleryjskie szable. Na leśnym biwaku czekała na nas brygada kawalerii generała Kmicica-Skrzyńskiego. W ostatnią noc szarej, ubogiej kampanii wrześniowej rozbłysła nam niespodzianie przed oczami cała świetność ułańskiej Polski. Chyba jeszcze nigdy „malowane dzieci” nie bratały się z nędznymi „zającami” z piechoty tak serdecznie, jak owej pamiętnej nocy. Wypoczęci, piękni jeźdźcy w zawadiackich furażerkach i zgrabnych półkożuszkach obejmowali czule piechocińskich łazarzy, częstowali ich rumem i siłą ciągnęli do swych zamaskowanych ognisk. Byliśmy dla nich upragnioną odsieczą. Już od dwóch dni stali w obwodzie bitwy przetaczającej się powoli od Kocka przez Adamów i Krzywdę na Wolę Gutowską, Według ich zgodnych relacji, bitwa była w zasadzie wygrana. Niemcy bronili się resztkami sił. Nasze przybycie miało ostatecznie przeważyć szalę polskiego zwycięstwa.
Kiedy pokrzepiony tymi wiadomościami szedłem z kolegami na wyznaczoną kwaterę, minął nas niski, tęgi oficer w płaszczu bez oznak i w naciśniętej na uszy połówce. Chociaż nie nosił okrągłej czapy z amarantowym otokiem ani monokla, a twarz miał zmiętą i nie ogoloną, poznaliśmy go natychmiast. Przed wojną widywało się go często na tarasie warszawskiej „Europy” w pełnym sztafażu szwoleżerskich blasków. Pułkownik Busler - dawny adiutant marszałka Piłsudskiego! Ib przypadkowe spotkanie uprzytomniło nam zasięg i ostateczny charakter leśnej koncentracji, ściągnięto tu wszystko, co pozostało jeszcze z sił zbrojnych Rzeczypospolitej.
Dopiero dzisiaj, po latach, dowiaduję się od moich przewodników, że ówczesny optymizm ułański nie był pozbawiony podstaw. Generał Kleeberg zetknął się początkowo tylko z jedną dywizją niemieckiej piechoty i w dwudniowej bitwie opór tej dywizji złamał prawie całko*
wicie. Ale wycofujący się Niemcy zdążyli wezwać na pomoc drogą radiową dwie ciężkie dywizje pancerne z rejonu Dęblina. Dywizje te weszły do walki 5 października - w trzecim dniu bitwy.
Piątego października o czwartej nad ranem major Bartula zarządził odprawę dowódców kompanii. Jako dowódca plutonu cekaemów na taczankach, również byłem objęty tym wezwaniem. Odprawa odbyła się konno na skrzyżowaniu leśnych dróg. Las cały był jeszcze w mgłach. Konie parskały niecierpliwie. Drżeliśmy z chłodu, z niewyspania i... z rozkosznego podniecenia. O takich odprawach marzyło się przecież przy lekturze książek Przyborowskiego i Gąsiorowskiego.
Major powitał nas twarzą posępniejszą niż zwykle. Zgarbiony na swej wielkiej, gniadej kobyle, przyjmował raporty nie patrząc nam w oczy. Ten burkliwy, zamknięty w sobie sztabowiec - zwany w pułku Michałem Ponurym - nie zabiegał o popularność u oficerów rezerwy. Ale szanowali go wszyscy, gdyż dał się poznać jako odważny żołnierz i zdecydowany dowódca. Owego ranka jednak uderzyła nas w jego zachowaniu jakaś nowa, niepokojąca nuta.
- O piątej wyruszamy do natarcia - oznajmił krótko. - Z prawego i lewego skrzydła osłaniają nas sąsiednie pułki. Kierunek natarcia dla batalionu: kościół we wsi Wola Gułowska. To wszystko.
Byliśmy zdumieni lakonicznością tego rozkazu.
- Panie majorze - odezwał się czyjś niepewny głos. - A co mamy robić potem, po zdobyciu kościoła?
Major ogarnął nas chmurnym spojrzeniem i jeszcze bardziej oklapł w siodle. Po raz pierwszy dojrzeliśmy w jego twarzy wyraz niezdecydowania i bezradności.
- Na razie nie mam nic do dodania - burknął niechętnie. - Dalsze rozkazy otrzymacie później.
Wracaliśmy z tej odprawy zgnębieni. Piękny adiutant batalionu, porucznik Tytus Wilski, mówił:
- Ja znam Ponurego i umiem czytać z jego twarzy. To się nie może dobrze skończyć.
Od skraju lasu, gdzie zatrzymujemy się, aby podumać
o bojach sprzed lat, do białego kościoła w Woli Gutowskiej będzie chyba z półtora kilometra. Pole równe jak stół, pozbawione zasłon terenowych - w zasadzie nie bardzo nadające się do przeprowadzania natarć. Typowo polski krajobraz tchnie spokojnym urokiem dojrzewającej jesieni. Na łące pasie się stado łaciatych krów. Snuje się leniwie dym z ogniska, na którym pastuszkowie opiekają kradzione kartofle. Od wsi dobiega skoczne chrypie- nie radiowęzła, zwanego tu „kołchoźnikiem”. W czystym powietrzu niosą się jakieś wesołe nawoływania. Niełatwo w takich warunkach realnie odtworzyć sobie w pamięci te wszystkie wariackie wydarzenia, które rozegrały się tu przed laty.
Jeszcze na długo przed przyjściem do gułowskiego lasu, oficerów rezerwy naszej kompanii męczyła niepewność, czy w czasie pierwszego upragnionego starcia zbrojnego z wrogiem okażą się wystarczająco odważni. Rozmawialiśmy o tym wiele razy na nocnych kwaterach - i ten dręczący strach przed stchórzeniem stał się decydującym motorem naszych poczynań, kiedy ruszyliśmy do natarcia.
Jeżeli bitwa gułowska miała w ogóle jakiś uporządkowany plan, to trzeba stwierdzić, że na naszym odcinku załamał się on całkowicie po przebiegnięciu trzystu metrów. Na przestrzeni tych pierwszych trzystu metrów poczucie odpowiedzialności za kompanię i plutony prze-
ważało jeszcze w umysłach młodych dowódców nad żądzą wykazania własnej odwagi. Hamowaliśmy nasz bojowy zapał i rozpędzone nogi, posuwaliśmy się ostrożnymi skokami na linii oddziału, podciągaliśmy krzykiem obsługi karabinów, oglądaliśmy się co chwila i klęliśmy z rozpaczą opieszałych. Ale stopniowo odstęp między nami a plutonami zwiększał się coraz bardziej. My poza pistoletami nie mieliśmy żadnego obciążenia. Żołnierze taskali ciężkie maximy 08 i skrzynki z amunicją. Naszym rozpaczliwym nawoływaniom odpowiadały wściekłe postękiwania. Tymczasem ogień niemiecki spod kościoła przybierał na sile. Wtedy strach, żeby nie być poczytanym za tchórzów, przesłonił wszystko. Dowódcy oderwali się od swego wojska. Poczęliśmy biec szeroką tyralierą oficerską - jak naganiacze w myśliwskiej nagonce - potrząsając pistoletami i obłędnie wrzeszcząc. Przestaliśmy się kryć przed kulami. Przestaliśmy w ogóle myśleć. Ogarnięci amokiem bitwy, ogłuszeni hukiem wystrzałów i własnym wrzaskiem - przez pot zalewający oczy widzieliśmy już tylko biały kościół, który mieliśmy zdobyć.
- Naprzód! - zagrzewaliśmy się krzykiem do szybszego biegu. - Naprzód! Naprzód!
W pewnej chwili pod kościołem wszczął się jakiś ruch. Zobaczyliśmy Niemców przenoszących biegiem karabiny maszynowe. Wpadło nam w uszy dalekie, niecierpliwe nawoływanie:
- Artitterie! Artillerie!
Teraz, kiedy rozpamiętuję to wszystko na chłodno, nie mogę pojąć, jak to się stało, że Niemcy, rozporządzając znakomitymi stanowiskami z obu stron kościoła, ograniczyli się do wybicia tylko połowy szalejącej tyraliery polskiej, a przed drugą jej połową sromotnie uciekli. Młodzi gajowi tłumaczą to tym, że piechurzy niemieccy
panicznie bali się starcia wręcz z Polakami. Stąd ich zgubny pomysł zmiany stanowisk ogniowych w ostatniej chwili. Lęk przed odwagą i lęk przed brakiem odwagi prowadzą w bitwie do tak samo fatalnych następstw.
O jakiejś porze dnia - której dziś sprecyzować już nie potrafię - ogień ustał i znalazłem się przy samym kościele. Kościół był widocznie atakowany z różnych stron i wszystko musiało się w natarciu poplątać, gdyż otaczały mnie same obce twarze z lewoskrzydłowego pułku. Zobaczyłem pierwszych jeńców. Wysoki, jasnowłosy żołnierz niemiecki słaniał się, podtrzymując rękami krwawą masę wyciekającą mu z brzucha; w rowie strzeleckim, obok porzuconego karabinu maszynowego, stał z podniesionymi rękami rozdygotany ze strachu tłusty feldfebel w stalowym chełmie. Wokoło niego podskakiwał jak kogut mały, szczupły poruczniczek, wymachując potężnym naganem i piszcząc zachłystującym się głosem:
- Widzisz, ty skurwysynu, do czego cię twój Hitler doprowadził! Widzisz, ty skurwysynu!
- Aber Hen Leutnani! - bełkotał przerażony thiś- cioch. - Aber Hen Leutnani!
Zwyciężony i zwycięzca sprawiali wrażenie jednakowo bezradnych.
Po kilku minutach dopędził mnie goniec mego plutonu, kapral rezerwy, Brzeziński.
- No, tośmy wygrali wojnę, panie poruczniku - mrugnął do mnie z niewesołą kpiną. - A teraz trzeba nam szukać naszego wojska. Jakieś cekaemy mają być na placyku za kościołem!
Ale za kościołem nie znaleźliśmy naszych wysłużonych maximów. Stały tam tylko piękne kaemy polskie wzór 30. Wokół nich roiło się od nowych ciemnozielonych hełmów i srebrnych galonów na mankietach i naramien-
nikach. Placyk był zajęty przez szkolny pluton zawodowych podchorążych, którzy szli do natarcia razem z le- woskrzydłowym pułkiem. Podchorążowie stracili w bitwie dowódcę i byli skołowani tak samo jak my. Po zdobyciu kościoła nikt nie wiedział, co robić dalej.
Zatrzymaliśmy się dla wspólnego omówienia sytuacji. Na ziemi porozsiadały się grupki zmęczonych zwycięzców. Pośrodku placyku, przy studzience, młody żołnierzyk pił wodę z chełmu. Na dalszym przedpolu - już pod lasem - widać było tyralierę uchodzących Niemców. Nagle w górze za naszymi plecami zaterkotał karabin maszynowy. Z wierzy kościoła bluznęła struga ognia. Żołnierzyk przy studni przewrócił się jak podcięty. Kilku siedzących na ziemi zwaliło się na plecy. Na spokojnym placyku wybuchł popłoch. Obsługi rzuciły się do karabinów, ranni krzyczeli przeraźliwie. Ale najgorszy był ten przy studni. Musiało go trafić w szczękę, bo leżał zupełnie cicho, tylko gestem uniesionej ręki wzywał naszej pomocy. Nie można było na to patrzeć i nie można było pomóc. Zapora ogniowa jak warczący pies broniła dostępu do studni. Upłynęło kilka minut, zanim oszołomieni podchorążowie skierowali wyloty swych cekaemów na wieżę kościelną. W chwili gdy miał paść rozkaz do otwarcia ognia, z wieży zawołano po polsku:
- Nie strzelać, tu szósta kompania!
Tak, przez długie miesiące uczono nas sztuki nastawiania celowników. Ale wówczas wszystko odbywało się na niby. Któż liczył się z tym, że drobny błąd w celowniku może doprowadzić do takich skutków!
- Idziemy stąd, panie poruczniku - powiedział kapral Brzeziński. - Trzeba szukać naszego wojska.
Opuściliśmy więc fatalny placyk i pobiegliśmy na lewo, tam gdzie był przykościelny cmentarz. Na stratowa
nych mogiłach leżały trupy. Rozpoznaliśmy dowódcę trzeciej kompanii strzeleckiej, porucznika Smoleńskiego. Najbardziej wojskowy z naszych rezerwistów! To on na porannej odprawie upomniał się o dalsze rozkazy. Leżał na cudzym grobie, szary i sztywny jak gliniana kukła. Kiedy zdejmowaliśmy mu z szyi blaszkę rozpoznawczą, spokojnym powietrzem cmentarza targnął gorący podmuch. Ziemia zatrzęsła się pod nami i głucho stęknęła. Na las, z którego niedawno wyruszyło natarcie, runął ostrzał ciężkiej artylerii. Dzisiaj przypuszczam, że było to pierwsze uderzenie dwóch posiłkowych dywizji niemieckich, które właśnie wtedy weszły do bitwy.
Od tej chwili wydarzenia na polu gułowskim utraciły resztę sensu i wszystko splątało się w obłąkańczy, wyjący chaos. Pierwsza salwa artyleryjska wyzwoliła całą utajoną orkiestrę. Rozryczały się działa, rozterkotały karabiny maszynowe, zaniosły się jazgotem miotacze min. Niebo nad nami pękało. Walił się świat. Biegliśmy i padaliśmy. Mózgi nasze przeniosły się do nóg. Kolana same zginały się i prostowały. Biegliśmy i potykaliśmy się o trupy. Strzelano do nas z trzech stron - z niemieckiej i z dwóch skrzydeł polskich. Ryliśmy palcami ziemię, wcieraliśmy się w nią brzuchami, żeby nie było nas widać. W ucho wpadały mi roztrzęsione zdrowaśki Brzezińskiego. Potem biegliśmy znowu. Musiało to trwać wiele godzin.
Kiedy się trochę uspokoiło, wróciliśmy skokami pod kościół. Ale tam już było pusto. Żołnierzy jakby wymiotło. Zza węgła wybiegła nam na spotkanie jakaś dziwaczna postać - stary człowiek w granatowej czamarze i wysokiej konfederatce, uzbrojony w myśliwską dwururkę.
- Panie poruczniku! - wołał z daleka. - Zgłaszam się do wojska, proszę mnie przyjąć pod swoją komendę!
Dziś owego osobliwego konfederata wspominam z rozrzewnieniem, ale wówczas sytuacja była inna. Kiedy staruszek zbyt natarczywie zastępował nam drogę, Brzeziński huknął na niego z góry:
- Odpieprz się pan, panie starszy! Z bykaś pan spadł? Chcesz pan się bić, to się bij, jest przecież bitwa!
Zostawiliśmy go za sobą oniemiałego z obrazy i pobiegliśmy dalej.
Zaraz za cmentarzem napotkaliśmy stanowisko pod- chorążackiego cekaemu. Klęcząca obsługa w napięciu obserwowała zasłoniętą drzewami ulicę wsi, gdzie znowu byli Niemcy. Obok karabinu leżał rozciągnięty na trawie szpakowaty kapitan z baretką Virtuti Militari. Przysied- liśmy przy nim dla zaczerpnięcia oddechu. Kapitan był ranny w prawe ramię i - tak samo jak my - odbity od swojego oddziału. Ale nie była nam sądzona długa rozmowa. Na zasłoniętej drzewami drodze - gdzieś daleko z prawej strony - zawarczały motory. Serca przestały nam bić: samochody pancerne! Młodziutki podchorąży, pełniący funkcję karabinowego, wyprężył się jeszcze bardziej i wspaniałym, regulaminowym gestem uniósł ugalowane ramię:
- Samochody pancerne z prawej, celownik!
Leżący kapitan poderwał się jak dźgnięty nożem:
- Podchorąży, co pan chce robić?
Podchorąży zwrócił ku niemu swoją chłopięcą buzię i przez ramię obrzucił go lekkim drwiącym spojrzeniem:
- Jak to co? Samochody pancerne... Będziemy się
bić!
- Z jednym karabinem na samochód pancerny? - jęknął kapitan. - Tak was nauczyli w szkole?! Przecież miazgę z nas zrobi! Trzeba się kryć, kryć!
Podchorąży wzruszył ramionami:
- Trudno, my się będziemy bili!
Warczenie zbliżało się. Na uniesionej ręce karabinowego błysnął srebrzysty galon:
- Amunicją przeciwpancerną ładuj broń!
Kapitan skoczył do cekaemu. W lewej zdrowej ręce
miał visa.
- Łeb ci rozwalę, gówniarzu! Precz stąd! Ja obejmuję komendę!
Podchorążemu krew uciekła z twarzy. Wargi rozdygotały mu się jak małemu chłopcu:
- Panie kapitanie, ja muszę się bić... Panie kapitanie, przecież samochody pancerne... Panie kapitanie...
Warczenie motoru przetoczyło się przed naszym stanowiskiem i przepadło gdzieś z lewej strony drogi. Podnieśliśmy się i poczęliśmy biec dalej.
Zachodziło już słońce, kiedy odnaleźliśmy pierwsze karabiny naszej kompanii. Ostrzał artylerii odbił je na paręset metrów w lewo od kościoła. Kompania była mocno zmasakrowana, część obsługi wybita. Witaliśmy się z kolegami jak po latach niewidzenia. Od nich dowiedziałem się o śmierci majora Bartuli. Według relacji, która zdążyła już jakimś niewiadomym sposobem obiec chaotyczne pobojowisko, major podczas całej bitwy zachowywał się po bohatersku. Zginął w lesie, t rafiony odłamkiem niemieckiego pocisku - w chwili gdy organizował artyleryjskie wsparcie dla swego batalionu. Prawdopodobnie razem z nim został zabity adiutant batalionu, porucznik Tytus Wilski.
Leżąc przy odnalezionych karabinach, ocenialiśmy po raz pierwszy zdarzenia kończącego się dnia. Mimo zdobycia kościoła natarcie trudno było uznać za zwycięskie, nie mąciło to jednak słodyczy odpoczynku. Zapada! zmierzch. Wokoło nas dogasała bitwa. Rozkoszowaliśmy
się spokojem. Ale dogasanie bitwy to termin z zakresu wielkiej strategii. Nie ma on władzy nad zbłąkanymi kulami i nie zapewnia bezpieczeństwa żołnierzom. Na moich oczach zginęli dwaj amunicyjni oraz dowódca naszej kompanii - miły, dobry przyjaciel, porucznik Skar- bek-Kruszewski. Było już prawie ciemno, kiedy rozkaz anonimowego majora z sąsiedniego pułku ściągnął niedobitki batalionu na punkt zborny, pod kościół.
Trudno mi wprost zrozumieć, jak ta wariacka bieganina na niezbyt rozległym przedpolu wsi mogła nam zająć wówczas tyle godzin - od wczesnego ranka do późnego wieczora. Teraz tę samą przestrzeń od skraju lasu do kościoła przebywamy z gajowymi w ciągu niespełna dwudziestu minut. Kościół jest świeżo odnowiony i lśni niepokalaną bielą. W sadzie obok przykościelnego cmentarza czerwienieją dojrzałe klapsy. Przy fatalnej studzience, ostrzelanej niegdyś przez szóstą kompanię, spryskują się wodą dwaj mali chłopcy.
Wieś żyje jeszcze wspomieniami sprzed lat. Dopiero tu udaje mi się dowiedzieć, w jaki sposób zakończyła się nasza bitwa. W pertraktacjach między walczącymi stronami pośredniczyli zakonnicy z gułowskiego kościoła. Koło południa jeden z nich przeprowadził parlamentariuszy generała Kleeberga do sztabu niemieckiego. Kapitulacja została podpisana we wczesnych godzinach popołudniowych! Biedny Józio Kruszewski, biedni dwaj amunicyjni!. Głupia to rzecz - zginąć już po podpisaniu kapitulacji.
Gajowi oprowadzają mnie z dumą po nowym cmentarzu wojskowym. Niedawno przeniesiono tu wszystkie groby żołnierskie z lasu i ze starego cmentarza. Z pewnością niewiele jest w Polsce miejsc żołnierskiego spoczynku, otoczonych przez ludność takim pietyzmem i taką rodzinną troską, jak ten mały cmentarzyk wojskowy,
zagubiony wśród puszcz Lubelszczyzny. W powodzi świeżych kwiatów, pod jednakowymi nagrobkami z piaskowca, leżą tu ci, których znałem: major Bartula, nazywany Michałem Ponurym, adiutant batalionu Tytus Wilski, dowódcy kompanii: Smoleński i Kruszewski...
Sztab niemiecki przyjął kapitulację polską w godzinach popołudniowych, ale artyleria niemiecka oczyszczała pobojowisko jeszcze do późnej nocy. Spod płonącego kościoła wycofywaliśmy się pod gęstym ostrzałem artyleryjskim, obchodząc pobojowisko od lewej strony. Dzięki temu mogłem naocznie stwierdzić, że poranna bitwa z lewej strony kościoła miała przebieg bardziej uporządkowany.
Odwrót nasz prowadził przez piekło. Całe pole było gęsto zasłane trupami i rannymi. Z jednej strony leżeli Niemcy, z drugiej - Polacy. Błagalne ręce czepiały się w ciemności naszych biegnących nóg. Ścigały nas rozpaczliwe wołania: „Bracia, ratujcie! Polacy, nie opuszczajcie nas. Nie zostawiajcie nas samych!”
Do lasu dotarliśmy półżywi. Przywitał nas obraz zniszczenia. Strzaskane wozy taborowe. Ogromne, wzdęte brzuchy padłych koni. Po krótkiej, drętwej odprawie, odwalonej przez nieznajomego majora powlekliśmy się na nocleg do tej samej gajówki, gdzie spędziliśmy noc poprzednią. Na czas bitwy urządzono tam połowy lazaret. Podłogę zaścielała zbita słoma, mokra od krwi. Śmierdziało ropą i wydzielinami. Ale można było spać. Nie myśleć o niczym i spać, spać, spać...
6 października, około godziny ósmej rano, pozostałych przy życiu oficerów batalionu majora Bartuli wezwano na odprawę do nowego dowódcy. Poszedłem tam z podporucznikiem Podgórecznym - późniejszym dyrektorem Biblioteki Miejskiej w Bydgoszczy. Dobroduszny
olbrzym Podgóreczny w ciągu jednej doby postarzał się o lat dziesięć. Przepadła bez śladu jego przysłowiowa pogoda ducha. Zarośnięty, ponury, milczący kroczył obok mnie jak widmo klęski. Drogę leśną wypełnił zdenerwowany tłum żołnierski. Nikt dobrze nie wiedział, jaka jest sytuacja, ale wszystkich trawił ten sam głęboki niepokój. Przed leśniczówką - gdzie mieścił się sztab - stała grupa niemieckich podchorążych, wziętych do niewoli poprzedniego dnia. Otaczali ich uprzejmym kołem nasi sztabowcy. Młodzi Niemcy wyglądali butnie i nie było przy nich straży. Widok ten nie wzbudzał najlepszych przeczuć.
Zaraz za leśniczówką przypadł do nas rudy, wąsaty plutonowy z naszego batalionu. Dysząc z podniecenia, ciągnął za sobą przestraszonego żołnierza.
- Panie poruczniku, tego drania defetystę trzeba rozstrzelać! Sam słyszałem, jak rozpowiadał ludziom, że mamy kapitulować.
- Puśćcie go! - zapiał nie swoim głosem Podgóreczny. - Puśćcie go i nie urządzajcie głupich hec! Czy nie macie oczu?
Rudy plutonowy zatoczył się jak uderzony.
- A więc tak?...
W tej chwili gdzieś za nami zagrała syrena samochodowa i zelektryzował nas przeciągły okrzyk. Z kierunku Lipin przez skłębiony na drodze tłum przepychała się wielka, zakurzona limuzyna. Na stopniu samochodu stał młodziutki, zgrabny szwoleżer w garnizonowej czapce z amarantowym otokiem. Jego wspaniałe oficerki z kolczastymi ostrogami, szykowny mundur i białe rękawiczki były pokryte kurzem i spryskane błotem. Nie odejmując urękawiczonej dłoni od blachy daszka, adiutancik dobywał z siebie resztek zdartego głosu:
- Przejazd dla pana generała! Przejazd dla pana generała! Panowie, proszę się rozstąpić!
Żołnierze rozstępowali się pośpiesznie, z szacunkiem. Od wczoraj o dowódcy grupy krążyły legendy. Wszyscy wiedzieli, że w bitwie walczył w pierwszej linii, z karabinem, jak prosty szeregowiec. Mówiono, że nie chciał przeżyć klęski i szukał śmierci od kuli.
Samochód wolno przetoczył się obok nas. Przez szybę dojrzałem pochyloną głowę Kleeberga. Generał nie widział nikogo. Za naszymi plecami ktoś stęknął z rozpaczą:
- Tc koniec! Teraz już nigdy nie będzie Polski!
Dowódcą batalionu po majorze Bartuli wyznaczony
został obcy porucznik ze sztabu. Od pierwszej chwili nie przypadliśmy sobie do gustu. Stojąc w naszych poszarpanych drelichach, zrudziałych od kurzu, fasowanych buciorach i przepoconych furażerkach, z niemą złością patrzyliśmy na nieposzlakowaną elegancję nowego dowódcy: na jego wypucowane oficerki, kamgamowy mundur z garnizonowymi patkami, marsowy chełm i Krzyż Walecznych na świeżej biało-czerwonej wstążce. Zwłaszcza ten krzyż wydawał nam się wręcz nieprzyzwoity.
Nowy dowódca batalionu odczytał nam rozkaz kapi- tulacyjny. Ze zwieszonymi głowami słuchaliśmy lapidarnych sformułowań generała Kleeberga:
-Z oddziałów, które się oparły demoralizacji, zebrałem was pod swoją komendę, by walczyć do końca... Chciałem iść najpierw na południe, gdy to się stało niemożliwe - nieść pomoc Warszawie... Warszawa padła, nim doszliśmy... Dziś jesteśmy otoczeni, a amunicja i żywność są na wyczerpaniu... Każę zaprzestać walki, by nie przelewać krwi nadaremnie...
1 punkt ostatni, który Niemcy wymuszali na wszystkich kapitulantach:
- Postanowienia kapitulacji obowiązują wszystkich. Kto im się nie podporządkuje, będzie uznany za dezertera...
Porucznik złożył papier i obrzucił nas krytycznym spojrzeniem.
- Rozkaz przekażą panowie podległym pododdziałom. Poza tym proszę dopilnować, aby wszyscy żołnierze doprowadzili do porządku umundurowanie i czysto się wygolili. Panowie zrobią to samo.
Wtedy ogromny, zarośnięty jak niedźwiedź podporucznik Podgóreczny zapytał za nas wszystkich:
- A właściwie po co mamy się golić? Na jakie święto?
Krzyż Walecznych zachrzęścił na piersi nowego dowódcy.
- Jak to: po co? Żeby pokazać wrogowi naszą postawę!
Ogarnęła nas wściekłość. Więc nie wczoraj na polu bitwy, tylko teraz - goleniem! Ale dalsza wymiana zdań została przecięta krótko i bezapelacyjnie:
- Rozkaz! Nie dyskutować!
Batalion „doprowadził się do porządku” na rozległym karczowisku za gajówką Ruszczą. Widziałem, jak jakiś młody podchorąży podczas golenia płakał. Może dlatego, że golił się bez mydła. A może dlatego, że przegraliśmy wojnę. W pewnej chwili podszedł do mnie kapral Brzeziński i odciągnął mnie tajemniczo na bok.
- Panie poruczniku - powiedział zniżając głos - razem walczyliśmy, więc do pana przychodzę. Po diabła mam iść do niewoli! Znalazłem tu znajomka z wozem i końmi. Da nam cywilne ubrania. Przysiądziemy na parę dni w lesie. A później pryśniemy prosto do Warszawy...
Odrzuciłem tę propozycję bez chwili namysłu:
- Kapralu, czy nie znacie rozkazu? Tb byłaby przecież dezercja!
Brzeziński popatrzał na mnie jakoś dziwnie i po raz pierwszy pominął mój wojskowy tytuł:
- Ano, to już jak pan sobie uważa...
Odwrócił się na pięcie i poszedł.
Później zakopywaliśmy do ziemi nasze cekaemy, żeby ich nie oddać Niemcom. Nie przypuszczałem nigdy, że pożegnanie z bronią może być ciężkim przeżyciem nawet dla zakamieniałego cywila.
Około godziny dwunastej w południe batalion wyruszył do niewoli. Szliśmy drogą leśną od gajówki Ruszczą na gajówkę Ofiara. Niemiecki punkt kontrolny, na którym mieliśmy złożyć broń, znajdował się za wsią. Zdyscyplinowany oddział majora Bartuli, osierocony przez dowódcę, w ciągu jednej nocy zmienił się w rozlazłą cywil-bandę. Mimo wysiłków oficerów ludzie obsiadali gęsto wozy taborowe, szyk czwórkowy co chwila łamał się i plątał. Zamęt powiększali odprowadzający nas mieszkańcy wsi. Kobiety popłakiwały. Mężczyźni starali się wyprosić u oficerów co lepsze konie. Ja także oddałem im mojego kasztanowatego wałacha. Ponieważ Niemcy mieli już wykaz etatów końskich, dla zachowania rachunku dano mi w zamian wynędzniałego do ostatnich granic kawaleryjskiego deresza. Po raz pierwszy w życiu dosiadałem konia tak wysokiej rasy. Pod cienką, po- ścieraną skórą dygotała w nim każda żyłka. Ten koń wiedział, że dzieje się z nim coś strasznego.
W połowie drogi przez maszerującą kolumnę przeszedł dreszcz. Od czoła zabrzmiały okrzyki komendy: „Baczność! Na lewo patrz!” Razem z komendą szła sensacyjna plotka: generał Kleeberg z niemieckim genera-
łem będą odbierać defiladę. Spadło to na nas jak niespodziewana obelga. Ludzie, klnąc w najohydniejszy sposób, zeskakiwali z wozów. Tłocząc się i popychając, zdemoralizowana kolumna prostowała zgięty kręgosłup. „Baczność! Na lewo patrz!” Komenda zbliżała się do nas. Jeszcze sto metrów... jeszcze pięćdziesiąt., już!
Nie było tam niemieckiego generała. Na skraju lasu stał prosty krzyż nad świeżo usypaną mogiłą. Na mogile leżała majorska czapka...
W śmiertelnej ciszy, mocno wybijając równy krok, batalion majora Bartuli defilował po raz ostatni przed swym dowódcą.
I właśnie wtedy w skupioną ciszę leśną wdarł się nowy, nieznany hałas - daleki, miarowy, stale narastający grzechot, od którego zamarły serca. Przypominało to głos drewnianej kołatki, którą w dzieciństwie wypłaszano nas wieczorami z parków miejskich, kiedy zbyt długo przeciągała się nasza zabawa w wojsko.
Na niemieckim punkcie kontrolnym jeńcy polscy rzucali karabiny na stos.
Do chwili przybycia owych niezwykłych gości, Oflag II-A w Prenzlau niedaleko Berlina był niewątpliwie najnudniejszym z obozów, przez które przegnali nas hitlerowcy w pierwszym roku niewoli. Mieścił się ten obóz w zwykłych koszarach, którejś tam dywizji pancernej Wermachtu. Ogromne sale z drewnianymi piętrowymi łóżkami, na ścianach umoralniające napisy w stylu: ttFiing fegen, blank putzen”, przetykane fotografiami Hitlera i hitlerowskich generałów. W przedniej części koszar-obozu, nazywanej przez nas „ Przed oboziem” - garaże samochodów pancernych - przejściowo puste, bo akurat w tym czasie główni lokatorzy wypożyczonych nam koszar zajęci byli - przy pomocy tych właśnie samochodów pancernych - dobijaniem naszego sprzymierzeńca... słodkiej Francji.
Z pierwszych tygodni pobytu w Prenzlau dochowało mi się wspomnienie zaledwie jedno, a przy tym tak nieskromne, a zarazem niepoważne, że odnotowuję je tylko dla żartu. Otóż - nie gdzie indziej, ale właśnie w tym nudnym Prenzlau - udało mi się uzyskać formalną promocję na pisarza. Wszechogarniająca nuda sprawiła, że
kilka osób, mających pewne aspiracje kulturalne, powołało w obozie do życia... kółko literackie. Prezesurę w nim objął „prawdziwy przedwojenny literat” - poeta Juliusz Żuławski, syn sławnego autora powieści Na srebrnym globie. Tak się złożyło, że w tym samym czasie ja - także z nudów - napisałem opowiadanko satyryczne, wyszydzające jakąś śmiesznostkę jeniecką. Odczytane na zebraniu kółka literackiego, opowiadanie spodobało się prezesowi Żuławskiemu i tak to - w wyniku zetknięcia się z sobą dwóch produktów nudy obozowej - przyjęto mnie do kółka literackiego, czyniąc ze mnie w opinii dwóch tysięcy polskich oficerów-jeńców - pisarza całą gębą. Mimo że od tamtych czasów minęło już przeszło pół wieku, lubię to wydarzenie przypominać Julkowi Żuławskiemu, kiedy spotykam się z nim na zebraniach Zarządu PEN-Gubu. Straszę go, że czytelników, niezadowolonych z mego pisarstwa, będę odsyłał z pretensjami do niego: zrobił mnie literatem, niech ponosi konsekwencje.
Poza tą żartobliwą drobnostką, z początków mego pobytu w Prenzlau nie pamiętam już nic. Gdziekolwiek zwracam pamięć, wszędzie nuda, nuda, nuda! Dopiero przyjazd tamtych...
Zobaczyliśmy ich po raz pierwszy na dziedzińcu koszarowym w czasie porannego apelu. Zbici w nieregularną gromadkę, sprawiali wrażenie spłoszonych i zagubionych. Zaskoczył mnie ich młodociany wygląd. Większość wyglądała na licealistów przebranych za oficerów. Umundurowani byli niejednolicie: jedni w ćwiczebne battle-dressy, drudzy w szykowne granatowe mundury ze złotymi guzikami. Przyglądaliśmy się sobie z jednakowo zachłanną ciekawością: my im - oni nam.
W godzinę po apelu wiedzieliśmy o nich wszystko. Do Prenzlau przywieziono grupę oficerów brytyjskiego
lotnictwa i brytyjskiej marynarki kamie wydalonych z luksusowego oflagu dla lotników imienia Hermana Goe- ringa, za parokrotne próby ucieczek. Całe to towarzystwo miało pozostać w naszym obozie aż do odwołania. Na kwatery wyznaczono im jeden z garaży Przedobozia - zawczasu już na podobną ewentualność przygotowany. W związku z przybyciem niebezpiecznych gości, ruch między częściami obozu ulega drastycznemu ograniczeniu: do Przedobozia wolno będzie przechodzić jedynie za okazaniem specjalnej przepustki, podpisanej przez niemieckiego komendanta obozu.
W najnudniejszym z polskich oflagów aż się zagotowało od nowego, interesującego życia. Przy urządzaniu w Prenzlau alianckich gości, pracy było co niemiara. Z obozu Goeringa wywieziono ich bez podania nowego adresu. W praktyce oznaczało to przerwanie kontaktu z Międzynarodowym Czerwonym Krzyżem, a co za tym idzie - całkowitą przerwę w dostawie paczek i korespondencji.
Polska Komenda oflagu II-A w Prenzlau czyniła wszystko, aby zapobiec ujemnym skutkom „wyobcowania” naszych gości. Dał o sobie znać wspaniały polski zmysł organizacyjny, ujawniający się niestety tylko w czasie niewoli bądź innych kataklizmów narodowych. Do ekspozytur Czerwonego Krzyża w różnych stronach świata powędrowały zaszyfrowane listy przekazujące nowy adres brytyjskich lotników. Ponadto na rzecz sprzymierzeńców przekazano - jako pomoc doraźną - część skromnego zapasu paczek czerwonokrzyskich, przechowywanego przez polską komendę obozu na powtarzające się co pewien czas okresy „wielkiego głodu”.
Dla ułatwienia stosunków z Przedoboziem polska komenda powołała zespół tłumaczy polsko-angielskich.
W zespole tym znalazłem się i ja - jako renomowany nauczyciel angielskiego w poprzednim obozie (Oflag IV-C w Colditz). Z chwilą, gdy doręczono mi specjalną przepustkę z podpisem niemieckiego generała - uprawniającą mnie do przechodzenia do Przedobozia o każdej porze dnia - zrozumiałem, że nuda obozu w Prenzlau skończyła się.
Nie pamiętam już dokładnie, w jaki sposób organizowano polsko-angielskie zespoły wzajemnej pomocy, wiem tylko, że pod moją opiekę oddano dwóch oficerów brytyjskiego lotnictwa: porucznika Forbesa z Royal Air Forces (RAF-u) i porucznika Kejzenov z lotnictwa marynarki (Royal Navy). Obaj byli bardzo angielscy, ale między sobą różnili się krańcowo. Porucznik Forbes - syn właściciela małej cegielni pod Londynem - był szczupły, rudawy i piegowaty. Podobnych młodych chłopców widuje się w każdym filmie angielskim. Odtwarzają przeważnie postacie drugoplanowe i nie wnoszą do akcji nic szczególnego, ale gdyby ich usunięto, film stałby się mniej angielski. Porucznik Forbes bił wszelkie rekordy mało- mówności. W czasie naszego dziesięciodniowego obcowania słyszałem z jego ust właściwie tylko jedno zdanie wygłaszane w rozmaitych intonacjach: „Ohyes, I see”, co w przekładzie na polski znaczyło: „Ach tak, rozumiem”. Sęk jednak w tym, że porucznik Forbes rozumiał bardzo niewiele.
Zupełnym przeciwieństwem był mój drugi podopieczny, porucznik Kejzenow. Sądząc z nazwiska musiał mieć w sobie trochę krwi włoskiej. Kto wie, może nawet miał coś wspólnego ze słynnym osiemnastowiecznym awanturnikiem i kobieciarzem Giacomo Casanovą. W każdym razie ta domieszka włoskiej krwi przeważyła w nim przysłowio
wą angielską flegmę. Takich jak Kejzenow również widuje się w filmach angielskich, tyle że odgrywają oni role pierwszoplanowe, krwistych i zamaszystych generałów bądź pułkowników o rumianych policzkach i tubalnym głosie. Porucznik Kejzenow był w wiecznym ruchu i podnieceniu. Zaraz po naszym zapoznaniu się zmusił mnie do obejścia wokoło całego obozu. Przyglądał się badawczo drutom i wieżom wartowniczym, badał palcem ziemię. Nie mógł zrozumieć, że nie uciekamy z obozu (wielkie ucieczki jeńców polskich rozpoczęły się dopiero w obozach następnych). Po gruntownej lustracji obozu w Pren- zlau zainteresował się moim nazwiskiem. Uznał, że jest rzeczą zupełnie niemożliwą (,^uite impossible”), żeby moje nazwisko nie było pochodzenia angielskiego. Darmo mu tłumaczyłem, jakie było moje prawdziwe pochodzenie. Darmo opowiadałem mu o protoplaście mojej rodziny, starym doktorze z czeskiego miasteczka Brandeis. Nie udało mi się go przekonać. Dla tym większego zangiel- szczenia mego nazwiska zaczął mnie nazywać: Sherry Brandys. Początkowo mnie to trochę denerwowało, ale szybko się z tym oswoiłem. Nie chciał natomiast się z tym pogodzić kapitan Kłeczek, który z polecenia polskich władz obozowych „dożywiał Anglików” z naszych paczek czerwonokrzyskich. Nie dawał mi spokoju:
- Panie poruczniku, jak długo jeszcze zamierza pan tolerować ośmieszanie swego nazwiska?
Machałem lekceważąco ręką: jest też czym się przejmować. On nie robi tego w złych intencjach. To swój chłop i aliant.
- A zresztą - powiedziałem - to nie żadne ośmieszanie. Sherry brandy to bardzo wytworny trunek. - Ale źle trafiłem, bo Kłeczek był programowym abstynentem.
- Zabawa się kończy - pouczał mnie uroczyście - gdy w grę wchodzi honor oficerski.
Wreszcie i ja się zdenerwowałem.
- No dobrze, to co mam robić? Jakby się pan zachował na moim miejscu?
Kapitan Kłeczek lekko pobladł i przyjął postawę zasadniczą:
- Ja bym - powiedział z namaszczeniem - oddał sprawę do oficerskiego Sądu Honorowego.
W pierwszej chwili myślałem, że żartuje. Ale nie żartował. Dowiedziałem się, że w oflagu Prenzlau toczy się aktualnie dwadzieścia siedem spraw honorowych. W siedmiu z nich kapitan Kłeczek pełni obowiązki sekundanta. Na pociechę poinformował mnie, że jeśli sąd uzna, że obrażony powinien wystąpić z bronią w ręku, to wykonanie pojedynku można odłożyć na po wojnie. No, tu mi przynajmniej ulżył, bo już oczami wyobraźni widziałem siebie i porucznika Kejzenow „potykających się na ubitej ziemi” oflagu Prenzlau.
Zaproponowałem kapitanowi Kłeczkowi kompromis: jeżeli, tamten ośmiesza moje nazwisko, to ja będę ośmieszał jego i będę mówił do niego Signor Casanova. Na to rozwiązanie kapitan Kłeczek przystał po wysłuchaniu ode mnie różnych okropnych rzeczy o osiemnastowiecznym awanturniku.
Na poruczniku Kejzenow wymyślony przeze mnie kompromis nie zrobił większego wrażenia, natomiast każde moje „Signior Casanova” było witane szatańskim chichotem kapitana Kłeczka.
Następne zderzenie nasze z porucznikiem Kejzenow przytrafiło się w kilka dni później. Wysłane z obozu zaszyfrowane listy z nowym adresem Anglików osiągnęły
skutek i do Prenzlau nadszedł dla nich pierwszy transport przebogatych paczek. Dla uczczenia tego urządzili bankiet wdzięczności dla polskich gospodarzy. Uroczystość zaczęła się od wzniesienia toastu za zdrowie króla. I tu staliśmy się świadkami rzeczy niezwykłej: część angielskich biesiadników podniosła się ze swoich miejsc, natomiast inni - ci w granatowych mundurach marynarki - spełnili toast na siedząco.
- Patrz pan - szeptał mi w ucho do głębi przejęty kapitan Kłeczek - pije się zdrowie króla, a ci nawet tyłkiem nie ruszą i rozwalają się na stołkach jak u cioci na imieninach. I tacy chcą wygrać wojnę z Niemcami. Nieszczęsna nasza dola!
Tym razem nie mogłem kapitanowi odmówić pewnej racji. Po bankiecie opowiedziałem porucznikowi Kejze- now, jak przykre wrażenie zrobiło na nas, że niektórzy oficerowie angielscy, a wśród nich i on, spełniali toast za zdrowie króla na siedząco. Uznaliśmy to za dowód słabej dyscypliny, a zarazem braku szacunku dla najwyższej władzy.
Kejzenow roześmiał się swym tubalnym śmiechem:
- To nie jest tak, Sherry Brandys, to nie tak. Nie wynika to z naszej słabości czy braku szacunku dla króla. -
I opowiedział mi historię, od której ten osobliwy zwyczaj wznoszenia toastu na siedząco się zaczął.
Na początku XVIII wieku panował w Anglii król Jerzy II z domu hannowerskiego. Słynął on z wysokiego wzrostu. Kiedyś podejmowano go obiadem na okręcie wojennym. Kiedy wznoszono toast za jego zdrowie, uprzejmy król, podobnie jak wszyscy inni biesiadnicy, powstał i... rąbnął głową w niski sufit oficerskiej messy. Od tego czasu oficerowie marynarki piją zdrowie króla na siedząco.
Powtórzyłem to kapitanowi Kłeczkowi. Zgodził się ze mną, źe picie zdrowia króla na siedząco nie było w tym przypadku dowodem ani słabej dyscypliny, ani braku szacunku dla króla.
Tego samego dnia miałem niezbyt przyjemne zdarzenie z porucznikiem Forbesem. Po tym dniu sporo sobie obiecywałem, ponieważ od dłuższego czasu byłem na „głodzie papierosowym”, już mi się śnili po nocach marynarze z paczek playersów, więc liczyłem, że Forbes, którego przez dłuższy czas zaopatrywałem w papierosy, jakoś się zrewanżuje. Ale spotkało mnie gorzkie rozczarowanie.
Siedzieliśmy sobie w Przedoboziu na trawie i chwila, na którą czekałem, nastąpiła:
- A teraz zapalimy - powiedział Forbes - wyciągnął pudełko „Playersów”, wysunął jednego papierosa, zwykłą żyletką wyjętą z kieszonki battle-dressu, przepołowił go i poczęstował mnie połówką.
Zalała mnie krew. Powiedziałem:
- Dziękuję, nie palę!
- Oh - zdziwił się Forbes - od kiedy?
- Od teraz!
- Ohyes, Isee- powiedział z urzekającym uśmiechem lewtenant Forbes.
Ale jak zwykle, bestia, nic nie rozumiał.
U angielskich aliantów niektóre rzeczy ogromnie mi imponowały. Anglicy po prostu nic sobie nie robili z Niemców, co tamtych doprowadzało do szału. Zapamiętałem taki oto obrazek. Do angielskiego garażu wkracza niemiecki feldfebel. Anglicy rozwaleni na łóżkach, co za dnia jest srogo wzbronione. Feldfebel zaczyna się awanturować, ale nic to nie pomaga. Zewsząd płynie ku niemu narastające mruczando: yJ*ifke wegf Pifke weg! Pifkt wcg.r
(można by to przetłumaczyć: „Szkop wynocha! Szkop wynocha! Szkop wynocha!”) i rezultat taki, że przedstawiciel rasy panów wycofuje się chyłkiem z rozbawionego garażu.
A jakim wspaniałym i krzepiącym teatrem było dla nas pozowanie Anglików do obozowych kartotek: przebierali się, wykrzywiali na najróżniejsze sposoby, uniemożliwiali uchwycenie podobieństwa i Niemcy byli wobec nich kompletnie bezradni.
Zastanawiałem się, dlaczego Anglicy mogli sobie wobec Niemców pozwalać na wiele więcej niż, na przykład - my. I doszedłem do wniosku, że była to jedynie sprawa kompleksu, potwornego kompleksu niższości, jaki odczuwali Niemcy wobec Anglików, którzy dwukrotnie przeszkodzili im w zapanowaniu nad światem.
Zadziwiło mnie również psychologiczne przygotowanie Anglików do wojny. Ja pierwszy przynosiłem im wiadomości o sytuacji wojennej, bo w czasie ogólnej drzemki popołudniowej chroniłem się w świetlicy obozowej, gdzie było radio. Ja również byłem zwiastunem wszystkich zmian na frontach światowych. Ode mnie dowiedzieli się pierwsi o upadku Francji
W grupie lotników angielskich - jak się okazało - było dwóch pilotów francuskich. Idąc z tą okropnie smutną wiadomością do Anglików natknąłem się na Francuzów.
Starszy w granatowym, pięknym mundurze, w butach sznurowanych do kolan. W cywilu dyrektor banku w Lilie. Drugi, zawodowy oficer. Dyrektora banku w Lille znałem już wcześniej, użalał aę przede mną na anpefckid) kolegów:
- Ja, starszy człowiek na poważnym stanowisku, mogę spać na sienniku wypchanym słomą, a d smarkacze awanturują się, te brak materaców. No niech pan sam powie?
Nie powiedziałem mu nic, zapewne dlatego, że byłem w tej sprawie całym sercem po stronie Anglików.
Wiadomość zrobiła na Francuzach straszne wrażenie. Zaczęli głośno płakać. Ostatecznie wiele ludzi na świecie płakało wtedy po kapitulacji Francji, ale dwaj dorośli Francuzi zawodzili jak płaczki na pogrzebie. I tego było trudno słuchać.
Zostawiłem płaczących Francuzów i pobiegłem do porucznika Kejzenow.
- Signior Casanova, przynoszę ci straszną wiadomość: Francja skapitulowała!
Na chwilę twarz mu jakby stężała, leciutko się skrzywił i powiedział, że musimy iść do starszego ich grupy. Był nim młody kapitan marynarki (stopnie oficerskie w marynarce były o stopień wyższe od stopni oficerskich w innych rodzajach broni), musiałem mu powtórzyć wiadomość. Zareagował dokładnie tak jak Kejzenow - leciutko się skrzywił, po czym zarządził zbiórkę w ich garażu. Zamknęli drzwi, odśpiewali „God save the King” i na tym się skończyło. Więcej już mowy o kapitulacji Francji nie było. Ale na wieczornym spacerze spostrzegłem, że jeden guzik na bluzie mundurowej Kejzenowa jest nie zapięty. Zdziwiłem się, bo wiedziałem, jak dba o swoje guziki i ile przeprowadzał skomplikowanych transakcji zamiennych, aby każdy guzik na jego kurtce reprezentował innego alianta. Przyjacielskim ruchem próbowałem mu zasłonięty guzik zapiąć. Nie pozwolił:
- Nie, Sherry Brandys, ma tak być. - Zasłonięty był guzik francuski.
- To nie lepiej byłoby go obciąć, Signior Casanova? - spytałem.
- Nie - odpowiedział - bo nie wiadomo, jak się dalej losy potoczą.
Z perspektywy przeszło pół wieku mam prawo się domyślać, że z chwilą ukazania się na teatrum wojny generała de Gaulle - guzik francuski na mundurze porucznika Kejzenow został ponownie zapięty.
Dopiero dziś mogę docenić znakomite przygotowanie Anglików do wojny, bo wtedy, kiedy Kejzenow mówił mi, że wojna potrwa pięć do sześciu lat, nie mogłem w to za Boga uwierzyć. I nie ośmieliłbym się powtórzyć tej wiadomości w obozie, bo chyba by mnie zlinczowali. Ale Kejzenow - w cywilu pomocnik maklera giełdy londyńskiej - miał jasne rozeznanie w sprawach polityki międzynarodowej i rozwój zdarzeń wojennych rysował mu się bardzo wyraźnie.
- Groźny sojusz Rosji z Niemcami? Nie może potrwać długom I powiedział coś bardzo uczonego o nafcie.
Był to czas przygotowań wielkiej ofensywy na Anglię. Świetlica, w której odbierałem wiadomości, huczała od zwycięskich marszów Luftwaffe. Ale Kejzenow trwał niewzruszenie w swojej wierze w zwycięstwo aliantów.
- A co będzie jeżeli Niemcy zajmą wyspę?
- Obawiam się (,/ am afraid”), że nie zajmą!
Ale mnie w uszach huczały zwycięskie marsze Niemców.
-A jeśli jednak?...
- Na wyspie każdy dom jest fortecą i będzie bronił się jak forteca.
- A jeżeli mimo to te fortece padną?
- Wtedy król przeniesie się do Kanady.
Na wszystko miał odpowiedź. Nie było na niego rady. Był świetnie przygotowany na każdą ewentualność wojenną, a jednocześnie w sprawach, zdawałoby się, niewątpliwych zdradzał zadziwiającą ignorancję.
- Powiedz mi, Sherry Brandys, czy jak wojna się skończy, to zostaniesz pod Niemcami, czy wrócisz do Ruskich?
Tak mnie zatkało, że dopiero po dłuższej chwili zdobyłem się na odpowiedź:
- Wierzę, że przy waszej pomocy wrócę do wolnej Polski.
Forbes skwitował by całą sprawę swoim „Oh yes, / see”. Ale Kejzenow od razu pojął rozmiar swojej gafy. Zaczął mnie obsypywać swoim: „sorry”... ,jorry”..., „sorry”..., gładził mnie po rękawie zapewniając, że oczywiście będzie tak, jak sobie wyobrażam.
*
Nasze obcowanie z Anglikami, odbijające barwną plamą od szarej egzystencji jenieckiej, trwało niespełna dwa tygodnie. Kiedy pewnego ranka przyszliśmy pod bramę Przedobozia, nie było tam już wartownika sprawdzającego przepustki. Drzwi do garażu angielskiego były otwarte, lecz w garażu nie było nikogo. Alianccy lotnicy zniknęli tak samo nagle i nieoczekiwanie, jak się pojawili.
Napastliwa nuda znowu rozpełzła się po oflagu w Prenzlau.
Pamięci poety Stefana Flukowskiego - towarzysza niewoli z Oflagu II-C Woldenberg
Pamiętam, jak kiedyś po dłuższym pobycie w izbie chorych - krańcowo wyczerpany głodem i chorobą - stanąłem po raz pierwszy w drzwiach naszego baraku i nieco odwykłym, jakby odświeżonym okiem przyjrzałem się jego wnętrzu.
Zobaczyłem długą, obmierzłą izbę, ciemną od dymu, zastawioną rusztowaniami trzypiętrowych prycz, wśród których tłoczył się, miotał, napierał na siebie tłum dziwacznych, pstrokatych zjaw, jakby wyciętych z najbardziej fantastycznych Caprichos Goyi.
Doznanie było tak ostre, że gardło zdławił mi lęk, a na czoło wystąpił pot.
Zrozumiałem, że jeżeli natychmiast nie uda mi się wyzwolić spod sugestii tego obrazu, mogę na zawsze stracić panowanie nad nerwami. Chwiejąc się na nogach, ruszyłem w stronę mego łóżka. Naraz, w sąsiedniej przegrodzie, dojrzałem benedyktyński profil Flukowskiego. Poeta pochylony nad swoim stolikiem z dykty, jak zwykle, spokoj
nie pisał. Ten spokój jeszcze bardziej mnie rozdrażnił. Wściekłość uderzyła mi do głowy. Nie bacząc na autorytet Fluka, wtargnąłem brutalnie do jego sanktuarium.
- Jak pan może tak ciągle pisać?! - zawołałem ze złością. - Jak można w ogóle pisać w tym domu wariatów, w tym strasznym, nieludzkim chlewie? Niech pan się rozejrzy dokoła, przecież od samego tego widoku można rozum stracić!
Musiałem wyglądać niepokojąco, bo pan Stefan - na ogół niechętnie ujawniający tajemnice swego warsztatu - obrzucił mnie tylko krótkim spojrzeniem zza okularów i bez słowa podsunął mi arkusz papieru, na którym znajdowało się zaledwie kilka linijek, skreślonych jego drobnym, wyraźnym pismem. Był to początek nowego wiersza:
Wsparty o grzbiet tygrysa, wstąpiłem do Sali Ech, przede mną słoń różowy pergamin w trąbie niósł, nade mną ciężki od gwiazd toczył się złoty wóz, za mną moje pomysły Murzynów niosło trzech.
Przede mną wielki pergamin dźwigał najmędrszy
ze słoni,
pisałem na nim poemat, nim w noc zdołał się
zmienić zmierzch, nim gwiazda spadła na ziemię, nim kwiat z łodygi
pierzchł,
nim lampart zdążył skoczyć, nim lew swą zdobycz
dogonił...
O ile sobie przypominam, nie powiedziałem wtedy panu Stefanowi nic. Ogromne zdziwienie, jakie spłynęło na mnie z tych kilku linijek, zamknęło mi usta. Oszołomiło mnie odkrycie, że w takim miejscu można było pisać takie wiersze.
W jakieś pięć czy sześć lat później - kiedy ten wiersz w całości ukazał się w jednym z warszawskich pism literackich - pewien młody krytyk uznał go za utwór oderwany od życia.
Co za nonsens!
Wówczas, w strasznym baraku woldenberskim, wiersz Flukowskiego nie był oderwany od żyda. Dumna i piękna wizja poety wyrosła wprost z naszej spotwomiałej egzystencji, aby poniżonym i ośmieszonym przypomnieć o ich prawie do dumy i wewnętrznej niezależności.
I za to chcę dzisiaj Stefanowi Flukowskiemu podziękować.
Ewakuacja jeńców woldenberskich rozpoczęła się w rannych godzinach dnia 25 stycznia. Lagerkommando - w przypływie nieoczekiwanej wyrozumiałości - pozwoliło nam zabrać w podróż naprędce zmajstrowane saneczki do walizek. Nikt wtedy oczywiście nie przewidywał, że to pozorne dobrodziejstwo, umożliwiające zwiększenie bagażu ewakuacyjnego, zwróci się później przeciwko nam i w czasie drogi stanie się naszym przekleństwem. Na robotę sanek poszły podstawowe elementy naszych „ognisk domowych” - z tak wielkim trudem zdobyte ongi „prywatne” stoliczki, taborety i półeczki na książki. Ale i sanki niewiele mogły nam pomóc. Mieściła się na nich zaledwie drobna część jenieckiego dobytku.
Dopiero teraz okazało się, jak obóz porósł w pierze
i sadło w okresach pączkowego dobrobytu. Po pięciu latach osiadłego życia prawie każdy z nas był kompletnie zagospodarowanym Robinsonem.
Noc poprzedzająca wymarsz przypominała noc przed potopem. Oflag II-C - jak biblijny patriarcha Noe - czynił pośpieszny przegląd swych bogactw, wydzielając z nich tylko to, co nadawało się do zabrania w podróż. Już w
146
godzinach wieczornych wnętrza baraków sprawiały wrażenie giełd towarowych, ogarniętych paniką. Obóz rozwarstwił się klasowo. Nadszedł czas klęski dla bogaczy i czas wywyższenia dla ubogich. „Chomiki” barakowe - przeklinając swą zapobiegliwość i oszczędność - wydobywały z czeluści waliz całe góry kasz, grochu, tłuszczu, mleka w proszku, na wpół spleśniałych papierosów i przechowywanych na czarną godzinę konserw wołowych z 1939 roku. Bohaterami chwili stali się nie obciążeni prawie żadnym bagażem barakowi gołodupcy, hulaszczy żarłocy, nie myślący o jutrze lekkomyślni marnotrawcy oraz nieszczęśliwi gracze w pokera i w „dziewiąty wał”. Najbezwzględniejsi harpagoni obozowi - z których w normalnych czasach nie można było wydusić nawet łyżki najpodlejszej kaszy > zmienili się owego niezwykłego wieczora w miłych, koleżeńskich rozrzutników, hojnie szafujących bogactwami, których nie dało się już w żaden sposób upchać na bagażowych sankach. Początkowo akty szczodrobliwości utrzymywały się w granicach transakcji handlowych: „chomik” dawał prowianty na drogę, ale żądał częściowego zwrotu po zagospodarowaniu się w nowym obozie, za Odrą. Oszołomieni nagłą perspektywą bogactw letkiewicze barakowi w pierwszej chwili przyjmowali wszystko i pod wszelkimi warunkami. Ale w miarę wzrostu podaży towarów rosła powściągliwość nabywców. Koło północy zaofiarowanie komuś kaszy - choćby nawet gryczanej - wywoływało szyderczy śmiech. W godzinach późniejszych przyjmowano już tylko produkty najcenniejsze
i najbardziej pakowne, jak cukier i mleko w proszku, i to jedynie w formie bezwarunkowej darowizny. W tym samym czasie, gdy dokonywano owych transakcji żywnościowych, naukowcy obozowi wyłamywali sobie palce z rozpaczy nad stosami gromadzonych przez lata książek, a obozowi grafo-
mani zakopywali w ziemi szklane słoje ze swoimi manuskryptami, aby ocalić je choćby dla przyszłych pokoleń.
Niezwykłość tej nocy chaosu potęgował jeszcze fakt, że do wszystkich pieców dokładano bez przerwy drzewa
i w barakach panowało gorąco nie do wytrzymania. To ogrzewanie na akord było swego rodzaju akcją dywersyjno-sabotażową przeciwko niemieckim gospodarzom obozu. Owej nocy spalono w piecach barakowych przynajmniej połowę desek łóżkowych, tak pilnie dotychczas strzeżonych przez różdżkarzy zAbwehrabteilung.
Wymarsz rozpoczął się wczesnym rankiem. Obóz podzielono na trzy kolumny marszowe, które odprawiano w parogodzinnych odstępach czasu. Nasza kolumna, złożona z dwóch tysięcy jeńców obozu „Wschód”, wyszła jako ostatnia. Razem z nami ewakuowała się administracja obozu, na czele z niemieckim generałem, oraz batalion wartowniczy. Dzień był suchy, pogodny i iskrzył się od zimna. Pamiętacie chyba ów srogi styczeń 1945 roku. Mróz sięgał wtedy trzydziestu stopni.
Stało się więc, że po pięcioletnim pobycie w Oflagu II-C przeszliśmy przez otwartą na oścież bramę obozową
i ruszyliśmy w świat. Niestety, nie odbyło się to tak, jak sobie wyobrażaliśmy w naszych pięcioletnich marzeniach jenieckich... Razem z Niemcami oddalaliśmy się od kraju i uciekaliśmy przed ofensywą, która niosła nam wyzwolenie.
Ale w pierwszych godzinach marszu nie było czasu na czarne myśli. Szeroki, dawno nie oglądany świat odurzał nas bogactwem nowych doznań. Pamiętam, jakie niezwykłe wrażenie wywarł na wszystkich pierwszy usłyszany głos kobiecy. W jenieckich uszach, przyzwyczajonych do głębokich tenorów „artystek ” teatru obozowego, ten pierwszy głos prawdziwej kobiety zabrzmiał wysoko i
cienko jak pisk myszy. Nie mogliśmy wprost uwierzyć, że wszystkie kobiety mówią w ten sposób.
Po kilkunastu kilometrach forsownego marszu zaczęły się nam psuć pośpiesznie sklecone saneczki bagażowe. Nie pozwolono nam ich poprawiać ani odczepiać od nich walizek. Nie było na to czasu. Nad utrzymaniem tempa marszu czuwał nieznajomy drab z Abwehrabteilung - w mundurze majora.
Skoro tylko któryś z jeńców próbował się zatrzymać na chwilę dla przerzucenia bagażu z sanek na ramiona - major strzelał do niego z pistoletu. Ponieważ nikomu nie chciało się umierać z tak błahej przyczyny, nieszczęśnik, któremu nawaliły sanki, tracił bezpowrotnie walizkę z prowiantem i całym jenieckim dobytkiem.
Na dwudziestym kilometrze rozleciały się saneczki maszerującego obok mnie kolegi barakowego, podporucznika K. Katastrofa wydarzyła się pod samym nosem gestapowca z pistoletem i nie można było nawet marzyć o ratowaniu bagażu. K., potężny osiłek z Poznania, słynący na cały barak z wilczego apetytu, po stracie walizki z żywnością wpadł w prawdziwą rozpacz. Na jego szczęście wzdłuż trasy marszu leżało już wiele innych bagaży, porzuconych przez kolegów maszerujących przed nami. W pewnej chwili^ gdy strzelający major przesunął się nieco ku przodowi - K. jednym skokiem dopadłogromnej, zamczystej skrzyni na pół zagrzebanej w śniegu i zarzucił ją sobie na ramię.
Uszczęśliwiony zdobyczą, taszczył walizę na ramieniu przez dobre dwadzieścia kilometrów - aż do następnego postoju. Mimo że siła potężnego Pomorzaka była ogólnie znana, patrzyliśmy na niego z niepokojem. Na ostatnich kilometrach wlókł się już na nogach z waty. Przy trzydzies
tostopniowym mrozie pot płynął z niego strugami. Ale wytrzymał i cennego brzemienia nie popuścił.
Kiedy nastąpił postój, każdy walnął się na ziemię, gdzie stał. Jeden K., z tryumfalnym okrzykiem: „A teraz będzie jedzone!” - rzucił się do otwierania walizy. W chwilę później powietrzem wstrząsnął ryk nieopisanej wściekłości i zawodu.
W zdobycznej skrzyni były same niemieckie książki.
Przygoda podporucznika K. pozostała mi w pamięci jako jedyny zabawny epizod naszego marszu ewakuacyjnego. Poza nią nie było wtedy okazji do śmiechu. W miarę posuwania się naprzód topniały nasze siły i ogarniała nas rozpacz. Na pierwszym postoju - kiedy pozwolono nam zagrzebać się w słomę - popełniliśmy lekkomyślność i zzuliśmy obuwie z obolałych nóg. Przez noc buty zamarzły na kamień. Później stwardniała skóra raniła nam stopy jak nożami. Pędzono nas bez litości, dając wytchnienie dopiero wtedy, gdy słabsi walili się z nóg. Ludzie zaczynali szeptać, że nie jest to żadna ewakuacja, lecz nowa, dotychczas nie stosowana metoda masowej zagłady. Wartownicy prawie nas nie pilnowali. Wyręczał ich w tym siwy, bezlitosny wachman - mróz. Jeńcy, którym udało się zbiec, sami powracali do marszowej kolumny. Na opóźniających się i okulałych czyhała zimowa śmierć. Jednego z takich maruderów idącej przed nami kolumny zobaczyliśmy przy trasie naszego marszu. Siedział oparty plecami o pień drzewa - cały pokryty już szronem i skamieniały - jak pomnik nieznanego jeńca, wykuty z szarego piaskowca. Mijaliśmy go milcząc, z nisko opuszczonymi głowami.
Po paru dniach tego nieludzkiego marszu trzymał nas na nogach już tylko wysiłek napiętych do ostateczności nerwów. Zdarzały się wypadki utraty przytomności ze zmęczenia. Nawiedzały nas halucynacje. Pamiętam, jak
na widok wywieszonych w jakiejś wsi czerwonych poduszek ktoś począł nieprzytomnie krzyczeć, że przed nami są Rosjanie. Gorączkowa psychoza udzieliła się na chwilę całej kolumnie. Ocknięcie się z niej było tym boleśniejsze, że w otaczającym nas kraju najbystrzejsze oko nie mogło wykryć oznak zbliżającego się końca. Stopniowo przestawaliśmy wierzyć, że koniec tego przeklętego porządku jest w ogóle możliwy.
Piątego dnia marszu, 29 stycznia wieczorem, zatrzymaliśmy się na nocne leże w folwarku Detz. Folwarczek nie różnił się niczym od innych pomorskich folwarków, ale wchodząc do niego zrozumieliśmy wszyscy, że to jest końcowa stacja naszej męki i że stąd już nie ruszymy, choćbyśmy mieli umrzeć. Doszliśmy do kresu możliwości fizycznych i nerwowych. Iść dalej nie byliśmy w stanie.
W Detzu hitlerowcy zastosowali dodatkową - tym razem może mimowolną - szykanę. Ponieważ folwark był mały, niektóre z kompanii jenieckich zakwaterowano na nocleg w piętrowych stodołach. Przystawione drabiny nie sięgały wejścia do stodół. Nieludzko zmęczeni i obciążeni walizami jeńcy musieli pokonywać pojedynczo przeszło metrowy odstęp od ostatniego szczebla drabiny. Urwało to nieskończenie długo. W dole, przed każdą stodołą, czekało na trzaskającym mrozie pięciuset ludzi. Ciszę przerywały głośne wybuchy histerycznej rozpaczy. Wyglądało na to, że jeszcze przed wejściem do stodół wszyscy zwariujemy.
Wreszcie weszliśmy. Kiedy leżeliśmy już jak kłody w ciemnej, mroźnej i wymiecionej ze słomy stodole - poczęto wołać z dołu, że w pamiku świńskim czekają na nas ugotowane kartofle i że będą je wydawać. Byliśmy głodni, ale nie mieliśmy siły się podnieść. Poszedł tylko jeden, porucznik K. Po pół godzinie powrócił bez kartofli, ale z
wiadomościami. Robotnicy folwarczni powiedzieli mu, że w miejscu naszego poprzedniego noclegu są już radzieckie czołgi.
Nie uwierzyliśmy. W napadzie wścieklej, wariackiej furii miotaliśmy w zwiastuna upragnionej wieści, czym kto miał pod ręką.
- Milcz, ty bydlę! - wrzeszczeliśmy. - Milcz! Nie kłam! Milcz! Milcz!
Polem zapadliśmy w sen podobny do śmierci.
Wymarsz zapowiedziany był na ósmą rano, ale obudziłem się znacznie później. Słońce świeciło mi prosto w twarz. Ze stodoły wymiotło już prawie wszystkich. Pozostało nas tylko kilku. Zaspany Adaś D. smętnie medytował nad zerwanym trokiem od plecaka. Na stosie waliz - skurczony z zimna i ponuro zapatrzony w przestrzeń - kiwał się nasz strateg barakowy, Olek R. Przez pięć lat wołdemberskich Olek obiecywał nam z niezachwianą pewnością, że „na święta będziemy w domu” Teraz, pod wpływem trudów marszu ewakuacyjnego, popadł w najgłębszy pesymizm.
- Zdaje mi się, że to już koniec - powitał mnie Adaś nie odrywając oczu od troka. - O dalszym marszu ani mowy.
- Wiecie co, chłopcy - przerwał mu nerwowo Olek - mam w plecaku jeszcze trochę neski, a w kotłowni dają podobno wrzątek. Koniec nie koniec, kawy można się napić.
Zapaliliśmy się do tego kawowego projektu, jakby od niego miało zależeć nasze wyzwolenie. Poszliśmy z Adasiem po wrzątek.
Na podwórzu roiło się od polskich jeńców i od Niemców. Ludzie dreptali w miejscu i najwyraźniej na coś czekali. W całym folwarku panowała głucha, niespokojna
cisza jak w pokoju śmiertelnie chorego. Od razu rzuciło nam się w oczy kilka niecodziennych szczegółów. Oficerowie niemieccy mieli zatknięte za pasami granaty na długich drewnianych uchwytach. Przed stodołą, w której nocowali nasi marynarze, stał przygotowany do strzelania ciężki karabin maszynowy. Na ganku pałacu, po drugiej stronie drogi, zebrał się sztab niemiecki Rozpoznaliśmy gorączkowo gestykulującego Daumanna z Ab- wehrabteilung. Obok niego stał brzuchaty generał niemiecki i pilnie lornetował przedpole. W pewnej chwili nasunął się nam przed oczy cytrynowożółty Kaczmarek z magazynu mundurowego. Czując na sobie nasz wzrok Parteigenose niezdecydowanie uchylił swej urzędowej czapki.
- Tak, to już koniec - stwierdził stanowczo Adaś.
Przed kotłownią, w której wydawano wrzątek, tłoczyła się długa kolejka jeńców. Przy drzwiach stał stary wachman z Landsturmu. Widać było, że jest pijany. Na wszystkie pytania jeńców odpowiadał jak automat: ,y4//es kaput, alies Dreckl” Porosły siwą szczeciną podbródek drżał mu spazmatycznie.
Zajęliśmy miejsca w kolejce. Nikt tu z nikim nie rozmawiał. O czym było gadać?
W pewnej chwili ciche niebo nad naszymi głowami wściekłe zawirowało. Nie wiadomo skąd wyprysło nagłe siedem małych, pękatych stukasów. Od trzydziestego dziewiątego roku nie widzieliśmy ich ani razu. Zakołowały jak stado nietoperzy i znikły.
- Słuchaj - powiedział ostrożnie Adaś D. - Jeżeli stukasy... to chyba czołgi muszą być tuż.
- Odczep się ode mnie! - krzyknąłem w rozdrażnieniu. - Skąd ty się możesz na tym znać! Też znalazł się strateg!
W kilka minut później, kiedy z manierką wystygłego „wrzątku” meldowaliśmy się u Olesia, trzasnął pierwszy wystrzał. Rozgrzmiał w naszych uszach hukiem stu armat, ale zachowaliśmy się tak, jakbyśmy go nie słyszeli. Ogarnięci jakimś wariackim amokiem, szukaliśmy kawy, która jak na złość gdzieś się zapodziała. Rozdygotanymi rękami grzebaliśmy w plecaku Olka i odpychaliśmy się od niego, wzajem sobie złorzecząc. Nasze bełkotliwe słowa ginęły w rozszalałym terkocie karabinów maszynowych. Obok walił się świat Tylko kawa mogła nas uratować.
Wreszcie znaleźliśmy ją. Z menażkami przyciśniętymi mocno do warg krztusiliśmy się wystygłym płynem, nie mogąc go przełknąć. Zęby dzwoniły w zetknięciu z blaszanym brzegiem naczyń, chłodna woda z nie rozpuszczonymi grudkami kawy rozlewała się nam po podbródkach. Potężny wstrząs powietrza wyrzucił nam menażki z rąk. Ogłuszył nas straszny huk. Dopiero wtedy skoczyliśmy do okien. Na lewo od stodoły, tuż pod nami, wznosił się mur folwarczny - gruby, mocny, ceglany. I naraz... - takie rzeczy zdarzają się tylko w bajkach - ten mur, zasłaniający przed nami pole walki, rozprysnął się w naszych oczach jak ściana z klocków, trącona ręką dziecka. Na rumowisko gruzów wtoczył się ogromny, czarny czołg bez żadnych oznak.
Wtedy, wbrew naszym nadziejom, poczęliśmy wrzeszczeć jak opętani: „To niemiecki!... Niemiecki!... Na pewno niemiecki!" Klapa czołgu uniosła się. Wyjrzał z niej człowiek w czarnym skórzanym kombinezonie.
Po raz pierwszy w życiu usłyszałem wysoki, śpiewny okrzyk rosyjski.
Pierwsze dni po powrocie z niewoli niemieckiej spędziłem u ciotki Juli na Saskiej Kępie. Ciotka Jula - bliska krewna mojej matki - w zamierzchłej przeszłości była aktorką i wyniosła z tamtych czasów bałwochwalczy kult dla ludzi mających jakieś związki ze sztuką. W jej małym mieszkaniu, pozbawionym szyb przez bombardowania, mroźnym jak wnętrze lodówki - poza rodziną gospodyni, a więc: jej córką Iwonką, młodziutką wdową po równie młodym Żołnierzu Powstania Warszawskiego, wnukiem Bubą oraz moim bratem Kazimierzem t bratową Marysią - gnieździł się cały tłumek pół i ćwierć artystów, przepędza- nych przez wojnę z jednej meliny na drugą i w końcu przygarniętych na dobre pod opiekuńcze skrzydła ciotki Juli.
Ponieważ miejsc do spania byfo znacznie mniej tui lokatorów, mężczyźni m usteli sypiać „na waleta”, po dwóch na jednym posianiu. Mnie na partnera nocnego spoczynku przypadł mrukliwy, kościsty i w dodatku awangardowy poeta M. z Poznania. Nigdy mc byłe« dobrym odbiorcą poezji awangardowej, ak tygodniowy pobyt u ciotki Juto moją obojętną niechęć do skm» wyzwolonego zmieiul po
prostu w nienawiść. Nie wiem, co było przyczyną nocnych niepokojów poety M. Gzy miotały nim nie wyżyte za dnia pasje twórcze, czy też męczyły go powracające koszmary okupacyjne. Dość, że każdej nocy przynajmniej raz wyrywało mnie z najgłębszego snu mocne kopnięcie w głowę zadane mi przez ogromne, kościste stopy mego „waleta”. Gwoli sprawiedliwości, na dobro awangardowego poety M. zapisać muszę, że jego nogi - jak na trudny okres pierwszych dni powojennych - były zadziwiająco czyste.
Czas spędzony u ciotki Juli był czasem poszukiwań i wspomnień. Rano - niewyspani i zmarznięci - przeprawialiśmy się po lodzie do lewobrzeżnej Warszawy i rozpoczynaliśmy nasze poszukiwania. Szukaliśmy znajomych ludzi i znajomych domów. Przeważnie nie znajdowaliśmy ani jednych, ani drugich. Zabrakło nawet historycznych pomników, związanych z Warszawą naszej pamięci. Pomnikiem stało się całe miasto - pomnikiem tysięcy młodych, wspaniałych chłopców i dziewcząt, pogrzebanych pod jego gruzami.
Wieczorami, w mieszkaniu ciotki Juli - chronionym od lutowego mrozu jedynie rozwieszonymi w oknach kocami - rozgrzewaliśmy się bimbrem i dzwoniąc zębami
o kieliszki, snuliśmy wspomnienia wojenne i okupacyjne. Dopiero tam dowiedziałem się o śmierci ojca na Pawiaku, co przez lata korespondencji oflagowej, pomimo moich nagabywań, rodzina uparcie przede mną ukrywała. I o tym, że nie wiadomo, co się dzieje z matką, gdyż po upadku Powstania wszelkie kontakty z nią uległy zerwaniu.
Najczęściej - przy żarliwej aprobacie ciotki Juli - wspominaliśmy różne sposoby walki z okupantem w obronie kultury polskiej. Tu wiele do opowiadania miała moja bratowa Marysia, która długi czas pracowała jako
sekretarka dyrektora Muzeum Narodowego, profesora Stanisława Lorenza.
Urządzaliśmy także coś w rodzaju wieczorów literackich. Awangardowy poeta M. recytował swoje natchnione wiersze, powstałe - jak ośmielam się sądzić - nie bez mego biernego udziału. Mój brat Kazimierz czytał fragmenty swego opowiadania W łunach patosu - poświęconego Powstaniu Warszawskiemu. Opowiadanie to - znacznie rozszerzone i pod zmienionym tytułem Miasto niepokonane - wejść miało niebawem do stałego kanonu powojennej literatury polskiej.
Przez cały czas pobytu na Saskiej Kępie spokój ducha zakłócały mi myśli o przyszłości. Nie wiedziałem, czy mam uważać się za zdemobilizowanego, czy jeszcze nie. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób starać się o pracę w dziennikarstwie, bo wszystkie redakcje były w Łodzi bądź w Krakowie, a ja przysiągłem sobie w obozie, że muszę być dziennikarzem, nikim innym, tylko dziennikarzem. W trudnej sytuacji usiłował poratować mnie brat. Przypomniał sobie, że jego dobry znajomy z przedwojennego Koła Polonistów na Uniwersytecie Warszawskim, Stefan Żółkiewski, jest kimś ważnym w Krajowej Radzie Narodowej i że podlega mu właśnie prasa, czyli jak znalazł dla mnie.
Poszliśmy tedy do siedziby KRN, mieszczącej się w niewielkiej willi przy ulicy Śnieżnej. W gabinecie Żółkiewskiego - jeżeli ów skromny, przechodni pokoik zasługiwał w ogóle na miano gabinetu - było prawie tak samo zimno, jak w mieszkaniu ciotki Juli. Żółkiewski siedział przy biurku w grubej jesionce i sowieckiej futrzanej czapce z opuszczonymi nausznikami. Ale był taki sam ciepły i serdeczny jak przed laty, kiedy spotykałem go codziennie w warszawskiej Bibliotece Publicznej.
Niestety wiadomości Kazika okazały się nieścisłe. Żółkiewski mógł mi zapewnić pracę, ale tylko w «Dzienniku Ustaw», którego był naczelnym redaktorem. A mnie z kolei takie zajęcie - bardziej urzędnicze niż dziennikarskie - zupełnie nie odpowiadało. Niemniej wizyta na Śnieżnej była interesująca. Żółkiewskiego pochłaniały bez reszty myśli o odbudowie Warszawy. Zapewniał nas, że pomimo niebotycznych trudności stolica zostanie odbudowana. My - którzy codziennie błądziliśmy wśród warszawskich ruin - przyjmowaliśmy te zapewnienia raczej sceptycznie.
W szczytowym momencie rozmowy, a raczej monologu Żółkiewskiego, wszedł bez pukania posługujący żołnierz z tacą, na której stały dwie miski z parującą zupą. Jedną z nich postawił przed Żółkiewskim. Okiem oflagowego fachowca oceniłem zawartość misek. W obu była zupa z brukwi! Tylko oflagowiec z oflagu ll-C zdolny jest pojąć stosunek byłych gefangenów do zupy z brukwi. Znalazł ten stosunek najdobitniejszy wyraz w urządzonym w Woldenbergu konkursie o celach drugiej wojny światowej. Biorący udział w konkursie jeden z czołowych intelektualistów obozowych, podporucznik rezerwy Ludwik Natanson - późniejszy profesor fizyki na Uniwersytecie Łódzkim - odpowiedział krótko:
- Celem drugiej wojny światowej jest, żeby ludzie już nigdy nie musieli jeść zupy z brukwi!
Żółkiewski ujął w palce brzeg drugiej miski i uśmiechnął się zachęcająco:
- Czym chata bogata, częstujcie się, koledzy, ja dla siebie już coś wykombinuję.
Ale zanim zdążyliśmy na to zaproszenie odpowiedzieć, zaprotestował usługujący żołnierz:
- lej drugiej, towarzysze, nie można, to dla towarzysza Bieruta!
Zabrzmiało to jak wystrzał: Bierut, przewodniczący Krajowej Rady Narodowej, najwyższy dygnitarz nowej Polski, je taką samą zupę z brukwi, jaką ledwie trawił najgłodniejszy z polskich o flagowców! „Kto wie - pomyślałem sobie - jeżeli oni tacy są, to może rzeczywiście odbudują Warszawę...”
Tak mi się to moje literackie skojarzenie spodobało, że z miejsca machnąłem opowiadanko, które Kazik przesłał do Krakowa redaktorowi naczelnemu «Odrodzenia», Karolowi Kurylukowi. I wydrukowali! Na całą pierwszą kolumnę!
Ale na tym sprawa się nie skończyła. W dziesięć lat później - w okresie wzbierającej odwilży, prostowania wypaczeń, odrabiania błędów i walenia się w piersi własne i cudze - przyparł mnie do muru starszy kolega ze Związku Literatów Polskich, a przy tym działacz partyjny wysokiego stopnia, Leon Wudzki - człowiek powszechnie szanowany za uczciwość i odwagę.
- Widzicie, tego... - zagadnął mnie nieśmiało - my was, tego, czytamy, cenimy, ale tamtej nowe letki o Bierucie i zupie z brukwi to już, bardzo przepraszam, ale nie... tego wybaczyć wam nie możemy.
W pierwszej chwili byłem przekonany, źe to nieporozumienie. Starszemu panu musiało się coś pokićkać w głowie. Ja sumienie miałem czyste. Opisałem tylko to, co widziałem na własne oczy i słyszałem na własne uszy.
Ale Wudzki nie dał aę zbić z tropu.
- Ja, tego, wiem jedno - powiedział - i wszyscy, którzy wtedy na śnieżnej pracowali, mogą to potwierdzić: Bierut miał dla siebie osobną kuchnię i tam zupy z brukwi na pewno nie gotowano. I myśmy go za tę osobną kuchnię
atakowali, i dostaliśmy za to w kość, że do dziś pamiętamy... tego...
Tak więc sprawa pozostaje otwarta. Wprawdzie Warszawę odbudowano, ale związek między tym wiekopomnym faktem a odżywianiem się przewodniczącego KRN pozostanie nadal problematyczny.
■>: -■ ■ • . .. v,-r --■ -“•■“ ••<■ -- - '• ■;
W jakiś tydzień po moim zadomowieniu się u ciotki Juli w mieszkaniu na Saskiej Kępie pojawił się mój współtowarzysz niewoli z oflagu II-C w Woldenbergu, Adam Uziembło, przywódca obozowego Koła Spółdzielców i mój przewodnik po zakamarkach woldcnberskicgo Życia politycznego.
Uziembło nie wyglądał na przywódcę. Był mały, chu- deriawy, jakby trochę pokraczny, tylko oczy miał niezwykłe, biło z nich takie światło i taka siła, te „na ślepo” wierzyło się każdemu jego słowu. Niezwykły miał także uśmiech, jednający mu ludzi. Ciotka Jula, która przyjęła go z wyraźnym chłodem, mierząc ironicznym spojrzeniem jego nędzną posturę t kusy, błękitny płaszczyk francuskiego potiu z pierwszej wojny światowej, w jaki ubrał go szef obozowego magazynu mundurowego fiandgenaase Kaczmarek, po godzinie jego obeaioia u nas całkowicie zmieniła o nim zdanie i wyznała mi poufnie, te w tym Uziembłe, kimkolwiek on jest, tkwi kawał tępego „arty- chy’*. Znając jej stosunek do artystów, można to było uznać za komplement najwyższej klasy.
Hitlerowcy tępili w polskich oflagach wszelką działalność polityczną. Dlatego przebywający w obozie wol- denberskim przedwojenni działacze ukrywali swą pracę uświadamiającą pod maską tolerowanych przez władze obozowe kół naukowych i samokształceniowych. Skrajnie lewicowa „grupa Uziembły” - wywodząca się w swym trzonie z przedwojennego Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej - opanowała obozowe Koło Spółdzielców czyniąc z niego ośrodek popierania i tłumaczenia zmian zachodzących w kraju.
Ja z Kołem Spółdzielców związałem się dopiero w ostatnich miesiącach niewoli. Interesowałem się tą grupą od dawna, gdyż mój brat Kazimierz należał przed wojną do Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej i w domu u nas mówiło się o tej organizacji z aprobatą i z szacunkiem. Ale nie to zdecydowało o moim ostatecznym przystąpieniu do „Spółdzielców”. Sprawił to cykl wykładów o Tadeuszu Kościuszce, wygłoszony przez jednego z głównych prelegentów grupy Uziembły - młodego historyka poznańskiego, doktora Mateusza Siuchnińskiego. Dla mnie - znającego historię w kategoriach idealistycznych - ukazanie powstania kościuszkowskiego na bogatym tle wielostronnych zawęźleń społecznych i ekonomicznych - było prawdziwym wstrząsem. Mogę śmiało powiedzieć, że do woldenberskiego Koła Spółdzielców wprowadził mnie nie kto inny, ale sam naczelnik Tadeusz Kościuszko. Gdyby nie on, moje życie mogło się potoczyć zupełnie inaczej.
Adam Uziembło odszukał mnie na Saskiej Kępie nie dla samej przyjemności zobaczenia kolegi z oflagu czy przypodobania się jego ciotce. Podobne sentymenty były mu raczej obce. Przywiózł mi natomiast całą furę nowin politycznych. Przede wszystkim radośnie mi oznajmił lek
ko zbijającą z nóg wiadomość, że rządząca partia zgadza się przyjąć do swego grona całe woldenberskie Koło Spółdzielców. Opowiadają się za tym takie tuzy partyjne, jak towarzysz Zenon Kliszko i towarzyszka Zofia Gomuł- kowa. Wiadomość następna dotyczyła naszego ewentualnego zatrudnienia. Odnalezieni przez Uziembłę wolden- berscy „Spółdzielcy” mieli się zgłosić do - rezydującego we Włochach pod Warszawą - Głównego Zarządu Polityczno- -Wychowawczego Wojska Polskiego, który zadecyduje o dalszych naszych losach. Uziembło - widząc, że skrzywiłem się na określenie „polityczno-wychowawczy” - uspokoił mnie, że to tylko tak groźnie brzmi. W rzeczywistości jest to naczelne kierownictwo pracy kulturalnej w wojsku. Pod auspicjami Zarządu „Pol-Wych” można pracować zarówno w redakcji gazety wojskowej, jak w wydawnictwie książkowym, w teatrze i w zespołach artystycznych. Każdy może znaleźć pracę odpowiednią dla siebie. Zarząd „Pol-Wych” ma wpływ nawet na obsadę stanowisk w sądownictwie, co mnie, jako prawnika z wykształcenia powinno szczególnie interesować. Komentarz Uziembły rzeczywiście mnie uspokoił. Nie reflektowałem na stanowisko w sądownictwie wojskowym, ale przez całą niewolę marzyłem, żeby po wojnie pracować w redakcji i być dziennikarzem. Z tego, co mówił Adam, wynikało, że będę mógł to marzenie zrealizować.
Następnego ranka - w grupie kilkunastu odnalezionych przez Uziembłę woldenberskich „spółdzielców” - ruszyliśmy do owych podwarszawskich Włoch, gdzie kwaterowała tajemnicza instancja, mająca zadecydować o naszych dalszych losach. Szliśmy pieszo wzdłuż torów kolejowych, bo żadnym innym środkiem lokomocji na razie nie dysponowaliśmy. Przedstawialiśmy się na oko dość efektownie. Kilku z nas, między innymi ja, chlubiło
się - witanymi szczególnie ciepło przez przechodniów - amerykańskimi mundurami oficerskimi, wyfasowanymi w obozie z paczek czerwonokrzyskich; inni ubrani według gustu złośliwego „folksdojcza” Kaczmarka, prezentowali wszystkie barwy mundurowe pokonanej przez Niemców Europy.
Nikt z mijających nas podwarszawskich rodaków z pewnością ani przypuszczał, źe z tej grupki oflagowych przebierańców wyłonią się wkrótce generałowie Ludo: wego Wojska Polskiego, ministrowie, profesorowie wyższych uczelni itp. A znowu w naszej grupce woldenber- skich „spółdzielców” nikomu przez myśl przejść nie mogło, że najbardziej wywyższeni z naszych kolegów, na kolejnym etapie historii, zostaną ze swych zaszczytów odarci i wtrąceni do więzień jako zdrajcy i wrogowie ludowej ojczyzny.
Dom, w którym urzędował potężny Zarząd Główny Polityczno-Wychowawczy Wojska Polskiego, nie odróżniał się niczym szczególnym od innych domów w brzydkich podwarszawskich osiedlach. Jedyne co zwracało uwagę to był tłum. Tłum czekający na załatwienie swych spraw, wypełniający korytarze, przestępujący z nogi na nogę, cierpliwy, zrezygnowany. W tym tłumie było coś z Azji. W przyszłości miał się stać nieodzownym elementem tego nowego systemu, który narzucono nam ze Wschodu. Te ciągłe czekania w różnych kolejkach, w korytarzach różnych urzędów, wszystko to było nowe i wskazywało, jak bardzo to, co zaprowadzono, jest różne od dawnych wzorów, i jak słabo są przygotowani do rządzenia ludzie, którzy przejęli dyktatorską władzę.
W kłębiącym się tłumie czekających usiłowała zaprowadzić pewien porządek młoda, ładna dziewczyna, ubrana w doskonale skrojony mundur z odznakami kapitana.
Dla nas ta panna czy pani kapitan była kompletnym zaskoczeniem. Jedynie ci, którzy wojnę przebyli w kraju i uczestniczyli w Powstaniu Warszawskim, byli trochę otrzaskani z widokiem kobiety w mundurze. Dla oflagow- ców było to zupełną nowością. Dziewczyna-kapitan była podobno żoną czy „narzeczoną” pułkownika, który miał zawyrokować o naszym losie.
Rozzuchwalony powodzeniem mojego amerykańskiego munduru, postanowiłem podbić serce pani kapitan i puściłem w jej stronę potężne, męskie, zdobywcze oko. Ale zostałem odstawiony tak ostro, z taką wściekłością, nienawiścią i dumą, że aż musiałem oprzeć się o ścianę i już więcej nie ważyłem się podnosić oczu. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że w okresie tworzenia zaczątków przyszłego Ludowego Wojska Polskiego powstał Batalion Kobiecy imienia Emilii Plater. „Platerówki”* -jak nazywano członkinie tego batalionu - miały podobno w sobie szczególnie mocny nabój ideologiczny. Nic więc dziwnego, że zakusy uwodzicielskie człowieka w mundurze amerykańskiego oficera natrafiły na tak zdecydowany odpór.
W czasie mej krótkiej służby wojskowo-dziennikars- kiej zetknąłem się jeszcze parokrotnie z „platerówkami”. Rzeczywiście były mocno podbudowane ideologicznie, ale wrażliwości kobiecej nie utraciły. Świadczyły o tym ich reakcje na stopniowe wyrodnienie idei, której służyły. Miła pani Stasia z «Gazety Morskiej» na Wybrzeżu popełniła samobójstwo. Inna, której imienia nie pamiętam, trafiła do zamkniętego zakładu dla psychicznie choiych.
Te, które klęskę przeżyły, to dzisiaj złe, rozgoryczone, stare kobiety, które żarłocznie zasiadają przed telewizorami, kiedy nadają jakieś audycje o kombatantach i nie mogą przeboleć, że ich nie pokazują, mimo że one walczyły o sprawę wcale nie gorzej niż mężczyźni.
Biedne panie Walewskie czterdziestych lat dwudziestego wieku! One także, jak tamta, wybiegały ze swych domostw na spotkanie zwycięzców! One także, jak tamta, trafiły na swych Napoleonów! One także chciały od nich nade wszystko, by im wywalczyli wolną Polskę!
Wiem, że niektórzy czytelnicy mojej książki Kłopoty z Panią Walewską nie wybaczą mi tego porównania. Szam- belanowa z Walewic ma wielu gromkich obrońców. Kiedy przed dwudziestu paru laty opublikowałam w tygodniku «Świat» szkic pod tytułem „Co z tą Walewską?”, otrzymałem list następującej treści:
„Co ty, kremlowski pachołku, świnie z hrabiną Walewską pasłeś, że piszesz o niej per ty?”
Wracam do głównego wątku wspomnień. W pewnej chwili otworzyły się drzwi gabinetu, w którym urzędował wszechmocny pan naszych losówpułkownik F. Był to osławiony później pułkownik F., który jako szef informacji wojskowej dopuszczał się osobiście okrucieństw wobec przesłuchiwanych więźniów i był za to, po październiku 1956 roku, sądzony i karany. Urodziwa pani kapitan, nie patrząc na mnie i nie mówiąc nic, pokazała ręką, że mam wejść, ale nawet w tym geście była jeszcze złość i pogarda.
Pułkownik F. dziwnie mi nie pasował do gniewnej blondynki. Szczupły, niepokaźny, o wyraźnie semickich rysach, przypominał mi bardzo adwokatów z sądu grodzkiego, z którymi miałem do czynienia w czasie mojej aplikacji. Każdy taki adwokacina przynosił ze dwadzieś
cia spraw, przeważnie z zakresu ochrony lokatorów, i umizgał się do sędziego, zabiegał u sekretarza, starając się być w najczulszych stosunkach ze wszystkimi urzędnikami kancelarii sądowej. Ale podobieństwo było tylko powierzchowne. W pułkowniku F. nie było pokory tamtych. Biła od niego buta, czuło się, że on ani na chwilę nie zapomina, jaką jest dla nas ważną osobą, każde jego słowo, każdy jego odruch przypominał nam o jego potędze.
Spojrzał na mnie takim spojrzeniem, jakie już dobrze znałem z pierwszych, przelotnych zetknięć z panującą partią: nieufnym i wyzywającym. Bez żadnych wstępów spytał, jakie mam wykształcenie. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, lecz już z rodzącymi się złymi przeczuciami: ukończony wydział Prawa i Ekonomii Uniwersytetu Warszawskiego, trzyletnia aplikacja sądowa, zdany w 1938 roku egzamin sędziowski.
Wysłuchał mojej odpowiedzi z zadowoleniem:
- To bardzo dobrze, potrzebni są nam prawnicy. Pójdziecie do Korpusu Rezerwy Sądownictwa.
- Ależ, obywatelu pułkowniku - jęknąłem - ja przez cały czas pobytu w obozie marzyłem, że będę reporterem- -dziennikarzem, a teraz, kiedy istnieje możliwość swobodnego wyboru, mam robić co innego? Ja nienawidzę prawa. Studiowałem je przez pomyłkę.
Moje argumenty nie przemówiły jednak do obywatela pułkownika, zbył je krótko:
- Nie ma dyskusji. Pójdziecie do Korpusu Rezerwy Sądownictwa. Potrzeba nam prawników, pismaków mamy dość.-I znowu wionął na mnie taką pogardą, że mimo woli zadałem sobie pytanie: po diabła ja tu właściwie wszedłem, co ja mam z tym wszystkim wspólnego?
To prawda, że woldenberskie Koło Spółdzielców miało znakomitych prelegentów, to prawda, że Maciek
Siuchniński swoimi odczytami o Kościuszce odmienił całkowicie moje spojrzenie na historię. Ale wszystko, co widzę tutaj, wcale mi nie odpowiada. Ale cóż było robić, Uziembło zgłosił już był zbiorowy akces woldenberskie- go Koła Spółdzielców do panującej partii, wyłamywać się z tego nie mogłem (tak mi się przynajmniej wówczas zdawało). Nie kryjąc niezadowolenia odebrałem z rąk pięknej pani kapitan skierowanie służbowe do Korpusu Rezerwy Sądownictwa w Piastowie - przysiągłbym, że dojrzałem w jej oczach błysk złośliwej satysfakcji.
Po załatwieniu czynności formalnych poszliśmy z kolegami na obiad do stołówki oficerskiej. Przy jednym ze stołów siedziało już kilku starszych oficerów, przeważnie pułkowników. Widać było na pierwszy rzut oka, że ci panowie, poza dystynkcjami oficerskimi, z wojskiem niewiele mieli wspólnego. Byli to prawdopodobnie instruktorzy Korpusu „Pol-Wych” trudniący się pracą najbardziej, w oczach nowych władz, odpowiedzialną - szkoleniem politycznym żołnierzy.
Atrakcją tej marnej zresztą stołówki była kelnerka, też śliczna dziewczyna, tyle że cywilna i w innym typie niż tamta pani kapitan, chociaż również blondynka Niepomny niedawnej porażki, znowu strzeliłem do niej uwodzicielskim okiem. Ale tym razem zostałem potraktowany życzliwie. Widać było wyraźnie, że podziałał urok amerykańskiego munduru. Już mi zaczynało być wstyd, że występowałem jako żywa reklama sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych.
Kelnerka podała nam obiad, uśmiechnęła się do nas, spojrzała w stronę stołu, przy którym siedzieli i polityko- wali ci niby-pułkownicy, po czym pochyliła się ku nam i spytała, czy wiemy, jaka jest różnica między Kościuszką a kościuszkowcami (tak nazywano Pierwszą Dywizję im.
169
Tadeusza Kościuszki, sformowaną w Związku Radzieckim jako zaczątek nowego Wojska Polskiego). Ponieważ nie wiedzieliśmy, ona swoim ślicznym paluszkiem zadarła do góry swój śliczny nosek i oznajmiła z czarującym uśmiechem:
- Kościuszko miał nos taki - po czym tym samym paluszkiem przygięła nosek do dołu, żeby nabrał cech semickich - a kościuszkowcy taki!
Moi koledzy byli trochę tym żartem zażenowani« Poczułem na sobie ich spłoszone spojrzenia. Ale ja robiłem jak najlepszą minę do złej gry i udawałem szalenie ubawionego. Jednak już mnie to wszystko zaczęło porządnie wkurzać. No bo proszę: walczyłem za ojczyznę do ostatniego dnia wojny 1939 roku, odsiedziałem za to blisko sześć lat w oflagu. Jako członek obozowego Koła Spółdzielców namawiałem kolegów, żeby odnosili się przychylnie do nowego rządu polskiego, który gdzieś tam powstaje i obiecuje stworzyć lepszą Polskę. A tu wracam i naraz wszędzie coś nie tak: przyjmują mnie nieufnie, niemal jak wroga. Urodziwa pani kapitan traktuje mnie jak zwyrodnialca. I teraz znowu ten dowcipas!
Kelnerka musiała się zorientować, że dowcip nie został przyjęty dobrze, zrobiła duże oczy i odeszła od naszego stolika wyraźnie obrażona. Dla dopełnienia miłej sytuacji, od stolika niby-pułkowników dobiegła do nas pełna rozlewnego żalu skarga:
- Ba, ale rzecz w tym, że oni nie chcą nas przyłączyć!
Ponieważ nie było wątpliwości, kto kogo nie chce
przyłączyć, a słowa te wypowiedział starszy oficer nowego wojska polskiego - kompletnie mnie zatkało. Na to Uziem- bło mnie nie przygotował. Tego spodziewać się nie mogłem. Poczułem, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Żeby nabrać trochę oddechu i uporządkować myśli, wyszedłem
przed dom. A tam dalszy ciąg mojej nowej sytuacji w obrazach.
Patrzę: stoi oficer, nie wiadomo w jakim stopniu, bo na jednym naramienniku płaszcza dwie gwiazdki, na drugim jedna. Płaszcz luźny, kawaleryjski, bez pasa, twarz zarośnięta, od pierwszego spojrzenia widać, że to człowiek z lasu. On także mi się przygląda. I znowu mundur amerykański swoje zrobił. „Leśny” waha się jeszcze przez chwilę, po czym podchodzi do mnie:
- Doradźcie, panie kolego, iść do nich czy nie iść?
A wtedy ja - mimo że nie ostygły jeszcze po tym, co usłyszałem w stołówce, ale już podtrzymywany na odległość niezłomnym spojrzeniem Uziembły, zapatrzonego w wizję lepszej Polski - z całej siły, z całą mocą, na jaką było mnie stać, z poczuciem jak najdalej idącej odpowiedzialności, z najgorętszym pragnieniem przekonania nie tylko „leśnego”, lecz i samego siebie - odpowiedziałem:
- Ależ tak, niech pan idzie do nich, niech pan się ujawni! Wojna się kończy, nie ma sensu dłużej tak żyć!
„Leśnego” najwyraźniej zmroził mój hałaśliwy entuzjazm. Raz jeszcze uważnie zlustrował mój amerykański mundur, po czym zajrzał mi w oczy, ale już bez poprzedniej ufności.
-r Ano, zobaczymy - powiedział - zastanowię się jeszcze. -1 odszedł.
Później wiele razy przypominałem sobie tego oficera z lasu. Nie wiem, czy ostatecznie poszedł do „nich”, czy się ujawnił, czy go zamknęli. Czy zrobili z nim jeszcze coś gorszego. Wspominałem go i poczuwałem się do odpowiedzialności - nie miałem prawa tak bezkrytycznie za niego wyrokować. Na usprawiedliwienie mam to jedynie, że działałem w najlepszych intencjach.
Jak na jeden dzień, przeżyć miałem dosyć. Ale okazało się, że repertuar nie był jeszcze wyczerpany. Zatrzymuję się przy potężnym słupie ogłoszeniowym, oblepionym od góry do dołu listami poszukujących się rodzin. Obok mnie stoi starszy mężczyzna, z głową owiązaną chustą, twarzy nie widać, bo zasłaniają kłaczki waty, tylko profil... I naraz olśnienie! Jeszcze nie jestem pewny, jeszcze się chwilę zastanawiam. Ale tak, nie mogę się mylić: to samo srebrne oko, ten sam wspaniały profil. Podchodzę bliżej i mówię:
- Przecież to mistrz Józef Węgrzyn, mój sławny, wielki, ukochany aktor!
Bardzo się wzruszył.
- Przyjemnie mi, że pan mnie rozpoznał - powiedział. - Musimy to opić.
Poszliśmy do takiej knajpeczki małomiasteczkowej. Węgrzyna wszędzie znają, kłaniają się, ale jest w tych powitaniach nutka niepokoju. Znam to spojrzenie: boją się pijackiej rozróby. Rzeczywiście już po pierwszym kieliszku zorientowałem się, że Węgrzyn nie ma żadnej odporności na alkohol. Po drugim, trzecim zaczął snuć rzewne wspomnienia, potem przypomniał sobie syna i zaczęło się!
Mieczysław Węgrzyn, syn Józefa, także zapowiadał się na wielkiego aktora od pierwszych ról. W 1939 roku w rodzinie zastanawiano się, czy Mieczysław ma zostać w jednym z teatrów warszawskich, czy pojechać do Lwowa na zaproszenie tamtejszego teatru. Rozstrzygnął sprawę sławny ojciec. „No, nie - powiedział - na jedną Warszawę dwóch Węgrzynów to trochę za dużo”.
No i Mieczysław Węgrzyn pojechał do Lwowa. A tam niedługo potem zagarnęli go bolszewicy. Nie wiadomo, w
jakich okolicznościach, ale dostał się do gułagu i tam zmarł, jak donieśli przypadkowi świadkowie.
Teraz cała ta rozpacz wylewała się z ojca, że to on właściwie posłał syna na śmierć. Gdyby został w Warszawie to - według wszelkiego prawdopodobieństwa - nic by mu się nie stało. I mistrz Węgrzyn zaczął płakać tak strasznie, że nie sposób go było uspokoić. Zwłaszcza nie mogłem tego dokonać ja, który znałem go tylko ze sceny i nie byłem z nim nigdy w stosunkach osobistych. Na szczęście właściciel lokalu znał tę słabostkę mistrza, że jak wypije to wspomina syna, wysłał więc niepostrzeżenie chłopca po jego opiekunkę. Przyszła kobiecina zupełnie prosta, ale z taką miłością, z takim zachwytem wpatrywała się w pijanego Węgrzyna, że zrozumiałem, iż lepszej opieki dla niego być nie może. No i rzeczywiście: bez oporu dał się wyprowadzić z restauracji.
Spotkanie z Węgrzynem to ostatnie, godne odnotowania wydarzenie urozmaiconego dnia mego pobytu we Włochach. Wydane mi przez obrażoną panią kapitan skierowanie do Korpusu Rezerwy Sądownictwa w Piastowie wytyczyło dalszą drogę moich przygód z wojskiem. Na szczęście Piastów był blisko Włoch (następna stacja), mogłem więc znowu - tym razem już bez kolegów z Koła Spółdzielców - wypuścić się pieszo wzdłuż torów kolejowych, jak to się wtedy podróżowało.
Korpus Rezerwy Sądownictwa mieścił się przy Sądzie Najwyższym Wojskowym. Obie te jednostki zajmowały trzypiętrowy dom, podobny do tamtego we Włochach. Na czele stał generał Tarnawski - Rosjanin w polskim mundurze. Nazwisko wskazywało na to, że pochodzenia był polskiego, ale z biegiem czasu ślady pochodzenia zatarły się i sprawiał wrażenie typowego Moskala. Nie wyglądał zresztą na złego człowieka, raczej na prymi
tywnego. Sędziowie Sądu Najwyższego byli dokładnie tacy sami jak sędziowie Sądu Okręgowego, pod kierunkiem których odbywałem przed wojną część mojej aplikacji. Tyle że w hierarchii urzędniczej awansowano ich o dwa szczeble w górę. Mimo to nie sprawiali wrażenia ludzi zadowolonych ze swego losu. Znacznie mniej mieli w sobie powagi i poczucia własnej ważności, niż ich przedwojenni koledzy.
Drugą osobą po generale-prezesie sądu była jego konkubina, kierująca kancelarią Sądu Najwyższego - duża, ładna brunetka ze złymi czarnymi oczami. Oczywiście w stopniu kapitana. Nie wiadomo, czy były to przypadki, czy jakieś odgórne zarządzenie, ale wszystkie te Polki, które radzieccy generałowie i pułkownicy wybierali sobie na towarzyszki życia, w zastępstwie żon legalnych, pozostawionych gdzieś w Moskwie czy Kazachstanie - miały stopień kapitana. Nieoficjalnie pół-żonę generała Tarnawskiego nazywano „podgenerałową” albo „wice- generalszą”.
Korpus Rezerwy Sądownictwa miał przygotować do rozmaitych zawodów prawniczych, a jednocześnie był okresem kwarantanny politycznej. Przypuszczam, że w jakiś niewidoczny dla nas sposób studiowano nasze biografie, a także nasze zachowanie w Korpusie. Takie przynajmniej sprawiało to wrażenie. W chwili mego przybycia w Korpusie było około dwudziestu osób, przeważnie przedwojennych adwokatów oraz aplikantów sądowych i adwokackich. Spotkałem tam między innymi mecenasa P. - dobrego znajomego moich rodziców, który przed wojną bywał u nas w domu.
Miejscem dyżurów Korpusu był oddzielony, mały domek, a raczej chałupka dość odległa od gmachu Sądu Najwyższego. W niej spędzaliśmy większą część dnia na
całkowitym nieróbstwie. Programu zajęć nie było żadnego. Mówiło się o jakichś wykładach prawniczych, ale rzadko dochodziły do skutku z braku odpowiednich wykładowców. Grało się więc w karty bądź rozmawiało o wojnie i o czasach przedwojennych. Na wszelki wypadek wystawiano na zewnątrz posterunek alarmowy, który miał ostrzegać, gdy na horyzoncie pojawiał się ktoś z „na- czalstwa”.
Od czasu do czasu wyznaczano z naszego grona oficera inspekcyjnego Wojskowego Sądu Najwyższego oraz protokolanta posiedzeń sądowych. Obie funkcje były raczej nieciekawe. Oficer inspekcyjny spędzał noc na półpiętrze budynku sądowego, czekając na telefony, których zazwyczaj nie było. Praca protokolanta m podczas mojej dwutygodniowej służby w Piastowie byłem nim tylko raz jeden - polegała na przepisywaniu piekielnie nudnego uzasadnienia wyroków - nabazgranego przez sędziego. Ponieważ był to Sąd Najwyższy, więc - tak samo jak przed wojną - rozprawy publicznej nie było. Nie było publiczności, nie było prokuratora, nie było obrońcy. Był tylko sędzia, którego pamiętałem jeszcze z czasów mojej aplikacji jako sędziego okręgowego. I były paragrafy Małego Kodeksu Karnego, o którym nie wiedziałem jeszcze, że był kodeksem zbójeckim, na podstawie którego można było zabić niewinnego człowieka. Na papierach, z którymi miałem do czynienia podczas sądowego dyżuru, nie było jeszcze krwawych plam, przynajmniej ja ich nie dostrzegałem. W ówczesnym momencie moją świadomość polityczną warunkowało trzech ludzi: Adam Uziembło ze swoim światłem w oczach i absolutnym przekonaniem, że droga, którą nam wskazał, jest najlepsza i najsłuszniejsza; mój przyjaciel z oflagu inżynier Kazimierz Dekler - jeden z najbardziej wartościowych ludzi, jakich znałem - którego
„leśni” zabili jedynie za to, że uczestniczył w uruchamianiu polskiego przemysłu; i wreszcie radziecki czołgista, który w miejscowości Detz na Pomorzu, swoim rosyjskim okrzykiem oznajmił nam wyzwolenie od śmierci i niewoli.
W czasie leniuchowania w domku rezerwy chodziło się także na spacery. Pewnego razu zaproponowałem wspólny spacer wspomnianemujuż znajomemu rodziców adwokatowi P. Pamiętałem go sprzed wojny jako dbającego o siebie eleganckiego pana. Teraz nosił brudną, za- tłuszczoną „kufajkę”, więc łatwo się było domyślić, skąd powrócił. Bez zbędnych ceregieli spytałem go:
- Pan był przez dłuższy czas w Związku Radzieckim, prawda? Niech mi pan powie, jak tam naprawdę u nich jest?
A on na to:
- Strasznie! Nie ma jedzenia, wszyscy właściwie odbywają krótszy lub dłuższy staż w więzieniu czy obozie. To nie jest już żaden wstyd, bo wszyscy przez to przechodzą. Poza tym korupcja, kłamstwo, terror!
We mnie jakby piorun strzelił. O Związku Radzieckim nie miałem dotąd żadnych informacji z pierwszej ręki. Natomiast nasłuchałem się wspaniałych prelegentów z „grupy Uziembły”, którzy z ogniem w oczach, z najgłębszym przekonaniem mówili o „ojczyźnie socjalizmu” jako o kuźni nowego świata.
- Panie mecenasie - pozbierałem się wreszcie - ja oczywiście mam do pana pełne zaufanie jako do przyjaciela rodziców, ale pan musiał przebywać tam chyba w jakichś specjalnych miejscach Związku Radzieckiego.
On na to:
- Nie, wszędzie jest tak samo.
Wtedy znowu ja, ale już ostro:
- No, nie wiem, ale mam zupełnie inne wiadomości od ludzi, do których mam zaufanie nie mniejsze niż do pana. Powiem panu szczerze, co myślę: niech pan już więcej ze mną o tych sprawach nie rozmawia - (sam tę rozmowę zacząłem).
Spojrzał na mnie i zauważyłem w jego oczach przestrach. Więcej już wspólnych spacerów sobie nie proponowaliśmy.
Pamiętam, że o tej rozmowie w czasie spaceru opowiadałem Adamowi Uziemble. Był taki sam: mały i pokraczny z niesamowitym światłem w oczach, jak wtedy, kiedy przyszedł wyciągnąć mnie od ciotki Juli, ale na naramiennikach i na czapce miał już wężyki generalskie. Poklepał mnie po kolanie:
- Bądź spokojny, my to urządzimy inaczej, lepiej, bardziej po polsku.
Adam Uziembło był uczonym matematykiem, ale to akurat źle sobie wyliczył. W parę lat później doszła mnie wiadomość o jego aresztowaniu i skazaniu na wieloletnie więzienie za zdradę ludowej ojczyzny.
Cały ten Piastów - z jego dziwnym Sądem Najwyższym i jeszcze dziwniejszym Korpusem Rezerwy - wspominam bez szczególnego sentymentu. Pod jednym wszelako względem poszczęściło mi się w Piastowie. Spotkałem tam dwóch dawnych znajomych, ludzi bardzo wartościowych i bardzo mi przychylnych.
Pierwszym z nich był stały obywatel Piastowa, mieszkający we własnym domu - pułkownik Licióski. Nie pamiętam jego imienia, ale to był ten sam Liciński, którego ja, z rozkazu majora Bartuli - we wrześniu 1939 roku - ściągnąłem do bitwy z Rosjanami pod Milejowem. Wtedy jeszcze był porucznikiem, ale miał już opinię najlepszego oficera rezerwy nie tylko w batalionie, ale w całym pułku.
To chyba po tej bitwie pod Milejowem został postrzelony czy rozchorował się, dość że trafił do lazaretu polowego, skąd przy pierwszej okazji uciekł, wrócił do Warszawy i nawiązał kontakt ze swoimi dawnymi przyjaciółmi sprzed wojny. Kiedy elementy sympatyzujące z przedwojenną Polską Partią Socjalistyczną wyłoniły własną grupę walczącą, Polską Armię Ludową - PAL (nie mylić z komunistyczną Armią Ludową - AL), wstąpił do niej, pracował w konspiracji i na koniec został szefem sztabu głównego PAL-u.
Pułkownik Liciński zaprosił mnie - jako starego towarzysza broni - do swojego domu i tam mieszkałem przez cały czas mego pobytu w Piastowie, to jest około dwóch tygodni z górą.
Druga stara znajomość odświeżona w Piastowie była dla mnie jeszcze cenniejsza, bo był nią sekretarz Sądu Najwyższego pan Jaśkiewicz (i w tym wypadku imienia nie pamiętam), przedwojenny sekretarz VTI Wydziału Sądu Okręgowego w Warszawie, pod którego nadzorem odbywałem ostatnią fazę mojej aplikacji. Bardzo się zawsze do mnie życzliwie odnosił. W Piastowie stał się dla mnie wnikliwym komentatorem aktualnej sytuacji, któremu mogłem ślepo zaufać. Przypuszczam, że dzięki jego życzliwej opiece uniknąłem niejednego fałszywego kroku.
Tymczasem machina personalna, mająca zadecydować o naszej przyszłości, nabierała rozpędu. Zapowiedziano nam, że już wkrótce będą przydziały na różne stanowiska. Zjechała jakaś komisja radziecka w czapkach z zielonymi otokami i zaczęły się idywidualne rozmowy. Wtedy Jaśkiewicz zaczął mnie straszyć.
- Panie Marianie, niech pan stąd wieje, to nie jest miejsce dla pana. Zapakują pana gdzieś i później nie będzie pan już mógł się wydostać. Jakiegoś prowincjonal-
nego podprokuratora wojskowego z pana zrobią albo co...
Dobry sobie: wiać! Łatwo to powiedzieć. Do tego wojska dopiero co wstąpiłem. Oni mnie wyzwolili z niewoli. Jestem wobec nich pełen najlepszych intencji. Co powiedziałby na moją dezercję Uziembło? Ale Jaśkiewicz nie ustępował.
- Ja panu mówię jako przyjaciel: nich pan stąd wieje!
Był to człowiek tak wiarygodny, że jego namowy do
dezercji wzbudziły we mnie poważny niepokój. Nie musiałem się jednak długo zastanawiać, jak mam postąpić. Przyszła mi z pomocą - niechcący - wicegeneralsza.
Tego wieczora pełniłem służbę oficera inspekcyjnego przy Sądzie Najwyższym. Siedziałem na półpiętrze przy stoliku z telefonem. W pewnej chwili dzwonek. Podnoszę słuchawkę:
- Oficer inspekcyjny przy Wojskowym Sądzie Najwyższym, porucznik Brandys.
Słyszę łatwy do rozpoznania, z lekka histeryczny głos wicegeneralszy:
- Słuchajcie-no, tam, dwa piętra wyżej, mieszka moja krawcowa, idźcie do niej i powiedzcie, żeby do mnie przyszła.
Aż się we mnie zagotowało od urażonej ambicji przedwojennego oficera.
- To omyłka, proszę obywatelki - mówię - tu oficer inspekcyjny Sądu Najwyższego.
- No właśnie - ona na to - skoczcie tam i przyślijcie ją do mnie.
Wtedy ja, owładnięty już całkowicie dumą oficerską, z impetem Kozietulskiego atakującego Somosierę:
- Przepraszam, ale to nie należy do obowiązków oficera inspekcyjnego! -1 odłożyłem słuchawkę.
Przychodzę następnego dnia do Sądu Najwyższego, a tu burza. Jaśkiewicz mi mówi:
- Panie Marianie, coś pan narobił?! Wszyscy chodzą wściekli. Generał coś tam o panu mówił.
Raport poranny u generała-prezesa. Dotychczas to się sprowadzało do prostej formalności. Nie zwracał na nas większej uwagi, zasalutował, coś tam powiedział łamaną polszczyzną. Uśmiechnął się, bo, jak mówiłem, był to człowiek taki sobie, jak na to stanowisko, powiedziałbym: poczciwy. Ale nie tego dnia. Od razu naskoczył na mnie, mój mundur amerykańskiego oficera padł jego ofiarą, tak jakby widział go po raz pierwszy, a przecież oglądał codziennie od dwóch tygodni:
¿7^ Co to za mundur?! Jaki wy mundur nosicie?! Jesteście oficerem korpusu sądowego, a nosicie mundur wroga!
Nie wdawałem się w dyskusję, czy Stany Zjednoczone były w tej wojnie rzeczywiście wrogiem. Stałem na baczność i słuchałem.
- Natychmiast się przebrać! - wrzasnął na pożegnanie generał-prezes. - Dość tej maskarady!
Przebrać się. Ale skąd wziąć inny mundur. Przypasowanie ciubaryckich łachów będzie trwało co najmniej tydzień. A tu Jaśkiewicz mi podszeptuje:
- Panie Marianie, ostatni raz panu powtarzam: najwyższy czas, żeby stąd wiać.
Tym razem i ja doszedłem do wniosku, że nie ma innej rady jak dezerterować. Przypomniałem sobie, iż Licińscy mi opowiadali, że szefem Zarządu „Pol-Wych” jest pułkownik Wiktor Grosz, człowiek niezły, przedwojenny dziennikarz. Naprędce ułożyłem plan działania i poszedłem pieszo do Włoch.
Odczekałem jakieś dwie godziny na Grosza, po czym mnie przyjął. Wrażenie zrobił na mnie dobre. Szczupły, przystojny, mundur dobrze skrojony, burka ułańska, elegancja przedwojennego oficera kawalerii. Jak się później dowiedziałem, mówiono o nim, że kreuje się na Wieniawę Ludowego Wojska Polskiego.
Przyjął mnie uprzejmie. Opowiedziałem mu o moich przypadkowych studiach prawniczych i niechęci do prawa oraz o mojej miłości do zawodu dziennikarskiego. Zakończyłem wyznaniem, że zwracam się do niego nie tylko jako do szefa Zarządu JPol-Wych”, ale również dlatego, że był przed wojną dziennikarzem, którego artykuły wszystkie czytałem (tu oczywiście przesoliłem, ale był próżny, więc przełknął to gładko).
- Dobrze - powiedział - ja wam to przeniesienie ułatwię, ale jeżeli chcecie się zadekować w Łodzi w «Polsce Zbrojnej», to nic z tego. Mogę was zatrudnić jako dziennikarza, ale na froncie - w gazecie frontowej «Zwyciężymy». Zaczyna się właśnie bitwa o Berlin: wspaniała okazja dla dziennikarza. Prezes «Czytelnika» Borejsza, jako swojego korespondenta wysyła Osmańczyka. Poje- dziecie razem.
Mało brakowało, a byłbym ukląkł przed ludowym Wieniawą. Nie dość że praca korespondenta frontowego, ale jeszcze z Osmańczykiem - autorem wspaniałych reportaży z Opolszczyzny, które były moją pierwszą lekturą po powrocie do kraju!
Grosz zadzwonił do Piastowa do generała Tarnawskiego- Ale tu nie odbyło się bez trudności Generał-pre- zes - najwidoczniej rozjątrzony do żywego przez tę swoją wicegeneralszę, w żaden sposób nie chciał mnie oddać. Planował widać wobec mnie jakieś szczególne szykany. Nie znam rosyjskiego, ale widać było, te rozmowa toczy
się bardzo gwałtownie. Stroną silniejszą okazał się jednak Grosz. Po raz pierwszy miałem możność przekonać się, że w tej nowej armii polskiej, a raczej polsko-rosyjskiej, istniała podwójna hierarchia starszeństwa i ważności. Pułkownik Grosz rozmawiał z Tarnawskim jak zwierzchnik z podwładnym. I generał musiał ustąpić.
Wróciłem do Piastowa jak na skrzydłach, ale tam nastrój pogrzebowy. Jaśkiewicz przerażony:
- Panie Marianie, znowu pan coś narozrabiał, pan nie może sobie wyobrazić, jak się wścieka generał, pod- bechtany przez tę babę. Niech pan coś zrobi, bo to może się mamie skończyć. Pan zapomina, gdzie pan żyje!
Nazajutrz znowu przyjechała komisja i Jaśkiewicz poinformował mnie, że ja - metodą zaskoczenia - zostałem wyznaczony na podprokuratora w jakiejś mieścinie górnośląskiej. Formalnie jednak, generał musiał być posłuszny Groszowi, więc przygotował pismo zwalniające mnie z korpusu, ale Jaśkiewicz nie był z tego pisma zadowolony.
- Panie Marianie, jest źle - powiedział - tu jest coś nie w porządku. Po pierwsze, generał zaadresował pismo nie do Zarządu „Poł-Wych”, tylko do Wydziału Personalnego Wojska Polskiego, po drugie, generał zawsze przesyła mi te koperty otwarte, ale tym razem koperta jest zalepiona, to mi bardzo brzydko pachnie.
Poszedłem znowu do Włoch, by zanieść list. Pocieszałem się, że to przejście przez Wydział Personalny WP zostało z Groszem uzgodnione. Wchodzę do budynku, gdzie ten Wydział Personalny się mieścił i, na moje szczęście, widzę przechodzącego x papierami w ręku zatrudnionego tam kolegę z Koła Spółdzielców, majora Szymańskiego. Mówię:
- Kolego, ratujcie! - Opowiedziałem mu pokrótce w czym rzecz i oddałem list.
- Dobrze - powiedział - ja się tym zajmę.
Poszedł i po pół godzinie wraca:
- Dobrego mieliście nosa. Tarnawski was nie kieruje do Grosza, tylko do nas, czyli do oddziałów liniowych, przy czym jest w liście zaznaczone, że jesteście człowiekiem niepewnym politycznie. Wiecie, co to znaczy na wojnie, gdzie łatwo może was trafić zbłąkana kula, a wojna jeszcze trwa. Więc ja wam to załatwię w ten sposób, że przeadresuję do Grosza i tu nie będzie do was żadnych pretensji.
W dwa dni później w łódzkim „domu Siemensa”, gdzie mieściła się centrala Spółdzielni Wydawniczej «Czytelnik», podszedł do mnie młody, przystojny człowiek w dziwnym, szarym mundurze z napisem Poland na rękawie.
- Nazywam się Jan Edmund Osmańczyk, mamy razem jechać zdobywać Berlin.
I pojechaliśmy.
Do wicegeneralszy z Piastowa nie mam żadnych pretensji. Gdyby nie jej pańskie zachcianki, generał zrobiłby ze mnie podprokuratora w jakiejś prowincjonalnej dziurze, a wtedy - przy mojej naiwności, poczuciu dyscypliny i umiłowaniu tej utopii lepszej, sprawiedliwej Polski - kto wie, w co mógłbym zabmąć.
Posuwaliśmy się naprzód długimi, ostrożnymi krokami, rozglądając się co chwila wokół i sprawdzając wzrokiem swoją obecność. Zupełnie jak przed laty w podchorążówce w Nisku nad Sanem, kiedy generalny inspektor szkół podchorążych pułkownik Skokowski - podczas jednego ze swych kontrolnych przeglądów - egzaminował nas z reguł marszu ubezpieczonego. Tyle że tu nie może być mowy o żadnym ubezpieczeniu według określonych reguł. Śmierć czai się wszędzie i nie ma przed nią osłony. Zagrażają nam nie tylko wrogowie, ale i sojusznicy. Raz po raz nadziewamy się na hitlerowskie „maximy” i „panzerfausty”, nad nami trzeszczy i migocze dach sowieckich „katiuszy”. Mimo woli przypomina mi się desperacki rozkaz głównego „orkiestranta” ze szpitala wojskowego w Przemyślu, podchorążego B.: „Do... modlitwy !” Pasuje jak ulał do naszej sytuacji, nic lepszego nie dałoby się wymyślić. Koledzy z redakcji gazety frontowej «Zwyciężymy» nie uwierzą nam później, że byliśmy w samym oku berlińskiego cyklonu i wyszliśmy z niego nietknięci. Na dobrą sprawę to i ja sam nie potrafiłbym tego dziwu wytłumaczyć. Może zwiodła szkopów soczysta
niemczyzna Osmańczyka, w której wymyślał mi na całe gardło i bez umiaru, skoro tylko wokół nas robiło się gorąco. A może przeciwnie: ochroniło nas przed „magmami” i „panzerfaustami” nasze nietypowe umundurowanie. Szeptano już przecież wtedy w Berlinie o cudzoziemskich parlamentariuszach, przybyłych na rokowania z wojennymi władzami miasta. A ja miałem na sobie, wyfasowany w oflagu, szykowny uniform amerykańskiego oficera, z guzikami przeszytymi na polskie. Osmańczyk - swoim oryginalnym kostiumem korespondenta wojennego, wymyślonym przez prezesa «Czytelnika» Borejszę - również mógł obudzić pokojowe nadzieje w zmęczonych wojną, ostatnich obrońcach Trzeciej Rzeszy. A do nadziei się nie strzela.
Ale wszystkie te domysły usiłujące wyjaśnić, jak doszło do tego, że uniknęliśmy śmierci spod kosy, nie brzmią zbyt przekonująco. Najprościej byłoby przyjąć, że gdzieś tam w górze - wysoko nad radzieckimi „katiuszami” i hitlerowskimi „panzerfaustami” - postanowiono i zapisano, że dwaj pierwsi korespondenci polskiej prasy centralnej w bitwie o Berlin: wieloletni działacz Związku Polaków w Niemczech, oficer bez stopnia Edmund Jan Osmańczyk, i porucznik z oflagu Marian Brandys - mają epopeję berlińską przeżyć do końca.
Zachował mi się z tamtych dni mały szkolny zeszycik z napisem na niebieskiej okładce: „Berlin - kwiecień-maj 1945”. Ten spisywany na gorąco notatnik stanowił niegdyś najcenniejszy skarb mojego reporterskiego archiwum. W ostatnich tygodniach wojny i w pierwszych latach powojennych woziłem go ze sobą wszędzie, demonstrowałem na każdym niemal spotkaniu z czytelnikami, kłułem nim w oczy wszechwiedzących historyków-profes- jonalistów, a także autorów drętwych artykułów roczni-
cowych i samozwańczych kombatantów na wysokich stanowiskach. Ciągłe eksploatowanie tandetnego notesu wojennej produkcji bardzo szkodziło jego materialnej substancji. Szczególną rolę w dziele jego niszczenia odgrywał kopiowy ołówek ciotki Juli z Saskiej Kępy, który zabrałem ze sobą na wyprawę berlińską bez zgody i wiedzy właścicielki. Kopiowy ołówek - jak gdyby mszcząc się za bezprawne powołanie go na pierwszą linię frontu - konsekwentnie rujnował płody mojej pracy twórczej korespondenta i prelegenta.
Wystarczało jednej deszczowej nocy przespanej pod przemakającą plandeką wojskową, wystarczało jednego nieuważnego potrącenia manierki z czarną kawą, aby moje obserwacje i refleksje, wpisane do notatnika poprzedniego dnia, rozmazywały się w niebiesko-fioletowy bełt, przypominający obrazy początkujących malarzy ma- rynistów. A najgorsze było to, że ja do tego mściwego ołówka z Saskiej Kępy tak się przyzwyczaiłem, iż nawet na myśl mi nie przychodziło, że można go było zastąpić jakimś innym pisadłem. Tak to z naturą ludzką bywa, że nie wiadomo kiedy i jak lęgnie się w człowieku taki sentymentalny wygłup. Nie takie sentymentalne wygłupy wpisywano sobie wówczas do życiorysów...
Tolerowane przeze mnie figle ołówka cioci Juli sprawiły, że mój notatnik utracił z biegiem czasu całą swoją wartość dokumentamą. Bo cóż to za dokument, jeżeli nie można z niego odczytać żadnej sensownej treści.
Jedynie dla mnie pozostaje nadal dokumentem. Jedynie mnie - udaje się wydobywać spod fioletowo-nie- bieskiej przesłony po kilka, a nawet kilkanaście słów, odnotowanych moją ręką przed blisko pięćdziesięciu laty. Kosztuje mnie to sporo trudu, ale trud się opłaca. Każde
uratowane od zniszczenia słowo notatnika wyzwala od razu całą taśmę wspomnień.
Oto wydarty z martwego dokumentu opis naszych przygód na berlińskiej ulicy Frankfurterallee w dniu 20 kwietnia 1945 roku:
Ulica szeroka, zamożna, harmonijnie zabudowana. Dobrze musiało się tu mieszkać. Skądinąd wiemy, że mieli tu swoje mieszkania funkcjonariusze partii oraz policji kryminalnej („Kripo”).
* W chwili naszego przybycia Frankfurterallee jest cicha i pusta. Działania zbrojne przesunęły się dalej na wschód. Grzechot broni maszynowej i ciężkie stękania armat - dobiegają ze znacznej już oddali. Sowieckie patrole, kontrolujące teren po oczyszczeniu go z Niemców, nie mają wiele roboty.
Przyciąga naszą uwagę osobliwy widok. Na środku jezdni duże kolorowe malowidło, lub raczej rysunek kredkowy, przedstawiający biegnącego żołnierza. Znam doskonale z Włoch te uliczne malowanki. Celują w nim zwłaszcza młodzi rzymscy żebracy, zwabiający nimi cudzoziemskich turystów. Wiem, że z berlińskich obozów pracy wyzwolono w ostatnich dniach wielu młodych Włochów. Ale żeby świeżo uwolnieni mieli się zabawiać zdobieniem ulicy, która dopiero co przestała być dla nich miejscem niewoli i upodlenia - w to trudno uwierzyć.
Pochylam się nad rysunkiem i machinalnie wodzę po nim palcem. Czuję jak krew napływa mi do serca. To, na co patrzymy, nie ma nic wspólnego z malowankami włoskich artystów ulicznych. Inny artysta - potężny i bezlitosny -był czynny przy powstawaniu tego dzieła: przed nami leży trup żołnierza przejechany przez kilkaset ciężkich czołgów i tak dokładnie wprasowany w asfalt, że nie wystaje z niego nawet na milimetr.
- Poland! Poland!
Z jednego domu wybiega młoda dziewczyna w strzępach więziennego pasiaka. Radośnie wymachuje do nas rękami:
- Poland! Poland!
Borejsza miał rację, nakazując swemu korespondentowi (to znaczy Osmańczykowi) naszycie na rękaw tarczy z napisem Poland. Osmańczyk - obśmiewający całą koncepcję mundurową swego szefa („O czapki mniejsza, panie Borejsza”) zażartował, że jeśli „hundsmarka” musi już być koniecznie naszyta, to ze względu na nasze położenie i ogólną sytuację polityczną wypadałoby raczej dać napis Polsza, a nie Poland. Borejsza potraktował tę propozycję jak najpoważniej, ale po krótkim namyśle odrzucił ją. Nosem starego komunisty wyczuwał, że Poland będzie lepsze.
Dziewczyna w pasiaku była bardzo ładna. Ale żeby to dostrzec, trzeba jej się dobrze przyjrzeć. Tak jest wynędzniała, brudna i zeszmacona. W kalekiej niemczyznie udziela nam najbardziej podstawowych informacji o sobie. Jest węgierską Żydówką. Poprzedniego dnia, w najgorętszym momencie bitwy, uciekła z obozu. Przez noc ukrywała się w śmietniku. Jest głodna, marzy o kąpieli i zrzuceniu cuchnących łachów obozowych. Słyszała, że ludzie z napisem Poland pomagają uwolnionym więźniom.
Osmańczyk głośno pochrząkuje, co jest u niego oznaką najwyższego zadowolenia. Ma powody do satysfakcji.
Bo to przecież on - Edmund Jan Osmańczyk, korespondent wojenny prasy polskiej - od paru dni ubiera i dożywia więźniów uwolnionych z hitlerowskich zakładów pracy przymusowej. Osmańczyk ani przez chwilę nie uważa, że jest w Berlinie tylko korespondentem prasowym.
Przez wszystkie lata swej działalności w Związku Polaków w Niemczech, przez wszystkie lata swego ukrywania się (między innymi także w Berlinie) przed różnymi rodzajami policji Hitlera - marzył o jednym: o klęsce hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy. Teraz, kiedy na własne oczy ogląda tę klęskę w rozmiarze bezprzykładnym, uważa, że jako sui generis przedstawiciel zwycięskiej koalicji ma obowiązek roztoczenia opieki nad uwalnianymi z więzień i obozów ofiarami hitleryzmu.
W praktyce wygląda to tak. Dowiadujemy się od przechodniów, w którym domu mieszkali gestapowcy, SS-mani czy inni szczególnie żarliwi hitlerowcy. Niemieccy przechodnie udzielają nam takich informacji z nieskrywaną przyjemnością. Potem z grupą wyzwolonych obdartusów, która się już przy nas zdążyła skupić, wchodzimy do siedziby zbrodniarzy wojennych. Tym, którzy nie zdążyli uciec, każemy znieść do jednego pokoju odzież, bieliznę, puszki z konserwami mięsnymi i jarzynowymi, mleko w proszku, cukier etc. W każdym hitlerowskim domu w Berlinie jest tego tyle, że wystarczyłoby na wyposażenie pokaźnego sklepu towarów różnych. Potem następuje podział między potrzebujących. Wszystko w majestacie prawa, żadnej samowoli, żadnego rabunku. Osmańczyk posuwa swój legalizm tak daleko, że wystawia pokwitowania rekwizycyjne z podpisem Edmund Jan Osmańczyk, korespondent wojenny dziennika «Rzeczpospolita» w Warszawie. Tekst pokwitowania jest krótki: „Zabrano na poczet odszkodowań wojennych”. Mnie także każe podpisywać. Będą mieli nad czym głowić się historycy drugiej wojny światowej.
- Schnell! Schnell! - Nasza piękna Węgierka płonie żądzą odwetu. Wygraża pięścią domowi, z którego wyszła przed chwilą. Ma z nim swoje porachunki. Dom był
siedzibą policji kryminalnej („Kripo”). Przez parę miesięcy z innymi więźniarkami nosiła tam obiady dla rodzin oficerskich. Z tego, jak jest napalona, widać, że nie musiano jej w tym domu rozpieszczać.
- Schnell! Schnell!
Teren przyszłej akqi zdążyła już spenetrować najogólniej przed naszym przyjściem. Parter i pierwsze piętro to lokale biurowe. Nie ma tam nikogo i niczego. Ale w mieszkaniach, poczynając od drugiego piętra - również opuszczonych przez lokatorów - jest wszystko. Wszystko! Viele sachen!... Verschidene sachen! Sama bała się wchodzić na górę. I znowu potrząsa ze wstrętem swoim porozdzieranym, brudnym pasiakiem. Demonstruje, jak bardzo została poniżona, jak bardzo potrzebuje naszej pomocy.
Janek błyskawicznie układa plan operacji. On pójdzie na górę z Węgierką i umożliwi jej odzyskanie ludzkiej godności, ja pozostanę na dole jako posterunek alarmowy. Plan jest bez zarzutu, komplikuje go tylko mizerny stan naszego uzbrojenia Osmańczyk ma wprawdzie doskonale działającego „Waltera” z dwoma magazynkami nabojów - wyhandlował to wszystko od Ruskich za pół litra spirytusu - natomiast ja dysponuję jedynie płaską FN-ką, która na oko prezentuje się nawet nieźle, tyle że nie mam do niej ani jednego naboju. W najlepszym więc razie może posłużyć wyłącznie za straszak. Janek pociesza mnie, że niebezpieczeństwo zagraża tylko z górnych pięter, gdzie mogło się ukryć paru „kripo”, natomiast od ulicy, sumiennie patrolowanej przez sojuszników, nic złego nie może nas spotkać. Po czym odchodzą oboje z żądną odwetu Węgierką i pozostawiają mnie samego.
Naprawdę, nie było przyjemnie pozostać samemu w Berlinie 20 kwietnia 1945 roku - w Berlinie zdobywanym,
ale ciągle jeszcze nie zdobytym do końca. Zwłaszcza że cała sień policyjnego domu była wylepiona portretami dostojników Trzeciej Rzeszy. Ze wszystkich stron spoglądali na mnie wrogo i drwiąco szalony Adolf Hitler, piekielny Józef Goebbels i okrutny Heinrich Himmler.
Mimo wszystko nastrój, w jakim się znajdowałem, nie był bynajmniej jednoznaczny. Dopiero tu - w wyludnionym domu wschodniego Berlina - zdałem sobie sprawę z tego, że te diabły, których nazwiska cały świat wymawiał ze zgrozą, znajdują się w swym jedynym cielesnym kształcie tuż koło mnie - w odległości najwyżej paru kilometrów, a może zaledwie kilkuset metrów. O ich pobycie w Berlinie słyszy się coraz częściej. Przed kilkoma dniami rozeszła się w sojuszniczej armii pogłoska, że aresztowano Józefa Goebbelsa. Janek Osmańczyk, który zaraz po wkroczeniu do Berlina ślubował sobie, że jako pierwszy Polak przeprowadzi wywiady z Hitlerem i Goebbelsem, rozwinął tak wściekłą działalność dla sprawdzenia tej pogłoski (w jego staraniach dopomagała mu wydatnie Borejszowska Poland na rękawie), że dotarliśmy aż do adiutantury dowódcy białoruskiego frontu, marszałka Żukowa.
Mile uśmiechnięty, młody kapitan radziecki, z odznakami adiutanckimi i w białych rękawiczkach, zakomunikował nam z żalem (dla większej pikanterii rozmowa między rosyjskim oficerem a polskimi korespondentami toczyła się po angielsku), że pogłoska niestety nie odpowiada prawdzie. Zapewniał nas jednak, że skoro tylko „wiadoma osoba” zostanie ujęta i zidentyfikowana przez kompetentne władze, natychmiast poleci nas o tym zawiadomić. Nienasycony Osmańczyk przypominał, że chodzi mu także o samego Hitlera, po czym zapytał, czy treść rozmowy w adiutanturze może przekazać redakcji swojej
gazety. Kapitan, jeszcze promienniej uśmiechnięty, oświadczył, że niestety jest to niemożliwe, gdyż prawo pierwodruku wszelkich komunikatów Głównej Kwatery zastrzeżone jest dla naczelnego organu prasowego Czerwonej Armii - «Krasnej Zwiezdy».
Rozpamiętuję te wydarzenia sprzed paru dni i rozpiera mnie duma. Nie da się zaprzeczyć, że w jakimś sensie jestem postacią historyczną. Czy to się komu podoba, czy nie. Po blisko sześcioletniej wegetacji oflagowej los obdarza mnie królewskim prezentem. Pozwala mi znaleźć się w centralnym punkcie powstawania historii. Z nagłym upodobaniem wsłuchuję się w szum wody, dochodzący najprawdopodobniej z łazienki na drugim piętrze. Nie tylko jestem świadkiem wielkich przemian historycznych, ale także uczestniczę w ich tworzeniu. Tam na górze mój przyjaciel - wspaniały człowiek i wspaniały pisarz Edmund Jan Osmańczyk - umożliwia powrót do człowieczeństwa ofierze hitlerowskich zbójów. Krzyżuję nieulękłe spojrzenie z hitlerowskimi diabłami, spoglądającymi na mnie z urzędowych portretów. Kto wie, może właśnie w tej chwili, w odległości kilkuset metrów ode mnie, zatajeni w ostatnich bunkrach podziemnych, przeżywają ten sam strach, jakim przez lata napełniali całą Europę. Myśl, że do tego ich strachu w jakimś minimalnym stopniu przyczyniam się i ja, wprowadza mnie w stan upojenia. To błogie uczucie współuczestnictwa w tworzeniu historii trwa przez dłuższą chwilę. Ale naraz wszystko się gwałtownie zmienia.
Mój radosny nastrój opada jak ptak trafiony w locie przez myśliwego. Przyczyną tej odmiany jest dźwięk, jaki dobiega mnie od trójkątnej szafy ściennej - jednej z tych, jakie w starych domach służą do przechowywania szczotek i innego sprzętu gospodarczego. Nie mam muzykal-
nego ucha. Szuberta potrafię mylić z Szopenem, Mozarta z młodym Beethovenem. Ale jest dziedzina dźwięków, w której ja - wieloletni i wszechstronnie doświadczony astmatyk - orientuję się bezbłędnie, w której byłbym zaprzysiężonym rzeczoznawcą. Tą dziedziną jest kaszel ludzki. A dźwięk, który dochodzi mnie od trójkątnej szafy ściennej i rozbrzmiewa w mych uszach jak huk wystrzału, jest właśnie kaszlem ludzkim, i w dodatku kaszlem astmatyka. Wyszarpuję z kieszeni mój pistolet- -straszak i jednym susem doskakuję do szafy. Oczywiście jest: wielkie drabisko w czarnym mundurze „kripo”. Dusi się w najbardziej typowym ataku astmy. Z trudem łapie powietrze, czoło mokre od potu. Musiał się długo wstrzymywać przed tym fatalnym dla siebie kaszlnięciem. Mierzę w niego z mojego straszaka:
- Hände hoch! - czuję jak drży mi ręka.
Skwapliwie podnosi ręce do góry. Próbuje się nawet
do mnie głupio uśmiechać, tym obrzydliwym, berlińskim uśmiechem z wiosny 1945 roku.
A ja w górę, ile sił w piersiach:
- Jaanek!... Jaanek!
Z góry żadnej reakcji, widocznie nie dokończył jeszcze uczłowieczania Węgierki. Tyle że woda już nie szumi. Przynajmniej kąpiel mamy z głowy.
Ściskam moją FN-kę. Rękę mam zupełnie mokrą. Pistolet w każdej chwili może mi się z niej wyśliznąć. Niełatwo być postacią historyczną.
I znowu wrzeszczę:
- Jaanek!... Jaanek!
Wreszcie schodzą. Węgierka - w eleganckiej toalecie pani oficerowej „kripo” jest naprawdę piękna. Osmań- czyk jednym rzutem oka ogarnia sytuację w sieni. Przez twarz przelatuje mu złośliwy uśmieszek. „Dobrze ci się
śmiać - myślę z wściekłością - gdybyś tu był, zamiast kąpać Węgierkę, tobyś się nie śmiał”.
tymczasem on bez słowa podchodzi do Niemca, ciągle trzymającego ręce podniesione, i wyciąga mu z kabury lśniącego nowością, pięknego „Waltera”. O rany! Czuję, że się rumienię jak niewinna panienka sprzed pierwszej wojny światowej. Jak mogłem o tym nie pomyśleć! Osmańczyk potrząsa tylko głową:
- Ale miałeś szczęście, chłopie, żeś trafił na Szkopa równie nierozgamiętego jak ty. Inaczej, już by nas nie było.
Z uczuciem ulgi opuszczamy policyjny dom. Jeńca przekazujemy pierwszemu napotkanemu patrolowi. Nieopanowana w swej żądzy odwetu Węgierka postanawia odejść z patrolem. Obawia się, że „bojcy” mogą po drodze jeńca wypuścić. Żegna się z nami czule, zwłaszcza z Osmańczykiem.
Spoglądam jeszcze przez dłuższą chwilę za odchodzącym patrolem. Przedmiotem zainteresowania jest nie piękna Węgierka, która co krok odwraca się, aby nas żegnać serdecznym gestem, ale plecy naszego jeńca - typowe plecy astmatyka.
Wbrew wszystkiemu, żal mi go.
Ta historia - a raczej zabawna historyjka na tle wielkiej i poważnej Historii - rozegrała się trzeciego lub czwartego maja 1945 roku - tuż po kapitulacji Berlina. Haniebna nad wszelkie wyobrażenia była ta kapitulacja stolicy hitlerowskiego Herren wołku. W ciągu niespełna godziny miasto oczyściło się doszczętnie ze swych reprezentacyjnych kolorów: SS-owskiej czerni, jasnego brązu szturmówek SA i HJ oraz - ciągłe jeszcze kochanego, pomimo dwóch przegranych wojen światowych - żołnierskiego feUigrau. Zamiast tego cały Berlin przyodział się w nieskaziletną biel, niewinną i przepraszającą. W ogromnym mieście nie było chyba ani jednego balkonu, ani jednego okna, z których nie zwisałyby znaki poddania: z dawna już przygotowane na tę okazję, starannie obrębione, białe flagi kapitulanckie bądź, wyszarpnięte w ostatniej chwili z komód i bieliźniarek, zwykłe białe ręczniki i białe prześcieradła.
- Suszą bieliznę po alianckich nalotach - szydził Osmańczyk rekompensując sobie upokorzenia, których doświadczał przez kilka lat jako rezydujący w Berlinie działacz Związku Polaków w Niemczech.
Kapitulacja stolicy „tysiącletniej Rzeszy” nie ograniczała się do powierzchownych zmian w fasadzie i kolorycie. Sięgała głębiej - kompromitowała i niweczyła samą istotę hitleryzmu.
Miasto, w którym jeszcze do wczoraj demokratyczne przekonania tępiono w sposób bezwzględny, a obce pochodzenie było wyklęte do trzeciego pokolenia wstecz - w dzień klęski, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmieniło się nagle w ośrodek demokracji i tolerancji, w przedziwną społeczność różnorakich mieszkańców i innowierców. Co drugi napotkany Berlińczyk legitymował się babką Żydówką, żoną Polką, rosyjską szwagierką. Z ukrytych schowków wydobyto dziesiątki austriackich paszportów, obciążających protokołów policyjnych, kart zwolnieniowych z obozów koncentracyjnych. Wszystko to przesuwano nam przed oczami, czekając aprobaty i pochwał. W naszej obecności deptano godła i opluwano portrety, którym najpewniej jeszcze przed paru dniami depczący i opluwający składali byli bałwochwalcze hołdy. Miasto, które w okresie swych zwycięstw sławiło jako najwyższą wartość męską odwagę, w dniach upadku nie wykazywało się ani jednym aktem bohaterstwa cywilnego. Ulica berlińska nie wyłoniła samorzutnych cywilnych obrońców. Nie wznoszono tu barykad z obalonych samochodów i tramwajów. I nie ginęli z własnej woli w obronie swego miasta niedorośli chłopcy - wzorem paryskich gawroszów i warszawskich gazeciarzy. Ulice berlińskie - bezwstydnie odsłonięte po wycofaniu się oddziałów wojskowych - bez godności oddawały się zwycięzcom z zachęcającym, usłużnym uśmiechem prostytutek.
Ale za tymi nastrojami absolutnej kapitulacji nasze doświadczone oczy i uszy korespondentów wojennych wychwytywały coś, co budziło w nas niepokój i gniew.
Wyczuwaliśmy, że po formalnym zaakceptowaniu kapitulacji Berlina także przez aliantów zachodnich, berliń- czycy odetchnęli z ulgą. Dla nas, którzy od dwóch tygodni buszowaliśmy po walczącym Berlinie, przyczyny tej ulgi były łatwe do odgadnięcia. Z chwilą oficjalnego włączenia się do gry berlińskiej „reprezentantów cywilizacji zachodniej”, kończyło się, w mniemaniu mieszkańców Berlina, straszące ich dniem i nocą „sam na sam” z Armią Czerwoną i towarzyszącymi jej oddziałami polskimi; przestawało zagrażać to, czego berlińczycy bali się najbardziej
- możliwości samorzutnego odwetu najokrutniej przez hitlerowców skrzywdzonych ludzi ze Wschodu.
Rachuby berlińczyków na wspaniałomyślność zwycięzców zza Łaby nie były pozbawione podstaw. W tym samym czasie obwoziliśmy po Berlinie pierwszych korespondentów wojennych przybyłych z Zachodu: dwóch dziennikarzy holenderskich w służbie informacyjnej Stanów Zjednoczonych. Byli to z pewnością kompetentni fachowcy i ludzie najlepszej woli, ale z pejzażem wojny stykali się po raz pierwszy. Oglądając zniszczenia wojenne w Berlinie, co chwila łapali się za głowę. Co powiedzą Amerykanie, kiedy to zobaczą, może od razu dojść do wybuchu trzeciej wojny światowej!
Słuchaliśmy tych biadoleń z zaciśniętymi zębami. Radziliśmy Holendrom, aby skłonili swych wrażliwych kolegów amerykańskich do odbycia, przed wizytą w Berlinie, krótkiej przechadzki po gruzach zdruzgotanej i wypalonej przez hitlerowców Warszawy. Ale nie wychwycili bolesnej ironii zawartej w radzie i puścili ją mimo uszu. Osmańczyk i ja z pewnością nie należeliśmy do gatunku krwawych odwetowców. Uważaliśmy jednak, że za to, co hitlerowcy zrobili nam, naszym rodzinom, naszemu miastu i naszemu krajowi, powinni byli porządnie
oberwać po łapach. Okropnie nas ziiytowali niewcześni opiekunowie z Amsterdamu. Stąd zapewne wynikła późniejsza zabawa.
Zaczęło się od tego, że kapitanowi Płońskiemu - redaktorowi naczelnemu gazety polowej «Zwyciężymy», przy której skupiali się wszyscy obecni w Berlinie korespondenci wojenni - wyczerpał się zapas kawy. A kapitan Płoński*^ przedwojenny dziennikarz lwowski i człowiek przez nas wszystkich bardzo łubiany - był kawoszem na pograniczu narkomanii. Cała więc „redakcja na kółkach” zakrzątnęła się dokoła zdobycia kawy dla szefa. Przed kapitulacją Berlina nie byłby to żaden problem. Wystarczyło pojawić się na ulicach zdobytych dzielnic, a natychmiast otaczał nas tłum wszystko wiedzących informa- atorów, ożywionych pragnieniem przysłużenia się zdobywcom, a przy okazji zarobienia puszki z wieprzową „tuszonką”. Po kapitulacji wszystko się zmieniło. Uwolnieni od strachu przed rozwiązaniami ostatecznymi, ber- lińczycy zhardzieli do tego stopnia, że w ogóle nie chcieli z nami gadać i na wszystkie nasze pytania mieli jedną tylko odpowiedź: „Weiss nicht”. Jedynym wyjątkiem, przed którym nadal otwierały się serca i schowki berlińskie, pozostał Osmańczyk, dzięki swej wybornej, rubasznej niemczyźnie, której wyuczył się był od pruskich feldfeblów podczas swej krótkiej służby w królewieckiej Reich- swerze. Nie bez znaczenia była także Borejszowska tarcza z napisem Poland, którą Osmańczyk miał na rękawie. Berlińczycy tłumaczyli ją po swojemu (Polak, ale nie z polnische Rote Armee). Kto wie, może już w chwili wyprawiania nas na front dalekowzroczny prezes «Czytelnika» brał pod uwagę możliwość podobnej interpretacji.
Postanowiono tedy, że po kawę pójdzie Osmańczyk. Pod jego rozkazami skupiła się cała ekipa: ja (wodza
towarzysz nieodstępny), wojskowy samochód terenowy, zwany „gazikiem”, oraz tegoż „gazika” kierowca - w mundurze wprawdzie polskim, ale z takim czubem kozackim sterczącym mu spod furażerki, że pisarz Izaak Babel określiłby go z pewnością jako „półtora Kozaka”. Kapitan Płoński wyposażył wyprawę w kilkanaście torebek na „trofejną” (zdobyczną) kawę oraz w parę litrów spirytusu - najbardziej cenionej wówczas „waluty wymienialnej”.
Czar Osmańczyka nie zawiódł i tym razem. Już pierwszy napotkany informator berliński doprowadził nas do zdobytego w ostatnich dniach przez Rosjan całego magazynu kawy brazylijskiej. Z wartownikami strzegącymi tego skarbu dogadaliśmy się bez trudności. Torebki kapi- ana Płońskiego okazały się zbędne. Za spirytus dostaliśmy ledwie napoczęty pięćdziesiędokilowy wór pierwszorzędnej „brazylianki”.
Wobec tak pomyślnego i szybkiego załatwienia naszej misji pozostało dość czasu na rozejrzenie się po ostatecznie podbitym Berlinie. Nie ukrywam, że była to dla nas przejażdżka rozkoszna. Szczególną przyjemność sprawiały nam spotykane na berlińskich placach nie kończące się kolejki wczorajszego „narodu panów” - wyczekujące w cierpliwej pokorze na parę łyków ciepłej zupy z rosyjskich kuchni polowych.
Mściwy Osmańczyk nakazywał Iwaszce odprawianie formalnych defilad przed samymi nosami tłoczących się w kolejkach, co „Półtora Kozaka” czynił z rosnącym upodobaniem. Dla berlińczyków czekających na zupę, te nasze przedobiednie defilady musiały być równie interesujące, ale o wiele, wiele mniej przyjemne. Straszył ich niewątpliwie kozacki czub Iwaszki, zadziwiało Borejszow- skie Poland, eksponowane przez Osmańczyka. Najcieplejsze uczucia kolejek wzbudzałem ja, to znaczy wzbudzał
je mój wyfasowany mundur oficera amerykańskiego - ktoś nawet próbował mi bić brawo, na szczęście w czas go umitygowano.
Kończyliśmy właśnie objazd drugiej czy trzeciej kolejki, kiedy zwróciłem uwagę na siwą, przeraźliwie smutną panią z dużą emaliowaną chorągiewką brytyjską w klapie znoszonego czarnego kostiumu.
- Popatrz - trąciłem Osmańczyka - Angielka. I nawet wygląda na Angielkę. A smutna jak Niobe!
Mój nieufny kompan wzruszył tylko ramionami.
- Taka Angielka jak ty Amerykanin!
Ale kiedy podjechaliśmy zupełnie blisko, i jego musiał ująć szlachetny smutek promieniujący od siwej pani, bo kazał Iwaszce się zatrzymać.
- No dobrze - powiedział - zawierzymy twojej nieomylnej intuicji korespondenta wojennego. - Po czym, ciężko westchnąwszy, sięgnął po jedną z torebek kapitana Płońskiego i odsypał do niej trochę kawy z worka. - Smutna jak Niobe! - parsknął. - Też odpowiednie porównanie!
Oczywiście, jak zwykłe, rację miał Osmańczyk. Siwa pani w kolejce wprawdzie świetnie mówiła po angielsku, ale Angielką nie była. Przed wojną - a nawet jeszcze w pierwszych latach wojennych - mąż jej był głównym księgowym w dużym przedsiębiorstwie inżynierskim niemiecko-angielskim. Ona również tam pracowała w dziale korespondencji zagranicznej. W dwudziestą rocznicę istnienia firmy wszyscy pracownicy otrzymali na pamiątkę takie właśnie emaliowane chorągiewki brytyjskie. Mąż był bardzo dumny z tej odznaki. Nosił ją stale w klapie, także po likwidacji firmy. Nosił ją o kilka lat za długo Pewnego wieczora z powodu tej właśnie odznaki napadli na niego młodzi bandyci z Hitlerjugend. Chcieli mu ją
zabrać, bronił się, zrobiła się z tego wielka awantura polityczna i mąż powędrował do obozu w Dachau. Po roku zmarł tam. Znienawidziła tę odznakę. Mężowską oczywiście zabrali, ale pozostała jeszcze jej własna. Nigdy jej nie nosiła. Dopiero teraz, kiedy stała się glejtem bezpieczeństwa... Musi dbać o życie i zdrowie, bo w domu ma sparaliżowaną córkę. Inaczej patrzy teraz na tę chorągiewkę. Kiedy ją nosi, ma wrażenie, że zmarły mąż opiekuje się córką i nią. A jednocześnie wstyd jej tego oszustwa. Kiedy Osmańczyk wręczył jej torebkę z kawą, nie mogła wydusić z siebie podziękowania.
- Wstydzę się - powtarzała w kółko - okropnie się wstydzę... - I z oczu płynęły jej łzy.
Nasza angielska rozmowa, uwieńczona na koniec torebką kawy, wzbudziła wielkie zainteresowanie w całej niemieckiej kolejce. Zaczął się gromadzić wokół nas spory tłumek. I od razu wyłonił się jego samozwańczy rzecznik. Był to gruby, wyszczekany facet o bezczelnych oczach i przymilnym uśmiechu. Na ramieniu miał białą opaskę z nazwą świeżo powołanej przez komunistów organizacji antyhitlerowskiej. Opaska wystawiała mu paleni na „dobrego Niemca**, ale jego fizys świadczyła o czymś wręcz przeciwnym.
Wobec nas zachowywał się z życzliwą swobodą współ- zwycięzcy. Najpierw zajął się Osmańczykiem - a raczej Borejszowską PolancL
- Angielski Polak? - powiedział. - Sehr guL - I najwyraźniej zamierzał poklepać mego wipółkombttanti po ramieniu, ale Osmańczyk zrobił tak straszne oczy, te rzecznik z zamierzonej
Z kolei zainteresował się mną. - Amerykanin? - spytał s życzliwym zainteresowaniem.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, usłyszałem głos Os- mańczyka:
- Tak, Amerykanin, oficer do zleceń specjalnych kwatery głównej sprzymierzonych. Niestety nie włada niemieckim.
Rzecznikowi z przejęcia aż poczerwieniały uszy, najwyraźniej nie wiedział, komu bardziej świecić bakę: mnie, oficerowi z głównej kwatery, nie mówiącemu po niemiecku, czy angielskiemu Polakowi, z którym można się było porozumieć bez trudu? Na moje szczęście wybrał ewentualność drugą. Podsunął się do Osmańczyka, jak mógł najbliżej, i zajrzał mu uwodzicielsko w oczy:
- Panie oficerze, niech pan zapyta kolegę, gdzie będzie w Berlinie zona amerykańska?
Poczułem lekkie kopnięcie Osmańczyka i usłyszałem jego ściszony głos:
- Uwaga, przechodzimy na angielski, tylko tak, żeby nikt nie mógł zrozumieć, gestykuluj, tłumacz się, usprawiedliwiaj, słowem dużo gestów, przecież miałeś coś wspólnego z teatrem. Resztę pozostaw mnie.
Potem chrząknięcie mego przyjaciela i długa, długa chwila napiętej ciszy. I wreszcie cios na odlew:
-Zony amerykańskiej w Berlinie nie będzie!
Dopiero teraz zrozumiałem scenariusz Osmańczyka i zaczął mnie dławić śmiech. W naszego rzecznika jakby piorun trzasnął. W jednej chwili z dobrego Niemca zmienił się w złego Niemca - najgorszego z możliwych. Krzyczał, że wie na pewno, iż Berlin ma być podzielony na cztery zony: amerykańską, angielską, sowiecką i francuską. Mówiono mu w komitecie. Krzyczał o niesprawiedliwości wobec pokonanych, o grach politycznych niegodnych zwycięzców!
Więc Osmańczyk znowu mnie kopnął w kostkę i zaczął mnie błagać po angielsku, żeby nie robić krzywdy biednym, pokonanym Niemcom, ale ja - dusząc się od śmiechu - potrząsałem odmownie głową i bezradnie rozkładałem ręce. Więc Osmańczyk znowu uroczyście odchrząknął i obwieścił ostateczny wyrok.
- Rzeczywiście - powiedział - mieliśmy początkowo zamiar podzielić Berlin między cztery zwycięskie mocarstwa. Ale doszliśmy do wniosku, że jesteście takie łobuzy (solche Schurken), że tylko Ruscy dadzą sobie z wami radę. Nie będzie w Berlinie żadnych zon ani stref, cały Berlin odda się Ruskim!
Gdyby w tej chwili na kuchnię połową spadła bomba, efekt nie byłby większy. Kolejka w jednej chwili przestała istnieć. Ludzie opuszczali wywalczone z trudem miejsca: to, co usłyszeli, nawet dla najbardziej wygłodzonych było ważniejsze od zupy. Samozwańczy rzecznik gdzieś się ulotnił. Kolejkowicze zbierali się w małe grupki, dyskutowali, kłócili się, wrzeszczeli.
Korzystając z ogólnego zamętu, wymknęliśmy się bez zwracania na siebie uwagi. Ponieważ mieliśmy jeszcze sporo wolnego czasu, postanowiliśmy nasze tak udane widowisko uprzystępnić szerszej publiczności. Objechaliśmy około dziesięciu placów z kuchniami polowymi - w różnych punktach Berlina. Za każdym razem, udoskonalany w szczegółach scenariusz Osmańczyka zdawał egzamin na medal. Dodatkowej grozy przydawał widowisku nasz kierowca, „pełniący obowiązki Polaka” kapral Iwaszko. Kiedy wprowadziliśmy go w intrygę, „Półtora Kozaka” do tego stopnia się nią zachwycił, że co pewien czas (przynajmniej po dwa razy na każdym placu) wybuchał śmiechem tak strasznym, że nawet nam chodziły ciarki po skórze. Wprawdzie każdy spektakl - zgodnie z wymogami
scenariusza - kosztował nas torebkę kawy, wręczaną za każdym razem osobie o najmniej hitlerowskim wyglądzie, ale kapitan Płoński całego worka i tak by sam nie wypił. A wydatek opłacił się wspaniale: na parę dni posialiśmy popłoch w całym Berlinie.
Po naszym wycofaniu się z obfitującej w przygody Frankfurterallee, następuje w berlińskim notatniku kilka stroniczek na pierwszy rzut oka niemożliwych do rozszyfrowania. W dominujący w notesie kolor fioletowonie- bieski wdzierają się bure odcienie brązu. To chyba na te stroniczki wylałem ongiś całą manierkę czarnej kawy. Czerwonokrzyska neska z oflagowego przydziału, skojarzona z tuszowym ołówkiem ciotki Juli z Saskiej Kępy, stwarza przesłonę nie do przebicia. Dopiero po długim, wytężonym aż do bólu oczu wpatrywaniu się we własne zapiski sprzed czterdziestu pięciu lat udaje mi się z fioletowo-niebiesko-brunatnej mazaniny wyłuskać kilka zrozumiałych słów i jedno nazwisko ze stopniem wojskowym:
Major Zwierzański.
Od razu stają mi przed oczami - wiernie nam towarzyszące w ostatnich dniach naszego berlińskiego „wojowania” - polskie napisy kreślone kredą na murach niemieckich kamienic:
Tu walczyła jednostka majora Zwie- rzańskiego!
Kim był ów major Zwierzański i jaką jednostką dowodził, nie próbowaliśmy się dowiedzieć ani wtedy, ani później. Pomimo naszej zachłannej ciekawości reporterskiej coś nas powstrzymywało od zadawania zbyt wielu pytań. Bo przecież ów arcypolski dowódca, dodający nam ducha na berlińskich ulicach, mógł się okazać - a było to więcej niż prawdopodobne - jednym z tak licznych wtedy w młodym wojsku polskim „popów”, jak złośliwie nazywano sowieckich instruktorów w polskich mundurach oficerskich (POP - Pełniący Obowiązki Polaka).
Z takim paradoksem trudno byłoby się nam pogodzić. Dla nas ów niewidzalny a serdecznie bliski major Zwierzański był przez kilka dni najbardziej wyrazistym symbolem polskości w otaczającym nas niemiecko-rosyj- skim Berlinie, był niepodważalnym dowodem, że w „dobijaniu hitlerowskiego gada w jego gnieździe” uczestniczyło także wojsko polskie.
Dla mnie spotkanie z jednostką majora Zwierzań- skiego ważne było jeszcze z innego względu - dla odmiany niezbyt przyjemnego - uświadamiało mi, że moja obecność w Berlinie, a przynajmniej w tej części Berlina, w której się znajdowałem, była trudna do pogodzenia z wymogami dyscypliny wojskowej.
Moje kłopoty dyscyplinarne zaczęły się od godzinnego spóźnienia łódzkiego samolotu, którym w początkach kwietnia 1945 roku wyruszyliśmy z Edmundem Janem Osmańczykiem - jako dwaj pierwsi korespondenci frontowi polskiej prasy centralnej - na spotkanie naszej wielkiej przygody berlińskiej. W wyniku tego fatalnego spóźnienia uległa zmianie cała ustalona w Łodzi trasa podróży. W ostatecznym rezultacie, zamiast wkroczyć do Berlina od północy z wojskiem polskim, weszliśmy tam od wschodu z czołówkami armii radzieckiej. Osmańczyka
ta zmiana specjalnie nie zmartwiła. Przeciwnie: w jego oczach podkreślała tylko samodzielność naszej dwuosobowej wyprawy, potęgując jeszcze jej dramatyzm i romantyczny charakter. Prezes « Czytelnika», major Jerzy Borejsza, odprawiając swego korespondenta (to znaczy Osmańczyka) na front, zlecił mu z właściwym sobie rozmachem:
- Po pierwsze, masz mi jak najszybciej zdobyć ten „zafajdany” Berlin, po drugie, przysyłać po dwie korespondencje w tygodniu. Niczego więcej od ciebie nie żądam.
Przy tak ogólnikowej instrukcji mógł Osmańczyk robić, co mu się żywnie podobało, i wędrować po zdobywanym Berlinie własnymi drogami, bez żadnych skrępowań czy ograniczeń. Co innego ja - ciągle jeszcze nie zdemobilizowany „oflagowiec”. Ja musiałem pozostać w stałej łączności z dowództwem nowego wojska polskiego i ściśle wykonywać zlecone mi rozkazy. A rozkaz, jaki mi przekazano w łódzkiej redakcji «Polski Zbrojnej», był kategoryczny i jednoznaczny: przyłączyć się do sztabu nacierającej na Berlin Pierwszej Armii Wojska Polskiego i tam pozostać w charakterze „obserwatora frontowego”.
Ale wydawać rozkazy łatwiej, niż je wykonywać. W wyniku opóźnienia łódzkiego samolotu i szaleńczego pośpiechu Osmańczyka, który przy ustalaniu nowej marszruty dbał przede wszystkim o to, aby nikt go nie ubiegł w zdobywaniu „zafajdanego” Berlina, znalazłem się na odcinku frontu berlińskiego dokładnie przeciwległym do tego, na którym miałem się znaleźć. Otaczający nas radzieccy wojskowi i niemieccy cywile w białych opaskach nie mieli pojęcia, gdzie walczą polskie oddziały, niektórzy - ku oburzeniu Osmańczyka - wręcz kwestionowali udział Polaków w zdobywaniu Berlina.
W tym stanie rzeczy moja sytuacja osobisto-służbowa z godziny na godzinę stawała się bardziej kłopotliwa. Nie mając żadnych widoków na rychłe nawiązanie kontaktu z jednostką, do której mnie przydzielił rozkaz najwyższych władz wojskowych, stawałem się w świetle prawa wojennego kimś w rodzaju dezertera. Po ucieczce z Korpusu Rezerwy Sądownictwa w Piastowie pod Warszawą byłaby to już moja druga dezercja od powrotu z niewoli - trochę przydużo jak na dwumiesięczną w sumie służbę w Ludowym Wojsku Polskim.
Pojawienie się w polu naszego widzenia komunikatów majora Zwierzańskiego pogłębiło jeszcze moje niepokoje, ale jednocześnie wskazało sposób na wydobycie się z niemiłej sytuacji. Kredowe napisy na ścianach mijanych domów zdawały się wołać: „Pójdźcie naszym tropem, a z pewnością - prędzej czy później - odnajdziecie tych, których szukacie!”
Poszliśmy tedy tropem majora Zwierzańskiego i major Zwierzański nas nie zawiódł. Po przejściu kilkunastu ulic i zaułków, oraz jednego parku, udało nam się natrafić na polski oddział uczestniczący w zdobywaniu Berlina. Ale moja radość z osiągnięcia upragnionego celu była krótkotrwała. Od razu zaczęły się nowe kłopoty.
Do historycznego spotkania pierwszych korespondentów wojennych centralnej prasy polskiej z żołnierzami Pierwszej Armii Wojska Polskiego, czyli „berlingowca- mi”, jak ich wówczas nazywaliśmy od nazwiska pierwszego dowódcy, generała Zygmunta Berlinga, doszło na berlińskim przedmieściu Bemau. Ale odbyło się to zupełnie inaczej, niż sobie wymarzyłem. Bliskość rodaków dała o sobie znać - aż przykro o tym pisać - jakimś dziwnym zapachem. Ja - z moim powonieniem stępiałym od wieloletniego używania środków przeciwastmatycznych -
może bym i nie zwrócił na to specjalnej uwagi, ale Osmań- czyk aż się cały prężył i wielkimi haustami począł wchłaniać pachnące powietrze, wcale nie ukrywając, że sprawia mu to przyjemność.
- Ty oczywiście nic nie czujesz? - zwrócił się do mnie owym ironicznie współczującym tonem, jakiego chętnie nadużywał w stosunkach między nami. - Zresztą gdybyś nawet poczuł, to i tak byś się na tym nie poznał. To pachnie koniak, kolego wojskowy, i to koniak wysokiej klasy. Nie wiem dlaczego, ale coś mi mówi, że nasi chłopcy „berlingowcy” są już niedaleko.
W ostatnich słowach mojego współkombatanta, pomimo ich kpiącego tonu, nie było ani cienia niechęci do nowego wojska polskiego, przeciwnie: dźwięczało w nich najszczersze uznanie.
Rzeczywiście, „berlingowcy” byli tuż-tuż - niespełna sto metrów od nas. Pierwsze czapki z orłami bez koron zobaczyliśmy u żołnierzy pełniących wartę przy zabudowaniach fabrycznych, chronionych od ulicy wysokim ceglanym murem, gęsto nabijanym u szczytu metalowymi, ostrymi kolcami. Zza muru niósł się zapach koniaku tak intensywny, że wreszcie i ja go poczułem.
Wartownicy w czapkach z orłami bez koron - pachnący koniakiem i z lekka chwiejący się na nogach - podejrzliwie obejrzeli nasze „nieswojskie” mundury, ale bez słowa przepuścili nas przez bramę, natomiast dwóch sowieckich „bojców”, usiłujących prześliznąć się za naszymi plecami, odepchnięto od bramy dosyć brutalnie.
Widok, jaki po drugiej stronie muru roztoczył się przed naszymi oczami, przerastał najśmielsze wyobrażenia. Sam budynek, mieszczący w sobie do niedawna rozlewnię wysokogatunkowych trunków - o czym informowały walające się po ziemi pogięte i odrapane szyldy
niemieckie - nie odznaczał się niczym szczególnym, zdumiewało natomiast jego otoczenie. Obszerny dziedziniec rozlewni był jedną przeogromną kałużą koniaku. Koniak lał się bez przerwy z olbrzymich beczek o nie dokręconych kurkach. Koniak chlupotał pod nogami. Koniak już w parę minut po przekroczeniu bramy rozlewał się ciepłem po żyłach i napędzał do głowy wesoło-głupie myśli. W zalewającym wszystko koniaku pałętało się kilkunastu zatacząjących się żołnierzyków, inni - nie zważając na przesiąkłe koniakiem mundury - spali głębokim snem, gdzie i jak popadło. Dziwaczny ten obraz uzupełniali sowieccy maruderzy, którzy - nie wpuszczani przez bramę - wspinali się na mur i z jego szczytu spoza uniemożliwiających przejście na drugą stronę żelaznych kolców, wpatrywali się z miłosnym pożądaniem w „ziemię koniakiem płynącą”.
Nas za murem przyjęto życzliwie. Honory domu pełnił sympatyczny drągal z czerwonym nosem i trzema belkami na naramiennikach.
- Plutonowy Bednarek Józef z gospodarczego - przedstawił się służbiście, po czym dodał zniżonym głosem: - Bliżej się nie określam z uwagi na tajemnicę wojskową.
Ale nie był tępym służbistą. W rozmowie rozkręcił się całkowicie. Kiedy polskie oddziały weszły w głąb berlińskiego przedmieścia Bemau, plutonowemu Bednar- kowi zlecono nadzór nad rozlewnią koniaku.
- Tylko nie myślcie sobie, towarzyszu - ostrzegał go oficer polityczno-wychowawczy jego jednostki - że to będzie jakieś tam kimanie na laurach. Żadne takie! Cały ten koniakowy interes śmierdzi ordynarną prowokacją. Szkopy zostawiają ostatnie pułapki na naszej drodze do pełnego zwycięstwa. Chcą nas rozpić i osłabić. A więc
oczy i uszy otwarte, towarzyszu plutonowy! Żadnego pijaństwa wśród żołnierzy! Jak najdalej od trucizny podsuwanej przez wroga! Zlecamy wam zadanie niezwykle ważne! Cały demokratyczny świat patrzy na was w tej chwili. Nikomu ani kropli, ku chwale ojczyzny! Rozumiemy się, towarzyszu?
Bednarek rozumiał, ale po swojemu, bo na pijaczkach znał się lepiej niż polityczno-wychowawczy. Trucizna nie trucizna, a swoim chłopcom z drużyny służbowej dać trzeba, bo jak się nie da, to wezmą sami.
- Widzicie panowie te beczki? W piwnicach jest ich dziesięć razy tyle. To dopiero byłoby pijaństwo, że Święty Boże nie pomoże.
Ale tak wyrozumiały był plutonowy Bednarek tylko wobec swoich podwładnych z drużyny służbowej. Ani śladu tej życzliwej tolerancji nie było natomiast w jego stosunkach do radzieckich sojuszników, którzy jak muchy do miodu ściągali z różnych stron do koniakowego raju. Wobec nich plutonowy Bednarek przestrzegał z żelazną konsekwencją wskazań oficera polityczno-wychowawcze- go swojej jednostki.
- Żadnego pijaństwa! Ani kropli koniakowej trucizny! ^1 aby nie było wątpliwości, do kogo zlecenia są skierowane, wyraźnie określał ich adresatów: - Ruskich przez bramę nie wpuszczać! Ruskim ani kropli! Ruskie wont!
Sympatyczna twarz plutonowego, pod wpływem złości i mściwej satysfakcji tak się zmieniała, iż nie trzeba było mieć specjalnie wrażliwej wyobraźni, aby się zorientować, że rozgrywający się przed nami pozornie błahy spór o dostęp do zdobycznego koniaku, był w rzeczywistości sporem zasadniczym i rozgrywał się w wymiarze historycznym. Że chodziło w nim nie tylko o trochę koniaku,
ale także o Kościuszkę walącego się z konia pod Maciejowicami i o wykrwawioną przez Suworowa warszawską Pragę, i o dzień 17 września 1939 roku, i o zabranie Wilna i Lwowa, i o wywózki na Wschód tysięcy rodzin polskich, i o dalekie mroźne obozy, pomyślane jako przedszkole polsko-radzieckiego braterstwa broni
Tych historycznych rozrachunków nie mogło wyrównać od jednego zamachu wspólne zdobywanie Berlina. „Berlingowiec” plutonowy Bednarek, na swym skromnym odcinku, dawał temu wymowne świadectwo.
Rozmowa z Bednarkiem nie odbywała się oczywiście na sucho. Zasiedliśmy przy małym stoliczku w cieniu największej z beczek. Koniak piliśmy z blaszanych kwaterek. Po drugim toaście za zwycięstwo zacząłem po kryjomu wylewać szlachetny trunek pod stół. Było mi przykro, źe oszukuję naszego gospodarza i że odmawiam symbolicznego wsparcia siłom sprzymierzonym, zdobywającym Berlin, ale przeważał nad tymi skrupułami wzgląd na własne zdrowie, a może nawet życie. Zresztą - jak zauważyłem - Osmańczyk wylewał także. Nie tyle może co ja, ale wylewał. Na placu pozostawał jedynie Bednarek - coraz bardziej czerwononosy, coraz bardziej pochłonięty opowiadaniem o swojej historycznej misji koniakowej. Osmańczyk wykorzystał nieuwagę gospodarza i za jego plecami nawiązał kontakt wzrokowy z dwoma sojusznikami, spoglądającymi ku nam tęsknie ze szczytu muru najeżonego kolcami obronnymi. Jeden z radzieckich pijaczków przesyłał Osmańczykowi uwodzicielskie uśmiechy, drugi potrząsał trzymanym w ręku czymś bardzo błyszczącym.
W pewnej chwili Osmańczyk wstał i powiedział, te musimy już iść, bo mamy jeszcze coś ważnego do załatwienia. Uwielbiałem takie odzywki Osmańczyka, bo zaw
sze wynikało z nich coś ciekawego i dobrego dla nas obydwóch. Bednarek próbował nas zatrzymywać, ale źe był zanurzony po uszy we własnych sprawach i w koniaku, więc w końcu nas puścił. Osmanczyk przyrzekł, źe przed opuszczeniem Bernau jeszcze wstąpimy, żeby zaopatrzyć się w trochę koniaku na drogę.
Po drugiej stronie muru czekali już na nas tamci dwaj. Błyszczący przedmiot, jakim nas kokietowali, przerósł nasze oczekiwania. Był to nowiutki, małoobrazkowy aparat fotograficzny typu „łajka”, oprawiony w chromo- nikiel i czerwony safian. Osmańczyk pokochał ten aparat od pierwszego spojrzenia, a oni chcieli go oddać za litr koniaku. Teraz dopiero okazało się, jak przewidujący był mój przyjaciel, kiedy zapowiadał Bednarkowi pożegnalną wizytę po „trochę koniaku na drogę”. Transakcja została uzgodniona błyskawicznie. Sojusznicy pobiegli po odpowiednią butelkę. Kiedy wrócili - zadrżeliśmy! Przywlekli ze sobą olbrzymi 20-litrowy gąsior - z tych, jakich się używa zazwyczaj do nastawiania na cały rok wiśniowej nalewki. Próbowaliśmy im perswadować na migi, źe tyle koniaku nam nie dadzą, ale oni okazywali wzruszające zaufanie do naszych możliwości
- Idiiie, iditie - poklepywali nas z uśmiechem po plecach - wsio budziet charaszo!
Do Bednarka poszedłem oczywiście ja Osmańczyk nie chciał ani na chwilę tracić z oczu ukochanej „lajld” poza tym wytłumaczył mi, źe jako oficer więcej wskóram u plutonowego niź on - skromny korespondent bez stopnia wojskowego. Bednarek przyjął mnie serdecznie, ale kiedy zacząłem mu wyjaśniać, źe choć pojawiam się z tak wielkim gąsiorem, chodzi mi jedynie o trochę koniaku na drogę: litr, najwyżej dwa litry - zmienił ton i wsiadł na mnie jak na łysą kobyłę:
- Dlaczego pan mnie obraża, panie poruczniku?! Trochę to ja mógłbym dać Ruskim, gdyby jakimś cudem tu się dostali, ale nie naszym kochanym polskim oficerom
i w dodatku korespondentom! Za kogo pan mnie ma, panie poruczniku? Za żydowskiego dusigrosza?! -1 ciągle jeszcze zagniewany, napełnił mi gąsior po samą szyjkę.
Kiedy znalazłem się z pełnym gąsiorem po drugiej stronie muru - powitał mnie ryk radości. Po chwili Os- mańczyk miał już w ręku ukochaną „łajkę”, a sojusznicy - tuląc do siebie miłośnie gąsior koniaku - ruszyli na poszukiwanie jakiegoś zacisznego kącika. Odchodząc sprawiali wrażenie ludzi absolutnie szczęśliwych. Ale mnie ogarnęły nagle skrupuły.
- Słuchaj - powiedziałem do Osmańczyka - przecież oni zapiją się na śmierć, zgotowaliśmy im tym koniakiem niechybną zgubę, możesz to wziąć na swoje sumienie?
- Trudno - odpowiedział twardo mój bezlitosny współkombatant. - Na wojnie jak na wojnie, „lud się wali jako snopy” i te de! i te de!... Ale mamy za to ten cudowny aparat, w takim miejscu i o takim czasie! Zresztą co będę ci gadał, sam się przekonasz!
Nie zdążyłem się przekonać... Już następnej nocy - na improwizowanym noclegu berlińskim - nasz wspaniały aparat fotograficzny, nasze srebrzystosafianowe cudo, skradziono nam. Prawosławny Pan Bóg ukarał nas za igranie z życiem jego lekkomyślnych owieczek.
Ale cała ta koniakowa tragifarsa była niczym wobec kłopotu zasadniczego - kłopotu, który gnębił nas od chwili przekroczenia bramy rozlewni koniaku w Bemau; kłopotu, od którego nie można się było uwolnić w żaden sposób.
Chodziło o to, jak opisać nasze przygody w Bemau w korespondencjach przekazywanych do kraju. Po wstępnym podsumowaniu naszych wrażeń z bólem serca doszliśmy z Osmańczykiem do zgodnego wniosku, źe spotkanie w Bemau musi być pominięte w korespondencjach, musi być całkowicie przemilczane. Kłamać nie chcieliśmy, a łatwo sobie wyobrazić, co by się działo, gdybyśmy napisali całą prawdę: o koniakowym jeziorze, o pijanych wartownikach, o stosunku plutonowego Bednarka do radzieckich sojuszników. Krzyczano by o obrazie munduru żołnierza polskiego, o podważaniu braterskiego sojuszu ze Związkiem Radzieckim, o defetyzmie i osłabieniu ducha walki. Jak zwykle w takich razach padłyby złowieszcze pytania: „Kto za tym stoi? W czyim interesie leży nadsyłanie podobnych korespondencji?” Osmańczyka wybroniłby jeszcze prezes Borejsza, ale co by się stało ze mną - podejrzanym oflagowcem - lepiej nie myśleć.
A najgorsze, że nie byliśmy całkowicie pewni, kto ma rację: my czy nasi ewentualni poskramiacze w kraju. Oszołomieni i upojeni zwycięstwem berlińskim, skłonni byliśmy, z całej mocy naszych naiwnych tęsknot do lepszego świata, uwierzyć nowemu kierownictwu kraju we wszystko - nawet w to, że opublikowanie prawdziwej relacji z Bemau mogłoby odwrócić na naszą niekorzyść bieg drugiej wojny światowej.
- Co za cholera! - wściekał się Osmańczyk. - Mamy niby tworzyć nową, prawdziwą historię, a od początku musimy ją zakłamywać! A niechżesz to kule biją!
Dziś, kiedy patrzę na to wszystko z dystansu prawie pół wieku, uświadamiam sobie, że podobne rozterki au-
torskie nawiedzały mnie jeszcze wielokrotnie w późniejszych latach powojennych. Przemilczenie spotkania w Bemau było niewątpliwie pierwszym moim krokiem w kierunku socrealizmu.