Brandys Marian Z PANEM BIEGANKIEM W ABISYNII CZ 2 ŚLADAMI STASIA I NEL


BRANDYS MARIAN

Z panem Biegankiem w Abisynii



W Chartumie bez pana Bieganka — Wyjazd z Sudanu i rozmowa z Pawłem — Paweł to prawdziwy Bwana Kubwa — Spotkanie w kairskiej kawiarni Groppiego — Bardzo dziwny urlop mego przyjaciela — Jedziemy

w nową podróż

Czytelnicy mojej powieści „Siadami Stasia i Nel" z pewnością pamiętają, że bohaterowie tej książki rozstali się z sobą w Chartumie.

Pierwszy opuścił stolicę Sudanu pan Bieganek, zna­ny także jako Pogromca Lampartów lub Wielki Od­krywca. Wyjechał zupełnie niespodziewanie, w wiel­kim popłochu — wezwany telefonem z Kairu do ob­jęcia nowej posady w Norwegii.

Reszta towarzystwa, to znaczy ja i mój dawny ko­lega szkolny Paweł, nazywany Bwana Kubwą — po­zostaliśmy w Chartumie jeszcze przez dobrych dzie­sięć dni.

Był to nudny, męczący okres. Paweł zupełnie się mną nie zajmował. Kończył swoje interesy z kupcami sudańskimi i przez cały dzień latał jak opętany z jed­nej konferencji na drugą. Wieczorami wracał do ho­telu tak zmęczony, że od razu zasypiał — nawet przy wentylatorze puszczonym na trzeci bieg. Jego stosu­nek do mnie stał się nieznośny. Przy każdej okazji przechwalał się swoją ciężką pracą dla dobra ojczy­stej gospodarki, a mnie wymyślał od nierobów i nie- wydarzonych reporterów.

Z mego sudańskiego przyjaciela Idrysa-kierowcy również nie miałem wielkiej pociechy. Do Chartumu zjechała jak na złość kilkudziesięcioosobowa wyciecz­ka amerykańskich geologów i rozklekotana taksówka

potomka mahdystów była w ciągłym ruchu. Poczciwy Sudańczyk, wierny dawnej przyjaźni, ofiarował mi wprawdzie przywilej pierwszeństwa i każdego ranka proponował swoje usługi jako szofer i przewodnik, ale taksa samochodowa w Sudanie była bardzo wyso­ka, a ja już prawie nie miałem pieniędzy.

Na domiar złego zadręczał mnie lipcowy upał. Coraz straszniejszy, wysysający z człowieka nie tyl­ko resztki soli, ale i całą chęć do życia.

Opuszczony przez przyjaciół, na wpół ugotowany

i „nie dosolony", włóczyłem się samotnie po rozpa­lonych ulicach Chartumu — zwiedzając z koniecz­ności po raz nie wiadomo który miejsca doskonale już znane.

W tych ostatnich dniach wszystko wydawało mi się jakieś inne — brzydsze i smutniejsze.

Hejnał trąbki, towarzyszący zmianom warty przed Pałacem Rządowym, utracił swój czysty, wesoły ton.

Błękitne wody Nilu straszyły małymi krokodylami

i bilharcją.

Ciągły zgrzyt dzwonka rowerowego w sali restaura­cyjnej „Grand-Hotelu" doprowadzał mnie do szału.

Czułem się bardzo źle. Czegoś mi wyraźnie brako­wało.

Początkowo myślałem, że nabawiłem się jakiejś su- daóskiej choroby. Podwoiłem więc porcję spożywa­nych pastylek solnych, a owoce zacząłem myć przed jedzeniem gorącą wodą z mydłem.

Ale to nie choroba była przyczyną mojego złego samopoczucia. Przekonałem się o tym podczas któ­rejś wizyty w chartumskim zoo, kiedy zatrzymałem się przed klatką z lampartami, które ujarzmiał nie­gdyś wzrokiem mój przyjaciel, referent Bieganek.

Wpatrując się w zielone ślepia cętkowanych be­stii, nagle uświadomiłem sobie, co mnie przygnębia

i czego mi brak.

Było mi brak pana Bieganka!

Gderliwy referent, z którego tylekroć stroiłem sobie żarty, niepostrzeżenie wkradł mi się do serca. Stał się istotnym składnikiem moich afrykańskich prze­żyć. Bez niego Sudan nie był Sudanem, Afryka nie była Afryką...

Stojąc przed klatką chartumskiego zoo, usiłowałem sobie wyobrazić, jak też Pogromca Lampartów urzą­dził sobie życie w mroźnej Norwegii. Zobaczyłem go otulonego szalami, zmarzniętego i zakatarzonego. Usłyszałem, jak piskliwym głosikiem żali się przed kolegami biurowymi: „Co tam, panie, Norwegia, u nas w Sudanie — tam było życie...”

Następnego wieczora Bwana Kubwa oznajmił mi uroczyście, że zakończył swoją handlową misję w Sudanie i że czas pakować manatki. W dwa dni później znajdowaliśmy się już w drodze powrotnej do Kairu.

Przed samym wyjazdem pokłóciłem się z Pawłem

o jakąś drobnostkę i wsiedliśmy do samolotu śmier­telnie na siebie obrażeni. Zanosiło się na to, że w cza­sie całej podróży nie padnie między nami ani jedno słowo. Stało się jednak inaczej.

Mniej więcej w połowie drogi — przelatywaliśmy właśnie nad Tamą Asuańską — wrogie milczenie za­częło mi ciążyć. Zrobiło mi się przykro, że z tak pięk­nej i interesującej podróży wracamy pokłóceni. Zer­knąłem spod oka na zagniewanego kolegę i poczułem miłe ciepło w okolicy serca. „Przecież to mój przyja­ciel Paweł, którego znam od dziecka — rozczuliłem się. — Prawda, że jest trochę zarozumiały i narwany, że lubi się wymądrzać i narzucać wszystkim swoją wolę. Ale przy tym, co za wspaniała energia i ini­cjatywa. Kiedy byliśmy jeszcze w szkole, zawsze po­trafił wymyślić coś takiego, że życie stawało się od tego ciekawsze. Teraz spotkaliśmy się po trzydzie­

stu latach i od razu pchnął mnie w sudańską przygo­dę. Przecież gdyby nie zabrał mnie wtedy nad Kanał Sueski, gdyby nie zaczął mówić o Sudanie — nie od­biłbym nigdy tej niezwykłej podróży. A ja się obra­żam na niego z powodu jakiegoś tam głupstwa. Cóż za ohydny niewdzięcznik ze mnie!"

Uśmiechnąłem się do Pawła najserdeczniej jak umiałem.

Dajmy już spokój tym kłótniom, Pawełku. To naprawdę nie ma sensu, szczególnie teraz, kiedy wra­camy do kraju.

Ale Bwana Kubwa nie przyjął ręki wyciągniętej do zgody. Spojrzał na mnie spode łba i wzruszył ramio­nami.

Jedni do kraju, a drudzy nie do kraju — mruk­nął zagadkowo. — Ja na przykład mam jeszcze do załatwienia kilka spraw w Afryce.

Gdzie w Afryce? — zapytałem tknięty złym przeczuciem.

Paweł przeciągnął się rozkosznie i ziewnął.

Muszę wpaść jeszcze na dwa tygodnie do Abi­synii. Bardzo mi to nie na rękę, ale służba nie druż­ba — sam rozumiesz, chłopie...

Do Abisynii?!!! — stęknąłem ogłuszony tą wia­domością. — Jedziesz do Abisynii?

Moje przerażenie od razu poprawiło Pawłowi humor.

Tak, do Abisynii — rozpromienił się — musimy koniecznie wprowadzić polskie towary na tamtejszy rynek. Czesi i Jugosłowianie robią fantastyczne in­teresy na abisyńskich lasach, a my nie mamy tam nawet przedstawicielstwa handlowgeo. To podobno bajecznie ciekawy kraj ta Abisynia. Tylko że ja je­stem już zmęczony Afryką...

Słuchałem tych wynurzeń w ponurym milczeniu. Cała moja niedawna życzliwość do kolegi ulotniła się bez śladu.

Ten Paweł to mój zły duch — myślałem z niechę­cią Jeszcze przed chwilą byłem zupełnie spokojny

i zadowolony z siebie. Wracałem do kraju z poczu­ciem dobrze spełnionego obowiązku dziennikarskiego. A teraz ten szatan znowu wszystko mi zamącił. Abi­synia to z pewnością niezwykle ciekawy kraj, kto wie, czy nie ciekawszy od Sudanu... A ten drab po­wiada, że jest już zmęczony Afryką. Nie ma sprawie­dliwości na świecie. Trzeba mi było zostać handlow­cem, a nie dziennikarzem. Teraz tylko handlowcy

i sportowcy podróżują aż do przesytu, a reporter musi się o każdy najmarniejszy wyjazd użerać z redakcją. Ciekawe, co by to było, gdybym jeszcze raz poprosił mego Naczelnego Redaktora o przedłużenie podróży? Nie, nie można — Naczelny z pewnością się nie zgodzi..."

Z tych niewesołych rozmyślań wyrwało mnie mocne uderzenie w ramię.

Założę się, stary, że ty także chciałbyś pojechać do Abisynii, tylko boisz się zwrócić z tym do swojej redakcji. No, gadaj, chłopie, tak czy nie?

Pewnie, że chciałbym — westchnąłem z głębi serca — ale sam wiesz, Pawełku, że to zupełnie nie­możliwe.

W epoce zdobywania kosmosu nie ma rzeczy niemożliwych — roześmiał się Paweł — są tylko bo- jaźliwi i niewydarzeni reporterzy. Jeżeli ty nie masz odwagi, to ja ci ten wyjazd załatwię. Szkoda marno­wać taką okazję.

No, i wyobraźcie sobie, że Paweł załatwił mi dwu­tygodniowy wyjazd do Abisynii. Nie będę Wam opo­wiadał, jak to zrobił, bo załatwienie spraw przez pro­tekcję jest samo w sobie rzeczą brzydką i nie należy się tym chwalić.

Niech Wam wystarczy moje uroczyste zapewnienie, że drugą podróż afrykańską mam do zawdzięczenia

wyłącznie Pawłowi. Dzięki jego stosunkom i znajo­mościom już w kilka dni po powrocie do Kairu otrzy­małem pozwolenie redakcji oraz potrzebne fundusze. Z wizą abisyńską poszło mi także o wiele łatwiej niż z sudańską, bo Abisyńczycy nie czynią cudzo­ziemcom żadnych trudności przy wjeździe do swego kraju.

Radość z przygotowań do nowej podróży psuła ml tylko myśl o panu Bieganku. „My tu wybieramy się do Abisynii, a tamten nieszczęśnik marznie w Nor­wegii. Co za szkoda! Jakby to było przyjemnie zwie­dzać Abisynię wspólnie z sympatycznym referentem!"

Ale wkrótce zapomniałem o panu Bieganku. Po­szło mi to tym łatwiej, że czasu już było mało, a przed wyjazdem i Kairu chciałem się jeszcze za­opatrzyć w kilka książek o Abisynii, bo moja wiedza

0 tym kraju była nad wyraz skąpa. Niestety, okazało się, że w Kairze wcale nie było łatwo o książki na temat Abisynii. Książek takich w ogóle jest niewiele, gdyż Abisynia należy do krajów stosunkowo mało opisanych — a tu jeszcze jak na złość ktoś mi je wy­kupywał sprzed nosa. Odwiedziłem wszystkie znajo­me sklepy księgarskie przy ulicach Quasr el Nil

1 Adly-paszy i wszędzie powtarzano mi to samo: „Książki o Abisynii? Były, ale już nie ma, ostatnią sprzedaliśmy przed kilku dniami. Kupił jakiś cudzozie­miec".

Zmęczony daremnymi poszukiwaniami i wściekły na nieznanego amatora lektur abisyńskich, zaszedłem do kawiarni, aby orzeźwić się szklanką czegoś zim­nego.

W ogródku popularnej kawiarni Groppiego było pełno i gwarno jak zwykle o przedwieczornej porze. Przy stolikach tłoczyli się eleganccy panowie i wy­strojone panie egipskie. Między stolikami krążyli

z tacami czarni kelnerzy w białych galabijach i czer­wonych tarbuszach.

Zatrzymałem się przy wejściu i począłem się roz­glądać za wolnym miejscem. Naraz drgnąłem i wpa­trzyłem się w przeciwległy kąt ogródka. Stał tam tylko jeden stolik, zajęty przez jakiegoś zaczytanego jegomościa. Czytający był odwrócony tyłem, więc twarzy jego nie widziałem, ale całość sylwetki była mi tak doskonale znana, że nie mogło być mowy

o żadnej pomyłce.

Stałem jeszcze przez chwilę, nie dowierzając włas­nym oczom, a potem jednym skokiem znalazłem się przy samotnym stoliku.

Panie Bieganek — zawołałem. — Drogi panie Bieganek, a cóż to znowu za heca?!

Wycałowaliśmy się po staropolsku, ku wielkiemu zdziwieniu egipskich pań i panów. Potem referent odsunął stos książek i zrobił mi miejsce przy stoliku.

Żadna heca, panie redaktorze. Po prostu siedzę sobie i czytam.

Ale przecież pan miał jechać do Norwegii?

Pan Bieganek skrzywił się z niesmakiem.

Nie ucieknie mi ta pańska Norwegia, jesz­cze do niej zdążę. Na razie przysługuje mi miesięcz­ny urlop wypoczynkowy, więc póki co korzystam z afrykańskiego słońca.

Twarz referenta przybrała wyraz rozmarzenia. Wskazał na leżące na stoliku książki.

A w Afryce jest jeszcze tyle dziwnych krajów,

o których nic się nie wie. Kupiłem sobie kilka ksią­żek o Abisynii. Żeby pan wiedział, redaktorze, jaki to ciekawy kraj. Jaki to ciekawy krajl

Tego było mi już za wiele.

Panie Bieganek — powiedziałem surowo — tak nie można. Pan zawsze stwarza takie nieprawdopo­dobne sytuacje, że później żaden czytelnik nie ze­

chce w nie uwierzyć. Pan powinien już od tygodnia siedzieć w Norwegii, a zamiast tego chodzi pan po kairskich księgarniach i wykupuje mi pan sprzed nosa wszystkie książki o Abisynii. I na co panu te książki? Przecież to nie pan, tylko ja jadę do Abi­synii.

Pan Bieganek zbladł.

Jak to pan jedzie do Abisynii? Wypraszam so­bie takie żarty.

To nie są żadne ■żarty. Paweł załatwił mi dwu­tygodniowy wyjazd. Będziemy namawiać Abisyńczy- ków do kupowania polskich towarów. Naprawdę, bardzo mi przykro, że pan nie może z nami pojechać...

Przy naszym stoliku zapadła długotrwała cisza. W ogródku przelewał się po dawnemu gwar rozmów. Czarni kelnerzy w czerwonych tarbuszach zaczęli zapalać lampy. Pan Bieganek ze zmarszczonymi brwia­mi usilnie nad czymś medytował.

Nagle w twarzy jego coś .drgnęło, w oczach za­błysło światło nowej myśli.

• — A właściwie dlaczego i ja nie miałbym pojechać z wami do Abisynii — powiedział zupełnie już in­nym głosem. — Urlop mam, pieniędzy także mi wy­starczy, więc mogę chyba jechać? Tak, redaktorze, pan jeszcze nie zna Bieganka. Pan jeszcze nie wie, do czego jest zdolny Bieganek, kiedy coś sobie po­stanowi.

I Pogromca Lampartów z niespodziewaną siłą trzas­nął pięścią w stół — obwieszczając całej kawiarni:

Sprawa załatwiona pozytywnie: jadę z wami do Abisynii!!

W ogródku na chwilę zrobiło się zupełnie cicho. Przestraszeni goście kawiarni Groppiego wybałuszyli oczy na nasz stolik.

A pan Bieganek z jeszcze większą mocą powtórzył:

Jadę z wami do Abisynii!!!

Rozmowy i kłótnie w drodze do Addis Abeby — Skąd wzięła się narodowa flaga cesarstwa abisyńskiego — Pożegnanie z su- dańskim przyjacielem — Przyczyny na­szych sympatii do Abisynii — W Addis Abebie pada deszcz — Pierwsze wrażenia

Pan Bieganek opowiada o klimacie abi-

syńskim

A więc stało się tak, jak sobie wymarzyłem: pojecha­liśmy do Abisynii razem z panem Biegankiem. W ten sposób cała ekipa tropicieli śladów Stasia i Nel była znowu w komplecie.

Szlak powietrzny z Kairu do stolicy Abisynii, Ad­dis Abeby, wiedzie przez Sudan, wyruszyliśmy więc z tego samego lotniska, z którego przed dwoma mie­siącami wystartowałem do Chartumu. Tylko że wte­dy podróżowałem samolotem Sudańskich Linii Lot­niczych „Sudan-Air Ways", tym razem zaś wsiedliśmy do maszyny „Ethiopian-Air Lines”. Samolot abisyński był mniej nowoczesny od samolotów sudańskich

i egipskich, ale sprawiał dziwnie wesołe wrażenie, bo cały był pomalowany w trzy jaskrawe kolory: zielony, żółty i czerwony.

Od tych trzech kolorów i od nazwy abisyńskich linii lotniczych zaczęła się nasza pierwsza rozmowa i kłót­nia na temat Abisynii.

Skoro tylko samolot uniósł się w powietrze, pan Bieganek .zrobił mądrą minę i zagaił:

A wiecie, dlaczego nasz samolot pomalowany jest na zielono, żółto i czerwono?

Paweł, który nie znosił cudzych pouczeń, wzruszył tylko ramionami. Ja odpowiedziałem:

Prawdopodobnie dlatego, że są to barwy naro­dowe Abisynii.

P — Ba — uśmiechnął się jeszcze mądrzej Wielki Odkrywca. — Ale dlaczego Abisynia ma właśnie ta­kie barwy?

Teraz z kolei ja wzruszyłem ramionami, bo pyta­nie wydało mi się idiotyczne. Skąd takie rzeczy mo­żna wiedzieć. Tak naprawdę to nie umiałbym nawet powiedzieć, dlaczego flaga polska jest biało-czerwona.

A Paweł syknął niecierpliwie: k .— No, wal pan dalej, panie Mądraliński, jeżeli wiesz.

Pewnie, że wiem — wyraz twarzy referenta stał się przemądrzały aż do obrzydliwości. — Było to tak. Kiedy po biblijnym Potopie wzeszła pierwsza tęcza, Pan Bóg wziął z niej trzy najpiękniejsze kolory: zie­lony, żółty, czerwony —i dał je na flagę narodową Abisyńczykom, których sobie szczególnie upodobał.

Panie Bieganek — szepnąłem z wyrzutem.

No, wie pan — parsknął szyderczo Paweł—ta­kimi bajeczkami częstować ludzi dorosłych, i do lego racjonalistów! To taka sama prawda, jak o smoku «awelskim.

; — To nie jest żadna bajeczka, tylko historyczna legenda, w którą wierzą wszyscy Abisyńczycy. Czy­tałem o tym w jednej książce naukowej — zaperzył 6ię referent — Cesarstwo abisyńskie jest bardzo sta­re, liczy sobie przeszło trzy tysiące lat. Abisyńczycy od tysiąca pięciuset lat są chrześcijanami i początek swój wyprowadzają bezpośrednio z Biblii. Wiele le­gend biblijnych uznają za prawdziwe fakty z własnej historii. Cesarze abisyóscy do dzisiaj uważają się za potomków w linii proste] biblijnego króla Salomona

i biblijnej królowej Saby. Oficjalny tytuł cesarza brzmi; „Zdobywczy Lew z Plemienia Judy i Wybra­niec Boga". To także nie są żadne bajeczki, tylko

wszystko jest napisane czarno na białym w abisyń- skiej konstytucji.

To już pan zalał na całego, panie Bieganek —

rzekł zirytowany Paweł. — Nigdy nie uwierz^ żeby takie rzeczy mogły być wypisane w konstytaefiM

- Pan Bieganek aż przybladł z obrazy. r v 5§

Obywatelu dyrektorze, proszę mi nie ubliżać?

Więc pan twierdzi, że w konstytucji»abisyńskiej^ jest napisane, że obecny cesarz jest potomkiem króla Salomona i królowej Saby.

Z całą pewnością I

Sprawdzimy to po przyjeździei

Ja nie muszę sprawdzać, wiem to z naukowej^! książki.

Po tym pojedynku słownym zapadło głuche milcze­nie, tylko pan Bieganek nucił sobie zwycięsko pod nosem.

Po upływie paru minut Wielki Odkrywca znowu wszczął rozmowę. -

; A ciekaw jestem, czy szanowni panowie wiedzą, dlaczego Abisyńskie Linie Lotnicze nazywają się po angielsku nie „Abissinian-Air Lines", tylko „Ethio- pian-Air Lines”?

Spojrzałem na niego z lękiem. „Ładny gips — po­myślałem sobie. --ś W Sudanie miałem tylko jednego wszechwiedzącego nauczyciela: Pawła, a teraz będę miał ¿eh dwóch, bo pan Bieganek wysączył, widać, | wszystkie mądrości abisyńskie z podkupionych, mi książek. Marne moje widoki!" S

Paweł udał, że nie dosłyszał pytania. Ale naszemu współtowarzyszowi podróży nie trzeba było żadnej zachęty. Nie czekając na naszą odpowiedź, terkotał H jak nakręcony:

Zaraz wam wszystko wytłumaczę, moi panowie. I Kraj, do którego jedziemy, nazywa się dwojako. Abi­synia jest nazwą starszą i wiąże się z nazwą dawnego

plemienia południowoarabskiego „Habaszat". Ale złośliwi zaczęli później łączyć nazwę „Abisynia" z arabskim słowem „habasza", co znaczy „zbierać róż­ne rzeczy". Abisyńczycy tej nazwy nie lubią i sta­rają się jej nie używać. Wolą nazwę „Etiopia" po­chodzącą od wyrazu greckiego „aithiops", czyli „bru­natna twarz". A więc kraj ludzi ,o brunatnych twa­rzach. To już nikomu ujmy nie przynosi. Zresztą Abisyńczycy wyprowadzają tę nazwę również od le­gendarnego założyciela państwa — Etiopisa, prawnu­ka biblijnego Noego — tego od Arki i Potopu, wiecie...

To także wyczytał pan w swoich książkach na­ukowych? — spytał ponuro Paweł.

Oczywiście, panie dyrektorze. Etiopia jest dzi­siaj oficjalną nazwą cesarstwa abisyńskiego. Sądzę, że my w naszych rozmowach także powinniśmy uży­wać tej nazwy. Absolutnie powinniśmyl

Przesadza pan, panie Bieganek — powiedziałem pojednawczo, widząc niebezpieczny błysk w oczach Pawła. — Nie ma powodu wyrzekać się zakorzenio­nej w naszym języku nazwy Abisynia. Ostatecznie Wiochy także nazywają się oficjalnie Italia, a my mówimy po staremu Włochy — i nie ma z tego po­wodu wojny ani żadnych powikłań dyplomatycznych.

Niech pan sobie nawet nie wyobraża, że mnie pan zmusi do używania nazwy Etiopia!... — warknął Paweł, piorunując wzrokiem przemądrzałego referen­ta. — Etiopis, prawnuk Noego!... Także coś!

Pan Bieganek dumnie wypiął pierś.

Obywatelu dyrektorze, jestem tylko skromnym urzędnikiem, ale wypraszam sobie przemawianie do mnie takim tonem!...

Temperamenty moich przyjaciół rozgrzały się do tego stopnia, że na tym musieliśmy zakończyć nasz pierwszy kurs uświadamiający na temat Abisynii, czy­li Etiopii. O wiele bezpieczniej było zająć się kraj-

obrazem pustyni sudańskiej, nad którą właśnie prze- I latywaliśmy.

W parę godzin później samolot opuścił się na lot­nisko chartumskie. Postój w Chartumie miał trwać czterdzieści minut. Paweł — któremu nie przeszła jeszcze złość na pana Bieganka — oświadczył, że nie zamierza się ruszać z samolotu, natomiast my z re­ferentem postanowiliśmy wykorzystać ten czas na odświeżenie wspomnień pudańskich.

Kiedy wyszliśmy na lotnisko — od razu ogarnął nas suchy sudański upał i zadzwoniła nain w uszach cisza tropikalnego południa. Przyjęliśmy to jak po­witanie dawno nie widzianego przyjaciela. Przy­jemnie jest powracać do miejsc, z którymi wiąże się wiele przyjemnych wspomnień. Na lotnisku chartum- skim wszystko było mi znajome. Rozpoznawaliśmy niektórych tragarzy. Przy barierze celnej stał ten sam młody, uprzejmy celnik, z którym po pierwszym przy- jeździe do Sudanu rozmawiałem o polowaniach na grubego zwierza.

Zerknąłem z boku na Bieganka. Referent sapał ciężko, pot lał się z niego ¿strumieniami — ale był tak samo podniecony, jak ja.

Panie Bieganek — powiedziałem. — Musimy na chwilę wyskoczyć do miasta albo przynajmniej gło­wę wytknąć na ulicę. Jeżeli szczęście nam dopisze, to może spotkamy kogoś ze znajomychl

Na pewno dopisze — ,sapnął Pogromca Lam­partów i chytrym mrugnięciem dał mi do zrozumie­nia, że wie, kogo chciałbym spotkać.

Uprzejmy celnik nie robił żadnych biurokratycz­nych przeszkód. Skoro tylko wytłumaczyliśmy mu,

0 co chodzi, bez słowa podniósł drewnianą barierkę

1 przepuścił nas na drugą stronę. Pobiegliśmy pędem prosto do wyjścia.

Szczęście dopisało I Przeczucie mnie nie zawiodło.

Przed dworcem lotniczym siała wielka taksówka ze starożytnym klaksonem. W jej cieniu odpoczywał sympatyczny okrągłolicy kierowca w turbanie i w bia­łej dżibie.

Idrysł — wrzasnęliśmy jednym głosem. — Dzień dobry, panie Idrys!

Sudańczyk odpowiedział nam szerokim uśmiechem. Widać było, że jego także ucieszyło to nieoczeki­wane spotkanie. Podniósł obie ręce i potrząsnął nimi w powitalnym geście.

Salamu aleikom, panowiel Dobrze, że przyjecha­liście znowu do Sudanu! El hamdu lillah! A gdzie są wasze bagaże?

Nie mamy bagaży, panie Idrys. Wpadliśmy tyl­ko na chwilę, żeby się przywitać. Zaraz lecimy dalej, do Abisynii.

Do Etiopii — sprostował pan Bieganek.

Do Etiopii? — kierowca głośno cmoknął z po­dziwu— Etiopia piękny kraj. Dużo wody, duże góry, duży las. Nie tak jak w Sudanie.

Wyciągnął spod dżiby garść puszonych daktyli.

Daktyle dobre, słodkie, jedzcie, panowie.

I wszystko odbyło się jak dawniej. Ja wpakowałem daktyle od razu do ust, a pan Bieganek — który za nic nie dotknąłby się nie umytych owoców — zawinął je starannie w chusteczkę i z przepraszającym uśmie­chem schował do kieszeni.

Potem Idrys zapytał:

Pamiętasz, panie, .tego starego Berbera przy gro­bie Proroka?

Oczywiście, że pamiętam. No i jakże tam z jego astmą?

On ciebie często wspomina, panie. Mówi, że dałeś mu bardzo dobre polskie lekarstwo. Po nim mniej kasłał. On bardzo żałuje, panie, że u nas nie ma tego lekarstwa.

I Uśmiechnąłem się niezdecydowanie, gdyż w kie- I szeni miałem już tylko dwie ostatnie fiolki „Pro- I asthminu".

Pan Bieganek trącił mnie łokciem.

Słyszał pan, redaktorze, co mówi Idrys. Tamte­mu staremu potrzebne jest pańskie lekarstwo. Niech pan nie będzie takim skąpiradłem i da mu jeszcze I jedną fiolkę.

Złorzecząc w duchu wspaniałomyślnemu referento­wi, wyciągnąłem z kieszeni jedną z dwóch ostatnich porcji zbawczego leku i wręczyłem ją Idrysowi z pro­śbą o przekazanie dozorcy grobu. Czyniąc to, dozna­wałem dość sprzecznych uczuć. Byłem zły na pana Bieganka, %e miesza się w nie swoje sprawy i na cu­dzy rachunek jobi z siebie dobroczyńcę — a jedno­cześnie było mi bardzo przyjemnie, że mam już w Su­danie przyjaciół, którzy mnie wspominają, i że po­magam w leczeniu człowieka, tak blisko związanego z Sienkiewiczowskim Mahdim.

Pogadaliśmy jeszcze przez chwilę z Idrysem, a po­tem pożegnaliśmy się z nim jak z kimś bliskim i wró­ciliśmy do samolotu.

Dalsza podróż miała przebieg raczej spokojny i nie zakłócały jej już żadne utarczki słowne. Paweł — ciągle obrażony na referenta — odgrodził się od nas murem wzgardliwej obojętności i udawał, że śpi, a może spał naprawdę. My zaś z panem Biegankiem

pozostawieni samym sobie — wszczęliśmy rozmo­wę o wojnie ab isyńsko-włoski ej z roku 1935.

Młodym czytelnikom tej książki może się wydać dziwne, a nawet śmieszne, że dwaj polscy podróż­nicy, jadący do nieznanego kraju afrykańskiego, tra­cą niepotrzebnie czas na wspominanie wydarzeń wo­jennych sprzed dwudziestu pięciu lat. Ale dla mnie taka rozmowa była konieczna. Jadąc do Egiptu i do Sudanu, musiałem myśleć o bohaterach ,,W pustyni

i w puszczy" — jadąc do Abisynii, nie mogłem nie rozmawiać o wojnie abisyńsko-włoskiej. Bo właś­nie ta wojna po raz pierwszy wzbudziła we mnie gorącą sympatią dla Abisynii i Abisyńczyków.

Przed rokiem 1935 w Polsce nie interesowano się Abisynią. Kto uczył się goeografii, ten wiedział, że gdzieś tam na krańcach świata istnieje stare cesar­stwo afrykańskie, które dotychczas nie zostało podbi­te przez europejskich kolonizatorów. I to było wszy­stko.

Ale w roku 1935 egzotyczne cesarstwo stało się głośne. Jego nazwa znalazła się nagle na wszystkich ustach i na szpaltach wszystkich gazet. Przyczyna tego rozgłosu była tragiczna. Abisynia — jako pierw­sze państwo na świecie — padła ofiarą zbrojnego na­jazdu faszystów.

Jesienią 1935 roku, na rozkaz faszystowskiego dy­ktatora Włoch, Mussoliniego, potężna armia ekspe­dycyjna, wsparta przez kolumny czołgów i niezliczo­ne eskadry samolotów, zaatakowała z lądu i z po­wietrza ostatnie niepodległe cesarstwo Afryki — aby uczynić z niego włoską kolonię.

Nas, Polaków, tragedia Abisynii szczególnie obe­szła, bo sami byliśmy już wtedy zagrożeni przez fa- szyzm hitlerowski. Z przejęciem studiowaliśmy mapy Wojny afrykańskiej, wbijaliśmy sobie w pamięć egzo­tyczne nazwiska wodzów abisyńskich, gorąco współ- c żuliśmy bosym, źle uzbrojonym wojownikom, którzy §inęli od bomb lotniczych i pod gąsienicami czołgów.’

Największą popularność zdobył sobie wówczas ce- mn Abisynii, Hajle Sellasje Pierwszy. Jego melan­cholijna sylwetka w czarnej pelerynie i białym kas- ku tropikalnym znana była wszystkim czytelnikom pism ilustrowanych na całym świecie. Po siedmiomie- sięcznej bohaterskiej obronie Abisynii cesarz wsiadł oa samolot i poleciał do Szwajcarii, gdzie obradowała

234

KP

Liga Narodów*, aby błagać mocarstwa europejskie

o pomoc dla swego kraju.

Nie pozwólcie na podbój Abisynii — wołał Haj- le Sellasje do członków Ligi Narodów. — Bo jeżeli silniejszy napastnik przekona się, że może bezkarnie niszczyć słaby naród, wtedy biada wszystkim innym słabym narodom. Wybiła dla nich ostatnia godzina! Apeluję do Ligi Narodów o energiczną pomoc dla Abisynii! Bóg i historia oczekują od was decyzji!

Ale Liga Narodów zlekceważyła sobie przestrogi afrykańskiego monarchy. Państwa europejskie, nie chcąc się narażać Mussoliniemu i sprzymierzonemu z nim Hitlerowi, uznały podbój Abisynii przez Wło­chy. A w niespełna trzy lata później sprawdziła się przepowiednia Hajle Sellasjego. Hitlerowcy napadli na Polskę i w krótkim czasie zajęli pół Europy.

Po raz drugi usłyszałem o cesarzu abisyńskim latem 1941 roku, kiedy siedziałem już jako jeniec wojenny w hitlerowskim obozie w Niemczech. Był to najbar­dziej beznadziejny moment wojny i niektórzy z nas przestali już wierzyć, że wrócą kiedykolwiek do wol­nej ojczyzny. I właśnie wtedy przyszła do nas wiado­mość, że Abisynia została uwolniona od faszystow­skich okupantów i że cesarz Hajle Sellasje odzyskał swój tron. Wywołało to szaloną radość. Jeńcy pol­scy, stojąc, śpiewali „Sto lat" na cześć abisyńskiego cesarza. Bo powrót wygnanego przez faszystów mo­narchy umocnił nas w przekonaniu, że my także po­wrócimy kiedyś do naszych domów.

Te wspomnienia o narodzinach pierwszych sympa­tii polsko-abisyńskich były tak zajmujące, że ani pan Bieganek, ani ja zupełnie nie zauważyliśmy, że nasz

samolot już od dłuższego Czasu szybował nad Wyży­ną Abisyóską. Ocknęliśmy się dopiero na krzyk Pa­wła:

Chłopcy, patrzajcie: przecież to już góry!

Skoczyliśmy do okien. Rzeczywiście krajobraz uległ czarodziejskiej przemianie. Nigdzie nie było już widać ani skrawka pustynnych piasków. Wszędzie, gdzie spojrzeć, góry. Wysokie i niskie. Strome i baniaste. Pokryte lasem i świecące nagą skałą. Zielone, bru­natne, granatowoczarne.

Te góry Wyżyny Abisyńskiej towarzyszyły nam już do samej Addis Abeby.

Stolica Abisynii powitała nas ulewnym deszczem. Nie macie pojęcia, Drodzy Czytelnicy, jaką radość sprawia taki deszcz po trzech miesiącach smażenia się na rozpalonej patelni egipsko-sudańskiejl

Przez dobre dziesięć minut staliśmy na lotnisku i — nie dbając o stan naszych ubrań i bagaży — roz­koszowaliśmy się widokiem nieba zaciągniętego chmu­rami, szumem ulewy i strugami chłodnej wilgoci, spływającej nam po twarzach.

Ale po dziesięciu minutach mieliśmy tego zupełnie dosyć. Przemoczeni od stóp do głów i zziębnięci, szczękając zębami, ruszyliśmy do odprawy celnej.

Abisyńscy celnicy mieli o wiele jaśniejsze twarze od celników sudańskich i małe, czarne bródki. Byli markotni, małomówni i tak samo zziębnięci, jak my. Odprawa celna ciągnęła się bardzo długo. Poza cel­nikami i gromadką przyjezdnych w małej salce dwor­ca lotniczego nie było żywego ducha.

Po odprawie celnej znowu skoczyliśmy w deszcz i dobrnęliśmy do taksówki. Tymczasem zrobiło się zupełnie ciemno i w drodze do hotelu nie udało nam się niczego zobaczyć. Tylko ciemność i deszcz. Deszcz i ciemność.

Hotel był jasny, ciepły i urządzony zupełnie po

europejsku. Zaraz kazaliśmy sobie podać do pokoju gorącą herbatę i zabraliśmy się do ściągania przemo­czonej odzieży. Herbatę przyniósł kelner Włoch. Po niedawnych rozmowach w samolocie byliśmy tym trochę zaskoczeni. Ale kelner uśmiechał się tak po­czciwie, że trudno było go podejrzewać o jakikolwiek udział w napaści na Abisynię.

Tymczasem tropikalna ulewa szalała w najlepsze. Deszcz tak dudnił po szybach, że trudno było wy­trzymać.

A tu jeszcze pan Bieganek zaczął się popisywać swoją książkową wiedzą o klimacie abisyńskim.

To typowy etiopski deszcz — oświadczył nam z taką miną, jakby całe życie spędził w Abi­synii. — Tak będzie lało codziennie, aż do końca września.

Akurat, do końca września! — obruszył się Pa­weł, ściągając przez głowę mokrą koszulę. — Ciekaw jestem, w jaki sposób pan to wykombinował. Nie wiedziałem, że jest pan także meteorologiem.

Meteorologiem nie jestem, obywatelu dy­rektorze. Ale przeczytałem kilka książek o Etiopii. W tym kraju są dwie pory deszczowe: mała i duża. Od kwietnia do końca maja deszcz pada tylko raz w tygodniu, natomiast od maja do września leje co­dziennie. Duża pora deszczowa nazywa się po etiop- sku „tillik zenab", czyli „wielki deszcz". Ponieważ obecnie mamy połowę sierpnia...

A idźże pan ze swoim „tillik zenab" i ze swoją Etiopią — Tozjuszył się Bwana Kubwa i ze złości oderwał guzik od koszuli. — Nie mógł pan nam o tym wszystkim powiedzieć przed wyjazdem?!

Referent uśmiechnął się skromnie.

Myślałem, że pan dyrektor wie. Zresztą nikt mnie o to nie pytał.

Dudnienie w szyby stało się jeszcze donioślejsze.

Podszedłem do okna i otworzyłem je na oścież. Spoj­rzałem w kłębiącą się ciemność.

Leje jak w czasie biblijnego Potopu!

I czemu tu się dziwić — stęknął Paweł, szukając na czworakach zgubionego guzika. — Przecież Abi­synię założył Etiopis, wnuk Noego. Spytaj Bieganka.

Prawnuk, obywatelu dyrektorze.

Panie Bieganek — powiedziałem szybko, żeby zapobiec awanturze. — Że też Abisynia nie może od­stąpić połowy swoich opadów Egiptowi i Sudanowi. Tam by się to przydało, prawda?

Pan Bieganek zaczął głośno chichotać.

Z czego pan się śmieje? ■— spytałem ze złością.

Jak to: i czego? — referent chichotał coraz głoś­niej. — Redaktor mówi, jakby nie wiedział. Przecież Etiopia oddaje połowę swojej wody deszczowej Suda­nowi i Egiptowi. Za pośrednictwem Błękitnego Nilu. Hi-hi-hi! Redaktor był w Asuanie i nie wie takich rze­czy! Hi-hi-hi!

Zatrzasnąłem z pasją okno.

Rzeczywiście: strzeliłem nie lada gafę! W Egipcie bez przerwy opowiadali mi o tych abisyńskich desz­czach. Modlili się, żeby w Abisynii padało jak naj­więcej, bo od tego zależą ich urodzaje... No, tym ra­zem urodzaj im chyba dopisze!

O rany, jak głupio jest urządzony ten świat — narzekał Paweł, ciągle jeszcze na czworakach. — Że­by w jednym kraju był urodzaj, to w drugim musi ciągle padać taki deszcz, że nosa nie można wytknąć z hotelu!

Deszcz pada, jak padaI — Pomysł, z którego nic nie wynikło — Czy w Abisynii nie ma Abisyńczyków? — Znajomy portret — Pan Bieganek niszczy amerykańskich kapitalis­tów — Nareszcie słońce — Miasto i jego mieszkańcy — Uprzejmość Abisyńczyków

Język amharski nie jest trudny — Cho­roba pana Bieganka — Abisynia to nie

Sudan

Następnego dnia padało jeszcze bardziej. Ulewa bę­bniła w szyby jak cały pułk doboszów. O wyjściu na ulicę nie można było nawet marzyć.

Po zjedzeniu w pokoju śniadania zwlekliśmy się z łóżek w najokropniejszych humorach. Bo pomyślcie tylko: przyjeżdżają ludzie na dwa tygodnie do niezna­nego kraju, chcieliby jak najprędzej rozpocząć zwie­dzanie, a tu z powodu głupiego deszczu już drugi dzień nie mogą wydostać się z hotelu!

Na domiar złego zaczęliśmy odczuwać przykre skut­ki wczorajszego przemoczenia. Mnie bolało gardło, a pan Bieganek kichał jak z moździerza. Jednemu Pa­włowi jego końskie zdrowie nadal dopisywało i wy­korzystywał tę przewagę w sposób wysoce niespor- towy. Po każdym kichnięciu referenta przygadywał mu złośliwie na temat Etiopisa, prawnuka Noego. Było to oczywiście naśmiewanie się z cudzej choroby i pan Bieganek po każdym takim dowcipie zieleniał ze złości.

Ale wszystko to były nieważne drobiazgi wobec szalejącego za oknem deszczu. Odsłoniłem roletę i fi­ranki, żeby przynajmniej przez szybę uszczknąć tro­

chę abisyńskiej rzeczywistości. Ale gdzie tam! Okno wychodziło na jakieś obskurne, zalane wodą podwó- reczko na tyłach hotelu. Podwórko było całkowicie wyludnione, tylko pod wysokim bielonym parkanem stała zmoknięta czarna koza, tak nieruchoma i obo­jętna na potoki deszczu, że sprawiała wrażenie raczej rzeźby niż żywego zwierzęcia. Zza parkanu sterczało miotane ulewą drzewo, podobne do polskiej topoli. I to wszystko. Tyle się napatrzyłem tej abisyńskiej rzeczywistości.

Paweł histeryzował za moimi plecami:

Można zwariować z tym deszczem. Przecież ja mam mnóstwo spraw do załatwienia. Muszę się dziś zobaczyć z francuskim pośrednikiem handlowym, do którego dano mi listy.

A pan Bieganek zapiszczał:

Dla was, panowie, to jeszcze głupstwo — jesteś­cie na delegacji służbowej. Ale ja mam urlop. Rozu­mie pan: marnuję mój urlop wypoczynkowy!

I referent znowu potężnie kichnął. A Paweł znowu zakpił:

Ładnie pana ten pański Etiopis urządził. Nie ma co!

Te rozmówki moich przyjaciół były już nie do znie­sienia. W nagłym przypływie energii odwróciłem się od okna.

Panowie, tak dłużej nie może trwać. Musimy coś wymyślić, czymś się zająć. Inaczej naprawdę zwariu­jemy od tego deszczu. Może na razie pan Bieganek opowie nam coś ciekawego o Abisynii?

Referent ochoczo kiwnął głową i od razu przełknął ślinę. Ale Paweł zaprotestował:

Dość tych książkowych mądrości i legend bi­blijnych. Dajcie mi prawdziwego, żywego Abisyńczy- ka, to będę go słuchał.

Uderzyłem się ręką w czoło.

Panowie, to jest myśl! Niech żyje genialny Bwa- na Kubwal Panie Bieganek, pamięta pan, jak w Char­tumie, zamiast jechać na południe, przeprowadziliśmy wywiad z Murzynem-Południowcem? Proponuję, żeby teraz ten numer powtórzyć. Nie możemy zwiedzać Addis Abeby, ale możemy zaprosić sobie do pokoju Abisyńczyka i dowiedzieć się od niego różnych cieka­wych rzeczy o jego rodzinnym mieście. Mam nadzie­ję, że nie wszyscy funkcjonariusze tego hotelu są Włochami.

Wniosek przeszedł przez aklamację. Bwana Kubwa walnął mnie w ramię, a pan Bieganek nie omieszkał wygłosić zwięzłej pochwały projektu:

Tak, sposób jest genialny. Pamiętajcie, panowie, że to ja go wymyśliłem.

' Podeszliśmy wszyscy do drzwi, gdzie znajdowała się tabliczka z dzwonkami do przywoływania służby. Dzwonków było cztery. Obok każdego z nich znajdo­wał się rysuneczek, wyjaśniający, kogo się przywo­łuje.

Przy pierwszym dzwonku narysowany był kelner, przy drugim — dziewczyna ze szczotką na długim kiju. Trzeci dzwonek przywoływał funkcjonariusza za­bierającego bieliznę do prania, czwarty — czyściciela obuwia, czyli tak zwanego pucybuta.

Pierwszy dzwonek w ogóle nie wchodził w rachu­bę, gdyż kelner był Włochem. Wobec tego zaczęliś­my się spierać z Pawłem, kogo wezwać najpierw: po­kojówkę czy posługacza z pralni. Ja byłem za poko­jówką, ponieważ słyszałem kiedyś, że Abisynki są bardzo sympatyczne i życzliwe dla cudzoziemców. Natomiast Paweł uważał, że należy wezwać pracza, gdyż u narodów afrykańskich mężczyźni zawsze mają więcej do powiedzenia. Spór nasz mógłby trwać bar­dzo długo, ale na szczęście rozstrzygnęło go kichnię­cie pana Bieganka, które Paweł znowu opatrzył jakimś

I

nietaktownym komentarzem. Pan Bieganek się zdener­wował i na złość Pawłowi oświadczył się za przywo­łaniem pokojówki, co przeważyło szalę na jej stronę. Nacisnęliśmy drugi dzwonek. Po kilku minutach roz­legło się dyskretne pukanie do drzwi. Pan Bieganek do tego stopnia stracił głowę, że powiedział po pol­sku:

Proszę wejść.

Do pokoju weszła młoda dziewczyna. Była sympa­tyczna, uśmiechnięta i wyglądała jak wszystkie po­kojówki hotelowe na całym świecie. Na czarnej sukni miała biały fartuszek z falbankami, a na głowie mały koronkowy czepeczek. W całości sprawiała wraże­nie nader przyjemne i zachęcające do rozmowy.

Mimo to jej pojawienie się wprawiło nas w zmie­szanie, graniczące z przerażeniem. Bo powierzchow­ność pokojowej nie zdradzała nawet najmniejszej do­mieszki krwi abisyńskiej. Jej pierwsze słowa upew­niły nas, że mamy do czynienia z najbardziej auten­tyczną, stuprocentową Francuzką.

Pokojowa spytała z uśmiechem, czego sobie życzy­my. Ale widząc trzech mężczyzn, oniemiałych ze zmie­szania i przerażenia — sama również zmieszała się i przeraziła. Wtedy my — chcąc jakoś wybrnąć z głu­piej sytuacji — zarzuciliśmy ją całym mnóstwem cha­otycznych i niepotrzebnych pytań. Pytaliśmy ją: od jak dawna pracuje w hotelu, czy podoba jej się w Abi­synii, czy ma znajomych Abisyńczyków i czy w ho­telu przebywa dużo cudzoziemców. A pan Bieganeik próbował nawet się dowiedzieć, ilu mieszkańców ma Addis Abeba.

Ta nasza nerwowa ciekawość do reszty speszyła biedną Francuzeczkę. Uciekła w popłochu z pokoju, tłumacząc się, że nie wolno jej rozmawiać z gośćmi hotelowymi.

Najprawdopodobniej wzięła nas za agentów jakie*

goś obcego wywiadu, którzy pragnęli wyciągnąć z niej ważne tajemnice państwowe Abisynii.

Ten pierwszy nieudany eksperyment ostudził nie­co nasz zapał dla genialnego pomysłu. Jeden Bwana Kubwa nie krył satysfakcji i zaraz nam zakomuniko­wał, że gdybyśmy posłuchali jego rady i wezwali po­sługacza z pralni — to nie byłoby tej całej kompro­mitacji. Potem — nie pytając nas już o pozwolenie — nacisnął guzik trzeciego dzwonka.

No i doczekał się swojej własnej porażki. Przy­wołany przez niego funkcjonariusz od brudnej bie­lizny okazał się barczystym Niemcem o ponurej twarzy, przypominającej twarze „kapo" z hitlerow­skich obozów koncentracyjnych.

Z tym przyjemniaczkiem nie próbowaliśmy nawet nawiązywać rozmowy i odesłaliśmy go z kwitkiem — bez żadnych tłumaczeń.

Ponury pracz opuścił nasz pokój, mrucząc pod no­sem, że Polacy istnieją jedynie po to, żeby zatruwać życie spokojnym Niemcom.

A my pozostaliśmy w pokoju sam na sam ze swą podwójną klęską.

Potem pan Bieganek, siąkając zakatarzonym nosem, powiedział, że w tym hotelu z pewnością nie ma ani jednego Etiopa i że nie warto już naciskać czwartego dzwonka. Przy okazji nadmienił, że w Sudanie podob­na sytuacja nie mogłaby się nigdy zdarzyć, ponieważ tam było zupełnie inne życie.

Ale Paweł, który z zasady sprzeciwiał się wszyst­kiemu, co mówił referent, oświadczył, że tylko ludzie słabego ducha załamują się po pierwszych niepowo­dzeniach. I zażądał kategorycznie przywołania hote­lowego pucybuta.

Ja w zasadzie przychylałem się do poglądu pana Bieganka, ale ponieważ ulewa nadal bębniła w szyby, więc pomyślałem sobie, że i tak nie mamy nic lepsze­

go do roboty — i głosowałem za kontynuowaniem eksperymentu. Wobec tego z biciem serca nacisnęliś­my guzik czwartego dzwonka.

Tym razem kazano nam dłużej czekać. Ale po pięt­nastu minutach znowu rozległo się pukanie w drzwi | do pokoju wszedł... Myślicie pewnie — drodzy Czy­telnicy — że dla odmiany Szwed, Hiszpan, Bułgar albo Anglik?

Otóż nie, moi mili! Tym razem nie! Hotelowy czyś­ciciel obuwia — wbrew naszym obawom — okazał się Abisyóczykiem pełnej krwi. Poznaliśmy to natych­miast po jego złotawej cerze, ostrym haczykowatym nosie i małej czarnej bródce — zupełnie podobnej do bródek celników z dworca lotniczego.

Pomimo tej bródki był to człowiek zupełnie jeszcze młody. Na ustach miał najżyczliwszy z abisyńskich uśmiechów, a w rękach dwie szczotki do butów — które ruchem pełnym serdeczności wyciągnął w naszą stronę.

Nareszcie mamy prawdziwego Etiopa! — sapnął podniecony pan Bieganek. — Proszę pamiętać, pano­wie, że mnie to zawdzięczacie.

Tak, cel eksperymentu był osiągnięty. Mieliśmy u siebie w pokoju prawdziwego Abisyńczyka i Addis Abeby. Teraz trzeba było jeszcze wyciągnąć z niego jak najwięcej ciekawych wiadomości o mieście, któ­rego zwiedzanie uniemożliwił nam deszcz.

Powitaliśmy go po angielsku, ponieważ znaliśmy ten język wszyscy trzej i według naszych wiado­mości był on w Abisynii najlepiej rozumiany.

Paweł wytłumaczył po angielsku naszemu gościo­wi, po co go wezwaliśmy, i prosił, żeby gość zechciał nam poświęcić trochę cennego czasu.

Abisyóczyk z uwagą wysłuchał przemówienia Pa­wła, po czym uśmiechnął się jeszcze życzliwiej i od­powiedział po włosku:

Molto bene*.

On rozumie po angielsku, ale mówi tylko po

włosku — zmartwił się pan Bieganek. — Widocznie chodził do włoskiej szkoły w czasie okupacji. Nie ma co, redaktorze, kolej na pana!

Wobec tego rolą konferansjera przejąłem ja, po­nieważ liznąłem trochę włoskiego podczas mego kil­kumiesięcznego pobytu we Włoszech.

Poprosiłem naszego gościa, żeby nam szczerze po­wiedział, jak jest z tą porą deszczową w Addis Abe- bie i czy deszcz zamierza rzeczywiście padać bez przerwy aż do końca września.

Czyściciel obuwia uśmiechnął się jeszcze serdecz­niej niż poprzednio i znowu odpowiedział:

Molto benel

Nie zrażony tym, zadałem mu jeszcze kilka nastę­pnych pytań. Na wszystkie otrzymałem dokładnie taką samą odpowiedź.

Sytuacja była jasna. Nasz abisyński gość z całego niezmierzonego słownictwa wszystkich języków euro­pejskich zdołał sobie przyswoić jedynie te dwa wy­razy włoskie.

Leżymy — powiedziałem do Pawła — cały eks­peryment do kitu. Facet rozumie tylko po abisyńsku.

Wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Na scenę wystąpił pan Bieganek. Z piersią wysuniętą do przo­du, z błyskiem natchnienia w oku, podszedł do okna i wskazując palcem na zadeszczoną szybę, głosem schrypniętym ze wzruszenia rzekł:

Tillik zenabl

Nasz abisyński gość — któremu coraz bardziej po­dobała się ta dziwna rozmowa — zareagował na sło­wa pana Bieganka burzliwą radością. Kilka razy, ki­wając potakująco głową i śmiejąc się głośno, powtó-

rzył: — Tillik zenabi Tillik zenab! Tillik zenabi — A potem długo i szeroko zaczął opowiadać coś po abisyńsku.

Mówił, niewątpliwie, o rzeczach bardzo ciekawych i bardzo nas obchodzących. Ale cóż z tego, kiedy nawet największy znawca abisyńszczyzny — pan Bie- ganek — nie rozumiał ani słowa.

Musieliśmy uznać wywiad za skończony i za pomo­cą uprzejmych, przepraszających uśmiechów daliśmy do zrozumienia Abisyńczykowi, że niepotrzebnie go fatygowaliśmy.

Ale hotelowy czyściciel obuwia był innego zdania. Uważał się za odpowiedzialnego pracownika i nie chciał opuścić naszego pokoju bez naszych butów.

A na to znowu my nie chcieliśmy się zgodzić. Bo czy można było pozwolić, żeby pierwszy Abisyńczyk, którego poznaliśmy osobiście, czyścił nam obuwie? Powstało prawdziwe błędne koło: my nie chcieliśmy dać butów do czyszczenia, żeby nie obrazić Abisyń- czyka, a Abisyńczyk był obrażony, że nie chcemy skorzystać z jego usług. W końcu udało nam się jed­nak wyperswadować mu jego nadmierną gorliwość i rozstaliśmy się w najlepszej zgodzie.

Po wyjściu Abisyńczyka Paweł oświadczył, że ma już dość naszych genialnych pomysłów i idzie zate­lefonować do francuskiego pośrednika handlowego. Ponieważ w pokoju nie było już nic do roboty, posta­nowiliśmy pójść razem z Pawłem i przy okazji obej­rzeć sobie hotel.

Ale w hotelu nie było czego oglądać. Był to przy­bytek zupełnie podobny do międzynarodowych hoteli w Warszawie, Paryżu, Moskwie i Rzymie. Grube, miękkie dywany, wygodne skórzane fotele, a w fote­lach różni cudzoziemcy — Europejczycy i Ameryka­nie. W całym luksusowym hallu ani jednego Abisyń- czyka i w ogóle nic abisyńskiego.

Paweł poszedł do biura hotelowego zatelefonować, a my z panem Biegankiem zostaliśmy w hallu i oma­wialiśmy ze wzburzeniem fakt całkowitej „dezetiopi- zacji" hotelu. W pewnej chwili podszedł do nas ru­miany zażywny blondyn i uprzejmie pozdrowił nas po czesku.

Vy, to jste Połaci, velice se teśim. Jmenui se Macek a vedu ten hotel.

Przywitaliśmy się serdecznie z przedstawicielem bratniego narodu, po czym pan Bieganek z właściwą sobie bezpośredniością spytał:

Panie szefie, czy w Etiopii w ogóle nie ma Etio- pów?

Pan Macek serdecznie się uśmiał i stwierdził, że polski gość jest ,,velmi żertowny”. Następnie uspokoił nas, że w Abisynii jest aż dziewiętnaście milionów Abisyńczyków, z czego sześćset tysięcy żyje w samej Addis Abebie. W hotelu ich nie widać z tej prostej przyczyny, że hotel stanowi własność bogatych kapitalistów amerykańskich i przeznaczony jest wy­łącznie dla gości zagranicznych. Mieszkają tu prze­ważnie cudzoziemscy specjaliści z różnych dziedzin

zatrudnieni przez rząd abisyński.

No dobrze — zgodził się pan Bieganek. — Ale na co Abisynii aż tylu specjalistów zagranicznych?

Zarządzający hotelu zrobił wielkie oczy.

Jak to: na co? Cesarz abisyński energicznie cy­wilizuje swój zacofany kraj, więc ściąga sobie do po­mocy zagranicznych fachowców ze wszystkich stron świata. Mamy tu amerykańskich ekonomistów, nie­mieckich inżynierów, rosyjskich lekarzy, szwedzkich wojskowych, a także specjalistów z wielu innych dziedzin. Cesarz Hajle Sellasje słynie jako przyjaciel i protektor cudzoziemców.

Mówiąc to, pan Macek lekko skłonił głowę i wska­zał ręką na portret wiszący na ścianie hallu.

Że też od razu nie zauważyliśmy tego portretu. Tak, to był on — Hajle Sellasje Pierwszy, cesarz Abi­synii i król królów, potomek biblijnego króla Salo­mona i biblijnej królowej Saby. Zdobywczy Lew | Plemienia Judy i Wybraniec Boga.

Wcale się nie zmienił od tamtych czasów — zauważył szeptem pan Bieganek.

I miał rację. Portret był zupełnie podobny do fo­tografii, które oglądaliśmy przed dwudziestu pięciu laty na łamach polskich tygodników ilustrowanych. Jedynie w czarnej brodzie, okalającej twarz cesarza, pojawiły się srebrne nitki, a abisyńską pelerynę i biały kask tropikalny zastąpił uniform generalski

o europejskim kroju.

Podivejte se, podivejte sel — zachęcał nas pan Macek do oglądania portretu. — Cywilizowanie Abi­synii nie jest łatwą pracą, panowie. To bardzo zaco­fany kraj, bardzo trudny do rządzenia. Cesarz Hajle Sellasje...

Cesarz... cesarz — mruknął pod nosem referent, który był zajadłym republikaninem. — Tak jakby w Etiopii nie było nic poza cesarzem.

Cesarz Hajle Sellasje Pierwszy to największy skarb Abisynii — powiedział z patosem zarządzający hotelu. Ale widząc krytyczną minę pana Bieganka, pośpiesznie uzupełnił: — Tak przynajmniej uważa wielu Abisyńczyków i wielu cudzoziemców.

Po tych słowach uprzejmy pan Macek wycofał się do swego biura, oświadczając na pożegnanie, że zawsze chętnie będzie nam służył informacjami o Abisynii.

W chwilę po odejściu zarządzającego powrócił Paweł. Przyjaciel nasz był w znakomitym humorze, bo udało mu się uzyskać połączenie z francuskim pośrednikiem i umówić się i nim na popołudnie.

Swoim zwyczajem walnął mnie na powitanie w ra­mię i oznajmił wesoło:

Mówcie, co chcecie, chłopy, ale Abisyńczykl to najgrzeczniejszy naród na świecie.

Dlaczego tak uważasz? — spytałem, rozcierając sobie ramią.

Bo u nich istnieją specjalne formułki grzecznoś­ciowe na każdą okazję. Na przykład tu w hotelu. Połączenia telefoniczne załatwia się za pośrednictwem poczty. Ale nie połączą cię z żadnym numerem, póki nie przywitasz się uprzejmie z telefonistą z centrali pocztowej. Trzeba mu powiedzieć: „Dzień dobry, łączniku. Jak się czujesz i co u ciebie słychać?" Bez tego ani rusz.

Szalenie ciekawe! — ucieszył się referent. — Pozwoli pan, dyrektorze, że to zapiszę. — Wyciągnął z kieszeni duży zielony notes i zaczął szybko notować.

Po co pan to pisze? — zapytałem zdumiony.

Postanowiłem notować wszystkie ciekawe zwy­czaje etiopskie. Kiedyś to mi się na pewno przyda.

A może pan zamierza napisać książkę o Abi­synii? — zażartowałem.

Referent schował notatnik i zmiażdżył mnie dum­nym spojrzeniem.

A co pan myśli, redaktorze, że pisanie książek to taka wielka filozofia? Nie takie rzeczy Bieganek robił i jakoś wychodziło!

No, chłopy, nie kłócić się! — przywołał nas do porządku Paweł. — Idziemy na obiad, bo już naj­wyższa pora. Mój Francuz mówił, że koło drugiej powinno się trochę przejaśnić.

Na razie nic nie zapowiadało zmiany pogody. Deszcz lał jak przedtem. Wyglądało na to, że przez cały nasz pobyt w Abisynii będziemy się dowiady­wać o tym kraju wyłącznie z rozmów z uprzejmym panem Maćkiem.

Hotelowa sala restauracyjna była tak samo wy­tworna, jak reszta hotelu. Przy pięknie zastawionych

stolikach, połyskujących od sreber i kryształów, sie­dzieli czarno ubrani panowie. Od stolików dochodził gwar różnojęzycznych rozmów. Wszyscy goście re­stauracyjni mieli poważne, skupione miny i wyglą­dali nadzwyczaj godnie. Od razu można było się do­myślić, że są to wybitni specjaliści zagraniczni, po­magający cesarzowi Hajle Sellasjemu cywilizować Abisynię.

Ale na panu Bieganku nastrój sali nie wywarł żadnego wrażenia. Referent od pierwszej chwili usto­sunkował się nieufnie do cudzoziemskich fachowców.

Wybitni specjaliści — mruczał ironicznie pod nosem. — Ważni mi specjaliści, jeżeli nie potrafili znaleźć dotychczas żadnej rady na te przeklęte desz­cze. Kicham na takich specjalistów. — I rzeczywiście potężnie kichnął, zwracając tym na nas uwagę całej sali.

Do stolika podszedł znajomy kelner włoski i podał długi spis potraw obiadowych. Jednocześnie poinfor­mował nas o szczególnym przywileju, przysługującym gościom tego hotelu.

On mówi — przetłumaczyłem moim współbie­siadnikom — że w tej restauracji każdy, kto zapłaci za obiad, ma prawo do zjedzenia za darmo do­wolnej ilości przekąsek z zimnego bufetu. Amery­kańscy właściciele hotelu wprowadzili ten zwyczaj w formie eksperymentu.

Za darmo? — W oczach referenta zapalił się błysk pożądania. — Ależ to świetny eksperyment I Panowie, idziemy do zimnego bufetu niszczyć amery­kański kapitał. Oni jeszcze nie wiedzą, co Bieganek potrafił

Paweł oświadczył z godnością, że nie zamierza nigdzie chodzić, ponieważ zwykły obiad najzupełniej mu wystarczy. Ja natomiast poszedłem z referentem.

W przyległej sali znaleźliśmy ogromny stół, ugina-

jący się pod ciężarem najrozmaitszych smakołyków. Czegóż tam nie było! Pasztety, szynki, drób, dziczy- znal Ryby w galarecie i faszerowane. Raki i homary. Kilkanaście gatunków sałatek. I jeszcze mnóstwo in­nych nieznanych pyszności.

Uzbroiliśmy się w talerze oraz sztućce i pan Bie- ganek, sapiąc z podniecenia, rozpoczął swą wielką ofensywę na amerykański kapitał. Nigdy nie przy­puszczałem, że w tak wątłym człowieczku może się tyle pomieścić. Mięsa, ryby i sałatki znikały w tem­pie oszałamiającym. Nóż i widelec migały w rękach referenta. Jego żuchwy miarowym ruchem maszyny miażdżyły bezpłatne przekąski.

Panie Bieganek — zaniepokoiłem się w pewnej chwili — może już będzie dosyć? Bo to się źle skończy.

Pogromca Lampartów przerwał na chwilę jedzenie i łypnął na mnie rozognionym okiem.

Dla 'kogo się źle skończy? Dla mnie? Śmiej się pan z takich rzeczy. Redaktor nie zna jeszcze Bie- ganka. Jak byłem w Finlandii, to wziąłem pierwszą nagrodę na konkursie jedzenia parówek. Zobaczy pan, że ja tych amerykańców na żebraków wykierujęl

Od zimnego bufetu odciągnął nas dopiero włoski kelner, który przyszedł powiedzieć, że obiad od dzie­sięciu minut czeka na stole.

Kiedy powróciliśmy do stolika, Paweł kończył już drugie danie i zły był jak pieprz. Powiedział, że za­chowujemy się jak dwaj dzicy barbarzyńcy, którzy nigdy w życiu nie byli w przyzwoitej restauracji. Kłótliwy zazwyczaj referent przyjął tę zniewagę bez słowa. Nadmiar zjedzonych przekąsek wpędził go w senną ociężałość i ponurą apatię. Z obrzydzeniem odsunął od siebie talerz z zupą i wsparłszy się łok­ciami na stole, ukrył twarz w dłoniach. Potem zaczął się uskarżać płaczliwym głosem, że „wielki deszcz'

nie przestanie nigdy padać, że niepotrzebnie namó­wiliśmy go na podróż do Etiopii i że w Sudanie i w Egipcie było zupełnie inne życie.

Po obiedzie wróciliśmy do pokoju na popołudnio­wą drzemkę. Paweł, natychmiast po położeniu się, zasnął spokojnym snem zdrowego człowieka o czy­stym sumieniu i nie przeciążonym żołądku.

Pan Bieganek jeszcze przez pewien czas wybrzy­dzał się na Etiopię, ale wkrótce i on zamilkł i zaczął ciężko pochrapywać, przeżywając zapewne we śnie po raz drugi bezpłatne rozkosze zimnego bufetu.

Tylko ja jeden nie mogłem zasnąć. Leżałem na wznak z zamkniętymi oczami i wsłuchując się w du­dnienie deszczu i w chrapanie referenta, martwiłem się naszą nieudaną wyprawą abisyńską. Co za pechl W Sudanie od pierwszej chwili wszystko tak dobrze się układało. A tu z powodu głupiego deszczu taki koszmarny klops...

Po pół godzinie, smutnych rozmyślań zacząłem wreszcie zasypiać. Ze snem spłynęło na mnie ukoje­nie. „To co, że deszcz — pomyślałem resztką świa­domości. — Od jutra zabiorę się do czytania książek pana Bieganka i do systematycznych rozmów z pa­nem Maćkiem. Zdobędę w ten sposób dużo ciekawe­go materiału i napiszę reportaż o. Abisynii, w ogóle nie wychodząc z hotelu. To także będzie nie lada wyczyn dziennikarski".

Naraz coś mną szarpnęło i raptownie zdarło ze mnie miękkie okrycie snu. Nie otwierając oczu, od­czułem, że w pokoju nastąpiła jakaś zmiana. Tak, nie myliłem się! Słychać już było tylko chrapanie pana Bieganka. Rozbrzmiewało ono w zupełnej ciszy. Dudnienie deszczu ustało.

Zerwałem się z łóżka i skoczyłem do okna. Tak mocno pociągnąłem za sznur od firanek, że omal nie zdarłem rolety. Nie, to nie był sen! Francuski po­

średnik znał się na pogodzie abisyńskiej. Za oknem nie było już ulewy. Na niebie jaśniała cudna, sie- dmiobarwna tęcza.

Panowie, pobudka! — ryknąłem. — Deszcz prze­stał padać. Za pięć minut wymarsz na miasto!

Wraz ze zmianą pogody zmieniły się także nasze humory. W kilka minut później uśmiechnięci i pełni otuchy opuszczaliśmy hotel, który przez dwa dni był dla nas miejscem przymusowego odosobnienia.

Na pierwszy spacer po Addis Abebie wyruszyliśmy z zachłanną, niecierpliwą ciekawością. Oczy mieliś­my szeroko otwarte, uszy czujnie nastawione. Jakie zaskoczenia szykuje nam to nieznane miasto abisyń- skie, od którego tak długo odgradzała nas ściana deszczu? Czy będzie choć trochę podobne do miast afrykańskich, które zwiedzaliśmy w Egipcie i w Su­danie?

Już pierwsze kroki po wyjściu z hotelu utwierdziły nas w przekonaniu, że Afryka nie lubi się powtarzać. Stać ją na dostarczenie Europejczykowi coraz to no­wych wrażeń.

Stolica cesarstwa abisyńskiego nie była podobna ani do Kairu i Aleksandrii, ani do Chartumu i Om- durmanu.

W Addis Abebie zetknęliśmy się po raz pierwszy z Afryką wyżynną, różniącą się pod każdym względem od Afryki nizinnej, którą znaliśmy z naszych poprzednich podróży.

Przede wszystkim zaskoczył nas klimat tego miasta. Poprzedniego dnia na lotnisku lał taki deszcz, że nie można się było zorientować w temperaturze abisyń­skiego powietrza. Ale teraz świeciło słońce, więc by­liśmy przekonani, że natychmiast po wyjściu z ho­telu chwyci nas w swe gorące uściski afrykański upał. Tymczasem — nic podobnego. Pogoda była prze­śliczna, świeża — jak u nas w początkach czerwca.

Od wysokich gór, otaczających Addis Abebę, wiał ożywczy wietrzyk. Słońce przygrzewało przyjemnie, ale nie za mocno — zupełnie jak w naszym Zakopa­nem. Po raz pierwszy w Afryce mogliśmy się spo­kojnie opalać — bez strachu przed porażeniem czy nadmiernym ubytkiem soli. Trudno wprost było uwie­rzyć, że znajdujemy się tak blisko równika.

Poza tym powietrze Addis Abeby miało jeszcze jedną niezwykłą właściwość. Przesycała je jakaś aro­matyczna woń. Dziwnie znajoma, dziwnie coś przy­pominająca...

Zapach był tak silny, że poczuł go nawet zakata­rzony pan Bieganek. Pociągnął kilka razy zaczerwie­nionym nosem i spojrzał na mnie zdziwiony.

Pachnie eukaliptusem. Czuje redaktor? Tu gdzieś w pobliżu musi być fabryka cukierków euka­liptusowych.

Ale Bwana Kubwa — który nie znał się wprawdzie na legendach biblijnych, lecz był gruntownym znaw­cą spraw drzewnych — ryknął wielkim śmiechem.

Fabryka cukierków eukaliptusowych w Addis Abebie? Może filia Wedla, co? Cha! Cha! Cha! Też pan wymyślił! I po co pan właściwie czytał te wszy­stkie swoje książki o Abisynii, jeżeli pan nie wie, że cała Addis Abeba otoczona jest przez gaje drzew eukaliptusowych? To nie żadne cukierki pachną, tyl­ko najprawdziwsze eukaliptusy!

Biedny pan Bieganek tak się zawstydził tą euka­liptusową wpadką, że od razu stracił humor. Ale nie miałem czasu go pocieszać, gdyż byłem całkowicie pochłonięty oglądaniem miasta.

Addis Abeba rozciągała się na rozległej pagórko­watej płaszczyźnie, u podnóża wysokich gór. Prawie wszystkie ulice pięły się wzwyż bądź łagodnie opa­dały. Spacer po tych pochyłościach był trochę męczą­cy, ale w zamian za to co chwila odsłaniał się przed

nami szeroki widok na niedalekie góry i na srebrzy- stogranatową gęstwą otaczających miasto gajów eu­kaliptusowych. W różowych blaskach popołudnio­wego słońca cały ten górsko-leśno-miejski krajobraz prezentował sią wspaniale.

Nie ma co, położenie mają w dechą — stwier­dził wrażliwy na ipiękno natury Paweł. — Tylko za­budowa do chrzanu.

Domy zupełnie jak w Świdrze pod Warszawą — dorzucił zgryźliwie pan Bieganek. — Kicham na taką stolicą! Gdzieście mnie, pamowie, przywieźli?

Zabudowa cesarskiej stolicy rzeczywiście nie była specjalnie imponująca. Domy przeważnie parterowe lub jednopiętrowe, bielone wapnem jak na wsi, z drewnianymi gankami bądź balkonikami. Nasz re­ferent miał dobre oko. W tych abisyńskich domkach było coś nad wyraz swojskiego. Może nawet nie Świder pod Warszawą — prędzej jakiś Nowy Targ, Muszyna albo inna miejscowość polskiego Podhala.

Natomiast przechodnie uliczni nie nasuwali żad­nych takich porównań. Swoim wyglądem i strojem nie przypominali ani rodaków podwarszawskich, ani podhalańskich górali.

Panie Bieganek — zwróciłem sią do skwaszo- nego referenta. — Niech no pan powie z łaski swo­jej, dlaczego ci Abisyńczycy są tacy różnokolorowi? Jedni mają twarze zaledwie śniade jak nasz hotelo­wy pucybut, inni — brunatne, a tamten chłopak z ko­szem na głowie jest czarny jak diabeł. Przecież to niemożliwe, żeby członkowie jednego narodu tak się różnili kolorem skóry?

Amator eukaliptusowych cukierków uwielbiał, kie­dy mu zadawano pytania. Od razu się rozchmurzył i przybrał z powrotem swój dawny ton pobłażliwej wyższości.

U Etiopów jest wszystko możliwe. Nie darmo

średniowieczni podróżnicy arabscy nazwali ich „zbie­raniną". Ten naród sikłada się z wielu plemion i szcze­pów, różniących się od siebie nie tylko zabarwieniem skóry, lecz często także językiem i religią. Ci z naj­jaśniejszymi twarzami to ludność tutejszych okolic, Amharowie — szczep do dzisiaj rządzący całą Etio­pią. Z Amharów wywodzą się etiopscy cesarze, etiop­scy książęta, czyli tak zwani „rasowie", oraz wszyscy wyżsi urzędnicy państwa. A tamci z ciemniejszą skó­rą to ludzie ze szczepów i plemion podbitych przez Amharów: Galla, Dankal i zupełnie czarni Szan- killa.

Musiałem w duchu przyznać, że nasz referent nie zmarnował owych kilku dni w Kairze, które spędził na czytaniu książek o Abisynii. Mogło mu się zda­rzyć, że przeoczył gaje eukaliptusowe wokoło Addis Abeby, lecz w sprawach zasadniczych był informa­torem niezawodnym.

Po wykładzie naszego mądrali z jeszcze większym zainteresowaniem przyglądałem się mijającym nas przechodniom. Najwięcej było wśród nich oliwko­wych Amharów. Ich dumne twarze zdradzały od pierwszego wejrzenia przedstawicieli panującego szczepu oraz urodzonych żołnierzy.

Tylko niewielka część przechodniów nosiła się po europejsku, większość paradowała w ludowym stroju ■ibisyńskim. Mężczyźni mieli na sobie białe spodnie, od kostek do kolan bardzo obcisłe i szczelnie przy­legające do nóg, oraz białe chusty bawełniane, upię­te w rodzaj tuniki. Kobiety były odziane w podobne chusty, ale inaczej udrapowane. Spod chust wyzie­rały białe lub wzorzyste suknie. W przeciwieństwie do kobiet sudańskich, Abisyńki nie zakrywały głów ani twarzy, dzięki czemu mogłem podziwiać ich re­gularne rysy i kunsztowne fryzury. Mężczyźni mie­li na głowach najrozmaitszego kształtu kapelusze,

a w rękach parasole i długie kije przypominające oszczepy, co nadawało im wygląd jeszcze bardziej wojowniczy.

Ze zdziwieniem stwierdziłem, że wielu przechod­niów jest bosych. Początkowo myślałem, że to z bie­dy, lecz pan Bieganek mi wytłumaczył, że chodzenie boso jest starym przyzwyczajeniem abisyńskim, ułat­wiającym poruszanie się w górzystym terenie. Przed wojną chodzili boso nawet wspaniale umundurowani żołnierze Gwardii Cesarskiej.

Pawła zaniepokoił fakt, że wszyscy przechodzący Abisyńczycy mieli w rękach parasole.

Panie Bieganek, nie podobają mi się te para­sole — powiedział. — Zdaje się, że pański Etiopis, wnuk Noego, znowu szykuje nam kąpiel.

Ale referent powtórnie odwołał się do swojej wie­dzy książkowej o zwyczajach abisyńskich.

Spokojna głowa, obywatelu dyrektorze. Szanu­jący się Etiop nigdy nie wychodzi na miasto bez parasola, tak samo jak szanujący się warszawiak ni­gdy nie rusza się bez teczki. Noszą, bo noszą, ale to jeszcze wcale nie znaczy, że musi być deszcz.

Rozmawiając w ten sposób, zbliżaliśmy się do han­dlowego śródmieścia.

Ruch uliczny stawał się coraz bardziej ożywiony. Środkiem jezdni pędziły motocykle, skutery oraz lu­ksusowe samochody z wystrojonymi po europejsku Abisyńczykami. Między pojazdami mechanicznymi kłusowali biało odziani jeźdźcy na mułach, w asyście biegnącej pieszo służby. Z obu stron jezdni maszero­wało coraz więcej przechodniów, zbrojnych w kije i parasole.

Przed bielonymi domkamj przechadzały się maje­statycznie gromadki gdaczących głośno kur, a w pew­nej chwili zatarasowało nam drogę ogromne stado krów, popędzane przez konnych pastuchów. Ryk by-

dła, gardłowe pokrzykiwania pastuchów, gdakanie kur i trąbienie syren samochodowych składały się na melodię tej dziwnej afrykańskiej stolicy.

Śródmieście Addis Abeby prezentowało się o wie­le okazalej od reszty miasta. Widać było od razu, że cesarz Hajle Sellasje nie na próżno sprowadzał sobie fachowców ze wszystkich stron świata. Było tu trochę sklepów urządzonych na sposób europejski oraz kilka domów naprawdę miejskich: trzy-, a na­wet czteropiętrowych. Wzdłuż ulic stały rzędy wy­sokich lamp z oświetleniem jarzeniowym, a na skrzy­żowaniach mrugały kolorowe światełka nowoczes­nych sygnałów ruchu. Najbardziej jednak zdziwi­ło nas to, co zobaczyliśmy na placu przed gma­chem teatru. Stał tam ogromny i bardzo piękny pomnik.

A cóż to znowu za bestyja? — zdumiał się Pa­weł na widok pomnika. — Lew, nie lew? A na łbie ma koronę z krzyżem.

Tak, to pomnik Lwa Etiopskiego — stwierdził zachwycony pan Bieganek. — Lew w koronie jest herbem Etiopii, tak samo jak biały orzeł jest herbem Polski. Ja wam opowiem, panowie, na ten temat sza­lenie ciekawą legendę.

Ale do przekazania nam legendy nie doszło, bo Paweł nagle sobie przypomniał, że on także ma coś do powiedzenia na temat lwów abisyńskich. Słyszał on od jednego kupca w Kairze, że przed wojną cesarz Hajle Sellasje przyjmował oficjalnych gości, mając przy sobie dwa wielkie oswojone lwy. Ale później tego zwyczaju zaniechano, gdyż jeden z europejskich dyplomatów tak się tych lwów przestraszył, że do­stał ataku serca.

Pan Bieganek z demonstracyjną obojętnością wy­słuchał historyjki Pawła, po czym oświadczył, że mu­si się sfotografować na tle Lwa Etiopii. Powrót do

Warszawy bez takiej pamiątkowej fotografii uważał­by za grzech nie do darowania.

Nie zgadzam się na żadne fotografowanie —

zaoponował stanowczo Paweł. — Musimy się śpie­szyć do banku, tam czeka na mnie ten francuski po­średnik. Poza tym trzeba wymienić czek na dolary abisyńskie, bo nie mamy już pieniędzy nawet na dzisiejszą kolację. Fotografować się pan będzie w cza­sie urlopu wypoczynkowego.

Przecież ja już jestem na urlopie wypoczynko­wym — uśmiechnął się anielsko referent i nie zwra­cając uwagi na rozdrażnienie naszego przyjaciela, przyczepił do swego aparatu automatyczny samo- wyzwalacz, czyli tak zwany „autoknyps".

Ale ja nie jestem na urlopiel — ryknął wypro­wadzony z równowagi Bwana Kubwa. — Ja tu przy­jechałem pracować i nie zapraszałem nikogo, żeby ze mną jechał. Pytam was po raz ostatni: idziecie do banku czy nie idziecie?

Pan Bieganek zamruczał pod nosem, że postępowa­nie Pawła urąga kardynalnym zasadom demokracji, po czym z ciężkim westchnieniem odkręcił „auto­knyps" od aparatu i schował go do kieszeni.

Ze zwieszonymi głowami ruszyliśmy za naszym prześladowcą.

Do gmachu Banku Etiopii Bwana Kubwa wszedł sam, a nam kazał czekać na ulicy. Po jego odejściu „ulżyliśmy sobie” trochę na temat jego tyrańskich zagrań, a później zajęliśmy się obserwowaniem sce­nek ulicznych w śródmieściu abisyńskiej stolicy.

Bardzo lubię obserwować zachowanie się ludzi na ulicach nieznanych miast, bo można się z tego wiele dowiedzieć o obyczajowości danego narodu. Nieste­ty, w tym wypadku utrudniała nam sprawę zupełna nieznajomość języka abisyńskiego, a raczej amhars- kiego.

Zainteresowaliśmy się na przykład dziwnym cere­moniałem pozdrowień, jakie wymieniali między sobą mijający się przechodnie. Idzie oto naprzeciw siebie dwóch znajomych. Mijając się, krzyżują pozdrowie­nia, lecz na tym sprawa się jeszcze nie kończy. Od­chodząc od siebie, ciągle się jeszcze za sobą odwra­cają, kłaniają się, przesyłają uśmiechy, o coś pytają i na coś odpowiadają. Ta dziwna wymiana pozdro­wień rozciągała się czasem na odległość dobrych dwudziestu metrów. Cóż z tego, kiedy nie mogliśmy pojąć jej treści.

Na szczęście trafiła się nam jeszcze inna ciekawa scenka obyczajowa, którą można było zrozumieć bez znajomości języka amharskiego.

Na środku placu przed bankiem nastąpiło spotka­nie dwojga starych Amharów, należących prawdo­podobnie do zamożnej warstwy ziemiańskiej.

Mężczyzna jechał na mule, eskortowany przez czterech pieszych służących. Był to tłusty staruch odziany w tradycyjne białe chusty. Na nosie miał grube czarne okulary, a na głowie biały kask tro­pikalny. Przed mułem kroczyło dwóch czarnych słu­żących z parasolami w rękach. Dwóch innych popy­chało muła od tyłu. Kobietę — również starą, otyłą i tradcyjnie ubraną — dźwigało w lektyce czterech kulisów.

Starzy ziemianie musieli być dobrymi znajomymi, gdyż na dany znak obie kawalkady zatrzymały się naprzeciw siebie. Stary Amhara przy pomocy służą­cych zlazł z muła i podszedł do lektyki. Otyła pani podała mu rękę, a staruch wycisnął na niej uroczy­sty pocałunek.

Patrz pan — szepnąłem zdziwiony do referen­ta. — A ja myślałem, że to tylko w Polsce mężczyźni całują kobiety w rękę.

Ale potem nastąpiło coś zupełnie zdumiewającego.

Otyła pani amharska wychyliła się z lektyki w stro­nę znajomego i z kolei ona pocałowała go w rękę.

Pan Bieganek omal nie oszalał z uciechy.

To rozumiem: prawdziwe zrównanie płci — chi­chotał, notując pilnie w swoim zielonym notesie. — Ja ciebie buch w mankiet, ale ty mnie także. Warto by ten zwyczaj przenieść do Warszawy. Niech mi kto teraz zrobi zarzut, że nie całuję dam w rękę, zaraz mu odpowiem: „Bardzo chętnie, ale pod wa­runkiem wzajemności". Wie pan co, redaktorze? Za­czyna mi się podobać w tej pańskiej Etiopii.

Tymczasem Paweł wyszedł z banku ze swoim Fran­cuzem. Ciągle jeszcze naburmuszony wyciągnął od razu z kieszeni portfel wypchany podjętą walutą abi- syńską i przystąpił do wydzielania nam „kieszonko­wego", jakbyśmy byli jego dziećmi, a on naszym szczodrym ojcem. Przy okazji palnął nam „rodziciel­ską" mówkę:

Macie tu po dziesięć dolarów abisyńskich. Pa­miętajcie, że to dużo pieniędzy — równowartość czterech dolarów amerykańskich. Powinno wam wy­starczyć na wszystkie drobne wydatki w czasie na­szego pobytu w Addis Abebie. Jasne?

Pokiwaliśmy ironicznie głowami. Mógłby sobie oszczędzić tych kazań. Pewnie, że jasne. Jakie tu w ogóle mogą być wydatki w tej na pół wiejskiej stolicy!

Po załatwieniu spraw finansowych nasz wódz za­poznał nas z francuskim pośrednikiem.

To jest monsieur* Jean Bernard, Francuz, ale urodzony w Abisynii. Ja będę załatwiał z nim swoje interesy handlowe, lecz wy także możecie od niego wiele skorzystać, bo doskonale orientuje się we wszystkich sprawach swojej przybranej ojczyzny.

Monsieur Bernard uprzejmie uścisnął nam ręce i od razu zaniepokoił się, dlaczego nie mamy na głowach kapeluszy. Spojrzeliśmy na niego jak na wariata. A na co nam tu kapelusze? Dość mieliśmy tego ciągłego chronienia głów w Egipcie i w Sudanie.

Jak to: na co? — zdumiał się monsieur Bernard.

Żeby nie dostać porażenia słonecznego.

Pan Bieganek nerwowo zachichotał, a ja zupełnie oniemiałem. Urwał się ten Francuz czy co? Jakież w tej Addis Abebie jest słońce? Warto by go posłać na tydzień do Sudanu. Tam by dopiero poczuł.

Ale Francuz nie był wariatem. Nasze zdumione mi­ny wcale go nie speszyły.

Panowie zapominacie, że tylko dziesięć stopni dzieli nas od równika — powiedział poważnie. — Wam się wydaje, że słońce tu nie grzeje, bo miasto położone jest bardzo wysoko. Ale promienie ultra­fioletowe nie próżnują, więc trzeba uważać na gło­wę i na serce. Ciekaw jestem, czy panowie wiecie, na jakiej wysokości znajduje się Addis Abeba?

Było nam głupio, ale nie wiedzieliśmy.

Na wysokości dwóch tysięcy czterystu metrów. Rozumiecie, panowie? Blisko dwa i pół kilometra nad poziomem morza! Do nieba niedaleko. Dlatego nie radzę wychodzić na miasto bez kapeluszy.

Aż w głowie mi się zakręciło od tej wysokości, a pan Bieganek mimo woli zasłonił sobie ciemię fu­terałem od aparatu. No, bo chodzimy sobie spokojnie po mieście, widzimy naokoło góry, więc człowiek myśli, że jest w dolinie. A tu tymczasem o pięćset metrów wyżej niż na szczycie Giewontu.

Pan Bieganek — żeby pokryć wrażenie i nie dać poznać Francuzowi, że nas tak zagiął — bąknął nie­dbale:

Ale tak w ogóle, to ta etiopska stolica jest do­syć podła. Jakaś taka nieduża... Zupełnie jak wieś.

Monsieur Bernard spojrzał z ukosa na referenta.

Rzeczywiście, zabudowa Addis Abeby jest jesz­cze dość prymitywna. Nie ma się czemu dziwić: Abi­synia przez setki lat broniła się przed wpływami za­borczej Europy. Ale jeżeli chodzi o powierzchnię, to owo nieduże, jak pan sądzi, miasto większe jest od naszego Paryża.

Większe od Paryża?! Znowu nas zatkało. Ale ro­dowity Francuz to mówił, więc trzeba mu było wierzyć.

Dla uniknięcia dalszych kompromitacji skierowa­łem rozmowę na tematy obyczajowe.

Przed chwilą obserwowaliśmy sposób witania się tutejszych obywateli — powiedziałem. — Czy nie zechciałby pan nam wyjaśnić, dlaczego ci ludzie przy powitaniu zadają sobie tyle pytań, że na ostatnie muszą odpowiadać z odległości dwudziestu metrów?

A kobiety całują mężczyzn po rękach — wtrą­cił ni w pięć, mi !w dziewięć pan Bieganek.

Francuz uśmiechnął się.

Bo Abisyńczycy są narodem nadzwyczaj grzecz­nym. Spotykając się, nawet mimochodem, muszą się wypytać wzajemnie o zdrowie i pomyślność wszy­stkich swoich krewnych. I na każde pytanie powi­talne trzeba dać odpowiedź jak najbardziej pozytyw­ną — bez względu na istotny stan rzeczy. Wygląda to mniej więcej tak: „Jak się panu powodzi w inte­resach i jak się czuje pańska żona?" — pyta pierw­szy znajomy. „Dziękuję — odpowiada drugi. — Po­wodzi mi się świetnie i moja żona czuje się znako­micie". „A jak zdrowie pańskiego starszego syna?" „Dziękuję, miewa się wspaniale". I tak w kółko. Ilość pytań zależy od stanu liczebnego rodzin.

To znaczy — zastanawiał się pan Bieganek — że jeżeli żona takiego faceta akurat nie czuje się

dobrze, a jemu nie klei się w interesach — również musi odpowiedzieć, że wszystko w porządku?

Na pytania powitalne absolutnie tak. Do zmar­twień i niepowodzeń przechodzi się dopiero po za­kończeniu ceremonii powitań, w zasadniczej rozmo­wie, która odbywa się przeważnie tylko między bliż­szymi znajomymi.

A więc przy powitaniu wszystko ładnie, pięknie: i powodzi mi się świetnie, żona czuje się doskonale. A w chwilę potem, w rozmowie, wszystko fatalnie: i żona chora, i mnie wylali z biura. Przecież to śmie­szne!

Dla nas tak — roześmiał się monsieur Ber­nard. — Ale rozumiecie panowie, że co kraj, to oby­czaj. Kto wie zresztą, czy ta abisyńska metoda nie jest lepsza niż wylewanie zaraz w pierwszych sło­wach wszystkich domowych żalów i kłopotów.

Pan Bieganek wyciągnął z kieszeni zielony notat­nik i znowu zaczął namiętnie notować. Paweł sko­rzystał z przerwy.

Może już damy spokój tym abisyńskim powita­niom — powiedział słodziutkim głosem, ciskając mor­dercze spojrzenia w stronę moją i referenta. — Za­męczycie mi tu pana Bernard, a my musimy jeszcze z sobą trochę porozmawiać o sprawach handlowych. Pojadę teraz do jego biura, a wam, chłopy, radzę wracać do hotelu. Deszcz wisi w powietrzu. Zaraz będzie lało.

Potem Paweł i monsieur Bernard odjechali samo­chodem, a my zostaliśmy sami na centralnym placu Addis Abeby. Słońce już nie świeciło. Niebo było zaciągnięte chmurami. W mieście zrobiło się chłodno i szaro.

Co robimy dalej z tak mile rozpoczętym popo­łudniem? — spytałem referenta. — Zdaje się, że pański Etiopis znowu przygotowuje lepszą hecę.

Pan Bieganek skrzywił się i powiedział, że „czuje się jakoś dziwnie". Musiało mu zaszkodzić to cho­dzenie bez kapelusza.

A co panu dolega? — zainteresowałem się.

Boli mnie w tyle głowy i w okolicach serca.

A gdzie, w którym miejscu?

Referent wykonał niezdecydowany kolisty ruch ręką.

Panie Bieganek, przecież to żołądek, nie serce.

W Afryce wszystkie choroby zaczynają się od żołądka — zniecierpliwił się referent. — I niech pan nie woła na mnie ciągle „panie Bieganekl... panie Bieganek I” Po co wszyscy ludzie mają znać moje na­zwisko?

Przecież tu nie ma nikogo, kto rozumie po pol­sku. Sami tutejsi, Abisyńczycy...

No to co, że tutejsi? Zawsze bezpieczniej bez nazwisk.

Więc jak mam do pana mówić?

Może redaktor mówić: „panie Albinie". Wie pan przecież z paszportu, że takie jest moje imię chrzestne.

A więc, panie Albinie, co robimy dalej? Jeżeli pan jest chory, to wracamy do hotelu.

Nie, lepiej pochodzimy sobie trochę po mieście. Jak zobaczę coś ciekawego, to od razu przestanie mnie boleć.

Choroba nie musiała być ciężka, gdyż pan Biega­nek dość żwawo zaciągnął mnie na drugą stronę placu. Weszliśmy w jedną z wąskich uliczek dziel­nicy targowej. Referent miał dobrego nosa, zaraz na wstępie zobaczyliśmy coś ciekawego.

W uliczce było dużo kramików i sklepików kra­wieckich. Przed sklepikami stały zbite z desek stoły z maszynami do szycia. Pracujący przy nich krawcy obrębiali długie, białe chusty bawełniane, służące za

strój zarówno mężczyznom, jak kobietom abisyńskim. Nad kramami, na długich drągach, wisiały całe setki białych spodni z obcisłymi nogawkami — takich sa­mych, jakie oglądaliśmy na nogach prawie wszyst­kich przechodniów. Cała uliczka była czymś w ro­dzaju wielkiego magazynu odzieżowego dla miesz­kańców Addis Abeby.

Widzi redaktor, zaraz się dowiemy, jak się na­zywają te spodnie i te chusty.

Ciekaw jestem, w jaki sposób, jeżeli nie umie pan ani słowa po amharsku.

Pan Bieganek przymrużył oko i zrobił diabelnie chytrą minę.

Zaraz pan zobaczy, Bieganek nie z takimi rze­czami dawał sobie radę.

Podeszliśmy do jednego z pierwszych kramów i re­ferent chwycił za nogawkę wiszących spodni. Po­trząsnął nią kilka razy i patrząc pytająco na sprze­dawcę wydał z siebie jakiś bełkotliwy pomruk, w któ­rym dźwięczał wyraźnie znak zapytania.

Abisyński sprzedawca od razu zrozumiał, o co cho­dzi białemu cudzoziemcowi, i z uśmiechem odpowie­dział jednym słowem:

Suri.

Widzi pan, spodnie nazywają się „suri" — oznajmił tryumfalnie Wielki Odkrywca. — To wcale nie trudny język ten amharski. Teraz zobaczymy, jak nazywają się te chusty.

Zachęcony powodzeniem podszedł do stolika, przy którym schylony krawiec kończył właśnie obrębia­nie białej bawełnianej materii, i śmiało chwycił za róg chusty. Ale musiał pociągnąć zbyt silnie, bo nagle cały kilkumetrowy pas tkaniny znalazł się na ziemi.

Rozgniewany krawiec zerwał się 2 krzykiem od maszyny, lecz widząc Europejczyka natychmiast zmie­nił ton. Podniósł z ziemi tkaninę, rozwinął ją w ca-

lej okazałości przed referentem i zaczął szybko mó­wić coś po amharsku. W jego przemówieniu kilka razy powtórzyło się słowo „szamma".

Pan Bieganek, przestraszony swoim czynem, przy­takiwał grzecznie wymownemu krawcowi, lecz minę miał bardzo niewyraźną.

W pewnej chwili zaszło coś nieoczekiwanego. Abi- syńczyk — ośmielony widocznie potakiwaniem mego towarzysza — nagle narzucił na niego podniesioną z ziemi chustę i jednym ruchem udrapował mu ją na ramionach na sposób abisyński.

Widok był kapitalny — referent Albin Bieganek przemieniony w Abisyńczyka! Ale zainteresowanemu ta przemiana zupełnie nie odpowiadała. Zaczął się szarpać i wyrywać. Szarpał się tak długo, aż krępu­jącą go chustę rozdarł na pół. Wtedy dopiero roz­pętało się prawdziwe piekło. Cała uliczka stłoczyła się wkoło nas, wszyscy Abisyńczycy wrzeszczeli, a najgłośniej poszkodowany krawiec. Z niezrozumia­łej mowy amharskiej wybijało się co chwila to samo słowo „szamma". Nie ulegało już żadnej wątpliwości, że tak właśnie nazywa się biała chusta, zniszczona przez mego przyjaciela.

Nie ma co, panie Albinie — powiedziałem — za naukę języka trzeba płacić. Wyjmuj pan dolary, bo może dojść do wielkiej awantury.

Referent chwycił się za brzuch i wyjęczał, że czuje się coraz bardziej chory. Ale na krawcach abisyń- skich nie wywarło to żadnego wrażenia. Zakrzyczeli .jeszcze głośniej, a główny poszkodowany zaczął szar­pać aparat fotograficzny mego nieszczęśliwego to- warszysza i chciał go siłą zerwać z jego szyi.

Nie było sensu dłużej zwlekać. Pan Bieganek po­jękując płaczliwie wyciągnął z kieszeni swoje „kie­szonkowe". W uliczce na widok zielonych banknotów z wizerunkiem cesarza Hajle Sellasjego zrobiło się

ha chwilę zupełnie cicho. Ale kiedy referent wręczył poszkodowanemu tylko jednego dolara, krawiec zno­wu podniósł wielki krzyk. Pan Bieganek szybko do­łożył jeszcze jednego „hajle sellasjego", lecz i to nie zadowoliło właściciela zniszczonej szammy. Uspokoił się dopiero po otrzymaniu okrągłej sumki czterech dolarów.

Jak widać z tego, artykuły odzieżowe nie należały w Addis Abebie do rzeczy najtańszych.

Z chwilą opłacenia przez nas podartej szammy nastrój abisyńskich krawców uległ całkowitej zmia­nie. Od razu otoczyły nas życzliwe uśmiechy i przy­jemne gesty. Właściciel szammy zwinął ją w zgrab­ny pakuneczek i niemal siłą wcisnął pod pachę panu Biegankowi. Żegnani uprzejmymi ukłonami, wycofa­liśmy się pośpiesznie z fatalnej uliczki.

Ale nie był to jeszcze koniec naszych udręczeń. Skoro tylko powróciliśmy na plac, w powietrzu na­gle zaszumiało i lunął deszcz.

Polscy czytelnicy — którzy znają tylko nasze desz­cze, choćby najbardziej rzęsiste — nie mogą sobie nawet w przybliżeniu wyobrazić, jak wygląda taka abisyńska ulewa.

W jednej chwili przemokliśmy do ostatniej nitki, a centralny plac stolicy zamienił się w wielką roz- pluskaną kałużę. Z ogromnej dziury w niebie, która otwarła się nad naszymi głowami, waliły z szumem nieprzerwane potoki deszczu — tak gęstego, że nawet najbystrzejsze oko nie potrafiłoby Tozróżnić w nim poszczególnych kropel. Czuliśmy się jak muchy, na które wylano wiadro wody.

Przemoczeni, oszołomieni, półprzytomni, chwyciliś­my wreszcie jakąś wolną taksówkę. Kiedy ładowa­liśmy się do samochodu, pan Bieganek próbował wy­rzucić ukradkiem świeżo zakupioną szammę. Ale zapomniał biedak, że Abisyńczycy są najgrzeczniej­

szym narodem na świecle. Czujny śżofer taksówki natychmiast wyskoczył z wozu, podniósł uroniony pakunek i z miłym uśmiechem podał go prawemu właścicielowi. Prawy właściciel, odbierając zgubę, tak głośno zgrzytnął zębami, ze mimo woli musiałem się roześmiać.

Z czego się pan śmieje? — warknął na mnie referent.

Wcale się nie śmieję — mruknąłem, opadając z ulgą na miękkie siedzenie taksówki. — Tylko zu­pełnie nie rozumiem, dlaczego pan chciał wyrzucić tę szammę. Przecież było panu w niej ogromnie do twarzy.

I wyobraźcie sobie, że ten zarozumiały typ zupeł­nie się nie poznał na moim żarcie. Przyjął go za do­brą monetę.

A wie pan, już dużo osób mi mówiło, że mam dobrą twarz do takich egzotycznych strojów — od­powiedział najpoważniej w świecie. — Szamma to jeszcze głupstwo, redaktorze, szkoda, że nie widział mnie pan w egipskim turbanie.

No i osądźcie sami, co można było na to odpowie­dzieć? Chyba tylko jeszcze raz roześmiać się prosto w nos. Ale nasza sytuacja wcale nie usposabiała do śmiechu. Było mi zimno, mokro i ze strachem myśla­łem o tym, jak Paweł zareaguje na wiadomość, że wydaliśmy cztery dolary na tę idiotyczną szammę. A do tego sprawunku dojdzie jeszcze opłata .za tak­sówkę... Nie, zupełnie nie chciało mi się śmiać.

Spytałem szofera, ile wyniesie kurs do hotelu. Okazało się, że dokładnie tyle samo, co odszkodo­wanie za podartą szammę — równiutkie cztery do­lary. Kurs wydał mi się bezczelnie wyśrubowany, lecz kierowca był tak uprzejmy, że nie wypadało się jakoś targować.

W tym mieście wszystko kosztuje cztery dola­

ry. Co za kraj, co za ludziel — biadał znękany refe­rent. — Na mnie wypada połowa, więc znowu będę musiał wybulić dwa papierki, zostaną mi już tylko cztery. Rany boskie, co na to powie pan dyrektor! Miało nam przecież wystarczyć na cały pobyt.

I pan Bieganek znowu chwycił się za brzuch i za­czął przeraźliwie jęczeć.

Po co ja przyjechałem do tej przeklętej Etiopii? Wszystko przez redaktora. Żeby nie redaktor, tobym sobie teraz siedział na słoneczku, w ogródku Grop- piego, i poznawał Etiopię z książek! Byłoby przyje­mniej, taniej i bez tego piekielnego deszczu. Ojej, mój brzuch! Niech redaktor powie temu amharskie- mu wydrwigroszowi, żeby trochę zwolnił, bo ślisko, może być katastrofa...

Po kilku minutach szaleńczej jazdy samochód za­trzymał się przed hotelem. Pomogłem wysiąść stęka­jącemu towarzyszowi, po czym, ująwszy go pod ramię, przeprowadziłem przez jasno oświetlony hall hotelo­wy. Musieliśmy sprawiać wrażenie nader żałosne, bo nasz przemarsz wywołał prawdziwą sensację wśród odpoczywających w hallu specjalistów zagranicznych.

Kiedy znaleźliśmy się wreszcie w naszym pokoju, zacząłem wyrzucać panu Biegankowi, że udaje cho­robę i ośmiesza mnie przed całym hotelem. Ale re­ferent chyba nie udawał. Teraz dopiero spostrzegłem, że naprawdę wygląda na chorego. Był trupio blady, a oczy miał zupełnie nieprzytomne. Nie zwracał żad­nej uwagi na moje wymówki i nie chciał nawet sły­szeć o zmianie przemoczonej bielizny. Tak jak przy­szedł, w mokrym ubraniu, uwalił się na łóżku i trzy­mając się za brzuch, stękał głucho, jakby za chwilę miał umrzeć.

Ogarnął mnie niepokój. Jeszcze mi tu facet gotów naprawdę wykitować. I co to może być? Tyfus? Żółta febra? Cholera? Wiadomo przecież, że Abisynia sły­

nie z różnych najstraszniejszych chorób. A może to te promienie ultrafioletowe, o których mówił Francuz? Taki kłopot na samym początku podróży. Nie wie­dzie nam się w tej Abisynii, stanowczo nam się nie wiedzie. Naraz olśniła mnie nowa myśl.

Panie Albinie — spytałem z nadzieją w gło­sie — a może pan się po prostu przejadł tymi bez­płatnymi przekąskami z zimnego bufetu?

Pan Bieganek przerwał na chwilę umieranie i spoj­rzał na mnie wzrokiem konającej sarny.

Panie redaktorze, dlaczego pan mnie obraża? Mnie miałaby zaszkodzić ta odrobina przekąsek? Mnie, któremu na ogólnofińskim konkursie jedzenia paró­wek w Helsinkach...

Ale nie skończył rozpoczętego zdania, bo chwycił go nowy atak bólów i jęknął tak strasznie, że aż mróz przeszedł mi po kościach.

Nie ma rady — pomyślałem w panice. — Trzeba jak najprędzej sprowadzić lekarza. On jest naprawdę bardzo chory".

I nie wdając się w żadne rozmowy z referentem, pobiegłem co tchu do zarządzającego hotelu.

Pan Macek bardzo się przejął chorobą polskiego gościa. Od razu wyliczył mi wszystkie straszliwe za­razy abisyńskie, czyhające na nieostrożnych cudzo­ziemców, i zaczął mnie wypytywać, czy mój przyja­ciel nie jadł przypadkiem na mieście surowego mięsa, które stanowi ulubiony przysmak Abisyńczyków. Kie­dy go zapewniłem, że poza obiadem w restauracji hotelowej nie braliśmy niczego do ust, zarządzający trochę się uspokoił i powiedział, że zaraz przyśle do nas pewnego austriackiego lekarza, który ze wzglę­du na podeszły wiek nie zajmuje się już wprawdzie praktyką, ale za to mieszka w hotelu i w nagłych wypadkach chętnie odwiedza hotelowych pacjentów.

Kiedy wróciłem do pokoju, pan Bieganek już nie

jęczał. Leżał na łóżku z zamkniętymi oczami i był jeszcze bledszy niż poprzednio. Wyglądał tak żałoś­nie, że aż mi się ścisnęło serce. Nie otwierając oczu przywołał mnie do siebie omdlewającym ruchem ręki.

Panie redaktorze, mnie się zdaje, że ja już z te­go nie wyjdę — powiedział słabym głosem. — Czuję, że zbliża się mój koniec. To nie jest zwykła europej­ska choroba. Znam te objawy z książek lekarskich. Moja ciotka miała rację...

Jaka znowu ciotka, o czym pan bredzi? — spy­tałem, nie wiedząc, czy mam się śmiać, czy płakać.

Opowiadałem panu przecież w Sudanie, że mam dwie stare ciotki. Jedna z nich miewa prorocze sny. Te sny* zawsze się sprawdzają. Jej jeszcze przed pierwszą wojną światową śniło się, że w Polsce bę­dzie socjalizm. Otóż w wigilię mojego wyjazdu do Fin­landii ta ciotka miała sen, że byłem gdzieś w górach i że tam napadł na mnie lew i mnie pożarł. Wtedy się z tego śmiałem, bo w Finlandii nie ma ani gór, ani lwów. Ale teraz... Sam pan rozumie...

Nic nie rozumiem — rozzłościłem się. — Nie rozumiem, jak wykształcony człowiek może wierzyć w takie idiotyczne bzdury. A zresztą nie widzę żad­nego związku między snem a pańską chorobą. O ile mi wiadomo, żaden lew dotychczas na pana nie na­padł.

Pan Bieganek uśmiechnął się rozdzierająco.

To prawda, redaktorze, lew na mnie nie napadł. Ale wie pan równie dobrze, jak ja, że lew jest her­bem Etiopii. A góry są tu także. Nie próbujmy się łudzić. Znaczenie snu mojej ciotki jest jasne: umrę w Etiopii. Jej sny zawsze się sprawdzają.

Niech pan się nie wygłupia! — krzyknąłem, tracąc resztki cierpliwości. — Jak panu nie wstyd wygadywać takie rzeczy. Nie jest pan chory na żad­

ną ciężką chorobę. Zaraz przyjdzie doktor i wszystko się wyjaśni.

Referent westchnął boleśnie.

*— Krzyki tu nic nie pomogą, redaktorze, chcę pa­na prosić o jedną rzecz. Kiedy... to już nastąpi, nie pozwólcie pochować mnie w Etiopii. Ten ciągły deszcz przeszkadzałby mi nawet po śmierci. Jeżeli prze­wiezienie zwłok do kraju okaże się zbyt kosztowne, to pochowajcie mnie w Sudanie. Najlepiej byłoby na tamtym placu... Wie pan... obok grobowca Mahdiego... No co, przyrzeka pan?

Przedziwny człowiek był z tego Bieganka. Nawet w takich momentach nie opuszczała go fantazja i po­czucie własnej ważności.

Na szczęście nie musiałem już na to odpowiadać, bo właśnie w tej chwili rozległo się pukanie i do pokoju wszedł austriacki lekarz.

Doktor był rzeczywiście wiekowy i w dodatku kiep­sko słyszał, co bardzo utrudniało z nim rozmowę. Nie wiem dlaczego, natychmiast po wkroczeniu do pokoju uchwalił sobie, że to właśnie ja jestem tym chorym, do którego go wezwano. Nie zważając na moje protesty, ujął mnie za przegub ręki i wyjąw­szy z kieszeni zegarek, zaczął mi wyliczać tętno. Po­tem, przy pomocy specjalnej łyżeczki, usiłował zajrzeć mi do gardła. Ale na to już nie pozwoliłem. Wrzasną­łem tak głośno, że łyżeczka wypadła mu z rąk, a on sam zrozumiał wreszcie swoją pomyłkę.

Podeszliśmy do łoża umierającego i doktor zajął się energicznie przywracaniem go do życia.

Najpierw kazał mu pokazać język. Kiedy pan Bie- ganek to uczynił, przeraziłem się. Język był potwor­nie obłożony, zielonoszary. Ale doktor zupełnie się tym nie przejął. Pokiwał głową, zatarł ręce i mruk­nął pod nosem:

Sehr schón*.

Następnie zabrał się do ugniatania brzucha chore­go, co nie przyszło mu łatwo, gdyż Pogromca Lam­partów był człowiekiem nader łachotliwym. Umiera­jący wił się na łóżku, piszczał i jęczał, ale nic mu nie pomogło. Lekarz doprowadził ugniatanie do koń­ca. Potem znowu zatarł ręce i znowu wymruczał swoje.

Sehr schóm.

Na tym badanie się skończyło. Doktor otworzył podręczną walizeczkę i wyjął z niej butelkę z jakimś żółtawym oleistym płynem.

Dopiero wtedy pozwoliłem sobie na nieśmiałe py­tanie:

Panie doktorze, czy to coś poważnego?

Lekarz spojrzał na mnie znad okularów i uśmiech­nął się kpiąco.

Czy coś poważnego? Ależ oczywiście, mein lie- ber Herr**. Pański kolega bardzo poważnie się prze­jadł. Ale zaraz damy mu dwie łyżki rycyny i wszy­stko będzie w porządku.

Na dźwięk słowa „rycyna" cudem uratowany od śmierci w jednej chwili ozdrowiał. Oświadczył, że bóle mu już przeszły i że rycyny nie weźmie za żad­ne skarby, ponieważ jego organizm nie znosi tego lekarstwa.

Ale dobroduszny lekarz austriacki w czasie swojej długiej praktyki nie z takimi chorymi dawał sobie radę. Po krótkim oporze Pogromca Lampartów mu­siał skapitulować. Zgodził się przyjąć olej pod wa­runkiem, że mnie przy tym nie będzie. Bardzo mnie ten warunek zdenerwował, bo miałem ogromną ocho­tę popatrzeć na to, jak pan Bieganek będzie się mę­

czyć. Należała mi się chyba ta drobna satysfakcja za strach, jakiego mi napędził swoją wymyśloną cho­robą. Ale nie było rady: musiałem wyjść.

Kiedy wróciłem po paru minutach, lekarza w po­koju już nie było. Pan Bieganek leżał jeszcze na łóżku, lecz wyglądał o wiele lepiej i nie udawał już człowieka śmiertelnie chorego. Musiało mu być po­rządnie głupio po tej całej hecy z umieraniem, bo minę miał niewyraźną i był bardzo uprzejmy.

Wie pan, redaktorze — zaszczebiotał na przy­witanie — że ta obrzydliwa rycyna rośnie w Etiopii? Wyciska się ją z nasion takiego niewysokiego drzew­ka. Doktor mówił, że te drzewka spotyka się tu na każdym kroku.

To znakomicie — uciąłem sucho. — Wobec te­go będzie pan mógł dalej bez przeszkód korzystać z zimnego bufetu.

I zmieniłem temat na poważniejszy:

Niech no pan lepiej powie, ile wziął za wizytę ten doktor?

Niedoszły nieboszczyk ciężko westchnął.

Cztery dolary. Przecież mówiłem redaktorowi, że tu wszystko kosztuje cztery dolary. Oddałem mu ostatnie pieniądze, nie mam już ani grosza. O rany, co to będzie, jak wróci dyrektor.

Obawy pana Bieganka okazały się jak najbardziej uzasadnione. Spotkanie z naszym groźnym wodzem wypadło fatalnie.

Kiedy opowiedzieliśmy mu po kolei: o kupnie podartej szammy, o przepłaceniu szofera taksówki

i o chorobie pana Bieganka — Bwana Kubwa wpadł w szał. „

Przez dłuższy czas miotał się po pokoju jak roz­juszony tygrys i wykrzykiwał pod naszym adresem różne przykre rzeczy, których absolutnie nie mogę tu powtórzyć. Potem uspokoił się i podyktował nam

twarde warunki dalszego współistnienia. Albo pod­damy jego kontroli wszystkie, najdrobniejsze nawet wydatki, albo natychmiast dzieli fundusz podróżny na trzy części i wypłaca nam w całości nasze udziały.

Będziecie sobie mogli codziennie kupować szam- my, rozbijać się taksówkami i wzywać lekarzy przy każdym bólu brzucha — powiedział. — Ale do kraju wrócicie piechotą, bo na samolot wam już nie wy­starczy. Gorąco was na to namawiam. Taka piesza wędrówka to wymarzona okazja dla prawdziwych podróżników.

Okazało się jednak, że pan Bieganek i ja nie by­liśmy prawdziwymi podróżnikami. Pomimo niezaprze­czonych uroków pieszej wędrówki z Addis Abeby do Warszawy woleliśmy wybrać haniebną kapitulację

i ze smutnie zwieszonymi głowami poddaliśmy się dyktaturze finansowej Bwana Kubwy.

Po załatwieniu tej sprawy w pokoju zapanowała cisza, Paweł zajął się pisaniem sprawozdania dla swo­jej Centrali, pan Bieganek wyciągnął z walizy grubą książkę i pogrążył się w lekturze, ja patrzyłem tępo w okno, zastanawiając się nad tym, skąd w Abisynii bierze się tyle deszczu.

Ale ruchliwy referent nie potrafił długo usiedzieć w spokoju. W pewnej chwili podniósł głowę znad książki i zaczął pilnie nadsłuchiwać. Potem skoczył do okna, posłuchał jeszcze trochę i naraz jak nie wrzaśnie:

Panowie, hieny! Słyszycie? Hieny się śmieją! Paweł jak to Paweł — nawet nie drgnął. Lecz i ja

nie miałem już zaufania do naszego nieobliczalnego towarzysza. Chyba mu się w głowie pomieszało: hie­ny w Addis Abebie!

Niech pan sobie zmierzy gorączkę — powiedzia­łem obojętnie — termometr jest na nocnym stoliku.

Ale referent nie dawał za wygraną.

Nie róbcie ze mnie wariata, redaktorze. To na­prawdę hieny. Każdy wie, że w okolicy Addis Abeby włóczy się mnóstwo hien. Nocami często zakradają się do miasta. Czytałem o tym w moich książkach. O, słyszy pan? Znowu się śmieje!

Mówił tak przekonywająco, że i ja zacząłem nad­słuchiwać. Rzeczywiście: z daleka dochodziło jakieś przejmujące naszczekiwanie, przypominające trochę śmiech ludzki.

Paweł, słyszysz?

Ale Bwana Kubwy nie obchodziły hieny. Wolał pi­sać swoje sprawozdania.

Niech pan tu nie zawraca głowy hienami — krzyknął na pana Bieganka. — Ja panu powiem, kto się śmieje. Ci faceci, co wyłudzili od was dwanaście dolarów. Śmieją się, bo tacy frajerzy, jak wy, nie co dzień im się trafiają.

Po tej niedelikatnej uwadze pan Bieganek zgasł jak zdmuchnięta świeca. O hienach nie było już wię­cej mowy. Paweł skończył swoje sprawozdanie i za­czął się przygotowywać do snu. Ja także poszedłem w jego ślady. Tylko referent stał nadal nieruchomo przy oknie, wpatrzony w rozpluskaną ciemność i wsłu­chany w odległe odgłosy abisyńskiej nocy. Na ko­niec i on miał tego dosyć. Odwrócił ku nam swe umęczone chorobą oblicze i rzekł tonem człowieka absolutnie zrezygnowanego:

Nie, moi panowie, Etiopia to nie jest Sudan ani Egipt. Tam było zupełnie inne życie.

Pan Bieganek opowiada o cesarzach abi- syńskich — Nareszcie poznajemy Abisyń- czyka, z którym można się rozmówić —

Jak się oblicza w Abisynii czas — Prze­jażdżka po Addis Abebie — Miasto, które powstało z miłości do kobiety — Kolacja u Francuza i przysmaki kuchni abisyńskiej

Trzeciego dnia od samego rana znowu lało. Złośli­wość klimatu abisyńskiego do tego stopnia wypro­wadziła z równowagi naszego przyjaciela Pawła, że zaczął głośno złorzeczyć na deszcz. Wygrażając pięś­ciami szalejącej za oknem ulewie, krzyczał, że taka pogoda to granda przechodząca ludzkie pojęcie; że on, Paweł, nie jest tu na urlopie wypoczynkowym ani na reportażu, jak niektórzy z jego znajomych, lecz przyjechał do Abisynii załatwiać ważne interesy handlowe; że każdy dzień pobytu w Addis Abebie kosztuje ciężkie dewizy — szczególnie gdy ma się przy sobie dwóch takich marnotrawców, jak my; że on, Paweł, dłużej tego deszczu nie wytrzyma... itd... itd... itd...

Niegdyś król Persji Kserkses, obrażony na morze, kazał je smagać żelaznymi łańcuchami. Mógł więc

i nasz przyjaciel Bwana Kubwa pokrzyczeć sobie na deszcz. Miał do tego święte prawo. Tylko że deszcz abisyński nie był taki uległy, jak my z panem Bie- gankiem, i nic sobie nie robił z jego awantur. Po prostu lał dalej. Wreszcie naszego szefa zmęczyło to bezskuteczne urąganie i z okropnie ponurą miną za­brał się do golenia.

Natomiast pan Bieganek od najwcześniejszych go­dzin porannych był wesoły jak szczygieł. Kuracja

rycynowa musiała mu dobrze zrobić, bo poza inte­resującą bladością oblicza niczym już nie przypomi­nał wczorajszego umarlaka. Nie wiadomo kiedy wstał, ogolił się, ubrał — i teraz wyświeżony, zapięty na ostatni guzik, uwijał się ochoczo po pokoju, podśpie­wując sobie pod nosem. Tak mnie ta jego szczygla wesołość zirytowała, że nie mogłem sobie odmówić drobnej satysfakcji — i spytałem go po cichu, czy jeszcze nadal reflektuje na miejsce obok grobowca Mahdiego. '

Żebyście widzieli, jak on na mnie spojrzał! Jak na rozdeptanego karalucha. Udał, że w ogóle nie rozu­mie, o co mi chodzi. I dalej krążył po pokoju, i dalej sobie podśpiewywał. Było to wprost nie do zniesienia. Ale zaciąłem zęby i czekałem cierpliwie, aż nasz bez­troski szczygiełek zderzy się z rozwścieczonym Pawłem.

A jednak — wbrew moim nadziejom — do tego zderzenia nie doszło. Bwana Kubwa pod wpływem deszczu kompletnie się załamał. Zamiast urządzić pie­kielną awanturę, nieoczekiwanie zaproponował, żeby pan Bieganek opowiedział nam coś ciekawego o Abi­synii.

Ta propozycja tak nie pasowała do Pawła, że re­ferent w pierwszej chwili aż się przestraszył, wietrząc w tym jakiś podstęp. Ale jego chęć popisywania się swoją wiedzą była tak przemożna, że wahanie nie trwało długo.

A co pan dyrektor chciałby usłyszeć? — spytał nieufnie. .(WSA

Niech pan najpierw pokaże tę książkę z kon­stytucją abisyńską. Sprawdzimy, czy jest tam o kró­lu Salomonie i o królowej Saby.

Już się robi, obywatelu dyrektorze! — zawołał ochoczo referent, wyzbywając się resztek nieufności. Zaraz pan zobaczy na własne szanowne oczy.

Pogrzebał chwilę w walizce, odnalazł angielską książkę, o którą chodziło, otworzył ją na odpowied­niej stronicy — i podsunął pod nos Bwana Kubwie.

O, proszę spojrzeć: tu tekst konstytucji Cesar­stwa Etiopii, a tu odnośny artykuł. Może pan dyre­ktor raczy przetłumaczyć głośno, żeby redaktor także słyszał.

Paweł uroczyście przetłumaczył artykuł II konsty­tucji abisyńskiej.

...Godność cesarska po wsze czasy ma być zwią­zana z domem Hajle Sellasjego Pierwszego, który pochodzi w linii prostej i nieprzerwanej od Meneli- ka Pierwszego — syna królowej Saby, władczyni Etiopii, oraz króla Salomona z Jerozolimy.

Rzeczywiście — zdziwił się nasz szef. — Stoi jak byk: królowa Saby i król Salomon, trudno za­przeczyć. A byłem przekonany, że pan buja.

Ja nigdy nie bujam — nadął się Wielki Odkryw­ca. — Jeżeli pan dyrektor chce, to mogę opowiedzieć, jak to się w ogóle zaczęło. Czytałem taką jedną le­gendę.

Wal pan! Dawno już nie słyszeliśmy od pana żadnej biblijnej opowieści.

Tylko żeby obywatel dyrektor później nie na­bijał się ze mnie, jak i tym Etiopisem.

Humor naszego wodza ulegał coraz wyraźniejszej poprawie.

Co będzie później, zobaczymy. Nigdy nie ku­puję kota w worku.

A więc to było tak — rozpoczął swe opowia­danie pan Bieganek. — Przed trzema tysiącami lat w Etiopii żyła piękna królowa Makeda, władczyni starożytnej prowincji Saba. Ta piękna królowa Saby lub — jak ją nazywają w Etiopii — negeste Azjeb zapragnęła koniecznie poznać żydowskiego króla Sa­

lomona, gdyż o jego mądrości nasłuchała się wiele od kupców, przybywających z drugiej strony Morza Czerwonego. Król Salomon był wówczas najmędrszym z ludzi. Z całego świata ściągano do niego na sądy oraz po rady w różnych trudnych sprawach. Nie było zagadki, której nie umiałby rozwiązać...

Ale z próżnego nalać nie potrafił — powiedział szyderczo Paweł.

Obywatelu dyrektorze, ja bardzo proszęl...

No dobrze, już dobrze, wal pan dalej.

Otóż... na czym to ja stanąłem?... Aha!... Otóż pewnego dnia królowa Saby z całym swym dworem wybrała się w podróż do Jerozolimy, żeby osobiście poznać króla Salomona. Król Salomon przyjął ją z wielkim szykiem, a potem zaczęli sobie zadawać różne trudne zagadki. No i stało się: piękna królowa Saby zakochała się w mądrym królu Salomonie, a mą­dry król Salomon zakochał się w pięknej królowej Saby.

A musicie wiedzieć, że król Salomon był nie tylko mędrcem, lecz także pierwszorzędnym poetą. Wymy­ślił więc na cześć ukochanej szałowy poemat miłosny, wysławiający wszystkie uroki jej piękności. Poemat ów — znany jako „Pieśń nad pieśniami" — przetrwał do dnia dzisiejszego i jeszcze ciągle uchodzi za naj­wspanialszy utwór miłosny wszystkich czasów*.

Ale królowa Saby była tak dumna i skromna, że pod różnymi pozorami wykręcała się od spotkań sam na sam z zakochanym królem, uniemożliwiając mu w ten sposób wyśpiewanie „Pieśni nad pieśniami". Doprowadzony do ostateczności Salomon sięgnął po rozum do swej mądrej głowy i postanowił zdobyć

ukochaną podstępem. Zaraz następnego wieczora za­prosił ją na kolację, składającą się z samych śledzi!...

Teraz to pan już zalał na całego, panie Biega- nek — oburzył się Paweł — nigdy nie uwierzę, żeby na królewskiej kolacji były same śledzie.

No, może nie same... — zreflektował się refe­rent — w każdym razie było dużo śledzi i dużo in­nych słonych rzeczy, gdyż Salomonowi chodziło o to, żeby królowej Saby w nocy zachciało się pić.

Ciekawe — mruknął nieufnie Paweł. — I na co to mu było potrzebne?

Niech pan dyrektor będzie spokojny — uśmiech­nął się szatańsko pan Bieganek — Salomon wiedział, co robi. Jedyna droga do studni pałacowej wiodła przez jego prywatne apartamenty. Kiedy więc kró­lowej zachciało się pić, musiała przejść przez pokój Salomona.

Paweł skrzywił się z niesmakiem.

Dżentelmenem to ten pański Salomon nie był. Babka przyjeżdża do niego z wizytą, a ten najpierw daje na kolację śledzie, a później blokuje drogę do studni...

Obywatelu dyrektorze — ujął się gorąco za starożytnym królem pan Bieganek — jak człowiek naprawdę się zakocha, to wtedy nie przebiera już w środkach.

Powiedział to z miną tak gruntownego znawcy przedmiotu, że trudno się było z nim spierać.

A więc królowa Saby musiała przejść nocą przez pokoje króla Salomona. A król czekał na nią zaczajony za kotarą. Kiedy zobaczył ukochaną, od razu padł przed nią na kolana i wyśpiewał jej jed­nym tchem swoją „Pieśń nad pieśniami”. Królowa uległa sile uczucia zawartego w pieśni i nie broniła się dłużej przed oświadczynami króla. Odtąd już nic

nie stało na przeszkodzie szczęściu dwojga zakocha­nych.

A później ze związku mądrego króla Salomona z piękną królową etiopską urodził się młodziutki chłopiec...

Młodziutki chłopiec! — parsknął Paweł. — A pan by pewnie chciał, żeby urodził się od razu staruszek.

Ale pan Bieganek tak się rozgrzał swoim opowia­daniem, że nie zwracał już uwagi na docinki Pawła.

...urodził się chłopiec, któremu dano imię Me- nelik. Początkowo ten Menelik wychowywał się na dworze matki w Etiopii, ale po dojściu do pełnolet- ności wybrał się do Jerozolimy, w odwiedziny do swego potężnego ojca.

Stary król Salomon bardzo się ucieszył z przyjazdu syna i postanowił mu ułatwić zdobycie władzy nad całą Etiopią. Obdarzył go więc wielkimi skarbami i przydzielił mu do pomocy liczny sztab żydowskich doradców fachowych.

Menelik był młodzieńcem bardzo zachłannym, więc — opuszczając Jerozolimę — wyszabrował so­bie jeszcze na dokładkę najwyższą relikwię kultu żydowskiego, Arkę Przymierza. Z tą Arką, ze skar­bami i ze sztabem fachowych doradców powrócił do Etiopii i w krótkim czasie całą ją zawojował. Wtedy nazwał się Menelikiem Pierwszym, Zdobywczym Lwem z Plemienia Judy oraz Wybrańcem Boga i... dał początek dynastii cesarzy etiopskich.

Pan Bieganek skończył i powiódł zwycięskim wzro­kiem po słuchaczach.

No i co dalej? — spytał z głupia frant Paweł.

Jak to, co dalej? To już wszystko, na tym le­genda się kończy.

E tam, taka krótka legenda... — bąknął z nie­zadowoleniem nasz szef.

Wstał z krzesła, szeroko ziewnął i podszedł do okna.

Leje i leje — powiedział z rozpaczą. — Nie wiadomo, co robić. Na dwunastą umówiłem się z mon- sieur Bernard, a tu nawet taksówki nie dostanę.

Jeżeli pan dyrektor sobie życzy, to mogę opo­wiedzieć jakąś dłuższą historię. Na przykład o cesa­rzu Teodorze Drugim.

Paweł ostro spojrzał na pana Bieganka i już, już zdawało się, że dojdzie do awantury. Ale nie, zre­zygnowany szef opadł ciężko na krzesło.

Niech pan opowiada. Trudno.

O cesarzu Teodorze?

Niech będzie o Teodorze. Wsio rawno. Byle przetrzymać jakoś ten deszcz.

Rozpromieniony referent poprawił się na krześle i głośno przełknął ślinę.

To już nie będzie legenda, lecz najprawdziwsza historia. Cesarz Teodor panował w Etiopii niecałe sto lat temu. Jego droga do tronu była bardzo dziwna...

W tej chwili zapukano do drzwi i boy hotelowy oznajmił Pawłowi, że w hallu czeka na niego jakichś dwóch panów.

W naszego szefa natychmiast wstąpił nowy duch.

To na pewno monsieur Bernardl — ryknął uszczęśliwiony. — Domyślił się, że nie mogę wyjść z hotelu, więc sam po mnie przyjechał. No, • chłopy, likwidujemy nasz uniwersytet!

Z radości rąbnął mnie mocno w plecy i wyleciał z pokoju jak na skrzydłach.

Z dyrektorem tak zawsze — poskarżył się pan Bieganek. — Przerwie wpół zdania, wykpi, a potem przez tydzień będzie strugał i człowieka durnia.

Zrobiło mi się żal biednego referenta, chciałem go jakoś pocieszyć. Zaproponowałem więc, że sam wy­słucham opowieści o cesarzu Teo'dorze, tak brutalnie

przerwanej przez Pawła. Ale obrażony pan Albin za­ciął się i w żaden sposób nie chciał dalej opowiadać. Zresztą i tak nic by z tego opowiadania nie wyszło, bo po pięciu painutach wrócił Paweł, prowadząc za sobą swoich dwóch gości.

Jednym z tych panów był znany nam już monsieur Bernard. Drugi natomiast — ku naszej wielkiej ra­dości — okazał się najprawdziwszym Abisyńczykiem.

Macie szczęście, chłopyI — zagrzmiał od drzwi nasz szef. — Ze mną nie zginiecie. Wy robicie wy­wiady z hotelowym pucybutem, kupujecie podarte szammy i opowiadacie biblijne legendy, a ja wam przyprowadzam abisyńskiego dżentelmena, który mó­wi po angielsku i po francusku o wiele lepiej od was i ma w jednym małym palcu wszystkie mądrości etiopskie pana Biegamka. To jest pan Ato Kasa Ama- nuel, urzędnik tutejszego banku i przyjaciel pana Bernard.

Po czym Paweł przybrał ceremonialny wyraz twa­rzy i przedstawił nas po angielsku: — My polish friends — mister Ato Kasa Amanuel *.

Abisyńczyk uścisnął nam ręce i uśmiechając się leciutko, wyjaśnił piękną angielszczyzną:

Nazywam się Kasa Amanuel. Słowo „ato" nie należy do nazwiska. Etiopskie „ato" jest odpowied­nikiem angielskiego „mister".

Oczywiście, przepraszam za lapsus linguae, czy­li przejęzyczenie. — Paweł udawał roześmianego, lecz widać było, że jest (wściekły. — A więc uwaga, chłopy, „ato" znaczy po abisyńsku „pan", zapamię­tajcie to sobie dobrze.

I od razu „odkuł się" na nas za swoje potknięcie.

A teraz musicie na godzinę „wybyć" z pokoju, bo my tu będziemy mieli konferencję. Za to później

£

przejedziemy się samochodem monsieur Bernard po mieście. Pan Kasa zna się świetnie na tutejszej po­godzie, powiedział, że będzie ładnie.

Zwrócił się po angielsku do Abisyńczyka:

Prawda, że się wypogodzi?

Ato Kasa Amanuel znowu się uśmiechnął, lecz od­powiedział najpoważniej w świecie:

Powinno przestać padać około siódmej.

O siódmej? — przeraził się pan Bieganek. — Ra­ny boskie, przecież dopiero dwunasta! Co my będzie­my robić do siódmej?

To nieporozumienie, panowie — wmieszał się do rozmowy monsieur Bernard. — Ato Kasa oblicza czas po abisyńsku. Abisyńska siódma to nasza pierw­sza po południu.

Dzięki temu zabawnemu nieporozumieniu dowie­dzieliśmy się, że w Abisynii oblicza się czas zupełnie inaczej niż w Europie. Mimo ostrych protestów ze strony naszego szefa udało nam się skłonić pana Kasę Amanuela do bliższego wyjaśnienia nam tej pa­sjonującej sprawy.

Obliczenie czasu w Abisynii opiera się na fakcie, że słońce w tym kraju — niezależnie od pory roku — wschodzi niezmiennie o szóstej rano, a zachodzi o szó­stej wieczorem. Czas między wschodem a zachodem słońca określa się w następujący sposób. Pierwsza godzina po wschodzie, czyli nasza siódma rano, na­zywa się tu godziną pierwszą. Dalej liczy się już po kolei. Naszej godzinie dziesiątej odpowiada abisyń­ska czwarta, naszej czwartej -po południu — abisyń­ska dziesiąta. Ostatnia godzina, czyli nasza szósta po południu, jest w Abisynii godziną dwunastą. Po za­chodzie słońca zaczynają się godziny nocy. Nasza siódma wieczorem to abisyńska pierwsza godzina no­cy, ósma — druga godzina nocy, i tak dalej.

Ale teraz coraz więcej naszych ludzi używa eu­ropejskich zegarków.

Szalenie ciekawel Szalenie ciekawe! — gorącz­kował się pan Bieganek i usiłował zapisać to wszy­stko w swoim zielonym notesie.

Ale Bwana Kubwa stanowczo zaprotestował prze­ciwko dalszemu przeciąganiu rozmowy. Oświadczył, że jeżeli natychmiast nie opuścimy pokoju, to z prze­jażdżki będą nici. Ponagleni tą groźbą, wynieśliśmy się czym prędzej. Pan Bieganek zdążył jeszcze zabrać z sobą swoje książki o Abisynii.

Wypędzić mnie z ¡pokoju pan może — rzucił na odchodnym Pawłowi — ale czytać mi pan nie za­broni!

Poszliśmy z tymi książkami do hallu i rozsied- liśmy się w skórzanych fotelach pod portretem ce­sarza Hajle Sellasjego.

Pan Albin, obdarzony krytycznym umysłem nauko­wca, zaraz zaczął sprawdzać w swych książkach, czy ato Kasa Amanuel przypadkiem mas nie obujał. Ale dane książkowe w pełni potwierdziły wyjaśnie­nie Abisyńczyka. W jednej z książek znaleźliśmy ponadto ciekawe informacje na temat kalendarza abisyńskiego. Kalendarz także różni się od naszego. Rok abisyński składa się z dwunastu miesięcy po trzydzieści dni i z trzynastego, liczącego zaledwie pięć dni. Nowy Rok — będący jednym z najwięk­szych świąt w Abisynii — wypada w dniu jedenas­tego września. Z Nowym Rokiem zaczyna się pierw­szy miesiąc Maskaram, który trwa do dziesiątego października. Drugi miesiąc Tekemt od jedenastego października do dziesiątego listopada. Po tym lecą kolejno: Hedar, Tahsas, Ter, Jakatit, Magabit, Mija- zja, Genbot, Sanie, Hamlie, Nahasje — i na koniec ułomny, pięciodniowy karzełek: miesiąc Paguemen.

Pan Bjeganek z widocznym upodobaniem i po wie­

le razy odczytywał głośno nazwy abisyńskich mie­sięcy, twierdząc, że w ten sposób najlepiej się osłu­chamy z miejscowym językiem. Po ukończeniu recy­tacji spytał z właściwą sobie skromnością:

Nie uważa redaktor, że dobrze wymawiam te amharskie słowa?

Odrzekłem bez wahania:

Jak urodzony Amhara.

Referent zarumienił się z zadowolenia.

Tak, ja mam ucho do obcych języków. Cieszę się, że redaktor to zauważył.

I przez chwilę byliśmy z siebie bardzo zadowoleni, chociaż ani on, ani ja nie mieliśmy nawet najlżejsze­go pojęcia, jak powinna brzmieć właściwa wymowa amharska. Na rozważaniach nad abisyńskim kalen­darzem upłynęła nam niepostrzeżenie cała godzina.

Nasz nowy znajomy ato Kasa Amanuel musiał być potężnym czarownikiem i nie lada zaklinaczem desz­czu, gdyż punktualnie o pierwszej, czyli o siódmej czasu abisyńskiego, na dworze się rozpogodziło i zza osłony chmur wyjrzało blade słońce. W chwilę po­tem zakończyła się konferencja w naszym pokoju. Widocznie handlowcom także się spieszyło do prze­jażdżki po mieście.

Przed hotelem czekał na nas wóz pana Bernard — wspaniały sześcioosobowy „peugeot". Rozparliśmy się wygodnie na miękkich siedzeniach, monsieur Bernard zapuścił motor, prysnęły w obie strony wy­sokie fontanny błota i... rozpoczęła się nasza druga wędrówka poznawcza po cesarskiej stolicy.

Ta druga przejażdżka była o niebo lepsza od pierw­szego spaceru. Nie trzeba już było pokonywać mę­czących pochyłości terenu, śpieszyć się i słuchać ciągłych poganiań Pawła. A najważniejsze, że nie musieliśmy już błądzić po omacku, bez żadnego planu.

Teraz mieliśmy do swej dyspozycji szybki, wygod­

ny środek lokomocji oraz doskonałych, znających się na rzeczy przewodników. Addis Abeba rozkładała się przed nami jak wielki apetyczny placek, z którego nasi przewodnicy wydłubywali dla nas najsmaczniej­sze rodzynki.

Najpierw pojeździliśmy trochę po handlowym śród­mieściu.

Obejrzeliśmy sobie ruchliwy plac targowy, nowy gmach poczty oraz ośmiokątny kościół katedralny Świętego Jerzego. Kiedy mijaliśmy wylot uliczki, w której pan Bieganek nabył swoją podartą szammę, napomknąłem siedzącemu obok monsieur Bernard, że mój przyjaciel pobiera w tej uliczce lekcje ję­zyka amharskiego. Francuz pochwalił referenta za jego pilność i zaczął go wypytywać o szczegóły. Wtedy Pogromca Lampartów, zapominając o zasadach demokratycznego „savoir vivre", tak mnie uszczyp­nął, że o mało co nie spowodowałem katastrofy sa­mochodowej.

Później zatrzymaliśmy się przed imponującą bramą pałacu cesarza Hajle Sełlasjego Pierwszego i podzi­wialiśmy przez chwilę pięknie umundurowanych war­towników z Gwardii Cesarskiej.

Warto by odwiedzić kiedyś tego cesarza — po­wiedział nagle pan Bieganek. — Nie uważa redaktor?

Człowieku, co pan bredzi! — szepnąłem prze­straszony. — Niech pan poskromi swoją niepohamo­waną ambicję! Z jakiej racji my do cesarza?

Jak to: „z jakiej racji"? — zdenerwował się Wielki Odkrywca. — Jeżeli mógł nas przyjmować sudański Mahdi, to nie widzę powodu, dlaczego nie mielibyśmy złożyć wizyty cesarzowi Etiopii. Zupełnie nie rozumiem, skąd się bierze u pana ten kompleks niższości.

I referent od razu zaczął „nadawać bieg sprawie". Bez śladu zakłopotania spytał wprost Kasę Amanu-

ela, czy byłoby możliwe wyjednanie dla nas audien­cji u cesarza. Monsieur Bernard, słysząc to pytanie, uśmiechnął się z aprobatą — natomiast Paweł zasko­czony bezczelnością pana Bieganka aż poczerwieniał z oburzenia. Abisyóczyk z lekka się zafrasował.

Oczywiście, że tak — odrzekł z pewnym ocią­ganiem. Dżan hoj’ bardzo chętnie przyjmuje wy­bitnych cudzoziemców. Tylko, widzicie panowie, ety­kieta naszego dworu jest bardzo surowa i każdy odwiedzający musi zadośćuczynić określonym for­malnościom. Po pierwsze: na taką audiencję trzeba bardzo długo czekać — co najmniej dwa lub trzy miesiące. Po drugie: etykieta wymaga, aby odwie­dzający wręczył cesarzowi jakiś upominek.

Upominek? — Pan Albin spochmurniał. — Cie­kawe, jaki upominek?

Upominki mogą być najróżniejsze. Obok pałacu mieści się całe muzeum prezentów składanych cesa­rzowi. Można tam znaleźć między innymi: kompletne wyposażenie fabryki guzików, wielki teleskop astro­nomiczny, wspaniałe garnitury klejnotów, rzadkie okazy broni myśliwskiej, a także- rzeczy mniej kosz­towne.

Proponuję, żeby pan sprezentował cesarzowi tamtą podartą szammę oraz wszystkie tomy swoich abisyńskich mądrości — wtrącił po polsku Paweł. — Cesarz na pewno będzie zachwycony i umieści to w muzeum na honorowym miejscu.

Po trzecie — ciągnął dalej Kasa Amanuel — etykieta wymaga, aby wszyscy cudzoziemscy goście zjawiali się na audiencji w czarnych frakach.

Uprzejmie dziękuję. To mi najzupełniej wystar­czy — przerwał zirytowany pan Bieganek. — Wy­cofuję swój wniosek i rezygnuję z audiencji. Przy-

pomniałem sobie właśnie, że cesarz nie występuje już teraz na audiencjach w asyście żywych lwów, więc cała sprawa przestała mnie interesować.

Te męskie słowa naszego przyjaciela wywołały żywy oddźwięk u monsieur Bernard. Francuz z uzna­niem popatrzył na pana Bieganka, po czym szeptem zapytał o coś Pawła.

Monsieur Bernard dowiadywał się — zrelacjo­nował po polsku Paweł — czy pan Bieganek jest sławnym polskim myśliwym.

I co pan mu powiedział? — spytał bez tchu Po­gromca Lampartów.

Powiedziałem, że oczywiście tak. Że jest pan największym w Polsce specem od „strzelania byków".

Po obejrzeniu śródmieścia zapuściliśmy się do dzielnicy willowej na krańcach Addis Abeby.

Stały tu śliczne, różowe domki w stylu włoskim oraz wielki nowoczesny hotel. Tę piękną dzielnicę, odbiegającą charakterem od reszty miasta, wybudo­wali sobie na mieszkanie po wygranej wojnie faszy­stowscy okupanci. W ślicznych domkach mieszkali niegdyś okupacyjni urzędnicy i oficerowie, w obec­nym hotelu mieściły się koszary faszystowskiej żan­darmerii.

Okupanci wiedzieli, co dobre! Powietrze dzielnicy willowej było przesycone mocnym aromatem euka­liptusów. Wszędzie dokoła, gdzie tylko zwracaliśmy oczy, mieniło się srebrzystogranatowe listowie gajów eukaliptusowych. Teren podnosił się tu wyraźnie, gaje eukaliptusowe wspinały się coraz wyżej, płasz­czyzna przechodziła stopniowo w zbocze wyniosłego wzgórza.

Monsieur Bernard zatrzymał wóz. Podnieśliśmy głowy i patrzyliśmy na szczyt wzgórza. Widać tam było jakieś budowle — drewniane wprawdzie, lecz dość okazałe. Nad drewnianymi dachami królowała

srebrzysta kopułka. Przez dłuższą chwilę rozkoszo­waliśmy się w milczeniu zapachem eukaliptusów. Było tak przyjemnie, iż zupełnie zapomnieliśmy, że mamy pogłębiać naszą wiedzę o Abisynii.

Widzicie przed sobą Górę Pałacową — odezwał się wreszcie Kasa Amanuel. — Mieści się tam dawna rezydencja cesarska. Ta srebrna kopuła to mauzo­leum wielkiego cesarza Menelika.

W tym momencie nastąpiła potworna kompromi­tacja Bwana Kubwy. Nasz czcigodny szef był nie­wątpliwie znakomitym handlowcem, lecz nie miał za grosz wyczucia chronologii historycznej. Usłyszał znajome imię Menelika, więc wypalił bez zastano­wienia:

Aha, już wiem, to ten syn króla Salomona i kró­lowej Sabyl

Ato Kasa Amanuel i monsieur Bernard pokwito­wali tę niesłychaną gafę dyskretnymi uśmiechami. Natomiast pan Bieganek, wściekły na Pawła za jego ostatni dowcip, użył sobie na całego.

Co też obywatel dyrektor opowiada. Aż wstyd słuchać! Biblijny Menelik to był Menelik Pierwszy i panował przed trzema tysiącami lat — przecież mó­wiłem wyraźnie. A ten to cesarz Menelik Drugi, któ­ry zmarł dopiero przed pięćdziesięciu laty. No i pro­szę: kto z nas jest specem od strzelania bykowi Chy­ba nie ja?

Biedny Paweł! Czy to była jego wina, że tego samego dnia zaprezentowano mu wszystkich cesarzy Menelików, jakimi rgzporządzała abisyńska historia? Nie był jeszcze w tej historii należycie oblatany, więc pomyliły mu się numerki.

Ato Kasa Amanuel taktownie wybrnął z kłopotli­wej sytuacji. Zaczął po prostu opowiadać o władcy, którego zwłoki spoczywały pod srebrną kopułą mau­zoleum. Opowieść o Meneliku Drugim była równie

ciekawa, jak poranna legenda o jego biblijnym imien­niku. .

Menelik Drugi był największym z naszych ce­sarzy — mówił Kasa Amanuel. — Był to władca, który położył podwaliny pod nowoczesne państwo etiopskie, zwycięski wódz, który nauczył Europę szacunku dla Etiopii.

Zdaniem naszego przyjaciela, najwspanialszym wy­czynem cesarza Menelika Drugiego było głośne zwy­cięstwo pod Aduą w roku 1896, gdzie został rozbity w proch i pył włoski korpus ekspedycyjny wysłany na podbój Abisynii. Zwycięstwo pod Aduą rozsławiło imię cesarza Menelika na cały świat i stało się groź­nym ostrzeżeniem dla wszystkich europejskich kolo­nizatorów. Odtąd już nikt nie ośmielił się napadać na Abisynię — aż do powtórnej inwazji włoskiej w roku 1935.

Ale nie chcę zamęczać panów historią naszych wojen — powiedział Kasa Amanuel. — Was znacz­nie bardziej zainteresuje fakt, że cesarz Menelik Drugi był założycielem Addis Abeby.

Coś podobnego I — zdziwił się pan Bieganek. — To przed Menelikiem Etiopia w ogóle nie miała sto­licy?

Tak jakby nie miała — przyznał Abisyńczyk. — Cesarz Menelik był już od dawna potężnym władcą zjednoczonej Etiopii, przyjmował u siebie posłów i ambasadorów z całego świata, ale jego dwór przed­stawiał się nader nędznie. Rezydencja cesarska mieś­ciła się w niedostępnej górskiej twierdzy Entotto, gdzie nie było nawet przyzwoitych budynków miesz­kalnych. Dwór i rodzina cesarska mieszkali w namio­tach. Właściwą stolicą był ruchomy obóz podróżny cesarza. Bo Menelik większość swego czasu spędzał w podróżach. Jeździł od jednej prowincji do drugiej,

wprowadzał nowe porządki, rozstrzygał spory, wy­słuchiwał skarg i próśb mieszkańców...

Zupełnie jak nasi posłowie na Sejm — wyrwał się pan Bieganek.

Niech się pan przestanie wygłupiać — skarcił go ostro Paweł.

Kasa Amanuel, nie zwracając uwagi na drobne utarczki polskich przyjaciół, ciągnął dalej swoją opo­wieść o powstaniu Addis Abeby. Z niemałym zdzi­wieniem dowiedzieliśmy się, że to miasto powstało z przyczyny bardzo romantycznej. Było po prostu prezentem dla ukochanej kobiety.

Sam cesarz Menelik, gdyby to od niego wyłącznie zależało, do końca życia nie zrezygnowałby ze swo­jej podróżnej stolicy. Ale te ciągłe podróże i brak stałego mieszkania bardzo się nie podobały ukocha­nej żonie Menelika — pięknej cesarzowej Taitu. Młoda kobieta źle się czuła w chłodnych murach twierdzy Entotto i marzyła o przeniesieniu się na słoneczną równinę Finfinnie, gdzie biły gorące źródła siarkowe, znakomicie ponoć robiące na cerę.

Cesarzowa zabrała się energicznie do suszenia gło­wy mężowi o zmianę mieszkania i wkrótce postawiła na swoim. Cesarz Menelik Drugi był dzielnym, nie­ustraszonym wodzem na wojnie, ale w domu wolał mieć spokój. Uległ więc prośbom żony i rozpoczął budowę nowej stolicy na równinie Finfinnie.

A więc to miejsce, w którym znajdujemy się obecnie, nazywa się Finfinnie? — zapytał pan Bie­ganek.

Abisyńczyk kiwnął potakująco głową.

Wobec tego wszystko rozumiem — ucieszył się Wielki Odkrywca. — Założę się, że cesarzową Taitu zwabił tu ten wspaniały aromat eukaliptusów.

Jest pan w błędzie — uśmiechnął się Kasa Ama­nuel — wtedy nie było tu jeszcze eukaliptusów. Spa-

łona słońcem płaszczyzna Finfinnie wyglądała wów­czas jak najprawdziwsza pustynia. Nie było na niej ani jednego drzewa, ani jednego krzaka. Pomysł zbu­dowania nowej stolicy na bezdrzewnej, pozbawionej cienia pustyni został uznany przez otoczenie cesa­rza za zupełne szaleństwo. Było z tego powodu wiele krzyku i wiele niezadowolenia.

Ale cesarz Menelik bardzo kochał cesarzową Taitu i postanowił spełnić jej marzenie za każdą cenę. Po zasięgnięciu opinii uczonego przyrodnika francuskie­go kazał za wielkie pieniądze sprowadzić z Australii tysiące drzew eukaliptusowych, które słyną jako naj­szybciej rosnące drzewa na świecie. Eukaliptusy po­sadzono koło terenu przyszłego miasta i w ciągu kilku lat bezdrzewna równina Finfinnie zmieniła się w olbrzymi gaj eukaliptusowy. Dla podkreślenia, że nowa stolica jest prezentem dla ukochanej żony, Me­nelik nadał miastu nazwę Addis Abeba, co po am- harsku znaczy „Nowy Kwiat".

To dopiero była miłość —■ rozczulił się pan Bie- ganek. — Do takiej miłości zdolni są tylko wielcy ludzie.

O ile, oczywiście, dysponują odpowiednimi fun­duszami z wpływów podatkowych — ostudziłem za­pał romantycznego referenta.

A Bwana Kubwa rzekł sarkastycznie:

Miłość miłością, ale czuję, że znowu nas solidnie przemoczy, bo zaraz będzie lało.

Ta prozaiczna uwaga przemówiła do wszystkich. Na hasło monsieur Bernard zajęliśmy miejsca w sa­mochodzie i ruszyliśmy z powrotem w kierunku śród­mieścia.

I znowu do tego nudnego hotelu! — zajęczał pan Bieganek. — Hotel i hotel. Wszystko się od ho­telu zaczyna i na hotelu kończy.

Monsieur Bernard wyłowił z polskiego zdania po­

wtarzające się słowo „hotel" i potrząsnął przecząco głową.

Nie jedziemy do hotelu, messieurs. Pozwoliłem sobie zaprosić was do mnie na kolację. Sprawa ob- gadana już z dyrektorem. Mam nadzieję, że mi nie odmówicie.

Naturalnie, że nie odmówiliśmy. Wprawdzie refe­rent szepnął cichutko, że wolałby, żeby nas zaprosił do swego domu ato Kasa Amanuel, bo tam byłoby ciekawiej, ale referent bywał kapryśny jak cesarzo­wa Taitu i nie należało na to zwracać zbytniej uwagi.

Przyjąłem zaproszenie w imieniu nas obu, a panu Biegankowi powiedziałem na wszelki wypadek:

Tylko niech pan przy tej kolacji nie bierze za dużego tempa, bardzo pana o to proszę.

Francuski pośrednik mieszkał w samym środku han­dlowego śródmieścia, w dwupiętrowym murowanym domu. Mieszkanie miał urządzone bardzo przyjemnie, ale całkowicie po europejsku. Nic z kolorytu lokalne­go. Jedyną abisyńską osobliwością domu był czarny służący, który otworzył nam drzwi. Pan Bieganek określił go od razu jako „człowieka ze szczepu Szankilla".

Monsieur Bernard wprowadził nas do saloniku i po­prosił, żebyśmy na radzie zabawiali się sami, podczas gdy on zajmie się kolacją. Zaraz potem zjawił się „człowiek ze szczepu Szankilla" z dzbankiem lemo­niady oraz pełną tacą herbatników i innych słodyczy. Postawił to wszystko na stoliku pod oknem i ulotnił się bez słowa.

Większość towarzystwa nie kwapiła się do słody­czy, żeby nie psuć sobie apetytu przed kolacją. Tylko pan Bieganek nie należał do ludzi, przepuszczających podobne okazje. Natychmiast poskoczył do stolika i wychwycił z tacy największą paczkę herbatników. Ale po bliższym przyjrzeniu się odrzucił ją tak gwał­

townie, jakby to nie były herbatniki, lecz kawał roz­żarzonego węgla.

Coś podobnego I — zawołał z niekłamanym obu­rzeniem. — Przecież to polskie herbatniki. Napisane wyraźnie: „E. Wedel — madę in Poland".

Paweł i ja w jednej chwili znaleźliśmy się przy sto­liku. Zaczęliśmy sobie wyrywać paczkę z herbatnika­mi. Najpierw chwyciłem ją ja, żeby pochwalić się przed Kasą Amanuelem, że polskie słodycze docierają nawet do Abisynii. Potem zabrał herbatniki Paweł i zaczął krytykować ich opakowanie. Mówił, że nie jest ono wcale przystosowane do warunków afrykań­skich i że naszych eksporterów należałoby za to po­rządnie stuknąć.

A pan Bieganek głośno narzekał:

Więc po to taska się człowiek aż do Etiopii! Po to wyłamuje sobie język z rozmaitymi cudzoziemcami i od trzech dni moknie na deszczu! Żeby na koniec poczęstowano go polskimi herbatnikami Wedla, które można dostać w każdym warszawskim sklepie!

Ale po tym pierwszym rozczarowaniu czekała nas miła niespodzianka. Monsieur Bernard przygotował na naszą cześć kolację w stylu całkowicie abisyńskim. Kiedy gospodarz zakomunikował nam tę nieoczeki­waną nowinę, pan Bieganek wydał z siebie okrzyk tak żywiołowej radości, że „człowiek ze szczepu Szan- killa" — uprzątający właśnie szklanki i talerze ze stolika pod oknem — drgnął niespokojnie i dziko błysnął oczami. Prawdopodobnie okrzyk naszego przy­jaciela przypominał mu jakieś odgłosy rodzinnej dżungli.

Na zaproszenie monsieur Bernarda przeszliśmy do jadalni, gdzie czekał na nas biało nakryty stół, za­stawiony przysmakami abisyńskiej kuchni.

Ku wielkiemu niezadowoleniu pana Bieganka ko­lacja okazała się bardzo skromna, składała się głów­

nie z krajowego chleba, „indżera", oraz z dużej miski brunatnego sosu mięsnego o nazwie „uot". Poza tym były jeszcze rozmaite sałatki jarzynowo-owocowe z bananów, dyni i jeszcze czegoś, abisyńskie piwo „talia" i wino z miodu „tedż" — w okrągłych glinia­nych karafkach z długimi wąskimi szyjkami.

Abisyński chleb, indżera, był rodzajem podpło­myka i przypominał z wyglądu ogromne, cieniutko pokrojone płaty bardzo porowatej gąbki. Smakiem jednak nie różnił się wiele od naszego żytniego chle­ba. Natomiast sos uot...

Nie, o sosie uot trzeba opowiedzieć bardziej szcze­gółowo.

Ato Kasa Amanuel — po wyliczeniu nazw poszcze­gólnych składników uczty — wyjaśnił nam, że wszyst­ko to je się bez używania łyżek, widelców i noży. Indżerę odrywa się po prostu palcami po kawałku od macierzystego płata i macza się, również przy po­mocy palców, we wspólnej misie sosu uot.

Ten sposób jedzenia palcami był dla nas zupełnie nowy i trochę krępujący, więc Paweł i ja ociągaliśmy się z rozpoczęciem kolacji, czekając na gospodarza. Co innego pan Bieganek. Dla niego nie istniały przy jedzeniu żadne trudności. Bez namysłu oderwał spory kawałek indżery, obmaczał go na wszystkie strony w gęstym sosie, starając się zagarnąć pod chleb jak najwięcej kawałków mięsa, po czym zwinął to wszy­stko w smakowity kąsek i wsadził sobie w usta.'

Do tej chwili wszystko szło pięknie i gładko. Ale po przełknięciu indżery i uotu nasz przyjaciel rap­townie poczerwieniał, zakrztusił się i — z oczami peł­nymi łez, z szeroko otwartymi ustami — począł spaz­matycznie oddychać, jak człowiek, któremu grozi uduszenie.

W pierwszej chwili Paweł i ja trochę się przestra­szyliśmy, bo wyglądało to dosyć groźnie, ale Kasa

Amanuel nawet nie drgnął, a monsieur Bernard tylko się lekko uśmiechnął i powiedział współczująco:

Bardzo pana przepraszam, zapomniałem uprze­dzić, że sos jest ostry. Dla człowieka nie przyzwycza­jonego...

Ale duma pana Bieganka nie znosiła żadnego współ­czucia. Potęgą woli opanował odruch słabego ciała, otarł łzy i rzekł tonem Muciusa Scaevoli', kładącego rękę w ogień:

Ostry? Przesada, jadałem już rzeczy ostrzejsze.

Dla potwierdzenia tych słów oderwał nowy kawał

indżery i jeszcze obficiej skąpał go w brązowym sosie.

Wtedy i my zdecydowaliśmy się na skosztowanie niebezpiecznego przysmaku. Chociaż uczyniliśmy to bardzo ostrożnie, reakcja była równie silna, jak u na­szego towarzysza, i spłakaliśmy się jak bobry. Paweł oświadczył, że po zjedzeniu miski uotu można śmiało występować w cyrku w charakterze połykacza ognia.

Ale to chyba była przesada, bo trzeci kęs indżery z uotem przeszedł nam przez gardło już zupełnie gładko. Przy tym ta potrawa abisyńska była diabelnie smaczna. Pan Bieganek w dalszym ciągu biesiady tak przypiął się do miski z ognistą ingrediencją, że dwa razy musiałem go odciągnąć od niej siłą.

Z niemałym zdziwieniem dowiedzieliśmy się od Ka­sy Amanuela, że dwoma głównymi składnikami zna­komitego sosu są: czerwony pieprz abisyński „ber- berie" oraz... stare masło.

Po usłyszeniu tej rewelacji pan Bieganek od razu chwycił się za brzuch i stwierdził, że czuje się „ja­koś nieszczególnie". Ale Abisyńczyk go uspokoił, że stare masło w sosie z pewnością mu nie zaszkodzi. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że w Abisynii od ty-

siąca lat używa się starego masła jako środka lecz­niczego. Im masło jest starsze, tym lepiej działa. Ma­słem dwuletnim karmi się nawet niemowlęta, aby za­bezpieczyć je od rozmaitych chorób.

Przypuszczam, że polskim czytelnikom ten abisyń- ski zwyczaj wyda się jakimś barbarzyńskim zabobo­nem. Ale nie śmiejcie się z niego przedwcześnie, moi mili. Jeżeli Abisyńczycy od tysiąca lat leczą swe dzie­ci starym masłem, to z pewnością coś w tym jest. Podróże po dalekich krajach nauczyły mnie, że w każ­dym starym zwyczaju ludowym kryje się jakaś mą­drość. Dlatego wcale bym się nie zdziwił, gdyby pew­nego dnia europejscy uczeni nagle odkryli, że stare masło zawiera w sobie czynniki bakteriobójcze. Prze­cież i cudotwórcza penicylina zaczęła się od pleśni, pajęczyn i innych podobnie nieapetycznych rzeczy.

Po zjedzeniu indżery i uotu zabraliśmy się do napo­jów. I oto nowa osobliwość. Okazało się, że abisyń- skie piwo talia przyrządzają zawsze kobiety, nato­miast produkcja wina tedż zastrzeżona jest wyłącznie dla mężczyzn.

Pan Bieganek, jak zwykle, okazał się dżentelmenem.

Szacunek dla płci pięknej — powiedział — każe mi rozpocząć od piwa.

I z godną miną nalał sobie pełną szklankę ciemniej­szego płynu. Ale po nadpiciu pierwszego łyku stra­szliwie się skrzywił i szybko odsunął od siebie napo­czętą szklankę.

Dopiero teraz sobie przypomniałem, że ten aus­triacki lekarz zabronił mi pić piwo — usprawiedliwił się. — O winie nic nie mówił. Wino jest podobno znacznie zdrowsze.

Wobec tego my także nie próbowaliśmy już piwa i zabraliśmy się od razu do tedżu.

Tedż okazał się znakomity. Był to zwykły miód rozpuszczony w wodzie i sfermentowany z jakimiś

abisyńskimi liśćmi. Smakował jak lekkie białe wino i działał rozweselająco.

Smaczna kolacja rozbudziła w nas wielką ciekawość do kuchni abisyńskiej. Zaczęliśmy wypytywać Kasę Amanuela, co jego rodacy najchętniej jedzą poza in- dżerą i uotem.

Ale Abisyńczyk nie zdradzał wielkiej ochoty do wynurzeń na ten temat.

Moi drodzy — powiedział — dla cudzoziemca w nieznanym kraju wszystko jest albo dziwne, albo śmieszne. W pierwszych dniach moich studiów w Pa­ryżu również wiele rzeczy mnie tam śmieszyło i dzi­wiło. Rozumiem więc, że i wy chcecie jak najwięcej pośmiać się i nadziwić. Ale uprzedzam: Etiopowie są dumni i bardzo nie lubią, kiedy europejscy goście wyśmiewają stare zwyczaje ich ojczyzny.

Na koniec jednak dał się ubłagać i wyjawił nam pewną rzecz — zarazem dziwną i zabawną.

Powiedział nam mianowicie, że najulubieńszym tra­dycyjnym przysmakiem Abisyńczyków jest surowe mięso.

U narodów "pasterskich, bytujących w prymityw­nych warunkach, upodobanie do surowego mięsa jest rzeczą zupełnie naturalną. Nie ma w tym jeszcze nic dziwnego. Ale sprawa nie kończy się na tym. Częste spożywanie surowego mięsa wywołuje u Abi­syńczyków przykrą chorobę zwaną tasiemcem. Ta nieprzyjemna dolegliwość żołądkowa przybiera w Abi­synii rozmiary masowe. Prawie każdy Abisyńczyk co pewien czas zapada na tasiemca. Jedynym lekarstwem na tę chorobę jest wywar z liści abisyńskiego drzewa „koso" — najsilniejszy na świecie środek przeczysz­czający. Ale chory musi wtedy porzucić wszelkie za­jęcia. Nic więc dziwnego, że przy masowych zacho­rowaniach na tasiemca kuracja koso powoduje pew­ne trudności i zahamowania w działalności całego apa-

ratu państwowego. W Abisynii zdarza się, że klient przychodząc do biura lub urzędu znajduje drzwi za­mknięte, a na drzwiach kartkę z lakonicznym napi­sem: Nieczynne z powodu kuracji koso. Przedłużał to bardzo załatwienie wielu spraw prywatnych i pań­stwowych. Dlatego rząd coraz energiczniej zwalcza stary zwyczaj jedzenia surowego mięsa. Smakosze abisyńscy ogromnie ubolewają z tego powodu, alei racja stanu jest ważniejsza.

Zainteresowała nas ta historia. Pan Bieganek — któ­ry od czasu swej niedyspozycji uważał się za wybit­nego specjalistę w dziedzinie chorób żołądkowych — wypytywał Abisyńczyka, jak wyglądają drzewa koso i jak się sporządza ów leczniczy wywar. Na koniec, żeby pocieszyć Kasę Amanuela, powiedział:

U nas nie jedzą surowego mięsa, ale załatwianie spraw w urzędach także trwa bardzo długo. Widocz­nie takie już czasy.

Pod koniec kolacji, po wypiciu ¡kilku szklanek tedżu, pan Bieganek zupełnie się rozkrochmalił i zaczął się zachowywać jak „król życia". W pewnej chwili za­dzwonił nożem w szklankę i oznajmił po polsku:

Teraz opowiem wam o cesarzu Teodorze Dru­gim! Dyrektor nie pozwolił mi opowiedzieć rano, to opowiem teraz.

Ale Bwana Kubwa, który również wypił sporo te­dżu, spiorunował wzrokiem mówcę i stanowczo się sprzeciwił:

Nie zgadzam się na żadne opowiadanie o cesa­rzu Teodorze. Mam dosyć pańskich starożytnych bzdur.

Tym razem stanąłem po stronie Pawła.

Panie Albinie — powiedziałem tonem łagodnej perswazji — niech pan da spokój z tym Teodorem. Co panu strzeliło do głowy?

Pan Bieganek rzucił mi spojrzenie pełne wyrzutu.

Tak patrzył Juliusz Cezar, kiedy — otoczony przez spiskowców — dostrzegł wśród nich swego przyjacie­la, Brutusa: „Więc i ty, Brutusie, przeciwko mnie?"

Tak, byłem przeciwko niemu. Tedż dodał mi odwa­gi i rozjaśnił myśli. Dopiero w tej chwili zdałem sobie sprawę, że nie chcę słuchać o cesarzu Teodorze Dru­gim z powodów natury zasadniczej.

Kiedy monsieur Bernard zainteresował się treścią naszego sporu, przeszedłem na angielski i śmiało wy­łożyłem swoje argumenty.

Kolega chce opowiedzieć o cesarzu Teodorze Drugim, a ja nie chcę już słuchać o żadnych cesa­rzach. Ciągle tylko cesarze i cesarze. Jakby w Abi­synii nie było nikogo i niczego oprócz cesarzy. Na śniadanie — Menelik Pierwszy, syn króla Salomona i królowej Saby, na obiad — Menelik Drugi, mąż pięknej i kapryśnej Taitu — a teraz na kolację ten nieszczęsny Teodor Drugi, którego droga do tronu była podobno bardzo dziwna. Mam już tego po dziur­ki w nosie. Ja muszę napisać reportaż o Abisynii, a nie będę przecież pisał o samych cesarzach!

Zupełnie nieoczekiwanego sprzymierzeńca znala­złem w Kasie Amanuelu. Abisyńczyk od razu zgodził się ze mną, że reportaż abisyński nie powinien się składać z samych historii cesarskich. Powiedział, że w Abisynii jest jeszcze wiele innych ciekawych rze­czy, i obiecał, że postara się mnie z nimi zapoznać.

Ale cesarzy niech pan się całkiem nie wyrzeka — dodał na zakończenie. — Historie o niektórych wład­cach są bardzo interesujące. Można się z nich wiele dowiedzieć o dziejach i obyczajach naszego narodu.

Po kolacji przeszliśmy znowu do saloniku i „czło­wiek ze szczepu Szankilla" przyniósł kawę. Kawa była świetna, podana po abisyńsku — w małych fili* żaneczkach z dwoma uszkami.

Kasa Amanuel szybko wychylił swoją filiżankę, p0 czym wstał i skłonił się gospodarzowi.

W Etiopii podanie kawy — wyjaśnił — to znak że goście powinni już zakończyć swoją wizytę.

Pan Bieganek szybko zapisał to w zielonym notesie a następnie dał wyraz swemu zdziwieniu.

Zabawny kraj ta Etiopia — powiedział — w Pol­sce wszystko zaczyna się od kawy, a w Etiopii na od­wrót: na kawie wszystko się kończy.

Po opuszczeniu gościnnego domu pożegnaliśmy się serdecznie z Kasą Amanuelem. Abisyńczyk przy po­żegnaniu jeszcze raz powtórzył udzieloną mi przed­tem obietnicę i przyrzekł, że w miarę możności na­dal będzie nas wtajemniczać w sprawy swej ojczyzny.

Kiedy pozostaliśmy sami, pan Bieganek od razu stracił humor i zaczął pojękiwać, że „czuje się nie­swojo" i że to stare masło w sosie musiało mu jed­nak zaszkodzić.

Niech pan się nie martwi — pocieszyłem go. — W Abisynii jest mnóstwo drzewek rycynowych, a po­za tym ma pan przecież receptę na wywar z liści koso.

Referent nic nie odpowiedział na tę złośliwość, tyl­ko ciężko westchnął. Tym ciężkim westchnieniem za­kończył się trzeci dzień naszego pobytu w kraju Zdobywczego Lwa z Plemienia Judy.

Dwa beznadziejne dni — Historia nieszczę­snego cesarza Teodora — Kasa Amanuel wyzwala nas z nudy — Kłótnia z Pawłem

Wyjeżdżamy z Addis Abeby — Towa­rzysze podróży — Jak powstała kole] Ad­dis Abeba—Dżibuti — Zatarg z Francuzem

Wizyta w wagonie trzeciej klasy — Dla­czego w Abisynii jest tylu zagranicznych specjalistów — Stacja Auasz — Nocna

awantura

Następne dwa dni upłynęły nam w męczącej nudzie. Przez większą część tego czasu lał deszcz i trzeba by­ło siedzieć murem w hotelu. Kiedy deszcz przestawał padać, wychodziliśmy z panem Biegankiem na miasto. Ale samotne spacery, bez pieniędzy i przewodników, nie przyczyniały się zupełnie do wzbogacenia naszej wiedzy o mieście cesarzowej Taitu.

Całymi godzinami włóczyliśmy się bez celu po tych samych ulicach, oglądając znane już rzeczy, i wzajemnie zwalaliśmy na siebie winę za idiotyczny pomysł nieudanej wyprawy abisyńskiej. Potem — bar­dzo zmęczeni i często przemoczeni do szpiku kości, gdyż po cofnięciu przez Pawła „kieszonkowego" nie mieliśmy już pieniędzy na taksówki — wracaliśmy do hotelu, aby nudzić się dalej wśród czterech ścian na­szego pokoju.

Bwana Kubwa zupełnie się od nas odseparował i pozostawił nas na łasce losu. Monsieur Bernard za­bierał go rano swoim samochodem i przez cały dzień odwiedzali różnych kupców i pośredników handlo­wych. Poczciwy Francuz początkowo zaproponował, żeby i nas zabierać na te objazdy, ale Paweł nie zgo­

dził się, twierdząc, że (pan Bieganek swoimi ciągłymi pytaniami przeszkadza mu w skupieniu myśli.

Nasz abisyński znajomy ato Kasa Amanuel, który naobiecywał nam tyle pięknych rzeczy, również za­pomniał o swoich obowiązkach przewodnika i opie­kuna, gdyż przepadł jak nasze „kieszonkowe" i nie dawał żadnego znaku życia.

Z braku innego towarzystwa zaczęliśmy zachodzić do pana Maćka, uprzejmego zarządzającego hotelu. Ale pan Macek miał bardzo mało czasu, a poza tym zupełnie nie nadawał się na przewodnika po Abisynii. Zamiast opowiadać o osobliwościach abisyńskich, zamęczał nas wspomnieniami ze swojej rodzinnej Pragi, z której wyemigrował przed trzydziestu laty, i tłumaczył nam szczegółowo, jak się przyrządza pieczeń z knedlami oraz inne przysmaki czeskie. Lu­dzie interesujący się Abisynią nie mieli czego szu­kać w biurze pana Maćka.

Zostaliśmy więc zupełnie osamotnieni i w zadesz- czonej Addis Abebie nudziliśmy się zupełnie tak sa­mo, jak ongiś piękna cesarzowa Taitu w górskiej twierdzy Entotto.

Pan Bieganek naturalnie skorzystał z tej nudy i za­raz pierwszego przedpołudnia opowiedział mi swoją słynną historię o nieszczęsnym cesarzu Teodorze Dru­gim. Pamiętając o radzie Kasy Amanuela, już się te­mu specjalnie nie sprzeciwiałem. I dobrze zrobiłem, bo historia była naprawdę interesująca i można się z niej było dużo dowiedzieć o Charakterze Abisyń- czyków.

Opowieść pana Bieganka o cesarzu Teodorze Dru­gim stanowczo zasługuje na powtórzenie w tej książ­ce. Muszę was jednak uprzedzić, drodzy Czytelnicy, że będzie to opowieść dosyć długa i bardzo smutna.

Cesarz Teodor Drugi żył mniej więcej przed stu la­ty i panował prawie bezpośrednio przed cesarzem Me-

nelikiem Drugim. Abisynia w tym czasie znajdowała się w stanie zupełnego chaosu. Potężni rasowie, czyli władcy poszczególnych prowincji, toczyli między sobą zacięte boje i osadzali na tronie cesarskim swoich po­słusznych protegowanych. Ponadto w całym kraju wrzała wojna religijna między chrześcijanami a mu­zułmanami. A z zewnątrz ostrzyli sobie zęby na Abi­synię europejscy kolonizatorzy.

Cesarz Teodor Drugi — który przed wstąpieniem na tron nazywał się po prostu Kasa, jak nasz abisyń- ski znajomy — należał do najuboższej linii cesarskiej rodziny Salomonidów. Ojciec jego był zarządcą ma­leńkiego powiatu, a kiedy umarł, pozostawił rodzinę w takiej nędzy, że matka przyszłego cesarza musiała zarabiać na życie sprzedawaniem lekarstwa koso na targu jednego z miast abisyńskich.

Kasa wychowywał się w klasztorze nad jeziorem Tana, ponieważ uboga matka przeznaczyła go do sta­nu duchownego. Ale młody Salomonida, który od najwcześniejszych lat odznaczał się wielkimi zdolnoś­ciami i szaloną ambicją, nie zamierzał wcale zostać księdzem. Po osiągnięciu pełnoletności nawiał z klasz­toru, dobrał sobie bandę, takich jak On sam, zabija­ków i zajął się rozbójnictwem na drogach publicz­nych.

Ponieważ w owym czasie, jak już wspomniałem, w całej Abisynii toczyły się walki między chrześcija­nami i mahometanami — więc rozbójnictwo, skiero­wane przeciwko bogatym kupcom mahometańskim, było uważane za coś w rodzaju patriotycznej party­zantki. W krótkim czasie Kasa zdobył sobie sławę wielkiego partyzanta i obrońcy wiary chrześcijań­skiej. A że był utalentowanym wodzem i szczodrym zwierzchnikiem, więc do jego szeregów garnęli się ze wszystkich stron kraju biedni chłopi i bezrobotni żołnierze. Skromny początkowo oddział zmienił się

| czasem w silną armię, która opanowała kilka rozle­głych prowincji.

Wzrost wpływów „syna handlarki koso" — jak po­gardliwie nazywano Kasę na dworze abisyńskim — poważnie zaniepokoił ówczesnego cesarza i stojących za nim rasów. Postanowiono skończyć z niebezpiecz­nym rywalem z rodu Salomonidów i wysłano prze­ciwko niemu całą cesarską armię z zadaniem zmiaż­dżenia „buntownika i zbójcy".

Sprawy przybrały jednak zupełnie inny obrót. „Buntownik i zbójca" odniósł zdecydowane zwycię­stwo nad wojskami cesarskimi, stając się najpotężniej­szym rasem w całej Abisynii.

Wkrótce po tej klęsce umarł panujący cesarz. Dworscy rasowie wybrali ze swego grona następcę zmarłego i wezwali „abunę", czyli najstarszego z bi­skupów abisyńskich, dla dokonania koronacji nowe­go cesarza.

Ale ras Kasa, który miał dobre „chody" wśród du­chowieństwa, dowiedział się, którędy abuna będzie jechał na koronację, i urządził na niego zasadzkę. Po czym — mając już w swym ręku metropolitę i wie­zione przez niego insygnia władzy cesarskiej — zażą­dał, aby abuna jego samego ukoronował na cesarza. Zwierzchnik kościoła abisyńskiego nie wzdragał się specjalnie przed wywyższeniem sławnego „obrońcy wiary chrześcijańskiej". Były rozbójnik drogowy i niedoszły ksiądz został ukoronowany na Króla Kró­lów (Neguse Negest) — jak brzmi jeden z oficjalnych tytułów cesarza abisyńskiego.

Po wstąpieniu na tron ras Kasa przybrał imię Teo­dora Drugiego. Imię to podyktowała mu ambicja. Istniała bowiem stara legenda abisyńska, głosząca, ie „sprawiedliwy i dzielny władca Abisynii, imieniem Teodor, zwycięży wszystkich wyznawców Islamu, wyzwoli z rąk niewiernych Jerozolimę i zasiądzie na

tronie króla Salomona”. Syn handlarki koso wierzył, że właśnie on bądzie tym Teodorem, który odzyska tron biblijnego przodka.

Początkowo panowanie Teodora Drugiego rozwijało się pomyślnie. Był to niewątpliwie pierwszy władca abisyński, który chciał wyprowadzić Abisynię z mro­ków feudalnego średniowiecza i przekształcić ją w państwo nowoczesne. Zmusił do posłuszeństwa roz- wielmożnionych rasów, sprowadził sobie europejskich doradców, tępił handel niewolnikami, ustanawiał po­stępowe prawa, wiele ważnych stanowisk państwo­wych obsadził zdolnymi ludźmi nieszlacheckiego po­chodzenia.

Niestety, ten rozumny i postępowy władca po kil­ku latach zaczął zdradzać objawy choroby umysłowej. Przy najdrobniejszym sprzeciwie wpadał w szał i ude­rzeniem pięści potrafił zabijać najbliższych współpra­cowników. Poza tym gorszył swych poddanych nie­przystojnym zachowaniem, swoim ministrom pokazy­wał się zupełnie nago, ośmieszał się różnymi bezsen- sowymi zarządzeniami.

Szaleńcze wybryki cesarza pozbawiły go zaufania poddanych i wzbudziły przeciwko niemu powszechną nienawiść. Sytuację Teodora pogarszał jeszcze fakt, że z zewnątrz również zagrażało mu niebezpieczeń­stwo. Wielka Brytania zmierzała wyraźnie do podboju Abisynii i opanowania źródeł Błękitnego Nilu, który bierze początek w abisyńskim jeziorze Tana.

Ale Wielka Brytania nigdy nie wszczynała wojen kolonialnych bez odpowiedniego pretekstu. Czytelni­cy mojej książki „Siadami Stasia i Nel" pamiętają za­pewne, że w Sudanie pretekstem do wojny stało się zabicie przez mahdystów generała Gordona. W Abi­synii za taki pretekst posłużyło szaleństwo cesarza Teodora.

Cesarz Teodor Drugi w chwilach wolnych od cho­

roby był śmiałym politykiem i marzył o zdobyciu dla Abisynii stanowiska światowego mocarstwa. Ale na­rastająca choroba nadała temu marzeniu kształt zupeł­nie wariacki. Półobłąkany cesarz wmówił sobie, że najprościej osiągnie swój cel przez... spokrewnienie się z rodziną królewską Wielkiej Brytanii. Niewiele myśląc, zwrócił się listownie do owdowiałej królo­wej angielskiej Wiktorii i... zaproponował jej mał­żeństwo.

Anglicy w tym wypadku nie wykazali swego przy­słowiowego poczucia humoru i oświadczyny afrykań­skiego cesarza potraktowali niezwykle brutalnie. Po prostu nie raczyli nawet odpowiedzieć. Nieprzytom­ny z wściekłości i upokorzenia Teodor kazał zakuć w łańcuchy angielskiego konsula i wysiedlić z Abi­synii wszystkich cudzoziemców. Angielscy koloniza­torzy tylko na to czekali. Czterdziestotysięczna ekspe­dycja karna pod dowództwem generała sir Roberta Napiera wyruszyła na podbój źródeł Błękitnego Nilu.

Teodor bronił się mężnie, ale nie mając za sobą narodu, odstręczonego cesarskimi szaleństwami, mu­siał się wreszcie wycofać do górskiej twierdzy Mag- dala.

Kiedy Anglicy poczęli bombardować Magdalę hu­raganowym ogniem artylerii, cesarz kazał opuścić fortecę wszystkim, którym brakło odwagi, i pozostał w niej tylko z rodziną i najwierniejszymi dworzana­mi. Widząc, że wszystko stracone, wysłał oblegają­cym Anglikom tysiąc wołów na ucztę zwycięstwa, po czym wystrzałem z rewolweru pozbawił się życia.

Przed śmiercią napisał jeszcze list do angielskiego głównodowodzącego. Końcowy ustęp tego listu, za­chowanego do dzisiaj w brytyjskich archiwach, brzmiał:

Wszystko, co uczyniłem złego memu narodowi, nie­chaj Bóg obróci w dobre. Zamierzałem z bożą pomocą

zdobyć cały świat. I postanowiłem Umrzeć, jeżeli tego celu nie uda mi się osiągnąć.

Po śmierci cesarza nastąpił zwrot, zdarzający się w historii dosyć często. Powszechnie znienawidzony władca jednym czynem patriotycznej odwagi odzys­kał całą utraconą popularność i zaufanie narodu. Od tragicznej fortecy popłynęła na Abisynię pieśń sławy i zemsty: „Tam w Magdali rozległ się krzyk. Umarł lew, dla którego hańbą byłoby zginąć z ręki czło­wieka..."

Do tej pory nie wyjaśnione są przyczyny, które zmusiły Napiera, mianowanego w tym czasie lordem Magdali, do wycofania się z Abisynii. Angielski wódz odchodził wierząc, że wróci przy pierwszej na­darzającej się okazji. Ale okazja już się nie nadarzyła. Cesarz Menelik Drugi, który w kilka lat później zajął miejsce nieszczęsnego Teodora, dał pod Aduą Wło­chom taką szkołę, że europejskim kolonizatorom ode­chciało się na pół wieku zamachów na wolność Abi­synii.

Opowieść pana Bieganika o cesarzu Teodorze była jedynym ciekawym momentem naszego dwudniowego odosobnienia. Po tej opowieści pogrążyliśmy się zno­wu w nudzie i deszczu. I tak trwało do końca owej koszmarnej dwudniówki.

Ale na trzeci dzień wszystko zmieniło się na lepsze. Tego dnia — po raz pierwszy od naszego przyjazdu do Abisynii — zbudziło nas z rana słońce. Kto nie był nigdy w Abisynii w czasie „dużej pory deszczo­wej", ten nie potrafi zrozumieć, ile radości może do­starczyć prosty fakt, że po przebudzeniu nie słyszy się bębnienia w szyby, a na twarzy czuje się ciepły dotyk słońca.

Po szczęśliwej odmianie pogody nastąpiło drugie ważne wydarzenie — jeszcze szczęśliwsze. Monsieur

Bernard przywiózł do hotelu żagiliionego Kasę Arna- nuela.

Abisyóczyk powitał nas z miną niewiniątka i wcale nie przejął się naszymi spojrzeniami, pełnymi wy­rzutu.

Nie gniewajcie się na mnie, panowie — powie­dział wesoło. — Nie zapomniałem o mojej obietnicy, ale byłem bardzo zajęty. Za to dzisiaj przychodzę z pewną propozycją, która powinna okupić moją dwu­dniową nieobecność.

Uśmiechnął się przy tym tak tajemniczo i obiecu­jąco, że ogarnęło mnie miłe podniecenie.

Wiem, co to za propozycja — domyślił się pan Bieganek. — Chce pan nas zaprosić do siebie na suro­we mięso. Ale ja się na to nie piszę.

Abisyóczyk tylko głową pokręcił i spojrzał porozu­miewawczo na Francuza. Chodziło mu wyraźnie o to, żeby propozycję zreferował monsieur Bernard, który był z nami w bliższej komitywie.

Kiedy monsieur Bernard to uczynił, aż zagwizdałem z podziwu, a pan Bieganek dostał nerwowych wypie­ków. Propozycja była wspaniała! Najwspanialsza, ja­ką można sobie wyobrazić!

Oto Kasa Amanuel wybierał się z polecenia swego banku na parę dni do Hararu. Miasto to jest stolicą prowincji, która słynie z plantacji kawy i z różnych innych ciekawych rzeczy. Ponieważ wiedział, że je­steśmy spragnieni abisyńskich osobliwości, więc pro­ponował, abyśmy towarzyszyli mu w tej podróży. Proponował to oczywiście tylko panu Biegankowi i mnie, gdyż Paweł i monsieur Bernard byli związani swymi interesami z Addis Abebą.

Spojrzeliśmy z niepokojem na Pawła. Jak też od­niesie się do tej propozycji nasz despotyczny szef?

Bwana Kubwa w pierwszej chwili poczerwieniał jak burak i zupełnie go zatkało. Bo pomyślcie tyl­

ko — naraz ulega odwróceniu faormalny porządek rzeczy: on zostaje, a my mamy jechać. Niełatwo mu sią było z tym pogodzić. Tak się zastanawiał nad od­powiedzią, że żyły nabrzmiały mu na czole. Wreszcie wymruczał z ledwie hamowaną złością:

Przyznaję, że jestem tą propozycją zaskoczony. Podróż do Hararu to bardzo kosztowna wyprawa, a my musimy oszczędzać.

Pawełku I — szepnąłem błagalnie. — Przecież to jedyna okazja do napisania dobrego reportażu. Ato Kasa Amanuel był łaskaw nam obiecać...

Pawełkul Pawełku! — rozzłościł się na dobre nasz szef. — Pawełku, daj na szammę, na taksówki, na lekarza! Pawełku, daj na podróż do Hararu! A póź­niej będzie: Pawełku, łam sobie głowę, skąd wytrzas­nąć pieniądze na bilet powrotny! I po co ja cię spot­kałem w tym Egipcie? Czy za te parę lat spędzonych wspólnie w szkole mam płacić przez całe życie? Nie, nie zgadzam się! Nie chcę słyszeć o żadnym Hararze! Nie dam na to złamanego grosza!

Wtedy zabrał głos pan Bieganek.

Obywatelu dyrektorze — powiedział z kamien­nym spokojem. — To chyba jakieś nieporozumienie. Przecież my nie jesteśmy u obywatela dyrektora na utrzymaniu. Ja osobiście przebywam w Etiopii na urlopie wypoczynkowym za własne, ciężko zapraco­wane pieniądze. A obywatel redaktor, o ile wiem, korzysta z delegacji redakcyjnej.

Przez chwilę wydawało się, że z purpurowych po­liczków Pawła wytryśnie krew. Zabulgotał jak roz­wścieczony indor:

A więc to tak? W ten sposób odwdzięczacie mi się za to, że zabrałem was do Abisynii? Za moją ży­czliwość i opiekę? Za cierpliwe wysłuchiwanie wa­szych idiotycznych legend? A więc dobrze! Zaraz

wypłacam wam wasze udziały i nie chcą więcej

o was słyszeć!

Wyjął z kieszeni portfel i rozlatanymi rękami za­czął odliczać zielone papierki.

Monsieur Bernard, który, nie rozumiejąc całej tej sceny, sądził, że Paweł daje nam pieniądze na podróż do Hararu, wmieszał się do rozmowy.

To bardzo dobry pomysł z tym Hararem — po- wiedział. — Pan dyrektor nie może wyjechać z Addis Abeby, ale pańscy koledzy mają świetną okazję do rozejrzenia się po najciekawszej prowincji Etiopii. Harar to duży ośrodek handlowy. Są tam hurtownicy kawy i inni poważni kupcy. Ato Kasa Amanuel ułat­wi pańskim kolegom nawiązanie z nimi stosunków. Kto wie, czy w przyszłości nie uda się tam uzyskać jakichś zamówień dla waszego przemysłu.

Paweł przestał liczyć pieniądze. Nadmiar krwi od­płynął mu z policzków, a na czole pojawiła się pio­nowa zmarszczka zastanowienia.

Na pewno wszystko załatwimy, Pawełku i— do­rzuciłem swoje trzy grosze. — Zobaczysz, że będziesz z nas zadowolony. Mamy przecież trochę smykałki handlowej, no nie? Pamiętasz, jak w Sudanie rekla­mowałem polskie lekarstwa?

Paweł nie raczył odpowiedzieć na moje pytanie. Machnął lekceważąco ręką i rzekł do Francuza:

Niech pan nie wierzy, monsieur Bernard, że oni coś załatwią. Potrafią jedynie wyrzucać pieniądze w błoto.

Ale uwaga monsieur Bernard swoje zrobiła. Bwana Kubwa przestał się wściekać, schował portfel i zwró­cił się do Abisyńczyka:

A ile ma kosztować ta wyprawa?

Największym wydatkiem będzie podróż pocią­giem do Dire Daua — wyjaśnił rzeczowo Kasa Ama­nuel. — Mamy w Abisynii tylko jedną kolej, więc

bilety kolejowe są bardzo drogie. Natomiast autobus Dire Daua — Harar to już głupstwo. Objazd terenów kawowych nie będzie kosztował prawie nic, bo ko­munikacją załatwi nam bank, a ludzie na wsi są bar­dzo gościnni.

Potem zajęliśmy się układaniem szczegółowego kosztorysu podróży. Paweł handryczył się przy tym jak stary lichwiarz, powtarzał w kółko, że do Polski wracać będziemy na piechotę, i gromił nas za czarną niewdzięczność, ale wszystko to razem nie brzmiało już groźnie. Główna burza przeszła. Nasz wyjazd do Hararu był postanowiony.

Następnego dnia, o godzinie dziewiątej z rana, zajęliśmy miejsca w pociągu, kursującym między stolicą Abisynii a portem Dżibuti we francuskiej So­mali. Odprowadzali nas Paweł i monsieur Bernard. Pogoda była mglista, wietrzna, ale nie zanosiło się na deszcz. Na dachu dworca kolei Addis Abeba — Dżibuti łopotały dwie trójbarwne flagi: zielono-żółto- -czerwona abisyńska oraz niebiesko-biało-czerwona francuska. Obecność dwóch flag zupełnie nas nie dziwiła. Monsieur Bernard zdążył się już przed nami pochwalić, że jedyna linia kolejowa w Abisynii sta­nowi własność mieszanej spółki akcyjnej, francusko- -etiopskiej.

Przed odjazdem pociągu Paweł zasypał nas całą litanią poleceń, rad i ostrzeżeń.

Oszczędzajcie pieniądze — kładł nam w gło­wy. — Nie róbcie żadnych idiotycznych zakupów! Nie rozbijajcie się taksówkami/ Uważajcie na to, co jecie! Wystrzegajcie się chorób! Itd... itd... itd...

Poza tym kazał nam chodzić po różnych sklepach, rozmawiać z kupcami i „niuchać", jakie polskie to­wary można by eksportować do Hararu.

Monsieur Bernard nie dawał nam żadnych rad ani zaleceń. Widocznie wiedział, że z rad udzielanych

w gorączce odjazdu niewiele pozostaje W pamięci. Poprosił nas tylko, żeby mu kupić dwa funty orygi­nalnej kawy „harari", bo w Addis Abebie trudno ta­ką kawę dostać.

Potem lokomotywa zagwizdała przeraźliwie, tłum odprowadzających zamachał chusteczkami i... Addis Abeba zaczęła się od nas z wolna oddalać.

Sławetny pociąg abisyńsko-francuski przypominał do złudzenia podwarszawską „ciuchcię" i poruszał się z nie większą od niej szybkością. Zgodnie z infor­macjami udzielonymi nam na dworcu, podróż z Addis Abeby do odległej o niespełna pięćset kilometrów Dire Daua miała trwać przeszło trzydzieści godzin.

Pierwsze pół godziny jazdy przegadaliśmy z panem Biegankiem w korytarzu — obserwując przesuwające się za oknem abisyńskie krajobrazy. Ale nie było w nich nic ciekawego. Najpierw — góry i gaje euka­liptusów, później — góry i step z rzadka porosły ciernistymi krzakami. Prędko nam się to patrzenie znudziło i wróciliśmy do przedziału.

W przedziale, poza Kągą Amanuelem, zastaliśmy jeszcze dwóch pasażerów. Wysoki, kościsty jegomość

o wyglądzie wojskowego był tak pogrążony w lek­turze gazety, że nawet nie zauważył naszego wejścia. Pan Bieganek zaraz mi szepnął, że gazeta jest szwedz­ka, i bardzo się zainteresował jej właścicielem, gdyż Szwecja, jak wiadomo, graniczy z Norwegią. Drugi pasażer — przystojny brunet z małym wąsikiem — spał, pochrapując z lekka przez nos. Ten na pewno był Francuzem.

Przyszliśmy akurat w odpowiednim momencie, bo nasz abisyński opiekun i przewodnik także zabierał się już do spania. Ale zdążyliśmy mu to jeszcze wy­perswadować. Dobry sobie I My tu umieramy i chęci dowiedzenia się jakichś ciekawych rzeczy o Abisynii, a ten zamierza spokojnie sobie spać. Mowy nie mai

Zaraz wzięliśmy go energicznie w obroty i szybko wytrząsnęliśmy z niego ochotę do snu. Pan Biega- nek zaczął się wypytywać o kolej Addis Abeba — Dżibuti. Jak z tą koleją właściwie jest? I skąd się wzięła ta spółka z Francuzami?

Coś już o tym czytałem — powiedział. — Ale to było na samym początku moich etiopskich lektur. Pamiętam tylko, że z tą koleją działy się jakieś lep­sze hece. Niech pan o tym opowie, Kasa Amanuel.

Linię kolejową Addis Abeba — Dżibuti wybu­dowano za rządów cesarza Menelika Drugiego, na­zywanego w Etiopii Wielkim — rozpoczął Kasa Ama­nuel, tłumiąc z wysiłkiem ziewanie.

Trąciłem w bok pana Albina. Znowu cesarz! Nigdy się już od tych cesarzy nie odczepimy!

Zaczęło się to wkrótce po zwycięstwie pod Aduą. Imię Menelika stało się wtedy sławne w całym świe- cie. Rozeszła się wszędzie wieść, że zwycięzca spod Adui zamierza ucywilizować swój zacofany kraj. Zjeżdżały więc do nas całe rzesze rozmaitych „fe- renfż" (tak nazywają w Etiopii Europejczyków), ofia­rując cesarzowi swoje usługi i wynalazki.

Między innymi przywędrowali na dwór Menelika dwaj inżynierowie, Szwajcar Illg i jego francuski wspólnik Chefneux, z propozycją budowy linii kole­jowej między naszą nową stolicą a francuskim por­tem Dżibuti. Inżynierowie mieli już przygotowane projekty oraz zapewniony kapitał na budowę, gdyż stała za nimi grupa poważnych finansistów francu­skich. Chodziło tylko o uzyskanie koncesji od cesarza.

Dla Illga i Chefneux oraz dla ich francuskich mo­codawców budowa kolei była przede wszystkim zna­komitym interesem. Ale Etiopii ta kolej była również ogromnie potrzebna. W naszym rozległym kraju je­dynym środkiem lokomocji były wówczas konie, mu­ły, woły, osły i wielbłądy. Karawany kupieckie, chcąc

się dostać z Addis Abeby do Dżibuti, musiały wędro­wać całymi miesiącami. W porze deszczowej przery­wała się całkowicie łączność między poszczególnymi prowincjami, bo w czasie deszczów większość na­szych dróg zmienia się w trudne do przebycia bajora. Kolej była dla Etiopii konieczna. Było to dla nas okno na szeroki świat. Bez kolei dalszy rozwój kraju był nie do pomyślenia.

Cesarz Menelik doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale z udzieleniem koncesji wcale się nie śpieszył. Bo dla cesarza było jasne, że ta błogosła­wiona kolej niesie z sobą także poważne niebezpie­czeństwo. Że któregoś dnia tą koleją do niedostępnej przedtem Etiopii mogą wtargnąć wojska europejskich kolonizatorów. Dlatego udzielił koncesji na budowę dopiero wtedy, gdy zabezpieczył się należycie przed możliwościami wykorzystania nowej komunikacji dla celów obcej inwazji.

W tym miejscu opowiadania ato Kasa Amanuel niespodziewanie uśmiechnął się do swoich myśli.

Przypomniała mi się zabawna anegdota, jaką opowiadają w Etiopii w związku z budową kolei. Przed udzieleniem koncesji Menelik postanowił za­kpić sobie z europejskich inżynierów, którzy trakto­wali go jak ciemnego barbarzyńskiego kacyka.

A w czym się wyrażało to złe traktowanie ce­sarza? —• spytałem zaciekawiony.

Po prostu Illg i Chefneux uważali, że odwleka­nie przez niego decyzji to nic innego, jak tylko opo­ry zabobonnego, nieokrzesanego dzikusa, bojącego się nowych wynalazków. Chcąc jak najszybciej uzy­skać koncesję, starali się olśnić i oszołomić negusa Menelika rozmaitymi wytworami europejskiej cywi­lizacji — tak jak się wówczas olśniewało prymityw­nych Murzynów szklanymi paciorkami i świecideł­kami. Co kilka dni przynosili mu do pałacu jakieś

nowe cudo. To elektryczną żarówkę, to grającą po­zytywkę, to znowu śpiewający gramofon. Pod koniec pertraktacji zainstalowali mu nawet w pałacu we­wnętrzny telefon.

A Menelik — na złość zarozumiałym ferenfż — udawał, że te wszystkie dziwy nie wywierają na nim żadnego wrażenia. Obojętnie przyglądał się zapalo­nej żarówce, ze znudzeniem słuchał grającej pozy­tywki i śpiewającego gramofonu, nawet telefon po­traktował jak rzecz najnaturalniejszą w świecie.

Wreszcie inżynierowie stracili cierpliwość. Spyta­li, czy cesarza rzeczywiście nie interesują te wszy­stkie wspaniałe rzeczy zrobione przez Europejczyków. „Ależ bardzo mnie interesują — odparł im na to Menelik. — Widzę, że jesteście nie lada majstrami. Najbardziej jednak podobają mi się buty, które ma-- cie na 'nogach. Ponieważ wszystko umiecie zrobić, proszę, żebyście mi na jutro uszyli takie same buty. Chcę być w tych butach na uroczystości przyznania wam koncesji".

Po czym kazał dostarczyć oszołomionym inżynierom skórę oraz wszystkie narzędzia szewskie — i dał znak, że audiencję uważa za skończoną.

A to ci dopiero heca! — ucieszył się pan Bie- ganek. — Dowcipny facet był z tego waszego Mene- liika!

Tak, cesarz miał duże poczucie humoru — zgo­dził się Kasa Amanuel. — Ale dla Illga i Chefneux ten żart cesarski wcale nie był zabawny. Nie mieli pojęcia o szewstwie, a czuli, że od tej próby zależy uzyskanie upragnionej koncesji. Inżynierowie męczy­li się nad tą robotą przez całą noc, rozpruli własne buty, żeby zrobić z nich szablony, pokłuli sobie ręce szydłami, a w rezultacie uszyli coś, co jedynie z da­leka można było uznać za obuwie. Kiedy rano wrę­czyli te buty cesarzowi, Menelik nic nie powiedział,

tylko uśmiechnął się drwiąco i pokiwał głową. Aie następnego dnia Illg i Chefneux otrzymali koncesje na budowę kolei.

Trasę budowy Menelik wytyczył osobiście przez najdzikszą i najbardziej pustynną okolicę Etiopii. „Nie pozwolę, aby ta kolej stała się drabiną, którą wróg przystawił do moich gór — powiedział prote­stującym inżynierom. — Dlatego wybieram trasę dla wroga najtrudniejszą". I kolej poszła drogą wyzna­czoną przez negusa.

Oto cała historia, panowie. Historia powstania etiopsko-francuskiej linii kolejowej Addis Abeba — Dżibuti.

Kasa Amanuel skończył i głęboko odetchnął, aby ukryć spazmatyczne ziewnięcie. Widać było, że ma ogromną ochotę na zafundowanie sobie krótkiej drzemki.

Czy pozwolą panowie, że wtrącę się do tej roz­mowy? — odezwał się nagle francuski pasażer z wą­sikami, który nie spał już od pewnego czasu i z uwa­gą przysłuchiwał się opowiadaniu Kasy Amanuela. — Jestem urzędnikiem Etiopsko-Francuskiego Towarzy­stwa, do którego należy kolej Addis Abeba — Dżi­buti. Moja rodzina pracuje dla Towarzystwa od trzech pokoleń, dziadek był jednym z budowniczych tej linii. Jeżeli więc panowie się zgodzą, to mogę opowiedzieć

o tak zwanej „drugiej stronie medalu”.

Zgodziliśmy się natychmiast. Pan Bieganek i ja — z entuzjazmem, Kasa Amanuel — chłodno i powściąg­liwie.

Bardzo dziękuję panom za pozwolenie — skło­nił się uprzejmie Francuz, nie spuszczając wyzywa­jącego wzroku z twarzy Kasy Amanuela. — Panowie tu słyszeli różne zabawne historyjki, poprzedzające budowę, a ja chciałbym poświęcić kilka słów samej budowie. Rozkaz cesarski umieścił ją w najdzikszej

pustyni etiopskiej. Nie wiem, czy Menelik uczynił to z kaprysu, czy z innych powodów — wiem nato­miast, że budowa tej kolei była dla Francuzów praw­dziwym piekłem. Wystarczy, jeżeli powiem, że ukła­danie siedmiuset kilometrów szyn trwało prawie dwa­dzieścia lat, od roku 1897 do roku 1916. Wzdłuż trasy budowy nie było wody, drzew ani żadnych osiedli ludzkich. Z jednej strony linii koczowali dzicy Isso- wie i Somalijczycy, z drugiej — okrutni Dankalowie. Wodzowie tych plemion opiekowali się ruchem pie­szych karawan, za co pobierali sowity haracz. Nowa kolej miała ich tego dochodu pozbawić, robili więc, co mogli, aby budowę zahamować i zniszczyć. Pra­wie codziennie mordowano naszych inżynierów i ro­botników. Na świeżo położone szyny lała się obficie krew francuska. A każdy kilometr tych szyn trzeba było kłaść po wiele razy, bo nocami nowe tory były rozbierane i rozkradane przez tubylców. Issowie i Dankalowie zabierali sobie szyny na miecze i bran­solety, podkłady kolejowe na ogniska, a przewody sygnalizacyjne na postronki do uwiązywania zwie­rząt. Wierzcie mi, panowie, że praca przy tej kolei była nadludzkim trudem. To, że Francuzi na siebie ten trud wzięli, powinno być uszanowane jako ich wielka misja cywilizacyjna w tym kraju.

Misja cywilizacyjna?! — głośno i obraźliwie roześmiał się Kasa Amanuel. — Ależ to był dla was po prostu świetny interes! Nic więcej, tylko znako­mity interes, z którego wyciągacie do dzisiaj ogrom­ne pieniądze. Z największą chęcią przeszlibyście jeszcze raz przez to piekło, gdyby wam tylko dać jeszcze jedną koncesję. Ale to już wam się nie uda. Następna linia kolejowa będzie zbudowana za nasze pieniądze i my będziemy czerpać z niej zyski!

Nieoczekiwany wybuch spokojnego, uprzejmego Abisyńczyka wywołał w przedziale ogólną konster-

nację. Nawet zaczytany Szwed oderwał oczy od swo­jej gazety i spojrzał na Kasę Amanuela z wyrazem zdziwienia i nagany. Obrażony Francuz zamilkł na dobre i nie odezwał się już ani słowem. Zapadła przykra cisza.

Pan Bieganek zaczął się niespokojnie wiercić na swoim miejscu i po chwili zaproponował Kasie Ama- nuelowi:

Wyjdziemy chyba na korytarz, bo w tym prze­dziale jest okropnie duszno.

Wyszliśmy więc na korytarz. Pociąg jechał teraz szybciej, gdyż zjeżdżał ciągle z góry. Za oknami przelatywały ponure krajobrazy. Zbierało się znowu na deszcz. Gęste, prawie czarne chmury wisiały nis­ko nad szarą, kamienistą pustynią. Nigdzie ani śladu życia, ani jednego drzewa, ani śladu zieleni. Mroczno, nago, beznadziejnie. Prawdziwe piekłoI Przylgnąłem nosem do szyby i zacząłem się rozglądać, czy nie dojrzę gdzieś dzikiego Issa albo okrutnego Dankala. Ale Issowie i Dankalowie koczowali chyba jeszcze niżej — w pobliżu Dire Daua. Tu nie było w ogóle nikogo.

Przepraszam was, panowie, za tę awanturę — przerwał milczenie Kasa Amanuel. — Ale denerwują mnie ci butni fachowcy zagraniczni, podobnie jak Illg i Chefneux denerwowali niegdyś cesarza Mene- lika. Dobry sobie ten Francuz ze swoją misją cywili­zacyjną za nasze pieniądze! A zauważyliście, jak spojrzał na mnie ten łysy Szwed? Znam go z widze­nia. To pułkownik, instruktor cesarskiej szkoły ofi­cerskiej pod Hararem. Gdzie się obrócić — wszędzie zagraniczni specjaliści. Panoszą się jak we własnym kraju. Czasami trudno już to wytrzymać.

A ja jeszcze ciągle nie mogę zrozumieć, dla­czego u was jest tylu zagranicznych specjalistów — dziwił się pan Bieganek. — Przedtem byliśmy w Su­

danie. Tam także spotykało się ich sporo, ale nie tylu, co u was. Czy wy naprawdę macie tak mało własnej inteligencji?

Kasa Amanuel nie od razu odpowiedział na to py­tanie. Przez chwilę bębnił nerwowo palcami po szy­bie, wpatrując się w ponury krajobraz za oknem. Kiedy odwrócił ku nam twarz, dostrzegliśmy w jego oczach jakby cień zmęczenia.

To nie takie proste, panowie — powiedział ci­chym głosem. — Etiopia to dziwny kraj. Próbujemy jednym skokiem wydobyć się ze średniowiecza wprost w wiek dwudziesty. Widzieliście przecież w Addis Abebie: na dole parterowe domki z gliny jak przed tysiącem lat, a na górze najnowocześniejsze oświet­lenie jarzeniowe. Tak jest w stolicy, a cóż dopiero mówić o prowincji. Jakiś dziennikarz napisał, że Etiopowie dostali radio i telewizję, zanim zdążyli się dobrze oswoić z telegrafem i telefonem. W tym jest dużo racji, panowie. Ale oświetlenie jarzeniowe i te­lewizję łatwiej można sprowadzić niż wykształcić potrzebne kadry fachowców. Cesarz Hajle Sellasje przykłada ogromną wagę do kształcenia inteligencji. Sam jest w swoim rządzie ministrem oświaty, stara się być obecny przy wszystkich egzaminach szkol­nych, osobiście kontroluje i ulepsza podręczniki. Etiopia jest jeszcze krajem na poły feudalnym, ale w naszych szkołach panuje idealna demokracja. Syn ubogiego pastucha siedzi w jednej ławce z synem po­tężnego rasa. Obaj mają za darmo szkołę i wszystkie pomoce szkolne. A jeśli młody pastuch lepiej się uczy od młodego księca, to młody pastuch, a nie książę, zostaje wysłany później na studia zagraniczne. Cesarz nie żałuje pieniędzy na naukę. Każdego roku setki naszych studentów wyjeżdżają na zagraniczne uniwersytety. A mimo to fachowców jest ciągle za mało, o wiele za mało. Nie tak łatwo odrobić szkody

wyrządzone nam przez okupantów. Wy nie wiecie, panowie, co zrobili Włosi w Addis Abebie 17 lutego 1937 roku...

Ze zdumieniem i przerażeniem wysłuchaliśmy opo­wiadania o strasznej zbrodni z lat okupacji faszystow­skiej w Abisynii. Zdarzenie to było bliźniaczo po­dobne do zbrodni popełnianych przez hitlerowców w Polsce.

17 lutego 1937 roku, po nieudanym zamachu na włoskiego gubernatora generała Grazianiego, żandar­meria faszystowska zaaresztowała prawie wszystkich, z takim trudem wykształconych, młodych inteligen­tów abisyńskich: lekarzy, inżynierów, prawników — i rozstrzelała ich pod zarzutem współpracy z zama­chowcami. Dzień 17 lutego, obchodzi sią dzisiaj w Abi­synii jako Święto Męczenników. Tego dnia żadnemu Włochowi nie wolno się pokazywać na ulicach miast abisyńskich.

Panem Biegankiem ta historia wstrząsnęła.

Wprost trudno uwierzyć, żeby Włosi mogli po­pełnić taką zbrodnię. Ci wspaniali, sympatyczni, po­godni ludzie, którzy śpiewają takie śliczne piosenki i produkują takie piękne filmy.

U nas Włosi nie śpiewali piosenek i nie poka­zywali filmów — stwierdził sucho Kasa Amanuel. — U nas byli okupantami, a okupanci zawsze bywają okrutni i zawsze się ich nienawidzi.

Na tym rozmowa się urwała, bo za oknami lunął deszcz i zaczął grzmocić tonami wody w szyby okien i dach wagonu.

W korytarzu od razu zrobiło się chłodno i jakoś nieprzyjemnie. Ale do przedziału nie chciało nam się wracać, bo obawialiśmy się nowej awantury. Pan Bieganek powiedział po polsku, że „nie po to przy­jechał na urlop wypoczynkowy do Etiopii, aby się mieszać w spory międzynarodowe i szarpać sobie

z tego powodu nerwy”, oraz że „atmosfera w prze­dziale przypomina mu do złudzenia atmosferę na sesjach ONZ". Kiedy go spytałem, czy często bywał na sesjach ONZ, odburknął, że nie lubi głupich do­wcipów i żebym się lepiej zajął swoim reportażem.

Ale potem przestaliśmy sobie przygadywać, bo na­gle wpadliśmy na genialny pomysł, żeby przejść do sąsiedniego wagonu trzeciej klasy i zobaczyć, jak tam właściwie jest. Nasz abisyński opiekun nie od­wodził nas specjalnie od tej wycieczki, lecz iść z na­mi nie chciał. Powiedział, że podróżował tym pocią­giem już nieskończoną ilość razy i doskonale wie, jak jest we wszystkich klasach. Wobec tego poszliś­my tylko we dwóch.

W naszym wagonie było cicho, dostojnie i prawie pusto. Natomiast wagon trzeciej klasy był wypełnio­ny po brzegi i aż trząsł się ort ruchu i gwaru. Tło­czyli się tu sami Abisyńczycy. Brodaci mężczyźni w filcowych kapeluszach i w szammach, kobiety w białych sukniach, okrytych tradycyjnymi szalami, dużo starców i dużo dzieci. Musieli to być przeważ­nie chłopi, którzy powsiadali na pierwszych przy­stankach za Addis Abebą, gdyż cały korytarz i przej­ścia między ławkami były zawalone wielkimi to­bołami i koszami o wyglądzie wyraźnie wiejskim, a w pierwszym przedziale pod ławką dostrzegłem dwie przycupnięte kozy. Hałas panował nie do opisania, gdyż wszyscy ze sobą głośno rozmawiali, śmiali się, krzyczeli, a z dalszych przedziałów dobiegała jakaś muzyczka. Skoro tylko weszliśmy, uderzyła w nas fala ciężkiego, dusznego powietrza o dziwnym, nie­zbyt przyjemnym zapachu. Pan Bieganek zaraz mi wy­tłumaczył, że ten zapach pochodzi na pewno stąd, że etiopscy chłopi smarują sobie włosy zjełczałym masłem dla izolacji od słońca. Ale ja byłem innego zdania i przykrą woń wiązałem raczej z zakonspiro­

wanymi kozami, których w wagonie było prawdopo­dobnie znacznie więcej niż dwie.

Ale o wiele gorsze od przykrego zapachu było to, że nasze wtargnięcie do wagonu trzeciej klasy zo­stało przyjęte przez abisyńskich pasażerów bardzo nieprzychylnie. Na nasz widok zmieszany gwar roz­mów, krzyków i śmiechów raptownie się urwał i w jednej chwili wbiło się w nas sto spojrzeń ostrych, zaczepnych i nieprzyjaznych. Wydało mi się, że nawet kozy spod ławek patrzą na nas z jakimś gorzkim wyrzutem.

Było jasne, że w tym wagonie bardzo nas nie lu­bią. Widocznie Kasa Amanuel nie był jedynym Abi- syńczykiem, któremu działali na nerwy uprzywilejo­wani ferenfż.

Przez kilka sekund staliśmy jak przygwożdżeni pod pręgierzem złych spojrzeń. Potem, zupełnie się z so­bą nie porozumiewając, wykonaliśmy jednocześnie w tył zwrot i pośpiesznie wycofaliśmy się do nasze­go wagonu.

Było nam ogromnie przykro i uważaliśmy, że po­traktowano nas bardzo niesprawiedliwie. Bo chociaż pan Bieganek w chwilach zdenerwowania pokrzyki­wał, że w Sudanie było nam o wiele lepiej, to prze­cież nasz zasadniczy stosunek do Abisynii i Abisyń- czyków był zdecydowanie przychylny i niczym nie zasłużyliśmy sobie na takie przyjęcie.

Kasa Amanuel zupełnie się nie zdziwił naszym szybkim powrotem, miałem wrażenie, że nawet się le­ciutko uśmiechnął. Kiedy wylaliśmy przed nim nasze żale, pocieszył nas, że niechęć pasażerów trzeciej klasy na pewno nie była skierowana przeciwko nam osobiście. Powiedział, że chłopi etiopscy bardzo rzad­ko widują Europejczyków i dlatego widok każdego białego człowieka od razu im się kojarzy z przeży­ciami wojennymi i okupacyjnymi oraz ze wszystki-

mi innymi przykrościami, jakich w ciągu ostatnich kilkuset lat zaznała Etiopia od Europy.

Tłumaczenie było dość przekonywające, lecz hu­morów nam nie poprawiło. Pan Bieganek dla rozłado­wania złego nastroju zaczął opowiadać Kasie Ama- nuelowi o swoich przyjacielskich stosunkach z ro­dziną Mahdich i o tym, jak jego, Albina Bieganka, uwielbiała tubylcza ludność Sudanu i Egiptu. Ja sta­łem przy oknie z nosem przyciśniętym do szyby i martwiłem się, że stosunki między ludźmi na świe- cie stają się coraz bardziej skomplikowane.

Tymczasem krajobraz za oknem wyraźnie się zmie­nił. Naga, kamienista płaszczyzna zaczęła się z wolna zadrzewiać, zielenić i wyginać w garby wzgórz. Drzewa były początkowo rzadkie, potem coraz gę­stsze, wreszcie skupiły się w jednolitą czarną ścianę lasu. Później widać już było tylko zielone wzgórze, porośnięte niskim, gęsto splątanym lasem. Dołem rwały wezbrane rzeki rdzawobrunatnej wody, zmie­szanej z ziemią — gdyż deszcz lał bez przerwy.

Kasa Amanuel powiedział, że w tym lesie jest bardzo dużo zwierzyny: różnych gazeli, lisów itd. Zaraz potem pan Bieganek swoim sokolim wzrokiem dostrzegł ukrywające się w gąszczu stadko gazeli. Nawet dokładnie obliczył, ile ich było: trzy sztuki duże i cztery mniejsze. W czasie dalszej drogi za­uważył jeszcze dwa rude lisy i zdawało mu się, że widzi między drzewami długą, cętkowaną szyję ży­rafy, ale tego już nie był pewny. Ponieważ ja ni­czego nie mogłem dostrzec, pan Bieganek ogromnie się ze mnie naśmiewał i mówił, że mam za słaby wzrok jak na reportera. Zachowywał się przy tym z taką pewnością siebie, że do dziś trudno mi osą­dzić, jak z tą tajemniczą zwierzyną było naprawdę: czy ja miałem słabszy od niego wzrok, czy też on miał bujniejszą ode mnie wyobraźnię.

O godzinie szóstej po południu, czyli o dwunastej czasu abisyńskiego, dojechaliśmy do stacji Auasz, gdzie mieliśmy się zatrzymać na nocleg. Pociąg Ad- dis Abeba — Dżibuti różnił się od innych kolei świa­ta szczególną właściwością. Poruszał się tylko za dnia, natomiast nocami odpoczywał jak człowiek. Dlaczego tak było, nie umiał wytłumaczyć nawet Kasa Amanuel. Prawdopodobnie francuska obsługa kolei jeszcze ciągle obawiała się nocnych napadów ze strony dzikich Issów i okrutnych Dankalów.

Zalana potokami deszczu stacja Auasz prezento­wała się dość marnie. Kilka drewnianych, słabo oświetlonych budyneczków, a dokoła potworne, chlu- począce błoto i ciemności iście etiopskie.

Po opuszczeniu pociągu poszliśmy najpierw do bu­fetu, żeby coś przekąsić. Bufet był lada jaki, ale ko­lacja możliwa: pieczeń wołowa z makaronem, a na deser surowe banany. Pan Bieganek w błyskawicznym tempie uporał się z pieczenią, po czym stwierdził, że po sosie uot każda europejska potrawa wydaje mu się straszliwie mdła. Natomiast banany wszystkim przypadły do gustu. Abisyńskie banany są bardzo drobne, nie większe od palca, lecz tak smaczne, że kto ich nie kosztował, ten w ogóle nie wie, jak sma­kuje prawdziwy banan.

Nasi współpasażerowie z przedziału — Francuz z wąsikami i szwedzki pułkownik — również jedli kolację w bufecie, ale przy innym stoliku. Co pe­wien czas zerkali w naszą stronę i odnosiłem wra­żenie, że bez przerwy nas obgadują.

Po kolacji kierownik bufetu wręczył nam klucze od pokojów sypialnych. Spytałem wtedy, gdzie spę­dzają noc pasażerowie trzeciej klasy, których nie widać było jakoś w bufecie. Kasa Amanuel krótko, | wyraźną niechęcią, wyjaśnił, że na specjalny roz­kaz cesarza nieliczni pasażerowie klasy pierwszej

i drugiej mają zapewniony nocleg w warunkach mo­żliwie najbardziej cywilizowanych, natomiast pasa­żerowie klasy trzeciej, których są całe tłumy, muszą nocować w pociągu. Od razu przypomniałem sobie zatłoczony, duszny wagon trzeciej klasy i zrobiło mi się dosyć głupio. Zaczynałem rozumieć przyczyny niechęci, z jaką nas tam powitano. Przyszło mi także na myśl, że Kasa Amanuel tylko dlatego nie poszedł z nami do trzeciej klasy, bo nie chciał się pokazy­wać swoim rodakom w towarzystwie uprzywilejo­wanych Europejczyków.

Pokoje sypialne były dwuosobowe, więc nocowa­łem razem z panem Biegankiem. W pokoju było dusz­no i bardzo wilgotno; ledwie wszedłem, zaczęło mi się zbierać na atak astmy. Na szczęście miałem jeszcze przy sobie ostatnią fiolkę „Proasthminu", którą udało mi się w Chartumie uratować przed lekkomyślną szczodrobliwością pana Bieganka. Zażyłem od razu dwie pastylki lekarstwa i zacząłem się przygotowy­wać do snu. Ale spokojny wypoczynek nie był nam jeszcze sądzony. W szumiącej deszczem ciemności, za oknami, nagle rozbrzmiało przeciągłe, upiorne po­szczekiwanie, przypominające chichot szatana. Jedno... drugie... trzecie... Tym razem nie mieliśmy żadnych wątpliwości: to musiały być hieny! Sam przecież czy­tałem w jednej z książek pana Bieganka, że w oko­licach Auasz włóczą się całe stada tych obrzydli­wych zwierząt. Obaj podnieśliśmy się do pozycji sie­dzącej i wpatrywaliśmy ,się w napięciu w czarny pro­stokąt okna.

I co teraz będzie? — spytał pan Bieganek.

Jak to: co będzie? — starałem się zlekceważyć sytuację. — Po prostu będziemy spać.

Nno... ttak... W zasadzie tak. Redaktor ma zu­pełną rację, ale...

Pod wpływem nagłej decyzji referent wyskoczył

| łóżka, pobiegł do okna, otworzył je na oścież i nie zważając na deszcz, wychylił się w ciemność.

Panie Albinie, co pan wyrabia!

Pan Bieganek powrócił do normalnej pozycji i z na­maszczeniem zamknął okno. Potem odwrócił się do mnie przodem. W swojej długiej białej koszuli wy­glądał prześmiesznie, ale twarz miał poważną, głę­boko zatroskaną.

Niziutki parter, psia jego nóżka! — zamruczał ze złością. — Ten cesarz mógłby się bardziej zainte­resować bezpieczeństwem zagranicznych pasażerów. Jak pan myśli, redaktorze, czy taka hiena może się przebić przez szybę?

Panie Albinie, nie poznaję pana! — powiedzia­łem zgorszony. — W Addis Abebie usychał pan z tę­sknoty do tych ,hien. A teraz pan się ich boi?

Pogromca Lampartów wzruszył ramionami i skrzy­wił się z niesmakiem.

Ja się boję hien? Oszalał pan! Po prostu pytam, bo... lubię wiedzieć.

Potem próbowaliśmy zasnąć. Ale jakoś się nie uda­wało. Mnie męczyły duszności, referentowi przeszka­dzało naszczekiwanie hien.

Żeby się trochę oderwać od rzeczywistości Auasz, zacząłem opowiadać memu towarzyszowi różne za­bawne historyjki o astmie. Bo astma, w gruncie rze­czy, jest bardzo śmieszną chorobą. Człowiek jest uczu­lony na jakiś przedmiot łub zjawisko atmosferyczne

i przy każdym zetknięciu z tym przedmiotem czy zja­wiskiem od razu zaczyna się dusić. A uczulenia by­wają bardzo rozmaite. Jeden jest uczulony na zapach kota, drugi na pierze w poduszce, trzeci na nadmiar wilgoci w powietrzu. A czasem w ogóle się nie zna przyczyny swego uczulenia. Na przykład ja. Choruję na astmę już od dwudziestu lat, od czasu do czasu miewam ataki duszności, a dlaczego — nie wiem.

Pan Bieganek, który miał szczególne upodobania do tematów medycznych, bardzo się podniecił tym moim opowiadaniem o astmie. Wydawało mu sią zu­pełnie niezrozumiałe, że człowiek inteligenty, i w do­datku reporter, nie potrafił w ciągu dwudziestu lat wykryć przyczyny swego uczulenia. Postanowił dopo­móc mi w tej sprawie i zaczął wysuwać rozmaite przy­puszczenia, na co mogą być uczulony. Mączył mnie tym przez dobre pół godziny i omal na śmierć nie za­nudził. Tymczasem pastylki „Proasthminu" zaczęły działać i przykry skurcz oskrzeli z wolna ustępował. Ogarnęło mnie przyjemne odurzenie, gadanina pana Bieganka przestała do mnie docierać i sam nie wie­dząc kiedy i jak — słodko zasnąłem.

Obudziłem się nagle w środku nocy. Nade mną stał pan Bieganek w nocnej koszuli i szarpał mnie za ramię.

Usiadłem na łóżku przerażony i rozdygotany, j

Co?... Co sią stało?!... Napad?... Dzicy Issowie?! Okrutni Dankalowie!

Wielki Odkrywca uśmiechnął sią dobrodusznie.

Nic się nie stało, drogi redaktorze. Niech pan się uspokoi. Ale z pana nerwus... Po prostu myślałem sobie nad tym pańskim uczuleniem i wpadłem na cie­kawy pomysł. Mówił pan, że niektórzy reagują dusz­nością na obecność psów j kotów, więc wydawało mi się zupełnie możliwe, że pan może być uczulony... No, niech pan zgadnie na co?... Na hieny!

Po to mnie obudził! Żeby mi zakomunikować to swoje odkrycie! Nie, moi mili, wy nie wiecie, co to znaczy być obudzonym z głębokiego snu, w który się zapadło po męczącym ataku astmy. Ogarnął mnie szał. Zerwałem sią na równe nogi i zachłystując się z wście­kłości, zacząłem wrzeszczeć. Na całe gardło! Na cały dom!

Jak pan mógł przerwać mi sen dla takiego idio­

tyzmu?! Jest pan łotrem, nędznikiem bez serca I Ja nie jestem uczulony na hieny! Jestem uczulony na pana! Słyszy (pan? Na pana! Mam pana dość! Dalej z panem nie jadę!

Moje wściekle okrzyki wyrwały ze snu cały pawi­lon noclegowy. Przybiegł przestraszony Kasa Ama- nuel, a za nim szwedzki pułkownik — w nocnej bie- liźnie, z rewolwerem w ręku.

Wyjaśnienie całej afery zajęło nam dalsze pół go­dziny. Kiedy ponownie ułożyliśmy się do snu, zaczy­nało już ;się rozwidniać.

Tak wyglądał nasz nocleg na , abisyńskiej stacji Auasz.

Droga do Dire Daua — Podstąp cesarza Menelika — Karawana dankalska — Dire Daua — Tajemniczy pałac — Jeszcze jeden cesarz — Miłość i polityka — Podróż do Haram — Ryk lwa — Miasto ze wschod­niej baśni — Kobiety z plemienia Harari — Pan Bieganek ma apetyt na sałatką pomi­dorową — Owoce kaktusa i ziele „khat" — Wszystko przez Szwedów

O dziewiątej rano, czyli o trzeciej czasu miejscowe­go, wyjechaliśmy z Auasz w dalszą drogą do Dire Daua. Deszcz na szczęście przestał padać. Byliśmy diablo niewyspani, ale słońce świeciło tak jasno, a pan Bieganek wykazywał tyle skruchy, że wspania­łomyślnie przebaczyłem mu ^iocną awanturę.

Zaraz po opuszczeniu Auasz pociąg wjechał na most, rozpięty nad ogromną, głęboką przepaścią, w której płynęła wezbrana rzeka. Most był prawdzi­wym arcydziełem sztuki inżynierskiej i powitaliśmy go okrzykiem podziwu.

Kasa Amanuel opowiedział nam o tym moście .bar­dzo zabawną historię.

Cesarz Menelik Drugi po udzieleniu koncesji na bu­dowę linii kolejowej Addis jAbeba —Dżibuti zorien­tował się poniewczasie, że francuskie Towarzystwo go okpiło, przyznając Abisynii zbyt mały udział we własności kolei. Abisyński władca nie był widocznie za mocny w buchalterii i Francuzi to odpowiednio wykorzystali. Menelik strasznie się z tego powodu zdenerwował i postanowił się odkuć na Towarzystwie przy najbliższej okazji.

Linię kolejową budowano od Dżibuti w stronę Addis

Abeby. Kiedy budowa zbliżała się do Auasz, zaszła konieczność przerzucenia mostu nad przepaścią. Ale wtedy Menelik powiedział: „Stop! Koncesji udzieliłem tylko na budowę kolei. Budowa mostu to już zupełnie inna sprawa i wymaga odrębnej koncesji. Albo więc budujecie sobie dalej kolej bez mostu, albo starajcie się o koncesję na most". Francuzi nie mieli innego wyjścia i musieli wybulić ogrominą sumę za pozwole­nie na budowę mostu. W ten sposób Menelik odrobił z naddatkiem swoje poprzednie niedopatrzenie, a Abi­synia znacznie zwiększyła swój udział we własności kolei.

Kasa Amanuel opowiedział nam tę historię z wiel­kim zachwytem dla sprytu cesarza. My jednak mie­liśmy pewne wątpliwości, czy postępek Menelika był zupełnie uczciwy. Pan Bieganek oświadczył nawet, że wielcy władcy nie powinni się uciekać do tego rodzaju podstępów. Ale Kasa Amanuel w ogóle nie chciał na ten temat dyskutować. Powiedział, że co in­nego moralność, a co innego polityka. Menelik zre­wanżował się Francuzom podstępem za podstęp, co w języku dyplomatycznym nazywa się „retorsją”.

I gdyby Menelik tej retorsji wtedy nie zastosował, to Abisyńczycy nie mieliby dzisiaj nic do gadania w sprawach kolei Addis Ąbeba — Dżibuti.

W miarę jak pociąg oddalał się od Auasz, w krajobrazie zachodziły coraz wyraźniejsze zmiany. Podmokły las ustąpił miejsca suchej równinie, poro­słej trawą i kępami kaktusów. Spod zrudziałej zieleni wyzierały gdzieniegdzie piaszczyste łachy. Na wiej­skich stacyjkach zaczęły pojawiać się muzułmańskie turbany i wielbłądy. Wszystko zapowiadało zbliżanie się terenów pustynnych.

Pogoda była świetna. Słońce przygrzewało i zrobiło się bardzo ciepło — o wiele cieplej niż w Addis Abe- bie. Pan Bieganek i uszczęśliwioną miną oznajmił mi,

że czuje się „prawie jak w Egipcie". Nic zresztą dziw­nego. Zjechaliśmy przecież o przeszło tysiąc metrów w dół. Znajdowaliśmy się już w prowincji Harar, któ­rej stolicą było miasto Harar — ostateczny cel naszej podróży. Kasa Amanuel obiecywał, że teraz będzie mniej deszczów, gdyż Harar należy do najsuchszych okręgów Abisynii.

W czasie postoju na jednej z małych stacyjek zo­baczyliśmy wreszcie mieszkańców pustyni — osła­wionych Dankalów.

Była to niewielka karawana podróżna, prowadząca kilkanaście wielbłądów, objuczonych całą górą tobo­łów i worów. Dankalowie byli zupełnie niepodobni do Abisyńczyków, których widywaliśmy dotychczas. Wy­jątkowo kształtni, urodziwi, skórę mieli koloru czeko­lady, bardzo lśniącą, ponieważ— jak twierdził Kasa Amanuel — namaszczali ją codziennie masłem lub oli­wą. Ubiór ich — nawet przy tak słonecznej pogodzie

zadziwiał swobodą i lekkością. Kobiety miały na sobie tylko wzorzyste chusty, upięte w kształt spód­niczek, oraz mnóstwo rozmaitych ozdób: bransolet

i naszyjników. Mężczyźni nosili krótkie spodenki i coś w rodzaju przewiewnych kamizelek z prążkowanego perkalu. Na głowach mieli turbany, świadczące o ich przynależności do islamu.

Bardzo nas zdziwiło, że całe to półnagie towarzy­stwo — przechodząc w odległości zaledwie kilkudzie­sięciu kroków od nas — zdawało się zupełnie nie do­strzegać pociągu stojącego na stacji i tłumu pasaże­rów w oknach. Zachowywali się tak, jakby pociągu

i pasażerów w ogóle nie było.

Pan Bieganek, jako pasażer uprzywilejowanej kla­sy, poczuł się osobiście dotknięty tym lekceważeniem. Próbował mnie przekonać, że Dankalowie wstydzą się patrzeć na pociąg, gdyż mają nieczyste sumienie z po­wodu morderstw i grabieży, dokonywanych w okresie

budowy kolei. Ale nie mogłem jakoś w to uwierzyć, bo Dankalowie zupełnie nie wyglądali na skruszonych grzeszników. Przeciwnie: ich obojętność sprawiała wrażenie jakiejś zamierzonej demonstracji. Chcieli nam koniecznie pokazać, że nic sobie ¡nie robią z nas ani z całej kolei Addis Abeba — Dżibuti.

Kasa Amanuel opowiedział nam kilka ciekawych rzeczy o tych mieszkańcach abisyńskiej pustyni. Dan­kalowie byli koczownikami i praktycznie nie podle­gali niczyjej władzy, bo urzędnicy z Addis Abeby bali się zapuszczać w ich rodzinne rejony bez silnej asysty wojskowej. Obawy cesarskich urzędników by­ły zresztą najzupełniej uzasadnione, gdyż Dankalo­wie nie wyrzekli się dotychczas swoich okrutnych zwyczajów plemiennych, które były szczególnie nie­bezpieczne dla obcych. Młody Dankal mie mógł, na przykład, wstąpić w związki małżeńskie, jeżeli przed­tem nie wylegitymował się wobec swej wybranki z zabicia choćby jednego wroga-. Kasa Amanuel twierdził, że do powstania tego okrutnego zwyczaju dankalskiego przyczyniły się niegdyś surowe warun­ki życia na pustyni, a przede wszystkim stały brak wody. Ponieważ wody wystarczało tylko dla określo­nej liczby konsumentów, więc przyszły ojciec rodzi­ny musiał wywalczyć dla niej prawo do życia przez zabijanie innych ludzi.

Najdziwniejsze jednak było to, że ci okrutni ko­czownicy pustyni, nie uznający władzy cesarskiego rządu — odgrywali dość poważną rolę w życiu gos­podarczym Abisynii. Byli oni głównymi dostawcami soli dla całego cesarstwa. Na pustyni dankalskiej znajdowały się podobno nieprzebrane bogactwa tego cennego surowca. Sól leżała na powierzchni, nie trze­ba jej było nawet wydobywać. Dankalowie ładowali ją tylko na wielbłądy i odwozili do najbliższych miast. Stamtąd rozsyłano ją na cały kraj. Karawana, którą

widzieliśmy na stacji, była właśnie jednym z takich transportów solnych.

Poza tym spotkaniem z Dankalami w drodze do Dire Daua nie wydarzyło sią już nic ciekawego. Do ostatniej stacji naszej trasy kolejowej dotarliśmy

o godzinie piątej po południu, czyli o abisyńskiej je­denastej. -

W Dire Daua przywitało nas takie gorąco, że po raz pierwszy od wyjazdu z Kairu porządnie sią spo­ciliśmy. Kasa Amanuel powiedział, że mamy wyjątko­we szczęście, bo takie upały w okresie „dużej pory deszczowej” zdarzają sią bardzo rzadko, nawet w Hararze. Na to pan Bieganek mądrze pokiwał głową i oświadczył, że nie dziwi się temu, ponieważ jego „upał specjalnie lubi". I koniecznie chciał opo­wiedzieć Kasie Amanuelowi historię o swoich starych ciotkach, które przepowiedziały mu życie w gorących krajach. Ale do tego już nie dopuściłem, bo nie po to przecież przyjechałem do Dire Daua, żeby. wysłuchi­wać opowiadań o ciotkach pana Bieganka.

Ze stacji do hotelu poszliśmy pieszo, gdyż oprócz teczek nie mieliśmy żadnych bagaży, a Paweł prosił przecież, żeby się nie rozbijać taksówkami. Zresztą Kasa Amanuel, który znał miasto, zapewnił, że droga do hotelu nie potrwa dłużej niż piętnaście minut.

Dire Daua nie była podobna do Addis Abeby. W tym mieście wyczuwało się już bliskie sąsiedztwo pustyni.

Ulice były szerokie, piaszczyste i przeważnie po­zbawione chodników. Ocieniały je wysokie akacje

o rozłożystych płaskich koronach w kształcie balda­chimów. Domy jak wszędzie na Południu — stały zwrócone do ulic ślepymi murami. Niedaleko od dworca rozłożył się hałaśliwy bazar wschodni, na któ­rym między kramami odpoczywało kilkanaście wiel­błądów. Ruch w mieście był dość ożywiony. Wśród

mijających nas przechodniów rozróżnialiśmy broda­tych Amharów o ostrych rysach twarzy, dziko wyglą­dających chudych Somalijczyków oraz ludzi ze szcze­pu Galla, których rozpoznać można było od razu po kędzierzawych czuprynach, silnej budowie ciała i za­dziwiająco małych nosach. Samochodów na ulicach nie widziało się prawie wcale. Gdzieniegdzie tylko turkotał wóz, zaprzężony w woły lub w osły.

Po dojściu do śródmieścia zwróciliśmy uwagę na wyniosły gmach, odbijający zdecydowanie od zabudo­wy miasta i górujący nad całą okolicą. Był to pięk­ny, duży pałac — wcale nie mniej okazały od pałacu cesarskiego w Addis Abebie. Stał na wzniesieniu i otoczony był grubym murem.

Pociągnąłem za rękaw pana Bieganka i szepnąłem mu do ucha, żeby nie zadawał żadnych pytań na te­mat tego pałacu. Bo domyśliłem się od razu, że pałac był zbudowany przez któregoś z cesarzy abisyń- skich, a nie miałem już doprawdy ochoty ma wysłu­chiwanie jeszcze jednej historii cesarskiej.

Ale referent był ciekawy jak sroka i zupełnie się nie przejął moją prośbą. Wyjął z kieszeni swój zie­lony notatnik i najspokojniej poprosił Kasę Amanue- la, żeby nam opowiedział coś o pałacu.

Nasz abisyński przyjaciel, zazwyczaj tak chętny do wszelkich wyjaśnień, tym razem zachował się bar­dzo dziwnie. Najpierw rozejrzał się wokoło, jakby sprawdzając, czy ktoś nas nie podsłuchuje, potem rzekł krótko i z wyraźną niechęcią:

No, po prostu pałac, przecież widzicie. Pałac... cesarski.

Ale pan Bieganek nie dawał się łatwo zniechęcić. Przybrał najmilszy ze swoich uśmiechów i powiedział słodziutko:

Oczywiście, że pałac cesarski. To widać na pierwszy rzut oka. Ale chcielibyśmy właśnie wie-

dzieć, który to cesarz go zbudował, bo cesarzy było przecież wielu...

Wtedy Kasa Amanuel, zupełnie bez powodu, strasz­nie się zdenerwował.

Nie męczcie mnie już tymi ciągłymi pytaniami!

krzyczał. — Mówiliście, że cesarze was nie intere­sują, a teraz znowu wracacie do cesarzy. Co tu jest do mówienia? To jedna z wielu rezydencji cesarskich. Mieszka tu cesarz Hajle Sellasje, kiedy przyjeżdża do Dire Daua. A kto ten pałac zbudował, to naprawdę nie takie ważne.

Wobec tego nie mówiliśmy już więcej o pałacu, ale nie uznaliśmy wcale tej sprawy za załatwioną. Dziw­ne zachowanie Kasy Amanuela ogromnie podnieciło naszą ciekawość. Wyczuwaliśmy w tym jakąś tajem­nicę i postanowiliśmy sobie z panem Biegankiem, że po przyjściu do hotelu musimy ją koniecznie wy­świetlić.

Hotel w Dire Daua był prowadzony przez Włochów i pod względem elegancji i luksusu nie umywał się nawet do królestwa pana Maćka. Natomiast zasta­liśmy tam coś, czego daremnie by szukać w Addis Abebie. Nad łóżkami hotelowymi wisiały białe muśli­nowe moskitiery, gdyż Dire Daua w porze deszczowej była nawiedzana przez moskity.

Moskitiery — stanowiące nieodzowny element wielkich powieści podróżniczych dla młodzieży — wprowadziły nas od razu w nastrój Wielkiej Przygo­dy. Postanowiliśmy niezwłocznie zabrać się do wy­jaśnienia tajemnicy pałacu cesarskiego.

Ponieważ Kasa Amanuel nadal odmawiał jakichkol­wiek informacji na ten temat, zdecydowaliśmy się za­sięgnąć języka w tej sprawie u pułkownika szwedz­kiego, z którym pan Bieganek bardzo się zaprzyjaźnił od czasu owej nocnej awantury w Auasz.

Ja zagadałem więc Kasę Amanuela, i referent wy­

mknął się tymczasem do pokoju szwedzkiego instruk­tora. Po dziesięciu minutach powrócił z wypiekami na twarzy i wywołał mnie na korytarz.

Wiem już wszystko — powiedział z podniece­niem. — Ten pałac należał do cesarza Lidż Jassu, któ­ry panował bezpośrednio przed Hajle Sellasjem. To był wnuk Menelika Wielkiego, ale narobił jakichś strasznych chryj, więc Hajle Sellasje zrzucił go z tro­nu i teraz nie wolno o nim mówić w Abisynii. Trzeba koniecznie nacisnąć Kasę Amanuela. Pułkownik mó­wił, że on na pewno zna dokładnie całą tę historię.

Byłem tego samego zdania, co referent. Trzeba było koniecznie nacisnąć Kasę Amanuela. Zapomniałem

0 swoich wszystkich uprzedzeniach do cesarzy. O tym cesarzu byłem skłonny wysłuchać nawet najdłuższej historii.

Od razu zabraliśmy się do dzieła. Poszliśmy do Kasy Amanuela i nie bawiąc się w żadne dyplomaty­czne ceregiele, wyłożyliśmy kawę na ławę.

Proszę pana — powiedzieliśmy — znamy już hi­storię cesarza Lidż Jassu, ale brak nam jeszcze pew­nych szczegółów. Uważamy, że nie ma sensu dłużej się bawić w ciuciubabkę. Prosimy opowiedzieć nam wszystko. Jeżeli nie, to pójdziemy po informacje do Szweda i do Francuza.

Nasz abisyński opiekun okropnie się zmieszał, ale próbował się jeszcze wykręcić. Dopiero kiedy pan Bieganek powtórzył groźbę, że pójdziemy do Szweda

1 Francuza — Kasa Amanuel machnął z rezygnacją ręką i zgodził się spełnić naszą prośbę.

No cóż! — powiedział. — Widzę, że wasz przy­jaciel dyrektor nie darmo mnie ostrzegał przed waszą ciekawością. Ale jeżeli już wyjechaliśmy razem w tę podróż, to rzeczywiście nie warto bawić się w tajem-

cc. Pamiętajcie jednak, że zostałem przez was zmu- |4l%, d° te9° opowiadania, bo nam, Etiopom, nie

wolno nawet wspominać imienia nieszczęsnego Lidż Jassu.

Potem rozsiedliśmy się wygodnie w fotelach, a Ka­sa Amanuel zaczął opowiadać. Była to niewątpliwie najciekawsza historia cesarska ze wszystkich, jakie słyszałem. Wprost trudno było uwierzyć, że te wy­padki rozegrały się zaledwie przed pięćdziesięciu laty.

W 1908 roku wielki władca Abisynii, cesarz Mene- lik Drugi, spadł z konia tak nieszczęśliwie, że z tego upadku wywiązała się ciężka choroba, uniemożliwia­jąca mu sprawowanie rządów. Na pół sparaliżowa­nego cesarza umieszczono na stałe w podziemiach „gibbi", czyli pałacu cesarskiego, a rządy w państwie objęła cesarzowa Taitu.

Ukochana małżonka Menelika nie była już wtedy ową piękną, młodą i kapryśną Taitu z okresu budo­wy Addis Abeby. Wpływ lat uczynił z niej starą, am­bitną intrygantkę, opanowaną całkowicie przez żądzę władzy. Doradcami jej byli biskupi oraz najbardziej konserwatywni z rasów abisyńskich. Za ich podszep­tem cesarzowa odwoływała wszelkie postępowe re­formy Menelika, a na ich miejsce przywracała stare, feudalne porządki.

Menelik, powiadomiony o tych poczynaniach żony, wpadł w straszny gniew. Sparaliżowany więzień pod­ziemi pałacowych postanowił pokazać Abisyćczykom, że póki żyje, jest jeszcze ciągle cesarzem i jedynym władcą swego państwa.

Na rozkaz cesarza zwołano do jego loża wszystkich rasów Abisynii. Potem zaufani dworzanie Menelika wprowadzili do podziemi wnuka cesarza z pierwszego małżeństwa — czternastoletniego Lidż Jassu. Umiera­jący cesarz dotknął ramienia chłopca i wygłosił do rasów słowa tradycyjnego zaklęcia:

Ten oto będzie moim następcą, a kto odmówi mu

posłuszeństwa, niechaj będzie przeklęty, niechaj sy­nem mu będzie czarny, parszywy pies".

Następna część zaklęcia skierowana była przeciw­ko młodocianemu następcy tronu:

Atoli jeśli mój wnuk zdradzi was, niechaj on sam będzie przeklęty i niechaj synem będzie mu czarny, parszywy pies".

Żaden z rasów nie ośmielił się sprzeciwić woli umierającego władcy i ściągnąć na swą głowę stra­szliwej klątwy. Czternastoletni Lidż Jassu został ce­sarzem.

Nowy cesarz nie spotkał się z życzliwym przyję­ciem ze strony dworu i duchowieństwa. Cesarzowa Taitu znienawidziła go śmiertelnie za to, że zajął tron, należny z prawa jej córce — księżniczce Zau- ditu. Duchowieństwo i chrześcijańscy rasowie nie mogli przeboleć faktu, że ojciec nowego władcy Abi­synii, ras Mikael, jest nawróconym mahometaninem i jeszcze niedawno nazywał się Mohamed Ali.

Cesarzowa Taitu, pod pozorem młodego wieku Lidż Jassu, nie chciała go dopuścić do sprawowania rzą­dów i przydała mu na tymczasowego opiekuna jed­nego ze swych zaufanych doradców — brunatnego ra­sa Tasamma.

Ale dzielny i rozumny Lidż Jassu szybko uporał się z tą przeszkodą. Pewnego dnia dokonał zamachu stanu, cesarzową Taitu wraz z jej córką i przybocz­nymi rasami uwięził w podziemiach gibbi, a sam objął władzę cesarską.

W czasie tego zamachu stanu zaszedł fakt, który na wiele lat bardzo zaszkodził młodemu władcy. Ras Ta­samma — szczególnie przez Lidż Jassu znienawidzony

uciekając przed zemstą cesarza, ukrył się w domu abuny Matieosa, najwyższego zwierzchnika kościoła abisyńskiego. Dom abuny stanowił najświętszy azyl Abisynii. Ale młody, zapalczywy Lidż Jassu, nie uzna-

m

wał żadnych azyli, kiedy chodziło o dopełnienie zemsty. Wdarł się do domu, odepchnął abunę, który zagrodził mu drogę złotym krzyżem, i kazał areszto­wać zbiega. Abuna nie darował cesarzowi tego de- speklu. Od tej chwili osiemdziesiąt tysięcy księży abisyńskich stało się zagorzałymi wrogami nowego władcy.

Następne lata krótkiego, burzliwego panowania przysporzyły mu tych wrogów znacznie więcej.

Z opowiadania Kasy Amanuela — mimo wszystkich zastrzeżeń, jakie żywił w stosunku do tego cesarza — wynikało niezbicie, że Lidż Jassu miał wiele zalet. Był bardzo odważny, umysłowo rozgarnięty, dobro­duszny, a przy tym odznaczał się wyjątkowo wesołym usposobieniem. Natomiast był całkowicie pozbawiony pewnych cech, koniecznych dla cesarza. Nie znosił przy sobie żadnych stałych doradców i z jawną po­gardą traktował dumnych rasów abisyńskich. Poza tym nic sobie nie robił z dworskiej etykiety, wskutek czego dochodziło do ciągłych skandali.

Pewnego razu na przykład wybrał się z oficjalną wizytą do francuskiego Somali. Na dworcu kolejo­wym w Dżibuti zgotowano cesarzowi uroczyste przy­jęcie. Zebrała się cała miejscowa śmietanka: guberna­tor, wyżsi urzędnicy, członkowie placówek konsular­nych itp. Kompania honorowa prezentuje broń. Orkie­stra szykuje się do odegrania hymnu. Wszyscy czeka­ją na ukazanie się Króla Królów i Zdobywczego Lwa z Plemienia Judy. Ale cesarza nie ma. Przerażeni mi­nistrowie szukają go po całym pociągu i wreszcie znajdują.

Siedzi w brudnym kombinezonie we wnętrzu parowozu i serdecznie zagadany z maszynistą, pociąga sobie tedż z butelki. Podobne historie zdarzały się dość często. Młody cesarz nie przejmował się wymówkami i zaśmiewał się do łez ze zgorszenia i oburzenia swo­

ich dworzan. Ale to wszystko były jeszcze fraszki. Później nastąpiły wydarzenia o wiele poważniejsze.

Mając dwadzieścia lat Lidż Jassu odwiedził kiedyś zdobyty przez Menelika muzułmański Harar i tam za­kochał się bez pamięci w córce bogatego kupca Abudakera — mahometance z plemienia Dankalów. Była to podobno dziewczyna tak piękna, że gdy zobaczyło się ją raz, zapominało się o wszystkich innych kobietach. Lidż Jassu, ujrzawszy ją, zapomniał także o tym, że jest władcą chrześcijańskiego pań­stwa. Postanowił ożenić się z mahometanką i przejść na jej wiarę.

Po tym postępku cesarza w Abisynii zawrzało. Osiemdziesiąt tysięcy księży w Abisynii ogłosiło go za odstępcę i zdrajcę. Ale Lidż Jassu nie uląkł się księży. Był przecież wnukiem wielkiego cesarza Me­nelika, a jego ojciec, .ras Mikael, stał na czele potęż­nej armii. Zapalczywy młodzieniec wypowiedział wal­kę kościołowi abisyńskiemu. Odebrał duchownym do­bra, nadane im przez Menelika po zdobyciu Hararu, i podarował je zakonom mahometańskim. Nie ogra­niczył się do tego. Przyjął w Hararze defiladę od­działów somalijskich i ofiarował im dwanaście sztan­darów etiopskich, na których kazał wyhaftować napis:

Jeden jest Allach i Mahomet jest jego prorokiem.

Wszystko to zmierzało do jednego celu. Młody cesarz uwierzył, że jako władca mahometańskich prowincji Abisynii stanie się z czasem cesarzem całej maho- metańskiej Afryki. Opętany tą ideą wyrzekł się na­wet swego pochodzenia od króla Salomona i wdział turban na głowę, na którym wypisano jego nową genealogię, wyprowadzającą go od proroka Maho­meta.

Tego było już za wiele dla chrześcijańskich rasów Abisynii. Ogłoszono detronizację cesarza odstępcy,

a na tronie osadzono córką Menelika i Taitu — księż­niczkę Zauditu. Do zbrojnej walki z Lidż Jassu stanął inny członek cesarskiego rodu Salomonidów — ras Tafari, późniejszy cesarz Hajle Sellasje Pierwszy. Ale przewaga sił była po stronie Lidż Jassu. Miał on le­piej uzbrojoną armię i dzierżył w swym ręku linię kolejową Addis Abeba — Dżibuti. Na spotkanie z przeciwnikiem wyruszył parowozem, wiodąc za so­bą cztery pociągi towarowe, pełne wojska.

Cesarz chciał stoczyć bitwę pod miejscowością Me- hesso i prawdopodobnie by ją wygrał, gdyby nie zgu­biła go... wódka. Żołnierze Lidż Jassu, czekając na wojska rasa Tafari, z nudów obrabowali pociąg towa­rowy, wyładowany beczkami spirytusu. Kiedy ras Tafari wreszcie nadciągnął, całe wojsko negusa było pijane do nieprzytomności i zostało pokonane bez je­dnego wystrzału. Byłego cesarza zakuto w złote kaj­dany i osadzono w więzieniu. Ale na tym historia się jeszcze nie skończyła. Lidż Jassu miał za sobą po­tężnych stronników, dawnych przyjaciół cesarza Me­nelika, którzy dwukrotnie ułatwiali mu ucieczkę z wię­zienia. Wnuk wielkiego Menelika jeszcze przez kil­kanaście lat zagrażał tronowi Hajle Sellasjego. Zginął dopiero w czasie wojny abisyńsko-włoskiej. Okoliczności jego śmierci są do dziś nie wyjaśnione. Syn byłego cesarza ukrywa się, ponoć, jeszcze ciągle w lasach abisyńskich, czekając na odpowiednią chwi­lę, aby zgłosić swe prawa do tronu. Dlatego imienia Lidż Jassu nie wolno wspominać w Abisynii.

Opowiadanie o nieszczęsnym cesarzu bardzo wzru­szyło pana Bieganka. Pogromca Lampartów miał du­szę wrażliwą i skłonną do romantycznych porywów. Szczególnie spodobało mu się to, że przyczyną wszy­stkich nieszczęść Lidż Jassu była jego miłość do pięknej kobiety z Hararu.

Dawniej było o wiele ciekawiej — dowodził

nam rozmarzony. — Dawniej głównym motorem świa­towej polityki była miłość i różne inne namiętności. Królowie i cesarze kochali się, obrażali się na siebie popełniali zbrodnie i później wynikały z tego roz­maite wojny i przewroty. A teraz co? Organizacja Narodów Zjednoczonych! Rada BezpieczeństwaIltwia* towa Rada Pokoju! Teraz już nikt się nie kocha. Po« lityka zrobiła się straszliwie nudna.

Kasę Amanuela bardzo ubawiły słowa referential

Niech pan nie przesadza — powiedział. — Wte­dy także nie wyglądało to tak romantycznie, jak się panu wydaje. Polityka zawsze jest polityką. Ludzie wtajemniczeni opowiadają, że upadek Lidż Jassu roz­począł się wcale nie od jego miłości, lecz od politycz­nego przymierza z Turcją, które młody cesarz zawarł na początku pierwszej wojny światowej. To .przy­mierze bardzo przeraziło Wielką Brytanię, która do-- patrzyła się w nim poważnego niebezpieczeństwa dla swoich posiadłości kolonialnych w Afryce. Zaraz po ogłoszeniu przymierza rząd brytyjski wysłał do Etiopii najzdolniejszego agenta Inteligence Service* — sław­nego pułkownika T. E. Lawrence — z zadaniem oba­lenia jjjiewygodnego cesarza. .Lawrence wkradł się w łaski Lidż Jassu, stał się jego nieodstępnym przy­jacielem i doradcą. Na tym stanowisku czynił wszyst­ko, aby podkopać autorytet cesarza i wykończyć go w opinii etiopskiej. ,On to podobno namówił Lid? Jassu do małżeństwa z mahometanką i do zmiany re- ligii. On mu podsunął myśl mahometańskiego cesar­stwa całej Afryki. On ofiarował turban z nową ge­nealogią cesarza. Dokładnie w przeddzień detronizacji Lidż Jassu pułkownik Lawrence w tajemniczy sposób zniknął z Etiopii. Mógł to spokojnie uczynić, gdyż zlecone mu zadanie zostało doprowadzone do końca.

Widzi pan więc, że i w przeszłości nie obywało się bez polityki.

Ale Kasie Amanuelowi nie udało się przekonać pana Bieganka. Referent sceptycznie wysłuchał opo­wiadania o intrygach pułkownika Lawrence — i na­dal trwał w swym zachwycie dla zakochanego Lidż Jassu i jego pięknej żony.

Jeszcze po powrocie do naszego pokoju zawracał mi tym głowę przez dobre pół godziny. Od jego ro­mantycznych uniesień uwolniły mnie dopiero... mos- kity.

W samym środku gadki o zakochanym cesarzu re­ferent nagle wrzasnął i z całej siły trzepnął się w kark. Zaraz potem podsunął mi pod nos rozgniecio­nego moskita.

Widzi redaktor, jaki wielki? Ale zabiłem bestię I

Co panu zawiniło to biedne stworzenie? — roz­złościłem się, bo mi nie dawał zasnąć. — Nie podo­bała się panu Abisynia bez moskitów, więc ma pan moskity. Powinien pan być zadowolony i czuć się jak w swoim ukochanym Egipcie.

Referent spojrzał na mnie ze zgorszeniem.

No wie redaktor, też porównanie I

A bo co: egipskie moskity były lepsze?

Pan Bieganek przez chwilę się zastanawiał nad od­powiedzią.

Nie, te bestie są wszędzie jednakowe — wes­tchnął z rezygnacją. — Ale w Egipcie... w Egipcie były jaszczurki, które zjadały moskity. A tu nie ma jaszczurek. Ot coI

Rozejrzałem się po pokoju. Jaszczurek, jak na złość, nie było.

A widzi redaktor — powiedział ucieszony. — Etiopia to nie Egipt. Szkoda gadać. Egipt to jest Egipt.

Tym razem przekonał mnie całkowicie. Prawda je­

go słów była nie do podważenia. Etiopia rzeczywiście nie była Egiptem, natomiast Egipt był Egiptem.

Następnego ranka obudziło nas monotonne dudnie­nie w szyby. Deszcz lał nie gorzej niż w Addis Abe- bie. Świadomość, że Harar należy do najsuchszych okręgów w Abisynii, w niczym nie zmieniała sytuacji.

Na przystanek autobusowy trzeba było pojechać taksówką. Dla złagodzenia ewentualnych wymówek Pawła zaprosiliśmy jeszcze do spółki szwedzkiego pułkownika i Francuza. Kasa Amanuel w pierwszej chwili zaprotestował przeciwko tej spółce, lecz w koń­cu ustąpił. Wiadomo: gdy wchodzą w grę pieniądze, zapomina się o sporach politycznych.

Autobus czekał już na zalanym deszczem placu tar­gowym. Poza naszą piątką jechało jeszcze kilku urzęd­ników abisyńskich w czarnych ubraniach i z paraso­lami, paru głośno rozmawiających kupców greckich, dwóch siwobrodych starców w turbanach, z długimi różańcami w rękach, oraz spory tłumek handlarzy ze szczepu Galla, którzy swymi 'koszami i tobołami za­stawiali wszystkie przejścia.

Trzygodzinna podróż do Hararu była piekielnie nudna. Deszcz lał bez przerwy, a krajobraz za za­snutymi szarugą szybami był jednostajny aż do mdło­ści. Szara, pustynna równina, kałuże wielkie jak je­ziora, od czasu do czasu kępa kolczastych kaktusów, gdzieniegdzie rozłożysta akacja. Wewnątrz autobusu było również nieciekawie. Kasa Amanuel sprzeczał się 1 Francuzem o kolej Addis Abeba — Dżibuti. Szwedzki pułkownik wtajemniczał nas w szczegóły abisyńskiego regulaminu wojskowego. Abisyńscy urzędnicy spali. Mahometańscy starcy przesuwali ró­żańce i szemrali swoje modlitwy. Greccy kupcy roz­mawiali o interesach. Handlarze Galla kłócili się za­wzięcie między sobą, a na nas spoglądali wilkiem.

Jedyną zabawną rzeczą w tym wszystkim było to,

ze motorniczy i konduktor autobusu mieli na imię Kasa — tak samo, jak nasz abisyński opiekun. Do­wiedzieliśmy sią o tym stąd, że owi funkcjonariusze, zajmujący miejsca na przeciwnych krańcach autobu­su, ciągle przywoływali sią głośno po imieniu, co bardzo denerwowało Kasą Amanuela i odrywało go od rozmowy o kolei Addis Abeba —* Dżibuti.

Pan Bieganek od razu wysnuł z tego wniosek, że imię Kasa jest najczęściej używanym imieniem w Abi­synii, i zażądał od Kasy Amanuela potwierdzenia swego odkrycia.

W zasadzie ma pan rację — zgodził się Abisyń- czyk — tylko że właściwie to nie jest imią.

Nie imię? — zdumiał się Wielki Odkrywca. — A więc co?

Kasa znaczy po amharsku „odszkodowanie".

Teraz i ja przyłączyłem się do zdumienia pana Bie-

ganka. No bo jak człowiek może mieć na imię „od­szkodowanie"?

Sprawa jest prosta — wyjaśnił Kasa Amanuel.

Jeżeli w amharskiej rodzinie umiera dziecko, wów­czas następnemu dziecku nadaje się imię Kasa, dla zaznaczenia, że urodziło się ono jako odszkodo­wanie za zmarłego. A ponieważ w Etiopii wiele dzieci umiera i wiele się rodzi, więc imię Kasa spoty­ka się bardzo często.

Wyjaśnienie Kasy Amanuela było naprawdę inte­resujące i wcale się nie zdziwiłem, że pan Bieganek zapisał je starannie w swoim zielonym notesie.

A później — mniej więcej w połowie drogi do Hararu — przytrafiła nam się jeszcze jedna ciekawa rzecz.

Zdarzyło się to podczas postoju na jednym z przy­stanków. Przystanek to był, że pożal sią Boże/ Licha budka, kryta falistą blachą, w górze reklama lemo­niady „Pepsi-Cola", pod wystającym daszkiem dwaj

przemoczeni Gallanie 1 parasolami — to wszystko. A dokoła mgła i deszcz. Nikomu nie chciało się na­wet wysiadać z autobusu. Ale w motorze coś się popsuło i trzeba było trochę postać. A kiedyśmy tak stali — nagle z daleka dobiegł jakiś głuchy ryk. Między pasażerami od razu zrobiło się wielkie poru­szenie: abisyńscy urzędnicy się obudzili, a mahome- tańscy starcy przerwali swoje modlitwy. I wszyscy zaczęli rozmawiać o tym dalekim ryku. Grecy i Fran­cuz twierdzili, że to po prostu ryczy jakiś głodny osioł. Ale większość podróżnych — a wśród niej i szwedzki pułkownik — twardo broniła poglądu, że był to ryk autentycznego lwa. Abisyńscy urzędni­cy także się przychylali do tej opinii, ponieważ wie­dzieli z gazet, że ostatnio w okolicach Hararu poja­wiły się dwa lwy.

Pan Bieganek pod wpływem tych rozmów zaczął zdradzać wyraźne zaniepokojenie. Kręcił się, wiercił, łypał wkoło oczkami, aż wreszcie nie wytrzymał i pociągnął za rękaw Kasę Amanuela.

A co będzie, jeżeli te lwy napadną na nasz autobus?

Niech pan się nie boi — uspokoił go Abisyń- czyk. — Jeżeli to nawet jest lew, to z pewnością nie odważy się napaść na autobus. Lwy wcale nie garną się do ludzi.

Pan Bieganek odetchnął z ulgą i natychmiast odzy­skał rezon. W kilka minut później słyszałem, jak mó­wił do szwedzkiego pułkownika:

Odżałować nie mogę, że nie zabrałem z sobą myśliwskiej broni, mam diabelną ochotę na małe po­lowanko. Kiedy byliśmy w Sudanie...

Ale tego, co opowiedział o swoich wyczynach my­śliwskich w Sudanie, nie udało mi się już dosłyszeć, bo właśnie konduktor Kasa dał hasło do odjazdu, a kierowca Kasa zapuścił motor. I autobus ruszył

w dalszą drogę, zanim zdołano ostatecznie ustalić, co było przyczyną całego zamieszania: ryk prawdzi­wego lwa czy zawodzenie głodnego kłapoucha.

W ostatniej godzinie podróży otaczający nas kraj­obraz uległ zasadniczej zmianie. Autobus wydobył się wreszcie z pustynnej doliny i po sforsowaniu dość wysokich wzgórz wjechał na tereny zagospodarowa­ne. Mijaliśmy rozmaite plantacje, sady owocowe i piękne ogrody na zboczach gór. Kasa Amanuel po­wiedział, że znajdujemy się w najżyźniejszej części prowincji hararskiej, uchodzącej za główny spichlerz Etiopii. Niestety, warunki atmosferyczne nie pozwalały rozeznać się dokładnie w bogactwach tego spichlerza. Deszcz przestał wprawdzie padać, ale nad polami wisiała gęsta mgła i trudno było rozróżnić, co jest plantacją kawy, a co plantacją bawełny. Tylko gaje pomarańczowe poznawało się od razu po żółtych kulach owoców, które przeświecały przez mgłę jak lampki świątecznych choinek.

Było już dobrze po południu, kiedy Kasa kierowca krzyknął do konduktora Kasy, że widać Harar.

Harar, oglądany z daleka, przedstawiał się wspa­niale. Otaczały go wysokie czerwone mury o groź­nych basztach i sklepionych bramach. Zza murów wystrzelały w górę białe, smukłe wieżyczki minare­tów. Całość miasta, wyłaniająca się powoli z prze­słony mgieł, sprawiała wrażenie jakiegoś nierealne­go snu. Istny Bagdad kalifa Haruna al-Raszyda z „Baś­ni z tysiąca i jednej nocy".

Autobus zatrzymał się przed jedną z pięciu bram miejskich i tu kazano nam wysiąść. Dalszą drogę trzeba było odbyć pieszo, gdyż średniowieczne bra­my nie były przystosowane do nowoczesnych środ­ków komunikacji.

Do miasta dostaliśmy się nie od razu, bo przed bramą tłoczył się gęsty tłum karawan oślich i wiel­

błądzich. Musieliśmy się z trudem przebijać przez barwną ciżbę Somalijczyków, Dankalów i Gallan. Haias panował niesamowity. Gardłowe nawoływania poganiaczy, kaszel wielbłądów i porykiwanie osłów splątały się w symfonię, od której mogły popękać bębenki w uszach. Przerażającym dla nas przeżyciem było pierwsze zetknięcie się z trędowatymi żebraka­mi. Zebrało się ich przy bramie Hararu kilkunastu. Niektórzy wyglądali strasznie, wygrażali nam ręka­mi bez palców, wykrzywiali twarze, przeżarte lisza­jem. Trzaskanie drewnianych kołatek, którymi ci nieszczęśnicy zwracali uwagę na swoje nieszczęście, towarzyszyło ponurym akompaniamentem ogłuszają­cej wrzawie ludzkiej i zwierzęcej.

Wreszcie przedostaliśmy się przez tę piekielną bramę i weszliśmy do miasta. Nastrój „Baśni z ty­siąca i jednej nocy" jeszcze się spotęgował. Miasto było bardzo stare i miało charakter zdecydowanie arabski. Przez jego wąskie, strome i pozbawione bru­ku uliczki trzeba się było przepychać prawie gęsiego. Przed nami kroczył majestatycznie wielbłąd, który co pewien czas ocierał się grzbietem o ślepe mury domów, uwalniając się w ten sposób od dokuczliwych insektów. Domki, zbudowane przeważnie z tej samej czerwonej gliny, co mury miasta, tłoczyły się cia­sno jeden przy drugim. Uliczki były do tego stopnia wypchane rozmaitymi kramami, sklepikami i straga­nami, że cały Harar sprawiał wrażenie jednego wiel­kiego i dość niechlujnego bazaru arabskiego. Ze względu na wąskość ulic ruch kołowy w obrębie murów był prawie niemożliwy. Natomiast kręciło się wszędzie dużo objuczonych osłów, które z trudem torowały sobie drogę wśród hałaśliwego kolorowego tłumu ludzkiego.

W tłumie przechodniów większość stanowiły ko­biety. Musiały to być przeważnie panie domu, które

korzystając z przerwy w deszczu, wybrały się na miasto po zakupy, gdyż prawie wszystkie dźwigały wielkie toboły z różnobarwnej skóry, wypełnione rozmaitymi produktami spożywczymi.

Uwagą zwracały przede wszystkim kobiety Harari. Zarówno wyglądem, jak sposobem bycia różniły sią znacznie od wszystkich znanych nam dotychczas ko­biet afrykańskich. Nie było w nich zupełnie owej skromnej pokory właściwej mieszkankom Wschodu i Południa. Promieniowała z nich duma, energia i świadomość własnej wartości. Ubrane były barwnie i gustownie, a twarze wielu z nich zadziwały kla­syczną regularnością rysów.

Widok tych hararskich piękności wywierał wielkie wrażenie na panu Bieganku. Co chwila szarpał mnie ze rękaw i prawie głośno przekazywał mi swe za­chwyty.

Niech no redaktor spojrzy! Rany boskie, co za babka! Teraz rozumiem biednego Lidż Jassu, facet musiał się tu zakochać!

Mówiąc to, uśmiechał się do przechodzących ko­biet i robił do nich słodkie oczy.

Wszystko to było szalenie zabawne, lecz jedno­cześnie dosyć niebezpieczne, bo na ulicach poza ko­bietami hararskimi znajdowali się także hararscy męż­czyźni. A Hararczycy nie wyglądali na ludzi prze­padających za białymi ferenfż. Spojrzenia, jakimi obrzucano nas, a szczególnie mego romantycznego towarzysza, były jak ¡najdalsze od życzliwości.

Na szczęście pan Bieganek nie umiał długo sku­piać uwagi na jednym temacie. Wkrótce też przestał się interesować urodą hararskich kobiet, a dla od­miany zajął się hararskimi owocami.

Owoców było w Hararze zatrzęsienie, prowincja hararska stanowiła nie tylko główny spichlerz, lecz i główny sad całej Abisynii, W którą stronę zwra­

caliśmy oczy, wszędzie piętrzyły się piramidy blado- złotych pomarańczy, maleńkich, zielonych cytryn, olbrzymich kiści bananowych i wielu innych owoców, które widzieliśmy po raz pierwszy. Leżało to na stra­ganach lub na matach z trawy porozkładanych wprost na ziemi.

W pewnej chwili pan Bieganek wydał radosny okrzyk:

Niech skisnę, jeżeli to nie pomidory! Nareszcie! Od tygodnia już marzę o przyzwoitej sałatce pomi­dorowej z pieprzem i z cebulką!

Po czym odwrócił się do idącego za nami szwedz­kiego pułkownika i — wskazując na stos czerwonych owoców — oznajmił po angielsku:

I am fond of tomatoes!

Ale zadomowiony w Abisynii Szwed rozwiał jego iluzję.

To wcale nie pomidory, tylko owoce kaktusa — powiedział. — Nazywają je także figami indyjskimi. Są bardzo smaczne, ale trzeba uważać przy ich obie­raniu, bo mają na skórce jadowite włoski, którymi można sobie pokłuć ręce.

Pan Bieganek był bardzo rozczarowany, lecz wy­jaśnienie Szweda wpisał sobie do notatnika. Zamiast sałatki z pomidorów zdobył przynajmniej informację, że suche kaktusy rodzą smaczne, soczyste owoce.

Przed hotelem nastąpiło pożegnanie z naszymi są­siadami z pociągu. Francuz miał zarezerwowaną kwa­terę u znajomego kupca, a Szwed po załatwieniu ja­kiejś sprawy w miejscowym urzędzie udawał się zaraz w dalszą drogę do swojej akademii wojskowej.

Hotel hararski mógł uchodzić za hotel tylko w oczach podróżnych o szczególnie skromnych wy­maganiach. W rzeczywistości była to bardzo podła i bardzo brudna gospoda prowadzona przez jakiegoś

Greka albo przez kogoś, kto Greka udawał z wielką szkodą dla tego szlachetnego narodu.

Na polecenie gospodarza czarny posługacz Szan- killa wprowadził nas do tak zwanego „paradnego pokoju", który zgodnie z zapewnieniami Greka wy­najmowano tylko osobom szczególnie dostojnym. Otwierając nam drzwi, czarny posługacz robił takie miny, jakbyśmy za chwilą mieli ujrzeć wszystkie skarby Sezamu. Tymczasem cała paradność pokoju wyrażała się w podartych pluszowych portierach, w nie mytych od miesięcy oknach i w rojach czar­nych, obrzydliwych much. Elektryczności i wody bie­żącej oczywiście nie było — natomiast było duszno i pachniało słęchlizną.

Ale prawdziwa tragedia rozegrała się dopiero po wyjściu posługacza. Kasa Amanuel oświadczył naj­spokojniej, że idzie na miasto załatwić interesy, a my mamy czekać na niego w hotelu. Swoją okrutną de­cyzję uzasadnił tym, że Hararczycy są nie przyzwy­czajeni do widoku białych turystów i mogłyby nas spotkać z ich strony rozmaite przykrości. Kiedy za­częliśmy gwałtownie protestować, powołując się na obiecane Pawłowi wizyty w sklepach hararskich, opiekun nasz się zdenerwował i władczym tonem Bwana Kubwy wrzasnął, że w ogóle nie ma o czym gadać. Jest odpowiedzialny za nasze bezpieczeństwo i nie może nas narażać na awantury uliczne. Infor­macje dla Pawła zdobędzie sam, bez naszej pomocy.

Po czym wziął swój kapelusz, teczkę, parasol i wy­szedł, starannie zamykając za sobą drzwi. A my po­zostaliśmy w „paradnym" pokoju sami — oniemiali ze zgrozy i ze złości.

Tymczasem zaczął znowu lać deszcz, co nam tro­chę poprawiło humory. Cieszyliśmy się, że Kasa Amanuel przynajmniej porządnie przemoknie, bo mu się to święcie za naszą krzywdę należało. Z drugiej

«trony ulewa odcięła nam ostatecznie drogę do mia­sta. Byliśmy skazani na całe popołudnie w tym prze­brzydłym pokoju, trzeba więc było czymś się zająć.

Pan Bieganek, myśliwy z powołania, zajął się naj­pierw polowaniem. Zdjął z nogi but i zaczął się z nim uganiać za co tłustszymi muchami. Jego bojowe okrzyki doprowadziły do tego, że grecki gospodarz dwa razy przysłał czarnego posługacza z zapytaniem, czy czegoś nie potrzeba.

A po godzinie cały „paradny" pokój był usiany tru­pami poległych.

Ale dzielny łowca zmęczył się polowaniem i za­proponował przejście do rozrywek bardziej intelek­tualnych. Wyjął i teczki najgrubszą ze swoich ksią­żek o Abisynii i polecił mi odszukać w niej wszystkie wiadomości na temat Hararu. Sam — syty triumfów myśliwskich — rozłożył się na łóżku i raczył łaska­wie słuchać.

Niemieccy autorzy książki nie poświęcili w swym dziele wiele uwagi Hararowi, jako miastu oddalone­mu od głównych szlaków turystycznych. Niemniej udało mi się wyłuskać trochę interesujących szcze­gółów. Przede wszystkim dowiedzieliśmy się, że Ha- rar przez blisko tysiąc lat był wolnym miastem ma- hometańskiego szczepu Harari, rządzonym przez wła­snych emirów. Kres jego niepodległości położył dopiero cesarz Menelik Drugi, który zdobył miasto i wcielił je do Abisynii.

W związku z tym zdobyciem Hararu w książce przytaczano zabawną anegdotę, która jeszcze raz po­twierdziła znany nam już skądinąd fakt, że negus Menelik był człowiekiem obdarzonym szczególnym poczuciem humoru.

Kiedy w roku 1887 armia abisyńska przystąpiła do oblężenia Hararu, pyszny emir tego miasta, pragnąc upokorzyć Amharów, przysłał Menelikowi pstrokaty

turban z dołączonym do niego listem. Niech cesarz włoży ten turban — pisał emir w liście — abym mógł go rozpoznać wśród oblegających i wziąć do niewo- li żywcem. Menelik przyjął zniewagą na wesoło. Od­powiedział emirowi, że turban nakłada na głową na­tychmiast i nie zdejmie go wcześniej, aż nie... „wy­siusia się" na Harar z najwyższej wieży jego meczetu. W parę dni później cesarz swą obietnicą spełnił w obecności siedmiu tysięcy półprzytomnych z wra­żenia obywateli Hararu. Ta jedyna w swoim rodzaju demonstracja polityczna była potem gorliwie przy­pominana przez Włochów w czasie wojny i okupacji celem skłócenia abisyńskich mahometan z abisyński- mi chrześcijanami.

Pan Bieganek szczerze się uśmiał z niezbyt przy­zwoitej anegdoty o wielkim cesarzu, lecz potem oświadczył, że przeszłość Hararu specjalnie go nie interesuje. Zapytał, czy w książce nie ma czegoś

o współczesnych kobietach hararskich, bo tego by chątnie posłuchał.

Udało mi się znaleźć dwie takie informacje — obie interesujące. Po pierwsze, okazało się, że istnieje sta­re prawo hararskie, które surowo zabrania mężom bić żony. Autorzy książki twierdzili, że w wyniku tego zwyczaju Abisyńczycy z innych prowincji bar­dzo niechętnie żenią się z kobietami Hararu, pomimo ich piękności.

A jednak Lidż Jassu się ożenił — stwierdził z satysfakcją referent. — Ale on żony i tak by nie bił. Od razu wyczułem, że to musiał być dobry czło­wiek, tylko ten pułkownik Lawrąnce sprowadził go na manowce.

Druga informacja dotyczyła wyjątkowej przedsię­biorczości kobiet hararskich. Kobiety tego miasta, jak to się mówi, „chodzą w spodniach". Kierują sa­modzielnie swymi domami i prowadzą własne przed­

siębiorstwa. Najchętniej zajmują się uprawą ogrodów w których hodują „khat".*

Jak to: kat? — zdziwił się pan Bieganek. Co

to znaczy kat?

Mówi się „kat" — pisze się „khat" — wytłuma­czyłem. — To jest taka roślina, którą eksportuje się w wielkich ilościach do niektórych krajów arabskich. Arabowie żują młode pędy khatu, żeby wprawiać się w stan oszołomienia — tak jak Chińczycy palą opium.

Niech pan poczeka, redaktorze — Wielki Od­krywca z podniecenia usiadł na łóżku. — To były na pewno te zielone gałązki, które widzieliśmy na wszystkich straganach z owocami. Więc pan mówi, że to się żuje, a potem człowiek ma różne piękne zjawy jak po opium?

A bo ja wiem? Tak piszą w pańskiej książce. Pan Bieganek wstał z łóżka i podszedł do okna.

Wie pan co, redaktorze? Deszcz prawie przestał padać, a tu naprzeciwko jest taki kramik z owocami. Było nie było: skoczę po ten khat. A pan na wszelki wypadek niech stanie przy oknie. Jakby doszło do jakiejś awantury z Hararczykami, to rób pan raban na cały hotel.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, referent wybiegł z pokoju.

Podszedłem więc do okna i zgodnie z zaleceniem stanąłem na posterunku alarmowym.

Stragan z owocami był doskonale widoczny z okna. Pan Bieganek podszedł do niego bez przeszkód i — gwałtownie gestykulując — zaczął czynić zakupy. Nabył sporą wiązkę gałązek khatu, dużą kiść bana­nów oraz czerwone owoce kaktusa, przed którymi

przestrzegał nas szwedzki pułkownik. Te ostatnie kazał sobie wsypać do kapelusza.

Po chwili był już z powrotem w pokoju. Sprawunki rzucił na łóżko i z westchnieniem ulgi otarł sobie pot z czoła.

Widział redaktor tych dwóch ponurych typów, którzy chcieli mnie zaczepić? — spytał chełpliwie. — Raz tylko na nich spojrzałem i od razu sią uspokoili.

Wprawdzie żadnych ponurych typów nie widzia­łem — przeciwnie: uliczka wydawała się zupełnie pu­sta — ale nie chciało mi się z tak błahego powodu wszczynać kłótni. Powiedziałem tylko referentowi, że niepotrzebnie kupował owoce kaktusa. Pułkownik przecież mówił, że mają kłujące skórki, więc po co kaleczyć sobie ręce.

Wielki Odkrywca zaczął się głośno śmiać.

Więc pan, naiwny człowieku, wierzy tym za­granicznym specjalistom? Przecież to kompletni igno­ranci, którzy słyszeli, że gdzieś dzwonią, ale nie wie­dzą, w którym kościele. Zaraz pana o tym przekonam.

Wziął z łóżka jeden z owoców kaktusa i zbliżył się z nim do mnie.

No, niech .pan sam dotknie, redaktorze. Czy ta skórka kłuje?

Lękilwie wyciągnąłem palec i lekko musnąłem nim czerwony owoc. Był gładki i śliski jak pomidor. Żad­nych kolców, żadnych jadowitych włosków. Ten szwedzki żołdak rzeczywiście strugał z nas wariatów. Ale dlaczego?

Dlatego, żeby nam pokazać, jak to on wszystko wie i jaki jest ważny — stwierdził stanowczo refe­rent. — Mało to razy opowiada się różne nieprawdzi­we historie, żeby przekonać innych o swojej waż­ności?

Mimo woli musiałem się uśmiechnąć. Tak, pan Bie- ganek znał się na ludziach!

Zaczęliśmy od razu obierać i jeść te kaktusowe figi. Były pyszne. Wyglądały jak pomidory, lecz w smaku przypominały winogrona. Delektując się soczystymi owocami, wymienialiśmy między sobą jadowite uwa­gi na temat ignorancji szwedzkich pułkowników. Lu­bujący się w analogiach historycznych pan Bieganek przypomniał przy tej okazji sławną wiktorię Polaków nad Szwedami pod Oliwą w roku pańskim 1627.

Ale figi kaktusowe były trochę za słodkie. Po zje­dzeniu mniej więcej kilograma zaczęło nas porządnie mdlić. Zabraliśmy się więc z kolei do gałązek khatu. Pan Bieganek pozrywał starannie z kilku gałązek wszystkie młode pędy i rozdzielił je na dwie równe kupki. Jedną z nich od razu wsadził sobie do ust, a drugą podsunął mnie i kazał mi zrobić to samo.

W ostatniej chwili zdjął mnie lęk przed tym ekspe­rymentem. Czułem się już dość podle po owocach kaktusa, a teraz jeszcze gotowiśmy się zatruć kha- tem. Chciałem się od tego jakoś wykręcić.

Panie Albinie — powiedziałem ostrożnie. — Nie wiem, czy to dobrze, że obydwaj wprawiamy się w stan odurzenia. Przecież może tu ktoś przyjść i nas okraść. Ten grecki gospodarz bardzo mi się nie po­doba. Lepiej będzie, jeżeli pan sam się odurzy, a ja będę pana pilnował.

Ale referent nie chciał się zgodzić na tę rozsądną propozycję. Spojrzał na mnie z takim oburzeniem i z taką pogardą, że już bez słowa sprzeciwu wsadzi­łem sobie do ust zielone paskudztwo i zacząłem je żuć.

O rany, jakie to było gorzkie! Czegoś równie gorz­kiego nie miałem w ustach jeszcze nigdy w życiu. Spojrzałem na pana Bieganka. Jemu również khat chyba nie smakował, bo krzywił się jak na torturach. Ale wzroku ze mnie nie spuszczał, więc musiałem dalej żuć.

Żuliśmy tak przez dobre dziesięć minut. Kidliło mnie coraz bardziej, a w dodatku zaczął mi jeszcze doku­czać ból głowy.

Panie Albinie — wybełkotałem pełnymi ustami

jak tam, czy widzi pan już jakieś zjawy?

Referent żałośnie potrząsnął głową. Minę miał ta­ką, że strach było na niego patrzeć.

Jeszcze nie — odbełkotał. — Ale zdaje mi się... zdaje mi się, że coś się zaczyna. Na pewno się za­czyna!

Żuliśmy jeszcze przez , chwilę. Było mdło. Było gorzko. Bolała głowa. Zjawy nie nadchodziły.

Nagle zaczęło się. Pan Bieganek wydał z siebie ja­kiś dziwny odgłos, zakrył obiema rękami usta i pę­dem wybiegł z pokoju. Natychmiast wyplułem zielo­ne obrzydlistwo. Poczułem pewną ulgę, ale mdliło na­dal i ból głowy nie ustępował.

Pan Bieganek powrócił po dziesięciu minutach. Był blady jak płótno i kompletnie przegrany.

Wszystko przez tego szwedzkiego pułkownika — wyjęczał. — Gdyby nie popisywał się swoimi mądroś­ciami, nigdy bym nie kupował młodych owoców kak­tusa. Przez niego przepadły nasze piękne zjawy.

Pozostałe gałązki khatu z resztą fig indyjskich za­winęliśmy w gazetę i wyrzuciliśmy na śmietnik ho­telowy, żeby Kasa Amanuel nie wpadł przypadkiem na trop naszego przestępstwa. Kiść bananową odłoży­liśmy nie tkniętą na stół. Wiedzieliśmy wprawdzie, że banany abisyńskie są świetne, ale czuliśmy się tak źle, że żaden z nas nie (odważył się ich skosztować.

Kasa Amanuel powrócił z miasta dopiero późnym wieczorem. Zastał nas leżących na łóżkach. Na szczę­ście Abisyńczyk był dyskretny i specjalnie się nam nie przyglądał. Znacznie bardziej zainteresowały go pozostawione na stole banany. Wcale nie był ciekaw, skąd je mamy, tylko od razu odłamał sobie od kiści

—^

kilka sztuk i z wielkim smakiem zebrał się do jedzeni nia. Przyglądaliśmy się tej uczcie z zawiścią. Przecieki to .Kasa Amanuel ponosił winę za nasze obrzydliwe II Samopoczucie. On kazał nam zostać w hotelu. Przez I siego przejedliśmy ,się młodymi owocami kaktusa,! I Przez niego żuliśmy to gorzkie paskudztwo, khat,l A on powraca sobie jakby nigdy nic i opycha się naj-il spokojniej naszymi świetnymi bananami, których my« jeść nie możemy. Powiedzcie sami, czy jest sprawie® dliwość na tym świecie?!

Po zaspokojeniu pierwszego głodu Kasa AmanueS złożył nam sprawozdanie z wyników swojej wyprawy do miasta. Jak było do przewidzenia, załatwił wszystt* ko, co miał załatwić. Był w oddziale Banku i w kilku.® urzędach, wynotował dla Pawła adresy znaczniejszych» kupców hararskich, a ponadto zorganizował karawa-|| nę, która jutro rano zawiezie nas na tereny .kawowe, w Egzotyczne słowo „karawana" przebiło się przez* mgłę naszej melancholii i zadźwięczało nam w uszach § jak dzwon. To chyba jakieś nieporozumienie. Sądzi- jt liśmy, że na tereny kawowe pojedziemy zwykłym sa- , mochodem. Więc skądże karawana? Jaka znowu ka­rawana? A może to po prostu pmam słuchowy, spo- wodowany przez khat?

Do wsi kawowej jest niedaleko, zaledwie kilka» naście kilometrów, więc pojedziemy tam na osłach — wytłumaczył nam Kasa Amanuel. — Zamówiłem trzy - dobre osły i dwóch przewodników. Tutaj nazywa się to karawaną.

W każdej innej sytuacji perspektywa jazdy kara- waną do wsi kawowej wprawiłaby nas w szał radowi ści. Ale piekielny khat zobojętnił nas na wszystko»', Niezwykłą wiadomość przyjęliśmy bez słowa. Czuliś-^ my się jak niedźwiedzie, które na chwilę przed za­padnięciem w zimowy sen objadły się do niestraw«* ności scukrzonym miodem.

Kasa Amanuel wytłumaczył sobie nasz posępny na­strój zmęczeniem po podróży. Wobec tego urwał so­bie jeszcze kilka bananów i — życząc nam dobrej nocy — wycofał się do pwego pokoju.

Niestety, życzenie naszego uprzejmego opiekuna nie spełniło się. Noc była okropna! Miałem już za so­bą noce kairskie, podczas których walczyłem z moski- tarni. I noce asuańskie, kiedy dusiłem się pod moski- tierą. I noce sudańskie, kiedy cierpiałem od upału i od wentylatora. I noc w Auasz, zakończoną wielką awanturą z panem Biegankiem. Ale noc spędzona w Hararze była z tych wszystkich nocy najokropniej­sza. Nie zapomnę jej (chyba do końca życia!

Przez pierwsze godziny męczyły mnie mdłości i ból głowy. Co pewien czas zapadałem w krótki, gorącz­kowy sen, ale nawiedzały mnie wtedy tak straszne widziadła, że po chwili budziłem się z głośnym krzy­kiem. Pan Bieganek na sąsiednim łóżku męczył się tak samo. Widocznie za mocno żuliśmy ten khat albo informacje w książce były nieprawdziwe.

W środku nocy do starych cierpień przyłączyło się nowe: zaczęły mnie swędzić ręce. Najpierw zupełnie słabo, a później tak, że można było oszaleć. I pana Bieganka tak samo swędziły ręce. Przyczyna swędze­nia była jasna, trudno się było co do tego łudzić.

Panie Albinie — powiedziałem — mnie się wy­daje, że ten szwedzki pułkownik miał jednak rację.

Przecież ja od początku mówię — zapłakał pra­wie pan Bieganek — że to wszystko przez tego prze­mądrzałego łysonia. Co za diabeł wpędził tego Szwe­da do naszego przedziału? Za mało, stanowczo za ma­ło biliśmy ich pod Oliwą!

Zasnąłem dopiero nad ranem — i .to jedynie dzięki mocnej dawce proszków nasennych, których użyczył mi referent.

Nasza karawana — W abisyńskim szpita­lu — Wioska trędowatych — Przyjemność, Szybka i... utrata twarzy — Pierwsze spot­kanie z ludnością wiejską, przydymione mleko i panny porywające kawalerów — Naczelnik Uolde Birru — Spacer po wios­ce — Czary i zabobony — Wyprawa na te­reny kawowe i wszystko o kawie — W do­mu umierającego plantatora — Gdzie się podziewają abisyńskie pieniądze

N astępnego ranka obudziłem się z piekielnym łu­paniem w głowie. Swędzenie także nie ustało, ręce były pokryte czerwoną wysypką i spuchnięte. Stan zdrowia mego towarzysza przedstawiał się dokładnie tak samo.

Najgorsze, że nie można było tego dłużej ukrywać przed naszym abisyńskim opiekunem. Przy śniada­niu pokazaliśmy mu, jak wyglądają nasze ręce. Kasa Amanuel tak się przestraszył, że aż zbladł. Zaczął się gorączkowo dowiadywać, czy nie jedliśmy czegoś podczas jego nieobecności lub czy nie podawaliśmy rąk jakimś obcym ludziom. Potem zapytał, czy poza swędzeniem rąk jeszcze coś nam dolega. Powiedzieliś­my, że dolega nam jeszcze ból głowy. Ale całą aferę z owocami kaktusa i z żuciem khatu dyskretnie prze­milczeliśmy, bo jakoś głupio było o tym mówić.

Wtedy Kasa Amanuel przeraził się jeszcze bardziej. Zacinając się ze zdenerwowania, oświadczył nam, że wysypka w połączeniu z bólem głowy to rzecz nie­pokojąca i że trzeba natychmiast pójść do szpitala i zasięgnąć porady lekarza.

Kiedy wyszliśmy z hotelu, na ulicy czekała już za-

SM

mówiona karawana. Był to zespół ludzi i zwierząt, przedstawiający się dość imponująco. Karawana skła­dała się z trzech dobrze odkarmionych i pięknie osio­dłanych osłów — przeznaczonych niewątpliwie dla naszej trójki, z dwóch przewodników oślarzy ze szcze­pu Galla — również na osłach, ale mniejszych i chud­szych od naszych, oraz z dwóch policjantów Amha- rów — którzy mieli nam towarzyszyć w charakterze ochrony ,,na wszelki wypadek".

Całe towarzystwo zareagowało głośnymi okrzykami niezadowolenia na wiadomość, że termin wyprawy ulegnie pewnemu opóźnieniu, ponieważ dwaj ferenfż są chorzy i muszą przedtem wstąpić do szpitala. My sami także nie byliśmy zachwyceni tą szpitalną per­spektywą. Na widok karawany poczuliśmy się od ra­zu znacznie lepiej i nawet spuchnięte ręce prawie przestały nas swędzić. Starałem się odwieść Kasę Amanuela od jego desperackiego pomysłu, ale on ani myślał z niego zrezygnować. Powiedział, że w Ha- rarze z chorobami nie można żartować, że nasza wy­sypka na rękach bardzo mu się nie podoba, a nasz ból głowy bardzo go niepokoi, że on jest odpowiedzialny za nasze zdrowie przed Pawłem i monsieur Bernard itd... itd... itd...

Słowem, sprawa przybrała zupełnie idiotyczny obrót i za późno już foyło, żeby się z tego wycofać.

Poszliśmy więc w kierunku szpitala miejskiego, a cała karawana — głośno klnąc i złorzecząc — po­ciągnęła za nami.

Przed szpitalem imienia rasa Makonnena pomimo wczesnej pory zastaliśmy już tłum czekających. Byli to zapewne chorzy z oddalonych okolic prowincji ha- rarskiej, którzy przyciągnęli tu razem z rodzinami i z żywym inwentarzem. Dziedziniec szpitalny — wy­pełniony ludźmi, wielbłądami, osłami i wozami, za­przężonymi w krętorogie woły — sprawiał wrażenie

obozowiska pustynnych lub stepowych koczowników I Nie było to zresztą dalekie od prawdy, gdyż wielu pacjentów szpitala rzeczywiście rekrutowało się z wę­drownych plemion somalijskich. Świadczyły o tym składane „tukule" koczownicze, przytroczone do grzbietów wielbłądzich.

Dzięki pomocy dwóch policjantów z karawany do­cisnęliśmy się jakoś do drzwi szpitalnych. Potem Ka­sa Amanuel zostawił nas w przedsionku pod opieką odźwiernego w białym fartuchu, a sam poszedł szu­kać lekarza.

Pan Bieganek — którego język swędził widocznie i bardziej niż ręce — zaraz po jego. odejściu zaczął mi wykładać, kim był ras Makonnen, od którego szpital wziął swą nazwę.

A dajże mi pan spokój z rasem Makonnenem i ze wszystkimi innymi rasami — starałem się uwolnić od jego gadulstwa. — Mam teraz o wiele ważniej­sze zmartwienie na głowie. Myślę, jak się wyłabu- dać z tej idiotycznej awantury, w którą mnie pan wpędził I

Pan Bieganek i oburzeniem odparł mój zarzut, ja­koby to on — a nie szwedzki pułkownik — był głów­nym winowajcą naszej choroby. Następnie oświad­czył, że niezależnie od sytuacji musi mnie poin­formować, kim był ras Makonnen, a to aż z trzech powodów. Po pierwsze: dlatego, że ras Makonnen był < największym wodzem Menelika Drugiego i właśnie : on wygrał bitwę pod Aduą i zdobył Harar; po drugie: j ras Makonnen rządził przez dwadzieścia lat prowin- ćją hararską jako jej wicekról i faktyczny właściciel; po trzecie: synem rasa Makonnena był ras Tafari Ma­konnen, który obecnie nazywa się Hajle Sellasje j Pierwszy i jest cesarzem Etiopii.

W chwili gdy referent kończył wyliczanie zasług rasa Makonnena, zobaczyłem w korytarzu szpitalnym

coś tak przerażającego, że mimo woli musiałem oprzeć się o ścianę.

Korytarzem szli dwaj posługacze szpitalni, dźwiga­jąc krótkie nosze, na których pół siedział, pół leżał młody Somalijczyk, chory na elephantiasis. Chłopiec był prawie nagi, więc nic nie osłaniało jego chorych nóg. Od głowy do bioder wyglądał mniej więcej nor­malnie — tyle że był wychudzony do ostatnich gra­nic. Natomiast nogi miał tak potwornie opuchnięte, że przypominały grubością nogi słonia. Stąd właśnie nazwa choroby — elephantiasis, czyli słoniowatość.

0 tej najstraszniejszej obok trądu chorobie abisyń- skiej słyszałem jeszcze w Addis Abebie. Zarządzają­cy hotelu, pan Macek — mówił nam, że w prowincji hararskiej zapada na elephantiasis przeszło tysiąc osób rocznie.

Przyczyną choroby jest niedostrzegalny dla oka pasożyt „filaria", który żyje w wodzie i z wodą dosta­je się do organizmu ludzkiego.

Ale co innego jest słuchać opowiadań o chorobach,

1 co innego oglądać je na własne oczy. Widok chore­go Somalijczyka zrobił na nas takie wrażenie, że pan Bieganek ślubował uroczyście, iż do końca pobytu w prowincji hararskiej nie weźmie do ust ani kropel­ki wody. Ja zaś postanowiłem natychmiast zakończyć naszą bzdurną przygodę i wydostać się jak najprę­dzej z tego okropnego szpitala.

Tymczasem wrócił bardzo zdenerwowany Kasa Amanuel i oświadczył, że będziemy musieli poczekać jeszcze godzinę, bo lekarz przeprowadza jakąś ważną operację. Na usprawiedliwienie dodał, że chorych jest bardzo dużo, a lekarz jeden na cały szpital. Wtedy zdecydowałem się i wygarnąłem naszemu opiekuno­wi całą prawdę. Powiedziałem, że nic nam właści­wie nie jest, i przyznałem się do owoców kaktusa i do khatu.

Musicie mi wybaczyć, drodzy Czytelnicy, że to, co nastąpiło potem, pokryję wstydliwym milczeniem. Niech wam wystarczy, że musieliśmy wysłuchać na nasz temat bardzo wielu przykrych rzeczy. Ponieważ jednak Kasa Amanuel był uszczęśliwiony, że nie pa­dliśmy ofiarą żadnej hararskiej zarazy, więc ostatecz­nie cala historia uszła nam na sucho.

Kiedy wyszliśmy ze szpitala, nasza wierna karawa­na powitała nas gromkimi okrzykami radości. Z za­chowania się przewodników i policjantów wynikało wyraźnie, że ludzie postawili już na nas krzyżyk i nie sądzili, że tak prędko nas ujrzą. Bo w Abisynii na pójście do szpitala decydują się tylko ludzie bar­dzo poważnie chorzy.

Ale nasz kontakt z chorobami abisyńskimi jeszcze się na tym nie skończył. Po opuszczeniu miasta przez jego bramę południową i ujechaniu zaledwie kilkuset metrów natknęliśmy się na wysoki płot. Za płotem znajdowało się coś, co na pierwszy rzut oka przypo­minało zwykłą wioskę abisyńską. Kilkadziesiąt okrą­głych tukulów skupionych wokoło niskiego budynku z blaszanym dachem i z drewnianą dzwonnicą. Ale to nie była zwykła wieś. Było to leprozorium, czyli szpital i miejsce odosobnienia dla trędowatych. Nieuleczalnie chorzy nieszczęśliwcy spędzali tam ca­łe życie pod opieką zakonników, również dotkniętych trądem. Nadzór lekarski nad leprozorium hararskim sprawował od lat pełen poświęcenia lekarz francuski

doktor Feron.

Minęliśmy przerażającą wioskę jak najszybciej i z opuszczonymi głowami. Potem pan Bieganek dla .poprawienia" mi nastroju zaczął opowiadać koszmar­ną historyjkę o trędowatych i o obłąkanym cesarzu Teodorze Drugim.

Pamiętacie zapewne, że u biednego negusa Teodora najszlachetniejsze zapędy reformatorskie krzyżowały

się z napadami szaleństwa. Podobnie było i w tej historii.

Teodor był pierwszym panującym abisyńskim, któ­ry wpadł na pomysł stworzenia miejsc odosobnienia dla trędowatych. Pewnego dnia polecił swemu szam- belanowi zebrać z ulic stolicy wszystkich trędowa­tych żebraków i umieścić ich w jednym obszernym tukulu. Ale szambelan — przyzwyczajony do róż­nych nienormalnych wybryków negusa — opacznie zrozumiał jego zarządzenie. Uznał, że Teodor pragnie w ten sposób pozbyć się nieuleczalnie chorych. Chcąc więc przypodobać się władcy, kazał od razu słomia­ny dach tukulu polać oliwą zmieszaną z miodem i... podpalić. Teodor na wieść o tym wpadł w szał i włas­noręcznie wepchnął gorliwego szambelana do płoną­cego tukulu. Ale trędowatym to już nie pomogło. Spa­lenie chorych wywołało powszechną nienawiść do cesarza i stało się pierwszą przyczyną jego później­szej niepopularności, bo w Abisynii trędowatych uwa­ża się za świętych.

Opowiadanie pana Bieganka stanowiło ostatni po­nury akcent naszej wycieczki do wsi kawowej. Po­tem już wszystko toczyło się gładko, wyjąwszy pewne drobne nieporozumienia z osłami.

Przewodnicy karawany, pragnąc uczcić białych fe- renfż, przeznaczyli dla nas dwa najpiękniejsze wierz­chowce. Zwierzęta te wyróżniały się nie tylko oka­załym wzrostem i dziarskim wyglądem, lecz ponadto bardzo obiecującymi imionami. Mój osioł nazywał się „Desta", co znaczyło przyjemność, a pan Albin dosiadł oślicy imieniem „Fettenecz", czyli szybka.

Niestety, później się okazało, że wyjątkowym za­letom zewnętrznym naszych wierzchowców, odpowia­da równie wyjątkowa niezależność ich charakte­rów.

Przyjemność i Szybka były najbardziej upartymi

i kapryśnymi bydlętami, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek spotkać. Kiedy ja starałem się przy­śpieszyć tempo jazdy, mój „przyjemniak" złośliwie się zatrzymywał i żadne namowy nie były go w sta­nie ruszyć z miejsca. Kiedy ja chciałem się zatrzy­mać, „przyjemniak” ze stępa przechodził natychmiast w kłusa. Ponadto mój wierzchowiec miał jakieś za­dawnione porachunki z Szybką pana Bieganka i co chwila próbował ją ugryźć w okolicach nogi jeźdźca. Każda taka próba wyrywała z piersi referenta okrzyk grozy i rozpaczy. Trudno się temu dziwić. Ja miałem za sobą „szkołę jazdy" na osłach i wielbłądach egips­kich, więc jakoś znosiłem ośle wybryki. Ale pan Bieganek był w tej dziedzinie kompletnym nowicju­szem i jego Szybka wespół z moją Przyjemnością zupełnie mu zatruły przejażdżkę. W końcu na jego prośbę zaproponowałem przewodnikom, żeby zamie­nili się z nami na osły. Ale Gallanie nawet słyszeć

o tym nie chcieli, uważając naszą prośbę za prze­jaw jakiejś niezrozumiałej wspaniałomyślności bia­łych ferenfż. Zgodzili się dopiero wówczas, kiedy Kasa Amanuel ujawnił im prawdziwy stan rzeczy. Śmiejąc się głośno, przesiedli się z ochotą na Przy­jemność i Szybką — a nam przekazali dwie siwe po­słuszne ośliny o nic nie znaczących imionach.

Fakt wymiany wierzchowców był jeszcze długo komentowany przez przewodników i policjantów. Ich chichoty i rozbawione spojrzenia dawały nam do poznania, że wskutek naszego postępku kompletnie „utraciliśmy twarz". Ale nie cierpieliśmy specjalnie z tego powodu. Siwe osiołki zachowywały się ideal­nie i nareszcie nic nam nie zakłócało uroków cieka­wej wyprawy.

Po pół godzinie jazdy dotarliśmy do pierwszej wsi Galla. Ponieważ panu Biegankowi zachciało się strasz­nie pić, zatrzymaliśmy się przed jednym z tukulów.

Wokoło nas zgromadziła się natychmiast prawie cała ludność wsi: mężczyźni, kobiety, dzieci. Przyczłapali nawet czcigodni staruszkowie, stanowiący starszyznę wioski. Kasa Amanuel powiedział, że ci starcy — na­zywani „akakaju" — są u Gallan najważniejsi i z ni­mi trzeba się najpierw przywitać.

Powitanie z ludnością wioski było bardzo hałaśli­we. Kobiety Galla tak sią darły i zawodziły, jak na pogrzebie. Starcy Galla, witając sią z nami, najpierw dotykali palcami ziemi, a potem podnosili te palce do ust. Kasa Amanuel odpowiedział im takim samym powitaniem. My z panem Biegankiem próbowaliśmy go naśladować, lecz niezupełnie nam wyszło.

Po przywitaniu Kasa Amanuel oznajmił najstarsze­mu akakaju, że dwaj biali ferenfż — to znaczy my — chcieliby sią napić mleka. Akakaju przekazał wiado­mość młodszym i od razu zrobił się wielki ruch. Wte­dy pan Bieganek pociągnął Kasę Amanuela za rękaw i zażądał, żeby mleko było koniecznie gotowane. Kasa Amanuel roześmiał się i powiedział, że w mle­ku tutejszym nie ma żadnych zarazków, bo Gallanie przy dojeniu skadzają je jakimś specjalnym dymem.

Zaraz potem przynieśli nam to mleko w butel­kach, zrobionych z dyni. Przytknąłem butelkę do ust i pociągnąłem tęgi łyk, lecz natychmiast się zakrztu- siłem. Mleko miało smak obrzydliwy.

Co za kraj ta Etiopia! — pieklił się nad swoją butelką pan Bieganek. — Mleko niby nie gotowane, a zupełnie przypalone! Istne cuda!

Ale mleko nie było przypalone, tylko butelki z dy­ni były skadzone wewnątrz tym jakimś odkażającym dymem. Ostatecznie, lepiej było pić przydymione mleko niż złapać elephantiasis czy jakąś inną chorobę.

Po uporaniu się z tym specjałem pan Bieganek zapytał tonem gościa lokalu pierwszej kategorii, ile płacimy za mleko. Kasa Amanuel uśmiechnął się pod

wąsem, ale pytanie referenta przetłumaczył akakaju. Wtedy w gromadce zawrzało. Najpierw starcy, a za nimi reszta ludności, zaczęli gwałtownie potrząsać głowami i wymachiwać rękami. Twarze ich wyraża­ły wzburzenie i przestrach.

Oni nie chcą żadnych pieniędzy — odpowiedział Kasa Amanuel. — U Gallan istnieje przesąd, że gdy­by przyjęli zapłatę za mleko, wówczas za karę za­mknęłyby się wymiona wszystkich krów.

Ten przesąd bardzo się nam spodobał i pan Biega- nek powiedział, że warto by go rozpowszechnić także w naszych wsiach. Pożegnaliśmy się ceremonialnie z mieszkańcami tukulów i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Kiedy wyjeżdżaliśmy już z wioski, zwróciliśmy uwagę na tukul, okazalszy od innych i otoczony bardzo wysokim płotem z gałęzi. Tukul ten wzbudził zainteresowanie także wśród pozostałych członków naszej karawany. Amharscy policjanci wskazywali sobie na ten płot palcami i śmieli się głośno, a prze­wodnicy Galla byli z tego powodu bardzo zagniewani.

Zapytałem Kasę Amanuela o przyczynę tego po­ruszenia. Nasz abisyński opiekun znowu się uśmiech­nął i opowiedział nam o jeszcze jednym ciekawym zwyczaju plemion Galla. Zwyczaj ten wiązał się ze sposobem zawierania małżeństw. U Gallan istniała stara tradycja ożenku przez porwanie, zwana „as- sena". Charakterystyczna osobliwość asseny polegała na tym, że u Gallan stroną porywającą była dziew­czyna, a nie chłopiec — jak u innych ludów pierwot­nych. Uboga dziewczyna Galla, która upatrzyła sobie bogatego chłopca na męża, przełaziła w nocy przez płot, otaczający gospodarstwo jego rodziców. I to wystarczyło do zawarcia narzeczeństwa. Dlatego też rodzice zamożnych jedynaków ,,na wydaniu", z oba­wy przed ich porwaniem, otaczali swe tukule wyso­kimi płotami, żeby nie można było przez nie przejść.

Kasa Amanuel zapewniał nas jednak, że zakochane panny z plemienia Galla wynajdują sobie sposoby na przesadzanie najwyższych nawet płotów.

Romantyczny referent wysłuchał tego opowiadania z niezwykłym zainteresowaniem. Potem pokiwał me­lancholijnie głową i oświadczył, że gdyby w Polsce istniał podobny zwyczaj, to on — Albin Bieganek — z pewnością nie byłby dzisiaj starym kawalerem.

Uważni Czytelnicy dziwią sią prawdopodobnie, że przez cały czas tej wędrówki nie wspomniałem ani słowem o naszych bolących głowach i swędzących dłoniach. Ale nie jest to żadne przeoczenie. Po pro­stu wszystko było w najlepszym porządku. Głowy na świeżym powietrzu przestały nas boleć, a ręce po krótkim czasie sklęsły i o swędzeniu także za­pomnieliśmy. W ostatecznym rachunku cała ta awan­tura z owocami kaktusa i z żuciem khatu opłaciła się, bo dzięki niej zapoznaliśmy się bliżej z warunkami sanitarnymi Abisynii.

Około południa osiągnęliśmy końcowy cel naszej wędrówki — wieś kawową. Była to również wieś Galla, lecz większa i zamożniejsza od tej, w której piliśmy mleko. Zabudowania jej w większości skła­dały się wprawdzie z takich samych okrągłych tuku- lów, krytych trawą i gałązkami, ale w środku stał dom jednopiętrowy z wystającym gankiem i z białym .dachem z falistej blachy. Poza tym przy wszystkich tukulach były bardzo porządne ogródki, a droga wiejska i obejścia gospodarskie formalnie roiły się od wszelkiego drobiu.

Wieś była powiadomiona o naszym przybyciu i po­witanie było bardziej uporządkowane. Na spotkanie wyszedł nam naczelnik wsi, „czika", w otoczeniu starców akakaju.

Reszta mieszkańców także wyległa tłumnie, lecz trzymała się w przyzwoitej odległości.

Czika wsi znał się od dawna z Kasą Amanuelem i przy powitaniu wymienili z sobą serdeczne pocałun­ki. Natomiast z akakaju przywitaliśmy się według znanej już formuły: „palec do ziemi — palec do ust".

Naczelnikiem wsi Galla był Amhara, co potwierdziło naszą książkową informację, że Amharowie stanowią warstwę rządzącą Abisynii. Czika nazywał się Uolde Birru i chociaż miał zaledwie czterdzieści lat, był we­teranem wojny abisyńsko-włoskiej w stopniu porucz­nika. Nosił się też na poły po wojskowemu. Miał na sobie długie drelichowe spodnie i drelichową wia­trówkę z futrzanym kołnierzem, przypominającą ubiór pilotów amerykańskich. Obywatelem prowincji ha- rarskiej był już z trzeciego pokolenia. Jego dziad walczył jako żołnierz rasa Makonnena przy zdobywa­niu Hararu i był zapewne naocznym świadkiem nie­przyzwoitej demonstracji cesarza Menelika Drugiego na wieży meczetu. Po wojnie otrzymał ziemię na zdo­bytych terenach.

C^ika oświadczył Kasie Amanuelowi, że w czasie naszego pobytu we wsi będziemy jego osobistymi gośćmi — i zaprowadził nas od razu do swego pię­trowego domu pod dachem z falistej blachy.

Po raz pierwszy w życiu znaleźliśmy się w praw­dziwym domu abisyńskim. Dom był zbudowany z pni i gałęzi drzew, lecz pokryty cementem, więc spra­wiał wrażenie murowanego. Dokoła otaczał go rodzaj ganku, gdyż wystający dach wspierał się na wbitych w ziemię drewnianych słupach. Kasa Amanuel wyjaś­nił, że taki ganek nazywa się po amharsku „gebela". Wnętrze domu cziki Uolde Birru było zupełnie od­mienne od wnętrz europejskich. Cała jego powierzch­nia była podzielona koncentrycznie — tak jak dzieli się u nas torty i babki wielkanocne. Wskutek tego pokoje miały kształt trójkątny. Wewnętrzne ściany,

ddzielające poszczególne pokoje, były z drzewa,

w ścianach zewnętrznych znajdowały się wysokie okna.

Każdy z nas dostał osobny pokoik. W moim zna­lazłem „algę", czyli rodzaj tapczanu obitego skórza­ną plecionką, a na niej małą poduszkę, grube prze­ścieradło i koce wielbłądzie zamiast kołdry. Nad łóż­kiem sterczała ze ściany cała masa gwoździ i haków do zawieszania ubrań i innych rzeczy. Poza tym by­ły jeszcze dwa stoliki. Na jednym z nich stała po­gięta blaszana miednica, a obok wiadro z wielkiej dyni, wypełnione wodą. Ozdobą pokoiku był bizan­tyjski obraz jakiegoś świętego z mieczem i duże ko­lorowe zdjęcia Lollobrigidy, wycięte z włoskiego ty­godnika.

Pokoiki pana Bieganka i Kasy Amanuela przedsta­wiały się podobnie. Nasz opiekun zapewnił nas, że na wsi hararskiej niewiele by się dało znaleźć równie dobrze wyposażonych domów. Na szczęście Uolde Birm jest człowiekiem zamożnym, znanym i przywy­kłym do przyjmowania gości z miasta.

Śniadanie jedliśmy w pokoju przyjęć cziki, czyli w tak zwanym „adderaszu". Było to pomieszczenie znacznie obszerniejsze i wyposażone w aparat radio­wy, który przez cały czas posiłku akompaniował nam jakąś jękliwą pieśnią arabską, nadawaną z Dżi­buti.

Śniadanie, jak na nasze apetyty, było nad wyraz skromne. Czarni służący Szankilla podali nam pra­żoną kaszę kukurydzianą i gotowany czarny groch

o dźwięcznej nazwie „szembera". Na deser dostaliś­my aromatyczny miód dzikich bąków „tazma", któ­ry, jak nam powiedziano, był znakomitym lekarstwem na wszelkie przeziębienia. Zgłodniały pan Bieganek wsunął tego miodu tyle, że zabezpieczył się chyba przed przeziębieniem do końca życia.

Uolde Birru nie brał udziału w śniadaniu, lecz to­

warzyszył nam na stojąco. Przepraszał nas łamaną angielszczyzną za to, że posiłek jest bezmięsny, ale wypadł właśnie dzień postu, kiedy nie wolno spoży­wać tłuszczu, mięsa, jajek ani produktów mlecznych. Przy tej okazji dowiedzieliśmy się od Kasy Amanuela, że najbardziej prawowierni Abisyńczycy poszczą w ten sposób przez dwieście pięćdziesiąt dni w roku. Przerażony pan Bieganek spytał, czy aby nasz gospo­darz nie należy do tych najbardziej prawowiernych. Ale Kasa Amanuel go uspokoił, że Uolde Birru prze­strzega tylko postów najważniejszych — to znaczy, że pości najwyżej przez sto pięćdziesiąt dni w roku.

Po śniadaniu Kasa Amanuel uciął sobie dłuższą po­gawędkę z cziką, a my z panem Biegankiem — w asy­ście dwóch amharskich policjantów i jednego prze­wodnika Galla — udaliśmy się na przechadzkę.

Wkrótce przyłączył się do nas spory tłumek miesz­kańców wsi, przeważnie młodzieży, oraz kilkanaście kóz i psów.

Nasz skromny spacer zaczął się przeobrażać w ja­kąś żywiołową manifestację.

Ten spacer po wsi Galla 'byłby niezwykle ciekawy, gdybyśmy mogli lepiej się porozumieć z towarzy­szącymi nam Abisyńczykami. Niestety, jedynym na­szym tłumaczem był starszy z policjantów amhar­skich, który znał zaledwie kilkanaście słów angiel­skich.

Ale mimo to udało nam się i tak zobaczyć sporo ciekawych rzeczy.

Najpierw zajrzeliśmy do jednego z najmniejszych tukulów, żeby się przekonać, jak mieszkają ubożsi mieszkańcy wsi. Warunki ich bytowania były nader prymitywne. Tukul był mały, ciemny i zadymiony. Okien w nim nie było wcale — tylko niskie drzwi. Ściany wylepione gliną, zmieszaną z popiołem; pod ścianami ubite z ziemi ławy, okryte skórami — za­

stępowały łóżka: zamiast kominka wykopana w zie­mi dziura, w której dymiło wilgotne drzewo. W tym niezdrowym, prymitywnym, zupełnie pozbawionym sprzętów wnętrzu gnieździli się ludzie razem ze zwie­rzętami.

Kiedy odchodziliśmy od tukulu — nagle z drugiego końca wsi zabrzmiały donośne dwa strzały. Wywo­łało to wielkie zamieszanie w naszym towarzystwie. Kilkunastu wyrostków, krzycząc coś, pędem pobiegło w kierunku strzelnicy. Reszta Gallan pozostała przy nas, lecz widać było, że jest bardzo przejęta tym zajściem.

Musieliśmy mieć miny dosyć niewyraźne, bo Am- hara, tłumacz, zaczął się głośno śmiać.

Nie ma strach — powiedział. — Tam nowe dziecko. Very good! Etiop ma nowa dziewczynka — bum! Etiop ma nowy chłopiec — ibum! bum!

W ten sposób dowiedzieliśmy się o jeszcze jednym zwyczaju chłopów abisyńskich. Narodziny dziecka obwieszcza się strzelaniem. Narodziny dziewczynki — jednym strzałem; chłopca — dwoma strzałami.

Potem przeszliśmy na pola za tukulami. Rosła tam pszenica, kukurydza i inne rodzaje nie znanych nam zbóż. Było także dużo drzew bananowych, lecz cał­kowicie ogołoconych z owoców. Spytałem o kawę. Tłumacz wskazał ręką w kierunku niedalekich zbo­czy górskich. Plantacje kawy znajdowały się dalej i wyżej.

Kiedy tak chodziliśmy po polach, wśród naszej świty znowu wszczął się jakiś rozruch. Gallanie po­kazywali sobie coś w oddali i gniewnie potrząsali głowami. Potem wszczęli wielki krzyk.

Amharski policjant wyjaśnił łamaną angielszczyzną, że chłopi dostrzegli przemykające się polami stado małp.

Małpy bardzo złe — gniewał się Amhara. — Ve-

ry badI Małpy zjeść banan? Małpy przyjść — banan nie ma! Very bad! Very bad!

Odwrócił się do gromadki Gallan i powiedział do nich coś w ich języku. Wtedy mieszkańcy wsi zaczęli jak na komendę straszliwie się wykrzywiać i kłapać ustami; żeby nam uprzytomnić żarłoczność i szkodli­wość małp.

Teraz pan już wie, dlaczego wszystkie drzewa bananowe ogołocone są z owoców — powiedziałem do referenta. — To małpy je zjadły.

Ale pan Bieganek wiedział ze swoich książek, że sprawa przedstawia się nieco inaczej. Wytłumaczył mi, że w okolicach nawiedzanych przez małpy bana­ny zrywa się z drzew w stanie zupełnie niedojrzałym i zakopuje je w ziemi, dla zabezpieczenia przed szkod­nikami. Może właśnie dlatego banany abisyńskie są mniejsze od innych i mają odmienny smak.

Przechadzka po wsi i po polach trwała przeszło godzinę. Jeżeli chodzi o pana Bieganka i o mnie, to moglibyśmy spacerować jeszcze znacznie dłużej, ale nasza tubylcza świta miała już dość i zaczęła się wy­raźnie niecierpliwić. Młodzi Gallanie tłumaczyli coś

i ożywieniem amharskiemu policjantowi i wskazywa­li w kierunku wsi.

My już wracać — powiedział Amhara. — Lu­dzie śpieszyć się. Dziś „czikiczik".

Co to takiego ten czikiczik? — spytałem pana Bieganka.

Niestety, pan Bieganek nie wiedział, amharski po­licjant również nie potrafił nam tego wytłumaczyć. Zalał nas wprawdzie powodzią słów angielskich i am- harskich, lecz nie udało nam się z tego wyłowić żad­nego sensu. Jedynym człowiekiem, który mógł nam udzielić potrzebnych wyjaśnień, był nasz opiekun Kasa Amanuel.

Kasę Amanuela zastaliśmy w adderaszu pogrą-

żonego w rozmowie z Uolde Birm. Złożyliśmy krótkie sprawozdanie z naszego spaceru i od razu przeszliś­my do interesującej nas sprawy.

Niech pan nam powie, co to znaczy czikiczik — poprosiłem. — Ludzie mówili, że dzisiaj we wsi ma się odbyć jakiś czikiczik.

Kasa Amanuel nie odpowiedział od razu. Przedtem zapytał o coś po amharsku Uolde Birru. Naczelnik wsi skrzywił się, wzruszył ramionami i odburknął kilka słów tonem zdecydowanie lekceważącym.

Czikiczik to jest zatarg albo proces sądowy — wytłumaczył Kasa Amanuel — ale w tym wypadku chodzi o coś zupełnie innego. Dzisiaj będą wykrywać przy pomocy czarów sprawcę kradzieży, który nie chce się przyznać do winy. Musicie wiedzieć, pano­wie, że mieszkańcy tej wsi są jeszcze bardzo zabo­bonni.

Bardzo ciemni ludzie, bardzo prymitywni! — po­twierdził po angielsku Uolde Birru i parsknął pogar­dliwym śmiechem.

Wtedy zaczęliśmy błagać Kasę Amanuela, żeby nam pozwolono być świadkami tego czikiczik. Ale Kasa Amanuel i Uolde Birru nie chcieli się na to zgodzić. Głównie opierał się temu naczelnik wsi. Potrząsnął przecząco głową, wykrzykiwał coś po amharsku do Kasy Amanuela, uderzył nawet pięścią w stół.

On mówi, że wy to opiszecie w gazecie i w Pol­sce będą uważać Etiopię za kraj zupełnych barba­rzyńców — powiedział nasz opiekun. — Nic wam nie przyjdzie z oglądania tych zabobonów. Jeżeli chcecie wiedzieć, jak się u nas rozsądza sprawy, to po powro­cie do Addis Abeby zaprowadzę was do prawdziwe­go sądu państwowego.

Ale my chcemy zobaczyć czikiczik — upieraliś­my się. — Co nam z prawdziwego sądu? Prawdziwe sądy są wszędzie jednakowe. My chcemy poznać ma-

gią abisyńską. Przecież w repertażu nie mogę pisać tylko o cesarzach i o zdobyczach cywilizacji. I nikt się w Polsce nie będzie śmiał z tego czikiczik. Na polskiej wsi także jest jeszcze dużo zabobonów i wca­le tego nie ukrywamy.

Kasa Amanuel stopniowo zaczął przechylać się na naszą stronę, lecz Uolde Birru nadal trwał w oporze i przecząco potrząsał głową. Ale nalegaliśmy tak długo, aż w końcu on także ustąpił. W pewnej chwili roześmiał się, machnął ręką i powiedział coś do Kasy Amanuela, wskazując na nas głową.

Naczelnik się zgadza, żebyście obejrzeli cziki­czik — zakomunikował z zadowoleniem nasz opie­kun. — On mówi, że jeszcze dotychczas nigdy nie spotkał takich ciekawych ludzi, jak Polacy.

Dobry sobie ten naczelnik — zamruczał pod no­sem pan Bieganek. — Gdyby Polacy nie byli ciekawi, to Kopernik nie odkryłby, że ziemia obraca się do­koła słońca.

W pół godziny później poszliśmy wszyscy razem na czikiczik. Uolde Birru poinformował nas w dro­dze, że jednemu z mieszkańców wsi skradziono ze schowka ziemnego pewną ilość ziarna na siew. Chłop podejrzewał o kradzież kilkunastu sąsiadów, którzy wiedzieli, gdzie mieścił się schowek. Czikiczik miał wykryć, który z nich był naprawdę złodziejem.

Magiczne śledztwo odbywało się na placyku wiej­skim między tukulami. Na środku placyka stały dwa garnki. W jednym była woda, w drugim — grubo mielona mąka z durry. Przy garnkach kręcił się prze­raźliwie chudy staruch w brudnym turbanie. Na zie­mi rozsiedli się regularnym kołem podejrzani o kra­dzież. Było ich prawie dwudziestu. Za ich plecami tłoczyła się cała wieś, czekając z napięciem na cza­rodziejskie rozstrzygnięcie sprawy. Kierownictwo ma­gicznego śledztwa spoczywało w rękach chudzielca

W turbanie. Był to —- jak nas poinformował Uolde gjrru — bardzo wzięty „czarownik", którego specjal­nie sprowadzono na tę sprawę z innej, dość odległej wsi.

W pewnej chwili na polecenie czarownika młody Galla podniósł do góry oszczep z zatkniętą na nim białą szammą. Był to znak, że śledztwo się zaczyna. Na placyku zapadła grobowa cisza. Czarownik po­chylił się nad garnkami i z durry zmieszanej z wodą zaczął ugniatać twarde gałki. Następnie wręczył po jednej każdemu z podejrzanych. Widać było, że od­bierający gałki są tym ogromnie przejęci. Po obdzie­leniu wszystkich podejrzanych staruch przemówił do nich zdartym, ochrypłym głosem.

Kasa Amanuel przetłumaczył nam szeptem słowa czarownika:

On teraz zaśpiewa magiczną piosenkę, podczas której ci ludzie muszą połknąć swoje zaczarowane gałki. On mówi, że niewinny nie ma się czego oba­wiać, a winny sam się oskarży.

Uolde Birru śmiał się po cichu:

Oni są zupełnie ciemni, ci chłopi! Zupełnie pry­mitywni!

Potem czarownik zaintonował swoją magiczną pio­senkę. Nie był to właściwie śpiew, lecz jękliwe, mo­notonne zawodzenie. Ludzie na placyku wstrzymali oddech. Podejrzani chłopi powoli żuli swe gałki. Czo­ła ich pokryły się kroplistym potem.

Przyglądaliśmy się temu widowisku przez kilka minut. W miarę upływu czasu zawodzenia czarowni­ka stawały się coraz szybsze i głośniejsze. W głuchej ciszy robiło to wielkie wrażenie. Po twarzach podej­rzanych pot spływał strumieniami, ich nagie brązo­we torsy błyszczały jak naoliwione.

Podniecony pan Bieganek nachylił mi się do ucha i szepnął:

Jeżeli tśii facet nie przestanie wyć, to nie wy­trzymam dłużej i przyznam się, że to ja ukradłem ziarno.

W pewnej chwili śpiew nagle się urwał. Zaraz po­tem rozległ się przejmujący krzyk przerażenia i roz­paczy. To krzyczał złodziej I Ten jeden jedyny spo­śród wszystkich podejrzanych, któremu nie udało się połknąć zaczarowanej gałki.

Na placyku zrobił się niesłychany tumult i zamie­szanie. Zdenerwowani mieszkańcy wsi, krzycząc, rzu­cili się w stronę złodzieja i czarownika. Ledwie nam się udało wydobyć z tłumu.

Co za ciemnotal — zaśmiewał się naczelnik Uol­de Birru. — Co za prymityw!

Byłem tym wszystkim zupełnie oszołomiony. W ża­den sposób nie mogłem zrozumieć, dlaczego jeden z podejrzanych nie połknął gałki — i przez to sam się oskarżył.

Rzecz nie jest wcale taka skomplikowana i nie ma w niej nic nadzwyczajnego — wyjaśnił nam Ka­sa Amanuel. — Większość czarów i guseł opiera się na dobrej znajomości psychologii ludzkiej. Człowiek, który popełnił kradzież, jest podczas magicznego śledztwa bardzo zdenerwowany. Jego gruczoły ślino­we przestają funkcjonować i wydzielać ślinę. Dlatego nie może połknąć gałki. Oczywiście, że udaje się to tylko wtedy, jeżeli poddawani próbie wierzą w jej czarodziejskie właściwości.

Po powrocie do domu naczelnika wsi rozmawialiś­my jeszcze długo o abisyńskich czarach i zabobonach. Kasa Amanuel opowiedział nam o jeszcze jednym „czarodziejskim" sposobie wykrywania przestępców

o wiele szkodliwszym i niebezpieczniejszym od próby gałek.

Ten drugi zabobon był praktykowany głównie w chrześcijańskich prowincjach Abisynii i nazywał

się „liebasza''. Tam rolę czarowników odgrywali prze- sądni „dabtara", czyli rodzaj niedokształconych kle­ryków i śpiewaków kościelnych, którzy parają się także magią i lecznictwem. Po wykryciu kradzieży w jakiejś wsi dabtara wybierali sobie młodego chłop­ca, który nigdy jeszcze nie kosztował alkoholu, i odu­rzali go do nieprzytomności parą spirytusu. Tak spre­parowanego Iiebaszę, czyli „wywąchiwacza kradzie­ży", oprowadzano wśród mieszkańców okradzionej wsi. Kogo wskazał odurzony i prowadzony przez dabtara chłopiec, tego uznawano za złodzieja. Wyro­ki liebaszy zależały wyłącznie od kierujących nim

i rzadko pokrywały się z prawdą. Ten ciemny zabo­bon był wykorzystywany dla załatwiania osobistych porachunków i usuwania niewygodnych ludzi.

Zdaniem Kasy Amanuela ostatnio liebasza nie była już stosowana. Szkodliwy ten obyczaj został wyko­rzeniony z życia abisyńskiego przed kilkunastu la­ty dzięki dowcipnemu fortelowi cesarza Hajle Sel- lasjego.

Dla skompromitowania liebaszy w opinii całego społeczeństwa cesarz polecił zorganizować na swym dworze fikcyjną kradzież. Jednemu z ministrów ka­zano „ukraść” jakiś cenny przedmiot z pałacu — po czym dopuszczono do tajemnicy spore grono ludzi specjalnie zaproszonych na dwór z różnych stron kraju. Byli to przedstawiciele powiatów, w których zabobon liebaszy najczęściej był stosowany.

Kiedy już wszystko zostało zorganizowane, wezwa­no najwybitniejszych specjalistów od liebaszy

i w obecności całego dworu i przedstawicieli czynni­ka społecznego polecono im przeprowadzić magiczne śledztwo celem wykrycia sprawcy kradzieży.

Dabtara znaleźli się w bardzo niemiłej sytuacji. Mieli przed sobą świetne grono członków rodziny cesarskiej, rasów, wysokich urzędników i innych

nieznanych osób, z których każda mogła być Bóg wie jakim dostojnikiem. I z tego to znakomitego zgroma­dzenia kazano im wyłuskać sprawcę kradzieży. Orzech był niełatwy do zgryzienia, każdy nieostrożny krok mógł narazić „czarowników" na nieobliczalne kon­sekwencje. I stało się tak, jak przewidział mądry cesarz. Przezorni dabtara w ten sposób pokierowali „wywąchiwaczem kradzieży", że na złodzieja wybrał jednego z najbiedniej odzianych dworskich służą­cych. W wyniku tej haniebnej kompromitacji „cudo­twórców" zwyczaj liebaszy został zdemaskowany

i ośmieszony na całą Abisynię.

Na tym opowiadaniu Kasy Amanuela zakończyła się rozmowa o magii abisyńskiej, a wraz z nią zakoń­czył się pierwszy dzień naszego pobytu we wsi Galla prowincji Harar.

Noc spędziłem na twardej aldze w trójkątnym ma­leńkim pokoiku, wypełnionym muchami oraz wonią mleka, skór i obory. W adderaszu naczelnika Uolde Birru do późna szalało radio rozkręcone na cały re­gulator, we wsi jeszcze długo rozprawiano się ze zło­dziejem ziarna, z daleka dobiegało przejmujące uja­danie hien i szakali. Mimo to spałem znakomicie —

0 wiele lepiej niż w luksusowym hotelu w Addis Abebie — a rano obudziłem się świeży, wypoczęty

1 spragniony nowych wrażeń.

Następny dzień poświęcony był w całości sprawom kawy. Wczesnym rankiem wyruszyliśmy całą kara­waną na objazd okolicznych plantacji kawowych. Tabor karawany wzbogacił się o jeden pojazd me­chaniczny, gdyż naczelnik wsi Uolde Birru towarzy­szył nam na swoim motocyklu.

Podróż zaczęła się — tak samo jak pierwszym ra­zem — od awantury z osłami. Przewodnicy Galla — chcąc nam umożliwić odzyskanie twarzy — znowu nas nakłonili do jazdy na „przyjemniaku" i Szybkiej.

Dosiedliśmy niesfornych wierzchowców z dobrą mi­ną, bo w czasie pobytu na wsi karmiliśmy je pota­jemnie cukrem, żeby wkraść się w ich łaski. Ale te bestie nie miały w sobie ani za grosz lojalności. Za­chowywały się jeszcze gorzej niż poprzednio. „Przy- jemniak" był tak samo nieposłuszny i tak samo usi­łował gryźć Szybką w okolicach nogi jeźdźca. Ale do tego starego programu doszedł jeszcze nowy numer. Obydwa osły chciały koniecznie ścigać się z moto­cyklem Uolde Birru. Szybka czyniła to tak sprawnie, że o mało co nie przyprawiła pana Bieganka o trwałe kalectwo. Żeby do tego nie dopuścić, zdecydowaliś­my się na powtórną, i tym razem już ostateczną, utratę twarzy. Nie zważając na chichoty dwóch Gal- lan i trzech Amharów (jeden tylko poczciwy Kasa Amanuel nawet się nie Uśmiechnął) — przenieśliśmy się ponownie na bezpieczne grzbiety siwych osiołków „drugiej klasy".

Po tym przykrym dla naszego honoru incydencie z osłami nie wydarzyło się już nic godnego uwagi. Przez cały czas włóczyliśmy się po rozległych posia­dłościach hararskich plantatorów i ciągle rozmawia­liśmy o kawie.

Nie było to wcale takie interesujące, jakby się mo­gło zdawać. Szczerze mówiąc, było to nawet dosyć nudne. Jedynie pierwsze spotkanie z kawą w stanie naturalnym wspominam jako swego rodzaju prze­życie.

Jechaliśmy sobie stępa na naszych osiołkach, aż tu naraz — w niewielkiej odległości przed nami, na zboczu góry — ukazał się spory lasek ni to drzew, ni to krzaków. Wiatr powiał właśnie od tamtej strony

i przyniósł z sobą jakiś dziwnie znajomy zapach. Od razu mi się przypomniały Święta Wielkanocne, spę­dzane w dzieciństwie w domu rodziców. A Kasa Ama-

nuel zapytał: — Czujecie, panowie, zapach wanilii? To pachną drzewa kawowe.

Później zeszliśmy z osłów i zapuściliśmy się w gaj wysokich krzewów, przerastających dwukrotnie wzrost człowieka. Odchylaliśmy długie, zielone liście i wpa­trywaliśmy się ze zdumieniem w grona okrągłych czerwonych owoców, przypominających wiśnie. Nie­łatwo było uwierzyć, że te apetyczne wisienki to właśnie kawa. Nasz abisyóski opiekun zerwał jeden z owoców, obrał go starannie z miąższu i podsunął nam na dłoni białą, okrągłą pestkę, podobną do zia­renka grochu.

Oto ziarno kawy „harari", panowie, najlepszej kawy na świecie.

Wybitny znawca Abisynii, referent Albin Bieganek, nie od razu się z tym pogodził.

Bardzo przepraszam — powiedział. — Ale czy­tałem w książkach, że w owocu kawy powinny się znajdować dwa ziarna, a nie jedno. Poza tym nieraz widywałem kawę ziarnistą i wiem, że ma ona kształt owalny, a nie okrągły.

Powiedział to takim tonem, jakby cały ten lasek kawowy był zwykłym oszustwem, wymyślonym przez Kasę Amanuela specjalnie po to, żeby wprowadzić w błąd Polaków, podróżujących po Abisynii.

Kasa Amanuel nie przejął się jednak zarzutami pa­na Bieganka.

Ma pan zupełną słuszność — odparł z uśmie­chem. — Ziarno zwyczajnej kawy jest podwójne

i owalne. Ale kawa „harari” nie jest gatunkiem zwy­czajnym, więc ma ziarna okrągłe i pojedyncze. Dla­tego nazywają ją także kawą „perłową".

To pana Bieganka wreszcie przekonało. Wziął z rę­ki Kasy Amanuela białe, okrągłe ziarno i długo mu się przyglądał. Potem ja wziąłem ziarno i również obejrzałem je ze wszystkich stron. Dla ludzi, którzy

dotychczas widywali kawę tylko w filiżankach bądi w fabrycznych opakowaniach, kawa w postaci pestki świeżego owocu była nie lada osobliwością.

Ale cały zapas naszych wzruszeń i zdziwień wy­czerpał się przy tym pierwszym spotkaniu z planta­cją. Później nie było już nic nowego. Ciągle te same wysokie, zielone krzewy, te same czerwone owoce podobne do wisien, te same białe, okrągłe pestki.

Na domiar złego następne plantacje zwiedzaliśmy już bez Kasy Amanuela, na którego informacjach za­wsze można było polegać. Niestety, Kasa Amanuel nie objeżdżał terenów kawowych wyłącznie dla na­szej przyjemności i podczas postojów na plantacjach był zajęty własnymi sprawami. Nas zostawiał pod opieką policjantów i przewodników, a sam przesia­dał się na motocykl Uolde Birru — i we dwóch jechali do domów plantatorów załatwiać z nimi jakieś tajem­nicze interesy.

W tych warunkach byłem całkowicie zdany na łas­kę pana Bieganka jako jedynego informatora. A pan Bieganek zarzucał mnie tak sprzecznymi wiadomoś­ciami, że mogło się od nich w głowie pomieszać.

Nasze rozmowy na plantacjach wyglądały mniej więcej tak:

Ciekaw jestem, czy redaktor wie — pytał refe­rent — od czego pochodzi nazwa kawy?

Oczywiście, że nie wiedziałem. Bo niby skąd mia­łem wiedzieć, jeżeli pan Bieganek wykupił mi w Kai­rze sprzed nosa wszystkie książki o Abisynii?

Na południowym wschodzie Etiopii znajduje się prowincja Kaffa, którą uważa się za ojczyznę kawy — oświecał mnie Wielki Odkrywca — jeszcze do dzisiaj rośnie tam kawa w stanie dzikim. I właśnie od Kaffy pochodzi nazwa kawy. Rozumie redaktor: Kaffa — kawa?

Hm, ciekawe...

Ale w innej książce czytałem — przypominał sobie nagle mój rozmówca — że to wszystko nie­prawda. Tam znowu pisali, że nazwa kawy wywodzi się z arabskiego słowa „kahua", które oznacza i ka­wę, i wino.

Na następnej plantacji pan Bieganek opowiadał mi, w jaki sposób ludzie doszli do używania kawy.

Było to w bardzo dawnych czasach — mówił. — Może jeszcze za rządów Menelika Pierwszego, syna Salomona, a może trochę później. Pewnego razu pa­sterze kóz w Kaffie zauważyli, że kozy ich są dziwnie podniecone. Zaczęli dochodzić przyczyny tego podnie­cenia i stwierdzili, że zwierzęta objadły się liśćmi jakiegoś nieznanego krzewu. No i tak po nitce do kłębka... Rozumie redaktor? Ten nieznany krzew to była kawa.

Kiedy przyjąłem do wiadomości tę informację i za­cząłem już sobie wyobrażać owych starożytnych pa­sterzy abisyńskich i Kaffy i ich podniecone kozy — pan Bieganek niespodziewanie wystąpił z nową kon­cepcją.

Ale w innej książce czytałem, że odkrycie kawy nastąpiło w zupełnie innych okolicznościach. Do palą­cego się ogniska wpadło przypadkiem kilka owoców kawowych. I zapach prażonej kawy zwrócił uwagę ludzi. Rozumie redaktor?

Te sprzeczne informacje mogły doprowadzić czło­wieka do szału.

Panie Albinie — powiedziałem — niech pan już da spokój tym historyjkom. Grunt, że kawę w ogóle odkryto. A jak do tego doszło, to naprawdę nie takie ważne.

Pan Bieganek oburzył się i oświadczył, że brak mi naukowego podejścia do tematu. Wobec tego przesta­łem z nim rozmawiać i wdałem się w konwersację z amharskim policjantem, który znał kilkanaście an­

gielskich słów, a resztę dopowiadał wymownymi ges­tami. Od policjanta dowiedziałem się, ku swemu zdzi­wieniu, że w ojczyźnie kawy w ogóle nie znają nazwy „kawa". Po amharsku kawa — to „buna".

Na czwartej plantacji nie rozmawiałem już o kawie

i nie chciałem o niej słuchać. Miałem już dość tych ciemnozielonych krzewów, czerwonych owoców i bia­łych pestek. Byłem zmęczony podróżą na ośle, głodny

i śmiertelnie znudzony tematem kawowym. Natomiast coraz bardziej intrygowały mnie tajemnicze wycieczki Kasy Amanuela i Uolde Birru do domów plantator­skich. Zachodziłem w głowę, jakie interesy mogą łą­czyć urzędnika centrali bankowej w Addis Abebie z bogatymi chłopami prowincji Harar. Ponieważ sam nie umiałem tego problemu rozwiązać, postanowiłem zapytać o to wprost Kasę Amanuela. Ale Abisyńczyk zbył mnie krótko jakąś zdawkową odpowiedzią. Wy­czułem, że jest czymś przygnębiony i rozdrażniony. Widocznie tajemnicze rozmowy z plantatorami nie przebiegały pomyślnie. W tych warunkach trudno mi było nalegać i wyjaśnienie dręczącej mnie zagadki musiałem odłożyć do lepszej okazji.

Okazję taką nastręczył... deszcz. Ulewa zaskoczyła nas na którejś z rzędu plantacji. Stało się to w mo­mencie, kiedy Kasa Amanuel i Uolde Birru zamierzali swoim zwyczajem odjechać do domu plantatora. Ale na deszczu nie mogli nas zostawić, więc ruszyliśmy wielka i należała do bogatego chłopa amharskiego. do domu plantatora całą karawaną. Plantacja była nie- Jego dom przypominał do złudzenia parterowie dwor­ki z kolumnami, jakie widywaliśmy na przedmieś­ciach Addis Abeby.

Po przybyciu na miejsce przewodnicy odprowadzili do stajen osły i muły, policjanci zajęli się motocyklem cziki — my zaś z Kasą Amanuelem i Uolde Birru weszliśmy do wnętrza dworka. Kasa Amanuel zosta­

wił nas w pierwszym pokoju pod opieką Uolde Birru, a sam przepadł na długo w dalszych pomieszczeniach.

Od razu zauważyliśmy, że w domu plantatora pa­nuje atmosfera dziwnego niepokoju. Co chwila prze­biegali obok nas jacyś ludzie w białych szammach tak zafrasowani i przejęci, że nie zwracali na nas żad­nej uwagi i nie odpowiadali nawet na pozdrowienia Uolde Birru. Z dalszych pokojów dochodził gwar pod­nieconych rozmów. Wydało mi się, że wśród innych głosów rozróżniam także głos Kasy Amanuela. Nawet dla ludzi tak mało obeznanych z życiem abisyńskim, jak my, było oczywiste, że w domu dzieje się coś niezwykłego. Zapytałem Uolde Birru, co jest przy­czyną tego poruszenia.

Stary człowiek bardzo chory — odpowiedział czika swoją niezbyt poprawną angielszczyzną. — On szybko umrze. Kasa Amanuel chce do niego mówić. Stary człowiek ma dużo synów, dużo córek.

Odpowiedź nie była zupełnie jasna. Ale wynikało z niej niezbicie, że Kasa Amanuel i Uolde Birru wie­dzieli już przedtem o chorobie starego plantatora. Ich przyjazd tutaj zdawał się w jakiś sposób z tą cho­robą wiązać. Wszystko to razem było bardzo dziwne.

Tymczasem gwar w dalszych pokojach stawał się coraz głośniejszy. Teraz wyraźnie już rozróżniałem gniewny krzyk Kasy Amanuela. Musiała się tam to­czyć jakaś kłótnia.

Uolde Birru przez chwilę pilnie nadsłuchiwał, po czym powziął decyzję.

Idziemy tam — rzekł krótko i poprowadził nas do dalszych pomieszczeń.

W następnym pokoju zastaliśmy tylko kilka biało ubranych kobiet i kilkoro dzieci. Burzliwa kłótnia rozgrywała się w trzecim z kolei pomieszczeniu. Był to pokój chorego plantatora. Uolde Birru, nie pytając nikogo o pozwolenie, wszedł do pokoju, a nam kazał

SM

poczekać pod drzwiami. Na szczęście drzwi pozo­stawił uchylone, więc wszystko było widać.

Niewielki pokój był wypełniony ludźmi. Na aldze pod ścianą przykryty kołdrą i futrem leżał stary plan­tator. Widać było, że rzeczywiście niewiele mu już pozostało do życia. Twarz miał woskowożółtą, rysy wyostrzone jak u nieboszczyka.

Przy łóżku siedział bosy, brodaty mnich w wysokiej białej czapie i w białym habicie przepasanym sznu­rem. Mnich co chwila pochylał się nad chorym i szep­tał mu coś do ucha, wskazując oczami na naszego przyjaciela Kasę Amanueła. Poza tymi trzema w po­koju było jeszcze kilku barczystych Amharów w bia­łych szammach. To właśnie oni kłócili się tak zacie­kle z Kasą Amanuelem. Domyśliłem się, że są to sy­nowie umierającego, którzy starają się przeszkodzić jego rozmowie z przedstawicielem stołecznego banku.

Po chwili Uolde Birru wyszedł z pokoju chorego z bardzo niezadowoloną miną i zaprowadził nas z po­wrotem do pierwszego pomieszczenia. Próbowałem się czegoś od niego dowiedzieć, ale czika potrząsał tylko przecząco głową i w kółko powtarzał swój ulubiony zwrot: „ciemni ludzie, bardzo ciemni ludzie". Poza tym nie zdradzał najmniejszej ochoty do rozmowy.

Na Kasę Amanuela musieliśmy czekać jeszcze pół godziny. Wreszcie powrócił zmęczony i w złym hu­morze. On także nie udzielił nam żadnych wyjaśnień. Powiedział tylko, że synowie plantatora zaprosili nas wszystkich na obiad — po czym od razu zaczął roz­mawiać po amharsku z Uolde Birru i w ogóle za­pomniał o naszym istnieniu.

Obiad odbył się w środkowym pomieszczeniu, przy­legającym do pokoju umierającego. Przy stole zgro­madziło się prócz nas około dwudziestu osób: wszy­scy synowie plantatora, ich żony, siostry, szwagrowie i dzieci. Obowiązki gospodarza pełnił najstarszy syn

■— ćzterdziestoletni otyły Amhara w czarnych okuła* rach. Poczuł on od pierwszej chwili wyraźną sympa­tię do pana Bieganka i wyznaczył mu honorowe miej­sce po swojej prawej ręce. Ja natomiast ulokowałem się między panem Biegankiem a naczelnikiem Uolde Birru. Do stołu podawali jak zwykle czarni służący Szankilla. Potrawy były dokładnie takie same, jak na kolacji u monsieur Bernard: indżera i sos uot. Mimo to spotkało nas w czasie tego obiadu parę nowych zaskoczeń.

Ofiarą pierwszego zaskoczenia padł pan Bieganek. Skoro tylko postawiono na stole miski z uotem, refe­rent — który bardzo lubił jeść — natychmiast ode­rwał duży kęs indżery i skierował go w stronę naczy­nia ze smakowitym sosem. Ale wtedy stało się coś dziwnego. Najstarszy syn plantatora błyskawicznym ruchem uchwycił swego honorowego gościa za rękę z indżerą i odciągnął ją od sosu. Pan Bieganek okrop­nie się zaczerwienił i szeroko otwarłszy usta osłupiał ze wstydu i ze zdziwienia. Tymczasem gospodarz urwał kęs indżery, skąpał go zgrabnie w sosie — po czym ruchem tak samo błyskawicznym, jak poprzed­nio, wpakował smaczny kąsek w otwarte usta honoro­wego gościa. Wszystko to stało się tak .nagle, że pan Bieganek tylko cudem się nie zadławił. Ale szybko się opanował i zaraz mi szepnął, że znał ten etiopski zwyczaj z książek, tylko w pierwszej chwili nie zorientował się, o co gospodarzowi chodziło. Ponadto skromnie zaznaczył, że takie podanie pierwszego kę­sa przez gospodarza jest uważane w Etiopii za naj­wyższe uhonorowanie gościa.

Drugie zaskoczenie przypadło w udziale głównie mnie i nastąpiło bezpośrednio po pierwszym. Kiedy całe towarzystwo zabrało się do jedzenia, stwierdzi­łem ze zdziwieniem, że wszyscy Amharowie obojga płci bardzo głośno mlaszczą, jakby specjalnie chcieli

pokazać, że obiad bardzo im smakuje. Do tego kon­certu głośnego jedzenia przyłączył się nawet cywili­zowany i dbający o formy Kasa Amanuel. W najwię­ksze jednak zdumienie wprawił mnie fakt, że mlas­kał także pan Bieganek. Natychmiast trąciłem go pod stołem kolanem.

Czego pan tak mlaszcze? Czy pan oszalał?

Referent przełknął ze smakiem ogromny kęs indże-

ry z uotem.

Jak to, redaktor nie wie? To jest etiopski zwy­czaj. Inaczej gospodarz się obrazi i zapyta: „dlaczego jecie tak cicho, jak złodzieje?" Trzeba gospodarzowi zrobić przyjemność.

I mlasnął tak głośno, że starszy syn plantatora spojrzał na niego zza czarnych okularów i uśmiechnął się łaskawie.

Trzeba przyznać, że referent był znakomicie przy­gotowany do tego wiejskiego obiadu. Po pierwszej kolacji abisyńskiej u monsieur Bernard spędził dwie godziny nad swymi książkami o Abisynii i wszystkie abisyńskie tradycje gastronomiczne przepisał sobie starannie do swego zielonego notatnika.

Przy kawie jeszcze raz zaimponował mi swoją zna­jomością spraw kuchennych. Kawę podano tak samo, jak u monsieur Bernard, w filiżankach z dwoma usz­kami. Po ostrym sosie bardzo mi się chciało pić, więc od razu podniosłem filiżankę do ust i jednym haustem wchłonąłem połowę jej zawartości. Ale przełknięcie kawy sprawiło mi sporo trudności.

To jakaś pomyłka albo kawał — szepnąłem wściekły na referenta. — Zamiast cukru wsypali mi do kawy soli!

To żadna pomyłka — zachichotał znawca abi- syńszczyzny. — Etiopowie chętnie pijają kawę z so­lą. Czasem dodają także do kawy masło albo miód i korzenie. Natomiast pękaliby ze śmiechu, gdyby im

ifópróponować picie kawy z mlekiem. Taki już naród. Nawiasem mówiąc, kawa z solą jest znakomitapfbo sól najlepiej wydobywa smak.

Jeżeli kawa z solą jest taka znakomita, to dla­czego pan jej nie pije?

Ja, niestety, nie mogę. Kawa ostatnio szkodzi mi na serce.

' Powiedziawszy to, referent mrugnął figlarnie ocz­kiem, żebym nie miał żadnej wątpliwości, że robi ze mnie balona.

Dziwicie się pewnie, drodzy Czytelnicy, że mogliś­my z sobą tak swobodnie rozmawiać w obecności liczni nych współbiesiadników amharskich. Nie dziwcie sięi nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Kłótnia rozpoczęta w pokoju chorego toczyła się nadal pod­czas obiadu. Kasa Amanuel nalegał na synów planta­tora, Uolde Birru mu w tym pomagał, a synowie twardo się opierali. Reszta rodziny przysłuchiwała się kłótni ¡z wielkim zainteresowaniem. Trwało to aż do. końca obiadu.

Dopiero po kawie Kasa Amanuel zrezygnował osta­tecznie z przekonania upartych Amharów. Ponieważ deszcz przestał padać, zaczęliśmy się przygotowywać ; do wyruszenia w drogę powrotną. Przed odjazdem, poszliśmy z synem plantatora do domowej palarni ka­wy i zakupiliśmy dla monsieur Bernard kilo „harari" „prosto od krowy".

W drodze powrotnej Kasa Amanuel był taki ponu­ry i zniechęcony, że zrobiło mi się go szczerze żal. Uznałem, że nadeszła wreszcie okazja dó wyjaśnienia dręczącej mnie zagadki.

Niech pan nam powie, Kasa Amanuel — popro­siłem — o co pan się tak kłócił z tymi plantatorami?

AbiByńczyk uśmiechnął się smutnie, lecz tym ra­zem nie uchylał się już od rozmowy.

O cóż mogłem się kłócić? Oczywiście: o pienią-

dze. Jestem przeciez urzędnikiem Banku Etiopii. Na- mawiałem ich, żeby złożyli swoje oszczędności do na­szego banku na procent.

.— To u was trzeba się prosić o oddanie pieniędzy do banku? — zdziwił się pan Bieganek. — Co za na* ród! U nas prawie wszyscy składają pieniądze do PKO.

Au nas jest inaczej —. odpowiedział ponuro Ka­sa Amanuel. — U nas chłopi wolą zakopywać pienią­dze do ziemi. Tak samo, jak przed tysiącem lat.

Do ziemi?! — zdumieliśmy się obydwaj. — Jak to ,,do ziemi"?!!

Wtedy Kasa Amanuel opowiedział nam o jednej z największych osobliwości życia gospodarczego Abi­synii.

, Bogaci chłopi abisyńscy: właściciele plantacji ka­wy i bawełny, hodowcy bydła oraz mieszkańcy tere­nów położonych w pobliżu dzikich gajów kawowych w prowincjach Kaffa, Uollega, Illubabor i Gama Gofa

zarabiają bardzo dużo pieniędzy, a nie mają ich na co wydawać. Urządzają się więc w ten sposób, że pieniądze zakopują po prostu do ziemi.

Każdy taki bogacz wiejski zaczyna od tego, że — w największej tajemnicy nawet przed najbliższą ro­dziną — wkopuje sobie w ziemię prymitywny skarb- czyk, zmontowany ze starej blaszanki po nafcie i z zardzewiałej rury. Potem co parę dni wrzuca do tego skarbczyka wszystkie pieniądze, uzyskane ze sprzedaży kawy, bawełny lub bydła. Robi to nocą, z zachowaniem największych ostrożności, aby przy­padkiem ktoś z domowników nie odkrył drogi do je­go prywatnego PKO. Po kilku miesiącach chłop, któ­ry żadnej buchalterii nie prowadzi, traci kontrolę nad gromadzonymi oszczędnościami i nie wie nawet w przybliżeniu, ile wynosi jego zakopany majątek. Tymczasem majątek ciągle rośnie. Kasa Amanuel wy­

raził przekonanie, że za pieniądze zakopane pod ogródkami chłopskimi w okolicach Addis Abeby można by kupić całą stolicę wraz z linią kolejową Addis Abeba — Dżibuti.

No dobrze, a co się dzieje z tymi zakopanymi pieniędzmi po śmierci właściciela? — spytał pan Bie- ganek. — Przecież nikt z rodziny o nich nie wie.

Chwileczkę, panowie — Kasa Amanuel przyha­mował nieco swego wierzchowca, któremu nasze siwe ośliny nie mogły nadążyć. — Teraz opowiem wam rzecz najciekawszą. Pamiętacie tego mnicha w pokoju chorego?

Mnicha, oczywiście, pamiętaliśmy. Ale dopiero od Kasy Amanuela dowiedzieliśmy się, jaką rolę spełniał ten człowiek przy łożu umierającego plan- tatQra.

Kiedy właściciel zakopanego skarbu zapada na śmiertelną chorobę, wówczas wzywa do siebie wę­drownego mnicha, który jest po trosze lekarzem i ap­tekarzem, a po trosze rejentem. Temu mnichowi dyk­tuje testament, dzieląc między spadkobierców skarb, którego wartości sam nie zna. Ale miejsca, w którym skarb jest zakopany, jeszcze mnichowi nie wyjawia. To najważniejsze wyznanie czyni dopiero w ostatniej minucie życia. Mnich czeka na ten moment cierpli­wie, spędzając nieraz całe tygodnie przy aldze cho­rego. Wreszcie chory czuje nieomylnie zbliżanie się śmierci i odkrywa przed mnichem tajemnicę. Wiado­mość o strzeżonym przez całe życie skarbie zostaje wydana w obce ręce...

A co wtedy, jeżeli właściciel skarbu, pomimo swych przeczuć, wyzdrowieje — zainteresował się pan Bieganek.

Właściciel, który wyjawił miejsce, gdzie skarb jest zakopany, nie może już wyzdrowieć. Postara się

o to opłacany przez niecierpliwych spadkobierców

mnich. Jest przecież także aptekarzem i zna rozmaite trucizny.

Natychmiast po śmierci właściciela skarb zostaje odkopany i podzielony miądzy spadkobierców — oczy­wiście z uwzględnieniem uczynnego mnicha. A tej sa­mej nocy spadkobiercy zmarłego — kryjąc sią wza­jemnie przed sobą — zakopują swoje udziały z po­wrotem do ziemi.

To naprawdę niebywałe — wykrzyknęliśmy je­dnocześnie z panem Biegankiem — więc z tym cho­rym plantatorem i z jego synami będzie tak samo.

Kasa Amanuel ponuro pokiwał głową.

Oczywiście, że będzie tak samo. Dlatego nama­wiałem ich na oddanie pieniędzy do banku. Dla nich byłoby bezpieczniej i lepiej, bo dostaliby jeszcze za to procenty. A bank mógłby tymi pieniędzmi obra­cać i pomagać rządowi w budowie nowych fabryk i szkół. Ale oni nie chcą. Wolą zakopywać pieniądze do ziemi, tak samo jak robili ich dziadowie, pradzia­dowie i przodkowie sprzed tysiąca lat.

To bardzo prymitywni ludzie — dorzucił ze swe­go motocykla Uolde Birru. — Aż strach, jacy prymi­tywni!

Do wsi dotarliśmy późnym wieczorem. Byliśmy po­twornie zmęczeni i myśleliśmy tylko o tym, żeby jak najszybciej rozłożyć się na naszych algach. Ale go­ścinny czika nie pozwolił nam iść spać bez kolacji.

Kolacja była tradycyjna: chleb indżera i sos uot. Tylko już bez „honorowania" gości i bez mlaskania, bo Uolde Birru był człowiekiem postępowym i nie uznawał „prymitywnych’' tradycji.

Po kolacji nasz opiekun oznajmił, że nazajutrz ra­no wracamy do Hararu. Naczelnik wsi bardzo się z tego powodu zmartwił i próbował nas jeszcze za­trzymać na parę dni. Kasa Amanuel odpowiedział mu na to coś po amharsku, po czym obaj się roześmieli.

Bardzo mnie zaintrygowała ta amharska odpowiedź i poprosiłem o jej przetłumaczenie.

Przytoczyłem mu stare amharskie przysłowie — rzekł Kasa Amanuel. — „Gość najpierw jest złotem, później staje się srebrem, a jeszcze później żela­zem". Powiedziałem, że my chcemy pozostać w jego pamięci złotem i dlatego jutro wyjeżdżamy.

Następnego dnia byliśmy już w Hararze. Stamtąd przez Dire Daua — tą samą trasą, co poprzednio — wróciliśmy do Addis Abeby.

Powrót do stolicy — Ostatnie dwa dni w Abisynii — Zdobywczy Lew z Plemienia Judy — Ostatni spacer po Addis Abebie — Jesteśmy śledzeni — Szankilla w granato­wym drelichu — Wizyta w dworku z ko­lumnami — Pan Horn — Atak choroby — Człowiek z piętnem niewolnika — Ogląda­my pokój-muzeum — Pistolet rasa Hajlu i papierośnica włoskiego księcia — Rycerz Wielkiej Przygody — Zegnaj, AbisynioI

Tak więc w trzynasty dzień naszej podróży abisyń- skiej znaleźliśmy się znowu w Addis Abebie. Jeżeli przypuszczacie, że Paweł na nasz widok szalał z ra­dości, że przyciskał nas do wezbranej tęsknotą piersi, że obsypywał nas kwiatami — to grubo się mylicie. Nic podobnego się nie stało. Bwana Kubwa był Bwa- na Kubwą i potraktował nas z właściwą sobie brutal­nością.

Zaraz na wstępie urządził dziką awanturę, ponie­waż jego zdaniem nasza wyprawa za długo się prze­ciągnęła. Potem oznajmił z satysfakcją, że za dwa dni opuszczamy Abisynię i że jego utrapienia z nami wreszcie się skończą. Na koniec wyraził szyderczą pewność, że oczywiście niczego mu w Hararze nie załatwiliśmy i że oczywiście wszystkie pie­niądze wydaliśmy na głupstwa.

Przyznacie, że takie powitanie po tygodniowej nie­obecności mogłoby wyprowadzić z równowagi nawet świętego. Ale nie pana Albina Biegankal

Pan Albin z rajwiększym spokojem wysłuchał wszystkich obelg naszego szefa, po czym wręczył mu pięknie wykaligrafowany przez Kasę Amanuela wy-

389

kaz kupców hararskich z adresami oraz oryginalny dankalski sztylet, który nabyliśmy dla Pawła wraca­jąc przez Harar.

Jedyne głupstwo, na które pozwoliliśmy sobie wydać pieniądze — powiedział uprzejmie, wskazując na sztylet — to ten prezent dla obywatela dyrektora.

Była to naprawdę słodka zemsta. Paweł okropnie się zmieszał i usiłował całe swoje poprzednie zachowanie obrócić w żart. Zrobił się od razu wesolutki i chciał koniecznie klepnąć pana Bieganka w ramię. Ale refe­rent dumnym ruchem wykręcił się od tej poufałości.

Zupełnie inaczej niż Paweł powitał nas monsieur Bernard. Sympatyczny Francuz zachowywał się tak, jakby się naprawdę cieszył z naszego powrotu. Na dworzec przyniósł nam pudełko szwajcarskich czeko­ladek; za przywiezioną kawę „harari" dziękował nie­skończoną ilość razy, a w drodze z dworca do hotelu wysłuchał cierpliwie długiej opowieści pana Bieganka

o chorym plantatorze — chociaż od pokracznej fran­cuszczyzny pana Albina nawet mnie uszy puchły.

W Addis Abebie w ciągu siedmiu dni naszej nie­obecności nic się nie zmieniło. W hotelu było tak sa­me rudno, jak przed wyjazdem. Pan Macek po daw­nemu wspominał rodzinną Pragę. A z nieba lały się takie potoki deszczu, jakby założycielem Abisynii był nie Etiopis, prawnuk Noego, lecz sam biblijny Noe.

Zaraz po pożegnaniu się z Kasą Amanuelem i z mon­sieur Bernard zaczęliśmy się naradzać z panem Bie- gankiem, jak spędzić nasze ostatnie dwa dni w Abi­synii.

Perspektywy przedstawiały się fatalnie. Na Bwana Kubwę nie było co liczyć, bo był zajęty doprowadza­niem do końca swoich interesów. Monsieur Bernard pracował razem z nim i także nie miał dla nas czasu. Kasa Amanuel musiał składać sprawozdania z wypra­wy hararskiei swojemu dyrektorowi, którym był ja­

kiś niesympatyczny Grek. Krótko mówiąc: znowu groziło nam zatonięcie w deszczu, nudzie i samot­ności. W najlepszym razie mogłem oczekiwać, że pan Bieganek opowie mi jeszcze kilka historyjek o cesa­rzach abisyńskich. Ale i ta ostatnia deska ratunku nie była zupełnie pewna. Bo pan Bieganek zapisał już do końca swój zielony notatnik i z tą chwilą sprawy abisyóskie zupełnie przestały go interesować. Oświad­czył, że zebrał już wystarczającą ilość wiadomości na temat Etiopii i że ostatnie dwa dni najchętniej przespałby w łóżku. Powiedział to tonem tak stanow­czym, że ja także zacząłem się zastanawiać, czy nie będzie to najlepsze wyjście z tej beznadziejnej sy­tuacji.

Ale w życiu, moi drodzy, nie ma sytuacji bezna­dziejnych. Pod wpływem drobnego przypadku rozpacz zmienia się w radość, a nuda ustępuje miejsca rze­czom najbardziej interesującym. Podczas tych dwóch ostatnich dni w Addis Abebie — zapowiadających się początkowo tak marnie — przytrafiły nam się dwa fakty, które dzisiaj zaliczam do najciekawszych wspo­mnień z całej naszej podróży abisyńskiej.

Pierwszy z tych faktów wydarzył się nazajutrz po naszym powrocie. Tego dnia po południu — korzy­stając z przerwy w deszczu — wpadł do nas na chwi­lę Kasa Amanuel, żeby przeprowadzić ostateczne roz­liczenie kosztów podróży. Ta „chwilka" przedłużyła się w interesujące pół godziny. Podczas wyprawy hararskiej bardzo polubiliśmy sympatycznego Abi- syńczyka i nigdy nie nudziliśmy się w jego towarzy­stwie. Pogawędziliśmy więc sobie mile, wspominając różne przygody w krainie kawy, a później postanowi­liśmy odprowadzić naszego gościa do banku.

Poszliśmy oczywiście pieszo i właśnie wtedy to się zdarzyło.

Przechodziliśmy sobie najspokojniej główną ulica

Addis Abeby, przyglądając się bez szczególnego zain­teresowania znanym domom i mijającym nas ludziom, kiedy nagle od strony dworca kolejowego wysoko i przeciągle zagrała syrena samochodowa. Hasło to musiało być w mieście powszechnie znane, gdyż ruch­liwa i gwarna ulica w jednej chwili zastygła w atmo­sferze uroczystego oczekiwania.

Ledwie zdążyłem się zorientować, o co chodzi, furknęło nam przed nosem kilku motocyklistów w mundurach Gwardii Cesarskiej, a za nimi przeto­czył się niezbyt szybko potężny zielony „rolls-royce" ze wspaniale roztrzepotaną tęczową flagą.

Obok nas zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Ulicę ogarnął entuzjazm. Ludzie padali na kolana, wyma­chiwali rękami i darli się jak opętani: „Abieti”, co po amharsku znaczy: „Ojczulku". Nie można już było mieć żadnych wątpliwości. Przez miasto przejeżdżał sam cesarz Etiopii — Neguse Negest, Król Królów, Zdobywczy Lew z Plemienia Judy i Wybraniec Boga, Jego Cesarska Mość Hajle Sellasje Pierwszy.

To upragnione spotkanie z władcą Abisynii ograni­czyłoby się zapewne do obejrzenia tyłu cesarskiego wozu, gdyby nie nowy szczęśliwy przypadek. W mo­mencie kiedy mijał nas ostatni motocyklista tylnej straży — ze szpaleru wiwatującej publiczności wy­rwał się w stronę zielonego samochodu stary Amhara w tradycyjnej szammie. Starzec potrząsał nad głową dużym rulonem papieru, wykrzykując donośnie: „Abiet, Dżan hoj! Abiet, Dżan hojl” Słowa te znałem doskonale z książek pana Bieganka. ^Używano ich w stosunku do cesarza, kiedy zwracano się do niego

o rozsądzenie jakiejś sprawy.

Asysta cesarska zdała egzamin na piątkę. Zgrzyt­nęły zahamowane jednocześnie motocykle i gwardzi­ści błyskawicznie, z godną podziwu sprawnością, od­cięli zuchwałemu petentowi dostęp do monarchy. Ale

w zielonym „rolls-royce" musiano też incydent zauwa­żyć, gdyż wóz zatrzymał się raptownie i z jego okna wychyliła się znana mi z setek fotografii charaktery­styczna głowa Hajle Sellasjego. Cesarz skinieniem ręki przywołał gwardzistą i odebrał od niego rulon z petycją, po czym „rolls-royce" potoczył się dalej. Wszystko razem trwało zaledwie dwie minuty, ale to dwuminutowe spotkanie z żywym cesarzem Abisynii wywarło na mnie stokroć większe wrażenie niż naj­ciekawsze opowieści o jego historycznych poprzed­nikach. ___

Druga z kolei dziwna przygoda przytrafiła się nam następnego popołudnia. Ostatni dzień naszego pobytu w Abisynii zaczął się nieszczególnie i nic nie zapo­wiadało, że przed wyjazdem zdarzy się jeszcze coś ciekawego. Od rana jak zwykle lał deszcz. Paweł jak zwykle pojechał do monsieur Bernard, zapowiadając, że wróci dopiero wieczorem. My jak zwykle nudzi­liśmy się w hotelu i zabijaliśmy czas, czym kto mógł. Na szczęście po obiedzie deszcz przestał padać, więc wyszliśmy na miasto, żeby po raz ostatni przejść się po ulicach Addis Abeby.

Ale ten samotny spacer bez celu nie sprawił nam żadnej satysfakcji. Pogoda była chmurna, mglista, ohydna. Deszcz wisiał ¿iągle w powietrzu, więc nie chcieliśmy oddalać się zbytnio od hotelu, a w pobli­żu hotelu nie znajdowało się nic godnego uwagi. Nie było dokąd iść, nie było o czym rozmawiać. Odczu­waliśmy przykre podniecenie i niepokój — jak zwy­kle przed wyjazdem. Poza tym dokuczało nam prze­nikliwe zimno.

Wie redaktor co? — zaproponował nagle pan Bieganek. — Wstąpmy do „tedżbietu" i napijmy się tedżu. To nam z pewnością dobrze zrobi.

Propozycja była znakomita, więc zgodziłem się na nią bez wahania. Weszliśmy do jednej z prymityw­

nych piwiarni abisyńskich, których przy tej ulicy by­ło całe mnóstwo, i zamówiliśmy sobie wonny napój z miodu. W maleńkim pomieszczeniu poza obsługą za­staliśmy tylko jakiegoś starego Murzyna w granato­wym drelichu.

Pojawienie się dwóch białych ferenfż musiało go bardzo zaskoczyć, bo z wrażenia szeroko otworzył usta i tak przylgnął do nas zdumionym spojrzeniem, że nie oderwał go aż do naszego wyjścia.

Po wypiciu butelki tedżu humory znacznie nam się poprawiły. Wyszliśmy z piwiarni o wiele raźniejszym krokiem i nawet pogoda nie wydawała nam się już taka ponura. Tematy do rozmowy także od razu się znalazły. Ja zacząłem kreślić przed panem Biegankiem plany moich przyszłych reportaży, a pan Bieganek, dla odmiany, psioczył bez litości na Abisynię.

Nie rozumiem, co redaktor widzi w tej Etiopii — zrzędził swoim zwyczajem. — Dla mnie to jest po pro­stu zmarnowany urlop. Na podstawie książek człowiek wyobrażał sobie różne rzeczy. A później przyjeżdża, i nic. Żadnej przygody, żadnego męskiego przeżycia. Nawet lwa nie udało mi się spotkać.

Panie Albinie! — przywołałem go do porządku.

Lwom niech pan lepiej da spokój. Sam mi pan przecież opowiadał o proroczym śnie swojej ciotki.

Pan Albin wzruszył pogardliwie ramionami.

No wie redaktor, wierzyć w jakieś babskie prze­sądy...

Ale musiał być kochającym siostrzeńcem, bo na­tychmiast obejrzał się lękliwie, czy ciocia przypad­kiem nie słyszy. W tej samej chwili poczułem na ra­mieniu jego kurczowy uchwyt.

Redaktorze! — wydyszał zmienionym głosem.'— Niech pan spojrzy za siebie, tylko w sposób nie zwra­cający uwagi. Zdaje mi się, że jesteśmy śledzeni.

Za stary jestem na takie sztubackie kawały —

roześmiałem się. — Widzę, że tedż działa panu pobu­dzająco na poczucie humoru.

Redaktorze, ja wcale nie żartuję. Proszę się obej­rzeć. To ten człowiek z tedżbietu, Murzyn Szankilla... Najlepiej od razu zwrócić się do policjanta. Etiopia to niebezpieczny kraj.

Obejrzałem się dyskretnie za siebie. Ulica była pra­wie pusta, jedynie w niewielkiej odległości za nami szedł stary Murzyn w granatowym drelichu. Od ra­zu natknąłem się na jego uważny, skupiony wzrok. Wyglądało rzeczywiście na to, że jego obecność za naszymi plecami nie była przypadkowa. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Czego ten Abisyóczyk może od nas chcieć? Jakaś głupia historia. Ale próbowałem jeszcze żartować.

- Po co się zwracać do policjanta? Niech pan le­piej pobiegnie od razu przed pałac cesarski i trzy razy zawoła głośno: „Abiet, Dżan hoj!", to sam cesarz się panem zajmie.

Ale pan Bieganek nie był usposobiony do żartów.

Redaktorze, przyspieszmy trochę kroku. Fatal­ne, że on nam odcina drogę do hotelu... Byle tylko nie skręcać nigdzie w bok, bo ci Szankilla lubią mieć przy sobie sztylety. Jak będziemy szli prosto, to w najgorszym razie dojdziemy do dworca kolejowego.

Żeby on nas tylko nie zapędził z powrotem do Dire Daua — żartowałem dalej, chociaż było mi coraz nieprzyjemniej.

Pan Bieganek się rozzłościł:

Obywatelu redaktorze, ja sobie wypraszam! Gdy­by pan wiedział tyle o Etiopii, cc ja, toby się pan nie śmiał. Oni mają takie amulety z trucizną. Wystarczy to zanurzyć w kawie, a w tydzień po wypiciu takiej kawy człowiek umiera na zawał serca i najlepszy lekarz nie wykryje śladów otrucia.

Przecież ten facet nie nosi ekspresu z kawą.

Ale szylet zatruty może mieć!

Teraz z kolei ja się zdenerwowałem i powziąłem męską decyzję.

Dosyć już tych bzdur. Zachowujemy się jak dwaj wariaci. Nic mnie nie obchodzi pański Szankilla. Je­żeli ma do nas jakąś sprawę, niech podejdzie jak człowiek. Koniec z paniką! Robimy w tył zwrot i ma­szerujemy do hotelu.

Powiedziałem to tak stanowczo, że pan Bieganek podporządkował się memu rozkazowi jak karny żoł­nierz. Znaleźliśmy się twarzą w twarz z naszym prze­śladowcą.

Murzyn w pierwszej chwili się spłoszył i zrobił taki ruch, jakby chciał uciec. Ale zaraz się opanował i w szerokim uśmiechu odsłonił dwa rzędy pysznych zębów.

Przepraszam, panowie — powiedział ochrypłym głosem. — Ja mam do was interes.

Abisynia była niezwykłym krajem. Nigdy w to nie wątpiłem. Było tam wiele rzeczy naprawdę zdumie­wających. Ale najbardziej zdumiewające ze wszyst­kiego, co zdarzyło się dotychczas, było to pierwsze zdanie Murzyna w granatowym drelichu. Jego słowa wprawiły nas w zdumienie, graniczące z osłupieniem, odebrały nam mowę, zamieniły nas w dwa kamien­ne posągi.

Nie rozumiecie, co mogło nas tak zdziwić w tym krótkim, prostym zdaniu?

Jedynie to, moi kochani, że abisyński Murzyn Szankilla wypowiedział je... po polsku.

Kiedy pierwsze oszołomienie minęło, pan Bieganek głęboko odetchnął i wypalił bez zastanowienia:

To... to obywatel jest z Polski?

Nie, ja nie polski obywatel — odrzekł Szankilla, z głębokim namysłem dobierając słowa. — Mój pan z Polski. Pan Horn... On chce was widziteć... Ja was

szukał. Trzy razy w hotelu. Was nie ma. Bardzo nie­dobrze... Ja siedzą w tedżbietu — wy jesteście...

U pana Horn ja widział dużo panów z Polski. Ja was poznał... Bardzo dobrze!

Murzyn roześmiał się radośnie.

- Wy idziecie ze mną do pana Horn. Pan Horn bardzo rad.

A gdzie mieszka wasz pan? — odważyłem sią wreszcie zapytać. Jeszcze ciągle nie mogłem otrząs­nąć się ze zdumienia.

Pan Horn mieszka na plac Hajle Sellasje. Nieda­leko. Pan Horn chory. Nie może wychodzić. On bar­dzo chce was widzieć. Idziecie?

Szankilla otarł granatowym rękawem pot z czoła. Słowa polskie wymawiał poprawnie, lecz widocznie nie przychodziło mu to łatwo.

Pan Bieganek wspiął się na palce i szepnął mi do ucha:

Redaktorze, musimy uważać. To może być jakaś zasadzka.

Puknąłem się palcem w czoło. Rzeczywiście! Mafia trucicieli Szankilla specjalnie nauczyła się po polsku, żeby wciągnąć w zasacjzkę referenta Albina Bieganka! Bez słowa ująłem pod ramię mego romantycznego to­warzysza i poszliśmy za Murzynem.

Pan Horn mieszkał iątotnie niedaleko, w małej za­cisznej uliczce, tuż za centralnym placem miasta. Je­go dom — niewielki dworek drewniany z kolumien­kami i gankiem, cały obrośnięty bujnym pnączem — stał w ogrodzie za parkanem z zielonych desek. Furt­kę otworzyła nam młoda służąca równie ciemna, jak nasz przewodnik. Ale zaraz za furtką opadła nas sfo­ra dziwnie polskich kundli. Wszystko razem bardziej przypominało peryferie jakiegoś Płońska czy Bełcha­towa niż rezydencję tajemniczego nieznajomego w sto­licy Zdobywczego Lwa z Plemienia Judy.

Dwoje ciemnych służących wprowadziło nas do sta­roświeckiego mieszkania, pachnącego ziołami i lekar­stwami. Nasz przewodnik poprosił nas o zaczekanie w pierwszym pokoju, nie odznaczającym się niczym szczególnym, a sam odszedł w głąb mieszkania. Z dal­szych pokojów dobiegł jego ochrypły głos, mówiący coś po amharsku. Inny głos, bardziej przytłumiony, odpowiedział mu w tym samym języku. Po chwili Szankilla wrócił.

Pan Horn prosi was przyjść — powiedział z sze­rokim uśmiechem.

Przeszliśmy przez półciemny pokój z zasłoniętymi okiennicami i zatrzymaliśmy się w progu trzeciego pokoju, w którym paliła się lampa. Był to dość ob­szerny gabinet, sprawiający wrażenie jakiegoś pry­watnego muzeum. Znajdowało się w nim mnóstwo dziwnych i interesujących sprzętów, a jego ściany były poobwieszane starą bronią afrykańską, skórami dzikich zwierząt, abisyńskimi malowidłami na perga­minie i setkami fotografii. Wszystko to zdążyłem do­strzec zaledwie kątem oka, gdyż całą uwagę od pierw­szej chwili skupiłem na osobie gospodarza.

Krzepko zbudowany sześćdziesięcioparoletni męż­czyzna w ogromnym klubowym fotelu wydawał się słaby i bezbronny jak pisklę w gnieździe. W udręczo­nym chorobą człowieku żyły naprawdę już tylko oczy

bystre, zdumiewająco spokojne, pełne skupionej siły i gorzkiej mądrości.

Pan Horn wyciągnął na nasze powitanie obie ręce.

Zauważyłem, że jego ręce i głowa trzęsły się w ja­kimś strasznym, nie ustającym ani na chwilę dygota­niu. Tej samej drżącze musiał ulegać i jego język, gdyż mówił z trudem, cicho i trochę bełkotliwie.

Dziękuję wam, panowie, za to, że przyszliście — powiedział. — Tak dawno nie widziałem nikogo z Warszawy. Skoro tylko mi powiedziano, że jesteś­

cie w Addis Abebie, kazałem Mahometowi wszędzie was szukać. Naprawdę, ogromnie się cieszę. Bądźcie łaskawi usiąść.

Powiedziawszy to, opadł na oparcie fotela. Widać było, że jest bardzo chory i bardzo zmęczony.

Zajęliśmy miejsca na wygodnej kanapce naprzeciw gospodarza. Pan Bieganek wyciągnął z kieszeni chu­steczkę i nerwowo ocierał nią pot z czoła i twarzy. Ja także byłem głęboko poruszony. Była to najdziw­niejsza wizyta, jaka przytrafiła mi się w życiu.

Pan Horn przez dłuższą chwilę przyglądał się nam w milczeniu. Potem zaczęliśmy rozmawiać. Właściwie nie była to rozmowa, gdyż mówił tylko on, a my z pa­nem Biegankiem jedynie od czasu do czasu wtrąca­liśmy jakieś pytanie lub okrzyk zdziwienia. Zmaga­jąc się z nieposłusznym językiem, gospodarz opowia­dał nam swoje dzieje.

Przyjechał do Abisynii przed trzydziestu kilku laty. Przedtem mieszkał stale w Warszawie i pracował ja­ko prywatny urzędnik w jakimś biurze handlowym. Ale nie mógł spokojnie usiedzieć na miejscu. Urodził się na poszukiwacza przygód. Od najmłodszych lat marzył o wyjeździe do dalekich egzotycznych krajów. Pewnego razu w warszawskiej Bibliotece Publicznej wpadła mu przypadkowo w ręce książka o Abisynii, napisana przez urzędnika ambasady rosyjskiej w Ad­dis Abebie. Spragnionego przygód biuralistę urzekła tajemniczość afrykańskiego cesarstwa Salomonidów. Zrozumiał, że odnalazł kraj swego przeznaczenia. Nie zastanawiając się długo, rzucił posadę, spieniężył wszystkie posiadane ruchomości i z uzyskanym w ten sposób niewielkim kapitalikiem ruszył w drogę do Addis Abeby...

Addis Abeba z tamtych lat różniła się znacznie od dzisiejszej. Nie było wtedy wysokich murowanych domów handlowego śródmieścia, a w miejscu gdzie

obecnie stoi luksusowy „Ras-Hotel", urządzano konne polowania na szakale. W starym pałacu cesarskim za­siadała na tronie, otoczona tłumem księży, gruba ce­sarzowa Zauditu, córka Menelika Drugiego. Hajle Sellasje nazywał się wtedy ras Tafari Makonnen i był jeszcze regentem*. W odległości kilkuset kilometrów od stolicy, w niedostępnej twierdzy górskiej Keraua

przykuty złotym łańcuchem do muru — pędził ży­wot więźnia zdetronizowany cesarz Lidż Jassu.

W półdzikiej, feudalnej Abisynii z tamtych lat pan Horn przeżył wszystkie przygody, które wymarzył sobie w swoim warszawskim biurze. Było to wspania­łe, bujne życie. Przejechał na koniu Abisynię wzdłuż i wszerz. Docierał do miejsc nie oznaczonych na ma­pie. Pplował na słonie i lwy. Handlował z dzikimi ple­mionami bronią, złotem i kością słoniową. Oglądał rzeczy przedziwne. Nie żałuje, że przyjechał do Abi­synii. Nie żałuje tych lat... Nie żałuje... nie...

Głos opowiadającego począł słabnąć, zmącił się, przeszedł w niezrozumiały bełkot. Chory nie mógł już opanować rozdygotanego języka. Krzyk o ratunek zabrzmiał jak pisk duszonego ptaka.

Ajjelecz! Ajjelecz!

Zerwaliśmy się w przerażeniu z kanapy, ale gest roztrzęsionej ręki osadził nas z powrotem na miej­scu. Ciemna służąca zbliżyła się bezszelestnie z przy­gotowanym lekarstwem. Przez kilka minut byliśmy świadkami konania. Trwało ono tak długo, póki ożyw­cza pastylka nitrogliceryny nie rozpuściła się na ję­zyku chorego.

Patrzyliśmy ze zgrozą za mękę tego nieszczęsnego człowieka. Pan Bieganek miał na policzkach gorącz­kowe wypieki. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak

przyjętego. W opowiadaniu pana Horna musiało go uderzyć najbardziej to, że abisyóski łowca przygód zaczynał jako biurowy urzędnik. Byłem pewien, że romantyczny referent utożsamiał się z panem Hornem i współczuł mu tak szczerze i głęboko, jakby współ­czuł samemu sobie.

Straszne ataki choroby były w tym domu zapewne rzeczą codzienną, gdyż na czarnych służących nie ro­biły żadnego wrażenia. W tym samym czasie, gdy Ajjelecz podawała choremu lekarstwo, nasz znajomy Mahomet wniósł na tacy dwie filiżanki kawy i z naj­większym spokojem rozstawił je przed nami na ma­łym, niskim stoliczku.

Kiedy pochylił się przy tej czynności, spostrzegłem na jego ciemnych skroniach dwie głębokie blizny w kształcie regularnych kółek. Bardzo mnie to za­intrygowało, lecz w takiej chwili trudno mi było za­dawać pytania. Kawy także nie odważyliśmy się do­tknąć, bo jakże pić kawę, kiedy gospodarz sprawid wrażenie człowieka umierającego?

Ale pan Horn nie pozwalał nikomu rozczulać się nad swoją chorobą. Nie panując jeszcze nad języ­kiem, zmusił nas ruchem ręki i spojrzeniem do wypi­cia kawy. Nie uszło jego uwagi również to, że za­interesowałem się bliznami pa skroniach Mahometa. Natychmiast po odzyskaniu głosu wyjaśnił nam tę sprawę.

Zauważyliście te okrągłe blizny? To piętna nie­wolnika, moi drodzy. Dzieciom urodzonym w niewoli wypalano je na skroniach rozżarzoną do czerwoności łuską od naboju. Mahometa kupiłem na targu niewol­ników zaraz po przyjeździe do Addis Abeby. Dopiero w dwa lata później wydano dekret o zniesieniu nie­wolnictwa. Mahomet w moim domu stał się wolnym człowiekiem. Ale piętna mu pozostały. To wierny i ro­

zumny służący. Słyszeliście pewnie, jak pięknie nau­czył się mówić po polsku.

O swojej chorobie gospodarz mówił krótko i nie­chętnie. Od roku był przykuty do fotela i umierał po kilkanaście razy <na dobę. Życie przywracały mu bia­łe pastylki nitrogliceryny podawane zawsze na czas przez czujną Ajjelecz. Angina pectoris —ciężkie scho­rzenie serca — to zwykły los Europejczyków, miesz­kających za długo w Addis Abebie. Ludzie z nizin nie mogą żyć bezkarnie na wysokości dwóch tysięcy pięciuset metrów. Ale w chorobie ,serca nie ma przy­najmniej nic upokarzającego. Gorsza jest ta nieustan­na drżączka rąk, nóg, głowy, języka. Kiedyś w czasie polowania na pustyni dańkalskiej ukąsiła go mucha tse-tse. Wynikło z tego pośpiączkowe zapalenie móz­gu i straszna, nieuleczalna choroba Parkinsona. Do tej drugiej choroby nie sposób £ię było przyzwy­czaić. Ta druga choroba zmieniała człowieka w łach­man.

Ale pan Horn nie po to nas do siebie zaprosił, żeby się skarżyć na swoje dolegliwości. Wolał nam opo­wiadać o dawnych pięknych latach, kiedy był jeszcze zdrów i pełen energii. O swoich wspaniałych przygo­dach. O dziwach i tajemnicach egzotycznego kraju.

Zachęcił nas do rozejrzenia się po pokoju. Miał tu zgromadzone najciekawsze pamiątki ze swego trzy- dziestokilkuletniego pobytu w Abisynii. Wstaliśmy więc z kanapy i zaczęliśmy oglądać przedmioty wi­szące na ścianach i porozkładane na stolikach. Pan Horn, nie ruszając się ze swego fotela, udzielał nam potrzebnych wyjaśnień.

Dopiero teraz mogłem się zorientować w nśiezwy- kłym bogactwie tego prywatnego muzeum. Na ścia­nach wisiały skóry z upolowanych przez gospodarza lwów, lampartów i antylop. Obok nich czarne naszyj­niki i bransolety plecione z włosów żyrafy. Dalej

dziryty, oszczepy i krzywe noże dankalskie; przeraża­jące totemy* i stare abisyńskie malowidła na skórze i pergaminie. Na tych obrazach, zgodnie z zasadami sztuki abisyńskiej, ludzie źli byli przedstawieni z pro­filu i mieli skórą ciemniejszą, a ludzie dobrzy — byli malowani z przodu Si mieli skórą jaśniejszą.

W kątach pokoju, niedbale oparte o ścianą, stały całe wiązki olbrzymich, nie obrobionych jeszcze kłów słoniowych. Pan Horn nam wyjaśnił, że całymi lata­mi skupował te kły od naczelników leśnych plemion za broń i amunicją. Obecnie miał ich w majątku wią- cej niż którykolwiek z owych prymitywnych kacyków murzyńskich. W piwnicach dworku leżały ich całe tony.

Ale cóż z tego, kiedy nie mógł już tym bogac­twem swobodnie rozporządzać. Ostatnie dekrety ce­sarskie wprowadziły zakaz wywozu kości słoniowej poza granice Abisynii.

Cichy, z wysiłkiem opanowywany, głos gospodarza towarzyszył nam niestrudzenie w naszej wędrówce po pokoju. Tego, co mówił, słuchaliśmy jak egzo­tycznych baśni.

Nie mogą wam, niestety, opisać wszystkiego, co widzieliśmy i słyszeliśmy w czasie parogodzinnego zwiedzania muzeum pana Horna. Z konieczności ogra­niczą sią tylko do dwóch najciekawszych osobliwości tego muzeum. Rzucają one ciekawe światło zarówno na przeszłość Abisynii, jak i na przeszłość samego pana Horna.

Pierwszą z tych osobliwości był stary, wspaniale inkrustowany pistolet arabski. Pistolet ten pan Horn otrzymał w darze od rasa Hajlu z Godżżamu, ostat­niego udzielnego księcia abisyńskiego, który najdłu-

wi™r,it,oV rnilinv lub orzedmiotu martwego ota-

żej buntował się przeciwko władzy cesarskiej Hajle Sellasjego.

Nazwisko ofiarodawcy pistoletu nie było mi całko­wicie obce. Znałem je z opowiadań Kasy Amanuela i z książek pana Bieganka. To właśnie ras Hajlu z Godżżamu uwolnił z więzienia zdetronizowanego Lidż Jassu, aby go przeciwstawić cesarzowi Hajle Sellasjemu, który dążył do obalenia potęgi rasów.

Dopiero w roku 1932 udało się cesarzowi dumnego rasa Hajlu unicestwić. Najwyższy sąd w Addis Abebie skazał buntownika na dożywotnie zesłanie. Zakutego w łańcuchy wywieziono go pa jedną z bezludnych wysepek na jeziorze Tana.

Ale w latach młodości pana Horna ras Hajlu z Godżżamu był jeszcze potęgą. Udzielny władca naj- żyżniejszej prowincji amharskiej bogactwem przewyż­szał cesarza, utrzymywał własną wielotysięczną armię, na swoim dworze miał pięciuset paziów, z których każdy wykonywał tylko jeden wyznaczony mu ruch. Potęga rasa Hajlu w ówczesnym ustroju feudalnym Abisynii nie była niczym niezwykłym. Cesarze, pa­nujący przed Hajle Sellasjem, rozdawali swoim rasom prowincje na własność. Aktowi nadania towarzyszyły słowa cesarskie: „Daje tobie ten kraj do jedzenia". Ras Hajlu w swoim Godżżamie wcielał te słowa w czyn. Wyciskał ze swych poddanych, co się tylko dało, a objawy niezadowolenia poskramiał siłą zbroj­ną. Ten najbezwzględniejszy z feudałów starej Abi­synii wobec cudzoziemskich gości zachowywał się jak najbardziej poprawny dżentelmen. Pan Horn przez wiele lat chlubił się jego przyjaźnią i często bywał na jego dworze w Debra Maj. Pewnego razu oglądał tam nawet „śmierć w muślinie"...

Czy wiecie, drodzy Czytelnicy, co to jest „śmierć w muślinie?" Nie, nie możecie tego wiedzieć. Nie wiedział tego nawet sławny abisynolog, referent Al-

bin Bieganek. O „śmierci w muślinie" nie wspominała ani słowem żadna z jego pięciu książek o Abisynii. Dopiero pan Horn wyjaśnił nam, co się kryło pod tą niepokojącą nazwą.

Śmierć w muślinie" należała do najokrutniejszych tortur starej Abisynii. Ras Hajlu z Godżżamu był ostatnim Abisyńczykiem, który ją stosował, a pan Horn — ostatnim Europejczykiem, który ją oglądał. Było to straszne widowisko. Skazańca oblepiano szczelnie muślinem, skąpanym w gorącym wosku i miodzie, a następnie podpalaffb. Otoczona ze wszy­stkich stron oszczepami strażników żywa pochodnia podskakiwała z bólu coraz wyżej, aż spłonęła zupeł­nie. Był to widok tak okropny, że dorośli mężczyźni mdleli, patrząc na - to. Ale pan Horn wytrzymywał ten widok do końca, bo chciał poznać wszystkie ta­jemnice Abisynii. Ras Hajlu winszował mu potem silnych nerwów i na pamiątkę podarował ten właśnie pistolet. Przyjaźń z rasem Hajlu opłacała się sowicie. Był to pan o szerokim geście, niezrównany partner w interesach handlowych.

Drugą ciekawą pamiątką, o której chcę wam wspo­mnieć, była papierośnica z drzewa cedrowego, opa­trzona złotym monogramem „A" i królewską koroną.

Tę piękną papierośnicę otrzymał pan Horn w roku 1937 w podarunku od włoskiego wicekróla Abisynii, księcia d'Aosta. Włoski książę, zdaniem naszego gos­podarza, był czarującym człowiekiem, ale nie miał pojęcia o tym, jak biały powinien się odnosić do tubylców. Kiedyś w obecności pana Horna podsu­nął jednemu z Abisyńczyków otwartą papierośnicę do poczęstunku. Orientujący się w stosunkach pan Horn powstrzymał księcia tłumacząc mu, że takie spo- ufalenie się z tubylcami grozi białemu człowiekowi „utrata twarzy". Pan Horn dobrze znał Abisynie

i książę d'Aosta zastosował się do jego rady. Z wdzię­czności za tę radę podarował mu swoją papierośnicę.

Kiedy gospodarz opowiedział nam o pochodzeniu papierośnicy, pan Bieganek poczerwieniał z oburze­nia, a ja odsunąłem się mimo woli od cedrowego pu­dełka. Wymieniliśmy między sobą spojrzenia. Z tą historią trudno nam się było pogodzić. Zbyt dobrze pamiętaliśmy jeszcze dzieje faszystwoskiego najazdu na Abisynię. Papierośnica księcia d'Aosta popsuła nam całą wizytę.

Ale chory człowiek^ fotelu dostrzegł wymianę na­szych spojrzeń i mój niechętny odruch. Jego drżący głos zabrzmiał o ton głośniej i stał się jeszcze bar­dziej urywany. Pan Horn starał się przed nami uspra­wiedliwić.

To, co nam opowiedział o papierośnicy, nie znaczy­ło wcale, że w sporze włosko-abisyńskim był po stro­nie włoskich okupantów. Przeciwnie, podczas wojny popierał całym sercem bohatersko walczących Abi- syńczyków. Niektórzy z generałów abisyńskich byli jego bliskimi znajomymi i żywo się interesował ich losem. Pan Horn zawsze lubił Abisyńczyków, czuł do nich słabość, był człowiekiem sprawiedliwym. Ale nie potrafił nigdy zapomnieć, że jest białym w Afryce. Tubylcy byli dla niego tylko barwnym elementem upajającej, europejskiej przygody w egzo­tycznym kraju. Dzisiaj inaczej już patrzy na te spra­wy. Ale wówczas...

Zmęczony długim opowiadaniem gospodarz zamilkł i przymknął oczy. A my — po obejrzeniu najciekaw-* szych pamiątek — przeszliśmy z kolei do ściany 1 fo­tografiami.

Fotografii było mnóstwo, ale przede wszystkim zwróciła moją uwagę, wisząca na honorowym miej­scu, fotografia gospodarza — stare zdjęcie myśliw­skie | pierwszych lat pobytu w Abisynii. Wśród ro­

ześmianych strzelców abisyńskich stał pan Horn ze sztucerem w ręku. Miał na sobie rozchełstaną koszulę sportową, hełm tropikalny, spodnie do konnej jazdy i wysokie zakurzone buty. Był zdrowy, mocny, mło­dy. Tryskał energią i radością życia. Pan Horn z tam­tych czasów! Polował na lwy i słonie. Handlował z kacykami murzyńskich plemion. Był przyjacielem potężnego rasa Godżżamu, a potem przyjacielem bia­łego wicekróla. Tubylców traktował z pobłażliwą sym­patią jak brunatne, rozwydrzone dzieci i strzegł się spoufalania z nimi, aby nie „stracić twarzy".

Nie mogłem oderwać oczu od tej fotografii. Przecież ten pan Horn nie różnił się niczym od bohaterów książek, którymi zachwycaliśmy się w dzieciństwie! Czyż nie tak wyobrażaliśmy sobie bohaterów powieści podróżniczych Maya, Coopera i innych autorów? Czy nie marzyliśmy w dzieciństwie, żeby być właśnie ta­kimi, jak pan Horn — wspaniałymi rycerzami Wiel­kiej Egzotycznej Przygody?

Takimi, jak pan Horn?!

Fotel za naszymi plecami zaskrzypiał gwałtownie i znowu rozdarł nam uszy jęJ umierającego człowie­ka — straszny krzyk, przed którym chciałoby się uciec na drugi koniec świata:

Ajjelecz! Aj-je-lecz!!!...

Czarna służąca po raz drugi przyniosła lekarstwo i znowu przez kilka minut musieliśmy czekać na roz­puszczenie się białej pastylki. Żałosny, nad wyraz ża­łosny był ostatni akt wielkiej przygody abisyńskiej pana Horna!

Po zażegnaniu drugiego ataku choroby nie powró­ciliśmy już do tematów abisyńskich. Rozmawialiśmy

o Warszawie. Stary pan Horn był spragniony nowin

o mieście swej młodości. Dowiadywał się o domy, których już nie było, o ludzi, którzy poumierali przed laty. Potem kazał sobie długo opowiadać, jak wy­

gląda Warszawa obecnie, i nie mógł odżałować, że 1 nie mamy przy sobie żadnych zdjęć warszawskich.

Pod koniec wizyty spytałem gospodarza, dlaczego ] nie wraca do Polski lub przynajmniej do Europy? Był przecież zamożnym człowiekiem. Mógłby się le- • czyć u pierwszorzędnych lekarzy. Korzystać ze strzę­pu życia, jaki mu jeszcze pozostał... Zamiast tego tkwił w samotnym domu z parą czarnych, milczących służących i każdego dnia skazywał się na nowe mą- ■ czarnie w morderczym dla siebie klimacie Addis Abeby.

To pytanie zdenerwowało pana Horna. Mimo że niedawno zażywał nitroglicerynę, ręce znowu mu się rozdygotały.

Chciałby wrócić do Polski! Możemy mu wierzyć, że tęskni do Polski tak, jak niegdyś tęsknił do Afryki. Przez cały ten czas ani na chwilę nie zerwał we­wnętrznej łączności ze starym krajem. Kiedy przez kilka miesięcy żył samotnie w dzikiej prowincji Ge- mirra. rozmawiał po polsku z psem. Żeby nie zapo­mnieć ojczystego języką. Po powrocie do Addis Abe­by przez wiele lat uczył polskiego Szankilla Maho­meta. Chciałby wrócić do Polski! Ale teraz już na to za późno. Czy w takim stanie zdrowia można wra­cać? Przecież nie zna tam żywej duszy. Krewni i zna­jomi poumierali. I czy ma tu zostawić cały dorobek swego życia? Wszystkie pamiątki zbierane przez dzie­siątki lat? Ileś tysięcy kilogramów kości słoniowej? Nie, dla niego nie ma już powrotu. Jego abisyńska przygoda musi się rozegrać do końca.

Opuściliśmy dworek z kolumnami późnym wieczo­rem. Pan Horn wsparty na Mahomecie i Ajjelecz żegnał nas z wysokości ganku. Między dwojgiem czarnych służących biały, bezradny... rycerz Wielkiej Przygody.

Wracaliśmy zwarzeni i milczący. Dopiero przy sa­mym hotelu odezwał się pan Bieganek:

A ja redaktorowi już dawno mówiłem, że w Etio­pii wielkie przygody się skończyły. Koniec, kropka, amen. Mówiłem czy nie mówiłem?

Skończyły się, ale nie dla wszystkich — odpo­wiedziałem. — Skończyła się Wielka Przygoda Euro­pejczyków w Abisynii. Natomiast Wielka Przygoda Abisyńczyków dopiero się zaczyna. Chce pan wie­dzieć, jak ona będzie wyglądać? Służę przykładami. Nasz przyjaciel Kasa Amanuel zajmie z czasem miej­sce swojego greckiego dyrektora i kto wie, czy nie zostanie posłem do parlamentu. Uolde Birru wymieni swój motocykl i swoje radio na samochód i telewi­zor. Synowie hararskich plantatorów* oddadzą w koń­cu swoje pieniądze do banku i rząd wybuduje za to nowe fabryki i szkoły. Tych nowych przygód będzie coraz więcej i coraz więcej Abisyńczyków będzie w nich uczestniczyć... Rozumie pan?

Pan Bieganek spojrzał na mnie jak na wariata i wzruszył ramionami.

No, wie pan! Też mi przygody — zachichotał. — Jeżeli takie rzeczy redaktor uważa za przygody, to w ogóle nie rozumiem, po co pan wyjeżdżał z War­szawy!

Tym szyderczym okrzykiem pana Albina zakończył się piętnasty dzień naszego pobytu w Abisynii. Naza­jutrz rano wyruszyliśmy w drogę powrotną do kraju.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brandys Marian Sladami Stasia i Nel
LP IV VI Brandys Marian Sladami Stasia i Nel
Bransys Marian ŚLADAMI STASIA I NEL
2005 styczeń Śladami Stasia i Nel kryteria
2005 styczeń Śladami Stasia i Nel kryteria
Brandys Marian Oficer największych nadziei
Brandys Marian MOJE PRZYGODY Z WOJSKIEM
Brandys Marian O KRÓLACH I KAPUŚCIE
Brandys Marian Kozietulski i inni [1]
Brandys Marian Kozietulski i inni [2]
Brandys Marian Koniec świata szwoleżerów
Brandys Marian Czcigodni weterani
A1śladami stasia i nel
Podróż Stasia i Nel., SZKOŁA PODSTAWOWA, LEKTURY, W PUSTYNI I W PUSZCZY
krótka scenka- wędrówka Stasia i Nel, W pustyni i w puszczy
Przygoda Stasia i Nel
mapa drogi stasia i nel
A1śladami stasia i nel

więcej podobnych podstron