BRANDYS MARIAN
Z panem Biegankiem w Abisynii
W Chartumie bez pana Bieganka — Wyjazd z Sudanu i rozmowa z Pawłem — Paweł to prawdziwy Bwana Kubwa — Spotkanie w kairskiej kawiarni Groppiego — Bardzo dziwny urlop mego przyjaciela — Jedziemy
w nową podróż
Czytelnicy mojej powieści „Siadami Stasia i Nel" z pewnością pamiętają, że bohaterowie tej książki rozstali się z sobą w Chartumie.
Pierwszy opuścił stolicę Sudanu pan Bieganek, znany także jako Pogromca Lampartów lub Wielki Odkrywca. Wyjechał zupełnie niespodziewanie, w wielkim popłochu — wezwany telefonem z Kairu do objęcia nowej posady w Norwegii.
Reszta towarzystwa, to znaczy ja i mój dawny kolega szkolny Paweł, nazywany Bwana Kubwą — pozostaliśmy w Chartumie jeszcze przez dobrych dziesięć dni.
Był to nudny, męczący okres. Paweł zupełnie się mną nie zajmował. Kończył swoje interesy z kupcami sudańskimi i przez cały dzień latał jak opętany z jednej konferencji na drugą. Wieczorami wracał do hotelu tak zmęczony, że od razu zasypiał — nawet przy wentylatorze puszczonym na trzeci bieg. Jego stosunek do mnie stał się nieznośny. Przy każdej okazji przechwalał się swoją ciężką pracą dla dobra ojczystej gospodarki, a mnie wymyślał od nierobów i nie- wydarzonych reporterów.
Z mego sudańskiego przyjaciela Idrysa-kierowcy również nie miałem wielkiej pociechy. Do Chartumu zjechała jak na złość kilkudziesięcioosobowa wycieczka amerykańskich geologów i rozklekotana taksówka
potomka mahdystów była w ciągłym ruchu. Poczciwy Sudańczyk, wierny dawnej przyjaźni, ofiarował mi wprawdzie przywilej pierwszeństwa i każdego ranka proponował swoje usługi jako szofer i przewodnik, ale taksa samochodowa w Sudanie była bardzo wysoka, a ja już prawie nie miałem pieniędzy.
Na domiar złego zadręczał mnie lipcowy upał. Coraz straszniejszy, wysysający z człowieka nie tylko resztki soli, ale i całą chęć do życia.
Opuszczony przez przyjaciół, na wpół ugotowany
i „nie dosolony", włóczyłem się samotnie po rozpalonych ulicach Chartumu — zwiedzając z konieczności po raz nie wiadomo który miejsca doskonale już znane.
W tych ostatnich dniach wszystko wydawało mi się jakieś inne — brzydsze i smutniejsze.
Hejnał trąbki, towarzyszący zmianom warty przed Pałacem Rządowym, utracił swój czysty, wesoły ton.
Błękitne wody Nilu straszyły małymi krokodylami
i bilharcją.
Ciągły zgrzyt dzwonka rowerowego w sali restauracyjnej „Grand-Hotelu" doprowadzał mnie do szału.
Czułem się bardzo źle. Czegoś mi wyraźnie brakowało.
Początkowo myślałem, że nabawiłem się jakiejś su- daóskiej choroby. Podwoiłem więc porcję spożywanych pastylek solnych, a owoce zacząłem myć przed jedzeniem gorącą wodą z mydłem.
Ale to nie choroba była przyczyną mojego złego samopoczucia. Przekonałem się o tym podczas którejś wizyty w chartumskim zoo, kiedy zatrzymałem się przed klatką z lampartami, które ujarzmiał niegdyś wzrokiem mój przyjaciel, referent Bieganek.
Wpatrując się w zielone ślepia cętkowanych bestii, nagle uświadomiłem sobie, co mnie przygnębia
i czego mi brak.
Było mi brak pana Bieganka!
Gderliwy referent, z którego tylekroć stroiłem sobie żarty, niepostrzeżenie wkradł mi się do serca. Stał się istotnym składnikiem moich afrykańskich przeżyć. Bez niego Sudan nie był Sudanem, Afryka nie była Afryką...
Stojąc przed klatką chartumskiego zoo, usiłowałem sobie wyobrazić, jak też Pogromca Lampartów urządził sobie życie w mroźnej Norwegii. Zobaczyłem go otulonego szalami, zmarzniętego i zakatarzonego. Usłyszałem, jak piskliwym głosikiem żali się przed kolegami biurowymi: „Co tam, panie, Norwegia, u nas w Sudanie — tam było życie...”
Następnego wieczora Bwana Kubwa oznajmił mi uroczyście, że zakończył swoją handlową misję w Sudanie i że czas pakować manatki. W dwa dni później znajdowaliśmy się już w drodze powrotnej do Kairu.
Przed samym wyjazdem pokłóciłem się z Pawłem
o jakąś drobnostkę i wsiedliśmy do samolotu śmiertelnie na siebie obrażeni. Zanosiło się na to, że w czasie całej podróży nie padnie między nami ani jedno słowo. Stało się jednak inaczej.
Mniej więcej w połowie drogi — przelatywaliśmy właśnie nad Tamą Asuańską — wrogie milczenie zaczęło mi ciążyć. Zrobiło mi się przykro, że z tak pięknej i interesującej podróży wracamy pokłóceni. Zerknąłem spod oka na zagniewanego kolegę i poczułem miłe ciepło w okolicy serca. „Przecież to mój przyjaciel Paweł, którego znam od dziecka — rozczuliłem się. — Prawda, że jest trochę zarozumiały i narwany, że lubi się wymądrzać i narzucać wszystkim swoją wolę. Ale przy tym, co za wspaniała energia i inicjatywa. Kiedy byliśmy jeszcze w szkole, zawsze potrafił wymyślić coś takiego, że życie stawało się od tego ciekawsze. Teraz spotkaliśmy się po trzydzie
stu latach i od razu pchnął mnie w sudańską przygodę. Przecież gdyby nie zabrał mnie wtedy nad Kanał Sueski, gdyby nie zaczął mówić o Sudanie — nie odbiłbym nigdy tej niezwykłej podróży. A ja się obrażam na niego z powodu jakiegoś tam głupstwa. Cóż za ohydny niewdzięcznik ze mnie!"
Uśmiechnąłem się do Pawła najserdeczniej jak umiałem.
— Dajmy już spokój tym kłótniom, Pawełku. To naprawdę nie ma sensu, szczególnie teraz, kiedy wracamy do kraju.
Ale Bwana Kubwa nie przyjął ręki wyciągniętej do zgody. Spojrzał na mnie spode łba i wzruszył ramionami.
— Jedni do kraju, a drudzy nie do kraju — mruknął zagadkowo. — Ja na przykład mam jeszcze do załatwienia kilka spraw w Afryce.
— Gdzie w Afryce? — zapytałem tknięty złym przeczuciem.
Paweł przeciągnął się rozkosznie i ziewnął.
— Muszę wpaść jeszcze na dwa tygodnie do Abisynii. Bardzo mi to nie na rękę, ale służba nie drużba — sam rozumiesz, chłopie...
— Do Abisynii?!!! — stęknąłem ogłuszony tą wiadomością. — Jedziesz do Abisynii?
Moje przerażenie od razu poprawiło Pawłowi humor.
— Tak, do Abisynii — rozpromienił się — musimy koniecznie wprowadzić polskie towary na tamtejszy rynek. Czesi i Jugosłowianie robią fantastyczne interesy na abisyńskich lasach, a my nie mamy tam nawet przedstawicielstwa handlowgeo. To podobno bajecznie ciekawy kraj ta Abisynia. Tylko że ja jestem już zmęczony Afryką...
Słuchałem tych wynurzeń w ponurym milczeniu. Cała moja niedawna życzliwość do kolegi ulotniła się bez śladu.
„Ten Paweł to mój zły duch — myślałem z niechęcią Jeszcze przed chwilą byłem zupełnie spokojny
i zadowolony z siebie. Wracałem do kraju z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku dziennikarskiego. A teraz ten szatan znowu wszystko mi zamącił. Abisynia to z pewnością niezwykle ciekawy kraj, kto wie, czy nie ciekawszy od Sudanu... A ten drab powiada, że jest już zmęczony Afryką. Nie ma sprawiedliwości na świecie. Trzeba mi było zostać handlowcem, a nie dziennikarzem. Teraz tylko handlowcy
i sportowcy podróżują aż do przesytu, a reporter musi się o każdy najmarniejszy wyjazd użerać z redakcją. Ciekawe, co by to było, gdybym jeszcze raz poprosił mego Naczelnego Redaktora o przedłużenie podróży? Nie, nie można — Naczelny z pewnością się nie zgodzi..."
Z tych niewesołych rozmyślań wyrwało mnie mocne uderzenie w ramię.
— Założę się, stary, że ty także chciałbyś pojechać do Abisynii, tylko boisz się zwrócić z tym do swojej redakcji. No, gadaj, chłopie, tak czy nie?
— Pewnie, że chciałbym — westchnąłem z głębi serca — ale sam wiesz, Pawełku, że to zupełnie niemożliwe.
— W epoce zdobywania kosmosu nie ma rzeczy niemożliwych — roześmiał się Paweł — są tylko bo- jaźliwi i niewydarzeni reporterzy. Jeżeli ty nie masz odwagi, to ja ci ten wyjazd załatwię. Szkoda marnować taką okazję.
No, i wyobraźcie sobie, że Paweł załatwił mi dwutygodniowy wyjazd do Abisynii. Nie będę Wam opowiadał, jak to zrobił, bo załatwienie spraw przez protekcję jest samo w sobie rzeczą brzydką i nie należy się tym chwalić.
Niech Wam wystarczy moje uroczyste zapewnienie, że drugą podróż afrykańską mam do zawdzięczenia
wyłącznie Pawłowi. Dzięki jego stosunkom i znajomościom już w kilka dni po powrocie do Kairu otrzymałem pozwolenie redakcji oraz potrzebne fundusze. Z wizą abisyńską poszło mi także o wiele łatwiej niż z sudańską, bo Abisyńczycy nie czynią cudzoziemcom żadnych trudności przy wjeździe do swego kraju.
Radość z przygotowań do nowej podróży psuła ml tylko myśl o panu Bieganku. „My tu wybieramy się do Abisynii, a tamten nieszczęśnik marznie w Norwegii. Co za szkoda! Jakby to było przyjemnie zwiedzać Abisynię wspólnie z sympatycznym referentem!"
Ale wkrótce zapomniałem o panu Bieganku. Poszło mi to tym łatwiej, że czasu już było mało, a przed wyjazdem i Kairu chciałem się jeszcze zaopatrzyć w kilka książek o Abisynii, bo moja wiedza
0 tym kraju była nad wyraz skąpa. Niestety, okazało się, że w Kairze wcale nie było łatwo o książki na temat Abisynii. Książek takich w ogóle jest niewiele, gdyż Abisynia należy do krajów stosunkowo mało opisanych — a tu jeszcze jak na złość ktoś mi je wykupywał sprzed nosa. Odwiedziłem wszystkie znajome sklepy księgarskie przy ulicach Quasr el Nil
1 Adly-paszy i wszędzie powtarzano mi to samo: „Książki o Abisynii? Były, ale już nie ma, ostatnią sprzedaliśmy przed kilku dniami. Kupił jakiś cudzoziemiec".
Zmęczony daremnymi poszukiwaniami i wściekły na nieznanego amatora lektur abisyńskich, zaszedłem do kawiarni, aby orzeźwić się szklanką czegoś zimnego.
W ogródku popularnej kawiarni Groppiego było pełno i gwarno jak zwykle o przedwieczornej porze. Przy stolikach tłoczyli się eleganccy panowie i wystrojone panie egipskie. Między stolikami krążyli
z tacami czarni kelnerzy w białych galabijach i czerwonych tarbuszach.
Zatrzymałem się przy wejściu i począłem się rozglądać za wolnym miejscem. Naraz drgnąłem i wpatrzyłem się w przeciwległy kąt ogródka. Stał tam tylko jeden stolik, zajęty przez jakiegoś zaczytanego jegomościa. Czytający był odwrócony tyłem, więc twarzy jego nie widziałem, ale całość sylwetki była mi tak doskonale znana, że nie mogło być mowy
o żadnej pomyłce.
Stałem jeszcze przez chwilę, nie dowierzając własnym oczom, a potem jednym skokiem znalazłem się przy samotnym stoliku.
— Panie Bieganek — zawołałem. — Drogi panie Bieganek, a cóż to znowu za heca?!
Wycałowaliśmy się po staropolsku, ku wielkiemu zdziwieniu egipskich pań i panów. Potem referent odsunął stos książek i zrobił mi miejsce przy stoliku.
— Żadna heca, panie redaktorze. Po prostu siedzę sobie i czytam.
— Ale przecież pan miał jechać do Norwegii?
Pan Bieganek skrzywił się z niesmakiem.
— Nie ucieknie mi ta pańska Norwegia, jeszcze do niej zdążę. Na razie przysługuje mi miesięczny urlop wypoczynkowy, więc póki co korzystam z afrykańskiego słońca.
Twarz referenta przybrała wyraz rozmarzenia. Wskazał na leżące na stoliku książki.
— A w Afryce jest jeszcze tyle dziwnych krajów,
o których nic się nie wie. Kupiłem sobie kilka książek o Abisynii. Żeby pan wiedział, redaktorze, jaki to ciekawy kraj. Jaki to ciekawy krajl
Tego było mi już za wiele.
— Panie Bieganek — powiedziałem surowo — tak nie można. Pan zawsze stwarza takie nieprawdopodobne sytuacje, że później żaden czytelnik nie ze
chce w nie uwierzyć. Pan powinien już od tygodnia siedzieć w Norwegii, a zamiast tego chodzi pan po kairskich księgarniach i wykupuje mi pan sprzed nosa wszystkie książki o Abisynii. I na co panu te książki? Przecież to nie pan, tylko ja jadę do Abisynii.
Pan Bieganek zbladł.
— Jak to pan jedzie do Abisynii? Wypraszam sobie takie żarty.
— To nie są żadne ■żarty. Paweł załatwił mi dwutygodniowy wyjazd. Będziemy namawiać Abisyńczy- ków do kupowania polskich towarów. Naprawdę, bardzo mi przykro, że pan nie może z nami pojechać...
Przy naszym stoliku zapadła długotrwała cisza. W ogródku przelewał się po dawnemu gwar rozmów. Czarni kelnerzy w czerwonych tarbuszach zaczęli zapalać lampy. Pan Bieganek ze zmarszczonymi brwiami usilnie nad czymś medytował.
Nagle w twarzy jego coś .drgnęło, w oczach zabłysło światło nowej myśli.
• — A właściwie dlaczego i ja nie miałbym pojechać z wami do Abisynii — powiedział zupełnie już innym głosem. — Urlop mam, pieniędzy także mi wystarczy, więc mogę chyba jechać? Tak, redaktorze, pan jeszcze nie zna Bieganka. Pan jeszcze nie wie, do czego jest zdolny Bieganek, kiedy coś sobie postanowi.
I Pogromca Lampartów z niespodziewaną siłą trzasnął pięścią w stół — obwieszczając całej kawiarni:
— Sprawa załatwiona pozytywnie: jadę z wami do Abisynii!!
W ogródku na chwilę zrobiło się zupełnie cicho. Przestraszeni goście kawiarni Groppiego wybałuszyli oczy na nasz stolik.
A pan Bieganek z jeszcze większą mocą powtórzył:
Rozmowy i kłótnie w drodze do Addis Abeby — Skąd wzięła się narodowa flaga cesarstwa abisyńskiego — Pożegnanie z su- dańskim przyjacielem — Przyczyny naszych sympatii do Abisynii — W Addis Abebie pada deszcz — Pierwsze wrażenia
— Pan Bieganek opowiada o klimacie abi-
syńskim
A więc stało się tak, jak sobie wymarzyłem: pojechaliśmy do Abisynii razem z panem Biegankiem. W ten sposób cała ekipa tropicieli śladów Stasia i Nel była znowu w komplecie.
Szlak powietrzny z Kairu do stolicy Abisynii, Addis Abeby, wiedzie przez Sudan, wyruszyliśmy więc z tego samego lotniska, z którego przed dwoma miesiącami wystartowałem do Chartumu. Tylko że wtedy podróżowałem samolotem Sudańskich Linii Lotniczych „Sudan-Air Ways", tym razem zaś wsiedliśmy do maszyny „Ethiopian-Air Lines”. Samolot abisyński był mniej nowoczesny od samolotów sudańskich
i egipskich, ale sprawiał dziwnie wesołe wrażenie, bo cały był pomalowany w trzy jaskrawe kolory: zielony, żółty i czerwony.
Od tych trzech kolorów i od nazwy abisyńskich linii lotniczych zaczęła się nasza pierwsza rozmowa i kłótnia na temat Abisynii.
Skoro tylko samolot uniósł się w powietrze, pan Bieganek .zrobił mądrą minę i zagaił:
— A wiecie, dlaczego nasz samolot pomalowany jest na zielono, żółto i czerwono?
Paweł, który nie znosił cudzych pouczeń, wzruszył tylko ramionami. Ja odpowiedziałem:
— Prawdopodobnie dlatego, że są to barwy narodowe Abisynii.
P — Ba — uśmiechnął się jeszcze mądrzej Wielki Odkrywca. — Ale dlaczego Abisynia ma właśnie takie barwy?
Teraz z kolei ja wzruszyłem ramionami, bo pytanie wydało mi się idiotyczne. Skąd takie rzeczy można wiedzieć. Tak naprawdę to nie umiałbym nawet powiedzieć, dlaczego flaga polska jest biało-czerwona.
A Paweł syknął niecierpliwie: k .— No, wal pan dalej, panie Mądraliński, jeżeli wiesz.
— Pewnie, że wiem — wyraz twarzy referenta stał się przemądrzały aż do obrzydliwości. — Było to tak. Kiedy po biblijnym Potopie wzeszła pierwsza tęcza, Pan Bóg wziął z niej trzy najpiękniejsze kolory: zielony, żółty, czerwony —i dał je na flagę narodową Abisyńczykom, których sobie szczególnie upodobał.
— Panie Bieganek — szepnąłem z wyrzutem.
— No, wie pan — parsknął szyderczo Paweł—takimi bajeczkami częstować ludzi dorosłych, i do lego racjonalistów! To taka sama prawda, jak o smoku «awelskim.
; — To nie jest żadna bajeczka, tylko historyczna legenda, w którą wierzą wszyscy Abisyńczycy. Czytałem o tym w jednej książce naukowej — zaperzył 6ię referent — Cesarstwo abisyńskie jest bardzo stare, liczy sobie przeszło trzy tysiące lat. Abisyńczycy od tysiąca pięciuset lat są chrześcijanami i początek swój wyprowadzają bezpośrednio z Biblii. Wiele legend biblijnych uznają za prawdziwe fakty z własnej historii. Cesarze abisyóscy do dzisiaj uważają się za potomków w linii proste] biblijnego króla Salomona
i biblijnej królowej Saby. Oficjalny tytuł cesarza brzmi; „Zdobywczy Lew z Plemienia Judy i Wybraniec Boga". To także nie są żadne bajeczki, tylko
wszystko jest napisane czarno na białym w abisyń- skiej konstytucji.
To już pan zalał na całego, panie Bieganek —
rzekł zirytowany Paweł. — Nigdy nie uwierz^ żeby takie rzeczy mogły być wypisane w konstytaefiM
- Pan Bieganek aż przybladł z obrazy. r v 5§
— Obywatelu dyrektorze, proszę mi nie ubliżać?
— Więc pan twierdzi, że w konstytucji»abisyńskiej^ jest napisane, że obecny cesarz jest potomkiem króla Salomona i królowej Saby.
— Z całą pewnością I
— Sprawdzimy to po przyjeździei
— Ja nie muszę sprawdzać, wiem to z naukowej^! książki.
Po tym pojedynku słownym zapadło głuche milczenie, tylko pan Bieganek nucił sobie zwycięsko pod nosem.
Po upływie paru minut Wielki Odkrywca znowu wszczął rozmowę. -
; A ciekaw jestem, czy szanowni panowie wiedzą, dlaczego Abisyńskie Linie Lotnicze nazywają się po angielsku nie „Abissinian-Air Lines", tylko „Ethio- pian-Air Lines”?
Spojrzałem na niego z lękiem. „Ładny gips — pomyślałem sobie. --ś W Sudanie miałem tylko jednego wszechwiedzącego nauczyciela: Pawła, a teraz będę miał ¿eh dwóch, bo pan Bieganek wysączył, widać, | wszystkie mądrości abisyńskie z podkupionych, mi książek. Marne moje widoki!" S
Paweł udał, że nie dosłyszał pytania. Ale naszemu współtowarzyszowi podróży nie trzeba było żadnej zachęty. Nie czekając na naszą odpowiedź, terkotał H jak nakręcony:
— Zaraz wam wszystko wytłumaczę, moi panowie. I Kraj, do którego jedziemy, nazywa się dwojako. Abisynia jest nazwą starszą i wiąże się z nazwą dawnego
plemienia południowoarabskiego „Habaszat". Ale złośliwi zaczęli później łączyć nazwę „Abisynia" z arabskim słowem „habasza", co znaczy „zbierać różne rzeczy". Abisyńczycy tej nazwy nie lubią i starają się jej nie używać. Wolą nazwę „Etiopia" pochodzącą od wyrazu greckiego „aithiops", czyli „brunatna twarz". A więc kraj ludzi ,o brunatnych twarzach. To już nikomu ujmy nie przynosi. Zresztą Abisyńczycy wyprowadzają tę nazwę również od legendarnego założyciela państwa — Etiopisa, prawnuka biblijnego Noego — tego od Arki i Potopu, wiecie...
— To także wyczytał pan w swoich książkach naukowych? — spytał ponuro Paweł.
— Oczywiście, panie dyrektorze. Etiopia jest dzisiaj oficjalną nazwą cesarstwa abisyńskiego. Sądzę, że my w naszych rozmowach także powinniśmy używać tej nazwy. Absolutnie powinniśmyl
— Przesadza pan, panie Bieganek — powiedziałem pojednawczo, widząc niebezpieczny błysk w oczach Pawła. — Nie ma powodu wyrzekać się zakorzenionej w naszym języku nazwy Abisynia. Ostatecznie Wiochy także nazywają się oficjalnie Italia, a my mówimy po staremu Włochy — i nie ma z tego powodu wojny ani żadnych powikłań dyplomatycznych.
— Niech pan sobie nawet nie wyobraża, że mnie pan zmusi do używania nazwy Etiopia!... — warknął Paweł, piorunując wzrokiem przemądrzałego referenta. — Etiopis, prawnuk Noego!... Także coś!
Pan Bieganek dumnie wypiął pierś.
— Obywatelu dyrektorze, jestem tylko skromnym urzędnikiem, ale wypraszam sobie przemawianie do mnie takim tonem!...
Temperamenty moich przyjaciół rozgrzały się do tego stopnia, że na tym musieliśmy zakończyć nasz pierwszy kurs uświadamiający na temat Abisynii, czyli Etiopii. O wiele bezpieczniej było zająć się kraj-
obrazem pustyni sudańskiej, nad którą właśnie prze- I latywaliśmy.
W parę godzin później samolot opuścił się na lotnisko chartumskie. Postój w Chartumie miał trwać czterdzieści minut. Paweł — któremu nie przeszła jeszcze złość na pana Bieganka — oświadczył, że nie zamierza się ruszać z samolotu, natomiast my z referentem postanowiliśmy wykorzystać ten czas na odświeżenie wspomnień pudańskich.
Kiedy wyszliśmy na lotnisko — od razu ogarnął nas suchy sudański upał i zadzwoniła nain w uszach cisza tropikalnego południa. Przyjęliśmy to jak powitanie dawno nie widzianego przyjaciela. Przyjemnie jest powracać do miejsc, z którymi wiąże się wiele przyjemnych wspomnień. Na lotnisku chartum- skim wszystko było mi znajome. Rozpoznawaliśmy niektórych tragarzy. Przy barierze celnej stał ten sam młody, uprzejmy celnik, z którym po pierwszym przy- jeździe do Sudanu rozmawiałem o polowaniach na grubego zwierza.
Zerknąłem z boku na Bieganka. Referent sapał ciężko, pot lał się z niego ¿strumieniami — ale był tak samo podniecony, jak ja.
— Panie Bieganek — powiedziałem. — Musimy na chwilę wyskoczyć do miasta albo przynajmniej głowę wytknąć na ulicę. Jeżeli szczęście nam dopisze, to może spotkamy kogoś ze znajomychl
— Na pewno dopisze — ,sapnął Pogromca Lampartów i chytrym mrugnięciem dał mi do zrozumienia, że wie, kogo chciałbym spotkać.
Uprzejmy celnik nie robił żadnych biurokratycznych przeszkód. Skoro tylko wytłumaczyliśmy mu,
0 co chodzi, bez słowa podniósł drewnianą barierkę
1 przepuścił nas na drugą stronę. Pobiegliśmy pędem prosto do wyjścia.
Szczęście dopisało I Przeczucie mnie nie zawiodło.
Przed dworcem lotniczym siała wielka taksówka ze starożytnym klaksonem. W jej cieniu odpoczywał sympatyczny okrągłolicy kierowca w turbanie i w białej dżibie.
— Idrysł — wrzasnęliśmy jednym głosem. — Dzień dobry, panie Idrys!
Sudańczyk odpowiedział nam szerokim uśmiechem. Widać było, że jego także ucieszyło to nieoczekiwane spotkanie. Podniósł obie ręce i potrząsnął nimi w powitalnym geście.
— Salamu aleikom, panowiel Dobrze, że przyjechaliście znowu do Sudanu! El hamdu lillah! A gdzie są wasze bagaże?
— Nie mamy bagaży, panie Idrys. Wpadliśmy tylko na chwilę, żeby się przywitać. Zaraz lecimy dalej, do Abisynii.
— Do Etiopii — sprostował pan Bieganek.
— Do Etiopii? — kierowca głośno cmoknął z podziwu— Etiopia piękny kraj. Dużo wody, duże góry, duży las. Nie tak jak w Sudanie.
Wyciągnął spod dżiby garść puszonych daktyli.
— Daktyle dobre, słodkie, jedzcie, panowie.
I wszystko odbyło się jak dawniej. Ja wpakowałem daktyle od razu do ust, a pan Bieganek — który za nic nie dotknąłby się nie umytych owoców — zawinął je starannie w chusteczkę i z przepraszającym uśmiechem schował do kieszeni.
Potem Idrys zapytał:
— Pamiętasz, panie, .tego starego Berbera przy grobie Proroka?
— Oczywiście, że pamiętam. No i jakże tam z jego astmą?
— On ciebie często wspomina, panie. Mówi, że dałeś mu bardzo dobre polskie lekarstwo. Po nim mniej kasłał. On bardzo żałuje, panie, że u nas nie ma tego lekarstwa.
I Uśmiechnąłem się niezdecydowanie, gdyż w kie- I szeni miałem już tylko dwie ostatnie fiolki „Pro- I asthminu".
Pan Bieganek trącił mnie łokciem.
— Słyszał pan, redaktorze, co mówi Idrys. Tamtemu staremu potrzebne jest pańskie lekarstwo. Niech pan nie będzie takim skąpiradłem i da mu jeszcze I jedną fiolkę.
Złorzecząc w duchu wspaniałomyślnemu referentowi, wyciągnąłem z kieszeni jedną z dwóch ostatnich porcji zbawczego leku i wręczyłem ją Idrysowi z prośbą o przekazanie dozorcy grobu. Czyniąc to, doznawałem dość sprzecznych uczuć. Byłem zły na pana Bieganka, %e miesza się w nie swoje sprawy i na cudzy rachunek jobi z siebie dobroczyńcę — a jednocześnie było mi bardzo przyjemnie, że mam już w Sudanie przyjaciół, którzy mnie wspominają, i że pomagam w leczeniu człowieka, tak blisko związanego z Sienkiewiczowskim Mahdim.
Pogadaliśmy jeszcze przez chwilę z Idrysem, a potem pożegnaliśmy się z nim jak z kimś bliskim i wróciliśmy do samolotu.
Dalsza podróż miała przebieg raczej spokojny i nie zakłócały jej już żadne utarczki słowne. Paweł — ciągle obrażony na referenta — odgrodził się od nas murem wzgardliwej obojętności i udawał, że śpi, a może spał naprawdę. My zaś z panem Biegankiem
— pozostawieni samym sobie — wszczęliśmy rozmowę o wojnie ab isyńsko-włoski ej z roku 1935.
Młodym czytelnikom tej książki może się wydać dziwne, a nawet śmieszne, że dwaj polscy podróżnicy, jadący do nieznanego kraju afrykańskiego, tracą niepotrzebnie czas na wspominanie wydarzeń wojennych sprzed dwudziestu pięciu lat. Ale dla mnie taka rozmowa była konieczna. Jadąc do Egiptu i do Sudanu, musiałem myśleć o bohaterach ,,W pustyni
i w puszczy" — jadąc do Abisynii, nie mogłem nie rozmawiać o wojnie abisyńsko-włoskiej. Bo właśnie ta wojna po raz pierwszy wzbudziła we mnie gorącą sympatią dla Abisynii i Abisyńczyków.
Przed rokiem 1935 w Polsce nie interesowano się Abisynią. Kto uczył się goeografii, ten wiedział, że gdzieś tam na krańcach świata istnieje stare cesarstwo afrykańskie, które dotychczas nie zostało podbite przez europejskich kolonizatorów. I to było wszystko.
Ale w roku 1935 egzotyczne cesarstwo stało się głośne. Jego nazwa znalazła się nagle na wszystkich ustach i na szpaltach wszystkich gazet. Przyczyna tego rozgłosu była tragiczna. Abisynia — jako pierwsze państwo na świecie — padła ofiarą zbrojnego najazdu faszystów.
Jesienią 1935 roku, na rozkaz faszystowskiego dyktatora Włoch, Mussoliniego, potężna armia ekspedycyjna, wsparta przez kolumny czołgów i niezliczone eskadry samolotów, zaatakowała z lądu i z powietrza ostatnie niepodległe cesarstwo Afryki — aby uczynić z niego włoską kolonię.
Nas, Polaków, tragedia Abisynii szczególnie obeszła, bo sami byliśmy już wtedy zagrożeni przez fa- szyzm hitlerowski. Z przejęciem studiowaliśmy mapy Wojny afrykańskiej, wbijaliśmy sobie w pamięć egzotyczne nazwiska wodzów abisyńskich, gorąco współ- c żuliśmy bosym, źle uzbrojonym wojownikom, którzy §inęli od bomb lotniczych i pod gąsienicami czołgów.’
Największą popularność zdobył sobie wówczas ce- mn Abisynii, Hajle Sellasje Pierwszy. Jego melancholijna sylwetka w czarnej pelerynie i białym kas- ku tropikalnym znana była wszystkim czytelnikom pism ilustrowanych na całym świecie. Po siedmiomie- sięcznej bohaterskiej obronie Abisynii cesarz wsiadł oa samolot i poleciał do Szwajcarii, gdzie obradowała
234
KP
Liga Narodów*, aby błagać mocarstwa europejskie
o pomoc dla swego kraju.
— Nie pozwólcie na podbój Abisynii — wołał Haj- le Sellasje do członków Ligi Narodów. — Bo jeżeli silniejszy napastnik przekona się, że może bezkarnie niszczyć słaby naród, wtedy biada wszystkim innym słabym narodom. Wybiła dla nich ostatnia godzina! Apeluję do Ligi Narodów o energiczną pomoc dla Abisynii! Bóg i historia oczekują od was decyzji!
Ale Liga Narodów zlekceważyła sobie przestrogi afrykańskiego monarchy. Państwa europejskie, nie chcąc się narażać Mussoliniemu i sprzymierzonemu z nim Hitlerowi, uznały podbój Abisynii przez Włochy. A w niespełna trzy lata później sprawdziła się przepowiednia Hajle Sellasjego. Hitlerowcy napadli na Polskę i w krótkim czasie zajęli pół Europy.
Po raz drugi usłyszałem o cesarzu abisyńskim latem 1941 roku, kiedy siedziałem już jako jeniec wojenny w hitlerowskim obozie w Niemczech. Był to najbardziej beznadziejny moment wojny i niektórzy z nas przestali już wierzyć, że wrócą kiedykolwiek do wolnej ojczyzny. I właśnie wtedy przyszła do nas wiadomość, że Abisynia została uwolniona od faszystowskich okupantów i że cesarz Hajle Sellasje odzyskał swój tron. Wywołało to szaloną radość. Jeńcy polscy, stojąc, śpiewali „Sto lat" na cześć abisyńskiego cesarza. Bo powrót wygnanego przez faszystów monarchy umocnił nas w przekonaniu, że my także powrócimy kiedyś do naszych domów.
Te wspomnienia o narodzinach pierwszych sympatii polsko-abisyńskich były tak zajmujące, że ani pan Bieganek, ani ja zupełnie nie zauważyliśmy, że nasz
samolot już od dłuższego Czasu szybował nad Wyżyną Abisyóską. Ocknęliśmy się dopiero na krzyk Pawła:
— Chłopcy, patrzajcie: przecież to już góry!
Skoczyliśmy do okien. Rzeczywiście krajobraz uległ czarodziejskiej przemianie. Nigdzie nie było już widać ani skrawka pustynnych piasków. Wszędzie, gdzie spojrzeć, góry. Wysokie i niskie. Strome i baniaste. Pokryte lasem i świecące nagą skałą. Zielone, brunatne, granatowoczarne.
Te góry Wyżyny Abisyńskiej towarzyszyły nam już do samej Addis Abeby.
Stolica Abisynii powitała nas ulewnym deszczem. Nie macie pojęcia, Drodzy Czytelnicy, jaką radość sprawia taki deszcz po trzech miesiącach smażenia się na rozpalonej patelni egipsko-sudańskiejl
Przez dobre dziesięć minut staliśmy na lotnisku i — nie dbając o stan naszych ubrań i bagaży — rozkoszowaliśmy się widokiem nieba zaciągniętego chmurami, szumem ulewy i strugami chłodnej wilgoci, spływającej nam po twarzach.
Ale po dziesięciu minutach mieliśmy tego zupełnie dosyć. Przemoczeni od stóp do głów i zziębnięci, szczękając zębami, ruszyliśmy do odprawy celnej.
Abisyńscy celnicy mieli o wiele jaśniejsze twarze od celników sudańskich i małe, czarne bródki. Byli markotni, małomówni i tak samo zziębnięci, jak my. Odprawa celna ciągnęła się bardzo długo. Poza celnikami i gromadką przyjezdnych w małej salce dworca lotniczego nie było żywego ducha.
Po odprawie celnej znowu skoczyliśmy w deszcz i dobrnęliśmy do taksówki. Tymczasem zrobiło się zupełnie ciemno i w drodze do hotelu nie udało nam się niczego zobaczyć. Tylko ciemność i deszcz. Deszcz i ciemność.
Hotel był jasny, ciepły i urządzony zupełnie po
europejsku. Zaraz kazaliśmy sobie podać do pokoju gorącą herbatę i zabraliśmy się do ściągania przemoczonej odzieży. Herbatę przyniósł kelner Włoch. Po niedawnych rozmowach w samolocie byliśmy tym trochę zaskoczeni. Ale kelner uśmiechał się tak poczciwie, że trudno było go podejrzewać o jakikolwiek udział w napaści na Abisynię.
Tymczasem tropikalna ulewa szalała w najlepsze. Deszcz tak dudnił po szybach, że trudno było wytrzymać.
A tu jeszcze pan Bieganek zaczął się popisywać swoją książkową wiedzą o klimacie abisyńskim.
— To typowy etiopski deszcz — oświadczył nam z taką miną, jakby całe życie spędził w Abisynii. — Tak będzie lało codziennie, aż do końca września.
— Akurat, do końca września! — obruszył się Paweł, ściągając przez głowę mokrą koszulę. — Ciekaw jestem, w jaki sposób pan to wykombinował. Nie wiedziałem, że jest pan także meteorologiem.
— Meteorologiem nie jestem, obywatelu dyrektorze. Ale przeczytałem kilka książek o Etiopii. W tym kraju są dwie pory deszczowe: mała i duża. Od kwietnia do końca maja deszcz pada tylko raz w tygodniu, natomiast od maja do września leje codziennie. Duża pora deszczowa nazywa się po etiop- sku „tillik zenab", czyli „wielki deszcz". Ponieważ obecnie mamy połowę sierpnia...
— A idźże pan ze swoim „tillik zenab" i ze swoją Etiopią — Tozjuszył się Bwana Kubwa i ze złości oderwał guzik od koszuli. — Nie mógł pan nam o tym wszystkim powiedzieć przed wyjazdem?!
Referent uśmiechnął się skromnie.
— Myślałem, że pan dyrektor wie. Zresztą nikt mnie o to nie pytał.
Dudnienie w szyby stało się jeszcze donioślejsze.
Podszedłem do okna i otworzyłem je na oścież. Spojrzałem w kłębiącą się ciemność.
— Leje jak w czasie biblijnego Potopu!
— I czemu tu się dziwić — stęknął Paweł, szukając na czworakach zgubionego guzika. — Przecież Abisynię założył Etiopis, wnuk Noego. Spytaj Bieganka.
— Prawnuk, obywatelu dyrektorze.
— Panie Bieganek — powiedziałem szybko, żeby zapobiec awanturze. — Że też Abisynia nie może odstąpić połowy swoich opadów Egiptowi i Sudanowi. Tam by się to przydało, prawda?
Pan Bieganek zaczął głośno chichotać.
— Z czego pan się śmieje? ■— spytałem ze złością.
— Jak to: i czego? — referent chichotał coraz głośniej. — Redaktor mówi, jakby nie wiedział. Przecież Etiopia oddaje połowę swojej wody deszczowej Sudanowi i Egiptowi. Za pośrednictwem Błękitnego Nilu. Hi-hi-hi! Redaktor był w Asuanie i nie wie takich rzeczy! Hi-hi-hi!
Zatrzasnąłem z pasją okno.
Rzeczywiście: strzeliłem nie lada gafę! W Egipcie bez przerwy opowiadali mi o tych abisyńskich deszczach. Modlili się, żeby w Abisynii padało jak najwięcej, bo od tego zależą ich urodzaje... No, tym razem urodzaj im chyba dopisze!
— O rany, jak głupio jest urządzony ten świat — narzekał Paweł, ciągle jeszcze na czworakach. — Żeby w jednym kraju był urodzaj, to w drugim musi ciągle padać taki deszcz, że nosa nie można wytknąć z hotelu!
Deszcz pada, jak padaI — Pomysł, z którego nic nie wynikło — Czy w Abisynii nie ma Abisyńczyków? — Znajomy portret — Pan Bieganek niszczy amerykańskich kapitalistów — Nareszcie słońce — Miasto i jego mieszkańcy — Uprzejmość Abisyńczyków
— Język amharski nie jest trudny — Choroba pana Bieganka — Abisynia to nie
Sudan
Następnego dnia padało jeszcze bardziej. Ulewa bębniła w szyby jak cały pułk doboszów. O wyjściu na ulicę nie można było nawet marzyć.
Po zjedzeniu w pokoju śniadania zwlekliśmy się z łóżek w najokropniejszych humorach. Bo pomyślcie tylko: przyjeżdżają ludzie na dwa tygodnie do nieznanego kraju, chcieliby jak najprędzej rozpocząć zwiedzanie, a tu z powodu głupiego deszczu już drugi dzień nie mogą wydostać się z hotelu!
Na domiar złego zaczęliśmy odczuwać przykre skutki wczorajszego przemoczenia. Mnie bolało gardło, a pan Bieganek kichał jak z moździerza. Jednemu Pawłowi jego końskie zdrowie nadal dopisywało i wykorzystywał tę przewagę w sposób wysoce niespor- towy. Po każdym kichnięciu referenta przygadywał mu złośliwie na temat Etiopisa, prawnuka Noego. Było to oczywiście naśmiewanie się z cudzej choroby i pan Bieganek po każdym takim dowcipie zieleniał ze złości.
Ale wszystko to były nieważne drobiazgi wobec szalejącego za oknem deszczu. Odsłoniłem roletę i firanki, żeby przynajmniej przez szybę uszczknąć tro
chę abisyńskiej rzeczywistości. Ale gdzie tam! Okno wychodziło na jakieś obskurne, zalane wodą podwó- reczko na tyłach hotelu. Podwórko było całkowicie wyludnione, tylko pod wysokim bielonym parkanem stała zmoknięta czarna koza, tak nieruchoma i obojętna na potoki deszczu, że sprawiała wrażenie raczej rzeźby niż żywego zwierzęcia. Zza parkanu sterczało miotane ulewą drzewo, podobne do polskiej topoli. I to wszystko. Tyle się napatrzyłem tej abisyńskiej rzeczywistości.
Paweł histeryzował za moimi plecami:
— Można zwariować z tym deszczem. Przecież ja mam mnóstwo spraw do załatwienia. Muszę się dziś zobaczyć z francuskim pośrednikiem handlowym, do którego dano mi listy.
A pan Bieganek zapiszczał:
— Dla was, panowie, to jeszcze głupstwo — jesteście na delegacji służbowej. Ale ja mam urlop. Rozumie pan: marnuję mój urlop wypoczynkowy!
I referent znowu potężnie kichnął. A Paweł znowu zakpił:
— Ładnie pana ten pański Etiopis urządził. Nie ma co!
Te rozmówki moich przyjaciół były już nie do zniesienia. W nagłym przypływie energii odwróciłem się od okna.
— Panowie, tak dłużej nie może trwać. Musimy coś wymyślić, czymś się zająć. Inaczej naprawdę zwariujemy od tego deszczu. Może na razie pan Bieganek opowie nam coś ciekawego o Abisynii?
Referent ochoczo kiwnął głową i od razu przełknął ślinę. Ale Paweł zaprotestował:
— Dość tych książkowych mądrości i legend biblijnych. Dajcie mi prawdziwego, żywego Abisyńczy- ka, to będę go słuchał.
Uderzyłem się ręką w czoło.
— Panowie, to jest myśl! Niech żyje genialny Bwa- na Kubwal Panie Bieganek, pamięta pan, jak w Chartumie, zamiast jechać na południe, przeprowadziliśmy wywiad z Murzynem-Południowcem? Proponuję, żeby teraz ten numer powtórzyć. Nie możemy zwiedzać Addis Abeby, ale możemy zaprosić sobie do pokoju Abisyńczyka i dowiedzieć się od niego różnych ciekawych rzeczy o jego rodzinnym mieście. Mam nadzieję, że nie wszyscy funkcjonariusze tego hotelu są Włochami.
Wniosek przeszedł przez aklamację. Bwana Kubwa walnął mnie w ramię, a pan Bieganek nie omieszkał wygłosić zwięzłej pochwały projektu:
— Tak, sposób jest genialny. Pamiętajcie, panowie, że to ja go wymyśliłem.
' Podeszliśmy wszyscy do drzwi, gdzie znajdowała się tabliczka z dzwonkami do przywoływania służby. Dzwonków było cztery. Obok każdego z nich znajdował się rysuneczek, wyjaśniający, kogo się przywołuje.
Przy pierwszym dzwonku narysowany był kelner, przy drugim — dziewczyna ze szczotką na długim kiju. Trzeci dzwonek przywoływał funkcjonariusza zabierającego bieliznę do prania, czwarty — czyściciela obuwia, czyli tak zwanego pucybuta.
Pierwszy dzwonek w ogóle nie wchodził w rachubę, gdyż kelner był Włochem. Wobec tego zaczęliśmy się spierać z Pawłem, kogo wezwać najpierw: pokojówkę czy posługacza z pralni. Ja byłem za pokojówką, ponieważ słyszałem kiedyś, że Abisynki są bardzo sympatyczne i życzliwe dla cudzoziemców. Natomiast Paweł uważał, że należy wezwać pracza, gdyż u narodów afrykańskich mężczyźni zawsze mają więcej do powiedzenia. Spór nasz mógłby trwać bardzo długo, ale na szczęście rozstrzygnęło go kichnięcie pana Bieganka, które Paweł znowu opatrzył jakimś
I
nietaktownym komentarzem. Pan Bieganek się zdenerwował i na złość Pawłowi oświadczył się za przywołaniem pokojówki, co przeważyło szalę na jej stronę. Nacisnęliśmy drugi dzwonek. Po kilku minutach rozległo się dyskretne pukanie do drzwi. Pan Bieganek do tego stopnia stracił głowę, że powiedział po polsku:
— Proszę wejść.
Do pokoju weszła młoda dziewczyna. Była sympatyczna, uśmiechnięta i wyglądała jak wszystkie pokojówki hotelowe na całym świecie. Na czarnej sukni miała biały fartuszek z falbankami, a na głowie mały koronkowy czepeczek. W całości sprawiała wrażenie nader przyjemne i zachęcające do rozmowy.
Mimo to jej pojawienie się wprawiło nas w zmieszanie, graniczące z przerażeniem. Bo powierzchowność pokojowej nie zdradzała nawet najmniejszej domieszki krwi abisyńskiej. Jej pierwsze słowa upewniły nas, że mamy do czynienia z najbardziej autentyczną, stuprocentową Francuzką.
Pokojowa spytała z uśmiechem, czego sobie życzymy. Ale widząc trzech mężczyzn, oniemiałych ze zmieszania i przerażenia — sama również zmieszała się i przeraziła. Wtedy my — chcąc jakoś wybrnąć z głupiej sytuacji — zarzuciliśmy ją całym mnóstwem chaotycznych i niepotrzebnych pytań. Pytaliśmy ją: od jak dawna pracuje w hotelu, czy podoba jej się w Abisynii, czy ma znajomych Abisyńczyków i czy w hotelu przebywa dużo cudzoziemców. A pan Bieganeik próbował nawet się dowiedzieć, ilu mieszkańców ma Addis Abeba.
Ta nasza nerwowa ciekawość do reszty speszyła biedną Francuzeczkę. Uciekła w popłochu z pokoju, tłumacząc się, że nie wolno jej rozmawiać z gośćmi hotelowymi.
Najprawdopodobniej wzięła nas za agentów jakie*
goś obcego wywiadu, którzy pragnęli wyciągnąć z niej ważne tajemnice państwowe Abisynii.
Ten pierwszy nieudany eksperyment ostudził nieco nasz zapał dla genialnego pomysłu. Jeden Bwana Kubwa nie krył satysfakcji i zaraz nam zakomunikował, że gdybyśmy posłuchali jego rady i wezwali posługacza z pralni — to nie byłoby tej całej kompromitacji. Potem — nie pytając nas już o pozwolenie — nacisnął guzik trzeciego dzwonka.
No i doczekał się swojej własnej porażki. Przywołany przez niego funkcjonariusz od brudnej bielizny okazał się barczystym Niemcem o ponurej twarzy, przypominającej twarze „kapo" z hitlerowskich obozów koncentracyjnych.
Z tym przyjemniaczkiem nie próbowaliśmy nawet nawiązywać rozmowy i odesłaliśmy go z kwitkiem — bez żadnych tłumaczeń.
Ponury pracz opuścił nasz pokój, mrucząc pod nosem, że Polacy istnieją jedynie po to, żeby zatruwać życie spokojnym Niemcom.
A my pozostaliśmy w pokoju sam na sam ze swą podwójną klęską.
Potem pan Bieganek, siąkając zakatarzonym nosem, powiedział, że w tym hotelu z pewnością nie ma ani jednego Etiopa i że nie warto już naciskać czwartego dzwonka. Przy okazji nadmienił, że w Sudanie podobna sytuacja nie mogłaby się nigdy zdarzyć, ponieważ tam było zupełnie inne życie.
Ale Paweł, który z zasady sprzeciwiał się wszystkiemu, co mówił referent, oświadczył, że tylko ludzie słabego ducha załamują się po pierwszych niepowodzeniach. I zażądał kategorycznie przywołania hotelowego pucybuta.
Ja w zasadzie przychylałem się do poglądu pana Bieganka, ale ponieważ ulewa nadal bębniła w szyby, więc pomyślałem sobie, że i tak nie mamy nic lepsze
go do roboty — i głosowałem za kontynuowaniem eksperymentu. Wobec tego z biciem serca nacisnęliśmy guzik czwartego dzwonka.
Tym razem kazano nam dłużej czekać. Ale po piętnastu minutach znowu rozległo się pukanie w drzwi | do pokoju wszedł... Myślicie pewnie — drodzy Czytelnicy — że dla odmiany Szwed, Hiszpan, Bułgar albo Anglik?
Otóż nie, moi mili! Tym razem nie! Hotelowy czyściciel obuwia — wbrew naszym obawom — okazał się Abisyóczykiem pełnej krwi. Poznaliśmy to natychmiast po jego złotawej cerze, ostrym haczykowatym nosie i małej czarnej bródce — zupełnie podobnej do bródek celników z dworca lotniczego.
Pomimo tej bródki był to człowiek zupełnie jeszcze młody. Na ustach miał najżyczliwszy z abisyńskich uśmiechów, a w rękach dwie szczotki do butów — które ruchem pełnym serdeczności wyciągnął w naszą stronę.
— Nareszcie mamy prawdziwego Etiopa! — sapnął podniecony pan Bieganek. — Proszę pamiętać, panowie, że mnie to zawdzięczacie.
Tak, cel eksperymentu był osiągnięty. Mieliśmy u siebie w pokoju prawdziwego Abisyńczyka i Addis Abeby. Teraz trzeba było jeszcze wyciągnąć z niego jak najwięcej ciekawych wiadomości o mieście, którego zwiedzanie uniemożliwił nam deszcz.
Powitaliśmy go po angielsku, ponieważ znaliśmy ten język wszyscy trzej i według naszych wiadomości był on w Abisynii najlepiej rozumiany.
Paweł wytłumaczył po angielsku naszemu gościowi, po co go wezwaliśmy, i prosił, żeby gość zechciał nam poświęcić trochę cennego czasu.
Abisyóczyk z uwagą wysłuchał przemówienia Pawła, po czym uśmiechnął się jeszcze życzliwiej i odpowiedział po włosku:
— Molto bene*.
On rozumie po angielsku, ale mówi tylko po
włosku — zmartwił się pan Bieganek. — Widocznie chodził do włoskiej szkoły w czasie okupacji. Nie ma co, redaktorze, kolej na pana!
Wobec tego rolą konferansjera przejąłem ja, ponieważ liznąłem trochę włoskiego podczas mego kilkumiesięcznego pobytu we Włoszech.
Poprosiłem naszego gościa, żeby nam szczerze powiedział, jak jest z tą porą deszczową w Addis Abe- bie i czy deszcz zamierza rzeczywiście padać bez przerwy aż do końca września.
Czyściciel obuwia uśmiechnął się jeszcze serdeczniej niż poprzednio i znowu odpowiedział:
— Molto benel
Nie zrażony tym, zadałem mu jeszcze kilka następnych pytań. Na wszystkie otrzymałem dokładnie taką samą odpowiedź.
Sytuacja była jasna. Nasz abisyński gość z całego niezmierzonego słownictwa wszystkich języków europejskich zdołał sobie przyswoić jedynie te dwa wyrazy włoskie.
— Leżymy — powiedziałem do Pawła — cały eksperyment do kitu. Facet rozumie tylko po abisyńsku.
Wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Na scenę wystąpił pan Bieganek. Z piersią wysuniętą do przodu, z błyskiem natchnienia w oku, podszedł do okna i wskazując palcem na zadeszczoną szybę, głosem schrypniętym ze wzruszenia rzekł:
— Tillik zenabl
Nasz abisyński gość — któremu coraz bardziej podobała się ta dziwna rozmowa — zareagował na słowa pana Bieganka burzliwą radością. Kilka razy, kiwając potakująco głową i śmiejąc się głośno, powtó-
rzył: — Tillik zenabi Tillik zenab! Tillik zenabi — A potem długo i szeroko zaczął opowiadać coś po abisyńsku.
Mówił, niewątpliwie, o rzeczach bardzo ciekawych i bardzo nas obchodzących. Ale cóż z tego, kiedy nawet największy znawca abisyńszczyzny — pan Bie- ganek — nie rozumiał ani słowa.
Musieliśmy uznać wywiad za skończony i za pomocą uprzejmych, przepraszających uśmiechów daliśmy do zrozumienia Abisyńczykowi, że niepotrzebnie go fatygowaliśmy.
Ale hotelowy czyściciel obuwia był innego zdania. Uważał się za odpowiedzialnego pracownika i nie chciał opuścić naszego pokoju bez naszych butów.
A na to znowu my nie chcieliśmy się zgodzić. Bo czy można było pozwolić, żeby pierwszy Abisyńczyk, którego poznaliśmy osobiście, czyścił nam obuwie? Powstało prawdziwe błędne koło: my nie chcieliśmy dać butów do czyszczenia, żeby nie obrazić Abisyń- czyka, a Abisyńczyk był obrażony, że nie chcemy skorzystać z jego usług. W końcu udało nam się jednak wyperswadować mu jego nadmierną gorliwość i rozstaliśmy się w najlepszej zgodzie.
Po wyjściu Abisyńczyka Paweł oświadczył, że ma już dość naszych genialnych pomysłów i idzie zatelefonować do francuskiego pośrednika handlowego. Ponieważ w pokoju nie było już nic do roboty, postanowiliśmy pójść razem z Pawłem i przy okazji obejrzeć sobie hotel.
Ale w hotelu nie było czego oglądać. Był to przybytek zupełnie podobny do międzynarodowych hoteli w Warszawie, Paryżu, Moskwie i Rzymie. Grube, miękkie dywany, wygodne skórzane fotele, a w fotelach różni cudzoziemcy — Europejczycy i Amerykanie. W całym luksusowym hallu ani jednego Abisyń- czyka i w ogóle nic abisyńskiego.
Paweł poszedł do biura hotelowego zatelefonować, a my z panem Biegankiem zostaliśmy w hallu i omawialiśmy ze wzburzeniem fakt całkowitej „dezetiopi- zacji" hotelu. W pewnej chwili podszedł do nas rumiany zażywny blondyn i uprzejmie pozdrowił nas po czesku.
—Vy, to jste Połaci, velice se teśim. Jmenui se Macek a vedu ten hotel.
Przywitaliśmy się serdecznie z przedstawicielem bratniego narodu, po czym pan Bieganek z właściwą sobie bezpośredniością spytał:
— Panie szefie, czy w Etiopii w ogóle nie ma Etio- pów?
Pan Macek serdecznie się uśmiał i stwierdził, że polski gość jest ,,velmi żertowny”. Następnie uspokoił nas, że w Abisynii jest aż dziewiętnaście milionów Abisyńczyków, z czego sześćset tysięcy żyje w samej Addis Abebie. W hotelu ich nie widać z tej prostej przyczyny, że hotel stanowi własność bogatych kapitalistów amerykańskich i przeznaczony jest wyłącznie dla gości zagranicznych. Mieszkają tu przeważnie cudzoziemscy specjaliści z różnych dziedzin
— zatrudnieni przez rząd abisyński.
— No dobrze — zgodził się pan Bieganek. — Ale na co Abisynii aż tylu specjalistów zagranicznych?
Zarządzający hotelu zrobił wielkie oczy.
— Jak to: na co? Cesarz abisyński energicznie cywilizuje swój zacofany kraj, więc ściąga sobie do pomocy zagranicznych fachowców ze wszystkich stron świata. Mamy tu amerykańskich ekonomistów, niemieckich inżynierów, rosyjskich lekarzy, szwedzkich wojskowych, a także specjalistów z wielu innych dziedzin. Cesarz Hajle Sellasje słynie jako przyjaciel i protektor cudzoziemców.
Mówiąc to, pan Macek lekko skłonił głowę i wskazał ręką na portret wiszący na ścianie hallu.
Że też od razu nie zauważyliśmy tego portretu. Tak, to był on — Hajle Sellasje Pierwszy, cesarz Abisynii i król królów, potomek biblijnego króla Salomona i biblijnej królowej Saby. Zdobywczy Lew | Plemienia Judy i Wybraniec Boga.
— Wcale się nie zmienił od tamtych czasów — zauważył szeptem pan Bieganek.
I miał rację. Portret był zupełnie podobny do fotografii, które oglądaliśmy przed dwudziestu pięciu laty na łamach polskich tygodników ilustrowanych. Jedynie w czarnej brodzie, okalającej twarz cesarza, pojawiły się srebrne nitki, a abisyńską pelerynę i biały kask tropikalny zastąpił uniform generalski
o europejskim kroju.
— Podivejte se, podivejte sel — zachęcał nas pan Macek do oglądania portretu. — Cywilizowanie Abisynii nie jest łatwą pracą, panowie. To bardzo zacofany kraj, bardzo trudny do rządzenia. Cesarz Hajle Sellasje...
— Cesarz... cesarz — mruknął pod nosem referent, który był zajadłym republikaninem. — Tak jakby w Etiopii nie było nic poza cesarzem.
— Cesarz Hajle Sellasje Pierwszy to największy skarb Abisynii — powiedział z patosem zarządzający hotelu. Ale widząc krytyczną minę pana Bieganka, pośpiesznie uzupełnił: — Tak przynajmniej uważa wielu Abisyńczyków i wielu cudzoziemców.
Po tych słowach uprzejmy pan Macek wycofał się do swego biura, oświadczając na pożegnanie, że zawsze chętnie będzie nam służył informacjami o Abisynii.
W chwilę po odejściu zarządzającego powrócił Paweł. Przyjaciel nasz był w znakomitym humorze, bo udało mu się uzyskać połączenie z francuskim pośrednikiem i umówić się i nim na popołudnie.
Swoim zwyczajem walnął mnie na powitanie w ramię i oznajmił wesoło:
— Mówcie, co chcecie, chłopy, ale Abisyńczykl to najgrzeczniejszy naród na świecie.
— Dlaczego tak uważasz? — spytałem, rozcierając sobie ramią.
— Bo u nich istnieją specjalne formułki grzecznościowe na każdą okazję. Na przykład tu w hotelu. Połączenia telefoniczne załatwia się za pośrednictwem poczty. Ale nie połączą cię z żadnym numerem, póki nie przywitasz się uprzejmie z telefonistą z centrali pocztowej. Trzeba mu powiedzieć: „Dzień dobry, łączniku. Jak się czujesz i co u ciebie słychać?" Bez tego ani rusz.
— Szalenie ciekawe! — ucieszył się referent. — Pozwoli pan, dyrektorze, że to zapiszę. — Wyciągnął z kieszeni duży zielony notes i zaczął szybko notować.
— Po co pan to pisze? — zapytałem zdumiony.
— Postanowiłem notować wszystkie ciekawe zwyczaje etiopskie. Kiedyś to mi się na pewno przyda.
— A może pan zamierza napisać książkę o Abisynii? — zażartowałem.
Referent schował notatnik i zmiażdżył mnie dumnym spojrzeniem.
— A co pan myśli, redaktorze, że pisanie książek to taka wielka filozofia? Nie takie rzeczy Bieganek robił i jakoś wychodziło!
— No, chłopy, nie kłócić się! — przywołał nas do porządku Paweł. — Idziemy na obiad, bo już najwyższa pora. Mój Francuz mówił, że koło drugiej powinno się trochę przejaśnić.
Na razie nic nie zapowiadało zmiany pogody. Deszcz lał jak przedtem. Wyglądało na to, że przez cały nasz pobyt w Abisynii będziemy się dowiadywać o tym kraju wyłącznie z rozmów z uprzejmym panem Maćkiem.
Hotelowa sala restauracyjna była tak samo wytworna, jak reszta hotelu. Przy pięknie zastawionych
stolikach, połyskujących od sreber i kryształów, siedzieli czarno ubrani panowie. Od stolików dochodził gwar różnojęzycznych rozmów. Wszyscy goście restauracyjni mieli poważne, skupione miny i wyglądali nadzwyczaj godnie. Od razu można było się domyślić, że są to wybitni specjaliści zagraniczni, pomagający cesarzowi Hajle Sellasjemu cywilizować Abisynię.
Ale na panu Bieganku nastrój sali nie wywarł żadnego wrażenia. Referent od pierwszej chwili ustosunkował się nieufnie do cudzoziemskich fachowców.
— Wybitni specjaliści — mruczał ironicznie pod nosem. — Ważni mi specjaliści, jeżeli nie potrafili znaleźć dotychczas żadnej rady na te przeklęte deszcze. Kicham na takich specjalistów. — I rzeczywiście potężnie kichnął, zwracając tym na nas uwagę całej sali.
Do stolika podszedł znajomy kelner włoski i podał długi spis potraw obiadowych. Jednocześnie poinformował nas o szczególnym przywileju, przysługującym gościom tego hotelu.
— On mówi — przetłumaczyłem moim współbiesiadnikom — że w tej restauracji każdy, kto zapłaci za obiad, ma prawo do zjedzenia za darmo dowolnej ilości przekąsek z zimnego bufetu. Amerykańscy właściciele hotelu wprowadzili ten zwyczaj w formie eksperymentu.
— Za darmo? — W oczach referenta zapalił się błysk pożądania. — Ależ to świetny eksperyment I Panowie, idziemy do zimnego bufetu niszczyć amerykański kapitał. Oni jeszcze nie wiedzą, co Bieganek potrafił
Paweł oświadczył z godnością, że nie zamierza nigdzie chodzić, ponieważ zwykły obiad najzupełniej mu wystarczy. Ja natomiast poszedłem z referentem.
W przyległej sali znaleźliśmy ogromny stół, ugina-
jący się pod ciężarem najrozmaitszych smakołyków. Czegóż tam nie było! Pasztety, szynki, drób, dziczy- znal Ryby w galarecie i faszerowane. Raki i homary. Kilkanaście gatunków sałatek. I jeszcze mnóstwo innych nieznanych pyszności.
Uzbroiliśmy się w talerze oraz sztućce i pan Bie- ganek, sapiąc z podniecenia, rozpoczął swą wielką ofensywę na amerykański kapitał. Nigdy nie przypuszczałem, że w tak wątłym człowieczku może się tyle pomieścić. Mięsa, ryby i sałatki znikały w tempie oszałamiającym. Nóż i widelec migały w rękach referenta. Jego żuchwy miarowym ruchem maszyny miażdżyły bezpłatne przekąski.
— Panie Bieganek — zaniepokoiłem się w pewnej chwili — może już będzie dosyć? Bo to się źle skończy.
Pogromca Lampartów przerwał na chwilę jedzenie i łypnął na mnie rozognionym okiem.
— Dla 'kogo się źle skończy? Dla mnie? Śmiej się pan z takich rzeczy. Redaktor nie zna jeszcze Bie- ganka. Jak byłem w Finlandii, to wziąłem pierwszą nagrodę na konkursie jedzenia parówek. Zobaczy pan, że ja tych amerykańców na żebraków wykierujęl
Od zimnego bufetu odciągnął nas dopiero włoski kelner, który przyszedł powiedzieć, że obiad od dziesięciu minut czeka na stole.
Kiedy powróciliśmy do stolika, Paweł kończył już drugie danie i zły był jak pieprz. Powiedział, że zachowujemy się jak dwaj dzicy barbarzyńcy, którzy nigdy w życiu nie byli w przyzwoitej restauracji. Kłótliwy zazwyczaj referent przyjął tę zniewagę bez słowa. Nadmiar zjedzonych przekąsek wpędził go w senną ociężałość i ponurą apatię. Z obrzydzeniem odsunął od siebie talerz z zupą i wsparłszy się łokciami na stole, ukrył twarz w dłoniach. Potem zaczął się uskarżać płaczliwym głosem, że „wielki deszcz'
nie przestanie nigdy padać, że niepotrzebnie namówiliśmy go na podróż do Etiopii i że w Sudanie i w Egipcie było zupełnie inne życie.
Po obiedzie wróciliśmy do pokoju na popołudniową drzemkę. Paweł, natychmiast po położeniu się, zasnął spokojnym snem zdrowego człowieka o czystym sumieniu i nie przeciążonym żołądku.
Pan Bieganek jeszcze przez pewien czas wybrzydzał się na Etiopię, ale wkrótce i on zamilkł i zaczął ciężko pochrapywać, przeżywając zapewne we śnie po raz drugi bezpłatne rozkosze zimnego bufetu.
Tylko ja jeden nie mogłem zasnąć. Leżałem na wznak z zamkniętymi oczami i wsłuchując się w dudnienie deszczu i w chrapanie referenta, martwiłem się naszą nieudaną wyprawą abisyńską. Co za pechl W Sudanie od pierwszej chwili wszystko tak dobrze się układało. A tu z powodu głupiego deszczu taki koszmarny klops...
Po pół godzinie, smutnych rozmyślań zacząłem wreszcie zasypiać. Ze snem spłynęło na mnie ukojenie. „To co, że deszcz — pomyślałem resztką świadomości. — Od jutra zabiorę się do czytania książek pana Bieganka i do systematycznych rozmów z panem Maćkiem. Zdobędę w ten sposób dużo ciekawego materiału i napiszę reportaż o. Abisynii, w ogóle nie wychodząc z hotelu. To także będzie nie lada wyczyn dziennikarski".
Naraz coś mną szarpnęło i raptownie zdarło ze mnie miękkie okrycie snu. Nie otwierając oczu, odczułem, że w pokoju nastąpiła jakaś zmiana. Tak, nie myliłem się! Słychać już było tylko chrapanie pana Bieganka. Rozbrzmiewało ono w zupełnej ciszy. Dudnienie deszczu ustało.
Zerwałem się z łóżka i skoczyłem do okna. Tak mocno pociągnąłem za sznur od firanek, że omal nie zdarłem rolety. Nie, to nie był sen! Francuski po
średnik znał się na pogodzie abisyńskiej. Za oknem nie było już ulewy. Na niebie jaśniała cudna, sie- dmiobarwna tęcza.
— Panowie, pobudka! — ryknąłem. — Deszcz przestał padać. Za pięć minut wymarsz na miasto!
Wraz ze zmianą pogody zmieniły się także nasze humory. W kilka minut później uśmiechnięci i pełni otuchy opuszczaliśmy hotel, który przez dwa dni był dla nas miejscem przymusowego odosobnienia.
Na pierwszy spacer po Addis Abebie wyruszyliśmy z zachłanną, niecierpliwą ciekawością. Oczy mieliśmy szeroko otwarte, uszy czujnie nastawione. Jakie zaskoczenia szykuje nam to nieznane miasto abisyń- skie, od którego tak długo odgradzała nas ściana deszczu? Czy będzie choć trochę podobne do miast afrykańskich, które zwiedzaliśmy w Egipcie i w Sudanie?
Już pierwsze kroki po wyjściu z hotelu utwierdziły nas w przekonaniu, że Afryka nie lubi się powtarzać. Stać ją na dostarczenie Europejczykowi coraz to nowych wrażeń.
Stolica cesarstwa abisyńskiego nie była podobna ani do Kairu i Aleksandrii, ani do Chartumu i Om- durmanu.
W Addis Abebie zetknęliśmy się po raz pierwszy z Afryką wyżynną, różniącą się pod każdym względem od Afryki nizinnej, którą znaliśmy z naszych poprzednich podróży.
Przede wszystkim zaskoczył nas klimat tego miasta. Poprzedniego dnia na lotnisku lał taki deszcz, że nie można się było zorientować w temperaturze abisyńskiego powietrza. Ale teraz świeciło słońce, więc byliśmy przekonani, że natychmiast po wyjściu z hotelu chwyci nas w swe gorące uściski afrykański upał. Tymczasem — nic podobnego. Pogoda była prześliczna, świeża — jak u nas w początkach czerwca.
Od wysokich gór, otaczających Addis Abebę, wiał ożywczy wietrzyk. Słońce przygrzewało przyjemnie, ale nie za mocno — zupełnie jak w naszym Zakopanem. Po raz pierwszy w Afryce mogliśmy się spokojnie opalać — bez strachu przed porażeniem czy nadmiernym ubytkiem soli. Trudno wprost było uwierzyć, że znajdujemy się tak blisko równika.
Poza tym powietrze Addis Abeby miało jeszcze jedną niezwykłą właściwość. Przesycała je jakaś aromatyczna woń. Dziwnie znajoma, dziwnie coś przypominająca...
Zapach był tak silny, że poczuł go nawet zakatarzony pan Bieganek. Pociągnął kilka razy zaczerwienionym nosem i spojrzał na mnie zdziwiony.
— Pachnie eukaliptusem. Czuje redaktor? Tu gdzieś w pobliżu musi być fabryka cukierków eukaliptusowych.
Ale Bwana Kubwa — który nie znał się wprawdzie na legendach biblijnych, lecz był gruntownym znawcą spraw drzewnych — ryknął wielkim śmiechem.
— Fabryka cukierków eukaliptusowych w Addis Abebie? Może filia Wedla, co? Cha! Cha! Cha! Też pan wymyślił! I po co pan właściwie czytał te wszystkie swoje książki o Abisynii, jeżeli pan nie wie, że cała Addis Abeba otoczona jest przez gaje drzew eukaliptusowych? To nie żadne cukierki pachną, tylko najprawdziwsze eukaliptusy!
Biedny pan Bieganek tak się zawstydził tą eukaliptusową wpadką, że od razu stracił humor. Ale nie miałem czasu go pocieszać, gdyż byłem całkowicie pochłonięty oglądaniem miasta.
Addis Abeba rozciągała się na rozległej pagórkowatej płaszczyźnie, u podnóża wysokich gór. Prawie wszystkie ulice pięły się wzwyż bądź łagodnie opadały. Spacer po tych pochyłościach był trochę męczący, ale w zamian za to co chwila odsłaniał się przed
nami szeroki widok na niedalekie góry i na srebrzy- stogranatową gęstwą otaczających miasto gajów eukaliptusowych. W różowych blaskach popołudniowego słońca cały ten górsko-leśno-miejski krajobraz prezentował sią wspaniale.
— Nie ma co, położenie mają w dechą — stwierdził wrażliwy na ipiękno natury Paweł. — Tylko zabudowa do chrzanu.
— Domy zupełnie jak w Świdrze pod Warszawą — dorzucił zgryźliwie pan Bieganek. — Kicham na taką stolicą! Gdzieście mnie, pamowie, przywieźli?
Zabudowa cesarskiej stolicy rzeczywiście nie była specjalnie imponująca. Domy przeważnie parterowe lub jednopiętrowe, bielone wapnem jak na wsi, z drewnianymi gankami bądź balkonikami. Nasz referent miał dobre oko. W tych abisyńskich domkach było coś nad wyraz swojskiego. Może nawet nie Świder pod Warszawą — prędzej jakiś Nowy Targ, Muszyna albo inna miejscowość polskiego Podhala.
Natomiast przechodnie uliczni nie nasuwali żadnych takich porównań. Swoim wyglądem i strojem nie przypominali ani rodaków podwarszawskich, ani podhalańskich górali.
— Panie Bieganek — zwróciłem sią do skwaszo- nego referenta. — Niech no pan powie z łaski swojej, dlaczego ci Abisyńczycy są tacy różnokolorowi? Jedni mają twarze zaledwie śniade jak nasz hotelowy pucybut, inni — brunatne, a tamten chłopak z koszem na głowie jest czarny jak diabeł. Przecież to niemożliwe, żeby członkowie jednego narodu tak się różnili kolorem skóry?
Amator eukaliptusowych cukierków uwielbiał, kiedy mu zadawano pytania. Od razu się rozchmurzył i przybrał z powrotem swój dawny ton pobłażliwej wyższości.
— U Etiopów jest wszystko możliwe. Nie darmo
średniowieczni podróżnicy arabscy nazwali ich „zbieraniną". Ten naród sikłada się z wielu plemion i szczepów, różniących się od siebie nie tylko zabarwieniem skóry, lecz często także językiem i religią. Ci z najjaśniejszymi twarzami to ludność tutejszych okolic, Amharowie — szczep do dzisiaj rządzący całą Etiopią. Z Amharów wywodzą się etiopscy cesarze, etiopscy książęta, czyli tak zwani „rasowie", oraz wszyscy wyżsi urzędnicy państwa. A tamci z ciemniejszą skórą to ludzie ze szczepów i plemion podbitych przez Amharów: Galla, Dankal i zupełnie czarni Szan- killa.
Musiałem w duchu przyznać, że nasz referent nie zmarnował owych kilku dni w Kairze, które spędził na czytaniu książek o Abisynii. Mogło mu się zdarzyć, że przeoczył gaje eukaliptusowe wokoło Addis Abeby, lecz w sprawach zasadniczych był informatorem niezawodnym.
Po wykładzie naszego mądrali z jeszcze większym zainteresowaniem przyglądałem się mijającym nas przechodniom. Najwięcej było wśród nich oliwkowych Amharów. Ich dumne twarze zdradzały od pierwszego wejrzenia przedstawicieli panującego szczepu oraz urodzonych żołnierzy.
Tylko niewielka część przechodniów nosiła się po europejsku, większość paradowała w ludowym stroju ■ibisyńskim. Mężczyźni mieli na sobie białe spodnie, od kostek do kolan bardzo obcisłe i szczelnie przylegające do nóg, oraz białe chusty bawełniane, upięte w rodzaj tuniki. Kobiety były odziane w podobne chusty, ale inaczej udrapowane. Spod chust wyzierały białe lub wzorzyste suknie. W przeciwieństwie do kobiet sudańskich, Abisyńki nie zakrywały głów ani twarzy, dzięki czemu mogłem podziwiać ich regularne rysy i kunsztowne fryzury. Mężczyźni mieli na głowach najrozmaitszego kształtu kapelusze,
a w rękach parasole i długie kije przypominające oszczepy, co nadawało im wygląd jeszcze bardziej wojowniczy.
Ze zdziwieniem stwierdziłem, że wielu przechodniów jest bosych. Początkowo myślałem, że to z biedy, lecz pan Bieganek mi wytłumaczył, że chodzenie boso jest starym przyzwyczajeniem abisyńskim, ułatwiającym poruszanie się w górzystym terenie. Przed wojną chodzili boso nawet wspaniale umundurowani żołnierze Gwardii Cesarskiej.
Pawła zaniepokoił fakt, że wszyscy przechodzący Abisyńczycy mieli w rękach parasole.
— Panie Bieganek, nie podobają mi się te parasole — powiedział. — Zdaje się, że pański Etiopis, wnuk Noego, znowu szykuje nam kąpiel.
Ale referent powtórnie odwołał się do swojej wiedzy książkowej o zwyczajach abisyńskich.
— Spokojna głowa, obywatelu dyrektorze. Szanujący się Etiop nigdy nie wychodzi na miasto bez parasola, tak samo jak szanujący się warszawiak nigdy nie rusza się bez teczki. Noszą, bo noszą, ale to jeszcze wcale nie znaczy, że musi być deszcz.
Rozmawiając w ten sposób, zbliżaliśmy się do handlowego śródmieścia.
Ruch uliczny stawał się coraz bardziej ożywiony. Środkiem jezdni pędziły motocykle, skutery oraz luksusowe samochody z wystrojonymi po europejsku Abisyńczykami. Między pojazdami mechanicznymi kłusowali biało odziani jeźdźcy na mułach, w asyście biegnącej pieszo służby. Z obu stron jezdni maszerowało coraz więcej przechodniów, zbrojnych w kije i parasole.
Przed bielonymi domkamj przechadzały się majestatycznie gromadki gdaczących głośno kur, a w pewnej chwili zatarasowało nam drogę ogromne stado krów, popędzane przez konnych pastuchów. Ryk by-
dła, gardłowe pokrzykiwania pastuchów, gdakanie kur i trąbienie syren samochodowych składały się na melodię tej dziwnej afrykańskiej stolicy.
Śródmieście Addis Abeby prezentowało się o wiele okazalej od reszty miasta. Widać było od razu, że cesarz Hajle Sellasje nie na próżno sprowadzał sobie fachowców ze wszystkich stron świata. Było tu trochę sklepów urządzonych na sposób europejski oraz kilka domów naprawdę miejskich: trzy-, a nawet czteropiętrowych. Wzdłuż ulic stały rzędy wysokich lamp z oświetleniem jarzeniowym, a na skrzyżowaniach mrugały kolorowe światełka nowoczesnych sygnałów ruchu. Najbardziej jednak zdziwiło nas to, co zobaczyliśmy na placu przed gmachem teatru. Stał tam ogromny i bardzo piękny pomnik.
— A cóż to znowu za bestyja? — zdumiał się Paweł na widok pomnika. — Lew, nie lew? A na łbie ma koronę z krzyżem.
— Tak, to pomnik Lwa Etiopskiego — stwierdził zachwycony pan Bieganek. — Lew w koronie jest herbem Etiopii, tak samo jak biały orzeł jest herbem Polski. Ja wam opowiem, panowie, na ten temat szalenie ciekawą legendę.
Ale do przekazania nam legendy nie doszło, bo Paweł nagle sobie przypomniał, że on także ma coś do powiedzenia na temat lwów abisyńskich. Słyszał on od jednego kupca w Kairze, że przed wojną cesarz Hajle Sellasje przyjmował oficjalnych gości, mając przy sobie dwa wielkie oswojone lwy. Ale później tego zwyczaju zaniechano, gdyż jeden z europejskich dyplomatów tak się tych lwów przestraszył, że dostał ataku serca.
Pan Bieganek z demonstracyjną obojętnością wysłuchał historyjki Pawła, po czym oświadczył, że musi się sfotografować na tle Lwa Etiopii. Powrót do
Warszawy bez takiej pamiątkowej fotografii uważałby za grzech nie do darowania.
Nie zgadzam się na żadne fotografowanie —
zaoponował stanowczo Paweł. — Musimy się śpieszyć do banku, tam czeka na mnie ten francuski pośrednik. Poza tym trzeba wymienić czek na dolary abisyńskie, bo nie mamy już pieniędzy nawet na dzisiejszą kolację. Fotografować się pan będzie w czasie urlopu wypoczynkowego.
— Przecież ja już jestem na urlopie wypoczynkowym — uśmiechnął się anielsko referent i nie zwracając uwagi na rozdrażnienie naszego przyjaciela, przyczepił do swego aparatu automatyczny samo- wyzwalacz, czyli tak zwany „autoknyps".
— Ale ja nie jestem na urlopiel — ryknął wyprowadzony z równowagi Bwana Kubwa. — Ja tu przyjechałem pracować i nie zapraszałem nikogo, żeby ze mną jechał. Pytam was po raz ostatni: idziecie do banku czy nie idziecie?
Pan Bieganek zamruczał pod nosem, że postępowanie Pawła urąga kardynalnym zasadom demokracji, po czym z ciężkim westchnieniem odkręcił „autoknyps" od aparatu i schował go do kieszeni.
Ze zwieszonymi głowami ruszyliśmy za naszym prześladowcą.
Do gmachu Banku Etiopii Bwana Kubwa wszedł sam, a nam kazał czekać na ulicy. Po jego odejściu „ulżyliśmy sobie” trochę na temat jego tyrańskich zagrań, a później zajęliśmy się obserwowaniem scenek ulicznych w śródmieściu abisyńskiej stolicy.
Bardzo lubię obserwować zachowanie się ludzi na ulicach nieznanych miast, bo można się z tego wiele dowiedzieć o obyczajowości danego narodu. Niestety, w tym wypadku utrudniała nam sprawę zupełna nieznajomość języka abisyńskiego, a raczej amhars- kiego.
Zainteresowaliśmy się na przykład dziwnym ceremoniałem pozdrowień, jakie wymieniali między sobą mijający się przechodnie. Idzie oto naprzeciw siebie dwóch znajomych. Mijając się, krzyżują pozdrowienia, lecz na tym sprawa się jeszcze nie kończy. Odchodząc od siebie, ciągle się jeszcze za sobą odwracają, kłaniają się, przesyłają uśmiechy, o coś pytają i na coś odpowiadają. Ta dziwna wymiana pozdrowień rozciągała się czasem na odległość dobrych dwudziestu metrów. Cóż z tego, kiedy nie mogliśmy pojąć jej treści.
Na szczęście trafiła się nam jeszcze inna ciekawa scenka obyczajowa, którą można było zrozumieć bez znajomości języka amharskiego.
Na środku placu przed bankiem nastąpiło spotkanie dwojga starych Amharów, należących prawdopodobnie do zamożnej warstwy ziemiańskiej.
Mężczyzna jechał na mule, eskortowany przez czterech pieszych służących. Był to tłusty staruch odziany w tradycyjne białe chusty. Na nosie miał grube czarne okulary, a na głowie biały kask tropikalny. Przed mułem kroczyło dwóch czarnych służących z parasolami w rękach. Dwóch innych popychało muła od tyłu. Kobietę — również starą, otyłą i tradcyjnie ubraną — dźwigało w lektyce czterech kulisów.
Starzy ziemianie musieli być dobrymi znajomymi, gdyż na dany znak obie kawalkady zatrzymały się naprzeciw siebie. Stary Amhara przy pomocy służących zlazł z muła i podszedł do lektyki. Otyła pani podała mu rękę, a staruch wycisnął na niej uroczysty pocałunek.
— Patrz pan — szepnąłem zdziwiony do referenta. — A ja myślałem, że to tylko w Polsce mężczyźni całują kobiety w rękę.
Ale potem nastąpiło coś zupełnie zdumiewającego.
Otyła pani amharska wychyliła się z lektyki w stronę znajomego i z kolei ona pocałowała go w rękę.
Pan Bieganek omal nie oszalał z uciechy.
To rozumiem: prawdziwe zrównanie płci — chichotał, notując pilnie w swoim zielonym notesie. — Ja ciebie buch w mankiet, ale ty mnie także. Warto by ten zwyczaj przenieść do Warszawy. Niech mi kto teraz zrobi zarzut, że nie całuję dam w rękę, zaraz mu odpowiem: „Bardzo chętnie, ale pod warunkiem wzajemności". Wie pan co, redaktorze? Zaczyna mi się podobać w tej pańskiej Etiopii.
Tymczasem Paweł wyszedł z banku ze swoim Francuzem. Ciągle jeszcze naburmuszony wyciągnął od razu z kieszeni portfel wypchany podjętą walutą abi- syńską i przystąpił do wydzielania nam „kieszonkowego", jakbyśmy byli jego dziećmi, a on naszym szczodrym ojcem. Przy okazji palnął nam „rodzicielską" mówkę:
— Macie tu po dziesięć dolarów abisyńskich. Pamiętajcie, że to dużo pieniędzy — równowartość czterech dolarów amerykańskich. Powinno wam wystarczyć na wszystkie drobne wydatki w czasie naszego pobytu w Addis Abebie. Jasne?
Pokiwaliśmy ironicznie głowami. Mógłby sobie oszczędzić tych kazań. Pewnie, że jasne. Jakie tu w ogóle mogą być wydatki w tej na pół wiejskiej stolicy!
Po załatwieniu spraw finansowych nasz wódz zapoznał nas z francuskim pośrednikiem.
— To jest monsieur* Jean Bernard, Francuz, ale urodzony w Abisynii. Ja będę załatwiał z nim swoje interesy handlowe, lecz wy także możecie od niego wiele skorzystać, bo doskonale orientuje się we wszystkich sprawach swojej przybranej ojczyzny.
Monsieur Bernard uprzejmie uścisnął nam ręce i od razu zaniepokoił się, dlaczego nie mamy na głowach kapeluszy. Spojrzeliśmy na niego jak na wariata. A na co nam tu kapelusze? Dość mieliśmy tego ciągłego chronienia głów w Egipcie i w Sudanie.
— Jak to: na co? — zdumiał się monsieur Bernard.
— Żeby nie dostać porażenia słonecznego.
Pan Bieganek nerwowo zachichotał, a ja zupełnie oniemiałem. Urwał się ten Francuz czy co? Jakież w tej Addis Abebie jest słońce? Warto by go posłać na tydzień do Sudanu. Tam by dopiero poczuł.
Ale Francuz nie był wariatem. Nasze zdumione miny wcale go nie speszyły.
— Panowie zapominacie, że tylko dziesięć stopni dzieli nas od równika — powiedział poważnie. — Wam się wydaje, że słońce tu nie grzeje, bo miasto położone jest bardzo wysoko. Ale promienie ultrafioletowe nie próżnują, więc trzeba uważać na głowę i na serce. Ciekaw jestem, czy panowie wiecie, na jakiej wysokości znajduje się Addis Abeba?
Było nam głupio, ale nie wiedzieliśmy.
— Na wysokości dwóch tysięcy czterystu metrów. Rozumiecie, panowie? Blisko dwa i pół kilometra nad poziomem morza! Do nieba niedaleko. Dlatego nie radzę wychodzić na miasto bez kapeluszy.
Aż w głowie mi się zakręciło od tej wysokości, a pan Bieganek mimo woli zasłonił sobie ciemię futerałem od aparatu. No, bo chodzimy sobie spokojnie po mieście, widzimy naokoło góry, więc człowiek myśli, że jest w dolinie. A tu tymczasem o pięćset metrów wyżej niż na szczycie Giewontu.
Pan Bieganek — żeby pokryć wrażenie i nie dać poznać Francuzowi, że nas tak zagiął — bąknął niedbale:
— Ale tak w ogóle, to ta etiopska stolica jest dosyć podła. Jakaś taka nieduża... Zupełnie jak wieś.
Monsieur Bernard spojrzał z ukosa na referenta.
Rzeczywiście, zabudowa Addis Abeby jest jeszcze dość prymitywna. Nie ma się czemu dziwić: Abisynia przez setki lat broniła się przed wpływami zaborczej Europy. Ale jeżeli chodzi o powierzchnię, to owo nieduże, jak pan sądzi, miasto większe jest od naszego Paryża.
Większe od Paryża?! Znowu nas zatkało. Ale rodowity Francuz to mówił, więc trzeba mu było wierzyć.
Dla uniknięcia dalszych kompromitacji skierowałem rozmowę na tematy obyczajowe.
— Przed chwilą obserwowaliśmy sposób witania się tutejszych obywateli — powiedziałem. — Czy nie zechciałby pan nam wyjaśnić, dlaczego ci ludzie przy powitaniu zadają sobie tyle pytań, że na ostatnie muszą odpowiadać z odległości dwudziestu metrów?
— A kobiety całują mężczyzn po rękach — wtrącił ni w pięć, mi !w dziewięć pan Bieganek.
Francuz uśmiechnął się.
— Bo Abisyńczycy są narodem nadzwyczaj grzecznym. Spotykając się, nawet mimochodem, muszą się wypytać wzajemnie o zdrowie i pomyślność wszystkich swoich krewnych. I na każde pytanie powitalne trzeba dać odpowiedź jak najbardziej pozytywną — bez względu na istotny stan rzeczy. Wygląda to mniej więcej tak: „Jak się panu powodzi w interesach i jak się czuje pańska żona?" — pyta pierwszy znajomy. „Dziękuję — odpowiada drugi. — Powodzi mi się świetnie i moja żona czuje się znakomicie". „A jak zdrowie pańskiego starszego syna?" „Dziękuję, miewa się wspaniale". I tak w kółko. Ilość pytań zależy od stanu liczebnego rodzin.
— To znaczy — zastanawiał się pan Bieganek — że jeżeli żona takiego faceta akurat nie czuje się
dobrze, a jemu nie klei się w interesach — również musi odpowiedzieć, że wszystko w porządku?
— Na pytania powitalne absolutnie tak. Do zmartwień i niepowodzeń przechodzi się dopiero po zakończeniu ceremonii powitań, w zasadniczej rozmowie, która odbywa się przeważnie tylko między bliższymi znajomymi.
— A więc przy powitaniu wszystko ładnie, pięknie: i powodzi mi się świetnie, żona czuje się doskonale. A w chwilę potem, w rozmowie, wszystko fatalnie: i żona chora, i mnie wylali z biura. Przecież to śmieszne!
— Dla nas tak — roześmiał się monsieur Bernard. — Ale rozumiecie panowie, że co kraj, to obyczaj. Kto wie zresztą, czy ta abisyńska metoda nie jest lepsza niż wylewanie zaraz w pierwszych słowach wszystkich domowych żalów i kłopotów.
Pan Bieganek wyciągnął z kieszeni zielony notatnik i znowu zaczął namiętnie notować. Paweł skorzystał z przerwy.
— Może już damy spokój tym abisyńskim powitaniom — powiedział słodziutkim głosem, ciskając mordercze spojrzenia w stronę moją i referenta. — Zamęczycie mi tu pana Bernard, a my musimy jeszcze z sobą trochę porozmawiać o sprawach handlowych. Pojadę teraz do jego biura, a wam, chłopy, radzę wracać do hotelu. Deszcz wisi w powietrzu. Zaraz będzie lało.
Potem Paweł i monsieur Bernard odjechali samochodem, a my zostaliśmy sami na centralnym placu Addis Abeby. Słońce już nie świeciło. Niebo było zaciągnięte chmurami. W mieście zrobiło się chłodno i szaro.
— Co robimy dalej z tak mile rozpoczętym popołudniem? — spytałem referenta. — Zdaje się, że pański Etiopis znowu przygotowuje lepszą hecę.
Pan Bieganek skrzywił się i powiedział, że „czuje się jakoś dziwnie". Musiało mu zaszkodzić to chodzenie bez kapelusza.
— A co panu dolega? — zainteresowałem się.
— Boli mnie w tyle głowy i w okolicach serca.
— A gdzie, w którym miejscu?
Referent wykonał niezdecydowany kolisty ruch ręką.
— Panie Bieganek, przecież to żołądek, nie serce.
— W Afryce wszystkie choroby zaczynają się od żołądka — zniecierpliwił się referent. — I niech pan nie woła na mnie ciągle „panie Bieganekl... panie Bieganek I” Po co wszyscy ludzie mają znać moje nazwisko?
— Przecież tu nie ma nikogo, kto rozumie po polsku. Sami tutejsi, Abisyńczycy...
— No to co, że tutejsi? Zawsze bezpieczniej bez nazwisk.
— Więc jak mam do pana mówić?
— Może redaktor mówić: „panie Albinie". Wie pan przecież z paszportu, że takie jest moje imię chrzestne.
— A więc, panie Albinie, co robimy dalej? Jeżeli pan jest chory, to wracamy do hotelu.
— Nie, lepiej pochodzimy sobie trochę po mieście. Jak zobaczę coś ciekawego, to od razu przestanie mnie boleć.
Choroba nie musiała być ciężka, gdyż pan Bieganek dość żwawo zaciągnął mnie na drugą stronę placu. Weszliśmy w jedną z wąskich uliczek dzielnicy targowej. Referent miał dobrego nosa, zaraz na wstępie zobaczyliśmy coś ciekawego.
W uliczce było dużo kramików i sklepików krawieckich. Przed sklepikami stały zbite z desek stoły z maszynami do szycia. Pracujący przy nich krawcy obrębiali długie, białe chusty bawełniane, służące za
strój zarówno mężczyznom, jak kobietom abisyńskim. Nad kramami, na długich drągach, wisiały całe setki białych spodni z obcisłymi nogawkami — takich samych, jakie oglądaliśmy na nogach prawie wszystkich przechodniów. Cała uliczka była czymś w rodzaju wielkiego magazynu odzieżowego dla mieszkańców Addis Abeby.
— Widzi redaktor, zaraz się dowiemy, jak się nazywają te spodnie i te chusty.
— Ciekaw jestem, w jaki sposób, jeżeli nie umie pan ani słowa po amharsku.
Pan Bieganek przymrużył oko i zrobił diabelnie chytrą minę.
— Zaraz pan zobaczy, Bieganek nie z takimi rzeczami dawał sobie radę.
Podeszliśmy do jednego z pierwszych kramów i referent chwycił za nogawkę wiszących spodni. Potrząsnął nią kilka razy i patrząc pytająco na sprzedawcę wydał z siebie jakiś bełkotliwy pomruk, w którym dźwięczał wyraźnie znak zapytania.
Abisyński sprzedawca od razu zrozumiał, o co chodzi białemu cudzoziemcowi, i z uśmiechem odpowiedział jednym słowem:
— Suri.
— Widzi pan, spodnie nazywają się „suri" — oznajmił tryumfalnie Wielki Odkrywca. — To wcale nie trudny język ten amharski. Teraz zobaczymy, jak nazywają się te chusty.
Zachęcony powodzeniem podszedł do stolika, przy którym schylony krawiec kończył właśnie obrębianie białej bawełnianej materii, i śmiało chwycił za róg chusty. Ale musiał pociągnąć zbyt silnie, bo nagle cały kilkumetrowy pas tkaniny znalazł się na ziemi.
Rozgniewany krawiec zerwał się 2 krzykiem od maszyny, lecz widząc Europejczyka natychmiast zmienił ton. Podniósł z ziemi tkaninę, rozwinął ją w ca-
lej okazałości przed referentem i zaczął szybko mówić coś po amharsku. W jego przemówieniu kilka razy powtórzyło się słowo „szamma".
Pan Bieganek, przestraszony swoim czynem, przytakiwał grzecznie wymownemu krawcowi, lecz minę miał bardzo niewyraźną.
W pewnej chwili zaszło coś nieoczekiwanego. Abi- syńczyk — ośmielony widocznie potakiwaniem mego towarzysza — nagle narzucił na niego podniesioną z ziemi chustę i jednym ruchem udrapował mu ją na ramionach na sposób abisyński.
Widok był kapitalny — referent Albin Bieganek przemieniony w Abisyńczyka! Ale zainteresowanemu ta przemiana zupełnie nie odpowiadała. Zaczął się szarpać i wyrywać. Szarpał się tak długo, aż krępującą go chustę rozdarł na pół. Wtedy dopiero rozpętało się prawdziwe piekło. Cała uliczka stłoczyła się wkoło nas, wszyscy Abisyńczycy wrzeszczeli, a najgłośniej poszkodowany krawiec. Z niezrozumiałej mowy amharskiej wybijało się co chwila to samo słowo „szamma". Nie ulegało już żadnej wątpliwości, że tak właśnie nazywa się biała chusta, zniszczona przez mego przyjaciela.
— Nie ma co, panie Albinie — powiedziałem — za naukę języka trzeba płacić. Wyjmuj pan dolary, bo może dojść do wielkiej awantury.
Referent chwycił się za brzuch i wyjęczał, że czuje się coraz bardziej chory. Ale na krawcach abisyń- skich nie wywarło to żadnego wrażenia. Zakrzyczeli .jeszcze głośniej, a główny poszkodowany zaczął szarpać aparat fotograficzny mego nieszczęśliwego to- warszysza i chciał go siłą zerwać z jego szyi.
Nie było sensu dłużej zwlekać. Pan Bieganek pojękując płaczliwie wyciągnął z kieszeni swoje „kieszonkowe". W uliczce na widok zielonych banknotów z wizerunkiem cesarza Hajle Sellasjego zrobiło się
ha chwilę zupełnie cicho. Ale kiedy referent wręczył poszkodowanemu tylko jednego dolara, krawiec znowu podniósł wielki krzyk. Pan Bieganek szybko dołożył jeszcze jednego „hajle sellasjego", lecz i to nie zadowoliło właściciela zniszczonej szammy. Uspokoił się dopiero po otrzymaniu okrągłej sumki czterech dolarów.
Jak widać z tego, artykuły odzieżowe nie należały w Addis Abebie do rzeczy najtańszych.
Z chwilą opłacenia przez nas podartej szammy nastrój abisyńskich krawców uległ całkowitej zmianie. Od razu otoczyły nas życzliwe uśmiechy i przyjemne gesty. Właściciel szammy zwinął ją w zgrabny pakuneczek i niemal siłą wcisnął pod pachę panu Biegankowi. Żegnani uprzejmymi ukłonami, wycofaliśmy się pośpiesznie z fatalnej uliczki.
Ale nie był to jeszcze koniec naszych udręczeń. Skoro tylko powróciliśmy na plac, w powietrzu nagle zaszumiało i lunął deszcz.
Polscy czytelnicy — którzy znają tylko nasze deszcze, choćby najbardziej rzęsiste — nie mogą sobie nawet w przybliżeniu wyobrazić, jak wygląda taka abisyńska ulewa.
W jednej chwili przemokliśmy do ostatniej nitki, a centralny plac stolicy zamienił się w wielką roz- pluskaną kałużę. Z ogromnej dziury w niebie, która otwarła się nad naszymi głowami, waliły z szumem nieprzerwane potoki deszczu — tak gęstego, że nawet najbystrzejsze oko nie potrafiłoby Tozróżnić w nim poszczególnych kropel. Czuliśmy się jak muchy, na które wylano wiadro wody.
Przemoczeni, oszołomieni, półprzytomni, chwyciliśmy wreszcie jakąś wolną taksówkę. Kiedy ładowaliśmy się do samochodu, pan Bieganek próbował wyrzucić ukradkiem świeżo zakupioną szammę. Ale zapomniał biedak, że Abisyńczycy są najgrzeczniej
szym narodem na świecle. Czujny śżofer taksówki natychmiast wyskoczył z wozu, podniósł uroniony pakunek i z miłym uśmiechem podał go prawemu właścicielowi. Prawy właściciel, odbierając zgubę, tak głośno zgrzytnął zębami, ze mimo woli musiałem się roześmiać.
— Z czego się pan śmieje? — warknął na mnie referent.
— Wcale się nie śmieję — mruknąłem, opadając z ulgą na miękkie siedzenie taksówki. — Tylko zupełnie nie rozumiem, dlaczego pan chciał wyrzucić tę szammę. Przecież było panu w niej ogromnie do twarzy.
I wyobraźcie sobie, że ten zarozumiały typ zupełnie się nie poznał na moim żarcie. Przyjął go za dobrą monetę.
— A wie pan, już dużo osób mi mówiło, że mam dobrą twarz do takich egzotycznych strojów — odpowiedział najpoważniej w świecie. — Szamma to jeszcze głupstwo, redaktorze, szkoda, że nie widział mnie pan w egipskim turbanie.
No i osądźcie sami, co można było na to odpowiedzieć? Chyba tylko jeszcze raz roześmiać się prosto w nos. Ale nasza sytuacja wcale nie usposabiała do śmiechu. Było mi zimno, mokro i ze strachem myślałem o tym, jak Paweł zareaguje na wiadomość, że wydaliśmy cztery dolary na tę idiotyczną szammę. A do tego sprawunku dojdzie jeszcze opłata .za taksówkę... Nie, zupełnie nie chciało mi się śmiać.
Spytałem szofera, ile wyniesie kurs do hotelu. Okazało się, że dokładnie tyle samo, co odszkodowanie za podartą szammę — równiutkie cztery dolary. Kurs wydał mi się bezczelnie wyśrubowany, lecz kierowca był tak uprzejmy, że nie wypadało się jakoś targować.
— W tym mieście wszystko kosztuje cztery dola
ry. Co za kraj, co za ludziel — biadał znękany referent. — Na mnie wypada połowa, więc znowu będę musiał wybulić dwa papierki, zostaną mi już tylko cztery. Rany boskie, co na to powie pan dyrektor! Miało nam przecież wystarczyć na cały pobyt.
I pan Bieganek znowu chwycił się za brzuch i zaczął przeraźliwie jęczeć.
— Po co ja przyjechałem do tej przeklętej Etiopii? Wszystko przez redaktora. Żeby nie redaktor, tobym sobie teraz siedział na słoneczku, w ogródku Grop- piego, i poznawał Etiopię z książek! Byłoby przyjemniej, taniej i bez tego piekielnego deszczu. Ojej, mój brzuch! Niech redaktor powie temu amharskie- mu wydrwigroszowi, żeby trochę zwolnił, bo ślisko, może być katastrofa...
Po kilku minutach szaleńczej jazdy samochód zatrzymał się przed hotelem. Pomogłem wysiąść stękającemu towarzyszowi, po czym, ująwszy go pod ramię, przeprowadziłem przez jasno oświetlony hall hotelowy. Musieliśmy sprawiać wrażenie nader żałosne, bo nasz przemarsz wywołał prawdziwą sensację wśród odpoczywających w hallu specjalistów zagranicznych.
Kiedy znaleźliśmy się wreszcie w naszym pokoju, zacząłem wyrzucać panu Biegankowi, że udaje chorobę i ośmiesza mnie przed całym hotelem. Ale referent chyba nie udawał. Teraz dopiero spostrzegłem, że naprawdę wygląda na chorego. Był trupio blady, a oczy miał zupełnie nieprzytomne. Nie zwracał żadnej uwagi na moje wymówki i nie chciał nawet słyszeć o zmianie przemoczonej bielizny. Tak jak przyszedł, w mokrym ubraniu, uwalił się na łóżku i trzymając się za brzuch, stękał głucho, jakby za chwilę miał umrzeć.
Ogarnął mnie niepokój. Jeszcze mi tu facet gotów naprawdę wykitować. I co to może być? Tyfus? Żółta febra? Cholera? Wiadomo przecież, że Abisynia sły
nie z różnych najstraszniejszych chorób. A może to te promienie ultrafioletowe, o których mówił Francuz? Taki kłopot na samym początku podróży. Nie wiedzie nam się w tej Abisynii, stanowczo nam się nie wiedzie. Naraz olśniła mnie nowa myśl.
— Panie Albinie — spytałem z nadzieją w głosie — a może pan się po prostu przejadł tymi bezpłatnymi przekąskami z zimnego bufetu?
Pan Bieganek przerwał na chwilę umieranie i spojrzał na mnie wzrokiem konającej sarny.
— Panie redaktorze, dlaczego pan mnie obraża? Mnie miałaby zaszkodzić ta odrobina przekąsek? Mnie, któremu na ogólnofińskim konkursie jedzenia parówek w Helsinkach...
Ale nie skończył rozpoczętego zdania, bo chwycił go nowy atak bólów i jęknął tak strasznie, że aż mróz przeszedł mi po kościach.
„Nie ma rady — pomyślałem w panice. — Trzeba jak najprędzej sprowadzić lekarza. On jest naprawdę bardzo chory".
I nie wdając się w żadne rozmowy z referentem, pobiegłem co tchu do zarządzającego hotelu.
Pan Macek bardzo się przejął chorobą polskiego gościa. Od razu wyliczył mi wszystkie straszliwe zarazy abisyńskie, czyhające na nieostrożnych cudzoziemców, i zaczął mnie wypytywać, czy mój przyjaciel nie jadł przypadkiem na mieście surowego mięsa, które stanowi ulubiony przysmak Abisyńczyków. Kiedy go zapewniłem, że poza obiadem w restauracji hotelowej nie braliśmy niczego do ust, zarządzający trochę się uspokoił i powiedział, że zaraz przyśle do nas pewnego austriackiego lekarza, który ze względu na podeszły wiek nie zajmuje się już wprawdzie praktyką, ale za to mieszka w hotelu i w nagłych wypadkach chętnie odwiedza hotelowych pacjentów.
Kiedy wróciłem do pokoju, pan Bieganek już nie
jęczał. Leżał na łóżku z zamkniętymi oczami i był jeszcze bledszy niż poprzednio. Wyglądał tak żałośnie, że aż mi się ścisnęło serce. Nie otwierając oczu przywołał mnie do siebie omdlewającym ruchem ręki.
— Panie redaktorze, mnie się zdaje, że ja już z tego nie wyjdę — powiedział słabym głosem. — Czuję, że zbliża się mój koniec. To nie jest zwykła europejska choroba. Znam te objawy z książek lekarskich. Moja ciotka miała rację...
— Jaka znowu ciotka, o czym pan bredzi? — spytałem, nie wiedząc, czy mam się śmiać, czy płakać.
— Opowiadałem panu przecież w Sudanie, że mam dwie stare ciotki. Jedna z nich miewa prorocze sny. Te sny* zawsze się sprawdzają. Jej jeszcze przed pierwszą wojną światową śniło się, że w Polsce będzie socjalizm. Otóż w wigilię mojego wyjazdu do Finlandii ta ciotka miała sen, że byłem gdzieś w górach i że tam napadł na mnie lew i mnie pożarł. Wtedy się z tego śmiałem, bo w Finlandii nie ma ani gór, ani lwów. Ale teraz... Sam pan rozumie...
— Nic nie rozumiem — rozzłościłem się. — Nie rozumiem, jak wykształcony człowiek może wierzyć w takie idiotyczne bzdury. A zresztą nie widzę żadnego związku między snem a pańską chorobą. O ile mi wiadomo, żaden lew dotychczas na pana nie napadł.
Pan Bieganek uśmiechnął się rozdzierająco.
— To prawda, redaktorze, lew na mnie nie napadł. Ale wie pan równie dobrze, jak ja, że lew jest herbem Etiopii. A góry są tu także. Nie próbujmy się łudzić. Znaczenie snu mojej ciotki jest jasne: umrę w Etiopii. Jej sny zawsze się sprawdzają.
— Niech pan się nie wygłupia! — krzyknąłem, tracąc resztki cierpliwości. — Jak panu nie wstyd wygadywać takie rzeczy. Nie jest pan chory na żad
ną ciężką chorobę. Zaraz przyjdzie doktor i wszystko się wyjaśni.
Referent westchnął boleśnie.
*— Krzyki tu nic nie pomogą, redaktorze, chcę pana prosić o jedną rzecz. Kiedy... to już nastąpi, nie pozwólcie pochować mnie w Etiopii. Ten ciągły deszcz przeszkadzałby mi nawet po śmierci. Jeżeli przewiezienie zwłok do kraju okaże się zbyt kosztowne, to pochowajcie mnie w Sudanie. Najlepiej byłoby na tamtym placu... Wie pan... obok grobowca Mahdiego... No co, przyrzeka pan?
Przedziwny człowiek był z tego Bieganka. Nawet w takich momentach nie opuszczała go fantazja i poczucie własnej ważności.
Na szczęście nie musiałem już na to odpowiadać, bo właśnie w tej chwili rozległo się pukanie i do pokoju wszedł austriacki lekarz.
Doktor był rzeczywiście wiekowy i w dodatku kiepsko słyszał, co bardzo utrudniało z nim rozmowę. Nie wiem dlaczego, natychmiast po wkroczeniu do pokoju uchwalił sobie, że to właśnie ja jestem tym chorym, do którego go wezwano. Nie zważając na moje protesty, ujął mnie za przegub ręki i wyjąwszy z kieszeni zegarek, zaczął mi wyliczać tętno. Potem, przy pomocy specjalnej łyżeczki, usiłował zajrzeć mi do gardła. Ale na to już nie pozwoliłem. Wrzasnąłem tak głośno, że łyżeczka wypadła mu z rąk, a on sam zrozumiał wreszcie swoją pomyłkę.
Podeszliśmy do łoża umierającego i doktor zajął się energicznie przywracaniem go do życia.
Najpierw kazał mu pokazać język. Kiedy pan Bie- ganek to uczynił, przeraziłem się. Język był potwornie obłożony, zielonoszary. Ale doktor zupełnie się tym nie przejął. Pokiwał głową, zatarł ręce i mruknął pod nosem:
— Sehr schón*.
Następnie zabrał się do ugniatania brzucha chorego, co nie przyszło mu łatwo, gdyż Pogromca Lampartów był człowiekiem nader łachotliwym. Umierający wił się na łóżku, piszczał i jęczał, ale nic mu nie pomogło. Lekarz doprowadził ugniatanie do końca. Potem znowu zatarł ręce i znowu wymruczał swoje.
— Sehr schóm.
Na tym badanie się skończyło. Doktor otworzył podręczną walizeczkę i wyjął z niej butelkę z jakimś żółtawym oleistym płynem.
Dopiero wtedy pozwoliłem sobie na nieśmiałe pytanie:
— Panie doktorze, czy to coś poważnego?
Lekarz spojrzał na mnie znad okularów i uśmiechnął się kpiąco.
— Czy coś poważnego? Ależ oczywiście, mein lie- ber Herr**. Pański kolega bardzo poważnie się przejadł. Ale zaraz damy mu dwie łyżki rycyny i wszystko będzie w porządku.
Na dźwięk słowa „rycyna" cudem uratowany od śmierci w jednej chwili ozdrowiał. Oświadczył, że bóle mu już przeszły i że rycyny nie weźmie za żadne skarby, ponieważ jego organizm nie znosi tego lekarstwa.
Ale dobroduszny lekarz austriacki w czasie swojej długiej praktyki nie z takimi chorymi dawał sobie radę. Po krótkim oporze Pogromca Lampartów musiał skapitulować. Zgodził się przyjąć olej pod warunkiem, że mnie przy tym nie będzie. Bardzo mnie ten warunek zdenerwował, bo miałem ogromną ochotę popatrzeć na to, jak pan Bieganek będzie się mę
czyć. Należała mi się chyba ta drobna satysfakcja za strach, jakiego mi napędził swoją wymyśloną chorobą. Ale nie było rady: musiałem wyjść.
Kiedy wróciłem po paru minutach, lekarza w pokoju już nie było. Pan Bieganek leżał jeszcze na łóżku, lecz wyglądał o wiele lepiej i nie udawał już człowieka śmiertelnie chorego. Musiało mu być porządnie głupio po tej całej hecy z umieraniem, bo minę miał niewyraźną i był bardzo uprzejmy.
— Wie pan, redaktorze — zaszczebiotał na przywitanie — że ta obrzydliwa rycyna rośnie w Etiopii? Wyciska się ją z nasion takiego niewysokiego drzewka. Doktor mówił, że te drzewka spotyka się tu na każdym kroku.
— To znakomicie — uciąłem sucho. — Wobec tego będzie pan mógł dalej bez przeszkód korzystać z zimnego bufetu.
I zmieniłem temat na poważniejszy:
— Niech no pan lepiej powie, ile wziął za wizytę ten doktor?
Niedoszły nieboszczyk ciężko westchnął.
— Cztery dolary. Przecież mówiłem redaktorowi, że tu wszystko kosztuje cztery dolary. Oddałem mu ostatnie pieniądze, nie mam już ani grosza. O rany, co to będzie, jak wróci dyrektor.
Obawy pana Bieganka okazały się jak najbardziej uzasadnione. Spotkanie z naszym groźnym wodzem wypadło fatalnie.
Kiedy opowiedzieliśmy mu po kolei: o kupnie podartej szammy, o przepłaceniu szofera taksówki
i o chorobie pana Bieganka — Bwana Kubwa wpadł w szał. „
Przez dłuższy czas miotał się po pokoju jak rozjuszony tygrys i wykrzykiwał pod naszym adresem różne przykre rzeczy, których absolutnie nie mogę tu powtórzyć. Potem uspokoił się i podyktował nam
twarde warunki dalszego współistnienia. Albo poddamy jego kontroli wszystkie, najdrobniejsze nawet wydatki, albo natychmiast dzieli fundusz podróżny na trzy części i wypłaca nam w całości nasze udziały.
— Będziecie sobie mogli codziennie kupować szam- my, rozbijać się taksówkami i wzywać lekarzy przy każdym bólu brzucha — powiedział. — Ale do kraju wrócicie piechotą, bo na samolot wam już nie wystarczy. Gorąco was na to namawiam. Taka piesza wędrówka to wymarzona okazja dla prawdziwych podróżników.
Okazało się jednak, że pan Bieganek i ja nie byliśmy prawdziwymi podróżnikami. Pomimo niezaprzeczonych uroków pieszej wędrówki z Addis Abeby do Warszawy woleliśmy wybrać haniebną kapitulację
i ze smutnie zwieszonymi głowami poddaliśmy się dyktaturze finansowej Bwana Kubwy.
Po załatwieniu tej sprawy w pokoju zapanowała cisza, Paweł zajął się pisaniem sprawozdania dla swojej Centrali, pan Bieganek wyciągnął z walizy grubą książkę i pogrążył się w lekturze, ja patrzyłem tępo w okno, zastanawiając się nad tym, skąd w Abisynii bierze się tyle deszczu.
Ale ruchliwy referent nie potrafił długo usiedzieć w spokoju. W pewnej chwili podniósł głowę znad książki i zaczął pilnie nadsłuchiwać. Potem skoczył do okna, posłuchał jeszcze trochę i naraz jak nie wrzaśnie:
— Panowie, hieny! Słyszycie? Hieny się śmieją! Paweł jak to Paweł — nawet nie drgnął. Lecz i ja
nie miałem już zaufania do naszego nieobliczalnego towarzysza. Chyba mu się w głowie pomieszało: hieny w Addis Abebie!
— Niech pan sobie zmierzy gorączkę — powiedziałem obojętnie — termometr jest na nocnym stoliku.
Ale referent nie dawał za wygraną.
Nie róbcie ze mnie wariata, redaktorze. To naprawdę hieny. Każdy wie, że w okolicy Addis Abeby włóczy się mnóstwo hien. Nocami często zakradają się do miasta. Czytałem o tym w moich książkach. O, słyszy pan? Znowu się śmieje!
Mówił tak przekonywająco, że i ja zacząłem nadsłuchiwać. Rzeczywiście: z daleka dochodziło jakieś przejmujące naszczekiwanie, przypominające trochę śmiech ludzki.
— Paweł, słyszysz?
Ale Bwana Kubwy nie obchodziły hieny. Wolał pisać swoje sprawozdania.
— Niech pan tu nie zawraca głowy hienami — krzyknął na pana Bieganka. — Ja panu powiem, kto się śmieje. Ci faceci, co wyłudzili od was dwanaście dolarów. Śmieją się, bo tacy frajerzy, jak wy, nie co dzień im się trafiają.
Po tej niedelikatnej uwadze pan Bieganek zgasł jak zdmuchnięta świeca. O hienach nie było już więcej mowy. Paweł skończył swoje sprawozdanie i zaczął się przygotowywać do snu. Ja także poszedłem w jego ślady. Tylko referent stał nadal nieruchomo przy oknie, wpatrzony w rozpluskaną ciemność i wsłuchany w odległe odgłosy abisyńskiej nocy. Na koniec i on miał tego dosyć. Odwrócił ku nam swe umęczone chorobą oblicze i rzekł tonem człowieka absolutnie zrezygnowanego:
— Nie, moi panowie, Etiopia to nie jest Sudan ani Egipt. Tam było zupełnie inne życie.
Pan Bieganek opowiada o cesarzach abi- syńskich — Nareszcie poznajemy Abisyń- czyka, z którym można się rozmówić —
— Jak się oblicza w Abisynii czas — Przejażdżka po Addis Abebie — Miasto, które powstało z miłości do kobiety — Kolacja u Francuza i przysmaki kuchni abisyńskiej
Trzeciego dnia od samego rana znowu lało. Złośliwość klimatu abisyńskiego do tego stopnia wyprowadziła z równowagi naszego przyjaciela Pawła, że zaczął głośno złorzeczyć na deszcz. Wygrażając pięściami szalejącej za oknem ulewie, krzyczał, że taka pogoda to granda przechodząca ludzkie pojęcie; że on, Paweł, nie jest tu na urlopie wypoczynkowym ani na reportażu, jak niektórzy z jego znajomych, lecz przyjechał do Abisynii załatwiać ważne interesy handlowe; że każdy dzień pobytu w Addis Abebie kosztuje ciężkie dewizy — szczególnie gdy ma się przy sobie dwóch takich marnotrawców, jak my; że on, Paweł, dłużej tego deszczu nie wytrzyma... itd... itd... itd...
Niegdyś król Persji Kserkses, obrażony na morze, kazał je smagać żelaznymi łańcuchami. Mógł więc
i nasz przyjaciel Bwana Kubwa pokrzyczeć sobie na deszcz. Miał do tego święte prawo. Tylko że deszcz abisyński nie był taki uległy, jak my z panem Bie- gankiem, i nic sobie nie robił z jego awantur. Po prostu lał dalej. Wreszcie naszego szefa zmęczyło to bezskuteczne urąganie i z okropnie ponurą miną zabrał się do golenia.
Natomiast pan Bieganek od najwcześniejszych godzin porannych był wesoły jak szczygieł. Kuracja
rycynowa musiała mu dobrze zrobić, bo poza interesującą bladością oblicza niczym już nie przypominał wczorajszego umarlaka. Nie wiadomo kiedy wstał, ogolił się, ubrał — i teraz wyświeżony, zapięty na ostatni guzik, uwijał się ochoczo po pokoju, podśpiewując sobie pod nosem. Tak mnie ta jego szczygla wesołość zirytowała, że nie mogłem sobie odmówić drobnej satysfakcji — i spytałem go po cichu, czy jeszcze nadal reflektuje na miejsce obok grobowca Mahdiego. '
Żebyście widzieli, jak on na mnie spojrzał! Jak na rozdeptanego karalucha. Udał, że w ogóle nie rozumie, o co mi chodzi. I dalej krążył po pokoju, i dalej sobie podśpiewywał. Było to wprost nie do zniesienia. Ale zaciąłem zęby i czekałem cierpliwie, aż nasz beztroski szczygiełek zderzy się z rozwścieczonym Pawłem.
A jednak — wbrew moim nadziejom — do tego zderzenia nie doszło. Bwana Kubwa pod wpływem deszczu kompletnie się załamał. Zamiast urządzić piekielną awanturę, nieoczekiwanie zaproponował, żeby pan Bieganek opowiedział nam coś ciekawego o Abisynii.
Ta propozycja tak nie pasowała do Pawła, że referent w pierwszej chwili aż się przestraszył, wietrząc w tym jakiś podstęp. Ale jego chęć popisywania się swoją wiedzą była tak przemożna, że wahanie nie trwało długo.
— A co pan dyrektor chciałby usłyszeć? — spytał nieufnie. .(WSA
— Niech pan najpierw pokaże tę książkę z konstytucją abisyńską. Sprawdzimy, czy jest tam o królu Salomonie i o królowej Saby.
— Już się robi, obywatelu dyrektorze! — zawołał ochoczo referent, wyzbywając się resztek nieufności. Zaraz pan zobaczy na własne szanowne oczy.
Pogrzebał chwilę w walizce, odnalazł angielską książkę, o którą chodziło, otworzył ją na odpowiedniej stronicy — i podsunął pod nos Bwana Kubwie.
— O, proszę spojrzeć: tu tekst konstytucji Cesarstwa Etiopii, a tu odnośny artykuł. Może pan dyrektor raczy przetłumaczyć głośno, żeby redaktor także słyszał.
Paweł uroczyście przetłumaczył artykuł II konstytucji abisyńskiej.
...Godność cesarska po wsze czasy ma być związana z domem Hajle Sellasjego Pierwszego, który pochodzi w linii prostej i nieprzerwanej od Meneli- ka Pierwszego — syna królowej Saby, władczyni Etiopii, oraz króla Salomona z Jerozolimy.
— Rzeczywiście — zdziwił się nasz szef. — Stoi jak byk: królowa Saby i król Salomon, trudno zaprzeczyć. A byłem przekonany, że pan buja.
— Ja nigdy nie bujam — nadął się Wielki Odkrywca. — Jeżeli pan dyrektor chce, to mogę opowiedzieć, jak to się w ogóle zaczęło. Czytałem taką jedną legendę.
— Wal pan! Dawno już nie słyszeliśmy od pana żadnej biblijnej opowieści.
— Tylko żeby obywatel dyrektor później nie nabijał się ze mnie, jak i tym Etiopisem.
Humor naszego wodza ulegał coraz wyraźniejszej poprawie.
— Co będzie później, zobaczymy. Nigdy nie kupuję kota w worku.
— A więc to było tak — rozpoczął swe opowiadanie pan Bieganek. — Przed trzema tysiącami lat w Etiopii żyła piękna królowa Makeda, władczyni starożytnej prowincji Saba. Ta piękna królowa Saby lub — jak ją nazywają w Etiopii — negeste Azjeb zapragnęła koniecznie poznać żydowskiego króla Sa
lomona, gdyż o jego mądrości nasłuchała się wiele od kupców, przybywających z drugiej strony Morza Czerwonego. Król Salomon był wówczas najmędrszym z ludzi. Z całego świata ściągano do niego na sądy oraz po rady w różnych trudnych sprawach. Nie było zagadki, której nie umiałby rozwiązać...
— Ale z próżnego nalać nie potrafił — powiedział szyderczo Paweł.
— Obywatelu dyrektorze, ja bardzo proszęl...
— No dobrze, już dobrze, wal pan dalej.
— Otóż... na czym to ja stanąłem?... Aha!... Otóż pewnego dnia królowa Saby z całym swym dworem wybrała się w podróż do Jerozolimy, żeby osobiście poznać króla Salomona. Król Salomon przyjął ją z wielkim szykiem, a potem zaczęli sobie zadawać różne trudne zagadki. No i stało się: piękna królowa Saby zakochała się w mądrym królu Salomonie, a mądry król Salomon zakochał się w pięknej królowej Saby.
A musicie wiedzieć, że król Salomon był nie tylko mędrcem, lecz także pierwszorzędnym poetą. Wymyślił więc na cześć ukochanej szałowy poemat miłosny, wysławiający wszystkie uroki jej piękności. Poemat ów — znany jako „Pieśń nad pieśniami" — przetrwał do dnia dzisiejszego i jeszcze ciągle uchodzi za najwspanialszy utwór miłosny wszystkich czasów*.
Ale królowa Saby była tak dumna i skromna, że pod różnymi pozorami wykręcała się od spotkań sam na sam z zakochanym królem, uniemożliwiając mu w ten sposób wyśpiewanie „Pieśni nad pieśniami". Doprowadzony do ostateczności Salomon sięgnął po rozum do swej mądrej głowy i postanowił zdobyć
ukochaną podstępem. Zaraz następnego wieczora zaprosił ją na kolację, składającą się z samych śledzi!...
— Teraz to pan już zalał na całego, panie Biega- nek — oburzył się Paweł — nigdy nie uwierzę, żeby na królewskiej kolacji były same śledzie.
— No, może nie same... — zreflektował się referent — w każdym razie było dużo śledzi i dużo innych słonych rzeczy, gdyż Salomonowi chodziło o to, żeby królowej Saby w nocy zachciało się pić.
— Ciekawe — mruknął nieufnie Paweł. — I na co to mu było potrzebne?
— Niech pan dyrektor będzie spokojny — uśmiechnął się szatańsko pan Bieganek — Salomon wiedział, co robi. Jedyna droga do studni pałacowej wiodła przez jego prywatne apartamenty. Kiedy więc królowej zachciało się pić, musiała przejść przez pokój Salomona.
Paweł skrzywił się z niesmakiem.
— Dżentelmenem to ten pański Salomon nie był. Babka przyjeżdża do niego z wizytą, a ten najpierw daje na kolację śledzie, a później blokuje drogę do studni...
— Obywatelu dyrektorze — ujął się gorąco za starożytnym królem pan Bieganek — jak człowiek naprawdę się zakocha, to wtedy nie przebiera już w środkach.
Powiedział to z miną tak gruntownego znawcy przedmiotu, że trudno się było z nim spierać.
— A więc królowa Saby musiała przejść nocą przez pokoje króla Salomona. A król czekał na nią zaczajony za kotarą. Kiedy zobaczył ukochaną, od razu padł przed nią na kolana i wyśpiewał jej jednym tchem swoją „Pieśń nad pieśniami”. Królowa uległa sile uczucia zawartego w pieśni i nie broniła się dłużej przed oświadczynami króla. Odtąd już nic
nie stało na przeszkodzie szczęściu dwojga zakochanych.
A później ze związku mądrego króla Salomona z piękną królową etiopską urodził się młodziutki chłopiec...
— Młodziutki chłopiec! — parsknął Paweł. — A pan by pewnie chciał, żeby urodził się od razu staruszek.
Ale pan Bieganek tak się rozgrzał swoim opowiadaniem, że nie zwracał już uwagi na docinki Pawła.
— ...urodził się chłopiec, któremu dano imię Me- nelik. Początkowo ten Menelik wychowywał się na dworze matki w Etiopii, ale po dojściu do pełnolet- ności wybrał się do Jerozolimy, w odwiedziny do swego potężnego ojca.
Stary król Salomon bardzo się ucieszył z przyjazdu syna i postanowił mu ułatwić zdobycie władzy nad całą Etiopią. Obdarzył go więc wielkimi skarbami i przydzielił mu do pomocy liczny sztab żydowskich doradców fachowych.
Menelik był młodzieńcem bardzo zachłannym, więc — opuszczając Jerozolimę — wyszabrował sobie jeszcze na dokładkę najwyższą relikwię kultu żydowskiego, Arkę Przymierza. Z tą Arką, ze skarbami i ze sztabem fachowych doradców powrócił do Etiopii i w krótkim czasie całą ją zawojował. Wtedy nazwał się Menelikiem Pierwszym, Zdobywczym Lwem z Plemienia Judy oraz Wybrańcem Boga i... dał początek dynastii cesarzy etiopskich.
Pan Bieganek skończył i powiódł zwycięskim wzrokiem po słuchaczach.
— No i co dalej? — spytał z głupia frant Paweł.
— Jak to, co dalej? To już wszystko, na tym legenda się kończy.
— E tam, taka krótka legenda... — bąknął z niezadowoleniem nasz szef.
Wstał z krzesła, szeroko ziewnął i podszedł do okna.
— Leje i leje — powiedział z rozpaczą. — Nie wiadomo, co robić. Na dwunastą umówiłem się z mon- sieur Bernard, a tu nawet taksówki nie dostanę.
— Jeżeli pan dyrektor sobie życzy, to mogę opowiedzieć jakąś dłuższą historię. Na przykład o cesarzu Teodorze Drugim.
Paweł ostro spojrzał na pana Bieganka i już, już zdawało się, że dojdzie do awantury. Ale nie, zrezygnowany szef opadł ciężko na krzesło.
— Niech pan opowiada. Trudno.
— O cesarzu Teodorze?
— Niech będzie o Teodorze. Wsio rawno. Byle przetrzymać jakoś ten deszcz.
Rozpromieniony referent poprawił się na krześle i głośno przełknął ślinę.
— To już nie będzie legenda, lecz najprawdziwsza historia. Cesarz Teodor panował w Etiopii niecałe sto lat temu. Jego droga do tronu była bardzo dziwna...
W tej chwili zapukano do drzwi i boy hotelowy oznajmił Pawłowi, że w hallu czeka na niego jakichś dwóch panów.
W naszego szefa natychmiast wstąpił nowy duch.
— To na pewno monsieur Bernardl — ryknął uszczęśliwiony. — Domyślił się, że nie mogę wyjść z hotelu, więc sam po mnie przyjechał. No, • chłopy, likwidujemy nasz uniwersytet!
Z radości rąbnął mnie mocno w plecy i wyleciał z pokoju jak na skrzydłach.
— Z dyrektorem tak zawsze — poskarżył się pan Bieganek. — Przerwie wpół zdania, wykpi, a potem przez tydzień będzie strugał i człowieka durnia.
Zrobiło mi się żal biednego referenta, chciałem go jakoś pocieszyć. Zaproponowałem więc, że sam wysłucham opowieści o cesarzu Teo'dorze, tak brutalnie
przerwanej przez Pawła. Ale obrażony pan Albin zaciął się i w żaden sposób nie chciał dalej opowiadać. Zresztą i tak nic by z tego opowiadania nie wyszło, bo po pięciu painutach wrócił Paweł, prowadząc za sobą swoich dwóch gości.
Jednym z tych panów był znany nam już monsieur Bernard. Drugi natomiast — ku naszej wielkiej radości — okazał się najprawdziwszym Abisyńczykiem.
— Macie szczęście, chłopyI — zagrzmiał od drzwi nasz szef. — Ze mną nie zginiecie. Wy robicie wywiady z hotelowym pucybutem, kupujecie podarte szammy i opowiadacie biblijne legendy, a ja wam przyprowadzam abisyńskiego dżentelmena, który mówi po angielsku i po francusku o wiele lepiej od was i ma w jednym małym palcu wszystkie mądrości etiopskie pana Biegamka. To jest pan Ato Kasa Ama- nuel, urzędnik tutejszego banku i przyjaciel pana Bernard.
Po czym Paweł przybrał ceremonialny wyraz twarzy i przedstawił nas po angielsku: — My polish friends — mister Ato Kasa Amanuel *.
Abisyńczyk uścisnął nam ręce i uśmiechając się leciutko, wyjaśnił piękną angielszczyzną:
— Nazywam się Kasa Amanuel. Słowo „ato" nie należy do nazwiska. Etiopskie „ato" jest odpowiednikiem angielskiego „mister".
— Oczywiście, przepraszam za lapsus linguae, czyli przejęzyczenie. — Paweł udawał roześmianego, lecz widać było, że jest (wściekły. — A więc uwaga, chłopy, „ato" znaczy po abisyńsku „pan", zapamiętajcie to sobie dobrze.
I od razu „odkuł się" na nas za swoje potknięcie.
— A teraz musicie na godzinę „wybyć" z pokoju, bo my tu będziemy mieli konferencję. Za to później
£
przejedziemy się samochodem monsieur Bernard po mieście. Pan Kasa zna się świetnie na tutejszej pogodzie, powiedział, że będzie ładnie.
Zwrócił się po angielsku do Abisyńczyka:
— Prawda, że się wypogodzi?
Ato Kasa Amanuel znowu się uśmiechnął, lecz odpowiedział najpoważniej w świecie:
— Powinno przestać padać około siódmej.
— O siódmej? — przeraził się pan Bieganek. — Rany boskie, przecież dopiero dwunasta! Co my będziemy robić do siódmej?
— To nieporozumienie, panowie — wmieszał się do rozmowy monsieur Bernard. — Ato Kasa oblicza czas po abisyńsku. Abisyńska siódma to nasza pierwsza po południu.
Dzięki temu zabawnemu nieporozumieniu dowiedzieliśmy się, że w Abisynii oblicza się czas zupełnie inaczej niż w Europie. Mimo ostrych protestów ze strony naszego szefa udało nam się skłonić pana Kasę Amanuela do bliższego wyjaśnienia nam tej pasjonującej sprawy.
Obliczenie czasu w Abisynii opiera się na fakcie, że słońce w tym kraju — niezależnie od pory roku — wschodzi niezmiennie o szóstej rano, a zachodzi o szóstej wieczorem. Czas między wschodem a zachodem słońca określa się w następujący sposób. Pierwsza godzina po wschodzie, czyli nasza siódma rano, nazywa się tu godziną pierwszą. Dalej liczy się już po kolei. Naszej godzinie dziesiątej odpowiada abisyńska czwarta, naszej czwartej -po południu — abisyńska dziesiąta. Ostatnia godzina, czyli nasza szósta po południu, jest w Abisynii godziną dwunastą. Po zachodzie słońca zaczynają się godziny nocy. Nasza siódma wieczorem to abisyńska pierwsza godzina nocy, ósma — druga godzina nocy, i tak dalej.
— Ale teraz coraz więcej naszych ludzi używa europejskich zegarków.
— Szalenie ciekawel Szalenie ciekawe! — gorączkował się pan Bieganek i usiłował zapisać to wszystko w swoim zielonym notesie.
Ale Bwana Kubwa stanowczo zaprotestował przeciwko dalszemu przeciąganiu rozmowy. Oświadczył, że jeżeli natychmiast nie opuścimy pokoju, to z przejażdżki będą nici. Ponagleni tą groźbą, wynieśliśmy się czym prędzej. Pan Bieganek zdążył jeszcze zabrać z sobą swoje książki o Abisynii.
— Wypędzić mnie z ¡pokoju pan może — rzucił na odchodnym Pawłowi — ale czytać mi pan nie zabroni!
Poszliśmy z tymi książkami do hallu i rozsied- liśmy się w skórzanych fotelach pod portretem cesarza Hajle Sellasjego.
Pan Albin, obdarzony krytycznym umysłem naukowca, zaraz zaczął sprawdzać w swych książkach, czy ato Kasa Amanuel przypadkiem mas nie obujał. Ale dane książkowe w pełni potwierdziły wyjaśnienie Abisyńczyka. W jednej z książek znaleźliśmy ponadto ciekawe informacje na temat kalendarza abisyńskiego. Kalendarz także różni się od naszego. Rok abisyński składa się z dwunastu miesięcy po trzydzieści dni i z trzynastego, liczącego zaledwie pięć dni. Nowy Rok — będący jednym z największych świąt w Abisynii — wypada w dniu jedenastego września. Z Nowym Rokiem zaczyna się pierwszy miesiąc Maskaram, który trwa do dziesiątego października. Drugi miesiąc Tekemt od jedenastego października do dziesiątego listopada. Po tym lecą kolejno: Hedar, Tahsas, Ter, Jakatit, Magabit, Mija- zja, Genbot, Sanie, Hamlie, Nahasje — i na koniec ułomny, pięciodniowy karzełek: miesiąc Paguemen.
Pan Bjeganek z widocznym upodobaniem i po wie
le razy odczytywał głośno nazwy abisyńskich miesięcy, twierdząc, że w ten sposób najlepiej się osłuchamy z miejscowym językiem. Po ukończeniu recytacji spytał z właściwą sobie skromnością:
— Nie uważa redaktor, że dobrze wymawiam te amharskie słowa?
Odrzekłem bez wahania:
— Jak urodzony Amhara.
Referent zarumienił się z zadowolenia.
— Tak, ja mam ucho do obcych języków. Cieszę się, że redaktor to zauważył.
I przez chwilę byliśmy z siebie bardzo zadowoleni, chociaż ani on, ani ja nie mieliśmy nawet najlżejszego pojęcia, jak powinna brzmieć właściwa wymowa amharska. Na rozważaniach nad abisyńskim kalendarzem upłynęła nam niepostrzeżenie cała godzina.
Nasz nowy znajomy ato Kasa Amanuel musiał być potężnym czarownikiem i nie lada zaklinaczem deszczu, gdyż punktualnie o pierwszej, czyli o siódmej czasu abisyńskiego, na dworze się rozpogodziło i zza osłony chmur wyjrzało blade słońce. W chwilę potem zakończyła się konferencja w naszym pokoju. Widocznie handlowcom także się spieszyło do przejażdżki po mieście.
Przed hotelem czekał na nas wóz pana Bernard — wspaniały sześcioosobowy „peugeot". Rozparliśmy się wygodnie na miękkich siedzeniach, monsieur Bernard zapuścił motor, prysnęły w obie strony wysokie fontanny błota i... rozpoczęła się nasza druga wędrówka poznawcza po cesarskiej stolicy.
Ta druga przejażdżka była o niebo lepsza od pierwszego spaceru. Nie trzeba już było pokonywać męczących pochyłości terenu, śpieszyć się i słuchać ciągłych poganiań Pawła. A najważniejsze, że nie musieliśmy już błądzić po omacku, bez żadnego planu.
Teraz mieliśmy do swej dyspozycji szybki, wygod
ny środek lokomocji oraz doskonałych, znających się na rzeczy przewodników. Addis Abeba rozkładała się przed nami jak wielki apetyczny placek, z którego nasi przewodnicy wydłubywali dla nas najsmaczniejsze rodzynki.
Najpierw pojeździliśmy trochę po handlowym śródmieściu.
Obejrzeliśmy sobie ruchliwy plac targowy, nowy gmach poczty oraz ośmiokątny kościół katedralny Świętego Jerzego. Kiedy mijaliśmy wylot uliczki, w której pan Bieganek nabył swoją podartą szammę, napomknąłem siedzącemu obok monsieur Bernard, że mój przyjaciel pobiera w tej uliczce lekcje języka amharskiego. Francuz pochwalił referenta za jego pilność i zaczął go wypytywać o szczegóły. Wtedy Pogromca Lampartów, zapominając o zasadach demokratycznego „savoir vivre", tak mnie uszczypnął, że o mało co nie spowodowałem katastrofy samochodowej.
Później zatrzymaliśmy się przed imponującą bramą pałacu cesarza Hajle Sełlasjego Pierwszego i podziwialiśmy przez chwilę pięknie umundurowanych wartowników z Gwardii Cesarskiej.
— Warto by odwiedzić kiedyś tego cesarza — powiedział nagle pan Bieganek. — Nie uważa redaktor?
— Człowieku, co pan bredzi! — szepnąłem przestraszony. — Niech pan poskromi swoją niepohamowaną ambicję! Z jakiej racji my do cesarza?
— Jak to: „z jakiej racji"? — zdenerwował się Wielki Odkrywca. — Jeżeli mógł nas przyjmować sudański Mahdi, to nie widzę powodu, dlaczego nie mielibyśmy złożyć wizyty cesarzowi Etiopii. Zupełnie nie rozumiem, skąd się bierze u pana ten kompleks niższości.
I referent od razu zaczął „nadawać bieg sprawie". Bez śladu zakłopotania spytał wprost Kasę Amanu-
ela, czy byłoby możliwe wyjednanie dla nas audiencji u cesarza. Monsieur Bernard, słysząc to pytanie, uśmiechnął się z aprobatą — natomiast Paweł zaskoczony bezczelnością pana Bieganka aż poczerwieniał z oburzenia. Abisyóczyk z lekka się zafrasował.
— Oczywiście, że tak — odrzekł z pewnym ociąganiem. Dżan hoj’ bardzo chętnie przyjmuje wybitnych cudzoziemców. Tylko, widzicie panowie, etykieta naszego dworu jest bardzo surowa i każdy odwiedzający musi zadośćuczynić określonym formalnościom. Po pierwsze: na taką audiencję trzeba bardzo długo czekać — co najmniej dwa lub trzy miesiące. Po drugie: etykieta wymaga, aby odwiedzający wręczył cesarzowi jakiś upominek.
— Upominek? — Pan Albin spochmurniał. — Ciekawe, jaki upominek?
— Upominki mogą być najróżniejsze. Obok pałacu mieści się całe muzeum prezentów składanych cesarzowi. Można tam znaleźć między innymi: kompletne wyposażenie fabryki guzików, wielki teleskop astronomiczny, wspaniałe garnitury klejnotów, rzadkie okazy broni myśliwskiej, a także- rzeczy mniej kosztowne.
— Proponuję, żeby pan sprezentował cesarzowi tamtą podartą szammę oraz wszystkie tomy swoich abisyńskich mądrości — wtrącił po polsku Paweł. — Cesarz na pewno będzie zachwycony i umieści to w muzeum na honorowym miejscu.
— Po trzecie — ciągnął dalej Kasa Amanuel — etykieta wymaga, aby wszyscy cudzoziemscy goście zjawiali się na audiencji w czarnych frakach.
— Uprzejmie dziękuję. To mi najzupełniej wystarczy — przerwał zirytowany pan Bieganek. — Wycofuję swój wniosek i rezygnuję z audiencji. Przy-
pomniałem sobie właśnie, że cesarz nie występuje już teraz na audiencjach w asyście żywych lwów, więc cała sprawa przestała mnie interesować.
Te męskie słowa naszego przyjaciela wywołały żywy oddźwięk u monsieur Bernard. Francuz z uznaniem popatrzył na pana Bieganka, po czym szeptem zapytał o coś Pawła.
— Monsieur Bernard dowiadywał się — zrelacjonował po polsku Paweł — czy pan Bieganek jest sławnym polskim myśliwym.
— I co pan mu powiedział? — spytał bez tchu Pogromca Lampartów.
— Powiedziałem, że oczywiście tak. Że jest pan największym w Polsce specem od „strzelania byków".
Po obejrzeniu śródmieścia zapuściliśmy się do dzielnicy willowej na krańcach Addis Abeby.
Stały tu śliczne, różowe domki w stylu włoskim oraz wielki nowoczesny hotel. Tę piękną dzielnicę, odbiegającą charakterem od reszty miasta, wybudowali sobie na mieszkanie po wygranej wojnie faszystowscy okupanci. W ślicznych domkach mieszkali niegdyś okupacyjni urzędnicy i oficerowie, w obecnym hotelu mieściły się koszary faszystowskiej żandarmerii.
Okupanci wiedzieli, co dobre! Powietrze dzielnicy willowej było przesycone mocnym aromatem eukaliptusów. Wszędzie dokoła, gdzie tylko zwracaliśmy oczy, mieniło się srebrzystogranatowe listowie gajów eukaliptusowych. Teren podnosił się tu wyraźnie, gaje eukaliptusowe wspinały się coraz wyżej, płaszczyzna przechodziła stopniowo w zbocze wyniosłego wzgórza.
Monsieur Bernard zatrzymał wóz. Podnieśliśmy głowy i patrzyliśmy na szczyt wzgórza. Widać tam było jakieś budowle — drewniane wprawdzie, lecz dość okazałe. Nad drewnianymi dachami królowała
srebrzysta kopułka. Przez dłuższą chwilę rozkoszowaliśmy się w milczeniu zapachem eukaliptusów. Było tak przyjemnie, iż zupełnie zapomnieliśmy, że mamy pogłębiać naszą wiedzę o Abisynii.
— Widzicie przed sobą Górę Pałacową — odezwał się wreszcie Kasa Amanuel. — Mieści się tam dawna rezydencja cesarska. Ta srebrna kopuła to mauzoleum wielkiego cesarza Menelika.
W tym momencie nastąpiła potworna kompromitacja Bwana Kubwy. Nasz czcigodny szef był niewątpliwie znakomitym handlowcem, lecz nie miał za grosz wyczucia chronologii historycznej. Usłyszał znajome imię Menelika, więc wypalił bez zastanowienia:
— Aha, już wiem, to ten syn króla Salomona i królowej Sabyl
Ato Kasa Amanuel i monsieur Bernard pokwitowali tę niesłychaną gafę dyskretnymi uśmiechami. Natomiast pan Bieganek, wściekły na Pawła za jego ostatni dowcip, użył sobie na całego.
— Co też obywatel dyrektor opowiada. Aż wstyd słuchać! Biblijny Menelik to był Menelik Pierwszy i panował przed trzema tysiącami lat — przecież mówiłem wyraźnie. A ten to cesarz Menelik Drugi, który zmarł dopiero przed pięćdziesięciu laty. No i proszę: kto z nas jest specem od strzelania bykowi Chyba nie ja?
Biedny Paweł! Czy to była jego wina, że tego samego dnia zaprezentowano mu wszystkich cesarzy Menelików, jakimi rgzporządzała abisyńska historia? Nie był jeszcze w tej historii należycie oblatany, więc pomyliły mu się numerki.
Ato Kasa Amanuel taktownie wybrnął z kłopotliwej sytuacji. Zaczął po prostu opowiadać o władcy, którego zwłoki spoczywały pod srebrną kopułą mauzoleum. Opowieść o Meneliku Drugim była równie
ciekawa, jak poranna legenda o jego biblijnym imienniku. .
— Menelik Drugi był największym z naszych cesarzy — mówił Kasa Amanuel. — Był to władca, który położył podwaliny pod nowoczesne państwo etiopskie, zwycięski wódz, który nauczył Europę szacunku dla Etiopii.
Zdaniem naszego przyjaciela, najwspanialszym wyczynem cesarza Menelika Drugiego było głośne zwycięstwo pod Aduą w roku 1896, gdzie został rozbity w proch i pył włoski korpus ekspedycyjny wysłany na podbój Abisynii. Zwycięstwo pod Aduą rozsławiło imię cesarza Menelika na cały świat i stało się groźnym ostrzeżeniem dla wszystkich europejskich kolonizatorów. Odtąd już nikt nie ośmielił się napadać na Abisynię — aż do powtórnej inwazji włoskiej w roku 1935.
— Ale nie chcę zamęczać panów historią naszych wojen — powiedział Kasa Amanuel. — Was znacznie bardziej zainteresuje fakt, że cesarz Menelik Drugi był założycielem Addis Abeby.
— Coś podobnego I — zdziwił się pan Bieganek. — To przed Menelikiem Etiopia w ogóle nie miała stolicy?
— Tak jakby nie miała — przyznał Abisyńczyk. — Cesarz Menelik był już od dawna potężnym władcą zjednoczonej Etiopii, przyjmował u siebie posłów i ambasadorów z całego świata, ale jego dwór przedstawiał się nader nędznie. Rezydencja cesarska mieściła się w niedostępnej górskiej twierdzy Entotto, gdzie nie było nawet przyzwoitych budynków mieszkalnych. Dwór i rodzina cesarska mieszkali w namiotach. Właściwą stolicą był ruchomy obóz podróżny cesarza. Bo Menelik większość swego czasu spędzał w podróżach. Jeździł od jednej prowincji do drugiej,
wprowadzał nowe porządki, rozstrzygał spory, wysłuchiwał skarg i próśb mieszkańców...
— Zupełnie jak nasi posłowie na Sejm — wyrwał się pan Bieganek.
— Niech się pan przestanie wygłupiać — skarcił go ostro Paweł.
Kasa Amanuel, nie zwracając uwagi na drobne utarczki polskich przyjaciół, ciągnął dalej swoją opowieść o powstaniu Addis Abeby. Z niemałym zdziwieniem dowiedzieliśmy się, że to miasto powstało z przyczyny bardzo romantycznej. Było po prostu prezentem dla ukochanej kobiety.
Sam cesarz Menelik, gdyby to od niego wyłącznie zależało, do końca życia nie zrezygnowałby ze swojej podróżnej stolicy. Ale te ciągłe podróże i brak stałego mieszkania bardzo się nie podobały ukochanej żonie Menelika — pięknej cesarzowej Taitu. Młoda kobieta źle się czuła w chłodnych murach twierdzy Entotto i marzyła o przeniesieniu się na słoneczną równinę Finfinnie, gdzie biły gorące źródła siarkowe, znakomicie ponoć robiące na cerę.
Cesarzowa zabrała się energicznie do suszenia głowy mężowi o zmianę mieszkania i wkrótce postawiła na swoim. Cesarz Menelik Drugi był dzielnym, nieustraszonym wodzem na wojnie, ale w domu wolał mieć spokój. Uległ więc prośbom żony i rozpoczął budowę nowej stolicy na równinie Finfinnie.
— A więc to miejsce, w którym znajdujemy się obecnie, nazywa się Finfinnie? — zapytał pan Bieganek.
Abisyńczyk kiwnął potakująco głową.
— Wobec tego wszystko rozumiem — ucieszył się Wielki Odkrywca. — Założę się, że cesarzową Taitu zwabił tu ten wspaniały aromat eukaliptusów.
— Jest pan w błędzie — uśmiechnął się Kasa Amanuel — wtedy nie było tu jeszcze eukaliptusów. Spa-
łona słońcem płaszczyzna Finfinnie wyglądała wówczas jak najprawdziwsza pustynia. Nie było na niej ani jednego drzewa, ani jednego krzaka. Pomysł zbudowania nowej stolicy na bezdrzewnej, pozbawionej cienia pustyni został uznany przez otoczenie cesarza za zupełne szaleństwo. Było z tego powodu wiele krzyku i wiele niezadowolenia.
Ale cesarz Menelik bardzo kochał cesarzową Taitu i postanowił spełnić jej marzenie za każdą cenę. Po zasięgnięciu opinii uczonego przyrodnika francuskiego kazał za wielkie pieniądze sprowadzić z Australii tysiące drzew eukaliptusowych, które słyną jako najszybciej rosnące drzewa na świecie. Eukaliptusy posadzono koło terenu przyszłego miasta i w ciągu kilku lat bezdrzewna równina Finfinnie zmieniła się w olbrzymi gaj eukaliptusowy. Dla podkreślenia, że nowa stolica jest prezentem dla ukochanej żony, Menelik nadał miastu nazwę Addis Abeba, co po am- harsku znaczy „Nowy Kwiat".
— To dopiero była miłość —■ rozczulił się pan Bie- ganek. — Do takiej miłości zdolni są tylko wielcy ludzie.
— O ile, oczywiście, dysponują odpowiednimi funduszami z wpływów podatkowych — ostudziłem zapał romantycznego referenta.
A Bwana Kubwa rzekł sarkastycznie:
— Miłość miłością, ale czuję, że znowu nas solidnie przemoczy, bo zaraz będzie lało.
Ta prozaiczna uwaga przemówiła do wszystkich. Na hasło monsieur Bernard zajęliśmy miejsca w samochodzie i ruszyliśmy z powrotem w kierunku śródmieścia.
— I znowu do tego nudnego hotelu! — zajęczał pan Bieganek. — Hotel i hotel. Wszystko się od hotelu zaczyna i na hotelu kończy.
Monsieur Bernard wyłowił z polskiego zdania po
wtarzające się słowo „hotel" i potrząsnął przecząco głową.
— Nie jedziemy do hotelu, messieurs. Pozwoliłem sobie zaprosić was do mnie na kolację. Sprawa ob- gadana już z dyrektorem. Mam nadzieję, że mi nie odmówicie.
Naturalnie, że nie odmówiliśmy. Wprawdzie referent szepnął cichutko, że wolałby, żeby nas zaprosił do swego domu ato Kasa Amanuel, bo tam byłoby ciekawiej, ale referent bywał kapryśny jak cesarzowa Taitu i nie należało na to zwracać zbytniej uwagi.
Przyjąłem zaproszenie w imieniu nas obu, a panu Biegankowi powiedziałem na wszelki wypadek:
— Tylko niech pan przy tej kolacji nie bierze za dużego tempa, bardzo pana o to proszę.
Francuski pośrednik mieszkał w samym środku handlowego śródmieścia, w dwupiętrowym murowanym domu. Mieszkanie miał urządzone bardzo przyjemnie, ale całkowicie po europejsku. Nic z kolorytu lokalnego. Jedyną abisyńską osobliwością domu był czarny służący, który otworzył nam drzwi. Pan Bieganek określił go od razu jako „człowieka ze szczepu Szankilla".
Monsieur Bernard wprowadził nas do saloniku i poprosił, żebyśmy na radzie zabawiali się sami, podczas gdy on zajmie się kolacją. Zaraz potem zjawił się „człowiek ze szczepu Szankilla" z dzbankiem lemoniady oraz pełną tacą herbatników i innych słodyczy. Postawił to wszystko na stoliku pod oknem i ulotnił się bez słowa.
Większość towarzystwa nie kwapiła się do słodyczy, żeby nie psuć sobie apetytu przed kolacją. Tylko pan Bieganek nie należał do ludzi, przepuszczających podobne okazje. Natychmiast poskoczył do stolika i wychwycił z tacy największą paczkę herbatników. Ale po bliższym przyjrzeniu się odrzucił ją tak gwał
townie, jakby to nie były herbatniki, lecz kawał rozżarzonego węgla.
Coś podobnego I — zawołał z niekłamanym oburzeniem. — Przecież to polskie herbatniki. Napisane wyraźnie: „E. Wedel — madę in Poland".
Paweł i ja w jednej chwili znaleźliśmy się przy stoliku. Zaczęliśmy sobie wyrywać paczkę z herbatnikami. Najpierw chwyciłem ją ja, żeby pochwalić się przed Kasą Amanuelem, że polskie słodycze docierają nawet do Abisynii. Potem zabrał herbatniki Paweł i zaczął krytykować ich opakowanie. Mówił, że nie jest ono wcale przystosowane do warunków afrykańskich i że naszych eksporterów należałoby za to porządnie stuknąć.
A pan Bieganek głośno narzekał:
— Więc po to taska się człowiek aż do Etiopii! Po to wyłamuje sobie język z rozmaitymi cudzoziemcami i od trzech dni moknie na deszczu! Żeby na koniec poczęstowano go polskimi herbatnikami Wedla, które można dostać w każdym warszawskim sklepie!
Ale po tym pierwszym rozczarowaniu czekała nas miła niespodzianka. Monsieur Bernard przygotował na naszą cześć kolację w stylu całkowicie abisyńskim. Kiedy gospodarz zakomunikował nam tę nieoczekiwaną nowinę, pan Bieganek wydał z siebie okrzyk tak żywiołowej radości, że „człowiek ze szczepu Szan- killa" — uprzątający właśnie szklanki i talerze ze stolika pod oknem — drgnął niespokojnie i dziko błysnął oczami. Prawdopodobnie okrzyk naszego przyjaciela przypominał mu jakieś odgłosy rodzinnej dżungli.
Na zaproszenie monsieur Bernarda przeszliśmy do jadalni, gdzie czekał na nas biało nakryty stół, zastawiony przysmakami abisyńskiej kuchni.
Ku wielkiemu niezadowoleniu pana Bieganka kolacja okazała się bardzo skromna, składała się głów
nie z krajowego chleba, „indżera", oraz z dużej miski brunatnego sosu mięsnego o nazwie „uot". Poza tym były jeszcze rozmaite sałatki jarzynowo-owocowe z bananów, dyni i jeszcze czegoś, abisyńskie piwo „talia" i wino z miodu „tedż" — w okrągłych glinianych karafkach z długimi wąskimi szyjkami.
Abisyński chleb, indżera, był rodzajem podpłomyka i przypominał z wyglądu ogromne, cieniutko pokrojone płaty bardzo porowatej gąbki. Smakiem jednak nie różnił się wiele od naszego żytniego chleba. Natomiast sos uot...
Nie, o sosie uot trzeba opowiedzieć bardziej szczegółowo.
Ato Kasa Amanuel — po wyliczeniu nazw poszczególnych składników uczty — wyjaśnił nam, że wszystko to je się bez używania łyżek, widelców i noży. Indżerę odrywa się po prostu palcami po kawałku od macierzystego płata i macza się, również przy pomocy palców, we wspólnej misie sosu uot.
Ten sposób jedzenia palcami był dla nas zupełnie nowy i trochę krępujący, więc Paweł i ja ociągaliśmy się z rozpoczęciem kolacji, czekając na gospodarza. Co innego pan Bieganek. Dla niego nie istniały przy jedzeniu żadne trudności. Bez namysłu oderwał spory kawałek indżery, obmaczał go na wszystkie strony w gęstym sosie, starając się zagarnąć pod chleb jak najwięcej kawałków mięsa, po czym zwinął to wszystko w smakowity kąsek i wsadził sobie w usta.'
Do tej chwili wszystko szło pięknie i gładko. Ale po przełknięciu indżery i uotu nasz przyjaciel raptownie poczerwieniał, zakrztusił się i — z oczami pełnymi łez, z szeroko otwartymi ustami — począł spazmatycznie oddychać, jak człowiek, któremu grozi uduszenie.
W pierwszej chwili Paweł i ja trochę się przestraszyliśmy, bo wyglądało to dosyć groźnie, ale Kasa
Amanuel nawet nie drgnął, a monsieur Bernard tylko się lekko uśmiechnął i powiedział współczująco:
— Bardzo pana przepraszam, zapomniałem uprzedzić, że sos jest ostry. Dla człowieka nie przyzwyczajonego...
Ale duma pana Bieganka nie znosiła żadnego współczucia. Potęgą woli opanował odruch słabego ciała, otarł łzy i rzekł tonem Muciusa Scaevoli', kładącego rękę w ogień:
— Ostry? Przesada, jadałem już rzeczy ostrzejsze.
Dla potwierdzenia tych słów oderwał nowy kawał
indżery i jeszcze obficiej skąpał go w brązowym sosie.
Wtedy i my zdecydowaliśmy się na skosztowanie niebezpiecznego przysmaku. Chociaż uczyniliśmy to bardzo ostrożnie, reakcja była równie silna, jak u naszego towarzysza, i spłakaliśmy się jak bobry. Paweł oświadczył, że po zjedzeniu miski uotu można śmiało występować w cyrku w charakterze połykacza ognia.
Ale to chyba była przesada, bo trzeci kęs indżery z uotem przeszedł nam przez gardło już zupełnie gładko. Przy tym ta potrawa abisyńska była diabelnie smaczna. Pan Bieganek w dalszym ciągu biesiady tak przypiął się do miski z ognistą ingrediencją, że dwa razy musiałem go odciągnąć od niej siłą.
Z niemałym zdziwieniem dowiedzieliśmy się od Kasy Amanuela, że dwoma głównymi składnikami znakomitego sosu są: czerwony pieprz abisyński „ber- berie" oraz... stare masło.
Po usłyszeniu tej rewelacji pan Bieganek od razu chwycił się za brzuch i stwierdził, że czuje się „jakoś nieszczególnie". Ale Abisyńczyk go uspokoił, że stare masło w sosie z pewnością mu nie zaszkodzi. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że w Abisynii od ty-
siąca lat używa się starego masła jako środka leczniczego. Im masło jest starsze, tym lepiej działa. Masłem dwuletnim karmi się nawet niemowlęta, aby zabezpieczyć je od rozmaitych chorób.
Przypuszczam, że polskim czytelnikom ten abisyń- ski zwyczaj wyda się jakimś barbarzyńskim zabobonem. Ale nie śmiejcie się z niego przedwcześnie, moi mili. Jeżeli Abisyńczycy od tysiąca lat leczą swe dzieci starym masłem, to z pewnością coś w tym jest. Podróże po dalekich krajach nauczyły mnie, że w każdym starym zwyczaju ludowym kryje się jakaś mądrość. Dlatego wcale bym się nie zdziwił, gdyby pewnego dnia europejscy uczeni nagle odkryli, że stare masło zawiera w sobie czynniki bakteriobójcze. Przecież i cudotwórcza penicylina zaczęła się od pleśni, pajęczyn i innych podobnie nieapetycznych rzeczy.
Po zjedzeniu indżery i uotu zabraliśmy się do napojów. I oto nowa osobliwość. Okazało się, że abisyń- skie piwo talia przyrządzają zawsze kobiety, natomiast produkcja wina tedż zastrzeżona jest wyłącznie dla mężczyzn.
Pan Bieganek, jak zwykle, okazał się dżentelmenem.
— Szacunek dla płci pięknej — powiedział — każe mi rozpocząć od piwa.
I z godną miną nalał sobie pełną szklankę ciemniejszego płynu. Ale po nadpiciu pierwszego łyku straszliwie się skrzywił i szybko odsunął od siebie napoczętą szklankę.
— Dopiero teraz sobie przypomniałem, że ten austriacki lekarz zabronił mi pić piwo — usprawiedliwił się. — O winie nic nie mówił. Wino jest podobno znacznie zdrowsze.
Wobec tego my także nie próbowaliśmy już piwa i zabraliśmy się od razu do tedżu.
Tedż okazał się znakomity. Był to zwykły miód rozpuszczony w wodzie i sfermentowany z jakimiś
abisyńskimi liśćmi. Smakował jak lekkie białe wino i działał rozweselająco.
Smaczna kolacja rozbudziła w nas wielką ciekawość do kuchni abisyńskiej. Zaczęliśmy wypytywać Kasę Amanuela, co jego rodacy najchętniej jedzą poza in- dżerą i uotem.
Ale Abisyńczyk nie zdradzał wielkiej ochoty do wynurzeń na ten temat.
— Moi drodzy — powiedział — dla cudzoziemca w nieznanym kraju wszystko jest albo dziwne, albo śmieszne. W pierwszych dniach moich studiów w Paryżu również wiele rzeczy mnie tam śmieszyło i dziwiło. Rozumiem więc, że i wy chcecie jak najwięcej pośmiać się i nadziwić. Ale uprzedzam: Etiopowie są dumni i bardzo nie lubią, kiedy europejscy goście wyśmiewają stare zwyczaje ich ojczyzny.
Na koniec jednak dał się ubłagać i wyjawił nam pewną rzecz — zarazem dziwną i zabawną.
Powiedział nam mianowicie, że najulubieńszym tradycyjnym przysmakiem Abisyńczyków jest surowe mięso.
U narodów "pasterskich, bytujących w prymitywnych warunkach, upodobanie do surowego mięsa jest rzeczą zupełnie naturalną. Nie ma w tym jeszcze nic dziwnego. Ale sprawa nie kończy się na tym. Częste spożywanie surowego mięsa wywołuje u Abisyńczyków przykrą chorobę zwaną tasiemcem. Ta nieprzyjemna dolegliwość żołądkowa przybiera w Abisynii rozmiary masowe. Prawie każdy Abisyńczyk co pewien czas zapada na tasiemca. Jedynym lekarstwem na tę chorobę jest wywar z liści abisyńskiego drzewa „koso" — najsilniejszy na świecie środek przeczyszczający. Ale chory musi wtedy porzucić wszelkie zajęcia. Nic więc dziwnego, że przy masowych zachorowaniach na tasiemca kuracja koso powoduje pewne trudności i zahamowania w działalności całego apa-
ratu państwowego. W Abisynii zdarza się, że klient przychodząc do biura lub urzędu znajduje drzwi zamknięte, a na drzwiach kartkę z lakonicznym napisem: Nieczynne z powodu kuracji koso. Przedłużał to bardzo załatwienie wielu spraw prywatnych i państwowych. Dlatego rząd coraz energiczniej zwalcza stary zwyczaj jedzenia surowego mięsa. Smakosze abisyńscy ogromnie ubolewają z tego powodu, alei racja stanu jest ważniejsza.
Zainteresowała nas ta historia. Pan Bieganek — który od czasu swej niedyspozycji uważał się za wybitnego specjalistę w dziedzinie chorób żołądkowych — wypytywał Abisyńczyka, jak wyglądają drzewa koso i jak się sporządza ów leczniczy wywar. Na koniec, żeby pocieszyć Kasę Amanuela, powiedział:
— U nas nie jedzą surowego mięsa, ale załatwianie spraw w urzędach także trwa bardzo długo. Widocznie takie już czasy.
Pod koniec kolacji, po wypiciu ¡kilku szklanek tedżu, pan Bieganek zupełnie się rozkrochmalił i zaczął się zachowywać jak „król życia". W pewnej chwili zadzwonił nożem w szklankę i oznajmił po polsku:
— Teraz opowiem wam o cesarzu Teodorze Drugim! Dyrektor nie pozwolił mi opowiedzieć rano, to opowiem teraz.
Ale Bwana Kubwa, który również wypił sporo tedżu, spiorunował wzrokiem mówcę i stanowczo się sprzeciwił:
— Nie zgadzam się na żadne opowiadanie o cesarzu Teodorze. Mam dosyć pańskich starożytnych bzdur.
Tym razem stanąłem po stronie Pawła.
— Panie Albinie — powiedziałem tonem łagodnej perswazji — niech pan da spokój z tym Teodorem. Co panu strzeliło do głowy?
Pan Bieganek rzucił mi spojrzenie pełne wyrzutu.
Tak patrzył Juliusz Cezar, kiedy — otoczony przez spiskowców — dostrzegł wśród nich swego przyjaciela, Brutusa: „Więc i ty, Brutusie, przeciwko mnie?"
Tak, byłem przeciwko niemu. Tedż dodał mi odwagi i rozjaśnił myśli. Dopiero w tej chwili zdałem sobie sprawę, że nie chcę słuchać o cesarzu Teodorze Drugim z powodów natury zasadniczej.
Kiedy monsieur Bernard zainteresował się treścią naszego sporu, przeszedłem na angielski i śmiało wyłożyłem swoje argumenty.
— Kolega chce opowiedzieć o cesarzu Teodorze Drugim, a ja nie chcę już słuchać o żadnych cesarzach. Ciągle tylko cesarze i cesarze. Jakby w Abisynii nie było nikogo i niczego oprócz cesarzy. Na śniadanie — Menelik Pierwszy, syn króla Salomona i królowej Saby, na obiad — Menelik Drugi, mąż pięknej i kapryśnej Taitu — a teraz na kolację ten nieszczęsny Teodor Drugi, którego droga do tronu była podobno bardzo dziwna. Mam już tego po dziurki w nosie. Ja muszę napisać reportaż o Abisynii, a nie będę przecież pisał o samych cesarzach!
Zupełnie nieoczekiwanego sprzymierzeńca znalazłem w Kasie Amanuelu. Abisyńczyk od razu zgodził się ze mną, że reportaż abisyński nie powinien się składać z samych historii cesarskich. Powiedział, że w Abisynii jest jeszcze wiele innych ciekawych rzeczy, i obiecał, że postara się mnie z nimi zapoznać.
— Ale cesarzy niech pan się całkiem nie wyrzeka — dodał na zakończenie. — Historie o niektórych władcach są bardzo interesujące. Można się z nich wiele dowiedzieć o dziejach i obyczajach naszego narodu.
Po kolacji przeszliśmy znowu do saloniku i „człowiek ze szczepu Szankilla" przyniósł kawę. Kawa była świetna, podana po abisyńsku — w małych fili* żaneczkach z dwoma uszkami.
Kasa Amanuel szybko wychylił swoją filiżankę, p0 czym wstał i skłonił się gospodarzowi.
— W Etiopii podanie kawy — wyjaśnił — to znak że goście powinni już zakończyć swoją wizytę.
Pan Bieganek szybko zapisał to w zielonym notesie a następnie dał wyraz swemu zdziwieniu.
— Zabawny kraj ta Etiopia — powiedział — w Polsce wszystko zaczyna się od kawy, a w Etiopii na odwrót: na kawie wszystko się kończy.
Po opuszczeniu gościnnego domu pożegnaliśmy się serdecznie z Kasą Amanuelem. Abisyńczyk przy pożegnaniu jeszcze raz powtórzył udzieloną mi przedtem obietnicę i przyrzekł, że w miarę możności nadal będzie nas wtajemniczać w sprawy swej ojczyzny.
Kiedy pozostaliśmy sami, pan Bieganek od razu stracił humor i zaczął pojękiwać, że „czuje się nieswojo" i że to stare masło w sosie musiało mu jednak zaszkodzić.
— Niech pan się nie martwi — pocieszyłem go. — W Abisynii jest mnóstwo drzewek rycynowych, a poza tym ma pan przecież receptę na wywar z liści koso.
Referent nic nie odpowiedział na tę złośliwość, tylko ciężko westchnął. Tym ciężkim westchnieniem zakończył się trzeci dzień naszego pobytu w kraju Zdobywczego Lwa z Plemienia Judy.
Dwa beznadziejne dni — Historia nieszczęsnego cesarza Teodora — Kasa Amanuel wyzwala nas z nudy — Kłótnia z Pawłem
— Wyjeżdżamy z Addis Abeby — Towarzysze podróży — Jak powstała kole] Addis Abeba—Dżibuti — Zatarg z Francuzem
— Wizyta w wagonie trzeciej klasy — Dlaczego w Abisynii jest tylu zagranicznych specjalistów — Stacja Auasz — Nocna
awantura
Następne dwa dni upłynęły nam w męczącej nudzie. Przez większą część tego czasu lał deszcz i trzeba było siedzieć murem w hotelu. Kiedy deszcz przestawał padać, wychodziliśmy z panem Biegankiem na miasto. Ale samotne spacery, bez pieniędzy i przewodników, nie przyczyniały się zupełnie do wzbogacenia naszej wiedzy o mieście cesarzowej Taitu.
Całymi godzinami włóczyliśmy się bez celu po tych samych ulicach, oglądając znane już rzeczy, i wzajemnie zwalaliśmy na siebie winę za idiotyczny pomysł nieudanej wyprawy abisyńskiej. Potem — bardzo zmęczeni i często przemoczeni do szpiku kości, gdyż po cofnięciu przez Pawła „kieszonkowego" nie mieliśmy już pieniędzy na taksówki — wracaliśmy do hotelu, aby nudzić się dalej wśród czterech ścian naszego pokoju.
Bwana Kubwa zupełnie się od nas odseparował i pozostawił nas na łasce losu. Monsieur Bernard zabierał go rano swoim samochodem i przez cały dzień odwiedzali różnych kupców i pośredników handlowych. Poczciwy Francuz początkowo zaproponował, żeby i nas zabierać na te objazdy, ale Paweł nie zgo
dził się, twierdząc, że (pan Bieganek swoimi ciągłymi pytaniami przeszkadza mu w skupieniu myśli.
Nasz abisyński znajomy ato Kasa Amanuel, który naobiecywał nam tyle pięknych rzeczy, również zapomniał o swoich obowiązkach przewodnika i opiekuna, gdyż przepadł jak nasze „kieszonkowe" i nie dawał żadnego znaku życia.
Z braku innego towarzystwa zaczęliśmy zachodzić do pana Maćka, uprzejmego zarządzającego hotelu. Ale pan Macek miał bardzo mało czasu, a poza tym zupełnie nie nadawał się na przewodnika po Abisynii. Zamiast opowiadać o osobliwościach abisyńskich, zamęczał nas wspomnieniami ze swojej rodzinnej Pragi, z której wyemigrował przed trzydziestu laty, i tłumaczył nam szczegółowo, jak się przyrządza pieczeń z knedlami oraz inne przysmaki czeskie. Ludzie interesujący się Abisynią nie mieli czego szukać w biurze pana Maćka.
Zostaliśmy więc zupełnie osamotnieni i w zadesz- czonej Addis Abebie nudziliśmy się zupełnie tak samo, jak ongiś piękna cesarzowa Taitu w górskiej twierdzy Entotto.
Pan Bieganek naturalnie skorzystał z tej nudy i zaraz pierwszego przedpołudnia opowiedział mi swoją słynną historię o nieszczęsnym cesarzu Teodorze Drugim. Pamiętając o radzie Kasy Amanuela, już się temu specjalnie nie sprzeciwiałem. I dobrze zrobiłem, bo historia była naprawdę interesująca i można się z niej było dużo dowiedzieć o Charakterze Abisyń- czyków.
Opowieść pana Bieganka o cesarzu Teodorze Drugim stanowczo zasługuje na powtórzenie w tej książce. Muszę was jednak uprzedzić, drodzy Czytelnicy, że będzie to opowieść dosyć długa i bardzo smutna.
Cesarz Teodor Drugi żył mniej więcej przed stu laty i panował prawie bezpośrednio przed cesarzem Me-
nelikiem Drugim. Abisynia w tym czasie znajdowała się w stanie zupełnego chaosu. Potężni rasowie, czyli władcy poszczególnych prowincji, toczyli między sobą zacięte boje i osadzali na tronie cesarskim swoich posłusznych protegowanych. Ponadto w całym kraju wrzała wojna religijna między chrześcijanami a muzułmanami. A z zewnątrz ostrzyli sobie zęby na Abisynię europejscy kolonizatorzy.
Cesarz Teodor Drugi — który przed wstąpieniem na tron nazywał się po prostu Kasa, jak nasz abisyń- ski znajomy — należał do najuboższej linii cesarskiej rodziny Salomonidów. Ojciec jego był zarządcą maleńkiego powiatu, a kiedy umarł, pozostawił rodzinę w takiej nędzy, że matka przyszłego cesarza musiała zarabiać na życie sprzedawaniem lekarstwa koso na targu jednego z miast abisyńskich.
Kasa wychowywał się w klasztorze nad jeziorem Tana, ponieważ uboga matka przeznaczyła go do stanu duchownego. Ale młody Salomonida, który od najwcześniejszych lat odznaczał się wielkimi zdolnościami i szaloną ambicją, nie zamierzał wcale zostać księdzem. Po osiągnięciu pełnoletności nawiał z klasztoru, dobrał sobie bandę, takich jak On sam, zabijaków i zajął się rozbójnictwem na drogach publicznych.
Ponieważ w owym czasie, jak już wspomniałem, w całej Abisynii toczyły się walki między chrześcijanami i mahometanami — więc rozbójnictwo, skierowane przeciwko bogatym kupcom mahometańskim, było uważane za coś w rodzaju patriotycznej partyzantki. W krótkim czasie Kasa zdobył sobie sławę wielkiego partyzanta i obrońcy wiary chrześcijańskiej. A że był utalentowanym wodzem i szczodrym zwierzchnikiem, więc do jego szeregów garnęli się ze wszystkich stron kraju biedni chłopi i bezrobotni żołnierze. Skromny początkowo oddział zmienił się
| czasem w silną armię, która opanowała kilka rozległych prowincji.
Wzrost wpływów „syna handlarki koso" — jak pogardliwie nazywano Kasę na dworze abisyńskim — poważnie zaniepokoił ówczesnego cesarza i stojących za nim rasów. Postanowiono skończyć z niebezpiecznym rywalem z rodu Salomonidów i wysłano przeciwko niemu całą cesarską armię z zadaniem zmiażdżenia „buntownika i zbójcy".
Sprawy przybrały jednak zupełnie inny obrót. „Buntownik i zbójca" odniósł zdecydowane zwycięstwo nad wojskami cesarskimi, stając się najpotężniejszym rasem w całej Abisynii.
Wkrótce po tej klęsce umarł panujący cesarz. Dworscy rasowie wybrali ze swego grona następcę zmarłego i wezwali „abunę", czyli najstarszego z biskupów abisyńskich, dla dokonania koronacji nowego cesarza.
Ale ras Kasa, który miał dobre „chody" wśród duchowieństwa, dowiedział się, którędy abuna będzie jechał na koronację, i urządził na niego zasadzkę. Po czym — mając już w swym ręku metropolitę i wiezione przez niego insygnia władzy cesarskiej — zażądał, aby abuna jego samego ukoronował na cesarza. Zwierzchnik kościoła abisyńskiego nie wzdragał się specjalnie przed wywyższeniem sławnego „obrońcy wiary chrześcijańskiej". Były rozbójnik drogowy i niedoszły ksiądz został ukoronowany na Króla Królów (Neguse Negest) — jak brzmi jeden z oficjalnych tytułów cesarza abisyńskiego.
Po wstąpieniu na tron ras Kasa przybrał imię Teodora Drugiego. Imię to podyktowała mu ambicja. Istniała bowiem stara legenda abisyńska, głosząca, ie „sprawiedliwy i dzielny władca Abisynii, imieniem Teodor, zwycięży wszystkich wyznawców Islamu, wyzwoli z rąk niewiernych Jerozolimę i zasiądzie na
tronie króla Salomona”. Syn handlarki koso wierzył, że właśnie on bądzie tym Teodorem, który odzyska tron biblijnego przodka.
Początkowo panowanie Teodora Drugiego rozwijało się pomyślnie. Był to niewątpliwie pierwszy władca abisyński, który chciał wyprowadzić Abisynię z mroków feudalnego średniowiecza i przekształcić ją w państwo nowoczesne. Zmusił do posłuszeństwa roz- wielmożnionych rasów, sprowadził sobie europejskich doradców, tępił handel niewolnikami, ustanawiał postępowe prawa, wiele ważnych stanowisk państwowych obsadził zdolnymi ludźmi nieszlacheckiego pochodzenia.
Niestety, ten rozumny i postępowy władca po kilku latach zaczął zdradzać objawy choroby umysłowej. Przy najdrobniejszym sprzeciwie wpadał w szał i uderzeniem pięści potrafił zabijać najbliższych współpracowników. Poza tym gorszył swych poddanych nieprzystojnym zachowaniem, swoim ministrom pokazywał się zupełnie nago, ośmieszał się różnymi bezsen- sowymi zarządzeniami.
Szaleńcze wybryki cesarza pozbawiły go zaufania poddanych i wzbudziły przeciwko niemu powszechną nienawiść. Sytuację Teodora pogarszał jeszcze fakt, że z zewnątrz również zagrażało mu niebezpieczeństwo. Wielka Brytania zmierzała wyraźnie do podboju Abisynii i opanowania źródeł Błękitnego Nilu, który bierze początek w abisyńskim jeziorze Tana.
Ale Wielka Brytania nigdy nie wszczynała wojen kolonialnych bez odpowiedniego pretekstu. Czytelnicy mojej książki „Siadami Stasia i Nel" pamiętają zapewne, że w Sudanie pretekstem do wojny stało się zabicie przez mahdystów generała Gordona. W Abisynii za taki pretekst posłużyło szaleństwo cesarza Teodora.
Cesarz Teodor Drugi w chwilach wolnych od cho
roby był śmiałym politykiem i marzył o zdobyciu dla Abisynii stanowiska światowego mocarstwa. Ale narastająca choroba nadała temu marzeniu kształt zupełnie wariacki. Półobłąkany cesarz wmówił sobie, że najprościej osiągnie swój cel przez... spokrewnienie się z rodziną królewską Wielkiej Brytanii. Niewiele myśląc, zwrócił się listownie do owdowiałej królowej angielskiej Wiktorii i... zaproponował jej małżeństwo.
Anglicy w tym wypadku nie wykazali swego przysłowiowego poczucia humoru i oświadczyny afrykańskiego cesarza potraktowali niezwykle brutalnie. Po prostu nie raczyli nawet odpowiedzieć. Nieprzytomny z wściekłości i upokorzenia Teodor kazał zakuć w łańcuchy angielskiego konsula i wysiedlić z Abisynii wszystkich cudzoziemców. Angielscy kolonizatorzy tylko na to czekali. Czterdziestotysięczna ekspedycja karna pod dowództwem generała sir Roberta Napiera wyruszyła na podbój źródeł Błękitnego Nilu.
Teodor bronił się mężnie, ale nie mając za sobą narodu, odstręczonego cesarskimi szaleństwami, musiał się wreszcie wycofać do górskiej twierdzy Mag- dala.
Kiedy Anglicy poczęli bombardować Magdalę huraganowym ogniem artylerii, cesarz kazał opuścić fortecę wszystkim, którym brakło odwagi, i pozostał w niej tylko z rodziną i najwierniejszymi dworzanami. Widząc, że wszystko stracone, wysłał oblegającym Anglikom tysiąc wołów na ucztę zwycięstwa, po czym wystrzałem z rewolweru pozbawił się życia.
Przed śmiercią napisał jeszcze list do angielskiego głównodowodzącego. Końcowy ustęp tego listu, zachowanego do dzisiaj w brytyjskich archiwach, brzmiał:
Wszystko, co uczyniłem złego memu narodowi, niechaj Bóg obróci w dobre. Zamierzałem z bożą pomocą
zdobyć cały świat. I postanowiłem Umrzeć, jeżeli tego celu nie uda mi się osiągnąć.
Po śmierci cesarza nastąpił zwrot, zdarzający się w historii dosyć często. Powszechnie znienawidzony władca jednym czynem patriotycznej odwagi odzyskał całą utraconą popularność i zaufanie narodu. Od tragicznej fortecy popłynęła na Abisynię pieśń sławy i zemsty: „Tam w Magdali rozległ się krzyk. Umarł lew, dla którego hańbą byłoby zginąć z ręki człowieka..."
Do tej pory nie wyjaśnione są przyczyny, które zmusiły Napiera, mianowanego w tym czasie lordem Magdali, do wycofania się z Abisynii. Angielski wódz odchodził wierząc, że wróci przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ale okazja już się nie nadarzyła. Cesarz Menelik Drugi, który w kilka lat później zajął miejsce nieszczęsnego Teodora, dał pod Aduą Włochom taką szkołę, że europejskim kolonizatorom odechciało się na pół wieku zamachów na wolność Abisynii.
Opowieść pana Bieganika o cesarzu Teodorze była jedynym ciekawym momentem naszego dwudniowego odosobnienia. Po tej opowieści pogrążyliśmy się znowu w nudzie i deszczu. I tak trwało do końca owej koszmarnej dwudniówki.
Ale na trzeci dzień wszystko zmieniło się na lepsze. Tego dnia — po raz pierwszy od naszego przyjazdu do Abisynii — zbudziło nas z rana słońce. Kto nie był nigdy w Abisynii w czasie „dużej pory deszczowej", ten nie potrafi zrozumieć, ile radości może dostarczyć prosty fakt, że po przebudzeniu nie słyszy się bębnienia w szyby, a na twarzy czuje się ciepły dotyk słońca.
Po szczęśliwej odmianie pogody nastąpiło drugie ważne wydarzenie — jeszcze szczęśliwsze. Monsieur
Bernard przywiózł do hotelu żagiliionego Kasę Arna- nuela.
Abisyóczyk powitał nas z miną niewiniątka i wcale nie przejął się naszymi spojrzeniami, pełnymi wyrzutu.
— Nie gniewajcie się na mnie, panowie — powiedział wesoło. — Nie zapomniałem o mojej obietnicy, ale byłem bardzo zajęty. Za to dzisiaj przychodzę z pewną propozycją, która powinna okupić moją dwudniową nieobecność.
Uśmiechnął się przy tym tak tajemniczo i obiecująco, że ogarnęło mnie miłe podniecenie.
— Wiem, co to za propozycja — domyślił się pan Bieganek. — Chce pan nas zaprosić do siebie na surowe mięso. Ale ja się na to nie piszę.
Abisyóczyk tylko głową pokręcił i spojrzał porozumiewawczo na Francuza. Chodziło mu wyraźnie o to, żeby propozycję zreferował monsieur Bernard, który był z nami w bliższej komitywie.
Kiedy monsieur Bernard to uczynił, aż zagwizdałem z podziwu, a pan Bieganek dostał nerwowych wypieków. Propozycja była wspaniała! Najwspanialsza, jaką można sobie wyobrazić!
Oto Kasa Amanuel wybierał się z polecenia swego banku na parę dni do Hararu. Miasto to jest stolicą prowincji, która słynie z plantacji kawy i z różnych innych ciekawych rzeczy. Ponieważ wiedział, że jesteśmy spragnieni abisyńskich osobliwości, więc proponował, abyśmy towarzyszyli mu w tej podróży. Proponował to oczywiście tylko panu Biegankowi i mnie, gdyż Paweł i monsieur Bernard byli związani swymi interesami z Addis Abebą.
Spojrzeliśmy z niepokojem na Pawła. Jak też odniesie się do tej propozycji nasz despotyczny szef?
Bwana Kubwa w pierwszej chwili poczerwieniał jak burak i zupełnie go zatkało. Bo pomyślcie tyl
ko — naraz ulega odwróceniu faormalny porządek rzeczy: on zostaje, a my mamy jechać. Niełatwo mu sią było z tym pogodzić. Tak się zastanawiał nad odpowiedzią, że żyły nabrzmiały mu na czole. Wreszcie wymruczał z ledwie hamowaną złością:
— Przyznaję, że jestem tą propozycją zaskoczony. Podróż do Hararu to bardzo kosztowna wyprawa, a my musimy oszczędzać.
— Pawełku I — szepnąłem błagalnie. — Przecież to jedyna okazja do napisania dobrego reportażu. Ato Kasa Amanuel był łaskaw nam obiecać...
— Pawełkul Pawełku! — rozzłościł się na dobre nasz szef. — Pawełku, daj na szammę, na taksówki, na lekarza! Pawełku, daj na podróż do Hararu! A później będzie: Pawełku, łam sobie głowę, skąd wytrzasnąć pieniądze na bilet powrotny! I po co ja cię spotkałem w tym Egipcie? Czy za te parę lat spędzonych wspólnie w szkole mam płacić przez całe życie? Nie, nie zgadzam się! Nie chcę słyszeć o żadnym Hararze! Nie dam na to złamanego grosza!
Wtedy zabrał głos pan Bieganek.
— Obywatelu dyrektorze — powiedział z kamiennym spokojem. — To chyba jakieś nieporozumienie. Przecież my nie jesteśmy u obywatela dyrektora na utrzymaniu. Ja osobiście przebywam w Etiopii na urlopie wypoczynkowym za własne, ciężko zapracowane pieniądze. A obywatel redaktor, o ile wiem, korzysta z delegacji redakcyjnej.
Przez chwilę wydawało się, że z purpurowych policzków Pawła wytryśnie krew. Zabulgotał jak rozwścieczony indor:
— A więc to tak? W ten sposób odwdzięczacie mi się za to, że zabrałem was do Abisynii? Za moją życzliwość i opiekę? Za cierpliwe wysłuchiwanie waszych idiotycznych legend? A więc dobrze! Zaraz
wypłacam wam wasze udziały i nie chcą więcej
Wyjął z kieszeni portfel i rozlatanymi rękami zaczął odliczać zielone papierki.
Monsieur Bernard, który, nie rozumiejąc całej tej sceny, sądził, że Paweł daje nam pieniądze na podróż do Hararu, wmieszał się do rozmowy.
— To bardzo dobry pomysł z tym Hararem — po- wiedział. — Pan dyrektor nie może wyjechać z Addis Abeby, ale pańscy koledzy mają świetną okazję do rozejrzenia się po najciekawszej prowincji Etiopii. Harar to duży ośrodek handlowy. Są tam hurtownicy kawy i inni poważni kupcy. Ato Kasa Amanuel ułatwi pańskim kolegom nawiązanie z nimi stosunków. Kto wie, czy w przyszłości nie uda się tam uzyskać jakichś zamówień dla waszego przemysłu.
Paweł przestał liczyć pieniądze. Nadmiar krwi odpłynął mu z policzków, a na czole pojawiła się pionowa zmarszczka zastanowienia.
— Na pewno wszystko załatwimy, Pawełku i— dorzuciłem swoje trzy grosze. — Zobaczysz, że będziesz z nas zadowolony. Mamy przecież trochę smykałki handlowej, no nie? Pamiętasz, jak w Sudanie reklamowałem polskie lekarstwa?
Paweł nie raczył odpowiedzieć na moje pytanie. Machnął lekceważąco ręką i rzekł do Francuza:
— Niech pan nie wierzy, monsieur Bernard, że oni coś załatwią. Potrafią jedynie wyrzucać pieniądze w błoto.
Ale uwaga monsieur Bernard swoje zrobiła. Bwana Kubwa przestał się wściekać, schował portfel i zwrócił się do Abisyńczyka:
— A ile ma kosztować ta wyprawa?
— Największym wydatkiem będzie podróż pociągiem do Dire Daua — wyjaśnił rzeczowo Kasa Amanuel. — Mamy w Abisynii tylko jedną kolej, więc
bilety kolejowe są bardzo drogie. Natomiast autobus Dire Daua — Harar to już głupstwo. Objazd terenów kawowych nie będzie kosztował prawie nic, bo komunikacją załatwi nam bank, a ludzie na wsi są bardzo gościnni.
Potem zajęliśmy się układaniem szczegółowego kosztorysu podróży. Paweł handryczył się przy tym jak stary lichwiarz, powtarzał w kółko, że do Polski wracać będziemy na piechotę, i gromił nas za czarną niewdzięczność, ale wszystko to razem nie brzmiało już groźnie. Główna burza przeszła. Nasz wyjazd do Hararu był postanowiony.
Następnego dnia, o godzinie dziewiątej z rana, zajęliśmy miejsca w pociągu, kursującym między stolicą Abisynii a portem Dżibuti we francuskiej Somali. Odprowadzali nas Paweł i monsieur Bernard. Pogoda była mglista, wietrzna, ale nie zanosiło się na deszcz. Na dachu dworca kolei Addis Abeba — Dżibuti łopotały dwie trójbarwne flagi: zielono-żółto- -czerwona abisyńska oraz niebiesko-biało-czerwona francuska. Obecność dwóch flag zupełnie nas nie dziwiła. Monsieur Bernard zdążył się już przed nami pochwalić, że jedyna linia kolejowa w Abisynii stanowi własność mieszanej spółki akcyjnej, francusko- -etiopskiej.
Przed odjazdem pociągu Paweł zasypał nas całą litanią poleceń, rad i ostrzeżeń.
— Oszczędzajcie pieniądze — kładł nam w głowy. — Nie róbcie żadnych idiotycznych zakupów! Nie rozbijajcie się taksówkami/ Uważajcie na to, co jecie! Wystrzegajcie się chorób! Itd... itd... itd...
Poza tym kazał nam chodzić po różnych sklepach, rozmawiać z kupcami i „niuchać", jakie polskie towary można by eksportować do Hararu.
Monsieur Bernard nie dawał nam żadnych rad ani zaleceń. Widocznie wiedział, że z rad udzielanych
w gorączce odjazdu niewiele pozostaje W pamięci. Poprosił nas tylko, żeby mu kupić dwa funty oryginalnej kawy „harari", bo w Addis Abebie trudno taką kawę dostać.
Potem lokomotywa zagwizdała przeraźliwie, tłum odprowadzających zamachał chusteczkami i... Addis Abeba zaczęła się od nas z wolna oddalać.
Sławetny pociąg abisyńsko-francuski przypominał do złudzenia podwarszawską „ciuchcię" i poruszał się z nie większą od niej szybkością. Zgodnie z informacjami udzielonymi nam na dworcu, podróż z Addis Abeby do odległej o niespełna pięćset kilometrów Dire Daua miała trwać przeszło trzydzieści godzin.
Pierwsze pół godziny jazdy przegadaliśmy z panem Biegankiem w korytarzu — obserwując przesuwające się za oknem abisyńskie krajobrazy. Ale nie było w nich nic ciekawego. Najpierw — góry i gaje eukaliptusów, później — góry i step z rzadka porosły ciernistymi krzakami. Prędko nam się to patrzenie znudziło i wróciliśmy do przedziału.
W przedziale, poza Kągą Amanuelem, zastaliśmy jeszcze dwóch pasażerów. Wysoki, kościsty jegomość
o wyglądzie wojskowego był tak pogrążony w lekturze gazety, że nawet nie zauważył naszego wejścia. Pan Bieganek zaraz mi szepnął, że gazeta jest szwedzka, i bardzo się zainteresował jej właścicielem, gdyż Szwecja, jak wiadomo, graniczy z Norwegią. Drugi pasażer — przystojny brunet z małym wąsikiem — spał, pochrapując z lekka przez nos. Ten na pewno był Francuzem.
Przyszliśmy akurat w odpowiednim momencie, bo nasz abisyński opiekun i przewodnik także zabierał się już do spania. Ale zdążyliśmy mu to jeszcze wyperswadować. Dobry sobie I My tu umieramy i chęci dowiedzenia się jakichś ciekawych rzeczy o Abisynii, a ten zamierza spokojnie sobie spać. Mowy nie mai
Zaraz wzięliśmy go energicznie w obroty i szybko wytrząsnęliśmy z niego ochotę do snu. Pan Biega- nek zaczął się wypytywać o kolej Addis Abeba — Dżibuti. Jak z tą koleją właściwie jest? I skąd się wzięła ta spółka z Francuzami?
— Coś już o tym czytałem — powiedział. — Ale to było na samym początku moich etiopskich lektur. Pamiętam tylko, że z tą koleją działy się jakieś lepsze hece. Niech pan o tym opowie, Kasa Amanuel.
— Linię kolejową Addis Abeba — Dżibuti wybudowano za rządów cesarza Menelika Drugiego, nazywanego w Etiopii Wielkim — rozpoczął Kasa Amanuel, tłumiąc z wysiłkiem ziewanie.
Trąciłem w bok pana Albina. Znowu cesarz! Nigdy się już od tych cesarzy nie odczepimy!
— Zaczęło się to wkrótce po zwycięstwie pod Aduą. Imię Menelika stało się wtedy sławne w całym świe- cie. Rozeszła się wszędzie wieść, że zwycięzca spod Adui zamierza ucywilizować swój zacofany kraj. Zjeżdżały więc do nas całe rzesze rozmaitych „fe- renfż" (tak nazywają w Etiopii Europejczyków), ofiarując cesarzowi swoje usługi i wynalazki.
Między innymi przywędrowali na dwór Menelika dwaj inżynierowie, Szwajcar Illg i jego francuski wspólnik Chefneux, z propozycją budowy linii kolejowej między naszą nową stolicą a francuskim portem Dżibuti. Inżynierowie mieli już przygotowane projekty oraz zapewniony kapitał na budowę, gdyż stała za nimi grupa poważnych finansistów francuskich. Chodziło tylko o uzyskanie koncesji od cesarza.
Dla Illga i Chefneux oraz dla ich francuskich mocodawców budowa kolei była przede wszystkim znakomitym interesem. Ale Etiopii ta kolej była również ogromnie potrzebna. W naszym rozległym kraju jedynym środkiem lokomocji były wówczas konie, muły, woły, osły i wielbłądy. Karawany kupieckie, chcąc
się dostać z Addis Abeby do Dżibuti, musiały wędrować całymi miesiącami. W porze deszczowej przerywała się całkowicie łączność między poszczególnymi prowincjami, bo w czasie deszczów większość naszych dróg zmienia się w trudne do przebycia bajora. Kolej była dla Etiopii konieczna. Było to dla nas okno na szeroki świat. Bez kolei dalszy rozwój kraju był nie do pomyślenia.
Cesarz Menelik doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale z udzieleniem koncesji wcale się nie śpieszył. Bo dla cesarza było jasne, że ta błogosławiona kolej niesie z sobą także poważne niebezpieczeństwo. Że któregoś dnia tą koleją do niedostępnej przedtem Etiopii mogą wtargnąć wojska europejskich kolonizatorów. Dlatego udzielił koncesji na budowę dopiero wtedy, gdy zabezpieczył się należycie przed możliwościami wykorzystania nowej komunikacji dla celów obcej inwazji.
W tym miejscu opowiadania ato Kasa Amanuel niespodziewanie uśmiechnął się do swoich myśli.
— Przypomniała mi się zabawna anegdota, jaką opowiadają w Etiopii w związku z budową kolei. Przed udzieleniem koncesji Menelik postanowił zakpić sobie z europejskich inżynierów, którzy traktowali go jak ciemnego barbarzyńskiego kacyka.
— A w czym się wyrażało to złe traktowanie cesarza? —• spytałem zaciekawiony.
— Po prostu Illg i Chefneux uważali, że odwlekanie przez niego decyzji to nic innego, jak tylko opory zabobonnego, nieokrzesanego dzikusa, bojącego się nowych wynalazków. Chcąc jak najszybciej uzyskać koncesję, starali się olśnić i oszołomić negusa Menelika rozmaitymi wytworami europejskiej cywilizacji — tak jak się wówczas olśniewało prymitywnych Murzynów szklanymi paciorkami i świecidełkami. Co kilka dni przynosili mu do pałacu jakieś
nowe cudo. To elektryczną żarówkę, to grającą pozytywkę, to znowu śpiewający gramofon. Pod koniec pertraktacji zainstalowali mu nawet w pałacu wewnętrzny telefon.
A Menelik — na złość zarozumiałym ferenfż — udawał, że te wszystkie dziwy nie wywierają na nim żadnego wrażenia. Obojętnie przyglądał się zapalonej żarówce, ze znudzeniem słuchał grającej pozytywki i śpiewającego gramofonu, nawet telefon potraktował jak rzecz najnaturalniejszą w świecie.
Wreszcie inżynierowie stracili cierpliwość. Spytali, czy cesarza rzeczywiście nie interesują te wszystkie wspaniałe rzeczy zrobione przez Europejczyków. „Ależ bardzo mnie interesują — odparł im na to Menelik. — Widzę, że jesteście nie lada majstrami. Najbardziej jednak podobają mi się buty, które ma-- cie na 'nogach. Ponieważ wszystko umiecie zrobić, proszę, żebyście mi na jutro uszyli takie same buty. Chcę być w tych butach na uroczystości przyznania wam koncesji".
Po czym kazał dostarczyć oszołomionym inżynierom skórę oraz wszystkie narzędzia szewskie — i dał znak, że audiencję uważa za skończoną.
— A to ci dopiero heca! — ucieszył się pan Bie- ganek. — Dowcipny facet był z tego waszego Mene- liika!
— Tak, cesarz miał duże poczucie humoru — zgodził się Kasa Amanuel. — Ale dla Illga i Chefneux ten żart cesarski wcale nie był zabawny. Nie mieli pojęcia o szewstwie, a czuli, że od tej próby zależy uzyskanie upragnionej koncesji. Inżynierowie męczyli się nad tą robotą przez całą noc, rozpruli własne buty, żeby zrobić z nich szablony, pokłuli sobie ręce szydłami, a w rezultacie uszyli coś, co jedynie z daleka można było uznać za obuwie. Kiedy rano wręczyli te buty cesarzowi, Menelik nic nie powiedział,
tylko uśmiechnął się drwiąco i pokiwał głową. Aie następnego dnia Illg i Chefneux otrzymali koncesje na budowę kolei.
Trasę budowy Menelik wytyczył osobiście przez najdzikszą i najbardziej pustynną okolicę Etiopii. „Nie pozwolę, aby ta kolej stała się drabiną, którą wróg przystawił do moich gór — powiedział protestującym inżynierom. — Dlatego wybieram trasę dla wroga najtrudniejszą". I kolej poszła drogą wyznaczoną przez negusa.
Oto cała historia, panowie. Historia powstania etiopsko-francuskiej linii kolejowej Addis Abeba — Dżibuti.
Kasa Amanuel skończył i głęboko odetchnął, aby ukryć spazmatyczne ziewnięcie. Widać było, że ma ogromną ochotę na zafundowanie sobie krótkiej drzemki.
— Czy pozwolą panowie, że wtrącę się do tej rozmowy? — odezwał się nagle francuski pasażer z wąsikami, który nie spał już od pewnego czasu i z uwagą przysłuchiwał się opowiadaniu Kasy Amanuela. — Jestem urzędnikiem Etiopsko-Francuskiego Towarzystwa, do którego należy kolej Addis Abeba — Dżibuti. Moja rodzina pracuje dla Towarzystwa od trzech pokoleń, dziadek był jednym z budowniczych tej linii. Jeżeli więc panowie się zgodzą, to mogę opowiedzieć
o tak zwanej „drugiej stronie medalu”.
Zgodziliśmy się natychmiast. Pan Bieganek i ja — z entuzjazmem, Kasa Amanuel — chłodno i powściągliwie.
— Bardzo dziękuję panom za pozwolenie — skłonił się uprzejmie Francuz, nie spuszczając wyzywającego wzroku z twarzy Kasy Amanuela. — Panowie tu słyszeli różne zabawne historyjki, poprzedzające budowę, a ja chciałbym poświęcić kilka słów samej budowie. Rozkaz cesarski umieścił ją w najdzikszej
pustyni etiopskiej. Nie wiem, czy Menelik uczynił to z kaprysu, czy z innych powodów — wiem natomiast, że budowa tej kolei była dla Francuzów prawdziwym piekłem. Wystarczy, jeżeli powiem, że układanie siedmiuset kilometrów szyn trwało prawie dwadzieścia lat, od roku 1897 do roku 1916. Wzdłuż trasy budowy nie było wody, drzew ani żadnych osiedli ludzkich. Z jednej strony linii koczowali dzicy Isso- wie i Somalijczycy, z drugiej — okrutni Dankalowie. Wodzowie tych plemion opiekowali się ruchem pieszych karawan, za co pobierali sowity haracz. Nowa kolej miała ich tego dochodu pozbawić, robili więc, co mogli, aby budowę zahamować i zniszczyć. Prawie codziennie mordowano naszych inżynierów i robotników. Na świeżo położone szyny lała się obficie krew francuska. A każdy kilometr tych szyn trzeba było kłaść po wiele razy, bo nocami nowe tory były rozbierane i rozkradane przez tubylców. Issowie i Dankalowie zabierali sobie szyny na miecze i bransolety, podkłady kolejowe na ogniska, a przewody sygnalizacyjne na postronki do uwiązywania zwierząt. Wierzcie mi, panowie, że praca przy tej kolei była nadludzkim trudem. To, że Francuzi na siebie ten trud wzięli, powinno być uszanowane jako ich wielka misja cywilizacyjna w tym kraju.
— Misja cywilizacyjna?! — głośno i obraźliwie roześmiał się Kasa Amanuel. — Ależ to był dla was po prostu świetny interes! Nic więcej, tylko znakomity interes, z którego wyciągacie do dzisiaj ogromne pieniądze. Z największą chęcią przeszlibyście jeszcze raz przez to piekło, gdyby wam tylko dać jeszcze jedną koncesję. Ale to już wam się nie uda. Następna linia kolejowa będzie zbudowana za nasze pieniądze i my będziemy czerpać z niej zyski!
Nieoczekiwany wybuch spokojnego, uprzejmego Abisyńczyka wywołał w przedziale ogólną konster-
nację. Nawet zaczytany Szwed oderwał oczy od swojej gazety i spojrzał na Kasę Amanuela z wyrazem zdziwienia i nagany. Obrażony Francuz zamilkł na dobre i nie odezwał się już ani słowem. Zapadła przykra cisza.
Pan Bieganek zaczął się niespokojnie wiercić na swoim miejscu i po chwili zaproponował Kasie Ama- nuelowi:
— Wyjdziemy chyba na korytarz, bo w tym przedziale jest okropnie duszno.
Wyszliśmy więc na korytarz. Pociąg jechał teraz szybciej, gdyż zjeżdżał ciągle z góry. Za oknami przelatywały ponure krajobrazy. Zbierało się znowu na deszcz. Gęste, prawie czarne chmury wisiały nisko nad szarą, kamienistą pustynią. Nigdzie ani śladu życia, ani jednego drzewa, ani śladu zieleni. Mroczno, nago, beznadziejnie. Prawdziwe piekłoI Przylgnąłem nosem do szyby i zacząłem się rozglądać, czy nie dojrzę gdzieś dzikiego Issa albo okrutnego Dankala. Ale Issowie i Dankalowie koczowali chyba jeszcze niżej — w pobliżu Dire Daua. Tu nie było w ogóle nikogo.
— Przepraszam was, panowie, za tę awanturę — przerwał milczenie Kasa Amanuel. — Ale denerwują mnie ci butni fachowcy zagraniczni, podobnie jak Illg i Chefneux denerwowali niegdyś cesarza Mene- lika. Dobry sobie ten Francuz ze swoją misją cywilizacyjną za nasze pieniądze! A zauważyliście, jak spojrzał na mnie ten łysy Szwed? Znam go z widzenia. To pułkownik, instruktor cesarskiej szkoły oficerskiej pod Hararem. Gdzie się obrócić — wszędzie zagraniczni specjaliści. Panoszą się jak we własnym kraju. Czasami trudno już to wytrzymać.
— A ja jeszcze ciągle nie mogę zrozumieć, dlaczego u was jest tylu zagranicznych specjalistów — dziwił się pan Bieganek. — Przedtem byliśmy w Su
danie. Tam także spotykało się ich sporo, ale nie tylu, co u was. Czy wy naprawdę macie tak mało własnej inteligencji?
Kasa Amanuel nie od razu odpowiedział na to pytanie. Przez chwilę bębnił nerwowo palcami po szybie, wpatrując się w ponury krajobraz za oknem. Kiedy odwrócił ku nam twarz, dostrzegliśmy w jego oczach jakby cień zmęczenia.
— To nie takie proste, panowie — powiedział cichym głosem. — Etiopia to dziwny kraj. Próbujemy jednym skokiem wydobyć się ze średniowiecza wprost w wiek dwudziesty. Widzieliście przecież w Addis Abebie: na dole parterowe domki z gliny jak przed tysiącem lat, a na górze najnowocześniejsze oświetlenie jarzeniowe. Tak jest w stolicy, a cóż dopiero mówić o prowincji. Jakiś dziennikarz napisał, że Etiopowie dostali radio i telewizję, zanim zdążyli się dobrze oswoić z telegrafem i telefonem. W tym jest dużo racji, panowie. Ale oświetlenie jarzeniowe i telewizję łatwiej można sprowadzić niż wykształcić potrzebne kadry fachowców. Cesarz Hajle Sellasje przykłada ogromną wagę do kształcenia inteligencji. Sam jest w swoim rządzie ministrem oświaty, stara się być obecny przy wszystkich egzaminach szkolnych, osobiście kontroluje i ulepsza podręczniki. Etiopia jest jeszcze krajem na poły feudalnym, ale w naszych szkołach panuje idealna demokracja. Syn ubogiego pastucha siedzi w jednej ławce z synem potężnego rasa. Obaj mają za darmo szkołę i wszystkie pomoce szkolne. A jeśli młody pastuch lepiej się uczy od młodego księca, to młody pastuch, a nie książę, zostaje wysłany później na studia zagraniczne. Cesarz nie żałuje pieniędzy na naukę. Każdego roku setki naszych studentów wyjeżdżają na zagraniczne uniwersytety. A mimo to fachowców jest ciągle za mało, o wiele za mało. Nie tak łatwo odrobić szkody
wyrządzone nam przez okupantów. Wy nie wiecie, panowie, co zrobili Włosi w Addis Abebie 17 lutego 1937 roku...
Ze zdumieniem i przerażeniem wysłuchaliśmy opowiadania o strasznej zbrodni z lat okupacji faszystowskiej w Abisynii. Zdarzenie to było bliźniaczo podobne do zbrodni popełnianych przez hitlerowców w Polsce.
17 lutego 1937 roku, po nieudanym zamachu na włoskiego gubernatora generała Grazianiego, żandarmeria faszystowska zaaresztowała prawie wszystkich, z takim trudem wykształconych, młodych inteligentów abisyńskich: lekarzy, inżynierów, prawników — i rozstrzelała ich pod zarzutem współpracy z zamachowcami. Dzień 17 lutego, obchodzi sią dzisiaj w Abisynii jako Święto Męczenników. Tego dnia żadnemu Włochowi nie wolno się pokazywać na ulicach miast abisyńskich.
Panem Biegankiem ta historia wstrząsnęła.
— Wprost trudno uwierzyć, żeby Włosi mogli popełnić taką zbrodnię. Ci wspaniali, sympatyczni, pogodni ludzie, którzy śpiewają takie śliczne piosenki i produkują takie piękne filmy.
— U nas Włosi nie śpiewali piosenek i nie pokazywali filmów — stwierdził sucho Kasa Amanuel. — U nas byli okupantami, a okupanci zawsze bywają okrutni i zawsze się ich nienawidzi.
Na tym rozmowa się urwała, bo za oknami lunął deszcz i zaczął grzmocić tonami wody w szyby okien i dach wagonu.
W korytarzu od razu zrobiło się chłodno i jakoś nieprzyjemnie. Ale do przedziału nie chciało nam się wracać, bo obawialiśmy się nowej awantury. Pan Bieganek powiedział po polsku, że „nie po to przyjechał na urlop wypoczynkowy do Etiopii, aby się mieszać w spory międzynarodowe i szarpać sobie
z tego powodu nerwy”, oraz że „atmosfera w przedziale przypomina mu do złudzenia atmosferę na sesjach ONZ". Kiedy go spytałem, czy często bywał na sesjach ONZ, odburknął, że nie lubi głupich dowcipów i żebym się lepiej zajął swoim reportażem.
Ale potem przestaliśmy sobie przygadywać, bo nagle wpadliśmy na genialny pomysł, żeby przejść do sąsiedniego wagonu trzeciej klasy i zobaczyć, jak tam właściwie jest. Nasz abisyński opiekun nie odwodził nas specjalnie od tej wycieczki, lecz iść z nami nie chciał. Powiedział, że podróżował tym pociągiem już nieskończoną ilość razy i doskonale wie, jak jest we wszystkich klasach. Wobec tego poszliśmy tylko we dwóch.
W naszym wagonie było cicho, dostojnie i prawie pusto. Natomiast wagon trzeciej klasy był wypełniony po brzegi i aż trząsł się ort ruchu i gwaru. Tłoczyli się tu sami Abisyńczycy. Brodaci mężczyźni w filcowych kapeluszach i w szammach, kobiety w białych sukniach, okrytych tradycyjnymi szalami, dużo starców i dużo dzieci. Musieli to być przeważnie chłopi, którzy powsiadali na pierwszych przystankach za Addis Abebą, gdyż cały korytarz i przejścia między ławkami były zawalone wielkimi tobołami i koszami o wyglądzie wyraźnie wiejskim, a w pierwszym przedziale pod ławką dostrzegłem dwie przycupnięte kozy. Hałas panował nie do opisania, gdyż wszyscy ze sobą głośno rozmawiali, śmiali się, krzyczeli, a z dalszych przedziałów dobiegała jakaś muzyczka. Skoro tylko weszliśmy, uderzyła w nas fala ciężkiego, dusznego powietrza o dziwnym, niezbyt przyjemnym zapachu. Pan Bieganek zaraz mi wytłumaczył, że ten zapach pochodzi na pewno stąd, że etiopscy chłopi smarują sobie włosy zjełczałym masłem dla izolacji od słońca. Ale ja byłem innego zdania i przykrą woń wiązałem raczej z zakonspiro
wanymi kozami, których w wagonie było prawdopodobnie znacznie więcej niż dwie.
Ale o wiele gorsze od przykrego zapachu było to, że nasze wtargnięcie do wagonu trzeciej klasy zostało przyjęte przez abisyńskich pasażerów bardzo nieprzychylnie. Na nasz widok zmieszany gwar rozmów, krzyków i śmiechów raptownie się urwał i w jednej chwili wbiło się w nas sto spojrzeń ostrych, zaczepnych i nieprzyjaznych. Wydało mi się, że nawet kozy spod ławek patrzą na nas z jakimś gorzkim wyrzutem.
Było jasne, że w tym wagonie bardzo nas nie lubią. Widocznie Kasa Amanuel nie był jedynym Abi- syńczykiem, któremu działali na nerwy uprzywilejowani ferenfż.
Przez kilka sekund staliśmy jak przygwożdżeni pod pręgierzem złych spojrzeń. Potem, zupełnie się z sobą nie porozumiewając, wykonaliśmy jednocześnie w tył zwrot i pośpiesznie wycofaliśmy się do naszego wagonu.
Było nam ogromnie przykro i uważaliśmy, że potraktowano nas bardzo niesprawiedliwie. Bo chociaż pan Bieganek w chwilach zdenerwowania pokrzykiwał, że w Sudanie było nam o wiele lepiej, to przecież nasz zasadniczy stosunek do Abisynii i Abisyń- czyków był zdecydowanie przychylny i niczym nie zasłużyliśmy sobie na takie przyjęcie.
Kasa Amanuel zupełnie się nie zdziwił naszym szybkim powrotem, miałem wrażenie, że nawet się leciutko uśmiechnął. Kiedy wylaliśmy przed nim nasze żale, pocieszył nas, że niechęć pasażerów trzeciej klasy na pewno nie była skierowana przeciwko nam osobiście. Powiedział, że chłopi etiopscy bardzo rzadko widują Europejczyków i dlatego widok każdego białego człowieka od razu im się kojarzy z przeżyciami wojennymi i okupacyjnymi oraz ze wszystki-
mi innymi przykrościami, jakich w ciągu ostatnich kilkuset lat zaznała Etiopia od Europy.
Tłumaczenie było dość przekonywające, lecz humorów nam nie poprawiło. Pan Bieganek dla rozładowania złego nastroju zaczął opowiadać Kasie Ama- nuelowi o swoich przyjacielskich stosunkach z rodziną Mahdich i o tym, jak jego, Albina Bieganka, uwielbiała tubylcza ludność Sudanu i Egiptu. Ja stałem przy oknie z nosem przyciśniętym do szyby i martwiłem się, że stosunki między ludźmi na świe- cie stają się coraz bardziej skomplikowane.
Tymczasem krajobraz za oknem wyraźnie się zmienił. Naga, kamienista płaszczyzna zaczęła się z wolna zadrzewiać, zielenić i wyginać w garby wzgórz. Drzewa były początkowo rzadkie, potem coraz gęstsze, wreszcie skupiły się w jednolitą czarną ścianę lasu. Później widać już było tylko zielone wzgórze, porośnięte niskim, gęsto splątanym lasem. Dołem rwały wezbrane rzeki rdzawobrunatnej wody, zmieszanej z ziemią — gdyż deszcz lał bez przerwy.
Kasa Amanuel powiedział, że w tym lesie jest bardzo dużo zwierzyny: różnych gazeli, lisów itd. Zaraz potem pan Bieganek swoim sokolim wzrokiem dostrzegł ukrywające się w gąszczu stadko gazeli. Nawet dokładnie obliczył, ile ich było: trzy sztuki duże i cztery mniejsze. W czasie dalszej drogi zauważył jeszcze dwa rude lisy i zdawało mu się, że widzi między drzewami długą, cętkowaną szyję żyrafy, ale tego już nie był pewny. Ponieważ ja niczego nie mogłem dostrzec, pan Bieganek ogromnie się ze mnie naśmiewał i mówił, że mam za słaby wzrok jak na reportera. Zachowywał się przy tym z taką pewnością siebie, że do dziś trudno mi osądzić, jak z tą tajemniczą zwierzyną było naprawdę: czy ja miałem słabszy od niego wzrok, czy też on miał bujniejszą ode mnie wyobraźnię.
O godzinie szóstej po południu, czyli o dwunastej czasu abisyńskiego, dojechaliśmy do stacji Auasz, gdzie mieliśmy się zatrzymać na nocleg. Pociąg Ad- dis Abeba — Dżibuti różnił się od innych kolei świata szczególną właściwością. Poruszał się tylko za dnia, natomiast nocami odpoczywał jak człowiek. Dlaczego tak było, nie umiał wytłumaczyć nawet Kasa Amanuel. Prawdopodobnie francuska obsługa kolei jeszcze ciągle obawiała się nocnych napadów ze strony dzikich Issów i okrutnych Dankalów.
Zalana potokami deszczu stacja Auasz prezentowała się dość marnie. Kilka drewnianych, słabo oświetlonych budyneczków, a dokoła potworne, chlu- począce błoto i ciemności iście etiopskie.
Po opuszczeniu pociągu poszliśmy najpierw do bufetu, żeby coś przekąsić. Bufet był lada jaki, ale kolacja możliwa: pieczeń wołowa z makaronem, a na deser surowe banany. Pan Bieganek w błyskawicznym tempie uporał się z pieczenią, po czym stwierdził, że po sosie uot każda europejska potrawa wydaje mu się straszliwie mdła. Natomiast banany wszystkim przypadły do gustu. Abisyńskie banany są bardzo drobne, nie większe od palca, lecz tak smaczne, że kto ich nie kosztował, ten w ogóle nie wie, jak smakuje prawdziwy banan.
Nasi współpasażerowie z przedziału — Francuz z wąsikami i szwedzki pułkownik — również jedli kolację w bufecie, ale przy innym stoliku. Co pewien czas zerkali w naszą stronę i odnosiłem wrażenie, że bez przerwy nas obgadują.
Po kolacji kierownik bufetu wręczył nam klucze od pokojów sypialnych. Spytałem wtedy, gdzie spędzają noc pasażerowie trzeciej klasy, których nie widać było jakoś w bufecie. Kasa Amanuel krótko, | wyraźną niechęcią, wyjaśnił, że na specjalny rozkaz cesarza nieliczni pasażerowie klasy pierwszej
i drugiej mają zapewniony nocleg w warunkach możliwie najbardziej cywilizowanych, natomiast pasażerowie klasy trzeciej, których są całe tłumy, muszą nocować w pociągu. Od razu przypomniałem sobie zatłoczony, duszny wagon trzeciej klasy i zrobiło mi się dosyć głupio. Zaczynałem rozumieć przyczyny niechęci, z jaką nas tam powitano. Przyszło mi także na myśl, że Kasa Amanuel tylko dlatego nie poszedł z nami do trzeciej klasy, bo nie chciał się pokazywać swoim rodakom w towarzystwie uprzywilejowanych Europejczyków.
Pokoje sypialne były dwuosobowe, więc nocowałem razem z panem Biegankiem. W pokoju było duszno i bardzo wilgotno; ledwie wszedłem, zaczęło mi się zbierać na atak astmy. Na szczęście miałem jeszcze przy sobie ostatnią fiolkę „Proasthminu", którą udało mi się w Chartumie uratować przed lekkomyślną szczodrobliwością pana Bieganka. Zażyłem od razu dwie pastylki lekarstwa i zacząłem się przygotowywać do snu. Ale spokojny wypoczynek nie był nam jeszcze sądzony. W szumiącej deszczem ciemności, za oknami, nagle rozbrzmiało przeciągłe, upiorne poszczekiwanie, przypominające chichot szatana. Jedno... drugie... trzecie... Tym razem nie mieliśmy żadnych wątpliwości: to musiały być hieny! Sam przecież czytałem w jednej z książek pana Bieganka, że w okolicach Auasz włóczą się całe stada tych obrzydliwych zwierząt. Obaj podnieśliśmy się do pozycji siedzącej i wpatrywaliśmy ,się w napięciu w czarny prostokąt okna.
— I co teraz będzie? — spytał pan Bieganek.
— Jak to: co będzie? — starałem się zlekceważyć sytuację. — Po prostu będziemy spać.
— Nno... ttak... W zasadzie tak. Redaktor ma zupełną rację, ale...
Pod wpływem nagłej decyzji referent wyskoczył
| łóżka, pobiegł do okna, otworzył je na oścież i nie zważając na deszcz, wychylił się w ciemność.
— Panie Albinie, co pan wyrabia!
Pan Bieganek powrócił do normalnej pozycji i z namaszczeniem zamknął okno. Potem odwrócił się do mnie przodem. W swojej długiej białej koszuli wyglądał prześmiesznie, ale twarz miał poważną, głęboko zatroskaną.
— Niziutki parter, psia jego nóżka! — zamruczał ze złością. — Ten cesarz mógłby się bardziej zainteresować bezpieczeństwem zagranicznych pasażerów. Jak pan myśli, redaktorze, czy taka hiena może się przebić przez szybę?
— Panie Albinie, nie poznaję pana! — powiedziałem zgorszony. — W Addis Abebie usychał pan z tęsknoty do tych ,hien. A teraz pan się ich boi?
Pogromca Lampartów wzruszył ramionami i skrzywił się z niesmakiem.
— Ja się boję hien? Oszalał pan! Po prostu pytam, bo... lubię wiedzieć.
Potem próbowaliśmy zasnąć. Ale jakoś się nie udawało. Mnie męczyły duszności, referentowi przeszkadzało naszczekiwanie hien.
Żeby się trochę oderwać od rzeczywistości Auasz, zacząłem opowiadać memu towarzyszowi różne zabawne historyjki o astmie. Bo astma, w gruncie rzeczy, jest bardzo śmieszną chorobą. Człowiek jest uczulony na jakiś przedmiot łub zjawisko atmosferyczne
i przy każdym zetknięciu z tym przedmiotem czy zjawiskiem od razu zaczyna się dusić. A uczulenia bywają bardzo rozmaite. Jeden jest uczulony na zapach kota, drugi na pierze w poduszce, trzeci na nadmiar wilgoci w powietrzu. A czasem w ogóle się nie zna przyczyny swego uczulenia. Na przykład ja. Choruję na astmę już od dwudziestu lat, od czasu do czasu miewam ataki duszności, a dlaczego — nie wiem.
Pan Bieganek, który miał szczególne upodobania do tematów medycznych, bardzo się podniecił tym moim opowiadaniem o astmie. Wydawało mu sią zupełnie niezrozumiałe, że człowiek inteligenty, i w dodatku reporter, nie potrafił w ciągu dwudziestu lat wykryć przyczyny swego uczulenia. Postanowił dopomóc mi w tej sprawie i zaczął wysuwać rozmaite przypuszczenia, na co mogą być uczulony. Mączył mnie tym przez dobre pół godziny i omal na śmierć nie zanudził. Tymczasem pastylki „Proasthminu" zaczęły działać i przykry skurcz oskrzeli z wolna ustępował. Ogarnęło mnie przyjemne odurzenie, gadanina pana Bieganka przestała do mnie docierać i sam nie wiedząc kiedy i jak — słodko zasnąłem.
Obudziłem się nagle w środku nocy. Nade mną stał pan Bieganek w nocnej koszuli i szarpał mnie za ramię.
Usiadłem na łóżku przerażony i rozdygotany, j
— Co?... Co sią stało?!... Napad?... Dzicy Issowie?! Okrutni Dankalowie!
Wielki Odkrywca uśmiechnął sią dobrodusznie.
— Nic się nie stało, drogi redaktorze. Niech pan się uspokoi. Ale z pana nerwus... Po prostu myślałem sobie nad tym pańskim uczuleniem i wpadłem na ciekawy pomysł. Mówił pan, że niektórzy reagują dusznością na obecność psów j kotów, więc wydawało mi się zupełnie możliwe, że pan może być uczulony... No, niech pan zgadnie na co?... Na hieny!
Po to mnie obudził! Żeby mi zakomunikować to swoje odkrycie! Nie, moi mili, wy nie wiecie, co to znaczy być obudzonym z głębokiego snu, w który się zapadło po męczącym ataku astmy. Ogarnął mnie szał. Zerwałem sią na równe nogi i zachłystując się z wściekłości, zacząłem wrzeszczeć. Na całe gardło! Na cały dom!
— Jak pan mógł przerwać mi sen dla takiego idio
tyzmu?! Jest pan łotrem, nędznikiem bez serca I Ja nie jestem uczulony na hieny! Jestem uczulony na pana! Słyszy (pan? Na pana! Mam pana dość! Dalej z panem nie jadę!
Moje wściekle okrzyki wyrwały ze snu cały pawilon noclegowy. Przybiegł przestraszony Kasa Ama- nuel, a za nim szwedzki pułkownik — w nocnej bie- liźnie, z rewolwerem w ręku.
Wyjaśnienie całej afery zajęło nam dalsze pół godziny. Kiedy ponownie ułożyliśmy się do snu, zaczynało już ;się rozwidniać.
Tak wyglądał nasz nocleg na , abisyńskiej stacji Auasz.
Droga do Dire Daua — Podstąp cesarza Menelika — Karawana dankalska — Dire Daua — Tajemniczy pałac — Jeszcze jeden cesarz — Miłość i polityka — Podróż do Haram — Ryk lwa — Miasto ze wschodniej baśni — Kobiety z plemienia Harari — Pan Bieganek ma apetyt na sałatką pomidorową — Owoce kaktusa i ziele „khat" — Wszystko przez Szwedów
O dziewiątej rano, czyli o trzeciej czasu miejscowego, wyjechaliśmy z Auasz w dalszą drogą do Dire Daua. Deszcz na szczęście przestał padać. Byliśmy diablo niewyspani, ale słońce świeciło tak jasno, a pan Bieganek wykazywał tyle skruchy, że wspaniałomyślnie przebaczyłem mu ^iocną awanturę.
Zaraz po opuszczeniu Auasz pociąg wjechał na most, rozpięty nad ogromną, głęboką przepaścią, w której płynęła wezbrana rzeka. Most był prawdziwym arcydziełem sztuki inżynierskiej i powitaliśmy go okrzykiem podziwu.
Kasa Amanuel opowiedział nam o tym moście .bardzo zabawną historię.
Cesarz Menelik Drugi po udzieleniu koncesji na budowę linii kolejowej Addis jAbeba —Dżibuti zorientował się poniewczasie, że francuskie Towarzystwo go okpiło, przyznając Abisynii zbyt mały udział we własności kolei. Abisyński władca nie był widocznie za mocny w buchalterii i Francuzi to odpowiednio wykorzystali. Menelik strasznie się z tego powodu zdenerwował i postanowił się odkuć na Towarzystwie przy najbliższej okazji.
Linię kolejową budowano od Dżibuti w stronę Addis
Abeby. Kiedy budowa zbliżała się do Auasz, zaszła konieczność przerzucenia mostu nad przepaścią. Ale wtedy Menelik powiedział: „Stop! Koncesji udzieliłem tylko na budowę kolei. Budowa mostu to już zupełnie inna sprawa i wymaga odrębnej koncesji. Albo więc budujecie sobie dalej kolej bez mostu, albo starajcie się o koncesję na most". Francuzi nie mieli innego wyjścia i musieli wybulić ogrominą sumę za pozwolenie na budowę mostu. W ten sposób Menelik odrobił z naddatkiem swoje poprzednie niedopatrzenie, a Abisynia znacznie zwiększyła swój udział we własności kolei.
Kasa Amanuel opowiedział nam tę historię z wielkim zachwytem dla sprytu cesarza. My jednak mieliśmy pewne wątpliwości, czy postępek Menelika był zupełnie uczciwy. Pan Bieganek oświadczył nawet, że wielcy władcy nie powinni się uciekać do tego rodzaju podstępów. Ale Kasa Amanuel w ogóle nie chciał na ten temat dyskutować. Powiedział, że co innego moralność, a co innego polityka. Menelik zrewanżował się Francuzom podstępem za podstęp, co w języku dyplomatycznym nazywa się „retorsją”.
I gdyby Menelik tej retorsji wtedy nie zastosował, to Abisyńczycy nie mieliby dzisiaj nic do gadania w sprawach kolei Addis Ąbeba — Dżibuti.
W miarę jak pociąg oddalał się od Auasz, w krajobrazie zachodziły coraz wyraźniejsze zmiany. Podmokły las ustąpił miejsca suchej równinie, porosłej trawą i kępami kaktusów. Spod zrudziałej zieleni wyzierały gdzieniegdzie piaszczyste łachy. Na wiejskich stacyjkach zaczęły pojawiać się muzułmańskie turbany i wielbłądy. Wszystko zapowiadało zbliżanie się terenów pustynnych.
Pogoda była świetna. Słońce przygrzewało i zrobiło się bardzo ciepło — o wiele cieplej niż w Addis Abe- bie. Pan Bieganek i uszczęśliwioną miną oznajmił mi,
że czuje się „prawie jak w Egipcie". Nic zresztą dziwnego. Zjechaliśmy przecież o przeszło tysiąc metrów w dół. Znajdowaliśmy się już w prowincji Harar, której stolicą było miasto Harar — ostateczny cel naszej podróży. Kasa Amanuel obiecywał, że teraz będzie mniej deszczów, gdyż Harar należy do najsuchszych okręgów Abisynii.
W czasie postoju na jednej z małych stacyjek zobaczyliśmy wreszcie mieszkańców pustyni — osławionych Dankalów.
Była to niewielka karawana podróżna, prowadząca kilkanaście wielbłądów, objuczonych całą górą tobołów i worów. Dankalowie byli zupełnie niepodobni do Abisyńczyków, których widywaliśmy dotychczas. Wyjątkowo kształtni, urodziwi, skórę mieli koloru czekolady, bardzo lśniącą, ponieważ— jak twierdził Kasa Amanuel — namaszczali ją codziennie masłem lub oliwą. Ubiór ich — nawet przy tak słonecznej pogodzie
— zadziwiał swobodą i lekkością. Kobiety miały na sobie tylko wzorzyste chusty, upięte w kształt spódniczek, oraz mnóstwo rozmaitych ozdób: bransolet
i naszyjników. Mężczyźni nosili krótkie spodenki i coś w rodzaju przewiewnych kamizelek z prążkowanego perkalu. Na głowach mieli turbany, świadczące o ich przynależności do islamu.
Bardzo nas zdziwiło, że całe to półnagie towarzystwo — przechodząc w odległości zaledwie kilkudziesięciu kroków od nas — zdawało się zupełnie nie dostrzegać pociągu stojącego na stacji i tłumu pasażerów w oknach. Zachowywali się tak, jakby pociągu
i pasażerów w ogóle nie było.
Pan Bieganek, jako pasażer uprzywilejowanej klasy, poczuł się osobiście dotknięty tym lekceważeniem. Próbował mnie przekonać, że Dankalowie wstydzą się patrzeć na pociąg, gdyż mają nieczyste sumienie z powodu morderstw i grabieży, dokonywanych w okresie
budowy kolei. Ale nie mogłem jakoś w to uwierzyć, bo Dankalowie zupełnie nie wyglądali na skruszonych grzeszników. Przeciwnie: ich obojętność sprawiała wrażenie jakiejś zamierzonej demonstracji. Chcieli nam koniecznie pokazać, że nic sobie ¡nie robią z nas ani z całej kolei Addis Abeba — Dżibuti.
Kasa Amanuel opowiedział nam kilka ciekawych rzeczy o tych mieszkańcach abisyńskiej pustyni. Dankalowie byli koczownikami i praktycznie nie podlegali niczyjej władzy, bo urzędnicy z Addis Abeby bali się zapuszczać w ich rodzinne rejony bez silnej asysty wojskowej. Obawy cesarskich urzędników były zresztą najzupełniej uzasadnione, gdyż Dankalowie nie wyrzekli się dotychczas swoich okrutnych zwyczajów plemiennych, które były szczególnie niebezpieczne dla obcych. Młody Dankal mie mógł, na przykład, wstąpić w związki małżeńskie, jeżeli przedtem nie wylegitymował się wobec swej wybranki z zabicia choćby jednego wroga-. Kasa Amanuel twierdził, że do powstania tego okrutnego zwyczaju dankalskiego przyczyniły się niegdyś surowe warunki życia na pustyni, a przede wszystkim stały brak wody. Ponieważ wody wystarczało tylko dla określonej liczby konsumentów, więc przyszły ojciec rodziny musiał wywalczyć dla niej prawo do życia przez zabijanie innych ludzi.
Najdziwniejsze jednak było to, że ci okrutni koczownicy pustyni, nie uznający władzy cesarskiego rządu — odgrywali dość poważną rolę w życiu gospodarczym Abisynii. Byli oni głównymi dostawcami soli dla całego cesarstwa. Na pustyni dankalskiej znajdowały się podobno nieprzebrane bogactwa tego cennego surowca. Sól leżała na powierzchni, nie trzeba jej było nawet wydobywać. Dankalowie ładowali ją tylko na wielbłądy i odwozili do najbliższych miast. Stamtąd rozsyłano ją na cały kraj. Karawana, którą
widzieliśmy na stacji, była właśnie jednym z takich transportów solnych.
Poza tym spotkaniem z Dankalami w drodze do Dire Daua nie wydarzyło sią już nic ciekawego. Do ostatniej stacji naszej trasy kolejowej dotarliśmy
o godzinie piątej po południu, czyli o abisyńskiej jedenastej. -
W Dire Daua przywitało nas takie gorąco, że po raz pierwszy od wyjazdu z Kairu porządnie sią spociliśmy. Kasa Amanuel powiedział, że mamy wyjątkowe szczęście, bo takie upały w okresie „dużej pory deszczowej” zdarzają sią bardzo rzadko, nawet w Hararze. Na to pan Bieganek mądrze pokiwał głową i oświadczył, że nie dziwi się temu, ponieważ jego „upał specjalnie lubi". I koniecznie chciał opowiedzieć Kasie Amanuelowi historię o swoich starych ciotkach, które przepowiedziały mu życie w gorących krajach. Ale do tego już nie dopuściłem, bo nie po to przecież przyjechałem do Dire Daua, żeby. wysłuchiwać opowiadań o ciotkach pana Bieganka.
Ze stacji do hotelu poszliśmy pieszo, gdyż oprócz teczek nie mieliśmy żadnych bagaży, a Paweł prosił przecież, żeby się nie rozbijać taksówkami. Zresztą Kasa Amanuel, który znał miasto, zapewnił, że droga do hotelu nie potrwa dłużej niż piętnaście minut.
Dire Daua nie była podobna do Addis Abeby. W tym mieście wyczuwało się już bliskie sąsiedztwo pustyni.
Ulice były szerokie, piaszczyste i przeważnie pozbawione chodników. Ocieniały je wysokie akacje
o rozłożystych płaskich koronach w kształcie baldachimów. Domy jak wszędzie na Południu — stały zwrócone do ulic ślepymi murami. Niedaleko od dworca rozłożył się hałaśliwy bazar wschodni, na którym między kramami odpoczywało kilkanaście wielbłądów. Ruch w mieście był dość ożywiony. Wśród
mijających nas przechodniów rozróżnialiśmy brodatych Amharów o ostrych rysach twarzy, dziko wyglądających chudych Somalijczyków oraz ludzi ze szczepu Galla, których rozpoznać można było od razu po kędzierzawych czuprynach, silnej budowie ciała i zadziwiająco małych nosach. Samochodów na ulicach nie widziało się prawie wcale. Gdzieniegdzie tylko turkotał wóz, zaprzężony w woły lub w osły.
Po dojściu do śródmieścia zwróciliśmy uwagę na wyniosły gmach, odbijający zdecydowanie od zabudowy miasta i górujący nad całą okolicą. Był to piękny, duży pałac — wcale nie mniej okazały od pałacu cesarskiego w Addis Abebie. Stał na wzniesieniu i otoczony był grubym murem.
Pociągnąłem za rękaw pana Bieganka i szepnąłem mu do ucha, żeby nie zadawał żadnych pytań na temat tego pałacu. Bo domyśliłem się od razu, że pałac był zbudowany przez któregoś z cesarzy abisyń- skich, a nie miałem już doprawdy ochoty ma wysłuchiwanie jeszcze jednej historii cesarskiej.
Ale referent był ciekawy jak sroka i zupełnie się nie przejął moją prośbą. Wyjął z kieszeni swój zielony notatnik i najspokojniej poprosił Kasę Amanue- la, żeby nam opowiedział coś o pałacu.
Nasz abisyński przyjaciel, zazwyczaj tak chętny do wszelkich wyjaśnień, tym razem zachował się bardzo dziwnie. Najpierw rozejrzał się wokoło, jakby sprawdzając, czy ktoś nas nie podsłuchuje, potem rzekł krótko i z wyraźną niechęcią:
— No, po prostu pałac, przecież widzicie. Pałac... cesarski.
Ale pan Bieganek nie dawał się łatwo zniechęcić. Przybrał najmilszy ze swoich uśmiechów i powiedział słodziutko:
— Oczywiście, że pałac cesarski. To widać na pierwszy rzut oka. Ale chcielibyśmy właśnie wie-
dzieć, który to cesarz go zbudował, bo cesarzy było przecież wielu...
Wtedy Kasa Amanuel, zupełnie bez powodu, strasznie się zdenerwował.
— Nie męczcie mnie już tymi ciągłymi pytaniami!
— krzyczał. — Mówiliście, że cesarze was nie interesują, a teraz znowu wracacie do cesarzy. Co tu jest do mówienia? To jedna z wielu rezydencji cesarskich. Mieszka tu cesarz Hajle Sellasje, kiedy przyjeżdża do Dire Daua. A kto ten pałac zbudował, to naprawdę nie takie ważne.
Wobec tego nie mówiliśmy już więcej o pałacu, ale nie uznaliśmy wcale tej sprawy za załatwioną. Dziwne zachowanie Kasy Amanuela ogromnie podnieciło naszą ciekawość. Wyczuwaliśmy w tym jakąś tajemnicę i postanowiliśmy sobie z panem Biegankiem, że po przyjściu do hotelu musimy ją koniecznie wyświetlić.
Hotel w Dire Daua był prowadzony przez Włochów i pod względem elegancji i luksusu nie umywał się nawet do królestwa pana Maćka. Natomiast zastaliśmy tam coś, czego daremnie by szukać w Addis Abebie. Nad łóżkami hotelowymi wisiały białe muślinowe moskitiery, gdyż Dire Daua w porze deszczowej była nawiedzana przez moskity.
Moskitiery — stanowiące nieodzowny element wielkich powieści podróżniczych dla młodzieży — wprowadziły nas od razu w nastrój Wielkiej Przygody. Postanowiliśmy niezwłocznie zabrać się do wyjaśnienia tajemnicy pałacu cesarskiego.
Ponieważ Kasa Amanuel nadal odmawiał jakichkolwiek informacji na ten temat, zdecydowaliśmy się zasięgnąć języka w tej sprawie u pułkownika szwedzkiego, z którym pan Bieganek bardzo się zaprzyjaźnił od czasu owej nocnej awantury w Auasz.
Ja zagadałem więc Kasę Amanuela, i referent wy
mknął się tymczasem do pokoju szwedzkiego instruktora. Po dziesięciu minutach powrócił z wypiekami na twarzy i wywołał mnie na korytarz.
— Wiem już wszystko — powiedział z podnieceniem. — Ten pałac należał do cesarza Lidż Jassu, który panował bezpośrednio przed Hajle Sellasjem. To był wnuk Menelika Wielkiego, ale narobił jakichś strasznych chryj, więc Hajle Sellasje zrzucił go z tronu i teraz nie wolno o nim mówić w Abisynii. Trzeba koniecznie nacisnąć Kasę Amanuela. Pułkownik mówił, że on na pewno zna dokładnie całą tę historię.
Byłem tego samego zdania, co referent. Trzeba było koniecznie nacisnąć Kasę Amanuela. Zapomniałem
0 swoich wszystkich uprzedzeniach do cesarzy. O tym cesarzu byłem skłonny wysłuchać nawet najdłuższej historii.
Od razu zabraliśmy się do dzieła. Poszliśmy do Kasy Amanuela i nie bawiąc się w żadne dyplomatyczne ceregiele, wyłożyliśmy kawę na ławę.
— Proszę pana — powiedzieliśmy — znamy już historię cesarza Lidż Jassu, ale brak nam jeszcze pewnych szczegółów. Uważamy, że nie ma sensu dłużej się bawić w ciuciubabkę. Prosimy opowiedzieć nam wszystko. Jeżeli nie, to pójdziemy po informacje do Szweda i do Francuza.
Nasz abisyński opiekun okropnie się zmieszał, ale próbował się jeszcze wykręcić. Dopiero kiedy pan Bieganek powtórzył groźbę, że pójdziemy do Szweda
1 Francuza — Kasa Amanuel machnął z rezygnacją ręką i zgodził się spełnić naszą prośbę.
— No cóż! — powiedział. — Widzę, że wasz przyjaciel dyrektor nie darmo mnie ostrzegał przed waszą ciekawością. Ale jeżeli już wyjechaliśmy razem w tę podróż, to rzeczywiście nie warto bawić się w tajem-
cc. Pamiętajcie jednak, że zostałem przez was zmu- |4l%, d° te9° opowiadania, bo nam, Etiopom, nie
wolno nawet wspominać imienia nieszczęsnego Lidż Jassu.
Potem rozsiedliśmy się wygodnie w fotelach, a Kasa Amanuel zaczął opowiadać. Była to niewątpliwie najciekawsza historia cesarska ze wszystkich, jakie słyszałem. Wprost trudno było uwierzyć, że te wypadki rozegrały się zaledwie przed pięćdziesięciu laty.
W 1908 roku wielki władca Abisynii, cesarz Mene- lik Drugi, spadł z konia tak nieszczęśliwie, że z tego upadku wywiązała się ciężka choroba, uniemożliwiająca mu sprawowanie rządów. Na pół sparaliżowanego cesarza umieszczono na stałe w podziemiach „gibbi", czyli pałacu cesarskiego, a rządy w państwie objęła cesarzowa Taitu.
Ukochana małżonka Menelika nie była już wtedy ową piękną, młodą i kapryśną Taitu z okresu budowy Addis Abeby. Wpływ lat uczynił z niej starą, ambitną intrygantkę, opanowaną całkowicie przez żądzę władzy. Doradcami jej byli biskupi oraz najbardziej konserwatywni z rasów abisyńskich. Za ich podszeptem cesarzowa odwoływała wszelkie postępowe reformy Menelika, a na ich miejsce przywracała stare, feudalne porządki.
Menelik, powiadomiony o tych poczynaniach żony, wpadł w straszny gniew. Sparaliżowany więzień podziemi pałacowych postanowił pokazać Abisyćczykom, że póki żyje, jest jeszcze ciągle cesarzem i jedynym władcą swego państwa.
Na rozkaz cesarza zwołano do jego loża wszystkich rasów Abisynii. Potem zaufani dworzanie Menelika wprowadzili do podziemi wnuka cesarza z pierwszego małżeństwa — czternastoletniego Lidż Jassu. Umierający cesarz dotknął ramienia chłopca i wygłosił do rasów słowa tradycyjnego zaklęcia:
„Ten oto będzie moim następcą, a kto odmówi mu
posłuszeństwa, niechaj będzie przeklęty, niechaj synem mu będzie czarny, parszywy pies".
Następna część zaklęcia skierowana była przeciwko młodocianemu następcy tronu:
„Atoli jeśli mój wnuk zdradzi was, niechaj on sam będzie przeklęty i niechaj synem będzie mu czarny, parszywy pies".
Żaden z rasów nie ośmielił się sprzeciwić woli umierającego władcy i ściągnąć na swą głowę straszliwej klątwy. Czternastoletni Lidż Jassu został cesarzem.
Nowy cesarz nie spotkał się z życzliwym przyjęciem ze strony dworu i duchowieństwa. Cesarzowa Taitu znienawidziła go śmiertelnie za to, że zajął tron, należny z prawa jej córce — księżniczce Zau- ditu. Duchowieństwo i chrześcijańscy rasowie nie mogli przeboleć faktu, że ojciec nowego władcy Abisynii, ras Mikael, jest nawróconym mahometaninem i jeszcze niedawno nazywał się Mohamed Ali.
Cesarzowa Taitu, pod pozorem młodego wieku Lidż Jassu, nie chciała go dopuścić do sprawowania rządów i przydała mu na tymczasowego opiekuna jednego ze swych zaufanych doradców — brunatnego rasa Tasamma.
Ale dzielny i rozumny Lidż Jassu szybko uporał się z tą przeszkodą. Pewnego dnia dokonał zamachu stanu, cesarzową Taitu wraz z jej córką i przybocznymi rasami uwięził w podziemiach gibbi, a sam objął władzę cesarską.
W czasie tego zamachu stanu zaszedł fakt, który na wiele lat bardzo zaszkodził młodemu władcy. Ras Tasamma — szczególnie przez Lidż Jassu znienawidzony
— uciekając przed zemstą cesarza, ukrył się w domu abuny Matieosa, najwyższego zwierzchnika kościoła abisyńskiego. Dom abuny stanowił najświętszy azyl Abisynii. Ale młody, zapalczywy Lidż Jassu, nie uzna-
m
wał żadnych azyli, kiedy chodziło o dopełnienie zemsty. Wdarł się do domu, odepchnął abunę, który zagrodził mu drogę złotym krzyżem, i kazał aresztować zbiega. Abuna nie darował cesarzowi tego de- speklu. Od tej chwili osiemdziesiąt tysięcy księży abisyńskich stało się zagorzałymi wrogami nowego władcy.
Następne lata krótkiego, burzliwego panowania przysporzyły mu tych wrogów znacznie więcej.
Z opowiadania Kasy Amanuela — mimo wszystkich zastrzeżeń, jakie żywił w stosunku do tego cesarza — wynikało niezbicie, że Lidż Jassu miał wiele zalet. Był bardzo odważny, umysłowo rozgarnięty, dobroduszny, a przy tym odznaczał się wyjątkowo wesołym usposobieniem. Natomiast był całkowicie pozbawiony pewnych cech, koniecznych dla cesarza. Nie znosił przy sobie żadnych stałych doradców i z jawną pogardą traktował dumnych rasów abisyńskich. Poza tym nic sobie nie robił z dworskiej etykiety, wskutek czego dochodziło do ciągłych skandali.
Pewnego razu na przykład wybrał się z oficjalną wizytą do francuskiego Somali. Na dworcu kolejowym w Dżibuti zgotowano cesarzowi uroczyste przyjęcie. Zebrała się cała miejscowa śmietanka: gubernator, wyżsi urzędnicy, członkowie placówek konsularnych itp. Kompania honorowa prezentuje broń. Orkiestra szykuje się do odegrania hymnu. Wszyscy czekają na ukazanie się Króla Królów i Zdobywczego Lwa z Plemienia Judy. Ale cesarza nie ma. Przerażeni ministrowie szukają go po całym pociągu i wreszcie znajdują.
Siedzi w brudnym kombinezonie we wnętrzu parowozu i serdecznie zagadany z maszynistą, pociąga sobie tedż z butelki. Podobne historie zdarzały się dość często. Młody cesarz nie przejmował się wymówkami i zaśmiewał się do łez ze zgorszenia i oburzenia swo
ich dworzan. Ale to wszystko były jeszcze fraszki. Później nastąpiły wydarzenia o wiele poważniejsze.
Mając dwadzieścia lat Lidż Jassu odwiedził kiedyś zdobyty przez Menelika muzułmański Harar i tam zakochał się bez pamięci w córce bogatego kupca Abudakera — mahometance z plemienia Dankalów. Była to podobno dziewczyna tak piękna, że gdy zobaczyło się ją raz, zapominało się o wszystkich innych kobietach. Lidż Jassu, ujrzawszy ją, zapomniał także o tym, że jest władcą chrześcijańskiego państwa. Postanowił ożenić się z mahometanką i przejść na jej wiarę.
Po tym postępku cesarza w Abisynii zawrzało. Osiemdziesiąt tysięcy księży w Abisynii ogłosiło go za odstępcę i zdrajcę. Ale Lidż Jassu nie uląkł się księży. Był przecież wnukiem wielkiego cesarza Menelika, a jego ojciec, .ras Mikael, stał na czele potężnej armii. Zapalczywy młodzieniec wypowiedział walkę kościołowi abisyńskiemu. Odebrał duchownym dobra, nadane im przez Menelika po zdobyciu Hararu, i podarował je zakonom mahometańskim. Nie ograniczył się do tego. Przyjął w Hararze defiladę oddziałów somalijskich i ofiarował im dwanaście sztandarów etiopskich, na których kazał wyhaftować napis:
Jeden jest Allach i Mahomet jest jego prorokiem.
Wszystko to zmierzało do jednego celu. Młody cesarz uwierzył, że jako władca mahometańskich prowincji Abisynii stanie się z czasem cesarzem całej maho- metańskiej Afryki. Opętany tą ideą wyrzekł się nawet swego pochodzenia od króla Salomona i wdział turban na głowę, na którym wypisano jego nową genealogię, wyprowadzającą go od proroka Mahometa.
Tego było już za wiele dla chrześcijańskich rasów Abisynii. Ogłoszono detronizację cesarza odstępcy,
a na tronie osadzono córką Menelika i Taitu — księżniczkę Zauditu. Do zbrojnej walki z Lidż Jassu stanął inny członek cesarskiego rodu Salomonidów — ras Tafari, późniejszy cesarz Hajle Sellasje Pierwszy. Ale przewaga sił była po stronie Lidż Jassu. Miał on lepiej uzbrojoną armię i dzierżył w swym ręku linię kolejową Addis Abeba — Dżibuti. Na spotkanie z przeciwnikiem wyruszył parowozem, wiodąc za sobą cztery pociągi towarowe, pełne wojska.
Cesarz chciał stoczyć bitwę pod miejscowością Me- hesso i prawdopodobnie by ją wygrał, gdyby nie zgubiła go... wódka. Żołnierze Lidż Jassu, czekając na wojska rasa Tafari, z nudów obrabowali pociąg towarowy, wyładowany beczkami spirytusu. Kiedy ras Tafari wreszcie nadciągnął, całe wojsko negusa było pijane do nieprzytomności i zostało pokonane bez jednego wystrzału. Byłego cesarza zakuto w złote kajdany i osadzono w więzieniu. Ale na tym historia się jeszcze nie skończyła. Lidż Jassu miał za sobą potężnych stronników, dawnych przyjaciół cesarza Menelika, którzy dwukrotnie ułatwiali mu ucieczkę z więzienia. Wnuk wielkiego Menelika jeszcze przez kilkanaście lat zagrażał tronowi Hajle Sellasjego. Zginął dopiero w czasie wojny abisyńsko-włoskiej. Okoliczności jego śmierci są do dziś nie wyjaśnione. Syn byłego cesarza ukrywa się, ponoć, jeszcze ciągle w lasach abisyńskich, czekając na odpowiednią chwilę, aby zgłosić swe prawa do tronu. Dlatego imienia Lidż Jassu nie wolno wspominać w Abisynii.
Opowiadanie o nieszczęsnym cesarzu bardzo wzruszyło pana Bieganka. Pogromca Lampartów miał duszę wrażliwą i skłonną do romantycznych porywów. Szczególnie spodobało mu się to, że przyczyną wszystkich nieszczęść Lidż Jassu była jego miłość do pięknej kobiety z Hararu.
— Dawniej było o wiele ciekawiej — dowodził
nam rozmarzony. — Dawniej głównym motorem światowej polityki była miłość i różne inne namiętności. Królowie i cesarze kochali się, obrażali się na siebie popełniali zbrodnie i później wynikały z tego rozmaite wojny i przewroty. A teraz co? Organizacja Narodów Zjednoczonych! Rada BezpieczeństwaIltwia* towa Rada Pokoju! Teraz już nikt się nie kocha. Po« lityka zrobiła się straszliwie nudna.
Kasę Amanuela bardzo ubawiły słowa referential
— Niech pan nie przesadza — powiedział. — Wtedy także nie wyglądało to tak romantycznie, jak się panu wydaje. Polityka zawsze jest polityką. Ludzie wtajemniczeni opowiadają, że upadek Lidż Jassu rozpoczął się wcale nie od jego miłości, lecz od politycznego przymierza z Turcją, które młody cesarz zawarł na początku pierwszej wojny światowej. To .przymierze bardzo przeraziło Wielką Brytanię, która do-- patrzyła się w nim poważnego niebezpieczeństwa dla swoich posiadłości kolonialnych w Afryce. Zaraz po ogłoszeniu przymierza rząd brytyjski wysłał do Etiopii najzdolniejszego agenta Inteligence Service* — sławnego pułkownika T. E. Lawrence — z zadaniem obalenia jjjiewygodnego cesarza. .Lawrence wkradł się w łaski Lidż Jassu, stał się jego nieodstępnym przyjacielem i doradcą. Na tym stanowisku czynił wszystko, aby podkopać autorytet cesarza i wykończyć go w opinii etiopskiej. ,On to podobno namówił Lid? Jassu do małżeństwa z mahometanką i do zmiany re- ligii. On mu podsunął myśl mahometańskiego cesarstwa całej Afryki. On ofiarował turban z nową genealogią cesarza. Dokładnie w przeddzień detronizacji Lidż Jassu pułkownik Lawrence w tajemniczy sposób zniknął z Etiopii. Mógł to spokojnie uczynić, gdyż zlecone mu zadanie zostało doprowadzone do końca.
Widzi pan więc, że i w przeszłości nie obywało się bez polityki.
Ale Kasie Amanuelowi nie udało się przekonać pana Bieganka. Referent sceptycznie wysłuchał opowiadania o intrygach pułkownika Lawrence — i nadal trwał w swym zachwycie dla zakochanego Lidż Jassu i jego pięknej żony.
Jeszcze po powrocie do naszego pokoju zawracał mi tym głowę przez dobre pół godziny. Od jego romantycznych uniesień uwolniły mnie dopiero... mos- kity.
W samym środku gadki o zakochanym cesarzu referent nagle wrzasnął i z całej siły trzepnął się w kark. Zaraz potem podsunął mi pod nos rozgniecionego moskita.
— Widzi redaktor, jaki wielki? Ale zabiłem bestię I
— Co panu zawiniło to biedne stworzenie? — rozzłościłem się, bo mi nie dawał zasnąć. — Nie podobała się panu Abisynia bez moskitów, więc ma pan moskity. Powinien pan być zadowolony i czuć się jak w swoim ukochanym Egipcie.
Referent spojrzał na mnie ze zgorszeniem.
— No wie redaktor, też porównanie I
— A bo co: egipskie moskity były lepsze?
Pan Bieganek przez chwilę się zastanawiał nad odpowiedzią.
— Nie, te bestie są wszędzie jednakowe — westchnął z rezygnacją. — Ale w Egipcie... w Egipcie były jaszczurki, które zjadały moskity. A tu nie ma jaszczurek. Ot coI
Rozejrzałem się po pokoju. Jaszczurek, jak na złość, nie było.
— A widzi redaktor — powiedział ucieszony. — Etiopia to nie Egipt. Szkoda gadać. Egipt to jest Egipt.
Tym razem przekonał mnie całkowicie. Prawda je
go słów była nie do podważenia. Etiopia rzeczywiście nie była Egiptem, natomiast Egipt był Egiptem.
Następnego ranka obudziło nas monotonne dudnienie w szyby. Deszcz lał nie gorzej niż w Addis Abe- bie. Świadomość, że Harar należy do najsuchszych okręgów w Abisynii, w niczym nie zmieniała sytuacji.
Na przystanek autobusowy trzeba było pojechać taksówką. Dla złagodzenia ewentualnych wymówek Pawła zaprosiliśmy jeszcze do spółki szwedzkiego pułkownika i Francuza. Kasa Amanuel w pierwszej chwili zaprotestował przeciwko tej spółce, lecz w końcu ustąpił. Wiadomo: gdy wchodzą w grę pieniądze, zapomina się o sporach politycznych.
Autobus czekał już na zalanym deszczem placu targowym. Poza naszą piątką jechało jeszcze kilku urzędników abisyńskich w czarnych ubraniach i z parasolami, paru głośno rozmawiających kupców greckich, dwóch siwobrodych starców w turbanach, z długimi różańcami w rękach, oraz spory tłumek handlarzy ze szczepu Galla, którzy swymi 'koszami i tobołami zastawiali wszystkie przejścia.
Trzygodzinna podróż do Hararu była piekielnie nudna. Deszcz lał bez przerwy, a krajobraz za zasnutymi szarugą szybami był jednostajny aż do mdłości. Szara, pustynna równina, kałuże wielkie jak jeziora, od czasu do czasu kępa kolczastych kaktusów, gdzieniegdzie rozłożysta akacja. Wewnątrz autobusu było również nieciekawie. Kasa Amanuel sprzeczał się 1 Francuzem o kolej Addis Abeba — Dżibuti. Szwedzki pułkownik wtajemniczał nas w szczegóły abisyńskiego regulaminu wojskowego. Abisyńscy urzędnicy spali. Mahometańscy starcy przesuwali różańce i szemrali swoje modlitwy. Greccy kupcy rozmawiali o interesach. Handlarze Galla kłócili się zawzięcie między sobą, a na nas spoglądali wilkiem.
Jedyną zabawną rzeczą w tym wszystkim było to,
ze motorniczy i konduktor autobusu mieli na imię Kasa — tak samo, jak nasz abisyński opiekun. Dowiedzieliśmy sią o tym stąd, że owi funkcjonariusze, zajmujący miejsca na przeciwnych krańcach autobusu, ciągle przywoływali sią głośno po imieniu, co bardzo denerwowało Kasą Amanuela i odrywało go od rozmowy o kolei Addis Abeba —* Dżibuti.
Pan Bieganek od razu wysnuł z tego wniosek, że imię Kasa jest najczęściej używanym imieniem w Abisynii, i zażądał od Kasy Amanuela potwierdzenia swego odkrycia.
— W zasadzie ma pan rację — zgodził się Abisyń- czyk — tylko że właściwie to nie jest imią.
— Nie imię? — zdumiał się Wielki Odkrywca. — A więc co?
— Kasa znaczy po amharsku „odszkodowanie".
Teraz i ja przyłączyłem się do zdumienia pana Bie-
ganka. No bo jak człowiek może mieć na imię „odszkodowanie"?
— Sprawa jest prosta — wyjaśnił Kasa Amanuel.
— Jeżeli w amharskiej rodzinie umiera dziecko, wówczas następnemu dziecku nadaje się imię Kasa, dla zaznaczenia, że urodziło się ono jako odszkodowanie za zmarłego. A ponieważ w Etiopii wiele dzieci umiera i wiele się rodzi, więc imię Kasa spotyka się bardzo często.
Wyjaśnienie Kasy Amanuela było naprawdę interesujące i wcale się nie zdziwiłem, że pan Bieganek zapisał je starannie w swoim zielonym notesie.
A później — mniej więcej w połowie drogi do Hararu — przytrafiła nam się jeszcze jedna ciekawa rzecz.
Zdarzyło się to podczas postoju na jednym z przystanków. Przystanek to był, że pożal sią Boże/ Licha budka, kryta falistą blachą, w górze reklama lemoniady „Pepsi-Cola", pod wystającym daszkiem dwaj
przemoczeni Gallanie 1 parasolami — to wszystko. A dokoła mgła i deszcz. Nikomu nie chciało się nawet wysiadać z autobusu. Ale w motorze coś się popsuło i trzeba było trochę postać. A kiedyśmy tak stali — nagle z daleka dobiegł jakiś głuchy ryk. Między pasażerami od razu zrobiło się wielkie poruszenie: abisyńscy urzędnicy się obudzili, a mahome- tańscy starcy przerwali swoje modlitwy. I wszyscy zaczęli rozmawiać o tym dalekim ryku. Grecy i Francuz twierdzili, że to po prostu ryczy jakiś głodny osioł. Ale większość podróżnych — a wśród niej i szwedzki pułkownik — twardo broniła poglądu, że był to ryk autentycznego lwa. Abisyńscy urzędnicy także się przychylali do tej opinii, ponieważ wiedzieli z gazet, że ostatnio w okolicach Hararu pojawiły się dwa lwy.
Pan Bieganek pod wpływem tych rozmów zaczął zdradzać wyraźne zaniepokojenie. Kręcił się, wiercił, łypał wkoło oczkami, aż wreszcie nie wytrzymał i pociągnął za rękaw Kasę Amanuela.
— A co będzie, jeżeli te lwy napadną na nasz autobus?
— Niech pan się nie boi — uspokoił go Abisyń- czyk. — Jeżeli to nawet jest lew, to z pewnością nie odważy się napaść na autobus. Lwy wcale nie garną się do ludzi.
Pan Bieganek odetchnął z ulgą i natychmiast odzyskał rezon. W kilka minut później słyszałem, jak mówił do szwedzkiego pułkownika:
— Odżałować nie mogę, że nie zabrałem z sobą myśliwskiej broni, mam diabelną ochotę na małe polowanko. Kiedy byliśmy w Sudanie...
Ale tego, co opowiedział o swoich wyczynach myśliwskich w Sudanie, nie udało mi się już dosłyszeć, bo właśnie konduktor Kasa dał hasło do odjazdu, a kierowca Kasa zapuścił motor. I autobus ruszył
w dalszą drogę, zanim zdołano ostatecznie ustalić, co było przyczyną całego zamieszania: ryk prawdziwego lwa czy zawodzenie głodnego kłapoucha.
W ostatniej godzinie podróży otaczający nas krajobraz uległ zasadniczej zmianie. Autobus wydobył się wreszcie z pustynnej doliny i po sforsowaniu dość wysokich wzgórz wjechał na tereny zagospodarowane. Mijaliśmy rozmaite plantacje, sady owocowe i piękne ogrody na zboczach gór. Kasa Amanuel powiedział, że znajdujemy się w najżyźniejszej części prowincji hararskiej, uchodzącej za główny spichlerz Etiopii. Niestety, warunki atmosferyczne nie pozwalały rozeznać się dokładnie w bogactwach tego spichlerza. Deszcz przestał wprawdzie padać, ale nad polami wisiała gęsta mgła i trudno było rozróżnić, co jest plantacją kawy, a co plantacją bawełny. Tylko gaje pomarańczowe poznawało się od razu po żółtych kulach owoców, które przeświecały przez mgłę jak lampki świątecznych choinek.
Było już dobrze po południu, kiedy Kasa kierowca krzyknął do konduktora Kasy, że widać Harar.
Harar, oglądany z daleka, przedstawiał się wspaniale. Otaczały go wysokie czerwone mury o groźnych basztach i sklepionych bramach. Zza murów wystrzelały w górę białe, smukłe wieżyczki minaretów. Całość miasta, wyłaniająca się powoli z przesłony mgieł, sprawiała wrażenie jakiegoś nierealnego snu. Istny Bagdad kalifa Haruna al-Raszyda z „Baśni z tysiąca i jednej nocy".
Autobus zatrzymał się przed jedną z pięciu bram miejskich i tu kazano nam wysiąść. Dalszą drogę trzeba było odbyć pieszo, gdyż średniowieczne bramy nie były przystosowane do nowoczesnych środków komunikacji.
Do miasta dostaliśmy się nie od razu, bo przed bramą tłoczył się gęsty tłum karawan oślich i wiel
błądzich. Musieliśmy się z trudem przebijać przez barwną ciżbę Somalijczyków, Dankalów i Gallan. Haias panował niesamowity. Gardłowe nawoływania poganiaczy, kaszel wielbłądów i porykiwanie osłów splątały się w symfonię, od której mogły popękać bębenki w uszach. Przerażającym dla nas przeżyciem było pierwsze zetknięcie się z trędowatymi żebrakami. Zebrało się ich przy bramie Hararu kilkunastu. Niektórzy wyglądali strasznie, wygrażali nam rękami bez palców, wykrzywiali twarze, przeżarte liszajem. Trzaskanie drewnianych kołatek, którymi ci nieszczęśnicy zwracali uwagę na swoje nieszczęście, towarzyszyło ponurym akompaniamentem ogłuszającej wrzawie ludzkiej i zwierzęcej.
Wreszcie przedostaliśmy się przez tę piekielną bramę i weszliśmy do miasta. Nastrój „Baśni z tysiąca i jednej nocy" jeszcze się spotęgował. Miasto było bardzo stare i miało charakter zdecydowanie arabski. Przez jego wąskie, strome i pozbawione bruku uliczki trzeba się było przepychać prawie gęsiego. Przed nami kroczył majestatycznie wielbłąd, który co pewien czas ocierał się grzbietem o ślepe mury domów, uwalniając się w ten sposób od dokuczliwych insektów. Domki, zbudowane przeważnie z tej samej czerwonej gliny, co mury miasta, tłoczyły się ciasno jeden przy drugim. Uliczki były do tego stopnia wypchane rozmaitymi kramami, sklepikami i straganami, że cały Harar sprawiał wrażenie jednego wielkiego i dość niechlujnego bazaru arabskiego. Ze względu na wąskość ulic ruch kołowy w obrębie murów był prawie niemożliwy. Natomiast kręciło się wszędzie dużo objuczonych osłów, które z trudem torowały sobie drogę wśród hałaśliwego kolorowego tłumu ludzkiego.
W tłumie przechodniów większość stanowiły kobiety. Musiały to być przeważnie panie domu, które
korzystając z przerwy w deszczu, wybrały się na miasto po zakupy, gdyż prawie wszystkie dźwigały wielkie toboły z różnobarwnej skóry, wypełnione rozmaitymi produktami spożywczymi.
Uwagą zwracały przede wszystkim kobiety Harari. Zarówno wyglądem, jak sposobem bycia różniły sią znacznie od wszystkich znanych nam dotychczas kobiet afrykańskich. Nie było w nich zupełnie owej skromnej pokory właściwej mieszkankom Wschodu i Południa. Promieniowała z nich duma, energia i świadomość własnej wartości. Ubrane były barwnie i gustownie, a twarze wielu z nich zadziwały klasyczną regularnością rysów.
Widok tych hararskich piękności wywierał wielkie wrażenie na panu Bieganku. Co chwila szarpał mnie ze rękaw i prawie głośno przekazywał mi swe zachwyty.
— Niech no redaktor spojrzy! Rany boskie, co za babka! Teraz rozumiem biednego Lidż Jassu, facet musiał się tu zakochać!
Mówiąc to, uśmiechał się do przechodzących kobiet i robił do nich słodkie oczy.
Wszystko to było szalenie zabawne, lecz jednocześnie dosyć niebezpieczne, bo na ulicach poza kobietami hararskimi znajdowali się także hararscy mężczyźni. A Hararczycy nie wyglądali na ludzi przepadających za białymi ferenfż. Spojrzenia, jakimi obrzucano nas, a szczególnie mego romantycznego towarzysza, były jak ¡najdalsze od życzliwości.
Na szczęście pan Bieganek nie umiał długo skupiać uwagi na jednym temacie. Wkrótce też przestał się interesować urodą hararskich kobiet, a dla odmiany zajął się hararskimi owocami.
Owoców było w Hararze zatrzęsienie, prowincja hararska stanowiła nie tylko główny spichlerz, lecz i główny sad całej Abisynii, W którą stronę zwra
caliśmy oczy, wszędzie piętrzyły się piramidy blado- złotych pomarańczy, maleńkich, zielonych cytryn, olbrzymich kiści bananowych i wielu innych owoców, które widzieliśmy po raz pierwszy. Leżało to na straganach lub na matach z trawy porozkładanych wprost na ziemi.
W pewnej chwili pan Bieganek wydał radosny okrzyk:
— Niech skisnę, jeżeli to nie pomidory! Nareszcie! Od tygodnia już marzę o przyzwoitej sałatce pomidorowej z pieprzem i z cebulką!
Po czym odwrócił się do idącego za nami szwedzkiego pułkownika i — wskazując na stos czerwonych owoców — oznajmił po angielsku:
— I am fond of tomatoes!
Ale zadomowiony w Abisynii Szwed rozwiał jego iluzję.
— To wcale nie pomidory, tylko owoce kaktusa — powiedział. — Nazywają je także figami indyjskimi. Są bardzo smaczne, ale trzeba uważać przy ich obieraniu, bo mają na skórce jadowite włoski, którymi można sobie pokłuć ręce.
Pan Bieganek był bardzo rozczarowany, lecz wyjaśnienie Szweda wpisał sobie do notatnika. Zamiast sałatki z pomidorów zdobył przynajmniej informację, że suche kaktusy rodzą smaczne, soczyste owoce.
Przed hotelem nastąpiło pożegnanie z naszymi sąsiadami z pociągu. Francuz miał zarezerwowaną kwaterę u znajomego kupca, a Szwed po załatwieniu jakiejś sprawy w miejscowym urzędzie udawał się zaraz w dalszą drogę do swojej akademii wojskowej.
Hotel hararski mógł uchodzić za hotel tylko w oczach podróżnych o szczególnie skromnych wymaganiach. W rzeczywistości była to bardzo podła i bardzo brudna gospoda prowadzona przez jakiegoś
Greka albo przez kogoś, kto Greka udawał z wielką szkodą dla tego szlachetnego narodu.
Na polecenie gospodarza czarny posługacz Szan- killa wprowadził nas do tak zwanego „paradnego pokoju", który zgodnie z zapewnieniami Greka wynajmowano tylko osobom szczególnie dostojnym. Otwierając nam drzwi, czarny posługacz robił takie miny, jakbyśmy za chwilą mieli ujrzeć wszystkie skarby Sezamu. Tymczasem cała paradność pokoju wyrażała się w podartych pluszowych portierach, w nie mytych od miesięcy oknach i w rojach czarnych, obrzydliwych much. Elektryczności i wody bieżącej oczywiście nie było — natomiast było duszno i pachniało słęchlizną.
Ale prawdziwa tragedia rozegrała się dopiero po wyjściu posługacza. Kasa Amanuel oświadczył najspokojniej, że idzie na miasto załatwić interesy, a my mamy czekać na niego w hotelu. Swoją okrutną decyzję uzasadnił tym, że Hararczycy są nie przyzwyczajeni do widoku białych turystów i mogłyby nas spotkać z ich strony rozmaite przykrości. Kiedy zaczęliśmy gwałtownie protestować, powołując się na obiecane Pawłowi wizyty w sklepach hararskich, opiekun nasz się zdenerwował i władczym tonem Bwana Kubwy wrzasnął, że w ogóle nie ma o czym gadać. Jest odpowiedzialny za nasze bezpieczeństwo i nie może nas narażać na awantury uliczne. Informacje dla Pawła zdobędzie sam, bez naszej pomocy.
Po czym wziął swój kapelusz, teczkę, parasol i wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi. A my pozostaliśmy w „paradnym" pokoju sami — oniemiali ze zgrozy i ze złości.
Tymczasem zaczął znowu lać deszcz, co nam trochę poprawiło humory. Cieszyliśmy się, że Kasa Amanuel przynajmniej porządnie przemoknie, bo mu się to święcie za naszą krzywdę należało. Z drugiej
«trony ulewa odcięła nam ostatecznie drogę do miasta. Byliśmy skazani na całe popołudnie w tym przebrzydłym pokoju, trzeba więc było czymś się zająć.
Pan Bieganek, myśliwy z powołania, zajął się najpierw polowaniem. Zdjął z nogi but i zaczął się z nim uganiać za co tłustszymi muchami. Jego bojowe okrzyki doprowadziły do tego, że grecki gospodarz dwa razy przysłał czarnego posługacza z zapytaniem, czy czegoś nie potrzeba.
A po godzinie cały „paradny" pokój był usiany trupami poległych.
Ale dzielny łowca zmęczył się polowaniem i zaproponował przejście do rozrywek bardziej intelektualnych. Wyjął i teczki najgrubszą ze swoich książek o Abisynii i polecił mi odszukać w niej wszystkie wiadomości na temat Hararu. Sam — syty triumfów myśliwskich — rozłożył się na łóżku i raczył łaskawie słuchać.
Niemieccy autorzy książki nie poświęcili w swym dziele wiele uwagi Hararowi, jako miastu oddalonemu od głównych szlaków turystycznych. Niemniej udało mi się wyłuskać trochę interesujących szczegółów. Przede wszystkim dowiedzieliśmy się, że Ha- rar przez blisko tysiąc lat był wolnym miastem ma- hometańskiego szczepu Harari, rządzonym przez własnych emirów. Kres jego niepodległości położył dopiero cesarz Menelik Drugi, który zdobył miasto i wcielił je do Abisynii.
W związku z tym zdobyciem Hararu w książce przytaczano zabawną anegdotę, która jeszcze raz potwierdziła znany nam już skądinąd fakt, że negus Menelik był człowiekiem obdarzonym szczególnym poczuciem humoru.
Kiedy w roku 1887 armia abisyńska przystąpiła do oblężenia Hararu, pyszny emir tego miasta, pragnąc upokorzyć Amharów, przysłał Menelikowi pstrokaty
turban z dołączonym do niego listem. Niech cesarz włoży ten turban — pisał emir w liście — abym mógł go rozpoznać wśród oblegających i wziąć do niewo- li żywcem. Menelik przyjął zniewagą na wesoło. Odpowiedział emirowi, że turban nakłada na głową natychmiast i nie zdejmie go wcześniej, aż nie... „wysiusia się" na Harar z najwyższej wieży jego meczetu. W parę dni później cesarz swą obietnicą spełnił w obecności siedmiu tysięcy półprzytomnych z wrażenia obywateli Hararu. Ta jedyna w swoim rodzaju demonstracja polityczna była potem gorliwie przypominana przez Włochów w czasie wojny i okupacji celem skłócenia abisyńskich mahometan z abisyński- mi chrześcijanami.
Pan Bieganek szczerze się uśmiał z niezbyt przyzwoitej anegdoty o wielkim cesarzu, lecz potem oświadczył, że przeszłość Hararu specjalnie go nie interesuje. Zapytał, czy w książce nie ma czegoś
o współczesnych kobietach hararskich, bo tego by chątnie posłuchał.
Udało mi się znaleźć dwie takie informacje — obie interesujące. Po pierwsze, okazało się, że istnieje stare prawo hararskie, które surowo zabrania mężom bić żony. Autorzy książki twierdzili, że w wyniku tego zwyczaju Abisyńczycy z innych prowincji bardzo niechętnie żenią się z kobietami Hararu, pomimo ich piękności.
— A jednak Lidż Jassu się ożenił — stwierdził z satysfakcją referent. — Ale on żony i tak by nie bił. Od razu wyczułem, że to musiał być dobry człowiek, tylko ten pułkownik Lawrąnce sprowadził go na manowce.
Druga informacja dotyczyła wyjątkowej przedsiębiorczości kobiet hararskich. Kobiety tego miasta, jak to się mówi, „chodzą w spodniach". Kierują samodzielnie swymi domami i prowadzą własne przed
siębiorstwa. Najchętniej zajmują się uprawą ogrodów w których hodują „khat".*
— Jak to: kat? — zdziwił się pan Bieganek. Co
to znaczy kat?
— Mówi się „kat" — pisze się „khat" — wytłumaczyłem. — To jest taka roślina, którą eksportuje się w wielkich ilościach do niektórych krajów arabskich. Arabowie żują młode pędy khatu, żeby wprawiać się w stan oszołomienia — tak jak Chińczycy palą opium.
— Niech pan poczeka, redaktorze — Wielki Odkrywca z podniecenia usiadł na łóżku. — To były na pewno te zielone gałązki, które widzieliśmy na wszystkich straganach z owocami. Więc pan mówi, że to się żuje, a potem człowiek ma różne piękne zjawy jak po opium?
— A bo ja wiem? Tak piszą w pańskiej książce. Pan Bieganek wstał z łóżka i podszedł do okna.
— Wie pan co, redaktorze? Deszcz prawie przestał padać, a tu naprzeciwko jest taki kramik z owocami. Było nie było: skoczę po ten khat. A pan na wszelki wypadek niech stanie przy oknie. Jakby doszło do jakiejś awantury z Hararczykami, to rób pan raban na cały hotel.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, referent wybiegł z pokoju.
Podszedłem więc do okna i zgodnie z zaleceniem stanąłem na posterunku alarmowym.
Stragan z owocami był doskonale widoczny z okna. Pan Bieganek podszedł do niego bez przeszkód i — gwałtownie gestykulując — zaczął czynić zakupy. Nabył sporą wiązkę gałązek khatu, dużą kiść bananów oraz czerwone owoce kaktusa, przed którymi
przestrzegał nas szwedzki pułkownik. Te ostatnie kazał sobie wsypać do kapelusza.
Po chwili był już z powrotem w pokoju. Sprawunki rzucił na łóżko i z westchnieniem ulgi otarł sobie pot z czoła.
— Widział redaktor tych dwóch ponurych typów, którzy chcieli mnie zaczepić? — spytał chełpliwie. — Raz tylko na nich spojrzałem i od razu sią uspokoili.
Wprawdzie żadnych ponurych typów nie widziałem — przeciwnie: uliczka wydawała się zupełnie pusta — ale nie chciało mi się z tak błahego powodu wszczynać kłótni. Powiedziałem tylko referentowi, że niepotrzebnie kupował owoce kaktusa. Pułkownik przecież mówił, że mają kłujące skórki, więc po co kaleczyć sobie ręce.
Wielki Odkrywca zaczął się głośno śmiać.
— Więc pan, naiwny człowieku, wierzy tym zagranicznym specjalistom? Przecież to kompletni ignoranci, którzy słyszeli, że gdzieś dzwonią, ale nie wiedzą, w którym kościele. Zaraz pana o tym przekonam.
Wziął z łóżka jeden z owoców kaktusa i zbliżył się z nim do mnie.
— No, niech .pan sam dotknie, redaktorze. Czy ta skórka kłuje?
Lękilwie wyciągnąłem palec i lekko musnąłem nim czerwony owoc. Był gładki i śliski jak pomidor. Żadnych kolców, żadnych jadowitych włosków. Ten szwedzki żołdak rzeczywiście strugał z nas wariatów. Ale dlaczego?
— Dlatego, żeby nam pokazać, jak to on wszystko wie i jaki jest ważny — stwierdził stanowczo referent. — Mało to razy opowiada się różne nieprawdziwe historie, żeby przekonać innych o swojej ważności?
Mimo woli musiałem się uśmiechnąć. Tak, pan Bie- ganek znał się na ludziach!
Zaczęliśmy od razu obierać i jeść te kaktusowe figi. Były pyszne. Wyglądały jak pomidory, lecz w smaku przypominały winogrona. Delektując się soczystymi owocami, wymienialiśmy między sobą jadowite uwagi na temat ignorancji szwedzkich pułkowników. Lubujący się w analogiach historycznych pan Bieganek przypomniał przy tej okazji sławną wiktorię Polaków nad Szwedami pod Oliwą w roku pańskim 1627.
Ale figi kaktusowe były trochę za słodkie. Po zjedzeniu mniej więcej kilograma zaczęło nas porządnie mdlić. Zabraliśmy się więc z kolei do gałązek khatu. Pan Bieganek pozrywał starannie z kilku gałązek wszystkie młode pędy i rozdzielił je na dwie równe kupki. Jedną z nich od razu wsadził sobie do ust, a drugą podsunął mnie i kazał mi zrobić to samo.
W ostatniej chwili zdjął mnie lęk przed tym eksperymentem. Czułem się już dość podle po owocach kaktusa, a teraz jeszcze gotowiśmy się zatruć kha- tem. Chciałem się od tego jakoś wykręcić.
— Panie Albinie — powiedziałem ostrożnie. — Nie wiem, czy to dobrze, że obydwaj wprawiamy się w stan odurzenia. Przecież może tu ktoś przyjść i nas okraść. Ten grecki gospodarz bardzo mi się nie podoba. Lepiej będzie, jeżeli pan sam się odurzy, a ja będę pana pilnował.
Ale referent nie chciał się zgodzić na tę rozsądną propozycję. Spojrzał na mnie z takim oburzeniem i z taką pogardą, że już bez słowa sprzeciwu wsadziłem sobie do ust zielone paskudztwo i zacząłem je żuć.
O rany, jakie to było gorzkie! Czegoś równie gorzkiego nie miałem w ustach jeszcze nigdy w życiu. Spojrzałem na pana Bieganka. Jemu również khat chyba nie smakował, bo krzywił się jak na torturach. Ale wzroku ze mnie nie spuszczał, więc musiałem dalej żuć.
Żuliśmy tak przez dobre dziesięć minut. Kidliło mnie coraz bardziej, a w dodatku zaczął mi jeszcze dokuczać ból głowy.
— Panie Albinie — wybełkotałem pełnymi ustami
— jak tam, czy widzi pan już jakieś zjawy?
Referent żałośnie potrząsnął głową. Minę miał taką, że strach było na niego patrzeć.
— Jeszcze nie — odbełkotał. — Ale zdaje mi się... zdaje mi się, że coś się zaczyna. Na pewno się zaczyna!
Żuliśmy jeszcze przez , chwilę. Było mdło. Było gorzko. Bolała głowa. Zjawy nie nadchodziły.
Nagle zaczęło się. Pan Bieganek wydał z siebie jakiś dziwny odgłos, zakrył obiema rękami usta i pędem wybiegł z pokoju. Natychmiast wyplułem zielone obrzydlistwo. Poczułem pewną ulgę, ale mdliło nadal i ból głowy nie ustępował.
Pan Bieganek powrócił po dziesięciu minutach. Był blady jak płótno i kompletnie przegrany.
— Wszystko przez tego szwedzkiego pułkownika — wyjęczał. — Gdyby nie popisywał się swoimi mądrościami, nigdy bym nie kupował młodych owoców kaktusa. Przez niego przepadły nasze piękne zjawy.
Pozostałe gałązki khatu z resztą fig indyjskich zawinęliśmy w gazetę i wyrzuciliśmy na śmietnik hotelowy, żeby Kasa Amanuel nie wpadł przypadkiem na trop naszego przestępstwa. Kiść bananową odłożyliśmy nie tkniętą na stół. Wiedzieliśmy wprawdzie, że banany abisyńskie są świetne, ale czuliśmy się tak źle, że żaden z nas nie (odważył się ich skosztować.
Kasa Amanuel powrócił z miasta dopiero późnym wieczorem. Zastał nas leżących na łóżkach. Na szczęście Abisyńczyk był dyskretny i specjalnie się nam nie przyglądał. Znacznie bardziej zainteresowały go pozostawione na stole banany. Wcale nie był ciekaw, skąd je mamy, tylko od razu odłamał sobie od kiści
kilka sztuk i z wielkim smakiem zebrał się do jedzeni nia. Przyglądaliśmy się tej uczcie z zawiścią. Przecieki to .Kasa Amanuel ponosił winę za nasze obrzydliwe II Samopoczucie. On kazał nam zostać w hotelu. Przez I siego przejedliśmy ,się młodymi owocami kaktusa,! I Przez niego żuliśmy to gorzkie paskudztwo, khat,l A on powraca sobie jakby nigdy nic i opycha się naj-il spokojniej naszymi świetnymi bananami, których my« jeść nie możemy. Powiedzcie sami, czy jest sprawie® dliwość na tym świecie?!
Po zaspokojeniu pierwszego głodu Kasa AmanueS złożył nam sprawozdanie z wyników swojej wyprawy do miasta. Jak było do przewidzenia, załatwił wszystt* ko, co miał załatwić. Był w oddziale Banku i w kilku.® urzędach, wynotował dla Pawła adresy znaczniejszych» kupców hararskich, a ponadto zorganizował karawa-|| nę, która jutro rano zawiezie nas na tereny .kawowe, w Egzotyczne słowo „karawana" przebiło się przez* mgłę naszej melancholii i zadźwięczało nam w uszach § jak dzwon. To chyba jakieś nieporozumienie. Sądzi- jt liśmy, że na tereny kawowe pojedziemy zwykłym sa- , mochodem. Więc skądże karawana? Jaka znowu karawana? A może to po prostu pmam słuchowy, spo- wodowany przez khat?
— Do wsi kawowej jest niedaleko, zaledwie kilka» naście kilometrów, więc pojedziemy tam na osłach — wytłumaczył nam Kasa Amanuel. — Zamówiłem trzy - dobre osły i dwóch przewodników. Tutaj nazywa się to karawaną.
W każdej innej sytuacji perspektywa jazdy kara- waną do wsi kawowej wprawiłaby nas w szał radowi ści. Ale piekielny khat zobojętnił nas na wszystko»', Niezwykłą wiadomość przyjęliśmy bez słowa. Czuliś-^ my się jak niedźwiedzie, które na chwilę przed zapadnięciem w zimowy sen objadły się do niestraw«* ności scukrzonym miodem.
Kasa Amanuel wytłumaczył sobie nasz posępny nastrój zmęczeniem po podróży. Wobec tego urwał sobie jeszcze kilka bananów i — życząc nam dobrej nocy — wycofał się do pwego pokoju.
Niestety, życzenie naszego uprzejmego opiekuna nie spełniło się. Noc była okropna! Miałem już za sobą noce kairskie, podczas których walczyłem z moski- tarni. I noce asuańskie, kiedy dusiłem się pod moski- tierą. I noce sudańskie, kiedy cierpiałem od upału i od wentylatora. I noc w Auasz, zakończoną wielką awanturą z panem Biegankiem. Ale noc spędzona w Hararze była z tych wszystkich nocy najokropniejsza. Nie zapomnę jej (chyba do końca życia!
Przez pierwsze godziny męczyły mnie mdłości i ból głowy. Co pewien czas zapadałem w krótki, gorączkowy sen, ale nawiedzały mnie wtedy tak straszne widziadła, że po chwili budziłem się z głośnym krzykiem. Pan Bieganek na sąsiednim łóżku męczył się tak samo. Widocznie za mocno żuliśmy ten khat albo informacje w książce były nieprawdziwe.
W środku nocy do starych cierpień przyłączyło się nowe: zaczęły mnie swędzić ręce. Najpierw zupełnie słabo, a później tak, że można było oszaleć. I pana Bieganka tak samo swędziły ręce. Przyczyna swędzenia była jasna, trudno się było co do tego łudzić.
— Panie Albinie — powiedziałem — mnie się wydaje, że ten szwedzki pułkownik miał jednak rację.
— Przecież ja od początku mówię — zapłakał prawie pan Bieganek — że to wszystko przez tego przemądrzałego łysonia. Co za diabeł wpędził tego Szweda do naszego przedziału? Za mało, stanowczo za mało biliśmy ich pod Oliwą!
Zasnąłem dopiero nad ranem — i .to jedynie dzięki mocnej dawce proszków nasennych, których użyczył mi referent.
Nasza karawana — W abisyńskim szpitalu — Wioska trędowatych — Przyjemność, Szybka i... utrata twarzy — Pierwsze spotkanie z ludnością wiejską, przydymione mleko i panny porywające kawalerów — Naczelnik Uolde Birru — Spacer po wiosce — Czary i zabobony — Wyprawa na tereny kawowe i wszystko o kawie — W domu umierającego plantatora — Gdzie się podziewają abisyńskie pieniądze
N astępnego ranka obudziłem się z piekielnym łupaniem w głowie. Swędzenie także nie ustało, ręce były pokryte czerwoną wysypką i spuchnięte. Stan zdrowia mego towarzysza przedstawiał się dokładnie tak samo.
Najgorsze, że nie można było tego dłużej ukrywać przed naszym abisyńskim opiekunem. Przy śniadaniu pokazaliśmy mu, jak wyglądają nasze ręce. Kasa Amanuel tak się przestraszył, że aż zbladł. Zaczął się gorączkowo dowiadywać, czy nie jedliśmy czegoś podczas jego nieobecności lub czy nie podawaliśmy rąk jakimś obcym ludziom. Potem zapytał, czy poza swędzeniem rąk jeszcze coś nam dolega. Powiedzieliśmy, że dolega nam jeszcze ból głowy. Ale całą aferę z owocami kaktusa i z żuciem khatu dyskretnie przemilczeliśmy, bo jakoś głupio było o tym mówić.
Wtedy Kasa Amanuel przeraził się jeszcze bardziej. Zacinając się ze zdenerwowania, oświadczył nam, że wysypka w połączeniu z bólem głowy to rzecz niepokojąca i że trzeba natychmiast pójść do szpitala i zasięgnąć porady lekarza.
Kiedy wyszliśmy z hotelu, na ulicy czekała już za-
SM
mówiona karawana. Był to zespół ludzi i zwierząt, przedstawiający się dość imponująco. Karawana składała się z trzech dobrze odkarmionych i pięknie osiodłanych osłów — przeznaczonych niewątpliwie dla naszej trójki, z dwóch przewodników oślarzy ze szczepu Galla — również na osłach, ale mniejszych i chudszych od naszych, oraz z dwóch policjantów Amha- rów — którzy mieli nam towarzyszyć w charakterze ochrony ,,na wszelki wypadek".
Całe towarzystwo zareagowało głośnymi okrzykami niezadowolenia na wiadomość, że termin wyprawy ulegnie pewnemu opóźnieniu, ponieważ dwaj ferenfż są chorzy i muszą przedtem wstąpić do szpitala. My sami także nie byliśmy zachwyceni tą szpitalną perspektywą. Na widok karawany poczuliśmy się od razu znacznie lepiej i nawet spuchnięte ręce prawie przestały nas swędzić. Starałem się odwieść Kasę Amanuela od jego desperackiego pomysłu, ale on ani myślał z niego zrezygnować. Powiedział, że w Ha- rarze z chorobami nie można żartować, że nasza wysypka na rękach bardzo mu się nie podoba, a nasz ból głowy bardzo go niepokoi, że on jest odpowiedzialny za nasze zdrowie przed Pawłem i monsieur Bernard itd... itd... itd...
Słowem, sprawa przybrała zupełnie idiotyczny obrót i za późno już foyło, żeby się z tego wycofać.
Poszliśmy więc w kierunku szpitala miejskiego, a cała karawana — głośno klnąc i złorzecząc — pociągnęła za nami.
Przed szpitalem imienia rasa Makonnena pomimo wczesnej pory zastaliśmy już tłum czekających. Byli to zapewne chorzy z oddalonych okolic prowincji ha- rarskiej, którzy przyciągnęli tu razem z rodzinami i z żywym inwentarzem. Dziedziniec szpitalny — wypełniony ludźmi, wielbłądami, osłami i wozami, zaprzężonymi w krętorogie woły — sprawiał wrażenie
obozowiska pustynnych lub stepowych koczowników I Nie było to zresztą dalekie od prawdy, gdyż wielu pacjentów szpitala rzeczywiście rekrutowało się z wędrownych plemion somalijskich. Świadczyły o tym składane „tukule" koczownicze, przytroczone do grzbietów wielbłądzich.
Dzięki pomocy dwóch policjantów z karawany docisnęliśmy się jakoś do drzwi szpitalnych. Potem Kasa Amanuel zostawił nas w przedsionku pod opieką odźwiernego w białym fartuchu, a sam poszedł szukać lekarza.
Pan Bieganek — którego język swędził widocznie i bardziej niż ręce — zaraz po jego. odejściu zaczął mi wykładać, kim był ras Makonnen, od którego szpital wziął swą nazwę.
— A dajże mi pan spokój z rasem Makonnenem i ze wszystkimi innymi rasami — starałem się uwolnić od jego gadulstwa. — Mam teraz o wiele ważniejsze zmartwienie na głowie. Myślę, jak się wyłabu- dać z tej idiotycznej awantury, w którą mnie pan wpędził I
Pan Bieganek i oburzeniem odparł mój zarzut, jakoby to on — a nie szwedzki pułkownik — był głównym winowajcą naszej choroby. Następnie oświadczył, że niezależnie od sytuacji musi mnie poinformować, kim był ras Makonnen, a to aż z trzech powodów. Po pierwsze: dlatego, że ras Makonnen był < największym wodzem Menelika Drugiego i właśnie : on wygrał bitwę pod Aduą i zdobył Harar; po drugie: j ras Makonnen rządził przez dwadzieścia lat prowin- ćją hararską jako jej wicekról i faktyczny właściciel; po trzecie: synem rasa Makonnena był ras Tafari Makonnen, który obecnie nazywa się Hajle Sellasje j Pierwszy i jest cesarzem Etiopii.
W chwili gdy referent kończył wyliczanie zasług rasa Makonnena, zobaczyłem w korytarzu szpitalnym
coś tak przerażającego, że mimo woli musiałem oprzeć się o ścianę.
Korytarzem szli dwaj posługacze szpitalni, dźwigając krótkie nosze, na których pół siedział, pół leżał młody Somalijczyk, chory na elephantiasis. Chłopiec był prawie nagi, więc nic nie osłaniało jego chorych nóg. Od głowy do bioder wyglądał mniej więcej normalnie — tyle że był wychudzony do ostatnich granic. Natomiast nogi miał tak potwornie opuchnięte, że przypominały grubością nogi słonia. Stąd właśnie nazwa choroby — elephantiasis, czyli słoniowatość.
0 tej najstraszniejszej obok trądu chorobie abisyń- skiej słyszałem jeszcze w Addis Abebie. Zarządzający hotelu, pan Macek — mówił nam, że w prowincji hararskiej zapada na elephantiasis przeszło tysiąc osób rocznie.
Przyczyną choroby jest niedostrzegalny dla oka pasożyt „filaria", który żyje w wodzie i z wodą dostaje się do organizmu ludzkiego.
Ale co innego jest słuchać opowiadań o chorobach,
1 co innego oglądać je na własne oczy. Widok chorego Somalijczyka zrobił na nas takie wrażenie, że pan Bieganek ślubował uroczyście, iż do końca pobytu w prowincji hararskiej nie weźmie do ust ani kropelki wody. Ja zaś postanowiłem natychmiast zakończyć naszą bzdurną przygodę i wydostać się jak najprędzej z tego okropnego szpitala.
Tymczasem wrócił bardzo zdenerwowany Kasa Amanuel i oświadczył, że będziemy musieli poczekać jeszcze godzinę, bo lekarz przeprowadza jakąś ważną operację. Na usprawiedliwienie dodał, że chorych jest bardzo dużo, a lekarz jeden na cały szpital. Wtedy zdecydowałem się i wygarnąłem naszemu opiekunowi całą prawdę. Powiedziałem, że nic nam właściwie nie jest, i przyznałem się do owoców kaktusa i do khatu.
Musicie mi wybaczyć, drodzy Czytelnicy, że to, co nastąpiło potem, pokryję wstydliwym milczeniem. Niech wam wystarczy, że musieliśmy wysłuchać na nasz temat bardzo wielu przykrych rzeczy. Ponieważ jednak Kasa Amanuel był uszczęśliwiony, że nie padliśmy ofiarą żadnej hararskiej zarazy, więc ostatecznie cala historia uszła nam na sucho.
Kiedy wyszliśmy ze szpitala, nasza wierna karawana powitała nas gromkimi okrzykami radości. Z zachowania się przewodników i policjantów wynikało wyraźnie, że ludzie postawili już na nas krzyżyk i nie sądzili, że tak prędko nas ujrzą. Bo w Abisynii na pójście do szpitala decydują się tylko ludzie bardzo poważnie chorzy.
Ale nasz kontakt z chorobami abisyńskimi jeszcze się na tym nie skończył. Po opuszczeniu miasta przez jego bramę południową i ujechaniu zaledwie kilkuset metrów natknęliśmy się na wysoki płot. Za płotem znajdowało się coś, co na pierwszy rzut oka przypominało zwykłą wioskę abisyńską. Kilkadziesiąt okrągłych tukulów skupionych wokoło niskiego budynku z blaszanym dachem i z drewnianą dzwonnicą. Ale to nie była zwykła wieś. Było to leprozorium, czyli szpital i miejsce odosobnienia dla trędowatych. Nieuleczalnie chorzy nieszczęśliwcy spędzali tam całe życie pod opieką zakonników, również dotkniętych trądem. Nadzór lekarski nad leprozorium hararskim sprawował od lat pełen poświęcenia lekarz francuski
— doktor Feron.
Minęliśmy przerażającą wioskę jak najszybciej i z opuszczonymi głowami. Potem pan Bieganek dla .poprawienia" mi nastroju zaczął opowiadać koszmarną historyjkę o trędowatych i o obłąkanym cesarzu Teodorze Drugim.
Pamiętacie zapewne, że u biednego negusa Teodora najszlachetniejsze zapędy reformatorskie krzyżowały
się z napadami szaleństwa. Podobnie było i w tej historii.
Teodor był pierwszym panującym abisyńskim, który wpadł na pomysł stworzenia miejsc odosobnienia dla trędowatych. Pewnego dnia polecił swemu szam- belanowi zebrać z ulic stolicy wszystkich trędowatych żebraków i umieścić ich w jednym obszernym tukulu. Ale szambelan — przyzwyczajony do różnych nienormalnych wybryków negusa — opacznie zrozumiał jego zarządzenie. Uznał, że Teodor pragnie w ten sposób pozbyć się nieuleczalnie chorych. Chcąc więc przypodobać się władcy, kazał od razu słomiany dach tukulu polać oliwą zmieszaną z miodem i... podpalić. Teodor na wieść o tym wpadł w szał i własnoręcznie wepchnął gorliwego szambelana do płonącego tukulu. Ale trędowatym to już nie pomogło. Spalenie chorych wywołało powszechną nienawiść do cesarza i stało się pierwszą przyczyną jego późniejszej niepopularności, bo w Abisynii trędowatych uważa się za świętych.
Opowiadanie pana Bieganka stanowiło ostatni ponury akcent naszej wycieczki do wsi kawowej. Potem już wszystko toczyło się gładko, wyjąwszy pewne drobne nieporozumienia z osłami.
Przewodnicy karawany, pragnąc uczcić białych fe- renfż, przeznaczyli dla nas dwa najpiękniejsze wierzchowce. Zwierzęta te wyróżniały się nie tylko okazałym wzrostem i dziarskim wyglądem, lecz ponadto bardzo obiecującymi imionami. Mój osioł nazywał się „Desta", co znaczyło przyjemność, a pan Albin dosiadł oślicy imieniem „Fettenecz", czyli szybka.
Niestety, później się okazało, że wyjątkowym zaletom zewnętrznym naszych wierzchowców, odpowiada równie wyjątkowa niezależność ich charakterów.
Przyjemność i Szybka były najbardziej upartymi
i kapryśnymi bydlętami, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek spotkać. Kiedy ja starałem się przyśpieszyć tempo jazdy, mój „przyjemniak" złośliwie się zatrzymywał i żadne namowy nie były go w stanie ruszyć z miejsca. Kiedy ja chciałem się zatrzymać, „przyjemniak” ze stępa przechodził natychmiast w kłusa. Ponadto mój wierzchowiec miał jakieś zadawnione porachunki z Szybką pana Bieganka i co chwila próbował ją ugryźć w okolicach nogi jeźdźca. Każda taka próba wyrywała z piersi referenta okrzyk grozy i rozpaczy. Trudno się temu dziwić. Ja miałem za sobą „szkołę jazdy" na osłach i wielbłądach egipskich, więc jakoś znosiłem ośle wybryki. Ale pan Bieganek był w tej dziedzinie kompletnym nowicjuszem i jego Szybka wespół z moją Przyjemnością zupełnie mu zatruły przejażdżkę. W końcu na jego prośbę zaproponowałem przewodnikom, żeby zamienili się z nami na osły. Ale Gallanie nawet słyszeć
o tym nie chcieli, uważając naszą prośbę za przejaw jakiejś niezrozumiałej wspaniałomyślności białych ferenfż. Zgodzili się dopiero wówczas, kiedy Kasa Amanuel ujawnił im prawdziwy stan rzeczy. Śmiejąc się głośno, przesiedli się z ochotą na Przyjemność i Szybką — a nam przekazali dwie siwe posłuszne ośliny o nic nie znaczących imionach.
Fakt wymiany wierzchowców był jeszcze długo komentowany przez przewodników i policjantów. Ich chichoty i rozbawione spojrzenia dawały nam do poznania, że wskutek naszego postępku kompletnie „utraciliśmy twarz". Ale nie cierpieliśmy specjalnie z tego powodu. Siwe osiołki zachowywały się idealnie i nareszcie nic nam nie zakłócało uroków ciekawej wyprawy.
Po pół godzinie jazdy dotarliśmy do pierwszej wsi Galla. Ponieważ panu Biegankowi zachciało się strasznie pić, zatrzymaliśmy się przed jednym z tukulów.
Wokoło nas zgromadziła się natychmiast prawie cała ludność wsi: mężczyźni, kobiety, dzieci. Przyczłapali nawet czcigodni staruszkowie, stanowiący starszyznę wioski. Kasa Amanuel powiedział, że ci starcy — nazywani „akakaju" — są u Gallan najważniejsi i z nimi trzeba się najpierw przywitać.
Powitanie z ludnością wioski było bardzo hałaśliwe. Kobiety Galla tak sią darły i zawodziły, jak na pogrzebie. Starcy Galla, witając sią z nami, najpierw dotykali palcami ziemi, a potem podnosili te palce do ust. Kasa Amanuel odpowiedział im takim samym powitaniem. My z panem Biegankiem próbowaliśmy go naśladować, lecz niezupełnie nam wyszło.
Po przywitaniu Kasa Amanuel oznajmił najstarszemu akakaju, że dwaj biali ferenfż — to znaczy my — chcieliby sią napić mleka. Akakaju przekazał wiadomość młodszym i od razu zrobił się wielki ruch. Wtedy pan Bieganek pociągnął Kasę Amanuela za rękaw i zażądał, żeby mleko było koniecznie gotowane. Kasa Amanuel roześmiał się i powiedział, że w mleku tutejszym nie ma żadnych zarazków, bo Gallanie przy dojeniu skadzają je jakimś specjalnym dymem.
Zaraz potem przynieśli nam to mleko w butelkach, zrobionych z dyni. Przytknąłem butelkę do ust i pociągnąłem tęgi łyk, lecz natychmiast się zakrztu- siłem. Mleko miało smak obrzydliwy.
— Co za kraj ta Etiopia! — pieklił się nad swoją butelką pan Bieganek. — Mleko niby nie gotowane, a zupełnie przypalone! Istne cuda!
Ale mleko nie było przypalone, tylko butelki z dyni były skadzone wewnątrz tym jakimś odkażającym dymem. Ostatecznie, lepiej było pić przydymione mleko niż złapać elephantiasis czy jakąś inną chorobę.
Po uporaniu się z tym specjałem pan Bieganek zapytał tonem gościa lokalu pierwszej kategorii, ile płacimy za mleko. Kasa Amanuel uśmiechnął się pod
wąsem, ale pytanie referenta przetłumaczył akakaju. Wtedy w gromadce zawrzało. Najpierw starcy, a za nimi reszta ludności, zaczęli gwałtownie potrząsać głowami i wymachiwać rękami. Twarze ich wyrażały wzburzenie i przestrach.
— Oni nie chcą żadnych pieniędzy — odpowiedział Kasa Amanuel. — U Gallan istnieje przesąd, że gdyby przyjęli zapłatę za mleko, wówczas za karę zamknęłyby się wymiona wszystkich krów.
Ten przesąd bardzo się nam spodobał i pan Biega- nek powiedział, że warto by go rozpowszechnić także w naszych wsiach. Pożegnaliśmy się ceremonialnie z mieszkańcami tukulów i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Kiedy wyjeżdżaliśmy już z wioski, zwróciliśmy uwagę na tukul, okazalszy od innych i otoczony bardzo wysokim płotem z gałęzi. Tukul ten wzbudził zainteresowanie także wśród pozostałych członków naszej karawany. Amharscy policjanci wskazywali sobie na ten płot palcami i śmieli się głośno, a przewodnicy Galla byli z tego powodu bardzo zagniewani.
Zapytałem Kasę Amanuela o przyczynę tego poruszenia. Nasz abisyński opiekun znowu się uśmiechnął i opowiedział nam o jeszcze jednym ciekawym zwyczaju plemion Galla. Zwyczaj ten wiązał się ze sposobem zawierania małżeństw. U Gallan istniała stara tradycja ożenku przez porwanie, zwana „as- sena". Charakterystyczna osobliwość asseny polegała na tym, że u Gallan stroną porywającą była dziewczyna, a nie chłopiec — jak u innych ludów pierwotnych. Uboga dziewczyna Galla, która upatrzyła sobie bogatego chłopca na męża, przełaziła w nocy przez płot, otaczający gospodarstwo jego rodziców. I to wystarczyło do zawarcia narzeczeństwa. Dlatego też rodzice zamożnych jedynaków ,,na wydaniu", z obawy przed ich porwaniem, otaczali swe tukule wysokimi płotami, żeby nie można było przez nie przejść.
Kasa Amanuel zapewniał nas jednak, że zakochane panny z plemienia Galla wynajdują sobie sposoby na przesadzanie najwyższych nawet płotów.
Romantyczny referent wysłuchał tego opowiadania z niezwykłym zainteresowaniem. Potem pokiwał melancholijnie głową i oświadczył, że gdyby w Polsce istniał podobny zwyczaj, to on — Albin Bieganek — z pewnością nie byłby dzisiaj starym kawalerem.
Uważni Czytelnicy dziwią sią prawdopodobnie, że przez cały czas tej wędrówki nie wspomniałem ani słowem o naszych bolących głowach i swędzących dłoniach. Ale nie jest to żadne przeoczenie. Po prostu wszystko było w najlepszym porządku. Głowy na świeżym powietrzu przestały nas boleć, a ręce po krótkim czasie sklęsły i o swędzeniu także zapomnieliśmy. W ostatecznym rachunku cała ta awantura z owocami kaktusa i z żuciem khatu opłaciła się, bo dzięki niej zapoznaliśmy się bliżej z warunkami sanitarnymi Abisynii.
Około południa osiągnęliśmy końcowy cel naszej wędrówki — wieś kawową. Była to również wieś Galla, lecz większa i zamożniejsza od tej, w której piliśmy mleko. Zabudowania jej w większości składały się wprawdzie z takich samych okrągłych tuku- lów, krytych trawą i gałązkami, ale w środku stał dom jednopiętrowy z wystającym gankiem i z białym .dachem z falistej blachy. Poza tym przy wszystkich tukulach były bardzo porządne ogródki, a droga wiejska i obejścia gospodarskie formalnie roiły się od wszelkiego drobiu.
Wieś była powiadomiona o naszym przybyciu i powitanie było bardziej uporządkowane. Na spotkanie wyszedł nam naczelnik wsi, „czika", w otoczeniu starców akakaju.
Reszta mieszkańców także wyległa tłumnie, lecz trzymała się w przyzwoitej odległości.
Czika wsi znał się od dawna z Kasą Amanuelem i przy powitaniu wymienili z sobą serdeczne pocałunki. Natomiast z akakaju przywitaliśmy się według znanej już formuły: „palec do ziemi — palec do ust".
Naczelnikiem wsi Galla był Amhara, co potwierdziło naszą książkową informację, że Amharowie stanowią warstwę rządzącą Abisynii. Czika nazywał się Uolde Birru i chociaż miał zaledwie czterdzieści lat, był weteranem wojny abisyńsko-włoskiej w stopniu porucznika. Nosił się też na poły po wojskowemu. Miał na sobie długie drelichowe spodnie i drelichową wiatrówkę z futrzanym kołnierzem, przypominającą ubiór pilotów amerykańskich. Obywatelem prowincji ha- rarskiej był już z trzeciego pokolenia. Jego dziad walczył jako żołnierz rasa Makonnena przy zdobywaniu Hararu i był zapewne naocznym świadkiem nieprzyzwoitej demonstracji cesarza Menelika Drugiego na wieży meczetu. Po wojnie otrzymał ziemię na zdobytych terenach.
C^ika oświadczył Kasie Amanuelowi, że w czasie naszego pobytu we wsi będziemy jego osobistymi gośćmi — i zaprowadził nas od razu do swego piętrowego domu pod dachem z falistej blachy.
Po raz pierwszy w życiu znaleźliśmy się w prawdziwym domu abisyńskim. Dom był zbudowany z pni i gałęzi drzew, lecz pokryty cementem, więc sprawiał wrażenie murowanego. Dokoła otaczał go rodzaj ganku, gdyż wystający dach wspierał się na wbitych w ziemię drewnianych słupach. Kasa Amanuel wyjaśnił, że taki ganek nazywa się po amharsku „gebela". Wnętrze domu cziki Uolde Birru było zupełnie odmienne od wnętrz europejskich. Cała jego powierzchnia była podzielona koncentrycznie — tak jak dzieli się u nas torty i babki wielkanocne. Wskutek tego pokoje miały kształt trójkątny. Wewnętrzne ściany,
ddzielające poszczególne pokoje, były z drzewa,
w ścianach zewnętrznych znajdowały się wysokie okna.
Każdy z nas dostał osobny pokoik. W moim znalazłem „algę", czyli rodzaj tapczanu obitego skórzaną plecionką, a na niej małą poduszkę, grube prześcieradło i koce wielbłądzie zamiast kołdry. Nad łóżkiem sterczała ze ściany cała masa gwoździ i haków do zawieszania ubrań i innych rzeczy. Poza tym były jeszcze dwa stoliki. Na jednym z nich stała pogięta blaszana miednica, a obok wiadro z wielkiej dyni, wypełnione wodą. Ozdobą pokoiku był bizantyjski obraz jakiegoś świętego z mieczem i duże kolorowe zdjęcia Lollobrigidy, wycięte z włoskiego tygodnika.
Pokoiki pana Bieganka i Kasy Amanuela przedstawiały się podobnie. Nasz opiekun zapewnił nas, że na wsi hararskiej niewiele by się dało znaleźć równie dobrze wyposażonych domów. Na szczęście Uolde Birm jest człowiekiem zamożnym, znanym i przywykłym do przyjmowania gości z miasta.
Śniadanie jedliśmy w pokoju przyjęć cziki, czyli w tak zwanym „adderaszu". Było to pomieszczenie znacznie obszerniejsze i wyposażone w aparat radiowy, który przez cały czas posiłku akompaniował nam jakąś jękliwą pieśnią arabską, nadawaną z Dżibuti.
Śniadanie, jak na nasze apetyty, było nad wyraz skromne. Czarni służący Szankilla podali nam prażoną kaszę kukurydzianą i gotowany czarny groch
o dźwięcznej nazwie „szembera". Na deser dostaliśmy aromatyczny miód dzikich bąków „tazma", który, jak nam powiedziano, był znakomitym lekarstwem na wszelkie przeziębienia. Zgłodniały pan Bieganek wsunął tego miodu tyle, że zabezpieczył się chyba przed przeziębieniem do końca życia.
Uolde Birru nie brał udziału w śniadaniu, lecz to
warzyszył nam na stojąco. Przepraszał nas łamaną angielszczyzną za to, że posiłek jest bezmięsny, ale wypadł właśnie dzień postu, kiedy nie wolno spożywać tłuszczu, mięsa, jajek ani produktów mlecznych. Przy tej okazji dowiedzieliśmy się od Kasy Amanuela, że najbardziej prawowierni Abisyńczycy poszczą w ten sposób przez dwieście pięćdziesiąt dni w roku. Przerażony pan Bieganek spytał, czy aby nasz gospodarz nie należy do tych najbardziej prawowiernych. Ale Kasa Amanuel go uspokoił, że Uolde Birru przestrzega tylko postów najważniejszych — to znaczy, że pości najwyżej przez sto pięćdziesiąt dni w roku.
Po śniadaniu Kasa Amanuel uciął sobie dłuższą pogawędkę z cziką, a my z panem Biegankiem — w asyście dwóch amharskich policjantów i jednego przewodnika Galla — udaliśmy się na przechadzkę.
Wkrótce przyłączył się do nas spory tłumek mieszkańców wsi, przeważnie młodzieży, oraz kilkanaście kóz i psów.
Nasz skromny spacer zaczął się przeobrażać w jakąś żywiołową manifestację.
Ten spacer po wsi Galla 'byłby niezwykle ciekawy, gdybyśmy mogli lepiej się porozumieć z towarzyszącymi nam Abisyńczykami. Niestety, jedynym naszym tłumaczem był starszy z policjantów amharskich, który znał zaledwie kilkanaście słów angielskich.
Ale mimo to udało nam się i tak zobaczyć sporo ciekawych rzeczy.
Najpierw zajrzeliśmy do jednego z najmniejszych tukulów, żeby się przekonać, jak mieszkają ubożsi mieszkańcy wsi. Warunki ich bytowania były nader prymitywne. Tukul był mały, ciemny i zadymiony. Okien w nim nie było wcale — tylko niskie drzwi. Ściany wylepione gliną, zmieszaną z popiołem; pod ścianami ubite z ziemi ławy, okryte skórami — za
stępowały łóżka: zamiast kominka wykopana w ziemi dziura, w której dymiło wilgotne drzewo. W tym niezdrowym, prymitywnym, zupełnie pozbawionym sprzętów wnętrzu gnieździli się ludzie razem ze zwierzętami.
Kiedy odchodziliśmy od tukulu — nagle z drugiego końca wsi zabrzmiały donośne dwa strzały. Wywołało to wielkie zamieszanie w naszym towarzystwie. Kilkunastu wyrostków, krzycząc coś, pędem pobiegło w kierunku strzelnicy. Reszta Gallan pozostała przy nas, lecz widać było, że jest bardzo przejęta tym zajściem.
Musieliśmy mieć miny dosyć niewyraźne, bo Am- hara, tłumacz, zaczął się głośno śmiać.
— Nie ma strach — powiedział. — Tam nowe dziecko. Very good! Etiop ma nowa dziewczynka — bum! Etiop ma nowy chłopiec — ibum! bum!
W ten sposób dowiedzieliśmy się o jeszcze jednym zwyczaju chłopów abisyńskich. Narodziny dziecka obwieszcza się strzelaniem. Narodziny dziewczynki — jednym strzałem; chłopca — dwoma strzałami.
Potem przeszliśmy na pola za tukulami. Rosła tam pszenica, kukurydza i inne rodzaje nie znanych nam zbóż. Było także dużo drzew bananowych, lecz całkowicie ogołoconych z owoców. Spytałem o kawę. Tłumacz wskazał ręką w kierunku niedalekich zboczy górskich. Plantacje kawy znajdowały się dalej i wyżej.
Kiedy tak chodziliśmy po polach, wśród naszej świty znowu wszczął się jakiś rozruch. Gallanie pokazywali sobie coś w oddali i gniewnie potrząsali głowami. Potem wszczęli wielki krzyk.
Amharski policjant wyjaśnił łamaną angielszczyzną, że chłopi dostrzegli przemykające się polami stado małp.
— Małpy bardzo złe — gniewał się Amhara. — Ve-
ry badI Małpy zjeść banan? Małpy przyjść — banan nie ma! Very bad! Very bad!
Odwrócił się do gromadki Gallan i powiedział do nich coś w ich języku. Wtedy mieszkańcy wsi zaczęli jak na komendę straszliwie się wykrzywiać i kłapać ustami; żeby nam uprzytomnić żarłoczność i szkodliwość małp.
— Teraz pan już wie, dlaczego wszystkie drzewa bananowe ogołocone są z owoców — powiedziałem do referenta. — To małpy je zjadły.
Ale pan Bieganek wiedział ze swoich książek, że sprawa przedstawia się nieco inaczej. Wytłumaczył mi, że w okolicach nawiedzanych przez małpy banany zrywa się z drzew w stanie zupełnie niedojrzałym i zakopuje je w ziemi, dla zabezpieczenia przed szkodnikami. Może właśnie dlatego banany abisyńskie są mniejsze od innych i mają odmienny smak.
Przechadzka po wsi i po polach trwała przeszło godzinę. Jeżeli chodzi o pana Bieganka i o mnie, to moglibyśmy spacerować jeszcze znacznie dłużej, ale nasza tubylcza świta miała już dość i zaczęła się wyraźnie niecierpliwić. Młodzi Gallanie tłumaczyli coś
i ożywieniem amharskiemu policjantowi i wskazywali w kierunku wsi.
— My już wracać — powiedział Amhara. — Ludzie śpieszyć się. Dziś „czikiczik".
— Co to takiego ten czikiczik? — spytałem pana Bieganka.
Niestety, pan Bieganek nie wiedział, amharski policjant również nie potrafił nam tego wytłumaczyć. Zalał nas wprawdzie powodzią słów angielskich i am- harskich, lecz nie udało nam się z tego wyłowić żadnego sensu. Jedynym człowiekiem, który mógł nam udzielić potrzebnych wyjaśnień, był nasz opiekun Kasa Amanuel.
Kasę Amanuela zastaliśmy w adderaszu pogrą-
żonego w rozmowie z Uolde Birm. Złożyliśmy krótkie sprawozdanie z naszego spaceru i od razu przeszliśmy do interesującej nas sprawy.
— Niech pan nam powie, co to znaczy czikiczik — poprosiłem. — Ludzie mówili, że dzisiaj we wsi ma się odbyć jakiś czikiczik.
Kasa Amanuel nie odpowiedział od razu. Przedtem zapytał o coś po amharsku Uolde Birru. Naczelnik wsi skrzywił się, wzruszył ramionami i odburknął kilka słów tonem zdecydowanie lekceważącym.
— Czikiczik to jest zatarg albo proces sądowy — wytłumaczył Kasa Amanuel — ale w tym wypadku chodzi o coś zupełnie innego. Dzisiaj będą wykrywać przy pomocy czarów sprawcę kradzieży, który nie chce się przyznać do winy. Musicie wiedzieć, panowie, że mieszkańcy tej wsi są jeszcze bardzo zabobonni.
— Bardzo ciemni ludzie, bardzo prymitywni! — potwierdził po angielsku Uolde Birru i parsknął pogardliwym śmiechem.
Wtedy zaczęliśmy błagać Kasę Amanuela, żeby nam pozwolono być świadkami tego czikiczik. Ale Kasa Amanuel i Uolde Birru nie chcieli się na to zgodzić. Głównie opierał się temu naczelnik wsi. Potrząsnął przecząco głową, wykrzykiwał coś po amharsku do Kasy Amanuela, uderzył nawet pięścią w stół.
— On mówi, że wy to opiszecie w gazecie i w Polsce będą uważać Etiopię za kraj zupełnych barbarzyńców — powiedział nasz opiekun. — Nic wam nie przyjdzie z oglądania tych zabobonów. Jeżeli chcecie wiedzieć, jak się u nas rozsądza sprawy, to po powrocie do Addis Abeby zaprowadzę was do prawdziwego sądu państwowego.
— Ale my chcemy zobaczyć czikiczik — upieraliśmy się. — Co nam z prawdziwego sądu? Prawdziwe sądy są wszędzie jednakowe. My chcemy poznać ma-
gią abisyńską. Przecież w repertażu nie mogę pisać tylko o cesarzach i o zdobyczach cywilizacji. I nikt się w Polsce nie będzie śmiał z tego czikiczik. Na polskiej wsi także jest jeszcze dużo zabobonów i wcale tego nie ukrywamy.
Kasa Amanuel stopniowo zaczął przechylać się na naszą stronę, lecz Uolde Birru nadal trwał w oporze i przecząco potrząsał głową. Ale nalegaliśmy tak długo, aż w końcu on także ustąpił. W pewnej chwili roześmiał się, machnął ręką i powiedział coś do Kasy Amanuela, wskazując na nas głową.
— Naczelnik się zgadza, żebyście obejrzeli czikiczik — zakomunikował z zadowoleniem nasz opiekun. — On mówi, że jeszcze dotychczas nigdy nie spotkał takich ciekawych ludzi, jak Polacy.
— Dobry sobie ten naczelnik — zamruczał pod nosem pan Bieganek. — Gdyby Polacy nie byli ciekawi, to Kopernik nie odkryłby, że ziemia obraca się dokoła słońca.
W pół godziny później poszliśmy wszyscy razem na czikiczik. Uolde Birru poinformował nas w drodze, że jednemu z mieszkańców wsi skradziono ze schowka ziemnego pewną ilość ziarna na siew. Chłop podejrzewał o kradzież kilkunastu sąsiadów, którzy wiedzieli, gdzie mieścił się schowek. Czikiczik miał wykryć, który z nich był naprawdę złodziejem.
Magiczne śledztwo odbywało się na placyku wiejskim między tukulami. Na środku placyka stały dwa garnki. W jednym była woda, w drugim — grubo mielona mąka z durry. Przy garnkach kręcił się przeraźliwie chudy staruch w brudnym turbanie. Na ziemi rozsiedli się regularnym kołem podejrzani o kradzież. Było ich prawie dwudziestu. Za ich plecami tłoczyła się cała wieś, czekając z napięciem na czarodziejskie rozstrzygnięcie sprawy. Kierownictwo magicznego śledztwa spoczywało w rękach chudzielca
W turbanie. Był to —- jak nas poinformował Uolde gjrru — bardzo wzięty „czarownik", którego specjalnie sprowadzono na tę sprawę z innej, dość odległej wsi.
W pewnej chwili na polecenie czarownika młody Galla podniósł do góry oszczep z zatkniętą na nim białą szammą. Był to znak, że śledztwo się zaczyna. Na placyku zapadła grobowa cisza. Czarownik pochylił się nad garnkami i z durry zmieszanej z wodą zaczął ugniatać twarde gałki. Następnie wręczył po jednej każdemu z podejrzanych. Widać było, że odbierający gałki są tym ogromnie przejęci. Po obdzieleniu wszystkich podejrzanych staruch przemówił do nich zdartym, ochrypłym głosem.
Kasa Amanuel przetłumaczył nam szeptem słowa czarownika:
— On teraz zaśpiewa magiczną piosenkę, podczas której ci ludzie muszą połknąć swoje zaczarowane gałki. On mówi, że niewinny nie ma się czego obawiać, a winny sam się oskarży.
Uolde Birru śmiał się po cichu:
— Oni są zupełnie ciemni, ci chłopi! Zupełnie prymitywni!
Potem czarownik zaintonował swoją magiczną piosenkę. Nie był to właściwie śpiew, lecz jękliwe, monotonne zawodzenie. Ludzie na placyku wstrzymali oddech. Podejrzani chłopi powoli żuli swe gałki. Czoła ich pokryły się kroplistym potem.
Przyglądaliśmy się temu widowisku przez kilka minut. W miarę upływu czasu zawodzenia czarownika stawały się coraz szybsze i głośniejsze. W głuchej ciszy robiło to wielkie wrażenie. Po twarzach podejrzanych pot spływał strumieniami, ich nagie brązowe torsy błyszczały jak naoliwione.
Podniecony pan Bieganek nachylił mi się do ucha i szepnął:
— Jeżeli tśii facet nie przestanie wyć, to nie wytrzymam dłużej i przyznam się, że to ja ukradłem ziarno.
W pewnej chwili śpiew nagle się urwał. Zaraz potem rozległ się przejmujący krzyk przerażenia i rozpaczy. To krzyczał złodziej I Ten jeden jedyny spośród wszystkich podejrzanych, któremu nie udało się połknąć zaczarowanej gałki.
Na placyku zrobił się niesłychany tumult i zamieszanie. Zdenerwowani mieszkańcy wsi, krzycząc, rzucili się w stronę złodzieja i czarownika. Ledwie nam się udało wydobyć z tłumu.
— Co za ciemnotal — zaśmiewał się naczelnik Uolde Birru. — Co za prymityw!
Byłem tym wszystkim zupełnie oszołomiony. W żaden sposób nie mogłem zrozumieć, dlaczego jeden z podejrzanych nie połknął gałki — i przez to sam się oskarżył.
— Rzecz nie jest wcale taka skomplikowana i nie ma w niej nic nadzwyczajnego — wyjaśnił nam Kasa Amanuel. — Większość czarów i guseł opiera się na dobrej znajomości psychologii ludzkiej. Człowiek, który popełnił kradzież, jest podczas magicznego śledztwa bardzo zdenerwowany. Jego gruczoły ślinowe przestają funkcjonować i wydzielać ślinę. Dlatego nie może połknąć gałki. Oczywiście, że udaje się to tylko wtedy, jeżeli poddawani próbie wierzą w jej czarodziejskie właściwości.
Po powrocie do domu naczelnika wsi rozmawialiśmy jeszcze długo o abisyńskich czarach i zabobonach. Kasa Amanuel opowiedział nam o jeszcze jednym „czarodziejskim" sposobie wykrywania przestępców
— o wiele szkodliwszym i niebezpieczniejszym od próby gałek.
Ten drugi zabobon był praktykowany głównie w chrześcijańskich prowincjach Abisynii i nazywał
się „liebasza''. Tam rolę czarowników odgrywali prze- sądni „dabtara", czyli rodzaj niedokształconych kleryków i śpiewaków kościelnych, którzy parają się także magią i lecznictwem. Po wykryciu kradzieży w jakiejś wsi dabtara wybierali sobie młodego chłopca, który nigdy jeszcze nie kosztował alkoholu, i odurzali go do nieprzytomności parą spirytusu. Tak spreparowanego Iiebaszę, czyli „wywąchiwacza kradzieży", oprowadzano wśród mieszkańców okradzionej wsi. Kogo wskazał odurzony i prowadzony przez dabtara chłopiec, tego uznawano za złodzieja. Wyroki liebaszy zależały wyłącznie od kierujących nim
i rzadko pokrywały się z prawdą. Ten ciemny zabobon był wykorzystywany dla załatwiania osobistych porachunków i usuwania niewygodnych ludzi.
Zdaniem Kasy Amanuela ostatnio liebasza nie była już stosowana. Szkodliwy ten obyczaj został wykorzeniony z życia abisyńskiego przed kilkunastu laty dzięki dowcipnemu fortelowi cesarza Hajle Sel- lasjego.
Dla skompromitowania liebaszy w opinii całego społeczeństwa cesarz polecił zorganizować na swym dworze fikcyjną kradzież. Jednemu z ministrów kazano „ukraść” jakiś cenny przedmiot z pałacu — po czym dopuszczono do tajemnicy spore grono ludzi specjalnie zaproszonych na dwór z różnych stron kraju. Byli to przedstawiciele powiatów, w których zabobon liebaszy najczęściej był stosowany.
Kiedy już wszystko zostało zorganizowane, wezwano najwybitniejszych specjalistów od liebaszy
i w obecności całego dworu i przedstawicieli czynnika społecznego polecono im przeprowadzić magiczne śledztwo celem wykrycia sprawcy kradzieży.
Dabtara znaleźli się w bardzo niemiłej sytuacji. Mieli przed sobą świetne grono członków rodziny cesarskiej, rasów, wysokich urzędników i innych
nieznanych osób, z których każda mogła być Bóg wie jakim dostojnikiem. I z tego to znakomitego zgromadzenia kazano im wyłuskać sprawcę kradzieży. Orzech był niełatwy do zgryzienia, każdy nieostrożny krok mógł narazić „czarowników" na nieobliczalne konsekwencje. I stało się tak, jak przewidział mądry cesarz. Przezorni dabtara w ten sposób pokierowali „wywąchiwaczem kradzieży", że na złodzieja wybrał jednego z najbiedniej odzianych dworskich służących. W wyniku tej haniebnej kompromitacji „cudotwórców" zwyczaj liebaszy został zdemaskowany
i ośmieszony na całą Abisynię.
Na tym opowiadaniu Kasy Amanuela zakończyła się rozmowa o magii abisyńskiej, a wraz z nią zakończył się pierwszy dzień naszego pobytu we wsi Galla prowincji Harar.
Noc spędziłem na twardej aldze w trójkątnym maleńkim pokoiku, wypełnionym muchami oraz wonią mleka, skór i obory. W adderaszu naczelnika Uolde Birru do późna szalało radio rozkręcone na cały regulator, we wsi jeszcze długo rozprawiano się ze złodziejem ziarna, z daleka dobiegało przejmujące ujadanie hien i szakali. Mimo to spałem znakomicie —
0 wiele lepiej niż w luksusowym hotelu w Addis Abebie — a rano obudziłem się świeży, wypoczęty
1 spragniony nowych wrażeń.
Następny dzień poświęcony był w całości sprawom kawy. Wczesnym rankiem wyruszyliśmy całą karawaną na objazd okolicznych plantacji kawowych. Tabor karawany wzbogacił się o jeden pojazd mechaniczny, gdyż naczelnik wsi Uolde Birru towarzyszył nam na swoim motocyklu.
Podróż zaczęła się — tak samo jak pierwszym razem — od awantury z osłami. Przewodnicy Galla — chcąc nam umożliwić odzyskanie twarzy — znowu nas nakłonili do jazdy na „przyjemniaku" i Szybkiej.
Dosiedliśmy niesfornych wierzchowców z dobrą miną, bo w czasie pobytu na wsi karmiliśmy je potajemnie cukrem, żeby wkraść się w ich łaski. Ale te bestie nie miały w sobie ani za grosz lojalności. Zachowywały się jeszcze gorzej niż poprzednio. „Przy- jemniak" był tak samo nieposłuszny i tak samo usiłował gryźć Szybką w okolicach nogi jeźdźca. Ale do tego starego programu doszedł jeszcze nowy numer. Obydwa osły chciały koniecznie ścigać się z motocyklem Uolde Birru. Szybka czyniła to tak sprawnie, że o mało co nie przyprawiła pana Bieganka o trwałe kalectwo. Żeby do tego nie dopuścić, zdecydowaliśmy się na powtórną, i tym razem już ostateczną, utratę twarzy. Nie zważając na chichoty dwóch Gal- lan i trzech Amharów (jeden tylko poczciwy Kasa Amanuel nawet się nie Uśmiechnął) — przenieśliśmy się ponownie na bezpieczne grzbiety siwych osiołków „drugiej klasy".
Po tym przykrym dla naszego honoru incydencie z osłami nie wydarzyło się już nic godnego uwagi. Przez cały czas włóczyliśmy się po rozległych posiadłościach hararskich plantatorów i ciągle rozmawialiśmy o kawie.
Nie było to wcale takie interesujące, jakby się mogło zdawać. Szczerze mówiąc, było to nawet dosyć nudne. Jedynie pierwsze spotkanie z kawą w stanie naturalnym wspominam jako swego rodzaju przeżycie.
Jechaliśmy sobie stępa na naszych osiołkach, aż tu naraz — w niewielkiej odległości przed nami, na zboczu góry — ukazał się spory lasek ni to drzew, ni to krzaków. Wiatr powiał właśnie od tamtej strony
i przyniósł z sobą jakiś dziwnie znajomy zapach. Od razu mi się przypomniały Święta Wielkanocne, spędzane w dzieciństwie w domu rodziców. A Kasa Ama-
nuel zapytał: — Czujecie, panowie, zapach wanilii? To pachną drzewa kawowe.
Później zeszliśmy z osłów i zapuściliśmy się w gaj wysokich krzewów, przerastających dwukrotnie wzrost człowieka. Odchylaliśmy długie, zielone liście i wpatrywaliśmy się ze zdumieniem w grona okrągłych czerwonych owoców, przypominających wiśnie. Niełatwo było uwierzyć, że te apetyczne wisienki to właśnie kawa. Nasz abisyóski opiekun zerwał jeden z owoców, obrał go starannie z miąższu i podsunął nam na dłoni białą, okrągłą pestkę, podobną do ziarenka grochu.
— Oto ziarno kawy „harari", panowie, najlepszej kawy na świecie.
Wybitny znawca Abisynii, referent Albin Bieganek, nie od razu się z tym pogodził.
— Bardzo przepraszam — powiedział. — Ale czytałem w książkach, że w owocu kawy powinny się znajdować dwa ziarna, a nie jedno. Poza tym nieraz widywałem kawę ziarnistą i wiem, że ma ona kształt owalny, a nie okrągły.
Powiedział to takim tonem, jakby cały ten lasek kawowy był zwykłym oszustwem, wymyślonym przez Kasę Amanuela specjalnie po to, żeby wprowadzić w błąd Polaków, podróżujących po Abisynii.
Kasa Amanuel nie przejął się jednak zarzutami pana Bieganka.
— Ma pan zupełną słuszność — odparł z uśmiechem. — Ziarno zwyczajnej kawy jest podwójne
i owalne. Ale kawa „harari” nie jest gatunkiem zwyczajnym, więc ma ziarna okrągłe i pojedyncze. Dlatego nazywają ją także kawą „perłową".
To pana Bieganka wreszcie przekonało. Wziął z ręki Kasy Amanuela białe, okrągłe ziarno i długo mu się przyglądał. Potem ja wziąłem ziarno i również obejrzałem je ze wszystkich stron. Dla ludzi, którzy
dotychczas widywali kawę tylko w filiżankach bądi w fabrycznych opakowaniach, kawa w postaci pestki świeżego owocu była nie lada osobliwością.
Ale cały zapas naszych wzruszeń i zdziwień wyczerpał się przy tym pierwszym spotkaniu z plantacją. Później nie było już nic nowego. Ciągle te same wysokie, zielone krzewy, te same czerwone owoce podobne do wisien, te same białe, okrągłe pestki.
Na domiar złego następne plantacje zwiedzaliśmy już bez Kasy Amanuela, na którego informacjach zawsze można było polegać. Niestety, Kasa Amanuel nie objeżdżał terenów kawowych wyłącznie dla naszej przyjemności i podczas postojów na plantacjach był zajęty własnymi sprawami. Nas zostawiał pod opieką policjantów i przewodników, a sam przesiadał się na motocykl Uolde Birru — i we dwóch jechali do domów plantatorów załatwiać z nimi jakieś tajemnicze interesy.
W tych warunkach byłem całkowicie zdany na łaskę pana Bieganka jako jedynego informatora. A pan Bieganek zarzucał mnie tak sprzecznymi wiadomościami, że mogło się od nich w głowie pomieszać.
Nasze rozmowy na plantacjach wyglądały mniej więcej tak:
— Ciekaw jestem, czy redaktor wie — pytał referent — od czego pochodzi nazwa kawy?
Oczywiście, że nie wiedziałem. Bo niby skąd miałem wiedzieć, jeżeli pan Bieganek wykupił mi w Kairze sprzed nosa wszystkie książki o Abisynii?
— Na południowym wschodzie Etiopii znajduje się prowincja Kaffa, którą uważa się za ojczyznę kawy — oświecał mnie Wielki Odkrywca — jeszcze do dzisiaj rośnie tam kawa w stanie dzikim. I właśnie od Kaffy pochodzi nazwa kawy. Rozumie redaktor: Kaffa — kawa?
— Ale w innej książce czytałem — przypominał sobie nagle mój rozmówca — że to wszystko nieprawda. Tam znowu pisali, że nazwa kawy wywodzi się z arabskiego słowa „kahua", które oznacza i kawę, i wino.
Na następnej plantacji pan Bieganek opowiadał mi, w jaki sposób ludzie doszli do używania kawy.
— Było to w bardzo dawnych czasach — mówił. — Może jeszcze za rządów Menelika Pierwszego, syna Salomona, a może trochę później. Pewnego razu pasterze kóz w Kaffie zauważyli, że kozy ich są dziwnie podniecone. Zaczęli dochodzić przyczyny tego podniecenia i stwierdzili, że zwierzęta objadły się liśćmi jakiegoś nieznanego krzewu. No i tak po nitce do kłębka... Rozumie redaktor? Ten nieznany krzew to była kawa.
Kiedy przyjąłem do wiadomości tę informację i zacząłem już sobie wyobrażać owych starożytnych pasterzy abisyńskich i Kaffy i ich podniecone kozy — pan Bieganek niespodziewanie wystąpił z nową koncepcją.
— Ale w innej książce czytałem, że odkrycie kawy nastąpiło w zupełnie innych okolicznościach. Do palącego się ogniska wpadło przypadkiem kilka owoców kawowych. I zapach prażonej kawy zwrócił uwagę ludzi. Rozumie redaktor?
Te sprzeczne informacje mogły doprowadzić człowieka do szału.
— Panie Albinie — powiedziałem — niech pan już da spokój tym historyjkom. Grunt, że kawę w ogóle odkryto. A jak do tego doszło, to naprawdę nie takie ważne.
Pan Bieganek oburzył się i oświadczył, że brak mi naukowego podejścia do tematu. Wobec tego przestałem z nim rozmawiać i wdałem się w konwersację z amharskim policjantem, który znał kilkanaście an
gielskich słów, a resztę dopowiadał wymownymi gestami. Od policjanta dowiedziałem się, ku swemu zdziwieniu, że w ojczyźnie kawy w ogóle nie znają nazwy „kawa". Po amharsku kawa — to „buna".
Na czwartej plantacji nie rozmawiałem już o kawie
i nie chciałem o niej słuchać. Miałem już dość tych ciemnozielonych krzewów, czerwonych owoców i białych pestek. Byłem zmęczony podróżą na ośle, głodny
i śmiertelnie znudzony tematem kawowym. Natomiast coraz bardziej intrygowały mnie tajemnicze wycieczki Kasy Amanuela i Uolde Birru do domów plantatorskich. Zachodziłem w głowę, jakie interesy mogą łączyć urzędnika centrali bankowej w Addis Abebie z bogatymi chłopami prowincji Harar. Ponieważ sam nie umiałem tego problemu rozwiązać, postanowiłem zapytać o to wprost Kasę Amanuela. Ale Abisyńczyk zbył mnie krótko jakąś zdawkową odpowiedzią. Wyczułem, że jest czymś przygnębiony i rozdrażniony. Widocznie tajemnicze rozmowy z plantatorami nie przebiegały pomyślnie. W tych warunkach trudno mi było nalegać i wyjaśnienie dręczącej mnie zagadki musiałem odłożyć do lepszej okazji.
Okazję taką nastręczył... deszcz. Ulewa zaskoczyła nas na którejś z rzędu plantacji. Stało się to w momencie, kiedy Kasa Amanuel i Uolde Birru zamierzali swoim zwyczajem odjechać do domu plantatora. Ale na deszczu nie mogli nas zostawić, więc ruszyliśmy wielka i należała do bogatego chłopa amharskiego. do domu plantatora całą karawaną. Plantacja była nie- Jego dom przypominał do złudzenia parterowie dworki z kolumnami, jakie widywaliśmy na przedmieściach Addis Abeby.
Po przybyciu na miejsce przewodnicy odprowadzili do stajen osły i muły, policjanci zajęli się motocyklem cziki — my zaś z Kasą Amanuelem i Uolde Birru weszliśmy do wnętrza dworka. Kasa Amanuel zosta
wił nas w pierwszym pokoju pod opieką Uolde Birru, a sam przepadł na długo w dalszych pomieszczeniach.
Od razu zauważyliśmy, że w domu plantatora panuje atmosfera dziwnego niepokoju. Co chwila przebiegali obok nas jacyś ludzie w białych szammach tak zafrasowani i przejęci, że nie zwracali na nas żadnej uwagi i nie odpowiadali nawet na pozdrowienia Uolde Birru. Z dalszych pokojów dochodził gwar podnieconych rozmów. Wydało mi się, że wśród innych głosów rozróżniam także głos Kasy Amanuela. Nawet dla ludzi tak mało obeznanych z życiem abisyńskim, jak my, było oczywiste, że w domu dzieje się coś niezwykłego. Zapytałem Uolde Birru, co jest przyczyną tego poruszenia.
— Stary człowiek bardzo chory — odpowiedział czika swoją niezbyt poprawną angielszczyzną. — On szybko umrze. Kasa Amanuel chce do niego mówić. Stary człowiek ma dużo synów, dużo córek.
Odpowiedź nie była zupełnie jasna. Ale wynikało z niej niezbicie, że Kasa Amanuel i Uolde Birru wiedzieli już przedtem o chorobie starego plantatora. Ich przyjazd tutaj zdawał się w jakiś sposób z tą chorobą wiązać. Wszystko to razem było bardzo dziwne.
Tymczasem gwar w dalszych pokojach stawał się coraz głośniejszy. Teraz wyraźnie już rozróżniałem gniewny krzyk Kasy Amanuela. Musiała się tam toczyć jakaś kłótnia.
Uolde Birru przez chwilę pilnie nadsłuchiwał, po czym powziął decyzję.
— Idziemy tam — rzekł krótko i poprowadził nas do dalszych pomieszczeń.
W następnym pokoju zastaliśmy tylko kilka biało ubranych kobiet i kilkoro dzieci. Burzliwa kłótnia rozgrywała się w trzecim z kolei pomieszczeniu. Był to pokój chorego plantatora. Uolde Birru, nie pytając nikogo o pozwolenie, wszedł do pokoju, a nam kazał
SM
poczekać pod drzwiami. Na szczęście drzwi pozostawił uchylone, więc wszystko było widać.
Niewielki pokój był wypełniony ludźmi. Na aldze pod ścianą przykryty kołdrą i futrem leżał stary plantator. Widać było, że rzeczywiście niewiele mu już pozostało do życia. Twarz miał woskowożółtą, rysy wyostrzone jak u nieboszczyka.
Przy łóżku siedział bosy, brodaty mnich w wysokiej białej czapie i w białym habicie przepasanym sznurem. Mnich co chwila pochylał się nad chorym i szeptał mu coś do ucha, wskazując oczami na naszego przyjaciela Kasę Amanueła. Poza tymi trzema w pokoju było jeszcze kilku barczystych Amharów w białych szammach. To właśnie oni kłócili się tak zaciekle z Kasą Amanuelem. Domyśliłem się, że są to synowie umierającego, którzy starają się przeszkodzić jego rozmowie z przedstawicielem stołecznego banku.
Po chwili Uolde Birru wyszedł z pokoju chorego z bardzo niezadowoloną miną i zaprowadził nas z powrotem do pierwszego pomieszczenia. Próbowałem się czegoś od niego dowiedzieć, ale czika potrząsał tylko przecząco głową i w kółko powtarzał swój ulubiony zwrot: „ciemni ludzie, bardzo ciemni ludzie". Poza tym nie zdradzał najmniejszej ochoty do rozmowy.
Na Kasę Amanuela musieliśmy czekać jeszcze pół godziny. Wreszcie powrócił zmęczony i w złym humorze. On także nie udzielił nam żadnych wyjaśnień. Powiedział tylko, że synowie plantatora zaprosili nas wszystkich na obiad — po czym od razu zaczął rozmawiać po amharsku z Uolde Birru i w ogóle zapomniał o naszym istnieniu.
Obiad odbył się w środkowym pomieszczeniu, przylegającym do pokoju umierającego. Przy stole zgromadziło się prócz nas około dwudziestu osób: wszyscy synowie plantatora, ich żony, siostry, szwagrowie i dzieci. Obowiązki gospodarza pełnił najstarszy syn
■— ćzterdziestoletni otyły Amhara w czarnych okuła* rach. Poczuł on od pierwszej chwili wyraźną sympatię do pana Bieganka i wyznaczył mu honorowe miejsce po swojej prawej ręce. Ja natomiast ulokowałem się między panem Biegankiem a naczelnikiem Uolde Birru. Do stołu podawali jak zwykle czarni służący Szankilla. Potrawy były dokładnie takie same, jak na kolacji u monsieur Bernard: indżera i sos uot. Mimo to spotkało nas w czasie tego obiadu parę nowych zaskoczeń.
Ofiarą pierwszego zaskoczenia padł pan Bieganek. Skoro tylko postawiono na stole miski z uotem, referent — który bardzo lubił jeść — natychmiast oderwał duży kęs indżery i skierował go w stronę naczynia ze smakowitym sosem. Ale wtedy stało się coś dziwnego. Najstarszy syn plantatora błyskawicznym ruchem uchwycił swego honorowego gościa za rękę z indżerą i odciągnął ją od sosu. Pan Bieganek okropnie się zaczerwienił i szeroko otwarłszy usta osłupiał ze wstydu i ze zdziwienia. Tymczasem gospodarz urwał kęs indżery, skąpał go zgrabnie w sosie — po czym ruchem tak samo błyskawicznym, jak poprzednio, wpakował smaczny kąsek w otwarte usta honorowego gościa. Wszystko to stało się tak .nagle, że pan Bieganek tylko cudem się nie zadławił. Ale szybko się opanował i zaraz mi szepnął, że znał ten etiopski zwyczaj z książek, tylko w pierwszej chwili nie zorientował się, o co gospodarzowi chodziło. Ponadto skromnie zaznaczył, że takie podanie pierwszego kęsa przez gospodarza jest uważane w Etiopii za najwyższe uhonorowanie gościa.
Drugie zaskoczenie przypadło w udziale głównie mnie i nastąpiło bezpośrednio po pierwszym. Kiedy całe towarzystwo zabrało się do jedzenia, stwierdziłem ze zdziwieniem, że wszyscy Amharowie obojga płci bardzo głośno mlaszczą, jakby specjalnie chcieli
pokazać, że obiad bardzo im smakuje. Do tego koncertu głośnego jedzenia przyłączył się nawet cywilizowany i dbający o formy Kasa Amanuel. W największe jednak zdumienie wprawił mnie fakt, że mlaskał także pan Bieganek. Natychmiast trąciłem go pod stołem kolanem.
— Czego pan tak mlaszcze? Czy pan oszalał?
Referent przełknął ze smakiem ogromny kęs indże-
ry z uotem.
— Jak to, redaktor nie wie? To jest etiopski zwyczaj. Inaczej gospodarz się obrazi i zapyta: „dlaczego jecie tak cicho, jak złodzieje?" Trzeba gospodarzowi zrobić przyjemność.
I mlasnął tak głośno, że starszy syn plantatora spojrzał na niego zza czarnych okularów i uśmiechnął się łaskawie.
Trzeba przyznać, że referent był znakomicie przygotowany do tego wiejskiego obiadu. Po pierwszej kolacji abisyńskiej u monsieur Bernard spędził dwie godziny nad swymi książkami o Abisynii i wszystkie abisyńskie tradycje gastronomiczne przepisał sobie starannie do swego zielonego notatnika.
Przy kawie jeszcze raz zaimponował mi swoją znajomością spraw kuchennych. Kawę podano tak samo, jak u monsieur Bernard, w filiżankach z dwoma uszkami. Po ostrym sosie bardzo mi się chciało pić, więc od razu podniosłem filiżankę do ust i jednym haustem wchłonąłem połowę jej zawartości. Ale przełknięcie kawy sprawiło mi sporo trudności.
— To jakaś pomyłka albo kawał — szepnąłem wściekły na referenta. — Zamiast cukru wsypali mi do kawy soli!
— To żadna pomyłka — zachichotał znawca abi- syńszczyzny. — Etiopowie chętnie pijają kawę z solą. Czasem dodają także do kawy masło albo miód i korzenie. Natomiast pękaliby ze śmiechu, gdyby im
ifópróponować picie kawy z mlekiem. Taki już naród. Nawiasem mówiąc, kawa z solą jest znakomitapfbo sól najlepiej wydobywa smak.
— Jeżeli kawa z solą jest taka znakomita, to dlaczego pan jej nie pije?
— Ja, niestety, nie mogę. Kawa ostatnio szkodzi mi na serce.
' Powiedziawszy to, referent mrugnął figlarnie oczkiem, żebym nie miał żadnej wątpliwości, że robi ze mnie balona.
Dziwicie się pewnie, drodzy Czytelnicy, że mogliśmy z sobą tak swobodnie rozmawiać w obecności liczni nych współbiesiadników amharskich. Nie dziwcie sięi nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Kłótnia rozpoczęta w pokoju chorego toczyła się nadal podczas obiadu. Kasa Amanuel nalegał na synów plantatora, Uolde Birru mu w tym pomagał, a synowie twardo się opierali. Reszta rodziny przysłuchiwała się kłótni ¡z wielkim zainteresowaniem. Trwało to aż do. końca obiadu.
Dopiero po kawie Kasa Amanuel zrezygnował ostatecznie z przekonania upartych Amharów. Ponieważ deszcz przestał padać, zaczęliśmy się przygotowywać ; do wyruszenia w drogę powrotną. Przed odjazdem, poszliśmy z synem plantatora do domowej palarni kawy i zakupiliśmy dla monsieur Bernard kilo „harari" „prosto od krowy".
W drodze powrotnej Kasa Amanuel był taki ponury i zniechęcony, że zrobiło mi się go szczerze żal. Uznałem, że nadeszła wreszcie okazja dó wyjaśnienia dręczącej mnie zagadki.
— Niech pan nam powie, Kasa Amanuel — poprosiłem — o co pan się tak kłócił z tymi plantatorami?
AbiByńczyk uśmiechnął się smutnie, lecz tym razem nie uchylał się już od rozmowy.
— O cóż mogłem się kłócić? Oczywiście: o pienią-
dze. Jestem przeciez urzędnikiem Banku Etiopii. Na- mawiałem ich, żeby złożyli swoje oszczędności do naszego banku na procent.
.— To u was trzeba się prosić o oddanie pieniędzy do banku? — zdziwił się pan Bieganek. — Co za na* ród! U nas prawie wszyscy składają pieniądze do PKO.
— Au nas jest inaczej —. odpowiedział ponuro Kasa Amanuel. — U nas chłopi wolą zakopywać pieniądze do ziemi. Tak samo, jak przed tysiącem lat.
— Do ziemi?! — zdumieliśmy się obydwaj. — Jak to ,,do ziemi"?!!
Wtedy Kasa Amanuel opowiedział nam o jednej z największych osobliwości życia gospodarczego Abisynii.
, Bogaci chłopi abisyńscy: właściciele plantacji kawy i bawełny, hodowcy bydła oraz mieszkańcy terenów położonych w pobliżu dzikich gajów kawowych w prowincjach Kaffa, Uollega, Illubabor i Gama Gofa
— zarabiają bardzo dużo pieniędzy, a nie mają ich na co wydawać. Urządzają się więc w ten sposób, że pieniądze zakopują po prostu do ziemi.
Każdy taki bogacz wiejski zaczyna od tego, że — w największej tajemnicy nawet przed najbliższą rodziną — wkopuje sobie w ziemię prymitywny skarb- czyk, zmontowany ze starej blaszanki po nafcie i z zardzewiałej rury. Potem co parę dni wrzuca do tego skarbczyka wszystkie pieniądze, uzyskane ze sprzedaży kawy, bawełny lub bydła. Robi to nocą, z zachowaniem największych ostrożności, aby przypadkiem ktoś z domowników nie odkrył drogi do jego prywatnego PKO. Po kilku miesiącach chłop, który żadnej buchalterii nie prowadzi, traci kontrolę nad gromadzonymi oszczędnościami i nie wie nawet w przybliżeniu, ile wynosi jego zakopany majątek. Tymczasem majątek ciągle rośnie. Kasa Amanuel wy
raził przekonanie, że za pieniądze zakopane pod ogródkami chłopskimi w okolicach Addis Abeby można by kupić całą stolicę wraz z linią kolejową Addis Abeba — Dżibuti.
— No dobrze, a co się dzieje z tymi zakopanymi pieniędzmi po śmierci właściciela? — spytał pan Bie- ganek. — Przecież nikt z rodziny o nich nie wie.
— Chwileczkę, panowie — Kasa Amanuel przyhamował nieco swego wierzchowca, któremu nasze siwe ośliny nie mogły nadążyć. — Teraz opowiem wam rzecz najciekawszą. Pamiętacie tego mnicha w pokoju chorego?
Mnicha, oczywiście, pamiętaliśmy. Ale dopiero od Kasy Amanuela dowiedzieliśmy się, jaką rolę spełniał ten człowiek przy łożu umierającego plan- tatQra.
Kiedy właściciel zakopanego skarbu zapada na śmiertelną chorobę, wówczas wzywa do siebie wędrownego mnicha, który jest po trosze lekarzem i aptekarzem, a po trosze rejentem. Temu mnichowi dyktuje testament, dzieląc między spadkobierców skarb, którego wartości sam nie zna. Ale miejsca, w którym skarb jest zakopany, jeszcze mnichowi nie wyjawia. To najważniejsze wyznanie czyni dopiero w ostatniej minucie życia. Mnich czeka na ten moment cierpliwie, spędzając nieraz całe tygodnie przy aldze chorego. Wreszcie chory czuje nieomylnie zbliżanie się śmierci i odkrywa przed mnichem tajemnicę. Wiadomość o strzeżonym przez całe życie skarbie zostaje wydana w obce ręce...
— A co wtedy, jeżeli właściciel skarbu, pomimo swych przeczuć, wyzdrowieje — zainteresował się pan Bieganek.
— Właściciel, który wyjawił miejsce, gdzie skarb jest zakopany, nie może już wyzdrowieć. Postara się
o to opłacany przez niecierpliwych spadkobierców
mnich. Jest przecież także aptekarzem i zna rozmaite trucizny.
Natychmiast po śmierci właściciela skarb zostaje odkopany i podzielony miądzy spadkobierców — oczywiście z uwzględnieniem uczynnego mnicha. A tej samej nocy spadkobiercy zmarłego — kryjąc sią wzajemnie przed sobą — zakopują swoje udziały z powrotem do ziemi.
— To naprawdę niebywałe — wykrzyknęliśmy jednocześnie z panem Biegankiem — więc z tym chorym plantatorem i z jego synami będzie tak samo.
Kasa Amanuel ponuro pokiwał głową.
— Oczywiście, że będzie tak samo. Dlatego namawiałem ich na oddanie pieniędzy do banku. Dla nich byłoby bezpieczniej i lepiej, bo dostaliby jeszcze za to procenty. A bank mógłby tymi pieniędzmi obracać i pomagać rządowi w budowie nowych fabryk i szkół. Ale oni nie chcą. Wolą zakopywać pieniądze do ziemi, tak samo jak robili ich dziadowie, pradziadowie i przodkowie sprzed tysiąca lat.
— To bardzo prymitywni ludzie — dorzucił ze swego motocykla Uolde Birru. — Aż strach, jacy prymitywni!
Do wsi dotarliśmy późnym wieczorem. Byliśmy potwornie zmęczeni i myśleliśmy tylko o tym, żeby jak najszybciej rozłożyć się na naszych algach. Ale gościnny czika nie pozwolił nam iść spać bez kolacji.
Kolacja była tradycyjna: chleb indżera i sos uot. Tylko już bez „honorowania" gości i bez mlaskania, bo Uolde Birru był człowiekiem postępowym i nie uznawał „prymitywnych’' tradycji.
Po kolacji nasz opiekun oznajmił, że nazajutrz rano wracamy do Hararu. Naczelnik wsi bardzo się z tego powodu zmartwił i próbował nas jeszcze zatrzymać na parę dni. Kasa Amanuel odpowiedział mu na to coś po amharsku, po czym obaj się roześmieli.
Bardzo mnie zaintrygowała ta amharska odpowiedź i poprosiłem o jej przetłumaczenie.
— Przytoczyłem mu stare amharskie przysłowie — rzekł Kasa Amanuel. — „Gość najpierw jest złotem, później staje się srebrem, a jeszcze później żelazem". Powiedziałem, że my chcemy pozostać w jego pamięci złotem i dlatego jutro wyjeżdżamy.
Następnego dnia byliśmy już w Hararze. Stamtąd przez Dire Daua — tą samą trasą, co poprzednio — wróciliśmy do Addis Abeby.
Powrót do stolicy — Ostatnie dwa dni w Abisynii — Zdobywczy Lew z Plemienia Judy — Ostatni spacer po Addis Abebie — Jesteśmy śledzeni — Szankilla w granatowym drelichu — Wizyta w dworku z kolumnami — Pan Horn — Atak choroby — Człowiek z piętnem niewolnika — Oglądamy pokój-muzeum — Pistolet rasa Hajlu i papierośnica włoskiego księcia — Rycerz Wielkiej Przygody — Zegnaj, AbisynioI
Tak więc w trzynasty dzień naszej podróży abisyń- skiej znaleźliśmy się znowu w Addis Abebie. Jeżeli przypuszczacie, że Paweł na nasz widok szalał z radości, że przyciskał nas do wezbranej tęsknotą piersi, że obsypywał nas kwiatami — to grubo się mylicie. Nic podobnego się nie stało. Bwana Kubwa był Bwa- na Kubwą i potraktował nas z właściwą sobie brutalnością.
Zaraz na wstępie urządził dziką awanturę, ponieważ jego zdaniem nasza wyprawa za długo się przeciągnęła. Potem oznajmił z satysfakcją, że za dwa dni opuszczamy Abisynię i że jego utrapienia z nami wreszcie się skończą. Na koniec wyraził szyderczą pewność, że oczywiście niczego mu w Hararze nie załatwiliśmy i że oczywiście wszystkie pieniądze wydaliśmy na głupstwa.
Przyznacie, że takie powitanie po tygodniowej nieobecności mogłoby wyprowadzić z równowagi nawet świętego. Ale nie pana Albina Biegankal
Pan Albin z rajwiększym spokojem wysłuchał wszystkich obelg naszego szefa, po czym wręczył mu pięknie wykaligrafowany przez Kasę Amanuela wy-
389
kaz kupców hararskich z adresami oraz oryginalny dankalski sztylet, który nabyliśmy dla Pawła wracając przez Harar.
— Jedyne głupstwo, na które pozwoliliśmy sobie wydać pieniądze — powiedział uprzejmie, wskazując na sztylet — to ten prezent dla obywatela dyrektora.
Była to naprawdę słodka zemsta. Paweł okropnie się zmieszał i usiłował całe swoje poprzednie zachowanie obrócić w żart. Zrobił się od razu wesolutki i chciał koniecznie klepnąć pana Bieganka w ramię. Ale referent dumnym ruchem wykręcił się od tej poufałości.
Zupełnie inaczej niż Paweł powitał nas monsieur Bernard. Sympatyczny Francuz zachowywał się tak, jakby się naprawdę cieszył z naszego powrotu. Na dworzec przyniósł nam pudełko szwajcarskich czekoladek; za przywiezioną kawę „harari" dziękował nieskończoną ilość razy, a w drodze z dworca do hotelu wysłuchał cierpliwie długiej opowieści pana Bieganka
o chorym plantatorze — chociaż od pokracznej francuszczyzny pana Albina nawet mnie uszy puchły.
W Addis Abebie w ciągu siedmiu dni naszej nieobecności nic się nie zmieniło. W hotelu było tak same rudno, jak przed wyjazdem. Pan Macek po dawnemu wspominał rodzinną Pragę. A z nieba lały się takie potoki deszczu, jakby założycielem Abisynii był nie Etiopis, prawnuk Noego, lecz sam biblijny Noe.
Zaraz po pożegnaniu się z Kasą Amanuelem i z monsieur Bernard zaczęliśmy się naradzać z panem Bie- gankiem, jak spędzić nasze ostatnie dwa dni w Abisynii.
Perspektywy przedstawiały się fatalnie. Na Bwana Kubwę nie było co liczyć, bo był zajęty doprowadzaniem do końca swoich interesów. Monsieur Bernard pracował razem z nim i także nie miał dla nas czasu. Kasa Amanuel musiał składać sprawozdania z wyprawy hararskiei swojemu dyrektorowi, którym był ja
kiś niesympatyczny Grek. Krótko mówiąc: znowu groziło nam zatonięcie w deszczu, nudzie i samotności. W najlepszym razie mogłem oczekiwać, że pan Bieganek opowie mi jeszcze kilka historyjek o cesarzach abisyńskich. Ale i ta ostatnia deska ratunku nie była zupełnie pewna. Bo pan Bieganek zapisał już do końca swój zielony notatnik i z tą chwilą sprawy abisyóskie zupełnie przestały go interesować. Oświadczył, że zebrał już wystarczającą ilość wiadomości na temat Etiopii i że ostatnie dwa dni najchętniej przespałby w łóżku. Powiedział to tonem tak stanowczym, że ja także zacząłem się zastanawiać, czy nie będzie to najlepsze wyjście z tej beznadziejnej sytuacji.
Ale w życiu, moi drodzy, nie ma sytuacji beznadziejnych. Pod wpływem drobnego przypadku rozpacz zmienia się w radość, a nuda ustępuje miejsca rzeczom najbardziej interesującym. Podczas tych dwóch ostatnich dni w Addis Abebie — zapowiadających się początkowo tak marnie — przytrafiły nam się dwa fakty, które dzisiaj zaliczam do najciekawszych wspomnień z całej naszej podróży abisyńskiej.
Pierwszy z tych faktów wydarzył się nazajutrz po naszym powrocie. Tego dnia po południu — korzystając z przerwy w deszczu — wpadł do nas na chwilę Kasa Amanuel, żeby przeprowadzić ostateczne rozliczenie kosztów podróży. Ta „chwilka" przedłużyła się w interesujące pół godziny. Podczas wyprawy hararskiej bardzo polubiliśmy sympatycznego Abi- syńczyka i nigdy nie nudziliśmy się w jego towarzystwie. Pogawędziliśmy więc sobie mile, wspominając różne przygody w krainie kawy, a później postanowiliśmy odprowadzić naszego gościa do banku.
Poszliśmy oczywiście pieszo i właśnie wtedy to się zdarzyło.
Przechodziliśmy sobie najspokojniej główną ulica
Addis Abeby, przyglądając się bez szczególnego zainteresowania znanym domom i mijającym nas ludziom, kiedy nagle od strony dworca kolejowego wysoko i przeciągle zagrała syrena samochodowa. Hasło to musiało być w mieście powszechnie znane, gdyż ruchliwa i gwarna ulica w jednej chwili zastygła w atmosferze uroczystego oczekiwania.
Ledwie zdążyłem się zorientować, o co chodzi, furknęło nam przed nosem kilku motocyklistów w mundurach Gwardii Cesarskiej, a za nimi przetoczył się niezbyt szybko potężny zielony „rolls-royce" ze wspaniale roztrzepotaną tęczową flagą.
Obok nas zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Ulicę ogarnął entuzjazm. Ludzie padali na kolana, wymachiwali rękami i darli się jak opętani: „Abieti”, co po amharsku znaczy: „Ojczulku". Nie można już było mieć żadnych wątpliwości. Przez miasto przejeżdżał sam cesarz Etiopii — Neguse Negest, Król Królów, Zdobywczy Lew z Plemienia Judy i Wybraniec Boga, Jego Cesarska Mość Hajle Sellasje Pierwszy.
To upragnione spotkanie z władcą Abisynii ograniczyłoby się zapewne do obejrzenia tyłu cesarskiego wozu, gdyby nie nowy szczęśliwy przypadek. W momencie kiedy mijał nas ostatni motocyklista tylnej straży — ze szpaleru wiwatującej publiczności wyrwał się w stronę zielonego samochodu stary Amhara w tradycyjnej szammie. Starzec potrząsał nad głową dużym rulonem papieru, wykrzykując donośnie: „Abiet, Dżan hoj! Abiet, Dżan hojl” Słowa te znałem doskonale z książek pana Bieganka. ^Używano ich w stosunku do cesarza, kiedy zwracano się do niego
Asysta cesarska zdała egzamin na piątkę. Zgrzytnęły zahamowane jednocześnie motocykle i gwardziści błyskawicznie, z godną podziwu sprawnością, odcięli zuchwałemu petentowi dostęp do monarchy. Ale
w zielonym „rolls-royce" musiano też incydent zauważyć, gdyż wóz zatrzymał się raptownie i z jego okna wychyliła się znana mi z setek fotografii charakterystyczna głowa Hajle Sellasjego. Cesarz skinieniem ręki przywołał gwardzistą i odebrał od niego rulon z petycją, po czym „rolls-royce" potoczył się dalej. Wszystko razem trwało zaledwie dwie minuty, ale to dwuminutowe spotkanie z żywym cesarzem Abisynii wywarło na mnie stokroć większe wrażenie niż najciekawsze opowieści o jego historycznych poprzednikach. ___
Druga z kolei dziwna przygoda przytrafiła się nam następnego popołudnia. Ostatni dzień naszego pobytu w Abisynii zaczął się nieszczególnie i nic nie zapowiadało, że przed wyjazdem zdarzy się jeszcze coś ciekawego. Od rana jak zwykle lał deszcz. Paweł jak zwykle pojechał do monsieur Bernard, zapowiadając, że wróci dopiero wieczorem. My jak zwykle nudziliśmy się w hotelu i zabijaliśmy czas, czym kto mógł. Na szczęście po obiedzie deszcz przestał padać, więc wyszliśmy na miasto, żeby po raz ostatni przejść się po ulicach Addis Abeby.
Ale ten samotny spacer bez celu nie sprawił nam żadnej satysfakcji. Pogoda była chmurna, mglista, ohydna. Deszcz wisiał ¿iągle w powietrzu, więc nie chcieliśmy oddalać się zbytnio od hotelu, a w pobliżu hotelu nie znajdowało się nic godnego uwagi. Nie było dokąd iść, nie było o czym rozmawiać. Odczuwaliśmy przykre podniecenie i niepokój — jak zwykle przed wyjazdem. Poza tym dokuczało nam przenikliwe zimno.
— Wie redaktor co? — zaproponował nagle pan Bieganek. — Wstąpmy do „tedżbietu" i napijmy się tedżu. To nam z pewnością dobrze zrobi.
Propozycja była znakomita, więc zgodziłem się na nią bez wahania. Weszliśmy do jednej z prymityw
nych piwiarni abisyńskich, których przy tej ulicy było całe mnóstwo, i zamówiliśmy sobie wonny napój z miodu. W maleńkim pomieszczeniu poza obsługą zastaliśmy tylko jakiegoś starego Murzyna w granatowym drelichu.
Pojawienie się dwóch białych ferenfż musiało go bardzo zaskoczyć, bo z wrażenia szeroko otworzył usta i tak przylgnął do nas zdumionym spojrzeniem, że nie oderwał go aż do naszego wyjścia.
Po wypiciu butelki tedżu humory znacznie nam się poprawiły. Wyszliśmy z piwiarni o wiele raźniejszym krokiem i nawet pogoda nie wydawała nam się już taka ponura. Tematy do rozmowy także od razu się znalazły. Ja zacząłem kreślić przed panem Biegankiem plany moich przyszłych reportaży, a pan Bieganek, dla odmiany, psioczył bez litości na Abisynię.
— Nie rozumiem, co redaktor widzi w tej Etiopii — zrzędził swoim zwyczajem. — Dla mnie to jest po prostu zmarnowany urlop. Na podstawie książek człowiek wyobrażał sobie różne rzeczy. A później przyjeżdża, i nic. Żadnej przygody, żadnego męskiego przeżycia. Nawet lwa nie udało mi się spotkać.
— Panie Albinie! — przywołałem go do porządku.
— Lwom niech pan lepiej da spokój. Sam mi pan przecież opowiadał o proroczym śnie swojej ciotki.
Pan Albin wzruszył pogardliwie ramionami.
— No wie redaktor, wierzyć w jakieś babskie przesądy...
Ale musiał być kochającym siostrzeńcem, bo natychmiast obejrzał się lękliwie, czy ciocia przypadkiem nie słyszy. W tej samej chwili poczułem na ramieniu jego kurczowy uchwyt.
— Redaktorze! — wydyszał zmienionym głosem.'— Niech pan spojrzy za siebie, tylko w sposób nie zwracający uwagi. Zdaje mi się, że jesteśmy śledzeni.
— Za stary jestem na takie sztubackie kawały —
roześmiałem się. — Widzę, że tedż działa panu pobudzająco na poczucie humoru.
— Redaktorze, ja wcale nie żartuję. Proszę się obejrzeć. To ten człowiek z tedżbietu, Murzyn Szankilla... Najlepiej od razu zwrócić się do policjanta. Etiopia to niebezpieczny kraj.
Obejrzałem się dyskretnie za siebie. Ulica była prawie pusta, jedynie w niewielkiej odległości za nami szedł stary Murzyn w granatowym drelichu. Od razu natknąłem się na jego uważny, skupiony wzrok. Wyglądało rzeczywiście na to, że jego obecność za naszymi plecami nie była przypadkowa. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Czego ten Abisyóczyk może od nas chcieć? Jakaś głupia historia. Ale próbowałem jeszcze żartować.
- Po co się zwracać do policjanta? Niech pan lepiej pobiegnie od razu przed pałac cesarski i trzy razy zawoła głośno: „Abiet, Dżan hoj!", to sam cesarz się panem zajmie.
Ale pan Bieganek nie był usposobiony do żartów.
— Redaktorze, przyspieszmy trochę kroku. Fatalne, że on nam odcina drogę do hotelu... Byle tylko nie skręcać nigdzie w bok, bo ci Szankilla lubią mieć przy sobie sztylety. Jak będziemy szli prosto, to w najgorszym razie dojdziemy do dworca kolejowego.
— Żeby on nas tylko nie zapędził z powrotem do Dire Daua — żartowałem dalej, chociaż było mi coraz nieprzyjemniej.
Pan Bieganek się rozzłościł:
— Obywatelu redaktorze, ja sobie wypraszam! Gdyby pan wiedział tyle o Etiopii, cc ja, toby się pan nie śmiał. Oni mają takie amulety z trucizną. Wystarczy to zanurzyć w kawie, a w tydzień po wypiciu takiej kawy człowiek umiera na zawał serca i najlepszy lekarz nie wykryje śladów otrucia.
— Przecież ten facet nie nosi ekspresu z kawą.
— Ale szylet zatruty może mieć!
Teraz z kolei ja się zdenerwowałem i powziąłem męską decyzję.
— Dosyć już tych bzdur. Zachowujemy się jak dwaj wariaci. Nic mnie nie obchodzi pański Szankilla. Jeżeli ma do nas jakąś sprawę, niech podejdzie jak człowiek. Koniec z paniką! Robimy w tył zwrot i maszerujemy do hotelu.
Powiedziałem to tak stanowczo, że pan Bieganek podporządkował się memu rozkazowi jak karny żołnierz. Znaleźliśmy się twarzą w twarz z naszym prześladowcą.
Murzyn w pierwszej chwili się spłoszył i zrobił taki ruch, jakby chciał uciec. Ale zaraz się opanował i w szerokim uśmiechu odsłonił dwa rzędy pysznych zębów.
— Przepraszam, panowie — powiedział ochrypłym głosem. — Ja mam do was interes.
Abisynia była niezwykłym krajem. Nigdy w to nie wątpiłem. Było tam wiele rzeczy naprawdę zdumiewających. Ale najbardziej zdumiewające ze wszystkiego, co zdarzyło się dotychczas, było to pierwsze zdanie Murzyna w granatowym drelichu. Jego słowa wprawiły nas w zdumienie, graniczące z osłupieniem, odebrały nam mowę, zamieniły nas w dwa kamienne posągi.
Nie rozumiecie, co mogło nas tak zdziwić w tym krótkim, prostym zdaniu?
Jedynie to, moi kochani, że abisyński Murzyn Szankilla wypowiedział je... po polsku.
Kiedy pierwsze oszołomienie minęło, pan Bieganek głęboko odetchnął i wypalił bez zastanowienia:
— To... to obywatel jest z Polski?
— Nie, ja nie polski obywatel — odrzekł Szankilla, z głębokim namysłem dobierając słowa. — Mój pan z Polski. Pan Horn... On chce was widziteć... Ja was
szukał. Trzy razy w hotelu. Was nie ma. Bardzo niedobrze... Ja siedzą w tedżbietu — wy jesteście...
U pana Horn ja widział dużo panów z Polski. Ja was poznał... Bardzo dobrze!
Murzyn roześmiał się radośnie.
- Wy idziecie ze mną do pana Horn. Pan Horn bardzo rad.
— A gdzie mieszka wasz pan? — odważyłem sią wreszcie zapytać. Jeszcze ciągle nie mogłem otrząsnąć się ze zdumienia.
— Pan Horn mieszka na plac Hajle Sellasje. Niedaleko. Pan Horn chory. Nie może wychodzić. On bardzo chce was widzieć. Idziecie?
Szankilla otarł granatowym rękawem pot z czoła. Słowa polskie wymawiał poprawnie, lecz widocznie nie przychodziło mu to łatwo.
Pan Bieganek wspiął się na palce i szepnął mi do ucha:
— Redaktorze, musimy uważać. To może być jakaś zasadzka.
Puknąłem się palcem w czoło. Rzeczywiście! Mafia trucicieli Szankilla specjalnie nauczyła się po polsku, żeby wciągnąć w zasacjzkę referenta Albina Bieganka! Bez słowa ująłem pod ramię mego romantycznego towarzysza i poszliśmy za Murzynem.
Pan Horn mieszkał iątotnie niedaleko, w małej zacisznej uliczce, tuż za centralnym placem miasta. Jego dom — niewielki dworek drewniany z kolumienkami i gankiem, cały obrośnięty bujnym pnączem — stał w ogrodzie za parkanem z zielonych desek. Furtkę otworzyła nam młoda służąca równie ciemna, jak nasz przewodnik. Ale zaraz za furtką opadła nas sfora dziwnie polskich kundli. Wszystko razem bardziej przypominało peryferie jakiegoś Płońska czy Bełchatowa niż rezydencję tajemniczego nieznajomego w stolicy Zdobywczego Lwa z Plemienia Judy.
Dwoje ciemnych służących wprowadziło nas do staroświeckiego mieszkania, pachnącego ziołami i lekarstwami. Nasz przewodnik poprosił nas o zaczekanie w pierwszym pokoju, nie odznaczającym się niczym szczególnym, a sam odszedł w głąb mieszkania. Z dalszych pokojów dobiegł jego ochrypły głos, mówiący coś po amharsku. Inny głos, bardziej przytłumiony, odpowiedział mu w tym samym języku. Po chwili Szankilla wrócił.
— Pan Horn prosi was przyjść — powiedział z szerokim uśmiechem.
Przeszliśmy przez półciemny pokój z zasłoniętymi okiennicami i zatrzymaliśmy się w progu trzeciego pokoju, w którym paliła się lampa. Był to dość obszerny gabinet, sprawiający wrażenie jakiegoś prywatnego muzeum. Znajdowało się w nim mnóstwo dziwnych i interesujących sprzętów, a jego ściany były poobwieszane starą bronią afrykańską, skórami dzikich zwierząt, abisyńskimi malowidłami na pergaminie i setkami fotografii. Wszystko to zdążyłem dostrzec zaledwie kątem oka, gdyż całą uwagę od pierwszej chwili skupiłem na osobie gospodarza.
Krzepko zbudowany sześćdziesięcioparoletni mężczyzna w ogromnym klubowym fotelu wydawał się słaby i bezbronny jak pisklę w gnieździe. W udręczonym chorobą człowieku żyły naprawdę już tylko oczy
— bystre, zdumiewająco spokojne, pełne skupionej siły i gorzkiej mądrości.
Pan Horn wyciągnął na nasze powitanie obie ręce.
Zauważyłem, że jego ręce i głowa trzęsły się w jakimś strasznym, nie ustającym ani na chwilę dygotaniu. Tej samej drżącze musiał ulegać i jego język, gdyż mówił z trudem, cicho i trochę bełkotliwie.
— Dziękuję wam, panowie, za to, że przyszliście — powiedział. — Tak dawno nie widziałem nikogo z Warszawy. Skoro tylko mi powiedziano, że jesteś
cie w Addis Abebie, kazałem Mahometowi wszędzie was szukać. Naprawdę, ogromnie się cieszę. Bądźcie łaskawi usiąść.
Powiedziawszy to, opadł na oparcie fotela. Widać było, że jest bardzo chory i bardzo zmęczony.
Zajęliśmy miejsca na wygodnej kanapce naprzeciw gospodarza. Pan Bieganek wyciągnął z kieszeni chusteczkę i nerwowo ocierał nią pot z czoła i twarzy. Ja także byłem głęboko poruszony. Była to najdziwniejsza wizyta, jaka przytrafiła mi się w życiu.
Pan Horn przez dłuższą chwilę przyglądał się nam w milczeniu. Potem zaczęliśmy rozmawiać. Właściwie nie była to rozmowa, gdyż mówił tylko on, a my z panem Biegankiem jedynie od czasu do czasu wtrącaliśmy jakieś pytanie lub okrzyk zdziwienia. Zmagając się z nieposłusznym językiem, gospodarz opowiadał nam swoje dzieje.
Przyjechał do Abisynii przed trzydziestu kilku laty. Przedtem mieszkał stale w Warszawie i pracował jako prywatny urzędnik w jakimś biurze handlowym. Ale nie mógł spokojnie usiedzieć na miejscu. Urodził się na poszukiwacza przygód. Od najmłodszych lat marzył o wyjeździe do dalekich egzotycznych krajów. Pewnego razu w warszawskiej Bibliotece Publicznej wpadła mu przypadkowo w ręce książka o Abisynii, napisana przez urzędnika ambasady rosyjskiej w Addis Abebie. Spragnionego przygód biuralistę urzekła tajemniczość afrykańskiego cesarstwa Salomonidów. Zrozumiał, że odnalazł kraj swego przeznaczenia. Nie zastanawiając się długo, rzucił posadę, spieniężył wszystkie posiadane ruchomości i z uzyskanym w ten sposób niewielkim kapitalikiem ruszył w drogę do Addis Abeby...
Addis Abeba z tamtych lat różniła się znacznie od dzisiejszej. Nie było wtedy wysokich murowanych domów handlowego śródmieścia, a w miejscu gdzie
obecnie stoi luksusowy „Ras-Hotel", urządzano konne polowania na szakale. W starym pałacu cesarskim zasiadała na tronie, otoczona tłumem księży, gruba cesarzowa Zauditu, córka Menelika Drugiego. Hajle Sellasje nazywał się wtedy ras Tafari Makonnen i był jeszcze regentem*. W odległości kilkuset kilometrów od stolicy, w niedostępnej twierdzy górskiej Keraua
— przykuty złotym łańcuchem do muru — pędził żywot więźnia zdetronizowany cesarz Lidż Jassu.
W półdzikiej, feudalnej Abisynii z tamtych lat pan Horn przeżył wszystkie przygody, które wymarzył sobie w swoim warszawskim biurze. Było to wspaniałe, bujne życie. Przejechał na koniu Abisynię wzdłuż i wszerz. Docierał do miejsc nie oznaczonych na mapie. Pplował na słonie i lwy. Handlował z dzikimi plemionami bronią, złotem i kością słoniową. Oglądał rzeczy przedziwne. Nie żałuje, że przyjechał do Abisynii. Nie żałuje tych lat... Nie żałuje... nie...
Głos opowiadającego począł słabnąć, zmącił się, przeszedł w niezrozumiały bełkot. Chory nie mógł już opanować rozdygotanego języka. Krzyk o ratunek zabrzmiał jak pisk duszonego ptaka.
— Ajjelecz! Ajjelecz!
Zerwaliśmy się w przerażeniu z kanapy, ale gest roztrzęsionej ręki osadził nas z powrotem na miejscu. Ciemna służąca zbliżyła się bezszelestnie z przygotowanym lekarstwem. Przez kilka minut byliśmy świadkami konania. Trwało ono tak długo, póki ożywcza pastylka nitrogliceryny nie rozpuściła się na języku chorego.
Patrzyliśmy ze zgrozą za mękę tego nieszczęsnego człowieka. Pan Bieganek miał na policzkach gorączkowe wypieki. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak
przyjętego. W opowiadaniu pana Horna musiało go uderzyć najbardziej to, że abisyóski łowca przygód zaczynał jako biurowy urzędnik. Byłem pewien, że romantyczny referent utożsamiał się z panem Hornem i współczuł mu tak szczerze i głęboko, jakby współczuł samemu sobie.
Straszne ataki choroby były w tym domu zapewne rzeczą codzienną, gdyż na czarnych służących nie robiły żadnego wrażenia. W tym samym czasie, gdy Ajjelecz podawała choremu lekarstwo, nasz znajomy Mahomet wniósł na tacy dwie filiżanki kawy i z największym spokojem rozstawił je przed nami na małym, niskim stoliczku.
Kiedy pochylił się przy tej czynności, spostrzegłem na jego ciemnych skroniach dwie głębokie blizny w kształcie regularnych kółek. Bardzo mnie to zaintrygowało, lecz w takiej chwili trudno mi było zadawać pytania. Kawy także nie odważyliśmy się dotknąć, bo jakże pić kawę, kiedy gospodarz sprawid wrażenie człowieka umierającego?
Ale pan Horn nie pozwalał nikomu rozczulać się nad swoją chorobą. Nie panując jeszcze nad językiem, zmusił nas ruchem ręki i spojrzeniem do wypicia kawy. Nie uszło jego uwagi również to, że zainteresowałem się bliznami pa skroniach Mahometa. Natychmiast po odzyskaniu głosu wyjaśnił nam tę sprawę.
— Zauważyliście te okrągłe blizny? To piętna niewolnika, moi drodzy. Dzieciom urodzonym w niewoli wypalano je na skroniach rozżarzoną do czerwoności łuską od naboju. Mahometa kupiłem na targu niewolników zaraz po przyjeździe do Addis Abeby. Dopiero w dwa lata później wydano dekret o zniesieniu niewolnictwa. Mahomet w moim domu stał się wolnym człowiekiem. Ale piętna mu pozostały. To wierny i ro
zumny służący. Słyszeliście pewnie, jak pięknie nauczył się mówić po polsku.
O swojej chorobie gospodarz mówił krótko i niechętnie. Od roku był przykuty do fotela i umierał po kilkanaście razy <na dobę. Życie przywracały mu białe pastylki nitrogliceryny podawane zawsze na czas przez czujną Ajjelecz. Angina pectoris —ciężkie schorzenie serca — to zwykły los Europejczyków, mieszkających za długo w Addis Abebie. Ludzie z nizin nie mogą żyć bezkarnie na wysokości dwóch tysięcy pięciuset metrów. Ale w chorobie ,serca nie ma przynajmniej nic upokarzającego. Gorsza jest ta nieustanna drżączka rąk, nóg, głowy, języka. Kiedyś w czasie polowania na pustyni dańkalskiej ukąsiła go mucha tse-tse. Wynikło z tego pośpiączkowe zapalenie mózgu i straszna, nieuleczalna choroba Parkinsona. Do tej drugiej choroby nie sposób £ię było przyzwyczaić. Ta druga choroba zmieniała człowieka w łachman.
Ale pan Horn nie po to nas do siebie zaprosił, żeby się skarżyć na swoje dolegliwości. Wolał nam opowiadać o dawnych pięknych latach, kiedy był jeszcze zdrów i pełen energii. O swoich wspaniałych przygodach. O dziwach i tajemnicach egzotycznego kraju.
Zachęcił nas do rozejrzenia się po pokoju. Miał tu zgromadzone najciekawsze pamiątki ze swego trzy- dziestokilkuletniego pobytu w Abisynii. Wstaliśmy więc z kanapy i zaczęliśmy oglądać przedmioty wiszące na ścianach i porozkładane na stolikach. Pan Horn, nie ruszając się ze swego fotela, udzielał nam potrzebnych wyjaśnień.
Dopiero teraz mogłem się zorientować w nśiezwy- kłym bogactwie tego prywatnego muzeum. Na ścianach wisiały skóry z upolowanych przez gospodarza lwów, lampartów i antylop. Obok nich czarne naszyjniki i bransolety plecione z włosów żyrafy. Dalej
dziryty, oszczepy i krzywe noże dankalskie; przerażające totemy* i stare abisyńskie malowidła na skórze i pergaminie. Na tych obrazach, zgodnie z zasadami sztuki abisyńskiej, ludzie źli byli przedstawieni z profilu i mieli skórą ciemniejszą, a ludzie dobrzy — byli malowani z przodu Si mieli skórą jaśniejszą.
W kątach pokoju, niedbale oparte o ścianą, stały całe wiązki olbrzymich, nie obrobionych jeszcze kłów słoniowych. Pan Horn nam wyjaśnił, że całymi latami skupował te kły od naczelników leśnych plemion za broń i amunicją. Obecnie miał ich w majątku wią- cej niż którykolwiek z owych prymitywnych kacyków murzyńskich. W piwnicach dworku leżały ich całe tony.
Ale cóż z tego, kiedy nie mógł już tym bogactwem swobodnie rozporządzać. Ostatnie dekrety cesarskie wprowadziły zakaz wywozu kości słoniowej poza granice Abisynii.
Cichy, z wysiłkiem opanowywany, głos gospodarza towarzyszył nam niestrudzenie w naszej wędrówce po pokoju. Tego, co mówił, słuchaliśmy jak egzotycznych baśni.
Nie mogą wam, niestety, opisać wszystkiego, co widzieliśmy i słyszeliśmy w czasie parogodzinnego zwiedzania muzeum pana Horna. Z konieczności ograniczą sią tylko do dwóch najciekawszych osobliwości tego muzeum. Rzucają one ciekawe światło zarówno na przeszłość Abisynii, jak i na przeszłość samego pana Horna.
Pierwszą z tych osobliwości był stary, wspaniale inkrustowany pistolet arabski. Pistolet ten pan Horn otrzymał w darze od rasa Hajlu z Godżżamu, ostatniego udzielnego księcia abisyńskiego, który najdłu-
wi™r,it,oV rnilinv lub orzedmiotu martwego ota-
żej buntował się przeciwko władzy cesarskiej Hajle Sellasjego.
Nazwisko ofiarodawcy pistoletu nie było mi całkowicie obce. Znałem je z opowiadań Kasy Amanuela i z książek pana Bieganka. To właśnie ras Hajlu z Godżżamu uwolnił z więzienia zdetronizowanego Lidż Jassu, aby go przeciwstawić cesarzowi Hajle Sellasjemu, który dążył do obalenia potęgi rasów.
Dopiero w roku 1932 udało się cesarzowi dumnego rasa Hajlu unicestwić. Najwyższy sąd w Addis Abebie skazał buntownika na dożywotnie zesłanie. Zakutego w łańcuchy wywieziono go pa jedną z bezludnych wysepek na jeziorze Tana.
Ale w latach młodości pana Horna ras Hajlu z Godżżamu był jeszcze potęgą. Udzielny władca naj- żyżniejszej prowincji amharskiej bogactwem przewyższał cesarza, utrzymywał własną wielotysięczną armię, na swoim dworze miał pięciuset paziów, z których każdy wykonywał tylko jeden wyznaczony mu ruch. Potęga rasa Hajlu w ówczesnym ustroju feudalnym Abisynii nie była niczym niezwykłym. Cesarze, panujący przed Hajle Sellasjem, rozdawali swoim rasom prowincje na własność. Aktowi nadania towarzyszyły słowa cesarskie: „Daje tobie ten kraj do jedzenia". Ras Hajlu w swoim Godżżamie wcielał te słowa w czyn. Wyciskał ze swych poddanych, co się tylko dało, a objawy niezadowolenia poskramiał siłą zbrojną. Ten najbezwzględniejszy z feudałów starej Abisynii wobec cudzoziemskich gości zachowywał się jak najbardziej poprawny dżentelmen. Pan Horn przez wiele lat chlubił się jego przyjaźnią i często bywał na jego dworze w Debra Maj. Pewnego razu oglądał tam nawet „śmierć w muślinie"...
Czy wiecie, drodzy Czytelnicy, co to jest „śmierć w muślinie?" Nie, nie możecie tego wiedzieć. Nie wiedział tego nawet sławny abisynolog, referent Al-
bin Bieganek. O „śmierci w muślinie" nie wspominała ani słowem żadna z jego pięciu książek o Abisynii. Dopiero pan Horn wyjaśnił nam, co się kryło pod tą niepokojącą nazwą.
„Śmierć w muślinie" należała do najokrutniejszych tortur starej Abisynii. Ras Hajlu z Godżżamu był ostatnim Abisyńczykiem, który ją stosował, a pan Horn — ostatnim Europejczykiem, który ją oglądał. Było to straszne widowisko. Skazańca oblepiano szczelnie muślinem, skąpanym w gorącym wosku i miodzie, a następnie podpalaffb. Otoczona ze wszystkich stron oszczepami strażników żywa pochodnia podskakiwała z bólu coraz wyżej, aż spłonęła zupełnie. Był to widok tak okropny, że dorośli mężczyźni mdleli, patrząc na - to. Ale pan Horn wytrzymywał ten widok do końca, bo chciał poznać wszystkie tajemnice Abisynii. Ras Hajlu winszował mu potem silnych nerwów i na pamiątkę podarował ten właśnie pistolet. Przyjaźń z rasem Hajlu opłacała się sowicie. Był to pan o szerokim geście, niezrównany partner w interesach handlowych.
Drugą ciekawą pamiątką, o której chcę wam wspomnieć, była papierośnica z drzewa cedrowego, opatrzona złotym monogramem „A" i królewską koroną.
Tę piękną papierośnicę otrzymał pan Horn w roku 1937 w podarunku od włoskiego wicekróla Abisynii, księcia d'Aosta. Włoski książę, zdaniem naszego gospodarza, był czarującym człowiekiem, ale nie miał pojęcia o tym, jak biały powinien się odnosić do tubylców. Kiedyś w obecności pana Horna podsunął jednemu z Abisyńczyków otwartą papierośnicę do poczęstunku. Orientujący się w stosunkach pan Horn powstrzymał księcia tłumacząc mu, że takie spo- ufalenie się z tubylcami grozi białemu człowiekowi „utrata twarzy". Pan Horn dobrze znał Abisynie
i książę d'Aosta zastosował się do jego rady. Z wdzięczności za tę radę podarował mu swoją papierośnicę.
Kiedy gospodarz opowiedział nam o pochodzeniu papierośnicy, pan Bieganek poczerwieniał z oburzenia, a ja odsunąłem się mimo woli od cedrowego pudełka. Wymieniliśmy między sobą spojrzenia. Z tą historią trudno nam się było pogodzić. Zbyt dobrze pamiętaliśmy jeszcze dzieje faszystwoskiego najazdu na Abisynię. Papierośnica księcia d'Aosta popsuła nam całą wizytę.
Ale chory człowiek^ fotelu dostrzegł wymianę naszych spojrzeń i mój niechętny odruch. Jego drżący głos zabrzmiał o ton głośniej i stał się jeszcze bardziej urywany. Pan Horn starał się przed nami usprawiedliwić.
To, co nam opowiedział o papierośnicy, nie znaczyło wcale, że w sporze włosko-abisyńskim był po stronie włoskich okupantów. Przeciwnie, podczas wojny popierał całym sercem bohatersko walczących Abi- syńczyków. Niektórzy z generałów abisyńskich byli jego bliskimi znajomymi i żywo się interesował ich losem. Pan Horn zawsze lubił Abisyńczyków, czuł do nich słabość, był człowiekiem sprawiedliwym. Ale nie potrafił nigdy zapomnieć, że jest białym w Afryce. Tubylcy byli dla niego tylko barwnym elementem upajającej, europejskiej przygody w egzotycznym kraju. Dzisiaj inaczej już patrzy na te sprawy. Ale wówczas...
Zmęczony długim opowiadaniem gospodarz zamilkł i przymknął oczy. A my — po obejrzeniu najciekaw-* szych pamiątek — przeszliśmy z kolei do ściany 1 fotografiami.
Fotografii było mnóstwo, ale przede wszystkim zwróciła moją uwagę, wisząca na honorowym miejscu, fotografia gospodarza — stare zdjęcie myśliwskie | pierwszych lat pobytu w Abisynii. Wśród ro
ześmianych strzelców abisyńskich stał pan Horn ze sztucerem w ręku. Miał na sobie rozchełstaną koszulę sportową, hełm tropikalny, spodnie do konnej jazdy i wysokie zakurzone buty. Był zdrowy, mocny, młody. Tryskał energią i radością życia. Pan Horn z tamtych czasów! Polował na lwy i słonie. Handlował z kacykami murzyńskich plemion. Był przyjacielem potężnego rasa Godżżamu, a potem przyjacielem białego wicekróla. Tubylców traktował z pobłażliwą sympatią jak brunatne, rozwydrzone dzieci i strzegł się spoufalania z nimi, aby nie „stracić twarzy".
Nie mogłem oderwać oczu od tej fotografii. Przecież ten pan Horn nie różnił się niczym od bohaterów książek, którymi zachwycaliśmy się w dzieciństwie! Czyż nie tak wyobrażaliśmy sobie bohaterów powieści podróżniczych Maya, Coopera i innych autorów? Czy nie marzyliśmy w dzieciństwie, żeby być właśnie takimi, jak pan Horn — wspaniałymi rycerzami Wielkiej Egzotycznej Przygody?
Takimi, jak pan Horn?!
Fotel za naszymi plecami zaskrzypiał gwałtownie i znowu rozdarł nam uszy jęJ umierającego człowieka — straszny krzyk, przed którym chciałoby się uciec na drugi koniec świata:
— Ajjelecz! Aj-je-lecz!!!...
Czarna służąca po raz drugi przyniosła lekarstwo i znowu przez kilka minut musieliśmy czekać na rozpuszczenie się białej pastylki. Żałosny, nad wyraz żałosny był ostatni akt wielkiej przygody abisyńskiej pana Horna!
Po zażegnaniu drugiego ataku choroby nie powróciliśmy już do tematów abisyńskich. Rozmawialiśmy
o Warszawie. Stary pan Horn był spragniony nowin
o mieście swej młodości. Dowiadywał się o domy, których już nie było, o ludzi, którzy poumierali przed laty. Potem kazał sobie długo opowiadać, jak wy
gląda Warszawa obecnie, i nie mógł odżałować, że 1 nie mamy przy sobie żadnych zdjęć warszawskich.
Pod koniec wizyty spytałem gospodarza, dlaczego ] nie wraca do Polski lub przynajmniej do Europy? Był przecież zamożnym człowiekiem. Mógłby się le- • czyć u pierwszorzędnych lekarzy. Korzystać ze strzępu życia, jaki mu jeszcze pozostał... Zamiast tego tkwił w samotnym domu z parą czarnych, milczących służących i każdego dnia skazywał się na nowe mą- ■ czarnie w morderczym dla siebie klimacie Addis Abeby.
To pytanie zdenerwowało pana Horna. Mimo że niedawno zażywał nitroglicerynę, ręce znowu mu się rozdygotały.
Chciałby wrócić do Polski! Możemy mu wierzyć, że tęskni do Polski tak, jak niegdyś tęsknił do Afryki. Przez cały ten czas ani na chwilę nie zerwał wewnętrznej łączności ze starym krajem. Kiedy przez kilka miesięcy żył samotnie w dzikiej prowincji Ge- mirra. rozmawiał po polsku z psem. Żeby nie zapomnieć ojczystego języką. Po powrocie do Addis Abeby przez wiele lat uczył polskiego Szankilla Mahometa. Chciałby wrócić do Polski! Ale teraz już na to za późno. Czy w takim stanie zdrowia można wracać? Przecież nie zna tam żywej duszy. Krewni i znajomi poumierali. I czy ma tu zostawić cały dorobek swego życia? Wszystkie pamiątki zbierane przez dziesiątki lat? Ileś tysięcy kilogramów kości słoniowej? Nie, dla niego nie ma już powrotu. Jego abisyńska przygoda musi się rozegrać do końca.
Opuściliśmy dworek z kolumnami późnym wieczorem. Pan Horn wsparty na Mahomecie i Ajjelecz żegnał nas z wysokości ganku. Między dwojgiem czarnych służących biały, bezradny... rycerz Wielkiej Przygody.
Wracaliśmy zwarzeni i milczący. Dopiero przy samym hotelu odezwał się pan Bieganek:
— A ja redaktorowi już dawno mówiłem, że w Etiopii wielkie przygody się skończyły. Koniec, kropka, amen. Mówiłem czy nie mówiłem?
— Skończyły się, ale nie dla wszystkich — odpowiedziałem. — Skończyła się Wielka Przygoda Europejczyków w Abisynii. Natomiast Wielka Przygoda Abisyńczyków dopiero się zaczyna. Chce pan wiedzieć, jak ona będzie wyglądać? Służę przykładami. Nasz przyjaciel Kasa Amanuel zajmie z czasem miejsce swojego greckiego dyrektora i kto wie, czy nie zostanie posłem do parlamentu. Uolde Birru wymieni swój motocykl i swoje radio na samochód i telewizor. Synowie hararskich plantatorów* oddadzą w końcu swoje pieniądze do banku i rząd wybuduje za to nowe fabryki i szkoły. Tych nowych przygód będzie coraz więcej i coraz więcej Abisyńczyków będzie w nich uczestniczyć... Rozumie pan?
Pan Bieganek spojrzał na mnie jak na wariata i wzruszył ramionami.
— No, wie pan! Też mi przygody — zachichotał. — Jeżeli takie rzeczy redaktor uważa za przygody, to w ogóle nie rozumiem, po co pan wyjeżdżał z Warszawy!
Tym szyderczym okrzykiem pana Albina zakończył się piętnasty dzień naszego pobytu w Abisynii. Nazajutrz rano wyruszyliśmy w drogę powrotną do kraju.