R. A. Salvatore
Kantyczka
(Canticle)
Pięcioksiąg Cadderly’ego
Księga I
Tłumaczenie: Robert Lipski
Każdemu, kto szczerze może nazwać się przyjacielem Ziemi.
A także Brianowi Newtonowi, on sam wie, za co.
R. A. S.
Aballister Bonaduce wpatrywał się długo i zawzięcie w migoczące odbicie w zwierciadle. Przed nim rozciągały się góry pokryte lodem i naniesionym przez wiatr śniegiem. Zaiste, najbardziej zakazane miejsce we wszystkich Krainach.
Jedyne, co musiał zrobić, to przejść przez lustro na Wielki Lodowiec.
– Idziesz, Druzilu? – zwrócił się czarnoksiężnik do nietoperzoskrzydłego impa. Druzil owinął się błoniastymi skrzydłami, jakby się zastanawiał.
– Nie lubię zimna – stwierdził, najwyraźniej nie mając ochoty na udział w tych szczególnych łowach.
– Ja również – powiedział Aballister, wsuwając na palec magiczny pierścień, ochraniający przed zabójczym zimnem. – Ale yote rosną tylko na Wielkim Lodowcu.
Obejrzał się, by rzucić okiem na krajobraz malujący się na tafli magicznego zwierciadła – ostatnią przeszkodę w jego poszukiwaniach, poprzedzającą początek podbojów.
Ośnieżony masyw górski był teraz cichy, choć na niebie wisiały złowieszcze czarne chmury zwiastujące nadchodzącą burzę, która być może na wiele dni opóźni ich poszukiwania.
– Tam musimy się udać – ciągnął Aballister, bardziej do siebie niż do impa. Urwał nagle, pogrążając się we wspomnieniach i powracając pamięcią do punktu zwrotnego w swoim życiu, który miał miejsce ponad dwa lata temu, jeszcze w Czasach kłopotów.
Nawet wówczas był potężny, ale błądził po omacku. Awatar bogini Talony wskazał mu drogę.
Aballister uśmiechnął się szerzej i zachichotał, odwracając się i przyglądając bacznie Druzilowi, który poddał mu sposób, w jaki mógł najpełniej zadowolić Panią Trucizn.
– Pójdź, drogi Druzilu – rzekł. – Przyniosłeś ze sobą przepis na klątwę chaosu. Musisz mi towarzyszyć i pomóc w odnalezieniu ostatniej ingrediencji.
Imp wyprostował się i na wzmiankę o klątwie chaosu rozwinął skrzydła. Tym razem nie usiłował się sprzeciwiać. Podfrunął do Aballistera i przysiadł mu na ramieniu. W chwilę później obaj znaleźli się po drugiej stronie magicznego zwierciadła, gdzie omiótł ich silny podmuch wiatru.
* * *
Zgarbiony włochaty stwór, przypominający bardziej prymitywną formę człowieka, chrząknął, warknął i cisnął toporną włócznią, chociaż z całą pewnością Aballister i Druzil znajdowali się daleko poza jej zasięgiem. Mimo to stwór ponownie zawył triumfalnie, jakby tym rzutem odniósł symboliczne zwycięstwo, po czym wycofał się do większej gromadki jemu podobnych, pokrytych białym futrem osobników.
– Nie sądzę, aby mieli ochotę pohandlować – powiedział Druzil, przestępując na ramieniu Aballistera z jednej szponiastej łapy na drugą.
Czarnoksiężnik pojął naturę jego podniecenia. Druzil był istotą z niższych światów, stworzeniem chaosu, i rozpaczliwie pragnął ujrzeć, jak jego pan, czarnoksiężnik, rozprawia się z zuchwałymi półgłówkami – aby w ten sposób ów z dawna oczekiwany, zwycięski dzień stał się jeszcze przyjemniejszy.
– To taerowie – wyjaśnił Aballister, rozpoznając plemię. – Są dzicy i brutalni. Masz całkowitą rację. Nie będą handlować.
Jego oczy zapłonęły gwałtownie, a Druzil ponownie podskoczył i klasnął w dłonie.
– Nie zdają sobie sprawy z mocy, jaką mają przed sobą! – wrzasnął Aballister, a jego głos, podobnie jak gniew, przybierał na sile.
Oczyma duszy ujrzał w ciągu kilku sekund wszystkie upiorne zdarzenia ostatnich dwóch długich, brutalnych lat. Stu ludzi poniosło śmierć w poszukiwaniu ulotnych ingrediencji klątwy chaosu. Stu ludzi oddało życie, aby zadowolić Talonę. Aballister również nie wyszedł z tego bez szwanku. Zrealizowanie klątwy stało się jego obsesją, siłą napędową życia, i starzał się z każdym kolejnym krokiem, wyrywając sobie garściami włosy z głowy za każdym razem, kiedy klątwa zdawała mu się wymykać. Teraz był już blisko, tak blisko, że nieomal widział ciemne połacie yote za niewielkim pagórkiem, w którym znajdowała się jaskinia zamieszkiwana przez taerów. Tak blisko, a jednak te nieszczęsne kretyńskie stworzenia stanęły mu na drodze.
Słowa Aballistera sprawiły, że taerowie drgnęli. Mamrocząc i bełkocząc uwijali się w cieniu postrzępionej góry, przepychając się jeden przez drugiego, jakby usiłowali wytypować przywódcę, który poprowadzi natarcie.
– Zrób coś. Szybko – zasugerował siedzący na ramieniu czarnoksiężnika Druzil.
Aballister spojrzał nań z ukosa i omal nie wybuchnął śmiechem.
– Zaatakują – wyjaśnił Druzil, usiłując zachować obojętny ton. – A co gorsza, na tym mrozie drętwieją mi skrzydła.
Aballister pokiwał głową, słysząc tę trzeźwą uwagę. Zwłoka mogła go drogo kosztować, zwłaszcza jeśli czarne chmury zwiastowały oślepiającą śnieżycę, która nie tylko ukryłaby przed nimi miejsce, gdzie rosły yote, ale i migoczące wrota, którymi mieli powrócić do jego przytulnej komnaty. Wyjął niewielką kulkę, mieszaninę nietoperzego guana i siarki, zgniótł w ręku, po czym wymierzył jeden palec w grupkę taerów. Echo jego pieśni odbiło się od górskiego zbocza i przemknęło z powrotem poprzez pustą połać lodowej równiny. Uśmiechnął się, uznając za nader ironiczne, że ci głupi taerowie nie mieli pojęcia, co właściwie zrobił.
Dowiedzieli się w chwilę później.
Tuż przed aktywizacją zaklęcia przez mózg Aballistera przemknęła okrutna myśl i czarnoksiężnik uniósł nieznacznie zakrzywiony palec wskazujący. Ognista kula eksplodowała nad głowami kompletnie zaskoczonych taerów, roztapiając zamarznięte okowy lodowej góry. Ogromne bryły posypały się w dół, a tych, którzy nie zostali zmiażdżeni, porwały potoki rwącej wody. Kilku członków plemienia usiłowało wygramolić się z grząskiej lodowo-błotnistej brei, ale byli zbyt oszołomieni i pochłonięci próbą podniesienia się na nogi – gdy nagle, ni stąd, ni zowąd – niepewny grunt wokół nich ponownie został skuty lodem.
Jedno z nieszczęsnych stworzeń zdołało się uwolnić, lecz Druzil poderwał się z ramienia Aballistera i spikował w dół, atakując taera. Zakończony ostrym szponem ogon impa przeciął powietrze, gdy mały stworek mijał chwiejącą się na nogach istotę, a Aballister gromko zaklaskał w dłonie.
Taer schwycił się za zranione kolcem ramię, spojrzał ze zdumieniem na odlatującego impa, po czym padł martwy na lód.
– A co z pozostałymi? – zapytał Druzil, ponownie przycupnąwszy na swoim stałym miejscu.
Aballister zamyślił się nad losem ocalałych taerów. Większość z nich nie żyła – kilku jednak szamotało się bezradnie, uwięzionych w okowach bezlitosnego, zamykającego się wokół nich lodu.
– Niechaj umrą powolną śmiercią – odrzekł i ponownie roześmiał się złowieszczo.
Druzil spojrzał nań z niedowierzaniem.
– Pani Trucizn nie pochwaliłaby tego – stwierdził, machając przed sobą zabójczym ogonem, który przytrzymywał w łapce.
– No dobrze – mruknął Aballister, aczkolwiek domyślał się, że Druzil w ten sposób zamierzał sprawić większą przyjemność sobie niż Talonie. Niemniej jednak argument uznał za przekonujący. Trucizna była ogólnie przyjętą metodą zabójstwa, wieńczącą wszystkie dzieła Talony. – Leć i skończ to – zwrócił się do impa. – Ja pójdę po yote.
Niebawem czarnoksiężnik wyrwał ostatni szarobiały grzybek rosnący na lodowcu i wrzucił go do torby. Zawołał Druzila, który igrał z ostatnim, zawodzącym płaczliwie taerem, śmigając ogonem w przód i w tył wokół jego głowy, jedynej części ciała wystającej ponad powierzchnię lodowej pułapki. Stwór konwulsyjnie targał nią z boku na bok.
– Dość – powiedział stanowczo Aballister.
Druzil westchnął i spojrzał ze smutkiem na nadchodzącego czarnoksiężnika. Surowy wyraz twarzy Aballistera nie zmienił się ani na jotę.
– Dość – powtórzył.
Imp pochylił się i pocałował taera w nos. Stworzenie przestało skomleć i spojrzało nań z zaciekawieniem, ale Druzil tylko wzruszył ramionami i wbił ociekające trucizną żądło w sam środek łzawiącego oka taera, po czym gorliwie powrócił na swoje miejsce na ramieniu Aballistera. Czarnoksiężnik pozwolił mu potrzymać woreczek z yote, aby w ten sposób przypomnieć nieco rozkojarzonemu chochlikowi, że po drugiej stronie migoczących wrót oczekiwały ich ważniejsze sprawy.
Biała wiewiórka
Druid w zielonej szacie wydał serię cmoknięć, ale biała wiewiórka przyjęła to zgoła obojętnie, siedząc na gałęzi ogromnego dębu wysoko nad trzema mężczyznami.
– Cóż, wygląda na to, że straciłeś swoje zdolności – mruknął jeden z pozostałych mężczyzn, brodaty leśny kapłan o łagodnych rysach i gęstych blond włosach, sięgających daleko poza jego ramiona.
– Potrafisz przywołać zwierzątko lepiej ode mnie? – rzucił gniewnie druid w zielonej szacie. – Obawiam się, że to stworzenie jest niezwykłe i to nie tylko pod względem koloru futra.
Dwaj pozostali wybuchnęli śmiechem, słysząc, w jaki sposób ich towarzysz stara się wytłumaczyć swoje niepowodzenie.
– Przyznaję – powiedział trzeci, kapłan najwyższej rangi – barwa wiewiórki jest nader osobliwa, ale przemawianie do zwierząt należy do najłatwiejszych spośród naszych umiejętności. Z całą pewnością do tej pory...
– Z całym szacunkiem – przerwał sfrustrowany druid – nawiązałem kontakt ze zwierzątkiem. Ono po prostu nie chce odpowiedzieć. Spróbuj sam. Zapraszam.
– Wiewiórka nie chce rozmawiać? – zapytał drugi z druidów i cmoknął. – Niewątpliwie są one jednymi z najbardziej rozmownych zwierząt.
– Nie ta – rozległa się odpowiedź z tyłu. Trzej druidzi odwrócili się, by zobaczyć kapłana schodzącego szeroką gruntową drogą od strony porośniętego bluszczem budynku. Z jego kroków emanowała rześkość młodości. Był przeciętnego wzrostu i budowy, choć może nieco bardziej muskularny niż jego rówieśnicy. Kąciki szarych oczu wędrowały do góry, gdy się uśmiechał, a spod szerokoskrzydłego kapelusza wystawały kędziory kasztanowatych włosów.
Sądząc po piaskowobiałej tunice i spodniach był kapłanem Deneira, boga jednej z głównych sekt gospodarzy Biblioteki Naukowej. Jednakże w przeciwieństwie do większości przedstawicieli swego zakonu młodzieniec ów nosił również ozdobną jedwabną jasnoniebieską pelerynę i szerokoskrzydły kapelusz z czerwoną wstążką i piórkiem po prawej stronie. Pośrodku wstążki na wysokości czoła znajdował się porcelanowo-złoty pendent przedstawiający płonącą świecę nad otwartym okiem – symbol Deneira.
– Ta wiewiórka jest małomówna, chyba że sama ma ochotę pogadać – ciągnął młodzieniec. Zdumiony wyraz twarzy zazwyczaj niewzruszonych kapłanów rozbawił go, toteż postanowił zaskoczyć ich jeszcze bardziej. – Miło mi was spotkać, Arcicie, Newanderze i Cleo. Gratulacje, Cleo, z powodu awansu do rangi inicjata.
– Skąd nas znasz? – zapytał główny druid, Arcite. – Nie zgłosiliśmy się jeszcze do biblioteki i nie powiadomiliśmy nikogo o naszym przybyciu. – Arcite i jasnowłosy kapłan Newander wymienili podejrzliwe spojrzenia, a głos Arcita stał się surowy. – Czyżby twoi mistrzowie szpiegowali nas przy użyciu magii?
– Nie, nic z tych rzeczy – odrzekł natychmiast młody kapłan, wiedząc, że uwielbiający sekrety druidzi żywili otwartą awersję do podobnych praktyk. – Pamiętam was trzech z waszej ostatniej wizyty w bibliotece.
– Absurd! – wtrącił piskliwie Cleo. – To było czternaście lat temu! Musiałeś być wówczas zaledwie...
– Chłopcem – odparł młody kapłan. – Fakt, miałem wtedy siedem lat. Było was wówczas czworo, o ile sobie przypominam, czwartą była starsza dama o ogromnej mocy. Zdaje się, że miała na imię Shannon.
– Niewiarygodne – mruknął Arcite. – Masz rację, młody kapłanie.
Druidzi ponownie wymienili niepewne spojrzenia, podejrzewając jakąś podstępną sztuczkę. Ogólnie rzecz biorąc, nie przepadali za kapłanami nienależącymi do ich zakonu. Rzadko przybywali do sławnej Biblioteki Naukowej, znajdującej się wysoko wśród odległych szczytów Gór Śnieżnych i czynili to zazwyczaj tylko wtedy, gdy dowiadywali się o jakimś szczególnie interesującym odkryciu, rzadkim woluminie dotyczącym roślin lub zwierząt czy nowym wywarze powodującym szybsze gojenie ran bądź lepszy wzrost roślin w ogródku. Zaczęli odwracać się obcesowo, gdy wtem Newander, wiedziony jakimś impulsem, obrócił się na pięcie i uważnie spojrzał w twarz młodzieńcowi. Ten stał, opierając się nonszalancko na lasce, której srebrna główka wyrzeźbiona była w kształcie baraniego łba.
– Cadderly? – zapytał, a jego usta z wolna rozszerzyły się w uśmiechu. Arcite również go rozpoznał i przypomniał sobie niecodzienną historię nader niezwykłego dziecka. Cadderly zamieszkał w bibliotece już jako pięciolatek, choć zwykle nie przyjmowano tam dzieci poniżej dziesiątego roku życia.
Jego matka zmarła kilka miesięcy wcześniej, a ojciec, pochłonięty własnymi badaniami, zupełnie nie zajmował się synem. Thobicus, dziekan Biblioteki Naukowej, usłyszał o rokującym wielkie nadzieje chłopcu i zdecydował się go przyjąć.
– Cadderly – zawtórował Arcite – czy to naprawdę ty?
– Do waszych usług – odrzekł, kłaniając się nisko, Cadderly. – Miło mi was widzieć. To zaszczyt, że mnie pamiętacie, zacny Newanderze i czcigodny Arcicie.
– Kto to? – wyszeptał Cleo, spoglądając pytająco na Newandera. W chwilę później on również rozpoznał młodzieńca, a jego oblicze pojaśniało.
– Tak, byłeś wtedy jeszcze chłopcem – rzekł Newander. – O ile dobrze pamiętam, trochę nazbyt ciekawskim!
– Wybacz mi – powiedział Cadderly i ponownie się skłonił. – Nieczęsto ma się możliwość prowadzenia dysputy z grupą druidów!
– Mało kto ma na to ochotę – zauważył Arcite. – Ale ty... wszystko wskazuje na to, że należysz do tych nielicznych.
Cadderly skinął głową, ale jego uśmiech nagle zniknął.
– Mniemam, że Shannon nic się nie stało. W każdym razie mam taką nadzieję – powiedział, szczerze zatroskany.
Shannon pokazała mu wtedy lecznicze rośliny, jadalne korzenie i na jego oczach wyczarowywała z powietrza barwne, wonne kwiaty. Ku zdumieniu Cadderly’ego dokonała również przemiany – co należało do umiejętności najpotężniejszych druidów – w ogromnego, pięknego łabędzia i wzleciała ku czystemu porannemu niebu. Cadderly z całego serca pragnął do niej dołączyć. Pamiętał, jak bardzo go to nurtowało, ale ona nie była w stanie przemienić również i jego.
– Jeżeli o to chodzi, nic strasznego – odrzekł Arcite. – Umarła przed kilkoma laty. Spokojnie.
Cadderly pokiwał głową. Miał już złożyć wyrazy współczucia, kiedy przypomniał sobie, że druidzi nie lękali się ani nie opłakiwali śmierci, uważając ją za naturalną konkluzję życia i raczej niezbyt istotny element w ogólnym schemacie porządku wszechświata.
– Znasz tę wiewiórkę? – zapytał nagle Cleo, usiłując uratować swoją reputację.
– Percival – odrzekł Cadderly – to mój przyjaciel.
– Twoje zwierzątko? – spytał Newander, a jego żywe jasne oczy zwęziły się podejrzliwie. Druidzi nie aprobowali ludzi, którzy hodowali zwierzęta.
Cadderly roześmiał się serdecznie.
– Jeżeli ktokolwiek jest w tym związku czyimś zwierzątkiem czy pupilem, to chyba raczej ja – stwierdził bez urazy. – Percival toleruje, gdy go głaszczę, czasami przyjmuje ode mnie jedzenie, i to nader chętnie, ale z pewnością ja interesuję się nim bardziej niż on mną i to on decyduje, kiedy i gdzie mam go głaskać czy karmić.
Druidzi roześmiali się, dołączając do Cadderly’ego.
– Doprawdy, zmyślna bestia – powiedział Arcite, po czym serią cmoknięć i klaśnięć pogratulował Percivalowi.
– Cudownie – rozległa się sarkastyczna odpowiedź Cadderly’ego. – Jeszcze go zachęcaj.
Druidzi roześmiali się ponownie, a Percival, obserwując to wszystko z gałęzi powyżej, rzucił Cadderly’emu wyniosłe spojrzenie.
– No, zejdź na dół i przywitaj się – zawołał Cadderly, uderzając w najniższą gałąź drzewa swoją laską. – Okaż choć odrobinę uprzejmości.
Percival nie uniósł łebka znad żołędzia, który chrupał.
– Obawiam się, że nie rozumie – stwierdził Cleo. – Może jeżeli przetłumaczę...
– Rozumie – rzekł z naciskiem Cadderly – tak samo, jak ty czy ja. Po prostu jest uparty i mogę to udowodnić. – Ponownie przeniósł wzrok na wiewiórkę. – Hej, Percival, kiedy znajdziesz chwilę czasu – rzucił chytrze – możesz zajrzeć do mojego pokoju. Zostawiłem tam dla ciebie talerz z orzechem kokosowym i masłem...
Zanim Cadderly dokończył, wiewiórka smyknęła po gałęzi, przeskoczyła na drugą, a stamtąd na sąsiednie drzewo rosnące przy drodze. W kilka chwil znalazła się przy rynnie na dachu biblioteki, nie zwalniając przemknęła po grubej drabince z bluszczu i przez otwarte okno wpadła do komnaty na drugim piętrze pomocnego skrzydła budowli.
– Percival ma słabość do masła i orzechów kokosowych – wyjaśnił Cadderly, kiedy śmiech druidów ucichł.
– Doprawdy, niezwykle zmyślna bestia! – powtórzył Arcite. – A co do ciebie, Cadderly, dobrze jest widzieć, że nie porzuciłeś nauki. Mistrzowie mówili sporo dobrego o twoich możliwościach przed czternastu laty, ale nie zdawałem sobie sprawy, że masz tak doskonałą pamięć ani że my, druidzi, wywarliśmy na tobie tak silne i ogólnie rzecz biorąc, dobre wrażenie.
– To prawda – odpowiedział półgłosem Cadderly. – Tak było. I cieszę się, że wróciliście. Ostatnio odkryłem rozprawę na temat leśnych mchów. W każdym razie tak mi się zdaje. Jeszcze jej nie widziałem. Wielcy mistrzowie zabezpieczyli ją, dopóki nie zjawią się tu bardziej biegli w tych sprawach, którzy będą mogli oszacować i docenić jej wartość. Widzicie, druidzi wcale nie są tu niespodziewanymi gośćmi, choć nie wiemy kto, kiedy i w jakiej liczbie zawita w nasze progi.
Trzej druidzi pokiwali głowami, podziwiając obrośniętą bluszczem budowlę. Biblioteka Naukowa została wzniesiona przed sześciuset laty i przez ten czas jej podwoje stały otworem dla wszystkich, prócz wyznawców religii zła. Budynek był ogromny, praktycznie wielkości miasta (musiał taki być, skoro wzniesiono go w odludnej i wysokiej części Gór Śnieżnych), mierzył ponad czterysta stóp po przekątnej i na blisko dwieście... wbudowany był w masyw litej skały. Dobrze utrzymany i doskonale zaopatrzony – plotki głosiły o milach tuneli magazynowych i katakumb znajdujących się pod ziemią – przetrwał ataki orków, głazy ciskane przez olbrzymy i najbardziej surowe górskie zimy. Nawet mijające wieki nie zdołały naruszyć jego potężnych murów.
Zbiór znajdujących się tu ksiąg, pergaminów i artefaktów był zaiste godny podziwu i zajmował prawie cały parter, zasadniczą bibliotekę i większość pomniejszych komnat-pracowni na pierwszym piętrze oraz kompleks, gdzie znajdowały się niektóre unikalne i prastare dzieła. Pomimo iż Biblioteka Naukowa nie dorównywała wielkością potężnym bibliotekom znajdującym się w innych Krainach, takim jak bezcenne zbiory Silverymoon na pomocy czy muzeum artefaktów w Calimporcie na południu, była najdogodniejszym miejscem dla zachodnio-środkowych Krain oraz regionu Cormyru i stała otworem dla wszystkich poszukujących wiedzy – pod warunkiem, że nie zamierzali jej wykorzystywać w niegodziwych celach.
W budynku znajdowały się pracownie, w których można było prowadzić badania związane na przykład z zielarstwem czy alchemią, a zapierające dech w piersiach górskie widoki dodawały zachęty do pracy – podobnie jak wspaniale utrzymany ogródek z ozdobnie poprzycinanymi krzewami, rozciągający się nieopodal. Biblioteka Naukowa stawiała sobie za cel nie tylko przechowywanie cennych woluminów – było to również miejsce deklamowania poezji, czytania, malowania i rzeźby, miejsce dysput na tematy poruszane powszechnie przez wszystkie inteligentne rasy. Niewątpliwie biblioteka była doskonałym hołdem złożonym Deneirowi i Oghmie, zjednoczonym bóstwom nauki, literatury i sztuki.
– Z tego, co mi mówiono, ten traktat to wielkie dzieło – rzekł Arcite. – Aby właściwie je zbadać, trzeba będzie poświęcić sporo czasu. Modlę się, by opłaty za kwaterunek nie były tu zbyt wygórowane. Nie należymy do ludzi, dla których rzeczy materialne mają wielkie znaczenie.
– Przypuszczam, że dziekan Thobicus zakwateruje was za darmo – odparł Cadderly. – Wasza pomoc będzie wszak nieoceniona. Nie wolno tego pomijać. – Mrugnął do Arcita. – Jeżeli nie, przyjdźcie do mnie. Przepisałem ostatnio pewną księgę dla znajomego maga, ściślej mówiąc, magiczną księgę, która została zniszczona podczas pożaru. Człek ów okazał się nader hojny. To ja wcześniej mu ją przepisywałem, a czarnoksiężnik, jak oni wszyscy mający skłonność do zapominania, przez przeoczenie nie zrobił kopii.
– To była jakaś szczególna księga? – zapytał Cleo, potrząsając z niedowierzaniem głową, że jakiś mag mógł postąpić równie nieroztropnie wobec najcenniejszej rzeczy, jaką posiadał.
– O tak – odrzekł Cadderly, stukając się palcem w skroń – zwłaszcza że znajdowała się tutaj.
– Byłeś w stanie zapamiętać treść czarnoksięskiej księgi na tyle dobrze, by móc odtworzyć ją z pamięci? – zapytał zdumiony Cleo.
Cadderly wzruszył ramionami.
– Czarnoksiężnik był hojny.
– Jesteś doprawdy zdumiewający, młody Cadderly – stwierdził Arcite.
– Doprawdy zdumiewająca bestia? – rzucił z nadzieją w głosie młody kapłan, powodując, że tamci trzej mimowolnie się uśmiechnęli.
– Niewątpliwie! – przyznał Arcite. – Musimy się jeszcze spotkać w najbliższych dniach.
Zważywszy, że druidzi byli z natury odludkami i samotnikami, Cadderly zrozumiał, jak wielki zaszczyt uczyniono mu tym stwierdzeniem. Skłonił się nisko, druidzi odpowiedzieli w ten sam sposób, po czym pożegnali się i ruszyli w kierunku biblioteki.
Cadderly obserwował ich, po czym uniósł wzrok w stronę otwartego okna swego pokoju. Percival siedział na parapecie, zawzięcie zlizując resztki kokosa i masła z maleńkich łapek.
* * *
Niewielka kropla spłynęła z końca rurki, dotykając mokrego skrawka materiału sięgającego dna małej zlewki. Cadderly pokręcił głową i położył dłoń na kurku regulującym dopływ cieczy.
– Zabierz rękę! – zawołał nerwowo alchemik od stołu z drugiego końca pracowni. Poderwał się gwałtownie i podbiegł do nazbyt ciekawskiego młodego kapłana.
– Okropnie wolno spływa – zauważył Cadderly.
– Tak musi być – wyjaśnił chyba po raz setny Vicero Belago. – Nie jesteś głupcem, Cadderly. Trzeba zachować cierpliwość. To olej gromów, pamiętasz? Najbardziej lotna substancja. Silniejszy strumień mógłby spowodować kataklizm w pracowni, gdzie wręcz roi się od niestabilnych wywarów!
Cadderly westchnął i przyjął naganę z pokornym skinieniem głowy.
– Ile masz dla mnie? – zapytał, sięgając do jednej z wielu sakiewek przy pasku i wyjmując z niej niewielką fiolkę.
– Jesteś bardzo niecierpliwy – zaczął Belago, ale Cadderly wiedział, że tamten tak naprawdę wcale się na niego nie gniewa. Cadderly był jego głównym klientem i wielokrotnie dokonywał ważnych przekładów archaicznych zapisków. – Obawiam się, że tylko tyle, co w zlewce. Musiałem czekać na dostarczenie niektórych ingrediencji, takich jak paznokcie górskiego olbrzyma i sproszkowany bawoli róg.
Młodzieniec delikatnie podniósł mokry strzęp materiału i przechylił zlewkę. Znajdowało się w niej tylko kilka kropli płynu. Starczy na napełnienie zaledwie jednej fiolki.
– To razem będzie sześć – powiedział i przy pomocy materiału przesączył płyn do naczyńka. – Jeszcze czterdzieści cztery.
– Na pewno chcesz aż tyle? – zapytał go nie po raz pierwszy Belago.
– Pięćdziesiąt – oznajmił Cadderly.
– Cena...
– To jest tego warte! – Młody kapłan uśmiechnął się, zamknął fiolkę i wyszedł z pracowni. Jego nastrój nie pogorszył się, gdy przeszedł korytarzem do południowego skrzydła drugiego piętra budynku i wszedł do komnaty Histry, wędrownej kapłanki Sune, bogini miłości.
– Drogi Cadderly – powitała go kapłanka, starsza od niego o dwanaście lat, ale nadal niczego sobie. Nosiła ciemnokarmazynowy habit ze sporym wycięciem z przodu i długimi rozcięciami po bokach, które odsłaniały większość jej krągłych, powabnych kształtów.
Cadderly musiał upomnieć się, by zachować właściwe maniery i patrzeć jej w oczy, a nie gdzie indziej.
– Wejdź – zamruczała Histra. Schwyciła Cadderly’ego za przód tuniki i gwałtownie wciągnęła do pokoju, błyskawicznie zatrzaskując za nim drzwi.
Zdołał oderwać wzrok od Histry na dostatecznie długą chwilę, by ujrzeć jasno świecący przedmiot wydzielający silny blask nawet przez gruby materiał koca.
– Skończone? – zapytał ochryple. Chrząknął nieco zakłopotany. Histra delikatnie przesunęła palcem po jego ręku, a gdy mimowolnie zadrżał, uśmiechnęła się.
– Zaklęcie dweomeru zostało rzucone – odparła. – Pozostaje kwestia zapłaty.
– Dwieście... sztuk złota. – wykrztusił. – Jak było w umowie. – Sięgnął do sakiewki, ale dłoń Histry zacisnęła się na jego nadgarstku.
– To było trudne zaklęcie – powiedziała. – Inne niż zwykle. – Przerwała i uśmiechnęła się znacząco. – Ale ja lubię odmienności – zamruczała kusząco. – Wiesz, że dla ciebie mogłabym obniżyć cenę.
Cadderly nie wątpił, że odgłos przełykania przez niego śliny słychać było w całym korytarzu. Był zdyscyplinowanym uczniem i zjawił się tu w konkretnym celu. Miał sporo pracy, ale powab Histry zdawał się wręcz nie do odparcia, a jej perfumy były takie kuszące. Przypomniał sobie o oddechu.
– Moglibyśmy zupełnie zapomnieć o zapłacie w złocie – zaproponowała Histra, wodząc delikatnie palcem po małżowinie usznej Cadderly’ego.
Młody uczeń miał wrażenie, że za chwilę upadnie. Koniec końców jednak wizja uduchowionej Daniki siedzącej na karku Histry i metodycznie rozsmarowującej jej twarz po podłodze przywróciła go do porządku. Pokój Daniki znajdował się niedaleko stąd, kilka drzwi dalej w głąb korytarza. Stanowczo odsunął dłoń Histry od ucha, podał jej sakiewkę z należnością i skwapliwie zgarnął owinięty kocem świecący przedmiot.
Pomimo iż był człowiekiem praktycznym, Cadderly, wychodząc z komnaty Histry uboższy o dwieście sztuk złota, obawiał się, że jego oblicze lśni niemal równie mocno, jak dostarczony przez kapłankę zaczarowany dysk.
Miał inne sprawy na głowie – jak zwykle zresztą – nie chciał jednak wzbudzać podejrzeń, wałęsając się po bibliotece z dziwnie świecącą sakiewką, toteż czym prędzej udał się do pomocnego skrzydła i do swojej komnaty. Kiedy wszedł do środka, Percival nadal siedział na parapecie, grzejąc się w promieniach przedpołudniowego słońca.
– Mam to! – rzucił z podnieceniem w głosie, wyjmując dysk. W pokoju natychmiast pojaśniało jak w upalny, słoneczny dzień, a zaskoczona wiewiórka skryła się w cieniu pod łóżkiem. Cadderly bynajmniej nie zamierzał jej uspokajać. Podszedł do biurka i z wypełnionej rozmaitymi szpargałami bocznej szuflady wyjął cylinder długości jednej stopy i mierzący dwa cale średnicy. Lekkim skrętem nadgarstka zdjął nakrętkę z jednego końca, odsłaniając otwór wielkości dysku. Wsunął go do środka, po czym ponownie nałożył nakrętkę, zamykając dostęp światła.
– Wiem, że jesteś tam, w środku – rzucił zaczepnie i zdjął metalową pokrywę z przedniego końca cylindra. Z urządzenia popłynął strumień światła.
Percivalowi bynajmniej nie przypadło to do gustu. Biegał w tę i z powrotem pod łóżkiem, a Cadderly, śmiejąc się, że w końcu zdołał podejść sprytną wiewiórkę, pilnie wodził za nią świetlnym promieniem. Trwało to kilka chwil, aż wreszcie Percival wyprysnął spod łóżka i wyskoczył przez otwarte okno. Wrócił jednak już w chwilę później, aby zgarnąć orzech i miseczkę z resztą masła, a także by rzucić Cadderly’emu kilka niezbyt pochlebnych uwag.
Nie przestając się śmiać, młody kapłan nałożył pokrywę na otwarty koniec swojej nowej zabawki i powiesił ją sobie przy pasku, po czym podszedł do drewnianej szafy. Większość kapłanów – gospodarzy biblioteki – miała szafy zapchane odzieżą, pragnąc zawsze wyglądać jak najlepiej dla niekończącej się, stale napływającej rzeszy nowych adeptów.
Jednak w szafie Cadderly’ego ułożona starannie odzież zajmowała niewiele miejsca. Podłogę zaścielały stosy notatek i jeszcze większe sterty rozmaitych wynalazków, zaś większą część wieszaka zajmowały robione na zamówienie skórzane pasy i sprzączki. Na wewnętrznej stronie drzwi wisiało lustro, wyraz ekstrawagancji przekraczający znacznie możliwości kies większości innych kapłanów w bibliotece – zwłaszcza zaś tych młodszych i podobnie jak Cadderly niższych rangą.
Młody uczeń wyjął szeroki bandolier i podszedł do łóżka. Na skórzanym pasie znajdowało się pięćdziesiąt wykonanych na zamówienie specjalnych strzałek i przy pomocy fiolki, którą przyniósł z pracowni alchemika, Cadderly zamierzał zająć się szóstą. Strzałki były małe, smukłe, całe wykonane z żelaza, z wyjątkiem srebrnych końcówek. Otwory wydrążone wewnątrz miały idealnie wielkość fiolek. Cadderly skrzywił się, wsuwając fiolkę do strzałki i usiłując wywrzeć dostatecznie duży nacisk, by umieścić ją na miejscu, nie tłukąc przy tym szklanego pojemnika.
– Olej gromów – upomniał się w duchu, przywołując wizję poczerniałych końców palców.
Młody uczeń odetchnął swobodniej, kiedy pojemniczek z niestałym płynem znalazł się we właściwym miejscu. Zdjął jedwabną pelerynę, zamierzając nałożyć bandolier, podejść do lustra i przyjrzeć się sobie, ale przerwało mu gwałtowne pukanie do drzwi. Zdążył jedynie schować skórzany pas za plecami, gdy do pokoju wkroczył Przełożony na Księgach Avery Schell, otyły mężczyzna o rumianej twarzy.
– Co to za wezwania do uiszczenia opłat? – zawołał, wymachując plikiem pergaminów w stronę Cadderly’ego. Czytał, przez kogo zostały wystawione, po czym gniewnie jeden po drugim ciskał je na ziemię. – Rymarz, złotnik, zbrojmistrz... Roztrwaniasz swoje złoto!
Ponad ramieniem Avery’ego Cadderly dostrzegł filuterny uśmiech Kierkana Rufo i domyślił się, skąd przełożony otrzymał informację, która spowodowała jego gniew. Ten wysoki mężczyzna o ostrych rysach był o rok starszy od Cadderly’ego. Byli przyjaciółmi, ale zarazem rywalami w pięciu się na wyżyny hierarchii zakonu, a być może również i w innych kwestiach, zważywszy, że Cadderly miał okazję widzieć Rufa rzucającego tęskne spojrzenia w kierunku Daniki. Wzajemne wplątywanie się w kłopoty stało się dla nich swego rodzaju grą, nader uciążliwą, zwłaszcza dla przełożonego Avery’ego.
– Pieniądze zostały dobrze wydane, mistrzu – zaczął niepewnie Cadderly, świadom, że określenie „dobrze wydane” w rozumieniu jego i Avery’ego było diametralnie różne. – W poszukiwaniu wiedzy.
– W poszukiwaniu rozrywki – mruknął od drzwi Rufo, a młody kapłan zauważył na jego twarzy wyraz satysfakcji. Cadderly otrzymał najwyższą pochwałę ze strony Avery’ego za swoją pracę nad utraconą czarodziejską księgą, co dla Rufa było potężnym ciosem, i najwyraźniej w ten właśnie sposób starał się mu odpłacić.
– Jesteś zbyt nieodpowiedzialny, aby dysponować takimi sumami! – ryknął Avery, ciskając w powietrze resztę pergaminów. – Brak ci mądrości.
– Zatrzymałem jedynie część zysków – przypomniał mu Cadderly – i wydałem je tak jak Deneir...
– Nie! – przerwał mu Avery. – Nie osłaniaj Jego imieniem tego, czego nie pojmujesz! Deneir. Co wiesz o Deneirze, młody wynalazco? Przebywasz w Bibliotece Naukowej od najmłodszych lat, ale nie znasz za grosz naszych dogmatów i obyczajów. Jedź ze swoimi zabawkami na południe, do Lantan, jeżeli to cię zadowoli, i igraj z kapłanami Gonda!
– Nie rozumiem!
– Niewątpliwie – odparł niemal z rezygnacją Avery. Przerwał na dłuższą chwilę, a Cadderly stwierdził, że stara się ostrożnie dobierać słowa. – Stanowimy centrum nauk – zaczął Przełożony na Księgach. – Tych, którzy tu przybywają, obejmuje jedynie kilka ścisłych zakazów... Nawet Gondyjczykom zdarza się zawitać w nasze progi. Widywałeś ich, ale czy zauważyłeś, że zawsze przyjmujemy ich chłodno?
Cadderly zamyślił się przez chwilę, po czym pokiwał głową. Fakt, doskonale pamiętał, że Avery robił wszystko, by młody kapłan nigdy nie spotykał się z Gondyjczykami, kiedy odwiedzali bibliotekę.
– Masz rację, a ja nie rozumiem – odrzekł Cadderly. – Moim zdaniem kapłani Deneira i Gonda poświęcający się nauce i wiedzy powinni współpracować!
Avery zdecydowanie pokręcił głową.
– Tu popełniasz błąd – stwierdził. – Postawiliśmy na tę gałąź wiedzy, która Gondyjczyków nie interesuje. – Przerwał i ponownie pokręcił głową.
To dziwne, ale ów prosty gest ubódł Cadderly’ego bardziej niż jakikolwiek wybuch wściekłości ze strony Avery’ego.
– Dlaczego tu jesteś? – spytał cicho Avery, w pełni kontrolując swój głos. – Czy kiedykolwiek zadawałeś sobie to pytanie? Wprowadzasz mnie w stan frustracji, chłopcze. Jesteś najprawdopodobniej najinteligentniejszą osobą, jaką poznałem, a znałem wielu uczniów, ale masz odruchy i emocje dziecka. Wiedziałem, że tak będzie. Kiedy Thobicus powiedział, że cię przyjmiemy... – urwał, jakby zastanawiał się, co powinien powiedzieć, ale tylko westchnął przeciągle.
Cadderly miał wrażenie, że przełożony zawsze urywał swój monolog na temat moralności, nim przeradzał się on w uciążliwe kazanie, jakby chciał w ten sposób dać młodzieńcowi możliwość samodzielnego wyciągnięcia wniosków, toteż bynajmniej nie zdziwił się, kiedy w chwilę później Avery ponownie zmienił temat.
– Jakie czekają na ciebie obowiązki, podczas gdy siedzisz tu teraz i zajmujesz się „poszukiwaniem prawdy”? – zapytał Przełożony na Księgach, a jego głos pozornie przepełnił się gniewem. – Czy zapaliłeś dziś rano świece w komnatach pracowni?
Cadderly skrzywił się. Wiedział, że o czymś zapomniał.
– Nie sądzę – stwierdził Avery. – Jesteś cennym nabytkiem dla naszego zakonu, Cadderly, i niewątpliwie posiadasz wielki talent zarówno jako uczeń jak i jako skryba, ale ostrzegam cię, że twoje zachowanie jest nie do przyjęcia. – Oblicze Avery’ego pokraśniało, gdy Cadderly, w dalszym ciągu zastanawiając się, o co mogło chodzić staremu przełożonemu, odpowiedział na jego spojrzenie nawet nie mrugnąwszy powieką.
Młodzieniec nieomal przywykł do takich połajanek. Avery zawsze reagował tak na wszelkie informacje od Rufa. Cadderly nie uważał tego za złe – Avery, pomimo iż szybko wpadał w złość, był z całą pewnością bardziej wyrozumiały niż inni, starsi od niego mistrzowie.
Przełożony odwrócił się gwałtownie, nieomal przewracając przy tym Rufa, i wypadł na korytarz, odsuwając gwałtownym gestem stojącego mu na drodze szczupłego mężczyznę.
Cadderly wzruszył ramionami, usiłując uznać cały incydent za jeszcze jeden z fatalnych wybuchów Avery’ego. Mistrz najwyraźniej go nie rozumiał. Młody kapłan nie przejmował się tym zbytnio – jego umiejętności jako skryby przysporzyły mu sporych pieniędzy, którymi dzielił się równo po połowie z biblioteką. Faktycznie nie należał do fanatycznych wyznawców Deneira, zaniedbywał swoje obowiązki, przez co niejeden już raz napytał sobie biedy. Wiedział jednak, że większość mistrzów zdawała sobie sprawę, iż jego zaniedbania nie wywodziły się z braku szacunku wobec zakonu, lecz z natłoku zajęć. Był wręcz pochłonięty uczeniem się i tworzeniem, dwoma podstawowymi elementami w naukach Deneira, przynoszącymi zarazem największe zyski dla wymagającej znacznych funduszy na swoje utrzymanie biblioteki.
Cadderly domyślał się, że kapłani Deneira i większości innych zakonów gotowi byli wybaczać drobne uchybienia, jeżeli tylko przynosiły one stosowne zyski.
– Och, Rufo – zawołał, sięgając dłonią do pasa.
W drzwiach pojawiło się pociągłe oblicze Rufa. Jego małe czarne oczka błyszczały w wyrazie triumfu.
– Tak? – zamruczał.
– Tym razem wygrałeś. Uśmiech Rufa się poszerzył.
Cadderly skierował promień światła prosto w jego twarz, a zaskoczony i nieco przestraszony Rufo cofnął się gwałtownie, uderzając plecami o ścianę korytarza.
– Miej oczy szeroko otwarte – rzucił Cadderly, uśmiechając się szeroko. – Teraz moja kolej – mrugnął, ale Rufo, uświadomiwszy sobie, iż najnowszy wynalazek Cadderly’ego jest najwyraźniej nieszkodliwy, tylko prychnął i skrzywił się ironicznie, po czym przeczesał palcami zmierzwione czarne włosy i oddalił się biegiem. Tupot podeszew jego czarnych butów na wyłożonej płytkami posadzce przypominał stukot końskich kopyt na brukowanej ulicy.
* * *
Trzej druidzi otrzymali pokój w odległym skrzydle na trzecim piętrze, z dala od biblioteki, zgodnie z życzeniem Arcita. Rozgościli się w nim bez trudu, jako że mieli niewiele rzeczy, a Arcite zasugerował, aby jak najszybciej udali się, by obejrzeć nowo znaleziony wolumin traktujący o leśnych mchach.
– Zostanę tutaj – odrzekł Newander. – Droga była długa i jestem skonany. Raczej niewiele bym wam pomógł. Oczy same mi się zamykają.
– Jak sobie życzysz – powiedział Arcite. – Niedługo wrócimy. Może zmienisz nas, kiedy już skończymy.
Kiedy wyszli, Newander podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz, lustrując majestatyczne pasmo Gór Śnieżnych. Jak dotąd, tylko raz odwiedził to miejsce, wtedy gdy po raz pierwszy spotkał Cadderly’ego. Newander był wówczas młodzieńcem, mniej więcej w tym samym wieku, co Cadderly teraz, i biblioteka z krzątającymi się w niej ludźmi, cennymi artefaktami i pradawnymi woluminami wywarła na nim ogromne wrażenie. Zanim tu przybył, znał tylko spokojne leśne ostępy, którymi władały zwierzęta i gdzie praktycznie rzadko widywało się ludzi.
Po opuszczeniu biblioteki Newander skrzętnie upewnił się co do swego powołania. Wiedział, że woli przebywać w leśnej głuszy, ale cywilizacja nieodparcie go przyciągała, zżerało go pragnienie zaspokojenia ciekawości na temat rozwoju architektury i wiedzy.
Pozostał jednak druidem, sługą Silvanusa, Dębu Ojca, i jeżeli chodziło o naukę, bynajmniej nie próżnował. Podstawową i najważniejszą rzeczą był, jego zdaniem, naturalny porządek, niemniej jednak...
Newander powrócił do Biblioteki Naukowej nie bez powodu. Ponownie spojrzał na majestatyczne góry i zapragnął znaleźć się teraz tam, na zewnątrz, gdzie świat był prosty i bezpieczny.
Agent Talony
Z daleka kamienisty grzbiet górski północno-wschodniego krańca masywu Gór Śnieżnych wydawał się całkiem zwyczajny ot, stosy głazów zaścielające zbocza, pokryte mniejszymi, ciasno zbitymi kamieniami. Było to jednak złudzenie, równie niebezpieczne, jak przypuszczenie, że rosomak to niegroźne, miłe zwierzątko. Pod owym kamienistym zboczem wydrążony był tuzin odrębnych tuneli, z których żaden nie oferował zbłąkanemu podróżnikowi, szukającemu tu schronienia na noc, niczego prócz rychłej i gwałtownej śmierci.
Wewnątrz tego szczególnego górskiego szczytu, który bynajmniej nie był oryginalnym tworem natury, mieściło się Zamczysko Trójcy, warownia w litej skale, forteca złego bractwa, którego jedynym pragnieniem było zdobycie władzy i potęgi.
Wędrowcy w Krainach muszą być nader ostrożni, gdyż często tak bywa, iż wraz z wejściem w obręb murów kończy się cywilizacja.
– Czy to zadziała? – wyszeptał nerwowo Aballister, miętosząc w palcach drogocenny pergamin. Całkiem racjonalnie wierzył w ów przepis, wszak poleciła mu go sama Talona, ale po tylu udrękach i kłopotach, kiedy chwila zwycięstwa stawała się bliższa, ogarniał go coraz większy niepokój. Uniósł wzrok znad zwoju i wyjrzał przez maleńkie okienko w ścianie fortecy.
Na wschodzie rozciągały się płaskie i mroczne Lśniące Równiny, a promienie zachodzącego słońca wyglądały jak płomienie na pokrytych białym puchem szczytach Gór Śnieżnych na zachodzie.
Mały imp złożył przed sobą skórzaste skrzydła, skrzyżował łapki i niecierpliwie tupał jedną szponiastą stopą.
– Quiesta bene tellemara – wymamrotał pod nosem.
– Coś ty powiedział? – rzucił Aballister. Odwracając się gwałtownie i wznosząc jedną brew, spojrzał z ukosa na niezbyt dobrze wychowanego towarzysza. – Mówiłeś coś, Druzilu?
– Zadziała. Powiedziałem, że to zadziała – odrzekł ochrypłym, zdyszanym głosem Druzil. – Wątpisz w słowa lady Talony? Wątpiłbyś w jej mądrość, która nas połączyła?
Aballister wymamrotał coś podejrzliwie, przyjmując domniemaną obelgę jako niefortunną, acz nieuniknioną konsekwencję posiadania tak przemądrzałego i ogólnie rzecz biorąc paskudnego znajomka. Szczupły czarnoksiężnik wiedział, że tłumaczenie Druzila było mniej niż dokładne i że quiesta bene tellemara oznaczało jakiś niezbyt wyszukany impertynencki przytyk. Nie miał wątpliwości co do szacunków impa, jeżeli chodziło o potężny magiczny napój i jakimś trafem to najbardziej go denerwowało. Jeżeli, tak jak twierdził Druzil, klątwa chaosu poskutkuje, Aballister i jego kompani zła otrzymają na swój użytek potęgę, o jakiej nigdy dotąd nie śniło się żadnemu magowi. Przez wiele lat Zamczysko Trójcy żywiło aspiracje do błyskotliwego podboju Gór Śnieżnych, puszczy elfów Shilmisty i ludzkiej osady o nazwie Carradoon. Teraz przy pomocy klątwy chaosu stawało się to wreszcie realne.
Aballister spojrzał na stojący przy małym oknie złoty kosz koksowy na trójnogu, w którym zawsze palił się ogień. To była jego brama do niższych światów, ta sama, przez którą sprowadził tu Druzila. Czarnoksiężnik doskonale pamiętał te chwile, dzień, kiedy wręcz płonął z niepokoju i zniecierpliwienia wywołanego oczekiwaniem. Awatar bogini Talony polecił mu, by wykorzystał swe magiczne moce i podał imię Druzila, obiecując, że imp dostarczy mu najwspanialszy z istniejących przepisów na entropię. Nie wiedział wówczas, że realizacja skrzętnego planu impa pociągnie za sobą dwa lata żmudnych i kosztownych wysiłków, niemal pozbawiających czarnoksiężnika wszelkich zasobów materialnych, i że zginie przy tym wielu ludzi.
Aballister uznał, że recepta Druzila, przepis na klątwę chaosu, była tego warta. Obecne zadanie i osobiste poszukiwania Talony stały się wielkim dziełem jego życia, a zarazem darem dla bogini, który wyniesie go ponad innych kapłanów.
Międzywymiarowa brama była teraz zamknięta. Aballister miał proszki, które otwierały i zamykały ją równie łatwo, jakby używało się do tego klamki. Proszki znajdowały się w małych, starannie oznakowanych sakiewkach – połowa do otwarcia i połowa do zamknięcia wrót – leżących na przemian na pobliskim stoliku. Oprócz Aballistera wiedział o nich jedynie imp, ale chochlik nigdy nie sprzeciwiał się żądaniom czarnoksiężnika i nie próbował manipulować przy wrotach. Druzil mógł być impertynentem i często sprawiał nieliche problemy, ale jeżeli chodziło o ważne sprawy, można było na nim polegać.
Aballister rozejrzał się i dostrzegł swoje odbicie w zwierciadle po drugiej stronie pokoju. Niegdyś był przystojnym mężczyzną o przenikliwych oczach i jasnym promiennym uśmiechu. Zmiana była diametralna. Obecnie był zniszczonym, wychudłym, pustym wrakiem, strzępem człowieka. Paranie się czarną magią, oddawanie czci wymagającej bogini i sprawowanie kontroli nad pochodzącymi z chaosu stworzeniami takimi jak Druzil wycisnęło na nim srogie piętno. Przed wieloma laty czarnoksiężnik porzucił rodzinę, przyjaciół i wszystko, co niegdyś napawało go radością i było mu drogie, wiedziony pragnieniem wiedzy i potęgi, a ta obsesja jedynie przybrała na sile, odkąd spotkał na swej drodze Talonę.
Niejednokrotnie zarówno przed, jak i po ich spotkaniu Aballister zastanawiał się, czy to było tego warte. Druzil uczynił realnym spełnienie jego długoletnich poszukiwań, oferował mu moc przekraczającą wszelkie wyobrażenia, ale rzeczywistość okazała się rozczarowująca. Obecnie potęga wydawała się równie pustym dźwiękiem, jak jego wynędzniałe, smętne, tępe oblicze.
– Ale te składniki! – ciągnął czarnoksiężnik, usiłując, a raczej łudząc się, że znajdzie jakieś słabe punkty w logicznym planie impa. – Oczy umber hulka? Krew druida? A po co to... macki pozapłaszczyznowca?
– Klątwa chaosu – odparł Druzil, jakby same te słowa powinny rozproszyć wszelkie wątpliwości czarnoksiężnika. – To, co zamierzasz przyrządzić, to potężny wywar, mój panie.
Widok obnażonych w uśmiechu zębów Druzila sprawił, że Aballister mimowolnie się wzdrygnął. Czarnoksiężnik nigdy nie czuł się swobodnie w towarzystwie okrutnego impa.
– Del quiniera cas ciempa – ciągnął Druzil przez długie ostre zęby. – Doprawdy potężny napój! – przetłumaczył fałszywie. W rzeczywistości bowiem powiedział: – Nawet jeśli jesteś tak ograniczony! – ale Aballister nie musiał o tym wiedzieć.
– Tak – mruknął ponownie czarnoksiężnik, stukając kościstym palcem w koniuszek orlego nosa. – Naprawdę muszę poświęcić trochę czasu i nauczyć się twego języka, mój drogi Druzilu.
– Tak – zawtórował imp, poruszając spiczastymi uszami. – Iye quiestapas tellemara – Co oznaczało: – Gdybyś tylko nie był taki głupi.
Druzil powiedział to bardzo cicho, ale tylko upewnił Aballistera, że najzwyczajniej w świecie sobie z niego pokpiwa.
– Te ingrediencje były bardzo drogie – rzekł czarnoksiężnik, wracając do tematu.
– I przyrządzone nie dość dokładnie – dorzucił z jawnym sarkazmem Druzil. – Niewątpliwie, gdybyśmy zaczęli szukać, natrafilibyśmy też na sto innych problemów, ale zapewniam cię, że zyski są tego warte. Te zyski! Twoje bractwo nie jest zbyt potężne, w każdym razie nie za bardzo. Raczej nie sądzę, aby przetrwało! Nie bez wywaru.
– Boskie dzieło? – zamyślił się Aballister.
– Można to tak nazwać – odrzekł Druzil. – Może faktycznie nim jest, skoro właśnie Talona popchnęła cię do tego i to jej wolę realizujesz. Chwytliwa nazwa, w każdym razie dla Barjina i jego nikczemnych kapłanów. Będą bardziej oddani i wierni, jeżeli zrozumieją, że tworzą prawdziwego agenta Talony, moc samą w sobie, której powinni składać cześć, a ich wierność i poświęcenie pomoże utrzymać w ryzach orkogłowego Ragnora i jego prymitywnych wojowników.
Aballister roześmiał się w głos na myśl o trzech klerykach drugiego zakonu triumwiratu zła, klękających i modlących się przed prostym magicznym artefaktem.
– Nazwałbym to Tuanta Miancay, Zabójcza Zgroza – zaproponował Druzil, a jego cmoknięcia były jawnie sarkastyczne. – To spodoba się Barjinowi. – Zamyślił się przez chwilę, po czym dodał: – Nie, nie Zabójcza Zgroza. Tuanta Quiro Miancay, Najbardziej Zabójcza Zgroza.
Śmiech Aballistera zafalował, jakby czarnoksiężnik nagle się zaniepokoił. Najbardziej Zabójcza Zgroza było tytułem nadawanym najwyższym rangą i najbardziej oddanym kapłanom Talony. Barjin, przywódca kleryków Zamczyska Trójcy, nie dostąpił jeszcze tego zaszczytu, chlubiąc się jedynie tytułem Najbardziej Osłabiającej Świątobliwości. Perspektywa, że klątwa chaosu pozwoli mu uzyskać najwyższe zaszczyty i ubodzie aroganckiego kleryka, napawała Aballistera przejmującą radością. Czarnoksiężnik nie mógł się już tego doczekać.
Barjin i jego grupa byli w Zamczysku zaledwie od roku. Kapłan przywędrował tu aż z Danary, bezdomny, załamany i pozbawiony boga, do którego mógłby zanosić modły, odkąd nowy zakon królów-paladynów przegnał jego złowrogie bóstwo z powrotem do niższych światów. Podobnie jak Aballister, Barjin oznajmił, że spotkał się z awatarem Talony i że to on wskazał mu drogę do Zamczyska Trójcy.
Dynamizm i moce Barjina były dość znaczne, a towarzyszący mu uczniowie dysponowali ogromnym majątkiem.
Kiedy przybyli do warowni, rządzący triumwirat, a w szczególności Aballister, powitał ich z otwartymi ramionami, dziękując Talonie, że umożliwiła to spotkanie. Liczył bowiem, że stworzą wspólnie silny, zgrany zespół, który wzmocni siły fortecy i zapewni środki finansowe na realizacje, przepisu Druzila. Obecnie, wiele miesięcy później, Aballister zaczął żywić pewne obawy co do trwałości ich dalszego związku, a w szczególności co do kapłana.
Barjin miał charyzmatyczną osobowość, coś co jest niezbyt mile widziane w zakonie zajmującym się chorobami i truciznami. Wielu kapłanów Talony pokrywało swe ciała nacięciami lub groteskowymi tatuażami. Barjin tego nie czynił – nie poświęcił niczego nowej bogini, ale dzięki swemu bogactwu i niewiarygodnej sile perswazji bardzo szybko osiągnął status przywódcy zamkowych kleryków.
Aballister nie starał się przeszkodzić mu w pięciu się po szczeblach kariery, uważając, że taka była wola Talony – niemniej jednak z czasem zaczął mieć wątpliwości co do słuszności swego postępowania. Teraz potrzebował pomocy Barjina, aby zjednoczyć i scalić Zamczysko Trójcy, a fundusze kapłana miały dopomóc mu w ostatecznym stworzeniu klątwy chaosu.
– Muszę zająć się przygotowywaniem i warzeniem ingrediencji do boskiego dzieła – powiedział w zamyśleniu – ale w wolnej chwili chciałbym nauczyć się odrobinę tego twojego kwiecistego języka, którym mnie hojnie raczysz, Druzilu.
– Jak sobie życzysz, panie – odrzekł imp, kłaniając się, podczas gdy Aballister wyszedł z niewielkiej komnaty, zamykając za sobą drzwi. Druzil wypowiedział następne słowa w swoim osobistym języku, języku niższych światów, obawiając się, że czarnoksiężnik może podsłuchiwać pod drzwiami. – Quiesta bene tellemara, Aballisterze! – Złośliwy imp nie mógł się powstrzymać, by nie wyszeptać: – Ale jesteś na to zbyt głupi. – Uczynił to tylko dlatego, że chciał usłyszeć te słowa wypowiedziane w obu językach.
Pomimo obelg, jakimi dość często z nader błahych powodów obrzucał swego pana, Druzil niewątpliwie szanował czarnoksiężnika. Aballister był niewiarygodnie inteligentny jak na człowieka i najpotężniejszy z trzyosobowego zakonu trójcy, a zgodnie z oceną Druzila ci trzej czarnoksiężnicy stanowili najpotężniejszą z odnóg triumwiratu. Aballister uwarzy przeklęty napój i wykona urządzenie, które zajmie się jego rozprowadzeniem, a za to Druzil, który czekał na ten dzień od dziesięcioleci, będzie mu piekielnie wdzięczny. Druzil był sprytniejszy niż większość impów i mądrzejszy niż większość ludzi, a kiedy przed wiekiem natknął się na stary, zapomniany manuskrypt, skrzętnie ukrył go przed swoim poprzednim panem, również człowiekiem. Tamten czarnoksiężnik nie miał środków ani dość oleju w głowie, by zrealizować skomplikowany plan, a potem właściwie rozprzestrzenić klątwę chaosu. Aballister był takim człowiekiem.
* * *
Aballister czuł mieszaninę nadziei i niepokoju, gdy z uwagą wpatrywał się w czerwoną poświatę emanującą z wnętrza przezroczystej butelki. To była pierwsza próba klątwy chaosu, a wszelkie nadzieje czarnoksiężnika zależały teraz od umiejętnego połączenia poszczególnych elementów planu w zwartą całość.
– Jeszcze jeden składnik – wyszeptał strwożony imp, nie podzielając wątpliwości swego pana. – Dodaj yote, a potem będziemy mogli wypuścić dym.
– Nie jest przyswajalny? – spytał Aballister. Druzil wyraźnie pobladł.
– Nie panie, nie ten – wychrypiał. – Rezultaty są zbyt potworne. Zbyt potworne!
Czarnoksiężnik przez dłuższą chwilę wpatrywał się w impa. Przez dwa lata, odkąd Druzil był przy nim, nigdy jeszcze nie widział go w stanie takiego wzburzenia. Czarnoksiężnik podszedł do szafki i wyjął drugą buteleczkę, mniejszą niż ta z płynem, ale ozdobioną niezliczonymi runicznymi znakami. Kiedy wyjął korek, z wnętrza wypłynęła chmura jasnego dymu.
– Dymiąca butelka – wyjaśnił. – Pomniejszy magiczny artefakt.
– Wiem – przerwał Druzil. – I wiem już, że ta butelka będzie doskonale pasować do naszego wywaru.
Aballister miał ochotę zapytać, skąd imp mógł o tym wiedzieć, skąd w ogóle wiedział o jego dymiącej butelce, ale zatrzymał to dla siebie, przypominając sobie, że złośliwy chochlik miał kontakt z wieloma światami i to mogło być odpowiedzią na jego pytania.
– Mógłbyś zrobić więcej takich? – zapytał Druzil, wskazując czarnoksięską butelkę.
Aballister zgrzytnął zębami – jeszcze jeden wydatek – ale wyraz jego twarzy wystarczył za słowną odpowiedź.
– Klątwa chaosu najlepiej rozprzestrzenia się we mgle, a przy pomocy czarów ta butelka będzie to czynić przez wiele lat, choć na znacznie ograniczonym obszarze – wyjaśnił Druzil. – Będzie potrzebne drugie naczynie, jeżeli mamy właściwie rozprzestrzenić trunek.
– Trunek? – rzucił bliski wściekłości Aballister.
Druzil szybkim machnięciem skrzydeł przeleciał na drugi koniec pokoju, z dala od Aballistera, choć w przypadku potężnego maga praktycznie żadna odległość nie odgrywała większej roli.
– Trunek? – powtórzył Aballister. – Mój drogi Druzilu, czy chcesz mi powiedzieć, że wydałem fortunę w złocie i płaszczyłem się przed Barjinem i jego paskudnymi kapłanami tylko po to, by sporządzić odrobinę wina elfów?
– Bene tellemara – padła ochrypła, gniewna odpowiedź impa. – Nadal nie pojmujesz, co tu stworzyliśmy? Wino elfów?
– A więc może okowitę krasnoludów? – prychnął sarkastycznie Aballister. Wziął do ręki swoją laskę i postąpił groźnie krok naprzód.
– Nie zdajesz sobie sprawy, co się stanie, kiedy to się rozpęta – warknął szyderczo imp.
– No to mi powiedz.
Druzil smagnął skrzydłami przed twarzą i z tyłu głowy. Ruch ten miał odzwierciedlać jego głęboką frustrację.
– To zaatakuje serca naszych celów – wyjaśnił. – I wzmocni do przesady ich pragnienia. Proste bodźce staną się rozkazami otrzymanymi bezpośrednio od bogów. Nikt nie zostanie dotknięty w identyczny sposób, podobne efekty dla każdej z ofiar będą stosunkowo różne. Czysty chaos. Ci, którzy padną ofiarą...
Aballister uniósł dłoń, by go uciszyć. Miał już dość wszelkich wyjaśnień.
– Dam ci potęgę przekraczającą twoje najśmielsze oczekiwania! – warknął imp. – Czyżbyś zapomniał już o obietnicy Talony?
– Awatar sugerował jedynie, abym cię wezwał – odparował Aballister – i delikatnie dał mi do zrozumienia, że możesz posiadać coś cennego.
– Nie masz pojęcia, czym naprawdę jest klątwa chaosu i jaką posiada moc – odpowiedział złośliwie imp. – Wszystkie rasy z całego regionu będą na twoje rozkazy, kiedy zostaną zniszczone ich wewnętrzne ośrodki samokontroli. Chaos to wspaniała rzecz, śmiertelniku, mój panie, moc zniszczeń i podbojów, ostateczny pomór, Najbardziej Zabójcza Zgroza. Władza nad chaosem daje potęgę temu, kto znajduje się poza jego morderczym zasięgiem.
Aballister oparł się na lasce i odwrócił wzrok. Musiał wierzyć Druzilowi, a jednak bał się mu zaufać. Tyle poświęcił, by zdobyć ten nieznany przepis.
– Musisz się przekonać – stwierdził imp, widząc, że nie zdołał przekonać Aballistera. – Jeżeli ma się nam udać, musisz wierzyć. – Na chwilę złożył błoniaste skrzydła nad głową, pogrążając się w zamyśleniu. – Ten młody wojownik... arogancki...? – zapytał nagle.
– Haverly – podsunął Aballister.
– Uważa się za lepszego od Ragnora – kontynuował Druzil, a jego oblicze rozjaśnił złowrogi, obnażający zęby uśmiech. – Pragnie śmierci Ragnora, żeby zostać kapitanem wojowników.
Aballister nie sprzeciwiał się. Już kilkakrotnie Haverly, wypiwszy zbyt dużo, ujawniał swoje skryte pragnienia, choć nigdy nie posunął się do tego, by otwarcie zagrozić ogrillionowi. Nawet arogancki Haverly nie był aż tak głupi.
– Wezwij go tu – poprosił Druzil. – Niech dokończy nasz sprawdzian. Powiedz mu, że ten płyn wzmocni jego pozycję w triumwiracie. Powiedz, że dzięki niemu stanie się potężniejszy od Ragnora.
Czarnoksiężnik zastanawiał się przez chwilę. Barjin szczerze powątpiewał w powodzenie całego projektu, pomimo iż Aballister zarzekał się, że jego celem jest przede wszystkim służenie Talonie. Kapłan wyłożył pieniądze na dzieło Aballistera jedynie pod warunkiem, że czarnoksiężnik na oczach tuzina świadków zarzeknie się, iż zwróci całą kwotę co do miedziaka, w razie gdyby Barjin nie był zadowolony z efektów jego pracy. Kapłan sporo stracił podczas swej ucieczki z północnego królestwa Danary – prestiż, armię oraz wiele cennych i potężnych przedmiotów, w tym sporo czarnoksięskich. Majątek, jakim jeszcze dysponował, pełnił główną rolę w zachowaniu pozorów jego poprzedniej pozycji i władzy. Teraz, po wielu długich tygodniach, w trakcie których rosły koszty, a nie było widać efektów, Barjin coraz bardziej zaczynał się niecierpliwić:
– Sprowadzę Haverly’ego. Natychmiast – odparł nagle zaintrygowany Aballister.
Ani czarnoksiężnik, ani kapłan nie przepadali zarówno za Ragnorem, którego uważali za zbyt niebezpiecznego, by można mu było zaufać, ani za Haverlym mającym opinię tępaka i kretyna, i jeżeli wynik testu przeprowadzony nawet kosztem tych dwóch pomoże usunąć w cień wątpliwości Barjina, to doskonale.
Poza tym, stwierdził w myślach Aballister, to może być interesujące i zabawne widowisko.
* * *
Druzil siedział bez ruchu na biurku Aballistera, obserwując z najwyższym zainteresowaniem wydarzenia rozgrywające się w drugim końcu pokoju. Imp żałował, że nie może odegrać większej roli w tej części testu, ale jedynie inni czarnoksiężnicy wiedzieli o jego istnieniu czy też fakcie, iż był od pewnego czasu nieodłącznym towarzyszem Aballistera. Wojownicy triumwiratu, a nawet klerycy uważali impa jedynie za ozdobną statuetkę, bo kiedy któryś z nich wchodził do prywatnych apartamentów czarnoksiężnika (co nie zdarzało się zbyt często), Druzil natychmiast zastygał w bezruchu na skraju biurka.
– Pochyl się nisko nad zlewką i wlej ostatnią kroplę – polecił Haverly’emu Aballister, spoglądając na Druzila w oczekiwaniu potwierdzenia. Imp prawie niedostrzegalnie pokiwał głową i wydął nozdrza w wyrazie zniecierpliwienia. – Tak jest – ciągnął. – Kiedy ją wlejesz, weź głęboki wdech.
Haverly stał sztywno i podejrzliwie przyglądał się czarnoksiężnikowi. Najwyraźniej nie ufał Aballisterowi, który do tej pory nie wykazał się wobec niego najdrobniejszym nawet gestem przyjaźni.
– Mam wielkie plany – rzucił groźnie – ale wcale nie pragnę, abyś zmienił mnie w traszkę czy inne paskudztwo.
– Wątpisz? – ryknął nagle Aballister, wiedząc, że musi bez wahania obalić wszelkie wątpliwości nurtujące młodego wojownika. – Odejdź więc! Każdy może dokończyć przygotowywanie tego wywaru. Sądziłem, że ktoś tak ambitny jak ty...
– Dość – uciął Haverly i Aballister wiedział już, że rybka chwyciła przynętę. Podejrzliwość wojownika nie mogła się równać jego żądzy władzy. – Zaufam ci, czarowniku, choć nie dałeś mi dotąd po temu powodu.
– Ale nie masz również powodu, by mi nie ufać – upomniał go Aballister.
Haverly jeszcze przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Aballistera, po czym pochylony nad zlewką wylał do niej ostatnie krople płynu. Kiedy tylko ciecze zetknęły się, połyskujący czerwonawo eliksir wypuścił kłąb czerwonego dymu prosto w twarz Haverly’ego. Wojownik odskoczył w tył, jego dłoń odruchowo sięgnęła po miecz.
– Coś ty mi zrobił? – zapytał ostro.
– Zrobił? – zawtórował niewinnie Aballister. – Nic. Dym był stosunkowo niegroźny, choć mógł cię odrobinę zaskoczyć.
Haverly jeszcze przez chwilę oglądał i macał się po całym ciele, aby mieć pewność, że dym nie wyrządził mu żadnej szkody, po czym rozluźnił się i pokiwał głową.
– I co się teraz stanie? – zapytał obcesowo. – Gdzie jest moc, którą mi obiecałeś?
– W swoim czasie, mój drogi Haverly, w swoim czasie – odrzekł Aballister. – Przygotowanie eliksiru to jedynie pierwszy etap procesu.
– Jak długo to potrwa? – zapytał zapalczywy wojownik.
– Mogłem zaprosić tu Ragnora zamiast ciebie – upomniał go Aballister.
Na wspomnienie Ragnora Haverly cofnął się, o kilka kroków. Jego oczy rozszerzyły się groteskowo. Dolną wargę przygryzł tak mocno, że aż krew pociekła mu na brodę.
– Ragnor! – warknął przez zaciśnięte zęby. – Ragnor, ten intruz! Ragnor, ten oszust! Nie mogłeś go zaprosić, bo jestem od niego lepszy!
– Oczywiście, drogi Haverly – zagruchał czarnoksiężnik, usiłując uspokoić dzikookiego młodzieńca. Widział wyraźnie, że Haverly jest bliski ataku furii. – Właśnie dlatego... – Aballister nie dokończył. Haverly mamrocząc coś pod nosem dobył miecza i wybiegł z komnaty, nieomal wyrywając drzwi z zawiasów. Aballister wyjrzał za nim na korytarz, mrugając z niedowierzaniem.
– Trunek? – dobiegło sarkastyczne pytanie z drugiego końca pokoju.
Przyciągany głośnymi okrzykami „RAGNOR!” Aballister nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć impowi. Popędził za wojownikiem, nie chcąc stracić zbliżającego się widowiska. Niebawem dołączyło doń dwoje jego kolegów.
– To młody wojownik Haverly – powiedziała Dorigen, jedyna czarodziejka w zamku.
Złowrogi uśmiech na twarzy Aballistera sprawił, że zarówno ona, jak i jej towarzysz zatrzymali się gwałtownie.
– Napój już sporządzony? – zapytała z nadzieją w głosie. W jej bursztynowych oczach zabłysły iskierki, kiedy nonszalanckim gestem przerzuciła sobie długie czarne włosy przez ramię.
– Klątwa chaosu jest już gotowa – potwierdził Aballister i wysforował się naprzód.
Kiedy przybyli do ogromnej jadalni kompleksu, stwierdzili, że pojedynek już się rozpoczął. Usunięto kilka stołów, a setka zdumionych ludzi, orków oraz kilku olbrzymów na dokładkę ustawiła się wkoło, obserwując z zainteresowaniem przebieg walki.
Ragnor i Haverly stali pośrodku komnaty naprzeciwko siebie z dobytymi mieczami.
– Wojownicy będą potrzebować trzeciego członka rady – zauważyła Dorigen. – To oczywiste, że Ragnor albo Haverly padnie dzisiaj trupem, i pozostanie ich tylko dwóch.
– Ragnor! – ryknął na całe gardło Haverly. – Od dziś ja będę wodzem wojowników!
Drugi z walczących, potężnie zbudowany ogrillion, którego przodkami byli ork i ogr, noszący na ciele ślady tysiąca bitew, przyjął jego słowa zgoła obojętnie.
– Dziś spotkasz się ze swymi przodkami – rzucił przez zęby. Haverly natarł jak burza, ale nieprzemyślany atak frontalny kosztował go drogo. Ogrillion ciął go w rękę z taką siłą, że niemal całkiem odrąbał mu ramię. Oszalały wojownik nawet się nie skrzywił, jakby nie zauważał rany ani bólu.
Chociaż zaskoczony faktem, że potężna rana ani trochę nie spowolniła przeciwnika, Ragnor zdołał zbić w bok jego miecz i zbliżyć się. Wolną dłonią schwycił Haverly’ego za rękę, w której ów dzierżył miecz, i usiłował przekrzywić ostrze własnej broni, aby móc zadać decydujący cios.
Groźne jęki i stłumione odgłosy zdumienia rozległy się wokoło, gdy Haverly jakimś cudem zdołał wznieść rozpłatane ramię i w podobny sposób zablokować pchnięcie Ragnora.
Młody wojownik niemal dorównywał ogrillionowi wzrostem, ale był odeń lżejszy i dużo słabszy. Jednak, pomimo paskudnej rany, zdołał przez kilka chwil stawiać mu zacięty opór.
– Jesteś silniejszy, niż się wydajesz – przyznał Ragnor, poniekąd pod wrażeniem, ale nie dał tego po sobie poznać.
W przypadkach gdy zawodziła jego potężna siła, ogrillion zwykle improwizował. Nacisnął ukryty przycisk w rękojeści miecza i z jej końca wysunęło się drugie smukłe, srebrzyste ostrze. Sztylet mierzył wprost w nieosłoniętą hełmem głowę Haverly’ego. Ten był tak pochłonięty walką, że nawet tego nie zauważył.
– Ragnor! – zawył raz jeszcze histerycznym tonem. Jego rysy się wykrzywiły. Z całej siły rąbnął czołem w twarz ogrilliona, miażdżąc mu nos. Po chwili w ten sam sposób uderzył ponownie, ale Ragnor zdołał zignorować ból i skupić się na zabójczym, ostatecznym ataku.
Głowa Haverly’ego po raz trzeci wyprysnęła do przodu. Ragnor, smakując w ustach własną krew, dzikim szarpnięciem uwolnił rękę, w której trzymał miecz i smagnął nią w dół, wbijając ostrze sztyletu głęboko w czaszkę przeciwnika.
* * *
W tej samej chwili weszło trzech kapłanów rządzącego triumwiratu. Pierwszy szedł Barjin, najwyraźniej niezbyt zadowolony z walki.
– Co to ma znaczyć! – zwrócił się do Aballistera, zdając sobie sprawę, iż musiał on maczać w tym palce.
– Sprzeczka pomiędzy wojownikami, jak się wydaje – odrzekł czarnoksiężnik, wzruszając ramionami. Widząc, że kapłan zamierza przerwać pojedynek, Aballister pochylił się i wyszeptał – Klątwa chaosu – wprost do ucha Barjina.
Twarz kapłana natychmiast pojaśniała i z nagłym przypływem entuzjazmu zaczął przyglądać się krwawemu pojedynkowi.
* * *
Ragnor nie mógł uwierzyć, że Haverly nadal stoi na nogach. Jego długi na stopę sztylet był zakrwawiony aż po nasadę rękojeści, ale ranny wojownik uparcie się cofał i ostrze z wolna wysunęło się z jego czaszki.
Ragnor pozwolił mu na to, sądząc, że Haverly jest już w agonii. Jednak, ku ogólnemu zdumieniu widzów pojedynku, którzy zareagowali głośnymi jękami i westchnieniami (najgłośniej było słychać Barjina), Haverly nie osunął się na ziemię.
– Ragnor – warknął łamiącym się głosem, przy każdej sylabie wypluwając z ust krwawą ślinę. Krew zalała mu jedno oko, wypływając z rany w czaszce, zlepiła gęste kasztanowate włosy, niemniej jednak ranny wzniósł miecz i chwiejnie postąpił naprzód.
Ragnor, przerażony, uderzył pierwszy, wykorzystując częściową ślepotę Haverly’ego i tnąc w jego uszkodzone już ramię. Siła ciosu odrąbała je i odepchnęła Haverly’ego o kilka stóp w bok.
– Ragnor! – ponownie wykrztusił Haverly, z trudem utrzymując równowagę. Natarł raz jeszcze i Ragnor znów zadał cios – tym razem ostrze jego miecza przeszło pomiędzy odsłoniętymi żebrami, przeszywając serce i płuca.
Krzyki Haverly’ego zmieniły się w nieartykułowane rzężenie i oszalały wojownik zatrzymał się gwałtownie. Ragnor pospiesznie rzucił się w jego stronę, zamykając go w zwarciu, w którym oba miecze stały się bezużyteczne. Haverly nie był w stanie obronić się przed wolną ręką Ragnora, który dzierżył sztylet i raz po raz zaciekle dźgał swego przeciwnika w plecy.
Mimo to minęło jeszcze wiele minut, nim wreszcie Haverly osunął się martwy na podłogę.
– Godny przeciwnik – zauważył jakiś odważny ork, podchodząc bliżej, by przyjrzeć się ciału.
Zbryzgany krwią Haverly’ego i własną ze złamanego nosa Ragnor nie był w nastroju do wysłuchiwania pochwał wobec przeciwnika.
– Uparty głupiec! – poprawił i jednym cięciem odrąbał orkowi głowę.
Barjin skinął na Aballistera.
– Talona oglądała to widowisko z przyjemnością. Może twoja klątwa chaosu okaże się warta pieniędzy, jakie w nią włożyłem.
– Klątwa chaosu? – powtórzył jakby zdziwiony tymi słowami Aballister. – To niezbyt właściwe określenie dla tak potężnego agenta Talony. Raczej Tuanta Miancay... nie, Tuanta quito Miancay.
Jeden z pomocników Barjina, który znał ten język, mimowolnie głośno przełknął ślinę, słysząc to określenie. Jego towarzysze spojrzeli na niego zdumieni, a wówczas przetłumaczył.
– Najbardziej Zabójcza Zgroza!
Barjin ponownie przeniósł wzrok na Aballistera. Uświadomił sobie, do czego zmierzał szczupły czarnoksiężnik, który odegrał najważniejszą rolę przy wytwarzaniu wywaru i przy pomocy kilku słów zdeklasował Barjina. Dwaj inni klerycy, zagorzali wyznawcy Talony, zaczęli już kiwać głowami i szeptać pochwały wobec dzieła Aballistera.
– Tuanta Quiro Miancay – powtórzył zapędzony w kozi róg kapłan, wysilając się na uśmiech. – Tak, to najbardziej adekwatne określenie.
Danica
Gruby zapaśnik potarł pulchną ręką świeżego siniaka, usiłując zignorować drwiące przytyki kolegów. – Byłem zbyt rozluźniony – powiedział do młodej kobiety. – Jestem trzy razy cięższy od ciebie, no i jesteś dziewczyną.
Danica odgarnęła włosy wpadające do jej migdałowych, brązowych oczu i usiłowała ukryć uśmiech cisnący się jej na usta. Nie chciała poniżać dumnego kleryka, sługi Oghmy. Wiedziała, że jego przechwałki są absurdalne. Walczył z całą zaciętością, ale nic mu to nie dało.
Danica wyglądała jak chucherko – zaledwie pięć stóp wzrostu, gęsta czupryna kręconych, truskawkowo-blond włosów sięgających do ramion i uśmiech, który skradłby serce paladyna. Ci, którzy przyjrzeli się jej uważnie, byli w stanie dostrzec w niej coś więcej niż tylko dziewczynę. Lata medytacji i treningu wyostrzyły refleks i mięśnie Daniki, zmieniając ją w idealną machinę bojową, o czym klerycy Oghmy, wyobrażający sobie siebie jako wielkich zapaśników na podobieństwo ich boskiego patrona, przekonywali się boleśnie na własnej skórze.
Za każdym razem gdy Danica pragnęła zasięgnąć jakiejś informacji dotyczącej biblioteki, musiała wziąć udział w pojedynku zapaśniczym. W zamian za jeden zwój, dzieło dawno nieżyjącego mnicha, była zmuszona stawić czoło najnowszemu ze swych przeciwników, spoconemu, cuchnącemu behemotowi. W gruncie rzeczy nie miała nic przeciwko temu – wiedziała, że może pokonać go równie łatwo, jak wszystkich innych.
Tłuścioch obciągnął czarno-złotą kamizelkę, pochylił krągłą głowę i zaatakował.
Danica odczekała, aż znajdzie się na wprost niej, a widzom tego spektaklu mogło się wydawać, że dziewczyna utonie pod zwałami ogromnego cielska. W ostatniej chwili skuliła głowę, przemknęła pod wyciągniętym ramieniem mężczyzny, schwyciła go za dłoń i kiedy ją minął, spokojnie stanęła za jego plecami. Delikatny skręt nadgarstka i mężczyzna stanął jak wryty, a potem, zanim zdążył się zorientować, Danica kopnięciem pod kolana powaliła go na klęczki.
Podczas gdy przeciwnik runął na ziemię, jego ręka, odgięta do tyłu i trzymana w zadziwiająco mocnym uścisku Daniki pozostała nieruchoma. W tej samej chwili zebrani przyglądający się pojedynkowi zareagowali drwiącym śmiechem i jękami współczucia.
– Wschodni narożnik! – zawołał potężny mężczyzna. – Trzeci rząd, trzecia półka od góry, jest w srebrnej tubie!
– Dziękuję – powiedziała Danica, rozluźniając uchwyt. Rozejrzała się wokoło i uśmiechnęła niewinnie. – Może następnym razem, kiedy będę potrzebować informacji, wystawicie przeciwko mnie dwóch zamiast jednego.
Klerycy Oghmy, obawiając się, że ich bóg nie będzie zadowolony, mamrocząc pod nosem, rozeszli się ostentacyjnie.
Danica podała dłoń powalonemu kapłanowi, lecz ten dumnie odmówił. Podniósł się chwiejnie, zabrakło mu jednak oddechu i o mało się nie przewrócił, ale ustał na nogach i podążył w ślad za innymi. Dziewczyna bezradnie pokręciła głową i zgarnęła leżące na pobliskiej ławie swoje dwa sztylety. Przez chwilę jak zawsze się im przyglądała, zanim na powrót wsunęła je do pochewek przy cholewach butów. Jeden miał złotą rękojeść w kształcie tygrysiego łba, drugi zaś srebrną, przedstawiającą smoka. Oba przezroczyste, kryształowe ostrza zostały potraktowane czarnoksięskim zaklęciem i obecnie miały moc stali i idealne wyważenie. Były bardzo cennym i drogim prezentem od mistrza Daniki, człowieka, którego bardzo jej brakowało. Była z mistrzem Turkelem od śmierci swoich rodziców i staruszek o pomarszczonym obliczu stał się całą jej rodziną. Danica myślała o nim, wsuwając sztylety do pochewek, i po raz milionowy poprzysięgła sobie, że go odwiedzi, kiedy tylko ukończy studia.
Danica Maupoissant dorastała wśród tłumu na targowisku Westgate, pięćset mil na północny wschód od Biblioteki Naukowej, w przesmyku pomiędzy Jeziorem Smoków a Morzem Spadających Gwiazd. Jej ojciec, Paweł, był rzemieślnikiem, powszechnie szanowanym kołodziejem, człowiekiem upartym, niezależnym i dumnym.
Ich życie wypełniały proste przyjemności i bezwarunkowa miłość. Danica miała dwanaście lat, kiedy opuściła swoich rodziców, by rozpocząć naukę czeladniczą u starego, siwobrodego garncarza nazwiskiem Turkel Bastan. Dopiero w kilka miesięcy później zrozumiała, dlaczego rodzice wysłali ją do niego – przewidzieli, co się wydarzy.
Przez cały rok krążyła w tę i z powrotem po mieście, dzieląc swój czas pomiędzy obowiązkami u mistrza Turkela a rzadkimi wizytami w domu. I nagle okazało się, że nie ma już dokąd wracać.
Zamach miał miejsce w środku nocy, a kiedy asasyni odeszli, pozostawili po sobie trupy rodziców Daniki i zgliszcza domu oraz warsztatu, w którym jej ojciec pracował przez całe życie.
Mistrz Turkel wydawał się obojętny, kiedy przekazywał Danice straszną wiadomość, ale dziewczyna słyszała, jak później płakał w samotności swego maleńkiego pokoju. Dopiero wtedy zorientowała się, że Turkel i jej rodzice dużo wcześniej zaplanowali jej czeladniczą praktykę. Do tej pory sądziła, iż był to zwykły przypadek, ba, obawiała się nawet, że rodzice odsunęli ją od siebie dla własnej wygody. Wiedziała, że Turkel pochodził z odległej wschodniej krainy o nazwie Tabot, górskiego regionu, skąd wywodzili się przodkowie jej matki, i zastanawiała się, czy mógł być jej dalekim krewnym. Niezależnie od więzi rodzinnych, terminowanie u mistrza nabrało zgoła innego charakteru. Pomógł jej przetrwać najtrudniejszy okres smutku i żalu, a potem zaczął wprowadzać ją w arkana sztuk, które nie miały wiele wspólnego z garncarstwem.
Turkel był tabotańskim mnichem, uczniem Wielkiego Mistrza Penpahga D’Ahna, którego religia opierała się na połączeniu dyscypliny umysłu z treningiem fizycznym w celu osiągnięcia harmonii duchowej. Danica przypuszczała, że Turkel musi mieć co najmniej osiemdziesiąt lat, ale potrafił poruszać się z gracją łownego kota, a gdy uderzał gołymi rękami, wydawały się one twarde jak z żelaza.
Jego pokazy wprawiły Danicę w stan fanatycznego zaślepienia – zupełnie ją pochłonęły. Cichy i skromny Turkel był człowiekiem nader spokojnym i opanowanym, ale pod tą otoczką, o czym Danica doskonale wiedziała, krył się waleczny tygrys, który w razie potrzeby potrafił srodze zaryczeć.
W Danicę również zaczął rodzić się tygrys. Uczyła się i ćwiczyła, i nic innego nie miało dla niej znaczenia. Ciągłą pracę traktowała jak litanię zacierającą wspomnienia, mur odgradzający ją od bólu, z którym wciąż jeszcze nie potrafiła się pogodzić. Turkel doskonale to rozumiał – o czym Danica przekonała się dużo później – gdyż starannie dawkował jej informacje na temat śmierci rodziców.
Rzemieślnicy i kupcy z Westgate dla zachowania lub może z powodu swej niezależności ostro rywalizowali między sobą i Paweł również nie zdołał tego uniknąć. Było tam jeszcze kilku innych kołodziejów – Turkel nie chciał zdradzić jej ich nazwisk – którzy zazdrościli Pawelowi jego pozycji materialnej. Kilkakrotnie złożyli mu wizytę, grożąc poważnymi konsekwencjami, jeżeli nie zacznie dzielić się z nimi przyjmowanymi zamówieniami.
– Gdyby odwiedzili go jak przyjaciele i koledzy po fachu, Paweł podzieliłby się z nimi zyskami – powiedział Turkel, jakby on i ojciec Daniki byli bardziej zaprzyjaźnieni, niż pozornie mogło się wszystkim wydawać. – Ale twój ojciec był dumnym człowiekiem. Nie chciał ulec pogróżkom niezależnie od realnego niebezpieczeństwa, jakie za sobą pociągały.
Danica nigdy nie naciskała Turkela, by zdradził jej tożsamość ludzi, którzy zabili jej rodziców – lub raczej wynajęli Nocne Maski, jak w Westgate określało się asasynów, i po dziś dzień nie wiedziała, kim byli. Liczyła, że mistrz powie jej o tym we właściwym czasie, kiedy będzie należycie przygotowana, by dokonać zemsty, jeśli uzna to za stosowne, lub jeżeli będzie w stanie zapomnieć o przeszłości i rozpocząć pracę nad swoją przyszłością. Turkel zawsze wolał to drugie rozwiązanie. Stojąc bez ruchu, pochylona nad wspaniałymi sztyletami, Danica wyraźnie ujrzała w myślach twarz starego mistrza.
– Przerosłaś mnie – powiedział do niej, ale w tonie jego głosu nie było ani cienia wyrzutu, jedynie duma. – Pod wieloma względami twoje umiejętności przewyższają moje.
Danica sądziła wówczas, że oto nadeszła z dawna wyczekiwana chwila, gdy Turkel zdradzi jej nazwiska konspiratorów, którzy zabili jej rodziców, i powie, by odeszła, a potem na własną rękę wymierzyła im po kolei zasłużoną sprawiedliwość.
Turkel miał inne plany.
– Teraz tylko jeden mistrz może kontynuować twoją naukę – powiedział, a kiedy wspomniał nazwę Biblioteki Naukowej, Danica domyśliła się, co ją czeka. W bibliotece znajdowało się wiele rzadkich i bezcennych zwojów Wielkiego Mistrza Penpahga D’Ahna. Turkel pragnął, by uczyła się bezpośrednio z zapisków pozostawionych przez nieżyjącego od dawna mistrza. Właśnie wtedy dał jej te dwa wspaniałe sztylety.
Tak więc, podówczas jeszcze podlotek, opuściła Westgate, aby zacząć budować swoją przyszłość i osiągać nowe wyżyny samodyscypliny. Raz jeszcze mistrz Turkel okazał swą miłość i szacunek wobec dziewczyny, przedkładając jej potrzeby ponad własną oczywistą rozpacz z powodu jej odejścia.
Danica wierzyła, że w ciągu pierwszego roku pobytu w bibliotece sporo się nauczyła, zarówno w zakresie jej nauk, jak i rozumienia innych ludzi oraz świata, który nieoczekiwanie stanął przed nią otworem. Uznała to za swoistą ironię, że miała zgłębiać wiedzę o szerokim świecie właśnie tu, w samotnym górskim klasztorze, niemniej jednak nie mogła zaprzeczyć, że jej poglądy w ciągu minionego roku stały się znacznie dojrzalsze.
Do tej pory żyła, pałając prywatną chęcią zemsty – obecnie Westgate i asasyni wydawali jej się nader odlegli, a przed nią otwierało się tyle nowych, interesujących możliwości. Odegnała od siebie mroczne wspomnienia, pozostawiając te z ostatnim obrazem spokojnego uśmiechu swego ojca, migdałowych oczu matki i porytej zmarszczkami twarzy starego mistrza Turkela. Potem nawet te przyjemne wizje rozmyły się, pogrzebane pod stosami rozmaitych obowiązków, związanych z jej kunsztem.
Biblioteka była ogromną komnatą o stropie podpartym dziesiątkami hakowatych filarów, tym bardziej niepokojących, że pokrytych tysiącami odwracających uwagę reliefów. Wiele minut zajęło Danice umiejscowienie północno-wschodniego narożnika. Kiedy wreszcie tam dotarła, sunąc wąskim przejściem pomiędzy stosami ksiąg, stwierdziła, że ktoś na nią czeka.
Cadderly nie ukrywał uśmiechu cisnącego mu się na usta – nigdy nie był w stanie tego dokonać, kiedy patrzył na Danice. Było tak, odkąd ujrzał ją po raz pierwszy. Wiedział, że pochodziła z Westgate, kilkaset mil na północny wschód stąd. Już to z założenia czyniło z niej osobę światową, ale wiele innych czynników również pobudzało jego wyobraźnię. Pomimo iż rysy i maniery Daniki były, ogólnie rzecz biorąc, zachodnie i nie różniły się od ich odpowiedników z centralnych Krain, kształt jej oczu zdradzał, iż musiała mieć przodków z dalekiego i egzotycznego Wschodu.
Cadderly często zastanawiał się, czy nie było to głównym powodem jego fascynacji Danicą. Jej migdałowe oczy niosły w sobie zapowiedź przygody, której tak gorąco pragnął. Skończył niedawno dwadzieścia jeden lat i sześć razy opuszczał Bibliotekę Naukową, ale za każdym razem towarzyszył mu któryś z mistrzów, zazwyczaj Avery oraz kilku kapłanów. Czasami Cadderly czuł się rozżalony dotkliwym brakiem przeżyć „z prawdziwego zdarzenia”. Dla niego przygody i bitwy były czymś, o czym czytało się na kartach starych ksiąg. Nigdy dotąd nie widział żywego orka ani jakiegokolwiek potwora.
W tym momencie zjawia się tajemnicza Danica, niosąc z sobą kuszącą obietnicę.
– Długo to trwało – rzucił cierpko Cadderly.
– Jestem w bibliotece zaledwie od roku – odparowała Danica.
– Ty mieszkasz tutaj, odkąd skończyłeś pięć lat.
– Nawet w tym wieku zdążyłem poznać całą bibliotekę w przeciągu tygodnia – zapewnił ją i pstryknął palcami. Zrównał się z nią, kiedy żwawo ruszyła w kierunku narożnika sali.
Danica uniosła wzrok, tłumiąc w sobie sarkastyczną odpowiedź – nie wiedziała, czy stroił sobie z niej żarty czy też nie.
– A więc teraz walczysz z większymi od siebie? – zapytał Cadderly. – Czy również mnie to dotyczy?
Danica zatrzymała się nagle, przyciągnęła twarz Cadderly’ego do swojej i pocałowała go gwałtownie. Odsunęła się od niego na kilka cali. Jej migdałowe oczy, oszałamiające i egzotyczne, świdrowały go wzrokiem.
Cadderly bezgłośnie podziękował Deneirowi, że ani on, ani Danica nie są w zakonach objętych celibatem, ale zawsze, kiedy się całowali, fizyczny kontakt wprowadzał ich w stan zdenerwowania.
– Walka cię podnieca – rzucił nieśmiało Cadderly, rozluźniając nieco atmosferę. – I teraz wiem na pewno, że to jednak mnie dotyczy.
Danica popchnęła go w tył, ale nie puściła jego tuniki.
– Powinnaś uważać, wiesz – ciągnął Cadderly, a ton jego głosu stał się nagle poważny. – Gdyby któryś z mistrzów przyłapał cię na walce...
– Dumni młodzi adepci sztuk nie pozostawiają mi wielkiego wyboru – odparła Danica, przeczesując i odgarniając włosy z twarzy. Walcząc z ostatnim przeciwnikiem nawet się nie spociła. – W tym labiryncie, który nazywasz biblioteką, przez sto lat nie znalazłabym nawet połowy potrzebnych mi rzeczy.
Wywróciła oczami, by podkreślić ogrom okolonego filarami pomieszczenia.
– Nie ma sprawy – zapewnił ją Cadderly. – Poznałem bibliotekę jak własną kieszeń...
– Kiedy miałeś pięć lat! – dokończyła za niego Danica i ponownie przyciągnęła go do siebie.
Tym razem Cadderly uznał, że mógłby wykorzystać nadarzającą się okazję do czegoś więcej. Roztropnie przesunął się, stając po prawej stronie Daniki – był leworęczny, a kiedy ostatni raz spróbował TO zrobić lewą ręką, przez dobrych kilka dni nie mógł utrzymać w dłoni pióra. Już od kilku miesięcy był pod wrażeniem czegoś, co Danica określała mianem „Paraliżującego Dotknięcia”, uznając je za najbardziej efektywną, niepowodującą skutków śmiertelnych formę ataku, jaką miał okazję oglądać. Błagał Danicę, aby go tego nauczyła, ale doskonale wytrenowana mniszka starannie strzegła swoich sekretów. Wyjaśniła Cadderly’emu, że metody walki stanowią nieodłączną część jej religii, podobnie jak surowa dyscyplina ciała i umysłu. Nie mogła nauczyć go technik walki, nie zapoznając najpierw ze wstępnymi metodami kształtowania umysłu i podłożem filozoficznym, nierozerwalnie związanym z całą resztą.
W połowie pocałunku Cadderly wsunął dłoń pod krótką kamizelkę Daniki i zaczął wodzić palcami po jej brzuchu. Jak zwykle zdumiał się, czując pod opuszkami twarde sploty silnych mięśni. W chwilę później powoli zaczął przesuwać dłoń ku górze.
Danica zareagowała w mgnieniu oka. Jej dłoń z wyprostowanym jednym palcem przecięła na ukos pierś Cadderly’ego i uderzyła go w ramię.
Dłoń Cadderly’ego pod kamizelką dziewczyny momentalnie znieruchomiała, po czym bezwładnie osunęła się i zwisła u jego boku. Skrzywił się, gdy palący ból w ramieniu zastąpiło nieprzyjemne uczucie odrętwienia.
– Jesteś taki... dziecinny! – wykrztusiła Danica.
W pierwszej chwili Cadderly uznał jej gniew za całkiem normalną, ogólnie spodziewaną reakcję na jego śmiałe karesy, ale w chwilę później Danica kompletnie go zaskoczyła.
– Nigdy nie zapominasz o swoich studiach?
– Och nie! – mruknął pod nosem Cadderly, kiedy dziewczyna oddaliła się wzburzona.
Spodziewając się ataku, uważnie obserwował ją kątem oka i wydawało mu się, że wie, w które dokładnie miejsce trafił jej wyprężony palec. Aż do tej chwili pomimo nieustannego bólu uważał swój eksperyment za sukces. Tyle tylko, że Danica zdołała go przejrzeć! Wiedziała!
Młody uczeń zastanawiał się przez chwilę, co konkretnie mogło się z tym wiązać, gdy wtem usłyszał dźwięczny śmiech Daniki dochodzący zza sąsiedniego regału. Ulżyło mu. Postąpił krok w jej stronę, zamierzając jakoś załagodzić sytuację, ale gdy tylko wyłonił się zza rogu regału, Danica odwróciła się gwałtownie, wznosząc dłoń gotową do ciosu.
– Dotknięcie podziała również na twoją głowę – obiecała, a w jej jasnobrązowych oczach rozbłysły wesołe, żywe iskierki.
Cadderly nie wątpił w to ani przez chwilę i absolutnie nie miał ochoty przekonywać się o prawdziwości jej słów. Zawsze zdumiewało go, że Danica, ważąc o połowę mniej od niego, pokonywała go z taką łatwością. Patrzył na nią ze szczerym podziwem, a nawet zazdrością. W głębi duszy pragnął mieć tyle samozaparcia, zamiłowania, poświęcenia i oddania nauce, co ona. Podczas gdy on prowadził życie pełne rozmaitych zajęć i ogólnie dosyć niezborne, światopogląd Daniki był dokładnie zogniskowany, oparty na ścisłych zasadach i filozoficznej religii, bardzo słabo znanej w zachodnich Krainach. To zamiłowanie, owa niezwykła namiętność, jeszcze bardziej wzmogła zauroczenie Cadderly’ego Danicą. Pragnął otworzyć jej umysł i serce i zgłębić tak jedno, jak i drugie wiedząc, że jedynie tam zdoła odnaleźć odpowiedzi, którymi mógłby wypełnić białe plamy we własnym życiu.
Danica uosabiała jego marzenia i nadzieje. Nawet nie usiłował sobie przypomnieć, jak upiornie puste wydawało mu się życie, zanim ją poznał. Cofnął się powoli, wznosząc dłonie i trzymając je przed sobą otwarte, aby dać jej do zrozumienia, że nie ma ochoty na kolejny pokaz.
– Stój! – rozkazała na tyle ostrym tonem, na ile pozwalał jej melodyjny i dźwięczny głos. – Nie masz mi nic do powiedzenia?
Cadderly zamyślił się przez chwilę, odgadując, co właściwie chciała usłyszeć.
– Kocham cię? – To było bardziej pytanie niż stwierdzenie.
Danica pokiwała głową i uśmiechnęła się rozbrajająco, po czym opuściła dłoń. Szare oczy Cadderly’ego posłały jej w odpowiedzi dziesięciokroć silniejszy uśmiech i młody kapłan ponownie postąpił krok w jej kierunku.
Niebezpieczny palec wyprysnął w górę i zawisł, kołysząc się w powietrzu niczym łeb groźnego jadowitego węża.
Cadderly pokręcił głową i wybiegł z biblioteki, zatrzymując się tylko na chwilę, by zgarnąć arkusz pergaminu i zanurzyć w otwartym kałamarzu pióro, które miał zatknięte za opaską kapelusza. Ujrzał Paraliżujące Dotknięcie wręcz idealnie i chciał je naszkicować, póki jeszcze miał na świeżo w pamięci wszystkie szczegóły. Tym razem śmiech Daniki nie był już tak łagodny.
Kantyczka
Oni temu śpiewają! – wykrzyknął Druzil, niepewny, czy to dobrze, czy źle. Religijni fanatycy z Zamczyska Trójcy wzięli sobie głęboko do serca magiczny napój. Nawet ci nieco bardziej opanowani, jak Ragnor i, wedle przypuszczeń Aballistera, również Barjin dali się ponieść obłąkańczej fali. – Choć obawiam się, że trochę fałszują. Imp zakrył skrzydłami uszy, by zmniejszyć hałas.
Aballisterowi również nie przypadły do gustu przeciągłe, jękliwe zawodzenia rozbrzmiewające wewnątrz kompleksu z taką mocą, że nie były ich w stanie wytłumić grube mury ani dębowe odrzwia, niemniej łatwiej mu było tolerować kleryków niż nieznośnego, złośliwego impa. Jednak czarnoksiężnik również miał swoje zastrzeżenia. Od czasu pojedynku w jadalni, który odbył się cztery tygodnie temu, Barjin siłą przejął kontrolę nad projektem, uznając go za własny, i rozpoczął organizację chóralnych śpiewów ku chwale Najbardziej Zabójczej Zgrozy.
– Barjin dysponuje sporym bogactwem – przypomniał mu Druzil, jakby czytał w myślach Aballistera. Ten odparł ponurym skinieniem głowy.
– Obawiam się, że chcąc wystrychnąć go na dudka, sam się pogrzebałem – wyjaśnił, podchodząc do okna i spoglądając na Lśniące Równiny. – Chciałem go obrazić. Nadając klątwie chaosu nazwę Najbardziej Zabójczej Zgrozy, pragnąłem pognębić Barjina, osłabić jego pozycję, ale on jakoś zdołał to wytrzymać, stłumił w sobie dumę i pychę. Nie przypuszczałem, że jest do tego zdolny. Zwolennicy wierzą w jego szczere oddanie Talonie i klątwie chaosu.
Aballister westchnął. Z jednej strony był zawiedziony, że jego sztuczka nie dopiekła Barjinowi tak, jak tego oczekiwał, z drugiej strony zaś przywódca kapłanów, szczerze czy też nie, przygotowywał Zamczysko Trójcy do kolejnych etapów rozpoczętego właśnie wielkiego dzieła, a to niewątpliwie było wolą Talony.
– Gdyby jego zwolennicy uwierzyli, że nasza mikstura jest jedynie prostym magicznym wywarem, niezależnie jak potężnym, nie byliby zbyt chętni, aby oddać życie dla sprawy – skonstatował Aballister, odwracając się do Druzila plecami.
– Jeżeli chodzi o poruszenie mas, to nie ma jak religia. Nie wierzysz, że eliksir jest agentem Talony? – zapytał Druzil, choć znał już odpowiedź.
– Znam różnicę pomiędzy magicznym wywarem a agentem z krwi i kości – odpowiedział oschle Aballister. – Niemniej eliksir faktycznie będzie służył sprawie Pani Trucizn, a zatem nazwa doskonale do niego pasuje.
– Barjin ma za sobą całą armię Zamczyska Trójcy – stwierdził złowrogim tonem Druzil. – Nawet Ragnor nie ośmieli mu się przeciwstawić.
– Dlaczego on czy ktokolwiek inny miałby to robić? – odrzekł Aballister. – Niebawem klątwa chaosu zostanie wykorzystana zgodnie ze swym przeznaczeniem, a jedną z głównych ról odegra w tym Barjin.
– Za jaką cenę? – zapytał imp. – Przepis na klątwę chaosu dałem tobie, memu panu, nie kapłanowi. Niemniej to on sprawuje pieczę nad jej losem i dla własnych celów wykorzystuje zarówno ciebie, jak i innych kapłanów.
– Jesteśmy bractwem, obowiązuje nas przysięga lojalności.
– Jesteście zbieraniną złodziei – odparował Druzil. – I nie nadużywaj za bardzo pojęcia honoru. Nie o to tu chodzi. Gdyby Barjin nie obawiał się ciebie i nie widział korzyści ze współpracy z tobą, na pewno by się ciebie pozbył. Barjin... – Druzil wywrócił wyłupiastymi oczami. – Barjina nie obchodzi nic i nikt oprócz jego samego. Gdzie są jego blizny? Albo tatuaże? Nie zasługuje na tytuł ani na przywództwo nad kapłanami. Klęka przed boginią tylko dlatego, że w ten sposób zyskuje u zwolenników miano świątobliwego człeka. Nie ma w tym nic z religii...
– Dość już, drogi Druzilu – rzucił łagodnym tonem czarnoksiężnik, machając uspokajająco ręką.
– Zaprzeczasz, że Barjin kontroluje klątwę chaosu? – odparował Druzil. – Wierzysz, że okazywałby choć cień lojalności wobec Aballistera, gdyby go nie potrzebował?
Czarnoksiężnik oddalił się od niewielkiego okna i ponownie zasiadł na drewnianym krześle. Nie był w stanie zbić argumentów impa. Niemniej jednak, nawet gdyby przyznał się do błędu, nie mógł zrobić praktycznie nic, by powstrzymać obecny bieg wypadków. Barjin miał eliksir i pieniądze, a gdyby Aballister usiłował ponownie przejąć władzę nad napojem, mógłby wszcząć wojnę wewnątrz triumwiratu. Czarnoksiężnik i jego kompani byli potężni, ale było ich tylko troje. Dla Barjina, który mógł mieć do swojej dyspozycji setki ogarniętych religijnym ferworem żołnierzy, trójka czarnoksiężników wewnątrz kompleksu nie stanowiła zbyt poważnego problemu.
– Wymyślili rytuały i zasady – ciągnął imp, wypluwając z niesmakiem każde kolejne słowo. – Wiesz, że Barjin umieścił na butelce ochronne glify, aby mogła ją otworzyć tylko niewinna osoba?
– To typowa sztuczka kapłanów – odparł ostentacyjnie Aballister, usiłując nieco uspokoić zatroskanego Druzila.
– Nie zdaje sobie sprawy, jaką moc ma w swoim zasięgu – mruknął imp. – Klątwa chaosu nie potrzebuje żadnych kapłańskich sztuczek.
Czarnoksiężnik obojętnie wzruszył ramionami, ale również i on nie zgadzał się z decyzją Barjina dotyczącą owych glifów. Barcin uznał, że zezwolenie, by osoba niewinna posłużyła jako mimowolny katalizator, było jak najbardziej właściwe dla agenta bogini chaosu, aczkolwiek Aballister obawiał się, iż kleryk dodał kolejne elementy zgoła niepotrzebnie. Cały proces związany z klątwą chaosu i tak był już dostatecznie skomplikowany.
– Barjin quiesta pas tellemara – wymamrotał Druzil. Aballister zmrużył powieki. W ciągu paru ostatnich tygodni słyszał tę otwarcie niepochlebną frazę w wielu różnych przypadkach i przeważnie to on był jej adresatem. Mimo to zatrzymał swoje podejrzenia dla siebie – wiedział, że większość skarg i utyskiwań Druzila była uzasadniona.
– Może już czas, aby Najbardziej Zabójcza Zgroza opuściła te mury i zaczęła rozprzestrzeniać wolę Talony na cały świat? – powiedział. – Może zbyt długo zwlekaliśmy z przygotowaniami.
– Moc Barjina jest zbyt skonsolidowana – ostrzegł Druzil. – Nie lekceważ go.
Aballister skinął głową, po czym wstał i przeszedł przez pokój.
– A ty nie powinieneś lekceważyć korzyści, jakie daje przekonanie ludzi, że ich działanie ma jakiś wyższy cel, że poczynaniami ich przywódców kieruje siła wyższa.
Otworzył ciężkie drzwi i jego następne słowa zagłuszyła kakofonia bluźnierczej kantyczki. Śpiewali nie tylko klerycy Barjina – chór musiał składać się z co najmniej setki zawodzących wrzaskliwie głosów, a gromkie echo pieśni odbijało się upiornie wśród kamiennych ścian. Wychodząc Aballister pokręcił głową z niedowierzaniem.
Druzil nie mógł odmówić Barjinowi efektywności, jeżeli chodziło o przygotowanie grup do czekającego ich niebawem zadania, niemniej jednak wciąż miał jeszcze pewne wątpliwości odnośnie Najbardziej Zabójczej Zgrozy i problemów związanych z implikacjami samej nazwy. Imp wiedział – nawet jeżeli czarnoksiężnik nie zdawał sobie z tego sprawy – że Aballister miałby obecnie spore kłopoty z wykradzeniem butelki eliksiru.
– Troszkę nie tak – powiedział Cadderly, zwracając się do Ivana Bouldershouldera, krasnoluda o potężnych barach i żółtej brodzie zwieszającej się tak nisko nad ziemią, że gdyby nie uważał, jak stąpa, mógłby się o nią przewrócić. Obaj znajdowali się przy łóżku Cadderly’ego – młody kapłan klęczał, a Ivan stał – patrząc na kobierzec przedstawiający legendarną wojnę, w wyniku której rasa elfów została podzielona na te, które pozostały na powierzchni oraz mroczne elfy – drowy. Rozwinęli tkaninę tylko do połowy, ale i tak zaścielała całe łóżko. – Wzór jest dobry, ale rowek może być trochę za wąski jak na moje strzałki.
Ivan wyjął niewielki kijek z umieszczonymi w równej odległości karbami i sprawdził dokładnie wymiary kuszy wskazanej przez Cadderly’ego, a następnie ręki trzymającego ją drowa.
– Bedom pasować – odrzekł krasnolud, pewny jakości swego wyrobu. Przeniósł wzrok na drugą stronę pokoju, gdzie jego brat Pikel oglądał wykonane przez Cadderly’ego miniaturowe modele. – Masz kusze?
Pochłonięty swoim zajęciem, a raczej zabawą, Pikel nawet go nie usłyszał. Był o kilka lat starszy od Ivana, ale dużo mniej poważny niż on. Wzrostem praktycznie byli równi, choć Pikel miał bardziej rozbudowane bary, co podkreślał nieomal do przesady, nosząc zazwyczaj luźne, powłóczyste szaty. W tym tygodniu jego broda miała kolor zielony, bowiem przefarbował ją na cześć odwiedzających bibliotekę druidów. Pikel lubił druidów, na co jego brat zwykle wywracał oczami i mimowolnie się czerwienił. Przyjaźń między krasnoludami a druidami była rzeczą raczej niezwykłą, ale Pikel był prawdziwym oryginałem. Zamiast luźnej, opadającej do stóp brody jak u Ivana, Pikel rozczesywał swoją pośrodku, a końce zawijał do tyłu nad uszami i splatał z włosami w sięgające do połowy pleców warkocze.
Ivanowi wydawało się to tyleż śmieszne, co głupie, ale Pikel będąc kucharzem w bibliotece wolał to niż wyjmowanie brody z zupy. Poza tym nie nosił butów typowych dla jego rasy, lecz sandały – podarunek od druidów, a długa broda łaskotałaby go w gołe, sękate, poskręcane paluchy.
– Ojoj! – zachichotał Pikel, przestawiając modele. Jeden był zadziwiająco podobny do gmachu Biblioteki Naukowej – płaska, kwadratowa, trzypiętrowa budowla z rzędami maleńkich okienek. Inny model przedstawiał mur, jakby fragment ściany biblioteki, wsparty na ogromnym, topornym, rakowatym kolumnowym sklepieniu. Jednak to trzeci i najwyższy model zaintrygował Pikela najbardziej. Również był to fragment muru, ale inny niż krasnolud, któremu bądź co bądź sztuka murarska nie była obca, miał kiedykolwiek okazję oglądać.
Model sięgał mierzącemu cztery stopy krasnoludowi do pasa, lecz nie był tak szeroki ani toporny, jak drugi, niższy fragment ściany. Smukły i wytworny, składał się w rzeczywistości z dwóch elementów: ściany i kolumny wspornikowej, połączonych dwoma mostami umieszczonymi w połowie i na szczycie konstrukcji.
Pikel docisnął z całej siły model obiema rękami, ale ten, pomimo iż z wyglądu kruchy i słaby, nawet się nie ugiął.
– Ojoj! – pisnął uradowany krasnolud.
– Kusza? – zapytał Ivan, stając z tylu za bratem, który zaczął gmerać w przepastnych kieszeniach kuchennego fartucha i koniec końców podał mu małe drewniane puzderko.
Pikel pisnął do Cadderly’ego, wskazał na dziwną ścianę i uniósł brwi w pytającym geście.
– To coś, nad czym pracowałem przed kilkoma miesiącami – wyjaśnił Cadderly. Usiłował nadać głosowi ton pełen nonszalancji, ale mimo to wyraźnie zabrzmiała w nim nuta podniecenia. W natłoku obecnych zdarzeń prawie zapomniał o modelach, choć ostatni z nich wydawał się nader obiecujący.
Biblioteka Naukowa znacznie różniła się od innych tego typu budowli. Wykwintne, tonące w bluszczu płaskorzeźby pokrywające ściany gmachu oraz kilka najwspanialszych w całych Krainach marmurowych gargulców stanowiło tyleż ozdobę, co uzupełnienie złożonego i efektywnego systemu odpływu wody. Wiele najwznioślejszych umysłów w całym regionie opracowało plany i mozoliło się przy wznoszeniu tej budowli, niemniej jednak zawsze gdy Cadderly na nią patrzył, widział tylko jej słabe punkty i ograniczenia. Pomimo bogactwa szczegółów biblioteka była przysadzistą kwadratową budowlą o maleńkich, praktycznie nie istniejących okienkach.
– To pomysł rozbudowy biblioteki – wyjaśnił Pikelowi. Zgarnął leżący opodal koc i rozłożywszy go pod modelem biblioteki, pofałdował tak, by przypominał surową górską okolicę.
Ivan pokręcił głową i oddalił się o kilka stóp od łóżka. Wiedział, że Cadderly i Pikel potrafią prowadzić swoje dysputy na różne tematy całymi godzinami.
– Przed wiekami, kiedy wzniesiono bibliotekę – zaczął Cadderly – nikt nie miał pojęcia, że tak się ona rozrośnie. Założyciele pragnęli jedynie ustronnego miejsca, gdzie mogliby w spokoju i ciszy oddawać się nauce. Właśnie dlatego wybrali akurat ten zakątek na jednej z wysoko położonych przełęczy Gór Śnieżnych. Większość północnego i wschodniego skrzydła, podobnie jak pierwsze i drugie piętro, została dobudowana dużo później, ale i tak brakuje nam miejsca. Z przodu i po bokach zbocza są za strome, aby można było rozbudowywać budowlę bez użycia wsporników, od zachodu zaś, za nami, skały są zbyt twarde, by można je było usunąć.
– Och? – mruknął Pikel. Wcale nie był tego taki pewny. Bracia Bouldershoulderowie pochodzili z zakazanych gór Galeny, daleko na północy za Vaasą. Ziemię skuwała tam wieczna zmarzlina, a skały były twardsze niż gdziekolwiek indziej w Krainach. Ale nie dość twarde dla gotowego na wszystko krasnoluda! Pikel zatrzymał jednak tę myśl dla siebie, nie chcąc przerywać Cadderly’emu, który najwyraźniej właśnie się rozkręcił.
– Sądzę, że powinniśmy piąć się w górę – rzekł z namysłem. – Dodać czwarte, a może nawet piąte piętro.
– Nie wytrzymie. Ni ma mowy – mruknął od strony łóżka Ivan, niezbyt zainteresowany tematem i pragnący jak najszybciej powrócić do kwestii kuszy.
– Aha! – zawołał Cadderly i uniósł w górę wyprostowany sztywno palec.
Jedno spojrzenie na twarz młodzieńca upewniło Ivana, że chodziło mu właśnie o taką reakcję. Gdy w grę wchodziły jego wynalazki, Cadderly wręcz uwielbiał niedowiarków.
– Powietrzne przypory! – oznajmił młody kapłan, wyciągając obie dłonie w stronę, dziwnej, dwupoziomowej budowli.
– Ojoj! – potwierdził Pikel, który zdołał już sprawdzić wytrzymałość ściany.
– Chyba dla faeriesów – burknął pełen wątpliwości Ivan.
– Przyjrzyj się temu, Ivan – powiedział z powagą w głosie Cadderly. – Owszem, można to tak określić, jeżeli chodzi ci o smukłość i pozorną kruchość konstrukcji. W gruncie rzeczy jest ona bardzo mocna. Mosty spowodują rozłożenie napięć, tak że ściany o minimalnej grubości będą w stanie wytrzymać większy ciężar, niż mógłbyś sobie wyobrazić, no i, rzecz jasna, będziemy mieli wspaniałe pole do popisu, jeżeli chodzi o okna!
– Oczywizda, z góry – odburknął krasnolud. – Ale czy ściany wytrzymajom ataki olbrzymów? A co z wiatrem? Wichury szalejom tu że ha, a na wyższych piętrach bedom jeszcze silniej łodczuwalne!
Cadderly przez dłuższą chwilę przyglądał się powietrznej przyporze. Za każdym razem kiedy patrzył na model, przepełniała go nadzieja. Uważał, że biblioteka powinna być miejscem oświecenia psychicznego i fizycznego, ale pomimo iż otaczały ją wspaniałe górskie krajobrazy, nadal była mroczną, toporną budowlą o grubych kamiennych murach. Zasady architektoniczne sprzed wieków opierały się na masywnych kamiennych fundamentach i nie zezwalały na wykuwanie w ścianach większych okien. W świecie Biblioteki Naukowej światłem słonecznym należało cieszyć się jedynie na świeżym powietrzu.
– Uczniowie nie powinni ślęczeć nad księgami przy blasku świec nawet w środku dnia – argumentował Cadderly.
– Najwspanialszom broń tego świata moi przodkowie wykuwali w głembokich norach pod ziemiom – odparował Ivan.
– To w zasadzie wstępny pomysł – mruknął młody kapłan pojednawczo, zgadzając się nagle z Ivanem, że powinni ponownie zająć się sprawą kuszy. Nie wątpił, że jego projekt ma przed sobą przyszłość, ale zdał sobie sprawę, że przekonanie krasnoluda, żyjącego całymi latami w mrocznych tunelach, o prawdziwej wartości światła słonecznego było rzeczą tyleż żmudną, co czasochłonną.
Pikel, który wyraźnie przyjmował jego stronę, położył Cadderly’emu rękę na ramieniu.
– A tera zajmijmy się kuszom – zadecydował Ivan, otwierając drewniane puzderko. Uniósł delikatnie prawie gotową, wspaniale wykonaną kuszę, identyczną jak ta, którą przedstawiono na kobiercu. – Po pracy zawsze mię suszy!
– Zwój jest prawie przetłumaczony – zapewnił go Cadderly, wiedząc, że krasnolud miał na myśli stary krasnoludzki przepis na miód pitny, który zgodził się przełożyć w zamian za wykonanie broni. W rzeczywistości przetłumaczył go już parę tygodni temu, ale trzymał to w tajemnicy, wiedząc, że Ivan mając w perspektywie tak wspaniałą nagrodę, zrealizuje jego zlecenie znacznie szybciej.
– Doskonale, chłopcze – odparł Ivan, cmokając głośno. – Za tydzień twoja kusza będzie gotowa, ale potrzebuje wzorca. Masz jaki mniejszy rysunek, gdzie by jom przedstawiono?
Cadderly pokręcił głową.
– Mam tylko ten kobierzec – powiedział.
– Chcesz, cobym łaził po korytarzach ze kradzionym kobiercem pod pachą? – burknął gniewnie Ivan.
– Pożyczonym – poprawił Cadderly.
– Za pozwoleniem Przełożonej na Księgach Pertelopy? – spytał sarkastycznie Ivan.
– Uch, och – dodał Pikel.
– Nawet nie zauważy jego zniknięcia – odparł bez większego przekonania Cadderly. – A gdyby nawet, powiesz jej, że musiałem go wypożyczyć, by potwierdzić kilka fragmentów z księgi drowów, którą właśnie tłumaczę.
– Pertelopa wie o drowach wincy niż ty – upomniał go Ivan. – To ona dała ci ksinge!
– Uch, och – powtórzył Pikel.
– Miód jest czarniejszy niż niebo o północy – rzucił obojętnie Cadderly. – Tak mówi przepis. Gdyby wylać choć kroplę na korzenie średniej wielkości drzewa, uschłoby w mgnieniu oka.
– Złap ze drugiej strony – powiedział Ivan do brata.
Pikel poprawił wielką grzybiastą kucharską czapę, zakrywającą jego zielone, skołtunione włosy, przez co odstające uszy stały się jeszcze bardziej widoczne, po czym pomógł bratu ciasno zwinąć kobierzec. Ujęli go we dwóch, podczas gdy Cadderly lekko uchylił drzwi i upewnił się, że korytarz jest pusty. Potem obejrzał się przez ramię na coraz ostrzejszy kąt promieni słonecznych wpadających przez okno. Na podłodze zaznaczone były regularnie odmierzone kreski, służące jako poranny zegar.
– Dochodzi południe – zwrócił się do krasnoludów. – Niebawem brat Chaunticleer rozpocznie południową kantyczkę. Powinni w niej uczestniczyć wszyscy tutejsi kapłani i większość zwykle to robi. Droga powinna być wolna.
Ivan rzucił Cadderly’emu cierpkie spojrzenie.
– Tut-tut – wymamrotał Pikel, potrząsając włochatą głową i wskazując Cadderly’ego palcem.
– Ja też tam będę! – warknął Cadderly. – Nikt nie zauważy, jeżeli spóźnię się kilka minut.
W tej samej chwili korytarze prastarej biblioteki wypełniły się doskonałym sopranem brata Chaunticleera. Każdego dnia w południe Chaunticleer zajmował swoje miejsce na podium w wielkiej sali gmachu biblioteki, by wykonać dwie pieśni, których treścią były legendy o Deneirze i Oghmie. To prawda, że wielu uczniów przybywało do biblioteki, by zgłębiać wiedzę, zdarzali się jednak i tacy, których celem było słuchanie śpiewu słynnego Chaunticleera. Śpiewał acapella, ale wypełniał wielką salę i przyległe pokoje tak zdumiewającym czterooktawowym głosem, że bardzo często zebrani w pomieszczeniu uczniowie mieli wrażenie, jakby słuchali chóru, i ze zdumieniem popatrywali na dającego niezwykły popis solistę.
Tego dnia na pierwszy ogień poszła pieśń o Oghmie, a pod osłoną owej donośnej, żywej i jeszcze przybierającej na sile melodii bracia Bouldershoulderowie chwiejnym, acz raźnym krokiem zeszli po krętych schodach dwie kondygnacje niżej i pokonawszy tuzin nieco zbyt ciasnych przejść, dotarli do swoich pokoi, przylegających do bibliotecznej kuchni.
W tym samym czasie Cadderly wszedł do wielkiej sali, wślizgując się bezszelestnie przez ogromne, podwójne dębowe drzwi i przesuwając zwinnie w stronę wielkiego, łukowato wygiętego filara.
– Powietrzne przypory – wymamrotał mimowolnie, spoglądając z konsternacją na potężną, zwalistą kolumnę. I nagle zdał sobie sprawę, że jego przybycie nie zostało całkowicie nie zauważone. Stojący w cieniu przy sąsiedniej kolumnie Kierkan Rufo uśmiechnął się do niego. Cadderly wiedział, że złośliwy Rufo tylko na to czekał, wypatrując pierwszej nadarzającej się okazji, by donieść na niego do Przełożonego na Księgach Avery’ego. Avery, cięty na Cadderly’ego, z całą pewnością ukarze go za spóźnienie.
Udał, że się tym nie przejął, nie chcąc dać Rufowi powodu do zadowolenia. Ostentacyjnie odwrócił się i wyjął wirujące dyski – archaiczną broń używaną przez prastare plemiona niziołków z Luiren. Składała się ona z dwóch kryształowych dysków o średnicy wyprostowanego palca i na palec grubych, połączonych w środku krótkim prętem, na który nawinięty był sznurek. Cadderly natrafił na tę broń w jednej ze starych ksiąg i nieco usprawnił wzór, łącząc dyski metalową rurką i wiercąc w niej otwór, przez który przeplótł sznurek, zakończony z jednej strony węzłem, a z drugiej małą pętlą.
Włożył teraz palec w otwór pętli. Gwałtownym ruchem nadgarstka opuścił dyski na sam koniec sznurka, po czym ściągając palec, skierował je z powrotem ku górze. Spojrzał kątem oka na Rufa. Zauważywszy, że zdołał przykuć uwagę tamtego, ponownie opuścił dyski w dół, wolną ręką odciągnął sznurek tak, że uformował kształt trójkąta, a obracające się bez przerwy dyski znajdowały się mniej więcej pośrodku, kołysząc się w przód i w tył jak dziecinna kołyska. Zafascynowany tym widokiem Rufo wychylił się do przodu, a Cadderly nie omieszkał natychmiast tego wykorzystać.
Puścił sznurek, ściągając dyski w górę ruchem szybszym, niż mogłoby go zarejestrować ludzkie oko, po czym wypuścił broń w stronę rywala. Zanim obracające się kryształy zdołały przebyć połowę drogi w kierunku głowy Rufa, sznurek błyskawicznie sprowadził dyski na powrót do ręki Cadderly’ego. Niemniej jednak zaskoczony Kierkan gwałtownie odskoczył w tył i stracił równowagę.
Cadderly pogratulował sobie znakomitego wyczucia czasu, jako że hałaśliwy upadek przypadł w momencie najbardziej dramatycznej przerwy w pieśni brata Chaunticleera.
– Ciii! – rozległy się gniewne syknięcia ze wszystkich stron i Cadderly również przyłączył się do chóru. Zdaje się, że tego wieczora Przełożony na Księgach Avery będzie musiał ukarać dwóch uczniów.
Poznać sprzymierzeńców
Komnata zebrań w Zamczysku Trójcy znacznie różniła się od ogromnej, wytwornej sali Biblioteki Naukowej. Sufit był tu niski, drzwi małe, okratowane i silnie strzeżone. W pomieszczeniu dominował pojedynczy trójkątny stół z trzema krzesłami przy każdym z boków dla czarnoksiężników, wojowników i kleryków.
– Rozejrzyj się po pokoju – zasugerował telepatycznie Druzil Aballisterowi, który przebywał w pomieszczeniu. Imp widział oczyma czarnoksiężnika, postrzegając dzięki więzi telepatycznej wszystko, na co patrzył Aballister. Ten uczynił, co mu kazano, przesuwając spojrzeniem wokół trójkątnego stołu – jego wzrok padł najpierw na Ragnora i dwóch jego wojowników, a następnie na Barjina i jego kleryków.
Druzil gwałtownie przerwał kontakt mentalny i zasyczał złośliwie, wiedząc, że pozostawia Aballistera w stanie kompletnego oszołomienia. Czuł, że czarnoksiężnik ponownie usiłuje nawiązać kontakt, słyszał, jak przywołuje go w myślach.
Niestety, Aballister nie potrafił panować nad telepatią. Imp wykorzystywał tę mentalną formę porozumiewania się od wielu dziesiątków lat, dłużej niż czarnoksiężnik przebywał na tym świecie, i to on decydował, kiedy i gdzie nawiąże psychiczną łączność ze swoim panem. Jak na razie Druzil nie miał powodu, by kontynuować kontakt – zobaczył wszystko, na czym mu zależało. Barjin był w komnacie zebrań i spędzi tam trochę czasu.
Druzil odnalazł swoje magiczne centrum, swą pozaziemską esencję, pozwalającą mu zmieniać zasady fizyki rządzące istotami w świecie, w którym obecnie przebywał. W kilka sekund później zaczął się rozpływać, stał się przezroczysty, a w końcu zniknął i pomknął wzdłuż kamiennych korytarzy do rzadko przezeń odwiedzanego skrzydła zamczyska. Wiedział, że to ryzykowne, ale jeżeli klątwa chaosu miała znaleźć się w rękach kapłana, musiał dowiedzieć się o nim czegoś więcej.
Zdawał sobie sprawę, że drzwi do komnaty Barjina będą zamknięte i silnie strzeżone z obawy przed intruzami, ale uznał to za mało znaczący problem, kiedy ujrzał stojącego przed nimi sztywno strażnika, jednego z ludzi Barjina. Imp na krótką chwilę wdarł się do umysłu mężczyzny, wystarczyła mu ona jednak, by zaszczepić w nim silną sugestię, magiczne żądanie.
– W pokoju Barjina jest intruz – powiedział bezgłośnie.
Strażnik przez chwilę rozglądał się nerwowo, jakby szukał źródła tego widmowego głosu. Wpatrywał się długo w drzwi, dokładnie na wskroś niewidzialnego impa – po czym pospiesznie zaczął gmerać wśród kluczy, wymówił sekretne słowo-hasło, aby ochronne glify nie zareagowały eksplozją, i wszedł do środka.
Druzil bezgłośnie wyszeptał to samo słowo i wszedł tuż za nim. Po kilku minutach przetrząsania najwyraźniej pustego pokoju strażnik pokręcił głową i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Druzil zachichotał, widząc, jak łatwo można sterować ludźmi. Nie miał jednak czasu, by radować się czy napawać swoim sukcesem, zwłaszcza że tyle sekretów Barjina czekało na ujawnienie.
Jak na status Barjina komnata prezentowała się dość zwyczajnie. Przy ścianie naprzeciw drzwi dominowało ogromne łoże z baldachimem, obok którego stał nocny stolik. Druzil gorliwie zatarł pulchne łapki i ruszył w jego kierunku.
Na blacie obok lampy leżała czarno oprawna książka, a tuż przy niej kilka piór i kałamarz.
– Jak to zapobiegliwie z twojej strony, że prowadzisz dziennik – wychrypiał Druzil, ostrożnie otwierając okładkę. Przeczytał kilka pierwszych zapisków, datowanych dwa lata wstecz. Były to głównie peany Barjina, wzmianki o chwalebnych czynach, jakich dokonał w północnych królestwach Yaasy, Damary i Narfell. Szacunek, jaki Druzil odczuwał wobec kapłana, wzrastał z każdym kolejnym słowem.
Barjin dowodził niegdyś armią i służył potężnemu panu, choć nie wymieniał imienia tego człowieka – naturalnie jeżeli w ogóle był on człowiekiem – lecz niejako kapłan, a jako czarnoksiężnik!
Druzil przerwał lekturę, aby się nad tym zastanowić, po czym syknął i powrócił do czytania. Pomimo że Barjin był nader silnym magiem, nie omieszkał wspomnieć, iż w służbie jego pana (znów ta tajemnicza postać!) znajdowało się wielu dużo potężniejszych czarnoksiężników.
Druzil odniósł wrażenie, że Barjin nawet teraz po latach obawia się wypowiedzieć na głos, a nawet napisać imienia kreatury, której służył. Urósł w siłę dopiero później, kiedy armię ogarnął religijny fanatyzm, a jego pan najwyraźniej wzniósł się do rangi potężnego bóstwa. Imp nie potrafił powstrzymać się od śmiechu, zwracając uwagę na zadziwiające zbieżności pomiędzy awansem kapłana, a przemianą klątwy chaosu w bezpośredniego agenta bogini.
Barjin stał się kapłanem i poprowadził armię, by spełnić wolę swego pana, pragnącego podbić wszystkie ziemie północy. Plany spaliły jednak na panewce, kiedy w Damarze powstał zakon paladynów – Druzil syknął głośno, czytając to przeklęte słowo – i zorganizował własną armię. Pan Barjina i większość jego sług zostali unicestwieni, ale on sam zdołał ujść z życiem, a także ze sporą częścią zgromadzonych przez armię zła skarbów.
Barjin oraz kilku maruderów uciekli na południe. Odkąd jego bóg został unicestwiony, moc kleryka znacznie osłabła. Druzil przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad wagą uzyskanych informacji. Jak dotąd Barjin nie wspomniał słowem o domniemanym spotkaniu z awatarem Talony. Kolejną zawartą w dzienniku informacją była wzmianka o przyłączeniu się Barjina do triumwiratu w Zamczysku Trójcy – i ponownie ani słowa o awatarze.
Druzil cmoknął głośno. Barjin był oportunistą. Ten przybyły do zamku zaledwie przed rokiem potulny uciekinier zdołał przechytrzyć tutejszych przywódców, wykorzystując przeciwko nim ich własny fanatyzm. Już po miesiącu pobytu w zamku uzyskał trzecią pozycję w hierarchii kapłańskiej, a w kilka tygodni później stał się niekwestionowanym przywódcą jako główny przedstawiciel Talony. Mimo to – stwierdził Druzil, kartkując pospiesznie dziennik – Barjin nie myślał zbyt wiele o swej bogini, skoro poświęcił jej tylko kilka niewielkich wzmianek.
Aballister miał rację – kapłan był hipokrytą, co jednak nie zmieniało ogólnego stanu rzeczy. Druzil ponownie zachichotał – cóż za ironia... czysty chaos.
Resztę historii Barjina Druzil znał aż nazbyt dobrze, przebywał przecież w zamku o wiele dłużej niż on. Dziennik niestety nie ujawnił mu innych zaskakujących rewelacji, jednak imp, zamykając księgę, nie był bynajmniej rozczarowany.
W komnacie znajdowało się wiele innych rzeczy, którym miał ochotę się przyjrzeć. Nowe odzienie Barjina – spiczasta czapka i droga fioletowa szata z czerwoną lamówką, ozdobiona nowymi insygniami triumwiratu, wisiała obok łóżka. Symbol Talony został nieznacznie zmieniony i obecnie miast trzech kropli łez, umieszczonych w rogach trójkąta, przedstawiał trójząb, którego ostrza zakończone były buteleczkami w kształcie łez, identycznymi jak naczynie zawierające klątwę chaosu. Barjin osobiście opracował ów symbol i tylko Ragnor miał wobec niego pewne obiekcje.
– A więc zamierzasz szerzyć słowo swego boga – wymamrotał Druzil, kiedy w kilka chwil później natrafił pod łóżkiem na zwinięty śpiwór, złożony namiot i wypchany plecak. Zaczął badać jego zawartość, gdy wtem gwałtownie odskoczył w tył, wyczuwając wśród rozmaitych przedmiotów czyjąś obecność. Czuł zaczątek telepatycznej łączności, ale nie pochodziła ona od Aballistera. Imp sięgnął pod łóżko i natychmiast stwierdził, że źródłem telepatycznych sygnałów była czarodziejska maczuga Barjina.
– Wrzeszcząca Dziewica – powiedział Druzil, powtarzając słowa telepatycznego przekazu i przyglądając się uważnie ozdobnie wykonanemu przedmiotowi.
Obsydianowa głownia wyrzeźbiona została na kształt pięknej młodej dziewczyny, osobliwie niegroźnej, a jednocześnie zatrważającej. Druzil zajrzał w głąb groteskowej fasady. Wiedział, iż broń ta nie pochodziła ze świata materialnego, ale została wykuta w Otchłani, Dziewięciu Piekłach, Tartarze czy innego z niższych planów. Bardziej niż cokolwiek innego Druzil czuł emanującą z niej żądzę krwi, nienasycone pragnienie.
Z rozbawieniem stwierdził, że maczuga musiała to wyczuć, bowiem na twarzy z obsydianu zakwitł złowrogi uśmiech, a spomiędzy rozchylonych szeroko warg wychynęły długie, ostre kły.
Druzil zaklaskał w dłonie i uśmiechnął się złośliwie. Jego respekt w stosunku od Barjina nieodparcie wzrastał. Żaden bowiem śmiertelnik, nie dysponując doprawdy ogromną mocą, nie byłby w stanie władać taką bronią. Plotki głosiły wprawdzie, że Barjin nie lubi posługiwać się zatrutym sztyletem, tradycyjną bronią wyznawców Talony, ale widząc ową maczugę z bliska i wyczuwając jej potworną moc, imp popierał wybór dokonany przez kapłana.
Wewnątrz zwiniętego namiotu Druzil natrafił na kosz koksowy i trójnóg, niemal identyczny i pokryty runami jak ten, który posiadał Aballister.
– Ty też jesteś czarnoksiężnikiem, Barjinie – wyszeptał imp, zastanawiając się, co mogło to oznaczać w przyszłości. Druzil wyobraził sobie, jak wyglądałoby jego życie, gdyby przeszedł przez ognie koksownika na wezwanie Barjina miast Aballistera.
W pękatym plecaku znajdowały się inne cudowności. Druzil znalazł tam głęboką, inkrustowaną klejnotami misę z bitej platyny, bez wątpienia wartą fortunę. Postawił ją delikatnie na podłodze i ponownie sięgnął do plecaka, buszując w nim jak wygłodniały ork sięgający łapą w głąb szczurzej nory.
Wyjął twardy, ciężki przedmiot wielkości pięści, owinięty w czarne płótno. Cokolwiek znajdowało się wewnątrz, emanowało nader silną magiczną energią i Druzil odważył się tylko lekko unieść rąbek ciemnego płótna. Przedmiotem okazał się ogromny czarny szafir, kamień nekromantów. Druzil czym prędzej ponownie owinął go materiałem. Odsłonięty kamień mógł zawezwać umarłych, przywołując duchy, ghule czy inne potwory z drugiego świata, znajdujące się akurat w pobliżu.
Podobne właściwości miała mała ceramiczna butelka, którą Druzil zajął się chwilę później. Wyjął korek, powąchał i kichnął, kiedy odrobina popiołu wpadła mu do nosa.
– Popiół? – wyszeptał z zaciekawieniem i zajrzał do środka. Pod czarnym materiałem kamień nekromantów pulsował równym rytmem i wtedy zrozumiał. – Dawno umarły duch – wymamrotał, po czym szybko zakorkował butelkę.
Nic więcej nie wzbudziło jego zainteresowania, toteż starannie poukładał i odłożył wszystko na swoje miejsce. Następnie jednym susem znalazł się na wygodnym łożu, gdzie bezpieczny, bo niewidzialny i rozluźniony, zaczął analizować zdobyte informacje. Ten Barjin wydawał się wszechstronnie utalentowanym człowiekiem – kapłan, czarnoksiężnik, generał zajmujący się czarną magią, nekromancją i kto wie, jakimi jeszcze arkanami sztuk.
– Tak, to bardzo zmyślny i zapobiegliwy człowiek – uznał Druzil. Czuł się lepiej wiedząc, że Barjin został zaangażowany w sprawę klątwy chaosu. Na krótką chwilę nawiązał kontakt z Aballisterem, aby się upewnić, że zebranie trwało w najlepsze, po czym pogratulował samemu sobie sprytu i skrzyżował pulchne ramiona nad głową.
W chwilę potem już spał.
* * *
– Mamy tylko jedną nadającą się do naszych celów butelkę – powiedział Aballister, reprezentujący czarnoksiężników. – Dymiące naczynia są bardzo trudne do wykonania, wymagają rzadkich klejnotów i metali, a wszyscy wiemy, jak kosztowne było przygotowanie nawet małej dawki eliksiru.
Poczuł, że na wzmiankę o kosztach Barjin nieomal prześwidrował go wzrokiem.
– Nie mów o Najbardziej Zabójczej Zgrozie jako o eliksirze – rozkazał kapłan. – Niegdyś być może był to czarnoksięski napój, ale teraz już nie.
– Tuanta Quiro Miancay – zawtórowało mu natychmiast dwóch kleryków. Niemal każdy cal ich odsłoniętej skóry pokrywały odrażające blizny i plugawe tatuaże.
Aballister przeniósł wzrok na Barjina. Miał ochotę wykrzyczeć mu w twarz, jak wielkim jest hipokrytą, skierować przeciwko niemu obu kleryków, ale zmitygował się. Wiedział, że wszelkie oskarżenia przeciwko Barjinowi odniosłyby przeciwny do zamierzonego skutek i to on stałby się celem wyznawców.
Opinia Druzila na temat Barjina okazała się słuszna – przyznał z niepokojem Aballister. Kapłan rzeczywiście skonsolidował swoje siły.
– Przygotowanie Najbardziej Zabójczej Zgrozy – skonstatował Aballister – znacznie uszczupliło nasze zasoby. Rozpoczęcie pracy na nowo i wyprodukowanie większej ilości, jak również stworzenie drugiej buteleczki może okazać się ponad nasze możliwości.
– Po co nam te idiotyczne butelki? – przerwał Ragnor. – Jeśli ta substancja jest boska, jak twierdzicie, to...
Barjin natychmiast udzielił mu odpowiedzi.
– Najbardziej Zabójcza Zgroza jest jedynie agentem Talony – wyjaśnił ze spokojem. – Sama w sobie nie jest bogiem, ale pomoże nam szerzyć dzieło Talony.
Oczy Ragnora zwęziły się niebezpiecznie. Nie ulegało wątpliwości, że cierpliwość ogrilliona jest już na wyczerpaniu.
– Wszyscy twoi poplecznicy popierają Tuanta Quiro Miancay – upomniał Barjin. – Popierają ją z całego serca.
Ragnor natychmiast się rozluźnił. Widać było, że zawoalowana groźba wywarła na nim spore wrażenie.
Aballister przez dłuższą chwilę przyglądał się Barjinowi, przerażony, z jaką łatwością kapłan uspokoił ogrilliona. Barjin był wysoki, zwinny i dobrze zbudowany, ale fizycznie nie mógł się równać z Ragnorem. Dla tego potężnego wojownika liczyła się jedynie siła, zazwyczaj nie okazywał klerykom i czarnoksiężnikom większego szacunku niż szarym szeregowcom ze swojej armii. Barjin stanowił wyjątek – zwłaszcza w ostatnim czasie Ragnor zupełnie przestał mu się przeciwstawiać.
Aballister, choć zaniepokojony, wcale się tym nie zdziwił. Wiedział, że moce Barjina wykraczały poza tradycyjne fizyczne umiejętności kapłana. Był on magikiem i hipnotyzerem, starannym strategiem, który koncentrował się głównie na umyśle przeciwnika i często używał zaklęć zarówno w celu zapewnienia sobie maksymalnie dogodnej sytuacji, jak też by wpłynąć na tych, których zamierzał zniszczyć. Przed kilkoma tygodniami w triumwiracie zła wykryty został spisek. Jedyny więzień poddany przez Ragnora przesłuchaniu pomimo bólu i utraty kilku palców uparcie milczał, Barjin jednak zdołał złamać go w ciągu godziny i nakłonić, by z własnej woli opowiedział wszystko, co wie o swoich wspólnikach spiskowcach.
Plotki głosiły, że torturowany mężczyzna naprawdę uwierzył, że Barjin jest jego sprzymierzeńcem – aż do ostatniej chwili, kiedy kapłan ostatecznie roztrzaskał mu głowę. Tak właśnie działał – mało kto był w stanie oprzeć się jego hipnotycznej charyzmie. Aballister nie wiedział zbyt wiele na temat poprzedniego bóstwa Barjina, które sczezło gdzieś pośród pustkowi Yaasy, aczkolwiek repertuar zaklęć uchodźcy znacznie wykraczał poza to, czego można się było spodziewać po zwykłym kleryku. Aballister ponownie oparł się w swoich domysłach na krążących w zamczysku plotkach, które głosiły, że Barjin prócz zaklęć stosowanych przez kleryków parał się również tradycyjną czarną magią.
Kapłan w dalszym ciągu z uniesieniem mówił o eliksirze, kiedy Aballister ponownie powrócił myślami do zebrania. Mowa Barjina przeraziła zarówno obu jego kleryków, jak i wojowników Ragnora. Czarnoksiężnik pokręcił głową, ale nie ośmielił się mu przerwać. Ponownie zamyślił się nad torem, jakim pobiegło jego życie, w jaki sposób awatar zaprowadził go do Druzila, a ten z kolei przekazał mu recepturę. A potem awatar sprowadził do zamku Barjina. Ta część układanki zupełnie nie pasowała do rozumowania Aballistera. Po roku obserwacji Barjina utwierdził się w przekonaniu, że nie jest on prawdziwym wyznawcą Talony, ale natychmiast upomniał sam siebie, iż niezależnie, szczerze czy też nie, to właśnie kapłan miał dalej poprowadzić całą sprawę i to dzięki jego wpływowi oraz wsparciu finansowemu cały region może niebawem zostać podbity ku chwale Pani Trucizn. Aballister westchnął przeciągle – oto paradoks chaosu.
– Aballister? – zapytał Barjin.
Czarnoksiężnik chrząknął nerwowo i rozejrzawszy się wokoło stwierdził, że umknęła mu większa część dyskusji.
– Ragnor pytał o konieczność użycia butelki – wyjaśnił uprzejmie kapłan.
– Butelki, tak – wykrztusił Aballister. – Elik... Najbardziej Zabójcza Zgroza posiada moc również i bez nich. Nawet niewielkie dawki wystarczą, by klątwa chaosu zaczęła funkcjonować, ale efekt jest raczej krótkotrwały. Przy użyciu dymiących butelek boskie dzieło byłoby rozprzestrzeniane nieprzerwanie. Wyprodukowaliśmy zaledwie kilka kropel, niemniej jednak uważam, że nawet one w przypadku użycia dymiących butelek wystarczyłyby nam na wiele miesięcy, a może nawet lat, naturalnie jeżeli mikstura jest właściwa.
Barjin rozejrzał się wokoło i skinął na swoich dwóch kompanów.
– Uznaliśmy, że agent Talony jest gotowy – stwierdził.
– Wy... – wykrztusiła z niedowierzaniem Dorigen.
Aballister długo i zawzięcie wpatrywał się w Barjina. Zamierzał przejąć kontrolę nad spotkaniem i powiedzieć to, co właśnie oznajmił Barjin. Kapłan ponownie go ubiegł, ukradł mu jego atut.
– Jesteśmy przedstawicielami Talony – odparł chłodno Barjin na wybuch Dorigen. Klerycy idiotycznie pokiwali głowami.
Zaciśnięte palce Aballistera omal nie wyrwały sporego fragmentu poręczy dębowego fotela.
– Bogini przemówiła do nas, wyraziła swoje pragnienia – ciągnął niewzruszenie Barjin. – Niebawem rozpoczniemy nasze podboje!
Ragnor z zadowoleniem i ekscytacją rąbnął pięścią w stół. Nareszcie kapłan zaczął mówić w sposób zrozumiały dla wojownika-ogrilliona.
– Komu zamierzasz powierzyć niesienie butelki? – zapytał obcesowo.
– Ja ją wezmę – wtrącił szybko Aballister. Kiedy tylko usłyszał własne słowa, zorientował się, że zabrzmiały wręcz rozpaczliwie, niczym ostatnia próba ratowania jego podupadającej pozycji.
Barjin spojrzał nań z niedowierzaniem.
– To ja spotkałem awatara Talony – rzekł z uporem Aballister. – I ja odkryłem recepturę na Najbardziej Zabójczą Zgrozę.
– Dziękujemy ci za to – rzucił protekcjonalnie kapłan. Czarnoksiężnik już miał zaprotestować, ale opadł miękko na krzesło, a w jego uchu zabrzmiały słowa magicznej wiadomości:
– Nie sprzeczaj się o to ze mną, czarnoksiężniku – ostrzegł go cicho Barjin.
Aballister wiedział, że nadszedł krytyczny moment. Gdyby się teraz poddał, bardzo możliwe, że już nigdy nie odzyskałby swojej pozycji, niemniej jednak gdyby otwarcie przeciwstawił się Barjinowi i zainspirowanej przez niego religijnej furii, prawie na pewno doszłoby do rozpadu zakonu, przy czym on, mówiąc najoględniej, znalazłby się w zdecydowanej mniejszości.
– Naturalnie butelkę będą nieśli kapłani Talony – odparł Barjin, zwracając się do Ragnora. – Jesteśmy jej prawowitymi uczniami.
– Stanowicie tylko jedną odnogę triumwiratu – odważył się go upomnieć Aballister. – Nie uznawajcie Najbardziej Zabójczej Zgrozy za swoją wyłączną własność.
Ragnor miał na ten temat inne zdanie.
– Zostaw to kapłanowi – rzucił szorstko.
Zaskoczenie Aballistera prysło, kiedy uświadomił sobie, że prymitywny, osiłkowaty wojownik, podejrzliwie odnoszący się do magii, z prawdziwą ulgą przyjął fakt, że to nie on będzie musiał opiekować się butelką.
– Zgadzam się – wtrącił szybko Barjin. Aballister chciał coś powiedzieć, ale Dorigen położyła mu rękę na ramieniu i błagalnym spojrzeniem powstrzymała przed kontynuowaniem tego tematu.
– Chcesz coś powiedzieć, zacny czarnoksiężniku? – zapytał Barjin.
Aballister pokręcił głową i bardziej zagłębił się w fotelu, a jeszcze bardziej w rozpaczy.
– A więc załatwione – rzucił Barjin – Najbardziej Zabójcza Zgroza zostanie uwolniona przeciwko naszym wrogom, niesiona przez mojego Drugiego – skinął głową na kleryków siedzących po jego prawej i lewej stronie – i Trzeciego...
– Nie! – wybuchnął Aballister, widząc nagły sposób na uratowanie całej sytuacji. Spojrzenia wszystkich zwróciły się na niego. Zauważył, że Ragnor położył dłoń na rękojeści miecza. – Twój Drugi? – zapytał i tym razem to on mówił z niedowierzaniem w głosie. – Twój Trzeci? – Podniósł się z krzesła i wyciągnął obie ręce. – Czyż nie jest to bezpośredni agent naszej bogini? – rzucił władczo. – Czyż nie jest to zaczątek naszych największych ambicji? Nie, jedynie Barjin jest godzien nieść tak drogocenny artefakt. Jedynie Barjin może należycie rozpocząć rządy chaosu.
Wzrok wszystkich momentalnie skupił się na Barjinie, a Aballister wrócił na swoje miejsce, sądząc, że koniec końców zdołał wymanewrować sprytnego klechę. Gdyby udało mu się na jakiś czas wyprawić Barjina z Zamczyska Trójcy, mógłby odzyskać utraconą pozycję głównego reprezentanta bractwa.
Nieoczekiwanie kapłan nie zgłosił zastrzeżeń.
– Wezmę ją – powiedział. Spojrzał na zaskoczonych kleryków i dodał: – I pojadę sam.
– Tylko ty masz mieć z tego ubaw? – poskarżył się Ragnor.
– To zaledwie pierwsza potyczka w tej wojnie – odrzekł Barjin.
– Moi wojownicy pragną bitwy – naciskał Ragnor. – Są żądni krwi.
– I dostaną ją. Będą mogli się nią upajać i nie tylko! – uciął Barjin. – Ale najpierw ja zadam pierwszy cios naszym wrogom. Kiedy wrócę, Ragnor poprowadzi drugie natarcie.
To najwyraźniej uspokoiło ogrilliona i dopiero teraz Aballister zdołał przejrzeć prawdziwe zamiary Barjina. Wyruszając samotnie w podróż, kapłan nie tylko pozostawiał w fortecy kohorty fanatyków, których zadaniem będzie utrzymanie obecnego status quo, ale również Ragnora i jego wojowników. Wiecznie spragniony władzy ogrillion pod naciskiem kleryków nie pozwoli Aballisterowi i czarnoksiężnikom na odzyskanie stabilniejszej pozycji.
– Gdzie zaczniesz ją rozprzestrzeniać? – zapytał Aballister. – I kiedy?
– Przed moim wyjazdem trzeba jeszcze poczynić pewne przygotowania – odparł Barjin. – Są to rzeczy, które jedynie kapłan, prawdziwy wierny wyznawca, jest w stanie pojąć. Co się tyczy tego gdzie, nie powinno cię to interesować.
– Ale... – zaczął Aballister, lecz brutalnie mu przerwano.
– To powie mi sama Talona – warknął Barjin tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Aballister rzucił mu gniewne spojrzenie, ale nie odezwał się słowem. Barjin był trudnym przeciwnikiem. Za każdym razem, kiedy Aballister go osaczał, salwował się wypowiedzeniem imienia bogini, jakby było ono odpowiedzią na wszystkie pytania.
– A więc postanowione – dodał Barjin, widząc, że jego rywal nie zamierza powiedzieć nic więcej. – Spotkanie uważam za zamknięte.
* * *
– Och, daj mi spokój – wymamrotał Druzil, zarówno w myślach, jak i na głos. Aballister szukał go, usiłował wedrzeć się do jego umysłu. Druzil uśmiechnął się, wiedząc, że ma nad czarnoksiężnikiem ogromną przewagę i nie dopuści go do siebie, po czym leniwie przekręcił się na drugi bok.
Nagle uświadomił sobie, co mogło oznaczać wezwanie Aballistera. Gwałtownie usiadł na łóżku i wejrzał w głąb jego umysłu, aby przekonać się, że czarnoksiężnik wrócił już do swego pokoju. Druzil nie zamierzał tak długo spać, chciał znaleźć się daleko od tego miejsca, zanim jeszcze zebranie dobiegnie końca.
Znieruchomiał, kiedy drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Barjin.
Kapłan mógłby wyczuć niewidzialną obecność, gdyby był bardziej czujny. Miał jednak inne sprawy na głowie. Podbiegł do łóżka, a Druzil odskoczył w tył, sądząc, że Barjin zamierza go zaatakować. Ten jednak ukląkł przed łóżkiem i wyjąwszy plecak, wydobył z niego czarodziejską maczugę.
– Ty i ja – powiedział do maczugi, dzierżąc ją przed sobą – będziemy szerzyć słowo ich bogini i zbierać żniwo chaosu. Minęło dużo czasu, odkąd ostatni raz nasyciłaś się ludzką krwią, moja maleńka... zbyt dużo czasu.
Maczuga, rzecz jasna, nie odpowiedziała na głos, ale Druzil dostrzegł, że uśmiech na twarzy rzeźbionej dziewczyny znacznie się poszerzył.
– A ty – rzekł Barjin do plecaka, a dokładniej rzecz biorąc, zdaniem Druzila, do ceramicznej, wypełnionej prochami butelki – książę Khalifie? Czy już czas, byś ponownie zaczął wędrować po ziemi? – Kapłan zamknął plecak i wybuchnął tak szczerym i donośnym śmiechem, że Druzil o mało się do niego nie przyłączył.
Imp skrzętnie upomniał sam siebie, że w gruncie rzeczy on i Barjin wcale nie są – przynajmniej na razie – sprzymierzeńcami, a kapłan, jak wszystko na to wskazywało, mógł okazać się nader groźnym wrogiem.
Na szczęście dla impa Barjin w pośpiechu nie zamknął za sobą drzwi. Druzil zeskoczył z łóżka, wykorzystując gwałtowny atak śmiechu kapłana, i wysunął się na korytarz, nie zapominając roztropnie przy przechodzeniu przez próg wypowiedzieć hasła unieszkodliwiającego ochronne glify.
* * *
Pięć dni później zaopatrzony w dymiącą butelkę Barjin opuścił Zamczysko Trójcy. Wyruszył z niewielką eskortą wojowników Ragnora, ale mieli mu oni towarzyszyć jedynie do osady Carradoon nad Jeziorem Impresk na południowo-wschodnim krańcu Gór Śnieżnych. Stamtąd miał podążyć sam ku nieznanemu celowi, którego ani on, ani pozostali klerycy nie chcieli zdradzić innym przywódcom Zamczyska Trójcy.
W fortecy Aballister i czarnoksiężnicy czekali, w miarę możliwości cierpliwie, aż nadejdzie ich kolej. Oddział Ragnora nie był tak cierpliwy. Ogrillion wręcz palił się do walki, pragnął jak najszybciej rozpocząć ofensywę. Ragnor nie był wcale taki głupi. Wiedział, że jego niewielki, zaledwie kilkusetosobowy oddział będzie miał spore problemy z podbiciem terenów wokół jezior a także gór i puszcz, chyba że uda mu się skłonić do walki żyjące w okolicy goblinoidalne plemiona.
Mimo to i wbrew wszystkiemu Ragnor był wściekły i pałał żądzą mordu. Przed pięcioma laty, pierwszego dnia swego pobytu w Zamczysku Trójcy, ogrillion poprzysiągł zemstę elfom z puszczy Shilmisty, które pokonały jego plemię i wygnały go z kniei.
Każdy członek Zamczyska Trójcy – od zwykłego szeregowca poprzez czarnoksiężnika do kapłana – często mówił o dniu, kiedy wyjdą z zamaskowanych tuneli i zaleją czarną falą całą okolicę. Obecnie zaś wszyscy z napięciem oczekiwali powrotu Barjina i potwierdzenia, że rozpoczął się wielki podbój.
Woda i kurz
Postać w długim płaszczu wolno zbliżała się do Daniki. Sądząc, że to mnich należący do jakiejś tajemnej i ekscentrycznej sekty – tacy mnisi byli zazwyczaj wrogo nastawieni i niebezpieczni, bowiem za główny cel stawiali sobie udowodnienie innym napotkanym mnichom swoich umiejętności w sztukach walki – kobieta zgarnęła plik pergaminów, które właśnie przeglądała, i szybko przeszła do sąsiedniego stolika.
Wysoka postać w kapturze naciągniętym tak głęboko, że zupełnie zasłaniał jej twarz, ruszyła jej śladem – stopy dziwnie szurały po kamiennej posadzce.
Danica rozejrzała się wokół. Było już późno. Czytelnia na piętrze nad biblioteką świeciła pustkami. Dziewczyna stwierdziła, że chyba najwyższy czas, by i ona udała się do swojego pokoju. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo jest wyczerpana, i zastanowiła się, czy przypadkiem nie ma halucynacji.
Postać zbliżała się złowrogo, a Danica pomyślała, że to wcale nie musi być mnich. Jaki koszmar może kryć się pod tym kapturem? – zastanawiała się. Ponownie zebrała pergaminy i raźnym krokiem ruszyła w kierunku głównego wyjścia, choć musiała przy tym minąć tajemniczą, mroczną postać.
Dłoń nieznajomego wyprysnęła w jej stronę, chwytając ją za ramię. Z ust Daniki dobył się stłumiony krzyk. Odwróciła się gwałtownie w stronę widmowej postaci, wypuszczając z rąk większość zwojów. Kiedy jednak odzyskała rezon, stwierdziła, że to nie upiorny kościotrup trzymał ją w lodowatym, nieumarłym uścisku. Dłoń należała do człowieka, była ciepła, łagodna, miękka i upstrzona przy paznokciach plamami atramentu.
Dłoń skryby.
– Nie lękaj się – wychrypiał upiór.
Danica zbyt dobrze znała ten głos i nie dała się zwieść. Skrzywiła się gniewnie i skrzyżowała ramiona na piersiach.
Zdając sobie sprawę, że to już koniec żartów, Cadderly zdjął rękę z ramienia Daniki i szybko zsunął kaptur.
– Witaj! – powiedział, uśmiechając się szeroko do zasępionej dziewczyny w nadziei, że jego dobry humor okaże się zaraźliwy.
– Pomyślałem, że cię tu znajdę.
Milczenie Daniki nie wróżyło nic dobrego.
– Spodobało ci się moje przebranie? – ciągnął Cadderly. – Musiałem być przekonujący, żeby ominąć szpiegów Avery’ego. Są wszędzie, a Rufo jeszcze uważniej śledzi każdy mój krok, pomimo że przecież obaj zostaliśmy ukarani jednakowo.
– Obaj na to zasłużyliście – odcięła się Danica – po tym, jak się zachowaliście w wielkiej sali.
– A teraz musimy sprzątać – przyznał Cadderly i z rezygnacją wzruszył ramionami. – Wszędzie. Codziennie. To były długie dwa tygodnie i podobnie zapowiadają się dwa następne.
– Więcej, jeżeli Przełożony na Księgach Avery cię tu przyłapie – ostrzegła Danica.
Cadderly pokręcił głową i uniósł w górę obie ręce.
– Sprzątałem w kuchni – wyjaśnił – ale Ivan i Pikel mnie stamtąd wyrzucili. To moja kuchnia, chłopcze! – rzekł Cadderly, starając się możliwie najlepiej naśladować mowę krasnoludów, opierając przy tym zaciśnięte pięści na biodrach i wypychając mocno pierś.
– Jeśli trzeba tu posprzątać, ja to zrobię sam! Nie potrzeba mi...
Aby go uciszyć, Danica przypomniała mu, gdzie się znajdują, i odprowadziła na bok za pobliski regał z książkami.
– To był Ivan – powiedział Cadderly. – Pikel jest raczej małomówny. Tak więc w kuchni będą sprzątać krasnoludy, tak jak być powinno, no i dobrze. Wystarczy spędzić tam godzinę, żeby na dłuższy czas do reszty stracić apetyt.
– To wcale nie usprawiedliwia przerywania pracy – zaprotestowała Danica.
– Ależ ja pracuję – odparował Cadderly. Podciągnął połę ciężkiego wełnianego płaszcza i uniósł stopę, ukazując sandał, który był w połowie butem, w połowie zaś szczotką do zamiatania. – Z każdym krokiem w bibliotece robi się coraz czyściej.
Danica nie próbowała wdawać się z nim w dyskusję. Prawdę mówiąc, cieszyła się z wizyty Cadderly’ego. Nie widziała go przez ostatnie dwa tygodnie i zaczęła już za nim tęsknić. Poza tym, jeżeli chodzi o sprawy bardziej praktyczne, miała kłopoty z odszyfrowaniem kilku ważnych pergaminów, a Cadderly był jedyną osobą, która mogła jej pomóc.
– Mógłbyś rzucić na to okiem? – zapytała, podnosząc upuszczone zwoje.
– Mistrz Penpahg D’Ahn? – spytał, właściwie wcale nie zdziwiony, Cadderly. Wiedział, że Danica przybyła do Biblioteki Naukowej przed ponad rokiem, by studiować zebrane zapiski Penpahga D’Ahna z Ashanath, mnicha i wielkiego mistrza, który zmarł przed pięciuset laty. Zakon Daniki był mały i tajemniczy – mało kto w tej części Krain słyszał o Penpahgu D’Ahnie, ci jednak, którzy uczyli się opracowanych przez niego sztuk walki oraz metod koncentracji, poświęcali całe życie na zgłębianie jego filozofii. Cadderly widział jedynie fragmenty zapisków badanych przez Danicę, ale niezmiernie go one zaintrygowały i, rzecz jasna, nie mógł pominąć umiejętności walki prezentowanych przez młodą kobietę. Odkąd zjawiła się w bibliotece, ponad połowa dumnych kleryków Oghmy nabawiła się przez nią bolesnych guzów i siniaków.
– Nie jestem pewna tej interpretacji – wyjaśniła Danica, rozkładając pergamin na stole.
Cadderly podszedł do niej i spojrzał na zwój. Zaczynał się od wizerunku skrzyżowanych pięści, które oznaczały technikę walki, po czym nagle pojawiło się pojedyncze otwarte oko, przedstawiające technikę koncentracji. Cadderly czytał dalej.
– Gigel Nugel – powiedział głośno i zamyślił się przez chwilę. – Żelazna Czaszka. Ta technika nosi nazwę „Żelazna Czaszka”.
Danica rąbnęła pięścią w stół.
– Tak jak przypuszczałam! – powiedziała. Cadderly nieomal bał się zapytać.
– Co to takiego?
Danica przysunęła zwój bliżej do lampy, wskazując na mały, prawie całkowicie zamazany rysunek w dolnym rogu. Cadderly przyjrzał mu się uważnie. Przedstawiał mężczyznę, na którego głowie spoczywał ogromny głaz.
– Czy to ma być Penpahg D’Ahn? – zapytał. Danica pokiwała głową.
– No to wiemy przynajmniej, jak umarł – mruknął drwiąco Cadderly.
Danica gwałtownie zgarnęła zwój ze stołu – jego żart bynajmniej nie przypadł jej do gustu. Czasami zachowanie Cadderly’ego było tak irytujące, że nawet pomimo swej ogromnej tolerancji nie potrafiła go znieść.
– Przepraszam – rzucił Cadderly i skłonił się nisko. – Niewątpliwie Penpahg D’Ahn to zdumiewająca postać, ale czy chcesz powiedzieć, że był w stanie rozbijać głową skały?
– To sprawdzian samokontroli – odparła Danica, a w jej głosie dało się słyszeć narastające podniecenie. – Wielki Mistrz potrafił panować zarówno nad swoim ciałem, jak i nad jaźnią.
– Jestem przekonany, że gdyby mistrz Penpahg D’Ahn powrócił z grobu, zapomniałabyś nawet, jak mam na imię – zauważył posępnie Cadderly.
– Czyje imię? – odparła spokojnie Danica, nie dając się wciągnąć w jego gierkę.
Cadderly łypnął na nią złowrogo, ale kiedy się uśmiechnęła, zrobił to samo, nie mogąc się oprzeć jej urokowi. Nagle spoważniał i ponownie przeniósł wzrok na pergamin.
– Obiecaj mi, że nie zamierzasz rozbić sobie twarzy o jakiś głaz – poprosił.
Danica skrzyżowała ręce na piersiach i zwiesiła głowę, dając milcząco Cadderly’emu do zrozumienia, aby nie mieszał się w nie swoje sprawy.
– Danica – powiedział stanowczo Cadderly.
W odpowiedzi uniosła jeden palec i oparła go na stole. Myślami podążyła w głąb siebie – jej koncentracja musiała być pełna. Następnie przechylając całe ciało w bok i unosząc nogi do poziomu stołu, zawisła w powietrzu, podtrzymując cały swój ciężar na jednym palcu. Przez chwilę utrzymywała tę pozycję, rozbawiona zdumieniem malującym się na twarzy Cadderly’ego.
– Moce ciała przekraczają nasze zdolności pojmowania i oczekiwania – wyjaśniła, siadając na stole i kręcąc palcem, aby pokazać Cadderly’emu, że nic się nie stało. – Wielki Mistrz Penpahg D’Ahn zdołał je pojąć i sterować nimi w zależności od potrzeb. Nie zamierzam ani dzisiejszej nocy, ani w najbliższej przyszłości wypróbowywać techniki Żelaznej Czaszki – tego możesz być pewny. Musisz zrozumieć, że Żelazna Czaszka to jeden z mniej ważnych sprawdzianów w porównaniu z tym, po co tu przybyłam i czego pragnę się nauczyć.
– Fizyczne zawieszenie – wymamrotał z pewnym obrzydzeniem Cadderly.
Oblicze Daniki pojaśniało.
– Pomyśl tylko! – powiedziała. – Wielki Mistrz był w stanie powstrzymywać akcję serca, aby zawiesić potrzebę oddychania.
– Są kapłani, którzy też to potrafią – przypomniał jej Cadderly. – I czarnoksiężnicy. Widziałem pewne zaklęcie w księdze, którą przepisywałem...
– To nie jest zaklęcie – odparowała Danica. – Czarnoksiężnicy i kapłani wykorzystują moce wykraczające poza ich ciała i umysły. Zastanów się, jakiej samokontroli wymaga zrobienie tego samego co Penpahg D’Ahn. Potrafił na życzenie powstrzymać bicie swego serca, wykorzystując w tym celu jedynie wiedzę o harmonii ciała. Powinieneś umieć to docenić.
– Doceniam – przyznał szczerze Cadderly. Jego oblicze złagodniało i delikatnym ruchem przesunął wierzchem dłoni po miękkim policzku Daniki. – Ale czasami mnie przerażasz. Grzebiesz w księgach sprzed pięciu stuleci, aby poznać techniki, które mogą się okazać tragiczne w skutkach. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek czuł się tak szczęśliwy, jak od dnia, kiedy cię poznałem i nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.
– Jestem, kim jestem – odparła półgłosem Danica. – I nie potrafię tego zmienić – dodała twardo – ani nie zamierzam porzucić czegoś, co stało się celem mego życia.
Cadderly przez chwilę zastanawiał się nad jej słowami, porównując je z własnymi odczuciami. Darzył Danicę ogromnym szacunkiem, a najbardziej ze wszystkiego kochał płonący w niej żar, ogień, który nakazywał jej przyjmować i pokonywać wszelkie wyzwania. Ujarzmienie jej, ugaszenie owego ognia – o czym Cadderly doskonale wiedział – oznaczałoby zabicie tej Daniki, jego Daniki, i to bardziej radykalnie niż mógłby to zrobić jakikolwiek z nieprawdopodobnych sprawdzianów samokontroli opracowanych przez Penpahga D’Ahna.
– Nie potrafię się zmienić – powtórzyła Danica.
Odpowiedź Cadderly’ego płynęła wprost z jego serca.
– Nie chciałbym, aby tak się stało.
* * *
Barjin wiedział, że nie zdoła wejść do obrośniętego bluszczem budynku żadnymi drzwiami czy oknami. Choć Biblioteka Naukowa była zawsze otwarta dla adeptów dobra, przy każdym z wejść umieszczono ochronne glify, aby zapobiec przedostaniu się do środka osób niepowołanych – osób podobnie jak Barjin oddanych szerzeniu chaosu i niedoli. Jednak Biblioteka Naukowa była prastarą budowlą, a Barjin wiedział, że stare budynki mają wiele sekretów, o których nie wiedzą nawet ich mieszkańcy.
Kapłan uniósł połyskującą czerwonawo buteleczkę na wysokość twarzy.
– Jesteśmy u celu – powiedział, jakby butelka mogła go usłyszeć. – Tu wzmocnię swoją pozycję i władzę nad Zamczyskiem Trójcy i nad całym regionem, kiedy już nasza krucjata dobiegnie końca.
Barjin chciał jak najszybciej dostać się do środka, znaleźć katalizator i puścić machinę w ruch. Nie wierzył wprawdzie, że eliksir jest agentem Talony, ale i on, Barjin, nie uważał się za agenta bogini, pomimo iż przyłączył się do zakonu jej wyznawców. Uczynił to dla wygody i obustronnych korzyści i wiedział, że dopóki jego poczynania będą szerzyć mordercze dzieło Pani Trucizn, bogini będzie zadowolona.
Resztę deszczowego, pochmurnego późnowiosennego dnia Barjin spędził wśród cieni za drzewami okalającymi szeroką drogę. Słyszał dźwięki śpiewanej w południe kantyczki, po czym obserwował kapłanów i uczniów, którzy samotnie bądź małymi grupkami udawali się na popołudniową przechadzkę.
Kapłan zła podjął podstawowe środki ostrożności, rzucając proste zaklęcia, które pomogły mu wtopić się w otoczenie i pozostać niezauważonym. Przysłuchiwał się żarcikom mijających go ludzi, zastanawiając się, jak zmieniłyby się ich słowa, gdyby rozpylił Najbardziej Zabójczą Zgrozę w samym środku ich grupki.
Postać, która przykuła uwagę Barjina, nie była ani uczniem, ani kapłanem. Był to mężczyzna o zmierzwionych siwych włosach, brudnym, zarośniętym obliczu i pomarszczonej, zbrązowiałej od słońca skórze. Mullivy, dozorca, nie zważając na deszcz, jak co dzień od czterdziestu lat wykonywał swoje obowiązki, zamiatając drogę i schody przed frontowymi drzwiami.
Złowróżbny uśmiech Barjina się poszerzył. Jeżeli istniało sekretne wejście do Biblioteki Naukowej, to ten starzec musiał o nim wiedzieć.
* * *
O zmierzchu niebo się przejaśniło, a góry na zachodzie spowił przecudowny, karmazynowy blask. Mullivy prawie tego nie zauważył. Widział zbyt wiele zachodów słońca, aby mogły jeszcze wywierać na nim jakiekolwiek wrażenie. Rozprostował zbolałe kości i podreptał w stronę niewielkiej komórki, znajdującej się opodal ogromnego, głównego budynku biblioteki.
– Ty też się starzejesz – powiedział, gdy drzwi komórki otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Wsunął rękę do środka, aby odstawić miotłę na miejsce, gdy wtem znieruchomiał jak obrócony w kamień mocą, której nie był w stanie zrozumieć.
Dłoń wyciągnęła się w jego stronę i wyjęła drzewce miotły z jego upartego uścisku. W umyśle Mullivy’ego rozległ się ostrzegawczy krzyk, ale starzec nie potrafił zmusić swego ciała do reakcji, nie był w stanie krzyknąć ani odwrócić się, by spojrzeć w twarz człowiekowi stojącemu za jego plecami. Nagle został wepchnięty do komórki. Upadł na twarz, niezdolny podnieść ręce i nawet w niewielkim stopniu złagodzić impet upadku. Drzwi za jego plecami się zamknęły. Wiedział, że nie jest w komórce sam.
* * *
– Powiesz mi – dobiegł go z ciemności złowieszczy syczący głos.
Mullivy już od kilku godzin wisiał unieruchomiony za nadgarstki. W pokoju było ciemno choć oko wykol, niemniej jednak dozorca czuł bardzo blisko siebie czyjąś złowróżbną obecność.
– Mógłbym cię zabić i zapytać twego trupa – mruknął Barjin i zachichotał. – Zapewniam cię, że umarli mówią i bynajmniej nie kłamią.
– Nie ma innego wejścia – rzekł po raz chyba setny Mullivy.
Barjin wiedział, że staruszek kłamie. Na początku przesłuchania kapłan rzucił zaklęcia oddzielające prawdę od fałszu. Prawdomówność Mullivy’ego pozostawiała wiele do życzenia. Barjin sięgnął i zacisnął palce na brzuchu dozorcy.
– Nie, nie! – zawołał staruszek, usiłując uwolnić się od uścisku. Barjin trzymał go mocno, a z jego ust wypłynęły ciche słowa pieśni. W chwilę później Mullivy poczuł, jakby jego trzewia zapłonęły żywym ogniem. Cały brzuch przeszywał mu potworny, dojmujący ból, którego żaden człowiek nie byłby w stanie wytrzymać. Jego krzyki, pierwotne, bezradne i pozbawione wszelkiej nadziei emanowały z tego właśnie obszaru.
– Krzycz – rzucił drwiąco Barjin. – Ty stary głupcze. Otoczyłem całą komórkę zaklęciem ciszy. Nie zakłócisz spokoju tym, którzy śpią teraz w budynku biblioteki. Ale, ale, właściwie dlaczego miałbyś przejmować się ich snem? – dodał cicho, a w jego głosie zabrzmiało udawane współczucie. Rozluźnił uścisk i delikatnie pogładził Mullivy’ego po bolącym brzuchu.
Mullivy przestał się rzucać i szamotać, pomimo iż jeszcze odczuwał efekty złowieszczego czaru.
– Jesteś dla nich niczym, zerem – mruknął Barjin, a jego sugestia naznaczona była magicznym wpływem. – Kapłani uważają się za lepszych od ciebie. Masz dla nich sprzątać i czyścić odpływy kanałów, ale czy któregokolwiek z nich obchodzi twój ból? Cierpisz ogromne katusze, ale czy ktokolwiek z nich pospieszy ci z pomocą?
Ciężki oddech Mullivy’ego nieco się ustabilizował.
– Mimo to uparcie ich bronisz – zamruczał Barjin, wiedząc, że jego tortura z wolna zmiękcza dozorcę. – Nie staną w twojej obronie, a ty nawet za cenę własnego życia nie zdradzisz mi swego sekretu.
Nawet w normalnej sytuacji Mullivy nie odznaczał się zbytnią bystrością umysłu. Jego najlepszą przyjaciółką była zwykle butelka skradzionego wina, a teraz gdy w głowie miał wywołany agonalnym bólem mętlik, zrozumiał, że w słowach niewidocznego napastnika zawarta jest nuta prawdy. Czemu nie miałby zdradzić temu mężczyźnie swojego sekretu i opowiedzieć o zarośniętym mchem i pełnym pająków podziemnym tunelu prowadzącym na najniższy poziom biblioteki, do prastarych i nieużywanych już katakumb, rozciągających się pod piwnicą z winem i górnym poziomem lochów? Nagle, dokładnie tak jak przewidział Barjin, opinia Mullivy’ego o jego tajemnym napastniku znacznie złagodniała. Zrozpaczony dozorca pragnął za wszelką cenę uwierzyć, że jego dręczyciel może okazać się sprzymierzeńcem.
– Nie powiesz im? – zapytał Mullivy.
– Dowiedzą się ostatni – przyrzekł mu solennie Barjin.
– Nie zabronisz mi pić wina?
Barjin zdumiony cofnął się o krok. Dopiero teraz zrozumiał, co było powodem wahania staruszka. Sekretne przejście do biblioteki prowadziło przez piwnicę z winem, z której zawartością nieszczęśnikowi trudno było się rozstać.
– Mój drogi – zamruczał Barjin – będziesz mógł wypić tyle wina, ile dusza zapragnie. I nie tylko... nie tylko.
* * *
Gdy weszli do tunelu, niosący pochodnię Mullivy odwrócił się i zamachnął groźnie na Barjina. Kapłan roześmiał się drwiąco, ale głos Mullivy’ego pozostał nieustępliwy.
– Pokazałem ci drogę – oznajmił dozorca – a teraz już sobie pójdę.
– Nie – odrzekł równie stanowczo Barjin.
Jednym ruchem ramion zrzucił podróżny płaszcz, ukazując się staruszkowi w pełnej krasie. Miał na sobie nowy strój, fioletową jedwabną szatę z emblematem przedstawiającym trójząb z trzema czerwonymi buteleczkami na końcach. Przy jego pasie wisiała osobliwa maczuga w kształcie młodej dziewczyny.
– Przyłączyłeś się do mnie – wyjaśnił Barjin – i już nie odejdziesz.
Strach popchnął Mullivy’ego do działania. Pochodnią rąbnął Barjina w ramię i usiłował zepchnąć go z drogi, kapłan jednak przygotował się na tę ewentualność, zanim wręczył dozorcy zapaloną żagiew. Płomień go nie dotknął, nie osmalił nawet jego wytwornego odzienia, bowiem przed ogniem chroniło kapłana stosowne zaklęcie.
Mullivy spróbował innej taktyki, uderzając pochodnią jak maczugą, ale odzienie kapłana strzeżone było przez magiczną zbroję, równie skuteczną, jak kolczuga ze stalowych płytek, więc drewniana żagiew odbiła się od ramienia Barjina, nie czyniąc mu najmniejszej szkody.
– Dajże spokój, drogi Mullivy – rzekł przymilnie Barjin, nie próbując atakować. – Nie chcesz chyba, żebym stał się twoim wrogiem.
Mullivy cofnął się i o mało nie upuścił pochodni. Był tak przerażony, że minęło wiele chwil, zanim doszedł do siebie. Oddychał z trudem.
– Prowadź – rozkazał prześladowca. – Znasz ten tunel i inne korytarze. Pokaż mi je.
Barjin lubił katakumby, zakurzone, odizolowane i pełne szczątków dawno zmarłych kapłanów – jednych starannie zabalsamowanych, innych zaś obróconych w pokryte pajęczynami szkielety. Wykorzysta je w należyty sposób.
Mullivy prowadził go kolejnymi korytarzami. Pokonawszy po drodze rozchwiane drewniane schodki, minęli piwnicę z winem i średniej wielkości pomieszczenie, które mogło ongiś służyć jako pracownia. Barjin uznał, że pokój ten będzie doskonałym miejscem na wzniesienie ołtarza, najpierw jednak musiał przekonać się, na ile użyteczny może okazać się dlań stary dozorca.
Zapalili kilka pochodni i włożyli je do uchwytów w ścianach, po czym Barjin podprowadził Mullivy’ego do starego stołu – jednego z wielu mebli w tym pomieszczeniu – i wyjął swój drogocenny bagaż. W Zamczysku Trójcy buteleczkę obłożono bardzo silnym zaklęciem. Mogli jej dotknąć jedynie słudzy Talony lub ktoś o czystym sercu, a tylko ten ostatni był w stanie ją otworzyć. Podobnie jak Aballister Barjin uważał to za kłopot, jednak w przeciwieństwie do czarnoksiężnika sądził, że takie zabezpieczenie jest niezbędne. Czyż może być coś bardziej ironicznego, niż pozwolić osobie o czystym sercu na uwolnienie klątwy chaosu?
– Otwórz to naczynie – rozkazał.
Dozorca przez dłuższą chwilę przyglądał się buteleczce, po czym z zaciekawieniem przeniósł wzrok na kapłana. Barjin znał słaby punkt Mullivy’ego.
– To ambrozja – skłamał kapłan. – Napój bogów. Wystarczy, że spróbujesz i od tej pory każde wino będzie ci się wydawać stokroć wspanialsze, bowiem efekt działania ambrozji nigdy nie przemija. Wypij, zaklinam cię. Z całą pewnością zasłużyłeś na swoją nagrodę.
Mullivy łapczywie oblizał wargi, spojrzał po raz ostatni na Barjina, po czym wyciągnął rękę po świecącą buteleczkę. Kiedy jej dotknął, błysnęło oślepiające światło, palce dozorcy sczerniały, a impet wyładowania cisnął nim na drugi kraniec pokoju i rozpłaszczył o ścianę. Barjin podszedł do niego i pomógł mu się podnieść.
– Chyba jednak nie – mruknął pod nosem kapłan.
Mullivy, którego ciałem wciąż jeszcze wstrząsały spazmatyczne dreszcze, a siwe włosy sterczały jak strzecha na wszystkie strony, nie był w stanie nawet wydobyć z siebie głosu.
– Nie lękaj się – zapewnił go Barjin. – Posłużysz mi w inny sposób. – Dopiero wtedy Mullivy ujrzał, że w drugim ręku kapłan trzyma maczugę w kształcie młodej dziewczyny.
Mullivy oparł się plecami o ścianę i wzniósł obie ręce w obronnym geście, jednak nie były one w stanie uchronić go przed morderczą bronią. Niewinnie wyglądająca głowa śmignęła w stronę nieszczęsnego dozorcy i jeszcze zataczając łuk, zaczęła się zmieniać. Wygląd broni stał się kanciasty, złowrogi, Wrzeszcząca Dziewica, której usta otworzyły się niewiarygodnie szeroko, obnażyła drugie, ociekające jadem kły.
Wgryzła się łapczywie w kość przedramienia Mullivy’ego i napierała dalej, miażdżąc i rozrywając klatkę piersiową. Staruszek jeszcze przez parę chwil miotał się konwulsyjnie, po czym osunął się po ścianie na ziemię i skonał.
Barjin, który wciąż jeszcze miał przed sobą mnóstwo pracy, nawet nie zwrócił na niego uwagi.
* * *
Aballister odchylił się na krześle, odwracając wzrok od tafli magicznego zwierciadła, ale nie zrywając połączenia, które zdołał nawiązać. Zlokalizował Barjina i rozpoznał miejsce, w którym tamten przebywał: Biblioteka Naukowa. Czarnoksiężnik przesunął dłońmi po rzednących włosach i zamyślił się nad otrzymanymi informacjami, które uznał za wielce niepokojące.
Miał mieszane uczucia w związku z biblioteką, niepokojące wrażenia, nad którymi nie chciał się w obecnej chwili rozwodzić. Studiował tam niegdyś, przed wieloma laty, ale związek ten zakończyła jego ciekawość wobec istot z niższych światów. Kapłani, acz z żalem, zmuszeni byli pożegnać zdolnego ucznia, motywując swą decyzję niepokojem, że Aballister nie potrafi odróżniać dobra od zła, szlachetnych nauk od niebezpiecznych praktyk.
Wydalenie nie zerwało jednak jego więzi z Biblioteką Naukową. Liczne wydarzenia, które miały miejsce w następnych latach, jeszcze bardziej wzmogły mgliste i niejasne uczucia czarnoksiężnika wobec tego miejsca. Obecnie zaś, w planach błyskotliwego wielkiego podboju, Aballister zamierzał zostawić bibliotekę na sam koniec, by następnie osobiście przeprowadzić na nią atak. Nie przypuszczał, że Barjin okaże się na tyle śmiały, by rozpocząć natarcie od tego właśnie miejsca. Sądził raczej, że kapłan uda się do Shilmisty albo Carradoonu.
– No i? – dobiegło pytanie z drugiego końca pokoju.
– Jest w Bibliotece Naukowej – odparł ponuro Aballister. – Kapłan wybrał na początek naszej kampanii najpotężniejszych wrogów.
Aballister przewidział odpowiedź impa z takim wyczuciem, że równo z nim powiedział głośno:
– Bene tellemara.
– Znajdź go – zażądał Druzil. – O czym myśli? Aballister spojrzał nań z zaciekawieniem, ale jeżeli nawet miał ochotę udzielić mu reprymendy, to zmienił zamiar i posłusznie wykonał polecenie. Ponownie pochylił się do przodu, w stronę wielkiego zwierciadła, i zajrzał nieco dalej w głąb, poprzez obwieszone pajęczynami tunele, do pomieszczenia, w którym Barjin budował swój ołtarz.
Kapłan przez chwilę rozglądał się nerwowo i nagle rozpoznał źródło mentalnego kontaktu.
– Witaj, Aballisterze – rzucił wesoło.
– Sporo ryzykujesz – zauważył czarnoksiężnik.
– Wątpisz w moc Tuanta Quiro Miancay? – zapytał Barjin. – Agenta Talony?
Aballister nie miał zamiaru ponownie wdawać się w akademicką dyskusję. Zanim zdążył odpowiedzieć, w jego polu widzenia pojawiła się kolejna postać, o nieruchomych oczach, ze złamaną ręką zwisającą pod groteskowym kątem i lewą stroną klatki piersiowej unurzaną we krwi.
– Mój pierwszy wojownik – wyjaśnił Barjin, przyciągając bliżej do siebie ciało Mullivy’ego. – Stu kolejnych czeka na moje wezwanie.
Aballister rozpoznał w „wojowniku” ożywionego trupa, zombie, a wiedząc, że Barjin przebywa w katakumbach, gdzie znajdują się grobowce, nie musiał pytać, gdzie kapłan zamierza znaleźć swoją armię. Nagle decyzja Barjina o ataku na bibliotekę przestała wydawać mu się ryzykowna i chybiona. Aballister nie ukrywał podziwu dla swego rywala i potęgi, którą – jeśli dotąd jej nie posiadał – zdobyć miał w najbliższym czasie. Ponownie ogarnęły go mieszane uczucia wobec Biblioteki Naukowej. Chciał rozkazać Barjinowi, aby natychmiast ją opuścił, ale rzecz jasna, nie dysponował mocą, aby poprzeć swoje żądania.
– Nie lekceważ mnie – rzekł Barjin, jakby czytał w myślach czarnoksiężnika. – Kiedy biblioteka padnie, cały ten region stanie przed nami otworem. A teraz odejdź. Muszę wypełnić obowiązki, których prosty kapłan nie jest w stanie pojąć.
Aballister chciał zaprotestować przeciwko takiemu traktowaniu, ale ponownie stwierdził, że jego słowom brak poparcia w sile. Natychmiast przerwał połączenie i osunął się głębiej na krześle. W jego wnętrzu wzbierały wspomnienia.
– Bene tellemara – powtórzył imp. Aballister przeniósł wzrok na Druzila.
– Barjin może przynieść nam wielkie zwycięstwa wcześniej, niż się spodziewaliśmy – powiedział, ale w jego głosie raczej nie dało się wyczuć pełnego niepokoju podniecenia.
– To niepotrzebne ryzyko – odparował Druzil. – Z gotowymi do wymarszu oddziałami Ragnora Barjin mógłby znaleźć sobie lepszy cel. Powinien uderzyć przeciwko elfom i tam rozpętać klątwę. Ragnor ich nienawidzi i uważa, że to one powinny stać się naszym pierwszym celem. Gdybyśmy zajęli puszczę Shilmisty, moglibyśmy wyruszyć na południe i obejść góry, aby odciąć kapłanów i otoczyć potężną bibliotekę, zanim tamci zdążyliby się zorientować, jakie mają kłopoty.
Aballister nie zaoponował i ponownie zastanowił się, czy rozsądną rzeczą było przekazanie eliksiru w ręce Barjina. Usprawiedliwiał każde działanie, każdą pomyłkę, ale w głębi serca wiedział, że zdradziło go jego tchórzostwo.
– Muszę się do niego dostać – oznajmił nieoczekiwanie imp. Po chwili namysłu Aballister uznał, że to mógłby być dobry pomysł. Wysłanie Druzila będzie ryzykowne – zdawał sobie z tego sprawę – ale wiedział również, że gdyby wcześniej zaryzykował i przeciwstawił się Barjinowi, nie znajdowałby się teraz w tak niedogodnej sytuacji.
– Dorigen powiedziała mi, że Barjin miał przy sobie czarodziejski kosz koksowy – rzekł czarnoksiężnik, wstając i biorąc do ręki laskę. – Ona jest najlepsza, jeżeli chodzi o czarną magię. Będzie wiedziała, czy Barjin otwiera wrota do niższych światów w poszukiwaniu sojuszników. Kiedy Dorigen potwierdzi otwarcie, ja otworzę przejście tutaj. To będzie dla ciebie króciutka podróż. Barjin nie domyśli się, że jesteś moim wysłannikiem. Uzna, że przybyłeś na jego wezwanie i że to on ma nad tobą pełną władzę.
Druzil strzepnął błoniastymi skrzydłami wokół siebie i roztropnie milczał, dopóki Aballister nie wyszedł z komnaty.
– Ja... twoim wysłannikiem? – warknął w stronę zamkniętych drzwi.
Aballister musi się jeszcze wiele nauczyć.
Światło i mrok
Newander poczuł nowy przypływ energii, kiedy tylko wyszedł frontowymi drzwiami z gmachu biblioteki i skąpały go promienie porannego słońca. Właśnie skończył swoją zmianę. Pracując nad przekładem starej księgi o mchach, spędził całe godziny nad woluminem, otoczony grubymi murami i nisko zwieszającym się sklepieniem. Newander miał masę wątpliwości związanych z poglądami na temat cywilizacji i wiedział z całą pewnością, że woli otwarte niebo niż jakiekolwiek inne sklepienie nad głową.
Powinien być teraz w swoim małym pokoju i odpoczywać, podczas gdy Cleo zajmował się księgą, Arcite zaś odprawiał codzienny rytuał druidów. Newander nieczęsto sprzeciwiał się zaleceniom Arcita, niemniej jednak był w stanie usprawiedliwić swoją niesubordynację. Lepiej odpoczywał wędrując po górskich szlakach niż w jakimkolwiek pokoju, niezależnie od tego, jak wygodne było tam łóżko.
Druid odnalazł Percivala przeskakującego wśród gałęzi drzew okalających alejkę.
– Przyjdziesz ze mną porozmawiać, białasku? – zawołał. Wiewiórka spojrzała na Newandera, po czym przeniosła wzrok na sąsiednie drzewo. Podążając za jej spojrzeniem, Newander ujrzał drugą wiewiórkę, tym razem zwyczajną szarą samicę, siedzącą nieruchomo i przyglądającą mu się z uwagą.
– Po tysiąckroć przepraszam – zapiszczał Newander do Percivala. – Nie wiedziałem, że jesteś zajęty. – Skłonił się nisko i radośnie ruszył dalej wzdłuż górskiej drogi.
Percival przez chwilę popiskiwał i skrzeczał za odchodzącym druidem, po czym ponownie jednym susem znalazł się przy swojej towarzyszce.
Ranek zmienił się w popołudnie, a druid nadal maszerował przed siebie, oddalając się od Biblioteki Naukowej. Jakiś czas temu zszedł z głównej drogi, wkraczając ścieżką jeleni w samo serce głuszy. Tu czuł się u siebie i był spokojny, a poza tym wiedział, że żadne zwierzę nie uczyni mu krzywdy.
Nad odległymi szczytami gór zbierały się chmury zapowiadające kolejną wiosenną burzę. Podobnie jak zwierzęta, druid nie lękał się kaprysów pogody. Wędrował pośród ulewy i mówił, że bierze kąpiel, a wspinanie się po ośnieżonych, śliskich i niebezpiecznych górskich ścieżkach nazywał zabawą. Chociaż zbierające się chmury burzowe nie zmusiły go do powrotu, przypomniały mu jednak, że w bibliotece nadal ma obowiązki do wypełnienia, a Arcite i Cleo już wkrótce zorientują się, że go nie ma.
– Jeszcze tylko kawałek – obiecał sobie w duchu.
Zamierzał niebawem zawrócić, gdy nagle dostrzegł orła szybującego wysoko na ciepłych prądach wznoszących. Orzeł również go zauważył i spikował nisko, popiskując gniewnie. W pierwszej chwili Newander sądził, że ptak zamierza go zaatakować, ale już po chwili wsłuchiwania się w pełne podniecenia skrzeczenie stwierdził, że orzeł po prostu ucieszył się, rozpoznając w nim przyjaciela.
– Co cię trapi? – zapytał ptaka Newander. Dość dobrze znał mowę ptaków, lecz orzeł był nazbyt poruszony i mówił zbyt gwałtownie, by druid usłyszał coś więcej prócz ostrzeżenia przed niebezpieczeństwem.
– Pokaż mi – poprosił i zagwizdał, a potem zaskrzeczał, by mieć pewność, że orzeł zrozumiał. Wielki ptak wzbił się wysoko w niebo, aby Newander nie stracił go z oczu, kiedy znajdzie się jeszcze wyżej i dalej ponad pasmem gór.
Gdy druid wyszedł na pozbawiony drzew szczyt skalnego masywu, wiatr zaczął dziko szarpać jego płaszcz i zrozumiał, co było przyczyną zaniepokojenia orła. Po drugiej stronie głębokiego wąwozu trzy brudnoszare, małpiopodobne stworzenia pięły się po wysokiej pionowej ścianie klifu, używając chwytnych ogonów i czteropalczastych, szponiastych łap do wczepiania się w każdą szczelinę i występ, zapewniający im oparcie dla rąk i nóg. Na wąskiej półce poniżej krawędzi znajdowało się sporych rozmiarów orle gniazdo. Newander mógł się domyślać, co w nim było.
Rozwścieczony orzeł raz po raz pikował w stronę intruzów, ci zaś spluwali i skrzeczeli, kiedy bezradnie przelatywał obok nich, lub usiłowali go dosięgnąć swymi długimi, zakrzywionymi szponami.
Newander rozpoznał w nich su-monstra, ale nie miał na ich temat innych informacji i nigdy dotąd się z nimi nie spotkał. Fama głosiła, że były to stworzenia okrutne i krwiożercze, druidzi jednak nie zajmowali wobec nich formalnego stanowiska. Czy była to inteligentna grupa złych stworów, czy też wspaniale przystosowany gatunek drapieżników, których obawiano się ze względu na ich zaciętość? Zwierzęta czy potwory?
Dla wielu to rozróżnienie nic nie oznaczało, dla druidów jednak wiązało się z podstawowymi zasadami ich religii. Jeżeli su-monstra były zwierzętami, nie można byłoby określić ich mianem „złych”, a tym samym Newander nie mógłby przyjść z pomocą zrozpaczonemu orłowi. Obserwując ich zażartą wspinaczkę i strugi śliny spływające z rozwartych paszczęk, druid zrozumiał, że musi coś przedsięwziąć.
Wydał kilka przeciągłych, naturalnych okrzyków ostrzegawczych, a su-monstra zatrzymały się gwałtownie i spojrzały w górę. Najwidoczniej właśnie wtedy ujrzały go po raz pierwszy. Zaczęły pohukiwać, pluć, skrzeczeć i wymachiwać złowrogo szponami, po czym podjęły przerwaną wspinaczkę.
Newander wydał kolejny okrzyk. Bestie go zignorowały.
– Prowadź mnie, Silvanusie – poprosił Newander, zamykając oczy. Wiedział, że najwięksi druidzi jego zakonu zwołali zgromadzenie, którego tematem były owe rzadko spotykane, acz koszmarne istoty, niemniej jednak zebrani nie doszli do żadnych konkretnych wniosków. Tym samym w zakonie obowiązywała niepisana zasada, że wobec su-monstrów należy interweniować jedynie w sytuacji bezpośredniego zagrożenia.
W głębi serca Newander czuł, że scena rozgrywająca się na jego oczach nie należy do normalnych. Ponownie wezwał Silvanusa i ku swemu zdumieniu uwierzył, że uzyskał odpowiedź. Spojrzał w stronę najbliższej burzowej chmury, oszacowując dystans, po czym przeniósł wzrok na su-monstra.
– Stójcie! – zakrzyknął. – Nie wchodźcie wyżej!
Potwory odwróciły się jednocześnie, zdumione siłą, a może ponagleniem brzmiącym w głosie druida. Jeden chwycił obluzowany kamień i cisnął nim w Newandera, ale wąwóz był tyleż głęboki, co szeroki, i odłamek skały chybił celu.
– Ostrzegam was ponownie – zawołał druid, któremu bynajmniej nie paliło się do rozlewu krwi. – Nie chcę z wami walczyć, ale nie pozwolę wam dostać się do tego gniazda.
Potwory odpowiedziały zajadłym skrzeczeniem i pluciem. Ich złowróżbne szpony ze świstem cięły powietrze.
– Odejdźcie stąd! – zawołał Newander. Monstra zaskrzeczały i ponownie zaczęły piąć się po skale.
Newander widział już dostatecznie dużo. Su były jego zdaniem zbyt blisko gniazda, aby mógł tracić czas na kolejne ostrzeżenia. Zamknął oczy, ścisnął w ręku święty symbol przedstawiający liść dębu, który nosił zawieszony na rzemyku na szyi, i przywołał burzową chmurę.
Su nie zwracały na niego uwagi, skupione na wypełnionym jajami gnieździe, znajdującym się zaledwie kilkadziesiąt jardów nad nimi.
Druidzi uważają się za strażników natury i obrońców jej porządku. W przeciwieństwie do czarnoksiężników i kapłanów wielu innych sekt, akceptują swoją rolę jako obrońców świata, a moce, z których korzystają, są raczej odpowiedzią na wołanie o pomoc do natury niż manifestacją ich własnej, wewnętrznej potęgi. Właśnie dlatego Newander ponownie przywołał ciężką, czarną chmurę, ogniskując jej gniew.
Potężny grzmot wstrząsnął górami na wiele mil wokoło. Zaskoczony orzeł gwałtownie zanurkował i o mało nie przewrócił Newandera. Kiedy druid odzyskał wzrok, ujrzał, że ściana klifu jest pusta, a gniazdo bezpieczne. Bestie zniknęły, a jedyną oznaką ich istnienia był długi rozbryźnięty ślad, szkarłatna smuga ściekająca po skalnym zboczu i maleńka kępka sierści – być może oderwany ogon, dopalający się na wąskiej półce.
Orzeł uleciał do gniazda, zaskrzeczał radośnie i miękko spłynął w dół, by podziękować druidowi.
– Nie ma za co – zapewnił ptaka. Po rozmowie z orłem poczuł się nieco lepiej i nie żałował już podjętego przez siebie dzieła zniszczenia. Podobnie jak większość druidów, Newander był człowiekiem łagodnego serca i nie lubił stosowania przemocy. Fakt, że chmura odpowiedziała na jego wezwanie, zew, który, jak wierzył, pochodził od samego Silvanusa, utwierdził go w przekonaniu, iż postąpił słusznie, a su nie były zwykłymi drapieżnikami, lecz potworami.
Newander zinterpretował kolejną serię skrzeknięć orła jako zaproszenie do jego gniazda. Druid z chęcią by je przyjął, ale klif, który musiałby przebyć, okazał się przeszkodą zbyt trudną do pokonania, zwłaszcza że do wieczora było już niedaleko.
– Może innym razem – odparł.
Orzeł raz jeszcze zapiszczał doń w podzięce, po czym wyjaśniwszy, że musi jeszcze poczynić pewne przygotowania, zanim wylęgną się młode, pożegnał druida i odleciał. Newander ze szczerym żalem obserwował, jak ptak majestatycznie wzbija się w niebo. Jaka szkoda, że nie posiadał większych umiejętności, dostępnych dla członków jego zakonu. Druidzi wyższego wtajemniczenia, w tym również Arcite i Cleo, potrafili przybierać postacie zwierząt. Gdyby Newander potrafił to samo co oni, mógłby po prostu zrzucić luźne szaty i zmieniwszy się w orła, dołączyć do swego nowego przyjaciela na wysokiej skalistej półce. Poza tym z lotu ptaka obejrzałaby całą zachwycającą panoramę gór i myśl ta napawała go jeszcze większym smutkiem. Wyobrażał sobie ów zapierający dech w piersiach widok, wiatr wyginający skrzydła i wzrok tak ostry, że z odległości mili jest w stanie wypatrzyć polną mysz.
Pokręcił głową, odganiając od siebie żal za tym, czym nie mógł się stać. To był cudowny dzień, lada moment czekał go oczyszczający prysznic, wokoło rozciągały się istne kobierce przepięknych, świeżo rozkwitłych kwiatów, śpiewały ptaki, powietrze pachniało chłodem i świeżością, a za każdym niemal zakrętem wił się górski strumyk z krystalicznie czystą, zimną wodą.
Zdjął odzienie i położył się pod gęstym krzewem, po czym usiadł ze skrzyżowanymi nogami na wysoko położonej, otwartej połaci ziemi, oczekując deszczu. Lunęło jak z cebra, a w uszach Newandera odgłos niezliczonych kropel bijących o kamienie brzmiał niczym najsłodsza melodia natury.
Po burzy nastał wspaniały zachód słońca, szkarłat przeszedł w róż, który wypełnił każdą szczelinę wśród strzelistych szczytów na zachodzie.
– Chyba trochę się spóźnię z powrotem – powiedział do siebie Newander. Wzruszył z rezygnacją ramionami, nie mogąc powstrzymać radosnego chłopięcego śmiechu, cisnącego mu się na usta. – Przecież rano biblioteka będzie nadal stała tam gdzie zawsze – skonstatował, po czym ponownie wdział ubranie, znalazł sobie wygodne miejsce i ułożył się na spoczynek.
* * *
Barjin zawiesił kosz koksowy na trójnogu i włożył do niego specjalną mieszankę drewnianych szczap i bryłek trociczek. Tym razem jednak nie zapalił koksownika, nie był bowiem pewny, ile czasu zajmie mu znalezienie właściwego katalizatora dla klątwy chaosu. Mieszkańcy niższych światów mogą być potężnymi sprzymierzeńcami, ale bywają zwykle nader uciążliwi, wymagając więcej czasu i energii od przywołującego, niż mógł im obecnie zaoferować Barjin.
Z tego samego powodu nie odwijał zawiniętego starannie w czarny materiał kamienia nekromantów. Niektóre typy nieumarłych, podobnie jak istoty z niższych światów, mogą okazać się trudne do opanowania, a kamień nekromantów, podobnie jak wrota stworzone przez czarodziejski kosz koksowy, mógł przywołać najgroźniejszy asortyment potworów, od najniższych w hierarchii, bezmyślnych szkieletów i zombie, po całkiem sprytne duchy.
Mimo glifów i zaklęć ochronnych Barjin czuł się niepewnie, pozostawiając ołtarz i swą drogocenną butelkę pod strażą niezbyt bystrego, osiłkowatego Mullivy’ego. Potrzebował sprzymierzeńca i wiedział, gdzie go znaleźć.
– Khalif – wyszeptał kapłan zła, wyjmując ceramiczną butelkę. Nosił ją ze sobą od lat, na długo zanim znalazł się w Yaasie i zanim „nawrócił się” na wiarę Talony. Urnę z prochami znalazł w starych ruinach, kiedy był jeszcze uczniem u pewnego nieżyjącego już dziś czarnoksiężnika.
Zgodnie z regulaminem terminu Barjin nie powinien uznawać żadnego odkrycia za własne, ale on nigdy nie przestrzegał innych zasad niż te, które sam ustanawiał. Zatrzymał ceramiczną urnę wypełnioną, według zapisków pozostawionych na dołączonym pergaminie, prochami księcia Khalifa – szlachcica, członka pradawnej cywilizacji – i strzegł jej pilnie przez długie lata.
Z początku nie zdawał sobie sprawy z potencjalnej wartości tego znaleziska. Docenił je dopiero wtedy, gdy rozpoczął intensywną naukę magii kleryków. Wówczas pojął, co może zrobić z prochami – potrzebował tylko odpowiedniego biorcy.
Wyprowadził Mullivy’ego na korytarz okolony po obu stronach alkowami, grobowcami stojących najwyżej w hierarchii założycieli Biblioteki Naukowej. W przeciwieństwie do innych grobowców, jakie widział w podziemiach, nie były to otwarte nisze, ale ozdobnie wykonane trumny, ekstrawaganckie, wykładane klejnotami sarkofagi. Nakazując Mullivy’emu, by otworzył pierwszy z nich, mógł mieć jedynie nadzieję, że uczniowie w dawnych czasach nie szczędzili również wydatków na zachowanie zawartości trumien i potrafili balsamować zwłoki.
Mullivy pomimo swojej siły nie był w stanie otworzyć pierwszego sarkofagu – zamek i zawiasy zardzewiały na amen. Lepiej powiodło się żywemu trupowi z drugim, gdyż wystarczyło jedno mocne szarpnięcie, by pokrywa oderwała się i z hukiem wylądowała na ziemi. W tej samej chwili w stronę Mullivy’ego wystrzeliła najpierw jedna, a zaraz potem druga i trzecia macka. Nie wyrządziły mu wprawdzie żadnej szkody, ale Barjin cieszył się, że to zombie, a nie on otworzył wieko.
Wewnątrz znajdował się trupi pełzak, ogromna, przypominająca robaka bestia o ośmiu mackach, których końce ociekały paraliżującą trucizną. Na nieumarłym Mullivym atak nie wywarł najmniejszego wrażenia, a oprócz macek trupi pełzak był praktycznie bezużyteczny.
– Zabij to! – rozkazał Barjin.
Mullivy nieustraszenie ruszył naprzód, zadając potężne ciosy zdrową ręką. Kiedy się wreszcie cofnął, spoczywający na dnie trumny trupi pełzak zmienił się w niemożliwą do rozpoznania masę zmiażdżonych tkanek.
– Ten się nie nadaje – mruknął Barjin, spoglądając na pusty kadłub leżący wewnątrz sarkofagu. W jego głosie nie zabrzmiała nawet najsłabsza nuta konsternacji, bo choć ciało zostało zniszczone przez żarłocznego pełzaka, truchło owinięte było grubym całunem, a to oznaczało, że uczniowie już w tamtych czasach opanowali pewne techniki balsamowania ciał. W tylnej ścianie sarkofagu natrafił na niewielki otwór i całkiem słusznie uznał, że właśnie tą drogą dostał się do środka trupi pełzak, żerował na zwłokach przez wiele miesięcy, a może nawet lat i osiągnął tak wielkie rozmiary, że nie był już w stanie opuścić wnętrza trumny.
Kapłan pociągnął Mullivy’ego, zmuszając go, by ruszył za nim. Szukał innego sarkofagu, takiego, w którego ściankach nie będzie żadnych dziur. Do trzech razy sztuka – jak mówi stare powiedzenie, bowiem Mullivy i Barjin – ten ostatni z pomocą Wrzeszczącej Dziewicy – zdołali roztrzaskać zamek następnej trumny. Wewnątrz, owinięty w pasy całunów, spoczywał doskonale zakonserwowany trup-biorca, którego poszukiwał Barjin.
Kapłan poinstruował Mullivy’ego, aby ten ostrożnie przeniósł truchło do pomieszczenia z ołtarzem – nie chciał dotykać zwłok osobiście – a następnie przestawił sarkofagi, umieszczając ten trzeci, pusty, najbliżej drzwi dawnej pracowni.
Zamknął drzwi za swoim zombie. Nie chciał, by zdekoncentrowały go dźwięki płynące z zewnątrz. Wyjął klerykalną księgę zaklęć, otworzył na rozdziale dotyczącym praktyk nekromantycznych, po czym wydobył kamień nekromantów, uznając, że jego przywoławcze moce mogą okazać się pomocne przy wezwaniu ducha księcia Khalifa.
Śpiew kapłana trwał ponad godzinę i przez cały ten czas Barjin szczypta po szczypcie posypywał popiołem owinięte w całun zwłoki. Kiedy opróżnił ceramiczną urnę, przełamał ją, wycierając do czysta o płótna zakrywające ciało biorcy. Dusza Khalifa tkwiła w całej zawartości urny. Brak choć odrobiny, choćby kilku ziarenek popiołu mógł przynieść fatalne rezultaty.
Barjin przeniósł wzrok na kamień nekromantów, który zaczął jarzyć się dziwnym fioletowoczarnym blaskiem. Kapłan znów spojrzał na mumię i jego uwagę przykuły czerwone iskierki, jak dwa punkciki światła, które pojawiły się za bandażami zakrywającymi oczy trupa. Barjin owinął dłoń czystym płótnem i delikatnie zsunął bandaże. Gwałtownie odskoczył w tył. Mumia wstała.
Patrzyła na kapłana z niepohamowaną nienawiścią, a jej oczy płonęły jak rozżarzone węgle. Barjin wiedział, że mumie, jak większość potworów z tamtego świata, nienawidziły wszystkich żywych istot, a on – przynajmniej w tym momencie – był żywym człowiekiem.
– Cofnij się, Khalifie! – rozkazał, usiłując nadać głosowi maksymalnie władczy ton.
Mumia niezdarnie postąpiła kolejny krok w jego stronę.
– Cofnij się, powiedziałem! – warknął Barjin, zamieniając swój strach w zdeterminowany gniew. – To ja cię ożywiłem i będziesz mi służył, dopóki ja, Barjin, nie pozwolę ci udać się na wieczny spoczynek!
Wydawało mu się, że jego słowa nie wywrą należytego efektu, ale mumia zareagowała i cofnęła się, wracając na poprzednie miejsce.
– Odwróć się! – zawołał, a mumia wykonała polecenie.
Na ustach kapłana zła wykwitł szeroki uśmiech. Wcześniej niejednokrotnie miał do czynienia z mieszkańcami niższych światów i animował proste nieumarłe istoty, takie jak Mullivy, to jednak było dlań prawdziwym wyzwaniem. Zrobił spory krok naprzód.
Przywołał potężnego ducha, dzięki swej mocy wydostał go z grobu i siłą przejął nad nim kontrolę.
Podszedł do drzwi.
– Wejdź, Mullivy – rozkazał miodopłynnym tonem. – Wejdź i przywitaj się ze swoim nowym bratem.
Katalizator
Pikel pokręcił włochatą głową i w dalszym ciągu mieszał w kotle wielką drewnianą warząchwią, podczas gdy Cadderly zastanawiał się nad posępnymi wieściami, które przekazał mu Ivan.
– Dasz radę skończyć kuszę? – zapytał Cadderly.
– Dam – odrzekł Ivan – ale powinienżeś chyba bardziej się martwić o siebie, chłopcze. Przełożonej nie było zbytnio do śmichu, kiedy znalazła swój kobierzec w mojej kuchni. A juże zupełnie zmarsowiała, kiedy zobaczyła, że Pikel ubabrał jeden z rogów sosem do gulaszu.
Cadderly, słysząc to, mimowolnie się skrzywił. Przełożona na Księgach Pertelopa była kobietą tolerancyjną, zwłaszcza jeśli chodziło o Cadderly’ego i jego wynalazki, ale ponad wszystko ceniła swoją kolekcję dzieł sztuki. Kobierzec przedstawiający wojnę elfów należał do jej ulubionych.
– Przepraszam, że napytałem wam biedy – powiedział ze szczerością w głosie Cadderly, choć nieskrywany smutek nie przeszkadzał mu maczać palca w misie, w której Ivan piekł ostatnio ciasto. – Nie sądziłem...
Ivan w mgnieniu oka rozproszył jego zakłopotanie.
– Ni ma sprawy – burknął. – I tak zwalili my wszystko na ciebie.
– Tylko skończ kuszę – rzucił Cadderly i zachichotał niemrawo. – Pójdę do przełożonej Pertelopy i jakoś załagodzę sprawę.
– A może przełożona Pertelopa przyjdzie do ciebie. – Zza pleców Cadderly’ego, od strony kuchennych drzwi, dobiegł kobiecy głos.
Młody uczeń odwrócił się powoli i skrzywił jeszcze bardziej, kiedy obok Pertelopy ujrzał przełożonego Avery’ego.
– A więc posunąłeś się również do kradzieży – zauważył Avery. – Obawiałem się, że twój pobyt w Bibliotece zbliża się ku końcowi, bracie Cadderly, choć owa nieszczęsna konkluzja nie była bynajmniej niespodziewana, zważywszy na twoje dziedzi...
– Musisz mieć możliwość wyjaśnienia swego czynu – przerwała Pertelopa i rzuciła Avery’emu krótkie, posępne spojrzenie. – Niezależnie jednak od tego musisz wiedzieć, że jestem bardzo niezadowolona.
– Chciałem... – wykrztusił Cadderly. – Bo ja zamierzałem...
– Dość! – rzucił chłodno Avery, zmierzywszy wzrokiem najpierw Cadderly’ego, a następnie Pertelopę. – Sprawę kobierca będziesz mógł wyjaśnić później – zwrócił się do Cadderly’ego. – Najpierw wytłumacz mi, dlaczego znalazłeś się tutaj? Nie masz nic do roboty? Wydawało mi się, że wyznaczyłem ci dostatecznie dużo pracy, abyś miał stałe zajęcie przez najbliższy czas, ale jeżeli się myliłem, jestem pewien, że zdołam to jakoś naprawić!
– Mam co robić – odparł z naciskiem Cadderly. – Chciałem tylko zajrzeć do kuchni, aby się upewnić, że dobrze tu posprzątałem i niczego nie przeoczyłem.
Kiedy tylko rozejrzał się wokoło, stwierdził, jak absurdalnie musiało zabrzmieć jego stwierdzenie. Ivan i Pikel nigdy nie utrzymywali kuchni w należytym porządku. Połowa podłogi zasłana była rozsypaną mąką, druga ziołami i rozlanymi sosami. Wszędzie gdzie się tylko dało – na stole, kontuarze czy podłodze – stały zapleśniałe misy, jedne puste, inne na wpół wypełnione zakrzepłym stęchłym jadłem sprzed kilku, kilkunastu, nawet i więcej dni.
Avery zmarszczył brwi, usłyszawszy kłamstwo Cadderly’ego.
– Upewnij się, że należycie wypełniłeś zadanie, bracie Cadderly – mruknął, a jego słowa wręcz ociekały sarkazmem – a potem możesz dołączyć do brata Rufo, który przeprowadza właśnie spis inwentaryzacyjny w piwnicy na wino. Zostaniesz powiadomiony o decyzji, jaką podejmie dziekan Thobicus w związku z twoim ostatnim przewinieniem.
– Wiem, że zamierzałeś zwrócić kobierzec – stwierdziła Pertelopa. – Mogłabym się dowiedzieć, po co w ogóle był ci potrzebny? Mogłeś przecież poprosić.
– Potrzebowaliśmy go tylko na parę dni – odrzekł Cadderly. Spojrzał na Ivana, wskazał ręką szufladę, a krasnolud wysunął ją i wyjął prawie gotową kuszę. – Po to.
Brązowe oczy Pertelopy aż zalśniły na ten widok. Przeszła przez pomieszczenie i nieśmiało wzięła broń z ręki krasnoluda.
– Wspaniała – wyszeptała, poruszona dokładnością wykonanej kopii.
– Dziękuje – odrzekł z dumą Ivan.
– Ojoj! – dodał triumfalnie Pikel.
– Pokazałbym ci to – wyjaśnił Cadderly – ale sądziłem, że zaskoczenie będzie pełniejsze, gdy zobaczysz już gotową kuszę.
Pertelopa uśmiechnęła się ciepło do Cadderly’ego.
– Poradzisz sobie ze zrobieniem jej bez pomocy kobierca? Cadderly pokiwał głową.
– Chciałabym ją zobaczyć, kiedy będzie gotowa – powiedziała Przełożona na Księgach, przybierając nieoczekiwanie chłodny, formalny ton. – Powinieneś był poprosić – skarciła go ostro, po czym rozejrzała się wokół i cichszym tonem dodała: – Nie obawiaj się zbytnio przełożonego Avery’ego. Jest popędliwy, ale złość szybko mu mija. I pomimo tego co mówi, naprawdę cię lubi. A teraz idź już, zajmij się tym, co do ciebie należy.
Barjin przesuwał się od beczki do beczki, obserwując szczupłego mężczyznę, sortującego butelki z winem. Kapłan zła podejrzewał, iż swoją ofiarę – katalizator klątwy chaosu, znajdzie właśnie w piwnicy, i z niemałym zadowoleniem stwierdził, że udało mu się już za pierwszym razem. Kiedy bowiem wszedł na górę po starych, trzeszczących schodach, zgoła nieoczekiwanie napotkał tu pochłoniętego żmudną pracą mężczyznę. Drzwi do niższych lochów były starannie ukryte – niewątpliwie przez wiecznie spragnionego dozorcę – i znajdowały się w solidnie zastawionym beczkami i skrzyniami odległym kącie ogromnego pomieszczenia. Tutejsi kapłani z całą pewnością już dawno zapomnieli o tym przejściu, które zapewniło Barjinowi szybki i łatwy dostęp do piwnic biblioteki.
Jego radość znacznie okrzepła, kiedy przemierzając pomieszczenie, rzucił na mężczyznę kilka sprawdzających uroków. Te same zaklęcia, które w przypadku dozorcy dały dwuznaczne wyniki – Barjin nie wiedział na pewno, czy stary moczygęba będzie odpowiedni dla jego celów, dopóki ochronne glify nie odrzuciły brutalnie nieszczęsnego staruszka od butelki – wobec Kierkana Rufo okazały się bezwzględne. Nie było żadnych wątpliwości. Ten człowiek całkiem utracił swoją niewinność i nie miałby większych szans przy próbie otwarcia magicznej butelki niż stary dozorca.
– Hipokryta – mruknął bezgłośnie Barjin. Ukrył się głęboko wśród cieni, rozmyślając, w jaki sposób mógłby wykorzystać szczupłego mężczyznę.
W piwnicy goście należeli raczej do rzadkości. Barjin nie mógł sobie pozwolić, by nie wykorzystać tak wspaniałej nadarzającej się okazji.
Wciąż jeszcze się zastanawiał, kiedy nieoczekiwanie po schodach zszedł drugi kapłan. Barjin przyjrzał się uważnie młodemu, uśmiechniętemu mężczyźnie o długich, wypływających spod szerokoskrzydłego kapelusza, sięgających do ramion włosach, który podszedł do szczupłego kapłana. Zaklęcia wykrywające jeszcze nie straciły swej mocy, a kiedy Barjin zogniskował je na nowo przybyłym, jego zaciekawienie przerodziło się w otwartą radość.
To był jego katalizator.
Patrzył jeszcze przez chwilę, na tyle długo, by stwierdzić, że pomiędzy tymi dwoma istnieje jakaś waśń, po czym wrócił do ukrytych drzwi. Jego kolejne posunięcie musiało być starannie zaplanowane.
* * *
– Popracujemy wspólnie? – zaproponował Cadderly przesadnym, warkliwym tonem.
Kierkan Rufo na niego spojrzał.
– A masz dla mnie w zanadrzu jakieś nowe sztuczki? Znów chcesz się bawić moim kosztem?
– Twierdzisz, że na to nie zasłużyłeś? – spytał Cadderly. – To ty wszystko zacząłeś, sprowadzając Avery’ego do mojego pokoju.
– Jaka szkoda... taki wspaniały skryba – padła sarkastyczna odpowiedź.
Cadderly już chciał odpowiedzieć, ale ugryzł się w język. Było mu żal Rufa, w gruncie rzeczy gorliwego kapłana. Wiedział, że mistrzowie po jego sukcesie z księgą zaklęć czarnoksiężnika odsunęli Rufa na dalszy plan. Rana była zbyt świeża, aby mogła się już zagoić i ani Cadderly, ani Rufo nie mieli ochoty wspólnie pracować.
Rufo wyjaśnił mu, w jaki sposób dokonuje spisu, aby ich listy się nie pokrywały. Cadderly zauważył kilka możliwości usprawnienia tej pracy, ale ponownie zatrzymał to dla siebie.
– Rozumiesz? – zapytał Rufo, podając mu formularz inwentaryzacyjny.
Cadderly pokiwał głową.
– Dobra metoda – pochwalił.
Rufo odprawił go zdawkowym gestem, po czym powrócił do przerwanego zajęcia.
Błysk światła w odległym kącie przykuł uwagę szczupłego mężczyzny, ale zgasł równie szybko, jak się pojawił. Rufo przekrzywił głowę, uniósł pochodnię i postąpił nieznacznie do przodu. Miał przed sobą całą stertę beczek, ale z boku wyraźnie rysował się szeroki otwór.
– Jest tam kto? – zapytał odrobinę nerwowo. Przyświecając sobie pochodnią, zajrzał w głąb otworu i ujrzał prastare drzwi.
– Co to takiego? – rozległ się głos za jego plecami. Zaskoczony Rufo drgnął gwałtownie, upuścił pochodnię i odskakując w tył, potrącił jedną z beczek. Wcale nie był zadowolony, gdy odwróciwszy wzrok, kiedy ucichł już potworny łoskot, ujrzał przed sobą uśmiechnięte oblicze Cadderly’ego.
– To drzwi – odparł przez zaciśnięte zęby. Cadderly podniósł pochodnię i zajrzał do środka.
– Dokąd mogą prowadzić? – rzucił retoryczne pytanie.
– To nie nasza sprawa – powiedział stanowczo Rufo.
– Oczywiście, że tak – odparował Cadderly. – To przecież fragment biblioteki, a wszystko, co się z nią wiąże, dotyczy również i nas.
– Musimy powiedzieć o tym Avery’emu. Niech on zdecyduje, jaki jest najlepszy sposób na zbadanie tego wejścia – zaproponował Rufo. – A teraz daj mi pochodnię!
Cadderly zignorował go i podszedł do małych drewnianych drzwi. Otworzyły się łatwo, ukazując prowadzące w dół schody. Cadderly ponownie zdumiał się i uradował.
– Znowu wpakujesz nas w kłopoty – poskarżył się stojący za nim Rufo. – Chcesz robić spisy i sprzątać do swoich setnych urodzin?
– Na najniższe poziomy? – rzekł z podnieceniem w głosie Cadderly, ignorując ostrzeżenie. Ponownie przeniósł wzrok na Rufa. Jego oblicze lśniło w blasku pochodni.
Zdenerwowany Rufo cofnął się od mrocznych, dziwnych, widmowych drzwi. Zdawał się nie rozumieć podniecenia towarzysza.
– Najniższe poziomy – powtórzył Cadderly, jakby te słowa miały jakieś znaczenie. – W czasach kiedy zbudowano bibliotekę, większa jej część znajdowała się pod ziemią. Góry Śnieżne były wtedy dziksze, a założyciele biblioteki sądzili, że kompleks podziemny będzie łatwiejszy do obrony. Po ujarzmieniu gór i rozbudowie budynków powoli zaniechano użytkowania najniżej położonych katakumb. Mówiono, że wszystkie wejścia prowadzące na najniższe poziomy zostały zamurowane. – Spojrzał w stroną schodów. – Najwidoczniej to pominięto.
– A więc musimy zawiadomić przełożonego – oznajmił nerwowo Rufo. – Badanie sekretnych przejść nie należy do naszych obowiązków.
Cadderly spojrzał nań z niedowierzaniem, nie pojmował, jakim cudem mężczyzna może być tak dziecinny.
– Powiemy im – potwierdził, zaglądając w głąb cuchnącego kurzem wejścia – w swoim czasie.
* * *
Stojący nieopodal Barjin obserwował dwóch mężczyzn z narastającym nerwowym zaniepokojeniem, zaciskając jedną dłoń na rękojeści swojej okrutnej maczugi. Kapłan zła wiedział, że sporo ryzykuje, przywołując magiczny blask określający położenie drzwi. Gdyby ci dwaj zdecydowali się pójść i opowiedzieć o tym swoim panom, Barjin musiałby przechwycić ich siłą. Nie grzeszył jednak cierpliwością i to właśnie było podstawowym powodem, że na cel swego pierwszego ataku wybrał Bibliotekę Naukową. Zarówno przybycie tu, jak i ujawnienie drzwi było czystym hazardem, niemniej jednak rezultaty, jakie mógł w ten sposób osiągnąć, wydawały się nader kuszące. Nie mógł nie wykorzystać takiej okazji. Gdyby dwaj młodzi kapłani zdecydowali się mimo wszystko wejść w głąb starych katakumb, byłoby to dla Barjina milowym krokiem na drodze do realizacji jego pragnień.
Znikli mu z oczu, przechodząc za barykadę z beczek, więc chyłkiem prześlizgnął się bliżej.
– Schody, choć stare, są całkiem mocne – usłyszał wołanie Cadderly’ego. – I prowadzą w dół. Daleko, bardzo daleko w dół.
Szczupły kapłan, najwyraźniej nastawiony sceptycznie, a może nawet z obawą do pomysłu Cadderly’ego, wycofał się z wnętrza niewielkiej niszy za stertą beczek.
– Przełożony – wymamrotał pod nosem i ruszył gwałtownie w stronę schodów.
Barjin zastąpił mu drogę.
Zanim Rufo zdążył chociażby krzyknąć, kapłan zła rzucił na niego urok. Rufo wbił wzrok w jego ciemne, emanujące hipnotycznym spojrzeniem oczy. Główną siłą charyzmatycznego Barjina w jego studiach nad zaklęciami zawsze były uroki. Przyjęcie wiary Talony nie zmniejszyło jego umiejętności, choć normalnie klerycy Pani Trucizn nie parali się tą odmianą magii. Kierkan Rufo nie był dla niego trudnym przeciwnikiem.
Żadnych trudności nie nastręczyło mu również zaszczepienie w umyśle spętanego potężnym czarem Rufa niezwykle silnych sugestii, diametralnie różnych od jego najgłębszych pragnień.
* * *
Cadderly skradał się wolno w kierunku otwartych drzwi, nie spuszczając wzroku z kuszącej czerni rozciągającej się poza zasięgiem światła jego pochodni. Jakież cuda pozostały tam, na dole, w najstarszych pomieszczeniach Biblioteki Naukowej? – zastanawiał się. Może znajdzie tam dawno zapomniane sekrety, dotyczące założycieli i pierwszych uczniów, którzy zjawili się tu w poszukiwaniu wiedzy?
– Powinniśmy zbadać to przejście. Będziemy pracować tu na dole przez wiele tygodni – powiedział, pochylając się do przodu i zaglądając w głąb schodów. – Nikt się nie dowie, dopóki sami o tym nie powiemy.
Pomimo zżerającej go ciekawości i pragnienia odkrycia otwierających się przed nim tajemnic, Cadderly zachował dość przytomności umysłu, by – kiedy tylko poczuł but poniżej pleców – zrozumieć, że został zdradzony. Schwycił za poręcz schodów, ale zbutwiałe drewno pękło mu w dłoni. Zdołał jeszcze obejrzeć się za siebie i ujrzeć Rufa, przykucniętego w niskim wejściu. Na jego mrocznym, pustym obliczu malował się wyraz osobliwej obojętności.
Pochodnia wypadła Cadderly’emu z ręki, a on sam stoczył się po schodach i z głuchym klapnięciem wylądował na kamiennej posadzce poniżej. Cały świat spowiła nieprzenikniona czerń. Nie słyszał, jak drzwi nad nim zamknęły się z głośnym szczękiem.
* * *
Tego wieczora Rufo wrócił z piwnicy prosto do swego pokoju. Nie chciał się z nikim spotykać ani odpowiadać na żadne pytania. Wciąż jeszcze znajdował się pod wpływem uroku i ostatnie wydarzenia wydawały mu się niespójne i niewyraźne. Jak przez mgłę pamiętał, co zrobił z Cadderlym, aczkolwiek nie był w stanie stwierdzić, czy zdarzyło się to naprawdę, czy też może tylko mu się przyśniło. Pamiętał również, że zatrzasnął i zablokował sekretne drzwi.
Jednak obraz wydawał mu się niepełny. Było tam jeszcze coś – lub ktoś, ukrywający się wśród czerni, poza zasięgiem jego świadomości. Nieszczęśnik nie był w stanie przypomnieć sobie niczego, co wiązało się z Barjinem, pomimo iż bardzo się starał. Był to rezultat przemyślnych instrukcji zawartych w uroku rzuconym nań przez kapłana. W głębi serca Rufa nurtowało dziwne uczucie. Miał wrażenie, że tego wieczora poznał nowego przyjaciela, kogoś kto rozumiał wszystkie jego frustracje i podobnie jak on uważał, że Cadderly jest niegodnym, bezwartościowym człowiekiem.
Świat Barjina
Cadderly obudził się w kompletnych ciemnościach. Nawet kiedy przebierał palcami tuż przed oczami, nie był w stanie dostrzec własnej dłoni. Jednak inne jego zmysły działały bez zarzutu. Czuł woń starego kurzu i zwieszające się wokół niego ze wszystkich stron pajęczyny.
– Rufo! – zawołał, ale echo własnego głosu rozbrzmiewające wśród kamiennych ścian upewniło go, że w ciemnościach prócz niego nie ma nikogo. Podniósł się na klęczki i stwierdził, że ma na całym ciele masę ran i otarć – zwłaszcza z boku głowy, a jego tunika zesztywniała jakby od zaschniętej krwi. Pochodnia leżała obok, a sięgając po nią, Cadderly stwierdził, że żagiew musiała wypalić się już przed wieloma godzinami.
Pstryknął palcami i sięgnął dłonią do pasa. W chwilę potem zdjął nasadę cylindra i ciemności przeciął snop światła. Nawet Cadderly odniósł wrażenie, że w tych tunelach, gdzie od niezliczonych stuleci panował nieprzenikniony mrok, światło było intruzem. Kątem oka dostrzegł tuziny pierzchających w popłochu małych zwierzątek, które najwyraźniej bały się światła. Lepiej, że uciekają, niż gdyby miały czaić się gdzieś tam w ciemności, czekając na niego – pomyślał.
Rozejrzał się wokoło, przyświecając sobie tulejką. Skoncentrował się głównie na znajdujących się opodal niego zniszczonych schodach. Kilka stopni tuż przy zamkniętych drzwiach było nienaruszonych, większość desek jednak została wskutek nagłego upadku Cadderly’ego roztrzaskana w drobny mak. Powrót tą drogą na górę nie będzie łatwy – pomyślał i skierował promień w drugą stronę, by zbadać, co znajdowało się w dalszej odległości. Był w korytarzu, jednym z wielu, które łącząc się i rozgałęziając, tworzyły rodzaj labiryntu albo wielkiego ula. Wywnioskował to, widząc otwory znajdujące się w ścianach po obu stronach. Łuki wspornikowe były niemal identyczne jak w bibliotece powyżej, ale jako wcześniejszy twór architektoniczny jeszcze grubsze i niższe, a wrażenie to pogłębiały potężne warstwy kurzu i pajęczyn, wśród których pełzały rozmaite stworzenia.
Kiedy Cadderly przyjrzał się wreszcie sobie, stwierdził, że tunikę ma zgodnie ze swymi przypuszczeniami pokrytą skorupą zaschniętej krwi. Zauważył, że leżąca obok złamana deska zakończona była ostrymi drzazgami i upstrzona ciemnymi plamami. Młody duchowny powoli, ostrożnie rozpiął tunikę i rozchylił ją, spodziewając się ujrzeć głęboką, otwartą ranę.
Jak się okazało, doznał jedynie kilku niezbyt poważnych zadraśnięć i siniaków. Choć wielu bardziej oddanych kapłanów Deneira nawet w wieku Cadderly’ego było uzdolnionymi uzdrowicielami, on sam nie poświęcił zbyt dużo czasu na naukę sztuk medycznych. Sądząc po śladach na złamanej desce, jego rana była głęboka, a z uwagi na stan tuniki nie ulegało wątpliwości, że stracił sporo krwi. Rana jednak już się zasklepiła, a jeżeli nawet wydawała się poważna, to na pewno nie teraz.
– Rufo? – zawołał ponownie Cadderly, zastanawiając się, czy jego towarzysz zszedł za nim na dół i uleczył go. – Jeżeli nie Rufo, to kto? – zapytał sam siebie półgłosem. W chwilę potem wzruszył ramionami. Ta zagadka absolutnie go przerastała.
Ktoś młody i silny – pogratulował sobie Cadderly – z braku innej, bardziej adekwatnej odpowiedzi. Pozbawiwszy ciało ostatnich ośrodków bólu, dokończył lustracji terenu, zastanawiając się, czy próba zrekonstruowania choć części schodów i dotarcia do drzwi miałaby jakąkolwiek szansę powodzenia. Oświetlił leżące na podłodze szczątki i złożył razem kilka desek. Drewno było potwornie stare i zniszczone – zbyt zniszczone, stwierdził, aby mogło to zostać spowodowane tylko jego upadkiem. Kilka desek zostało rozniesionych na szczapy, jakby ktoś rozmyślnie i wielokrotnie tłukł nimi o ziemię albo o ścianę.
W chwilę później Cadderly porzucił pomysł o wyjściu z pułapki przez piwnicę z winem. Stare, przegnite drewno nie wytrzymałoby jego ciężaru, nawet gdyby zdołał w jakiś sposób sklecić z desek substytut schodów.
– Mogło być gorzej – wyszeptał głośno, wznosząc wyżej świetlistą tuleję i wyjmując z sakwy wirujące dyski. Wziął głęboki oddech, aby się uspokoić i ruszył przed siebie. Każdy kierunek w jego przypadku był równie dobry.
Pełzające stworzenia umykały do mrocznych nor na obrzeżach świetlistego promienia, a Cadderly’emu dreszcz przeszedł po plecach, gdy wyobraził sobie, jak mógłby wyglądać jego marsz w ciemnościach. Ściany w większości korytarzy wzniesione były z cegieł, pękających pod niewiarygodnie olbrzymim ciężarem, w wielu miejscach widać było szerokie szczeliny. Reliefy w korytarzach zniweczył czas, naniesiony przez stulecia kurz zatarł ślady dłuta starego artysty, a przepiękne detale płaskorzeźb przysłonięte zostały przez artystycznie utkane pajęczyny. Gdzieś w oddali Cadderly usłyszał odgłos cieknącej wody, głuche, martwe kap, kap, kap.
– Rytm serca katakumb – wymamrotał ponuro i ta myśl wcale nie dodała mu otuchy.
Maszerował przez wiele minut, usiłując wymyślić logiczny sposób na określenie planu topograficznego tunelu. Budowniczowie pierwotnej biblioteki stanowili zgrany zespół i opracowali starannie cały schemat katakumb, jednak przez kolejne dziesięciolecia ułożenie, cel oraz rozmiary sieci tuneli były modyfikowane w miarę zmieniających się potrzeb górnych partii budowli.
Za każdym razem kiedy Cadderly’emu wydawało się, iż wie, gdzie się znajduje, kolejny załom muru niweczył jego przypuszczenia. Szedł wzdłuż nisko sklepionego, szerokiego korytarza, starając się omijać gnijące skrzynie ustawione wzdłuż ścian. Jeżeli były to pomieszczenia magazynowe – skonstatował – nieopodal powinno znajdować się wyjście – chociażby wjazd dla wozów.
Korytarz kończył się szerokim łukowym sklepieniem, a od niego wychodziły dwa mniejsze tunele – prowadzące w prawo i lewo. Tak gęsto spowijała je pajęczyna, że Cadderly musiał oderwać ze skrzyni jedną z desek, aby przy jej pomocy utorować sobie drogę.
Chodniki za łukowato sklepionym rozgałęzieniem dróg również były murowane, ale o połowę węższe, a droga miała tyle zakrętów, że Cadderly dość mgliście tylko był w stanie określić, pod którą częścią górnego budynku obecnie się znajduje.
Szedł szybko, podążając wiernie za snopem światła i usiłując ignorować zarówno popiskiwanie szczurów, jak i wyimaginowane niebezpieczeństwa czające się po bokach i z tyłu. Z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej narastał w nim lęk. Przesunął tuleją z boku na bok. Stwierdził, że w obu ścianach korytarza znajdowały się mroczne otwory – nisze. Wyobraził sobie, iż są to kryjówki, w których czają się potwory. Odwrócił się powoli, omiatając je snopem światła, i stwierdził, że skoncentrowany na tym, co znajdowało się z przodu, przeoczył jeden rząd podobnych nisz. Dreszcz przeszedł mu po plecach, bo nim jeszcze zajrzał w głąb jednej z nich, przyświecając sobie tulejką, zrozumiał, do czego służyły.
Odskoczył w tył. Odległe kap, kap rytmu serca katakumb nie zmieniło się, ale za to serce w piersi Cadderly’ego zamarło na kilka sekund, bowiem snop światła padł na siedzący szkielet, znajdujący się tuż obok niego. Jeśli te korytarze były magazynami, to zgromadzono w nich całkiem pokaźny zapas makabry! Tam gdzie niegdyś mogły stać skrzynie z żywnością, teraz znajdowały się jedynie zapasy dla padlinożerców. Cadderly dotarł do krypt-tuneli, w których pogrzebano pierwszych uczniów Biblioteki Naukowej.
Szkielet siedział nieruchomo i obojętnie, przyodziany w podarte całuny, kościste dłonie splecione miał na podołku. Z tuzina kątów wewnątrz niszy zwieszały się pajęczyny, zdające się utrzymywać go w wyprostowanej pozycji.
Cadderly stłumił w sobie narastającą zgrozę, upominając się, że są to jedynie zwykłe szczątki, nota bene szczątki wielkich ludzi o ogromnych sercach i nieprzeciętnych umysłach, i że on również któregoś dnia będzie wyglądał jak siedzący przed nim szkielet. Obejrzał się za siebie i naliczywszy cztery nisze po obu stronach korytarza, zaczął zastanawiać się, czy nie powinien zawrócić.
Odegnał jednak od siebie wszystkie lęki, uznając je za irracjonalne, i skupił uwagę na tunelu otwierającym się na wprost niego. Oświetlał środek chodnika, nie chcąc zaglądać do kolejnych alków i poddawać się kolejnym próbom. Mimo to raz po raz popatrywał na boki, próbując przeniknąć wzrokiem ciemność. Wyobrażał sobie, jak głowy szkieletów odwracają się wolno, odprowadzając go wzrokiem. Niektóre lęki trudno w sobie zdławić.
Szuranie rozlegające się za plecami i po lewej stronie Cadderly’ego sprawiło, że sprężył się, unosząc dłoń z gotowymi do rzutu wirującymi dyskami. Instynkt nakazał mu cisnąć bronią, zanim umysł zdołał rozpoznać źródło dźwięku – był to mały szczur przeskakujący po grzechoczącej obluzowanej czaszce.
Gryzoń umknął w mrok i plątaninę pajęczyn, kiedy wirujące dyski z pełną siłą trafiły w chwiejącą się czaszkę. Czaszka również wyprysła w powietrze, odbiła się od tylnej ściany niszy, potoczyła się i z grzechotem zatrzymała pomiędzy nogami siedzącego kościotrupa.
Cadderly zachichotał, rozbawiony własnym tchórzostwem. Echo jego śmiechu szybko przebrzmiało i w pustym korytarzu znów zapanowała cisza, a młodzieniec rozluźnił się... gdy wtem kościotrup sięgnął rękami między nogi i podniósł z ziemi utrąconą głowę.
Cadderly zatoczył się chwiejnie na sąsiednią ścianę – i w tej samej chwili poczuł kościsty uścisk na swoim łokciu. Wyrwał się gwałtownie, cisnął wirującymi dyskami w nowego przeciwnika i obróciwszy się na pięcie, pognał przed siebie, nie zadając sobie trudu, żeby sprawdzić, jakich szkód dokonała jego broń. Kiedy poświecił tuleją w głąb korytarza, ujrzał, że szkielety, które minął, wstały i podążają korytarzem w jego kierunku. Ich oblicza zastygły w upiornych, bezwargich uśmiechach, ręce były szeroko rozłożone, jakby pragnęły powitać przybysza i wciągnąć go jeszcze dalej w głąb swej mrocznej krainy.
Tylko jeden korytarz stał teraz przed nim otworem, więc pognał nim co sił w nogach, usiłując przez cały czas patrzeć przed siebie i zignorować grzechot kości kolejnych szkieletów wypełzających z mijanych przez niego nisz. Mógł mieć jedynie nadzieję, że w pobliżu nie będzie żadnych monstrualnych pająków, kiedy z impetem skręcił w kolejny obwieszony pajęczynami korytarz. Poczuł w ustach smak lepkich nitek i splunął z obrzydzeniem. Niejeden raz potknął się i upadł, ale zaraz wstawał i biegł dalej. Gnał na oślep. Nie wiedział, dokąd zmierza, ale za to doskonale zdawał sobie sprawę z grozy, czającej się za plecami.
Kolejne korytarze. Kolejne krypty. Grzechotanie za jego plecami przybrało na sile i ponownie, tym razem zadziwiająco wyraźnie, usłyszał kap, kap, kap, kapanie wody, wybijającej rytm serca katakumb. Przedarł się przez kolejne zasnute pajęczynami hakowate przejście i jeszcze jedno, aż dotarł do rozwidlenia korytarzy.
Odnóg było trzy. Skręcił w lewo, ale ujrzał, że kościotrupy znajdujące się w tym tunelu wypełzły już ze swoich nisz i zablokowały mu drogę. Pobiegł w prawo – był zbyt przerażony, by rozumować logicznie, i zbyt roztrzęsiony, by uświadomić sobie, że prowadzono go jak po sznurku. Dotarł do kolejnego niskiego, łukowego przejścia i choć zauważył brak pajęczyn, nie miał czasu zastanawiać się, co to mogło oznaczać.
Znalazł się w szerszym i wyższym tunelu, gdzie w niszach nie było przyodzianych w łachmany kościotrupów, ale sarkofagi, istne arcydzieła pokryte ozdobami ze szlachetnych metali i klejnotów. Przyjrzał im się tylko pobieżnie, bowiem na końcu długiego korytarza dostrzegł światełko – nie światło słoneczne, które powitałby z otwartymi ramionami, niemniej jednak światło, wypływające ze szczelin i obluzowanych plomb starych drzwi.
Grzechot kości przybrał na sile, zdając się dobiegać ze wszystkich stron naraz. U stóp Cadderly’ego pojawiła się osobliwa czerwona mgła, która podążała jego śladem i jeszcze pogłębiała cały ten surrealistyczny koszmar. W umyśle młodego kapłana trwała nieustanna walka między rzeczywistością a snem, między zdrowym rozsądkiem a strachem.
Rozwiązaniem pojedynku było owo światło – Cadderly wiedział o tym. Chwiejnie ruszył naprzód, powłócząc nogami, jakby mgła spowalniała jego kroki. Pochylił ramię, zamierzając wyważyć drzwi, by jak najszybciej znaleźć się w jasno oświetlonym pomieszczeniu.
Drzwi skrzypnęły, zanim jeszcze w nie uderzył i wpadł do środka, potykając się i lądując na klęczkach na czystej posadzce. W tej samej chwili drzwi same się zatrzasnęły, pozostawiając upiorne odgłosy kościotrupów i czerwoną mgiełkę w ciemnościach korytarzy. Oszołomiony Cadderly przez chwilę pozostawał w absolutnym bezruchu, usiłując uspokoić rozkołatane serce. Po chwili podniósł się niepewnie i rozejrzał po pokoju. Praktycznie nie zwrócił uwagi na fakt zamknięcia się za nim drzwi, poruszony czystością komnaty, zupełnie niepasującej do reszty lochów.
Rozpoznał to miejsce – musiała tu dawniej być pracownia, podobna w rozkładzie i wystroju do tych, z których nadal korzystano w głównej części biblioteki. Znajdowało się tu kilka małych szafek, stoliki do pracy, dwa wolnostojące, dwustronne regały z książkami, a pod ścianą z prawej strony kosz koksowy oparty na trójnogu. W dwóch uchwytach zatknięte były zapalone pochodnie, a wzdłuż ścian ciągnęły się regały – puste, jeżeli nie liczyć kilku pożółkłych ze starości zwojów oraz małej płaskorzeźby, być może podpórki do książek.
Cadderly najpierw zlustrował kosz koksowy, uważając go za przedmiot niepasujący do całości, ale ostatecznie jego uwagę przykuło to, co znajdowało się dokładnie pośrodku pokoju.
Stał tam długi stół nakryty fioletowoszkarłatnym obrusem, tak długim, że jego fałdy zwieszały się z przodu i po bokach.
Na blacie wzniesione było podium, na nim zaś spoczywała przezroczysta butelka z dużym korkiem, wypełniona jakąś pulsującą czerwono substancją. Przed butelką stała srebrzysta misa – być może z platyny – pokryta wykwintnymi ozdobami i osobliwymi runami.
Cadderly nie zdziwił się ani nie zaniepokoił, zauważywszy niebieskawą mgiełkę zaścielającą posadzkę i płożącą się wokół jego nóg. Cała ta przygoda wydawała mu się w dużej mierze nierealna. Całkiem rzeczowo upomniał się, że przecież nie śpi, to wszystko dzieje się na jawie, ale tępy ból z boku czaszki rodził w nim wątpliwości i przypominał o uderzeniu w głowę podczas upadku. Bardziej jednak zaintrygowany niż zaniepokojony, z wielkim wysiłkiem zmusił się, by wstać i zrobił pierwszy, nieśmiały jeszcze krok w kierunku stołu.
Kapę zdobił ornament w kształcie trójzęba, na którego końcach znajdowały się butelki. Zauważył, że butelki z tkaniny przypominają tę, która stoi na stole. Cadderly sądził, że zna większość symboli i godeł z obszaru centralnych Krain, ale ten był mu zupełnie obcy. Żałował, że nie przygotował sobie zawczasu kilku zaklęć, które pomogłyby mu dowiedzieć się czegoś więcej o tym osobliwym ołtarzu – oczywiście jeżeli to był faktycznie ołtarz. Cadderly uśmiechnął się z własnej głupoty. Rzadko kiedy przygotowywał jakiekolwiek zaklęcia, a jeżeli nawet, to jego umiejętności w zakresie posługiwania się magią kleryków pozostawiały wiele do życzenia. Był bardziej uczniem niż kapłanem, a zanosząc modły do Deneira, czynił to nie tyle z czystego uwielbienia, co raczej z obowiązku.
Kiedy podszedł do stołu, ujrzał, że srebrna misa wypełniona jest jakimś płynem – najprawdopodobniej wodą, choć nie odważył się umoczyć w nim palca. Bardziej zaintrygowany świecącą butelką, w pierwszej chwili w ogóle nie zamierzał zwrócić większej uwagi na misę, lecz odbicie butelki w tym dziwnym, pokrytym runami naczyniu nie wiedzieć czemu przykuło jego uwagę z taką mocą, że nie mógł mu się oprzeć.
Cadderly poczuł, że coś przyciąga go ku temu odbiciu. Podszedł do misy i pochylił się nisko, niemal dotykając twarzą płynu.
W tej samej chwili od środka misy zaczęły rozchodzić się koncentryczne kręgi, jakby ktoś wrzucił do niej mały kamyk. Miast przerwać stan dziwnej, wręcz hipnotycznej koncentracji Cadderly’ego na odbiciu butelki, taniec wody jeszcze ją pogłębił. Światło odbijało się i przetaczało po maleńkich falach, a odbicie wydłużało się i wyginało z boku na bok.
Cadderly w jakiś sposób wiedział, że woda jest przyjemnie ciepła. Miał ochotę się w niej zanurzyć, aby zagłuszyć wszystkie hałasy świata w panującej w głębinie ciszy i nie czuć nic oprócz tego ciepła. Nie mógł jednak przestać myśleć o odbiciu naczynia, kołyszącym się hipnotycznie na powierzchni płynu.
Uniósł wzrok znad misy i spojrzał na butelkę. W głębi duszy czuł, że czegoś tu brakuje i wiedział, że powinien stawić opór dziwnemu uczuciu ciepła i zadowolenia. Przedmioty martwe nie powinny emanować tego typu sugestii.
– Otwórz butelkę – rozległo się nagle w jego głowie. Nie rozpoznał tego łagodnego głosu, ale w jego tonie kryła się obietnica przyjemności. – Otwórz butelkę.
Zanim zdał sobie sprawę z tego, co robi, butelka znalazła się w jego rękach. Nie wiedział, czym jest owo naczynie ani jak i dlaczego wzniesiono tu ten ołtarz. Wyczuwał gdzieś w pobliżu jakieś niebezpieczeństwo, ale nie potrafił określić go dokładniej... Fale przetaczające się wewnątrz srebrnej misy były tak urzekające.
– Otwórz butelkę – rozległo się po raz trzeci.
Cadderly nie był w stanie stwierdzić, czy powinien się oprzeć temu głosowi, a niezdecydowanie osłabiło jego siłę woli. Korek był oporny, ale nie za bardzo i wyjęciu go towarzyszyło głośne – puch! Dźwięk ten rozbrzmiał pod czaszką młodego ucznia jak donośny zew rzeczywistości, ostrzeżenie przed ryzykiem, i sprawił, że Cadderly z miejsca otrzeźwiał, ale było już za późno.
Z butelki wypłynęła chmura czerwonego dymu i szybko rozprzestrzeniła się, spowijając całe pomieszczenie. Cadderly natychmiast zorientował się, że popełnił błąd i chciał zatkać butelkę, ale obserwujący go zza szafki niewidzialny wróg już zaczął działać.
– Stój! – Usłyszał nie znoszące sprzeciwu polecenie z drugiego końca pokoju.
Cadderly już prawie włożył korek do butelki, gdy wtem jego dłonie znieruchomiały. Dym nadal wydostawał się na zewnątrz, a on nie był w stanie nic zrobić, nie mógł nawet mrugnąć okiem – był jak sparaliżowany. Całe jego ciało spowiło uczucie dziwnego odrętwienia, gdy rzucony nań czar zaczął działać. W chwilę później ujrzał wysuwającą się zza swoich pleców rękę, ale nawet nie poczuł, jak wyjmowano mu butelkę z dłoni. Następnie został brutalnie odwrócony i ujrzał przed sobą twarz nieznajomego mężczyzny.
Tamten wymachiwał rękami i śpiewał, choć młody uczeń nie słyszał słów. Rozpoznawał używane przy rzucaniu czarów czarnoksięskie gesty i zrozumiał, że znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jego umysł usiłował zwalczyć pętający ciało paraliż. Wysiłki okazały się płonne.
Cadderly poczuł, że powieki zaczynają mu opadać. W chwilę potem powróciła władza w kończynach, ale niemal jednocześnie cały świat wokół niego spowiła nieprzenikniona czerń. Runął w otchłań i miał wrażenie, że spada bez końca.
* * *
– Pójdź tu, dozorco – zawołał Barjin. Zza tej samej szafki, za którą ukrywał się kapłan, wychynął bladosiny żywy trup.
Barjin przez chwilę przyglądał się swej ostatniej ofierze. Zaintrygowały go wprawdzie świecąca tuleja, wirujące dyski i tuzin innych osobliwych przedmiotów, ale bezwzględnie stłumił w sobie chęć przywłaszczenia sobie któregokolwiek z nich. Potraktował młodego mężczyznę tym samym zaklęciem niepamięci, jakiego wcześniej użył w piwnicy na wino wobec szczupłego, kościstego duchownego. Barjin wiedział, że ten młodzieniec, w przeciwieństwie do swego towarzysza, dysponował potężnym umysłem i wolą, i nawet nieświadomie mógł spróbować przełamać siłę zaklęcia. Brak niektórych przedmiotów przyczyniłby się do przełamania mentalnej blokady i dotarcia do prawdy, co dla kapłana, osamotnionego wobec całej armii wroga, okazałoby się zgubne.
Barjin opuścił dłoń i dotknął swej wygłodniałej maczugi. Może powinien go zabić i przyłączyć do swojej armii nieumarłych, aby młody mężczyzna nie przysporzył mu kłopotów w przyszłości? Natychmiast jednak zrezygnował z tego pomysłu. Jego bogini, Pani Chaosu, nie pochwaliłaby wyeliminowana największej ironii w całej tej sytuacji. Ów młody człowiek posłużył jako katalizator klątwy, niechaj więc ujrzy, jakich zniszczeń dokonał.
– Weź go – polecił Barjin, przekazując Cadderly’ego żywemu trupowi.
Zombie podniósł go z podłogi jedną ręką i bez większego wysiłku.
– I przynieś starą drabinę – dodał Barjin. – Musimy przenieść go z powrotem do piwnicy z winem. Przed świtem czeka nas sporo pracy.
Barjin z zadowoleniem zatarł ręce. Pierwszy komponent rytuału został w łatwy sposób uwolniony. Aby spełnić klątwę i by Biblioteka Naukowa została we właściwy i pełny sposób dotknięta przez Najbardziej Zabójczą Zgrozę, kapłan musiał jeszcze odbyć kilka pomniejszych ceremonii.
Łamigłówka
Z wyrazu twarzy Przełożonego na Księgach Avery’ego oraz aktu, że tuż za nim dreptał Kierkan Rufo, Danica domyśliła się, że Cadderly znów coś zbroił. Odsunęła na bok księgę, którą czytała, i złożyła dłonie na blacie przed sobą.
Avery, zazwyczaj uprzejmy dla gości biblioteki, szybko i bez ceregieli przeszedł do rzeczy.
– Gdzie on jest? – zapytał.
– On? – odparła Danica. Wiedziała doskonale, że Avery’emu chodzi o Cadderly’ego, ale nie podobał się jej jego ton.
– Wiesz... – zaczął głośno Avery, ale nagle zmitygował się, rozejrzał dokoła i zaczerwienił zakłopotany. – Wybacz mi, lady Danico – przeprosił szczerze. – Myślałem tylko... No bo ty... i... – Przestąpił z nogi na nogę i oznajmił: – Ten Cadderly to takie utrapienie!
Danica przyjęła jego przeprosiny z uśmiechem i skinieniem głowy, rozumiejąc, a nawet sympatyzując z uczuciami Avery’ego. Cadderly był niespokojnym duchem, a jak większość organizacji o charakterze religijnym Zakon Deneira opierał się na dyscyplinie.
Bez trudu przypomniała sobie, jak niejednokrotnie czekała na Cadderly’ego o umówionej porze, w określonym miejscu, i po dłuższym czasie zrezygnowana wracała do swego pokoju, sama, przeklinając dzień, kiedy po raz pierwszy ujrzała jego chłopięcy uśmiech i przenikliwe spojrzenie.
Pomimo swoich frustracji młoda kobieta nie mogła powstrzymać osobliwego kłucia pod sercem, które odczuwała za każdym razem, kiedy na niego patrzyła. Nawet teraz, w obliczu narastającego gniewu Avery’ego, uśmiechnęła się na samą myśl o młodym kapłanie. Gdy jednak powróciła do rzeczywistości i spojrzała ponad ramieniem Avery’ego, jej uśmiech zniknął. Ujrzała Kierkana Rufo, przechylonego nieznacznie na bok, tyle tylko, że na jego twarzy, miast łobuzerskiego uśmiechu – jak zawsze kiedy pokonywał rywala, widniał obecnie wyraz głębokiego zatroskania.
Wymienili spojrzenia, a mimowolny grymas zdradził prawdziwe uczucia Daniki wobec tego człowieka. Wiedziała, że był przyjacielem Cadderly’ego (w każdym razie pod pewnym względem) i nigdy nie powiedziała przeciwko niemu złego słowa, ale ani trochę mu nie ufała.
Począwszy od pierwszego dnia pobytu dziewczyny w Bibliotece Naukowej Rufo wielokrotnie czynił jej awanse. Danica z racji swej urody była przyzwyczajona do męskich karesów, ale Rufo wyprowadził ją z równowagi. Kiedy delikatnie mu odmówiła, jeszcze przez dobrą chwilę stał, górując nad nią i wpatrując się w jej twarz tym samym nieobecnym, tępym spojrzeniem. Głowę miał przechyloną na bok, powieki nieruchome. Danica nie wiedziała, co konkretnie było przyczyną, że dała wówczas kosza Rufowi, ale podejrzewała, iż chodziło o jego czarne, głęboko osadzone oczy. Dostrzec w nich można było błyski inteligencji, jak u Cadderly’ego, ale jeśli oczy Cadderly’ego wydawały się przenikliwe, to spojrzenie Rufa było wyraźnie chytre i protekcjonalne. Iskierki w oczach Cadderly’ego migotały radośnie, jakby w poszukiwaniu odpowiedzi na niezliczone tajemnice świata. Rufo również zdradzał inteligencję, on jednak w przekonaniu Daniki pragnął jedynie dominacji.
Nigdy z niej nie zrezygnował, nawet kiedy jej zażyłość z Cadderlym stała się powszechnym tematem rozmów w bibliotece. Rufo nadal usiłował się do niej zbliżyć, ona jednak uparcie trzymała go na dystans. Czasami widywała go kątem oka, gdy siedział po drugiej stronie sali naprzeciw niej, i wpatrywał się w nią, jakby była jakąś szczególnie interesującą, zabawną księgą.
– Wiesz, gdzie on jest? – spytał nieco bardziej stanowczym tonem Avery.
– Kto? – odparta Danica, prawie nie słysząc pytania.
– Cadderly! – zawołał wzburzony Przełożony ma Księgach. Danica spojrzała na niego, zaskoczona tym nagłym wybuchem.
– Cadderly – powtórzył Avery, opanowując się. – Wiesz, gdzie można znaleźć Cadderly’ego?
Danica się zamyśliła. Z uwagi na pytanie i wyraz twarzy Rufa nie wiedziała, czy powinna już zacząć się martwić. Sądziła, że to Avery kieruje poczynaniami Cadderly’ego.
– Nie widziałam go dziś rano – odparła szczerze. – Myślałam, że przydzieliłeś go do pracy w piwnicy na wino, jak twierdzą krasnoludy.
Avery skinął głową.
– Tak było, ale wszystko wskazuje na to, że Cadderly’emu znudziła się ciężka praca. Nie zgłosił się do mnie dziś rano, jak mu kazałem, ani nie było go w jego pokoju, gdy po niego poszedłem.
– A w ogóle był dziś w swoim pokoju? – Ponownie przeniosła wzrok na Kierkana Rufo, obawiając się o Cadderly’ego, a jakiś wewnętrzny głos nakazywał jej wierzyć, że jeśli młody kapłan wpadł w kłopoty, to stało się tak za sprawą Rufa.
Reakcja Rufa nie złagodziła jej podejrzeń. Zamrugał kilkakrotnie – choć Danica nigdy dotąd nie widziała, aby to robił – i z pozoru nonszalancko odwrócił wzrok.
– Nie potrafię powiedzieć – odparł Avery i on również odwrócił się do Rufa, oczekując odpowiedzi.
Kościsty mężczyzna tylko wzruszył ramionami.
– Zostawiłem go w piwniczce z winem – powiedział. – Pracowałem tam na długo przed jego przyjściem. Pomyślałem sobie, że mogę wrócić do pokoju wcześniej od niego.
Zanim Avery zdążył zaproponować, aby udali się do piwnicy i przetrząsnęli ją, Danica minęła go i raźnym krokiem ruszyła w tamtą stronę.
* * *
Ciemność i ciężar. Takie były dwa pierwsze główne odczucia Cadderly’ego: ciemność i ciężar. I ból. Tak, czuł również ból. Nie wiedział, gdzie jest, w jaki sposób znalazł się w tym mrocznym miejscu ani dlaczego nie może się ruszać. Leżał twarzą do dołu na kamiennej posadzce, przygnieciony czymś ciężkim. Kilkakrotnie usiłował krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Miał kłopoty z oddychaniem.
Kiedy leżał, w jego myślach przewijały się wizje szkieletów i grubych pajęczyn, ale nie były one w żaden sposób określone, nie stanowiły części jego wspomnień. Widział je gdzieś – we śnie? – ale nie miał pojęcia, czy to miejsce miało z nimi cokolwiek wspólnego.
I nagle ujrzał błysk pochodni – był odległy, ale zbliżał się, a gdy cienie sczezły, ukazując wysoko puste stojaki, zorientował się, gdzie jest.
– Piwnica na wino – mruknął i w odpowiedzi poczuł dojmujący ból w piersiach. Rufo? Wszystko było szarą plamą. Pamiętał, jak przyszedł tu, aby pomóc Rufowi w pracy, i jak zabrał się do dzieła – a potem nie pamiętał już nic. Wiedział tylko, że pracował sam. Najwidoczniej w trakcie pracy coś mu się przytrafiło, tyle tylko że Cadderly nie był w stanie sobie przypomnieć, jakim sposobem znalazł się w obecnym położeniu.
– Cadderly? – rozległo się wołanie. Głos Daniki. Do ogromnej piwnicy z winem weszła niejedna, ale trzy postacie.
– Tutaj! – wychrypiał resztką sił, lecz jego rzężenie było zbyt ciche, by ktokolwiek mógł je usłyszeć. Pochodnie rozeszły się w różnych kierunkach, czasami znikając Cadderly’emu z oczu, innym razem migocąc w regularnych odległościach, kiedy przesuwały się za otwartymi, wypełnionymi butelkami stojakami.
Cadderly uświadomił sobie, że teraz nawołuje go już cała trójka – Avery, Rufo i Danica.
– Tutaj! – powtarzał tak często, jak tylko był w stanie. Tyle że piwnica była rozległa i podzielona na sektory tuzinami regałów pełnych butelek z winem, i minęło wiele minut, nim jego wołanie zostało wreszcie usłyszane.
Odnalazł go Kierkan Rufo. Wysoki mężczyzna wydał się Cadderly’emu bardziej upiorny niż kiedykolwiek dotąd, gdy na jego kanciastym obliczu rozłożyły się nieregularne cienie. Rufo wydawał się zdziwiony znalezieniem Cadderly’ego. Zaczął rozglądać się wokoło, jakby niepewny, co powinien zrobić.
– Czy mógłbyś... – zaczął Cadderly i przerwał, by zaczerpnąć oddech. – Proszę... zdejmij to... zdejmij to ze mnie.
Mimo to Rufo nadal się wahał, na jego obliczu malowała się konsternacja i zakłopotanie.
– Tutaj! – zawołał w końcu. – Znalazłem go. Cadderly nie wyczuł zbyt wielkiej ulgi w jego głosie.
Rufo odłożył pochodnię i zaczął zdejmować beczki, które przygniatały Cadderly’ego. Kątem oka młody kapłan dostrzegł, jak jego rywal unosi jedną baryłkę w górę i w tej samej chwili pomyślał, że Rufo zamierza spuścić mu ją na głowę. Nagle Danica podbiegła mu na pomoc i pomogła odstawić beczkę na bok.
Zanim na miejsce dotarł Przełożony na Księgach Avery, beczki zostały już usunięte, a Cadderly zaczął się podnosić.
Danica nie pozwoliła mu na to.
– Nie ruszaj się! – rzuciła stanowczo. Jej oblicze było posępne, a brązowe migdałowe oczy bezwzględne i pełne niepokoju. – Nie, dopóki nie obejrzę twoich ran.
– Nic mi nie jest – powiedział z naciskiem Cadderly, ale wiedział, że jego słowa trafiają w próżnię. Danica była przerażona, a kiedy uparta kobieta się boi, mało co jest w stanie ją przekonać.
Cadderly raz jeszcze spróbował się podnieść, ale tym razem powstrzymała go silna dłoń Daniki, naciskająca na punkt witalny w jego karku.
– Potrafię sprawić, abyś przestał się rzucać – obiecała. Cadderly nie wątpił w prawdziwość jej słów. Złożył policzek na splecionych przedramionach i pozwolił, by czyniła, co do niej należało.
– Jak to się stało? – zapytał, podchodząc do nich, pulchny, pokraśniały na twarzy, zasapany Avery.
– Kiedy wychodziłem, liczył butelki – rzucił nerwowo Rufo. Oblicze Cadderly’ego wykrzywił grymas zakłopotania, gdy młody kapłan usiłował wyłowić jakieś fakty z mglistego chaosu wspomnień. Miał niepokojące wrażenie, że Rufo usiłuje go oskarżyć, zaczął się więc zastanawiać, jaką rolę w tym wszystkim odegrał jego rywal. Wrażenie czegoś twardego – buta? – poniżej pleców przemknęło przez jego myśli zbyt szybko, by mogło mieć dlań większe znaczenie.
– Nie wiem – odrzekł szczerze Cadderly. – Po prostu nie pamiętam. Liczyłem... – Tu przerwał i sfrustrowany pokręcił głową. Istnienie Cadderly’ego opierało się na wiedzy, nie lubił nielogicznych łamigłówek.
– I oddaliłeś się – dokończył Avery. – Zacząłeś zwiedzać piwnicę, zamiast pracować.
– Obrażenia nie są zbyt poważne – wtrąciła nagle Danica. Cadderly wiedział, że uczyniła to celowo, by ukoić gniew Avery’ego, i kiedy pomogła mu się podnieść, uśmiechnął się do niej z wdzięcznością. Dobrze było znów stać na własnych nogach, choć Danica musiała przez kilka minut go podtrzymywać.
Jakimś sposobem supozycja Avery’ego nie pasowała do wspomnień Cadderly’ego, czymkolwiek mogły one być. Nie wierzył, że po prostu „się oddalił” i napytał sobie biedy.
– Nie – oznajmił. – To nie tak. Tu coś było. – Spojrzał na Danicę, a potem na Rufa. – Światło? – To słowo obudziło w nim kolejne wspomnienie. – Drzwi! – zawołał nagle.
Gdyby blask pochodni był silniejszy, wszyscy zauważyliby, jak z twarzy Kierkana Rufo odpływa cała krew.
– Drzwi – powtórzył Cadderly. – Za ścianą z beczek.
– Jakie drzwi? – zapytał ostro Avery.
Cadderly zamyślił się przez dłuższą chwilę, ale nie był w stanie odpowiedzieć. Jego potężna siła woli podświadomie walczyła z rzuconym przez Barjina zaklęciem blokady pamięciowej, ale jedyne, co pamiętał, to drzwi, wejście, które dokądś prowadziło. Dokąd, mógł się jedynie domyślać. Postanowił ponownie się tego dowiedzieć, kiedy tylko ominie barykadę, beczek i otworzy je.
Ale drzwi tam nie było.
Cadderly stał przez dłuższą chwilę, patrząc na zakurzone cegły twardej, pełnej ściany.
– Jakie drzwi? – powtórzył zniecierpliwiony przełożony.
– Były tutaj – powiedział Cadderly, usiłując wykrzesać z siebie maksimum pewności i przekonania. Podszedł do ściany i obmacał ją. Ta próba również spełzła na niczym. – Pamiętam... – zaczął nieśmiało. Poczuł rękę wsuwającą się pod jego ramię.
– Zostałeś zraniony w głowę – rzuciła półgłosem Danica. – Po czymś takim można mieć różne halucynacje, ale nie trwają one długo.
– Nie, nie – zaprotestował Cadderly, ale pozwolił, by Danica wyprowadziła go z niszy.
– Jakie drzwi? – zapytał wzburzony Avery po raz trzeci.
– On jest ranny w głowę – wtrąciła Danica.
– Myślałem... – zaczął Cadderly – Ale chyba to mi się tylko przyśniło... – Spojrzał na Avery’ego. – Niemniej jednak to był dziwny sen.
Rozległo się westchnienie ulgi. Rufo.
– Czy nie stało mu się nic poważniejszego? – zapylał z zakłopotaniem, gdy pozostali ze zdziwieniem skupili na nim spojrzenia.
– Raczej nie – odparła Danica, a ton głosu zdradzał jej wewnętrzne podejrzenia.
Cadderly prawie tego nie zauważył, zbyt pochłonięty próbami odświeżenia własnej pamięci.
– Co powinno znajdować się tam na dole? – zapytał nagle.
– Nie twoja sprawa – odrzekł ostro Avery.
W myślach Cadderly’ego znów pojawiły się wizje ożywionych kościotrupów.
– Krypty? – zapytał.
– Nic, co cię powinno obchodzić! – odparł posępnie Avery. – Mam już dość twojej ciekawości, bracie.
Cadderly również był rozdrażniony. Nie podobała mu się łamigłówka, którą przyszło mu rozwiązać. Avery patrzył na niego z jawną wściekłością, ale młodzieniec był zbyt zakłopotany, by mogło go to przestraszyć.
– Ciii – syknął sarkastycznie, przytykając palec do wydętych warg. – Lepiej żeby Deneir, którego edykt mówi o poszukiwaniu wiedzy, nie usłyszał twoich słów.
Twarz Avery’ego poczerwieniała tak bardzo, iż Cadderly nieomal spodziewał się, że lada moment eksploduje.
– Idź do uzdrowicieli – polecił ochrypłym tonem Przełożony na Księgach. – A potem wróć do mnie. Chcę się z tobą zobaczyć. Przygotowałem dla ciebie tysiąc rozmaitych zajęć. – Obrócił się na pięcie i odszedł, a Rufo podążył w ślad za nim, lecz przez całą drogę do schodów raz po raz ukradkiem oglądał się przez ramię.
Danica boleśnie kolnęła Cadderly’ego w poobijane, posiniaczone żebra.
– Nigdy nie wiesz, kiedy należy trzymać język za zębami – syknęła. – Jeżeli będziesz odzywał się w ten sposób do Przełożonego na Księgach, w ogóle przestaniemy się widywać! – Z pochodnią w jednym ręku i obejmując Cadderly’ego drugą, podprowadziła go niezdarnie w stronę odległych schodów.
Cadderly spojrzał na nią, uznawszy, że jest jej winien przeprosiny, ale stwierdził, że dziewczyna z trudem tłumi w sobie śmiech, i zrozumiał, iż nie do końca nie pochwalała jego sarkazmu.
* * *
Barjin patrzył na jednostajną strugę czerwonawego dymu wypływającego z otwartej butelki i przesączającego się przez szczeliny w suficie ku znajdującej się powyżej bibliotece. Zły duchowny wciąż jeszcze miał przed sobą kilka ceremonii, by dopełnić poprzedni rytuał – zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, dokonanymi w Zamczysku Trójcy, ale była to w zasadzie czcza formalność. Najbardziej Zabójcza Zgroza została uwolniona i klątwa chaosu powoli zaczynała działać.
Barjin wiedział, że na wyniki przyjdzie mu tu poczekać dużo dłużej niż w przypadku Haverly’ego w Zamczysku Trójcy. Jak wynikało ze słów Aballistera, wojownik otrzymał sporą dawkę skoncentrowanej substancji prosto w twarz. Produkcja eliksiru była zdecydowanie zbyt kosztowna, by można było wykorzystać ją w takich samych proporcjach przeciwko wszystkim wrogom, dlatego też miksturę w dymiącej butelce znacznie rozcieńczono. Tutejsi kapłani będą przyjmować eliksir stopniowo, z każdą godziną bliżej nieuchronnie czekającej ich zagłady. Barjin nie miał żadnych zastrzeżeń. Wierzył w moc eliksiru i potęgę swojej bogini oraz w to, że on sam pełni rolę jej agenta.
– Zobaczymy, jak ci pobożni głupcy zaczną się zachowywać, kiedy zostaną ujawnione ich prawdziwe emocje – rzucił drwiąco do Mullivy’ego.
Żywy trup naturalnie nie odpowiedział. Stał nieruchomo jak głaz, nie mrugając powiekami. Barjin spojrzał na niego krzywo, po czym przeniósł wzrok na dymiącą butelkę.
– Następne dni będą najniebezpieczniejsze – wyszeptał do siebie. – Potem kapłani już mi się nie przeciwstawią. – Ponownie skierował wzrok na Mullivy’ego i uśmiechnął się złowróżbnie. – Będziemy gotowi – obiecał.
Ożywił już tuziny szkieletów, a ciało Mullivy’ego wzmocnił kolejnymi zaklęciami. No i naturalnie był jeszcze Khalif, najcenniejszy wojownik Barjina, oczekujący na rozkazy kapłana w sarkofagu za drzwiami komnaty z ołtarzem.
Barjin zamierzał dołączyć nowe, jeszcze potworniejsze monstra do swej powiększającej się armii. Najpierw odkryje kamień nekromantów i zobaczy, jakich nieumarłych sojuszników zdoła w ten sposób przywołać. Następnie za radą Aballistera otworzy wrota do najniższych światów i wezwie mniejsze potwory, by służyły mu jako doradcy i zwiadowcy jego powiększającej się siatki zła.
– Niechaj ci głupi kapłani próbują z nami walczyć! – rzekł Barjin, wyjmując z fałd szaty pradawny, zły wolumin, księgę czarnej magii i nekromancji. – Niechaj ujrzą zgrozę, jaka na nich padnie!
Osobliwości
Cadderly siedział przy otwartym oknie, obserwując świt i karmiąc Percivala kokosowo-maślanymi biszkoptami. Tego ranka Lśniące Równiny w pełni zasługiwały na swoją nazwę, bowiem pokryta kropelkami rosy trawa chwytała promienie słońca i odbijała je oślepiającymi refleksami. Słońce pięło się coraz wyżej, a linia światła przesuwała się do podnóża Gór Śnieżnych. Obszar tu i ówdzie pokrywały spłachetki cieni – dolin, a na południu ścieliła się mgła, która nadeszła z doliny Rzeki Impresk nad taflę jeziora na wschodzie.
– Au! – krzyknął Cadderly, odsuwając rękę od wygłodniałej wiewiórki. Percival ugryzł nieco zbyt mocno, przegryzając biszkopt i raniąc go w rękę. Młodzieniec zacisnął wokół zranionego miejsca kciuk i palec wskazujący, aby powstrzymać krwawienie.
Zajęty zlizywaniem resztek kokosa z łapek, Percival zdawał się w ogóle tego nie zauważać.
– Przypuszczam, że to moja wina – przyznał Cadderly. – Nie powinienem się spodziewać, że będziesz zachowywał się racjonalnie, kiedy w grę wchodzą orzechy kokosowe i masło!
Percival zamachał kitą, ale było to jedynie potwierdzenie z jego strony, że w ogóle słuchał słów Cadderly’ego. Młodzieniec ponownie przeniósł wzrok na panoramę za oknem.
Promienie słońca dotarły do biblioteki i choć były tak intensywne, że musiał mrużyć powieki, ich ciepło sprawiło, że poczuł się wręcz wyśmienicie.
– Zapowiada się kolejny piękny dzień – powiedział i w tej samej chwili uświadomił sobie, że spędzi go w mrocznej, zatęchłej piwnicy z winem lub innym równie nieprzyjemnym miejscu, które wyszuka mu Przełożony na Księgach Avery.
– Może udałoby mi się go skłonić, by zlecił mi sprzątanie wokół biblioteki – powiedział Cadderly do wiewiórki. – Mógłbym pomóc staremu Mullivy’emu.
Na wspomnienie dozorcy Percival zapiszczał z ekscytacją.
– Wiem – rzekł pocieszająco Cadderly. – Nie lubisz Mullivy’ego. – Wzruszył ramionami i uśmiechnął się, przypominając sobie, że widział kiedyś, jak stary dozorca, wymachując grabiami, ciskał gromy pod adresem Percivala i innych siedzących wysoko nad nim na gałęziach wiewiórek za to, że zaśmieciły łupinami żołędzi świeżo przez niego oczyszczoną połać ziemi pod drzewem.
– Masz, Percival. – Cadderly przesunął resztę biszkopta na parapet. – Mam sporo spraw do załatwienia, zanim dopadnie mnie Avery.
Pozostawił Percivala siedzącego na parapecie. Wiewiórka nadal zajadała, przeżuwała i oblizywała łapki, pławiąc się w ciepłych promieniach słońca. Najwyraźniej zapomniała już o wszelkich niepokojach związanych z osobą Mullivy’ego.
* * *
– Tyżeś jest głupol! – zawołał Ivan. – Nie możesz być jeden z nich!
– Du – id – odparł gniewnie Pikel.
– Ty myślisz, że cię wezmo? – ryknął Ivan. – Powiedz mu, chłopcze! – zawołał do Cadderly’ego, który właśnie wszedł do kuchni. – Powiedz głupolowi, że krasnoludy nie mogom być druidami!
– Chcesz być druidem? – zapytał z zainteresowaniem Cadderly.
– Ojoj! – zapiszczał szczęśliwy Pikel. – Du – id!
Ivan miał już dosyć. Ścisnął w dłoni rączkę patelni, zamachnął się, rozbryzgując po ziemi niedosmażoną jajecznicę – i smagnął nią w stronę brata. Pikel nie był dość szybki, by uskoczyć, ale zdążył pochylić głowę i tym samym nie doznać żadnych poważniejszych obrażeń.
Ivan, wciąż wściekły, sięgnął po kolejną patelnię, ale Cadderly schwycił go za rękę, by powstrzymać atak.
– Zaczekaj! – krzyknął.
Krasnolud znieruchomiał na chwilę, nawet zagwizdał, by okazać swoją cierpliwość, i nagle wrzasnął:
– Wystarczy! – Po czym popchnął Cadderly’ego tak, że ten wylądował na podłodze. Następnie uniósł patelnię i zaatakował, ale Pikel, uzbrojony w podobną broń, był już przygotowany.
Cadderly czytał wiele opowieści o męstwie i walkach, w których opisywano brzęk metalu uderzającego o metal, nigdy jednak nie kojarzył sobie tego z pojedynkiem dwóch uzbrojonych w patelnie krasnoludów.
Ivan uderzył pierwszy, trafiając Pikela w przedramię. Pikel jęknął i zrewanżował się, waląc Ivana patelnią w czubek głowy. Ten cofnął się o krok, usiłując opanować świat, który nagle zawirował mu przed oczami. Spojrzał w bok na zasłany masą różności stół i coś – niewątpliwie cios w głowę – podsunęło mu doskonały pomysł. Pikel również się uśmiechnął.
– Garnki? – zapytał Ivan.
Pikel gorliwie pokiwał głową i obaj podeszli do stołu, by wybrać odpowiednie dla siebie naczynie. Wszędzie walały się resztki jadła, wysypane bądź wylane z garnków, które okazały się zbyt duże lub zbyt małe. W chwilę potem jednak bracia znów stanęli naprzeciw siebie, uzbrojeni w wierne patelnie i zaopatrzeni w garnce, z których wypływały jeszcze resztki wczorajszego gulaszu.
Cadderly przyglądał im się z niemym zdumieniem, nie do końca pewny, jak powinien zareagować. Chwilami wydawało się to nawet i śmieszne, gdyby nie coraz większe guzy i sińce, jakie poczęły wykwitać na ciałach obu krasnoludów. Cadderly wcześniej niejeden raz miał okazję oglądać sprzeczających się braci i, rzecz jasna, po krasnoludach można było spodziewać się wszystkiego, ale to, nawet jak na Pikela i Ivana, wydawało się zbyt dzikie i brutalne.
– Przestańcie! – zawołał młody kapłan. W odpowiedzi Pikel cisnął tasakiem, który o włos minął głowę Cadderly’ego i na cal pogrążył się w dębowych drzwiach tuż obok niego. Cadderly z niedowierzaniem patrzył na narzędzie mordu, które wciąż jeszcze drżało wskutek impetu, z jakim je rzucono, i zrozumiał, iż działo się tu coś złego, coś bardzo, bardzo złego. I piekielnie niebezpiecznego.
Mimo to młody kapłan nie poddał się. Zmienił jedynie taktykę.
– Znam lepszy sposób walki! – zawołał, podchodząc ostrożnie do krasnoludów.
– Ech? – zapytał Pikel.
– Lepszy sposób? – dodał Ivan. – Na walkie?
Ivan wydawał się przekonany. Za to Pikel, który wygrywał w pojedynku na naczynia kuchenne, natychmiast wykorzystał chwilę wahania brata, aby natrzeć nań ze zdwojoną siłą. Patelnia ze świstem zatoczyła szeroki hak i gruchnęła Ivana w łokieć, pozbawiając krasnoluda równowagi. Pikel wiedział, że uzyskał sporą przewagę i zamierzał ją wykorzystać. Jego złowieszcza patelnia uniosła się do kolejnego ciosu.
– Druidzi nie walczą metalową bronią! – zawołał Cadderly.
– Oo – powiedział Pikel, a jego ręka zawisła w powietrzu. Bracia spojrzeli po sobie nawzajem, wzruszyli ramionami i cisnęli tak garnki, jak i patelnie na ziemię.
Cadderly musiał myśleć intensywnie. Jednym ruchem ręki oczyścił fragment drugiego stołu.
– Usiądź tu – poprosił Ivana, podsuwając mu stołek. – A ty tutaj – rzekł do Pikela, wskazując drugi stołek, naprzeciw Ivana. – Oprzyjcie łokcie prawych rąk na stole – wyjaśnił.
– Siłowanie na rękie? – prychnął z niedowierzaniem Ivan. – Daj mię z powrotem mojom patelnie!
– Nie! – krzyknął Cadderly. – Nie. To lepszy sposób, prawdziwy sprawdzian siły.
– Ba! – prychnął Ivan. – Rozłożem go!
– Och? – rzucił Pikel.
Złączyli prawe dłonie i zaczęli się siłować, zanim jeszcze Cadderly zdążył sprawdzić, czy dobrze ułożyli ręce, albo dać znak rozpoczęcia pojedynku. Przyglądał im się przez chwilę, w głębi duszy chciał zostać i zobaczyć, jaki będzie wynik walki, ale bracia dysponowali jednakową siłą i, jak stwierdził Cadderly, ich zawody mogły trochę potrwać. Usłyszał innych kapłanów przechodzących obok otwartych kuchennych drzwi – nadeszła pora południowej kań tyczki. Niezależnie od sytuacji nie mógł ponownie spóźnić się na ceremonię. Patrzył jeszcze przez chwilę, aby upewnić się, że walczący są pochłonięci pojedynkiem, po czym pokręcił głową z zakłopotaniem i odszedł. Znał Ivana i Pikela jeszcze z dziecinnych lat i nigdy dotąd nie widział, by któryś z nich podniósł rękę na drugiego. Jakby tego było za mało, tasak, wciąż tkwiący w drzwiach, stanowił jawny dowód, iż działo się tu coś nietypowego i przerażającego zarazem.
* * *
Głos brata Chaunticleera zabrzmiał jak zawsze z pełną mocą, wypełniając wielką salę idealnym tonem, zaś dusze zebranych uczniów i kapłanów uczuciem szczerego zadowolenia, jednak najbardziej spostrzegawczy spośród zgromadzonych, w tym również i Cadderly, rozglądali się wokoło, jakby zauważyli, że w śpiewie Chaunticleera czegoś brak. Tonacja była nienaganna, podobnie jak słowa, ale w sile pieśni wyraźnie czegoś ubyło.
Chaunticleer nie zwracał na nich uwagi. Wykonywał jak zawsze te same pieśni, które śpiewał w południe od dobrych kilku lat. Tym razem był rzeczywiście wewnętrznie rozbity. W wyobraźni znajdował się teraz nad rzekami płynącymi u podnóża gór, których poziom wód podniósł się po wiosennych roztopach, a w wartko mknących falach roiło się od srebrzystych pstrągów i łososi. Powiadano, że łowienie ryb było drugą po śpiewie pasją brata Chaunticleera. Obecnie kapłan przekonał się, że kolejność jego zamiłowań w rzeczywistości mogła wyglądać nieco inaczej.
I wtedy to się stało.
Brat Chaunticleer zapomniał słów.
Zakłopotany, stał na podium wielkiej sali, podczas gdy w jego myślach nieodparte wizje płynącej wody i skaczących wysoko ryb bezlitośnie spychały pieśń na drugi plan.
W sali zaczęto szeptać, usta słuchających otwarły się w wyrazie niedowierzania. Dziekan Thobicus, który nigdy nie przejawiał zbyt wylewnych emocji, spokojnie podszedł do podium.
– Kontynuuj, bracie Chaunticleerze – powiedział łagodnym, kojącym tonem.
Chaunticleer nie mógł śpiewać dalej. Pieśń Deneira nie mogła równać się z radosnym odgłosem trzepoczącego pstrąga.
Szepty zmieniły się w stłumione chichoty. Dziekan Thobicus odczekał kilka chwil, po czym mruknął coś do Avery’ego, a ten, najwyraźniej bardziej wstrząśnięty od swego przełożonego, nakazał zebranym, aby się rozeszli. Chciał jeszcze zadać kilka pytań Chaunticleerowi, ale śpiewającego kapłana już nie było – pobiegł co sił w nogach po swój szpagat i haczyk.
* * *
Cadderly wykorzystał zamieszanie w wielkiej sali, aby umknąć przed czujnym okiem Avery’ego. Senny poranek spędził na szorowaniu podłóg, ale skończył tę czynność i miał wolne – przynajmniej dopóki Avery nie przyłapie go na próżnowaniu i nie zleci nowego zajęcia. Avery był teraz zajęty, usiłując stwierdzić, co się stało z Chaunticleerem. Jeżeli Cadderly właściwie oszacował powagę sytuacji, Przełożony na Księgach będzie jeszcze przez jakiś czas zajęty śpiewakiem. Powszechnie uważano Chaunticleera za jednego z najbardziej oddanych kapłanów Deneira, a jego największym obowiązkiem, jego jedynym prawdziwym zajęciem było odśpiewanie południowej kantyczki.
Cadderly również był zaniepokojony wydarzeniami, które miały miejsce podczas ceremonii, zwłaszcza po swojej porannej wizycie u krasnoludów. Bardziej niepokojąca niż kłopoty Chaunticleera z odśpiewaniem dwóch pieśni była nieobecność Daniki na zgromadzeniu. To prawda, że nie należała do zakonu Deneira ani Oghmy, a tym samym nie musiała uczestniczyć w kantyczce, ale prawie zawsze na nią przychodziła, a jeżeli miało jej nie być, zazwyczaj informowała o tym Cadderly’ego. Co więcej, Kierkan Rufo również nie pojawił się w wielkiej sali.
Jako że biblioteka główna znajdowała się na parterze, nieopodal wielkiej sali, Cadderly postanowił od niej właśnie rozpocząć swe poszukiwania. Szedł szybko, a dręczące go podejrzenia sprawiły, że jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Usłyszawszy jęk dochodzący z bocznego korytarza, stanął jak wryty. Wyjrzał zza załomu muru, by ujrzeć przytrzymującego się ściany, schodzącego po schodach Kierkana Rufo. Młodzieniec wydawał się na wpół przytomny. Twarz miał zalaną krwią i przy każdym kroku z trudem zachowywał równowagę.
– Co się stało? – zapytał Cadderly, podbiegając, by mu pomóc. W oczach Rufa wykwitły dzikie iskierki i brutalnie odbił w bok wyciągnięte ku niemu ręce Cadderly’ego. Ten ruch sprawił, że stracił równowagę i bezwładnie stoczył się po kilku ostatnich stopniach, wypadając na korytarz.
Sposób, w jaki Rufo padał, sporo wyjaśnił młodemu kapłanowi. Rufo wyciągnął, by się przytrzymać, tylko jedną rękę, tę samą, którą odtrącił dłonie Cadderly’ego, jego drugie ramię zwisało wiotkie i bezwładne wzdłuż boku.
– Gdzie ona jest? – zapytał nagle zaniepokojony Cadderly.
Złapał Rufa za kołnierz, pomimo iż młody mężczyzna stanowczo zaprotestował, po czym bezceremonialnie postawił go na nogi. Zbliżył twarz do jego rozbitego oblicza. Z nosa Rufa, bez wątpienia złamanego, ciurkiem płynęła krew. Jedno oko było fioletowe, nabrzmiałe i prawie zamknięte. Miał jeszcze masę innych sińców i guzów, a sposób, w jaki się skrzywił, kiedy Cadderly go podniósł, wskazywał, że otrzymał również solidny cios w żołądek lub trochę niżej.
– Gdzie ona jest? – powtórzył Cadderly.
Rufo zgrzytnął zębami i uciekł spojrzeniem. Cadderly siłą odwrócił mu głowę w swoją stronę.
– Co ci jest? – rzucił ostro. Rufo splunął mu w twarz.
Cadderly stłumił w sobie chęć wyrżnięcia go w zęby. W jego przyjaźni z Rufem zawsze istniał pewien element napięcia, rywalizacji, który przybrał na sile z chwilą przybycia Daniki do biblioteki. Cadderly, który był lubiany przez dziewczynę i przeważnie cieszył się u mistrzów dobrą opinią, zdał sobie sprawę, że choć często denerwował Rufa, ten nigdy dotąd nie okazał mu równie jawnej wrogości.
– Jeżeli zrobiłeś coś Danice, wrócę i znajdę cię – ostrzegł Cadderly, choć uznał tę myśl za wielce nieprawdopodobną. Puścił przesiąkniętą krwią tunikę swego rywala i wbiegł po schodach na górę.
Krwawy szlak Rufa doprowadził go do południowego skrzydła drugiego piętra, gdzie mieściły się pokoje gościnne. Pomimo że mu się spieszyło, zatrzymał się gwałtownie, kiedy usłyszał okrzyki dobiegające z pokoju Histry. W pierwszej chwili uznał, że kapłance Sunę coś grozi, ale kiedy wyciągnął dłoń w stronę klamki, zorientował się, że płynące z wnętrza odgłosy to bynajmniej nie okrzyki bólu.
Pognał w głąb korytarza, zbyt zmartwiony, by poczuć zażenowanie. Krwawy szlak prowadził zgodnie z jego obawami do drzwi pokoju Daniki. Cadderly zapukał głośno i zwołał.
– Danico?
Bez odpowiedzi.
– Danico? – załomotał głośniej. – Jesteś tam? Nadal brak odpowiedzi.
Cadderly nastawił bark i bez trudu poradził sobie z drzwiami. Nie były zamknięte na klucz.
Danica stała nieruchomo jak posąg pośrodku małego pokoju, na grubym, miękkim dywanie, na którym ćwiczyła. Obie ręce trzymała rozłożone przed sobą w pozycji medytacyjnej i nawet nie zdawała sobie sprawy, że ktoś wszedł do pokoju. Była skupiona na znajdującym się przed nią kamiennym bloku opartym na dwóch drewnianych kozłach.
– Danico? – spytał ponownie Cadderly. – Nic ci nie jest? – Podszedł do niej niepewnie.
Danica odwróciła głowę i spojrzała na niego tępym wzrokiem.
– Oczywiście – odparła. – Dlaczego miałoby mi coś być? Jej jasne włosy były mokre od potu, a dłonie pokryte zakrzepłą krwią.
– Właśnie widziałem Kierkana Rufo – stwierdził Cadderly.
– Ja również – powiedziała spokojnie Danica.
– Co mu się stało?
– Wpychał łapy tam, gdzie nie powinien – rzuciła obojętnym tonem, powracając spojrzeniem do kamiennego bloku. – Powstrzymałam go.
To zupełnie nie miało dla Cadderly’ego sensu. Rufo robił głupie miny i gapił się jak cielę na malowane wrota, ale nie był na tyle głupi, aby otwarcie próbować osiągnąć coś z Danica.
– Rufo cię zaatakował? – zapytał.
Danica roześmiała się histerycznie i to jeszcze bardziej zaniepokoiło młodego kapłana.
– Próbował mnie dotknąć, już mówiłam.
Cadderly podrapał się po głowie i rozejrzał wokoło, szukając śladów, które powiedziałyby mu coś więcej na temat niedawnego zdarzenia. Nie mógł uwierzyć, że Rufo zdecydował się zaryzykować otwarte zaloty wobec Daniki, ale jeszcze bardziej zadziwiła go jej reakcja. Była opanowaną i zdyscyplinowaną wojowniczką. Nie spodziewał się, że Danica postanowi dać Rufowi tak solidny wycisk.
– Mocno go pobiłaś – powiedział, pragnąc usłyszeć wyjaśnienie.
– Wyliże się. – To była jej jedyna odpowiedź.
Cadderly schwycił ją za rękę, chcąc odwrócić do siebie. Danica była za szybka. Gwałtownym ruchem ręki w przód i w tył uwolniła się z uścisku, po czym złapała go za kciuk i odgięła palec do tyłu, nieomal powalając młodzieńca na kolana. Samo jej gniewne spojrzenie wystarczyłoby, aby zniechęcić Cadderly’ego i zmusić go do cofnięcia się. Był prawie pewien, że za chwilę dziewczyna złamie mu palec.
Nagle oblicze Daniki złagodniało, jakby dopiero teraz rozpoznała stojącego tuż obok niej mężczyznę. Puściła jego kciuk i ująwszy delikatnie za głowę, przyciągnęła do siebie.
– Och, Cadderly! – zawołała pomiędzy pocałunkami. – Zrobiłam ci krzywdę?
Cadderly odsunął się na odległość ramienia i przez dłuższą chwilę przypatrywał dziewczynie. Wyglądała normalnie, jeżeli nie liczyć krwi Rufa na jej rękach i osobliwego, pełnego zniecierpliwienia spojrzenia.
– Piłaś wino? – zapytał.
– Oczywiście, że nie – odparła Danica, zdumiona tym pytaniem. – Wiesz, że wolno mi wypić tylko jeden kieliszek... – urwała, a jej spojrzenie znów stało się zimne i gniewne. – Wątpisz w moją lojalność wobec przysięgi? – rzuciła gwałtownie.
Zbity z tropu Cadderly zmarszczył brwi.
– Zostaw mnie samą.
Ton jej głosu był poważny, a kiedy zakłopotany Cadderly nie zareagował dostatecznie szybko, podkreśliła wagę swoich słów. Stała zaledwie o dwie stopy od kapłana, ale wykonała błyskawiczne kopnięcie i wznosząc stopę na wysokość jego twarzy, przesunęła nią groźnie w przód i w tył. Cofnął się.
– Co się z tobą dzieje? – zapytał. Oblicze Daniki ponownie się rozluźniło.
– Mocno dołożyłaś Rufowi – stwierdził Cadderly. – Jeżeli próbował, no wiesz...
– Przerwał mi! – ucięła Danica. – On... – Przeniosła wzrok na głaz, a następnie na Cadderly’ego. Znów wydawała się wściekła. – A teraz ty mi przeszkadzasz.
Cadderly roztropnie cofnął się o dalszych kilka stóp.
– Pójdę sobie – obiecał, spoglądając na głaz – jeżeli mi powiesz, w czym ci przeszkodziłem.
– Jestem prawdziwą uczennicą Wielkiego Mistrza Penpahga D’Ahna! – zawołała Danica, jakby to wszystko wyjaśniało.
– Oczywiście, że tak – rzekł Cadderly. Jego słowa uspokoiły dziewczynę.
– Nadszedł czas na Gigel Nugel – powiedziała. – Żelazną Czaszkę, ale nikt nie może przerywać mi koncentracji!
Cadderly przez chwilę patrzył na kamienny blok – dużo większy niż ten na rycinie Penpahga D’Ahna – po czym przeniósł wzrok na delikatne oblicze Daniki, usiłując, aczkolwiek bezskutecznie, przełknąć zasłyszaną informację.
– Zamierzasz rozbić głową ten głaz?
– Jestem prawdziwą uczennicą – zaprotestowała Danica. Cadderly o mało nie zemdlał.
– Nie rób tego – rzucił błagalnie, wyciągając rękę w stronę mniszki.
Widząc jej natychmiastową reakcję, czym prędzej się cofnął.
– Jeszcze nie – dodał błagalnie. – To wielkie wydarzenie w historii biblioteki. Trzeba o tym powiadomić dziekana Thobicusa. Moglibyśmy urządzić publiczny pokaz.
– To prywatna sprawa – odparła – a nie widowisko urządzone ku uciesze niewiernych.
– Niewiernych? – wyszeptał i w tej osobliwej chwili wiedział, że to określenie idealnie do niego pasuje, ale z innych powodów niż różnice w wierze pomiędzy nim a Danica. Musiał myśleć intensywnie. – Ale – improwizował – z całą pewnością takie zdarzenie powinno mieć miejsce w obecności świadków i musi być należycie zarejestrowane.
Danica spojrzała nań z zaciekawieniem.
– Dla przyszłych uczniów – wyjaśnił. – Kto za sto lat przybędzie tu, by studiować dzieła Wielkiego Mistrza Penpahga D’Ahna? Czyż uczniowie ci nie będą chcieli również skorzystać z zapisków dotyczących praktyk i sukcesów Wielkiej Mistrzyni Daniki? Nie, w tej sytuacji nie możesz zachować się egoistycznie. To na pewno byłoby niezgodne z naukami Penpahga D’Ahna.
Danica zastanowiła się nad jego słowami.
– To byłoby egoistyczne – przyznała.
Ale to tylko wzmogło zaniepokojenie Cadderly’ego. Teraz nie miał już wątpliwości, że w bibliotece dzieje się coś niezwykłego. Coś strasznego. Danica miała bystry umysł i nigdy nie dałaby sobą równie łatwo manipulować.
– Zaczekam, aż poczynisz wszelkie konieczne przygotowania – potwierdziła. – Ale niezbyt długo! Nadszedł czas na Żelazną Czaszkę! Wiem, że to prawda. Jestem prawdziwą uczennicą Wielkiego Mistrza Penpahga D’Ahna.
Cadderly nie wiedział, co zrobić. Czuł, że jeśli stąd wyjdzie, Danica powróci do przerwanej czynności. Rozejrzał się wokoło. W końcu jego spojrzenie padło na łóżko dziewczyny.
– Byłoby najlepiej, gdybyś odpoczęła – zaproponował. Danica spojrzała na łóżko, potem na Cadderly’ego i jej twarz wykrzywił osobliwy grymas.
– Mam ochotę na coś innego, lepszego od wypoczynku – zamruczała, podchodząc bliżej. Gwałtowność jej nieoczekiwanego pocałunku osłabiła kolana Cadderly’ego obietnicą wielu cudownych chwil.
Ale nie w taki sposób. Upomniał się, że z Danica coś jest nie w porządku – a zresztą nie tylko z nią, ale ze wszystkimi innymi, w całej bibliotece.
– Muszę już iść – powiedział, odsuwając się od niej – do dziekana Thobicusa, aby zająć się przygotowaniami. Teraz odpocznij. Będziesz potrzebować więcej sił.
Danica puściła go niechętnie, szczerze rozdarta pomiędzy dręczącym ją pragnieniem spełnienia obowiązku i potrzebą miłości.
* * *
Nieomal powłócząc nogami, Cadderly zszedł na pierwszy poziom. Korytarze były niepokojąco puste i ciche. Nie bardzo wiedział, dokąd powinien się udać. Miał w bibliotece niewielu bliskich przyjaciół – nie mógł udać się ze swoim problemem do Kierkana Rufo, a z obawy przed spotkaniem z Averym musiał trzymać się z daleka od pokojów i pracowni dziekana Thobicusa czy innych przełożonych.
Koniec końców wrócił do kuchni, gdzie Pikel i Ivan, niemal nieprzytomni ze zmęczenia, nadal uparcie siłowali się na ręce. Cadderly wiedział, że krasnoludy są silne i zacięte, ale minęła prawie godzina, odkąd rozpoczęli swój pojedynek.
Kiedy podszedł bliżej, kręcąc głową z niedowierzaniem, mógł na własne oczy przekonać się o ich zaciętości. Ich ręce pokryte były sińcami z popękanych żył, a całe ciała dygotały od niesłabnącego, stałego napięcia, mimo to jednak bracia nadal nieubłaganie patrzyli sobie wzajemnie w oczy.
– Położem cię! – wycedził Ivan.
Pikel warknął w odpowiedzi i wzmógł napór.
– Przestańcie! – rzucił ostro Cadderly.
Obaj bracia unieśli głowy. Dopiero teraz zorientowali się, że ktoś wszedł do kuchni.
– Mogie go pokonać – zapewnił Cadderly’ego Ivan.
– Dlaczego walczycie? – spytał Cadderly, sądząc, że żaden z nich nie będzie tego pamiętał.
– Byłeś tu – odrzekł Ivan. – To żeś widział, że on zaczoł.
– Och? – wtrącił sarkastycznie Pikel.
– Ale co zaczął? – zapytał Cadderly.
– Bójkę! – warknął rozdrażniony Ivan.
– Jak?
Ivanowi skończyły się odpowiedzi. Spojrzał na Pikela, który tylko wzruszył ramionami.
– A więc dlaczego walczycie? – zapytał ponownie Cadderly, nie spodziewając się w głębi duszy odpowiedzi.
Oba krasnoludy jednocześnie przerwały pojedynek i usiadły spokojnie, przyglądając się sobie nawzajem.
– Mój ty bracie! – zawołał nagle Ivan, przeskakując nad stołem. Pikel złapał go w locie, a ich uściski i poklepywania okazały się równie silne, jak podczas niedawnych zapasów na rękę.
Ivan, pałając ze szczęścia, odwrócił się do Cadderly’ego.
– To je mój brat – oznajmił.
Cadderly wysilił się na uśmiech, podejrzewając, że to może być najlepszy sposób na ułagodzenie krasnoludów, który wcześniej sprawdził się z Danicą.
– Już niedługo kolacja. – Tyle tylko musiał powiedzieć.
– Kolacja? – ryknął Ivan.
– Ojoj! – dodał Pikel i w chwilę później oba krasnoludy jak brodate tornada zaczęły krzątać się po kuchni, przygotowując wieczorny posiłek.
Cadderly odczekał jeszcze kilka minut, aby upewnić się, że walka nie rozgorzeje na nowo, po czym wyszedł z kuchni, aby sprawdzić, jak przedstawia się sytuacja u Daniki.
Znalazł jaw jej pokoju. Spała. Nakrył ją starannie kocem, po czym podszedł do głazu, zastanawiając się, w jaki sposób mógłby go stąd usunąć.
– Jak się w ogóle tu dostałeś? – zapytał, wpatrując się w ciężki blok. Aby go ruszyć, potrzeba było co najmniej dwóch silnych ludzi, a na schodach nawet trzech miałoby kłopot ze zniesieniem go. Teraz Cadderly chciał jedynie usunąć głaz z kozłów, zrzucić go na podłogę, aby powstrzymać Danicę przed dokonaniem próby techniki Żelaznej Czaszki. Podszedł do łóżka i wybrał najmocniejsze koce. Związał je razem, owinął wokół kamienia, a końce spuścił przez nisko zwieszającą się belkę stropową pod sufitem.
Schwycił je i zawisnąwszy w powietrzu, uderzył nogami w stojaki. Drewniane kozły przechyliły się, po czym przewróciły, belka stropowa skrzypnęła w wyrazie protestu, ale przeciwwaga Cadderly’ego sprawiła, że wielki głaz spokojnie i cicho znalazł się na ziemi.
Używając nóg kozłów jako dźwigni, zdołał wydobyć koce spod kamienia. Następnie ponownie otulił Danicę i wyszedł z pokoju. Myślał intensywnie, usiłując znaleźć jakieś logiczne wyjaśnienie wszystkich nielogicznych zdarzeń, jakie miały miejsce tego dnia.
* * *
To był cudowny dąb, doprawdy wspaniałe drzewo. Newander, wspinając się coraz wyżej, łagodnie pieścił jego pień i kolejne gałęzie. Widok z samej góry był urzekający, panorama, która sprawiała, że po plecach druida raz po raz przechodziły przyjemne, ciepłe ciarki. Był zadowolony. Jednak kiedy odwrócił się, by spojrzeć na góry na południowym zachodzie, uśmiech błyskawicznie znikł z jego warg.
W oddali dostrzegł Bibliotekę Naukową, ledwie widoczną, kanciastą budowlę. Nie zamierzał przebywać poza biblioteką tak długo – pomimo swobody i indywidualności, jaką oferował ich zakon, wiedział, że Arcite nie będzie zadowolony.
Ptak spikował w dół i wylądował nieopodal głowy Newandera.
– Powinienem wracać – powiedział mu druid, pomimo iż z całego serca pragnął pozostać właśnie tu, w leśnej głuszy, z dala od pokus cywilizacji.
Z pewnym ociąganiem zaczął zsuwać się po pniu. Kiedy stracił z oczu gmach biblioteki, mało brakowało, a znów zacząłby się piąć w górę. Nie zrobił tego jednak. Łajać samego siebie za własne lęki i obawy, niechętnie i niespiesznie ruszył w powrotną drogę do biblioteki, gdzie czekały nań obowiązki.
* * *
Cadderly po powrocie do swego pokoju zamierzał położyć się i odpocząć chwilkę. Do wieczora pozostało jeszcze parę godzin, ale dzień był już dostatecznie wyczerpujący. Niebawem młody kapłan zaczął pochrapywać, pogrążony w głębokim śnie.
Nie był to jednak spokojny sen. Z głębin jego wypełnionych mgłą mrocznych majaków wyłoniły się żywe trupy, szkielety i upiorne ghule, wyciągające w jego stronę kościste dłonie i przeżerane zgnilizną palce.
Usiadł pośród nieprzeniknionych ciemności. Strużki potu lśniły na jego twarzy, a pościel była wilgotna i gliniasta. Usłyszał jakiś dźwięk dochodzący z boku łóżka. Położył się w ubraniu i gmerając w kieszeniach, wydobył z nich najpierw wirujące dyski, a potem świetlną tuleję.
Coś się zbliżało.
Nasadka spadła i strumień światła przeciął ciemność. Przerażony Cadderly o mało nie cisnął dyskami, ale zaniechał ataku, kiedy rozpoznał białe futerko przyjaciela.
Percival, równie wystraszony jak Cadderly, przebiegł przez pokój, potrącając różne rzeczy, i ukrył się pod łóżkiem. W chwilę później wiewiórka nieśmiało wychynęła u stóp Cadderly’ego i przesuwając się wolno, ułożyła w zgięciu ręki mężczyzny.
Cadderly ucieszył się z towarzystwa. Nałożył nasadkę na tulejkę, ale nie schował jej do kieszeni. W chwilę później już spał. A w krainie snów czekały na niego żywe trupy.
Pora działać
Barjin przygotowuje się do otwarcia wrót – powiedziała Aballisterowi Dorigen. – Moi łącznicy z niższych światów wy czuwają zaczątek bramy.
– Jak długo to jeszcze potrwa? – spytał ponuro czarnoksiężnik.
Aballister cieszył się, że Druzil już wkrótce zbliży się do Barjina i będzie miał oko na niebezpiecznego kapłana, aczkolwiek nie podobało mu się, że ten tak szybko zdołał poczynić konieczne przygotowania. Jeżeli zamierzał otworzyć wrota, jego plany musiały się rozwijać pełną parą.
Dorigen wzruszyła ramionami.
– Godzinkę lub dwie – odparła. – Nie wiem, jakiej zamierza użyć metody... jakim rodzajem magii się posłuży. – Przeniosła wzrok na Druzila siedzącego wygodnie na blacie biurka Aballistera. Sprawiał wrażenie obojętnego, ale dwójka czarnoksiężników wiedziała doskonale, co musiał teraz odczuwać. – Czy naprawdę uważasz za konieczne wysyłać tam impa?
– Ufasz Barjinowi? – zapytał Aballister.
– Talona nie pozwoliłaby mu przejąć eliksiru, gdyby nie był oddany naszej sprawie – odpowiedziała Dorigen.
– Nie łudź się, że bogini jest tak bardzo zainteresowana naszą sprawą – ostrzegł Aballister, podnosząc się i kręcąc nerwowo obok swego dębowego fotela. – Trudne czasy przeminęły i wszystko się zmieniło. Awatar Talony był zadowolony ze sprowadzenia mnie w jej mroczne objęcia, ale ona ma nie tylko mnie i nie sądzę, aby przejmowała się zbytnio moimi problemami. Skierowała mnie do Druzila, a on dostarczył mi recepturę na klątwę chaosu, której los jest teraz w moich... naszych rękach.
– Ale jeżeli Barjin nie jest kapłanem Talony... – stwierdziła Dorigen, przestępując nerwowo z nogi na nogę i pozwalając, by jej towarzysz dokończył ostrzeżenie w duchu.
Aballister przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, zdziwiony, że podobnie jak on ma wątpliwości na temat Barjina. Była czarodziejką w średnim wieku, szczupłą, o pociągłej twarzy, bystrych oczach i gęstych szpakowatych włosach, których nigdy nie czesała.
– Może jest kapłanem Talony – odrzekł. – Ja wierzę, że jest. – Przez kilka ostatnich dni wielokrotnie w myślach rozgrywał rozmaite warianty tej sceny. – Niech cię jednak ten fakt nie zadowala. Gdyby Barjin wbił mi w serce zatruty sztylet, Talona nie byłaby zadowolona, ale i nie zemściłaby się na kapłanie. Taka jest cena służenia naszej bogini.
Dorigen zastanawiała się przez chwilę nad jego słowami i pokiwała głową.
– Walczymy z kapłanami o władzę – ciągnął Aballister. – Tak było od samego powstania Zamczyska Trójcy, a rywalizacja przybrała na sile z chwilą przybycia tu Barjina. Odebrał mi kontrolę nad eliksirem. Przyznaję, popełniłem błąd, lekceważąc jego spryt, ale możesz mi wierzyć, nie pogodziłem się z porażką. A teraz wróć do swojego pokoju i ponownie skontaktuj się ze swoimi łącznikami. Powiadom mnie natychmiast, jeżeli tylko nastąpi jakakolwiek zmiana w bramie Barjina.
Aballister spojrzał w głąb magicznego zwierciadła, zastanawiając się, czy powinien zajrzeć do kaplicy Barjina i tym samym potwierdzić słowa Dorigen. Postanowił jednak tego nie robić, świadom, że Barjin z łatwością by to wykrył i rozpoznał źródło namiaru. Aballister nie chciał, aby kapłan zorientował się, jak bardzo jest zaniepokojony i jak wielką przewagę zamierza właśnie osiągnąć w ich niewielkiej rywalizacji. Kątem oka spojrzał na Druzila.
– Kapłan jest śmiały – zauważył imp. – Otwierać bramę tak blisko tak licznych wrogów magicznej mocy... niejako tuż pod ich stopami. Bene tellemara. Gdyby kapłani z biblioteki ją odkryli...
– To nie było takie niespodziewane – mruknął Aballister zachowawczo. – Wiemy, że Barjin zbierał materiały do magicznych zaklęć.
– Jeżeli otwiera bramę – wtrącił Druzil – to znaczy, że być może klątwa zaczęła działać! – Z zadowoleniem zatarł pulchne, skórzaste łapki.
– Albo może Barjin znalazł się w rozpaczliwej sytuacji i nie ma innego wyjścia – wtrącił szybko Aballister.
Druzil roztropnie ukrył swoje podniecenie.
– Trzeba przygotować kosz koksowy – rzekł Aballister. – I to szybko. Musimy być gotowi, zanim Barjin rozpocznie rytuał przywoływania.
Podszedł do własnego płonącego koksownika i sięgnął po najbliżej leżący woreczek, upewniając się, że zawiera niebieski proszek.
– Dam ci dwa woreczki – wyjaśnił. – Jeden do zamknięcia wrót Barjina, kiedy już przez nie przejdziesz, a drugi, abyś mógł je otworzyć, wracając do mnie.
– Aby mieć pewność, że będę jego jedyną zdobyczą? – spytał Druzil, przekrzywiając z zaciekawieniem przypominający psi łebek.
– Nie jestem tak pewien mocy Barjina, jak on sam – odparł Aballister. – Jeżeli przywoła zbyt wielu mieszkańców, choćby nawet pomniejszych, niższych światów, aby mu służyli, jego moc zostanie podzielona. Nie wątpię, że przywoła również nieumarłych. Ten rodzaj armii może wyrwać się spod jego kontroli w razie kontruderzenia kapłanów z Biblioteki Naukowej. Obawiam się, że Barjin posuwa się za daleko. Obawiam się, że to wszystko może się zawalić.
– Obawiasz się? – rzucił drwiąco Druzil. – Czy masz nadzieję? Podkrążone oczy Aballistera zwęziły się niebezpiecznie.
– Oceniam sytuacją z innego punktu widzenia, mój drogi Druzilu – zamruczał. – Z twojego. Nie chciałbyś chyba, żeby z niższego świata przybyły do Barjina inne impy, twoi rywale? Czy jest możliwe, że jakiś imp albo midget rozpozna cię i będzie wiedział, że służyłeś u mnie?
Czarnoksiężnik ucieszył się, widząc, że rysy twarzy impa w jednej chwili stężały.
– Barjin dowiedziałby się wówczas, że jesteś moim agentem – ciągnął. – Miałbyś dużo szczęścia, gdyby skończyło się tylko na wygnaniu.
Druzil przeniósł wzrok na kosz koksowy Aballistera i pokiwał głową potakująco.
– Przejdź na drugą stronę, kiedy tylko Barjin otworzy bramę – rzekł Aballister, dorzucając niebieskiego proszku do kosza.
Płomień buchnął i zmienił kolor, przechodząc przez całe spektrum barw. Druzil minął czarnoksiężnika, wziął dwa woreczki i zawiesił je sobie na szponach zdobiących jego skrzydło.
– Kiedy tylko wyjdziesz z płomieni, zamknij bramę – ciągnął Aballister. – Nie zrozumie nagłej zmiany ich barwy. Będzie myślał, że to rezultat twojego przejścia.
Imp ponownie pokiwał głową, pragnąc znaleźć się z dala od Aballistera, ale jeszcze bardziej chciał zobaczyć na własne oczy, co działo się w bibliotece – czym prędzej więc wskoczył w płomienie i zniknął.
– Plany Aballistera służą wszystkim – wymamrotał do siebie Druzil w kilka minut później, kiedy przepływał przez czarną otchłań na granicy materialnego świata, czekając na otwarcie wrót Barjina. Zdawał sobie sprawę, że poczynaniami czarnoksiężnika kierują również inne uczucia – takie jak zazdrość i strach. Barjin nie okazywał jak dotąd oznak słabości i Aballister, podobnie jak Druzil, wiedział, że otwarcie wrót do niższych światów nie mogło w większym stopniu zaszkodzić powodzeniu misji kapłana. Mimo to Druzil nie posiadał się ze szczęścia, kiedy patrzył na woreczki z magicznymi proszkami, które dostał od Aballistera. Imp był pod wrażeniem zuchwałości i pewności siebie Barjina. Jego dotychczasowe zwycięstwa w Zamczysku Trójcy i najprawdopodobniej również w lochach biblioteki nie mogły zostać zlekceważone.
Podczas gdy Aballister mógł obawiać się o swoją pozycję, Druzila interesowała jedynie klątwa chaosu, receptura, na której realizację tak długo czekał.
Gdy w grę wchodziła klątwa chaosu, Barjin zasługiwał na większą uwagę.
* * *
Przerażająca, szponiasta łapa schwyciła Cadderly’ego za serce. Odskoczył dziko w bok, wymachując opętańczo rękami w beznadziejnej próbie obrony.
Obudził się, kiedy wylądował na podłodze, i przez kilka chwil usiłował odzyskać orientację. Był ranek i koszmary Cadderly’ego szybko się rozpłynęły w promieniach wschodzącego słońca. Usiłował je zatrzymać, aby rozgryźć ich ukryte znaczenie, ale bezskutecznie. Sny rozwiały się bezpowrotnie.
Wzruszywszy z rezygnacją ramionami, powrócił myślami do poprzedniego popołudnia, przypominając sobie wydarzenia, jakie nastąpiły, zanim udał się na spoczynek.
To ci odpoczynek! Ile czasu upłynęło? – zastanawiał się gorączkowo, spoglądając na czasomierz na podłodze. Piętnaście godzin?
Percival nadal był w pokoju, ale najwyraźniej od czasu do czasu wychodził. Wiewiórka siedziała na biurku Cadderly’ego, przed samym oknem, posilając się z zadowoleniem. Poniżej leżały skorupki tuzina smakowitych żołędzi.
Cadderly usiadł obok łóżka i ponownie usiłował przypomnieć sobie choć fragment snu, szukając jakichś powiązań z chaosem, który ni stąd, ni zowąd zapanował w jego życiu. Jego świetlna tuleja, otwarta i połyskująca słabiutko, leżała pod grubą warstwą zmiętoszonych nakryć.
– Tu coś jest – powiedział do Percivala, obojętnym gestem sięgając po tuleję i nakładając nasadkę. – Coś, czego jeszcze nie rozumiem. – W jego głosie było więcej zakłopotania niż determinacji. Poprzedni dzień wydawał się bardzo odległy i zastanawiał się poważnie, gdzie kończyły się jego wspomnienia, a zaczynały sny. Jak niezwykłe były w rzeczywistości wczorajsze wydarzenia? W jakim stopniu owe osobliwości wynikały z jego własnych lęków? Danica mogła być po prostu upartą kobietą – upomniał samego siebie – a kto jest w stanie przewidzieć zachowanie krasnoludów?
Mimowolnie Cadderly potarł ręką granatowy siniec z boku głowy. Wpadające do pokoju promienie słońca sprawiały, iż wszystko wydawało się normalne. Czyniło jego lęki dziecinnymi i absurdalnymi.
W chwilę potem poznał kolejny lęk, tym razem jednak oparty na realnych podstawach. Rozległo się pukanie do drzwi i dał się słyszeć znajomy głos.
– Cadderly? Cadderly, chłopcze, jesteś tam? Przełożony na Księgach Avery.
Percival włożył do pyszczka żołędzia i wyskoczył przez okno. Cadderly nie zdążył się nawet podnieść, gdy przełożony wszedł do środka.
– Cadderly! – zawołał Avery, podchodząc do niego żwawym krokiem. – Dobrze się czujesz, chłopcze? Nic ci się nie stało?
– Nie, nic – odparł nieśmiało Cadderly, starając się znaleźć poza zasięgiem wyciągniętych rąk Avery’ego. – Po prostu spadłem z łóżka.
Zaniepokojenie Avery’ego bynajmniej nie osłabło.
– To straszne! – zawołał. – Nie możemy na to pozwolić, nie, nie! – Przełożony rozejrzał się gorączkowo, po czym pstryknął palcami i uśmiechnął się szeroko. – Każemy krasnoludom zrobić poręcz. Tak. Właśnie tak! Nie możemy pozwolić, abyś wypadł z łóżka i zrobił sobie krzywdę. Jesteś zbyt cennym nabytkiem dla Zakonu Deneira, abyśmy pozwolili sobie na potencjalną tragedię!
Młody uczeń spojrzał nań zdumiony, nie wiedząc, czy to, co słyszy, to sarkazm, czy osobliwa rzeczywistość.
– To nic takiego – odparł niepewnie.
– Och, tak – prychnął Avery. – Absolutnie. Jesteś takim pięknym chłopcem. Nigdy nie troszczyłeś się o własne bezpieczeństwo! – Przyjacielskie klepnięcie Avery’ego zabolało Cadderly’ego bardziej niż upadek.
– Przyszedłeś, aby dać mi listę prac do wykonania – stwierdził, pragnąc zmienić temat. Nie wiedzieć czemu wolał, gdy Avery na niego wrzeszczał. W każdym razie wtedy nie miał wątpliwości co do jego intencji.
– Prac? – spytał najwyraźniej zaskoczony Avery. – Ależ dlaczego? Nie wydaje mi się, abyś miał dzisiaj coś do roboty. A jeżeli nawet coś ci zleciłem, daruj to sobie. Nie możemy marnować twojego nadzwyczajnego potencjału na jakieś przyziemne błahostki. Zajmuj się swoimi sprawami. Z całą pewnością wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, co obecnie jest dla ciebie najważniejsze.
Cadderly nie wierzył w ani jedno jego słowo. A jeżeli nawet, nie był w stanie go zrozumieć.
– Po co więc tu przyszedłeś? – zapytał.
– Czy potrzebuję powodu, aby spotkać się z moim najcenniejszym akolitą? – odrzekł Avery i ponownie siarczyście klepnął Cadderly’ego w plecy. – Nie, nie bez powodu. Przyszedłem, aby powiedzieć ci dzień dobry i niniejszym to czynię. Dzień dobry! – Ruszył w stronę drzwi i nagle zatrzymał się, odwrócił na pięcie, podszedł do Cadderly’ego i uściskał go mocno. – Taak, dzień dobry!
Nagle Avery, którego oczy nieoczekiwanie zmętniały, odsunął się na odległość wyciągniętej ręki.
– Kiedy tylko tu przybyłeś, wiedziałem, że wyrośniesz na wspaniałego chłopca – powiedział.
Cadderly spodziewał się, że tamten zmieni temat, jak zawsze, kiedy mówił o początkowym okresie jego pobytu w Bibliotece Naukowej, ale Avery kontynuował.
– Obawialiśmy się, że staniesz się taki, jak twój ojciec. Był bardzo inteligentny, jak ty! Ale widzisz, on nie potrafił określić właściwego kierunku w tym, co robił. – Śmiech Avery’ego płynął wprost z jego brzucha. – Nazwałem go kapłanem Gonda! – ryknął, klepiąc Cadderly’ego po ramieniu.
Młodzieniec nie widział w jego słowach niczego zabawnego, ale był autentycznie zaintrygowany informacjami o swoim ojcu. Ten temat zawsze był w bibliotece pomijany, a Cadderly, który nie pamiętał niczego sprzed okresu swego przybycia tutaj, nigdy nie naciskał i nie wypytywał o to przełożonych.
– I rzeczywiście taki był – ciągnął Avery, spokojny i sposępniały. – Albo, obawiam się, nawet gorszy. Widzisz, on nie mógł tu pozostać. Nie mogliśmy pozwolić, by poznał naszą wiedzę i wykorzystał ją do niszczycielskich praktyk.
– Dokąd się udał? – zapytał Cadderly.
– Nie wiem. To było dwadzieścia lat temu! – odrzekł Avery. – Widzieliśmy go od tej pory tylko raz, w dniu kiedy przyprowadził do dziekana Thobicusa swego syna. Rozumiesz teraz, mój chłopcze, dlaczego zawsze tak cię kontroluję i boję się, abyś nie zboczył z obranej drogi?
Cadderly nie był w stanie wydobyć z siebie głosu, choć chciał dowiedzieć się możliwie jak najwięcej – przełożony był najwyraźniej w nastroju do zwierzeń. Szybko upomniał się, że tego typu zachowanie nie było w stylu Avery’ego, i to jeszcze bardziej upewniło go, że w bibliotece działy się złe i niepokojące rzeczy.
– A więc dobrze – rzekł Przełożony na Księgach. Raz jeszcze uciskał Cadderly’ego, po czym odsunął młodzieńca od siebie i żwawym krokiem podszedł do drzwi. – Nie trać zbyt wiele tak wspaniałego dnia! – zawołał już z korytarza.
Percival z nowym żołędziem wrócił na parapet.
– Nawet nie pytaj – ostrzegł go Cadderly, ale jeśli wiewiórka miała na to ochotę, wcale tego nie okazała.
– To tyle, jeżeli chodzi o sny – mruknął ponuro Cadderly. Jeśli miał jeszcze jakieś wątpliwości co do wspomnień o poprzednim dniu, to teraz w świetle wybuchu Avery’ego wszystkie się rozwiały. Ubrał się szybko. Miał ochotę zajrzeć do Ivana i Pikela, aby upewnić się, czy aby znów nie zaczęli walczyć, a następnie do Kierkana Rufo, by sprawdzić, czy nie zamierzał ponownie złożyć wizyty Danice.
W korytarzu panowała osobliwa cisza, choć ranek był już w pełni. Cadderly ruszył w stronę kuchni, ale kiedy dotarł do spiralnych schodów, niespodziewanie skręcił. Jedyną zmianą w codziennej rutynie, jedynym niezwykłym zdarzeniem, jakie miało miejsce w bibliotece przed rozpoczęciem łańcucha osobliwych wypadków, było przybycie druidów.
Ulokowano ich na trzecim piętrze. Zazwyczaj ten poziom był zarezerwowany dla nowicjuszy i służących – tutaj także składowano zapasy, ale druidzi wyrazili życzenie, aby znaleźć się z dala od tłumu uczniów.
Nie bez obaw, nie chciał bowiem zakłócać spokoju ksenofobicznej grupce, Cadderly miast na dół, ruszył schodami w górę. Nie wierzył wprawdzie, że to Arcite, Newander i Cleo są sprawcami obecnych problemów, ale byli mądrzy i doświadczeni, a tym samym mogli wiedzieć, co się działo.
Pierwszą oznaką, że coś jest nie tak, było głośne warczenie i szurania, które usłyszał jeszcze na korytarzu. Stał przed drzwiami pokoi druidów w odległym krańcu północnego skrzydła, niepewny, co robić dalej, zastanawiając się, czy leśni druidzi wykonują właśnie jakiś tajemny, indywidualny rytuał.
Wspomnienia Daniki, Avery’ego i brata Chaunticleera skłoniły go do działania. Zapukał delikatnie.
Bez odpowiedzi.
Cadderly przekręcił klamkę i lekko uchylił drzwi. W pokoju panował bałagan, dzieło najwyraźniej rozjuszonego niedźwiedzia brunatnego. Stworzenie przycupnęło na łóżku, które załamało się pod jego wielkim ciężarem, a teraz metodycznie rozdzierało na strzępy poduszkę. Po podłodze przed nim pełzł ogromny żółw.
Niedźwiedź zdawał się nie zwracać na niego większej uwagi, toteż Cadderly uchylił drzwi nieco szerzej. Newander siedział na parapecie, spoglądając w stronę rozległych gór, a jego blond włosy spływały mu na ramiona.
– Arcite i Cleo – mruknął jakby od niechcenia druid. – Arcite jest niedźwiedziem.
– To rytuał? – spytał Cadderly. Pamiętał, jak przed lary Shannon na jego oczach zmieniła się w łabędzia i wiedział, że zdolność przeistaczania się w zwierzęta była powszechna u potężnych druidów. To co ujrzał, było jednak tak fascynujące, że nie potrafił ukryć swego zdumienia.
Newander wzruszył ramionami, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Spojrzał smutno na Cadderly’ego.
Cadderly chciał do niego podejść, ale Arcite niedźwiedź najwyraźniej nie był z tego powodu zadowolony. Wstał i warknął przeciągle, tak donośnie, że młody kapłan mimowolnie się obejrzał.
– Nie zbliżaj się do niego – wyjaśnił Newander. – Nie jestem pewien jego zamiarów.
– Pytałeś?
– Nie odpowiada – odrzekł Newander.
– A więc nie masz pewności, że to Arcite? – spytał Cadderly. Shannon wyjaśniła, że u druidów zmiana kształtu jest czysto fizyczna i zachodzi z zachowaniem pełnych umiejętności mentalnych druida. Zmiennokształtni druidzi byli nawet w stanie rozmawiać we wspólnym języku.
– To był on – odparł Newander. – I jest. Poznaję zwierzę. Być może jest Arcitem bardziej niż przedtem, bardziej prawdziwym niż kiedykolwiek dotąd.
Cadderly nie do końca zrozumiał słowa druida, ale miał wrażenie, że wychwycił ich właściwe znaczenie.
– A zatem żółw to Cleo? – zapytał. – Czy Cleo naprawdę jest żółwiem?
– Tak – odrzekł Newander. – W obie strony, o ile można tak to określić.
– A dlaczego Newander jest nadal Newanderem? – naciskał Cadderly, domyślając się źródła rozpaczy Newandera.
Zauważył, że jego pytanie mocno zraniło nadal pozostającego w ludzkiej postaci druida, i stwierdził, że w głębi duszy zna odpowiedź. Skłonił się szybko, wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Miał odejść, ale zmienił zdanie i puścił się biegiem.
Newander oparł się o framugę okna i przyglądał swoim zwierzęcym towarzyszom. Coś się tu wydarzyło, podczas gdy wędrował po górach, choć w dalszym ciągu nie wiedział, czy stało się dobrze czy źle.
Bał się o przyjaciół, ale jednocześnie im zazdrościł. Czy podczas gdy nie było go z nimi, zdołali odkryć jakąś tajemnicę, sposób na pełne połączenie się z niezachwianym porządkiem natury? Widział już wcześniej Arcita pod postacią niedźwiedzia i bez trudu rozpoznał druida, ale jeszcze nigdy nie było tak jak teraz. Ten niedźwiedź opierał się wszelkim podejmowanym przez Newandera próbom nawiązania kontaktu. Arcite był prawdziwym niedźwiedziem, zarówno ciałem, jak i duchem. Tak samo rzecz się miała z Cleo, żółwiem.
Newander pozostał człowiekiem, sam jeden w domu kuszącej cywilizacji. Miał nadzieję, że jego przyjaciele niebawem powrócą. Obawiał się, że bez ich pomocy kompletnie się zagubi, zboczy z obranej drogi.
Wyjrzał przez okno i podążył wzrokiem w stronę majestatycznych gór i świata, który tak kochał. Jednak pomimo ogromu tejnmiłości druid nadal nie potrafił określić, gdzie było jego miejsce.
* * *
Po przybyciu do kuchni Cadderly stwierdził, że krasnoludy znów prały się aż miło. Garnki, patelnie i noże kuchenne świstały w powietrzu, rozbijając ceramiczne naczynia, odbijając się z brzękiem od metalowych i wybijając dziury w ścianach.
– Ivan! – wrzasnął Cadderly, a rozpacz w jego głosie sprawiła, że pojedynek ustał.
Ivan spojrzał na niego mętnie, a z drugiego końca pomieszczenia Pikel dodał: – Oo!
– O co teraz walczycie? – zapytał Cadderly.
– To jego wina! – burknął Ivan. – Łon mnie popsuł zupę. Nawrzucał korzeni, liści i trawy jak jaki druid. Mówi, że teraz to będzie zupa po druidowemu. Krasnoludzki druid!
– Pohamuj się, Pikel! – poradził spokojnie Cadderly. – Nie czas teraz myśleć o przyłączeniu się do zakonu druidów.
Wielkie, okrągłe oczy Pikela zwęziły się groźnie.
– Druidzi nie lubią gości – wyjaśnił Cadderly. – Nawet tych, którzy też chcą być druidami. Właśnie od nich wracam. – Młody kapłan pokręcił głową.
– Dzieje się coś bardzo dziwnego – zwrócił się do Ivana. – Spójrzcie tylko na siebie. Stale się bijecie. Nie robiliście tego od lat, odkąd was znam.
– Bo nigdy dotąd mój głupi brat nie mówił, że się chce przyłonczyć do druidów.
– Du – id – dodał Pikel.
– Prawda – przyznał Cadderly, spoglądając z uwagą na Pikela – ale rozejrzyj się i spójrz na to pobojowisko wokoło. Zobaczcie, jak wygląda kuchnia. Czy to wszystko nie wymyka się wam z rąk?
Łzy napłynęły do oczu Ivanowi i Pikelowi, gdy zlustrowali uważnie pole bitwy, które jeszcze niedawno było ich ukochaną kuchnią. Garnki walały się po podłodze, stojak z pojemnikami na przyprawy został rozbity w drobny mak i wszystkie ingrediencje przepadły bezpowrotnie. Kuchenka sporządzona przez Pikela była tak mocno zniszczona, że najprawdopodobniej o jej naprawieniu nie było co marzyć.
Cadderly ucieszył się, że jego słowa nie przeszły bez echa, ale na widok łez krasnoludów zaczął z niedowierzaniem kręcić głową.
– Wszyscy poszaleli – powiedział. – Druidzi w swoim pokoju udają, że są zwierzętami. Przełożony Avery zachowuje się, jakbym był jego najdroższym protegowanym. Nawet z Danicą jest coś nie tak. Wczoraj okaleczyła Rufa i zamierzała przeprowadzić próbę techniki Żelaznej Czaszki.
– Tera wiem, po co jej był tyn kamień – zauważył Ivan.
– Wiesz coś o tym? – spytał Cadderly.
– Tośmy go tu wczora przynieśli – wyjaśnił Ivan. – Duży i twardy! Lady przyszła tu dzisiaj rano, coby my go położyli na te drewniane kozły.
– Chyba nie...
– Oczywizda, cośmy to zrobili – odparł Ivan, wypinając pękatą pierś. – A kto inny by mógł toto unieść...? – Krasnolud urwał nagle.
Cadderly’ego już nie było.
Wbiegając na drugie piętro, ponownie usłyszał hałas dobiegający z pokoju Histry. Krzyki kapłanki Sunę jeszcze bardziej przybrały na sile, a w ich tonie pojawiło się pierwotne pragnienie, które napędziło Cadderly’emu niezłego stracha i sprawiło, że bieg w stronę pokoju Daniki wydawał mu się sennym, niespiesznym chodem.
Wpadł do środka, nawet nie zadając sobie trudu, aby zapukać. W głębi serca wiedział, co zobaczy w środku.
Danica leżała na plecach pośrodku pokoju. Jej czoło było zalane krwią. Kamienny blok nie został rozbity, ale jej uderzenia przesunęły drewniane kozły o kilka stóp do tyłu. Głaz również w kilku miejscach był zbroczony krwią, co wskazywało, iż mniszka, nawet kiedy rozbiła sobie głowę, nadal raz po raz uderzała nią o kamień.
– Danico – wyszeptał Cadderly, podchodząc do niej. Odchylił jej głowę do tyłu i pogładził ją po twarzy, która pomimo obrzmiałego i pokrytego sińcami czoła nadal wydawała się delikatna.
Danica drgnęła nieznacznie i niezdarnie zarzuciła Cadderly’emu jedną rękę na ramię. Uchyliła jedno oko, ale Cadderly nie sądził, aby cokolwiek widziała.
– Coś ty jej zrobił? – rozległ się krzyk od drzwi. Cadderly odwrócił się i ujrzał przyglądającego mu się Newandera, trzymającego w gotowości laskę.
– Nic nie zrobiłem – odparł Cadderly. – To ona sama. O ten kamień. – Wskazał okrwawiony głaz, a druid rozluźnił uchwyt na swojej pałce.
– Co się dzieje? – zapytał Cadderly. – Z twoimi przyjaciółmi, z Danica? Ze wszystkimi, Newanderze? Coś się tu dzieje. Coś bardzo złego!
Newander bezradnie pokręcił głową.
– To przeklęte miejsce – potwierdził, wbijając wzrok w podłogę. – Czułem to od chwili mego powrotu.
– Co? – zapytał Cadderly, podejrzewając, że być może druid wie coś, o czym on nie ma pojęcia.
– Zepsucie – usiłował wyjaśnić druid, ale strasznie się jąkał, jakby również i on nie był w stanie zrozumieć swoich lęków. – Coś spoza naturalnego porządku, coś...
– Tak – potwierdził Cadderly. – Coś nie jest tak, jak powinno.
– Przeklęte miejsce – powtórzył Newander.
– Musimy dowiedzieć się, co to za klątwa – skonstatował Cadderly. – I dlaczego ją rzucono.
– Nie my – poprawił Newander. – Ja jestem nieudacznikiem, drogi chłopcze. Sam musisz znaleźć odpowiedź.
Cadderly bynajmniej nie zdziwił się, słysząc tę niespodziewaną i zgoła nietypową odpowiedź. Nie próbował nawet zaprotestować. Delikatnie wziął Danicę na ręce i zaniósł do łóżka. Newander podszedł bliżej.
– Jej obrażenia nie są zbyt poważne – oznajmił po krótkich oględzinach. – Mam trochę uzdrowicielskich ziół. – Sięgnął do swojej sakiewki.
Cadderly schwycił go za nadgarstek.
– Co się dzieje? – zapytał ponownie, tym razem ciszej. – Czy wszyscy kapłani poszaleli?
Newander odsunął się od niego i siąknął nosem.
– Nie obchodzą mnie twoi kapłani – stwierdził. – Obawiam się o mój własny zakon i o siebie!
– Arcite i Cleo – rzucił posępnie Cadderly. – Możesz im pomóc?
– Pomóc im? – odrzekł Newander. – Ależ oni wcale nie potrzebują pomocy. Ale ja tak. Oni połączyli się z naturą. Ich serca osiągnęły więź ze zwierzętami. To Newandera trzeba żałować, ot co. – Wydał głos, ale nie był to skrzek, warczenie czy choćby ptasi świergot.
Słysząc te absurdalne słowa, Cadderly mimowolnie się skrzywił. Druid uważał się za nieudacznika, gdyż nie zmienił się w żadne zwierzę i nie pełzał po podłodze!
– Newander, druid – ciągnął pogrążony w użalaniu się nad sobą Newander. – Wcale nie, właśnie tak. Nie druid, w każdym razie nie w moim rozumieniu tego słowa.
Cadderly czuł, że ich czas dobiega końca. Tego ranka obudził się pełen nadziei, ale sytuacja jak widać wcale się nie poprawiła. Przyjrzał się z uwagą Newanderowi. Druid uważał się za nieudacznika, ale zgodnie z przypuszczeniami Cadderly’ego pozostał najbardziej racjonalną osobą w całej bibliotece. Młody kapłan rozpaczliwie potrzebował pomocy.
– Niech zatem będzie Newander uzdrowiciel – powiedział. – Zajmiesz się Danicą. Dasz mi na to słowo.
Druid pokiwał głową.
– Ulecz ją i nie pozwól nawet zbliżać się do tego kamienia! – Jakby w odpowiedzi Cadderly przebiegł przez pokój i zwalił głaz z kozłów, nie zwracając uwagi na hałas, jaki przy tym powstał. – Nie pozwól jej nic robić – dokończył.
– Jesteś w stanie zaufać nieudacznikowi? – spytał żałośnie Newander.
Cadderly się nie wahał.
– Użalanie się nad sobą zupełnie do ciebie nie pasuje – zrugał go. Schwycił druida bezceremonialnie za przód zielonego płaszcza. – Danica jest najważniejszą osobą w całym moim życiu – powiedział szczerze – ale mam parę spraw do załatwienia, choć obawiam się, że przynajmniej na razie nie pojmuję, co właściwie powinienem zrobić. Newanderze, zajmiesz się Danicą, dasz mi na to słowo i dotrzymasz go.
Druid posępnie pokiwał głową i wsunął dłoń do sakiewki.
Cadderly pospiesznie ruszył ku drzwiom, zatrzymał się, spojrzał przez ramię na druida. Nie był spokojny, nawet pozostawiając Danicę z Newanderem, któremu ufał, pomimo iż druid wątpił w samego siebie. Cadderly odegnał od siebie niepokojące myśli. Jeżeli naprawdę chce pomóc ukochanej i wszystkim innym w bibliotece, musi się dowiedzieć, co się stało, odnaleźć źródło skażenia, które najwyraźniej objęło całe to miejsce, a nie tylko usunąć symptomy choroby. Teraz – jak stwierdził – wszystko zależy od niego.
Skinął Newanderowi głową i ruszył do swojego pokoju.
Gra pozorów
Impowi wcale nie wydał się długi rozszalały, ognisty tunel. To były płomienie wezwania i nie mogły spalić jego zbudowanego z obcych tkanek ciała. Barjin otworzył międzyplanarne wrota, dokładnie jak to przewidziała Dorigen, a Druzil skrzętnie pospieszył na wezwanie kleryka.
Kłąb czerwonego dymu – Druzil wysypał proszek, aby skutecznie zamknąć za sobą przejście – był dla Barjina oznaką, że zjawił się pierwszy z wezwanych przezeń sojuszników. Wpatrywał się w uwagą w wyłaniające się z pomarańczowych płomieni koksownika groteskowe oblicze.
Z boku kosza wyłoniło się jedno, następnie drugie skrzydło, a w chwilę później Druzil znalazł się „po tamtej stronie”.
– Kto ośmielił się mnie wezwać? – rzucił ostro, odgrywając rolę bezmózgiego mieszkańca niższych światów, przechwyconego siłą zaklęcia Barjina.
– Imp? – prychnął ironicznie kapłan. – Tyle trudu tylko po to, by wezwać zwykłego impa?
Druzil owinął się skrzydłami i warknął. Ton kapłana wcale nie przypadł mu do gustu.
Sarkastyczna pogarda Barjina – o czym Druzil doskonale wiedział – była częścią gry przywoławczej. Podobnie jak wezwana istota, gdyby wzywający przyjął całą sytuację bez zastrzeżeń, druga strona uzyskałaby tym samym znaczącą przewagę. Czarnoksięstwo, magia przywoławcza istot z innych światów, była próbą woli, gdzie moc uzyskana często liczyła się bardziej od faktycznie posiadanej.
Druzil wiedział, że kapłan nie posiada się z radości, iż odpowiedziano już na jego pierwsze wezwanie, a sprytny i rezolutny imp nie był błahą zdobyczą. Barjin jednak wydawał się rozczarowany, musiał tak grać, aby dać Druzilowi do zrozumienia, że jest w stanie przywoływać i kontrolować dużo większe i silniejsze od niego istoty.
Imp przyjął to zgoła obojętnie.
– Mam sobie iść? – odparł, odwracając się w stronę kosza.
– Stój! – zakrzyknął doń Barjin. – Ostrzegam, byś niczego nie próbował. Nie pozwoliłem ci odejść i nie pozwolę tego uczynić jeszcze przez wiele dni. Jak cię zwą?
– Cueltar qui tellemar gwi – odrzekł Druzil.
– Sługus głupka? – przełożył Barjin, śmiejąc się, choć nie do końca pojmując konotację słów impa. – Z całą pewnością jesteś w stanie wymyślić dla siebie jakieś lepsze imię.
Druzil zakołysał się w tył na szponiastych łapach. Nie mógł uwierzyć, że Barjin rozumiał wspólny język niższych światów. Ten kapłan był pełen niespodzianek.
– Druzil – odparł nagle imp, choć nic w pełni rozumiał, dlaczego ujawnił swoje prawdziwe imię. Cichy chichot Barjina pozwolił mu się domyślać, iż kapłan mógł wpłynąć nań mentalnie i nakłonić go do udzielenia właściwej odpowiedzi.
Tak, pomyślał Druzil, ten kapłan jest pełen niespodzianek.
– Druzil – mruknął Barjin, jakby słyszał już wcześniej to imię. Chochlikowi wcale się to nie spodobało.
– Witaj, Druzilu – powiedział szczerze kapłan. – I raduj się, że wezwałem cię, byś stanął po mojej stronie. Jesteś istotą chaosu i nie rozczaruje cię to, co ujrzysz podczas krótkiego pobytu w moim świecie.
– Widziałem Otchłań – upomniał go Druzil. – Nie wyobrażasz sobie, jakie kryją się w niej cuda.
Barjin, słysząc jego słowa, pokiwał głową. Niezależnie od tego, do jakiego stopnia Najbardziej Zabójcza Zgroza pogrąży kapłanów z Biblioteki Naukowej, nie mogła się ona, rzecz jasna, równać z nieskończonym piekielnym chaosem Otchłani.
– Znajdujemy się w lochach bastionu oddanego służbie porządku i dobra – wyjaśnił Barjin.
Druzil zmarszczył nos, zachowując się tak, jakby Barjin powiedział mu coś, o czym dotąd nie wiedział.
– Ale to się zmieni – zapewnił go Barjin. – Na miejsce to spadła klątwa, która powali kapłanów dobra na kolana. Nawet impowi, który widział Otchłań, ten spektakl powinien się spodobać.
Błysk w oczach stwora był szczery. Oto prawdziwy cel przekazania Aballisterowi receptury na klątwę chaosu. Czarnoksiężnik miał wątpliwości co do wyboru celu, dokonanego przez Barjina, oraz jego ewidentnego sukcesu, ale Druzil nie był własnością Aballistera. Jeżeli temu kapłanowi faktycznie uda się zniszczyć Bibliotekę Naukową, Druzil pokona całkiem spory dystans na drodze do realizacji swoich pragnień wzniecenia totalnego chaosu na możliwie jak największym obszarze Krain.
Rozejrzał się wokoło, lustrując komnatę z ołtarzem, poruszony dziełem Barjina, przede wszystkim zaś sposobem usytuowania w tle drogocennej butelki. Następnie przeniósł wzrok na drzwi i szczerze się zdziwił.
Stał tam najnowszy ze sług Barjina, okutany od stóp do głów w poszarzałe pasy z płótna. Niektóre z nich osunęły się, ukazując fragment oblicza mumii, wyschniętą, zapadniętą skórę rozciągniętą na kościach i kilka ran w miejscach, gdzie technika balsamowania okazała się zawodna wobec nieubłaganych stuleci.
– Podoba ci się? – zapytał Barjin.
Druzil nie wiedział, co odpowiedzieć. Mumia! Mumie należały do najpotężniejszych nieumarłych, silne i trawione chorobami, nienawidziły wszystkich żyjących bez wyjątku i były uodpornione praktycznie na każdą formę ataku. Niewielu potrafiło ożywiać te potwory, a jeszcze mniej ośmielało się to czynić z obawy, że nie zdołaliby utrzymać tego rozszalałego monstrum pod ścisłą kontrolą.
– Kapłani i uczniowie z góry będą niebawem kompletnie bezradni, zagubieni i pogrążeni w chaosie – wyjaśnił Barjin. – A wtedy spotkają się z moją armią. Spójrz na niego, mój nowy przyjacielu, Druzilu – dodał triumfalnie, podchodząc do Khalifa. Wykonał gest, jakby chciał go objąć, ale niemal natychmiast cofnął rękę. – Czyż nie jest piękny? On też mnie kocha. – Aby ukazać swoją potęgę, Barjin zwrócił się do mumii, rzucając władczo: – Khalifie, uklęknij!
Potwór sztywno opadł na kolana.
– Są i inne, równie dobrze zakonserwowane ciała, oczekujące na swoją kolej – zablefował kapłan. Nie miał już więcej ludzkich prochów, a bez nich próba ożywienia mumii zakończyłaby się stworzeniem zwykłego zombie.
Narastający podziw Druzila w stosunku do Barjina nie osłabł, kiedy ten zabrał go w obchód po katakumbach. Zmyślne wybuchowe glify, zarówno ogniste, jak i elektryczne, zostały rozmieszczone w strategicznych miejscach, zaś armia ożywionych kościotrupów siedziała cierpliwie w swoich otwartych grobach, oczekując rozkazów Barjina, bądź też przygotowując się do zleconych im przez kapłana zadań.
Druzilowi nie trzeba było mówić, że wszystkie te środki ostrożności mogły się okazać zgoła niepotrzebne. Jeżeli klątwa chaosu będzie nadal się rozprzestrzeniać, to mało prawdopodobne, aby jakikolwiek wróg zdołał odnaleźć drogę do podziemi i zakłócić Barjinowi spokój.
– Ostrożność – mruknął Barjin, jakby czytając w myślach impa, kiedy obaj wrócili do kaplicy. – Zawsze spodziewam się najgorszego. W tej sytuacji jedyne co może mnie spotkać, to miłe rozczarowanie.
Druzil nie potrafił ukryć faktu, że się z nim zgadza, jak również podniecenia. Barjin nie pozostawiał niczego przypadkowi – nie ryzykował.
– Niebawem biblioteka będzie należała do mnie – zapewnił, a imp nie sądził, iż były to czcze przechwałki. – Kiedy padnie Biblioteka Naukowa, ważny punkt strategiczny w regionie Impresk, cały teren od puszczy Shilmisty po Jezioro Impresk będzie należeć do mnie.
Druzilowi spodobały się te słowa, ale „ja” zamiast słowa „triumwirat” w wypowiedzi Barjina mogło wydać się cokolwiek denerwujące. Imp nie pragnął otwartych działań wojennych wśród rządzących frakcji Zamczyska Trójcy, ale gdyby do tego doszło, musiał mieć pewność, że opowie się po stronie zwycięzców. Teraz cieszył się jeszcze bardziej niż przedtem, że Aballister zdecydował się wysłać go do Barjina i że mógł obejrzeć nadciągającą burzę z dwóch punktów widzenia.
– Już jest prawie po wszystkim – rzekł Barjin. – Klątwa opanowuje i osłabia umysły kapłanów mieszkających nad nami, i biblioteka niebawem upadnie.
– Skąd możesz wiedzieć, co się dzieje na górze? – zapytał Druzil, bowiem podczas całej wędrówki nie natrafił na choćby jedno okno czy korytarz łączący się z biblioteką. Jedyne schody, jakie pokazał mu Barjin, były rozbite w drobny mak, a prowadzące do nich drzwi niedawno zamurowano. Słabym punktem w planie Barjina była izolacja, brak informacji na temat konkretnych wydarzeń mających miejsce w bibliotece powyżej.
– Posługuję się jedynie domysłami – przyznał Barjin. – Za nową ścianą, którą ci pokazałem, znajduje się piwnica z winem. Słyszałem wielu kapłanów, którzy przychodzili tu w ostatnim czasie. Przychodzili po wino, które najwyraźniej pili butelkami. Wybierali je na chybił trafił, a musisz wiedzieć, że trafiają się tam flaszki naprawdę starego i drogiego wina. A oni wypijali je, ot tak i już, prosto z butelki! Ich rozmowy i zachowanie świadczyły o narastającym w bibliotece chaosie, jestem bowiem przekonany, że tego typu postępowanie nie należy do normalnych w starej, rządzonej przez dyscyplinę bibliotece. Mimo to masz rację, co do swoich spostrzeżeń, drogi impie. Faktycznie, przydałoby mi się więcej informacji o tym, co dzieje się na górze.
-I dlatego wezwałeś mnie – stwierdził Druzil.
-I dlatego otworzyłem bramę – poprawił Barjin, spoglądając z udaną pogardą na impa. – Liczyłem na silniejszego sojusznika.
Kolejna gierka, pomyślał Druzil, ale nie zakwestionował jego słów. Pałając z pragnienia ujrzenia na własne oczy efektów klątwy, Druzil nie mógł się wręcz doczekać, by zostać zwiadowcą na usługach Barjina.
– Proszę, mój panie – zapiszczał. – Pozwól mi iść i zobaczyć dla ciebie. Proszę, och proszę!
– Tak, tak – Barjin zachichotał protekcjonalnie. – Możesz iść na górę, a tymczasem ja sprowadzę przez bramę kolejnych sojuszników.
– Czy droga nadal prowadzi przez piwnicę z winem? – zapytał imp.
– Nie – wyjaśnił Barjin, chwytając Mullivy’ego za ramię. – Mój zacny dozorca zamurował również i te drzwi. Wyprowadź mojego impa zachodnim tunelem – zwrócił się do żywego trupa. – A potem wróć do mnie!
Cuchnący i obrzmiały Mullivy, który stał dotąd przy drzwiach, powłócząc nogami niezdarnie wszedł do komnaty. Nie czując nawet odrobiny odrazy wobec upiornej istoty, imp podleciał i przysiadł mu na ramieniu.
– Tylko uważaj, na zewnątrz jest dzień – zawołał w ślad za nim Barjin. W odpowiedzi Druzil zachichotał, wyszeptał stare zaklęcie i stał się niewidzialny.
Podniecony Barjin ponownie podszedł do bramy w nadziei, że szczęście nadal będzie mu sprzyjało. Jak na tak małą bramę imp był doskonałą zdobyczą, choć gdyby Barjin znał tożsamość swego szczególnego chochlika i jego pana, czarnoksiężnika, albo gdyby wiedział, że imp po swoim przybyciu zamknął bramę, nie byłby już tak podekscytowany.
Próbował przez ponad godzinę, wykrzykując główne przywoławcze zaklęcia i imiona wszystkich znanych mu mieszkańców niższych światów. Płomienie podrygiwały i tańczyły, ale w ich pomarańczowej poświacie nie pojawiła się już żadna postać. Barjin nie przejął się tym zbytnio. Kosz będzie się palił przez wiele dni, a kamień nekromantów, choć jak dotąd bez rezultatów, nieprzerwanie przyzywał nieumarłych.
Kapłan znajdzie jeszcze niejedną okazję, aby zwiększyć liczebność swojej armii.
* * *
Cadderly wędrował korytarzami budynku, zdumiony panującą w nich pustką i ciszą. Wielu kapłanów, zarówno gości, jak i gospodarzy, tak jak brat Chaunticleer opuściło bibliotekę bez wyjaśnienia, a większość z tych, którzy pozostali, wolała zaciszne wnętrza swoich pokoi.
Cadderly zastał Ivana i Pikela w kuchni, zajętych przygotowywaniem całej gamy potraw.
– Już nie walczycie? – zapytał, sięgając od progu po biszkopt. Nagle uświadomił sobie, że prawie przez cały dzień nie miał nic w ustach i że zarówno Danica, jak i Newander również musieli być głodni.
– Walka? – burknął Ivan. – Ni ma czasu, coby się bić, chłopcze! Ode wieczora gotujem. Niewielu przyszło jeich na kolacje, ale te, co przyśli, siedzom jak głazy.
Cadderly’ego opadło przeraźliwe, przyprawiające o mdłości uczucie. Przeszedł przez kuchnię, aby wyjrzeć przez drugie drzwi prowadzące do olbrzymiej bibliotecznej jadalni. Znajdowało się tam dwadzieścia osób, wśród nich przełożony Avery, które nieprzerwanie jadły. Kilku leżało już pod stołem – byli tak nażarci, że prawie nie mogli się ruszać, a mimo to jeszcze wpychali co lepsze kęsy jadła do spragnionych ust.
– Wiecie, że ich zabijacie – powiedział z rezygnacją Cadderly, zwracając się do dwóch krasnoludów.
Młody uczeń zaczynał wreszcie pojmować, co działo się w bibliotece. Pomyślał o Histrze i jej nieprzemijającej namiętności, nagłej obsesji Daniki technikami, które znajdowały się poza zasięgiem jej obecnych możliwości, oraz o druidach Arcicie i Cleo, tak fanatycznie oddanym swoim zasadom, że zupełnie utracili własną tożsamość.
– Będą jedli tak długo, jak długo będziecie serwować im kolejne dania – wyjaśnił Cadderly. – Nie przestaną jeść, dopóki nie umrą.
Pikel i Ivan przestali mieszać w gankach i długo, z przejęciem wpatrywali się w młodego kapłana.
– Przestańcie dawać im jedzenie – nakazał im Cadderly.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu dostrzegł w nich pewne oznaki zrozumienia. Oba krasnoludy sprawiały wrażenie, jakby udział w orgii wielkiego żarcia wydawał im się czymś nieodparcie odrażającym. Jak na komendę odstąpili od garów.
– Przestańcie dawać im jedzenie – poprosił ponownie Cadderly. Ivan ponuro pokiwał głową.
– Oo – dodał Pikel.
Cadderly przyglądał się przez dłuższą chwilę obu braciom, wyczuwając, że dochodzą do siebie i podobnie jak Newanderowi może im zaufać.
– Wrócę, jak tylko będę mógł – obiecał, po czym wziął dwa talerze, nałożył na nie solidną porcję jadła i wyszedł.
Gdyby ktoś go teraz widział, zauważyłby poważną zmianę w jego ruchach z chwilą opuszczenia przez niego kuchni. Cadderly schodził w dół niepewnie, obawiając się czegoś, czego nie był w stanie zrozumieć. Nadal nie zdołał zidentyfikować klątwy ani jej przyczyny, nie pamiętał również, co przydarzyło mu się w katakumbach, ale miał coraz większą świadomość, że los złożył na jego barkach ogromne brzemię, a cena jego sukcesu bądź porażki będzie niewiarygodnie wysoka.
Z prawdziwą ulgą przyjął fakt, że Newander w pełni panował nad sytuacją w pokoju Daniki. Dziewczyna nadal leżała w łóżku. Była przytomna, ale nie mogła się poruszać, bowiem druid sprawił, że przez okno do pokoju wpełzły długie pnącza winogron i owinęły się ciasno wokół łóżka, krępując ją. Newander również wyglądał lepiej, a jego oblicze jeszcze przejaśniało, kiedy Cadderly podał mu talerz z wieczerzą.
– Dobrze się spisałeś – oznajmił Cadderly.
– Mniejsza magia – odrzekł druid. – Jej rany nie były zbyt poważne. Czego się dowiedziałeś?
Cadderly wzruszył ramionami.
– Niewiele – odparł. – Cokolwiek się tu dzieje, sytuacja pogarsza się z minuty na minutę. Ale mam pewien pomysł i być może dowiem się, o co w tym wszystkim chodzi.
Newander uniósł jedną brew, oczekując jakiejś rewelacji.
– Zamierzam się zdrzemnąć.
Druid zmarszczył brwi w wyrazie zakłopotania, ale uśmiech, jaki wykwitł na twarzy Cadderly’ego, sprawił, że o nic go nie zapytał. Zabrał się do pałaszowania kolacji, mamrocząc coś pod nosem przy każdym kęsie.
Cadderly ukląkł obok Daniki. Wydawała się półprzytomna, ale zdołała wyszeptać.
– Żelazna Czaszka.
– Zapomnij o Żelaznej Czaszce – odpowiedział spokojnie. – Musisz odpocząć i wyzdrowieć. Tu się dzieje coś złego, Danico, z tobą i całą biblioteką. Nie wiem dlaczego, ale najwyraźniej na mnie to nie działa. – Przerwał, szukając odpowiednich słów. – Wydaje mi się, że coś zrobiłem... – powiedział. Newander za jego plecami poruszył się niespokojnie. – Nie potrafię wyjaśnić... Nie rozumiem, ale mam dziwne przeczucie, niejasną świadomość, że to ja to wszystko spowodowałem.
– Nie możesz się za nic winić – rzekł druid. Cadderly zwrócił się do niego.
– Nie chodzi mi o kwestię winy – rzucił – ale mam wrażenie, że odegrałem jakąś rolę w całej tej narastającej katastrofie, czymkolwiek ona jest. A jeżeli tak, to muszę pogodzić się z tym faktem i zająć szukaniem, tyle że nie winy, ale rozwiązania problemu.
– Jak zamierzasz to uczynić? – zapytał druid. Jego ton stał się sarkastyczny. – Zasypiając?
– Trudno to wyjaśnić – odparł Cadderly, odpowiadając na spojrzenie Newandera. – Śniłem... To były bardzo żywe i wyraziste sny. Czuję, że istnieje jakiś związek. Nie potrafię wyjaśnić...
Oblicze Newandera się rozluźniło.
– Sny bywają niekiedy prorocze, a nie mamy lepszego tropu, którym moglibyśmy podążyć. Połóż się więc i zaśnij. Będę nad tobą czuwał.
Cadderly pocałował blady policzek Daniki.
– Żelazna Czaszka – wyszeptała.
Bardziej zdeterminowany niż kiedykolwiek dotąd, Cadderly przeniósł koc w kąt pokoju i położył się, kładąc obok siebie zwoje pergaminu, kałamarz i pióro. Zakrył oczy ręką i zaczął powracać myślami do kościotrupów i ghuli. Przywoływał koszmary.
* * *
Szkielety czekały na niego. Czuł smród zgnilizny i kurzu, słyszał szuranie pozbawionych ciała stóp na twardych kamieniach. Biegł w czerwonawej mgle, nogi miał ciężkie, zbyt ciężkie. Na końcu długiego korytarza zobaczył drzwi, przez szpary przebijało światło. Jego nogi były zbyt ciężkie... Nie zdoła tam dotrzeć.
Zimny pot przesączył się przez odzienie Cadderly’ego i zaczął spływać strużkami po jego twarzy. Gwałtownie otworzył oczy i ujrzał stojącego nad nim druida.
– Co widziałeś, chłopcze? – spytał Newander i szybko podał mu materiały piśmiennicze.
Cadderly usiłował wyrazić słowami upiorną scenę, ale ta błyskawicznie wyparowywała z jego myśli. Schwycił pióro i zaczął pisać, rysować, usiłując uchwycić jak najwięcej obrazów, zmuszając myśli do powrotu w głąb niknącego koszmaru.
I nagle znów był dzień, środek popołudnia, a sen rozwiał się zupełnie. Cadderly przypomniał sobie kościotrupy, woń kurzu, ale szczegóły były zamglone i niewyraźne. Spojrzał na pergamin i zdumiał się, widząc nakreślone pospiesznie słowa – zupełnie jakby to nie on był ich autorem. U góry zwoju widniały słowa „wolno... czerwona mgła... sięgają w moją stronę... za blisko!”, poniżej zaś szkic długiego korytarza, wzdłuż ścian którego umieszczono nisze z sarkofagami i który kończył się spękanymi drzwiami.
– Znam to miejsce – zaczął niepewnie Cadderly, ale przerwał nagle, gdy potok jego słów i myśli został skutecznie zablokowany mocą zaklęcia Barjina.
Zanim zdołał się ponownie odezwać, głośny krzyk dobiegający z korytarza niemal zupełnie go sparaliżował. Przez chwilę siedział na krześle w kompletnym bezruchu. Następnie spojrzał na Newandera, równie zdumionego i zakłopotanego. To nie była kapłanka Sunę – zauważył druid.
Wybiegli na korytarz. Stał tam kapłan w szarym kapturze, trzymający w dłoniach własne wnętrzności, a na jego twarzy widniał wyraz niemal ekstatycznego podniecenia. Jego tunika również musiała być szara, choć teraz prawie cała zbryzgana była krwią, a z każdą mijającą sekundą kolejna struga szkarłatnej posoki wytryskiwała z rozprutego brzucha mężczyzny.
Cadderly i Newander nie zdołali zebrać się na odwagę i natychmiast do niego podejść. Poza tym wiedzieli, że i tak nie miałoby to większego sensu. Z niemym przerażeniem patrzyli, jak kapłan runął do przodu, uderzając twarzą o podłogę, a wokół niego zaczęła formować się coraz większa kałuża krwi.
Kłopotliwe odpowiedzi
Mullivy nie szedł szybko, a Druzil wykorzystał czas przebywania z dala od Barjina na ponowne nawiązanie kontaktu ze swoim panem. Jego myśli pokonały odległość wielu mil, dotarły do Zamczyska Trójcy i odnalazły gorliwego, oczekującego na nie odbiorcę.
– Witaj, mój panie – rzekł imp.
– Odnalazłeś Barjina?
– W katakumbach, jak przypuszczałeś – odparł Druzil.
– Głupiec.
Druzil nie był pewien, czy podziela opinie. Aballistera, ale czarnoksiężnik nie musiał o tym wiedzieć.
– Ma innych sprzymierzeńców – powiedział imp. – Nieumarłych, w tym także mumię.
Druzil uśmiechnął się szeroko, wyczuwając reakcję Aballistera na tę nowinę. Czarnoksiężnik nie zamierzał przekazywać dalszych swoich doznań, ale Druzil i tak był zbyt pogrążony w myślach, aby mógł je usłyszeć.
– Nie sądziłem, że Barjin zdoła tego dokonać.
Druzil wiedział, iż słowom tym towarzyszyło wiele emocji, w tym również strach.
– Potężna Biblioteka Naukowa jest w niebezpieczeństwie – dodał imp, aby jeszcze bardziej połechtać czarnoksiężnika. – Jeśli Barjinowi się uda, Najbardziej Zabójcza Zgroza skieruje nas na drogę ku wielkiemu zwycięstwu. Bez pomocy i wsparcia kleryków z biblioteki cały ten region padnie.
Imp uświadomił sobie nagle, że Aballister zastanawia się, czy cena nie jest zbyt wysoka, i stwierdził, że tego dnia już dosyć powiedział czarnoksiężnikowi. Poza tym w oddali dostrzegł światło słoneczne – jego zombie-tragarz zbliżał się do wylotu tunelu. Przerwał bezpośrednie połączenie, choć pozwolił czarnoksiężnikowi pozostać w swoim umyśle i widzieć oczami impa. Druzil chciał, aby Aballister mógł dobrze się przyjrzeć chwale klątwy chaosu.
* * *
Biała wiewiórka siedziała wysoko na gałęzi, niepewna tego, co mówiły jej czujne zmysły. Mullivy dotarł do końca ziemnego tunelu, po czym natychmiast zawrócił i znikł w głębi chodnika. Kolejny zapach, nieznany, pozostał dłużej. Percival niczego nie widział, ale jak inne zwierzęta, znajdujące się nisko w układzie łańcucha pokarmowego, szybko nauczył się ufać nie tylko własnym oczom.
Percival podążył w ślad za tą wonią – bo ona się przesuwała – ku okolonej drzewami alejce. Droga była cicha i spokojna jak przez ostatnie dwa dni, słońce wiszące na czystym błękitnym niebie świeciło jasno. Było ciepło.
Wiewiórka nerwowo zastrzygła uszami, kiedy drzwi biblioteki otworzyły się – najwyraźniej same – a dziwna woń weszła do środka. Osobliwość tego zdarzenia sprawiła, że zwierzątko jeszcze przez dłuższy czas siedziało na gałęzi podenerwowane, ale słońce tak przygrzewało, a orzechy i jagody na drzewach i krzewach były tak kuszące, jakby tylko czekały na zerwanie. Percival rzadko zastanawiał się nad czymś dłużej, a kiedy zauważył stosik leżących na ziemi, nie pilnowanych przez nikogo żołędzi, tak się ucieszył, iż dozorca pozostał w tunelu, że praktycznie przestał przejmować się czymkolwiek.
Druzil zupełnie inaczej niż Cadderly odbierał to, co się działo w bibliotece. W przeciwieństwie, do młodego ucznia uważał narastający, paraliżujący chaos za coś wspaniałego. W salach czytelni natrafił na kilku kapłanów, siedzących bez ruchu przed otwartymi księgami. Byli tak pochłonięci zgłębianiem wiedzy, że zapominali o oddychaniu. Druzil lepiej niż ktokolwiek inny rozumiał moc klątwy chaosu. Gdyby Barjin wszedł do sali z całą armią ożywionych kościotrupów, ci kapłani nie stawialiby najmniejszego oporu, ba, prawdopodobnie nawet by go nie zauważyli.
Druzilowi najbardziej przypadła do gustu sytuacja w jadalni, gdzie obżerający się kapłani siedzieli na krzesłach znacznie odsuniętych od stołu – z uwagi na wielkość ich kałdunow, inni zaś półprzytomni leżeli na podłodze. Przy końcu stołu trzej mnisi toczyli morderczy bój o ostatnie indycze udko.
W całym budynku trwały sprzeczki, głównie między kapłanami różnych wyznań, które często przeradzały się w poważniejsze starcia. Ci, którzy najmniej byli oddani wierze bądź nauce, już dawno opuścili bibliotekę i nikt nie próbował ich zatrzymać. Ci najbardziej oddani byli tak pochłonięci odprawianymi rytuałami, że nie zwracali uwagi na nic innego. W jednej z komnat naukowych pierwszego piętra Druzil natrafił na grupkę kapłanów Oghmy – leżeli na podłodze spleceni w wielką kulę, walcząc zażarcie, a obecnie byli tak wyczerpani, że prawie nie mogli się poruszać.
Kiedy Druzil w godzinę później wrócił, by zdać meldunek Barjinowi, był raczej zadowolony. Klątwa chaosu doskonale spełniała swoje zadanie.
Kiedy obszedł pomocną stronę budynku, zmierzając w kierunku tunelu, poczuł pierwsze natarczywe próby nawiązania z nim mentalnego kontaktu. To był jego mistrz.
– Widzialeś? – spytał w myślach Aballistera. Wiedział, że jeśli czarnoksiężnik był uważny, znał sytuację panującą teraz w bibliotece równie dobrze, jak on sam.
– Najbardziej Zabójcza Zgroza – mruknął jakby z goryczą Aballister.
– Barjin prowadzi nas ku wielkiemu zwycięstwu – stwierdził Druzil, upominając wiecznie sceptycznego czarnoksiężnika.
Aballister odpowiedział błyskawicznie.
– Biblioteka jeszcze nie padła. Nie ciesz się zwycięstwem, dopóki wszystko znajduje się pod kontrolą Barjina.
Druzil w odpowiedzi zupełnie wyłączył czarnoksiężnika ze swoich myśli.
– Tellemara – mruknął do siebie. Klątwa działała. Kilkudziesięciu kapłanów, jacy jeszcze pozostali w bibliotece, nie było w stanie stawić czoła armii nieumarłych Barjina, a ich potencjał oporu słabł z minuty na minutę. Niebawem najprawdopodobniej zaczną mordować się nawzajem, a wielu po prostu odejdzie w siną dal. Do jakiego stopnia czarnoksiężnik musiałby sprawować kontrolę nad budynkiem, aby oznajmić swoje pełne zwycięstwo?
Druzil nie zwracał uwagi na ostatnie ostrzeżenie Aballistera. Barjin na pewno zwycięży – stwierdził i postanowił, że postara się, by Aballister też skorzystał choć trochę na jego misji. Będzie szpiegował potężnego Barjina. Odkąd magiczny eliksir uzyskał miano agenta Talony, kapłani z Zamczyska Trójcy odgrywali coraz większą rolę w triumwiracie zła. Kiedy Biblioteka Naukowa znajdzie się w rękach Barjina, a kapłan będzie dysponował całą armią nieumarłych, ta dominacja jeszcze bardziej przybierze na sile.
Aballister był niezłym panem, jak większość z nich, ale Druzil pochodził z krain chaosu, a co za tym idzie, jedyna lojalność, jaką wyznawał, była lojalnością względem samego siebie. Rzecz jasna było jeszcze za wcześnie na definitywne osądy, ale imp zaczął podejrzewać, że więcej przyjemności i chaosu czeka go u boku Barjina niż Aballistera.
* * *
– Zrób coś dla niego! – rzucił błagalnie Cadderly, ale Newander tylko pokręcił bezradnie głową.
– Ilmater! – wykrztusił umierający kapłan. – Ból... – wyszeptał – Jest taki cudów... – Jego ciałem targnęły ostatnie konwulsje i zwiotczał w ramionach Cadderly’ego.
– Kto mógł zrobić coś takiego? – zapytał Cadderly, choć w głębi duszy obawiał się, że zna już odpowiedź.
– Czyż Ilmater nie jest płaczącym bogiem, bóstwem cierpienia? – zapytał druid, pozwalając Cadderly’emu, by w ten sposób domyślił się prawdy.
Cadderly ponuro pokiwał głową.
– Kapłani Ilmatera często się biczują, ale to zazwyczaj pomniejsze rytuały, które nie powodują po ważniejszych uszczerbków na zdrowiu.
– Aż do teraz – zauważył oschle Newander.
– Chodź – powiedział Cadderly, kładąc trupa kapłana na podłodze.
Podążanie za krwawym śladem było bardzo proste. Zarówno Cadderly, jak i Newander domyślali się, dokąd prowadzi.
Cadderly nawet nie zadał sobie trudu, by zapukać do uchylonych drzwi. Otworzył je, po czym odwrócił się, zbyt przerażony, by wejść do środka. Na środku pokoju spoczywało pięciu pozostałych kapłanów zakonu Ilmatera, ich ciała były zmasakrowane i zakrwawione.
Newander popatrzył na nich przez chwilę, ale zaraz powrócił do drzwi, kręcąc ze smutkiem głową.
– Kapłani Ilmatera nigdy nie posuwali się tak daleko – stwierdził Cadderly, tyleż do druida, co do siebie. – A druidzi nigdy nie stawali się sercem i ciałem swoimi ulubionymi zwierzętami. – Spojrzał na swego towarzysza. Wyraz jego szarych oczu świadczył, że uważa to, co powiedział za szczególnie ważne. – Danica nigdy dotąd nie była tak zaciekła i zapamiętała w swoich treningach, aby raz po raz walić głową w kamień.
Newander zaczynał pojmować.
– Dlaczego nie zostaliśmy tym dotknięci? – zapytał Cadderly.
– Obawiam się, że ja zostałem... – odparł posępnie druid. Kiedy Cadderly przyjrzał mu się uważniej, zrozumiał. Druid bał się teraz nie o swoich przemienionych w zwierzęta przyjaciół, ale o siebie.
– Chyba utraciłem serce do mego powołania – wyjaśnił.
– Dokonujesz zbyt wielu mylnych osądów – złajał go Cadderly. – Wiemy, że dzieje się coś złego. – Skinął w stronę pokoju, gdzie miała miejsce rzeź. – Potwornie złego. Słyszałeś kapłankę Sune. Widziałeś tych kapłanów i własnych braci, druidów. Z jakiegoś powodu my dwaj zostaliśmy oszczędzeni, i wydaje mi się, że wiem o dwóch następnych, którzy są chyba zdrowi. Nie ma powodu do rozpaczy. Cokolwiek się dzieje, zagraża całej bibliotece.
– Jesteś tak młody, a zarazem tak mądry – przyznał Newander. – Ale co właściwie mamy robić? To jasne, że ani moi bracia druidzi, ani dziewczyna nam nie pomogą.
– Musimy spotkać się z dziekanem Thobicusem – rzekł z nadzieją w głosie Cadderly. – Zajmuje się biblioteką od lat. Może będzie wiedział, co należy zrobić. – Cadderly nie musiał mówić, iż ma nadzieję, że sędziwy i mądry dziekan Thobicus również oparł się mocy klątwy.
Wędrówka na pierwsze piętro wzmogła jedynie obawy ich obu. Korytarze były puste i ciche, gdy nagle na końcu jednego z nich nieoczekiwanie pojawiła się gromada podpitych awanturników. Kiedy tylko ujrzeli Cadderly’ego i Newandera, puścili się za nimi w pogoń.
Obaj przyjaciele nie wiedzieli, czy tamci zamierzali ich zaatakować, czy po prostu chcieli, aby przyłączyli się do zabawy, ale bynajmniej nie mieli ochoty się o tym przekonać. Newander, pokonawszy kolejny zakręt, zawrócił i rzucił proste zaklęcie. Rozwrzeszczana hałastra pędziła w ślad za nim, ale druid rozłożył na korytarzu magiczny drut-potykacz, a rozpędzony tłum nie był w stanie obronić się przed równie subtelnym atakiem. Ścigający runęli bezwładnie na ziemię i natychmiast zaczęli walczyć między sobą, zapominając, że kogokolwiek gonili.
Cadderly uważał, że spotkanie z przełożonymi jest dla nich wielką szansą – wiele sobie po nim obiecywał – dopóki wraz z Newanderem nie przeszli przez ogromne, podwójne drzwi na południowym krańcu pierwszego poziomu. Panowała tam osobliwa cisza, nie było widać żywej duszy. Drzwi do gabinetu dziekana Thobicusa jako jedne z niewielu były zamknięte. Cadderly podszedł powoli i zapukał.
W głębi serca wiedział, że nikt mu nie odpowie.
Dziekan Thobicus nigdy nie był popędliwym mężczyzną. Uwielbiał introspekcję, godzinami mógł wpatrywać się w nocne niebo albo po prostu w przestrzeń. To co kochał Thobicus, tkwiło w jego umyśle, i kiedy Cadderly i Newander weszli do jego gabinetu, tam go właśnie znaleźli. Siedział za ogromnym dębowym biurkiem i najwyraźniej tkwił tak już od dłuższego czasu. Zmoczył się, a jego usta były spierzchnięte i suche, pomimo iż na biurku zaledwie kilka cali od niego stał pełen dzbanek wody.
Cadderly zawołał go kilkakrotnie i mocno nim potrząsnął, ale dziekan nie dawał najmniejszych oznak, że go usłyszał. Cadderly szarpnął nim jeszcze raz, a Thobicus upadł na ziemię i pozostał w tej pozycji, jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy, co się z nim dzieje.
Newander pochylił się, aby go zbadać.
– Nie uzyskamy od niego żadnych odpowiedzi – stwierdził.
– A miejsc, w których możemy je znaleźć, jest coraz mniej – dodał Cadderly.
– Wracajmy do dziewczyny – mruknął druid. – Niedobrze tu pozostawać i boję się o Danicę, kiedy ta pijana tłuszcza szaleje na korytarzach.
Z ulgą przyjęli fakt, że kiedy wyszli z komnat przełożonych, na korytarzu nie było nikogo. Droga powrotna przez ciche, puste korytarze minęła zupełnie spokojnie.
Ich westchnienia ulgi po wejściu do pokoju Daniki znacznie by osłabły, gdyby choć jeden zauważył mroczną postać czającą się wśród cieni i patrzącą na Cadderly’ego z wyrazem nieskrywanej, niepohamowanej nienawiści.
* * *
Kiedy dwaj mężczyźni weszli do pokoju, Danica już nie spała, ale jej oczy były nieruchome. Nie mrugała powiekami. Newander zaniepokojony zbliżył się do niej, obawiając się, że mogła wpaść w taki sam stan katatonii, jak dziekan, ale Cadderly rozpoznał różnice.
– Ona medytuje – wyjaśnił, a kiedy to powiedział, zrozumiał, co Danica chce w ten sposób osiągnąć. – Walczy z tym, co ją opanowało.
– Nie możesz tego wiedzieć – skonstatował Newander. Cadderly nie przyjął jego toku rozumowania.
– Przyjrzyj się jej uważnie – stwierdził – jak jest skoncentrowana. Mówię ci, że ona walczy.
Newander nie miał o tym zielonego pojęcia, toteż bez dalszych oporów przyjął stwierdzenie Cadderly’ego za pewnik.
– Powiedziałeś, że masz dwóch innych, którzy mogli się temu wymknąć? – mruknął, pragnąc jak najszybciej zabrać się do dzieła.
– Kuchnia, krasnoludy – odrzekł Cadderly. – Ivan i Pikel Bouldershoulder. Przyznaję, że zachowywali się dziwnie, ale za każdym razem udawało mi się przywołać ich do porządku.
Newander zastanowił się przez chwilę i zachichotał cicho, kiedy przypomniał sobie, że Pikel, krasnolud o zielonej brodzie, rozpaczliwie pragnął przyłączyć się do zakonu druidów. Było to, rzecz jasna, absurdalne żądanie, ale Pikel był w każdym calu oryginałem – jak na krasnoluda. Newander pstryknął palcami i pozwolił sobie na odrobinę nadziei, bowiem wydawało mu się, że w słowach Cadderly’ego odnalazł klucz do nurtującej ich obu zagadki.
– Czary – rzekł, spoglądając na młodego mnicha. – Mówi się powszechnie, że krasnoludy są dużo wytrzymalsze na wszelkiego rodzaju czary i zaklęcia. Czy to możliwe, że są w stanie przeciwstawić się temu, czemu nie potrafią się oprzeć ludzie?
Cadderly skinął głową i spojrzał na oplecione winoroślą łóżko.
– Wiem też, że za jakiś czas Danica również to zwalczy – powiedział i gwałtownie odwrócił się w stronę Newandera. – Ale co z nami? Dlaczego zostaliśmy oszczędzeni?
– Już ci mówiłem – rzekł Newander. – Bardzo możliwe, że mnie to nie ominęło. Wczoraj przez cały dzień przebywałem poza biblioteką. Wędrowałem po górach, ciesząc się wiatrem i promieniami słońca. Kiedy wróciłem, zastałem Arcita i Cleo jako niedźwiedzia i żółwia, choć muszę przyznać, że i mnie dawały się we znaki osobliwe, dręczące doznania.
– Ale oparłeś się im – stwierdził Cadderly.
– Być może – poprawił Newander. – Nie mogę mieć pewności. Ostatnio w moim sercu nie było zbyt wielkiej miłości do zwierząt, w przeciwieństwie, jak wszystko na to wskazuje, do moich braci druidów.
– I zwątpiłeś w swoje posłannictwo – zauważył Cadderly.
Newander pokiwał głową.
– To trudna sprawa. Tak bardzo chcę przyłączyć się do Arcita i Cleo, dołączyć do rozpoczętych przez nich poszukiwań naturalnego porządku, ale pragnę również...
– Mów, mów – naciskał Cadderly, jakby wierzył, że słowa druida mogą okazać się szczególnie ważne.
– Chcę posiąść wiedzę na temat Deneira i innych bogów – przyznał Newander. – Chcę obserwować progresję świata, rodzenie się miast. Chcę... chcę... – Nagle pokręcił głową. – Nie wiem, czego chcę!
W szarych oczach Cadderly’ego pojawiły się iskierki.
– Nawet w głębi serca nie wiesz, co tkwi w twoim sercu – powiedział. – To rzadkość i jeżeli się nie mylę, właśnie to cię uratowało. To, no i fakt, że przez dłuższy czas odkąd to się zaczęło, nie było cię w bibliotece.
– Co ty właściwie wiesz? – spytał ostro Newander. Jednak bardzo szybko spuścił z tonu, zastanawiając się, ile prawdy faktycznie kryło się w słowach młodego ucznia.
Cadderly w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami.
– To jedynie teoria.
– A co z tobą? – zapytał Newander. – Czemu ciebie to nie dotknęło?
Cadderly z braku adekwatnej odpowiedzi o mało nie wybuchnął śmiechem.
– Nie potrafię powiedzieć – przyznał szczerze. Ponownie przeniósł wzrok na Danicę. – Ale teraz już wiem, jak mogę się dowiedzieć.
Newander podążył za jego wzrokiem w stronę śpiącej kobiety.
– Zamierzasz się przespać?
Cadderly mrugnął doń porozumiewawczo.
– Mniej więcej.
Newander nie zaoponował. On również potrzebował czasu i samotności, aby przemyśleć to i owo. Nie potrafił przyjąć logicznego wyjaśnienia Cadderly’ego co do przyczyn wykluczenia go z grona dotkniętych tajemniczą chorobą czy klątwą.
Choć miał nadzieję, iż odpowiedź była równie prosta. Newander sądził, że działo się coś innego, coś, czego nie potrafił dotąd pojąć, coś wspaniałego lub strasznego – w tym wypadku nie miał pewności. Pomimo swoich rozmyślań nie był w stanie zapomnieć widoku Arcita i Cleo, zadowolonych i połączonych z naturą, ale przede wszystkim nie umiał stłumić w sobie obaw, że poprzez swoją ambiwalencję zawiódł Silvanusa w godzinie wielkiej próby.
* * *
Cadderly przez długi czas siedział ze skrzyżowanymi nogami i zamkniętymi oczami, rozluźniając całe ciało i sprawiając, że jego umysł zanurzał się w głębi fizycznej jaźni. Nauczył się tych technik od Daniki – była to jedna z niewielu rzeczy dotyczących jej religii, jaką się z nim podzieliła – i uznał je za całkiem użyteczne, wspomagające i przyjemne. Tym razem jednak medytacja miała dlań dużo większe znaczenie.
Wolno otworzył oczy i zlustrował pokój, widząc jego wnętrze w surrealistycznej tonacji. Najpierw skupił się na głazie, pokrytym plamami krwi ukochanej. Leżał pomiędzy przewróconymi kozłami i nagle zniknął, rozpływając się w ciemności. Za nim znajdowała się szafka i szafa Daniki. W chwilę potem one również zniknęły.
Spojrzał w lewo, ku drzwiom, gdzie na straży stał czujnie Newander. Druid przyjrzał mu się z zaciekawieniem, ale Cadderly prawie tego nie zauważył. Niebawem tak druid, jak i drzwi stały się plamami czerni.
Jego spojrzenie eliminowało powoli resztę wystroju pomieszczenia – biurko i broń Daniki, dwa kryształowe sztylety w pochewkach, leżące pod ścianą, okno rozpromienione słonecznym blaskiem, a na końcu samą Danicę wciąż jeszcze pogrążoną w głębokiej medytacji i leżącą na oplecionym mocnymi pędami łóżku.
– Kochana Danica – wymamrotał Cadderly, choć nawet on nie słyszał słów. Zaraz potem Danica i wszystko inne zostało wymazane z jego myśli.
Ponownie zaczął rozluźniać całe ciało. Zaczął od palców, potem stopy, nogi, dłonie, ręce i koniec końców osiągnął stan pełnego spokoju i odprężenia. Jego oddech stał się powolny i łagodny. Oczy miał otwarte, ale nie widział nic. Otaczała go cisza i spokój czerni.
W tym stanie Cadderly nie potrafił zebrać myśli. Miał jedynie nadzieję, że odpowiedzi same zaczną do niego napływać, że podświadomość nasyci go obrazami i potrzebnymi wskazówkami. Zatracił poczucie czasu, ale miał wrażenie, iż była to długa chwila pustki, prostego, niczym nie zakłóconego istnienia.
Pośród tej czerni obok niego pojawiły się żywe trupy. W przeciwieństwie do snów nie wydawały się obecnie groźne, jakby miast aktywnym uczestnikiem, był jedynie biernym obserwatorem. Powłócząc nogami, towarzyszyły mu w mentalnej wędrówce. Zostały z tyłu, podczas gdy on znalazł się w rozległym korytarzu. Zobaczył znajome drzwi, a przez widniejące w nich szczeliny przebijały promienie światła – był to zwykle ostatni obraz, jaki jawił się w jego nocnych koszmarach.
Obraz zblakł, jakby jakaś niewidzialna siła próbowała go powstrzymać, mentalna bariera, którą teraz, nie wiedzieć czemu, zidentyfikował jako magiczne zaklęcie. Wizje na chwilę zmieniły się w rozmytą, szarą plamę, a pokój pociemniał – pozostał tylko pojedynczy, rzucający czerwonawą poświatę obiekt, butelka, którą widział przed sobą. Zobaczył butelkę z bliska, a potem dłonie – swoje dłonie wyjmujące korek.
Wokół niego eksplodował czerwony dym, pochłaniając wszystko inne.
Cadderly ponownie ujrzał przed sobą pokój Daniki – obraz dokładnie taki sam, jak ten, którego do siebie nie dopuszczał – tyle tylko że obecnie wszędzie w powietrzu unosiła się prawie niedostrzegalna różowa mgiełka.
Cadderly poczuł, jak jego serce przyspiesza, gdy nieoczekiwanie uświadomił sobie, co było celem owej mgiełki. Jego wzrok padł na Danicę nadal pogrążoną w głębokiej medytacji. Cadderly w myślach spróbował nawiązać z nią kontakt – i udało mu się. Walczyła, dokładnie tak jak przypuszczał, usiłowała zwalczyć efekt działania wszechobecnej różowej mgły i odzyskać pełną władzę nad sobą.
– Walcz, Danico! – usłyszał własne słowa i wyrwały go one z transu. Spojrzał na Newandera. W jego wzroku malowała się rozpacz. – To ja byłem przyczyną – powiedział, wznosząc ręce, jakby były unurzane we krwi. – To ja ją otworzyłem!
Newander podszedł i ukląkł obok Cadderly’ego, usiłując go uspokoić.
– Otworzyłeś? Ale co?
– Butelkę – wykrztusił Cadderly. – Butelkę! Czerwono świecącą butelkę! Mgła... Czy widzisz mgłę?
Newander rozejrzał się wokoło i przecząco pokręcił głową.
– Ona jest tutaj... tu – rzekł Cadderly, chwytając druida za ramię i podnosząc się niezdarnie. – Musimy zamknąć butelkę!
– Gdzie? – zapytał druid.
Cadderly zamyślił się przez chwilę i zamilkł. Przypomniał sobie kościotrupy, zapach kurzu, korytarze z niszami.
– W piwnicy z winem naprawdę były drzwi – odezwał się w końcu. – Prowadziły do najniżej położonych katakumb, lochów, z których w bibliotece już się nie korzysta.
– Mamy tam wejść? – spytał Newander, stając obok Cadderly’ego.
– Nie – rzucił zachowawczo Cadderly. – Jeszcze nie, katakumby nie są puste. Musimy się odpowiednio przygotować. – Ponownie podążył wzrokiem w stronę Daniki i teraz, kiedy wiedział o jej mentalnej walce, ujrzał ją w całkiem nowym świetle.
– Czy stanie do walki po naszej stronie? – zapytał Newander, zauważywszy spojrzenie swego towarzysza.
– Danica już walczy – zapewnił go Cadderly. – Ale wokół nas stale roztacza się mgła i coraz bardziej gęstnieje. – Spojrzał na Newandera z zakłopotaniem. – Nadal nie wiem, dlaczego na mnie to nie działa.
– Skoro, jak wierzysz, ty to wszystko spowodowałeś – odrzekł druid, który miał długotrwałą praktykę w uprawianiu magii – może już sam ten fakt był dostatecznym powodem, abyś został oszczędzony.
Cadderly zamyślił się nad tym przez chwilę, ale w końcu nie to było teraz najważniejsze.
– Niezależnie od powodu – stwierdził zacięcie – my... ja muszę zamknąć tę butelkę. – Przez kilka chwil zastanawiał się nad ewentualnymi przeszkodami i wyobraził sobie kolejne, jeszcze bardziej przerażające monstra, czające się poza zasięgiem jego koszmarnych wizji. Cadderly wiedział, że w swojej walce będzie potrzebował sojuszników – potężnych sojuszników. Bez nich nie zdoła ponownie dotrzeć do komnaty z ołtarzem.
– Ivan i Pikel – zwrócił się do Newandera. – Jak sam stwierdziłeś, krasnoludy są bardziej uodpornione. Pomogą nam.
– Idziemy do nich – rzucił Newander.
– Zostaniesz z Danicą – odrzekł Cadderly. – Niech nikt z wyjątkiem mnie i obu krasnoludów nie wchodzi do tego pokoju.
– Potrafię o to zadbać – zapewnił go druid.
Kiedy Cadderly wyszedł na korytarz, usłyszał, że druid zaczął śpiewać cichą pieśń. Zaklęcie Newandera sprawiło, że drewniane drzwi nieoczekiwanie ożyły, wypaczyły się i rozciągnęły, wpasowując mocno we framugę. Obecnie nic nie byłoby w stanie ich otworzyć.
* * *
Ivan i Pikel nie walczyli, kiedy tym razem Cadderly wszedł do kuchni. Nie krzątali się również przy garach. Siedzieli, cisi i spokojni, po dwóch końcach stołu.
Kiedy tylko Ivan ujrzał Cadderly’ego, podał mu obojętnym gestem jednoręczną, idealnie dopracowaną kuszę.
– Piliło mię – wyjaśnił krasnolud, nawet nie spoglądając na swoje dzieło.
Cadderly’ego wcale to nie zdziwiło. Wyglądało na to, że ostatnio różne pragnienia „piliły” wielu ludzi w Bibliotece Naukowej.
– O co w tem chodzi? – spytał Ivan.
Cadderly nie zrozumiał. Pikel z ponurą miną, choć zwykle był przecież pogodny, wskazał na drzwi do jadalni. Cadderly ostrożnie przeszedł przez kuchnię, a kiedy zajrzał do jadalni, zrozumiał przyczynę ponurego nastroju krasnoludów. Połowa obżerających się kapłanów, która pozostała przy stole, w tym również Avery, prawie nie mogła się ruszać. Z drugą połową było jeszcze gorzej – leżeli na podłodze, ubabrani własnymi rzygowinami. Cadderly nawet do nich nie podchodząc wiedział, że kilku już nie żyło. Kiedy odwrócił się ponownie w stronę kuchni, jego twarz również była popielatoszara.
– No to o co w tem wszystkiem chodzi? – powtórzył Ivan. Cadderly patrzył na niego długo i z przejęciem, niepewny, jak powinien rozpocząć wyjaśnienia związane z butelką i niezrozumiałym jak dotąd jego udziałem w całej tej sprawie. W końcu po wiedział tylko:
– Nie mam pewności, co się tu konkretnie stało, ale wydaje mi się, że wiem, jak to powstrzymać.
Sądził, że jego słowa ożywią krasnoludy, ale bracia przyjęli je raczej chłodno.
– Pomożecie mi? – zapytał Cadderly. – Sam nie dam rady.
– A czego tobie trza? – spytał jakby od niechcenia Ivan.
– Ciebie – odrzekł Cadderly.– I twojego brata. Klątwa, bo to jest klątwa, napływa spod poziomu piwnic. Muszę tam zejść, aby to zakończyć, ale obawiam się, że miejsce jest strzeżone.
– Strzeżone? – burknął Ivan. – A skund ty to wisz?
– Błagam, po prostu mi zaufaj – odparł Cadderly. – Nie potrafię zbyt dobrze władać bronią, ale widziałem was dwóch w akcji i przydałaby mi się wasza niepospolita siła. Pójdziecie ze mną?
Krasnoludy wymieniły znużone spojrzenia i wzruszyły ramionami.
– Ja bym ta wolał pokucharzyć – mruknął Ivan. – Żem rzucił awanturniczy tryb życia już dawno temu. A Pikel wolałby być... – przerwał i wbił wzrok w brata.
Pikel odpowiedział łobuzerskim spojrzeniem i ująwszy w rękę połę swej zielonej brody, pomachał nią znacząco.
– Druidem! – ryknął Ivan, podrywając się na nogi i chwytając patelnię. – Ty głupi miłośniku ptaków, całuśniku dębów...!
– Ojoj! – krzyknął Pikel, uzbrajając się w wałek. Cadderly w mgnieniu oka znalazł się pomiędzy nimi.
– To wszystko jest częścią klątwy! – zawołał. – Nie widzicie? Sprawia, że kłócicie się i walczycie ze sobą nawzajem!
Oba krasnoludy odskoczyły o krok do tyłu i opuściły prowizoryczną broń.
– Oo – wymamrotał z zaciekawieniem Pikel.
– Jeżeli chcecie powalczyć z prawdziwym wrogiem – zaczął Cadderly – to chodźcie do mojego pokoju i pomóżcie mi się przygotować. Poniżej poziomu piwnic zagnieździło się coś przerażającego i złego. Jeżeli tego nie powstrzymamy, los biblioteki będzie przesądzony.
Ivan przechylił się na bok i przeniósł wzrok z młodego ucznia na podobnie jak on pochylonego Pikela. Wzruszyli ramionami i jednocześnie cisnęli kuchenną broń w drugi koniec pomieszczenia.
– Zajmijmy się najpierw obżartuchami – polecił Cadderly. – Powinniśmy pozostawić ich tak, by było im możliwie najwygodniej.
Krasnoludy pokiwały głowami.
– A potem ja se wezmę mój toporek – oznajmił Ivan. – A mój brat swoje drzewko.
– Drzewko? – zawołał Cadderly do pleców oddalających się żwawo braci. Jeden rzut oka na zielony pleciony warkocz, zwieszający się poniżej łopatek Pikela, i jego ogromne, sękate śmierdzące stopy wystające z delikatnych sandałów wystarczył, by Cadderly powstrzymał się od powtórzenia pytania.
Krew na jego dłoniach
Cadderly gmerał wśród licznych skórzanych pasów wiszących w jego szafie, aż w końcu wyjął jeden, zaopatrzony w dziwnego kształtu, szeroką i płytką pochwę z boku. Niewielka kusza pasowała wręcz idealnie, było nawet specjalne wgłębienie na dźwigienkę naciągu. Ivan i Pikel stworzyli arcydzieło, jak zwykle, gdy chodziło o metal.
Cadderly wyjął kuszę z pochwy równie szybko, jak włożył. Następnie sprawdził naciąg, kilkakrotnie napinając i zwalniając cięciwę. Chodziła gładko i lekko. Udało mu się nawet bez większych trudności manipulować bronią jedną ręką.
Następnie wyjął bandolier i przewiesił go sobie przez ramię, tak by szesnaście bełtów znajdowało się przed nim, i by łatwo można było je wyjąć. Skrzywił się, rozmyślając nad ewentualnymi skutkami silnego uderzenia w pierś, ale wierzył, że zarówno bełty, jak i bandolier były wykonane właściwie. Poczuł się lepiej, kiedy ujrzał swoje odbicie w lustrze – jak gdyby uzbrojenie się w ostatnie wynalazki pomogło mu przejąć kontrolę nad otoczeniem. Nieśmiały uśmiech zgasł jednak bardzo szybko, kiedy przypomniał sobie, jak groźną misję miał obecnie do wypełnienia. To nie gra – upomniał sam siebie. Już teraz, tylko z jego winy umarło kilku ludzi i zagrożona była przyszłość całej biblioteki.
Cadderly przeszedł przez pokój. Za drzwiami znajdowało się zamknięte i zapieczętowane żelazne pudełko. Włożył klucz do zamka, po czym odczekał chwilę, przypominając sobie w myślach czynności, które należało wykonać w momencie otwarcia pudełka. Ćwiczył ten manewr już wielokrotnie, ale nie sądził, że faktycznie będzie musiał go zrealizować.
Kiedy wieko pudełka zostało otwarte, przestrzeń wokół Cadderly’ego spowiła nieprzenikniona ciemność. Młody uczeń wcale się tym nie zdziwił – słono zapłacił Histrze za umieszczenie wewnątrz skrzynki odwrotnej formy jej zaklęcia światła. Było to dość kłopotliwe – Cadderly nie lubił robić interesów z Histrą – ale konieczne, aby chronić jedną z najcenniejszych rzeczy, które posiadał. W starym woluminie natknął się bowiem na formułę bardzo silnej usypiającej trucizny stosowanej przez drowy. Niełatwo było znaleźć egzotyczne składniki – pewne grzyby rosły tylko w głębokich tunelach pod powierzchnią Torilu – i wymieszać je w odpowiednich proporcjach – co, również pod ziemią, uczynił alchemik Belago, do tego dochodziły kłopoty z przechowywaniem, ale Cadderly pokonał wszystkie te trudności. Z błogosławieństwem i poparciem dziekana Thobicusa zdołał uzyskać pięć małych fiolek trucizny.
W każdym razie miał nadzieję, że jest to trucizna – raczej trudno przeprowadzić próby skuteczności tego typu substancji.
Jednak jeśli nawet wywar został sporządzony we właściwy sposób, nie oznaczało to końca kłopotów. Substancja była mieszanką używaną przez drowy, przygotowywaną w osobliwych magicznych oparach unoszących się w Podmroku – świecie wiecznej ciemności, głęboko pod powierzchnią Torilu. Powszechnie wiadomo, że jeśli trucizna drowów zostanie choć na chwilę wystawiona na światło dzienne, niebawem utraci swoją moc. Nawet zwykłe powietrze mogło bezpowrotnie zniszczyć miksturę, toteż by ją uchronić, Cadderly powziął wszelkie możliwe środki ostrożności.
Zamknął oczy i działał na pamięć. Najpierw odkręcił małą nasadkę swego pierzastego pierścienia i odłożył ją na bok w uprzednio upatrzone miejsce, następnie wyjął ze skrzynki jedną z fiolek, delikatnie wyjmując korek. Wlał galaretowatą zawartość do środka, po czym odnalazł i założył pierzastą nakrętkę.
Odetchnął swobodniej. Gdyby coś sfuszerował, straciłby miksturę wartą około tysiąca sztuk złota i wiele tygodni ciężkiej pracy. Poza tym gdyby wylał sobie kroplę trucizny na rękę, a substancja przez najmniejsze zadrapanie dostałaby mu się pod skórę, bez wątpienia usnąłby smacznie obok skrzynki.
Nic się jednak nie stało. Kiedy musiał, umiał być dokładny i zdyscyplinowany, liczne próby z fiolką wody się opłaciły.
Kiedy zamknął wieko, ciemność wróciła do wnętrza skrzyni. Ivan i Pikel byli już w pokoju i podeszli do młodego ucznia. Broń mieli przygotowaną, a ich twarze sposępniały na widok nieoczekiwanego mroku.
– Tera już tylko ty – mruknął Ivan, rozluźniając uchwyt na ciężkim toporze o dwóch ostrzach.
Cadderly na chwilę stracił mowę. Po prostu siedział i patrzył na braci krasnoludów. Obaj mieli na sobie kolczugi z nachodzących na siebie metalowych kółek, pokryte kurzem po latach nieużytkowania i w kilku miejscach nadżarte przez rdzę. Ivan miał na głowie hełm z rogami jelenia ósmaka, a Pikel wielki kuchenny garnek! Pomimo zbroi, jaką nosił, nadal miał na nogach sandały.
Najbardziej jednak zdumiewająca była jego broń. Cadderly pojął znaczenie wcześniejszej uwagi Ivana, dopiero kiedy ujrzał ten oręż. Faktycznie było to „drzewko”, wygładzony fragment jakiegoś nieznanego Cadderly’emu czarnego, gładkopiennego drzewa. Maczuga mierzyła cztery stopy długości – prawie tyle co Pikel, stopę średnicy na szerszym i niecałe pół na węższym końcu, który pełnił rolę rękojeści. Poza tym z drewna zwieszały się w różnych miejscach skórzane, przymocowane ćwiekami pętle, mające ułatwić posługiwanie się bronią, ale ta mimo wszystko wydawała się toporna i nieporęczna.
Jakby wyczuwając wewnętrzne wątpliwości Cadderly’ego, Pikel z wyraźną łatwością wykonał kilka markowanych ciosów i osłon.
Cadderly pokiwał głową z podziwem, ciesząc się w duchu, że nie był odbiorcą żadnego z tych udawanych ciosów.
– Jesteś gotów? – spytał Ivan, poprawiając zbroję.
– Prawie – odparł Cadderly. – Jeszcze tylko parę drobnych spraw, no i przed odejściem chciałbym zajrzeć do Daniki.
– Jak możem tobie pomóc? – zaofiarował się Ivan.
Cadderly wiedział, że oba krasnoludy wręcz palą się do czynu. Zdawał sobie sprawę, że minęło wiele lat, odkąd bracia Bouldershoulderowie brali udział w jakiejś przygodzie i przez cały ten czas w zaciszu Biblioteki Naukowej jedynym ich zajęciem było przyrządzanie posiłków. Nie było to złe życie, ale świadomość czyhających niebezpieczeństw i nieznanej przygody podziałała na krasnoludy niczym urok. Ich ciemne oczy lśniły, ruchy były nerwowe i gwałtowne.
– Idźcie do pracowni alchemika Belago – odpowiedział Cadderly, uznając, że najlepiej będzie, jeżeli da krasnoludom jakieś zajęcie. Opisał im urządzenie destylujące i opowiedział o miksturze, którą przyrządzał dlań Belago. – Jeśli ma jej więcej, przyniesiecie to tutaj – polecił, uważając to zadanie za względnie łatwe.
Krasnoludy pognały niezdarnie w głąb korytarza, kiedy Cadderly uświadomił sobie, że od pewnego czasu – odkąd na bibliotekę spadła klątwa, nie widział alchemika. Co się stało z Belago? Czy jego warsztat nadal działał? Czy mikstura zwana olejem gromów nadal była przygotowywana jak należy? Cadderly odegnał od siebie zmartwienia, licząc, że Ivan i Pikel postąpią w możliwie najrozsądniejszy sposób.
Percival znów był przy oknie, popiskując z typowym dla siebie podnieceniem. Cadderly podszedł i oparł się o parapet, przysuwając twarz do swego przyjaciela i nasłuchując z uwagą. Rzecz jasna, nie rozumiał mowy wiewiórki, nie bardziej niż dziecko rozumie mowę swego psa, ale z Percivalem łączyła go silna więź emocjonalna i wiedział doskonale, że zwierzątko rozumie niektóre słowa czy zdania – głównie dotyczące jedzenia.
– Nie będzie mnie przez jakiś czas – powiedział Cadderly. Zdał sobie sprawę, że Percival najprawdopodobniej nie pojął tak złożonej informacji, ale przemawianie do wiewiórki pozwalało mu się odprężyć. Percival nigdy nie odpowiadał, ale on często znajdował odpowiedź we własnych słowach.
Percival przysiadł na tylnych łapkach, oblizując przednie i przesuwając nimi po pyszczku.
– Stało się coś złego – usiłował wyjaśnić Cadderly. – I ja to spowodowałem. A teraz muszę to naprawić.
Jeśli nie słowa, to jego poważny ton uspokoił wiewiórkę. Percival znieruchomiał.
– I mam zamiar – ciągnął – wejść do pomieszczeń pod biblioteką, do nieużywanych już teraz tuneli.
Najwyraźniej powiedział coś, co wywarło na wiewiórce ogromne wrażenie.
Percival zaczął zataczać niewielkie kręgi, popiskując i szczebiocząc. Minęło sporo czasu, nim Cadderly zdołał go uspokoić. Wiedział, że Percival chce mu powiedzieć coś ważnego – przynajmniej w swoim mniemaniu – ale nie miał czasu, aby prowadzić jednostronny dialog z wiewiórką.
– Nie martw się – rzekł bardziej do siebie niż do zwierzątka. – Niedługo wrócę, a wtedy wszystko będzie tak jak dawniej. – Zabrzmiało to pusto i fałszywie. Już nigdy nie będzie tak jak kiedyś. Nawet gdyby udało mu się zamknąć dymiącą butelkę i w ten prosty sposób odwrócić klątwę, nic nie przywróci życia kapłanom Ilmatera czy martwym z przejedzenia mnichom w jadalni biblioteki.
Cadderly odegnał od siebie te mroczne myśli. Nie może liczyć na sukces, jeśli nie będzie wierzył w powodzenie swojej misji.
– Nie martw się – powtórzył dobitniej.
Wiewiórka ponownie zaczęła szaleć i tym razem Cadderly, podążając za wzrokiem Percivala, zrozumiał, co było powodem jego poruszenia. Obejrzał się przez ramię, myśląc, że ujrzy Ivana i Pikela.
Ale miast nich zobaczył Kierkana Rufo – i co więcej – błyszczący sztylet w jego dłoni.
– O co chodzi? – spytał słabo Cadderly, ale nie musiał usłyszeć odpowiedzi, by zorientować się w zamiarach tamtego. Lewe oko Rufa wciąż było zamknięte i obrzmiałe, a nos miast do przodu skierowany był ku policzkowi. Paskudne rany jedynie podkreślały wyraz czystej, nieskrywanej nienawiści pałającej w jego zimnych, ciemnych oczach.
– I gdzie masz swoją świecącą tuleję? – prychnął drwiąco wysoki mężczyzna – Ale ona i tak w niczym ci nie pomoże, nieprawdaż? – Wyraźnie utykał, ale mimo to szedł naprzód.
– Co robisz? – spytał Cadderly.
– Czy wielki Cadderly nie jest dość inteligentny, aby się domyślić? – rzucił kpiąco Rufo.
– Nie chcesz tego zrobić – powiedział najspokojniej, jak mógł, Cadderly. – Konsekwencje...
– Nie chcę? – krzyknął dziko Rufo. – Ależ oczywiście, że CHCĘ. Mam ochotę zacisnąć palce na twoim sercu. Chcę zanieść je Danice i pokazać jej, kto był silniejszy.
Cadderly szukał wyjścia z opresji. Zastanawiał się, czy nie zwrócić uwagi na ewidentne słabe punkty w planie Rufa – gdyby bowiem zaniósł Danice jego serce, ta na pewno by go zabiła. Niestety, nie sądził, by ten argument był w stanie powstrzymać Kierkana. Rufo znajdował się w pełni pod działaniem klątwy i postępował zgodnie z jej podstępnym zewem, nie bacząc na jakiekolwiek konsekwencje. Nie mając innego wyboru, Cadderly wsunął z wahaniem jeden palec w pętlę sznurka wirujących dysków i stanął przy boku łóżka.
Rufo natarł dziko ze sztyletem w wyciągniętej ręce, a Cadderly przetoczył się po łóżku i znalazł poza jego zasięgiem. Szybciej niż Cadderly się spodziewał, Rufo odskoczył w tył, aby odciąć mu drogę do drzwi. Ciął szerokim łukiem, mierząc w brzuch przeciwnika. Cadderly uchylił się z łatwością, po czym skontrował, ciskając dyskami ponad zataczającym łuk ramieniem Rufa. Złamany nos mężczyzny trzasnął pod wpływem uderzenia, a na zaschnięte smugi nad gómą wargą buchnęły nowe strugi krwi. Oszalały z nienawiści Rufo prawie nie zwrócił na to uwagi i zaatakował ponownie.
Choć cios nie był zbyt mocny ani dokładny, jednak zakłócił rytm poruszającego się nadgarstka Cadderly’ego. Młody kapłan zdołał wprawdzie ściągnąć dyski z powrotem do ręki, ale sznurek nie był już sztywno nawinięty i nie mógł wykonać natychmiastowego, efektywnego rzutu. Rufo zdawał się wyczuwać jego słabość. Uśmiechnął się złowrogo i ciął ponownie.
Percival uratował Cadderly’emu życie, skacząc z okna i lądując niezdarnie na twarzy Rufa. Ten zamaszystym ruchem ręki cisnął wiewiórkę w przeciwległy kąt pokoju i choć Percival nie zdążył zrobić mu większej krzywdy, Cadderly zyskał nieco czasu. Podczas gdy jego przeciwnik był zajęty czymś innym, ponownie kilkakrotnie opuścił i pociągnął dyski, aby sznurek należycie i mocno nawinął się na pręt łączący.
Rufo zdawał się nie zauważać bliźniaczych strużek krwi spływających po jego twarzy z najnowszych ran na policzku – śladów zębów Percivala.
– Będę trzymał w rękach twoje serce! – obiecał ponownie, zaśmiewając się obłąkańczo.
Cadderly raz i drugi smagnął ręką, markując rzut, aby zaskoczyć Rufa. Pomiędzy zwodami Rufo zdołał zadać kilka słabych pchnięć, ale nie dosięgnął celu. Wreszcie Cadderly rzucił dyskami, zataczając nimi szeroki łuk na całą rozpiętość sznurka. Szarpnął nadgarstkiem, ściągając dyski do ręki, ale nie tak gwałtownie, jak dotychczas.
Rufo wyliczył rytm ataków Cadderly’ego i czekał na właściwy moment. Dyski ponownie wyprysnęły w powietrze. Rufo odchylił się w tył, a kiedy zaczęły się cofać, natarł na przeciwnika.
Przynęta Cadderly’ego zadziałała. Wykonując rzut, skrócił długość sznurka, ściągając dyski do ręki szybciej, niż to przewidział Rufo. Ten zdołał zrobić zaledwie jeden krok, gdy broń młodego ucznia ponownie wystrzeliła naprzód – rozmyślnie nisko.
Rufo jęknął z szoku i bólu i zacisnął dłoń na strzaskanej rzepce kolanowej. Noga lekko ugięła się pod jego ciężarem. Był jednak pod wpływem klątwy chaosu i niemal zatracił wrażliwość na ból. Jego jęk przerodził się w charkot. Runął naprzód, tnąc zamaszyście.
Cadderly ponownie przetoczył się po łóżku, aby uniknąć bliższego spotkania z ostrzem, ale kiedy tym razem się podniósł, Kierkan Rufo już obszedł posłanie i stanął naprzeciw niego. Cadderly wiedział, że tym razem to nie żarty. Nie mógł pójść na wymianę ciosów w pojedynku sztylet kontra wirujące dyski. Zazwyczaj dyski okazywały się skuteczne, ale w takim stanie umysłowym, w jakim znajdował się Rufo, mogłoby go powalić jedynie precyzyjne i naprawdę silne uderzenie. Taki atak byłby ryzykowny również dla Cadderly’ego, a poza tym młody uczeń wątpił, czy zdoła przełamać obronę swego rozszalałego przeciwnika.
Przez następnych kilka chwil tylko markowali ciosy. Rufo uśmiechał się i Cadderly zaczął zastanawiać się, czy nie miałby większych szans, wyskakując przez okno. Nagle cały budynek zadrżał, jakby uderzył weń piorun. Wstrząsy trwały przez kilka sekund, a Cadderly zrozumiał, gdzie znajdowało się epicentrum, kiedy z korytarza dobiegło go pojedyncze:
– Oo!
Rufo zawahał się i obejrzał przez ramię w stronę otwartych drzwi. Cadderly wiedział, że ta nieoczekiwana przewaga nie była do końca fair, ale uznał, że na przejmowanie się tym będzie miał czas później. Odchylił rękę i cisnął dyskiem z całej siły. Rufo odwrócił się i w tej samej chwili wirujące krążki wyrżnęły go między oczy.
Głowa Rufa odskoczyła do tyłu, a kiedy ponownie wróciła na swoje miejsce, mężczyzna już się nie uśmiechał. Wyglądał na oszołomionego i zaskoczonego, a jego oczy zrobiły zeza, jakby jednocześnie i za wszelką cenę chciały ujrzeć najnowszy siniak.
Cadderly, zbyt zapatrzony, by oderwać wzrok od zniekształconych rysów napastnika, usłyszał brzęk sztyletu o posadzkę. W chwilę potem z łoskotem wylądował na niej Rufo. Mimo to Cadderly nadal nie reagował. Po prostu stał, a wirujące dyski zwisały na końcu rozciągniętego sznurka, obracając się wokół osi.
Kiedy wreszcie sięgnął ręką, by zwinąć broń, żołądek podszedł mu do gardła. Wirujące dyski ociekały krwią, a do jednego z krążków przylepiony był gęstą, zastygającą mazią kawałek brwi Rufa.
Cadderly powlókł się do łóżka i opuścił krążki na podłogę. Czuł się zdradzony, tak przez siebie, jak i przez swoją zabawkę. Wszyscy kapłani w bibliotece musieli ćwiczyć walkę jakąś bronią, ale zwykle był to konwencjonalny instrument służący zabijaniu, taki jak kij, maczuga czy laska. Cadderly zaczął od kija i w razie potrzeby całkiem wprawnie umiał posłużyć się swoją laską z głownią w kształcie baraniego łba, ale nie przepadał za bronią. Mówiono mu, że żyje w niebezpiecznych czasach, ale większość życia spędził w wygodnych pomieszczeniach Biblioteki Naukowej. Nigdy nie widział goblina, z wyjątkiem martwego służącego, jednego z najpodlejszych służących pracujących w bibliotece. Przełożeni nie pozwolili jednak Cadderly’emu złamać reguły gotowości – każdy kapłan musiał ćwiczyć.
Na wirujące dyski natknął się w prastarym traktacie niziołków i szybko sprawił sobie własne. Niektórzy przełożeni sarkali na dokonany przez niego wybór, nazywając go bardziej zabawką niż bronią, niemniej krążki spełniały wszystkie wymagania kodeksu etycznego Deneira. Głosy sprzeciwu, zwłaszcza ze strony Przełożonego na Księgach Avery’ego, jedynie wzmogły upór Cadderly’ego, by opanować sztukę posługiwania się tą archaiczną bronią.
Wirujące dyski sprawiły, że trening polegający na ostrej, zaciętej walce zmienił się w godziny przyjemnej rozrywki. Cadderly nauczył się tuzina różnych sztuczek, sprawdzianów zręczności, które nikomu nie mogły wyrządzić krzywdy, i do perfekcji opanował sztukę posługiwania się nową zabawką – bo w głębi serca uważał krążki za zabawkę. Teraz jednak pokryte krwią Rufa wirujące dyski nie wydawały mu się już zabawne.
Rufo jęknął i poruszył się nieznacznie. Cadderly ucieszył się, że tamten jeszcze żyje. Wziął głęboki oddech i sięgnął po dyski, z determinacją przypominając sobie o czekającym go posępnym zadaniu. Będzie musiał być dzielny i twardy, aby doprowadzić je do końca.
Percival siedział na łóżku obok niego, nadal go wspomagając. Cadderly przesunął palcem po miękkim futerku białej wiewiórki, po czym ponuro skinął głową i zwinął swoją broń.
– Nie żyje? – spytał Ivan, wchodząc do pokoju. Dymiący Pikel nieomal deptał mu po piętach. Percival czmychnął przez otwarte okno, a Cadderly miał ochotę zrobić to samo, kiedy przyjrzał się obu braciom.
Rogi, hełm i stercząca dziko na wszystkie strony broda Ivana były czarne od sadzy, a z rozdartego buta, jak z sandałów Pikela, wyzierały grube paluchy. Zresztą Pikel wcale nie wyglądał lepiej. Jego brodę i poczerniałą twarz pokrywały ceramiczne drobinki, uśmiech odsłaniał dziurę po wybitym zębie, a w hełm z blaszanego garnka wbił się długi, trójkątny kawał szkła.
– Belago nie było? – spytał tym samym tonem Cadderly. Ivan wzruszył ramionami.
– Nie widzieli my go – odparł. – Ale mój brat znalazł te twojom miksturę, znaczy nie te łodrobine. – Uniósł niewielką zlewkę. – No to my pomyśleli, co by się przydało wiency i...
– Odkręciliście kurek – dokończył za niego Cadderly. – Bum! – dodałPikel.
– Nie żyje? – zapytał ponownie Ivan, a jego spokojny ton głosu sprawił, że Cadderly aż się wzdrygnął.
Bracia zauważyli, że młody uczeń czuje się nieswojo. Spojrzeli po sobie i pokiwali głowami.
– Lepi, cobyś miał mocny kołdun – rzekł Ivan. – Jeźli chcesz szukać przygód, najlepi cobyś miał mocny kołdun, bo kto wi, co stani ci na drodze! – Powiódł wzrokiem w stronę Kierkana Rufo. – Abo raczy padnie ci do nóg!
– Nigdy nie marzyłem o poszukiwaniu przygód – odrzekł nieco kwaśno Cadderly.
– A ja żem nigdy nie marzył, coby być kuchorzem – odparł Ivan – ale żem nim jezd, no ni? Powiedziałeś, co masz robotę do zrobienia, no to robim. Biermy się za to, a jak nam kto wejdzi w drogie...
– On żyje – wtrącił Cadderly. – Połóżcie go na łóżku i przywiążcie.
Ivan i Pikel ponownie wymienili spojrzenia, ale tym razem, słysząc zdecydowanie w głosie Cadderly’ego, pokiwali głowami.
– Oo – powiedział Pikel, najwyraźniej pod wrażeniem.
Cadderly wytarł krążki do czysta, wziął swoją laskę i skórzany bukłak na wodę, po czym wyszedł na korytarz. Z ulgą zauważył, że drzwi do pokoju Daniki nadal są wypaczone i wpasowane we framugę, ale większe wrażenie wywarł nań spokojny głos Newandera, kiedy druid odpowiedział na jego pytanie.
– Jak ona się czuje? – zapytał natychmiast Cadderly.
– Nadal jest pogrążona w medytacji – odparł Newander – ale wygląda całkiem nieźle.
Cadderly przywołał medytacyjną wizję Daniki prowadzącej swoją prywatną walkę w natarczywej czerwonej mgiełce.
– Mogę odwrócić zaklęcia i cię wpuścić – zaproponował druid.
– Nie – odrzekł Cadderly, choć bardzo pragnął ponownie ujrzeć ukochaną. Jego ostatnia wizja Daniki była zadowalająca – nie chciał ryzykować. Bał się, że coś, co obecnie robiła, mogłoby go przygnębić i straciłby serce do misji, jaką miał wypełnić. Jeżeli chodziło o stronę praktyczną, Cadderly uznał, że najlepiej będzie, jeśli Newander zachowa swoje magiczne siły.
– Może kiedy wrócę, twoje zaklęcie nie będzie już potrzebne – powiedział.
– Chcesz, abym został z Danicą?
– Są ze mną krasnoludy – wyjaśnił Cadderly. – Czują się w tunelach lepiej niż jakikolwiek druid. Zostań z nią i dopilnuj, aby była bezpieczna.
W tej samej chwili zjawili się Ivan i Pikel, a widząc błyski w ich oczach, Cadderly zrozumiał, że już najwyższy czas ruszać w drogę.
Kiedy odchodzili, wewnętrzne rozdarty, raz po raz oglądał się za siebie. Jakaś jego część, nota bene niemała, sprzeciwiała się tej wyprawie, konkludując, że najlepszym wyjściem byłoby teraz zamknąć się wraz z uzbrojonymi przyjaciółmi w pokoju Daniki i przeczekać w nim do zakończenia tego koszmaru.
Bez trudu jednak znalazł poważne argumenty przeciwko temu konceptowi. Wokół niego ginęli ludzie. Ilu jeszcze Kierkanów Rufo czaiło się wśród cieni, pałając żądzą mordu?
– Drogi Cadderly – rozległ się miękki głos, który tylko wzmógł determinację młodego ucznia. Histra stała w uchylonych drzwiach swojego pokoju, ale zarówno Cadderly, jak krasnoludy bez trudu dostrzegły, że miała na sobie jedynie przezroczysty, cieniutki negliż. – Wejdź i usiądź przy mnie!
– Oo – rzekł Pikel.
– Łona chce coś wiency, niż tylko coby przy ni posiedzić! – zachichotał Ivan.
Cadderly zignorował ich wszystkich i pędem minął otwarte drzwi. Poczuł, jak Histra wyciąga rękę, usiłując go schwytać, i usłyszał skrzypnięcie otwieranych szerzej drzwi.
– Wracaj tu! – wrzasnęła kapłanka Sune, wyskakując na korytarz.
– Oo – powtórzył wyraźnie poruszony Pikel.
Histra skrzywiła się, zamierzając wydać czarodziejski rozkaz swemu potencjalnemu kochankowi.
– Wróć!
Pikel jednak, pomimo iż kapłanka niewątpliwie wywarła na nim piorunujące wrażenie, zachował zdrowy rozsądek. Kiedy Histra zaczęła rzucać zaklęcie, klepnął ją czarną od sadzy ręką w pośladek i bezceremonialnie wepchnął z powrotem do pokoju.
– Oo – mruknął po raz trzeci, kiedy wszedł do pokoju, aby zamknąć drzwi, a Ivan, stojąc obok brata, w zupełności się z nim zgodził. W pokoju leżał na podłodze tuzin mężczyzn, wyczerpanych do cna niedawnymi przeżyciami.
– Jesteście tacy pewni, że chcecie stąd wyjść? – zamruczała Histra do umorusanych krasnoludów.
Zanim skonfundowani bracia dołączyli do Cadderly’ego, ten dotarł już na parter i zanurzył skórzany worek w fontannie znajdującej się w większej sali.
– Łokropne świństwo – wyszeptał Ivan do Pikela. – Łolejki i woda. Żem próbował to raz pić. – Wysunął język w wyrazie obrzydzenia.
Cadderly uśmiechnął się, słysząc słowa krasnoluda. Dla święconej wody miał lepsze zastosowanie niż gaszenie pragnienia. Kiedy bukłak wypełnił się, wyjął wąską rurkę, na której końcu znajdowała się jakaś kleista, gąbczasta substancja. Nałożył ją na otwór bukłaka i zatkał rurkę mniejszą kulką tej samej mazi.
– W swoim czasie zrozumiecie – wyjaśnił zaciekawionym krasnoludom.
Bracia Bouldershoulderowie zaniepokoili się, kiedy weszli do kuchni i zobaczyli buszujących w niej kapłanów. Przełożony na Księgach Avery brylował wśród samozwańczych kucharzy, choć efekty ich działalności były raczej mizerne, jako że miast przyrządzać posiłek, sami wpychali sobie do ust, co tylko wpadło im w ręce.
Bardziej alarmująca niż szał obżarstwa była dla Cadderly’ego nagła zmiana jego towarzyszy. Zareagowali w nader osobliwy sposób. Wydawało się, jakby pod wpływem silniejszego impulsu mieli ochotę zrezygnować z wyprawy.
– Zwalczcie to – powiedział do nich Cadderly, widząc w tym efekt działania klątwy. Dla Ivana i Pikela kuchnia była rzeczą najważniejszą i obaj czerpali ogromną satysfakcję z nakarmienia do syta najbardziej zgłodniałego kapłana.
Rozejrzeli się po niemiłosiernie zapuszczonym pomieszczeniu, zlustrowali obżerających się kapłanów i przez chwilę Cadderly myślał, że przyjdzie mu wyruszyć w głąb katakumb w pojedynkę. Jednak stwierdzenie Newandera o wytrzymałości krasnoludów na działanie czarów okazało się tym razem trafne, bowiem Bouldershoulderowie, wzruszywszy ze smutkiem ramionami, przybici rozgrywającą się na ich oczach zagładą kuchni, nakazali Cadderly’emu iść dalej, popychając go w kierunku drzwi do piwnicy na wino.
Zawilgocone zejście było mroczne i ciche, pochodnie w ścianach nie paliły się. Cadderly otworzył swoją świetlną tulejkę i zszedł kilka stopni, po czym odczekał, aż bracia zapalą łuczywa. Ivan zszedł jako ostatni i zamknął na klucz obite metalowymi pasami drzwi, a jakby tego było mało, zasunął jeszcze ogromną zasuwę i żelazny okrągły rygiel.
– Kłopoty som tyleż za, co i przed namy – wyjaśnił krasnolud, widząc pytające spojrzenie Cadderly’ego. – Jeźli ta banda poczui takie samo pragnienie, jak i głód, mogliby my mieć bez nich spore kłopoty!
Wyjaśnienie wydawało się całkiem racjonalne, toteż Cadderly odwrócił się i zaczął schodzić niżej. Nagle Pikel złapał go za rękę i wysforował się na czoło, uderzając kilka razy ciężką pałką w swój blaszany hełm.
– Trzymaj się pomiendzy namy – wyjaśnił Ivan. – My już kiedyś szli tom drogom!
Jego pewność siebie dodała Cadderly’emu otuchy, w przeciwieństwie do hałasu, jaki towarzyszył obu krasnoludom. Grzechot i brzęk metalu był niemal nie do wytrzymania.
Kiedy zeszli na dół, powitała ich głęboka ciemność, ale wszyscy trzej czuli, że nie są tu sami. Za najbliższym regałem z winem napotkali pierwsze oznaki, że ktoś jeszcze szedł tędy przed nimi. Podłogę pokrywały odłamki szkła i brakowało wielu butelek spośród tych, które Cadderly spisywał przed paroma dniami. Ślad wiódł do jeszcze jednego martwego kapłana. Leżał na boku z napęczniałym, niewiarygodnie wielkim kałdunem, otoczony przez puste butelki.
Z mroku dobiegło ich jakieś szuranie. Cadderly skierował promień światła pomiędzy stojaki z winem. Był tam następny mnich, który, aczkolwiek bez powodzenia, usiłował podnieść się na nogi. Był zbyt pijany, aby w ogóle zauważyć światło, a jego brzuch, również napęczniały, przelewał się z boku na bok. Pomimo pijackiego otępienia nadal przykładał butelkę do warg, uparcie wmuszając w siebie kolejną porcję alkoholu.
Cadderly chciał do niego podejść, ale Ivan go powstrzymał.
– Pokaż mię te twoi drzwi – powiedział do niego, po czym skinął na Pikela.
Kiedy Cadderly i Ivan weszli dalej w głąb piwnicy, Pikel skręcił pomiędzy regały. W chwilę potem Cadderly usłyszał głuche łupnięcie, jęk i brzęk tłuczonej o kamienie butelki.
– Dla jego dobra – wyjaśnił Ivan.
Dotarli do beczek, gdzie znaleziono Cadderly’ego, a młody uczeń ponownie poczuł narastające zakłopotanie i frustrację, bo nawet we trójkę nie znaleźli żadnych drzwi. Ivan i Pikel odsunęli wszystkie beczki i skrzynie, po czym z pomocą Cadderly’ego uważnie obejrzeli każdy cal ściany.
Cadderly bąknął coś przepraszająco – może cała jego teoria opierała się na mylnych przesłankach. Jednak Ivan i Pikel, wierząc w swego przyjaciela, nie zaprzestali poszukiwań. Odpowiedź znaleźli nie na gładkiej nieskazitelnej ścianie, lecz na pokrytej licznymi rysami podłodze.
– Beczki byli przeciungniente – stwierdził Ivan. Pochylił się, aby zbadać ślady pozostawione na zakurzonej podłodze. – Niedawno.
Cadderly przy pomocy świetlnej tulejki bez trudu określił kierunek, skąd je przywleczono, a kiedy przeszli przez pomieszczenie, poczuł ponowny przypływ podniecenia.
– Jak mogłem to przeoczyć? – powiedział. Skierował promień światła na regały z winem. – My... Rufo i ja przyszliśmy stamtąd, a zatem drzwi nie mogły znajdować się w miejscu, gdzie znaleźliśmy stertę beczek. To była celowa zmyłka. Powinienem się domyślić.
– Aleś dostał w łeb – zauważył Ivan. – A to jezd sprytna sztuczka.
Ślady wiodły do kolejnej beczki przystawionej pod samą ścianą. Zanim jeszcze Ivan kopniakiem odrzucił ją na bok, wszyscy trzej wiedzieli, że faktycznie znajdą tuż za nią tajemne drzwi. Ivan pokiwał głową i uśmiechnął się, po czym podszedł do drzwi i pociągnął. Bezskutecznie. Nie otworzyły się. Nawet nie drgnęły.
– Zakluczone – burknął krasnolud, spoglądając na dziurkę od klucza ponad kołkiem do pociągania. Przeniósł wzrok na brata, który z ożywieniem, gorliwie pokiwał głową.
– Łod otwierania drzwi je Pikel – wyjaśnił Ivan Cadderly’emu, a ten zrozumiał, co krasnolud miał na myśli, kiedy Pikel opuścił swoje drzewko niczym taran i ustawił się naprzeciw drzwi.
– Stój! – powstrzymał go Cadderly. – Znam lepszy sposób.
– Też jezdeś spec łod otwierania drzwi? – spytał Ivan.
– Och – jęknął rozczarowany Pikel.
– Można tak powiedzieć – odrzekł zawadiacko Cadderly, ale zamiast przyrządów do otwierania zamków wyjął swoją kuszę. Miał nadzieję, że będzie mógł wypróbować swój najnowszy wynalazek, i z trudem powstrzymywał drżenie dłoni, kiedy napinał kuszę i ładował bełt.
– Cofnijcie się – ostrzegł, mierząc w dziurkę od klucza.
Kusza szczęknęła i bełt przeciął powietrze. W ułamek sekundy później impet strzały przełamał jej słabą, środkową część, krusząc fiolkę z olejem gromów. Eksplozja, jaka wówczas nastąpiła, pozostawiła po sobie postrzępioną czarną dziurę w miejscu zamka.
Drzwi skrzypnęły, uchyliły się o cal i zwisły luźno w zawiasach.
– Och, ja też chce takom! – zawołał uradowany Ivan.
– Ojoj! – potwierdził Pikel.
Ich radość była jednak krótkotrwała, bowiem za otwartymi drzwiami, miast potrzaskanych schodów, o których mówił Cadderly, zobaczyli jedynie ceglany mur.
– Nowa robota – mruknął po pobieżnej inspekcji Ivan. Spojrzał znacząco na Cadderly’ego. – Masz jeszcze jednom strzałkie na te cegiełki, chłopcze?
Nie czekał jednak na odpowiedź. Przesunął dłońmi po ścianie, naciskając w niektórych miejscach, jakby sprawdzał jej wytrzymałość.
– Pikel ma klucz – oznajmił i usunął się z drogi. Cadderly chciał zaprotestować, ale Pikel nie zwracał na niego uwagi. Krasnolud wydał osobliwy, zawodzący dźwięk, a jego krótkie, pękate nogi zaczęły poruszać się gwałtownie. Przez chwilę biegł w miejscu, jakby naciągał niewidzialną, ukrytą sprężynę, a w chwilę później z głośnym chrząkaniem wyprysnął naprzód, przyciskając swój bojowy taran do boku.
Cegły i kawałki zaprawy posypały się na wszystkie strony. Kilka ognistych eksplozji świadczyło, że po drugiej stronie muru nałożono glify ochronne, ale szaleńczego natarcia Pikela nie zdołał spowolnić ani twardy mur, ani magiczne zaklęcia.
Krasnolud nie był również w stanie się zatrzymać. Zbyt się rozpędził. Tak jak Cadderly wspomniał już wcześniej i o czym próbował ostrzec ich ponownie, schody za krótkim podestem zostały obrócone w perzynę.
– Ooooooooo! – rozległ się cichnący jęk Pikela, po którym dało się słyszeć głuche łubudu!
– Bracie mój! – ryknął Ivan i zanim Cadderly zdołał go powstrzymać, on również przebiegł przez otwór w ścianie. Blask jego pochodni oświetlał przez chwilę chmurę gęstego kurzu, po czym zarówno źródło światła, jak i krasnolud znikli z oczu młodego kapłana.
Cadderly skrzywił się i wzdrygnął, słysząc ostatnie słowa Ivana.
– Widzem zie...
Żywe trupy
Cadderly wolno i ostrożnie zsunął się po linie, używając techniki, którą widział na ilustracji w jednym z manuskryptów. Linę trzymał zarówno przed, jak i za sobą, przeciągając ją pod jednym udem i kontrolując zejście przy pomocy nóg. Słyszał, jak krasnoludy sarkają, kiedy przywiązywał linę, więc domyślił się, że bracia przeżyli upadek. Dodało mu to nieco otuchy, kiedy opuścił się niżej i znalazł w kręgu światła pochodni. Ujrzał Pikela, który biegał w kółko i Ivana, który niemal deptał mu po piętach i walił brata ręką poniżej pleców, usiłując zdusić unoszące się stamtąd ostatnie smużki dymu.
– Oo, oo, oo! – zawodził Pikel i sam, kiedy tylko mógł, klepał się w to miejsce.
– Zatrzym się, ty cuchnoncy całuśniku dębów! – ryknął Ivan, waląc go z całej siły.
– Cisza – ostrzegł ich Cadderly, stawiając stopy na posadzce tunelu.
– Oo – odparł Pikel, pocierając raz jeszcze osmalone miejsce. W tej samej chwili krasnolud zwrócił uwagę na zdobienia murów i zapomniał o całym świecie. Uszczęśliwiony, podszedł, aby się im przyjrzeć.
– Ktoś chciał, coby my tu nie weszli – skonstatował Ivan. – Jego zaklencie ognia nieźle łopaliło mego brata poniży pleców!
Cadderly zgodził się z jego wnioskami i czuł, że powinien wiedzieć, kto założył glify, bo przecież widział kogoś w pomieszczeniu z butelką, ale... ale nie mógł sobie przypomnieć, a teraz nie miał czasu na medytację i zgłębianie własnych podejrzeń. Co ważniejsze, żaden z krasnoludów nie odniósł poważniejszych obrażeń – wskutek wybuchu zaopatrzony w jelenie rogi hełm Ivana tylko się trochę oczyścił.
– Jak daleko do ty przeklenty flaszki? – spytał Ivan. – Myślisz, co my możem się natknunć na inny magiczny bariery? – Jego twarz pojaśniała. – Jeżeli myślisz, co tak, musisz pierwy puścić krasnoludy, wisz. – Walnął się pięścią w napierśnik, aż zagrzmiało. – Krasnolud wytrzymie. A tego, co to zrobił, zji, a potym wyplui! Myślisz, co my spotkamy tego ktusia? Tego, co założył przy wchodzie to zaklencie? Bym se z niem pogadał. Poparzył mię brata! Nie pozwolem, co by łon tak robił i parzył mię brata!
W miarę jak krasnolud mówił, wyraz jego oczu stawał się coraz bardziej odległy, a Cadderly uświadomił sobie, że tamten z wolna wymyka się spod kontroli. Stojący na uboczu Pikel również zachowywał się w podobny sposób. Opadł na czworaka i obwąchując każdą szczelinę w ścianie, raz po raz wydawał głośne „ooo!” Tuziny oszalałych pająków, usiłując wydostać się z własnych pajęczyn, zaplątały się na dobre w brodzie Pikela.
Cadderly zawiesił obracający się wokół osi kryształowy krążek przed twarzą Ivana i skierował nań promień ze swojej świecącej tulejki. Krasnolud powoli zamilkł, pogrążając się w obserwacji hipnotycznego tańca światła na wielofasetowej ściance dysku.
– Pamiętaj, po co tu przyszliśmy – powiedział Cadderly – Skoncentruj się, Ivanie Bouldershoulder. Jeżeli nie zdejmiemy klątwy, los całej Biblioteki Naukowej będzie przesądzony.
Cadderly nie był pewny, czy to jego słowa, czy tańczące w krążkach światło sprawiło, że Ivan zaczął opierać się klątwie, niezależnie jednak od powodu oczy krasnoluda otworzyły się szeroko – jakby po długim śnie – i tak gwałtownie pokręcił głową, że aby nie upaść, musiał odruchowo oprzeć się na stylisku swego wielkiego topora.
– Którendy, chłopcze? – zapytał z nagłym ożywieniem.
– Nareszcie – rzucił pod nosem Cadderly. Spojrzał na Pikela i zaczął się zastanawiać, czy będzie musiał wykorzystać wobec niego tę samą technikę. Zresztą to nieważne – uznał – Pikel nawet kiedy czuwał, wydawał się jakby zaspany.
– Tędy – zadecydował, pragnąc, aby wreszcie wyruszyli. – Przyprowadź brata – polecił, mijając Ivana.
W odpowiedzi usłyszał głośne łupnięcie – jakby topór uderzył w blaszany garnek – a w chwilę później Ivan i Pikel raźnym krokiem zbliżyli się do niego.
Po odwiedzeniu wielu ślepych uliczek i kilku powrotach do punktu wyjścia dotarli do pradawnego pomieszczenia magazynowego, gdzie przy ścianach stały zbutwiałe skrzynie.
– Byłem tu – powiedział z naciskiem Cadderly, usiłując ożywić wspomnienia.
Ivan przyklęknął, próbując odnaleźć coś, co potwierdziłoby te słowa. Na ziemi widniały jakieś ślady, ale wszystkie były pozacierane i nieczytelne. Albo ktoś umyślnie je pozacierał, albo ostatnio tym korytarzem przechodziło wiele osób.
Cadderly przymknął oczy, usiłując sobie przypomnieć poprzedni marsz. W jego myślach pojawiły się wspomnienia długiej wędrówki tunelami, obrazy kościotrupów i korytarzy podziurawionych złowrogo wyglądającymi niszami, ale pomiędzy nimi brakowało logicznego związku. Nie było ogniskowej, punktu wyjścia, dzięki któremu mógłby zacząć je układać w konkretną całość.
I nagle usłyszał bicie serca.
Gdzieś w niewidocznej dali ściekała woda. Odgłos był jednostajny, rytmiczny. Cadderly wiedział, że ten dźwięk wtedy mu towarzyszył. Nie dochodził z żadnej konkretnej strony i za pierwszym razem musiał go wykorzystywać w charakterze przewodnika, teraz jednak miał coś, co zogniskuje jego wspomnienia. Pomimo że przerwy były równe, dźwięk przy niektórych załomach korytarza przybierał na sile, przy innych zaś stawał się bardziej odległy.
Za pierwszym razem Cadderly miał na głowie inne sprawy i zarejestrował ów odgłos jedynie w podświadomości, ale zapamiętał go doskonale. Teraz zdał się na instynkt. Zamiast zaprzątać sobie umysł niepotrzebnymi problemami, ruszył przed siebie, pozwalając, by kierowały nim podświadome wspomnienia.
Ivan i Pikel nie zadawali mu żadnych pytań, nie mieli nic lepszego do zaproponowania. Dopiero kiedy dotarli do rozgałęzienia trzech dróg, oblicze Cadderly’ego wyraźnie pojaśniało, dotąd bowiem nawet on sam nie wierzył, że zmierza we właściwym kierunku.
– W lewo – rzucił i rzeczywiście w tym tunelu było mniej pajęczyn niż w prawym, jakby ktoś ostatnio tędy przechodził. Cadderly wszedł do tunelu i niemal natychmiast się odwrócił. Na jego obliczu malował się grymas lęku, nieomal jawnej, nieskrywanej zgrozy.
– Coś ty tam zobaczył? – zapytał Ivan i bezceremonialnie odsuwając Cadderly’ego na bok, przeszedł pod łukowatym sklepieniem.
– Kościotrupy – zaczął niepewnie Cadderly.
Pikel stanął tuż przy nim, a Ivan wyciągnął przed siebie rękę z zapaloną pochodnią i wbił wzrok w zakurzony, spowity półmrokiem chodnik.
– Nie widzem żadnych kościotrupów! – stwierdził po krótkiej chwili.
Spotkanie z żywymi trupami wydawało się Cadderly’emu mrocznym, rozmytym wspomnieniem. Nie pamiętał, gdzie miało ono miejsce, i nie wiedział, dlaczego akurat teraz sobie o nim przypomniał.
– Mogą być gdzieś tutaj – wyszeptał. – Coś każe mi wierzyć, że są niedaleko. – Ivan i Pikel wyraźnie się rozluźnili i jednocześnie pochylili, by spojrzeć jeden na drugiego spoza młodego ucznia.
– No to idziem – sapnął Ivan i przyświecając sobie pochodnią, wszedł w lewy korytarz.
– Szkielety – powtórzył Cadderly, przechodząc pod łukowatym sklepieniem. Znał to miejsce – korytarz ze skrzyniami przy ścianach, tak szeroki, że mogło w nim stanąć obok siebie dziesięciu ludzi.
Nieco dalej w ścianach po obu stronach widać było nisze.
– Znowu zaczynasz? – spytał Ivan. Cadderly machnął żagwią w stronę alków.
– Tam – wyjaśnił.
Ostrzeżenie, przynajmniej w jego mniemaniu, wydawało się złowieszcze, ale krasnoludy potraktowały je jak zaproszenie. Miast przyćmić pochodnie i skradać się, obaj bracia szli raźno i zuchwale środkiem korytarza, zatrzymując się przed pierwszą niszą.
– Ojoj! – powiedział Pikel.
– Żeś miał racje, chłopcze – przyznał Ivan. – To je szkielet. – Oparł topór na ramieniu, położył drugą rękę na brodzie i wszedł do niszy. – No ji! – ryknął do kości. – Bedzieta tak siedzieć i gnić, czy wyjdzieta i zastąpita mię drogie?
Pomimo jawnej brawury krasnoludów Cadderly zatrzymał się niepewnie.
– Tak jakżeś powiedział – rzekł do niego Ivan. – Ale nie widzem, coby się poruszył.
– Ale się poruszały – mruknął z naciskiem Cadderly. – Goniły mnie.
Bracia przechylili się na bok – przywykli do tego manewru – i spojrzeli na siebie nawzajem spoza Cadderly’ego.
– Przecież to mi się nie przyśniło! – westchnął Cadderly, robiąc krok w bok, aby nie mogli po sobie spoglądać. – Spokojnie! – Podszedł do szkieletu, ale po chwili namysłu zatrzymał się i tylko oświetlił światłem swojej tulejki wnętrze alkowy.
– Widzicie te luźno zwieszające się pajęczyny? A te strzępy pajęczyn na kościach? Były połączone, ale teraz już nie są. Albo ten szkielet niedawno stąd wychodził, albo ktoś zszedł na dół i poodrywał pajęczyny, żeby wyglądało, iż kościotrup opuszczał to pomieszczenie.
– Tylko ty żeś był tu na dole – rzucił Ivan, zanim zdążył uświadomić sobie, co w ten sposób insynuował.
– Sądzicie, że to ja poobrywałem pajęczyny? – krzyknął Cadderly. – Nawet nie chciałbym podchodzić do tych szczątków. Po co miałbym to robić? Po co miałbym tracić czas?
Krasnoludy znów wykonały manewr z pochyleniem się i spojrzeniem, ale kiedy tym razem Ivan się wyprostował, wydawał się bardziej pewny siebie.
– No to dlaczego tu jeszcze siedzom? – spytał. – Jeżeli chcom się bić...?
– Bo ich nie atakujemy – przerwał nagle Cadderly. – Oczywiście – dodał, gdy sobie uświadomił prawdę. – Kościotrupy nie ruszyły za mną w pościg, dopóki nie zaatakowałem jednego z nich.
– A czemu żeś zaatakował jakomś kupę kości? – musiał zapytać Ivan.
– Nie atakowałem – wykrztusił Cadderly. – Znaczy... no bo... wydawało mi się, że się poruszyła.
– Aha! – wykrzyknął Pikel.
Ivan wykorzystał to, aby wtrącić swoją konkluzję.
– A wienc jednak szkielet poruszył się, zanim żeś go łuderzył, a zatem coś się tobie myli.
– Nie, nie poruszył się – odparował Cadderly. – Tak mi się wydawało, ale to był tylko szczur albo mysz, coś takiego...
– Myszy nie wyglondajom jak kości – rzucił oschle Ivan. Cadderly spodziewał się tego typu uwag.
– Jeżeli nie będziecie ich ruszać, może uda się nam przejść – skonstatował. – Ktokolwiek je ożywił, najprawdopodobniej wydał im polecenie, aby się broniły.
Ivan zamyślił się nad tym przez chwilę, po czym pokiwał głową. Rozumowanie wydawało się trafne. Skinął na brata, a Pikel bez trudu pojął pozbawione słów żądanie. Zielonobrody krasnolud odepchnął Cadderly’ego z drogi, opuścił pałkę niczym taran i zanim młody uczeń zdążył go zatrzymać, co sił w nogach wbiegł do niszy. Przeraźliwy cios zmienił czaszkę w stertę kurzu i odłamków, a impet uderzenia sprawił, że kości jak deszcz posypały się na wszystkie strony.
– Ten juże nie będzie z nami walczył – mruknął z zadowoleniem Ivan, strzepując żebro z ramienia brata, kiedy Pikel ponownie pojawił się na korytarzu.
Cadderly stał bez ruchu, a jego usta otworzyły się w grymasie absolutnego niedowierzania.
– Musieli my sprawdzić – rzucił Ivan. – Chciałbyś iść dali, wiedzonc, że za namy som jakie żywe kościotrupy?
– Uch, och – jęknął Pikel.
Słysząc to, Ivan i Cadderly odwrócili się jednocześnie. Promień światła Cadderly’ego omiótł źródło konsternacji Pikela. Ten szkielet, jak to zapowiedział Ivan, nie mógł już wstać, aby z nimi walczyć, ale tuziny innych właśnie się podnosiły i podążały w ich kierunku.
Ivan mocno klepnął Cadderly’ego w plecy.
– Dobre myślenie, chłopcze! – pogratulował mu. – Żeś miał racje! Trzeba walnonć, coby je ożywić!
– I mam się z tego cieszyć? – spytał Cadderly. W jego myślach odżyła fala wspomnień z poprzedniej wizyty, zwłaszcza moment, kiedy cofając się gwałtownie przed jednym, znalazł się w uścisku drugiego kościotrupa. Cadderly odbił w bok. Kościotrup, który wyszedł z najbliższej niszy, był niemal tuż przy nim.
Pikel również to zauważył. Niewzruszony krasnolud ścisnął swoją pałkę, trzymając ją z węższej strony przy samym końcu, i wykonał potężny zamach, trafiając w bok głowy kościotrupa i wysyłając czaszkę w przyspieszonym tempie w głąb korytarza. Pozostałe kości stały jeszcze przez chwilę, dopóki Pikel kolejnym ciosem nie rozbił ich w proch.
Cadderly popatrzył, jak odbita czaszka znika w czerni korytarza i wrzasnął:
– Biegiem!
– Biegiem! – zawtórował Ivan, upuszczając pochodnię, po czym on i Pikel pognali wzdłuż korytarza w stronę zbliżających się trupów.
Cadderly’emu chodziło co prawda o coś innego, ale kiedy uświadomił sobie, że nie zdoła zawrócić rozjuszonych braci z obranej drogi, wzruszył ramionami i wyjąwszy wirujące dyski, zaczął poważnie zastanawiać się nad równowagą pomiędzy wartością przyjaźni a wynikającymi z tego tytułu kłopotami.
Znajdujące się najbliżej kościotrupy nie zareagowały dostatecznie szybko na atak krasnoludów. Ivan potężnym cięciem topora rozpłatał jednego na dwoje, ale kiedy ciął w przeciwną stronę, jego broń ugrzęzła między żebrami kolejnej potencjalnej ofiary. Krasnolud, który nigdy nie był znany z finezji, szarpnął z całej siły i zamachując się toporem, uniósł w powietrze nabity nań szkielet, po czym wyrżnął nim w następnego kościotrupa. Dwa szkielety połączyły się, ale pomiędzy kośćmi uwiązł na dobre topór Ivana.
– Potrzebuje cię, braciszku! – zawołał Ivan, kiedy podszedł doń kolejny szkielet, wyciągając ku jego twarzy brudne, ostre kości palców.
Pikelowi początkowo powiodło się lepiej – jak głaz staczający się z górskiego zbocza wpadł w pierwsze szeregi napastników, roztrzaskując trzy szkielety, a resztę odbijając o kilka stóp wstecz. Nie pozostało to jednak bez konsekwencji, bowiem Pikel, aby wytracić impet, przykląkł najedno kolano. Nieustraszeni nieumarli otoczyli krasnoluda ze wszystkich stron i zbliżyli się do niego. Pikel chwycił swoją pałkę, wyciągnął na długość ręki i zaczął zataczać błyskawiczne kręgi.
Kościotrupy były bezmyślnymi istotami, a nie myślącymi wojownikami. Z wyciągniętymi przed siebie rękami weszły w zasięg ciosów Pikela, a zamaszyste uderzenia w mgnieniu oka potrzaskały ich dłonie i przedramiona niczym kruche gałązki. Krasnolud śmiał się dziko za każdym razem, gdy jakaś kość ze świstem ulatywała w dal, sądził bowiem, że jest w stanie kontynuować to bez końca.
Naraz Pikel usłyszał wołanie brata. Zatrzymał się, usiłując określić właściwy kierunek, po czym zaczął przebierać nogami, aby nabrać impetu.
– Ooo! – ryknął i runął naprzód, przebijając się przez pierścień kościotrupów.
Niestety oszołomienie sprawiło, że popełnił fatalną omyłkę, bowiem kiedy tylko wydostał się z kręgu szkieletów, wyrżnął głową w ceglany mur korytarza.
– Oo – rozległo się głuche echo spod blaszanego hełmu siedzącego na ziemi Pikela.
Tylko jeden kościotrup zdołał wyminąć krasnoludy, aby stawić czoła Cadderly’emu i w tej sytuacji młody uczeń był w stanie sobie poradzić. Zaczął tańczyć miękko, na palcach, jak nauczyła go Danica, kilkakrotnie wystrzeliwując niejako na próbę swoje wirujące dyski.
Szkielet nie zwrócił uwagi na jego taneczne zmyłki ani na nieszkodliwe rzuty i ruszył do ataku. Krążki trafiły go w kość policzkową i odwróciły czaszkę tak, że mógł teraz patrzeć za siebie. Mimo to szedł dalej, a Cadderly ponownie cisnął krążkami – tym razem usiłując rozłupać ciało stwora. W chwili rzutu zrozumiał, że popełnił błąd.
Krążki prześlizgnęły się między żebrami szkieletu, ale zakleszczyły się, kiedy poruszył nadgarstkiem, aby je odzyskać. Co gorsza, ruch ten sprawił, że pętla na palcu Cadderly’ego zadzierzgnęła się mocno i młody uczeń był teraz nierozerwalnie połączony z napastnikiem.
Potwór zamachnął się. Cadderly runął na ziemię, podniósł swoją laskę i wbił ją między żebra stwora, licząc, że uda mu się podważyć i wydobyć swoje dyski. Jednak w chwili, gdy czubek laski oparł się o kręgosłup stwora, postanowił zmienić taktykę.
W jego myślach pojawił się obraz punktu podparcia i dźwigni – zmienił uchwyt, po czym z całej siły rąbnął w główkę laski. Żebra trzymały się mocno, a siła idącego od dołu ciosu przeszła w górę, wzdłuż kręgosłupa szkieletu, i wybiła jego czaszkę w powietrze. Czerep z hukiem odbił się od sklepienia. Uderzenie było tak silne, że nieumarły dosłownie rozsypał się na kawałki.
Cadderly pogratulował sobie trafności pomysłu, wyjmując broń spod sterty kości, ale jego ulga prysła, kiedy spojrzał w głąb korytarza oświetlonego migoczącym blaskiem upuszczonej przez Ivana pochodni.
Oba krasnoludy leżały na ziemi – Ivan był bezbronny i z trudem usiłował stawić opór atakującym go szkieletom, Pikel zaś siedział pod drugą ścianą (garnek opadł mu aż do ramion), a cała gromada szkieletów zbliżała się ku niemu.
* * *
Druzil wyjrzał podejrzliwie spod złożonych nietoperzych skrzydeł i zlustrował mroczną i cichą komnatę. W koksowniku były już tylko żarzące się węgle – Barjin, kładąc się na spoczynek, nie chciał zostawić zapalonego i czynnego przejścia międzyplanarnego – i w pokoju nie było innego źródła światła.
Irrip specjalnie się tym nie przejął, spędził całe stulecia, wędrując wśród wirujących szarych mgieł niższych światów.
Wszystko wyglądało tak jak powinno. W rogu pokoju Barjin spał spokojnie, przekonany, że zwycięstwo ma już w zasięgu ręki. Po obu stronach drzwi stali Mullivy i Khalif. Stali sztywno jak posągi, mając przykazane, że poruszyć się mogą jedynie w ściśle określonych przez Barjina okolicznościach.
Druzil z pewną ulgą, ale i niepokojem stwierdził, że żadna z przewidzianych przez kapłana sytuacji nie nastąpiła. Żaden intruz nie wszedł do pokoju, drzwi pozostały zamknięte, a imp nie czuł przenikliwego wzroku ani odległego wołania Aballistera.
Posępność kaplicy nie zmieniła wrażenia impa, że dzieje się coś złego. Coś wyrwało go z drzemki. Sądził, że natrętny Aballister ponownie usiłował się z nim skontaktować. Druzil napiął skrzydła i zagłębił się w sobie, przechodząc z wrażeń fizycznych na bardziej subtelne, wewnętrzne doznania, empatyczną wrażliwość, która była dla niego tym, czym oczy dla ludzi. Wyobraził sobie obszar za zamkniętymi drzwiami, mentalnie sondując labirynt krętych korytarzy.
Nietoperze skrzydła impa rozchyliły się nagle. Szkielety wyszły z nisz!
Druzil zgromadził swoje magiczne siły i stał się niewidzialny. Jednym ruchem skrzydeł znalazł się między Mullivym a mumią, szybko wypowiedział hasło niwelujące działania ochronnych glifów Barjina i wyszedł z pokoju.
W chwilę potem wyruszył w drogę – niekiedy lecąc, innym razem znowu drepcząc na swoich szponiastych stopach. Zmierzał w kierunku najdalszych krypt. Słuch potwierdził jego dotychczasowe przypuszczenia – w podziemnych korytarzach trwała zacięta walka.
Imp zatrzymał się i rozważył opcje. Nie ulegało wątpliwości, że kościotrupy z kimś walczyły, a oznaczało to, że do podziemi dostali się intruzi. Być może zeszli tu w wywołanym przez klątwę otępieniu, a jeśli byli to zwykli kapłani, żywe trupy powinny już niebawem się z nimi rozprawić – sęk w tym, że Druzil nie mógł się oprzeć przeczuciu, że ten, kto tu dotarł, kimkolwiek był, miał na myśli bardziej konkretny cel.
Imp obejrzał się przez ramię, w głąb korytarza, który doprowadziłby go do Barjina. Wahał się. Jeśli skontaktuje się mentalnie z kapłanem, ich więź osiągnie poziom, który z pewnością nie przypadnie do gustu Aballisterowi. Gdyby czarnoksiężnik z Zamczyska Trójcy kiedykolwiek się o tym dowiedział, mógłby wygnać Druzila z powrotem do niższych światów, a losu tego – po wypuszczeniu na świat klątwy chaosu – Druzil za wszelką cenę pragnął uniknąć.
Tyle że to Barjin, a nie Aballister – upomniał samego siebie – przejął kontrolę nad tokiem walki. Pomysłowy, potężny kapłan był tym, który odważnie i efektywnie zadał cios w samo serce centrum prawa i porządku regionu Gór Śnieżnych.
Druzil przesłał myśli korytarzami do kaplicy i wdarł się do umysłu śpiącego kapłana. Barjin otrzeźwiał w mgnieniu oka, a w chwilę później zorientował się w grożącym niebezpieczeństwie.
– Jeżeli miną szkielety, postaramy się ich zwieść – zapewnił kapłana Druzil – ale przygotuj swoją linię obrony!
* * *
Ivan wiedział, że brakuje mu miejsca. Jedna dłoń rozdrapywała mu ramię, a on waląc w odpowiedzi pięścią tylko zdarł sobie paznokcie. Doświadczony krasnolud postanowił zrobić użytek z głowy. Podkurczył nogi, a kiedy napierający szkielet ponownie rzucił się na niego, skoczył do przodu.
Henn Ivana był zaopatrzony w rogi ósmaka, którego ten ubił przy pomocy „kuszy” krasnoludów, to znaczy doskonale wyważonego młota przystosowanego do dalekich rzutów, podczas spowodowanego wyzwaniem polowania przeciwko elfowi przybyłemu z puszczy Shilmisty. Przyczepiając rogi do hełmu, sprytny Ivan użył starej techniki, do której potrzebował kilku różnych metali, a obecnie modlił się, by wiązania okazały się dostatecznie mocne.
Wbił się w pierś szkieletu i wiedząc, że rogi prawie na pewno ugrzęzną pomiędzy kośćmi, wstał i wyprężył się, unosząc kościotrupa nad głową. Nie był pewny, ile w ten sposób osiągnął, gdyż szkielet zwisający prostopadle ponad jego ramionami nadal próbował szarpać go szponiastymi palcami. Ivan targnął głową w przód i w tył, ale ostre palce szkieletu wpiły mu się w szyję i zagłębiły w ciele. Inne trupy powoli zbliżały się.
Znalazł odpowiedź w alkowie, widniejącej w ścianie korytarza. On mógł wejść do środka bez trudu, ale kościotrup? Pochylił głowę i niemal pękając ze śmiechu, biegiem ruszył naprzód. Impet, z jakim czerep i nogi szkieletu zderzyły się z łukowatym sklepieniem niszy, tylko nieznacznie spowolnił tempo Ivana. Kości, kurz i pajęczyny rozsypały się wokoło, a krasnolud, przewracając się na ziemię, o mało nie zgubił swego hełmu.
W chwilę później znów wyszedł na korytarz. Z rogów na jego hełmie zwisało tylko kilka luźnych pasemek pajęczyny i połowa strzaskanej klatki piersiowej szkieletu. Pokonał bezpośrednie zagrożenie, ale w korytarzu nadal roiło się od nieprzyjaciół.
Pikela uratował Cadderly.
Oszołomiony krasnolud siedział pod ścianą, brzęczało mu w uszach i wszystko wskazywało, że jeszcze długo nie przestanie, podczas gdy gromada kościotrupów była tuż tuż. Zbliżały się szybko.
– Druid, Pikel! – zawołał Cadderly, usiłując znaleźć jakiś sposób, by przywołać wstrząśniętego i oszołomionego krasnoluda do rzeczywistości. – Myśl jak druid. Wyobraź sobie zwierzęta! Stań się zwierzęciem!
Pikel uniósł brzeg blaszanego garnka-hełmu i spojrzał obojętnie na Cadderly’ego. – Oo?
– Zwierzęta! – wrzasnął Cadderly. – Druidzi i zwierzęta. Zwierzę jest w stanie się poderwać i uciec! Wyskocz w górę... jak wąż, Pikel. Wystrzel w górę jak wąż!
Blaszany garnek ponownie opadł na oczy krasnoluda, ale Cadderly poczuł ulgę, ujrzał bowiem, jak Pikel napręża mocno mięśnie rąk i nóg.
Tuzin szkieletów sięgał w jego stronę. I w tej samej chwili zwinięty wąż wyskoczył w górę.
Pikel wpadł w bitewny szał, zadając ciosy oburącz, kopiąc obunóż, jednego kościotrupa ugryzł nawet w przedramię. Kiedy tylko ponownie stanął na nogach, uchwycił pewniej długą pałkę i rozpoczął najbardziej szalony i zacięty atak, jaki Cadderly miał okazję oglądać. Otrzymał z tuzin ciosów, ale wcale się tym nie przejął. Myślał teraz tylko o jednym, o wołaniu swego brata.
Ujrzał Ivana wychodzącego z niszy w murze i dostrzegł jego topór zaplątany pomiędzy kości dwóch połączonych szkieletów zmierzających wolno w jego stronę. Pikel dopadł je, zanim zdążyły dopaść jego brata.
Pałka z pnia drzewa uderzała raz po raz, miażdżąc i rozłupując kościotrupy, karząc je za przywłaszczenie broni Ivana.
– Starczy, bracie – zawołał z radością w głosie Ivan, wyjmując topór spod zwału kości. – Som jeszcze takie, co się trzymajom na nogach. W nich bij!
Cadderly wyminął sunące wolno szkielety i podszedł do krasnoludów.
– Którędy? – wydyszał.
– Naprzód – odparł bez wahania Ivan.
– Ojoj! – zgodził się Pikel.
– Ty idź pomiendzy nami – burknął Ivan, roztrzaskując czerep kościotrupa, który nieopatrznie podszedł zbyt blisko.
Kiedy ruszyli korytarzem, Cadderly usprawnił nieco taktykę. Swoimi wirującymi dyskami mierzył jedynie w czaszki. W ten sposób istniała mniejsza szansa, że krążki gdzieś ugrzęzną, natomiast przy pomocy laski trzymał sięgające w jego stronę monstra na dystans.
Bardziej groźne były dla szkieletów idące po obu stronach młodego ucznia krasnoludy. Pikel warczał jak niedźwiedź, szczekał jak pies, pohukiwał jak sowa albo syczał jak wąż, niezależnie jednak od wydawanych przez siebie dźwięków zadawał równo miażdżące ciosy swoim „drzewkiem”.
Ivana ogarnął niewiele mniejszy szał. Oddawał ciosem za cios, ale podczas gdy kościotrupy zadawały mu jedynie drobne rany, skaleczenia od kościstych palców, każde cięcie Ivana zmieniało kolejnego przeciwnika w stertę rozłupanych i bezużytecznych gnatów.
Trio przeszło pod jednym z łukowatych sklepień, pokonało kilka ostrych zakrętów i jeszcze jedno łukowate przejście. Niebawem więcej szkieletów pozostało za niż przed nimi, a droga stawała się coraz szersza, w miarę jak ubywało zagradzających ją upiornych przeciwników. Taki obrót sprawy wyraźnie ucieszył krasnoludy i Cadderly musiał raz po raz przypominać im o wadze misji, którą wykonywali, bo w przeciwnym razie niechybnie by zawrócili w poszukiwaniu kolejnych kościotrupów do rozwalenia.
Wreszcie uporali się z zagrożeniem, a Cadderly miał chwilę spokoju. Musiał odetchnąć i pozbierać myśli. Wiedział, że drzwi, te szczególne drzwi, przez które przebijało światło, nie mogły znajdować się daleko stąd, ale w labiryncie krzyżujących się korytarzy nie było żadnych charakterystycznych śladów ani znaków, które mogłyby ożywić jego uśpioną pamięć.
* * *
Sądząc po ilości roztrzaskanych szkieletów, Druzil domyślił się, że intruzi nie byli bezwolnymi ofiarami klątwy chaosu. Błyskawicznie zwiększył dzielący ich od niego dystans i nawet niewidzialny, skrzętnie ukrywał się wśród cieni. Nie spuszczając z oka Cadderly’ego i krasnoludów, imp ponownie skontaktował się telepatycznie z Barjinem i tym razem poprosił kleryka o bezpośrednią pomoc.
– Przekaż mi dowództwo nad kościotrupami – zażądał. Barjin się zawahał – jego nieuczciwe metody postępowania podpowiadały mu, że imp może w przyszłości zechcieć wykorzystać ów atut przeciwko niemu.
– Podaj mi komendy albo przygotuj się na spotkanie z wyśmienitą kompanią – ostrzegł Druzil. – Mogę służyć ci wiernie, mój panie, ale tylko jeśli będziesz postępowal roztropnie.
Barjin obudził się, by stwierdzić niewiarygodną wręcz bliskość zagrożenia, ale nie zamierzał utracić tego, co z takim trudem osiągnął. W dalszym ciągu nie ufał impowi. Żaden mądry pan by tego nie zrobił, aczkolwiek stwierdził, że w razie potrzeby bez trudu sobie z nim poradzi. Poza tym gdyby imp usiłował wykorzystać szkielety przeciw niemu, wystarczyłoby mu jedynie przy pomocy siły woli ponownie przejąć nad nimi kontrolę.
– Zniszcz intruzów! – rozległ się telepatyczny rozkaz Barjina, a zaraz potem padły starannie wyartykułowane komendy i zdania rozpoznawalne przez oddziały kościotrupów.
Druzil nie potrzebował zachęty ze strony Barjina, ochrona butelki i bezcennej klątwy chaosu była dla niego ważniejsza niż dla kapłana. Zapamiętał wszystkie komendy i hasła, dzięki którym mógł uzyskać kontrolę nad szkieletami, po czym zauważywszy, że Cadderly i krasnoludy zatrzymali się, by odpocząć w jednym z bocznych, pustych korytarzy, wyruszył zebrać pozostałe siły nieumarłych.
Kiedy intruzi ponownie się z nimi zetkną, szkielety nie będą już niezorganizowaną, bezmyślną hałastrą.
– Otoczymy ich i uderzymy unisono – rzucił Druzil do szkieletów, choć dla bezmyślnych potworów te słowa nie miały żadnego znaczenia.
Druzil chciał je jednak usłyszeć.
– Rozerwiemy krasnoludy i człowieka na strzępy – ciągnął imp coraz bardziej podekscytowany.
Mimowolnie zaczął się zastanawiać, jakie miałby szansę, wykorzystując oddziały nieumarłych przeciwko Barjinowi. Musiał to przemyśleć. Po prostu nie potrafił się temu oprzeć. Bardzo szybko jednak zrezygnował z tego pomysłu, uznając go za absurdalny. Póki co, Barjin służył mu całkiem dobrze, tak jak wcześniej Aballister.
Ale kto wie, co przyniesie przyszłość?
Walka Daniki
Znalazła się w samym centrum narastających, powracających raz po raz pragnień, kumulujących się we wszechpochłaniające crescendo, by potem opaść i ustąpić miejsca innym, równie nieodpartym, impulsom.
Była to według Daniki apoteoza piekła, gdzie dyscyplina i ścisłe zasady kodeksu jej ukochanej religii niknęły pod falami czystego chaosu. Usiłowała to stłumić, wymazać z pamięci obrazy Żelaznej Czaszki, pragnienia, które odczuwała, kiedy Cadderly jej dotykał, i wiele innych, ale w swych zmieniających się brutalnie myślach nie znajdowała najsłabszego choćby oparcia. W końcu zrobiła coś, czego nie był w stanie zniweczyć nawet chaos. Aby wygrać walkę o teraźniejszość, odwołała się do prostszej przeszłości.
Ponownie ujrzała swego ojca Pawela, jego niską, silną sylwetkę i posiwiałe na skroniach jasne włosy. Przede wszystkim jednak Danica widziała jego szare oczy, zawsze łagodne, kiedy spoglądały na małą podówczas dziewczynkę. I ujrzała swoją matkę i imienniczkę, twardą, niewzruszoną i dziko zakochaną w swoim mężu. Danica była niemal jej lustrzanym odbiciem – różniły się tylko barwą włosów – matka miała nie jasne, ale lśniące i kruczoczarne, zdradzające wschodnie pochodzenie. Niska i szczupła jak córka, miała takie same brązowe oczy – nie ciemne, ale raczej barwy piasku lub opalenizny, w których odbijały się iskierki niewinności bądź płomienie niezłomnej determinacji.
Obrazy rodziców przyblakły i zastąpiło je wspomnienie twarzy pomarszczonego, starego i tajemniczego mistrza Turkela. Miał skórę grubą i twardą po niezliczonych godzinach medytacji, spędzonych w słońcu na samym szczycie góry, wysoko ponad pasem rzucających cień drzew. Był to bez wątpienia człowiek kontrastów – swą niewiarygodną perfekcję i zręczność w walce ukrywał na co dzień pod maską bezgranicznego wręcz spokoju. Jego zaciekłość podczas treningowych pojedynków często przerażała Danicę, która niejednokrotnie sądziła, iż stracił nad sobą panowanie.
Kiedy jednak poznała go lepiej, zrozumiała, że to niemożliwe. Ten człowiek nigdy nie tracił nad sobą kontroli. Dyscyplina była podstawą, jądrem jego – ich religii, ta sama dyscyplina, której Danica tak bardzo teraz poszukiwała.
Pracowała ciężko pod okiem ukochanego mistrza przez sześć lat, aż do dnia, kiedy Turkel szczerze przyznał, że nie jest w stanie dać jej niczego więcej. Pomimo napięcia i radosnego wyczekiwania spowodowanego perspektywą studiowania autentycznych dzieł samego Penpahga D’Ahna, dzień, w którym opuściła Westgate i wyruszyła w długą drogę do Biblioteki Naukowej, był dla niej wyjątkowo smutny.
Ale tam spotkała Cadderly’ego.
Cadderly! Pokochała go od pierwszej chwili, kiedy go ujrzała w pogoni za białą wiewiórką wzdłuż zarośli okalających krętą drogę prowadzącą do frontowych drzwi biblioteki. Cadderly nie spostrzegł jej aż do chwili, gdy wpadł głową naprzód w gąszcz kolczastego burro. To pierwsze spojrzenie wywarło na Danicę piorunujące wrażenie – zarówno wówczas, jak i teraz, kiedy zaciekle walczyła o odzyskanie własnej tożsamości.
Cadderly był zakłopotany – co do tego nie było wątpliwości, ale nagły błysk w jego oczach, szarych, lecz dużo jaśniejszych niż u jej ojca, i delikatny grymas, który w jednej chwili przerodził się w promienny uśmiech, sprawił, że Danicę od stóp do głów ogarnęła fala osobliwego ciepła.
Ich związek był zarazem podniecający, ekscytujący i nieprzewidywalny. Nigdy nie wiedziała, czym jeszcze może ją zaskoczyć. Jednak to nie było najważniejsze. Oprócz nieprzewidywalności największe znaczenie miała dla niej jego nieugięta, twarda postawa. Cadderly był jej opoką. Obdarzył ją przyjaźnią, wysłuchiwał opowieści zarówno o kłopotach, jak i sukcesach, ale przede wszystkim szanował ją i naukę, której się poświęcała, nie usiłując rywalizować o jej czas z Penpahgiem D’Ahnem.
Cadderly?
Danica usłyszała echo rozbrzmiewające głęboko w jej myślach, kojące, ale pełne determinacji wołanie Cadderly’ego, nakazującego jej walczyć.
Walczyć?
Danica zajrzała w głąb siebie ku owym niepohamowanym pragnieniom i jeszcze głębiej, do ich źródła, a wówczas tak jak Cadderly miała wizję. To było w niej, a nie na zewnątrz. Wyobraziła sobie czerwoną mgłę przenikającą jej myśli, nieuchwytną moc usiłującą zmusićjądo postępowania wedle własnej woli. Była to ulotna wizja, która znikła, ledwie się pojawiła, ale Danica zawsze była uparta.
Wysiliła całą swoją wolę, aby ponownie ją przywołać, i tym razem nie pozwoliła jej prysnąć tak szybko. Udało sięjej zidentyfikować wroga – miała coś, z czym mogła walczyć.
– Walcz, Danico – powiedział Cadderly. Wiedziała o tym, słyszała echo jego słów. W głębi swej jaźni postanowiła przeciwstawić się podszeptom różowej mgły. Odmówiła wykonywania wszystkiego, co mgła nakazywała jej robić i myśleć. Gdyby serce podpowiadało jej, że któryś z owych podszeptów jest słuszny, zarzuciłaby mu kłamstwo.
– Żelazna Czaszka – rzekł głos w jej wnętrzu.
Danica odparowała wspomnieniem bólu i ciepłej krwi ściekającej po twarzy, wspomnieniem, które uświadomiło jej, jaka była głupia, usiłując rozbić kamień.
* * *
Tego wołania nie słyszało się W normalny sposób. Nie odbierało się go uszami, nie rozbrzmiewało w przestrzeni, niesione porywistym wiatrem.
Energia emanująca z kamienia nekromantów Barjina niosła posłanie pewnej bardzo szczególnej grupie odbiorców, potworom z drugiego świata, z krainy umarłych.
Zew został odebrany o kilka mil od Biblioteki Naukowej, w miejscu, gdzie niegdyś znajdowało się niewielkie górnicze miasteczko. Uschnięta i brudna dłoń ghula wyłoniła się spod ziemi, sięgając do świata żywych. W chwilę później nieopodal pojawiły się druga i trzecia. Niebawem całe stado upiornych ghuli wychynęło ze swoich jam. Spomiędzy ich pożółkłych kłów wystawały długie, ociekające śliną jęzory.
Przykurczone, nienaturalnie zgarbione, podczas biegu dotykające pięściami gruntu, ghule wyruszyły w drogę. Zmierzały w stronę Biblioteki Naukowej.
* * *
Newander mógł się jedynie domyślać, jaka walka wrzała w umyśle młodej kobiety. Ubranie Daniki przesiąkło potem, a ona sama wiła się i pojękiwała pod opasującymi ją ciasno pnączami winorośli. W pierwszej chwili sądził, że spowodował to ból, i szybko przygotował uśmierzające zaklęcie, aby ją uspokoić. Na szczęście przyszło mu do głowy, że cierpienia Daniki mogły zostać wywołane przez nią samą, co oznaczało, że zgodnie z przypuszczeniami Cadderly’ego znalazła sposób na zwalczenie efektów działania klątwy.
Usiadł przy łóżku i delikatnie położył dłonie na ramionach Daniki. Nie odzywając się ani nie robiąc nic, co mogłoby wytrącić ją z koncentracji, patrzył na nią z uwagą, zaniepokojony, czy aby nie omylił się w swoich osądach.
Dziewczyna otworzyła oczy.
– Cadderly? – zapytała. W tej samej chwili ujrzała, że siedzący przy niej mężczyzna nie jest Cadderlym i stwierdziła, że nie może się poruszyć. Napięła mięśnie i przesunęła się na tyle, na ile pozwalały jej pędy, oszacowując ich wytrzymałość.
– Spokojnie, droga panienko – uspokoił ją łagodnie Newander, wyczuwając jej narastający niepokój. – Twój Cadderly był tutaj, ale nie mógł zostać. Zostałem, by czuwać nad tobą.
Danica przestała się szamotać, rozpoznając akcent mężczyzny. Nie znała jego imienia, ale dialekt i obecność winorośli zdradziły jego profesję.
– Jesteś druidem – stwierdziła.
– Zowią mnie Newander – odparł druid, kłaniając się nisko. – Jestem przyjacielem twojego Cadderly’ego.
Danica przyjęła jego słowa bez cienia wątpliwości i przez chwilę rozglądała się, usiłując odzyskać orientację. Wiedziała, że znajduje się w swoim pokoju, ale miała wrażenie, że coś jest w nim nie tak. Nie chodziło o Newandera ani nawet o winorośle. Coś w tym pokoju, azylu Daniki, coś, co balansowało na granicy świadomości młodej kobiety, raziło ją, rozdzierało jej duszę. Spojrzenie Daniki padło na zwalony kamienny blok, pokryty z jednej strony ciemnymi plamami. Ból promieniujący z czoła uświadomił jej, że sny mówiły prawdę i że te plamy były plamami jej własnej krwi.
– Jak mogłam być tak głupia? – jęknęła.
– Nie byłaś głupia – zapewnił ją Newander. – Całe to miejsce zostało obłożone klątwą, którą Cadderly postanowił zdjąć.
Danica powtórnie intuicyjnie wyczuła, że druid mówi prawdę.
Powróciła myślami do wizji walki z natarczywą czerwoną mgłą, walki, którą chwilowo wygrała, ale bitwa jeszcze trwa. Nawet leżąc na łóżku, Danica wiedziała, że czerwona mgła nadal wsącza się do jej umysłu.
– Gdzie on jest? – spytała bliska paniki.
– Zszedł do podziemi – odparł Newander, nie widząc potrzeby ukrywania faktów przed skrępowaną kobietą. – Mówił o dymiącej butelce, znajdującej się głęboko na poziomie piwnic.
– Dym – zawtórowała tajemniczo Danica. – Czerwona mgła. Ona jest wszędzie wokół nas, Newanderze.
Druid pokiwał głową.
– Cadderly też tak mówił. To on otworzył butelkę i teraz zamierzają zamknąć.
– Sam?
– Nie, nie – zapewnił ją Newander. – Poszły z nim dwa krasnoludy. Nie zostały dotknięte klątwą tak jak pozostali.
– Pozostali? – wyszeptała Danica. Zrozumiała, że jej opór wobec zaklęć działających na umysł był większy niż u przeciętnych ludzi, i nagle zaczęła obawiać się o los pozostałych kapłanów. Jeżeli ona sama została zmuszona do walenia głową w kamienny blok, jakie tragedie mogły przydarzyć się mniej zdyscyplinowanym i zorganizowanym duchownym?
– Tak, pozostali – odrzekł posępnie Newander. – Cała biblioteka znalazła się w mocy klątwy. Mało kto, jeżeli ktokolwiek, zdołał się jej wymknąć. Cadderly jest tu wyjątkiem. Krasnoludy są ogólnie bardziej odporne na większość czarów, i bracia kucharze wydają się w niezłej kondycji.
Danica prawie nie wierzyła w to, co usłyszała. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętała, było odnalezienie nieprzytomnego Cadderly’ego, przywalonego beczkami w kącie starej piwnicy z winem. Wszystko, co nastąpiło później, wydawało się jej ulotne niczym osobliwy sen, ciąg mglistych obrazów i irracjonalnych zdarzeń. Dopiero teraz, kiedy skoncentrowała się, wytężając całą siłę woli, przypomniała sobie niewybredne awanse Kierkana Rufo i brutalny sposób, w jaki go potraktowała. Jeszcze bardziej wyraziście przypomniała sobie kamienny blok, eksplodujące błyski bólu i własną niechęć do przyznania się do porażki.
Danica nie próbowała nawet wyobrażać sobie, co działo się w pozostałych pomieszczeniach biblioteki, jeżeli faktycznie stało się tak, jak powiedział druid i całe to miejsce zostało obłożone klątwą. Miast tego zogniskowała myśli na bardziej osobistym poziomie, na Cadderlym i jego wędrówce w głąb zżeranych grzybem, niebezpiecznych piwnic.
– Musimy tam pójść i mu pomóc – oznajmiła i ponownie zaczęła szarpać krępujące ją pęta.
– Nie – rzekł Newander. – Zostaniemy tutaj, tak jak kazał Cadderly.
– Nie – rzuciła Danica, kręcąc głową. – Oczywiście, że Cadderly tak powiedział, próbował mnie ochronić, i jeszcze niedawno, zaledwie parę chwil temu, faktycznie trzeba było się mną opiekować. Cadderly i krasnoludy mogą nas potrzebować i nie zamierzam leżeć tu skrępowana jakimś zielskiem, kiedy on tam stawia czoła niebezpieczeństwu.
Newander miał już zapytać ją, dlaczego sądzi, że w piwnicy mogą czaić się jakieś niebezpieczeństwa, kiedy przypomniał sobie, jak Cadderly opowiadał mu swoje ponure wspomnienia z tego nawiedzonego, mrocznego miejsca.
– Uwolnij mnie od tych roślin, Newanderze – rzuciła błagalnie Danica. – Ty możesz tu zostać, jeżeli chcesz, ale ja muszę jak najszybciej dołączyć do Cadderly’ego. Zanim ta przeklęta mgła znowu przejmie nade mną kontrolę!
Jej ostatnie słowa – perspektywa, że klątwa mogłaby powrócić – wzmogły przekonanie Newandera, że młoda kobieta powinna wbrew wszystkiemu, z uwagi na ewentualność nagłego nawrotu obłędu, pozostać pod ścisłą kontrolą, a jej ozdrowienie może być jedynie tymczasowe. Druid nie potrafił jednak zignorować determinacji pobrzmiewającej w głosie mniszki. Od czasu swego przybycia do biblioteki z różnych źródeł słyszał opowieści o niesamowitej Danice i nie wątpił, że gdyby zdołała zachować trzeźwy umysł, mogłaby być potężnym sojusznikiem Cadderly’ego. Niemniej jednak nie mógł lekceważyć mocy klątwy. Dowody, aż nazbyt oczywiste, osaczały go ze wszystkich stron i uwolnienie dziewczyny wydawało mu się nader ryzykowne.
– Co zyskasz, zatrzymując mnie tutaj? – spytała Danica, jakby czytając w jego myślach. – Jeżeli Cadderly’emu nic nie grozi, odnajdzie i zniszczy klątwę, zanim ja... my do niego dotrzemy. Ale jeżeli on i krasnoludy są w niebezpieczeństwie, z całą pewnością przyda im się nasza pomoc.
Newander machnął rękami i zagwizdał przeciągle do winorośli. Pędy odwinęły się z łóżka, uwalniając Danice, po czym wysunęły się z powrotem za okno.
Danica długo rozprostowywała nogi i ręce, zanim zdecydowała się wstać, a nawet wówczas skorzystała z pomocy Newandera. Przytrzymywana przez druida stała niepewnie, chwiejąc się na nogach.
– Jesteś pewna, że możesz iść? – zapytał. – Rana na głowie była bardzo poważna.
Danica obcesowo uwolniła się z jego uścisku i chwiejnie wyszła na środek pokoju. Tam rozpoczęła serię rutynowych ćwiczeń, wykonując coraz swobodniej znajome, powtarzane po wielekroć ruchy. Zataczała rękami kręgi i wykonywała ciosy z idealną harmonią – każdy kolejny element wynikał płynnie z poprzedniego. Raz po raz jej nogi na zmianę przecinały powietrze i zataczały szerokie łuki ponad głową.
Newander w pierwszej chwili przyglądał się jej z niepokojem, ale potem uśmiechnął się i pokiwał głową z zadowoleniem. Wiedział, że młoda kobieta w pełni odzyskała kontrolę nad swoimi ruchami, które dla druida miały nieomal zwierzęcą grację, szybkość i zwinność.
– A więc ruszajmy – rzekł, biorąc swoją dębową laskę i podchodząc do drzwi.
Kiedy wyszli na korytarz, powitały ich kolejne dźwięki dochodzące z pokoju Histry. Danica spojrzała z niepokojem na Newandera i ruszyła w tym kierunku. Newander zatrzymał ją, kładąc dłoń na ramieniu.
– Klątwa – wyjaśnił.
– Ale przecież musimy jej pomóc – zaczęła Danica i nagle uświadomiła sobie powód owych jęków.
Jej policzki w mgnieniu oka pokraśniały i pomimo powagi sytuacji zaczęła chichotać. Newander usiłował zmusić ją do szybkiego marszu. Nie opierała się. Prawdę powiedziawszy, kiedy mijali drzwi Histry, to Danica musiała pociągnąć druida za rękę.
Najpierw zatrzymali się przy pokoju Cadderly’ego. Kiedy weszli do środka, Kierkan Rufo kończył właśnie uwalnianie się z opornych więzów będących dziełem Ivana. Na ten widok oczy Daniki pojaśniały. Oczyma duszy ponownie ujrzała scenę niewybrednych zalotów Rufa i mało brakowało, by nowa fala nienawiści, efekt działania wszechobecnej czerwonej mgły, ponownie przejęła nad nią kontrolę.
– Gdzie jest Cadderly? – spytała przez zaciśnięte zęby. Newander naturalnie nie wiedział o Kierkanie, ale natychmiast zorientował się, że Danica nie żywi wobec tego kapłana zbyt przyjaznych uczuć.
Rufo skręcił mocno rękę w nadgarstku i zerwał ostatni sznur. Odwrócił wzrok, najwyraźniej nie chcąc w tej chwili patrzeć na Danicę czy kogokolwiek innego. Dotkliwie pobity i sponiewierany, chciał jedynie znaleźć się w swoim, mrocznym pokoju i wczołgać jak najgłębiej pod łóżko. Najwyraźniej źle ją ocenił albo zwyczajnie miał pecha, kiedy natknął się na nią, wychodząc z pokoju.
– Gdzie jest Cadderly? – powtórzyła z naciskiem Danica, zastępując mu drogę.
Rufo wyszczerzył zęby w drwiącym grymasie i zamachnął się, ale jego ręka nie dosięgła celu. Zanim Newander zdążył się wmieszać, Danica schwyciła Rufa za nadgarstek i wykorzystując jego impet, łagodnym skrętem przechyliła kościstego mężczyznę w bok. Newander usłyszał głuchy odgłos, choć kolejny ruch Daniki był zbyt szybki i krótki, by można go było dostrzec. Druid nie był pewny, gdzie uderzyła tamtego, ale sądząc po specyficznym grymasie i sposobie, w jaki Rufo zaczął nagle podskakiwać na palcach, bez trudu zdołał się tego domyślić.
– Danico! – zawołał druid, oplatając dziewczynę rękami i odciągając ją w bok. – Danico – wyszeptał jej wprost do ucha. – To klątwa. Pamiętasz o klątwie? Musisz to w sobie zwalczyć, dziewczyno!
Danica natychmiast się rozluźniła i pozwoliła Rufowi przejść. Uparty kapłan nie mógł się oprzeć pokusie, aby mijając ją, nie odwrócić się i raz jeszcze uśmiechnąć do niej drwiąco.
Stopa Daniki trafiła go w bok głowy. Kopnięcie było tak silne, że Rufo potoczył się bezwładnie w głąb korytarza.
– Zrobiłam to umyślnie – zapewniła Danica, nie usiłując już wyrywać się z uścisku druida. – Niezależnie od klątwy!
Newander z rezygnacją pokiwał głową – Rufo sam się o to prosił. Puścił Danicę, w chwili gdy usłyszał, że Rufo niezdarnie odpełza w głąb korytarza.
– Uparty gość – zauważył.
– To prawda. Aż za bardzo – przyznała Danica. – Musiał wejść w drogę Cadderly’emu i krasnoludom.
– Zauważyłaś sińce na jego twarzy? – spytał druid. – Zdaje się, że w tej walce nie poszło mu zbyt dobrze.
Danica potulnie potwierdziła, ale w głębi duszy postanowiła, że nie powie Newanderowi, iż większość tych siniaków i guzów na twarzy Rufa była jej dziełem.
– A więc Rufo ich nie powstrzymał – skonstatowała. – Dotarli do piwnic. Musimy się pospieszyć, aby ich dogonić.
Druid zawahał się.
– O co chodzi?
– Boję się o ciebie – stwierdził Newander. – I siebie. W jakim stopniu uwolniłaś się spod wpływu mgły? Sądząc po wyrazie twojej twarzy, kiedy natknęliśmy się na tego człowieka, w mniejszym niż przypuszczałem.
– Zgadzam się, że pomimo moich wysiłków mgła wciąż wywiera na mnie pewien wpływ – odparła. – Ale twoje słowa pomogły mi odzyskać panowanie nad sobą, chociaż chodziło o Kierkana Rufo. Mój zatarg z nim sięga okresu sprzed działania klątwy. Nie zapomnę, jak na mnie patrzył ani tego, co zamierzał mi zrobić.
W brązowych oczach Daniki pojawił się dziwny wyraz. Mniszka ostrożnie odsunęła się od Newandera.
– A dlaczego druid Newander nie został objęty działaniem klątwy? I co takiego posiada Cadderly, co czyni go niewrażliwym na wpływ czerwonej mgły?
– Co do mnie, to nie wiem – odrzekł niezwłocznie Newander. – Twój Cadderly uważa, że jestem odporny, ponieważ nie mam w sercu ukrytych pragnień i ponieważ przybyłem do biblioteki, kiedy klątwa zaczęła już działać. Zrozumiałem, że dzieje się coś złego, kiedy zobaczyłem moich przyjaciół. Być może to ostrzeżenie sprawiło, iż przestałem być podatny na jej działanie.
Daniki to nie przekonało.
– Jestem zdyscyplinowaną wojowniczką – odparła – a mimo to klątwa z łatwością przenika moje myśli nawet teraz, choć zdaję sobie sprawę z grożącego niebezpieczeństwa.
Newander, nie umiejąc znaleźć stosownego wyjaśnienia, tylko wzruszył ramionami.
– To teoria twojego Cadderly’ego, nie moja – stwierdził.
– A w co wierzy Newander?
Druid ponownie tylko wzruszył ramionami.
– Jeżeli chodzi o Cadderly’ego – rzekł po chwili – to sam fakt, że to on otworzył butelkę, mógł go ocalić. W przypadku zaklęć często tak bywa, że ten, kto wywołuje klątwę, sam nie odczuwa jej morderczego żądła.
Danica nie sądziła, aby to wyjaśnienie mogło mieć dla niej jakąkolwiek wartość, ale w głosie Newandera niezaprzeczalnie pobrzmiewała szczerość. Opuściła ręce i wraz z druidem wyszła z pokoju.
Kuchnia nadal należała do miłośników obżarstwa. Kilku następnych leżało na ziemi, ogarniętych kompletnym bezwładem, ale inni wciąż krążyli niespokojnie, uszczuplając skrzętnie zgromadzone przez krasnoludy zapasy żywności.
Newander i Danica usiłowali trzymać się od nich na dystans, zmierzając w stronę drzwi do piwnicy, ale pewien tłusty kapłan bardziej niż przelotnie zainteresował się piękną młodą kobietą.
– Cóż za smaczny kąsek – wykrztusił między kilkoma gromkimi czknięciami. Ocierając zatłuszczone palce o jeszcze bardziej zatłuszczoną szatę, ruszył w stronę Daniki.
Prawie zdołał jej dosięgnąć, Danica już myślała, że będzie musiała mu przyłożyć, gdy wtem pulchna dłoń zacisnęła się na jego ramieniu i brutalnie go obróciła.
– Stój! – wykrzyknął Przełożony na Księgach Avery. – Za kogo ty się uważasz?
Kapłan przyglądał się Avery’emu ze szczerym zakłopotaniem, podobnie jak stojąca tuż za nim Danica.
– Danica – wyjaśnił mężczyźnie Avery. – Danica i Cadderly! Trzymaj się od niej z daleka!
Zanim kapłan zdołał ją przeprosić, zanim Danica zdążyła uspokoić Avery’ego, pulchny Przełożony na Księgach zamachnął się drugą ręką, w której dzierżył pokaźnych rozmiarów barani udziec, i rąbnął nim tamtego w głowę.
Mężczyzna osunął się na ziemię i znieruchomiał.
– Ależ... mistrzu Avery... – zaczęła Danica. Avery przerwał jej brutalnie.
– Nie musisz mi dziękować – powiedział. – Strzegę mego drogiego Cadderly’ego jak oka w głowie. I naturalnie jego przyjaciół również. Nie musicie mi dziękować! – Oddalił się, nie czekając na odpowiedź, pogryzając barani udziec i poszukując nowych delicji, którymi mógłby się uraczyć.
Danica i Newander ruszyli w stronę leżącego, ale ten ocknął się gwałtownie i pokręcił głową. Otarł dłonią miejsce, w które trafił barani udziec, przez chwilę z uwagą obwąchiwał palce, a kiedy zdał sobie sprawę, że to nie jego krew, oblizał je chciwie.
Uczucie ulgi opuściło Danicę i Newandera, kiedy dotarli do ciężkich, obitych metalem drzwi, i stwierdzili, że są zamknięte na głucho. Danica mocowała się z nimi przez chwilę, usiłując określić sposób zamknięcia, podczas gdy druid przygotowywał zaklęcie.
Newander wymówił kilka słów – Danica miała wrażenie, że słyszy język elfów – a drzwi jakby w odpowiedzi wydały głośny jęk. Drewniane deski wypaczyły się i obluzowały. Teraz grzechotały przy lada dotknięciu.
Kiedy druid zakończył zaklęcie, Danica szarpnęła drzwi mocniej. Nie były już równo wpasowane ze wszystkich stron we framugę, ale znajdujący się za nimi rygiel trzymał mocno. Mniszka na dłuższą chwilę pogrążyła się w głębokiej koncentracji, po czym zadała cios otwartą dłonią. Jej uderzenie powaliłoby każdego człowieka, ale drzwi były stare, dębowe i bardzo grube – toteż nie wywarło na nich większego efektu. Powstały w początkowym okresie istnienia biblioteki i miały zapewnić maksymalną ochronę ludziom znajdującym się wewnątrz budynku. Gdyby oddział goblinów zdołał przedrzeć się przez zewnętrzne linie obrony, kapłani mogli schronić się w piwnicach. Zdarzyło się to w historii biblioteki jedynie dwukrotnie i za każdym razem dębowe drzwi powstrzymały intruzów. Nie zdołały ich zniszczyć ognie pochodni goblinów ani uderzenia potężnych, ciężkich taranów, a więc Danica pomimo swojej siły i treningu po prostu nie miała wobec nich żadnych szans.
– Wygląda na to, że Cadderly i krasnoludy będą musieli wykonać to zadanie bez naszej pomocy – zauważył ponuro Newander, choć w jego głosie pobrzmiewała wyczuwalna nuta ulgi.
Danica nie zamierzała poddać się tak szybko.
– Na zewnątrz – rozkazała, ponownie przechodząc przez kuchnię. – Może gdzieś tam jest jakieś okno albo inne wejścia do piwnic.
Newander nie podzielał jej optymizmu i wcale nie pałał chęcią zejścia do katakumb, ale Danica nie pytała go o zdanie. Druid z wahaniem wzruszył ramionami i podbiegł, by się z nią zrównać.
Rozdzielili się po wyjściu przez podwójne drzwi. Danica postanowiła zlustrować podstawę muru od południa. Newander od północy. Przeszła zaledwie kilka stóp, gdy przyłączył się do niej drogi przyjaciel.
– Percival – powiedziała radośnie, zadowolona, że może na chwilę oderwać myśli od dręczących ją obaw, kiedy biała wiewiórka, popiskując z ożywieniem, wyjrzała ponad okapem dachu tuż nad jej głową. Danica natychmiast zorientowała się, że zwierzątko jest czymś zaniepokojone, ale choć była w stanie zrozumieć znaczenie kilku podstawowych zawołań Percivala, teraz nie potrafiła połapać się w dzikim potoku wydawanych przez niego dźwięków.
– Och, Percival! – złajała go głośno, przerywając popiskiwania wiewiórki. – Nie rozumiem.
– Ale ja tak – stwierdził Newander, podchodząc szybkim krokiem do Daniki. – Mów dalej – zwrócił się do wiewiórki i zaskrzeczał, a potem zacmokał kilkakrotnie.
Percival natychmiast zaczął od nowa z taką szybkością, że Newander z trudem mógł za nim nadążyć.
– Możliwe, że znaleźliśmy wejście – oznajmił, zwracając się do Daniki, kiedy Percival wreszcie skończył. – To znaczy, jeżeli możemy zaufać wiewiórce.
Danica przez chwilę przyglądała się zwierzątku, po czym potakująco pokiwała głową.
Pierwszym miejscem, do którego zaprowadził ich Percival, była stara komórka przylegająca do ściany biblioteki. Kiedy tylko tam weszli, zrozumieli, dlaczego wiewiórka uczyniła tak hałaśliwy wstęp. Z sufitu pod najdalszą ze ścian wciąż jeszcze zwieszały się grube łańcuchy, a podłoga pod nimi zroszona była kropelkami krwi.
– Mullivy? – spytała ni stąd, ni zowąd Danica. Jej pytanie wywołało kolejną falę plotkarskich zwierzeń Percivala. Danica odczekała cierpliwie, aż wiewiórka dokończy, po czym spojrzała pytająco na Newandera.
– Ten Mullivy – spytał druid, którego zaniepokojenie wyraźnie przybrało na sile. – Czy to możliwe, że ma do czynienia z trupami? – Danica pokiwała głową.
– Od dziesięcioleci jest tutaj dozorcą. Zajmuje się różnymi rzeczami.
– Percival twierdzi, że sprowadził go tu jakiś inny mężczyzna – wyjaśnił druid – a potem obaj weszli do dziury.
– Do dziury?
– Chodzi mu, jak przypuszczam, o tunel – wyjaśnił Newander.
– To wszystko wydarzyło się nie dalej jak przed paroma dniami. Percival ma kiepskie poczucie czasu. Mimo to jestem zdumiony, że w ogóle cokolwiek zapamiętał. Wiesz, wiewiórki mają pamięć dobrą, ale krótką.
Percival zeskoczył z półki i wybiegł na zewnątrz, jakby chciał w ten sposób zaprzeczyć ostatnim słowom druida.
Danica i Newander ruszyli jego śladem. Dziewczyna zdążyła jeszcze zabrać kilka pochodni, które Mullivy składował skrzętnie w komorze.
Wyglądało to tak, jakby Percival bawił się z nimi, prowadząc ich to tu, to tam po niezbyt równym gruncie w głąb gęstwiny krzewów rosnących od południowej strony przy gmachu biblioteki. W końcu po dłuższym błądzeniu dołączyli do wiewiórki na wierzchołku skalnego masywu. Poniżej, pod porośniętym krzewami ostrym występem, ujrzeli wejście do starego tunelu, wiodącego w głąb góry, w kierunku biblioteki.
– Nie jest powiedziane, że dojdziemy tym chodnikiem do piwnic, których szukamy – rzucił Newander.
– Ile czasu zajęłoby nam sforsowanie drzwi w kuchni? – spytała Danica, głównie po to, by przypomnieć mu, że nie mają zbyt wielkiego wyboru. Aby podkreślić wagę swoich słów, podążyła wzrokiem ku zachodowi – czerwona kula słońca znikała właśnie za strzelistymi szczytami Gór Śnieżnych.
Newander wziął od niej pochodnię, wypowiedział kilka słów i na jego otwartej dłoni pojawił się płomień. Nie parzył druida, ale Newander zapalił najpierw swoją żagiew, a potem Daniki i dmuchnięciem zgasił ogień. Podążyli w głąb tunelu.
Idąc obok siebie, zauważyli nagle jakieś ślady na zakurzonej ziemi. Były to ślady butów, ale wydawały się dziwnie rozmazane, jakby zatarte. Niewyraźne. Nie potrafili wytłumaczyć, co było tego powodem.
Żadne z nich nie wiedziało, że zombie idąc, zwykle powłóczą nogami.
Generał Druzil
Ivan otarł strużkę krwi z szyi brata. – Druid? – zapytał, ale w jego tonie prawie nie było już słychać sarkazmu. Dzika walka Pikela wyraźnie wywarła na nim spore wrażenie, a krasnolud nie miał pojęcia, że bycie druidem to coś więcej niż wydawanie podczas bitwy zwierzęcych odgłosów. – Może to nie będzie takie złe.
Pikel z wdzięcznością pokiwał głową, a jego oblicze rozjaśnił szeroki uśmiech.
– Gdzie tera? – zwrócił się Ivan do Cadderly’ego, który w milczeniu opierał się o ścianę.
Cadderly otworzył oczy. Ten korytarz był dla niego nowy, a walka mocno nim wstrząsnęła. Nawet skupienie się na odgłosie kapiącej wody niewiele mu pomogło. Nie był w stanie odzyskać orientacji.
– Szliśmy głównie na zachód – rzekł nieśmiało. – Musimy zawrócić i iść szerokim łukiem.
– Na północ – poprawił Ivan, po czym wyszeptał do Pikela: – Nigdy żem nie spotkał człowieka, co by mógł się rozeznać we kierunkach pod ziemiom. – Oba krasnoludy zachichotały.
– Niezależnie od kierunku – ciągnął Cadderly – musimy wrócić do poprzedniego sektora. Przed atakiem byliśmy bliżej naszego celu. Jestem tego pewien.
– Najlepsza droga z powrotem to ta, co my niom biegli – skonstatował Ivan.
– Uch, och – mruknął Pikel, wyglądając zza załomu muru w głąb korytarza za nimi.
Cadderly i Ivan zrozumieli w mig jego sugestię, a stała się ona jasna w sekundę później, kiedy zza zakrętu dobiegło ich szuranie kościstych stóp.
Ivan i Pikel ścisnęli broń w rękach i żarliwie pokiwali głowami – zbyt żarliwie, jak uznał młody uczeń. Cadderly musiał coś zrobić i to szybko, by wygasić płomienie żądzy walki gorejące w ich oczach.
– Pójdziemy inną drogą – rozkazał. – Ten korytarz musi mieć inne wyjście, tak jak pozostałe, i bez wątpienia łączy się z tunelami, które pozwolą nam ominąć naszych prześladowców.
– Boisz się walczyć? – burknął Ivan, zwężając oczy w wyrazie pogardy.
Opryskliwy ton krasnoluda zaniepokoił Cadderly’ego.
– Butelka – przypomniał Ivanowi. – To nasz pierwszy i najważniejszy cel. Kiedy do niego dotrzemy, możecie wrócić i do woli rozprawiać się ze szkieletami.
Ta odpowiedź zadowoliła Ivana, ale Cadderly miał nadzieję, że kiedy odnajdą butelkę i pokonają tego, kto jest odpowiedzialny za nałożenie klątwy, dalsza walka nie będzie już konieczna.
Korytarz był długi, bez bocznych odnóg i nisz, choć tu i ówdzie pod ścianami stały zbutwiałe skrzynie. Kiedy w końcu ujrzeli w oddali ostatni zakręt – prowadzący w stronę, skąd przyszli, ponownie usłyszeli znajome szuranie i drapanie. Wszyscy trzej spojrzeli po sobie. Ivan łypnął na Cadderly’ego niezbyt pochlebnie.
– Tamtych zostawili my z tyłu – stwierdził krasnolud. – To musi być nowa grupa. Tera mamy jeich z łobu stron! Żem mówił, coby się z niemi rozprawić, kiedyśmy mogli.
– Z powrotem – zadecydował Cadderly, sądząc, że być może rozumowanie krasnoluda nie jest słuszne.
Ivanowi ten pomysł raczej nie przypadł do gustu.
– Za nami jest jeich wiency – sapnął. – Chcesz się bić ze obiema grupamy naraz?
Cadderly chciał zaoponować, że może nikt już ich nie ściga, że niewidzialna grupa przed nimi jest tą samą, którą zostawili z tyłu. Zdał sobie jednak sprawę, że nie zdoła przekonać oburzonych krasnoludów, toteż nawet nie próbował.
– Mamy drewno – powiedział. – Zbudujemy szaniec obronny. To trafiło braciom do przekonania, więc szybko podążyli za nim w głąb korytarza, gdzie pod ścianami stały przegniłe skrzynie. Ivan i Pikel rozmawiali przez chwilę na stronie, po czym zabrali się do dzieła. Kilka naruszonych zębem czasu skrzyń rozpadło się w proch przy pierwszym dotknięciu, niebawem jednak krasnoludy ułożyły dwa sięgające na wysokość męskiego ramienia szeregi skrzyń, pozostawiając przy jednej ze ścian wąski przesmyk, przez który nie mogły przejść naraz więcej niż dwa kościotrupy.
– Trzymaj się za mnom i mojem bratem – poinformował Cadderly’ego Ivan. – My som lepsze i lepiej wyposażone do rozbijania tych szkieletów niż ty z tom twojom zabawkom!
Niemal w tej samej chwili przed nimi rozległo się głośne szuranie i Cadderly wykrył jakieś poruszenie tuż poza zasięgiem promienia światła swojej tulejki. Szkielety nie podeszły jednak bliżej.
– Zgubiły ślad? – wyszeptał Cadderly. Ivan pokręcił głową.
– Wiedzom, co my tu som – rzekł z naciskiem. – Dlaczego się zatrzymały?
– Uch, och – jęknął Pikel.
– Masz racje – rzekł Ivan do brata. Uniósł wzrok, spoglądając na Cadderly’ego. – Żeś powinien zostawić te walkie nam – powiedział. – W przyszłości staraj się o tem nie zapominać. Tera czekajom na drugom grupę, te, co my jej nie powinni byli zostawiać, bo chcom się z niom połączyć.
Cadderly zakołysal się na piętach. Kościotrupy nie były istotami myślącymi. Jeśli stwierdzenie Ivana było trafne, ktoś lub coś, co znajdowało się gdzieś w tych tunelach, kierowało atakiem.
W kilka chwil później głośne szuranie potwierdziło przypuszczenia krasnoludów, a Cadderly ponuro pokręcił głową. Być może decyzje dotyczące walki powinien był zostawić w gestii swych bardziej doświadczonych kompanów. Zajął pozycję za braćmi, nie dzieląc się z nimi posępnymi przypuszczeniami na temat domniemanego zorganizowania grup nieumarłych.
Szkielety ruszyły do natarcia – dwadzieścia z jednej i mniej więcej tyle samo z drugiej strony, a kiedy okazało się, że do żyjących wrogów miały dostęp tylko przez wąskie przejście, zaczęły zderzać się ze sobą i przepychać, usiłując dostać się do środka.
Jeden cios topora Ivana rozpłatał na dwoje pierwszy szkielet. Tuż za nim zwartą grupą nadeszło kilka innych. Ivan wycofał się i dał znak bratu. Pikel opuścił pałkę niczym taran i gwałtownie zaczął przebierać nogami, przygotowując się do ataku. Cadderly schwycił go za ramię, mając nadzieję, że nie zmieni obranego planu, ale to Ivan, a nie Pikel, odtrącił jego dłoń.
– Taktyka, chłopcze, taktyka – burknął Ivan, kręcąc z niedowierzaniem głową – Żem ci mówił, cobyś walkie zostawił nam.
Cadderly pokiwał głową i cofnął się.
Pikel wyprysnął naprzód i wdarł się w szeregi nadciągających kościotrupów niczym żywy pocisk z balisty. Pośród ogólnego huku i trzasku gruchotanych kości trudno było stwierdzić, ile konkretnie szkieletów udało się zniszczyć krasnoludowi. Ważniejszy był fakt, że dużo więcej ich pozostało. Pikel okręcił się jak fryga i zawrócił – jeden szkielet był tuż za nim.
– Padnij! – wrzasnął Ivan, a jego brat rzucił się na ziemię. W tej samej chwili topór Ivana przeciął powietrze, rozbijając prześladowcę Pikela w drobny mak.
Cadderly obiecał sobie, że w przyszłości pozostawi wojowniczym braciom wszelkie kwestie związane z organizacją walki, przyznając w duchu, że krasnoludy znają się na taktyce lepiej od niego.
Pojawiła się kolejna niewielka grupka szkieletów, a Ivan i Pikel atakowali na przemian i dzięki zmyłkom oraz drapieżnym natarciom z łatwością się z nimi rozprawiali.
Cadderly oparł się o ścianę i patrzył ze szczerym podziwem, wierząc, że bracia mogą kontynuować tę taktykę walki przez długi, naprawdę długi czas.
Nagle kościotrupy przerwały natarcie. Przez krótką chwilę tłoczyły się jeszcze przy wąskiej gardzieli przejścia, po czym zaczęły systematycznie usuwać tarasujące drogę skrzynie.
– Kiedy te stwory nauczyły się myśleć? – spytał z niedowierzaniem Ivan.
– Coś nimi kieruje – odpowiedział Cadderly, wodząc światłem swojej tulejki w poszukiwaniu dowódcy oddziału nieumarłych.
* * *
Żadne światło nie mogło ujawnić obecności niewidzialnego Druzila. Imp patrzył niecierpliwie i z narastającym zatroskaniem. Biorąc pod uwagę szkielety pozostawione w dalszych korytarzach, tych trzech poszukiwaczy przygód zniszczyło ponad połowę ogólnej liczby nieumarłych.
Druzil nie przepadał za hazardem, zwłaszcza gdy w grę wchodziło jego własne bezpieczeństwo, ale sytuacja nie była normalna. Jeśli nie zatrzyma się tych trzech, dojdą w końcu do kaplicy. Kto mógł przypuszczać, jakich zniszczeń są tam w stanie dokonać dwa pałające żądzą niszczenia krasnoludy?
Najbardziej jednak niepokoił impa ów człowiek. Jego wzrok oraz rozważny, spokojny i przemyślany sposób, w jaki wodził świetlnym promieniem, skojarzył się Druzilowi z innym potężnym i niebezpiecznym człowiekiem.
Druzil słyszał o odporności krasnoludów na wszelkie odmiany magii, nawet tak silnej, jak klątwa chaosu, rozumiał więc, w jaki sposób ta dwójka zdołała dotrzeć do katakumb, ale towarzyszący im człowiek wydawał się bardziej od nich skoncentrowany i trzeźwo myślący.
Odpowiedź mogła być tylko jedna – to był katalizator Barjina, człowiek, który otworzył butelkę. Barjin zapewniał Druzila, że nałożył na katalizator zaklęcia, które nie pozwolą mu na przypomnienie sobie czegokolwiek, a tym samym zniwelują wszelkie ewentualne zagrożenia z jego strony. Czyżby Barjin zlekceważył swego wroga?
Ta ewentualność jedynie wzmogła w Druzilu szacunek wobec Cadderly’ego. Tak – stwierdził imp – ten człowiek jest poważnym zagrożeniem.
Druzil z zapałem zatarł łapki i rozłożył skrzydła. Najwyższy czas, by zlikwidować zagrożenie.
* * *
– Musim jeich zaatakować, zanim rozwalom krzynki! – ryknął Ivan, ale zanim on i Pikel zdążyli cokolwiek zrobić, pojawił się gwałtowny podmuch wiatru.
– Oo! – zawołał Pikel, instynktownie rozpoznając dziki szum jako sygnał ataku. Schwycił Cadderly’ego za przód tuniki i pociągnął go na ziemię. W ułamek sekundy później jęknął z bólu i chwycił się za szyję.
W momencie uderzenia napastnik stał się widoczny, a Cadderly, choć nie rozpoznał istoty zbyt dokładnie, wiedział, iż musi to być mieszkaniec niższych światów, jakiś rodzaj chochlika. Nietoperzoskrzydły stwór odleciał, ciągnąc za sobą ociekający krwią Pikela zakończony żądłem kolczasty ogon.
– Bracie mój! – wykrzyknął Ivan, ale Pikel, choć nieco oszołomiony, nie pozwolił mu obejrzeć rany.
– To był chyba imp – wyjaśnił Cadderly, kierując promień światła w stronę, skąd nadleciał stwór. – Jego żądło jest... – przerwał, spoglądając na zakłopotanych braci – zatrute... – dokończył półgłosem.
W tej samej chwili Pikelem zaczęły wstrząsać gwałtowne dreszcze i obaj, zarówno Ivan, jak i Cadderly byli pewni, że nie ustoi na nogach. Krasnoludy to jednak twardy lud, a Pikel był twardym krasnoludem. W chwilę później warknął gniewnie i jednym gwałtownym targnięciem całego ciała pohamował dreszcze. Prostując się, uśmiechnął się do brata, zważył pałkę w dłoni i skinął w stronę kościotrupów, które w dalszym ciągu nieubłaganie rozbierały zaporę ze skrzyń.
– A winc była w tem trucizna – wyjaśnił Ivan, spoglądając znacząco na Cadderly’ego. – Człowiek mógłby kipnąć na miejscu.
– Wielkie dzięki – rzekł Cadderly do Pikela i mówiłby dalej, gdyby w tej samej chwili inne sprawy nie zaprzątnęły jego uwagi. Zdał sobie sprawę, że imp chciał zabić jego i najprawdopodobniej powróci.
Cadderly zwolnił zatrzask na swojej lasce i odchylił główkę w kształcie baraniego łba, zamontowaną sprytnie na ukrytych zawiasach. W chwilę później zdjął zatyczkę na dolnym końcu laski, która na całej długości była wydrążona.
– Ech? – spytał Pikel, wyrażając w jednym słowie wątpliwości dręczące Ivana.
Cadderly w odpowiedzi tylko się uśmiechnął i kontynuował swoje przygotowania. Odkręcił nasadkę z pierzastego pierścienia wypełnionego usypiającą trucizną drowów i pokazał krasnoludom niewielkie piórko. Na jego drugim końcu znajdował się koci pazur ociekający czarnym płynem o potężnej mocy. Cadderly mrugnął i wsunął strzałkę do otworu laski, po czym zacisnął dłoń na leżącej opodal desce i czekał.
W chwilę później ponownie dał się słyszeć trzepot nietoperzych skrzydeł, a oba krasnoludy uniosły swoją broń, przygotowując się do obrony. Cadderly przypuszczał, że imp znowu stanie się niewidzialny. Oszacował w przybliżeniu kierunek jego ataku, a kiedy odgłos przybrał na sile, rzucił deską.
Zwinny imp uchylił się przed ciężką deską, muskając ją zaledwie koniuszkiem skrzydła. Pomimo iż rzut nie sięgnął celu, drogo zapłacił za brak cielesnych obrażeń.
Przytykając zmienioną w dmuchawę laskę do wydętych ust, Cadderly wychwycił dźwięk skrzydła przesuwającego się po desce, wycelował i dmuchnął z całej siły. Cichy odgłos był dlań jawną oznaką, że strzałka trafiła w cel.
– Ojoj! – pisnął uradowany Pikel, kiedy niewidzialny imp z wbitą w ciało jak najbardziej widoczną strzałką przeleciał tuż nad jego głową. – Ojoj!
Druzil nie był pewny, czy to on wirował czy może raczej korytarz. Niezależnie od przyczyny wiedział, że nie jest z nim najlepiej.
Zazwyczaj trucizny nie mają na impy żadnego wpływu, zwłaszcza te, które pochodzą z innych światów niż ich własne. Jednak koci pazur, który dosięgnął Druzila, był unurzany w usypiającej truciźnie drowów, która należała do najpotężniejszych tego typu specyfików na całym świecie.
– Moje szkielety – wyszeptał imp, przypominając sobie o sprawowanej funkcji i czując, że jego obecność była w jakiś sposób niezbędna w jakiejś odległej bitwie. W głowie miał mętlik. Niczego nie pamiętał. Jedyne, czego pragnął, to zasnąć.
Ale najpierw powinien wylądować.
Zanim zdał sobie sprawę, że unosi się w powietrzu, z impetem gruchnął o ścianę i z głośnym jękiem runął na ziemię. Uderzenie nieznacznie go otrzeźwiło i przypomniał sobie, że faktycznie jest potrzebny, a walka toczy się bliżej, niż przypuszczał... ale perspektywa snu wydawała się dużo bardziej kusząca.
Druzil miał jeszcze dość rozsądku, by opuścić główny korytarz. Kiedy jego ciało podlegało przemianie, dał się słyszeć trzask kości, skóra rozdzierała się i przekształcała. Niebawem zmieniony w ogromnego krocionoga, ale w dalszym ciągu niewidzialny, wślizgnął się w szczelinę w murze i pozwolił, by zmorzył go sen.
* * *
Kiedy padł Druzil, wraz z nim prysła również organizacja trupich oddziałów. Interwencja impa w rozkazy wydane uprzednio kościotrupom zaczęła działać przeciwko nim – były to bowiem bezmyślne istoty, a to, co się stało, stanowiło poważną zmianę w ich dotychczasowym postępowaniu.
Niektóre szkielety po prostu wywędrowały w głąb korytarzy, inne, opuściwszy kościste ręce wzdłuż boków, znieruchomiały jak posągi, jeszcze inne kontynuowały metodyczne rozbieranie barykady ze skrzynek, aczkolwiek ich działanie nie miało już żadnego konkretnego celu. Tylko jedna grupa zachowała wrogą postawę i wyciągając gorliwie ręce, ruszyła wąskim przejściem w kierunku Cadderly’ego i krasnoludów.
Ivan i Pikel przywitali je gorąco – pałą i toporem. Nawet Cadderly zdołał wykonać kilka rzutów. Ustawił się za Pikelem, wiedząc, że jego wirujące dyski mogłyby zaplątać się o rogi na hełmie Ivana. Pikel miał zaledwie cztery stopy wzrostu, choć należało dodać jeszcze kilka cali blaszanego hełmu z garnka, a mierzący sześć stóp Cadderly ciskał swoją niewielką bronią, kiedy tylko krasnolud, wykonawszy zamaszysty cios, pozostawiał mu wolną przestrzeń.
Następnie zgodnie z sugestią Cadderly’ego ruszyli w głąb przejścia, pozostawiając za sobą sterty pogruchotanych kości. Młody kapłan uznał, że to imp dowodził kościotrupami, a kiedy go zabrakło – Cadderly słyszał, jak chochlik z impetem wyrżnął o ścianę – domyślił się, że stwory będą przejawiać w walce raczej minimalną inicjatywę.
Rozprawiwszy się z jedną grupą atakujących, Ivan i Pikel ruszyli ostrożnie w kierunku tych, które niszczyły barykadę. Szkielety w ogóle nie stawiały oporu, nawet nie uniosły wzroku, pochłonięte swoim dziełem, podczas gdy krasnoludy roztrzaskały je, jednego po drugim. Podobnie rzecz miała się z tymi, które pozostały w korytarzu. Stojąc nieruchomo, stały się łatwymi ofiarami rozjuszonych małych wojowników.
– Sporo jeich – rzucił Ivan, rozwalając czerep ostatniego trzymającego się jeszcze na nogach kościotrupa. – Zostali tylko te, co uciekli. Możem jeich dogonić!
– Niech sobie idą – powiedział Cadderly. Ivan łypnął na niego spod oka.
– Mamy ważniejsze sprawy – odparował młodzieniec, a jego słowa były bardziej sugestią niż rozkazem. Wraz z krasnoludami podszedł wolno do miejsca, w którym rozbił się imp.
– No to w którom stronę? – spytał zniecierpliwiony Ivan.
– Z powrotem, tam, skąd przyszliśmy – odrzekł Cadderly. – Łatwiej mi będzie znaleźć tę kaplicę, jeśli wrócimy do tuneli, które znam. Teraz kiedy kościotrupy zostały pokonane...
– Oo! – zapiszczał nagle Pikel.
Cadderly i Ivan rozejrzeli się wokoło z niepokojem, spodziewając się kolejnego ataku.
– Cóżeś zobaczył? – spytał Ivan, wpatrując się w pustą przestrzeń.
– Oo! – Pikel chwycił się za pierś i wykonał kilka krótkich podskoków.
– Trucizna! – zawołał Cadderly do Ivana. – Bitewny szał pozwolił mu zwalczyć jej działanie, ale tylko tymczasowo!
– Oo! – potwierdził Pikel, drapiąc się zaciekle po napierśniku, jakby usiłował dostać się do serca.
Ivan podbiegł i podtrzymał go.
– Jezdeś krasnolud! – zawył. – Trucizna się ciebie nie ima!
Cadderly znał prawdę. W tej samej książce, w której natrafił na recepturę mikstury drowów, przeczytał o wielu innych truciznach znanych na terytorium Krain. Na szczycie listy najsilniejszych, obok zabójczego kolca ogonowego wyverna i ugryzienia przerażającego dwugłowego węża amphisbaeny, znajdowało się kilka trucizn mieszkańców niższych światów, między innymi ta, którą zawierają żądła impów. Krasnoludy były odporne na truciznę w tym samym stopniu, jak na czary, ale jeśli imp dźgnął Pikela dostatecznie mocno...
– Oo! – zawołał Pikel ostatni raz. Miotające nim dreszcze pomimo rozpaczliwych wysiłków Ivana nie pozwoliły mu utrzymać się na nogach. Nagle w gwałtownym przypływie sił Pikel odtrącił brata na bok, a potem znieruchomiał na chwilę, wpatrując się tępym wzrokiem w przestrzeń.
Upadł na ziemię, a Ivan i Cadderly, zanim jeszcze znaleźli się przy nim, wiedzieli, że jest martwy.
Ghule
Usłyszały wezwanie kamienia nekromantów, wyczuły żywe trupy i wiedziały, że spokój krypty został naruszony. A teraz – jak zawsze zresztą – były głodne i obietnica starej i nowej padliny zmusiła je do biegu. Gnały przykurczone, na nogach, które niegdyś były ludzkie. Spomiędzy spiczastych kłów wysuwały się długie języki, na podbródkach i szyjach lśniły strużki brudnej śliny.
Nie przejmowały się tym – były głodne. Biegły wzdłuż drogi, wyłaniając się i znikając pośród wydłużonych cieni popołudnia. Zmierzały w stronę ogromnego gmachu. Przy wielkich drzwiach stał wysoki mężczyzna w szarej szacie. Ghul prowadzący stado skulił się nisko i zaatakował. Zwiesił ramiona, kostkami pięści szorował po ziemi, a jego palce poruszały się niespokojnie.
Długie, brudne paznokcie, ostre i twarde jak pazury dzikiego zwierza, zagłębiły się w ramieniu niespodziewającego się niczego kapłana. Jego agonalne wrzaski tylko wzmogły zaciętość ataku. Usiłował stawiać opór, ale chłód chorego dotyku ghula poraził jego członki martwotą. Oblicze mężczyzny zastygło w grymasie bezgranicznego przerażenia i w tej samej chwili dopadła go reszta stada, rozdzierając go na strzępy w kilka sekund.
Jeden po drugim ghule oddalały się od szczątków kapłana, zmierzając w stronę drzwi i obietnicy wielkiej ilości pożywienia. Każdy z nich jednak natychmiast odwracał się, zakrywając oczy rękami, drzwi były bowiem poświęcone i obłożone potężnymi zaklęciami chroniącymi przed nieumarłymi. Wygłodniałe i złe, krążyły przez chwilę przy wejściu, po czym jeden z nich ponownie usłyszał zew kamienia. Nadchodził od strony południowej. Całe stado ruszyło w tamtym kierunku.
* * *
W korytarzach panowała wilgoć, gruntowe podłoże było pełne kałuż błotnistej wody, a z belek stropowych zwieszały się płaty mchu, po których pełzały małe stworzenia. Danica stąpała ostrożnie, trzymając pochodnię w wyciągniętej przed siebie ręce i usiłując nie dotykać złowieszczo wyglądającego mchu.
Newander nie przejmował się pasmami mchu, stanowił on bowiem element natury, podobnie jak żyjące wśród niego owady. To wszystko było dla druida czymś zgoła normalnym, wręcz oczywistym. Mimo to jednak wydawał się bardziej zaniepokojony niż Danica. Kilkakrotnie zatrzymywał się i rozglądał, jakby usiłował coś zlokalizować.
W końcu jego niepokój udzielił się również Danice. Podeszła do niego, przyglądając mu się w blasku pochodni.
– Czego szukasz? – spytała oschle.
– Wyczuwam coś złego – odparł tajemniczo Newander.
– Zło?
– Twój Cadderly mówił mi o nieumarłych krążących w tych korytarzach – wyjaśnił Newander. – Teraz wiem, że mówił prawdę. Są największym zaprzeczeniem naturalnego porządku, wcieleniem zła.
Danica zrozumiała, dlaczego druid, który przez całe swoje życie bazował na porządku panującym w naturze, potrafił wyczuwać obecność nieumarłych, ale zdumiała się, że Newander był w stanie stwierdzić ich bliskość.
– Żywe trupy przechodziły tędy? – zapytała, licząc, że odpowie twierdząco.
Newander wzruszył ramionami i ponownie nerwowo rozejrzał się wokoło.
– Są blisko – powtórzył. – Zbyt blisko.
– Skąd możesz wiedzieć? – naciskała Danica. Spojrzał na nią z zakłopotaniem.
– No... nie wiem – wykrztusił. – Po prostu czuję.
– Klątwa? – zastanawiała się głośno Danica.
– Moje zmysły mnie nie okłamują – stwierdził z naciskiem druid. Odwrócił się gwałtownie w stronę wejścia do tunelu, jakby coś usłyszał.
W chwilę później Danica drgnęła nagle, gdy od wejścia do korytarza dobiegło ją głośne skrzeczenie. Kątem oka dostrzegła w oddali szary, rozmazany kształt. Rozpoznała skrzek jako głos Percivala, ale to wcale jej nie uspokoiło, bo właśnie wtedy przy wejściu pojawiło się kilka przygarbionych sylwetek, a odgłos ich żarłocznych mlaśnięć był aż nazbyt wyraźny.
– Biegnij, Danico – zawołał druid, rzucając się do ucieczki. Danica nie obawiała się wroga. Stała nieruchomo. Widziała wyraźnie osiem kształtów ludzkiego wzrostu, ale nie wiedziała, czy są to kapłani z biblioteki czy może potwory. Tak czy inaczej nie uważała za rozsądne uciekać w głąb tunelu. Mogliby natknąć się tam na innych czekających już na nich wrogów, a wówczas musieliby walczyć z dwoma grupami naraz. Poza tym nie mogła zostawić Percivala. Walczyłaby o białą wiewiórkę z takim samym zapałem, jak o każdego ze swych przyjaciół.
– To nieumarli – usiłował wyjaśnić druid.
Kiedy wypowiedział te słowa, w ich nozdrza uderzył typowy dla ghuli odór gnijącego ciała. Fetor zdradził Newanderowi, z kim mają do czynienia, i jego pragnienie ucieczki w mgnieniu oka przybrało na sile. Było już jednak za późno.
– Nie pozwól, by któryś cię drasnął – rzucił. – Ich dotyk zmrozi cię do szpiku kości.
Danica pochyliła się nisko. Czuła balans pochodni, a wszystkie zmysły skoncentrowała na otoczeniu. Ponad jej głową Percival przebiegł szybko po drewnianej belce. Z tyłu Newander zaintonował cichą pieśń, krótkie przygotowanie, przed nią zaś znajdowało się stado. Syczało i pluło gęstą plwociną, ale nie podchodziło bliżej z uwagi na trzymaną przez nią zapaloną pochodnię.
Ghule zatrzymały się w odległości tuzina susów od Daniki. Młoda mniszka zobaczyła ich żółte ślepia, różniące się od oczu trupów tym, że płonął w nich wewnętrzny, żarłoczny ogień. Usłyszała ich ziajanie i zobaczyła długie, prawie gadzie, trójkątne języki, przesuwające się szybko w przód i w tył. Pochyliła się jeszcze niżej, czując narastające podniecenie.
Natarły całym stadem, ale to Newander zaatakował pierwszy. Kiedy ghule przebiegały pod belką stropową, mech ożył. Niczym winoroślą, które spętały Danicę na łóżku, pasma mchu poczęły chwytać rozpędzone potwory. Trzy z nich zostały oplecione od stóp do głów. Dwa inne – schwytane za kostki, pluły i szarpały się zaciekle. Jednak trzem udało się przebić.
Przywódca ghuli rzucił się na Danicę, która stała bez ruchu, nieustraszona. Aż do ostatniej chwili zachowywała niegroźną postawę, pozwalając monstrum, by się do niej zbliżyło tak bardzo, że nawet Newander mimowolnie krzyknął ostrzegawczo.
Danica idealnie kontrolowała sytuację. Jej żagiew gwałtownie wyprysnęła naprzód, rozpalony koniec zagłębił się w oku ghula. Stwór odskoczył w tył i wrzasnął, a krzyk ten przyprawił Danicę o lodowate ciarki.
Na wszelki wypadek wbiła żagiew w drugie ślepie, po czym odsunęła rękę z pochodnią w bok, przygotowując się do dalszej obrony. Drugi przeciwnik pojawił się tuż obok pierwszego – jęzor zwieszał mu się z rozchylonych ust, gruzłowate ręce szukały Daniki.
Chciała wymierzyć kilka ciosów pięścią, ale przypomniała sobie ostrzeżenie Newandera i zorientowała się, że na długość ramion wyższy ghul ma nad nią przewagę. Dysponowała inną bronią. Odrzuciła głowę w tył tak gwałtownie, jakby miała się przewrócić. Fakt, iż mimo wszystko zachowała równowagę, zaskoczył nadal zbliżającego się ghula, a Newander głośno wciągnął powietrze. Danica nie upadła. Okręciła się na jednej nodze, a drugą wystrzeliła w górę, trafiając podchodzącego ghula pod brodę.. Szczęki monstrum zatrzasnęły się z kłapnięciem, odgryziony jęzor plasnął o ziemię, a stwór zatrzymał się gwałtownie. Spomiędzy warg pociekła czerwonozielona krew i śluz.
Danica jeszcze z nim nie skończyła. Upuściła żagiew i wybiła się w górę. Chwyciła oburącz belkę sufitową i zadała kopnięcie w przód, trafiając ghula w twarz. Trysnęła krew. Błyskawicznie wykonała kolejne kopnięcie. Jedno, drugie i następne.
Trzeciego podchodzącego ghula spotkał podobny los. Newander wyciągnął w jego stronę otwartą dłoń i wypowiedział kilka słów, by wytworzyć kolejną kulę magicznego ognia, podobną do tej, od której zapalił pochodnie przy wejściu do tunelu. Kiedy ghul niezdarnie podszedł bliżej, druid cisnął ognisty pocisk. Kula trafiła zbliżające się monstrum w klatkę piersiową i nagle ghul był bardziej pochłonięty gaszeniem płomieni niż atakiem. Prawie mu się udało stłumić ogień, gdy wtem pojawiła się druga kula, trafiając go w ramię. Trzecia rozbiła mu się na twarzy, rozpryskując fontannę iskier.
Danica nadal trzymała się belki stropowej i kopnęła ostatni raz. Wiedziała, że strzaskała ghulowi kark, ale umierający stwór zdołał wbić szpon w jej nogę. Danica spojrzała z przerażeniem na ranę, czując, jak paraliżujący dotyk przejmuje nad nią kontrolę.
– Nie! – krzyknęła i wykorzystała całe lata treningu, całą swą mentalną dyscyplinę, aby odzyskać kontrolę i wyrugować chłód wdzierający się do jej kości.
Zeskoczyła na ziemię i schwyciła pochodnię, stwierdzając z zadowoleniem, że noga mimo wszystko nadal jej nie zawiodła. Teraz dała się ponieść wściekłości. Dzięki przebytemu treningowi wiedziała, kiedy należy odpuścić i pozwolić, by działaniem kierował czysty, niepohamowany gniew. Ghul z wypalonymi oczami kręcił się jak oszalały, smagając na oślep długimi szponami w nadziei, że uda mu się w coś trafić. Jego usta otwarły się w żarłocznym, złowrogim wrzasku.
Danica schwyciła żagiew oburącz i uderzając z góry, wbiła ją w gardziel stwora. Monstrum zaczęło się miotać, kilkakrotnie rozorało szponami ramiona Daniki, ale rozwścieczona mniszka nie przestała atakować. Wbijała pochodnie, coraz głębiej i głębiej w przełyk ghula, przekręcając ją i napierając całym ciałem, aż w końcu stwór przestał się szamotać.
Praktycznie nie zwalniając, zacisnęła mocno jedną rękę i odwróciła się, lewym hakiem trafiając ghula, który usiłował zdusić płomienie Newandera. Cios zbił potwora z nóg i rzucił nim o ścianę. Druid podbiegł natychmiast i wymierzył mu parę ciosów swoją drewnianą pałką.
Walka bynajmniej jeszcze się nie skończyła. Pozostało pięć ghuli, choć trzy od stóp do głów omotane były pędami mchów. Dwa inne zdołały się już uwolnić i zaatakowały, nie zwracając uwagi na zabitych kompanów.
Danica przykucnęła, wyjęła z pochewek przy cholewkach butów swoje sztylety i cisnęła nimi, zanim potwory zdążyły podejść bliżej. Dla pierwszego ghula nadlatujący sztylet nie był zapewne niczym więcej niż zwykłym odłamkiem obracającym się i migoczącym w przyćmionym blasku pochodni. I nagle stwór zrozumiał, bowiem sztylet aż po rękojeść pogrążył się w jego oku. Ghul zawył i trzymając się za oko, przewrócił się na bok. Drugi rzut Daniki okazał się równie precyzyjny. Sztylet trafił w pierś, podobnie jak poprzedni zagłębił się po rękojeść i potwór runął, wstrząsany ostatnimi konwulsyjnymi drgawkami.
Drugi nacierający ghul, nieszczęsna kreatura, miał teraz Danicę jak na dłoni. Mniszka ponownie odczekała do ostatniej chwili, po czym wyskoczyła w górę, uchwyciła się belki i jej zabójcza stopa przecięła powietrze. Potężny kopniak trafił napastnika w czoło, zatrzymał go i odrzucił mu głowę do tyłu. Kiedy ta ponownie wysunęła się do przodu, Danica zadała drugie, a w chwilę potem trzecie i czwarte kopnięcie.
Zeskoczyła z belki, wykorzystując impet upadku i przyjmując niską, przycupniętą pozycję. Niczym zwinięta sprężyna zaczęła się podnosić, odwracając na pięcie i jednocześnie wykonując zamach drugą nogą. Kopnięcie okrężne dosięgło oszołomionego i pobitego ghula w szczękę i tak brutalnie odrzuciło go w bok, że stwór wywinął kozła w powietrzu. Wylądował na klęczkach, dziwnie skrzywiony, z nogami rozrzuconymi na boki. Jego pozbawione życia ciało wydawało się jakby zgarbione, a głowa była przekrzywiona, jakby oglądał się przez ramię.
Gniew Daniki nie wygasał. Ruszyła biegiem w głąb korytarza, wydając nieartykułowany, przeciągły okrzyk. Prawą dłoń zacisnęła w pięść, pozostawiając jednak wyprostowane i naprężone dwa palce – mały i wskazujący. Znajdujący się najbliżej opleciony mchem ghul nie był celem Daniki i zdołał uwolnić jedną rękę, zamachując się w stronę przebiegającej obok niego kobiety. Danica z łatwością uchyliła się przed niezdarnym atakiem, przetoczyła po ziemi i nie wytracając uzyskanego w ten sposób przyspieszenia, podniosła się zaledwie o kilka stóp przed kolejnym monstrum. Wyprysnęła w górę i opadając, uderzyła z niewiarygodną siłą. Ta technika ataku, zgodnie z tym, co widniało w zapiskach Penpahga D’Ahna, nosiła nazwę Szpony Orła, a Danica opanowała ją do perfekcji. Jej wyprężone palce wbiły się w oczodoły ghula i zagłębiły się w przegniłym mózgu. Prawie minutę zajęło jej uwolnienie ręki z roztrzaskanej czaszki monstrum, ale wiedziała, że to nie ma znaczenia. Ghul nie mógł jej już zagrozić.
Newander, rozprawiwszy się ze swoim przeciwnikiem, ruszył w stronę młodej mniszki. Zatrzymał się jednak, widząc, że panuje nad sytuacją, i sięgnął tylko po przygasającą pochodnię.
Uderzając, Danica wiedziała, że cios strzaskał ghulowi żebra, ale jednocześnie do reszty uwolnił monstrum z krępujących je pęt. Potwór rzucił się na nią, wrzeszcząc upiornie i zawodząc jak obłąkaniec.
Danica odpowiedziała mu z taką samą zaciekłością, rewanżując się trzema ciosami za każde jego trafienie. Ponownie poczuła paraliżujący chłód dotknięcia ghula i raz jeszcze zwalczyła go w sobie. Mimo to nie mogła zignorować strużek krwi ściekającej jej po rękach, a ból i zmęczenie przybierały na sile. Wyprowadziła kolejny cios prosty, po czym przykucnęła, by uniknąć zamaszystych ataków ghula. Jej stopa wyprysnęła do przodu, trafiając monstrum z boku w kolano i powalając je na ziemię. W mgnieniu oka Danica znalazła się za jego plecami. Zacisnęła pięści i złączywszy je, uniosła obie ręce nad głową, a potem opadła na kolana, wykorzystując ten impet, by dodać siły swemu uderzeniu. Trafiła podnoszącego się ghula w tył głowy, wbijając mu czaszkę w ziemię. Stwór zadygotał pod wpływem ciosu i znieruchomiał.
Danica nie czekała, by sprawdzić, czy stwór jeszcze się poruszy. Jedną ręką schwyciła go za włosy, drugą za podbródek, a potem gwałtownym ruchem skręciła ghulowi kark. Nim przebrzmiał trzask gruchotanych kości, martwe oczy ghula spoglądały w górę ponad jego plecami.
Mniszka podniosła się, wydała okrzyk wściekłości i zbliżyła się powoli do ostatniego ghula. Mech podniósł go w górę i stwór wisiał praktycznie nieruchomo, nie usiłując zerwać krępujących go więzów. Trafiła go w bok głowy, wprawiając całe jego ciało w ruch obrotowy. Kiedy twarz ponownie się pojawiła, zatoczywszy pełny obrót, Danica również okręciła się na pięcie i silnym kopnięciem skierowała ghula w przeciwną stronę. Trwało to jakiś czas: kopnięcie, obrót najpierw w jedną, potem w drugą stronę.
– On już nie żyje – zaczął Newander, ale urwał, zrozumiawszy, że Danica musi w jakiś sposób wyładować swoją wściekłość. Raz po raz uderzała i kopała w cel, a zwiotczałe ciało ghula obracało się bezwładnie.
Wreszcie wyczerpana mniszka opadła na kolana przed swoją ostatnią ofiarą i ukryła twarz w okrwawionych dłoniach.
* * *
– Druzil? – Barjin nie wiedział, dlaczego wypowiedział to słowo na głos. Być może sądził, że ten dźwięk pomoże mu odzyskać nieoczekiwanie zerwaną więź telepatyczną z impem. – Druzil?
Odpowiedzi nie było. Nic nie wskazywało, że imp w jakiś sposób podtrzymuje kontakt. Barjin odczekał jeszcze chwilę, w dalszym ciągu usiłując przesyłać myśli w głąb korytarzy w nadziei, że Druzil mimo wszystko odpowie.
Wkrótce kapłan musiał pogodzić się z faktem, że jego zewnętrzne oczy zostały w jakiś sposób zamknięte. Może Druzil zginął albo wrogi kapłan odesłał impa do jego świata. Z tą niepokojącą myślą Barjin podszedł do żarzącego się nadal koksownika. Wypowiedział kilka komend, rozkazując płomieniom, by rozgorzały i usiłując otworzyć osobliwie bezproduktywne wrota międzyplanarne.
Próbował przywoływać midgety, mane’y i inne istoty z niższych światów. Nawoływał Druzila w nadziei, że jeśli imp został wygnany, zdoła go ściągnąć z powrotem. Płomienie tańczyły raźno, nie zakłócone przez żadną pozaziemską obecność. Barjin nie wiedział, rzecz jasna, o magicznym proszku rozsypanym przez Druzila w celu zamknięcia bramy.
Kapłan jeszcze przez krótką chwilę kontynuował przywoływanie, ale bez rezultatu. Zrozumiał przy tym, że jeśli Druzil rzeczywiście został pokonany, może to oznaczać naprawdę poważne kłopoty. I nagle przyszła mu do głowy inna myśl – wizja impa powracającego do kaplicy na czele oddziału kościotrupów, z nadzieją pozbawienia kapłana funkcji przywódcy. Impy nigdy nie słynęły z lojalności.
Tak czy inaczej Barjin musiał umocnić swoją pozycję. Najpierw podszedł do Mullivy’ego i przez dłuższą chwilę zastanawiał się, w jaki sposób powiększyć moc żywego trupa. Dał już Mullivy’emu starą połataną kolczugę z płytek i przy pomocy zaklęć zwiększył jego siłę, ale teraz przyszedł mu do głowy inny, jeszcze bardziej diabelski pomysł. Wyjął niewielką fiolkę i wymawiając słowa skomplikowanego zaklęcia, wylał na Mullivy’ego kropelkę rtęci. Zakończywszy inkantację, wydobył kilka butelek olejków eterycznych i opróżnił ich zawartość na odzienie Mullivy’ego.
Później zajął się swym najpotężniejszym sprzymierzeńcem – Khalifem. Kapłan raczej niewiele mógł zrobić, by ulepszyć swoje dzieło w całej jego potworności, toteż poprzestał jedynie na dodaniu kilku komend do tych, na jakie mumia reagowała do tej pory, i wyznaczył jej nową, bardziej strategiczną pozycję przed wejściem do kaplicy.
Pozostało mu teraz jedynie poczynić należne przygotowania wobec własnej osoby. Nałożył szatę kleryka, odzienie obłożone zaklęciem, które czyniło je równie odpornym, jak rycerska kolczuga, i odmówił modlitwę, by jeszcze bardziej umocnić tę ochronę.
Przypasał Wrzeszczącą Dziewicę – diabelską maczugę w kształcie głowy kobiety – i sprawdził zaklęcie strzegące wejścia do komnaty. Jego wrogowie mogli teraz przybyć. Niezależnie czy będzie to zdradziecki imp, czy wrogi kapłan, sługa dobra, Barjin był pewny, iż intruzi już niebawem pożałują, że nie pozostali w zewnętrznych tunelach.
* * *
Newander podszedł, by pocieszyć Danicę, ale Percival dopadł jej pierwszy, zeskakując z belki stropowej na ramię kobiety. Na widok białej wiewiórki dziewczyna uśmiechnęła się – zwierzątko kojarzyło się jej z innymi, lepszymi czasami.
– One wyczuwają ożywianie umarłych – wyjaśnił druid, wskazując na ghule. – Mięsiwo, jakie spożywają, pochodzi z ciał trupów...
Danica spojrzała z niedowierzaniem.
– Nawet jeżeli same muszą przez to zabijać – kontynuował. – Jednak sprowadza je głównie ożywianie zmarłych. – Newander zdawał się nie wierzyć we własne słowa, ale nie wiedział o kamieniu nekromantów, a nie dysponował innym wytłumaczeniem. – Ghule są w stanie przybyć do nieumarłych, jeżeli tylko odległość nie jest zbyt duża, choć nie mam pojęcia, skąd wzięły się te tutaj.
Danica podniosła się niepewnie.
– Nieważne, skąd się wzięły – stwierdziła. – Grunt, że nie żyją i że już nie wstaną. Ruszajmy. Cadderly i krasnoludy są, być może, w kłopotach.
Newander chwycił ją za rękę i przytrzymał.
– Nie możesz iść dalej – rzekł z naciskiem. Danica spojrzała na niego pytająco.
– Moje zaklęcia są prawie na wyczerpaniu – wyjaśnił druid – ale mam pewne maści, które pomogą w zagojeniu twoich ran, i lecznicze zaklęcia, które są w stanie zmóc każdą truciznę, z jaką możesz się spotkać.
– Nie mamy czasu – rzuciła, wyzwalając się z jego uchwytu. – Zachowaj swoje lekarstwo przeciw truciznom. Moje obrażenia nie są zbyt poważne, a nim to wszystko się skończy, może jeszcze nam się przyda.
– Daj mi chociaż minutę, abym opatrzył twoje zranienia – poprosił Newander.
Nie upierał się już przy zaklęciu, ale nalegał, że musi przynajmniej oczyścić rany Daniki. Wyjął niewielką sakiewkę.
– Możesz mnie potrzebować, lady Danico, ale nie pójdę z tobą dalej, jeśli nie pozwolisz, bym opatrzył twe rany.
Danica chciała niezwłocznie ruszyć dalej, lecz wobec jego uporu dała za wygraną. Uklękła przed Newanderem, wyciągnęła w jego stronę podrapane ręce i musiała przyznać, że pod wpływem kojących maści zaaplikowanych przez druida, palący ból z głębokich, szarpanych ran na jej przedramionach stał się o wiele mniej dokuczliwy.
Poczuła się lepiej.
Ruszyli dalej. Newander niósł swoją laskę i pochodnię, Danica zaś unurzane w posoce ghuli sztylety i najnowszego członka zespołu, Percivala, który nerwowo tulił się do jej szyi i ramion.
Bracie, och, bracie mój
– Mój bracie! – zawodził Ivan, klęcząc obok leżącego na ziemi Pikela. – Och, bracie mój! – Krasnolud chlipnął i zaczął płakać, tuląc w dłoniach głowę zmarłego. Cadderly nie znał słów, którymi mógłby pocieszyć Ivana. Prawdę mówiąc, młody uczeń był niemal tak samo poruszony i przygnębiony, jak krasnolud. Pikel był jego serdecznym przyjacielem, zawsze gorliwie słuchał opowiadań o nowych szalonych pomysłach i zawsze kwitował jego słowa dobitnym „ojoj”, aby dodać Cadderly’emu otuchy.
Młody kapłan do tej pory nie wiedział, co znaczy ból po stracie prawdziwego przyjaciela. Jego matka odeszła, kiedy był jeszcze bardzo mały i w ogóle tego nie pamiętał. Widział kapłanów Ilmatera i martwych żarłoków w kuchni, ale tamci byli dla niego tylko odległymi i nieznanymi twarzami. Teraz, patrząc na drogiego Pikela, nie wiedział, jak powinien się czuć i nie miał pojęcia, co robić.
To wszystko wydawało się makabryczną grą. Po raz pierwszy w życiu zrozumiał, że istnieją rzeczy, których nie jest w stanie kontrolować ani tym bardziej zmienić i że wobec spraw ostatecznych cały jego racjonalizm oraz inteligencja znaczą tyle co nic.
– Żeś powinien być druidem – rzekł smutno Ivan. – Zawsze żeś był lepszy pode niebem niż pode kamieniami. – Zaszlochał i złożył głowę na piersi Pikela. Nie mógł opanować drżenia ramion.
Cadderly rozumiał ból krasnoluda, ale mimo to szokowała go otwartość emocji Ivana. Kapłan zaczął się zastanawiać, dlaczego on sam nie załamał się z powodu śmierci Pikela tak jak Ivan. Może po prostu braterska miłość była silniejsza od uczuć przyjaźni, które żywił wobec krasnoluda.
Młody uczeń zachował trzeźwość umysłu. Niezależnie jak ciężkim ciosem była dla nich śmierć Pikela, jeśli nie ruszą w dalszą drogę i nie odnajdą butelki, wielu innych spotka podobny los.
– Musimy iść – powiedział półgłosem, zwracając się do Ivana.
– Zamknij się! – ryknął Ivan, bliski eksplozji. Ani na chwilę nie odrywał wzroku od brata.
Jego odpowiedź zupełnie zaskoczyła Cadderly’ego, ale w dalszym ciągu nie rozumiał natury smutku, nie wiedział, czy to Ivan, czy też może on zachowuje się nienormalne. Kiedy krasnolud w końcu na niego spojrzał, po jego wykrzywionej cierpieniem twarzy spływały strużki łez. Cadderly z niepokojem zaczął domyślać się przyczyny zachowania Ivana.
– Klątwa – wymamrotał pod nosem. To czerwona mgła powodowała gwałtowne przerosty emocji. Najwidoczniej klątwa zdołała wykorzystać szczery smutek Ivana, odnalazła drobną szczelinę w twardej, opierającej się potędze magii konstrukcji krasnoluda.
Cadderly obawiał się, że Ivan może się od tego nie uwolnić. Krasnolud z każdą chwilą szlochał coraz głośniej i gwałtowniej. Prawie zapomniał o oddychaniu.
– Ivanie – powiedział półgłosem Cadderly, podchodząc bliżej i kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. – Nic więcej nie możemy zrobić dla Pikela. Chodźmy już. Mamy parę spraw do załatwienia.
Ivan łypnął gniewnie na Cadderly’ego i odtrącił jego dłonie.
– Chcesz, cobym go tu zostawił? – wykrzyknął. – Mego brata! Mego nieżyjuncego brata! Nie. Nie pójdem stąd. Nigdy. Zostanem z niem. Zostanem tu i dopilnujem, coby Pikel druid miał zawsze ciepło.
– On nie żyje, Ivanie – rzekł Cadderly, pochlipując. – Odszedł. Nie jesteś w stanie zatrzymać ciepła w jego ciele. Nic nie możesz dla niego zrobić.
– Zamknij się! – ryknął ponownie Ivan, sięgając po swój topór.
Cadderly sądził, iż krasnolud zamierza rozpłatać go na dwoje. Obawiał się, że Ivan może winić go za to, co stało się z Pikelem. Okazało się jednak, że Ivan nawet nie był w stanie unieść swego ciężkiego topora i miast tego ponownie ukląkł przy martwym bracie.
Cadderly doszedł do wniosku, że próby przekonywania pogrążonego w smutku krasnoluda są z góry skazane na porażkę, ale gwałtowny wybuch Ivana podsunął mu pewną myśl. Istniała tylko jedna emocja, która była w stanie przemóc każdy smutek. Ivan aż nazbyt chętnie pozwalał, by owo uczucie opanowywało go bez reszty.
– Nic nie jesteś w stanie zrobić – powtórzył Cadderly – ale możesz zemścić się na tym, kto zrobił to Pikelowi.
Tymi słowami sprawił, że Ivan w jednej chwili skupił na nim całą swoją uwagę.
– On jest tu, na dole, Ivanie – kontynuował, choć nie w smak mu była taka argumentacja. Nie lubił tego rodzaju manipulacji. – Zabójca Pikela jest tu, na dole.
– Imp! – ryknął Ivan, rozglądając się dziko wokół w poszukiwaniu chochlika.
– Nie – odparł Cadderly. – Nie imp, ale jego pan.
– To imp zatruł mię brata! – zaprotestował Ivan.
– Tak, ale to jego pan sprowadził go tutaj, a także klątwę i całe zło, które przyczyniło się w końcu do śmierci Pikela – odrzekł Cadderly. Wiedział, że to dość swobodna konkluzja, ale jeśli mogła zmusić Ivana do wyruszenia w dalszą drogę, gra była warta świeczki. – Jeżeli pokonamy jego pana, to wraz z nim przepadnie również imp i zło, jakie na nas sprowadził. Pan, Ivanie – powtórzył. – To on sprowadził na nas klątwę.
– Tyżeś to zrobił – warknął Ivan, ponownie przeciągając palcem po ostrzach topora i przyglądając się podejrzliwie Cadderly’emu.
– Nie – poprawił go czym prędzej Cadderly. – Odegrałem, niestety, poważną rolę w jej uwolnieniu, ale nie ja ją tu sprowadziłem. Ten człowiek, on jest gdzieś tutaj, to on ściągnął na nas klątwę, wysłał przeciwko nam hordy kościotrupów, a także impa, i to on odpowiada za śmierć twojego brata.
– A gdzie un je? – zawołał Ivan, odsuwając się od Pikela i chwytając w obie dłonie stylisko wielkiego topora. – Gdzie je zabójca mego brata?
Krasnolud rozglądał się dziko, jakby oczekiwał, że lada moment w korytarzu pojawi się nowy potwór.
– Musimy go znaleźć – ciągnął Cadderly. – Możemy wrócić tą samą drogą, aby dotrzeć do tuneli, które pamiętam.
– Ze z powrotem? – Ten pomysł wyraźnie nie przypadł Ivanowi do gustu.
– Dopóki nie znajdziemy się w korytarzach, które pamiętam – wyjaśnił Cadderly. – A potem pójdziemy dalej do komnaty z przeklętą butelką i tam znajdziemy zabójcę twego brata. – Mógł jedynie mieć nadzieję, że jego słowa się sprawdzą, a zanim trafią do tego pomieszczenia, Ivan zdoła się uspokoić.
– Naprzód! – ryknął Ivan i zgarnąwszy jedną z dopalających się pochodni, zamachał nią gwałtownie w powietrzu, aby się rozpaliła, i pognał z powrotem tą samą drogą, którą tu przybyli.
Cadderly upewnił się, że zabrał wszystkie swoje rzeczy, pożegnał się po raz ostatni z Pikelem i pobiegł za Ivanem.
Nie dotarli zbyt daleko, gdy w bocznym korytarzu natknęli się na grupkę pięciu zabłąkanych kościotrupów. Zdezorientowane szkielety, niedobitki potężnej ongiś armii Druzila, nie próbowały atakować, ale zaślepiony wściekłością Ivan natarł na nie z niewyobrażalną wręcz furią i wściekłością.
– Ivan, nie... – rzucił błagalnie Cadderly, widząc, co robi krasnolud. – Zostaw je. Mamy ważniejsze...
Ivan nawet go nie usłyszał. Wydał groźny okrzyk bojowy, uśmiechnął się złowrogo i runął jak burza na gromadkę szkieletów. Dwa, które znajdowały się najbliżej, odwróciły się, by stawić mu czoła, ale Ivan nie dał im najmniejszych szans. Ukośnym cięciem rozpłatał jednego na dwoje, a kiedy broń zatoczyła łuk, wykorzystał jej impet i ciął pionowo zza głowy, rozbijając czerep drugiego. Szkielet rozsypał się na kawałki.
Ivan wypuścił stylisko topora, którego ostrze znów ugrzęzło w kościach, i natarł na trzeciego kościotrupa przy pomocy swego rogatego hełmu. Uniósł monstrum w powietrze, potrząsnął nim dziko, a potem rąbnął o ścianę. Atak uszkodził szkielet, ale jednocześnie zdarł hełm z głowy Ivana. Ostre, spiczaste palce czwartego kościotrupa odnalazły lukę w obronie krasnoluda i wpiły się w jego odsłonięty kark.
Cadderly z uniesioną do góry laską rzucił się na pomoc przyjacielowi. Zanim jednak zdążył wprowadzić ten pomysł w czyn, Ivan wziął sprawę w swoje ręce. Sięgnął za siebie, schwycił kościotrupa za chudy i twardy nadgarstek i pociągnąwszy go, zakręcił się jak fryga.
Kapłan runął na ziemię – smagające powietrze nogi kościotrupa omal go nie zraniły. Ivan nabrał rozmachu i już w chwilę później szkielet wirował poziomo, trzymany mocno w wyciągniętych sztywno przed siebie rękach krasnoluda. Ivan jeszcze przez chwilę kręcił się w kółko, po czym postąpił w stronę ściany i pozwolił, by cegły dokonały za niego dzieła zniszczenia. Kościotrup uderzył w mur i rozpadł się na kawałki. Ivanowi została w ręku oderwana kość ramieniowa.
W tej samej chwili ostatni z nieumarłych rzucił się na krasnoluda, a ten, oszołomiony i odrobinę zdezorientowany, zarobił silne uderzenie kościstą pięścią w twarz. Cadderly ponownie chciał ruszyć mu z pomocą, ale zauważył, że inny szkielet, ten, w którego żebrach utkwiły rogi hełmu krasnoluda, powoli zaczął się podnosić.
Ivan przedramieniem trzasnął kościotrupa w żebra. Jego krótkie, pękate nogi pracowały jak oszalałe, kiedy krasnolud spychał przeciwnika w stronę muru. Docisnął go do ściany, ale w dalszym ciągu napierał. Jego mięśnie naprężyły się i w pewnej chwili puściły. Wystrzelił do przodu, by wykorzystać ostatnią broń, którą jeszcze dysponował – twarde, płaskie czoło. Rąbnął kościotrupa w twarz, a czaszka stwora eksplodowała, uwięziona pomiędzy kamienną ścianą i równie twardym łbem krasnoluda. Odłamki kości i kurz posypały się wokół, a Ivan odskoczył w tył. W jego czole ziała spora rana.
Cadderly wymierzył ostatniemu z nieumarłych cios końcem laski i raz czy dwa rzucił weń swymi wirującymi dyskami. Uparte monstrum nadal szło w jego kierunku, tnąc powietrze kościstymi palcami i zmuszając go do odwrotu. Niebawem kapłan poczuł za plecami kamienną ścianę i znalazł się w pułapce. Nie miał dokąd uciec.
Upiorna ręka zacisnęła się boleśnie na jego ramieniu. Druga zamaszystym ruchem pomknęła w stronę twarzy. Cadderly uniósł przedramię, by zablokować cios i poczuł się bezradny i unieruchomiony, kiedy ostre, twarde palce szkieletu wpiły się głęboko w jego ciało. Rozpaczliwie próbował pochwycić piszczel, aby go wykręcić i w ten sposób uwolnić się z klinczu, ale ta technika polegała na uszkodzeniu mięśni napastnika. Kościotrupy zaś nie mają mięśni ani ścięgien i nie odczuwają bólu.
Cadderly oparł wolną rękę o czaszkę napastnika i naparł z całej siły, aby odepchnąć go od siebie – ale w odpowiedzi na swoje wysiłki zarobił tylko paskudne ugryzienie w nadgarstek.
I nagle czaszka zniknęła, ulatując gładkim łukiem w dal. Cadderly nie zrozumiał, co się stało, dopóki drugie zadane przez Ivana cięcie, tym razem skierowane pionowo w dół, nie zmieniło szkieletu w stertę pogruchotanych kości.
Cadderly oparł się o ścianę i zacisnął dłoń na okrwawionym nadgarstku. W chwilę później jednak, kiedy spojrzał na Ivana, zapomniał o swoich, bądź co bądź, powierzchownych ranach.
W czole krasnoluda tkwiło kilka ostrych kawałków kości. Strużki krwi spływały mu po twarzy, szyi i z licznych drobniejszych ran na grubych, sękatych rękach. Najbardziej jednak przeraził Cadderly’ego widok ułamanego żebra kościotrupa, wbitego nieco z boku w brzuch krasnoluda. Nie wiedział, jak głęboka jest ta rana, i zdziwił się, że Ivan wciąż jeszcze trzyma się na nogach.
Wyciągnął rękę w jego stronę, pragnąc go podtrzymać. Obawiał się, że przyjaciel praktycznie w każdej chwili może się przewrócić.
Ivan gwałtownym ruchem odtrącił jego dłoń.
– Ni ma czasu, coby się cackać – warknął. – Gdzie je tyn, co ubił mię brata?
– Potrzebujesz pomocy – odrzekł Cadderly, przerażony stanem swego przyjaciela. – Twoje rany...
– Zapomnij o niech – odparł Ivan. – Zaprowadź mię do tego, co zabił mię brata!
– Ale... Ivanie – zaczął Cadderly. Wskazał na żebro kościotrupa.
Oczy Ivana nie rozszerzyły się, kiedy ujrzał upiorną ranę. Krasnolud wzruszył jedynie ramionami i wyjął ułamek, odrzucając go obojętnym gestem. Najwyraźniej w ogóle nie zwrócił uwagi, że kość na długości dobrych paru cali pokryta była jego krwią.
Z równą obojętnością zachował się, gdy usiłując wcisnąć na głowę swój hełm, stwierdził, że uniemożliwiają mu to wystające z czoła ostre odłamki kości. Wyjął kilka większych, a potem z głuchym stęknięciem nałożył hełm.
Cadderly mógł się jedynie domyślać, że przeklęta mgła zintensyfikowała wściekłość przyjaciela do takiego stopnia, że Ivan po prostu nie odczuwał już bólu. Wiedział, że krasnoludy to wytrzymała rasa, a Ivan wydawał się dużo twardszy od innych, niemniej jego obojętność była wręcz niewiarygodna.
– Żeś powiedział, co zabierzesz mię do niego! – ryknął, a jego słowa zabrzmiały w uszach Cadderly’ego niczym groźba.
Krasnolud zabrał kapłanowi płaszcz i podarłszy materiał na pasy, szybko obwiązał nimi paskudną ranę.
Cadderly’emu musiało to wystarczyć. Wiedział, że najlepsze, co może zrobić – dla wszystkich, również dla Ivana – to znaleźć i zamknąć dymiącą butelkę, i to w miarę możliwości jak najszybciej. Dopiero wówczas rozszalały krasnolud pozwoli Cadderly’emu czy komukolwiek, by opatrzył mu rany. Dopiero wtedy, ale Cadderly nie był pewny, czy Ivan wytrzyma tak długo.
Niebawem dotarli do miejsca, gdzie po raz pierwszy natknęli się na nieumarłych. Korytarze były teraz puste, panowała w nich grobowa cisza, a Cadderly wykorzystał tę okazję, by wrócić myślami do pierwszej wizyty w katakumbach. Wydawało mu się, że uczynił pewien postęp, przeprowadziwszy Ivana kilkoma bocznymi korytarzami, gdy wtem ujrzał, że w głębi tunelu, tuż poza zasięgiem promienia jego świetlnej tulejki, coś się poruszyło.
Ivan również to zauważył i natychmiast pognał w tamtym kierunku – jego żal z powodu śmierci brata zmienił się ponownie w niekontrolowany bitewny szał. Cadderly gmerał przy bandolierze, na próżno usiłując dotrzymać tempa krasnoludowi i błagając go, aby odpuścił sobie tego wroga.
Tym razem był to tylko jeden kościotrup, który w pierwszej chwili krążył bez celu, ale kiedy dostrzegł biegnącego krasnoluda, natychmiast ruszył w jego stronę.
W tym właśnie momencie Cadderly podjął wyjątkowo ważną decyzję. Uniósł w jednym ręku świecącą tuleję, a w drugim załadowaną kuszę, mierząc pomiędzy rogami na hełmie krasnoluda w widniejące w oddali oblicze kościotrupa. Nie zamierzał wykorzystywać swojej specjalnej kuszy jako broni, zwłaszcza jeśli miał z niej strzelać eksplodującymi bełtami. Miała mu służyć jako narzędzie do otwierania zamkniętych drzwi albo odstrzelenia kłopotliwych gałęzi drzew, które drapały w okno jego pokoju. Były to tylko dwa z wielu możliwych, nie czyniących nikomu krzywdy, zastosowań owego szczególnego, wykonanego na zamówienie cacka. Poza tym Cadderly musiał przyznać, że opracowanie projektu kuszy i przystosowanych do niej wybuchowych bełtów było nader kuszącym wyzwaniem. Obiecywał sobie jednak, niejako w formie wymówki – ale nie tylko – że nigdy nie wykorzysta bełtów i kuszy jako broni i nigdy nie użyje wybuchowych strzał przeciwko żywemu celowi.
Argumentów przeciw temu przyrzeczeniu było, rzecz jasna, bez liku. Ivan mógł nie przeżyć kolejnej walki, nawet jeśli miał za przeciwnika tylko jeden szkielet, a poza tym kościotrup w gruncie rzeczy nie był żywą istotą. Mimo to Cadderly, mierząc z kuszy w gładką białą czaszkę, nie mógł powstrzymać wzbierających w nim wyrzutów sumienia. Wiedział, że łamie swoją przysięgę.
Wystrzelił. Bełt przemknął łukiem nad głową Ivana i trafił prosto w cel. Pierwsze uderzenie nie było zbyt silne, ale w ułamek sekundy później bełt pękł, powodując eksplozję oleju gromów. Kiedy wreszcie opadł kurz, głowa i szyja monstrum zniknęły. Bezgłowy korpus stał jeszcze przez chwilę w bezruchu, po czym z głośnym grzechotem runął na ziemię.
Ivan zatrzymał się gwałtownie i wbił wzrok w stertę kości. Jego usta rozchyliły się szeroko, a ciemne oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Obrócił się wolno w stronę Cadderly’ego, który wzruszył ramionami przepraszająco i odwrócił wzrok.
– Musiałem to zrobić – powiedział, bardziej do siebie niż do Ivana.
– I dobrze żeś się spisał! – odparł Ivan, podchodząc do niego. Klepnął Cadderly’ego w plecy, choć młody uczeń wcale nie czuł się jak bohater.
– Chodźmy już – rzucił półgłosem, wsuwając kuszę z powrotem do szerokiej, płytkiej kabury.
Minęli kolejne łukowato sklepione przejście. Cadderly uwierzył już, że ponownie znaleźli się we właściwym tunelu, gdy wtem na wprost nich pojawiło się rozgałęzienie dróg. Główny zakurzony chodnik zmieniał się w dwa węższe, biegnące równolegle. Młody kapłan zastanawiał się przez chwilę, po czym wybrał prawą odnogę. Przeszedł zaledwie kilka kroków, kiedy nagle w jego pamięci coś się przejaśniło. Zawrócił, ignorując sarkanie Ivana, i bardziej zdeterminowanym krokiem wmaszerował do korytarza po lewej. Ten chodnik biegł najpierw prosto, po czym skręcał ostro w lewo i jednocześnie znacznie się rozszerzał.
W ściennych niszach umieszczone były sarkofagi, których widok utwierdził Cadderly’ego w przekonaniu, że wybrał właściwą odnogę. Pokonawszy zakręt, nie miał już żadnych wątpliwości. Daleko przed nimi na końcu chodnika majaczyły drzwi, w których ziały pokaźne szczeliny. Przez otwory przebijało ostre światło.
– To tutaj? – spytał Ivan, choć domyślał się już odpowiedzi. Zanim Cadderly zdążył odpowiedzieć, ruszył biegiem przed siebie.
Kapłan ponownie usiłował zatrzymać rozjuszonego krasnoluda i ponownie mu się to nie udało. Chciał przekonać go, że powinni zbliżyć się do kaplicy cicho i ostrożnie, ale jego słowa trafiły w próżnię. Znajdował się kilka stóp za Ivanem, kiedy ostatni z sarkofagów otworzył się szeroko i z wnętrza wyszła mumia, zastępując im drogę. Zbyt rozwścieczony, by się tym przejąć, Ivan nadal niewzruszenie biegł przed siebie, ale Cadderly zatrzymał się gwałtownie. Strach sparaliżował młodego ucznia, widok potężnego nieumarłego przepełnił jego serce niepohamowaną zgrozą i aurą czystego i plugawego zła. Nieumarli byli przerażający, ale w porównaniu z tym monstrum wydawali się zgoła niegroźni.
– To absurd – mruknął pod nosem Cadderly. Lęk był jak najbardziej do przyjęcia, ale strach, który akurat w takiej chwili kompletnie go sparaliżował, wydał mu się absurdalny.
– Złaź mię z drogi! – ryknął nacierający Ivan. Ciął z całej siły toporem i nawet trafił w cel, ale w przeciwieństwie do walki z kościotrupami, tym razem mocna broń natrafiła na dużo większy opór. Grube bandaże spowijające ciało mumii wchłonęły i złagodziły impet ciosu, a kawałki płótna, które oderwały się i przyczepiły do ostrza topora, uchroniły ją przed poważniejszymi obrażeniami.
Monstrum prawie nie poczuło uderzenia. Smagnęło potężnymi ramionami, trafiając Ivana w głowę i ciskając go w głąb pobliskiej niszy. Krasnolud rąbnął mocno o ścianę i o mało nie stracił przytomności, ale uparcie, choć chwiejnie, nadal próbował się podnieść. Mumia na niego czekała. Drugi cios rozłożył krasnoluda na łopatki.
Gdyby nie Cadderly, chwile Ivana byłyby już policzone. Jego pierwszy atak był praktycznie przypadkowy, bowiem mumia, podążając za Ivanem, przecięła nagle promień światła z trzymanej przez Cadderly’ego tulejki. Jako istota nocy, mieszkaniec mrocznego świata wiecznych ciemności, Khalif nie przywykł ani nie tolerował żadnego światła.
Widząc, że mumia cofa się i unosi spowitą bandażami rękę, aby osłonić oczy przed blaskiem, Cadderly nieco odzyskał rezon. Przez cały czas kierował promień światła na potwora, zmuszając go, by odstąpił od Ivana, podczas gdy jednocześnie drugą ręką załadował do kuszy kolejny bełt. Nie miał najmniejszych oporów przed użyciem swej broni przeciwko temu potworowi – mumia była zbyt odrażająca i potworna, by jego sumienie mogło się za nią wstawić.
W dalszym ciągu zasłaniając oczy, mumia zbliżyła się do Cadderly’ego, a przy każdym kroku wymachiwała rękaw stronę raniącego ją promienia światła. Pierwszy bełt pogrążył się głęboko w piersi potwora, nim eksplodował. Wybuch odrzucił mumię o kilka stóp i pozostawił wypalone czarne ślady na bandażach zarówno na piersi, jak i na plecach. Jeśli jednak nieumarły odniósł jakieś poważniejsze obrażenia, to bynajmniej tego nie okazywał. Wręcz przeciwnie, znów zaatakował.
Cadderly zaczął gorączkowo przeładowywać kuszę. Na szczęście jego projekt okazał się udany i wykonanie tej czynności nie było trudne. Drugi bełt trafił w to samo miejsce, co pierwszy, ponownie odrzucając potwora do tyłu.
Mumia znów podjęła walkę, więc kapłan posłał trzecią strzałę, ale nawet to jej nie powstrzymało. Uparcie, krok po kroku, zbliżała się do coraz bardziej przerażonego i rozgorączkowanego młodzieńca. Czwarty strzał okazał się dla Cadderly’ego fatalny, bowiem bełt po prostu przeszył mumię na wylot, nie wywołując nawet eksplozji oleju gromów.
Wypuszczając piątą strzałę, niemal dotykał końcem kuszy brudnych, odrażających bandaży na ciele monstrum. Tym razem efekt był nieco lepszy, ale i ten bełt jedynie spowolnił, a nie zatrzymał, napierającego potwora. Cadderly nie miał już czasu na załadowanie kolejnego bełtu.
– Idę! – wybełkotał Ivan, wypełzając z niszy.
Cadderly wątpił, czy krasnolud może mu jeszcze pomóc, nawet gdyby zdążył dotrzeć do potwora na czas, a na to się nie zanosiło. Młody uczeń wiedział również, że jego konwencjonalna broń – laska i wirujące dyski – nie mogą wyrządzić mumii najmniejszej krzywdy.
Zostało już tylko jedno. Wyciągnął przed siebie świecącą tulejkę, ponownie spowalniając tym mumię. Monstrum zakryło oczy i nieznacznie odwróciło się od niego. Cadderly wypuścił kuszę i sięgnął drugą ręką po zwieszający się u jego boku bukłak. Schwycił go za wystający dziobek, wcisnął pod pachę i kciukiem strącił gąbczastą zatyczkę. Następnie powoli i metodycznie docisnął ramię do boku, wypuszczając strugę święconej wody w twarz napastnika.
Święcona woda zasyczała, obryzgując obłożonego zaklęciem zła nieumarłego i po raz pierwszy w tym starciu monstrum okazało cierpienie. Wydało długi, głośny, przeszywający do szpiku kości jęk, który przepełnił Cadderly’ego zgrozą i nawet na krótką chwilę zatrzymał Ivana. Było to przysłowiowe szczeknięcie bez ugryzienia, bo chociaż mumia w dalszym ciągu się zbliżała, zaczęła szerokim łukiem omijać młodzieńca uzbrojonego w święconą wodę i świecącą tulejkę. Niedługo potem zostawiła Cadderly’ego, po czym ruszyła żwawiej w głąb korytarza. Rycząc z bólu i frustracji, tłukła potężnymi rękami w ściany, sarkofagi i wszystko, co znalazło się na jej drodze.
Ivan, który nadal palił się do walki, przebiegł obok kapłana.
– Człowiek, który zabił twojego brata, znajduje się za tymi drzwiami! – zawołał Cadderly, pragnąc za wszelką cenę zawrócić krasnoluda. Nie miał, rzecz jasna, żadnego potwierdzenia swoich słów, ale był gotów powiedzieć wszystko, aby go tylko powstrzymać. Jak było do przewidzenia, Ivan odwrócił się. Warknął głośno i pędem minął Cadderly’ego, zapominając w jednej chwili o uciekającej mumii. Wbił wzrok w drzwi na końcu korytarza.
Cadderly czuł, że zbliża się tragedia. Przypomniał sobie wyważanie świeżo wzniesionego muru w piwnicy i wybuchy, które potem nastąpiły. Musiał zakładać, że również i to wejście jest strzeżone przez ochronne glify, a zauważył, że drzwi na wprost niego są grube i obite metalowymi pasami. Jeżeli Ivan nie przebije ich w jednym ataku i znajdzie się w zasięgu wybuchowych glifów...
Cadderly przypadł do ziemi, wyjął bełt i sięgnął po kuszę. Jednym ruchem napiął cięciwę, nałożył bełt i odwrócił się, namierzając cel przy pomocy świetlnego promienia swojej tulejki.
Strzała wyprzedziła Ivana o krok. Nie trafiła bezpośrednio w zamek, ale eksplodowała z dostatecznie dużą siłą, by drzwi zachybotały się w zawiasach.
Zdziwiony nagłą eksplozją, ale rozpędzony tak, że nawet gdyby chciał, nie zdołałby się zatrzymać, Ivan z impetem rąbnął w drewniane odrzwia.
Celny cios.
Nie – usłyszała za plecami głos druida, ale zdawał się on dobiegać z daleka, jakby był jedynie wspomnieniem z innego czasu i miejsca. Dla Daniki liczył się teraz tylko mur z cegieł, inny niż ściany naturalnego ziemnego tunelu, którym tu dotarli. Mur kusił ją, zapraszał, przywodził wspomnienie dawno nieżyjącego bohatera.
Odległy głos ponownie się odezwał, ale tym razem było to niezrozumiałe cmokanie i skrzeczenie.
Puchaty ogon spadł Danice na oczy, przerywając jej koncentrację. Odruchowo machnęła ręką, aby go odsunąć.
Zgodnie z instrukcjami druida Percival ugryzł ją.
Danica targnęła ramieniem i zamachnęła się, wykonując uderzenie, które zabiłoby wiewiórkę na miejscu. Zanim jednak cios dosięgnął celu, rozpoznała Percivala i otrząsnąwszy się spod wpływu czerwonej mgły, powróciła do rzeczywistości.
– Mur – wykrztusiła – ja chciałam...
– To nie twoja wina – uspokoił jąNewander. – Klątwa ponownie dała o sobie znać. Wygląda na to, że ta walka nie ma końca.
Znużona i zawstydzona, Danica usiadła, opierając się plecami o kamień. Dała z siebie wszystko, by oprzeć się natarczywej mgle, wiedziała bowiem, czym ona jest, i zakonotowała sobie głęboko w myślach logiczną konkluzję, że powinna unikać tego typu destruktywnych impulsów. Mimo to jednak w samym sercu zagrożenia porzuciła nadzieję na osiągnięcie sukcesu na rzecz wywołanych przez klątwę pragnień.
– Nie akceptuj poczucia winy – powiedział jej Newander. – Jeżeli chodzi o zwalczanie klątwy, idzie ci lepiej niż wszystkim innym kapłanom z góry. Jak dotąd ci się udawało, a to więcej niż większość z nich zdołała osiągnąć.
– Cadderly’emu towarzyszą krasnoludy – upomniała go Danica.
– Nie bierz tego pod uwagę – ostrzegł Newander. – Nie jesteś krasnoludem. Brodaty lud posiada naturalną odporność na czary i żaden człowiek nie jest w stanie im dorównać. To nie kwestia samodyscypliny, lady Danico, ale różnic fizycznych.
Danica zrozumiała, że druid mówi prawdę, ale świadomość, iż Pikel i Ivan mają nad nią przewagę w zwalczaniu klątwy, wcale nie umniejszała w niej poczucia winy. Pomimo słów druida uważała mgłę za swego rodzaju mentalne wyzwanie, test dyscypliny.
– A co z Newanderem? – zapytała nagle, bardziej sarkastycznie, niż zamierzała. – Czy w twoich żyłach płynie krew brodatego ludu? Nie jesteś krasnoludem. Dlaczego więc na ciebie to nie wpływa?
Druid odwrócił wzrok. Tym razem to jemu zaczęło doskwierać poczucie winy.
– Nie wiem – przyznał – ale musisz wiedzieć, że z każdym krokiem coraz bardziej odczuwam działanie klątwy. Cadderly sądził, że mgła wydobywa z człowieka to, co tkwi w jego sercu. Obżartuchy w kuchni zajadają się na śmierć. Kapłani oddani cierpieniu zabijają jeden drugiego w przypływie religijnego szału. Moi bracia druidzi przybierają formę zwierząt, zatracając się w odmiennym stanie świadomości. Dlaczego więc Newander nie stał się zwierzęciem?
Danica zrozumiała, że ostatnie pytanie druida świadczyło o ogromnej i szczerej udręce. Już wcześniej o tym rozmawiali, ale Newander nie był w stanie się wytłumaczyć, koncentrując swoją odpowiedź na wyjaśnieniu, dlaczego Cadderly mógł uniknąć klątwy.
– Wydaje mi się, że klątwa nie ma na mnie wpływu, bo sam nie znam własnych pragnień – ciągnął druid. – Czyżbym minął się z powołaniem?
Po jego twarzy pociekły łzy. Zdawał się balansować na krawędzi załamania. Było to dla Daniki jawną oznaką, że również on padł ofiarą czerwonej mgły.
– Nie mam powołania? – jęknął. Ukrywając twarz w dłoniach, skulił się na podłodze i zaszlochał. Jego ciałem targnęły konwulsyjne skurcze.
– Mylisz się – powiedziała Danica z taką siłą, by przyciągnąć uwagę druida. – Jeśli minąłeś się z powołaniem albo w ogóle go nie masz, dlaczego korzystasz z zaklęć będących darem twego boga, Silvanusa? Najpierw w moim pokoju posłużyłeś się winoroślami, a potem ożywiłeś mech podczas walki z ghulami.
Newander zebrał się w sobie, zaintrygowany słowami Daniki. Znalazł siłę, by wstać, i tym razem nie odwrócił wzroku.
– Może prawda tkwiąca w twoim sercu pomogła ci w pokonaniu klątwy – skonstatowała Danica. – Kiedy po raz pierwszy poczułeś na sobie jej wpływ?
Newander cofnął się myślami o kilka dni, do swego powrotu do biblioteki, kiedy zastał Arcita i Cleo po dokonanej już transformacji.
– Poczułem ją zaraz po powrocie tutaj – wyjaśnił. – Wędrowałem po górach, oglądałem orle gniazda... – Newander pamiętał to doskonale. Przypomniał sobie również własne rozważania dotyczące bestii su. – Już kiedy znalazłem się przy drzwiach biblioteki, wiedziałem, że dzieje się coś niedobrego. Udałem się natychmiast do moich braci druidów, ale okazało się, że przybrali zwierzęce kształty i nie byłem w stanie nawiązać z nimi kontaktu.
– Oto twoja odpowiedź – powiedziała Danica po krótkim namyśle. – Jesteś kapłanem porządku natury, a ta klątwa stanowi jawne jego zaprzeczenie. Powiedziałeś, że potrafisz wyczuwać obecność nieumarłych, i podejrzewam, że właśnie w ten sposób wyczułeś obecność klątwy.
Skąd wiedziałem, że zbliżały się ghule? – zastanawiał się Newander. Istniały zaklęcia, służące wykrywaniu obecności tego typu nieumarłych, ale on przecież nie wykorzystał żadnego z nich. Mimo to jednak wiedział, że tam były, podobnie jak wiedział, że su-monstra są istotami zła, a nie zwykłymi drapieżnikami. Implikacje tego rozumowania zabiły druidowi niezłego ćwieka.
– Nie jestem godzien... zbyt wiele mi przypisujesz – zwrócił się ponuro do Daniki.
– Jesteś kapłanem naturalnego porządku – powtórzyła mniszka. – Nie sądzę, że sam, w pojedynkę, zdołałeś przełamać klątwę, ale przecież nie byłeś ani nie jesteś sam. Towarzyszy ci twoja wiara i to właśnie owo szczere powołanie dało ci moc, aby stawić opór przekleństwu. Arcite i Cleo nie zostali ostrzeżeni. Klątwa dopadła ich, nim zdołali się zorientować, że coś jest nie tak, ale ich porażka była dla ciebie ostrzeżeniem, ty zaś, świadom niebezpieczeństwa, pozostałeś wierny swemu powołaniu.
Newander pokręcił głową. Nie był przekonany. Nie ośmielał się uwierzyć, że posiada tak wielką wewnętrzną moc. Nie usiłował jednak torpedować wniosków Daniki i nie ważyłby się też zaprzeczać niczemu, co wiązało się z Silvanusem, Ojcem Dębów. Dawno temu oddał swoje serce Silvanusowi i pomimo narastających zainteresowań postępem i cywilizacją pozostał mu wierny.
Czy to możliwe, że jest prawdziwym uczniem Ojca Dębów? Czy możliwe, że to, co uważał za porażkę, fakt, iż nie stał się zwierzęciem jak Arcite czy Cleo, mogło w rzeczywistości oznaczać siłę?
– Tracimy czas na zadawanie pytań, na które nie znamy odpowiedzi – rzekł po dłuższej chwili nieco bardziej spokojnym tonem. – Niezależnie od przyczyny, zarówno ty, jak i ja zdołaliśmy się wywinąć.
Danica ponownie spojrzała z zatroskaniem na ścianę.
– Przynajmniej na razie – dodała. – Chodźmy już, zanim moja wola ponownie osłabnie.
Pokonali kilka łukowato sklepionych przejść. Danica trzymała w wyciągniętej przed siebie ręce pochodnię, aby wypalać znajdujące się na ich drodze pajęczyny. Żadne z nich nie miało większego doświadczenia w wędrówkach pod ziemią ani nie znało planów katakumb. Po prostu szli przed siebie, wybierając kolejne tunele na chybił trafił.
Danica była dostatecznie zapobiegliwa, by wyryć strzałki przy kilku bardziej kłopotliwych zakrętach, na wypadek gdyby musieli wracać tą samą drogą. Mimo to jednak dręczył ją niepokój, że wraz z druidem zagubi się w tym ogromnym, niewiarygodnie złożonym kompleksie.
Dostrzegli ślady świadczące o tym, iż korytarzem niedawno ktoś musiał przechodzić – zwisające luźno strzępy pajęczyn, poruszona skrzynia w kącie – żadne z nich jednak nie było w stanie stwierdzić, czy było to dzieło Cadderly’ego, potwora w rodzaju napotkanych przez nich ghuli czy może zwierzęcia, które zadomowiło się w mrocznych katakumbach.
Weszli do długiego korytarza. Ich pochodnie prawie się wypaliły. Od tego tunelu odchodziło kilka odnóg – wejścia znajdowały się głównie w ścianie po prawej. Danica i Newander postanowili tym razem, że nie będą kluczyć i kręcić się w kółko, błądząc w kolejnych korytarzach. Minęli kilka pierwszych chodników. Danica, przyświecając sobie pochodnią, zaglądała czujnie w głąb każdego z nich, ale zawsze wracała do głównego korytarza, bowiem zamierzała wraz z Newanderem dotrzeć aż do jego końca.
Wreszcie znaleźli się u wylotu chodnika, którego po prostu nie byli w stanie zignorować. Danica tak jak poprzednio weszła tam, aby się rozejrzeć. To co zobaczyła, potwierdziło jej przypuszczenia. Rozegrała się tu zacięta bitwa. Podłoga usłana była stertami kości, a kilka czaszek, oderwanych od reszty szkieletów, powitało ich widokiem ślepych oczodołów.
Nieco bardziej w głębi ustawiona była podwójna sterta skrzyń – w miejscu tym, jak stwierdziła Danica, Cadderly i krasnoludy utworzyli szaniec obronny.
– Kości potwierdzają moje odczucie co do nieumarłych – rzekł ponuro Newander – ale nie mamy pewności, że ci, co tam walczyli, byli twoimi przyjaciółmi.
Potwierdzenie pojawiło się, zanim jeszcze skończył mówić, kiedy Danica wolno przesunęła dłoń z pochodnią, żeby dokładniej przyjrzeć się posępnemu polu bitwy.
– Pikel! – zawołała, podbiegając do leżącego na ziemi krasnoluda.
Pikel leżał zimny i nieruchomy, tak jak pozostawił go Ivan, grube pulchne ręce miał skrzyżowane na piersi, a u jego boku leżała pałka z ciemnego drewna.
Danica uklękła, by zbadać krasnoluda, ale nie miała wątpliwości, że zielonobrody wojownik jest martwy. Pokręciła głową, przyglądając się jego ranom, bowiem żadna z nich nie wydawała się na tyle poważna, by mogła go powalić.
Newander zrozumiał jej zakłopotanie. Ukląkł obok i wypowiadając kilka słów wolno przesunął dłonią nad ciałem.
– Jest w nim trucizna – oznajmił ponuro. – Paskudna substancja weszła prosto do serca.
Danica złożyła dłonie pod głową Pikela i delikatnie uniosła jego twarz do swojej. Był jej drogim przyjacielem, prawdopodobnie najsympatyczniejszą osobą, jaką znała. Kiedy trzymała go w ramionach, doszła do wniosku, że musiał umrzeć niedawno. Jego usta posiniały, lecz ciało nie było jeszcze wzdęte i wydawało się dość ciepłe.
Oczy Daniki rozszerzyły się, kiedy zwróciła się do Newandera.
– Po walce z ghulami powiedziałeś, że masz zaklęcie przeciwko wszelkim znanym truciznom – powiedziała.
– Bo mam – odparł Newander, pojmując, o co jej chodzi – ale w przypadku tego tutaj trucizna zrobiła swoje. Moje zaklęcie nie przywróci mu życia.
– Użyj go – rzuciła z naciskiem Danica. Działała szybko, ujmując Pikela jedną ręką za kark i odchylając mu głowę do tyłu.
– Ale to nie...
– Użyj go, Newanderze – ucięła ostro. Druid cofnął się o krok, w obawie, że jego towarzyszka ponownie znalazła się pod działaniem mgły. – Zaufaj mi, błagam – ciągnęła Danica nieco łagodniejszym tonem, zrozumiała bowiem, co było przyczyną nagłego zaniepokojenia druida.
Newander nie rozumiał, co mniszka zamierza uczynić, ale po tym, co wspólnie przeszli, ufał jej. Odczekał chwilę, przygotowując zaklęcie, po czym wyjął z kieszeni liść dębu, zmiął go i rzucił na ciało krasnoluda, wypowiadając właściwą formułę.
Danica rozchyliła płaszcz Pikela i rozpięła zapinki napierśnika jego ciężkiego pancerza. Spojrzała na Newandera, aby upewnić się, że zaklęcie zostało ukończone.
– Jeśli była w nim jeszcze trucizna, to została zneutralizowana – zapewnił ją druid.
Przyszła kolej na Danicę. Zamknęła oczy i pomyślała o najcenniejszym zwoju Wielkiego Mistrza Penpahga D’Ahna, zapiskach dotyczących fizycznego zawieszenia. Penpahg D’Ahn potrafił na kilka godzin wstrzymywać oddech, a nawet pracę serca. Któregoś dnia Danica zamierzała uczynić to samo. Wiedziała, że nie jest jeszcze gotowa na tak wymagającą próbę, ale pewne aspekty zawarte w pismach Penpahga D’Ahna, dotyczące wychodzenia ze stanu zawieszenia, właśnie teraz mogły okazać się niezwykle przydatne.
Myślała o czynnościach niezbędnych do ponownego wprawienia w ruch zatrzymanego serca. Zapiski traktowały tę sprawę od strony wewnętrznej, ale ogólne zasady można było wykorzystać również przy działaniach z zewnątrz.
Ułożyła Pikela płasko na ziemi, rozpięła mu kamizelkę i podciągnęła wysoko koszulę. Poprzez gęstwinę włosów prawie nie widziała klatki piersiowej krasnoluda, ale mimo to uparcie namacała palcami żebra, licząc w duchu, że anatomia krasnoludów nie różni się zbytnio od ludzkiej.
Odnalazła właściwe miejsce – a przynajmniej tak jej się wydawało. Obejrzała się, szukając wsparcia u Newandera. Druid był wyraźnie zdziwiony, lecz ona odwróciła się gwałtownie i wolną ręką zadała szybki, silny cios w zagłębienie klatki piersiowej krasnoluda. Odczekała chwilę i uderzyła ponownie.
Jej działania stały się bardziej zacięte. Działała z pełnym poświęceniem, a to stanowiło dla czerwonej mgły dostateczną zachętę do ponowienia ataku.
– Lady Danico! – zawołał Newander, chwytając rozgorączkowaną mniszkę za ramię. – Powinnaś mieć nieco więcej szacunku dla zmarłych.
Danica śmignęła ręką za siebie, trafiając druida pod kolanami. Cios powalił Newandera na ziemię, a ona podjęła przerwaną czynność, uderzając zaciekle, raz za razem. Usłyszała trzask pękającego żebra, ale nie powstrzymało jej to przed zadaniem kolejnego ciosu.
Newander znowu był przy niej, chwytając ją tym razem dużo silniej i odciągając od zwłok. Szamotali się przez chwilę – Danica z łatwością uzyskała przewagę. Rozłożyła Newandera na łopatki i przysiadła okrakiem na jego piersi. Pięść kobiety zawisła złowrogo nad twarzą druida.
– Ojoj!
Ten okrzyk sprawił, że zarówno Danica, jak i Newander zastygli bez ruchu.
– Coś ty zrobiła? – wyszeptał Newander.
Danica, równie zdumiona jak druid, pokręciła głową i odwróciła się powoli. Pikel siedział na ziemi – wyglądał na poobijanego i oszołomionego, ale żył i to było najważniejsze. Kiedy zobaczył Danicę, uśmiechnął się.
Mniszka zostawiła leżącego na ziemi druida i podbiegłszy do krasnoluda, uściskała go z całej siły. W chwilę potem podbiegł do nich Newander i serdecznie poklepał oboje po ramionach.
– To cud – mruknął druid.
Danica wiedziała, jak było naprawdę. Wiedziała, że ożywienie Pikela wiązało się z pewnymi nader logicznymi i dobrze udokumentowanymi zasadami, zawartymi w naukach Wielkiego Mistrza Penpahga D’Ahna. Mimo to, zbyt zdumiona tym, co uczyniła, i uradowana, że ponownie widzi Pikela żywego, nie pokwapiła się powiedzieć tego na głos.
– Cóż za szczęśliwe spotkanie – stwierdziła, kiedy gorące powitanie wreszcie dobiegło końca.
– Ojoj – rzekł szybko Pikel.
– I nie tylko dla ciebie – zaczęła Danica. Newander spojrzał na nią zdziwiony.
– To nasz pierwszy dowód, że drogi nasze i Cadderly’ego nareszcie się przecięły – stwierdziła Danica. – Dopóki nie znaleźliśmy Pikela, błądziliśmy po omacku.
– Teraz już wiemy – dodał Newander.– I wiemy, że Cadderly przechodził tędy przed nami. Może teraz łatwiej będzie nam go odszukać.
Pochylił się szybko, z pochodnią w ręku przyglądając się podłożu w poszukiwaniu jakichś śladów, ale w chwilę potem wyprostował się i pokręcił głową przecząco.
– To bardzo wątły ślad, jeżeli w ogóle można mówić o jakimś śladzie.
Uśmiech na twarzy Daniki poszerzył się.
– Dla nas może tak – stwierdziła – ale dla Percivala może być całkiem wyraźny.
Pikel siedział zakłopotany, ale Newanderowi udzielił się uśmiech Daniki. Druid wydał kilka odgłosów, porozumiewając się z wiewiórką i prosząc ją, by zaprowadziła ich do Cadderly’ego. Percival kręcił się przez chwilę w tę i z powrotem, drapiąc w ziemi i szukając jakichś tropów – śladów na ziemi lub może zapachu.
Wreszcie złapał trop i pognał przed siebie. Newander żwawym krokiem podążył za nim. Danica pomogła podnieść się Pikelowi. Wciąż jeszcze był słaby i mocno oszołomiony, ale dzięki dwóm podstawowym cechom – twardości i uporowi, charakteryzującym każdego krasnoluda – zdołał pomaszerować wraz z nią w głąb korytarza.
* * *
Sen był taki przyjemny, ale Druzilowi nie dawała spokoju myśl, że leżąc w szczelinie muru opuszczonego korytarza, jest niebezpiecznie odsłonięty i zgoła bezbronny. Imp wyczołgał się z kryjówki i powrócił do swojej typowej skrzydlatej postaci.
W którymś momencie podczas drzemki utracił koncentrację potrzebną do zachowania niewidzialności, a teraz jego umysł przyćmiewała dziwna mgiełka i zupełnie nie był w stanie się skupić. Senna mgiełka otaczała go nieodparcie i kusiła, ale imp miał na myśli tylko jedno – musi wrócić do Barjina, do bezpiecznego miejsca, gdzie znajdują się magiczne wrota łączące go z Zamczyskiem Trójcy. Wiedział, że ktoś niedawno przechadzał się tym korytarzem, a ponieważ nie miał ochoty na spotkanie z nieprzyjaciółmi, wybrał okrężną i dłuższą, acz bezpieczniejszą drogę.
W chwilę później zatrzymał się, bowiem minęła go oszalała mumia, niszcząca w bezmyślnym szale wszystko, co napotkała na swojej drodze.
Druzil uświadomił sobie, że coś poszło nie tak, musiało wydarzyć się coś bardzo złego, skoro mumia – osmalona i opalona w wielu miejscach – zdołała wyrwać się spod kontroli. Stwór zniknął w bocznym korytarzu, warcząc groźnie i waląc wielkimi sękatymi łapskami we wszystko, co znalazło się w jego zasięgu.
Skrzydła Druzila trzepotały powoli, gdy imp na wpół szedł, na wpół leciał w kierunku komnaty z ołtarzem.
Tak, Barjin mu pomoże, a jeżeli nie on, to z pewnością Aballister. Z tą myślą imp wysłał słaby, senny komunikat do swego pana w Zamczysku Trójcy.
Twarzą w twarz
Ivan z przerażającą siłą uderzył w obluzowane drzwi, wyrywając jeden z zawiasów. Obawy Cadderly’ego okazały się słuszne, bowiem kiedy krasnolud przestąpił próg, doszło do kilku potężnych płomiennych eksplozji. Gdyby drzwi się zaklinowały albo choć spowolniły jego bieg, ani chybi by się usmażył. Pomimo wszystko Cadderly nie był pewny, czy jego przyjaciel przeżył.
Ivan wpadł do pokoju, szorując twarzą po posadzce, a z kilku miejsc na jego ciele unosiły się smużki dymu. Cadderly błyskawicznie wbiegł do środka, aby znaleźć się jak najszybciej obok towarzysza. Miał nadzieję, że drzwi nie broniły już żadne ochronne glify.
Młody uczeń nie zdążył jednak podejść do Ivana. Kiedy tylko wszedł do pomieszczenia, zmrużył oczy, bo blask kilku pochodni i płonącego koksownika był bardzo rażący, ale zdołał zauważyć, że nie jest w komnacie sam.
– Nieźle się spisałeś, że dotarłeś aż tutaj – rzekł spokojnie Barjin, stojąc na środku pokoju, obok ołtarza z dymiącą butelką.
Na ścianach po obu stronach kapłana były zatknięte pochodnie, ale silniejszy blask bił z prawej strony, od kosza koksowego, który, jak przypuszczał Cadderly, pełnił funkcję bramy pomiędzy światami.
– Doceniam twoją zaciętość – ciągnął drwiąco Barjin – choć przekonasz się, że poszła ona na marne.
Wszystkie wspomnienia, wyraźne i uporządkowane, powróciły do Cadderly’ego, kiedy tylko zobaczył Barjina. Przede wszystkim przyszło mu na myśl, że będzie musiał rozmówić się ostro z Kierkanem Rufo, który, jak wierzył, był odpowiedzialny za jego znalezienie się w tunelach. To kopniak Rufa w przyspieszonym tempie wysłał go po raz pierwszy w głąb katakumb, jego pragnienie uregulowania rachunku z Rufem nie trwało jednak długo, zwłaszcza kiedy uświadomił sobie niebezpieczeństwa, jakie miał teraz przed sobą. Nie zatrzymał dłużej wzroku na kapłanie, lecz przeniósł go na człowieka stojącego obok Barjina.
– Mullivy? – zapytał, choć już po postawie Mullivy’ego i groteskowym zgięciu uszkodzonej ręki wiedział, iż nie jest to dozorca, którego kiedyś znał.
Umarły nie odpowiedział.
– To twój przyjaciel? – rzucił drwiąco Barjin, obejmując żywego trupa ramieniem. – Teraz także i mój. Mógłbym mu kazać, aby cię zabił – ciągnął – ale, widzisz, tę przyjemność wolę zachować dla siebie.
Odpiął od pasa maczugę z głownią z obsydianu rzeźbionego w kształcie pięknej, młodej dziewczyny. Następnie naciągnął na głowę spiczasty kaptur, który dotąd zwieszał mu się na plecach.
Kaptur jak hełm zakrył mu całą głowę, w materiale były tylko wycięte niewielkie otwory na oczy. Cadderly słyszał o zaczarowanej odzieży ochronnej i wiedział, że jego nemezis była opancerzona.
– Pomimo heroicznych wyczynów, młody kapłanie, nie jesteś dla mnie niczym innym, jak małą drzazgą w boku – zauważył Barjin. Postąpił krok w stronę Cadderly’ego, ale zatrzymał się nagle, kiedy Ivan energicznie podniósł się z ziemi.
Krasnolud gwałtownie potrząsnął głową, po czym rozejrzał się, jakby zobaczył to pomieszczenie po raz pierwszy. Spojrzał na Cadderly’ego, a następnie skoncentrował swoją uwagę na Barjinie.
– Powiedz no, chłopcze – rzekł i zarzucił sobie topór na ramię, przyjmując pozycję gotowości – czy to ten tu zabił mię brata?
* * *
Aballister otarł spocone czoło. Nie był w stanie wpatrywać się dłużej w magiczne zwierciadło, ale zarazem nie potrafił odwrócić wzroku. Poczuł zdenerwowanie i zniecierpliwienie Barjina, kiedy nie mogąc nawiązać kontaktu z impem, po raz pierwszy posłał myśli do odległej kaplicy.
Aballister martwił się o Druzila i o kleryka, choć jego obawy względem Barjina były dość mgliste. Jednak pomimo wszelkich dwuznaczności, lęku przed Barjinem i potęgą, jaką mógł on uzyskać, czarnoksiężnik szczerze wierzył, że jego rywal nie chce ujrzeć porażki Najbardziej Zabójczej Zgrozy – Tuanta Quiro Miancay.
I wtedy ujrzał wrogów, a raczej jednego wroga, bowiem Aballister prawie nie zwrócił uwagi na niezdarnie podnoszącego się krasnoluda. To młody uczeń zaprzątał jego myśli – wysoki, smukły młodzieniec, około dwudziestu lat, ze znajomym przenikliwym wzrokiem.
Wyczuł wzrastającą pewność siebie Barjina i wiedział już, że tamten opanował sytuację i odzyskał przewagę. Jednak nie wiedzieć czemu jeszcze bardziej go to przygnębiło. Wpatrywał się długo w twarz młodego ucznia, właściwie jeszcze chłopca, który tak odważnie i nieroztropnie wyruszył na spotkanie ze swym przeznaczeniem.
* * *
Cadderly odpowiedział kiwnięciem głowy na pytanie Ivana. Oczy krasnoluda zwęziły się niebezpiecznie, kiedy łypnął na kapłana zła.
– Nie powinieneś był tego robić – warknął cichym, złowróżbnym tonem. Uniósł topór wysoko i powoli ruszył w stronę Barjina. – Nie powinieneś...
Fale mentalnej energii sprawiły, że Ivan zastygł w pół zdania i w pół kroku. Zaklęcie sparaliżowało umysł krasnoluda i unieruchomiło go w miejscu. Ivan usiłował stawić maksymalny mentalny opór, na jaki tylko było go stać, ale Barjin nie był byle zaklinaczem, a skażone złem miejsce, w którym się znajdowali, tylko potęgowało jego możliwości. Ivan zdołał wydać kilka nieartykułowanych dźwięków, po czym umilkł i znieruchomiał.
– Ivan? – zapytał Cadderly drżącym głosem, podejrzewając, co stało się z jego przyjacielem.
– Mów, mów – rzucił drwiąco Barjin. – Krasnolud słyszy każde twoje słowo, choć zapewniam cię, że nie odpowie.
Jego śmiech zmroził Cadderly’ego do szpiku kości. Dotarli tak daleko i tyle przeszli, Pikel zginął, aby mogli się tu znaleźć, a Ivan zebrał straszliwe cięgi. I wszystko na próżno. Patrząc na kapłana zła z upiornym Mullivym stojącym posłusznie u jego boku, Cadderly zrozumiał, że nie ma najmniejszych szans.
– Pokonałeś moje zewnętrzne straże i za to zasługujesz na największe brawa – ciągnął Barjin – ale jeśli sądziłeś, że ukażę ci całą swą potęgę, to się omyliłeś! Spójrz na mnie, ty głupi, nędzny kapłanie...! – Machnął ręką w stronę dymiącej butelki.– I spójrz na agenta Talony, którego sam powołałeś do życia. Tuanta Quiro Miancay – Najbardziej Zabójcza Zgroza! Powinieneś uważać się za pomazańca, młody kapłanie, bowiem twoja nędzna biblioteka będzie pierwszym miejscem, które poczuje przerażającą moc chaosu, jaki już niebawem na całe stulecia opanuje to terytorium!
W tej przerażającej chwili słowa Barjina nie wydawały się Cadderly’emu jedynie czczą pogróżką. Talona – znał to imię – Pani Trucizn i Chorób.
– Spodziewałeś się, że butelka nie będzie strzeżona? – Barjin roześmiał się. – Wyobrażałeś sobie, że ot tak, po prostu tu wejdziesz, pokonawszy po drodze kilka pomniejszych potworów, i najzwyczajniej w świecie zamkniesz butelkę, którą ty sam, duchowny – raz jeszcze boleśnie podkreślił ostatnie słowo – otworzyłeś?
Cadderly prawie go nie słyszał. Skoncentrował się na butelce i jednostajnej smudze różowej mgiełki, która się z niej unosiła.
Miał ochotę naładować kuszę i potraktować naczynie eksplodującym bełtem. Co stałoby się wówczas z agentem Talony? Obawiał się jednak, że zniszczenie butelki spowodowałoby jedynie uwolnienie agenta, czy czymkolwiek była owa substancja, w pełnej jego mocy.
Nagle oderwał uwagę od butelki i zrozumiał, że możliwość wyboru – jeżeli w ogóle ją miał – należała obecnie do przeszłości.
Kapłan zła ruszył wolno w jego stronę, wznosząc rękę, w której dzierżył osobliwą czarną maczugę o głowni w kształcie pięknej młodej dziewczyny. Miała niewinną twarz, która zupełnie nie pasowała do tego typu broni, i w dziwny sposób przypominała Cadderly’emu Danicę.
* * *
Aballister działał bez chwili zastanowienia. Skupił myśli na krasnoludzie, zastygłym o kilka stóp przed młodym mężczyzną. Skoncentrował całą swoją moc, przesyłając zaklęcie przez magiczne lustro i wielomilową przestrzeń – usiłował przy tym wykorzystać urządzenie szpiegowskie jako magiczną bramę dla zogniskowanej przez siebie energii.
Dweomer zwierciadła, nieprzeznaczony do tego typu wykorzystania, oparł się próbie. Mógł być wykorzystywany do obserwowania odległych miejsc, rozmowy z oglądanymi istotami, ba, nawet do przeniesienia Aballistera do wybranego przezeń miejsca, ale czarnoksiężnik usiłował rozszerzyć zakres jego możliwości, wysyłając nie tylko swoje myśli czy jaźń, lecz również magiczną energię do nieruchomego jak głaz krasnoluda.
Nawet gdyby odbiorcą miał być człowiek, zadanie to było prawie niewykonalne. Ivan zaś, znajdujący się całkowicie w mocy paraliżującego zaklęcia Barjina, z typowym dla krasnoludów uporem walczył z próbującym doń dotrzeć czarnoksiężnikiem.
Aballister zgrzytnął zębami i skoncentrował się jeszcze bardziej. Żyły występowały mu na czoło. Pomyślał, że za tę próbę przyjdzie mu zapłacić życiem, ale Barjin znajdował się już bardzo blisko – zbyt blisko młodego mężczyzny – a w dłoni dzierżył upiorną maczugę.
Czarnoksiężnik przyłożył wargi do tafli lustra i wyszeptał w nadziei, że krasnolud go usłyszy.
– Wpuść mnie, ty głupcze!
* * *
Zwycięski, złowrogo uśmiechnięty Barjin podchodził coraz bliżej. Cadderly dał mu powód do takiego zachowania, nie podejmując jak dotąd żadnej próby stawienia oporu. W tej sytuacji kapłan czuł się bardzo pewny siebie.
Młody uczeń trzymał w jednej ręce laskę z główką w kształcie baraniego łba, ale jeszcze nawet jej nie uniósł. Prawdę mówiąc, Cadderly zdecydował się na inną formę obrony, jedyną, która, jak wierzył, mogła spowolnić podchodzącego kapłana. Wolną rękę miał opuszczoną do boku. Na przemian zaciskał i rozluźniał pięść, napinał mięśnie i wyprężał palec do ciosu. Widział i na własnej skórze poczuł, jak Danica tuzin razy wykonywała ten manewr.
Barjin znajdował się o krok od niego, ale poruszał się ostrożnie z obawy, że Cadderly będzie chciał zadać mu cios swoją laską. Młodzieniec jednak nawet nie oderwał jej od ziemi.
Barjin odbił w bok, z dala od broni, i zamachnął się, zadając pierwszy próbny cios swoją maczugą. Cadderly z łatwością się cofnął, ale o mało nie utracił osiągniętej koncentracji, kiedy ujrzał, jak głownia maczugi zmienia się w groteskowe oblicze jakiegoś nieziemskiego monstrum z wielką, wygłodniałą paszczęką, najeżoną długimi, zakrzywionymi kłami. Zachował jednak dość zimnej krwi, by odpowiedzieć na atak, a jako że Barjin spodziewał się ciosu laską, jego ręka z łatwością przedarła się przez osłonę kleryka.
Cadderly wbił z całej siły palec w ramię Barjina. Wiedział, że trafił we właściwe miejsce, tak jak często Danica robiła to samo z nim. Na twarzy kapłana zła pojawił się grymas szczerego zakłopotania, a Cadderly omal nie pisnął z radości.
– Paraliżujące Dotknięcie! – oznajmił.
Barjin był rzeczywiście zdziwiony, lecz jego ręka uzbrojona w potężną maczugę wbrew przypuszczeniom młodego ucznia nie opadła bezwładnie do boku.
Cadderly również się zdziwił i kiedy maczuga ponownie przecięła powietrze, zareagował praktycznie w ostatniej chwili. Odwrócił się i rzucił na ziemię, lecz broń dosięgła jego ramienia, wygryzając w nim głęboką bruzdę. Cadderly zamierzał wykonać przewrót i podnieść się z ziemi w odległości kilku stop od kleryka ale cios wytrącił go z równowagi i młody uczeń runął bezwładnie na jeden z pobliskich regałów.
Sama rana nie była zbyt poważna, w przeciwieństwie do lodowatych fal dojmującego bólu, które zaczęły zalewać od stop do głów całe ciało Cadderly’ego. Dygotał i trząsł się, nie był już w stanie logicznie myśleć, wszystko co widział, zdawała się spowijać cienka zasłona szarawej mgiełki. Wiedział, że jego chwile są policzone i że nie zdoła uchylić się ani odparować następnego ciosu kapłana.
– Żeś zabił mię brata! – usłyszał nagle ryk Ivana, dokończenie pierwszej sentencji, a zaraz potem pełen zdumienia jęk Barjina.
Topór Ivana grzmotnął kapłana w plecy. Taki cios powaliłby każdego normalnego człowieka, ale Barjin był należycie chroniony Jego magiczna szata wytłumiła siłę uderzenia, kapłan nawet nie stracił oddechu. W odpowiedzi okręcił się na pięcie i smagnął swoją maczugą.
Wyszkolony i sławny w boju Ivan Bouldershoulder był już gotowy Jeden atak wystarczył mu, by zrozumieć, że ma do czynienia z magiczną zbroją. Cios Barjina minął cel niebezpiecznie blisko a krasnolud natychmiast wykorzystał tę okazję Postąpił krok naprzód, zahaczył jedną stronę swego topora pod ramieniem przeciwnika i pociągnąwszy z całej siły, rzucił go w kierunku ołtarza stojącego pośrodku pokoju.
Ivan oparł głownię topora o ziemię i nogami przytrzymał rękojeść aby móc napluć w dłonie, zanim ponowi atak. Kapłan dysponował wprawdzie paskudną bronią i do tego miał magiczną zbroję ale rozjuszony krasnolud wiedział, że pojedynek może się zakończyć tylko w jeden sposób.
– Nie powinien żeś był zabijać mię brata – mruknął jeszcze, po czym sięgnął po swój topór i ruszył, by dokończyć dzieła.
Barjin miał inne pomysły. Nie miał czasu się zastanawiać, w jaki sposób krasnolud uwolnił się od paraliżującego zaklęcia. Nie miało to dlań większego znaczenia. Zdawał sobie sprawę z wściekłości, jaką pałał ów niewiarygodny przeciwnik. Był to gniew spotęgowany klątwą, który z pewnością wyrównałby ich szansę, ale Barjin nie przestrzegał reguł i na tym polegała jego przewaga.
Podczołgał się do ściany obok Mullivy’ego.
– Zabij krasnoluda – polecił żywemu trupowi, po czym wyjął z obsady jedno łuczywo i przytknął koniec do ramienia nieumarłego.
Przesączone olejem ubranie zombie zajęto się natychmiast, lecz ochronne zaklęcie okazało się skuteczne. Choć płomienie trawiły olej i ubranie, nie wyrządzały szkody ciału żywego trupa.
Odpowiedź zdumionego Ivana na widok zmierzającego w jego stronę ognistego zombie z pewnością zachwyciłaby Pikela.
– Ojoj!
Cadderly zaczął się podnosić, ale jednostajny, niesłabnący, lodowaty ból promieniujący z rany sprawił, że upadł na podłogę. Usiłował znaleźć coś, na czym mógłby się skupić i zapomnieć o bólu. Ujrzał Ivana zadającego dzikie, zacięte ciosy. Chybiały one celu. Krasnolud wolno, acz nieustannie, wycofywał się przed nacierającym nań ognistym zombie. Mullivy najwyraźniej nie przejmował się zaciekłością tego ataku.
Cadderly usłyszał śmiech kapłana zła. Barjin znajdował się gdzieś przy ołtarzu, niedaleko butelki.
Jeżeli zombie nie dopadnie Ivana, zrobi to kapłan. Cadderly nie miał najmniejszych wątpliwości. A potem dopadnie jego i Najbardziej Zabójcza Zgroza – ów agent bogini zła – odniesie pełne zwycięstwo nad Biblioteką Naukową i zniszczy wszystko, co kiedykolwiek cenił młody uczeń.
– Nie! – wykrzyknął i po dziesięciokroć wzmógł swoje wysiłki, by odzyskać zdolność pełnej koncentracji.
Diabelska maczuga spisała się nieźle. Nawet lekki cios, otarcie o ramię, zrobił swoje. Maczuga żyła własnym życiem, wewnętrzną złą energią, zrodzoną gdzieś w najdalszych zakamarkach piekła.
Cadderly kontynuował walkę przeciwko oszałamiającemu dotknięciu, usiłował przy pomocy umysłowej determinacji odzyskać kontrolę nad swoim ciałem, ale ono nie słuchało jego rozkazów – miał przed sobą długą drogę.
* * *
Nic nie zakłóciło marszu trójki przyjaciół, a Percival teraz już bez problemu podążał śladem Cadderly’ego. Minęli kilka korytarzy, za każdym razem zwalniając, by zajrzeć do najbliższych alków i sprawdzić, czy nie czają się w nich żadne potwory.
Pikel z każdym krokiem odzyskiwał siły, ale wydawał się zamyślony, jakby nieobecny. Danica rozumiała jego ponury nastrój – przecież dopiero co przekroczył granicę śmierci i został z niej zawrócony. Jakie historie mógłby im opowiedzieć? Kiedy wypytywała go o jego ostatnie przeżycia, mówił tylko: Oo! – nie rozszerzając swojej wypowiedzi.
Wielokroć przekonywali się, że Percival prowadził ich dobrą drogą. Pajęczyny w niszach, z jednej strony gęste, z drugiej były wypalone do cna.
Niebawem mała grupka dotarła do rozgałęzienia tunelu. Percival bez wahania skoczył w prawą odnogę. Z oddali dochodziły odgłosy bitwy.
Nagle wiewiórka zatrzymała się i zaczęła popiskiwać z ożywieniem, lecz jej skrzeczenie i śpiewny świergot zagubiły się pośród ogólnego hałasu. Pikel, Newander i Danica usłyszeli odgłosy walki i żadne z nich nie przystanęło, by wsłuchać się w monolog zwierzątka. Hałas zdawał się dochodzić z głębi tunelu. To wszystko, co chcieli wiedzieć. Pognali przed siebie. Krasnolud nagle się ożywił i z pochyloną głową co sił w nogach gnał, aby przyjść bratu z pomocą. Druid i Danica biegli tuż za nim, równie zdeterminowani.
Kiedy dotarli do kaplicy, usłyszeli, jak Ivan mamrocze coś o „płonącej bryle łażoncy świeczki” i zrozumieli, że popełnili błąd. Choć głos krasnoluda zdawał się dobiegać z bardzo bliska, droga okazała się błędna. W tej części korytarza nie było żadnych drzwi, tylko naga ściana.
Percival dołączył do nich, popiskując z wyrzutem.
– Wiewiórka mówi, że poszliśmy złą drogą! – krzyknął Newander.
– Powinniśmy byli skręcić w lewo! – Danica pokiwała głową. – No to biegiem! – zawołała.
Mniszka i Newander pognali co sił w nogach, ale już chwilę potem oboje zatrzymali się i odwrócili, by spojrzeć na Pikela, który nie podążył ich śladem.
Podniecony krasnolud podskakiwał nerwowo, jego krótkie, pękate nogi poruszały się gwałtownie, a całe ciało ogarniało coraz potężniejsze drżenie.
– Mój brat! – zawołał Pikel i pochyliwszy jednocześnie głowę i pałkę z gładkiego pnia drzewa, z impetem natarł na ceglaną ścianę.
W sercu druida
Ściana wykonana była tylko z cegieł i zaprawy, toteż nie mogła stawić oporu wściekłości Pikela Bouldershouldera. Krasnolud przebił się przez nią i wpadł do kaplicy, wzbijając chmury kurzu i rozsypując cegły na wszystkie strony. Stał przez chwilę w nowym wejściu i rozglądał się wokoło, lustrując wnętrze komnaty. Kilka cegieł runęło wprost na niego, odbijając się z głuchym brzękiem od blaszanego hełmu, ale Pikel nawet nie zwrócił na to uwagi. Szukał Ivana, swego brata, i potrzeba było czegoś więcej niż kilku odłamków kamieni, aby go powstrzymać.
Nagle przy drzwiach zobaczył Ivana, który cofał się przed napierającą nań człekopodobną, płonącą istotą. Odpychany niewiarygodnym żarem krasnolud zadawał niecelne ciosy i stale się cofał – jeżeli zostanie zapędzony w róg pokoju, nie będzie już miał dokąd uciec.
– Ojoj! – zawołał Pikel i pognał przed siebie, pochylając głowę w blaszanym garnku i swój gruby drąg.
Danica ruszyła tuż za nim, ale Newander powstrzymał ją. Odwróciła się i ujrzała na twarzy druida wyraz nagłego olśnienia, który w mgnieniu oka zmienił się w szczerą radość.
– Mówiłaś prawdę, lady – rzekł Newander. – To nie ambiwalencja, ale poczucie porządku uczyniło mnie wolnym od wpływu przeklętej mgły. Teraz już wiem, w jaki sposób zostałem oszczędzony. Prawdę mówiąc, ta moc znacznie wykraczała poza moją własną wolę.
Danica zamyśliła się, rozważając ogromne zmiany, jakie zaszły w tym mężczyźnie. Newander nie był już przygarbiony ani zrozpaczony. Stał sztywno wyprostowany, a jego oblicze pałało dumą.
– Słyszę głos samego Silvanusa! – oznajmił druid. – Jego własny głos, powiadam ci.
Zaintrygowana Danica chciała zostać i wysłuchać wyjaśnień, ale nie pozwoliła jej na to sytuacja. Szybko skinęła głową i wyrwała się z uścisku druida. Przejście przez ścianę i ocena sytuacji zajęły jej tylko ułamek sekundy. Serce podpowiadało mniszce, aby podeszła do Cadderly’ego, który wciąż oszołomiony gramolił się przy drzwiach, lecz instynkt wojowniczki mówił, że najlepsze, co może zrobić, zarówno dla ukochanego, jak i dla wszystkich swoich przyjaciół, to zatrzymać posępnego kapłana stojącego przy ołtarzu.
Dwoma susami znalazła się przy Barjinie i przetoczyła po ziemi, na wypadek gdyby cisnął w nią jakimś zaklęciem lub ostrzem, po czym poderwała się na nogi i zaatakowała serią ciosów. Były zbyt szybkie, aby Barjin zdołał je zablokować i w pewnej chwili jej pięść przeniknęła przez jego gardę, uderzając mocno w klatkę piersiową.
Danicę odrzuciło do tym. Była oszołomiona, a dłoń bolała ją, jakby uderzyła w żelazną ścianę. Barjin nawet nie drgnął.
Mniszka miała dość przytomności umysłu, by uchylić się przed pierwszym atakiem i zauważyła, jak rzeźbiona głownia maczugi zmienia się przy ciosie w wykrzywioną, wygłodniałą, najeżoną kłami paszczę. Obeszła kapłana z prawej, z dala od ołtarza, zastanawiając się, czy jej sztylety dałyby mu radę. Nic nie wskazywało, że kapłan ma na sobie zbroję, ale Danica bardziej niż oczom ufała swojej obolałej dłoni. Wiedziała, że czary mogą być zwodnicze i zrozumiała, że w walce z tym przeciwnikiem powinna zachowywać się tak, jakby miała do czynienia z rycerzem w pełnej zbroi.
Barjin ponownie z łatwością zamachnął się Wrzeszczącą Dziewicą. Jego ataki miały na celu powstrzymanie Daniki i sprawdzenie jej refleksu. Uświadomiła sobie, że kapłan znowu nie docenił jej szybkości. Kiedy maczuga ją minęła, mniszka jednym susem dopadła przeciwnika i zadała mu dwa niewiarygodnie silne ciosy w rękę dzierżącą broń.
Magiczna odzież złagodziła uderzenia.
Danica zdała sobie sprawę, że całe odzienie kapłana musi być chronione zaklęciem. Zrozumiała, że szansa trafienia w odsłonięty punkt na jego ciele jest raczej niewielka. Długa szata zakrywała go od stóp do głów, a moc, której potrzebowała Danica, aby przedrzeć się przez zaporę ochronnego odzienia, wymagała bardzo długiej koncentracji. Tym samym uczyniłaby ją bezbronną i podatną na ciosy. Postanowiła wybrać inne rozwiązanie – pozbawić przeciwnika potwornej maczugi.
Uderzyła nisko, mierząc w krocze Barjina. Kapłan smagnął maczugą w dół, dokładnie tak, jak tego oczekiwała. Uniosła przedramię, aby zablokować uderzenie. Następnie zamierzała drugą ręką schwycić kapłana za nadgarstek. Pociągnięcie tą ręką i jednoczesne wypchnięcie przedramienia w górę powinno wytrącić mu z dłoni maczugę. Jednak pomimo iż Danica właściwie przewidziała, że Barjin uderzy z góry, nie zdołała przewidzieć reakcji jego odrażającej, żywej broni.
Wrzeszcząca Dziewica okręciła się, a najeżone ostrymi zębami szczęki klapnęły, usiłując, aczkolwiek bezskutecznie, pochwycić znajdujące się poza ich zasięgiem ramię mniszki. Plugawe oblicze otworzyło usta szerzej i syknęło, spowijając Danicę lodowatym tchnieniem.
Mniszka spróbowała się uchylić, kiedy tylko z odrażających ust buchnął lodowaty podmuch, ale nie zdołała w pełni go uniknąć. Spowił ją przeraźliwy chłód, zimno tak dojmujące, że zdawało się palić jej skórę żywym ogniem. Tchnienie śmierci wdarło się do najdalszych zakamarków jej serca i przeniknęło całe ciało do szpiku kości. Kiedy zaczerpnęła powietrza, poczuła ostry ból w płucach i jedyne, co mogła zrobić, to oddalić się od swego przeciwnika i zataczając się, ruszyć w stronę strzaskanej ściany.
Newander obserwował to wszystko przez mętnawą mgiełkę. Roztropnie zwracał uwagę na istotne fakty – obłożoną zaklęciem ochronnym odzież Barjina, w szczególności zaś jego maczugę – ale myśli druida skierowane były teraz w głąb, poszukując, o czym był przekonany, osobistych rad samego Silvanusa, Ojca Dębów. Widok tego pokoju i butelki z klątwą otworzył przed nim całkiem nowe perspektywy.
Wszystkie lęki i wątpliwości dotyczące jego powołania rozwiały się jak dym. Podobnie obawa, iż uniknął klątwy jedynie dzięki swej wewnętrznej ambiwalencji. Może w gruncie rzeczy tak było, ale w obecnej chwili nie miało to dla druida większego znaczenia. Jego wzrok padł na kapłana zła, który ożywiał umarłych i powodował wynaturzenia. Usłyszał głos boga natury.
Przypomniał sobie bestie su i wyrazistość, z jaką wyczuł zbliżanie się ghuli. Zrozumiał cel swego istnienia. Zadaniem druidów było zachowywanie i obrona naturalnego porządku, harmonii natury, a jego wiara domagała się, by kapłan zła został powstrzymany – tu i teraz.
Newander wywędrował myślami do puszczy, źródła mocy druidów. Poczuł w całym ciele ostre ciarki – po raz pierwszy osiągnął wysoki stopień koncentracji. Pomimo iż czuł w sercu lekkie ukłucie niepokoju, zmusił się, by fala mocy ogarnęła go bez reszty. Całą swą energię zogniskował na kontynuowaniu transformacji.
Poczuł ból, ale nie był on zbyt dotkliwy. Jego kości zaczęły pękać i przekształcać się, a na skórze pojawiły się pierwsze placki gęstej sierści. Podobnie jak Cleo i Arcite Newander dał upust swoim pragnieniom, pozwalając ciału, by postępowało zgodnie z jego myślami. Jednak w przeciwieństwie do towarzyszy nie zatracił swojej ludzkiej jaźni na rzecz zwierzęcego instynktu. Jego sposób myślenia nie zmienił się wraz z ciałem. Kiedy ruszył w kierunku ołtarza, mijając wycofującą się Danicę, zauważył, że oczy kapłana zła się rozszerzają.
Ivan dostrzegł błyskawiczny szturm Pikela, ale ognisty zombie nawet się nie odwrócił. W ostatniej chwili Ivan odskoczył w bok, a Pikel pchnął z całej siły, trafiając Mullivy’ego pałką nieco poniżej pleców. Jego krótkie, pękate nogi pracowały jak szalone, gdy krasnolud brutalnie wpasował żywego trupa w ścianę. Nie zwracał uwagi na palący żar i uparcie przyszpilał zombie do muru.
Mullivy zamachnął się dziko zdrową ręką, ale był odwrócony plecami do napastnika i nie mógł sięgnąć poza unieruchamiającą go pałkę Pikela. Wił się i skręcał, usiłując uwolnić. Jednak za każdym razem, kiedy niemal mu się to udawało, Ivan podbiegał do niego i bił go z całej siły toporem.
Ta sytuacja trwała dłuższą chwilę, aż w końcu szczęście odwróciło się od krasnoludów. Mullivy zaczął wyślizgiwać się Pikelowi. Ivan podszedł i rąbnął go toporem. Potężne ostrze zagłębiło się w ramieniu Mullivy’ego, ale równocześnie w stronę Ivana wystrzeliła struga ognia i broda krasnoluda w mgnieniu oka zaczęła się palić.
Ivan odskoczył w tył, wymachując rękami, aby zdusić płomienie, a Pikel, widząc, że jego brat znalazł się w opałach, mimowolnie zmniejszył napór. Mullivy uwolnił się i ruszył w stronę tarzającego się po ziemi Ivana.
Pikel stracił równowagę i runął na ścianę. Błyskawicznie się poderwał, ale ponownie stwierdził, że jego brat ma kłopoty i widok ten skłonił go do dzikiego, szalonego ataku. Tym razem trzymał pałkę poziomo przed sobą, zaciskając dłonie na obu jej końcach. Mullivy wyciągał właśnie ręce w stronę Ivana, kiedy Pikel rąbnął go w plecy. Krasnolud ponownie naparł z całej siły, popychając żywego trupa przed sobą.
Minęli otwarte drzwi – Pikel miał wrażenie, że widzi czającego się na zewnątrz nietoperzoskrzydłego impa – i z impetem uderzyli w pusty regał na książki. Stare drewniane półki rozsypały się pod ich ciężarem i w chwilę później krasnolud, ognisty zombie oraz sterta obluzowanych desek runęli z głuchym łoskotem na ziemię.
Wielki rosomak, w którego zmienił się Newander, obnażył długie, spiczaste kły i zaatakował kapłana zła. Druid liczył na zaskoczenie, atak, którego nawet wzmocnione specjalnym zaklęciem odzienie nie będzie w stanie powstrzymać. Miast dopaść kapłana, niemal w ostatniej chwili odwrócił się i wypuścił chmurę odrażającego, cuchnącego piżma. Plugawy opar przetoczył się przez Barjina, załzawił mu oczu, przesiąknął przez odzienie i zaparł kapłanowi dech w piersiach. Dławiąc się i krztusząc, Barjin odskoczył w tył, usiłując umknąć przed chmurą.
Atak Newandera był gwałtowny i zajadły. Zacisnął szpony wokół kolan wycofującego się pospiesznie przeciwnika i powalił go na ziemię. Barjin kopał i usiłował pełznąć dalej, ale rosomak był zbyt szybki i silny, aby można było łatwo się go pozbyć. Wgryzł się w udo kapłana, rozdzierając je i szarpiąc. Magiczne odzienie wciąż jeszcze chroniło Barjina, ale moc zaklęcia wyraźnie osłabła. Zbroja nie była już nieprzenikniona. Cuchnące piżmo, przywierając do materiału, działało jak kwas i niszczyło efekt zaklęcia.
Barjin wił się i krzyczał. Oczy paliły go tak, że nic już nie widział. Gwałtowność ataku zupełnie pozbawiła go zdolności trzeźwego myślenia. Czuł, że ugryzienia stają się coraz gwałtowniejsze i boleśniejsze, i wiedział, że ma poważne kłopoty. Niebawem rosomak przegryzie się przez tkaninę i te zakrzywione, złowrogie zęby zaczną rozdzierać jego odsłonięte udo.
Wrzeszcząca Dziewica nawiązała mentalny kontakt z Barjinem, uspokoiła go i pozwoliła patrzeć swoimi oczami. Kapłan przestał się miotać i postąpił zgodnie z podpowiedzią maczugi. Newander wgryzał się coraz ostrzej, ale Wrzeszcząca Dziewica przeszła do kontrataku.
Barjin uderzył rosomaka tuzin razy, może nawet więcej – za każdym razem w ziejącej paszczy żarłocznej maczugi pojawiało się coraz więcej krwi i sierści. Rosomak przestał atakować, ale Barjin w dalszym ciągu grzmocił go diabelską bronią.
* * *
– Ou! Ou! Ou! Ou! Ou! – jęknął Pikel, wytaczając się spod płonącego stosu. Jego odzienie było w kilku miejscach osmalone. Broda krasnoluda nie była już zielona, ale grubokościsty wojownik podczas walki z ognistym zombie nie odniósł większych obrażeń, a teraz turlał się po podłodze, chcąc zdusić żarzące się jeszcze na jego ciele płomyki.
Ivan ruszył w stronę brata, ale widząc, że również Mullivy zaczął się ponosić, zmienił kierunek marszu. Miał już dość tego uciążliwego żywego trupa. Wykorzystał trzaski płomieni, które zagłuszyły odgłos jego kroków, aby podkraść się bliżej, i stanął tuż obok wstającego zombie.
Mullivy już się nie palił. Zaklęcie Barjina chroniło jego gnijące ciało przed płomieniami, a kiedy odzienie i olej, którym było przesycone, wypaliły się, nie pozostało nic, co mogłoby podsycać ogień Wstał, nie odrywając wzroku od Pikela, i nie zauważył przy tym drugiego krasnoluda, który przyczaił się za jego plecami.
Ivan szybko przeciągnął palcem po obu stronach swego topora, sprawdzając, która jest ostrzejsza – obie wydawały się równie dobre – po czym ciął na odlew, wznosząc broń na wysokość oczu. Trafił monstrum powyżej ramienia, dokładnie tak jak to zaplanował, rozcinając bok jego szyi. Potrzeba czegoś więcej przegniłego ciała i kilku kręgów cienkiej szyi żywego trupa, aby spowolnić uderzenie Ivana Bouldershouldera.
Krasnolud uśmiechnął się z ponurą satysfakcją, kiedy zombie runął ciężko na ziemię, a odrąbana od tułowia głowa poleciała szerokim łukiem w kąt.
– Oo! – rzekł z podziwem Pikel.
– Sam się o to prosił – prychnął w odpowiedzi Ivan, uśmiechając się do brata, którego uważał za martwego.
Ich radość była jednak krótkotrwała. Bezgłowy korpus Mullivy’ego podniósł się z ziemi, młócąc na oślep powietrze. Jedna ręka trafiła Pikela w głowę, strącając jego blaszany hełm.
– Oo! – pisnął ponownie krasnolud i odstępując o krok rąbnął bezgłowego zombie swoją pałką. Następnie pochylił się i spojrzał na Ivana. Obaj bracia dobrze wiedzieli, co powinni zrobić w tej sytuacji.
Rozumiejąc się w pół słowa, natychmiast ruszyli. Pracowali unisono. Jeden stanął przed, a drugi za żywym trupem i zaczęli zataczać wokół niego synchroniczne kręgi.
Ivan ciął Mullivy’ego w ramię i odskoczył do tyłu. Zombi odwrócił się i smagnął rękami, ale jego dłonie pochwyciły tylko powietrze. Pikel, znajdujący się za plecami monstrum, postąpił naprzód i zadał mu silny cios.
Mullivy okręcił się na pięcie, aby pochwycić napastnika i w tej samej chwili za jego plecami pojawił się Ivan, tnąc znad głowy w ramię. Siła ciosu była tak wielka, że odrąbana ręka z plaśnięciem wylądowała na podłodze.
Starcie trwało jeszcze przez jakiś czas, ale tylko dlatego, że krasnoludy postanowiły przedłużyć doskonałą w ich rozumieniu zabawę. Koniec końców jednak rozczłonkowane zwłoki Mullivy’ego spoczęły na podłodze i nie próbowały się już więcej podnosić.
* * *
W dalszym ciągu oszołomiony i zdezorientowany, Cadderly patrzył na koszmar rozgrywający się przy ołtarzu z drugiego końca komnaty. Wiedział, że Newander prawdopodobnie już nie żyje i wiedział również, że następnym celem Barjina będzie Danica.
Ujrzał swoją ukochaną podnoszącą się z ziemi. Dygotała na całym ciele wskutek lodowatego zimna i mrużąc powieki, z trudem chwytała powietrze, gdyż krtań miała podrażnioną fetorem zwierzęcego piżma.
Na jednej nodze Barjina widniała plama krwi. Kapłan wyraźnie kulał, kiedy usiłował uwolnić się z niesłabnącego uścisku martwego rosomaka, ale wyraz jego twarzy zdradzał jedynie wściekłość, a zamachując się maczugą, czynił to pewnie i swobodnie.
– Newanderze – zawołał bezradnie i rozpaczliwie Cadderly w nadziei, że ktoś zjawi się i przerwie ten obłędny koszmar. Wiedział, że druid, którego głowa i plecy zmieniły się w krwawą miazgę, już nigdy mu nie odpowie.
Następny ruch należał do Daniki. Wydobyła swoje kryształowe sztylety i cisnęła nimi jeden po drugim. Pierwszy trafił kapłana w ramię, rozorując je niegroźnie. Drugiemu powiodło się jeszcze gorzej. Sztylet przeszył spiczasty kaptur, ale chybił głowy i zaplątawszy się w materiale, zwisł niegroźnie rękojeścią do dołu. Barjin przetarł oczy, przestępując nad druidem, i ruszył w stronę Daniki. Mniszka przybrała niską pozycję obronną, jakby miała wykonać kopnięcie, ale miast tego miękko odskoczyła w tył.
Cadderly rozumiał jej reakcję – obawiała się kolejnego lodowatego tchnienia tej przeraźliwej maczugi. A kiedy Cadderly patrzył, kapłan wolno uniósł swoją broń do ciosu.
Danica wycofała się za ołtarz, oddalając od zmierzającego w jej stronę przeciwnika. Cały ból trawiący Cadderly’ego, który jeszcze przed chwilą wydawał się nie do wytrzymania, stał się nagle trywialny i nic nieznaczący w porównaniu z kłopotami jego ukochanej. Otrząsnął się z oszołomienia, zwalczając odrętwienie kończyn i zmusiwszy się, by wstać, napiął kuszę i załadował kolejny bełt.
Przeraźliwe zimno niemal pozbawiło go przytomności, więc z całej siły przygryzł dolną wargę, by je zdławić. Doskonale znał cenę porażki. Wymierzył kuszę w Barjina, czując w głębi duszy, że jego magiczne odzienie nie powstrzyma zaklętego bełtu.
Zawahał się. W jego głowie rozległ się nagle protest, odległe echo przysięgi, którą złożył, kiedy postanowił skonstruować kuszę i pociski do niej.
– Ona nie może służyć jako broń! – mruknął pod nosem, ale kiedy kusza zaczęła opadać w dół, ponownie przeniósł wzrok na Danicę, warknął gniewnie i ścisnął mocniej kolbę. Walcząc z sumieniem o każdy kolejny cal, uparcie wzniósł kuszę na ten sam poziom, na którym znajdowała się przed chwilą. W chwilę później o mało nie krzyknął, sądząc, że Danicę przyjdzie słono zapłacić za jego wahanie.
Barjin zadał całą serię przeraźliwie mocnych ciosów, lecz chociaż młoda kobieta słaniała się na nogach, jakimś sposobem zdołała uniknąć spotkania z żarłoczną paszczą maczugi.
Cadderly wymyślił sposób.
– Poczuj chłód! – Usłyszał odległy, złowróżbny głos Barjina, jakby widział całą sytuację za pośrednictwem szklanej kuli. Kapłan uniósł okrutną maczugę przed sobą. Żarłoczne usta otworzyły się szeroko.
Danica, zwinna pomimo odniesionych ran, rozpaczliwie odskoczyła w bok.
– Nie! – krzyknął Cadderly, a wypuszczony przez niego bełt trafił dokładnie pomiędzy rozwarte szczęki diabelskiej broni.
Rozległ się głośny trzask i Barjin z trudem zdołał utrzymać w dłoni rękojeść maczugi. Przez dłuższą chwilę młody kapłan myślał, że nic się nie stało, ale sądząc po zdumieniu i osłupieniu, malującym się na twarzy przeciwnika, zrozumiał, że wewnątrz jego drogocennej broni dzieje się coś bardzo, ale to bardzo złego.
Bez ostrzeżenia odpadła górna część głowni Wrzeszczącej Dziewicy. Barjin wciąż ściskał w dłoni ułamaną rękojeść, jakby nie mógł lub nie chciał jej wypuścić. Rozbłysły różnobarwne iskierki, gdy niepowstrzymywana już magiczna energia wypłynęła z wnętrza broni, zalewając cały środek komnaty.
– Oo! – pisnęli jednocześnie Ivan i Pikel.
Iskry spadły na odzienie Barjina, wypalając maleńkie dziurki w tkaninie. Wrzasnął z bólu, gdy jedna z nich wpadła z sykiem przez okrągły otwór w kapturze i zraniła go w oko.
Danica upadła na ziemię i odturlała się w bok, osłaniając oczy uniesionym ramieniem.
Ognisty deszcz trwał. Kaskada błękitnych iskier spłynęła na głowę Barjina, zapalając spiczasty kaptur. Kapłan usiłował się uchylić – na próżno.
Rozległ się głośny huk i płonąca struga iskier uniosła się grubą spiralą w powietrze, by w chwilę później opaść na Danicę, Barjina i ołtarz zła. Ze strzaskanej maczugi wystrzeliła ponownie w górę mała pojedyncza kula ognista i eksplodowała przy uderzeniu w sufit. Świecące drobiny kurzu posypały się w dół, ale pochłonęły je tryskające bez przerwy snopy iskier.
Po drugiej stronie pomieszczenia Cadderly zmrużył powieki i zastanawiał się, czy niechcący nie rozpętał reakcji, która koniec końców unicestwi wszystkich.
I nagle wszystko ustało. Rękojeść Wrzeszczącej Dziewicy spadła na podłogę i buchnąwszy po raz ostatni iskrami, poczerniała, martwa i bezużyteczna.
Barjin w błyskawicznym tempie ściągnął z głowy płonący kaptur. Pozbył się również reszty trawionej przez ogień wierzchniej szaty ochronnej. Odzienie naruszone przez piżmo rosomaka i iskry nieomal rozchodziło się w rękach. Kapłan gorączkowo starał się strząsnąć kilka rozżarzonych węgielków, które przywarły mu do skóry. Zaklął i splunął, wściekły na własną głupotę. Przecież zamiast Mullivy’ego mógł obłożyć samego siebie zaklęciem chroniącym przed ogniem.
Oczy kapłana miotały dzikie spojrzenia. Cadderly nadal klęczał. Obok niego, nad upiornymi szczątkami rozkawałkowanego zombie, stały dwa uśmiechnięte krasnoludy. Nagle wzrok Barjina padł na Danicę. Wydawało się, że nie ma broni ani zbroi, a tym samym może stać się najłatwiejszym celem. Ocierając piżmo i popiół z twarzy, patrzyła w przeciwnym kierunku.
Barjin popełnił w życiu wiele błędów, żaden jednak nie był tak fatalny w skutkach, jak przypuszczenie, że Danica okaże się łatwą zdobyczą.
Wyciągnął rękę, zamierzając opasać jej szyję i przyciągnąć krztuszącą się rozpaczliwie mniszkę do swojej piersi. Jego dłoń niemal dotknęła jej ramienia, kiedy Danica zareagowała. Odwróciła się i wykorzystując impet ruchu wbiła mocno palec w bark Barjina.
– Już tego próbowałem! – ostrzegł ją Cadderly, ale umilkł, gdyż ręka Barjina opadła bezwładnie do jego boku.
Zdumiony kapłan opuścił wzrok, wpatrując się w odrętwiałą kończynę. Już miał uderzyć lewą ręką, ale Danica była dlań po prostu za szybka. Schwyciła go za nadgarstek, zanim jeszcze zdążył wyprowadzić cios, zamknęła palce wokół jego dłoni i odgięła mu kciuk do tyłu z taką siłą, że trzask kości zabrzmiał równie głośno, jak huk ciosów zadawanych pałką Pikela. Paznokieć na kciuku Barjina dotknął jego nadgarstka.
Danica nie skończyła. Lekkim skrętem ręki zacisnęła palce wokół ręki Barjina, tak że ich koniuszkami dotykała wierzchu jego dłoni. Patrząc mu prosto w oczy zacisnęła pięść, sprawiając, że kostki dłoni kapłana zaczęły się ocierać o siebie, przesyłając fale przeraźliwie dojmującego bólu wzdłuż całej ręki. Usiłował stawiać opór, mentalnie nakazując swojej ręce, by uwolniła się z uścisku, ale atak Daniki zadziałał wobec tego polecenia niczym blokada. Nawet gdyby jego druga ręka nie została „uśmiercona”, nie mógłby zareagować. Wymamrotał coś bełkotliwie – wszystkie słowa zmieniły się w nieartykułowany bełkot.
Danica uśmiechnęła się drwiąco i pociągnęła za unieruchomioną dłoń, powalając Barjina na kolana. Wolną dłoń zacisnęła w pięść i wzniosła ją na wysokość twarzy kapłana.
– Danico... – wyszeptał przerażony Cadderly.
– Ejże, ejże, zostawia coś dla nas – dobiegł burkliwy głos z boku. – To ten, co zabił mię brata!
Pikel z niedowierzaniem spojrzał na Ivana. – Och?
– No, znaczy się, ten tego, no... próbował zabić mię brata – poprawił Ivan, uśmiechając się od ucha do ucha.
Danica rozwarła pięść, a jej gniew rozpłynął się pośród smutku i zatroskania, kiedy tylko spojrzała na Cadderly’ego. Jego żałosne oblicze sprawiło, że zamarła w kompletnym bezruchu. Cadderly nadal klęczał. Wpatrując się w Danicę, rozłożył ręce w wyrazie niemego błagania, a jego szare oczy taksowały ją znacząco.
Danica wykręciła Barjinowi rękę do tyłu, wsunęła drugą pod jego pachę i popchnęła go, a raczej poturlała w stronę dwóch krasnoludów.
Ivan zatrzymał go brutalnie i na wpół poturlał, na wpół popchnął na Pikela, wołając:
– To ty zabiłeś mię brata!
– Mój bracie! – rzucił głośno Pikel, okręcając oszołomionego kapłana wokół osi, po czym odesłał go z powrotem.
Ivan pochwycił go i znów przekazał bratu.
Cadderly zdał sobie sprawę, że zabawa krasnoludów bez trudu może wymknąć się spod ich kontroli. Obaj byli poranieni i wściekli, a jako że przeklęta butelka rzygająca dymem znajdowała się tak blisko, dojmujący ból i gniew mogły wywołać u nich kolejny przypływ agresji.
– Nie zabijajcie go! – zawołał do krasnoludów.
Pikel spojrzał nań z niedowierzaniem, a Ivan schwycił Barjina, cisnął go na ziemię i złapał za włosy.
– Nie ubijać go? – zapytał Ivan. – A co masz zamiar z nim zrobić?
– Nie zabijajcie go! – powtórzył Cadderly. Podejrzewał, że aby przekonać podniecone krasnoludy, będzie potrzebował czegoś więcej niż protesty własnego sumienia, toteż wybrał bardziej pragmatyczne rozwiązanie. – Musimy go przesłuchać, aby się dowiedzieć, czy ma sprzymierzeńców, a jeżeli tak, to gdzie...
– Taak – ryknął Ivan. – Co ty na to? – Szarpnął głowę Barjina do tyłu tak brutalnie, iż Cadderly myślał, że krasnolud skręcił kapłanowi kark.
– Nie teraz, Ivanie – wyjaśnił Cadderly. – Później, w bibliotece, gdzie znajdziemy mapy i zapiski, które dopomogą nam w przesłuchaniu.
– Szczęściarz z ciebie, wisz? – powiedział Ivan. Zbliżył się tak, że niemal dotykał swoim wielkim kulfonem małego nosa kapłana. – Już ja cię zmuszę do mówienia, możesz być tego pewny!
Barjin faktycznie nie wątpił w słowa Ivana, ale nie uważał się za szczęściarza, zwłaszcza kiedy krasnolud ponownie zmusił go, by się podniósł, i raz jeszcze brutalnie przekazał go bratu.
Cadderly podszedł i objął Danicę ramieniem. Stała w milczeniu, wpatrując się w druida, który poświęcił wszystko ich sprawie. Kości Newandera w dalszym ciągu strzelały i trzeszczały, jakby po śmierci jego ciało chciało przybrać poprzednią postać. Przemiana zatrzymała się w połowie. Jego spokojne i mądre oblicze znów było rozpoznawalne, większość sierści znikła, ale przemiana się zatrzymała. Śmierć pochłonęła zarówno magię, jak i energię.
– Był dobrym przyjacielem – wyszeptał Cadderly, ale słowa wydały mu się nagle dziwne ubogie i niewystarczające. Nie sposób było oddać nimi pełni smutku, jaki go trawił, oraz żalu wywołanego zarówno śmiercią druida, jak i wielu innych, którzy padli ofiarą klątwy... klątwy, którą on sam wywołał.
Ta myśl przypomniała Cadderly’emu o ołtarzu i butelce, która nieświadoma porażki swego kapłana i przewodnika nadal emanowała czerwonawą mgiełkę.
– To moje zadanie – skonstatował z nadzieją, że się nie omylił. Wziął leżący na ołtarzu korek i gwałtownie sięgnął ręką, a w myślach zaczął już wymyślać sto różnych możliwości dalszego działania, na wypadek gdyby nie udało mu się zatkać butelki.
Ale zrobił to. Włożył korek do szyjki i czerwona mgła przestała wydostawać się na zewnątrz.
Cadderly poczuł uderzenie w ramię i pomyślał, że to Danica oparła się o niego, aby dodać mu otuchy. Odwrócił się, żeby ujrzeć malujący się na jej twarzy wyraz ulgi, ale mniszka po prostu osunęła się po jego ramieniu i twarzą do przodu bezwładnie runęła na podłogę.
Inni stojący przy drzwiach również upadli na ziemię. Pikel opadł ciężko na Ivana i przez chwilę w komnacie nic się nie poruszało.
Jedynie Barjin usiadł, szczerząc zęby w drapieżnym grymasie i klnąc pod nosem.
– Ty! – rzucił oskarżycielsko. Kapłan zła ujął w sprawną rękę topór Ivana i wolnym krokiem ruszył w stronę Cadderly’ego.
Najbardziej Zabójcza Zgroza
Szok sprawił, że Druzil ocknął się gwałtownie z sennego odrętwienia. Butelkę zamknięto i klątwa chaosu, na którą imp czekał całe dziesięciolecia, została pokonana! Imp wciąż jeszcze widział czarnoksięską mgiełkę unoszącą się w powietrzu, ale opar szybko się rozwiewał. Usiłował nawiązać kontakt telepatyczny z Barjinem, ale okazało się to niemożliwe ze względu na niepohamowaną wściekłość tamtego.
Naprawdę nie miał ochoty iść do kaplicy. Widział, jak niewiarygodne krasnoludy rozdzierają na kawałki zombie Barjina i obawiał się kolejnej strzałki młodego ucznia. Kiedy jednak rozejrzał się po pustych korytarzach, zdał sobie sprawę, że nie ma dokąd pójść. Sięgnął w dół po niewielki mieszek zawieszony u podstawy jednego ze skrzydeł i zerwał go, ściskając w szponiastych łapkach.
Podkradł się do drzwi. Za porąbanymi szczątkami Mullivy’ego leżały dwa nieprzytomne krasnoludy, a nieco dalej przy ołtarzu młoda kobieta. Zdumienie wywołane tą nieoczekiwaną sceną trwało dopóty, dopóki imp nie pojął, co się stało. Nagły szok wywołany końcem klątwy chaosu i powstrzymaniem czaru, który tak dogłębnie przenikał myśli tych ludzi, pozbawił ich wszystkich przytomności.
Druzil zobaczył, że Barjin zbliża się do młodego kapłana. Teraz imp nie miał już wątpliwości, że ten młody człowiek rzeczywiście był katalizatorem, który otworzył butelkę. Najwidoczniej to również on ją zamknął. Wielki kapłan zła nie wydawał się już Druzilowi tak potężny. Odzienie i broń Barjina przepadły, jedna ręka zwisała bezwładnie, a co ważniejsze, pozwolił na zamknięcie butelki.
Stała teraz bezsilna na ołtarzu. Druzil miał chęć podejść tam i zabrać ją, a potem przejść przez ognistą bramę z powrotem do Zamczyska Trójcy. Szybko zrezygnował z tego pomysłu. Nie tylko musiałby znaleźć się w zasięgu ciosu mężczyzny, który już raz solidnie mu dopiekł, ale co więcej, gdyby zabrał butelkę, a Barjin mimo wszystko zdołał przeżyć ten dzień, kontynuowanie jego misji w bibliotece okazałoby się daremne. A kapłan wcale nie ucieszyłby się z tego powodu.
Nie, uznał imp, teraz butelka nie była warta takiego ryzyka. Jeżeli Barjin przeżyje, znajdzie nowy katalizator do powtórnego rozprzestrzenienia klątwy, a wtedy Druzil zawsze będzie mógł tu wrócić.
Otworzył niewielką sakwę i odwracając głowę od rozpoczynającego się właśnie pojedynku, spojrzał w stronę kosza koksowego. Na szczęście ogień wciąż jeszcze się palił.
* * *
Cadderly zaczął sięgać po kolejny bełt, ale uświadomił sobie, że przeciwnik dopadnie go, zanim zdąży załadować kuszę. Zresztą nawet gdyby była gotowa do strzału, wątpił, czy zdobędzie się na odwagę, by użyć jej przeciwko żywemu człowiekowi.
Barjin wyczuł jego wahanie.
– Powinieneś był pozwolić krasnoludom, aby mnie zabiły – prychnął.
– Nie – odrzekł stanowczo Cadderly. Upuścił kuszę i włożył jeden palec do kieszeni, wsuwając go w pętlę sznurka wirujących dysków.
– Naprawdę wierzysz, że posiadam informacje, dla których warto zatrzymać mnie przy życiu? – spytał Barjin.
Młodzieniec pokręcił głową. Kapłan zła niczego nie rozumiał. Cadderly powiedział to tylko dlatego, aby Ivan i Pikel go nie zabili. Prawdziwa przyczyna pozostawienia Barjina przy życiu nie miała nic wspólnego z informacjami, ale z pragnieniem, by nie zabijać nikogo, jeżeli naprawdę nie musi się tego robić.
– Nie mieliśmy powodu, by cię zabijać – rzekł tym samym tonem. – Tę walkę i tak wygraliśmy.
– Tak ci się tylko wydaje – rzucił drwiąco Barjin. Jednym susem pokonał dystans dzielący go od Cadderly’ego i ciął na ukos toporem Ivana, tak mocno i brutalnie, na ile pozwalała mu zraniona ręka.
Przewidując jego atak, Cadderly zgrabnie usunął się na bok. Wyjął rękę z kieszeni i cisnął dyskami. Uderzyły Barjina z głośnym stukiem w pierś, ale potężny kapłan bardziej się zdziwił, niż ucierpiał. Spojrzał na Cadderly’ego lub ściślej mówiąc na zwiniętą broń w jego ręku – po czym wybuchnął śmiechem.
Cadderly o mało nie rzucił się na rozbawionego kapłana, ale zdał sobie sprawę, że tamten tylko na to czekał. Jego jedyną szansą była taktyka defensywna, taka sama jak w przypadku walki z Kierkanem Rufo w jego własnym pokoju. Uśmiechnął się szeroko pomimo gromkiego śmiechu kapłana i starał się możliwie jak najlepiej udawać pewność siebie.
Barjin nie był Kierkanem Rufo. Był za to weteranem niezliczonych bitew, pokonywał w pojedynkach doświadczonych wojowników i dowodził armiami maszerującymi poprzez równiny Yaasanu. Już na pierwszy rzut oka rozpoznał ograniczenie broni przeciwnika i uśmiechnął się szeroko: podobnie jak Cadderly wiedział, że musiałby popełnić naprawdę poważny błąd, aby młody kapłan miał choćby cień szansy na wygraną.
– Nie powinieneś tu wracać – rzekł spokojnie Barjin. – Powinieneś opuścić Bibliotekę Naukową i porzucić to, co i tak jest już stracone.
Cadderly zamyślił się nad tymi niespodziewanymi słowami i jeszcze bardziej nieoczekiwanym tonem głosu, w którym nieomal pobrzmiewała rezygnacja.
– Popełniłem błąd – odparł – kiedy zszedłem tu po raz pierwszy. Wróciłem tylko po to, by naprawić pomyłkę. – Aby podkreślić swoje słowa, odwrócił się i spojrzał na butelkę.– I właśnie to zrobiłem.
– Czyżby? – mruknął ironicznie Barjin. – Ty głupcze, spójrz na swoich przyjaciół. Leżą martwo jak kłody. I przypuszczam, że tak wyglądają teraz wszyscy, którzy znajdują się w bibliotece. Kiedy zamknąłeś butelkę, osłabiłeś nie tyle swoich wrogów, co przyjaciół.
Cadderly nie mógł odmówić tamtemu precyzji spostrzeżenia, ale mimo to wierzył, że postąpił słusznie, zamykając butelkę. Znajdzie sposób, aby ocucić przyjaciół i wszystkich innych. Może tylko śpią.
– Czy naprawdę wierzysz, że Tuanta Quiro Miancay, Najbardziej Zabójcza Zgroza, może zostać powstrzymana przez zwyczajne zatkanie butelki korkiem? – Barjin uśmiechnął się szeroko. – Spójrz – powiedział, wskazując na ołtarz. – Nawet teraz agent mojej bogini Talony przebija się przez twoją nędzną barierę, aby znaleźć się w powietrzu i głosić jej chwałę.
Cadderly powinien domyślić się, że tamten usiłuje odwrócić jego uwagę, ale własna niepewność względem nieznanej butelki i klątwy sprawiła, że ponownie odwrócił głowę w bok. Mimo to, kiedy Barjin, warcząc i zadając zamaszyste ciosy, natarł na niego, nie dał się zaskoczyć.
Uchylił się przed pierwszym ciosem, a kiedy przeciwnik smagnął toporem za siebie i zadał niewiarygodnie silne cięcie zza głowy, przetoczył się po ziemi. Spróbował poderwać się na nogi, ale Barjin był zbyt szybki. Zanim zdążył wstać, znów musiał odturlać się w bok, aby potężny topór nie rozpłatał go na dwoje. Tym razem jednak przetoczył się w drugą stronę.
Wiedział, że w ten sposób nie wytrzyma długo, a poza tym z ziemi nie był w stanie wykonywać efektywnych kontr. Barjin, nieugięty, czując na ociekających śliną wargach smak zwycięstwa, posługiwał się dwustronnym toporem z idealną precyzją i przygotowywał do kolejnego cięcia. Wynik wydawał się przesądzony.
Patrząc, jak unosi topór, Cadderly miał wrażenie, że ruch ten odbywa się w zwolnionym tempie. Czy tak właśnie wygląda śmierć? A w takim razie co z Danicą, Ivanem i Pikelem?
Od strony drzwi dał się słyszeć łopot skrzydeł. Cadderly, zbyt pochłonięty własnymi problemami, prawie tego nie zauważył, ale Barjin rozejrzał się wokoło.
Widząc swoją szansę, młody kapłan jak najszybciej odpełznął w tył. Barjin z łatwością mógł go dopaść, ale wydawał się teraz zajęty niespodziewanym pojawieniem się swego zaginionego impa.
– Gdzieś ty się podziewał? – rzucił ostro. Pozbawiony ochronnego odzienia i broni, poraniony i poobijany, nie był w stanie nadać swemu głosowi należytej mocy.
Druzil nie odpowiedział. Podfrunął do koksownika, zatrzymując się tylko po to, by zgarnąć należący do Barjina kamień nekromantów.
– Odłóż go! – ryknął kapłan. – Grasz w niebezpieczną grę, impie!
Druzil spojrzał na kamień, następnie na kapłana, po czym zbliżył się do kosza koksowego. Jego wzrok ponownie odpłynął w stronę zamkniętej butelki, ale jeśli nawet zamierzał ją zabrać, to bardzo szybko zmienił zamiar. Rozwścieczony Barjin albo młody kapłan z pewnością by się z nim rozprawili, gdyby tylko znalazł się w ich zasięgu.
– Będę go strzegł – zaproponował, unosząc kamień. – A może również butelkę?
– Będziesz uciekał i ukrywał się! – odparł ostro Barjin. – Sądzisz, że zostałem pokonany?
Druzil wzruszył ramionami i przy tym geście niemal przykrył skrzydłami głowę.
– Zostań tu i patrz, tchórzliwy impie – oznajmił Barjin. – Patrz, jak zwyciężam i kończę z tą marną biblioteką!
Druzil zawahał się przez chwilę, rozważając tę ewentualność.
– Wolę bezpieczniejszą przystań – oznajmił. – Wrócę tu, kiedy będziesz miał wszystko pod kontrolą.
– Zostaw kamień! – rozkazał Barjin.
Uśmiech Druzila wiele mu wyjaśnił. Imp jeszcze mocniej ścisnął w łapce potężny kamień nekromantów i sypnął proszek w ogień. Buchnął płomień o niebieskawym odcieniu, a Druzil czym prędzej przeszedł przez otwartą na nowo bramę.
– Tchórz! – zawołał Barjin. – Dzisiaj zwyciężę. Ponownie uwolnię Tuanta Quiro Miancay, a ciebie, tchórzliwy impie, nie będę już uważał za sprzymierzeńca.
Jego groźby ucichły w trzasku płomieni kokso wnika. Barjin ponownie skupił uwagę na Cadderlym, który stał teraz po drugiej stronie ołtarza naprzeciw niego.
– Nadal możesz ocalić siebie i swoich przyjaciół – zamruczał nieoczekiwanie przyjaznym tonem. – Przyłącz się do mnie. Otwórz ponownie butelkę. Moc, jaką...
Cadderly przejrzał kłamstwo i przerwał monolog kapłana, choć rzucony urok był dość silny i młody uczeń dotkliwie poczuł jego moc.
– Chcesz, abym to ja otworzył butelkę, bo ty nie możesz tego zrobić. Może to uczynić jedynie ktoś, kto nie jest wyznawcą twego boga – skonstatował.
Barjin nadal uśmiechał się łagodnie.
– Jak więc mógłbym zgodzić się na coś takiego? – zapytał go Cadderly. – Czyniąc to, przyłączyłbym się do ciebie, ale czy zarazem nie stałbym się wyznawcą twojej wiary i twego boga? Czy to nie byłoby pogwałceniem zasad?
Cadderly uznał, iż sprytnie to sobie wykoncypował, jako że jego logiczne rozumowanie zabiło kapłanowi niezłego ćwieka. Barjin zastanawiał się nad tym, co przed chwilą usłyszał. Kiedy ponownie spojrzał na Cadderly’ego, a w jego oczach pojawiły się dzikie iskierki, młodzieniec wiedział, że się omylił.
– Nie, jeżeli otworzysz butelkę z bardziej szlachetnych pobudek – rzekł, odwracając się, by rzucić okiem na Danicę i krasnoludy. – Może, aby uratować tę kobietę – dorzucił, cofając się o krok.
W tej samej chwili Cadderly’ego opuściły wszystkie lęki. Wyskoczył zza ołtarza, aby powstrzymać kapłana zła za wszelką cenę. Nagle zatrzymał się, a jego oczy rozszerzyły się ze zgrozy.
Kolejna istota weszła do komnaty – Cadderly miał okazję już wcześniej ją widzieć.
Reakcja Barjina była odwrotna niż Cadderly’ego. W wyrazie triumfu zamachnął się toporem nad głową, czując, że odzyskuje dawną moc i że los ponownie zaczął mu sprzyjać.
– Myślałem, że cię zniszczyli – powiedział do mocno nadpalonej mumii.
Khalif, który będąc mniej niż pełnym duchem, stał się dziki i ogarnięty obłędem, nie odpowiadał.
– Co ty robisz? – zapytał Barjin, kiedy mumia zaczęła skradać się ku niemu. Machnął toporem w nadziei, że to powstrzyma potwora, ale mumia jednym ciosem wytrąciła mu broń z ręki.
– Stój! – krzyknął. – Musisz być mi posłuszny.
Khalif miał na ten temat inne zdanie. Zanim kapłan zdołał powiedzieć coś więcej, ciężka ręka trafiła go w głowę i cisnęła brutalnie pod ścianę, przy której stał kosz koksowy.
Barjin widział, że jego chwile są już policzone. Mumia wyrwała się spod kontroli, oszalała z bólu i wściekłości. Nienawidziła wszystkiego, co żyje i pałała do niego nienawiścią za to, że wyrwał ją ze świata umarłych. Przewaga Barjina została zniwelowana do zera.
Kapłan rozpaczliwie spojrzał na stół, gdzie zostawił kamień nekromantów, jedyny przedmiot, który mógł mu teraz pomóc w walce z nieumarłym wrogiem. I nagle przypomniał sobie, co stało się z kamieniem, a potem przeklął srodze nagłe odejście Druzila.
Oparł się o ścianę i rozpaczliwie rozejrzał wokoło. Po jego prawej stronie znajdował się płonący kosz koksowy, brama była otwarta, ale nie oferowała możliwości ucieczki człowiekowi pochodzącemu ze świata materialnego.
Po lewej stronie widniał otwór w murze wybity przez Pikela – wyjście do tuneli znajdujących się przed kaplicą. Barjin usiłował się podnieść, ale pulsujący ból pod czaszką ponownie powalił go na kolana. Niezrażony tym zaczął się czołgać. Zanim jednak zdołał dotrzeć do otworu, mumia zastąpiła mu drogę i silnym uderzeniem rozpłaszczyła go o ścianę. Nie był w stanie obronić się przed brutalnym atakiem. Uniósł jedyną sprawną rękę, lecz zamaszyste ciosy mumii odtrąciły ją w bok.
Cadderly stał bez ruchu obok ołtarza, powtarzając sobie w duchu, że powinien coś zrobić. Ogarnął go strach, ale zdołał go stłumić, wyobrażając sobie, co zrobi mumia, kiedy już skończy z Barjinem.
Jej najbliższym celem była Danica.
Wziął do ręki kuszę i załadował ją, szukając sposobu na uwolnienie kapłana od potwora. Nie przepadał za tym człowiekiem i nie łudził się, że jego pomoc może doprowadzić do korzystnego dla obu stron kompromisu, ale pomimo iż Barjin był jego wrogiem, nie mógł pozwolić, aby zginął z rąk tej rozszalałej nieumarłej bestii.
Kolejny problem pojawił się z chwilą, gdy Cadderly opuścił kuszę, przygotowując się do oddania strzału. Przejście impa ponownie otworzyło międzyplanarną bramę i najwidoczniej musiał na nią natrafić któryś z mieszkańców niższych światów. Wśród płomieni pojawiło się odrażające, upiorne oblicze, jeszcze niewyraźne, ale z każdą chwilą coraz większe i lepiej widoczne.
Cadderly instynktownie wymierzył kuszę w stronę nowo przybyłego intruza, zaraz potem jednak przesunął ją z powrotem w kierunku mumii, uznając, iż nie był to najbardziej palący z jego problemów.
Kolejny wypalony ślad wykwitł na przegniłych bandażach mumii. Całym ciałem monstrum targnął potężny wstrząs, niemniej odrażająca istota nie odwróciła się od Barjina. Kapłanowi raz udało się wstać, ale już w chwilę później znowu leżał jak długi na podłodze.
Z boku kosza koksowego wysunął się koniuszek ogromnego czarnego skrzydła. Cadderly’ego prawie zatkało – stwór, który wyłaniał się z płomieni, był dużo większy od impa.
Cadderly załadował i posłał mumii kolejny bełt. Ponownie trafił, a jako że Barjin nie stawiał już oporu, mumia odwróciła się do niego plecami.
Cadderly poczuł, że znów zaczyna w nim wzbierać paraliżujący strach, lecz ani trochę nie spowolnił on jego doskonale wyszkolonych ruchów. Zużył już ponad połowę bełtów i nie wiedział, czy ma ich dosyć, aby ostatecznie pokonać nieumarłego. Nie wiedział nawet, czy jego ataki czyniły potworowi jakąkolwiek szkodę.
I znów stłumił w sobie lęki, nie pozwalając, by spowolniły jego ruchy. W kierunku mumii pomknęła ze świstem kolejna strzała. Ta nie wybuchła, ale trafiła w otwór, wyrwany przez poprzedni bełt, i rozdarła postrzępiony, przegniły materiał bandaża.
Zajęty ładowaniem kolejnego bełtu do swojej kuszy, usłyszał nagle głośny jęk Barjina.
Grot strzały wbił się w pierś siedzącego kapłana. Następna, ciągnąca się w nieskończoność sekunda zakończyła się głuchym odgłosem, którego Cadderly w głębi duszy się obawiał – bełt bowiem zachował jeszcze dość impetu, by przełamać się na pół i eksplodować.
Mumia postąpiła krok naprzód, pozwalając Cadderly’emu zobaczyć kapłana. Barjin leżał prawie płasko na ziemi. O ścianę opierał się jedynie głową i barkami. Jęknął głośno i przycisnął dłonie do ziejącej dziury w klatce piersiowej. Jego oczy nie mrugały, pomimo iż zdawał się nie widzieć i nie zauważać niczego poza własną potworną raną. Znów jęknął, krew trysnęła mu z ust i znieruchomiał.
Cadderly nawet nie myślał o tym, co robi. Jego umysł wydawał się oderwany od ciała, jakby pozwalał, by przejął nad nim kontrolę instynkt przetrwania i wściekłość z powodu tego, co przed chwilą uczynił. Włożył pod pachę skórzany worek z wodą, wyjął zatyczkę i przyszpilił mumię do ściany silną strugą święconej wody.
Płyn zasyczał, pogłębiając osmalone i wypalone dziury i rozpryskując się na obłożonych złym czarem przegniłych płótnach.
Mumia wydała głośny ryk wściekłości i usiłowała się zasłonić, ale nie miała nic, co mogłoby uchronić ją przed cienkim, acz bolesnym strumieniem.
Pośród płomieni w koksowym koszu widać już było wyraźnie upiorne oblicze, wpatrujące się w Cadderly’ego ze złowieszczym grymasem. Pomyślał, że mógłby pokonać dwóch wrogów za jednym zamachem. Skierował wylot bukłaka nieco w bok, licząc na to, że wepchnie mumię w płomienie koksownika, a potwór przewróci być może stojak i zamknie bramę pomiędzy światami.
Mumia faktycznie cofnęła się w stronę kosza, ale jeżeli bała się święconej wody, to tkwiący w niej strach przed buchającymi płomieniami okazał się jeszcze silniejszy. Pomimo iż Cadderly bardzo się starał, nie mógł zmusić jej, aby zbliżyła się do ognistej bramy.
Wszystko wskazywało, że zdołał zadać nieumarłemu poważne obrażenia, nie mógł sobie jednak pozwolić na przedłużanie patowej sytuacji. Miał już mało wody – czego użyje, aby zniszczyć monstrum, jeżeli jej zabraknie? Poza tym, jeśli ten drugi potwór przejdzie przez bramę...
Cadderly jedną ręką dociskał coraz bardziej wiotki worek, aby strumień święconej wody płynął nieprzerwanie, a drugą załadował kolejny bełt do swojej kuszy. Uniósł broń w stronę mumii, usiłując znaleźć na jej ciele jakiś witalny punkt. W które miejsce – zastanawiał się – powinienem trafić, aby pozbyć się tego przeklętego monstrum? W oczy? W serce?
Skórzany worek był pusty. Mumia wyprostowała się.
– Ostatni strzał – mruknął z rezygnacją Cadderly. Zaczął już naciskać spust, gdy wtem, tak jak wcześniej podczas walki z Barjinem, zauważył inną możliwość. Wydawała się obiecująca.
Wybijając w ścianie dziurę, Pikel poczynił naprawdę spore szkody. Otwór w ceglanym murze miał pełne cztery stopy szerokości i sześć stóp wysokości, niemal sięgając belkowego sklepienia. Jedna z belek, znajdująca się dokładnie nad otworem, balansowała niepewnie na spękanym wsporniku. Cadderly wymierzył broń w tę stronę i zwolnił cięciwę.
Bełt wbił się w drewno na złączu pomiędzy belką a wspornikiem, eksplodując w postaci niewielkiej ognistej kuli. Drzazgi posypały się jak deszcz na wszystkie strony. Belka osunęła się w dół, ale jako że na drugim końcu nadal była przytwierdzona, zatoczyła miękki łuk niczym ogromne wahadło.
Mumia zdążyła postąpić jedynie krok od ściany, gdy rozpędzona belka wyrżnęła ją w bok. Impet cisnął stwora na koksownik. Bezwładna mumia przewróciła swoim ciężarem zarówno ognisty trójnóg, jak i koksową misę. Upiorne oblicze mieszkańca innego świata znikło w ogromnej kuli ognia. Płomienie ogarnęły mumię od stóp do głów, chciwie pożerając przeżarte zgnilizną, postrzępione pasy jej całunów. Monstrum raz jeszcze wstało – Cadderly z przerażeniem zastanawiał się, jak w ogóle było do tego zdolne – ale w chwilę potem osunęło się na ziemię po raz ostatni i znieruchomiało. Ogień zmienił mumię w kupkę popiołu.
Bez czarnoksięskiego koksownika wrota zostały zamknięte, a wraz z nimi odszedł również najpotężniejszy z nieumarłych sojuszników Barjina. Ogień rozpalał się kilkakrotnie, ale w końcu przygasł i posępne wnętrze zadymionej komnaty rozjaśniał jedynie blask kilku dogasających łuczyw.
Cadderly zrozumiał, że jest bliski zwycięstwa, ale wcale się z tego powodu nie cieszył. Newander leżał u jego stóp. Kolejne trupy spoczywały na wyższych piętrach biblioteki, ale dla młodego ucznia najstraszliwszą chyba tragedią był fakt, że utracił swoją niewinność, ponieważ zabił człowieka.
Barjin leżał sztywno pod ścianą. Otwarte, niewidzące oczy zdawały się wpatrywać oskarżycielsko w bezbronnego młodego ucznia.
Cadderly bezradnie opuścił ręce, a kusza z brzękiem upadła na podłogę.
Wyjście z mgły
Cadderly tak rozpaczliwie chciał zamknąć te oczy! Próbował zmusić się, by podejść do martwego kapłana i odwrócić mu głowę, nie widzieć jego oskarżycielskiego spojrzenia, lecz było to jedynie pobożne życzenie i młodzieniec o tym wiedział.
Nie miał dość siły, żeby podejść do Barjina. Zrobił kilka kroków w bok, w stronę Daniki, ale spojrzał do tyłu i wyobraził sobie, iż zmarły kapłan odprowadza go wzrokiem. Zastanawiał się, czy już zawsze tak będzie.
Rąbnął pięścią w podłogę, usiłując wyzbyć się poczucia winy, przyjąć spojrzenie kapłana jako konieczną cenę, którą musi zapłacić.
– Zrobiłem to, co do mnie należało – powiedział sobie w duchu, usiłując zagłuszyć nie dający mu spokoju głos sumienia.
Poderwał się gwałtownie, kiedy nagle coś małego przemknęło przez otwartą przestrzeń obok kapłana, ale uśmiechnął się, gdy Percival wspiął się po nim i przysiadł mu na ramieniu. Zwierzątko jak zawsze szczebiotało i skarżyło się. Cadderly podrapał wiewiórkę za uszami – potrzebował tego gestu – a potem podszedł do przyjaciół.
Danica spała raczej spokojnie. Nie zbudziła się jednak na jego wołanie i potrząsanie. Oba krasnoludy były w takim samym stanie, a ich gromkie pochrapywanie zdawało się współgrać w osobliwej atonalnej harmonii. Zwłaszcza Pikel wydawał się zadowolony.
Cadderly coraz bardziej się martwił. Wierzył, że ostatecznie wygrał walkę, ale dlaczego nie mógł obudzić przyjaciół? Jak długo będą spać? Słyszał o klątwach powodujących tysiącletni sen, który można było przerwać jedynie w ściśle określony sposób.
Może bitwa nie była jeszcze wygrana...
Podszedł do ołtarza i przyjrzał się butelce. Na pierwszy rzut oka wydawała się niegroźna, toteż postanowił baczniej się jej przyjrzeć. Wykonał w myślach kilka ćwiczeń relaksacyjnych, które wprawiły go w stan półmedytacji. Mgła rozwiewała się szybko – tego był pewien. Opar nie ulatniał się już z zakorkowanej butelki. To dodało mu otuchy, może sen będzie trwał, dopóki mgła nie rozwieje się całkowicie.
Moc butelki nie wydawała się jednak w pełni zneutralizowana. Cadderly wyczuwał w niej życie, energię, uwięzioną, ale nie zniszczoną. Być może ta siła życiowa istniała jedynie w jego wyobraźni, była emanacją lęków, które odczuwał. Zastanawiał się, czy migoczące iskierki wewnątrz butelki mogły odgrywać jakąś rolę w powolnym rozwiewaniu się mgły. Kapłan zła nazwał mgłę Najbardziej Zabójczą Zgrozą – agentem Talony. Cadderly rozpoznał imię plugawej bogini i tytuł zarezerwowany zwykle dla kapłanów najwyższego wtajemniczenia. Jeśli ta mgła rzeczywiście miała w sobie coś boskiego, zwykły korek mógł nie wystarczyć.
Cadderly wyszedł z transu i usiadł, by rozważyć sytuację. Uznał, że kluczem do całej sprawy jest poważne potraktowanie słów Barjina na temat butelki. Nie może ona być tylko pospolitym przedmiotem obdarzonym magiczną mocą.
– Z bogami należy walczyć z pomocą bogów – mruknął w chwilę później. Ponownie stanął przed ołtarzem, wpatrując się nie w butelkę, a w stojącą przed nią zdobioną klejnotami misę wypełnioną przezroczystym płynem. Obawiał się magii, którą mógł zawierać ów przedmiot, ale mimo wszystko zaryzykował. Przechylił misę w bok i wylał wodę skalaną plugawymi dłońmi kapłana zła.
Wziął skrawek materiału – ściślej mówiąc ubrania Barjina – i starannie wytarł wnętrze misy, po czym znalazł pełny bukłak należący do Newandera, leżący w korytarzu przy otworze wybitym w ścianie przez Pikela.
Wchodząc ponownie do komnaty, starał się nie patrzeć na Newandera. Zamierzał podejść bezpośrednio do ołtarza, ale Percival mu przeszkodził. Wiewiórka siedziała na piersi martwego druida, którego ciało w dalszym ciągu pozostawało w stanie półprzemiany.
– Zejdź stamtąd! – rzucił ostro Cadderly, ale Percival tylko przesunął się wyżej, popiskując z ożywieniem. Pokazywał mu jakiś mały przedmiot.
– Co ty tam masz? – spytał Cadderly, podchodząc wolno w jego stronę, jakby nie chciał przestraszyć poruszonej wiewiórki.
Percival pokazał mu wisior w kształcie liścia dębu, święty symbol Silvanusa zawieszony na mocnym rzemieniu.
– Nie zabieraj tego! – zaczął podniesionym tonem Cadderly, gdy wtem uświadomił sobie, że Percivalowi chodziło o coś innego.
Cadderly pochylił się nisko, przyglądając się uważniej wiewiórce i szukając wskazówek w obliczu roztropnego druida. Twarz Newandera przepełniona była takim spokojem i akceptacją swego losu, że wstrząsnęło to nim do głębi.
Percival zaskrzeczał Cadderly’emu prosto do ucha, domagając się uwagi. Wiewiórka uniosła wisior i zdawała się wskazywać nim w stronę ołtarza.
Na twarzy młodzieńca pojawiło się zakłopotanie.
– Percival? – zapytał.
Wiewiórka zakręciła się w kółko jak fryga, po czym stanowczo pokręciła łebkiem. Cadderly pobladł.
– Newander? – zapytał zwykłym tonem.
Wiewiórka wyciągnęła przed siebie święty symbol.
Cadderly zastanawiał się nad tym przez chwilę, aż wreszcie, przypominając sobie, że druidzi uważali śmierć za naturalną kwintesencję życia, przyjął liść dębu i ruszył z powrotem w kierunku ołtarza.
Wiewiórka zadrżała gwałtownie i zwinnie wskoczyła na ramię Cadderly’ego.
– Newander? – powtórzył Cadderly. Wiewiórka nie odpowiedziała.
– Percival? – Zwierzątko postawiło uszy.
Cadderly urwał i zaczął się zastanawiać nad tym, co przed chwilą zobaczył. Instynkt podpowiadał mu, że odchodzący duch Newandera zdołał w jakiś sposób wykorzystać ciało wiewiórki, aby przekazać mu ważną wiadomość, ale niezłomny sceptycyzm upierał się, że to wszystko rozgrywa się jedynie w jego wyobraźni. Niezależnie od tego, jak było naprawdę, miał w ręku święty symbol i wiedział, że pomoc Silvanusa mogła służyć jedynie dobru.
Pożałował, że nie przykładał się do swoich kapłańskich obowiązków – proste ceremonie wykonywali niżsi rangą duchowni z Biblioteki Naukowej. Ręce mu drżały, kiedy wlewał wodę z worka Newandera do inkrustowanej misy i wkładał do niej, odmówiwszy wcześniej krótką bezgłośną modlitwę do boga Newandera, święty symbol druidów.
Uznał, że w przypadku tak wielkiego zła dwaj bogowie będą lepsi niż jeden, a poza tym bóg Newandera sprawował pieczę nad naturalnym porządkiem i mógł okazać się najefektywniejszy w walce z klątwą. Zamknął oczy i wyrecytował inkantację ceremonii oczyszczania wody. Kilkakrotnie zająknął się przy słowach, których nie wymawiał zbyt często.
Wreszcie rytuał dobiegł końca, a młodemu kapłanowi pozostało jedynie mieć nadzieję. Uniósł butelkę i delikatnie włożył ją do misy. Woda stała się lodowata i przybrała identyczny czerwony odcień jak wnętrze butelki, Cadderly zaś zaniepokoił się, że nie oznacza to niczego dobrego.
Jednak w chwilę później czerwony odcień zniknął zupełnie, tak z wody, jak i z butelki. Cadderly przyjrzał się jej uważniej – instynktownie wyczuł, że pulsującego zła już nie ma.
Za jego plecami chrapanie Pikela zastąpiło pytające:
– Ojoj?
Cadderly ostrożnie uniósł misę i rozejrzał się uważnie. Danica i krasnoludy poruszali się, ale nie doszli jeszcze do siebie. Przeszedł przez pokój do niewielkiej szafki, wstawił misę do środka i odwracając się, zamknął drzwiczki.
Danica jęknęła i usiadła, przykładając obie ręce do głowy.
– Moja głowa – wybełkotał Ivan. – Moja głowa.
W pół godziny później wyszli z tunelu od południowej strony wielkiej biblioteki. Ivan i Pikel nieśli sztywne ciało Newandera. Zarówno krasnoludy, jak i Danica cierpieli na okropny ból głowy. Wstawał świt. Widok ten był dla Cadderly’ego oznaką, że porządek natury został przywrócony i koszmar wreszcie dobiegł końca. Trójka jego towarzyszy, wychodząc na światło dzienne, jęknęła głośno i zasłoniła oczy.
Cadderly już miał się roześmiać, ale kiedy odwrócił głowę, widok Newandera odebrał mu chęć do śmiechu.
* * *
– A, tu jesteś, Rufo – rzekł Przełożony na Księgach Avery, wchodząc do pokoju kościstego mężczyzny. Kierkan Rufo leżał na łóżku i pojękiwał cicho. Dojmujący ból z ran, jakie odniósł przez ostatnie kilka dni, i upiorne łupanie pod czaszką ani na chwilę nie dawały mu spokoju.
Avery podszedł do niego, zatrzymując się, by czknąć kilka razy. Przełożonego również bolała głowa, ale to była betka w porównaniu z tym, co wyprawiał jego opasły, wzdęty kałdun.
– No, to wystarczy – powiedział Avery, sięgając po bezwładną rękę Rufa – Gdzie jest Cadderly?
Rufo nie odpowiedział ani nawet nie mrugnął powieką. Klątwa przestała działać, lecz on nie zapomniał tego, co wycierpiał przez ostatnich parę dni z rąk Cadderly’ego i tej mniszki Daniki. Nie zapomniał również o tym, co sam uczynił i obawiał się, że już niebawem mogą mu zostać postawione poważne zarzuty.
– Czeka nas ogrom pracy – ciągnął Avery. – Naprawdę ogrom pracy. Nie wiem, co spadło na naszą bibliotekę, ale to naprawdę paskudna sprawa. Są ofiary, Rufo, dużo ofiar, a poza tym wielu kapłanów w stanie oszołomienia opuściło budynek.
Rufo zmusił się wreszcie, by usiąść. Jego twarz była pokryta sińcami, a w kilku miejscach również płatami skrzepłej krwi, nadgarstki i kostki miał otarte do żywego wskutek mocno zadzierzgniętych przez krasnoludy pęt.
W tej chwili jednak nie myślał o bólu. Co się z nim stało? Co spowodowało, że postanowił pójść z Danicą „na całość”? Co sprawiło, że w formie otwartej wrogości okazał Cadderly’emu ogrom swojej zazdrości?
– Cadderly – wyszeptał. Nieomal zabił Cadderly’ego. Obawiał się tego wspomnienia niemal tak samo, jak potencjalnych konsekwencji. Wspomnienia napływały doń z głębi serca jak z mrocznego zwierciadła, a Rufo nie miał pewności, czy podoba mu się to, co w nim widzi.
* * *
– Minęło pięć dni i nie zarejestrowaliśmy żadnych incydentów – powiedział dziekan Thobicus do zebranych na sali audiencyjnej. Zjawili się wszyscy pozostali przełożeni, zarówno kapłani Oghmy, jak i Deneira. Obecni byli również Cadderly, Kierkan Rufo i dwa krasnoludy.
Thobicus przewertował kilka raportów, po czym oznajmił:
– Biblioteka Naukowa odzyska dawną świetność.
Rozległ się chór nieco stonowanych okrzyków radości i potakiwań. Przyszłość znów zaczęła rysować się w różowych barwach, ale ostatnie dni, a zwłaszcza potworna śmierć wszystkich delegatów zakonu Ilmatera oraz bohaterskiego druida Newandera nie mogła zbyt łatwo zostać zapomniana.
– Musimy ci za to podziękować – zwrócił się Thobicus do Cadderly’ego. – Tobie i twoim niezrzeszonym przyjaciołom. – Spojrzał łaskawie na krasnoludy. – Okazaliście ogromne męstwo i pomysłowość w przezwyciężeniu klątwy, która spadła na naszą siedzibę.
Kierkan Rufo delikatnie kolnął łokciem przełożonego Avery’ego.
– Tak? – zapytał dziekan Thobicus.
– Zmuszony jestem przypomnieć wszystkim, że to Cadderly, pomimo swego niewątpliwego męstwa, ponosi sporą odpowiedzialność za katastrofę, jaka się wydarzyła... – zaczął Avery.
Rzucił Cadderly’emu spojrzenie, które zdawało się mówić, że wcale się nie gniewa na młodego ucznia – wręcz przeciwnie, uważa jego walkę z kapłanem zła, który usiłował zapanować nad biblioteką, za rzecz godną najwyższych zaszczytów.
Cadderly nie poczuł się urażony. Pamiętał zachowanie przełożonego pod wpływem klątwy i domyślił się jego prawdziwych uczuć względem siebie. Niemal żałował, że nie może ponownie nałożyć na przełożonego klątwy i nakłonić go jeszcze raz do rozmowy na temat swojej przeszłości.
To było absurdalne spostrzeżenie, ale mimo to nie usiłował go w sobie stłumić. Przeniósł wzrok na Kierkana Rufo, szczerzącego zęby zza pleców Avery’ego. Mógł go oskarżyć o usiłowanie zabójstwa, zarówno siebie, jak i Daniki (teraz Cadderly nie miał już wątpliwości, że to Rufo za pierwszym razem przy pomocy kopniaka zapewnił mu wejście do katakumb), ale o poczynaniach rywala napisano już w stosownych raportach i było raczej nieprawdopodobne, aby z uwagi na okoliczności podjęto przeciw niemu jakieś kroki. Podobnie rzecz się miała ze wszystkimi, których dotknęła klątwa. Cadderly, który w dalszym ciągu nie w pełni poznał mechanizm działania przeklętej mgły, nie był pewny, czy jakiekolwiek reprymendy odniosłyby pożądany skutek.
Co się zaś tyczy najpoważniejszego oskarżenia, wierzył, że Rufo kopnięciem zepchnął go ze schodów, ale w rzeczywistości nie widział nogi, która to zrobiła. Być może wraz z Rufem był w piwnicy również Barjin. Może kapłan unieruchomił Rufa tak jak później Ivana, a potem wyminąwszy go, strącił Cadderly’ego do katakumb.
Młodzieniec pokręcił głową i nieomal roześmiał się na głos. To nieważne – tak w każdym razie wierzył. Nadeszła pora przebaczenia, kiedy wszyscy pozostali przy życiu kapłani muszą się zjednoczyć, żeby przywrócić bibliotece dawną świetność.
– Co cię tak bawi? – spytał srogim tonem dziekan Thobicus. Cadderly przypomniał sobie oskarżenie i doszedł do wniosku, że być może wybrał niezbyt odpowiednią chwilę na introspekcję.
– Jeżeli mogę coś powiedzieć – wtrącił Arcite. Thobicus pokiwał głową.
– Tego chłopca nie można obwiniać za otwarcie butelki – wyjaśnił druid. – Jest dzielny, skoro w ogóle się do tego przyznał. Nie zapominajmy, z jakim zmierzył się przeciwnikiem. Ten człowiek pokonał nas wszystkich, z wyjątkiem małej garstki. Gdyby nie Cadderly i mój przyjaciel, bóg zła odniósłby niewiarygodny sukces.
– To prawda – przyznał dziekan Thobicus – ale prawdą jest też, że Cadderly musi ponieść konsekwencje swego czynu. Stwierdzam więc, że obowiązki młodego Cadderly’ego w związku z tym incydentem nie dobiegły jeszcze końca. Kto lepiej niż on mógłby zająć się studiowaniem zgromadzonych w naszej bibliotece dzieł, dotyczących tego typu klątw, i dowiedzieć się czegoś więcej na temat kapłana i Najbardziej Zabójczej Zgrozy, którą określał mianem agenta Talony?
– Roczne poszukiwania? – ośmielił się zapytać Cadderly, choć nie on powinien zabrać w tej chwili głos.
– Roczne poszukiwania – zawtórował dziekan Thobicus. – Pod koniec którego dostarczysz nam do tego biura pełny i szczegółowy raport. Nie lekceważ swoich obowiązków, tak jak to miewałeś w zwyczaju – kontynuował swoje ostrzeżenia, przypominając o powadze sytuacji, ale Cadderly w ogóle go nie słuchał. Dostąpił zaszczytu rocznego poszukiwania, którego doświadczali jedynie najwyżsi w hierarchii kapłani Deneira oraz przełożeni!
Kiedy młodzieniec przeniósł wzrok na Avery’ego i stojącego za nim Rufa, domyślił się, że i oni również docenili to ogromne wyróżnienie. Avery bez powodzenia usiłował stłumić uśmiech cisnący mu się na usta, a Rufo jeszcze mniej skutecznie starał się ukryć swoją frustrację. Pałając wściekłością, gwałtownie odwrócił się na pięcie i wyszedł z sali audiencyjnej.
Wkrótce spotkanie dobiegło końca i Cadderly w towarzystwie dwóch druidów wyszedł na korytarz.
– Dziękuję ci – rzekł do Arcita.
– To my powinniśmy być ci wdzięczni – upomniał go druid. – Kiedy spadła na nas klątwa, Arcite i Cleo nie byli w stanie z nią walczyć, bo zostali pokonani.
Cadderly z największym trudem opanował chichot. Druidzi, Danica i krasnoludy, które do nich dołączyły, przyglądali mu się ze zdziwieniem.
– To doprawdy ironiczne – powiedział Cadderly. – Newander sądził, że zawiódł, bo nie był w stanie zmienić się tak, jak wy, przybierając zarówno ciałem, jak i umysłem formę zwierzęcia.
– Newander nie zawiódł – oznajmił Arcite.
– Silvanus był przy nim – dodał Cleo.
Cadderly pokiwał głową i ponownie się uśmiechnął, przypominając sobie szczery spokój malujący się na twarzy nieżyjącego przyjaciela. Nagle spojrzał na Arcita, zamierzając zapytać go o incydent z wiewiórką. Zastanawiał się, czy odchodzący duch Newandera mógł nawiązać z nim kontakt za pośrednictwem ciała Percivala. Powstrzymał się jednak, nim padło to pytanie. Może niektóre rzeczy lepiej pozostawić wyobraźni.
– Będę potrzebował tyj twoi kuszy i ze z jednej czy dwóch strzałek – rzekł Ivan, kiedy druidzi odeszli. – Tyż chce se takom zrobić.
Cadderly instynktownie sięgnął po broń przypiętą do biodra, zmitygował się jednak i pokręcił głową.
– Jedna wystarczy – powiedział ponuro.
– To dobra broń – zaprotestował Ivan.
– Zbyt dobra – odparł Cadderly. Dowiedział się niedawno o prochu dymnym i działach wyrzucających ciężkie pociski przeciwko wrogim armiom podczas bitew toczących się w innych regionach Krain. Ponownie usłyszał w myślach słowa Avery’ego, który w przypływie złości nazwał go kapłanem Gonda. Plotki głosiły, że to właśnie Gondyjczycy wypuścili na świat tę nową, potworną broń.
Pomimo przysługi, którą mu oddała, Cadderly nie patrzył na swoją kuszę z podziwem. Myśl o tym, że mogłaby powstać jej kopia, napawała go przerażeniem. To fakt, że w porównaniu z ognistą kulą czarnoksiężnika czy przywołanym piorunem druida miała raczej niewielką noc, ale przecież mogła wpaść w ręce osoby niewyszkolonej. Wojownicy i magowie przez wiele lat pracowali nad ciałami i umysłami, aby osiągnąć biegłość w swojej sztuce. Broń taka jak proch dymny czy kusza Cadderly’ego niwelowała potrzebę wyrzeczeń czy samodyscypliny. Cadderly zrozumiał, że to dyscyplina trzyma w ryzach wielką potęgę.
Ivan znowu zaczął protestować, ale Danica zatkała mu usta dłonią. Krasnolud obcesowo odtrącił jej rękę i wymamrotał kilka przekleństw, ale nie wracał już do tego tematu.
Cadderly spojrzał na Danicę i domyślił się, że ona również zrozumiała. Z tego samego powodu, z jakiego ona nie pokazała mu Paraliżującego Dotknięcia, nie mógł pozwolić, by jego prototyp kuszy został rozpowszechniony.
* * *
Druzil czekał bardzo długo w cuchnących oparach niższych światów. Wiedział, że wkrótce po jego odejściu brama Barjina została zamknięta, ale nie miał pojęcia, czy kapłan zrobił to celowo czy nie.
Czy Barjin przeżył? A jeśli tak, to czy znalazł kolejną ofiarę do otwarcia butelki z klątwą?
Pytania nie dawały impowi spokoju. Nawet jeśli Barjinowi się nie udało albo nie przeżył, a jego drogocenna butelka została zniszczona, Druzil wiedział już, jaką moc posiada jego receptura i poprzysiągł sobie, że któregoś dnia klątwa ponownie spadnie na Krainy.
– Pospiesz się, Aballisterze – jęknął nerwowo. Czarnoksiężnik nie przywoływał go na powrót do świata materialnego, a zaniepokojony imp nie był w stanie zignorować tego faktu, zwłaszcza że Aballister w dalszym ciągu posiadał recepturę. Gdyby w jakiś sposób dowiedział się o mentalnej więzi Druzila z Barjinem, mógłby przestać mu ufać i zrezygnować z dalszej współpracy.
Imp nie wiedział, ile minęło dni – w niższych światach upływ czasu mierzy się inaczej. W końcu jednak usłyszał odległe wołanie, znajomy głos. Ujrzał w oddali migotliwy płomyk ognistego przejścia i ponownie usłyszał zew, tym razem bardziej naglący. Przeniknął przez tunel pomiędzy światami i w pośpiechu wyczołgał się z płomieni koksownika Aballistera, by znaleźć się w znajomej komnacie Zamczyska Trójcy.
– Za długo to trwało – burknął gniewnie imp, usiłując uzyskać przewagę. – Czemu zwlekałeś?
Aballister zmierzył go wzrokiem.
– Nie wiedziałem, że wróciłeś do niższych światów. Mój kontakt z Barjinem został zerwany.
Długie, spiczaste uszy Druzila uniosły się na wzmiankę o kapłanie. Aballister uśmiechnął się. Magiczne zwierciadło znajdujące się po przeciwnej stronie pokoju było pęknięte – przez całą jego długość biegła paskudna rysa.
– Co się stało? – zapytał Druzil, kiedy Aballister podążył za jego spojrzeniem w stronę lustra.
– Przeceniłem jego moc – odrzekł czarnoksiężnik – Próbowałem pomóc Barjinowi.
– I?
– Barjin nie żyje – stwierdził Aballister. – Poniósł sromotną klęskę.
Druzil przesunął szponiastą łapką po ścianie i wyszczerzył zęby w grymasie konsternacji.
Aballister był bardziej pragmatyczny.
– Kapłan nie grzeszył ostrożnością – oznajmił. – Powinien bardziej uważać albo wybrać sobie łatwiejszy cel. Biblioteka Naukowa! To najlepiej strzeżone miejsce na całym tym obszarze, forteca, w której roi się od potężnych kapłanów, a gdyby ci dowiedzieli się o naszych planach, zrobiliby wszystko, aby nas zniszczyć. Barjin był głupcem, słyszysz? Głupcem!
Druzil, jak zawsze praktyczny, nie zaprzeczył. Poza tym wszystko wskazywało na to, że uwagi Aballistera były słuszne.
– Nie obawiaj się jednak, mój skrzydlaty przyjacielu – dodał czarnoksiężnik, a jego ton stał się nagle przyjazny i ciepły. – Przegraliśmy jedną bitwę, ale nie naszą sprawę. Wojna trwa nadal.
Druzil uznał, że Aballister sprawia wrażenie zbytnio zadowolonego z porażki Barjina. Z pewnością mógł on stać się jego potencjalnym rywalem, ale, bądź co bądź, był również sprzymierzeńcem.
– Ragnor i jego oddziały maszerują w kierunku Shilmisty – ciągnął Aballister. – Ogrillion pokona elfy i obejdzie góry od południa. Zdobędziemy te tereny bardziej konwencjonalnymi metodami.
Druzil pozwolił sobie na szczyptę optymizmu, choć wolał raczej zdradzieckie metody, takie jak klątwa chaosu.
– Ale on był już taki bliski zwycięstwa, mój panie – jęknął. – Rzucił bibliotekę na kolana. Gdyby z nią skończył, cały ten obszar znalazłby się w naszych rękach, nim ktokolwiek zdążyłby się zorientować. – Druzil wyciągnął łapkę przed siebie i zacisnął szponiastą pięść. – Miał zwycięstwo w ręku!
– Ale nie potrafił go utrzymać. Widać przeliczył się z siłami – odparł ostro Aballister.
– Być może – skonstatował imp. – To przez tego człowieka, młodego człowieka, który najpierw otworzył butelkę, a potem wrócił, aby pokonać Barjina. Barjin powinien od razu go zabić.
Aballister uśmiechnął się, przypominając sobie twarz, którą ujrzał w kaplicy Barjina na chwilę przed pęknięciem lustra, i nie zdołał powstrzymać się od chichotu.
– Zadziwiająco pomysłowy człowiek – prychnął Druzil.
– Nic w tym dziwnego – odrzekł jakby od niechcenia Aballister. – To mój syn.
Skulony pomiędzy spiętrzonymi stosami ogromnych woluminów kontynuował swoje roczne poszukiwania. Był przekonany, że w grę wchodzi bezpieczeństwo Biblioteki Naukowej. Gdyby udało mu się określić źródło klątwy chaosu i pochodzenie potężnego kapłana, stanowiłoby to ogromną pomoc przy odzyskaniu tego bezpieczeństwa.
Cadderly wiedział, że to, co się stało, mogło wykraczać poza mury biblioteki. Położone nad jeziorem na wschodzie Carradoon to niewielkie i niezbyt silnie ufortyfikowane miasto, zaś elfów z Shilmisty nie było zbyt wielu i nie obchodziły ich wydarzenia, które rozgrywały się poza granicami ich puszczy. Jeśli pojawienie się kapłana zła było zapowiedzią kolejnych mrocznych wypadków, Przełożeni na Księgach, mistrzowie Cadderly’ego, będą rozpaczliwie potrzebować możliwie jak najwięcej informacji.
Młody uczeń dzielił swój czas, badając znane klątwy i symbole. Przebrnął przez tuziny woluminów i prastarych, pożółkłych zwojów, wypytywał każdego ucznia, gospodarza czy gościa, który mógł posiadać informacje dotyczące interesujących go kwestii.
Kapłan zła twierdził, że jego boginią jest Talona, a symbol trójzęba przypominał poniekąd jej znak – trójkąt z wpisanymi w rogach łzami, lecz Cadderly nie potrafił określić, która konkretnie organizacja posługiwała się podobnymi insygniami.
Danica przyglądała się Cadderly’emu z dystansu, nie chcąc przeszkadzać mu w nader ważnej pracy. Rozumiała żelazne zasady, które sobie narzucił, i determinację, która wyrugowała na pewien czas wszystko inne – w tym również i ją – z jego życia. Młoda kobieta nie przejęła się tym zbytnio. Wiedziała, że nadejdzie dzień, kiedy ich uczucie rozgorzeje na nowo.
Ivan i Pikel nie mogli narzekać na nudę. Oba krasnoludy ucierpiały podczas walki w katakumbach, ale bardzo szybko zaczęły powracać do zdrowia. Pikel podtrzymywał swoje pragnienie zostania druidem, a Ivan, który był świadkiem heroicznego zachowania Newandera, nie próbował już wykpiwać jego decyzji.
– Żem nie myślał, że krasnolud może się zostać druidem – mówił Ivan do wszystkich, którzy go o to pytali – ale to je mój brat i to je jego decyzja.
Tak więc stopniowo w starej bibliotece wszystko powracało do normy. Lato było w pełni, a promienie słońca zdawały się stanowić skuteczne lekarstwo przeciwko wszelkim koszmarom.
Ci, którzy o tej porze roku przybywali do biblioteki, często widywali pulchną białą wiewiórkę, igrającą wśród drzew. Zwierzątko zazwyczaj zlizywało z łapek resztki kokosa i masła.
* * *
Książę elfów, Elbereth, nie przepadał za słonecznym światłem. Wręcz przeciwnie, za dnia czuł się słaby i bezbronny.
Było to dziwne uczucie dla doskonałego wojownika, który potrafił wypuścić w powietrze cztery strzały, nim jeszcze pierwsza trafiła w cel, i przy pomocy swego wspaniale wykutego miecza powalić rozwścieczonego olbrzyma. To właśnie odbyty przezeń trening, długoletnie szkolenie sprawiało, że w sercu Elberetha zagnieździł się lęk.
Zaledwie przed tygodniem poprowadził kontyngent elfów przeciwko niewielkiej grupce ogromnych, włochatych niedźwieżuków. Jego oddział bardzo szybko uporał się z przeciwnikiem, ale w przeciwieństwie do niezorganizowanych gromad, które od czasu do czasu napływały w te okolice z dzikich zakątków gór, te niedźwieżuki były zdyscyplinowane, zorganizowane i doskonale uzbrojone. Każdy z nich nosił rękawice z identycznym symbolem.
Elbereth brał udział w kilku wojnach. Potrafił bez trudu rozpoznać oddział zwiadowczy.
Zdeterminowany elf brnął przez wąskie, niebezpieczne górskie przełęcze, prowadząc swego utrudzonego wierzchowca. Liczne dzwonki zdobiące uprząż lśniącego białego rumaka nie rozbrzmiewały radośnie w uszach Elberetha, również promienie słońca nie wydawały mu się ciepłe. Magia Shilmisty już od dawna powoli się wyczerpywała. Dumny lud Elberetha nie był tak liczny jak niegdyś. Gdyby nastąpiło główne uderzenie, los Shilmisty mógł zawisnąć na włosku.
Elbereth wyruszył w drogę zaopatrzony w jedną z rękawic – pragnął dowiedzieć się, z czym przyszło zmierzyć się jego ludowi. Opuścił puszczę, by udać się do jedynego miejsca w tym regionie, gdzie mógłby poznać prawdę o swoich wrogach – do Biblioteki Naukowej. Raz jeszcze spojrzał na osobliwy symbol zdobiący rękawicę – trójząb z małymi pękatymi butelkami na końcach, a następnie przeniósł wzrok na wyłaniającą się przed nim w oddali, stojącą na przełęczy wśród gór, przysadzistą, kanciastą budowlę o ścianach obrośniętych bluszczem.