Salvatore R A Pięcioksiąg Cadderlyego 2 Mroki Puszczy

R.A. Salvatore


Mroki Puszczy

(In Sylvan Shadows)


Pięcioksiąg Cadderlyego – Księga II


Tłumaczenie: Robert Lipski


Brianowi, Genowi i Caitlin,

moim trzem małym pigułkom

na motywację.

Prolog


Cadderly zamierzał właśnie umoczyć pióro w kałamarzu, gdy nagle zmienił zdanie i odłożył je na pulpit. Spojrzał przez okno na korony drzew otaczające gmach Biblioteki Naukowej i zobaczył białą wiewiórkę – Percivala, przenoszącą z mozołem żołędzie wzdłuż rynny na niższym poziomie. Był miesiąc eleasias, Gorące Słońce, środek lata. Na wysoko położonej przełęczy Gór Śnieżnych panował nieznośny upał i blask. Cadderly’emu wszystko wydawało się takie samo jak zawsze – a w każdym razie próbował się o tym przekonywać. Percival igrał w promieniach słońca – biblioteka znów była bezpieczna i panował w niej spokój. Reszta lata zapowiadała się zgoła przyjemnie. Przyjdzie mu spędzić je na błogim lenistwie i odprężających przechadzkach. Jak zawsze.

Oparł brodę na dłoni, po czym przesunął palcami po jasnobrązowych włosach. Usiłował skupić się na spokojnych obrazach, które miał przed sobą – leniwym, jasnym światku Gór Śnieżnych, ale w głębi duszy wciąż widział wpatrzone w siebie oczy. Oczy człowieka, którego zabił.

Już nigdy nic nie będzie takie samo. Szare oczy Cadderly’ego nie rozpalą się zbyt szybko figlarnymi iskierkami, a na jego ustach nie wykwitnie chłopięcy radosny uśmiech.

Młody uczeń z determinacją zanurzył koniec pióra w atramencie i wygładził przed sobą pergamin.

ZAPIS NUMER SIEDEMNAŚCIE SPORZĄDZONY PRZEZ CADDERLY’EGO Z CARRADOONU UCZNIA DELEGATA ZAKONU DENEIRA CZWARTEGO DNIA ELEASIASA, 1361 (ROKU DZIEWIC)

Minęło już pięć tygodni od śmierci Barjina, a mimo to nadal widzę jego oczy.

Przerwał i wykreślił tę myśl, zarówno z pergaminu, jak i ze swego umysłu. Ponownie wyjrzał przez okno, upuścił pióro i mocno potarł dłońmi skronie. To było ważne – upomniał sam siebie. Od ponad tygodnia niczego nie napisał, a gdyby zawiódł w rocznych poszukiwaniach, skutki dla całego regionu mogłyby okazać się fatalne. Pióro ponownie przesunęło się w stronę kałamarza.

Minęło już pięć tygodni, odkąd pokonaliśmy klątwę, która spadla na Bibliotekę Naukową. Od tej pory miało miejsce kilka smutnych wydarzeń – Ivan i Pikel Bouldershoulderowie opuścili bibliotekę, ponieważ Pikel nie zrezygnował ze swego pragnienia zostania druidem. Życzę Pikelowi jak najlepiej, ale wątpię, czy inni druidzi zechcą przyjąć w swoje szeregi krasnoluda. Krasnoludy nie powiedziały, dokąd się wybierają (i wątpię, aby same to wiedziały). Bardzo mi ich brakuje, bo właśnie oni, Danica i Newander byli prawdziwymi bohaterami w walce ze złym kapłanem o imieniu Barjin – jeżeli faktycznie tak się nazwał.

Cadderly przerwał na chwilę. Podanie imienia człowieka, którego zabił, nie ułatwiło mu sytuacji. Potrzebował trochę czasu, by skupić się na informacji, którą chciał zawrzeć w kolejnym zapisie, dotyczącej rozmowy, jaką odbył z prowadzącymi przesłuchanie kapłanami.

Klerycy, którzy przywołali ducha zmarłego, ostrzegli mnie, bym potraktował ich odkrycia raczej jako prawdopodobne niż jako pewne. Wyjaśnili, że informacje zza grobu są zwykle niejasne i dwuznaczne, a uparty duch Barjina okazał się dla kapłanów równie twardym przeciwnikiem po śmierci, jak i za życia.

Uzyskano niewiele informacji, ale klerycy zdołali stwierdzić, że zły kapłan zamieszany był w spisek dotyczący podboju całego tego regionu i – jak przypuszczam – zagrożenie to nie zostało bynajmniej zażegnane. To tylko zwiększa wagę mojego zadania.

Ponownie minęło wiele chwil, zanim Cadderly był w stanie kontynuować. Patrzył na plamy słonecznych promieni i białą wiewiórkę i usiłował odegnać od siebie wspomnienie tych wpatrzonych w niego martwych oczu.

Barjin wypowiedział jeszcze jedno imię – Talona – a to źle wróży zarówno bibliotece, jak i całemu regionowi. Talonę nazywa się Panią Trucizn. Jest to zła bogini chaosu i nie obowiązują jej żadne reguły moralne. Muszę w tym miejscu wspomnieć o pewnej sprzeczności, Barjin bowiem nie odpowiadał typowemu wizerunkowi wyznawcy Talony. Nie miał blizn na ciele, co jest podstawową cechą kapłanów oddających cześć Pani Trucizn. Jednakże święty symbol, jaki nosił – trójząb z trzema małymi buteleczkami na końcach – przypomina symbol Talony, trójkąt z wpisanymi weń trzema łzami. Niemniej jednak nawet ten ślad pozwala jedynie na domysły i wysuwanie bardziej lub mniej racjonalnych wniosków.

Należy zebrać jak najwięcej konkretnych informacji, a obawiam się, że czasu jest niewiele.

Właśnie dziś moje poszukiwania przybrały inny obrót. Książę Elbereth z Shilmisty, najbardziej szanowany wódz elfów, przybył do Biblioteki Naukowej, przywożąc ze sobą rękawice zabrane członkom oddziału niedźwieżuków napotkanych w puszczy elfów. Na rękawicach widnieją insygnia identyczne z symbolem na szacie Barjina. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że niedźwieżuki i kapłan zła byli sprzymierzeńcami. Przełożeni nie podjęli jeszcze decyzji, ale zgadzają się, że ktoś powinien wyruszyć z Elberethem w drogę powrotną do puszczy. Wydaje się logiczne, iż tym kimś będę ja.

Tu moje poszukiwania dobiegły kresu – wykorzystałem wszystkie dostępne informacje dotyczące Talony. Nasz zasób wiedzy na jej temat nie jest, niestety, zbyt wielki. Co się tyczy magicznego eliksiru, którego użył Barjin, przejrzałem wszystkie bardziej znane woluminy dotyczące alchemii i czarnoksięskich wywarów, jak również skonsultowałem się z Vicerem Belagiem, rezydującym w bibliotece alchemikiem. W miarę możliwości i czasu konieczne będą dalsze badania, ale moje poszukiwania utknęły w martwym punkcie. Belago jest przekonany, że dowiedziałby się więcej na temat eliksiru, gdyby butelka znalazła się w jego posiadaniu, ale przełożeni stanowczo opierają się tym żądaniom. Dolne katakumby zostały zapieczętowane – rzekomo nie wolno tam wchodzić – a butelka pozostała tam, gdzie ją zostawiłem, w misce ze święconą wodą w pomieszczeniu, w którym Barjin wzniósł swój plugawy ołtarz.

Pozostałe tropy prowadzą do Shilmisty. Zawsze chciałem odwiedzić ów czarodziejski las, ujrzeć na własne oczy taniec elfów i usłyszeć ich melancholijne pieśni. Jednak nie w takich okolicznościach.

Cadderly odłożył pióro i podmuchał na pergamin, aby osuszyć inkaust. Jego zapis wydawał się przeraźliwie krótki, zważywszy że przez wiele dni nie zamieścił nawet najkrótszej notatki, a teraz trzeba było tak wiele nadrobić. To musiało jednak wystarczyć, bowiem miał w myślach zbyt duży mętlik, by móc go uporządkować i sporządzić rzetelny zapis.

Osierocony we wczesnym dzieciństwie, Cadderly mieszkał w Bibliotece Naukowej, odkąd sięgał pamięcią. Budynek ten był prawdziwą fortecą, której w nowoczesnych czasach aż do pojawienia się Barjina nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Orkowie, gobliny, nieumarli czy kapłani zła byli dla Cadderly’ego jedynie postaciami z zakurzonych starych ksiąg. Nagle wszystko stało się aż nazbyt realne, a on znalazł się w samym środku tego wiru wydarzeń. Inni kapłani, nawet Przełożony na Księgach Avery nazywali go bohaterem za to, czego dokonał, by zwyciężyć Barjina. Cadderly miał jednak na ten temat inne zdanie. Wszystkimi jego poczynaniami kierowały chaos, przypadek i ślepy traf. Nawet śmierć Barjina była dziełem przypadku. Czy można ją jednak nazwać szczęśliwym trafem?

Młody kapłan naprawdę nie wiedział, czego Deneir się po nim spodziewa. Przypadek czy nie, zabójstwo Barjina nie dawało mu spokoju. Widział jego martwe oczy w myślach i snach... Wpatrywały się w niego, oskarżały.

Kapłan-uczeń musiał nosić na swoich barkach brzemię bohatera, złożone tam przez innych, ale obawiał się, iż ciężar ten jest dla niego zbyt wielki. Załamie się prędzej czy później.

Za oknem Percival tańczył i igrał przy rynnie ściekowej, podczas gdy ciepłe promienie słońca przebijały się przez gąszcz listowia potężnych dębów i klonów rosnących na przełęczy.

Daleko, bardzo daleko w dole migotało Jezioro Impresk, spokojne i lśniące łagodnie w letnim słońcu. W przekonaniu Cadderly’ego, bohatera, wszystko to było tylko fasadą, za którą skrywał się strach.


1

Z zaskoczenia


Zmierzchało. Pięćdziesięciu elfów łuczników leżało w ukryciu wzdłuż pierwszego wzniesienia. Z tyłu czekało pięćdziesięciu następnych, rozmieszczonych na szczycie drugiego ze wzgórz na wyżynnym obszarze Shilmisty, znanym jako Dells.

Wśród drzew zamigotały ognie pochodni.

To nie jest czoło kolumny – ostrzegła Shayleigh i rzeczywiście, niebawem dużo bliżej niż linia żagwi pojawiły się sylwetki goblinów, szybko i bezszelestnie przemykających pośród ciemności.

Fiołkowe oczy Shayleigh migotały żywo w blasku gwiazd. Kaptur płaszcza naciągnęła głęboko na czoło, obawiając się, że błysk jej złotych włosów pośród stonowanych barw nocy mógłby zdradzić ich pozycję.

Gobliny idące na czele były coraz bliżej. Doskonale wyszkolone elfy trzymały potężne łuki w gotowości do strzału – żaden z nich nie zadrżał pod wpływem ogromnego wysiłku, jakim było napinanie cięciwy. Wojownicy rozglądali się wokoło z pewnym niepokojem, oczekując na rozkaz Shayleigh, a ich dyscyplina została poddana poważnej próbie, w miarę jak orkowie, gobliny i inne większe, bardziej złowrogie postacie zbliżały się do podnóża pagórka.

Shayleigh szybko przeszła wzdłuż szeregu.

Wypuszczacie dwie strzały, a potem odwrót – zadecydowała, posługując się szeptem i językiem migowym. – Na mój rozkaz.

Orkowie byli już na zboczu i pięli się wolno ku grani. Mimo to Shayleigh zwlekała z wydaniem rozkazu, uważając, że jeśli wśród jej wrogów wybuchnie panika, łatwiej będzie można ich osaczyć.

Potężny ork, oddalony o dziesięć kroków od grani, zatrzymał się nagle, węsząc. Idący jego śladem również przystanęli, rozglądając się wokoło i usiłując dociec, co wyczuł ich towarzysz.

Stwór o świńskim pysku odchylił głowę do tyłu, próbując dostrzec nieco wyraźniej niezwykłą postać leżącą zaledwie kilka stóp przed nim.

Teraz! – rozległ się okrzyk Shayleigh.

Ork dowódca nie zdołał nawet wydać ostrzegawczego piśnięcia, kiedy strzała trafiła go w twarz, a siła uderzenia odrzuciła ciało w tył. Stwór stoczył się bezwładnie po zboczu. Monstra wzdłuż całej północnej strony pagórka zaczęły wrzeszczeć przeraźliwie i padać, niektóre trafione w ułamku sekundy nawet trzema bądź czterema strzałami.

I wtedy zadrżała ziemia – drugi szereg armii najeźdźców ruszył do natarcia. Potwory wiedziały już, że wróg zajmuje stanowiska bojowe na szczycie wzgórza. Prawie wszystkie strzały wypuszczone przez elfy w równej salwie dosięgły celu, nie zdołały jednak powstrzymać naporu potwornych zaślinionych kreatur.

Zgodnie z planem Shayleigh i jej drużyna wycofali się, a atakujące gobliny, orkowie i ogry niemal deptały im po piętach.

Galladel, król elfów z Shilmisty, dowodzący drugą linią łuczników, dał im znak do oddania salwy, kiedy tylko potwory wyłoniły się spoza krawędzi wierzchołka pierwszego wzgórza. Strzały jedna po drugiej przeszywały czoła najeźdźców. Grupa czterech elfów obrała sobie za cel ogromne ogry – wielkie potwory padały jak ścięte drzewa.

Grupa Shayleigh dotarła na drugie wzgórze i zajęła pozycje za swoimi towarzyszami, po czym nałożyła strzały na cięciwy długich łuków i przyłączyła się do masakry. Dolina pomiędzy wzgórzami z przerażającą szybkością zamieniała się w krwawą jatkę.

Jeden ogr wymknął się z gromady i niemal dotarł do obronnej linii elfów – zdołał nawet unieść maczugę do ciosu – ale tuzin strzał zagłębił się w jego piersi. Oszołomiony stwór zachwiał się. Nieustraszona Shayleigh przeskoczyła ponad najbliższym łucznikiem i przeszyła ostrzem miecza serce potwora.


* * *


Kiedy tylko mag Tintagel usłyszał, że w Dells rozgorzała walka, pojął, że zarówno on, jak i jego trzej praktykujący magię współpracownicy znajdą się na drodze monstrualnych najeźdźców. Magowi miało towarzyszyć tylko dwunastu łuczników, tym jednak – o czym Tintagel doskonale wiedział – więcej czasu zajmowało opatrywanie rannych i utrzymywanie kontaktu z głównymi siłami na zachodzie niż walka. Czterej czarodzieje elfów starannie opracowali plan obrony i wierzyli w możliwości swej sztuki. Jeżeli zasadzka w Dells miała się udać, Tintagel i jego towarzysze musieli utrzymać pozycje na wschodzie. Nie wolno im było zawieść.

Zwiadowca minął Tintagela, a mag odgarnął z czoła gęste ciemne kędziory i zmrużywszy niebieskie oczy spojrzał ku północy.

Mieszana grupa – wyjaśnił młody elf, oglądając się za siebie. – Głównie gobliny, ale idzie za nimi również sporo orków.

Tintagel zatarł ręce i skinął na swoich towarzyszy. Wszyscy czterej jednocześnie zainicjowali zaklęcie i niebawem niebo na północ od ich pozycji wypełniło się lepkimi włóknami opadającymi ku ziemi i tworzącymi pomiędzy drzewami gęstą pajęczynę. Ostrzeżenie zwiadowcy nadeszło w ostatniej chwili, bowiem nim jeszcze pajęczyna została ukończona, we włókna zaplątało się kilka goblinów.

Od północy dały się słyszeć krzyki. Napór goblinów i orków, choć zaciekły, nie był w stanie przełamać zaklęcia, i wiele potworów skonało zmiażdżonych wśród pajęczyn, podczas gdy inne z ustami i nozdrzami zaklejonymi przez lepkie sieci zostały skazane na powolną śmierć przez uduszenie. Kilku przydzielonych czarodziejom łuczników starannie wybierało cele, oszczędzając drogocenne strzały – szyli z łuków tylko wtedy, gdy uważali, że jakiś potwór ma szansę uwolnić się z kleistej pułapki.

Tintagel zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy najeźdźcy wpadli w zasadzkę. Nadal pozostało ich wielu, bardzo wielu, ale przynajmniej zaklęcia dały elfom w Dells trochę cennego czasu.


* * *


Drugie wzgórze padło, jednak zanim to się stało, dziesiątki martwych najeźdźców zasłały całą kotlinę. Odwrót elfów był szybki – w dół zbocza, ponad stertami liści u jego podnóża i na szczyt kolejnego pagórka, by tam zająć kolejną pozycję obronną.

Dochodzące od wschodu wrzaski powiedziały Shayleigh, że właśnie stamtąd nadciągają znaczne siły potworów. Daleko na pomocy ciemności rozpraszał blask setek pochodni.

Ilu was jest? – wyszeptała bezgłośnie wojowniczka.

Jakby w odpowiedzi po południowym stoku drugiego wzgórza spłynęła czarna fala.

Na dnie kotliny na najeźdźców czekała niespodzianka. Elfy przeskoczyły nad stertami liści, wiedziały bowiem, że pod nimi znajdują się doły z długimi, ostrymi szpikulcami na dnie.

Natarcie zostało powstrzymane. Na najeźdźców spadł grad strzał, który poważnie naruszył ich szyki. Gobliny padały jeden po drugim. Twarde ogry odpowiadały złowrogimi warknięciami na tuziny strzał przeszywających ich ciała tylko po to, by w chwilę później stać się celem kolejnych dziesięciu czy dwunastu.

Elfy wyły w dzikiej wściekłości, śląc zabójczy deszcz na złowrogich intruzów, lecz na twarzy Shayleigh nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Wiedziała, że główne siły, podążające za szpicą, będą lepiej zorganizowane i dużo bardziej zdyscyplinowane.

Śmierć wrogom Shilmisty! – wrzasnął gruby elf, podrywając się z ziemi i unosząc w górę zaciśniętą pięść. W odpowiedzi potężny głaz przeciął mrok, trafiając nieroztropnego wojownika w policzek i nieomal pozbawiając go głowy.

Gigant! – dobiegły pełne przerażenia okrzyki z kilku różnych stanowisk naraz.

Kolejny głaz przemknął ze świstem niemal o włos od osłoniętej kapturem głowy Shayleigh.


* * *


Czarodzieje nie byli w stanie wytworzyć dostatecznie dużo pajęczyn, by odciąć cały wschodni region. Wiedzieli o tym od początku i wybrali konkretne drzewa, na których zawiesili lepkie włókna, tworząc tym samym labirynt mający spowolnić wrogie oddziały. Tintagel i jego trzej towarzysze skinęli ponuro głowami jeden do drugiego, zajęli z góry upatrzone pozycje u wylotu poszczególnych tuneli i przygotowali kolejne zaklęcia.

Weszli do drugiego korytarza! – zawołał zwiadowca. Tintagel policzył w myślach do pięciu, po czym klasnął w dłonie. Na ten sygnał czterej magowie zaintonowali jednocześnie tę samą śpiewną inkantację. Dostrzegli sylwetki przemykające korytarzami, ciemne i rozmyte wśród szarych pajęczyn. Najwyraźniej udało im się rozwikłać zagadkę i odnaleźć wyjście z labiryntu.

Na czele podążały pałające żądzą mordu gobliny. Czarodzieje nie stracili jednak zimnej krwi, koncentrując się na zaklęciach i ufając, że właściwie oszacowali czas, jaki zajmie napastnikom przebycie labiryntu.

Gromady goblinów ruszyły w ich stronę, trzymając się z dala od lepkich włókien pajęczyn. Jeden po drugim magowie unieśli ręce i wypowiedzieli ostatnie inicjujące sylaby. Smugi płomieni przecięły mrok, podążając w głąb kolejnych korytarzy.

Gobliny nie zdążyły nawet krzyknąć, a już ich zwęglone szczątki spoczęły na leśnym poszyciu, które miało stać się ich grobem.


* * *


Pora ruszać – rzucił Galladel do Shayleigh, a wojowniczka po raz pierwszy nie zaoponowała. Puszcza poza drugim wzgórzem jarzyła się blaskiem tak wielu pochodni, że zrobiło się jasno jak w dzień, a mimo to wciąż pojawiały się kolejne światła.

Shayleigh nie potrafiła określić, ilu gigantów zajęło pozycje za wzgórzem, ale sądząc po liczbie głazów ciskanych w stronę elfów, musiało ich być co najmniej kilku.

Jeszcze pięć strzał! – rzuciła do swoich żołnierzy.

Wiele elfów nie było w stanie wykonać tego rozkazu. Musiały rzucić swoje łuki i dobyć mieczy, ponieważ drużyna niedźwieżuków, które mimo dość znacznych rozmiarów skradały się bezszelestnie, zdołała przedrzeć się od zachodu.

Shayleigh pobiegła, by stanąć do walki, świadoma, że jeśli niedźwieżukom uda się choć przez chwilę opóźnić ich odwrót, armia elfów zostanie zmiażdżona. Zanim jednak tam dotarła, wprawne elfy wysiekły w pień większość napastników, okupując to stratą tylko jednego ze swych towarzyszy. Trzy elfy otoczyły ostatniego potwora, kolejna grupa ścigała dwa niedźwieżuki wycofujące się ku zachodowi. Z boku wyłonił się jeszcze jeden, ale na jego drodze stanęła wojowniczka elfów.

Shayleigh ruszyła pędem w tę stronę. Rozpoznała dziewczynę – była to Cellanie, zbyt niedoświadczona, by poradzić sobie z przeciwnikiem tak potężnym jak niedźwieżuk.

Zanim dotarła na miejsce, Cellanie była już martwa – wielka maczuga niedźwieżuka zgruchotała jej czaszkę. Mierzący siedem stóp goblinoid stał nad swoją ofiarą, odsłaniając w złowieszczym uśmiechu pożółkłe zęby.

Shayleigh potrząsnęła głową i warknęła głośno, jakby szykowała się do ataku. Niedźwieżuk stanął w rozkroku, ściskając mocno maczugę, nagle jednak dziewczyna zatrzymała się i wykorzystała siłę rozpędu, by cisnąć mieczem. Niedźwieżuk stał oszołomiony. Miecze nie powinny służyć tego typu atakom! Jeśli jednak wątpił w inteligencję Shayleigh, decydującej się na rzut ciężką bronią, czy w jej wprawę w wykonaniu tej sztuczki, wystarczyło mu jedynie spuścić wzrok i spojrzeć na swoją pierś, a raczej na rękojeść miecza wibrującą uparcie zaledwie pięć cali od jego porośniętych gęstą szczeciną żeber. Krew buchała z rany, spływając po rękojeści zachlapując ziemię.

Niedźwieżuk przeniósł wzrok na Shayleigh, po czym runął martwy u jej stóp.

Na zachód! – krzyknęła, podbiegając, by wydobyć swój miecz. – Tak jak było zaplanowane! Na zachód! – Chwyciła okrwawioną rękojeść i szarpnęła, ale broń nie chciała wysunąć się z rany.

Shayleigh przejmowała się bardziej odwrotem swojej drużyny niż faktem, że była chwilowo bezbronna. Oglądając się za siebie, by sprawdzić, jak przebiega wycofywanie wojsk, postawiła stopę na piersi martwego niedźwieżuka i zacisnęła mocno obie ręce na rękojeści miecza.

Kiedy usłyszała nad sobą parsknięcie, zrozumiała, że popełniła błąd. Obie ręce miała zajęte, nie była w stanie zadać ani sparować ciosu.

Uniosła wzrok, by zobaczyć kolejnego niedźwieżuka uzbrojonego w nabijaną ostrymi ćwiekami maczugę.


* * *


Magowie, którzy przybyli, by dołączyć do sprzymierzeńców, skoncentrowali magiczne ataki na pochodniach wrogów znajdujących się za drugim wzgórzem. Czarodziejskie płomienie ożywały pod wpływem pirotechnicznej magii. Tryskały snopy iskier, wypalając ciała potworów, które znalazły się w ich zasięgu. Inne żagwie buchały gęstym dymem, który oślepiał, dusił i zmuszał monstra, by padały na ziemię bądź też wycofywały się w pośpiechu.

Dzięki temu magicznemu wsparciu, które powstrzymało dalszy atak wrogów, elfy oczyściły niebawem trzecie wzgórze.


* * *


Obok twarzy Shayleigh pojawił się nagle jasny błysk, który poparzył ją i oślepił. W pierwszej chwili myślała, że to efekt uderzenia maczugą niedźwieżuka, ale kiedy odzyskała wzrok, stwierdziła, że nadal stoi nad zabitym przez siebie monstrum, ściskając oburącz rękojeść miecza. Dopiero po chwili dostrzegła drugiego potwora opartego plecami o drzewo, z wypaloną na wylot dziuraw brzuchu. Naładowana energią sierść stwora zdawała się tańczyć i falować. Shayleigh domyśliła się, iż był to efekt trafienia wytworzonym przez czarodzieja piorunem.

Obok niej pojawił się Tintagel.

Chodź – powiedział, pomagając jej wydobyć miecz z klatki piersiowej martwego niedźwieżuka. – Spowolniliśmy natarcie wroga, ale tak wielkich mrocznych sił nie da się powstrzymać. Od zachodu napotkano już silne ośrodki oporu.

Shayleigh usiłowała odpowiedzieć, ale stwierdziła, że jej szczęka nie porusza się tak, jak powinna.

Czarodziej spojrzał na dwóch łuczników ze swej ochrony.

Zabierzcie nieszczęsną Cellanie – rzucił ponuro. – Nie możemy wycofywać się, pozostawiając umarłych, by nasi okrutni wrogowie mogli wykorzystywać ich dla swojej rozrywki!

Tintagel wziął Shayleigh za rękę i prowadząc ją, ruszył w ślad za ostatnimi wycofującymi się elfami.


* * *


Krzyki i przeraźliwe wrzaski rozbrzmiewały ze wszystkich stron, ale elfy nie wpadały w panikę. Trzymały się ściśle ustalonego planu i realizowały go z misterną perfekcją. Od zachodu napotkały niewielkie źródła oporu, ale nierówny teren działał na ich korzyść, a przeciw wolniejszym, mniej zwinnym potworom, zwłaszcza że elfy nawet w biegu potrafiły szyć ze swych łuków z zabójczą celnością. Wszystkie oddziały potworów zostały wycięte w pień, a elfy kontynuowały odwrót bez strat.

Zanim wojownicy przegrupowali się i pozwolili sobie na krótki odpoczynek, niebo na wschodzie zaróżowiło się, zwiastując nadejście świtu. Shayleigh nie brała już tej nocy udziału w walkach i dobrze, że się tak stało, bowiem głowa bolała ją tak bardzo, iż bez pomocy Tintagela nie była wręcz w stanie utrzymać się na nogach. Czarodziej przez cały czas trwał u jej boku, a gdyby zostali osaczeni przez wroga, był gotów nawet umrzeć w jej obronie.

Z całego serca proszę cię o wybaczenie – powiedział, kiedy rozbili nowy obóz na południe od Dells. – Niedźwieżuk był zbyt blisko. Musiałem zainicjować piorun tuż obok ciebie.

Przepraszasz za to, że uratowałeś mi życie? – spytała Shayleigh. Każde słowo, które wypowiadała, sprawiało jej ból.

Twoja twarz jest mocno poparzona – rzekł Tintagel, dotykając lekko jej lśniącego, zaczerwienionego policzka i krzywiąc się przy tym w grymasie sympatii.

Zagoi się – odparła Shayleigh, uśmiechając się z wysiłkiem. – Lepsze to, niż żeby niedźwieżuk roztrzaskał mi głowę maczugą! – Przestała się uśmiechać, ale nie z powodu bólu, lecz na wspomnienie Cellanie osuwającej się na ziemię. – Ilu straciliśmy? – spytała ponuro.

Troje – odparł równie posępnie Tintagel.

Tylko troje – rozległ się głos króla Galladela. – Tylko troje. A ziemię przy Dells splamiła krew setek goblinów i ich sojuszników. Mówią nawet, że tej nocy padł jeden gigant. – Galladel skrzywił się, widząc czerwoną, poparzoną twarz Shayleigh.

To nic takiego – odparła wojowniczka, zauważywszy jego spojrzenie. Machnęła obojętnie ręką..

Galladel, zakłopotany, odwrócił wzrok.

Jesteśmy twoimi dłużnikami – powiedział, ponownie się uśmiechając. – Dzięki twemu sprytnemu planowi tej nocy odnieśliśmy wielkie zwycięstwo. – Pokiwał głową, poklepał Shayleigh po ramieniu i oddalił się, czekało nań bowiem wiele innych palących spraw.

Grymas Shayleigh dał Tintagelowi do zrozumienia, że wojowniczka nie podziela optymizmu Galladela.

Wygraliśmy – upomniał ją czarodziej. – Mogliśmy ponieść dużo większe straty.

Sądząc po jego niepewnym tonie, Shayleigh domyśliła się, że nie musi dzielić się z nim swoimi obawami.

Uderzyli na wroga z zaskoczenia, na polu walki, które uprzednio przygotowali, a nieprzyjaciel nie znał wszak tego terenu. Stracili tylko trójkę wojowników, to fakt, ale Shayleigh miała wrażenie, że tych troje martwych elfów miało dla ich sprawy większe znaczenie niż zabite goblinoidy, których – zdawałoby się – niezliczone mrowie szturmowało północną granicę Shilmisty.

A poza tym pomimo zaskoczenia i dokonanej masakry to elfy, a nie najeźdźcy, zostały zmuszone do odwrotu.

2

Księga warta przeczytania


Spotkałeś księcia Elberetha? – spytał Cadderly’ego Przełożony na Księgach Avery Schell, kiedy młody uczeń wszedł do gabinetu dziekana Thobicusa.

Korpulentny przełożony przetarł chustką pyzate oblicze. Sapał i dyszał, próbując zaczerpnąć dostatecznie dużo powietrza. Jeszcze zanim pojawiła się klątwa chaosu, Avery’ego nie można było nazwać szczupłym. Teraz był jednak przeraźliwie gruby, co stanowiło efekt niesłychanej orgii obżarstwa, w której brał udział wraz z kilkunastoma innymi mistrzami. Wskutek działania klątwy zdarzały się przypadki, że kapłani dosłownie umierali z przejedzenia.

Musisz wybierać się każdego ranka na dłuższy spacer – powiedziała Przełożona na Księgach Pertelopa, zadbana, siwiejąca już kobieta o orzechowych oczach, które wciąż jeszcze lśniły jak oczy młodej dziewczyny.

Cadderly przyjrzał się jej uważnie, stając obok Avery’ego. Pertelopa była jego ulubioną nauczycielką, zadumaną, nierzadko pełną wzgardy kobietą, która częściej kierowała się zdrowym rozsądkiem niż żelaznymi zasadami. Zwrócił uwagę, że od czasu klątwy chaosu nosiła zawsze długą, sięgającą do kostek suknię z rękawami, zasznurowaną ciasno przy kołnierzu, i rękawiczki. Nigdy dotąd Pertelopa nie była tak skromna, naturalnie jeśli to skromność była przyczyną doboru jej strojów. Nie rozmawiała jednak na ten temat ani z Cadderlym, ani z nikim innym. Nie chciała mówić o niczym, co się zdarzyło, gdy w bibliotece zapanowała klątwa chaosu. Cadderly niespecjalnie się tym przejmował, ponieważ pomimo nowego stylu ubierania się Pertelopa psychicznie zupełnie się nie zmieniła. Kiedy się jej przyglądał, położyła dłoń na wydatnym kałdunie Avery’ego i poruszyła nim energicznie, czym kompletnie zaskoczyła zarówno przełożonego, jak i dziekana Thobicusa, chudego i pomarszczonego kierownika biblioteki.

Z ust Cadderly’ego dobył się chichot. Nie zdołał się powstrzymać. Obaj mistrzowie zmierzyli go posępnymi spojrzeniami, ale Pertelopa mrugnęła doń łobuzersko, aby go pocieszyć.

Przez cały ten czas książę Elbereth, wyprostowany i sztywny, o kruczoczarnych włosach i oczach srebrzystych jak nurt górskiego strumienia, nie okazywał nawet najdrobniejszych uczuć. Stojąc jak posąg obok drewnianego biurka dziekana Thobicusa, zauważył, że Cadderly przeniósł na niego wzrok, i odpowiedział ostrym, przenikliwym spojrzeniem.

Cadderly był tak poruszony, że nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu.

No i? – rzucił Avery.

Młody kapłan w pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodzi, toteż Avery wskazał na księcia elfów.

Nie – odrzekł natychmiast Cadderly. – Nie miałem zaszczytu zostać formalnie przedstawiony, choć sporo słyszałem o księciu Elberecie od momentu jego przybycia tutaj przed trzema dniami.

Młody uczeń uśmiechnął się promiennie, przy czym kąciki jego szarych oczu skierowały się ku górze. Odgarnął z czoła zmierzwione kosmyki jasnobrązowych włosów i wyciągnął rękę do Elberetha.

Miło mi cię poznać!

Elbereth wahał się przez chwilę, zanim zdecydował się podać mu swoją. Pokiwał posępnie głową, a Cadderly, pomimo radosnego uśmiechu, poczuł się zażenowany i zakłopotany. Znowu nie wiedział, jak powinien się zachować. Elbereth przybył tu, przywożąc być może katastrofalne wieści, a Cadderly, który całe życie spędził w zaciszu biblioteki, po prostu nie wiedział, jak zareagować w takiej sytuacji.

To uczeń, o którym ci mówiłem – wyjaśnił elfowi Avery. – Cadderly z Carradoonu, wielce pomysłowy młody człowiek.

Uścisk dłoni Elberetha okazał się niewiarygodnie silny jak na tak wiotką i szczupłą istotę, kiedy zaś elf gwałtownym gestem odwrócił dłoń Cadderly’ego, młody uczeń praktycznie się nie opierał.

Elbereth przyjrzał się wnętrzu jego dłoni, pocierając kciukiem podstawę palców.

To nie są dłonie wojownika – zauważył spokojnie.

Nigdy nie mówiłem, że jestem wojownikiem – odparł Cadderly, zanim Avery czy Thobicus zdążyli cokolwiek wyjaśnić. Dziekan i przełożony spojrzeli na niego z wyrzutem i tym razem nawet pobłażliwa Pertelopa nie była w stanie mu pomóc.

I znowu mijały sekundy.

Przełożony na Księgach Avery chrząknął głośno, by przełamać napięcie.

Cadderly naprawdę jest wojownikiem – wyjaśnił. – To on pokonał zarówno złego kapłana Barjina, jak i hordy jego nieumarłych popleczników. Na drodze stanęła mu nawet mumia, ale i z nią dał sobie radę!

Jego słowa bynajmniej nie napawały Cadderly’ego dumą. Wystarczyła wzmianka o martwym kapłanie, by ponownie go ujrzał, jak leży pod ścianą kaplicy w katakumbach, z wyrwaną wybuchem wielką dziurą w klatce piersiowej, i wpatruje się niewidzącymi oczami w swego zabójcę.

Ale to nie wszystko – ciągnął Avery, podchodząc, by objąć pulchnym spoconym ramieniem młodego ucznia. – Cadderly jest wojownikiem, a jego największą broń stanowi wiedza. Mamy zagadkę, książę, obawiam się, że wielce niebezpieczną. I powiadam ci, że ten oto uczeń potrafi ją rozwikłać.

Oświadczenie Avery’ego sprawiło, iż na barkach młodzieńca spoczął znacznie większy ciężar niż waga pulchnego ramienia przełożonego.

Cadderly nie był tego całkiem pewny, ale wydawało mu się, że bardziej lubił Avery’ego przed wydarzeniami związanymi z klątwą chaosu. W owych czasach przełożonemu nieraz udawało się uprzykrzyć mu życie. Pod wpływem działania klątwy Avery wyznał Cadderly’emu nieomal ojcowską miłość i obecnie przyjaźń mistrza była dla młodego ucznia jeszcze bardziej uciążliwa niż poprzednie – zdawałoby się – bezwzględne i obcesowe traktowanie.

Dość tego gadania – rzucił drżącym głosem dziekan Thobicus. Jego słowa niejednokrotnie brzmiały niczym zduszony jęk. – Wybraliśmy Cadderly’ego jako naszego przedstawiciela w tej sprawie. Podjęliśmy decyzję. Książę Elbereth będzie musiał się do niej zastosować.

Elf odwrócił się do siedzącego dziekana i dostojnie skłonił głowę.

Thobicus odpowiedział tym samym gestem.

Powiedz Cadderly’emu o rękawicach i o tym, w jaki sposób znalazły się w twym posiadaniu – polecił.

Elbereth sięgnął do kieszeni podróżnego płaszcza. Rozchylił przy tym jego poły i Cadderly mógł przez chwilę podziwiać wspaniałą zbroję księcia elfów – misterną kolczugę z połączonych złotych i srebrnych kółek – po czym wyjął rękawice, z których każda ozdobiona była haftem przedstawiającym identyczny wzór w kształcie trójzęba z butelkami, taki sam jak na szacie Barjina. Elbereth podał jedną z rękawic Cadderly’emu.

Zło rzadko dociera w głąb Shilmisty – zaczął – niemniej jednak zawsze jesteśmy czujni, zwarci i gotowi. Do naszej puszczy wdarła się drużyna niedźwieżuków. Żaden nie uszedł z życiem.

Dla Cadderly’ego nie było to żadną nowością – plotki na ten temat krążyły w bibliotece od dnia przybycia księcia. Skinął więc głową i obejrzał rękawicę.

Taki sam jak u Barjina – powiedział w końcu, wskazując na symbol wyhaftowany na materiale.

Ale co on oznacza? – spytał zniecierpliwiony Avery.

To adaptacja symbolu Talony – wyjaśnił Cadderly, wzruszając ramionami, by dać im do zrozumienia, że sam nie do końca rozumie jego sens.

Niedźwieżuki były uzbrojone w zatrute sztylety – stwierdził Elbereth. – To pasowałoby do zasad Pani Trucizn.

Słyszałeś o Talonie? – spytał Cadderly.

Srebrne oczy Elberetha rozbłysły jak blask księżyca na spienionych falach, po czym elf rzucił mu drwiące spojrzenie.

Młody człowieku, żyję już ponad trzy stulecia. Ty w chwili śmierci pozostaniesz nadal młody, pomimo iż będzie ci może dane przeżyć więcej lat niż innym przedstawicielom twej rasy.

Cadderly powstrzymał się przed ostrą ripostą, wiedząc, że niewiele by wskórał, czyniąc sobie z elfa wroga.

Nie lekceważ tego, co mogę wiedzieć ja, książę Shilmisty – ciągnął wyniośle Elbereth. – Nie jesteśmy prostym ludem, który marnuje całe lata na tańcach pod gwiazdami, w co wielu, niestety, wierzy.

Cadderly już miał odpowiedzieć w ostrych słowach, gdy Pertelopa, wywierająca nań jak zwykle kojący wpływ, stanęła tuż przed nimi. Wyjęła rękawicę z rąk młodzieńca, ponownie mrugnęła filuternie, po czym niezbyt delikatnie nastąpiła mu na stopę.

Nigdy nie pomyślelibyśmy w ten sposób o naszych przyjaciołach z Shilmisty – stwierdziła. – My z Biblioteki Naukowej często zasięgamy rady u prastarego Galladela, twojego ojca i króla.

Elbereth, najwyraźniej uspokojony i mile połechtany, skinął szarmancko głową.

Jeżeli to faktycznie sekta Talony, do jakich wniosków nas to prowadzi? – zapytał dziekan Thobicus.

Cadderly bezradnie wzruszył ramionami.

Nie wiem – odparł. – Od Czasów Kłopotów wiele się zmieniło. Nie znamy jeszcze zamiarów i metod działania rozmaitych sekt, ale wątpię, by zbieg okoliczności przywiódł Barjina do nas, a drużynę niedźwieżuków do Shilmisty, zwłaszcza że wszyscy oni nosili nie tradycyjny symbol Talony, ale nieco zmieniony jego wariant. Wygląda na to, iż mamy do czynienia z odłamem renegatów, choć należy przyznać, iż ich ataki są w pełni skoordynowane.

Pojedziesz do Shilmisty – rzekł do Cadderly’ego Elbereth.

Uczeń przez chwilę sądził, że elf zwraca się do niego z prośbą, ale kiedy ujrzał jego beznamiętną twarz i nieugięte spojrzenie, zrozumiał, iż był to rozkaz. Bezradnie przeniósł wzrok na przełożonych i dziekana, ale wszyscy oni – w tym także Pertelopa – odpowiedzieli mu potakującymi skinieniami.

Kiedy? – zwrócił się do dziekana Thobicusa, próbując ominąć hipnotyczne spojrzenie Elberetha.

Za kilka dni – odparł Thobicus. – Należy poczynić odpowiednie przygotowania.

Kilka dni to może być zbyt długo dla mojego ludu – odparł tym samym tonem Elbereth, nadal świdrując wzrokiem Cadderly’ego.

Wyruszymy tak szybko, jak to tylko możliwe. – To było najlepsze, co mógł zaproponować Thobicus. – Ponieśliśmy poważne straty, książę. W drodze jest już emisariusz zakonu Ilmatera, pragnący przeprowadzić dochodzenie w sprawie grupy kapłanów, których znaleziono martwych w jednym z ich pokoi. Będzie chciał dokonać przesłuchań świadków, w tym także Cadderly’ego.

A więc niech Cadderly zostawi mu pisemne zeznanie – odrzekł Elbereth – albo niech emisariusz zaczeka, dopóki świadek nie wróci z Shilmisty. Mnie, dziekanie, nie obchodzą umarli, lecz żywi.

Ku zdumieniu Cadderly’ego dziekan nie zaoponował. Spotkanie przerwał przełożony Avery, w bibliotece miał się bowiem owego dnia odbyć niezwykły pokaz. Wielu miało ochotę go zobaczyć, Cadderly zaś w żadnym wypadku nie chciał przegapić tego wydarzenia.

Chodź z nami, książę – zaproponował korpulentny przełożony, idąc tuż obok swego ucznia. Cadderly rzucił Avery’emu cierpkie spojrzenie. Nie był pewien, czy chce, by wyniosły elf im towarzyszył. – Jedna z przebywających u nas kapłanek, Danica Maupoissant z Westgate zamierza dokonać zaiste niezwykłego wyczynu.

Elbereth spojrzał ukradkiem na młodego ucznia – było wręcz oczywiste, że ten nie chciał przebywać dłużej w jego towarzystwie – po czym uśmiechnął się i wyraził zgodę. Cadderly, pogrążając się w coraz większej konsternacji, czuł, że Elbereth przyjął zaproszenie Avery’ego tylko po to, by zrobić mu na złość.

Weszli do ogromnej, otoczonej kolumnami sali na parterze biblioteki, której ściany zdobiły kobierce przedstawiające chwałę dwóch czołowych bóstw tego miejsca – Deneira i Oghmy. Znajdowała się tam już większość kapłanów obu zakonów, blisko setka mężczyzn i kobiet zebranych w szerokim kręgu wokół kamiennego bloku opartego na dwóch drewnianych kozłach.

Danica klęczała w bezruchu na macie kilka stóp od głazu. Miała zamknięte oczy, a ręce splecione na piersiach i skrzyżowane w nadgarstkach. Była drobną, mierzącą zaledwie pięć stóp wzrostu kobietą, a kiedy klęczała przed wielkim kamieniem, wydawała się jeszcze mniejsza. Cadderly oparł się pragnieniu podejścia do niej, uświadomiwszy sobie, iż jest pogrążona w głębokiej medytacji.

Czy to kapłanka? – spytał Elbereth z pewną dozą podniecenia w głosie.

Cadderly odwrócił głowę i zmierzył elfa spojrzeniem. Zauważył delikatne iskierki w srebrnych oczach Elberetha.

To Danica – odrzekł Avery. – Piękna, nieprawdaż?

Rzeczywiście tak było. Danica miała idealną twarz o delikatnych rysach i gęstą czuprynę truskawkowoblond włosów sięgających do ramion.

Niech to piękno nie zwiedzie cię, książę – ciągnął z dumą Avery, jakby Danica była jego własnym dzieckiem. – Danica należy do najwspanialszych wojowniczek, jakie miałem okazję widzieć. Jej dłonie są zabójczą bronią, a oddanie i dyscyplina nie mają sobie równych.

Iskierki w oczach Elberetha nie przygasły. Te lśniące plamki światła kłuły serce Cadderly’ego niczym ostra włócznia.

Przygotowanie czy nie, Cadderly postanowił podejść do Daniki. Przedarł się przez szereg widzów i ukląkł przy niej, po czym delikatnie wyciągnął rękę, by musnąć kosmyk jej drugich włosów.

Nawet nie drgnęła.

Danico – wyszeptał, ujmując jej zwodniczo miękką dłoń. Otworzyła oczy o pięknych brązowych tęczówkach, których widok za każdym razem przejmował go dreszczem.

Szeroki uśmiech dziewczyny powiedział Cadderly’emu, że się nie gniewa, choć przerwał jej medytację.

Obawiałam się, że nie przyjdziesz – wyszeptała.

Tysiąc ogrów nie byłoby w stanie mnie powstrzymać – odparł. – Nie dziś.

Cadderly obejrzał się przez ramię, spoglądając na głaz. Wydawał się taki duży i twardy, a Danica tak delikatna.

Jesteś pewna? – zapytał.

Jestem gotowa – odparła z powagą. – Wątpisz we mnie?

Cadderly cofnął się w myślach o kilka tygodni do owego koszmarnego dnia, kiedy wszedł do pokoju Daniki i znalazł ją półprzytomną na podłodze, po tym jak wielokrotnie uderzyła głową w podobny kamień. Jej rany zagoiły się dawno temu, uleczone maściami i czarami najpotężniejszych kleryków, ale Cadderly nigdy nie zapomniał, że była wówczas bliska śmierci, i pamiętał uczucie pustki, które ogarnęło go na myśl, że mógłby ją utracić.

Byłam wówczas pod wpływem klątwy – wyjaśniła Danica, z łatwością czytając w jego myślach. – Mgła nie pozwoliła mi osiągnąć właściwego poziomu koncentracji. Studiowałam pisma Wielkiego Mistrza Penpahga D’Ahna...

Wiem – zapewnił Cadderly, gładząc jej delikatną dłoń. – I wiem, że jesteś gotowa. Wybacz mi moje obawy. Nie biorą się z wątpliwości wobec ciebie, twojego oddania czy wiedzy.

Jego uśmiech był szczery, choć wyczuwało się w nim pewne napięcie. Przysunął się bliżej, jakby chciał ją pocałować, ale nagle zrezygnował i rozejrzał się wokoło.

Nie chcę zakłócić twojej koncentracji – wykrztusił.

Danica znała prawdę – wiedziała, że przypomniał sobie o zebranych wokoło widzach i to właśnie spowodowało jego zakłopotanie. Roześmiała się głośno, jak zawsze oczarowana jego niewinnością.

Czy to cię nie podnieca? – spytała z ironicznym sarkazmem, aby pocieszyć zdenerwowanego młodzieńca.

O tak – odrzekł uczeń. – Zawsze chciałem zakochać się w kimś, kto potrafi przebić głową solidny głaz. – Tym razem roześmiali się oboje.

Nagle Danica zauważyła Elberetha i w mgnieniu oka spoważniała. Książę elfów świdrował ją wzrokiem, wyglądało to tak, jakby patrzył na wskroś niej. Obciągnęła mocniej nieco rozluźnioną szatę, czując się pod wpływem tego spojrzenia jak naga, ale nie odwróciła wzroku.

To jest książę Elbereth? – zapytała drżącym głosem. Cadderly przyglądał się jej przez chwilę, po czym przeniósł wzrok na Elberetha. Co mi tam zebrani ludzie, pomyślał i pochyliwszy się, pocałował ją żarliwie, odwracając jej uwagę od elfa.

Tym razem to nie Cadderly, a Danica się zmieszała. Nie wiedział, czy było to skutkiem pocałunku, czy faktu, że została przyłapana na nieco zbyt intensywnym przyglądaniu się księciu elfów.

Wróć do swojej medytacji – poprosił Cadderly w obawie, że jeśli Danica za bardzo się rozproszy, próba się nie powiedzie. Pocałował ją ponownie, tym razem lekko, w policzek. – Wiem, że ci się uda – dodał i odszedł.

Danica zaczerpnęła kilka głębokich oddechów, aby się uspokoić i oczyścić umysł. Najpierw spojrzała na kamień, przeszkodę na drodze poznania tajemnic Penpahga D’Ahna. Czuła gniew wobec tego kamienia, wyobrażała sobie, że jest jej wrogiem. I nagle przestała o nim myśleć jak o zagrożeniu, koncentrując swoją uwagę na otaczającej ją sali, źródle zakłóceń, których należało się pozbyć.

Najpierw skupiła się na Elberecie. Ujrzała księcia, jego dziwne oczy wciąż patrzące w jej stronę i nagle elf zniknął, a w jego miejscu pojawiła się czarna plama. Następny był Avery, a zaraz potem ci, którzy stali obok niego. Danica podniosła wzrok, skupiając się na ogromnych łukowatych sklepieniach gigantycznej sali. One również rozpłynęły się w ciemności.

Phien denifi ca – wyszeptała, kiedy znikła kolejna grupa ludzi. – To tylko obrazy. – Całe pomieszczenie w błyskawicznym tempie zastępował mrok. Pozostał jedynie głaz. I Cadderly. Danica zostawiła Cadderly’ego na koniec. Stanowił jej najpotężniejsze wsparcie, był dla niej równie wielkim źródłem siły, jak wewnętrzna dyscyplina. – Phien denifi ca.

Ale koniec końców i on również zniknął.

Danica wstała i wolno podeszła do wrogiego kamienia.

Nie możesz mi się oprzeć – pomyślała. – Jestem silniejsza.

Wykonywała dłońmi płynne, powolne ruchy składające się na złożony, skomplikowany taniec i nadal psychicznie atakowała głaz, traktując go jak czującą istotę. Zapewniała samą siebie, iż przekonuje tę istotę, że nie może jej zwyciężyć. To była technika Penpahga D’Ahna, a Penpahg D’Ahn przełamał kamień.

Spojrzała poza głaz, wyobrażając sobie swoją głowę rozbijającą go i wyłaniającą się z drugiej strony. Studiowała średnicę kamienia i mentalnie zredukowała ją do grubości kartki pergaminu.

Jesteś pergaminem, a ja jestem silniejsza – poinformowała w myślach kamień.

Trwało to długie minuty. Ręce Daniki wykonywały niekończący się taniec, nogi przesuwały się po podłodze, pozostając zawsze w idealnej równowadze, i nagle z ust dziewczyny popłynął cichy, melodyjny i rytmiczny śpiew, ostatni element, który miał dopełnić harmonii ciała i ducha.

To stało się tak nagle, że tłum ledwie zdążył gwałtowniej zaczerpnąć powietrza. Danica postąpiła dwa szybkie kroki do przodu. Każdy mięsień w jej smukłym ciele zdawał się wysuwać naprzód i w dół, pchając jej czoło w stronę kamienia.

Przez dłuższą chwilę nic nie widziała ani nie słyszała. Była tylko ciemność, która stopniowo blakła, zastępowana przez kolejne obrazy.

Młoda mniszka rozejrzała się zdumiona, aż dostrzegła leżący przed sobą na podłodze głaz rozłupany na dwie, prawie równe, części.

Ktoś oplótł j ą ramieniem i wiedziała, że to Cadderly.

Jesteś teraz uczennicą Penpahga D’Ahna, dostąpiłaś najwyższego wtajemniczenia! – wyszeptał jej do ucha i usłyszała go wyraźnie, pomimo że zebrany tłum wybuchnął gwałtownymi okrzykami radości.

Danica odwróciła się i przytuliła do niego, ale nie mogła się oprzeć, by nie spojrzeć na Elberetha. Poważny książę elfów nie uśmiechał się, ale dostojnie klaskał w dłonie i wpatrywał się w Danicę z aprobatą malującą się w błyszczących srebrnych oczach.


* * *


W pokoju nad wielką salą Przełożona na Księgach Pertelopa usłyszała radosne okrzyki i domyśliła się, że Danica dopięła swego. Wcale jej to nie zdziwiło. Widziała to wydarzenie we śnie i czuła, że był to sen proroczy. Cieszyła się z sukcesu i narastającej mocy Daniki, a także z tego, że przez następnych kilka dni młoda mniszka będzie trwać u boku Cadderly’ego.

Pertelopa obawiała się o niego, tylko ona bowiem spośród wszystkich kapłanów w bibliotece zdawała sobie sprawę, co go czekało w najbliższej przyszłości.

Pertelopa wiedziała, że jest on wybrańcem.

Czy to wystarczy? – spytała półgłosem, ściskając w dłoniach Księgę Uniwersalnej Harmonii, świętą księgę Deneira. – Czy przeżyjesz, drogi Cadderly, tak jak ja przeżyłam, czy zew Deneira pochłonie cię i opróżni do cna?

Nieomal z drwiną wobec wypowiedzianych przed chwilą słów o przetrwaniu stwierdziła, że ostra jak brzytwa skóra ponownie rozorała materiał długich rękawów jej szaty. Pertelopa pokręciła głową i przycisnęła mocniej księgę do podołka.

Potencjał wiedzy i intuicji był w zasadzie nieograniczony, ale podobnie rzecz miała się z potencjałem zniszczenia.

3

Intryga


Czarodziejka Dorigen nieśmiało wyciągnęła rękę w stronę klamki w drzwiach komnaty Aballistera, swego przywódcy. Zaskoczona własnym wahaniem przed wizytą u człowieka, którego uważała za mistrza, a który dawniej był jej kochankiem, gniewnie schwyciła klamkę i weszła do środka.

Aballister siedział w wygodnym fotelu, wyglądając przez maleńkie okienko na Lśniące Równiny i nową konstrukcję Zamczyska Trójcy, której budowę na jego rozkaz właśnie rozpoczęto. Dorigen wydał się teraz mały, stary i wynędzniały – nie był już tym tryskającym życiem, potężnym czarnoksiężnikiem, który ją uwiódł i rozpalił w niej żar namiętności. Nadal emanowała z niego siła, ale ta moc tkwiła nie w ciele, a w magii, którą władał. Czarne włosy miał przylepione do czaszki, jego oczy, dawniej ciemne, wyglądały teraz jak ziejące puste jamy, zapadnięte głęboko w silnie pobrużdżonej twarzy.

Dorigen zastanawiała się, jak kiedykolwiek mogła uważać go za atrakcyjnego i jak mogła leżeć obok tego wiotkiego worka kości, który widziała przed sobą. Odegnała od siebie te myśli i upomniała się, że nauki Aballistera obdarzyły ją znamienną mocą i że choćby z tego względu to, co uczyniła, było tego warte.

Sojusznik Aballistera, nietoperzoskrzydła istota imieniem Druzil, stał na biurku za czarnoksiężnikiem, udając posążek. Przed biurkiem kulił się wyraźnie zdenerwowany ork-żołnierz, zupełnie nie zdający sobie sprawy, że stworzenie oddalone zaledwie o kilka cali od niego jest żywe.

Dorigen prawie nie patrzyła na orka, koncentrując uwagę na Druzilu, podstępnej kreaturze, której ani trochę nie ufała. Druzil towarzyszył Barjinowi, kiedy ten został pokonany w podziemiach Biblioteki Naukowej. Jedynym powodem, dla którego wszyscy w Zamczysku Trójcy nie szeptali między sobą o roli impa w upadku Barjina, było to, iż praktycznie nikt prócz Aballistera, Dorigen i trzeciego z czarnoksiężników Bogo Ratha nie wiedział w ogóle o jego istnieniu. Aballister oświadczył wprawdzie, że przedstawi Druzila zamkowemu garnizonowi, ale Dorigen przynajmniej na razie zdołała odwieść go od tego zamiaru.

Przeniosła wzrok na wychudłe oblicze czarnoksiężnika i niemal skrzywiła się ironicznie, zauważywszy jego gwałtowną i niebezpieczną arogancję. Do tej pory Aballister starannie strzegł Druzila jako swojej osobistej tajemnicy i Dorigen nie była pewna, jak ma rozumieć tak drastyczną zmianę jego decyzji.

Ów pusty człowiek, który jakimś sposobem wymienił siłę fizyczną na magiczną moc, w ciągu ostatnich kilku tygodni nabrał niewiarygodnej pewności siebie. Barjin jako przywódca zakonu kleryków Zamczyska Trójcy był jego głównym rywalem w walce o władzę nad triumwiratem. Teraz Barjina już nie było.

Druzilowi udało się mrugnąć porozumiewawczo do Dorigen. Gapowaty ork zupełnie tego nie zauważył.

Dorigen odpowiedziała grymasem, po czym zwróciła się do Aballistera.

Żądałeś, abym przyszła – rzuciła bez ogródek, przechodząc od razu do sedna.

Tak – odrzekł obojętnie czarnoksiężnik, nawet na nią nie spojrzawszy. – Aballister – wymamrotał do siebie, a potem dodał – a może Bonaduce.

Przez kilka chwil zastanawiał się nad każdym z tych słów, po czym spojrzał na Dorigen z promiennym uśmiechem.

A może Aballister Bonaduce? – zapytał. – Wolisz jedno albo drugie, czy może, kiedy już będę władał całym tym regionem, powinienem używać zarówno imienia, jak i nazwiska?

Za wcześnie jeszcze o tym rozstrzygać – upomniała go. – Nasza jedyna jak dotąd wyprawa poniosła sromotną klęskę.

Spojrzała na orka, bez wątpienia jednego z przybocznych Ragnora, po czym przeniosła wzrok na Aballistera, zdumiona, że czarnoksiężnik mógł okazać się tak zuchwały i bezczelny w obliczu zausznika swego nowego rywala.

Cierpliwości – uspokoił ją Aballister, wykonując łagodny ruch ręką. – Ragnor jest już na granicy Shilmisty. Kiedy zdecyduje się wyruszyć, elfy zostaną zmiażdżone.

Elfy to tylko niektórzy z naszych wrogów – zauważyła Dorigen, ponownie spoglądając na roztrzęsionego orka.

Aballister odczekał chwilę, najwyraźniej rozkoszując się zmieszaniem czarodziejki, po czym rozkazał orkowi odejść.

Wróć do Ragnora i przekaż mu, że ma nasze błogosławieństwo, jak również błogosławieństwo Talony – oświadczył. – Powodzenia w walce!

Ork obrócił się na pięcie i wybiegł z komnaty, zatrzaskując za sobą drzwi.

Uradowany Aballister klasnął w dłonie.

Witaj, Pani Czarodziejko – rzucił Druzil, przeciągając jak zawsze ceremonialny zwrot skierowany do kobiet parających się magią. Teraz, kiedy ork odszedł, mógł wreszcie rozłożyć szeroko błoniaste skrzydła. – A jak się dziś miewa twój nosek?

Dorigen skrzywiła się, słysząc tę uwagę. Była przystojną kobietą – może trochę ciut przy kości, jak na swój gust – o łagodnych, choć nieco pospolitych rysach i małych, acz lśniących oczach barwy czystego bursztynu. Jedynym jej mankamentem był nos, który ranił próżność czarodziejki.

Któregoś razu we wczesnym okresie praktykowania czarów Dorigen wykonała przy użyciu specjalnego zaklęcia ogromny skok. Lądowanie nie było jednak doskonałe, spadając, straciła bowiem równowagę i uderzyła twarzą w kamienną posadzkę. W efekcie złamała nos, który skrzywił się ku policzkowi. Od tamtej pory nie zdołała go właściwie nastawić.

Sam sobie witaj, impie – odparła Dorigen. Podeszła do biurka i zaczęła bębnić w blat palcami tak, by widać było wyraźnie onyksowy pierścień, który nosiła. Druzil znał moc owego pierścienia i zakrył się skrzydłami jakby w obawie, że lada moment czarodziejka może potraktować go płomiennym zaklęciem.

Nie chcę żadnych kłótni pomiędzy sojusznikami – rzekł rozbawiony tym wszystkim Aballister. – Muszę podjąć szereg ważnych decyzji, na przykład, jak mam się nazwać, kiedy już będę mógł używać stosownego tytułu.

Dorigen nie podzielała jego przesadnej pewności siebie.

Pozostają jeszcze Carradoon i Biblioteka Naukowa – rzuciła ponuro.

Odniosła wrażenie, że Aballister skrzywił się na wzmiankę o bibliotece, ale nie miała co do tego pewności, czarnoksiężnik bowiem doskonale ukrywał swoje emocje. Jego wynędzniałe oblicze zawsze wydawało się obojętne.

Lud Carradoonu podda się bez walki – skonstatował Aballister. – To przecież wieśniacy i rybacy, a nie wojownicy. Widzisz zatem, droga Dorigen, że musimy już zacząć przygotowywać się na to, co nas czeka po zakończeniu podboju. Riatavin znajduje się niedaleko, podobnie jak Westgate. Musimy sprawiać wrażenie praworządnych i sprawiedliwych władców, aby zaakceptowali nas rządzący z okolicznych królestw.

Czyżby Aballister stał się dyplomatą? – spytała Dorigen. – Mówisz o prawie i sprawiedliwości? Talona nie będzie zadowolona.

To ja spotkałem awatara bogini – upomniał ją ostro Aballister.

Dorigen nie trzeba było tego przypominać. Właśnie owo spotkanie tak bardzo zmieniło Aballistera, przeistaczając jego proste ambicje, by poznawać coraz wyższe arkana sztuki, w coś bardziej złowrogiego i pochłaniającego. Nie było bynajmniej zbiegiem okoliczności, iż Dorigen niedługo potem zerwała związek z czarnoksiężnikiem.

Barjin nie żyje, a wśród naszych kleryków panuje chaos – ciągnął Aballister. – Nie wiemy, jak wielkie straty poniesie Ragnor podczas swojej kampanii. Czy chciałabyś, abyśmy wszczęli większą wojnę z sąsiednimi królestwami natychmiast po zakończeniu naszego pierwszego podboju?

Pierwszy podbój jeszcze się nie zaczął – ośmieliła się stwierdzić Dorigen.

Aballister wydawał się bliski wybuchu, ale szybko się zmitygował.

Oczywiście – przyznał, zmieniając się w mgnieniu oka w starego, dobrego, cierpliwego Aballistera Bonaduce. – Ale Ragnor jest obecnie na skraju Shilmisty i właśnie rozpoczyna wypady w głąb puszczy elfów.

Zastanowiłeś się nad konsekwencjami jego ewentualnej kampanii? – spytała Dorigen.

Druzil na blacie biurka westchnął i pokiwał łebkiem potakująco, jakby miał nadzieję, że ktoś wyjaśni wreszcie istotne problemy coraz bardziej zadufanemu w sobie czarnoksiężnikowi.

Ragnor jest potężny – zaczęła Dorigen. – I nie żywi wielkiego szacunku dla praktyków magii.

Możemy go pokonać – odparował Aballister. Dorigen potaknęła ruchem głowy.

Być może – powiedziała – ale ile kosztowałby Zamczysko Trójcy taki konflikt? Wiem, że nie żal ci Barjina, i całkiem słusznie – dodała, zauważywszy, że Aballister skrzywił się gniewnie. – Ale porażka kapłana była dla nas wszystkich wielkim ciosem. Gdyby on i klątwa zdołali pokonać Bibliotekę Naukową, moglibyśmy wyruszyć na Carradoon, zanim jeszcze Ragnor rozpoczął kampanię w Shilmiście. Teraz nie możemy, bo kapłani z biblioteki strzegą miasta. Jeżeli Ragnor odniesie zwycięstwo nad elfami, nie ponosząc przy tym poważniejszych strat, osiągnie spory prestiż. Kto wie, może zacznie się zastanawiać, jak sąsiednie królestwa przyjęłyby króla ogrilliona.

Ta bezkompromisowa wypowiedź podziałała na Aballistera jak cios maczugą. Siedział nieruchomo na swoim fotelu, wpatrując się długo w przestrzeń.

Od dawna wie o tym zagrożeniu – rozległ się nagle w myślach Dorigen obcy głos.

Kobieta przeniosła wzrok na Druzila, który zerknął na nią znad krawędzi skrzydeł.

Ale nie chce tego zaakceptować – dodał imp – bo jest pochłonięty rozważaniem kwestii, czy powinien nazywać siebie Aballister Dobroczyńca czy Bonaduce Zdobywca.

Dorigen nie miała wątpliwości, że imp był szczery w swoich sarkastycznych stwierdzeniach, niemniej z trudem mogła uwierzyć, że chowaniec potrafi być tak bezczelny w sytuacji, gdy jego pan znajduje się tuż obok. Roztropnie nie odpowiedziała. Odwróciła wzrok od impa i spojrzała na czarnoksiężnika.

Nie ma wątpliwości, że to ty sprawujesz władzę nad Zamczyskiem Trójcy – rzuciła – ale musimy być ostrożni, bo sytuacja jest ogólnie niepewna, a twoja pozycja zagrożona. Kto wie, czy nie pojawi się nowy kleryk, by zająć miejsce Barjina i przejąć władzę nad zakonem? Kto wie, jak silny stanie się Ragnor?

A co z Boygiem Rathem? – spytał podejrzliwie Aballister, myśląc o trzecim i najmniej wprawnym czarnoksiężniku z Zamczyska Trójcy, którego zarówno Aballister, jak i Dorigen traktowali jak dziecko. Czarnoksiężnik nazywał się w rzeczywistości Bogo Rath, ale oni nawet bezpośrednio do niego zwracali się per Boygo. – A co z tobą? – dodał po chwili.

Nie powinieneś wątpić w moją lojalność – zapewniła go Dorigen. – Podczas twojej nieobecności rzeczywiście snułam plany co do władania triumwiratem, ale wiem, jakie rozwiązania są najlepsze i jestem bardziej cierpliwa, niż ci się wydaje. Jeżeli chodzi o Boyga... – urwała i uśmiechnęła się, jakby myśl, że młody adept sztuki czarnoksięskiej mógłby podjąć rywalizację ze starym wyjadaczem w rodzaju Aballistera Bonaduce była zbyt absurdalna, by w ogóle o niej myśleć. Śmiech Aballistera potwierdził, że on również w pełni podziela jej przekonanie.

A zatem klerycy i Ragnor – rzekł czarnoksiężnik. – I żaden z nich nie stanowi poważniejszego zagrożenia, jeżeli będziemy dostatecznie czujni i ostrożni.

Ragnor jest daleko stąd – rzuciła Dorigen, chcąc w ten sposób dać mu coś do zrozumienia.

Aballister przez chwilę przyglądał się czarodziejce z uwagą, jakby chciał zrozumieć, o co jej naprawdę chodzi.

Ragnor nie przyjmie cię w swoim obozie z otwartymi ramionami – stwierdził po namyśle.

Nie boję się go – odparła Dorigen i trzykrotnie klasnęła w dłonie. Drzwi do komnaty ponownie się otworzyły i stanął w nich mężczyzna mierzący blisko siedem stóp wzrostu, odziany w przednie jedwabie, pod którymi rysowała się muskularna sylwetka. Włosy miał długie, gęste, splecione w opadające na ramiona warkocze, a bladoniebieskie oczy wpatrywały się z napięciem w przestrzeń. Aballister nie rozpoznałby go, gdyby nie brązowy odcień skóry i tatuaż w kształcie polarnego robaka na czole.

Ależ to nie może być... – zaczął czarnoksiężnik.

Tiennek – potwierdziła Dorigen. – Barbarzyńca, którego wyłuskałam z cieni Wielkiego Lodowca w odległej Yaasie.

Droga Dorigen – zawołał czarnoksiężnik, a w jego głosie zabrzmiało zarówno szczere zdumienie, jak i pogarda. – Ty go ucywilizowałaś!

Tiennek warknął.

Może troszkę – odparła Dorigen. – Ale nie złamałam jego ducha. To byłoby wbrew moim zamierzeniom, a poza tym nie miałabym żadnej przyjemności z jego towarzystwa.

Słysząc te słowa, Aballister mimowolnie zgrzytnął zębami. Wizja byłej kochanki w ramionach tego osiłka ani trochę nie przypadła mu do gustu.

Imponujący – przyznał. – Obawiałbym się jednak wystawić go przeciwko Ragnorowi.

Tiennek ponownie warknął, tym razem ciszej.

Bez urazy – dodał pospiesznie Aballister. Czarnoksiężnik nie czuł się swobodnie w towarzystwie niebezpiecznego ulubieńca Dorigen. Sięgnął pod biurko i wymacał palcami różdżkę, którą rozniósłby barbarzyńcę w drobny mak, gdyby Tiennek wykonał najmniejszy ruch świadczący, iż zamierza go zaatakować.

Twój barbarzyński towarzysz jest bez wątpienia silny, to być może najsilniejszy człowiek, jakiego widziałem – ciągnął Aballister, ponownie przenosząc wzrok na Dorigen – ale wątpię, by jakikolwiek człowiek był w stanie pokonać w walce Ragnora. Ogrillion zabiłby go, a ty musiałabyś ponownie wybrać się na Wielki Lodowiec, żeby znaleźć sobie następnego.

Ja również nigdy nie widziałam, by ktokolwiek pokonał Ragnora – przyznała czarodziejka. – Może twoje przypuszczenia są słuszne, ale Tiennek z pewnością okazałby się niełatwym przeciwnikiem. W jego piersi bije serce wojownika Białego Robaka, a ja dałam mu jeszcze coś więcej. Nauczyłam go dyscypliny i umiejętnego wykorzystania tkwiących w nim sił. Ragnor miałby nie lada problem z pokonaniem go, a jeszcze większy ze mną, gdybym opowiedziała się za Tiennekiem.

Ponownie zaczęła stukać palcami w blat, aby zwrócić uwagę na swój zabójczy pierścień.

Aballister zastanawiał się przez dłuższą chwilę nad jej słowami. Czarodziejka widziała wyraźnie wątpliwości malujące się na jego pobladłej, pomarszczonej twarzy. Prawdę mówiąc, wątpiła, aby Tiennek mógł okazać się godnym rywalem Ragnora – choć tak stanowczo broniła tej tezy – jak również w to, że ona pomimo swych sporych magicznych umiejętności zdołałaby przyjść mu z pomocą, gdyby Ragnor zdecydował się rozprawić z obojgiem, lecz dotarcie do Shilmisty było po prostu zbyt ważne dla powodzenia całej kampanii, aby Dorigen mogła zaprzątać sobie głowę takimi ewentualnościami.

Ragnor może stać się zbyt silny, byśmy mogli go kontrolować – zauważyła. – Zważ tylko, że ma pod swymi rozkazami pięć tysięcy żołnierzy.

My mamy trzy tysiące – odparł Aballister – silną pozycję obronną i nas troje do pomocy!

Chcesz takiej wojny? – spytała Dorigen. – Jaki tytuł uzyskasz, pokonując Ragnora i jego żołnierzy?

Aballister posępnie pokiwał głową i oparł spiczasty podbródek na kościstej dłoni.

A zatem pojedź do niego – zdecydował w końcu. – Jedź do Shilmisty i pomóż naszemu drogiemu Ragnorowi. Skądinąd powinien mieć u swego boku czarnoksiężnika, jeśli ma nadzieję na rozprawienie się z elfami. Ja przypilnuję kleryków i przygotuję kolejny etap naszego podboju.

Dorigen nie czekała, aż Aballister zmieni zdanie. Skłoniła się i wyszła z komnaty.

Dorigen – zawołał za nią Aballister.

Zatrzymała się i przyłożyła do boku zaciśniętą pięść, jakby oczekiwała, że czarnoksiężnik ma dla niej w zanadrzu coś, co skomplikuje jej życie.

Zabierz Druzila – rzekł Aballister, kiedy się odwróciła. – Dzięki niemu będziesz mogła się ze mną od czasu do czasu porozumiewać. Chciałbym znać na bieżąco szczegóły kampanii Ragnora, no i, rzecz jasna, jej postępy.

Dorigen przypomniała sobie o podejrzeniach związanych z Druzilem, który jakoby miał przyczynić się do śmierci Barjina, i ani przez chwilę nie wątpiła, że Aballister przydzielił jej impa, aby mieć na oku zarówno Ragnora, jak i ją. Cóż jednak mogła na to poradzić? Hierarchia w Zamczysku Trójcy była ściśle określona i odłamem czarnoksiężników w triumwiracie władał Aballister.

Mądra decyzja – powiedziała.

Bardziej niż ci się wydaje – wtrącił w jej myślach Druzil. Dorigen skutecznie zdołała ukryć swoje zaskoczenie.

Aballister odwrócił się w stronę niewielkiego okienka, mamrocząc pod nosem na przemian swoje imię i nazwisko oraz rozmaite przydomki i zastanawiając się, który z nich będzie najodpowiedniejszy, kiedy w końcu zostanie królem.

W niecałą godzinę później Dorigen wyruszyła z Zamczyska Trójcy. Tiennek szedł obok niej, a nietoperzoskrzydły imp leciał wolniutko za nimi, niewidzialny dzięki jednemu ze swoich zaklęć.

Czarodziejka usiłowała ukryć pogardę, kiedy mijała żołnierzy wznoszących nowe mury zamczyska, obawiając się, że imp mógłby niezwłocznie donieść o tym swojemu panu. Dorigen nie podobała się nowa konstrukcja i podjętą przez Aballistera decyzję o jej budowie uznała za przejaw jego arogancji i głupoty. Zamczysko Trójcy przetrwało niewykryte na tym cywilizowanym bądź co bądź obszarze przez dobrych parę lat jedynie dzięki starannemu kamuflażowi, wyglądało bowiem, ni mniej, ni więcej, tylko jak naturalna skała.

Wędrowcy mijali ukrytą twierdzę na północnym zboczu Gór Śnieżnych, nie zdając sobie sprawy, że pod ich stopami rozciąga się gigantyczny kompleks kamiennych komnat i tuneli.

Niemniej jednak, tak jak w przypadku, gdy o mały włos nie ujawnił wszystkim żołnierzom tajemnicy Druzila, tak i teraz Aballister najwyraźniej czuł się niepokonany i wszechmocny.

Stwierdził, że będą im potrzebne nowe mury, w razie gdyby ostateczna bitwa miała rozegrać się u wrót zamczyska. Dorigen wolała nie zdradzać ich kryjówki, licząc, że walki nie dotrą tak daleko na północ. Poza tym w głębi duszy domyślała się również prawdziwych motywacji Aballistera. Czarnoksiężnik wybiegał myślami naprzód, poza podboje. Nie tyle spodziewał się ataku na zamek, ile raczej przypuszczał, że solidna warownia mogłaby pomóc mu w zawieraniu dyplomatycznych układów z władcami sąsiednich krain.

Podzielam twoje myśli. – Uwaga Druzila nie zaskoczyła Dorigen. Spojrzała w stronę impa, a gwałtowny trzepot skrzydeł powiedział jej, że chochlik w wielkim popłochu odleciał w bok.

Wszystko na to wskazuje – warknęła czarodziejka – bo właśnie pomyślałam, że mam ochotę strącić cię ognistą kulą na ziemię!

Po tysiąckroć przepraszam – rzekł głośno imp, lądując na ziemi przed Dorigen. Stał się widzialny i wykonał głęboki ukłon. – Wybacz, że tak się wtrąciłem, ale twoje odczucia były oczywiste. Nie popieram planów Aballistera ani sposobu jego zachowania od czasu śmierci Barjina.

Dorigen nie odpowiedziała, lecz celowo nadała swej twarzy bezlitosny wyraz.

Przekonasz się, że nie jestem twoim wrogiem – obiecał imp. Dorigen miała nadzieję, że to prawda, ale ani przez chwilę mu nie wierzyła.


* * *


Kiedy do pokoju Cadderly’ego weszli Elbereth i przełożony Avery, młody kapłan domyślił się, że nadszedł jego czas. Żaden z nich się nie uśmiechnął.

Dziś wyruszamy do Shilmisty – rzekł Elbereth.

Przyjemnej podróży – uciął Cadderly. Elbereth bynajmniej się nie rozchmurzył.

Spakuj się do drogi – rozkazał. – Nie zabieraj zbyt wielu rzeczy. Będziemy poruszać się szybko, a górskie szlaki są dosyć trudne.

Cadderly zmarszczył brwi. Już chciał coś powiedzieć, ale Avery, wyczuwając narastające pomiędzy nimi napięcie, nie dał mu dojść do słowa.

Czeka cię wielka przygoda, mój chłopcze! – Korpulentny przełożony rozpromienił się. Podszedł i położył swe ciężkie dłonie na ramionach ucznia. – Już czas, byś zobaczył kawałek świata poza murami biblioteki.

A co ty zamierzasz spakować? – spytał z niesłabnącym sarkazmem Cadderly.

Jego słowa ubodły Avery’ego bardziej, niż zamierzał.

Bardzo chciałem pojechać – odrzekł ostro Przełożony na Księgach, przecierając chustką poczerwieniałą twarz. – Prosiłem dziekana Thobicusa, aby pozwolił mi jechać z tobą.

Dziekan Thobicus odmówił? – Cadderly nie mógł uwierzyć, że łagodny dziekan był w stanie odmówić prośbie jednego z przełożonych.

Ja odmówiłem – wyjaśnił Elbereth.

Cadderly z niedowierzaniem spojrzał na niego ponad ramieniem Avery’ego.

Jestem księciem Shilmisty – upomniał go elf. – Nikt nie może wkroczyć na jej terytorium bez mojego zezwolenia.

Dlaczego miałbyś odmówić przełożonemu Avery’emu? – ośmielił się zapytać Cadderly, pomimo iż Avery, bezgłośnie, acz gwałtownie, nakłaniał go, by nie kontynuował już tego tematu.

Jak wspomniałem – odrzekł elf – będziemy iść szybko, konno nie zdołamy przebyć wszystkich górskich przełęczy i obawiam się, że przełożony nie zdołałby dotrzymać nam kroku. Nie zamierzam odwlekać mego powrotu, a nie chciałbym zostawiać wyczerpanego człowieka w głuszy na pewną śmierć.

Cadderly uznał to za dostateczne wyjaśnienie, a pełen zakłopotania wyraz twarzy Avery’ego zdawał się błagać go, by wreszcie zmienił temat.

Tylko ty i ja? – spytał Cadderly, dając elfowi do zrozumienia, że ta perspektywa bynajmniej nie przypadła mu do gustu.

Nie – odparł Avery. – Ktoś jeszcze zdecydował się z wami pojechać, na specjalne życzenie księcia Elberetha.

Przełożona Pertelopa?

Lady Maupoissant.

Danica! To wszystko było dla Cadderly’ego jak kopnięcie kopytem muła prosto w twarz. Wyprostował się z rozszerzonymi oczami, usiłując wykoncypować, kiedy książę Elbereth miał okazję zaprosić Danicę na tę podróż. Jego Danicę! A ona się zgodziła! Cadderly zastanawiał się, czy zanim jeszcze wyraziła zgodę, wiedziała, że również on wybiera się do Shilmisty.

Czemu to cię tak zaskoczyło? – zapytał Elbereth z nutą sarkazmu w melodyjnym głosie. – Czy wątpisz...

Nie wątpię w nic, co ma związek z Danica – odparł natychmiast Cadderly. Jego gniewny grymas zmienił się w wyraz zakłopotania, kiedy uświadomił sobie szereg implikacji tego stwierdzenia.

Spokojnie, chłopcze – powiedział Avery, przytrzymując go łagodnie. – Danica zgodziła się wziąć udział w tej wyprawie dopiero wtedy, gdy dowiedziała się, że ty również masz towarzyszyć księciu Elberethowi.

Skoro tak twierdzisz – dorzucił zjadliwie Elbereth, a Avery, podobnie jak wcześniej Cadderly, zmierzył elfa spojrzeniem. Obaj wiedzieli, że Elbereth pozwolił sobie na tę ostatnią uwagę, by wzbudzić w sercu młodzieńca niemiłe wątpliwości.

Wyruszamy za godzinę – oznajmił Elbereth beznamiętnie. Jego czarne włosy i srebrne oczy lśniły w promieniach porannego słońca, wpadających przez okno do pokoju Cadderly’ego. – Zabierzesz ze sobą wszystko, co zapakujesz, ale pamiętaj, abyś w czasie wędrówki nie skarżył się, że jest ci ciężko. – Wysoki, dumny elf odwrócił się i wyszedł bez słowa.

Chyba go nie lubię – przyznał Cadderly, uwalniając się z uścisku Avery’ego.

Obawia się o swoją ojczyznę – wyjaśnił przełożony.

Jest arogancki.

Jak większość elfów – rzekł Avery. – To wynika z tego, że tak długo żyją. Większość z nich uważa, że przeżyła dużo więcej od innych, a tym samym jest od nich mądrzejsza.

Ale przecież są mądrzejsi, nieprawdaż? – zapytał Cadderly i nieznacznie opuścił ramiona. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale miał świadomość, że Elbereth w ciągu swego życia widział zapewne dużo więcej niż on, Cadderly, kiedykolwiek zdoła zobaczyć, i będzie żył jeszcze długo po tym, jak ciało Cadderly’ego obróci się w proch i pył.

Niektóre, jak sądzę, rzeczywiście są mądre – stwierdził Avery. – Ale to mniejszość. Elfy stają się coraz bardziej nieufne i ksenofobiczne. Trzymają się we własnych skupiskach i na własnych terytoriach, i raczej niewiele wiedzą o tym, co się dzieje poza ich granicami. Po raz pierwszy spotkałem księcia Elberetha trzy dekady temu i przypuszczam, że przez ten czas nauczyłem się dużo więcej od niego. A on wydaje się dokładnie taki sam zarówno pod względem wyglądu, jak i zachowania. Cóż – ciągnął, kierując się w stronę drzwi – idę sobie, a ty zacznij się pakować. Elbereth powiedział, że masz godzinę, i nie spodziewałbym się, że będzie czekał choćby minutę dłużej!

Nie jestem pewien, czy chciałbym żyć setki lat – rzucił Cadderly, zanim przełożony wyszedł z pokoju – ale z drugiej strony – dodał, kiedy Avery odwrócił się ku niemu – nie jestem pewien, czy ja w ogóle zacząłem żyć.

Avery przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, zbity z tropu tą niespodziewaną uwagą. Od czasu incydentu z Barjinem dostrzegał w Cadderlym wyraźną zmianę, ale te słowa były najbardziej dramatyczną oznaką, że młodego ucznia trapi jakiś poważny problem. Avery odczekał jeszcze chwilę, a kiedy stwierdził, że Cadderly nie ma już nic do dodania, wzruszył ramionami i zamknął za sobą drzwi.

Młody kapłan usiadł na łóżku i nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w przestrzeń. Dlaczego Elbereth zaprosił Danicę, by wzięła udział w wyprawie? Dlaczego to on musiał zabić Barjina? Świat kręci się zdecydowanie zbyt szybko, a on, jak sobie uświadomił, chyba nie nadąża. Po drodze będzie miał dość czasu na rozmyślania. Teraz musi przygotować się do podróży, żeby Elbereth nie wyciągnął go z biblioteki w jednej kapocie na grzbiecie.

Włożył do plecaka ubranie na zmianę i przybory do pisania, po czym dołożył jeszcze magiczną świetlną tulejkę – wąski cylindryczny przedmiot, który po zdjęciu nasadki wysyłał promień światła, szerszy bądź węższy, w zależności od ustawienia regulowanego ruchami nadgarstka.

Kiedy skończył się pakować, założył jasnoniebieski płaszcz podróżny oraz szerokoskrzydły kapelusz z czerwoną wstążką i symbolem Deneira, przedstawiającym oko ponad świecą. Wziął do ręki laskę z główką w kształcie baraniego łba i ruszył w stronę drzwi. Nagle stanął i odwrócił się, zatrzymany donośnym głosem sumienia.

Spojrzał na swój pierzasty pierścień, jakby mógł on w jakiś sposób ulżyć mu w tym, co teraz musiał zrobić. Podstawa była okrągła i wydrążona, wewnątrz zaś mieściła się niewielka ilość usypiającej trucizny drowów, sporządzonej na zamówienie Cadderly’ego. Ostrzem niewielkiej strzałki był koci pazur, który wsunięty do wnętrza wydrążonej laski przeistaczał się w zaiste potężną broń.

Nie mógł jednak na niej polegać. Użycie dmuchawki wymagało czasu potrzebnego na przygotowanie strzałki, a poza tym Cadderly nie był pewny, czy trucizna nie zwietrzała. Trwałość mikstury drowów na powierzchni jest bardzo ograniczona i choć podjął szereg kroków, aby chronić swój cenny wywar, umieściwszy zamknięte szczelnie fiolki w mocnej skrzyni strzeżonej zaklęciem mroku, od jego wyprodukowania minęło wiele tygodni.

Młody uczeń z wahaniem podszedł ponownie do szafy i położył dłoń na drewnianej gałce. Rozejrzał się bezradnie wokoło, jakby szukał drogi wyjścia z tej pułapki.

Nie może zawieść w swoich rocznych poszukiwaniach.

Otworzył drzwi szafy, wybrał jeden spośród wielu wiszących tam pasów i zapiął go wokół talii. Z boku przy pasie znajdowała się szeroka, płytka kabura, w której tkwiła kusza wykonana według projektu mrocznych elfów. Następnie Cadderly wyjął bandolier i z zadowoleniem stwierdził, że w szlufkach tkwią tylko trzy wybuchowe strzałki. Znajdowało się tam wprawdzie jeszcze czterdzieści innych – bandolier mógł pomieścić w sumie pięćdziesiąt strzałek – ale te były w środku wydrążone i puste, bez fiolek z olejem gromów, który pierwszym trzem nadawał niezwykłą siłę rażenia.

Pomimo swych ambiwalentnych odczuć Cadderly nie mógł oprzeć się pokusie. Odpiął cienki skórzany pasek mocujący i wyjął z pochwy kuszę.

Było to prawdziwe dzieło sztuki, wykonane z idealną precyzją przez Ivana i Pikela. Owo piękno bladło jednak w porównaniu z wizją martwych oczu Barjina, bowiem to właśnie tej broni użył tamtego feralnego dnia. Strzelał do mumii, pragnąc zniszczyć powstałe z martwych monstrum, które próbowało zabić Barjina. Jeden bełt wszakże przeleciał na wylot przez wypaloną dziurę w ciele mumii i trafił w pierś leżącego bezwładnie pod ścianą Barjina. Cadderly mimowolnie przypomniał sobie dźwięk, który wydała pękająca magiczna fiolka, i huk eksplozji, ostre, donośne echo, które odtąd towarzyszyło mu bez przerwy, każdego dnia.

Belago prosił mnie, bym ci to przyniósł – dobiegł go nagle głos od strony drzwi. Odwrócił się i zdumiał, ujrzawszy w progu wysoką, kościstą sylwetkę Kierkana Rufo. Pomimo iż byli niegdyś przyjaciółmi, przez ostatnich kilka tygodni Rufo zdecydowanie go unikał.

Cadderly skrzywił się, kiedy Rufo podał mu niewielkie ceramiczne naczynie, wiedział bowiem, co znajduje się w środku. Warsztat Belaga wyleciał w powietrze podczas tragicznych zajść związanych z klątwą chaosu i alchemik sądził, że formuła oleju gromów przepadła w płomieniach. Cadderly, który bynajmniej nie przejął się tą stratą, skłamał, iż nie pamięta, gdzie natrafił na treść formuły, ale alchemik, pragnąc go nagrodzić za heroizm w walce z kapłanem zła, obiecał, że ją odtworzy. Ten sam bezradny grymas rezygnacji, który pojawił się na twarzy Cadderly’ego w momencie wyjmowania kuszy z pochwy, zagościł na jego wargach ponownie, kiedy odbierał z rąk Rufa porcelanową butelkę. Pojemnik był ciężki. Sądził, że taką ilością oleju zdoła napełnić co najmniej dwadzieścia bełtów. Zastanawiał się nad alternatywami – mógł upuścić butelkę na ziemię udając, że wymsknęła mu się z ręki – ale natychmiast porzucił tę myśl, zdając sobie sprawę z potencjalnych rozmiarów katastrofy, która by nastąpiła.

Dziwisz się, że mnie tu widzisz – rzekł monotonnym głosem Kierkan Rufo. Jego ciemne włosy przylegały ściśle do czaszki, a oczy błyszczały niczym drobniutkie punkciki lśniącej czerni.

Nie pokazywałeś się ostatnio – odparł Cadderly, unosząc nieznacznie głowę, by móc spojrzeć w twarz wyższemu od siebie kapłanowi. – Gniewasz się na mnie?

Ja... – wykrztusił Rufo, a na jego twarzy pojawił się grymas zakłopotania. Przesunął dłonią po lśniących czarnych włosach. – Klątwa wywarła na mnie silny wpływ – wyjaśnił.

Zapomnij o niej – poradził mu Cadderly, czując wobec niego pewną niewielką dozę sympatii. Kierkan zawsze smalił cholewki do Daniki, ale podczas działania klątwy młoda mniszka dała mu nieco zbyt solidnego kosza, innymi słowy, ciężko go pobiła.

Porozmawiamy dłużej, kiedy wrócę – rzekł Cadderly. – Nie mam czasu...

To ja zepchnąłem cię ze schodów – powiedział nieoczekiwanie Rufo.

Cadderly’emu słowa uwięzły w gardle, a dolna szczęka opadła w wyrazie kompletnego zaskoczenia. Podejrzewał Rufa, ale nie spodziewał się, iż tamten otwarcie się do tego przyzna.

Wielu podczas działania klątwy zachowywało się nieroztropnie – wykrztusił po dłuższej chwili milczenia.

To było jeszcze przed klątwą – przypomniał mu Rufo. Prawdę mówiąc, to właśnie ten fakt zapoczątkował cały ciąg wydarzeń, które zaowocowały obłożeniem Biblioteki Naukowej klątwą chaosu.

Dlaczego mi to mówisz? – zapytał Cadderly, a jego szare oczy zwęziły się gniewnie. – I dlaczego to zrobiłeś?

Rufo wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.

Przypuszczam, że to sprawka tego duchownego – wyszeptał. – Złapał mnie w piwnicy na wino, podczas gdy ty zainteresowałeś się sekretnymi schodami prowadzącymi do katakumb.

A więc zapomnij o tym incydencie – rzekł Cadderly, tłumiąc w sobie gniew. – I nie obwiniaj się. Barjin był potężnym przeciwnikiem władającym niepojętymi dla nas sztuczkami, czarami i urokami.

Nie potrafię o tym zapomnieć.

Dlaczego więc do mnie przyszedłeś? Mam ci wybaczyć? W porządku, wybaczam ci. Zostałeś rozgrzeszony. Twoje sumienie jest czyste. – Wyminął Rufa, zmierzając w stronę korytarza. Ten jednak chwycił go za ramię i odwrócił do siebie.

Nie mogę prosić cię o wybaczenie, dopóki sam sobie nie wybaczę – wyjaśnił, a widok jego zbolałej miny wprawił Cadderly’ego w konsternację.

Każdy z nas ma jakiś powód do przebaczenia – rzekł młodzieniec, spoglądając na trzymaną w ręku butelkę. Jego wzrok zdradzał wyraźnie, iż myśli w tej chwili o śmierci Barjina.

Chciałbym pojechać z tobą – stwierdził Rufo. Cadderly przez dłuższą chwilę nie odpowiadał – Rufo miał dziś dla niego masę niespodzianek!

Muszę odzyskać godność – wyjaśnił kościsty kapłan. – Tak jak w twoim przypadku, muszę stawić czoła zagrożeniu i doprowadzić to wszystko do końca. Dopiero wówczas będę mógł sobie wybaczyć to, co uczyniłem przed pięcioma tygodniami.

Cadderly chciał wyjść na korytarz, ale Rufo przytrzymał go stanowczo.

Obaj bracia Bouldershoulderowie odeszli – stwierdził – a druid Newander nie żyje. Możesz potrzebować pomocy.

Prosisz o pozwolenie niewłaściwą osobę – odrzekł Cadderly. – Dziekan Thobicus...

...pozostawił decyzję Przełożonemu na Księgach Avery’emu – uciął Rufo – a Avery tobie. Jeśli się zgodzisz, będę mógł pojechać. Tak powiedzieli, a książę Elbereth przystał na to rozwiązanie.

Cadderly zawahał się i zamyślił przez chwilę. Po tym, co się stało, nie był pewny, czy może zaufać Rufowi, nie mógł jednak zignorować błagalnego spojrzenia jego ciemnych oczu.

Masz niecałe pół godziny, żeby się spakować – powiedział. Mroczne oblicze Rufa pojaśniało.

Już jestem spakowany.

Nie wiedzieć czemu, Cadderly nie był tym wcale zaskoczony.

Elbereth i Danica czekali na niego przed podwójnymi ozdobnymi wrotami biblioteki. Byli tam również Avery, Pertelopa i dwa luzaki – najwyraźniej przełożeni domyślali się, że Cadderly pozwoli Rufowi, aby mu towarzyszył.

Danica uśmiechnęła się promiennie do młodzieńca, ale natychmiast sposępniała, a na jej pełnych wargach pojawił się złowrogi grymas, kiedy ujrzała podążającego za Cadderlym Kierkana Rufo. W odpowiedzi Cadderly tylko wzruszył ramionami i wsiadł na konia stojącego obok wierzchowca Daniki.

Oblicze mniszki złagodniało, kiedy zobaczyła, jak niezdarnie Rufo obchodzi się z koniem. Był taki nieporadny, a Danica należała do osób wrażliwych. Skinęła Cadderly’emu głową, ona również postanowiła zapomnieć o przeszłości i skoncentrować się na tym, co miała jej przynieść przyszłość.

Po drodze i w puszczy elfów zobaczysz wiele różnych rzeczy – stwierdziła Pertelopa, idąc obok wierzchowca młodego kapłana. Cadderly starał się nie zwracać uwagi na jej suknię, niemniej jednak długie rękawy, zwłaszcza w tak upalny letni dzień, wydawały się nie na miejscu. – Cudownych rzeczy – ciągnęła. – Wiem, że podczas krótkiego pobytu poza biblioteką nauczysz się więcej niż przez całe lata, które spędziłeś w jej murach.

Spojrzał na nią z zaciekawieniem, niepewny, jak ma rozumieć jej tajemnicze słowa.

Zobaczysz – wyjaśniła Pertelopa, usiłując stłumić chichot, aby młody uczeń nie pomyślał, że z niego drwi. – Życie to coś więcej niż przygody innych, drogi Cadderly, i dużo więcej niż czytanie książek. Ale kiedy znajdziesz wolną chwilę... – dodała, wyjmując spod fałd swej szaty księgę.

Cadderly natychmiast ją rozpoznał, bowiem podobnie jak wszyscy kapłani w jego zakonie studiował to dzieło od pierwszych dni swego pobytu w bibliotece – Księga Uniwersalnej Harmonii, święta księga Deneira.

Na szczęście? – zapytał, wciąż jeszcze zakłopotany.

Do przeczytania – odparła ostro Pertelopa.

Ale...

Jestem pewna, że znasz ją już na pamięć – przerwała Pertelopa. – Wątpię jednak, abyś naprawdę ją przeczytał.

Cadderly zastanawiał się, czy wygląda teraz równie głupio, jak się czuje. Z trudem zmusił się do zamknięcia otwartych szeroko ust.

Czytając, można słowa pojmować wielorako – powiedziała Pertelopa i wyprężyła się, by cmoknąć Cadderly’ego w policzek. – To było na szczęście – wyjaśniła, mrugnąwszy porozumiewawczo do Daniki.

Ach, jak bardzo chciałbym pojechać z wami! – zawołał nagle Przełożony na Księgach Avery. – Ech, znów móc ujrzeć Shilmistę! – Otarł chustką oczy i całą zaczerwienioną twarz.

Kto wie, czy to będzie możliwe – rzekł chłodno Elbereth, zmęczony przeciągającym się pożegnaniem. Ściągnął wodze Temmerisy, swego lśniącego siwka, a potężny rumak natychmiast ruszył z kopyta. Przy każdym jego kroku rozlegał się dźwięk tysiąca dzwoneczków. Kierkan Rufo ruszył w ślad za nim, a zaraz potem Danica.

Cadderly przeniósł wzrok z Księgi Uniwersalnej Harmonii na przełożonego i Pertelopę i uśmiechnął się.

Twoje postrzeganie świata będzie się zmieniać w miarę, jak będziesz dorastać – powiedziała półgłosem Pertelopa, tak by inni tego nie usłyszeli. – I podczas gdy słowa w księdze pozostaną takie same, twój odbiór tych słów się zmieni. Serce Deneira jest sercem poety, a serce poety dryfuje z cieniami chmur.

Cadderly trzymał oburącz grubą księgę. Jego postrzeganie świata i moralność rzeczywiście uległy zmianie. Zabił człowieka i osobiście przeżył przygodę po tysiąckroć bardziej pasjonującą niż te, o których czytał w księgach dotyczących prastarych legend.

Przeczytaj ją – powiedziała doń z powagą Pertelopa, po czym zawróciła w stronę biblioteki. Ujęła Avery’ego za rękę i niemal siłą zmusiła go, by podążył za nią.

Wierzchowiec Cadderly’ego zrobił pierwszy krok i młody kapłan wyruszył w drogę.


4

Niezdecydowanie


Felkin rozejrzał się, spoglądając na swoich ośmiu kompanów. Pomimo iż nie był sam, czuł się przeraźliwie niepewnie. Na rozkaz Ragnora – brutalnego, bezlitosnego ogrilliona – musieli zapuścić się w głąb Shilmisty i spenetrować spory jej odcinek. Felkin nie kwestionował rozkazów, nie odważył się na to wobec swoich krewniaków goblinów, uznawszy, że wszelkie niebezpieczeństwa, które czyhają na nich w puszczy, nie mogą się równać z pewną śmiercią, jaką oznaczałby dla nich gniew Ragnora.

Teraz Felkin nie był tego taki pewny. Niczego nie widzieli ani nie słyszeli, a mimo to drużyna dziewięciu goblinów zwiadowców czuła, że nie jest w lesie sama.

Minęli piaszczystą grań i weszli w gąszcz paproci rosnących w cieniu rozłożystych wiązów.

Co to było? – skrzeknął jeden z nich, przykucając w pozycji defensywnej i usiłując podążyć wzrokiem za niewyraźną postacią przemykającą błyskawicznie w ciemnościach. Cała grupka zaczęła rozglądać się nerwowo. Czuli się odsłonięci i zgoła bezbronni.

Cisza! – rozkazał ostro Felkin, obawiając się bardziej hałasu niż potencjalnych szpiegów.

Co to by... – spróbował ponownie zapytać goblin, ale słowa ugrzęzły mu w gardle wraz z bezlitosnym grotem strzały.

Ośmiu pozostałych zwiadowców zaczęło szukać sobie kryjówek, wślizgując się pod liście paproci i czołgając w kierunku wiązów. Felkin usłyszał trzask przypominający odgłos pękającej gałązki. Znajdujący się tuż obok niego towarzysz, kopiąc i chwytając łapczywie powietrze, wyprysnął w górę, gdy pętla z pędu winorośli zadzierzgnęła mu się wokół szyi.

Dla dwóch pozostałych tego było już za wiele. Poderwali się z ziemi i pędem pognali ku drzewom. Żaden nie przebył więcej niż kilka kroków, nim powaliły ich kolejne strzały.

Gdzie oni są? – zawołał Felkin do kompanów.

Po lewej! – zawołał jeden z goblinów.

Po prawej! – wrzasnął drugi.

Posypały się kolejne strzały – pierzaste drzewce przecinały liście paproci i wbijały się w pnie drzew. Nagle wszystko ucichło. Goblin wiszący w powietrzu przestał się szamotać i wolno począł obracać się w kółko pod wpływem podmuchów wiatru.

Felkin podkradł się do jednego z kompanów, który nadal leżał wśród paproci.

Zostało nas pięciu – wyszeptał. Kiedy tamten nie odpowiedział, brutalnie odwrócił go ku sobie.

Z jednego oka goblina wystawało drzewce zielonej strzały. Drugie, niewidzące, wpatrywało się w przestrzeń.

Felkin upuścił trupa na ziemię i odczołgał się wolno w bok, a hałas, jaki temu towarzyszył, sprawił, że w jego stronę pomknęło kilka strzał. Gdzieś z boku kolejny goblin rzucił się do ucieczki, która została w brutalny sposób przerwana wymierzoną celnie strzałą.

Nie pozostało was więcej niż czterech – powiedział melodyjny głos w języku goblinów, ale z charakterystycznym akcentem kobiety elfa. – Może nawet trzech. Wyjdziecie i spróbujecie stanąć ze mną do uczciwej walki?

Ze mną? – zawtórował cicho wyraźnie skonfundowany Felkin. – Tylko jeden elf i do tego kobieta?

Czyżby cała jego drużyna została wybita przez pojedynczego elfa? Goblin dziarsko wychylił głowę spomiędzy paproci i ujrzał wojowniczkę elfów stojącą z mieczem w dłoni obok potężnego wiązu. Łuk oparła o pień drzewa, aby móc szybko po niego sięgnąć.

Felkin spojrzał na swoją prymitywną włócznię, zastanawiając się, czy ma szansę trafić przeciwniczkę. Jeden z jego kompanów wpadł najwidoczniej na ten sam pomysł, bowiem nagle samotny goblin wypadł spomiędzy zarośli, ciskając przed siebie ogromną włócznię.

Wojowniczka spodziewała się ataku. Upadła na kolana i włócznia przeleciała wysoko nad jej głową. Szybciej niż Felkin był w stanie zauważyć, sięgnęła po łuk i wypuściła w powietrze dwie strzały. Nieroztropny goblin nie zdążył nawet wyjść z zarośli. Pierwsza strzała ugrzęzła w jego piersi, a druga przeszyła na wylot gardło.

Felkin ponownie spojrzał na swoją włócznię, ciesząc się, że ktoś inny uświadomił mu głupotę jego planu. Jak wynikało z jego obliczeń, prócz niego został przy życiu tylko jeden goblin, mimo to nadał było dwóch na jednego, gdyby tylko udało im się zbliżyć do wojowniczki.

Felkin! – usłyszał nagle wołanie i rozpoznał głos Rake’a, wybornego wojownika. – Ilu nas zostało?

Dwóch! – odparł, po czym zawołał do kobiety elfów: – Jest nas dwóch. Odłożysz ten swój paskudny łuk i pozwolisz, byśmy zmierzyli się z tobą w uczciwej walce?

Wojowniczka oparła łuk o drzewo i dobyła miecza.

Wyjdźcie więc – powiedziała. – Dzień zbliża się ku końcowi, a na mnie czeka kolacja!

Jesteś gotów, Rake? – zawołał Felkin.

Gotów! – odparł głośno drugi goblin.

Felkin oblizał spękane wargi i przyjął dogodną pozycję. Niech Rake zajmie się elfem, a on wykorzysta tę szansę, by uciec w głąb lasu.

Gotów? – zawołał raz jeszcze. – Gotów! – zapewnił go Rake.

Naprzód! – ryknął Felkin i usłyszał głośny szelest, gdy Rake, znajdujący się na prawo od niego, wyprysnął z gąszczu paproci. Felkin również rzucił się do biegu, ale skręcił w lewo, oddalając się od wojowniczki. W pewnej chwili zerknął za siebie, uznawszy, że wykonał całkiem sprytne posunięcie, i stwierdził, że Rake również zrejterował, tyle tylko, że gnał co sił w nogach w prawo.

Kobieta z uśmiechem rozbawienia na ustach sięgnęła po łuk.

Felkin pochylił głowę i umknął w mrok lasu. Biegł tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to jego chude goblinie nogi.

Nagle rozległ się świst cięciwy, a zaraz potem potok siarczystych przekleństw Rake’a. Felkin poczuł przypływ nadziei, wiedząc, że wojowniczka udała się w pościg za jego kompanem. Rozległ się krzyk agonii i Felkin zrozumiał, że został sam. Biegł dalej, nie ośmielając się zwolnić. Dopiero w kilka minut później usłyszał za plecami szelest zarośli.

Nie zabijaj mnie! Nie zabijaj mnie! – krzyknął żałośnie zdyszanym głosem. Przerażony, raz jeszcze obejrzał się za siebie i gdy ponownie się odwrócił, ujrzał tuż przed sobą pień rozłożystego dębu.

Uderzył weń z całej siły i osunął się miękko na ziemię w wyłożone liśćmi zagłębienie pomiędzy ogromnymi korzeniami u podnóża drzewa. Nie słyszał szelestu mijających go kroków, gdy wojowniczka elfów przebiegła zaledwie kilka stóp od niego.

Nie słyszał nic.


* * *


Kontaktujesz się z Aballisterem? – zapytała Dorigen, widząc, że imp pogrążył się w kontemplacji.

Druzil roześmiał się.

Po co? – zapytał niewinnie. – Nie mam mu nic do przekazania.

Czarodziejka zamknęła oczy i wymówiła cicho śpiewną inkantację, rzucając prosty czar, który pozwolił jej potwierdzić prawdomówność słów Druzila. Kiedy ponownie spojrzała na impa, sprawiała wrażenie zadowolonej.

To dobrze – mruknęła. – Nie jesteś jego przyjacielem w ogólnie przyjętym tego słowa znaczeniu, prawda, drogi Druzilu?

Imp ponownie wybuchnął chrapliwym śmiechem.

Nie wygląda na to, żebyś był bardzo do niego przywiązany – wyjaśniła Dorigen. – Nie traktujesz go jak swego pana.

Mylisz się, Pani Czarodziejko – odrzekł Druzil, zastanawiając się, czy to Aballister zaaranżował ów mały sprawdzian wierności. – Jestem lojalny wobec niego, pana, który zawezwał mnie z pełnej cierpień Otchłani.

Na Dorigen najwyraźniej nie wywarło to większego wrażenia, więc nie kontynuował tematu. Plotki głosiły, że dopomógł w zabiciu Barjina. W rzeczywistości imp zastanawiał się nad porzuceniem Aballistera na rzecz pomysłowego, bezwzględnego kleryka. Zapobiegło temu obrócenie się wniwecz wszystkich śmiałych planów Barjina. Plotki działały jednak na korzyść Druzila. Sprawiły, że tacy parweniusze, jak Dorigen, traktowali go z szacunkiem, Aballisterowi zaś nie pozwoliły na ustalenie, co naprawdę zaszło w katakumbach Biblioteki Naukowej.

Działamy na rzecz wspólnej sprawy – powiedziała Dorigen. – Sprawy, którą zleciła nam Talona. Nie ma wątpliwości, iż cały ten obszar znajdzie się pod panowaniem Zamczyska Trójcy i ci, którzy opowiedzą się po naszej stronie, zostaną sowicie wynagrodzeni. Tych jednak, którzy zdecydowali się stanąć przeciwko nam, czeka okrutny los!

Grozisz mi?

Proste pytanie impa niemal zbiło czarodziejkę z tropu. Potrzebowała chwili, aby zebrać myśli, po czym odparła:

Skoro tak uważasz. A powinnam? – Druzil jeszcze nigdy nie widział jej równie niepewnej i zakłopotanej.

Jestem lojalny wobec mego pana – powtórzył z powagą. – A teraz również wobec ciebie, gdyż pan mój rozkazał, bym ci towarzyszył w podróży.

Dorigen nieco się rozluźniła.

A więc ruszajmy w drogę – powiedziała. – Słońce wschodzi, a od Shilmisty wciąż dzieli nas kilka dni drogi. Nie podoba mi się, że Ragnor prowadzi działania wojenne bez naszej kontroli.

Zawołała Tienneka, który nabierał wody w pobliskim strumieniu, nakazując mu, by przyniósł jej laskę.

Druzil w pełni się z nią zgadzał. Uniósł się leniwie i wylądował na ramieniu czarodziejki. Następnie owinął się błoniastymi skrzydłami, by osłonić się przed słońcem. Lubił to, co robił. Pozycja, którą uzyskał, przypadła mu do gustu.

Podróżując z Panią Czarodziejką będzie mógł obserwować postępy podboju, a co ważniejsze, w Shilmiście znajdzie się poza zasięgiem Aballistera.

Druzil wiedział, że Cadderly, młody kapłan, który pokonał Barjina, jest porzuconym synem Aballistera, a ten z kolei wiedział, iż imp o tym wie. Pajęczyna intrygi zdawała się zacieśniać wokół Aballistera, a imp nie chciał, by jej sploty zacisnęły się na jego szyi niczym konopny powróz.


* * *


Jeden z nich uciekł – doniosła Shayleigh Tintagelowi po powrocie do nowego obozu elfów – ale ośmiu innych nie żyje.

Czarodziej pokiwał głową. Przez cały dzień składano mu podobne raporty. Wróg po rzezi w Dells wycofywał się i obecnie wysyłał jedynie małe grupki – głównie goblinów – w głąb ostępów Shilmisty.

Może to dobrze, że ten jeden uciekł – rzekł mag, a kąciki jego niebieskich oczu uniosły się w uśmiechu. – Niech wróci do swoich plugawych braci i powie im, że w kniei Shilmisty czeka na nich jedynie śmierć!

Shayleigh również się uśmiechnęła, lecz w jej fiołkowych oczach malowała się troska. Drużyny zwiadowcze wroga zostały wycięte w pień, ale fakt, że ich przywódca najwyraźniej godził się ze stratami, jedynie wzmacniał przekonanie Shayleigh, że u północnych rubieży Shilmisty faktycznie zostały zgromadzone ogromne oddziały.

Chodź – rzekł Tintagel. – Spotkajmy się z królem. Zobaczymy, jaki plan opracował.

Odnaleźli Galladela, spacerującego nerwowo po polanie za gęstwą strzelistych sosen. Król elfów skinął, by do niego podeszli, po czym dotknął smukłą dłonią kruczoczarnych, wciąż jeszcze lśniących i gęstych włosów.

Odsunął rękę, kiedy zobaczył, że drży, a potem ją opuścił. Spojrzał na Shayleigh i Tintagela, by upewnić się, że tego nie zauważyli.

Rzeź trwa – oznajmił Tintagel, usiłując uspokoić zdenerwowanego króla.

Jak długo? – odparował Galladel. – Raporty, spostrzeżenia, doniesienia o ogromnej liczbie potwornych najeźdźców napływają przez cały czas! Najeźdźcy w naszej wspaniałej puszczy!

Odeprzemy ich – oznajmiła Shayleigh.

Galladel doceniał pewność siebie młodej wojowniczki, ale w obliczu tak wielkiej siły wroga owa cecha wydawała się zaiste mało znacząca.

Jak długo? – powtórzył nieco łagodniej. – Od północnej rubieży zalewa nas czarna fala. Napastnik jest sprytny.

Wysyła swoich zwiadowców na rzeź – skontrował Tintagel.

Gra na zwłokę – odrzekł na to król elfów. – Poświęca najsłabsze jednostki, aby dać nam zajęcie. Do diaska, mam dość tej okropnej gry na czas!

Już niedługo coś się wydarzy – powiedziała Shayleigh. – Czuję napięcie. Nasz wróg ujawni się w całej swej okazałości.

Galladel spojrzał na nią z zaciekawieniem. Wiedział, że nie należy lekceważyć intuicji kobiety elfa.

Bądź co bądź, to właśnie Shayleigh wpadła na pomysł i przeprowadziła zasadzkę w Dells, odczytawszy wręcz idealnie zamiary wrogiej szpicy.

Nie ulegało wątpliwości, że król cieszył się, mając ją w swych szeregach, zwłaszcza że Elbereth, jego syn i najbliższy doradca na wschodzie, udał się do Biblioteki Naukowej, aby zasięgnąć rady u tamtejszych kapłanów. Galladel zabronił Elberethowi jechać, ale jego popędliwy i uparty syn ostatnimi czasy lekceważył wszelkie rozkazy.

Wkrótce – powtórzyła Shayleigh, widząc, że Galladel jest pod wpływem ogromnego napięcia i z trudem daje sobie z tym radę.

Już wyruszyli – dał się słyszeć gdzieś z boku świergotliwy głos. Oboje, Galladel i Shayleigh odwrócili się i zmierzyli wzrokiem pień wielkiego dębu. Usłyszeli dźwięczny śmiech. Shayleigh myśląc tylko o tym, by obronić króla, dobyła miecza i śmiało postąpiła krok naprzód.

Tintagel stanął z boku, wyjął z kieszeni artefakt potrzebny do rzucenia zaklęcia i przygotował się do ewentualnego ataku.

Nie mówcie, że nie słyszeliście ostrzeżeń drzew! – rozległ się głos, po czym z tyłu za drzewem coś się poruszyło. Istota przypominająca chochlika o skórze barwy kory i włosach zielonych jak ciemne liście dębu wyjrzała zza grubego konara.

Shayleigh wsunęła miecz do pochwy.

Nie słyszeliśmy nic prócz jęku umierających intruzów – rzuciła chłodno.

Kto to taki? – zapytał Galladel.

Driada – odparła Shayleigh. – Wydaje mi się, że nazywa się Hammadeen.

Och, pamiętasz mnie! – zaświergotała Hammadeen i klasnęła w dłonie. – Ale przecież jeszcze przed chwilą powiedziałaś, że to czujesz!

Nagła zmiana tematu zaskoczyła wojowniczkę. – Co czuję? – spytała.

Podniecenie w powietrzu! – zawołała Hammadeen. – To mowa drzew, to właśnie ją słyszysz. One się boją i nic w tym dziwnego.

Co to za bzdury? – warknął Galladel, podchodząc do Shayleigh.

Żadne bzdury – odparła Hammadeen, nagle zmartwiona. – Maszerują ku nam wielkie oddziały, zbyt liczne, by drzewa mogły je zliczyć. I mają ogień i topory. Och, elfy muszą je powstrzymać. Wy musicie tego dokonać.

Shayleigh i Galladel wymienili pełne zakłopotania spojrzenia.

Posłuchajcie! – zawołała driada. – Musicie słuchać.

Słuchamy! – ryknął sfrustrowany Galladel.

Ale słuchajcie drzew... – wyjaśniła Hammadeen. Jej głos cichł, a ciało zdawało się wtapiać w pień dębu.

Shayleigh podbiegła, aby ją schwytać lub podążyć jej śladem, lecz wyciągnięte dłonie wojowniczki natrafiły jedynie na szorstką korę pnia rozłożystego dębu.

Driady – rzuciła bynajmniej nie przychylnym tonem.

Słuchajcie drzew – burknął Galladel. Kopnął ziemię u podnóża drzewa i odwrócił się na pięcie.

Shayleigh była zdumiona ogromem pogardy króla. Powiadano, że drzewa Shilmisty często rozmawiały z leśnymi elfami, a niegdyś nawet wydostały się z ziemi i wyruszyły do walki u boku Dellanila Quil’quiena – bohatera i króla elfów z zamierzchłej przeszłości. Dla młodej Shayleigh były to jedynie legendy, ale z całą pewnością sędziwy Galladel – bezpośredni potomek Dellanila – musiał żyć w tamtych czasach.

A więc wiemy już, że nasz wróg jest znów w drodze – zauważyła Shayleigh – i że oddziały są bardzo liczne. Wiemy, skąd nadciągną. Przygotuję kolejną niespodziankę...

Wiemy tylko to, co powiedziała nam driada! – krzyknął Galladel. – Zaryzykowałabyś całą naszą obronę, opierając się na słowach driady, istoty z natury dwulicowej, której bronią są uroki i kłamstwa?

Gwałtowny atak wściekłości Galladela ponownie zbił wojowniczkę z tropu. Driady z całą pewnością nie były wrogami elfów i mogły okazać się nader wartościowymi sojusznikami.

Galladel odetchnął głęboko i wyraźnie się uspokoił, jakby również on zdał sobie sprawę z niesłuszności swego gniewu.

Wiemy tylko to, co powiedziała nam Hammadeen – zauważyła nieśmiało Shayleigh – ale nie wątpię, że nasz wróg jest już w drodze. Między tym miejscem a północnymi rubieżami jest wiele punktów dogodnych do obrony. Rozsądne byłoby wszczęcie działań przygotowawczych, nawet bez ostrzeżenia ze strony driady.

Nie – rzekł stanowczo Galladel. – Nie będziemy więcej wychodzić na spotkanie naszym wrogom. Tym razem nie udałoby się nam wziąć ich z zaskoczenia, a rezultaty mogłyby okazać się katastrofalne. Nasze największe siły znajdują się w centralnej części puszczy – ciągnął – i tam będziemy mogli łatwiej wymknąć się tym potężnym oddziałom, naturalnie jeśli one rzeczywiście podążają w naszą stronę.

Shayleigh była wściekła i zdecydowana.

Jeśli zaczniemy uciekać, oni zniszczą całe mile puszczy – warknęła. – Shilmista jest naszym domem, od najdalej na północ do najdalej na południe wysuniętego drzewa!

Niedaleko stąd znajduje się Daoine Dun. – Tintagel znalazł kompromisowe rozwiązanie. – Tamtejsze jaskinie posłużą nam za schronienie, no i ukształtowanie terenu powinno zadziałać na naszą korzyść.

Shayleigh zamyśliła się przez chwilę, rozważając tę propozycję. Chciała ponownie przejść do ofensywy, ale wiedziała, że Galladela nic nie będzie w stanie przekonać. Daoine Dun – Wzgórze Gwiazd – wydawało się rozsądnym kompromisem. Skinęła głową w stronę Galladela.

Król elfów nie wydawał się przekonany.

Nieco dalej na południe są lepsze miejsca – powiedział.

Shayleigh i Tintagel wymienili przerażone spojrzenia. Oboje żałowali, że Elbereth wyjechał, bowiem książę przejawiał zbliżony do nich sposób rozumowania i nie ukrywał, iż zależy mu na uratowaniu tego, co pozostało jeszcze z dawnej świetności Shilmisty. Być może Galladel żyje już zbyt długo. Ciężar stuleci sprawowania rządów staje się z czasem zbyt trudny do udźwignięcia.

Naszych wrogów są tysiące. Donoszą o tym wszystkie raporty... – urwał Galladel, najwyraźniej wyczuwając ich cichą dezaprobatę wobec swoich decyzji i samego siebie. – Nas jest zaledwie stu czterdziestu i łudzimy się nadzieją, że wyłącznie dzięki odwadze uda się nam powstrzymać ten najazd. Nie mylcie odwagi z głupotą, powiadam, a nadal jestem waszym królem! – To rzekłszy, uciął wszelką dyskusję.

Nagle od strony obozu za kępą sosen dały się słyszeć głośne okrzyki.

Ogień! – ktoś krzyczał.

Jeden z elfów podbiegł ku nim, by złożyć meldunek królowi.

Ogień! – zawołał. – Nasz wróg pali las. Na północy! Na północy! – Elf odwrócił się na pięcie i w chwilę później znikł za drzewami.

Galladel odwrócił się od Shayleigh i Tintagela. Wodząc nerwowo dłonią po kruczoczarnych włosach, mamrotał pod nosem siarczyste przekleństwa skierowane pod adresem Elberetha. Nie mógł mu darować, że zdecydował się wyjechać.

Daoine Dun? – spytał nieśmiało Tintagel z nadzieją w głosie.

Galladel z rezygnacją machnął ręką w jego stronę.

Jak chcesz – rzucił półgłosem. – Jak sobie chcesz.


* * *


Kiedy Felkin ponownie otworzył oczy, musiał je natychmiast zmrużyć, bo poraziły go jasne promienie porannego słońca. W lesie panowała śmiertelna cisza i minęło sporo czasu, zanim goblin zdołał zebrać się na odwagę i wyczołgać spod sterty liści pod drzewem. Początkowo zastanawiał się, czy nie sprawdzić, co stało się z jego kompanami, ale odegnał od siebie tę myśl i co sił w nogach pognał do obozu Ragnora na północnych rubieżach puszczy.

Poczuł znaczną ulgę, kiedy już w chwilę później usłyszał łoskot toporów. Niebo przed nim pojaśniało, listowie przerzedziło się i kiedy wypadł spomiędzy drzew, natychmiast otoczyła go drużyna elitarnej gwardii Ragnora, złożona z ośmiu wielkich, włochatych niedźwieżuków.

Spojrzeli na nieszczęsnego dygoczącego Felkina z wysokości swych siedmiu stóp, a ich żółte ślepia błysnęły złowrogo.

Kim jesteś? – spytała ostro jedna z kreatur, dźgając goblina trójzębem w bark.

Felkin zmartwiał się ze strachu i bólu, lękając się niedźwieżuków prawie tak samo, jak elfów w leśnym gąszczu.

Felkin – wychrypiał, chyląc z pokorą głowę. – Zwiadowca. Niedźwieżuki wymamrotały coś w swoim gardłowym języku, po czym jeden z nich nieco mocniej dźgnął Felkina trójzębem.

Gdzie inni?

Zagryzł wargę, by nie krzyknąć z bólu – okazywanie słabości skłoniłoby okrutne monstra do wypróbowania na nim jeszcze bardziej sadystycznych tortur.

W lesie – wyszeptał.

Nie żyją?

Felkin posłusznie skinął głową i nagle odniósł wrażenie, że leci – to jeden z niedźwieżuków schwycił go za rzadką czuprynę i podniósł do góry. Chude ręce goblina zamachały w powietrzu, kiedy usiłował chwycić się muskularnego, grubego ramienia niedźwieżuka. Niemniej jednak bezlitosna istota nie pozwoliła na to i trzymając go za włosy, doniosła goblina do obozowiska. Felkin przygryzał wargę i najlepiej, jak tylko mógł, próbował powstrzymać cisnące mu się do oczu czarne łzy.

Stwierdził, że jego prześladowca kieruje się do ogromnego namiotu ze skóry. Namiot Ragnora! Świat nagle zawirował mu przed oczami. Wiedział, że traci przytomność i miał nadzieję, że już nigdy się nie obudzi.

Ocknął się jednak, a gdy to nastąpiło, pożałował, że nie został w lesie i nie zaryzykował pojedynku z elfem.

W pierwszej chwili Ragnor wydawał się spokojny – siedział pod ścianą namiotu za wielkim dębowym biurkiem. Nagle wstał, a Felkin jęknął przeciągle i zaczął odczołgiwać się w tył. Dźgnięcie ostrzami trójzęba sprawiło, że w jednej chwili znieruchomiał.

Ragnor dorównywał wzrostem niedźwieżukom, ale był od nich dwukrotnie szerszy. Miał rysy orka, świński pysk, a z jego dolnej szczęki wystawał ponad górną wargę pojedynczy spiczasty kieł. Jego oczy były duże i przekrwione, czoło wysokie, zawsze zmarszczone w posępnym wyrazie. Z rysów twarzy był podobny do orka, reszta ciała przypominała jego przodków – ogry o potężnych, grubych kończynach, węźlastych mięśniach i baryłkowatym torsie, który mógł wytrzymać nawet impet uderzenia rumaka bojowego. Z takiego starcia wierzchowiec wyszedłby, niestety, ze skręconym karkiem.

Ogrillion stanął przed Felkinem, sięgnął ręką i łatwo – zbyt łatwo – podniósł go na nogi.

Inni nie żyją? – spytał gardłowym, władczym głosem.

Elfy! – zawołał Felkin. – Elfy ich zabiły! – Ilu?

Mnóstwo! – odrzekł Felkin, ale ogrillion wydawał się nieporuszony. Wsunął kciuk pod brodę goblina i podnosząc go coraz wyżej, zmusił nieszczęsnego zwiadowcę do wspięcia się na palce. Ohydna twarz orka dysząca smrodliwym oddechem znalazła się o cal przed twarzą goblina i Felkin pomyślał, że lada moment znowu zemdleje. Nie mógł sobie jednak na to pozwolić – wiedział, że gdyby się tak stało, Ragnor kazałby go żywcem obedrzeć ze skóry.

Ilu? – powtórzył wolno i wyraźnie Ragnor.

Jeden – pisnął Felkin, zastanawiając się, czy powinien dodać, iż była to kobieta. Nie zrobił tego jednak. Ragnor puścił go na ziemię.

Cały patrol wybity przez jednego elfa! – ryknął do niedźwieżuków. Włochate monstra popatrzyły po sobie, ale nie było widać, aby się tym przejęły.

Wysyłasz orków i gobliny – zauważył jeden z nich.

Najpierw wysłałem niedźwieżuki – upomniał ich Ragnor. – Ilu waszych wróciło?

Zakłopotane niedźwieżuki wybąkały w swoim języku kilka przepraszających słów.

Może wysłać większą drużynę zwiadowców? – zaproponował w chwilę później jeden z nich.

Ragnor zamyślił się przez chwilę, po czym pokręcił olbrzymią głową.

To się nie uda. Nie w lesie i nie w przypadku elfów. Musimy zmienić taktykę. Mamy przewagę liczebną i siłową, ale to wszystko, jeżeli chodzi o ten przeklęty las.

One doskonale znają teren – przyznał niedźwieżuk.

I nie wątpię, iż mają wielu szpiegów – dodał Ragnor. – Nie ufam nawet drzewom!

Co więc zrobimy?

Będziemy szli dalej! – warknął sfrustrowany ogrillion. Schwycił z całej siły Felkina za gardło i gwałtownym szarpnięciem podniósł go w górę. – Elfy znają swój las, a więc zniszczymy go! – ryknął. – Zmusimy je do wyjścia na otwarty teren, a potem je zmiażdżymy!

Podniecony własnymi słowami energicznie potrząsnął ręką. Dał się słyszeć głośny trzask i Felkin targnął konwulsyjnie całym ciałem, po czym znieruchomiał.

Niedźwieżuki spojrzały na niego ze zdumieniem. Jeden z nich zachichotał, ale natychmiast zdołał się opanować. Za późno. Inne niedźwieżuki ryknęły śmiechem, a ich radość wzrosła dziesięciokrotnie, kiedy przyłączył się do nich Ragnor, potrząsając ciałem goblina, aby się upewnić, że zwiadowca rzeczywiście nie żyje.


5

Pierwszy kontakt


Cadderly siedział w przyćmionym blasku dogasającego ogniska, przed nim na ziemi leżał rządek małych fiolek, a nieco dalej rządek pustych bełtów do kuszy. Jedną po drugiej ujmował fiolki i delikatnie wlewał do nich po kilka kropel płynu z butelki przyniesionej przez Rufa.

Co on robi? – Elbereth, stojący w blasku ogniska, zwrócił się do Kierkana Rufo.

Bełty do swojej kuszy – wyjaśnił kapłan. Jego oblicze w migocących cieniach wydawało się jeszcze bardziej kanciaste, prawie nieludzkie.

Elbereth przyjrzał się uważnie szczególnej broni leżącej na ziemi obok Cadderly’ego. Wyraz jego twarzy nie był pochlebny.

To broń drowów – rzucił na tyle głośno, by Cadderly zdołał go usłyszeć. Młodzieniec domyślił się, że książę poddaje go ocenie. – Zadajesz się z mrocznymi elfami? – spytał obcesowo.

Nigdy żadnego nie spotkałem – odrzekł z prostotą Cadderly, a w myślach dodał, że jeśli arogancja Elberetha zalicza się do najlepszych cech nacji elfów, to z całą pewnością nie ma ochoty spotkać się z którymś z powszechnie uważanych za złe drowów.

No to skąd masz tę kuszę? – naciskał Elbereth, jakby tylko szukał powodu, by wdać się z Cadderlym w kłótnię. – I dlaczego zdecydowałeś się na broń tak złej rasy?

Cadderly podniósł kuszę. W głębi duszy był zadowolony, że z jej powodu zdołał choć trochę zasmucić Elberetha. Zrozumiał teraz, że książę sprowokował go jedynie z czystej frustracji i ogólnie rzecz biorąc, sympatyzował z obawami elfa o jego rodzinną Shilmistę. Mimo to miał własne problemy i nie był w nastroju, by wysłuchiwać niekończących się impertynencji elfa.

Zrobiły ją krasnoludy – poprawił.

Takie samo tałatajstwo – uciął elf bez wahania.

Szare oczy Cadderly’ego nie były tak przenikliwe, jak srebrne Elberetha, ale ich spojrzenie wydawało się równie piorunujące. W walce bronią Elbereth mógł go naturalnie poszatkować na plasterki, ale gdyby książę elfów spróbował powiedzieć choćby jeszcze jedno złe słowo pod adresem Ivana i Pikela, Cadderly rzuciłby się na niego z gołymi pięściami. Był niezłym zapaśnikiem, dorastał wśród kleryków Oghmy, których podstawowym rytuałem była między innymi walka wręcz.

Elbereth dorównywał Cadderly’emu wzrostem, ale był od niego o dobrych siedemdziesiąt funtów lżejszy. Widząc, że poruszył czułą strunę, zamilkł, ale jego srebrne oczy pozostały nieruchome.

Okolica jest czysta – stwierdziła Danica, wracając do obozu. Przeniosła wzrok z Elberetha na Cadderly’ego i wyczuła panujące miedzy nimi napięcie. – Co się stało?

Elbereth odwrócił się do niej i uśmiechnął promiennie, co jeszcze bardziej zaniepokoiło Cadderly’ego niż bezkompromisowe łypnięcie, którym elf go obdarzył.

Wymiana zdań na temat kuszy i nic więcej – zapewnił Danicę. – Nie pojmuję wartości tak małej broni.

Danica współczująco spojrzała na Cadderly’ego. Jeżeli młodzieniec miał jakikolwiek słaby punkt, to była nim ta właśnie kusza i wspomnienia, które były z nią nieodparcie związane. Nieoczekiwanie Cadderly pozwolił się unieść owej fali wspomnień.

Za pomocą tej kuszy zabiłem człowieka – rzucił groźnie. W oczach Daniki pojawiło się przerażenie, a Cadderly uświadomił sobie, jak głupie było to stwierdzenie. Popełnił nierozsądny i niewybaczalny błąd! Wiedział, że teraz otworzył się wobec elfa, Elbereth zaś mógł z łatwością pokonać go w tym sporze, Cadderly nie dysponował bowiem dostateczną odwagą, którą poparłby własną zuchwałość.

Elf jednak, przenosząc wzrok z Cadderly’ego na Danicę, postanowił zakończyć dyskusję.

Czas na moją wartę – powiedział i znikł w ciemnościach.

Cadderly spojrzał na Danicę i wzruszył przepraszająco ramionami. Młoda mniszka usiadła naprzeciw niego przy ognisku, owinęła się grubym kocem, po czym ułożyła się na ziemi, by usnąć.

Cadderly popatrzył na kuszę z przeświadczeniem, że broń ponownie go zdradziła. Żałował, że podczas swego pobytu w bibliotece nie poświęcił więcej czasu na trening walki z bronią albo że nie wybrał dla siebie bardziej konwencjonalnego oręża. Jednak podczas gdy inni klerycy ćwiczyli walkę z użyciem maczugi, kija bądź pałki, Cadderly skoncentrował się na używaniu wirujących dysków – dwóch krążków połączonych pośrodku prętem, na który nawinięto cienki szpagat. Był to sprawny argument w drobnych sprzeczkach, niezła zabawka, przy użyciu której udawały się rozmaite skomplikowane sztuczki, ale wobec miecza stawała się bezużyteczna.

Mimo woli sięgnął ręką po dyski, które zawsze nosił przy pasie. Kilkakrotnie użył ich w walce, ba, powalił nimi nawet Kierkana Rufo, kiedy ten pod wpływem klątwy chaosu rzucił się na niego z nożem. Choć nóż był niewielki, Cadderly miał spore problemy – zwyciężył tylko dlatego, iż udało mu się zmylić przeciwnika. Uratował go jeden szczęśliwie wykonany rzut.

Młody kapłan przyjrzał się również swojej lasce o główce rzeźbionej misternie w kształcie baraniego łba i wydrążonym gładkim wnętrzu. Była to droga i dobrze wyważona broń. Danica powiedziała mu, że taki krótki kij – nazwała go „bo” – był ulubioną bronią mnichów w Tabocie, ojczyźnie jej matki. Cadderly nie miał zbyt dużej wprawy w posługiwaniu się nim. Potrafił kręcić laską młynki i dźgać, a także wykonać kilka bloków, ale nie chciał sprawdzać swoich umiejętności w walce z tak doświadczonym wojownikiem jak Elbereth czy jakikolwiek potwór, jeżeli chodziło o ścisłość.

Z rezygnacją napełnił kolejną fiolkę i starannie wsunął ją do wyżłobienia w bełcie. Następnie włożył strzałę do szlufki w bandolierze. Było ich tam już dwanaście.

Przynajmniej w ciągu kilku pierwszych walk miał szansę dorównać Elberethowi. Co prawda odrazą napawał go fakt, że mu na tym zależało, niemniej jednak tak właśnie było.

Wschodnie rubieże Shilmisty prawie graniczyły z Biblioteką Naukową i nawet podróżując trudnym górskim szlakiem, wędrowcy już drugiego dnia zdołali dostrzec w oddali wierzchołki zielonych drzew. Shilmista była ogromną puszczą ciągnącą się na przestrzeni stu pięćdziesięciu mil z północy na południe, a Elbereth pragnął zejść z gór możliwie jak najbliżej centrum kniei, gdzie znajdowały się główne osady elfów.

Szli jeszcze przez kilka dni, pokonując strome szczyty i schodząc w głębokie doliny. Lato dotarło nawet w góry, było ciepło, a niebo miało barwę czystego błękitu. Za każdym kolejnym zakrętem czekał kolejny urzekający widok, ale po kilku dniach zachwytów nawet Cadderly miał dość nieco, bądź co bądź, monotonnego górskiego krajobrazu.

W wolnych chwilach młodzieniec wyjmował z juków Księgę Uniwersalnej Harmonii. Nie zaczął jej jednak czytać, był bowiem nazbyt podniecony tym, co ich czekało, a także narastającym stopniem zażyłości między Elberethem i Danicą – ostatnio tych dwoje spędzało wspólnie coraz więcej czasu, gawędząc o miejscach, których Cadderly nigdy nie widział.

Piątego dnia dotarli wreszcie do zachodniego krańca łańcucha Gór Śnieżnych. Spoglądając w dół, widzieli mroczny baldachim listowia drzew Shilmisty – spokojną i cichą osłonę chaosu szalejącego w leśnym gąszczu.

Oto mój dom – rzekł Elbereth, zwracając się do Danicki. – Żadne inne miejsce nie może równać się z Shilmistą.

Cadderly miał ochotę mu dociąć. Czytał o wielu bajecznych krainach, cudownych ziemiach, a zgodnie z licznymi opiniami Shilmistą, pomimo iż była wymarzonym miejscem dla leśnych elfów, nie odznaczała się niczym niezwykłym. Cadderly miał jednak przeczucie, iż jego słowa wydałyby się w obecnej sytuacji żałosne i miałkie, a zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że reakcją Elberetha byłby srogi gniew. Postanowił zachować swoje opinie na później i potem podzielić się z Danicą informacjami na temat słabych punktów Shilmisty.

Pomimo że szeroka i gładka ścieżka nadawała się do jazdy konnej, jednocześnie była tak kręta i stroma, że jeźdźcy musieli zejść z siodeł i dalej poprowadzić swoje wierzchowce. Kiedy dotarli do niższych wzgórz, górski kamień ustąpił miejsca gruntowi i tu fakt, że prowadzili konie, okazał się szczęśliwym trafem, bowiem z siodła swego potężnego rumaka Temmerisy Elbereth nie zdołałby zauważyć śladów.

Pochylił się, aby je obejrzeć, i przez dłuższą chwilę milczał.

Pozostali, widząc posępną minę elfa, odgadli znaczenie jego odkrycia.

Gobliny? – spytała wreszcie Danica.

Być może kilka – odrzekł Elbereth i spojrzał w kierunku swego ukochanego lasu. – Większość tropów jest jednak zbyt duża, aby mogły być śladami goblinów. – Zdjął łuk i przekazał cugle swego rumaka Kierkanowi Rufo. Następnie skinął na Danicę, by podała cugle wierzchowca Cadderly’emu.

Młody uczeń nie miał na to szczególnej ochoty, ale nie zaoponował. Wiedział, że dzięki temu Elbereth i Danica mają wolne ręce, a tym samym są gotowi do odparcia ewentualnego ataku.

Elbereth ruszył przodem, zatrzymując się co chwilę, by rzucić okiem na nowe ślady, Danica zaś postanowiła ubezpieczać tyły.

Ponownie znaleźli się wśród drzew i stali się jeszcze bardziej ostrożni, wszędzie bowiem płożyły się cienie, potencjalne kryjówki potworów uwielbiających atak z zasadzki. Przez godzinę maszerowali w półmroku, to przechodząc pod strzelistymi drzewami, to znów wychodząc na słońce, gdy ścieżka wiła się pomiędzy ogromnymi głazami..

Tysiąc dzwoneczków Temmerisy zabrzęczało przy nerwowym ruchu wierzchowca. Elbereth natychmiast się sprężył, przykucnął i czujnie począł rozglądać się wokoło. Przeszedł przez trakt, ukrył się wśród sterty głazów i spojrzał na strome stoki poniżej.

Danica i Cadderly natychmiast do niego dołączyli, ale Rufo został przy koniach, gotów w każdej chwili wskoczyć na siodło swego wierzchowca i rzucić się do ucieczki.

Poniżej na szlaku jest ostry zakręt – wyszeptał elf. Cadderly’emu i Danice jego spostrzeżenie wydawało się oczywiste, krzewy i drzewa nie rosły tam bowiem zbyt gęsto i zakręt był wyraźnie widoczny.

Elbereth skupił uwagę na pewnym klonie, którego grube konary zwieszały się nad drogą.

Tam! – wyszeptała Danica, wskazując na to samo drzewo. – Na najniższej gałęzi nad drogą. – Elbereth ponuro pokiwał głową, a Danica gwizdnęła cicho.

Cadderly patrzył na nich zakłopotany. On również przyglądał się drzewu, ale widział jedynie gęste listowie.

Konar ugina się pod ich ciężarem – zauważył książę.

Pod czyim ciężarem? – musiał zapytać Cadderly. Elbereth skrzywił się, ale Danica, której zrobiło się żal Cadderly’ego, wyjaśniła mu swoje spostrzeżenie, aż w końcu młody uczeń ze zrozumieniem pokiwał głową. Wysoko nad drogą, na gałęzi, siedział rząd mrocznych sylwetek.

Orkowie? – spytała Danica.

Zbyt potężni jak na orków – skonstatował Elbereth. – To raczej orogowie.

Delikatne rysy Daniki wykrzywił grymas zakłopotania.

Orogowie są krewniakami orków – wtrącił Cadderly, nie pozwalając elfowi na udzielenie wyjaśnień. Orogowie nie byli pospolitymi istotami, ale Cadderly czytywał o nich w książkach. – Są więksi i silniejsi niż ich kuzyni o świńskich pyskach. Uważa się, że pochodzą...

Jak sądzisz, na co czekają? – przerwała Danica, zanim Cadderly do reszty zdążył się wygłupić.

Na nas – odrzekł ponuro Elbereth. – Słyszeli nasze konie lub, być może, widzieli nas, jak podążaliśmy szlakiem w wyższych partiach gór.

Możemy ich obejść? – Cadderly uświadomił sobie, że jego pytanie zabrzmiało absurdalnie już w chwili, kiedy je zadał. Ani Danica, ani tym bardziej Elbereth nie zamierzali omijać potworów.

Elf uważnie lustrował teren.

Gdybym zszedł po stoku, podczas gdy wy podążycie dalej szlakiem – stwierdził – mógłbym zdjąć kilku z nich za pomocą łuku. – Pokiwał głową, zadowolony z własnego planu. – Pospieszmy się – powiedział. – Niech konie nie czekają zbyt długo, bo orogowie zaczną coś podejrzewać.

Danica odwróciła się i ruszyła w stronę, gdzie czekał Rufo, ale Cadderly wpadł na pewien pomysł.

Pozwól, że ja pójdę – zaproponował, a jego twarz rozjaśnił uśmiech.

Elbereth przyjrzał mu się z uwagą, która pogłębiła się z chwilą, gdy Cadderly wyjął swoją małą kuszę.

Sądzisz, że jesteś w stanie uczynić więcej szkód tym niż ja moim długim łukiem? – zapytał książę elfów.

Nie wolałbyś walczyć z nimi na ziemi? – odparł Cadderly, uśmiechając się do Daniki.

Elbereth również spojrzał na mniszkę, a ta uśmiechnęła się. Wierzyła w Cadderly’ego i wiedziała, jak wielkie znaczenie ma dla niego udział w tej walce.

Idźcie wzdłuż traktu – polecił im Cadderly. – Spotkamy się przy drzewie.

Elbereth, nadal nieprzekonany, odwrócił się, by zmierzyć wzrokiem młodego ucznia.

Twój kapelusz i płaszcz – powiedział, wyciągając ręce.

Wahanie Cadderly’ego zdradzało jego zakłopotanie.

Błękit nie jest barwą lasu – wyjaśnił Elbereth. – Będzie go widać równie wyraźnie, jak płomień wśród nocy. Miejmy nadzieje, że orogowie do tej pory cię nie wypatrzyli.

Nie wypatrzyli – stwierdziła z naciskiem Danica, domyślając się, że Elbereth tymi ostatnimi słowami chciał po prostu pognębić Cadderly’ego.

Uczeń odpiął swój krótki płaszcz i podał go wraz z kapeluszem Elberethowi.

Spotkamy się przy drzewie – powtórzył, usiłując nadać głosowi zdecydowane brzmienie.

Kiedy jednak stracił z oczu pozostałych, natychmiast się rozluźnił. W co on się wpakował? Nawet jeśli zejdzie po stromym stoku, nie łamiąc sobie przy tym karku i nie alarmując wszystkich znajdujących się w Górach Śnieżnych orogów, co zrobi, jeżeli go zauważą?

Odegnał od siebie mroczne myśli i zaczął schodzić. Stwierdził, że nie ma innego wyjścia, jeśli chce zachować honor w oczach Daniki. Potykał się, osuwał i obijał sobie palce dobrych tuzin razy, strącił w dół parę większych i mniejszych kamyków, ale ostatecznie zdołał dotrzeć do miejsca, skąd widział wyraźnie olbrzymi klon, nie uprzedzając o swoim przybyciu czyhających w zasadzce przeciwników. Wczołgał się w szczelinę między dwoma głazami o ostrych krawędziach, leżącymi tuż obok pobocza traktu. Widział orogów dość wyraźnie – blisko tuzin tych wielkich stworów siedziało skulonych, ramię przy ramieniu na nisko zwieszającej się gałęzi. Mieli sieci, włócznie i prymitywne miecze, toteż Cadderly bez trudu zdołał rozszyfrować ich taktykę.

Nagle zapadła cisza. W pierwszej chwili Cadderly sądził, że został zauważony, ale zorientował się, że potwory nadal spoglądają w kierunku drogi. Wiedział, że jego przyjaciele zjawią się niebawem.

Załadował kuszę i postarał się prześlizgnąć przez wąską szczelinę możliwie bezszelestnie. Wymierzył, lecz właściwie nie wiedział, do czego ma celować. Prawdopodobnie udałoby mu się strącić z drzewa przynajmniej jednego oroga, może nawet zabiłby go, gdyby miał choć odrobinę szczęścia. Teraz, kiedy niebezpieczeństwo czyhało tak blisko, a na jego barkach spoczywał ciężar odpowiedzialności, wcześniejsza pycha wydała mu się jawną głupotą.

Musiał działać zgodnie z ustalonym planem – Elbereth i Danica liczyli, że uda mu się wypłoszyć monstra z drzewa. Wycelował, ale nie w potwory, lecz w miejsce, w którym konar łączy się z pniem. W przypadku celnej kuszy nie był to trudny strzał, ale czy ładunek okaże się wystarczający? Na wszelki wypadek wyjął drugi bełt.

Orogowie wiercili się nerwowo. Cadderly słyszał odgłos kopyt na trakcie.

Bądź przy mnie, Deneirze – wymamrotał i nacisnął spust. Bełt przeszył powietrze, trafił w gałąź, fiolka przełamała się i potężna eksplozja zatrzęsła drzewem. Orogowie usiłowali się czegoś chwycić, jeden spadł z gałęzi, a Cadderly poczuł ulgę, słysząc głośny trzask. Wypuścił drugi bełt.

Gałąź pękła na dwoje. Orog wrzasnął, kiedy jego kostka nadziała się na ostrą drzazgę, i spadając, zdarł sobie z nogi płat skóry i mięsa.

Danica i Elbereth, siedząc w siodłach, znajdowali się o niecałe trzydzieści stóp od drzewa, kiedy orogowie posypali się na ziemię. Zaniepokojony Elbereth spojrzał z ukosa na towarzyszkę, bowiem tylko jeden z potworów wydawał się ranny, a reszta była dobrze uzbrojona.

Jest ich tylko dziesięciu! – zawołała Danica, pochylając się, by wyjąć z pochwy przy bucie sztylet o kryształowym ostrzu. Roześmiała się cicho i pognała konia ostrogami, Temmerisa niosący elfa wyprysnął tuż za nią.

Mniszka gwałtownie i szybko natarła na znajdujące się najbliżej trzy potwory. Zanim je dopadła, zsunęła się z siodła i trzymając popręg, zawisła tuż pod brzuchem konia, między jego nogami. Wierzchowiec przemknął pomiędzy oszołomionymi orogami, którzy spodziewali się ataku z zupełnie innej strony.

Danica odbiła się, spadła na ziemię, przeturlała się po niej, poderwała i wykorzystując impet, wybiła się w górę, wykonując błyskawiczne kopnięcie z obrotu, które dosięgło najbliższego oroga, zgruchotało mu kark i odrzuciło go bezwładnie do tyłu.

Kiedy tylko Danica stanęła na ziemi, jej nadgarstek wykonał błyskawiczny ruch, a sztylet, który trzymała w ręku ostrzem ku górze, zawirował w powietrzu. Obrócił się kilkakrotnie, zanim po rękojeść pogrążył się w głowie drugiego oroga.

Trzeci z potworów cisnął włócznią i wyjął prymitywnie wykonany miecz. Wymierzył idealnie, ale Danica była zbyt szybka, by tak niezdarna broń mogła ją powalić. Zrobiła krok w bok i wysunęła przedramię, zbijając lecące w jej stronę drzewce.

Orog bynajmniej się tym nie przejął i ruszył do natarcia, a ona nieomal wybuchnęła śmiechem na myśl, jak bezbronna musi wydawać się temu mierzącemu sześć i pół stopy, ważącemu dwieście funtów potworowi. Piękna i niska, miała zaledwie pięć stóp wzrostu, zaś niesforne kędziory opadających na ramiona włosów i błysk w oczach nadawały jej z pozoru niewinny wygląd.

Nagle piana na ustach oroga zamieniła się w krew. Postąpił krok naprzód i sięgnął wolną ręką po Danicę. Ta odpowiedziała błyskawicznym ciosem prostym, wybijając mu dwa przednie zęby. Odskoczyła w tył, zakołysała się na palcach i poczuła przypływ euforii, którą powodowała walka. To trwało tylko kilka sekund, ale dwa potwory leżały już w agonii, trzeci zaś chwiał się na nogach, usiłując odegnać gwiazdy wirujące mu przed oczami.

Atak Elberetha był jeszcze prostszy i bardziej brutalny. Pierwszą strzałą trafił bestię w ramię. Dobył miecza i przełożył rękę przez skórzane pasy swojej tarczy, a potem wprowadził zdyscyplinowanego wierzchowca wprost w główną grupę orogów. Magiczne ostrze migotało niebieskawym płomieniem, kiedy torował sobie drogę wśród wrogów. Prymitywna broń orogów kilkakrotnie zetknęła się z jego ciałem, ale wyborna tarcza i jeszcze wspanialsza zbroja zdołały złagodzić siłę ciosów.

Mordercze cięcia Elberetha siały spustoszenie wśród nieosłoniętych zbroją przeciwników, którzy nie byli, rzecz jasna, w stanie dotrzymać mu pola, o czym przekonał się najbliższy z potworów, ten ze strzałą w ramieniu, kiedy Elbereth – w odpowiedzi na pchnięcie włócznią – pozbawił go głowy. Temmerisa stanął dęba i zaczął tańczyć, utrzymując idealną równowagę i harmonię ze swoim jeźdźcem. Jeden z wrogo w znalazł się z tyłu lśniącego białego rumaka i uniósł wysoko włócznię do rzutu. Zamierzał trafić Elberetha w plecy. Temmerisa wierzgnął tylnymi nogami, dosięgnął kopytami piersi oroga i odrzucił go kilka jardów do tyłu. Okaleczone monstrum runęło bezwładnie na ziemię, na próżno usiłując złapać oddech.

Pojedynek Elberetha mógł wówczas zakończyć się miażdżącym zwycięstwem, pozostały bowiem już tylko dwa stwory, przy czym jeden, z nogą paskudnie rozszarpaną, ledwo utrzymywał równowagę, przytrzymując się pnia.

Jednak kiedy gałąź pękła, jeden z orogów zdołał uchwycić się drzewa. Z siecią w ręku podciągnął się na wyższą gałąź, po czym z idealnym wyczuciem czasu skoczył na smukłego elfa, strącając go na ziemię.

Tymczasem zwodnicze cięcie zmusiło Danicę, by odskoczyć i odrzucić głowę do tyłu. Wiedziała, że potwór tak silny jak orog nie będzie łatwym przeciwnikiem, ale nie potrafiła się skoncentrować – Elbereth runął na ziemię, a Kierkan Rufo jeszcze nie włączył się do walki. Na domiar złego zauważyła, że w stronę Cadderly’ego pognało dwóch kolejnych orogów. Po następnym cięciu Danica prawie upadła na ziemię, po trzecim przetoczyła się w bok. Orog, odzyskawszy pewność siebie, zbliżył się zdecydowanie.

Znów się zamierzył, ale Danica zamiast się cofnąć, tym razem rzuciła się do przodu. Chwyciła oroga za rękę z mieczem, postąpiła krok naprzód i zahaczyła wolną ręką o wyprostowane ramię przeciwnika z taką siłą, iż usłyszała trzask stawu łokciowego. Właściwie nie dała nawet orogowi szansy na okrzyk bólu. Trzymając go nadal mocno za rękę z mieczem, wystrzeliła drugą dłonią do tyłu, trafiając go w nos, po czym ponownie przyciągnęła łokieć do boku i powtórzyła cios. Kiedy jej ręka powróciła do poprzedniej pozycji, szybciej niż potwór zdążył dojść do siebie, naprężyła dłoń i jej kantem uderzyła oroga w odsłonięte gardło.

Pochyliła się i prześlizgnęła pod unieruchomionym ramieniem przeciwnika. Jednocześnie wykręciła mu ramię o pół obrotu i stanęła z nim twarzą w twarz.

Orog próbował jeszcze zadać jej cios wolną ręką, ale Danica w ogóle na to nie zareagowała. Jej stopa wystrzeliła w górę, trafiając monstrum trzykrotnie w szczękę, raz za razem.

Cadderly – wyszeptała mniszka, spoglądając na drogę. Dwa umykające potwory zbliżały się do jej ukochanego.

Cadderly, wiedziony instynktem, nie zawahał się ani chwili nad moralnymi konsekwencjami swego czynu, kiedy pierwszy orog, zauważywszy go leżącego wśród głazów, w mgnieniu oka ruszył w tę stronę.

Wybuchowy bełt nagle powstrzymał jego atak.

Ryk zdziwienia potwora zmienił się w świszczące westchnienie, bełt wyrwał mu bowiem ogromną dziurę w płucach. Jednak orog nie rezygnował, więc Cadderly strzelił doń ponownie, tym razem trafiając w brzuch. Potwór zgiął się wpół, warcząc w agonii.

Zdychaj, niechże cię... – jęknął Cadderly, kiedy monstrum ponownie się wyprostowało i ruszyło w jego kierunku. Kolejny strzał pozbawił oroga głowy.

Cadderly z trudem łapał oddech, a jego odraza zmieniła się w zgrozę, kiedy unosząc wzrok, zobaczył drugiego napastnika. Orog górował nad nim, stojąc na dwóch głazach z uniesionym nad głową wielkim mieczem, którym miał zamiar rozpłatać kapłana na dwoje. Młody uczeń nie miał czasu na wystrzelenie kolejnego bełtu – o czym doskonale wiedział – toteż sięgnął po swoją laskę i cisnął nią w potwora.

Na twarzy oroga pojawił się grymas zdumienia. Odbił laskę w bok, ale fortel Cadderly’ego się powiódł. W ułamku sekundy, jaki uzyskał dzięki temu, że zdołał odwrócić uwagę przeciwnika, młodzieniec przeturlał się w bok i padł na wznak tak, że patrzył teraz na plecy monstrum. Zwinął się w kłębek, zahaczając łydki o jego kolana, a potem wyprostował się i naparł ze wszystkich sił.

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo i Cadderly pomyślał, że musi wyglądać wręcz absurdalnie, zupełnie jakby usiłował przepchnąć nieruchomy przedmiot. Nagle orog runął przed siebie. Nie był to jednak ciężki upadek i stwór nie wyrządził sobie przy tym większej krzywdy. Cadderly podpełzł do niego i zaatakował od tyłu. Oplótł ręką grubą szyję i zaczął ciągnąć co sił.

Stwór podniósł się niewzruszony, unosząc w górę Cadderly’ego. Rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu miecza, który upuścił w czasie upadku, dostrzegł go i rzucił się w tę stronę.

Cadderly uświadomił sobie, że orog może z łatwością zadać pchnięcie do tyłu i przeszyć na wylot jego odsłonięty tors. Jak oszalały zaczął się zastanawiać, czy nie puścić swojej niedoszłej ofiary i nie zacząć szukać schronienia. Wiedział jednak, że nie zdoła umknąć potworowi.

Padnij, niechże cię! – warknął Cadderly, wzmacniając uścisk i skręcając ramię.

Ku jego zaskoczeniu, orog ponownie upuścił miecz na ziemię, zupełnie jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z coraz bardziej zacieśniającego się, morderczego uścisku. Uniósł grube łapska w kierunku ramienia Cadderly’ego, ale słabł coraz wyraźniej.

Cadderly wzmocnił uchwyt, przymykając oczy. Zaciskał ręce ze wszystkich sił.

W końcu orog runął twarzą na ziemię.

Ostatni z potworów, który stał tuż przy drzewie, nie był w stanie postawić prawej stopy na ziemi. Chciał dołączyć do swoich kompanów – z których jeden leżał na oplatanym siecią elfie, a drugi wymachiwał groźnie mieczem, poszukując luki w obronie Daniki – ale za każdym razem, kiedy stawiał piętę na ziemi, jego twarz wykrzywiał grymas bólu. Bestia uniosła wzrok i ujrzała fragment ciała wyrwany z własnej nogi, zwisający groteskowo z ułamanego konara.

Przeklinając swego pecha i ignorując palący ból, uparty stwór zaczął niezdarnymi podskokami oddalać się od pnia.

Wprost na Kierkana Rufo.

Rufo siedział w siodle i prowadził luzaka. Jego atak był nader gwałtowny, choć może nieco spóźniony. Nie chciał stratować stwora kopytami własnego wierzchowca – celowo prowadził luzaka bliżej drzewa – ale nieoczekiwany manewr oroga sprawił, iż znalazł się on dokładnie pomiędzy wierzchowcami.

Stratowały go w najgorszy z możliwych sposobów, ale kiedy już przetoczyły się po nim, wciąż jeszcze żył, leżąc bezwładnie na wznak. Miał złamany kręgosłup i patrzył w górę na ociekający krwią płat mięsa z własnej rozdartej nogi.

Luzak bez problemu przeskoczył nad ułamanym konarem, ale rumak Rufa, tratując ciało oroga, potknął się o niego, upadł i zrzucił jeźdźca z siodła. Kościsty mężczyzna przeturlał się po ziemi, odbijając się boleśnie od twardego gruntu. Jego atak bardzo jednak dopomógł Elberethowi, kiedy bowiem jeden z trzech orogów pragnących zmierzyć się z elfem został wykluczony z gry, drugi błyskawicznie podał tyły.

Było to niewielką pociechą dla Rufa, jako że uciekinier wybrał sobie po prostu – swoim zdaniem – łatwiejszy cel. Ruszył pędem w stronę nieszczęsnego kapłana, wymachując olbrzymim mieczem, a spomiędzy połamanych żółtych zębów wystawał mu długi żarłoczny jęzor.

Rufo dostrzegł Danicę. Działała spontanicznie. Właśnie za pomocą kolejnego kopnięcia uwolniła się od przeciwnika. Z wahaniem spojrzała na Elberetha, ale najwidoczniej stwierdziła, że elf panuje nad sytuacją i pognała w stronę monstrum szarżującego na Rufa.

Skrętem ciała Elbereth znalazł się twarzą w twarz ze swoim prześladowcą. Odpychając jedną ręką kłapiący pysk i broniąc się przed ugryzieniem, drugą sięgnął do pasa. Wykonał trzy błyskawiczne pchnięcia, po każdym orog gwałtownie targał całym ciałem. Za czwartym razem Elbereth nie odsunął ręki i wykonał ostry skręt nadgarstkiem w przód i w tył.

Orog stoczył się z elfa, uwalniając się od wąskiego ostrza jego sztyletu. Runął na ziemię i począł wić się w konwulsjach, usiłując wepchnąć wyprute trzewia na powrót do rozpłatanego brzucha.

Zwinny Elbereth jednym płynnym ruchem wydostał się spod prymitywnej sieci i podniósł na kolana. Bezlitośnie wbił sztylet w nogę wijącego się oroga, aby stwór nie zdołał uciec, po czym ruszył, by odzyskać swój miecz.

Danica była szybka, szybsza niż ktokolwiek, kogo Rufo miał okazję oglądać, ale orog nie dawał za wygraną. Kościsty mężczyzna z wahaniem wyjął zza pasa maczugę i usiłował przyjąć pozycję do walki. Był jeszcze mniej sprawny w posługiwaniu się bronią niż Cadderly, i nie miał szans na stawienie orogowi większego oporu. Co gorsza, podczas upadku skręcił nogę w kostce i okazało się, że nie jest w stanie ustać na nogach. Jęcząc, runął w tył i wylądował na siedzeniu. Orog był tuż, tuż, Rufo nie miał więc najmniejszych wątpliwości, że wybiła jego godzina.

Nagle potwór gwałtownie odwrócił głowę w bok i połowa jego twarzy przestała istnieć, zaś strugi szkarłatnej posoki zbryzgały Rufa i Danicę. Przez chwilę oboje patrzyli na siebie z niedowierzaniem, a potem jednocześnie obejrzeli się w bok, by ujrzeć Cadderly’ego, który stał wśród skał z kuszą w ręku i upiornym grymasem na twarzy.

6

Wartość miłosierdzia


Cadderly stał przez chwilę w idealnym bezruchu, zbyt zszokowany, by zauważyć podchodzących do niego przyjaciół.

Myślał tylko o tym, co właśnie się wydarzyło, o tym, co zrobił. Zabił trzech orogów, a co gorsza, jednego uśmiercił gołymi rękami.

To było takie proste. Nie zastanawiał się, co robi, działał w instynktownym odruchu, który nakazał mu zabić bezlitośnie oroga atakującego Rufa. Potwór znalazł się na celowniku jego kuszy i w chwilę potem już nie żył. To było takie proste.

Nie po raz pierwszy od kilku ostatnich tygodni Cadderly kwestionował swój życiowy cel, ba – nawet swoje powołanie kapłańskie. Przełożony na Księgach Avery swego czasu nazwał go Gondyjczykiem, nawiązując do sekty kapłanów-wynalazców, którzy nie przykładali wagi do kwestii moralnych, tworząc coraz bardziej złożone i śmiercionośne urządzenia. Właśnie to słowo – Gondyjczyk – rozbrzmiewało w uszach młodego ucznia, a w myślach stale widział obraz martwych oczu człowieka, którego zabił.

Otrząsnął się z zamyślenia, by zobaczyć stojącą tuż obok Danicę i Kierkana Rufo, który podawał mu kapelusz i kiwał głową z aprobatą.

Cadderly wzdrygnął się, ujrzawszy, że Danica ociera krew z policzka. Czy rzeczywiście może go oczyścić? I czy jest w stanie oczyścić swoje dłonie? Wizja pięknej Daniki zbryzganej posoką wydawała mu się upiornie symboliczna. Miał wrażenie, jakby jego świat wywrócił się nagle do góry nogami, jakby granice dobra i zła zamieniły się miejscami i zatarły, stając się szarym obszarem, nad którym władzę sprawowały dzikie i prymitywne instynkty przetrwania.

Prawda była prosta. Mogli ominąć to drzewo, a tym samym uniknąć masakry.

Na twarzy Daniki malował się wyraz współczucia. Wzięła od Rufa kapelusz i podała go Cadderly’emu, po czym wyciągnęła rękę. Drżący młody uczeń przyjął bez wahania jedno i drugie. Kierkan Rufo ponownie ponuro pokiwał doń głową w geście podziękowania, a Cadderly odniósł wrażenie, że jest mocno poruszony.

Ruszyli z powrotem w stronę klonu. Kiedy tam dotarli, Elbereth roztrzaskiwał właśnie czaszkę wijącego się oroga. Potem bezceremonialnie wyszarpnął sztylet z nogi kreatury.

Cadderly odwrócił wzrok, odsuwając się od Daniki. Był pewny, że zwymiotuje. Przez chwilę mierzył księcia elfów zimnym spojrzeniem, po czym celowo odwrócił się i zaczął iść. Minął Elberetha, ale nawet na niego nie spojrzał.

Co, według ciebie, miałem zrobić? – usłyszał gniewne wołanie elfa.

Danica wymamrotała do niego coś, czego Cadderly nie usłyszał, ale Elbereth jeszcze nie skończył swojej tyrady.

Gdyby to był JEGO dom... – usłyszał wyraźnie i wiedział, że choć Elbereth zwracał się do Daniki, tę uwagę skierował bezpośrednio do niego. Odwrócił się, by ujrzeć, jak Danica kiwa głową, oboje wymieniają posępne spojrzenia, po czym gorąco ściskają sobie dłonie.

Świat wywrócił się do góry nogami.

Jakiś dźwięk od strony klonu przykuł jego uwagę. Odwróciwszy się, ujrzał jedynego pozostałego przy życiu oroga, leżącego nieruchomo i patrzącego w górę. Cadderly podążył za jego spojrzeniem ku złamanemu konarowi drzewa i strzępowi okrwawionego ciała. Przerażony, podbiegł do rannego stwora. Dopiero po chwili zorientował się, że orog jeszcze żyje – jego klatka piersiowa unosiła się powoli, oddech był płytki i nierówny. Cadderly zdjął z wstęgi na kapeluszu święty symbol Deneira – oko nad świecą – i zaczął gmerać w mieszku, który miał przy pasie. Usłyszał, że ktoś podszedł do niego i stanął z tyłu, ale się nie odwrócił.

Co robisz? – spytał Elbereth.

On jeszcze żyje – odrzekł Cadderly. – Znam zaklęcie...

Nie!

Gwałtowna odmowa nie wywarła na Cadderlym żadnego wrażenia. Może gdyby padła z ust Daniki... Odwrócił się wolno, jakby spodziewał się, że zobaczy za sobą kolejne upiorne monstrum.

Ale byli tam tylko Elbereth, Danica i Rufo. Cadderly miał nadzieję, że to jednak znacząca różnica.

Już po nim – rzuciła półgłosem Danica.

Nic będziesz marnował zaklęć na byle oroga! – dodał Elbereth ostrym, podniesionym głosem.

Nie możemy go tu zostawić, aby umarł – odciął się Cadderly, nadal gmerając w mieszku. – Spójrz tylko, jego krew miesza się z błotem.

To właściwy koniec dla oroga – odparł tym samym tonem Elbereth.

Cadderly spojrzał na niego, nadal zaskoczony tym, że elf nie okazuje bodaj krzty litości.

Idźcie, jeśli chcecie – warknął. – Jestem kapłanem boga miłosierdzia i nie zostawię rannego stworzenia na pewną śmierć!

Danica odciągnęła Elberetha na bok. Tak czy inaczej, zanim wyruszą w dalszą drogę, mieli jeszcze sporo do zrobienia. Wiele z ich rzeczy walało się po ziemi, broń uwięzła w cielskach orogów, no i jeden z wierzchowców – ten, który potknął się o strzaskaną gałąź – był ranny.

Elbereth rozumiał i szanował uczucia młodej mniszki. Cadderly doskonale spisał się w walce – nie dało się temu zaprzeczyć – więc mogli przygotować się do drogi bez jego pomocy. Elf wrócił na trakt i podniósł upuszczony przez siebie łuk. Kiedy przerzucał go przez ramię, usłyszał nagle zduszony jęk Daniki. Odwrócił się, po czym podążył za jej wzrokiem.

Nad północno-zachodnią krawędzią Shilmisty bił w niebo słup czarnego dymu.

Nieświadomy tego, co działo się w oddali, Cadderly uparcie starał się zatamować upływ krwi z rozszarpanej nogi oroga. Od czego zacząć? Warstwę tkanek z zewnętrznej części nogi, od kostki do połowy uda, zdarła siła eksplozji. Co więcej, orog doznał też szeregu innych, równie poważnych obrażeń, w tym złamania kilku kości, kiedy stratował go rumak Rufa. Cadderly nigdy nie przykładał się do nauk kapłańskich, więc stosowanie magii kleryków nie przychodziło mu łatwo. Zresztą nawet gdyby był najlepszym uzdrowicielem z Biblioteki Naukowej, wątpił, czy jego pomoc przydałaby się na cokolwiek.

Co chwilę z wiszącego płata skóry skapywała kolejna kropla krwi – regularnie niczym uderzenie serca, I nagle wszystko ustało. Cadderly z trudem powstrzymał się, by nie spojrzeć w górę. Jedyne, co mógł zrobić, to najlepiej, jak potrafił, ulżyć śmiertelnie rannemu stworowi, choć było to dlań marną pociechą. Sięgnął po ułamaną gałąź i wsunął ją pod głowę oroga. Następnie ponownie zabrał się do pracy, starając się nie myśleć o naturze rannej bestii, nie chcąc przyjąć do wiadomości, iż orogowie mieli zamiar ich wszystkich zabić.

Owijał i przewiązywał potworną ranę, zatykając dziury palcami, a widok świeżej krwi na dłoniach bynajmniej nie wzbudzał w nim odrazy.

Młody uczniu! – zawołał Elbereth. Cadderly obejrzał się w bok i z krzykiem uskoczył, ujrzawszy wymierzony w siebie łuk.

Strzała przemknęła tuż obok jego piersi – poczuł jej pęd – i trafiła rannego oroga, przebijając szczękę i docierając do mózgu.

Stwór targnął konwulsyjnie całym ciałem i znieruchomiał.

Nie mamy czasu na twoje błazenady – warknął Elbereth i minął w pośpiechu oszołomionego młodzieńca, odrywając od niego wzrok dopiero, kiedy znalazł się przy rannym wierzchowcu.

Cadderly miał ochotę zaprotestować głośnym krzykiem, podbiec i uderzyć Elberetha w twarz, ale Danica podeszła do niego, pomogła mu się podnieść i zaczęła go uspokajać.

Zostaw – powiedziała półgłosem. Cadderly odwrócił się do niej gniewnie, ale w jej czystych, brązowych oczach i wydętych lekko wargach dostrzegł jedynie czułość. – Musimy natychmiast wyruszyć w drogę – stwierdziła. – Las płonie.

Swoim i tak już okrwawionym mieczem Elbereth dobił rannego konia. Cadderly zauważył smutek na twarzy elfa i łagodność, z jaką dokonał tego aktu miłosierdzia. Młody kapłan doszedł do wniosku, że książę odczuwa większy żal z powodu śmierci konia niż orogów.

Był to rumak Cadderly’ego, więc kiedy wyruszyli, młodzieniec pomaszerował pieszo, odrzuciwszy propozycję najpierw Daniki, a potem Rufa, którzy prosili go, by pojechał wraz z nimi na ich wierzchowcach. Skwitował też milczeniem słowa Elberetha, który twierdził, że będzie lepiej, jeśli to on powędruje piechotą, a Cadderly pojedzie w siodle.

Idąc, patrzył wprost przed siebie, omijał wzrokiem towarzyszy. W swym milczącym marszu ponownie przeżywał całą walkę, a z góry na owo mentalne pole bitwy spoglądały wiecznie oskarżające, martwe oczy Barjina.

O zmierzchu znaleźli się w gąszczu kniei Shilmisty, a Elbereth, pomimo iż bardzo mu zależało na tym, by odnaleźć swój lud, natychmiast polecił rozbić obóz.

Wyruszymy na długo przed nadejściem świtu – wyjaśnił posępnie. – Jeżeli chcecie się przespać, zróbcie to teraz. Noc nie będzie długa.

Potrafisz więc zasnąć? – mruknął doń Cadderly. Srebrne oczy Elberetha zwęziły się na dźwięk ostrych słów młodego ucznia.

Potrafisz? – powtórzył Cadderly, groźnie podnosząc głos. – Czy twoje serce nie płacze z powodu tego, czego dokonały twój miecz i łuk? Czy w ogóle się tym przejmujesz?

Danica i Rufo z niepokojem spojrzeli w jego stronę, jakby spodziewali się, że Elbereth – poruszony do żywego – nie zawaha się zabić Cadderly’ego.

To byli orogowie, krewniacy orków – upomniał go ze spokojem Elbereth.

Jak możemy uważać się za lepszych, skoro nie okazujemy litości? – mruknął Cadderly z frustracją w głosie. – Czy w naszych żyłach płynie krew równie gęsta, jak u orogów?

To nie jest twój dom – powtórzył tym samym tonem elf. Jego głos wręcz ociekał sarkazmem. – Czy ty kiedykolwiek miałeś dom?

Cadderly nie odpowiedział, ale nie mógł i nie chciał zignorować tego pytania. Naprawdę nie znał odpowiedzi. Zanim jeszcze trafił do biblioteki, mieszkał w Carradoonie nad Jeziorem Impresk, ale nie pamiętał żadnych szczegółów z tamtego okresu. Być może biblioteka była jego domem... Nie potrafił tego rozstrzygnąć – nie miał niczego, z czym mógłby ją porównać.

Gdyby twój dom znalazł się w niebezpieczeństwie, niewątpliwie walczyłbyś o niego – ciągnął Elbereth, który zdołał już nieco się opanować. – Zabiłbyś bez litości każdego, kto zagrażałby twemu domowi i bynajmniej nie opłakiwałbyś jego śmierci. – Elf jeszcze przez dłuższą chwilę wpatrywał się w szare oczy Cadderly’ego, w oczekiwaniu na odpowiedź.

I nagle odszedł, znikając w leśnym gąszczu. Udał się na nocny zwiad.

Cadderly usłyszał za plecami westchnienie ulgi. To była Danica.

Kierkan Rufo, wyczerpany, osunął się na ziemię i niemal natychmiast zaczął pochrapywać. Dziewczyna postanowiła zrobić to samo, Cadderly zaś usiadł przy dogasającym ognisku, owinięty szczelnie kocem. Mimo iż tkanina była gruba, nie potrafiła wygnać chłodu z jego serca. Prawie nie zauważył, kiedy Danica podeszła i usiadła przy nim.

Nie powinieneś tak się zamartwiać – powiedziała po dłuższym milczeniu.

Miałem pozwolić, by orog umarł? – spytał bezceremonialnie.

Danica wzruszyła ramionami i pokiwała głową.

Orogowie to podłe, złe istoty – stwierdziła. – Żyją, aby niszczyć, postępują zgodnie ze swymi mrocznymi, plugawymi pragnieniami. Nie żałuję ich śmierci. – Spojrzała z ukosa na Cadderly’ego. – I ty też nie. Chodzi o Barjina, prawda? – zapytała ze smutkiem w głosie.

Te słowa zabolały Cadderly’ego jak fizyczny cios. Odwrócił się do dziewczyny.

Nigdy nie chodziło o oroga – ciągnęła nieugięcie. – Zaciekłość, z jaką próbowałeś pomóc tej rannej istocie, nie była stosowna dla krewniaka orka. Kierowało tobą poczucie winy, wspomnienie martwego kapłana.

Wyraz twarzy Cadderly’ego nie zmienił się, pomimo iż trudno mu było zaprzeczyć prawdziwości słów Daniki. Dlaczego tak bardzo zależało mu na orogu, plugawej i z natury złej istocie, która, gdyby tylko miała po temu okazję, bez wahania wyrwałaby mu serce z piersi? Dlaczego ranny orog obudził w nim tak wielki smutek i żal?

Działałeś i walczyłeś, bo tego wymagała sytuacja – powiedziała cicho Danica. – Tyczy się to zarówno walki z orogami, jak i z kapłanem. To Barjin, a nie Cadderly spowodował śmierć Barjina. Możesz odczuwać żal jedynie wobec faktu, że to w ogóle się stało. Nie obwiniaj się za coś, nad czym nie miałeś kontroli.

A jaka jest różnica? – zapytał szczerze Cadderly. Danica objęła go ramieniem i przytuliła. Cadderly poczuł jej oddech, bicie serca i ujrzał wilgoć na pełnych wargach.

Musisz osądzić siebie równie sprawiedliwie, jak osądzasz innych – wyszeptała. – Ja również walczyłam z Barjinem i zabiłabym go, gdybym miała okazję. Co byś wtedy o mnie myślał?

Cadderly nie potrafił odpowiedzieć.

Danica pochyliła się ku niemu i pocałowała go, a potem objęła mocno, pomimo iż nie miał sił, by odpowiedzieć jej tym samym. Potem bez słowa wróciła na swój koc i położyła się. Uśmiechnęła się do niego, po czym zmrużyła powieki i zapadła w sen.

Cadderly jeszcze przez chwilę siedział przy ognisku, obserwując młodą mniszkę. Rozumiała go lepiej niż on sam. A może wynikało to z faktu, że sporo podróżowała i znała świat? Cadderly zawsze poszukiwał odpowiedzi w książkach, podczas gdy Danica opierała się na doświadczeniu.

Wyglądało na to, że niektórych rzeczy nie sposób się dowiedzieć, tylko czytając o nich.

Niedługo potem Elbereth wrócił do obozu. Cadderly położył się, ale nie usnął. Przyglądał się elfowi, który oparł łuk o kłodę, odpiął pas z mieczem i położył go przy kocu. Następnie ku zdumieniu młodego kapłana podszedł do Daniki i delikatnie otulił ją kocem. Przesunął dłońmi po jej gęstych włosach, po czym wrócił na swoje posłanie i położył się, spoglądając w rozgwieżdżone niebo.

Po raz drugi tego dnia Cadderly nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć. Był zupełnie zdezorientowany.

7

Pragmatyczna magia


Czego się dowiedziałaś? – spytał Tintagel Shayleigh, znalazłszy ją na szczycie Daoine Dun, Wzgórza Gwiazd. W Shilmiście dobiegał końca kolejny dzień, jeszcze jeden dzień potyczek i ciągłego nękania przeważających liczebnie oddziałów najeźdźców.

Podczas jednego wypadu zabiliśmy pięćdziesiąt goblinów – odparła, ale nawet cień uśmiechu nie pojawił się na jej pięknym, choć wciąż jeszcze zaczerwienionym od oparzenia obliczu. – Podczas kolejnego zginął jeden gigant. Mamy kilku lekko rannych.

To dobre wieści – rzekł mag elfów z wymuszonym uśmiechem, który z założenia miał poprawić Shayleigh humor. Był to próżny trud, bo równie dobrze jak ona wiedział, iż zwycięstwa czy porażki nie mierzy się liczbą zabitych. Oddziały wroga – zgodnie z tym, co powiedziała Hammadeen – rzeczywiście parły naprzód i pomimo strat zadawanych przez elfy, wolno, acz nieprzerwanie brnęły w głąb Shilmisty, torując sobie drogę ogniem i mieczem.

Zajęli już dobrych sto mil kwadratowych – stwierdziła posępnie wojowniczka. – Wypalają las na północnym zachodzie.

Tintagel pomimo swego wymuszonego optymizmu zdał sobie sprawę, że Shayleigh nie była jedynym elfem, który pogrążał się coraz bardziej w czarnej rozpaczy.

Noc będzie czysta i ciemna, bo mamy nowy księżyc – powiedział czarodziej z nadzieją w głosie, unosząc jasnoniebieskie oczy ku niebu. – Czy Potężny Król Galladel zwoła Daoine Teague Feer?

Gwiezdne Oczarowanie? – zawtórowała Shayleigh we wspólnym języku. Mimowolne przeczesała palcami włosy, a na jej twarzy pojawił się grymas odrazy, złote kędziory były bowiem pozlepiane błotem i krwią. Czuła się zbrukana, podobnie jak wiele elfów z Shilmisty. Leśny lud miał jednak wypróbowany sposób radzenia sobie z negatywnymi myślami i odczuciami, polegający na oczyszczeniu ciała i duszy w pradawnym rytuale odzyskiwania młodości.

Daoine Teague Feer.

Chodźmy do Galladela – powiedziała Shayleigh, a w jej melodyjnym głosie po raz pierwszy od wielu dni pojawiła się nadzieja i podniecenie.

Starego króla odnaleźli w jednej z jaskiń na zboczu wzgórza, które stało się nowym schronieniem elfów. Z tej właśnie jaskini Galladel kierował misjami zwiadowczymi, koordynował patrole i wyznaczał członków drużyn. Było to nader trudne, król elfów musiał bowiem pamiętać, którzy z jego ludzi są doświadczonymi wojownikami, a którzy nowicjuszami, i umiejętnie formować z nich drużyny do kolejnych wycieczek. Całą sprawę komplikował fakt, że wiele elfów było rannych i wymagało rekonwalescencji.

Już w chwili gdy weszli do jaskini oświetlonej blaskiem pochodni, zarówno Tintagel, jak i Shayleigh zrozumieli, jak ciężkie stało się brzemię spoczywające na barkach Galladela. Jego proste niegdyś ramiona obwisły, a pod oczami pojawiły się ciemne sińce.

Czego chcecie? – wycedził król elfów. Rozłożył szeroko ręce, strącając przy tym ze stołu kilka pergaminów. Wyraźnie zakłopotany, w mgnieniu oka złagodniał i nieznacznie zniżył ton głosu.

Jest nowy księżyc – stwierdziła Shayleigh w nadziei, że ta aluzja wystarczy królowi. Galladel jednak patrzył na wskroś niej niewidzącym wzrokiem, a jego gniew przybrał na sile, jakby dawał im do zrozumienia, że zabierają mu cenny czas.

Niebo jest czyste – dodał Tintagel. – Milion gwiazd pokaże się nam tej nocy i da siłę do jutrzejszej walki.

Daoine Teague Feer? – spytał Galladel. – Chcecie tańczyć i bawić się?

To coś więcej niż zabawa – upomniała go Shayleigh.

Milion gwiazd nie wypełni całej masy moich obowiązków! – zawołał sfrustrowany król.

Shayleigh musiała przygryźć wargę, aby nie odpowiedzieć mu obcesowo.

Zarówno ona, jak i wielu innych proponowało królowi, że pomogą mu w jego pracach, Galladel jednak nieodmiennie odmawiał i choć nie był w stanie sam udźwignąć ciążącego na nim brzemienia, uparcie twierdził, że musi należycie wypełniać swoje obowiązki.

Wybaczcie mi – rzekł półgłosem król, widząc zbolały grymas na twarzy Shayleigh. – Nie mam czasu na Daoine Teague Feer. Wypełnijcie obrzęd bez mego udziału – rzucił po chwili namysłu.

Shayleigh była mu wdzięczna za tę hojność, ale żądanie króla nie mogło zostać spełnione.

Tylko ktoś z rodu władców może poprowadzić Daoine Teague Feer – upomniała Galladela.

Jedno spojrzenie na twarz króla elfów sporo im wyjaśniło. Galladel był stary, znużony i nie ukrywał, iż nie wierzy już w moc prastarej magii Shilmisty. Daoine Teague Feer było dla niego jedynie zabawą, tańcem nie dającym nic, prócz krótkotrwałej rozrywki i odprężenia. Jaki sens miało przeprowadzenie rytuału przez króla, który nie wierzył w jego moc?

Mimo to Shayleigh nie ukrywała swego zatroskania. Galladel stawał się coraz bardziej pragmatyczny, wręcz ludzki, ona jednak nie ośmielała się go za to winić. Niedawno, zaledwie dwa stulecia temu, kiedy była jeszcze dzieckiem, w Shilmiście tańczyły tysiące elfów. Cała puszcza, wzdłuż i wszerz, rozbrzmiewała echem ich niekończących się pieśni. Teraz te dni wydawały się zamierzchłą przeszłością. Ile dzieci Shilmisty przeniosło się do Evermeet, by nigdy już nie powrócić?

Tintagel postukał Shayleigh w łokieć i skinął głową w stronę wyjścia.

Twoja kolej, by wyruszyć na patrol – wyszeptał do wojowniczki, aby skłonić ją do opuszczenia jaskini.

Wychodząc, nie omieszkała wykonać dystyngowanego ukłonu, ale Galladel, ponownie pochylony nad stosem pergaminów, nawet tego nie zauważył.


* * *


Podobny nastrój frustracji panował w obozie najeźdźców, kiedy nad Shilmistą zaczął zapadać zmierzch. Oddziały posuwały się naprzód, ale czyniły to wolno i opłacały marsz niewiarygodnymi stratami. Elfy walczyły lepiej, niż ogrillion przypuszczał – sądził, że do tej pory dotrze już do centrum puszczy, a w rzeczywistości jego armia zostawiła za sobą dziesięć do piętnastu mil ze stupięćdziesięciomilowego pasa ogromnej puszczy, a co więcej, nie zabezpieczyła zajętego przez siebie terenu. Ragnor obawiał się, że jego wojowie ze strachu częściej rozglądają się na boki w poszukiwaniu ukrytych łuczników, niż patrzą przed siebie na szlak podboju.

Lepsze wieści nadchodziły z flanek, gdzie opór był minimalny. Orogowie i orkowie, sunąc wzdłuż podnóża Gór Śnieżnych, minęli środek puszczy, a plemię goblinów na zachodnich równinach zbliżało się do południowo-zachodniej przełęczy na obrzeżach lasu, gdzie miało założyć obóz i powstrzymywać ewentualne posiłki przybywające od strony Riatavinu.

Ragnor wiedział, że nie ma dość ludzi, by otoczyć całą puszczę, a gdyby elfy nadal stawiały taki sam opór jak teraz, z całą pewnością uda im się znaleźć sprzymierzeńców, nim ogrillion doniesie Zamczysku Trójcy o udanym podboju. A co ze zbliżającą się zimą? Nawet zuchwały Ragnor nie wierzył, że z nadejściem pierwszych śniegów będzie mógł utrzymać w swoich szeregach niestałe i chwiejne gobliny.

Czas działał na jego niekorzyść, a elfy z zapałem walczyły o każdą kolejną piędź ziemi.

Jeśli żywił jakiekolwiek wątpliwości co do zamiarów elfów, ewidentny dowód miał teraz przed sobą. Po drugiej stronie doliny i rwącej rzeki trwała właśnie zacięta potyczka. Ragnor przyglądał się jej z uwagą. Mieszaną drużynę orków, goblinów i kilku ogrów zaskoczyła gromada elfów. Wojownicy Ragnora przeszli przez pole i zbliżyli się do kępy drzew, gdy grad strzał zmusił ich do natychmiastowego poszukiwania schronienia. Z tak dużego dystansu ogrillion nie wiedział, z iloma wrogami przyszło zetrzeć się jego drużynie, ale podejrzewał, iż elfów nie było zbyt wiele. Niemniej jednak okazały się nad wyraz skuteczne, orkowie i gobliny nie wystawiali bowiem nosów ze swoich kryjówek, zaś kilku ogrów, którzy byli na tyle dzielni i głupi zarazem, by ruszyć biegiem w kierunku linii drzew, padło po przebiegnięciu paru kroków, naszpikowanych dziesiątkami strzał.

Wysłałeś giganta i drużynę niedźwieżuków? – rzucił ogrillion do stojącego najbliżej porucznika, słabego, acz sprytnego goblina.

Tak, generale – odrzekł goblin, kuląc się nie bez powodu. Kilku najbliższych dowódców Ragnora nie było już wśród żywych, pomimo iż żaden z nich nie miał okazji zetknąć się z elfami.

Ragnor łypnął na goblina, a ten skulił się jeszcze bardziej, niemal szorując brzuchem po ziemi. Na szczęście dla tej żałosnej istoty ogrillion miał inne problemy na głowie. Ponownie przeniósł wzrok na odległe pole bitwy, usiłując oszacować, ile czasu zajmie gigantowi pokonanie rzeki i zajęcie pozycji, skąd będzie mógł zacząć ciskać w elfy głazami.

Kolejny jęk agonii przeszył poranne powietrze i jeszcze jeden monstrualny wojownik został trafiony strzałą elfów. Ragnor odruchowo sięgnął ręką w bok, trafiając swego doradcę wierzchem dłoni i odrzucając go w tył.

To powinno wzmóc twoją lojalność – rozległ się za nim głos kobiety. Ogrillion odwrócił się i ujrzał czarodziejkę Dorigen, nietoperzoskrzydłego impa przycupniętego na jej ramieniu i stojącego nieco z boku potężnego mężczyznę.

Co tu robisz, czarodziejko? – burknął. – Nie miejsce tu dla ciebie ani dla twojego pupilka!

Groźnie zmierzył Tienneka wzrokiem, a Dorigen zaniepokoiła się, że może już teraz przyjdzie jej rozdzielać tych dwóch wojowników.

Cóż, mnie również miło jest cię widzieć – odparła. Nie spodziewała się ciepłego przyjęcia ze strony Ragnora. Był dostatecznie sprytny, żeby pojąć, iż Aballister przysłał ją, by kontrolowała zarówno postępy podboju, jak i jego ambicje.

Ragnor groźnie postąpił w stronę Tienneka, a Dorigen zaczęła się zastanawiać, czy posiada w swym czarnoksięskim repertuarze coś, co zdołałoby zatrzymać monstrualnego generała.

Nałożyła na palec onyksowy pierścień i zasępiła się. Nie była pewna, czy zdąży zrobić użytek z jego ognistej mocy i czy będzie ona wystarczająca dla zatrzymania wielkiego, rozwścieczonego ogrilliona.

Jestem tu, bo taki otrzymałam rozkaz – odparła posępnie, ukrywając swoje zatroskanie. – Opuściłeś Zamczysko Trójcy przed wieloma dniami, Ragnorze, ale pomimo niewiarygodnych kosztów, jakie pochłonęła twój a kampania, nie sądzę, abyś mógł pochwalić się naprawdę wielkimi osiągnięciami.

Ragnor cofnął się o krok, a Dorigen ukryła uśmiech, zaskoczona łatwością, z jaką zdołała zmusić go do defensywy. Praktycznie rzecz biorąc, strzelała na ślepo. Nie mogła wiedzieć, jak przedstawia się sytuacja kampanii Ragnora, ale jego reakcja potwierdzała słuszność jej przypuszczeń.

Martwimy się – ciągnęła spokojnym, miodopłynnym tonem. – Lato ma się ku końcowi, a Aballister pragnie zająć Carradoon jeszcze przed pierwszym śniegiem.

Dlatego wysłał ciebie – sapnął Ragnor – sądząc, że możesz pomóc nieszczęsnemu Ragnorowi.

Być może – zamruczała w odpowiedzi Dorigen.

Potrzebujesz pomocy – dodał Druzil, po czym, aby uniknąć palącego spojrzenia ogrilliona, ukrył łebek pod skrzydłem.

Nie potrzebuję w moim obozie marnych czarodziejek! – warknął Ragnor. – Odejdź i zabierz ze sobą tego nietoperzaka od Aballistera i swojego pupilka!

Odwrócił się, w kierunku doliny oraz rzeki, udając, że jest bardzo zajęty.

A zatem wszystko idzie pomyślnie? – spytała Dorigen, usiłując nadać swemu głosowi niewinne brzmienie i przekrzywiając lekko głowę.

Kiedy Ragnor nic odpowiedział, stała się bardziej stanowcza. Wcześniej jednak ze swoich głębokich kieszeni wybrała kilka składników do ochronnego zaklęcia – w razie gdyby generał postanowił zaoponować nieco bardziej zdecydowanie.

Zostałeś powstrzymany, Ragnorze – oznajmiła. – Przyznaj to, nim tak jak Barjin poniesiesz klęskę.

Ogrillion odwrócił się gwałtownie w jej stronę, ale Dorigen nie zareagowała.

Musisz to robić? – spytał telepatycznie Druzil. Impowi wyraźnie nie przypadł do gustu sposób, w jaki Ragnor teraz na niego patrzył.

I przyszłaś tu, by mi o tym powiedzieć? – burknął Ragnor.

Przybywam jako agent Talony – powiedziała z naciskiem Dorigen – aby dopomóc sprzymierzeńcowi, choćby nawet był głupi i nie chciał przyjąć pomocy, której potrzebuje.

Odwróciła od niego wzrok i spojrzała w kierunku odległej doliny i bitwy, która toczyła się nie po myśli Ragnora. Machnęła ręką, wypowiedziała śpiewne zaklęcie i na wprost niej pojawił się słup migoczącego, błękitnawego światła.

Ragnor trwożliwie cofnął się o krok. Dorigen przekazała impa Tiennekowi, po czym weszła w strugę światła i zniknęła. Po trwającym ułamek sekundy namyśle Druzil wleciał w ślad za nią w świetlistą bramę.

Ragnor odwrócił się instynktownie i ujrzał, że po drugiej stronie rzeki pojawiło się identyczne migoczące światło. Rozpłynęło się, kiedy Dorigen wyszła na zewnątrz. Imp ponownie siedział na jej ramieniu.

Nie lubię elfów – wyszeptał Druzil i stał się niewidzialny. – Paskudne istoty!

Dorigen nie zwracała na niego uwagi, jedynie złośliwym łypnięciem dała mu do zrozumienia, że chciała, aby pozostał z Tiennekiem. Nie miała jednak czasu, aby przejmować się kłopotliwym impem. Przyglądała się bitwie, usiłując zorientować się w sytuacji. W oddali ujrzała orków i gobliny przykucniętych za zwalonymi pniami, niewielkimi pagórkami i w innych miejscach, które tylko mogły zapewnić im osłonę przed ostrzałem zza linii drzew. Inne monstra leżały martwe bądź dogorywały, tu i ówdzie widać było naszpikowane strzałami ciała ogrów. Dorigen poszła za przykładem Druzila i stała się niewidzialna. Nie była pewna, jaki zasięg mają doskonałe łuki elfów.

Mimo maskującego zaklęcia nie odważyła się zbliżyć do drzew. Elfy, istoty poniekąd czarodziejskie, potrafiły w naturalny sposób wyczuwać magiczną emanację. Dorigen zastanawiała się przez chwilę, rozważając możliwości, po czym przetrząsnęła liczne kieszenie swej szaty.

A niech to! – burknęła, po czym w przypływie nagłego olśnienia sięgnęła ręką, odnalazła Druzila i wyrwała mu kilka kłaczków sierści z korpusu, tuż przy podstawie skrzydła. Ten gwałtowny ruch sprawił, że ponownie stała się widzialna.

Co ty robisz? – rzucił Druzil, przestępując z nogi na nogę i wpijając szpony w ramię Dorigen. On również stał się widzialny, ale już po chwili ponownie się rozpłynął.

Siedź nieruchomo! – rozkazała. Przez chwilę międliła w palcach kępkę sierści, mając nadzieję, że to wystarczy. Zaklęcie wymagało sierści nietoperza, ale czarodziejka chwilowo nią nie dysponowała i nie miała czasu, by uganiać się za nietoperzami. Ukryła się za pobliskim drzewem i rozpoczęła przygotowania.

Przez kilka minut, zaklęcie to bowiem było trudne i czasochłonne, czarodziejka wykonywała złożone ruchy dłońmi i wypowiadała długie inkantacje. W tym czasie zginął kolejny goblin, ale Dorigen uznała jego śmierć za mało znaczącą w świetle mających niebawem nastąpić wydarzeń.

Wreszcie skończyła i kilka stóp przed nią w powietrzu zawisła gałka oczna. Niemal natychmiast stała się przezroczysta i zgodnie z rozkazami Dorigen odpłynęła w kierunku linii drzew.

Czarodziejka zamknęła oczy i zaczęła patrzeć poprzez wędrujące oko, które dotarło już do drzew i błyskawicznie zaczęło śmigać między nimi, popatrując to w tę, to znów w drugą stronę, przelatując wzdłuż szeregu elfów.

Dorigen nadała oku olbrzymią prędkość, ale mimo to kilka elfów zesztywniało i rozejrzało się nerwowo wokoło, kiedy gałka je minęła.

Dorigen doszła do wniosku, że wszystkie elfy – a nie było ich wiele – są ukryte na drzewach. Czynnikiem działającym przeciwko orkom i goblinom był ich własny strach – śmiały atak zmusiłby garstkę elfów do natychmiastowego odwrotu.

Muszę rozpocząć natarcie – wyszeptała czarodziejka.

Jako cel wybrała strzelisty wiąz pośrodku linii obrony elfów. Oko nadal unosiło się w powietrzu, toteż czarodziejka mogła policzyć potencjalne ofiary. Nagle kobieta elfów, złotowłosa wojowniczka o bystrych fiołkowych oczach, odwróciła się, podążając w ślad za płynącą w powietrzu kulą.

Dorigen oderwała myśli od gałki ocznej, wyjęła z kieszeni kilka niezbędnych przedmiotów i rozpoczęła rytuał kolejnego zaklęcia.

Na ziemię! Na ziemię! – Usłyszała dobiegający z oddali okrzyk wojowniczki. – Czarodziejka! Mają czarodziejkę! Na ziemię!

Dorigen ukończyła zaklęcie i zainicjowała je najszybciej, jak to tylko było możliwe. Ujrzała smukłą sylwetkę zeskakującą z sąsiedniego drzewa, zaraz potem drugą, ale wcale się tym nie przejęła, zaklęcie bowiem zostało rzucone i pozostali nie mogli mu już umknąć.

Z palców czarodziejki spłynęła niewielka ognista kula i z niesamowitą prędkością pomknęła w kierunku drzew. Aby nią sterować, Dorigen musiała wyjść na otwartą przestrzeń, ale wiedziała, iż elfy będą zbyt zajęte, aby mogły stanowić dla niej zagrożenie.

Kula znikła wśród konarów. W mgnieniu oka olbrzymie drzewo zmieniło się w płonącą żagiew. Żarłoczne płomienie błyskawicznie pochłonęły zarówno wiąz, jak i elfy ukryte wysoko wśród gałęzi. Konary zaczęły pękać i padać na ziemię wraz ze zwęglonymi ciałami i poczerniałymi resztkami wyśmienitych zbroi.

Dorigen wymierzyła następne zaklęcie we własnych wojowników.

NIE WAHAJCIE SIĘ! – krzyknęła wzmocnionym przez zaklęcie gromkim głosem. – DO ATAKU! ZABIJCIE ICH!

Moc zawarta w tym rozkazie i głosie brzmiącym niczym ryk smoka zmusiła orków i gobliny do natychmiastowego, acz niezbyt skorego natarcia. Kilka potworów padło trafionych wypuszczonymi na oślep strzałami, większość jednak zdołała wedrzeć się w zarośla. Znaleźli tam tylko jednego elfa, który leżał ranny u podnóża wypalonego wiązu. Bliski śmierci, zanim jeszcze zjawiły się gobliny, praktycznie nie stawiał oporu. Z dziką rozkoszą gobliny rozdarły go na strzępy.

Z równie okrutną satysfakcją monstra zaczęły zbierać poczerniałe, zwęglone zwłoki elfów – pierwsze ciała wrogów, jakie widziały od czasu rozpoczęcia kampanii.

Dorigen odwróciła się na pięcie, by odejść. Towarzyszyły jej okrzyki radości. Czarodziejka utworzyła kolejne międzywymiarowe wrota migoczącego światła i przeszedłszy przez nie, ponownie znalazła się na pagórku za rzeką.

Wydaje mi się, że zabili jedynego rannego elfa – powiedziała spokojnie, stanąwszy obok oszołomionego ogrilliona. – Głupota. Mógł okazać się cenną zdobyczą. Powinieneś trzymać w karbach swoich żądnych krwi wojowników, generale.

Usłyszawszy gwałtowny wybuch śmiechu Ragnora, odwróciła się żwawo w jego stronę. Była zadowolona, że zdołała poprawić humor sposępniałemu potworowi.


8

Cichaczem


W puszczy panowała osobliwa cisza. Nadejścia świtu nie powitał śpiew ptaków. Po grubych konarach nie przebiegały zwierzątka.

Elbereth co kilka kroków oglądał się za siebie, a na jego twarzy widniał grymas niepokoju.

Przynajmniej na tym obszarze nie toczą się walki – wyszeptała Danica, ale jej głos w ciszy lasu zabrzmiał wyjątkowo głośno.

Elbereth zawrócił, by do nich dołączyć.

Na ścieżkach nie ma żywego ducha, mimo to boję się jechać konno – rzucił półgłosem. – Nawet kiedy jedzie się stępa, odgłos kopyt słychać na odległość wielu jardów.

Cadderly pstryknął palcami i skrzywił się, usłyszawszy ostry dźwięk. Ignorując zdumione spojrzenia i łypnięcie Elberetha, młody uczeń zdjął z grzbietu Temmerisy – wierzchowca, którego prowadził – swój plecak.

Janczarów z uprzęży pozbyli się już wcześniej, owijając je odzieżą i wkładając do juków.

Owiń je – rzekł Cadderly, wyjmując gruby, wełniany koc. Pozostali najwyraźniej tego nie zrozumieli.

Podkowy – wyjaśnił. – Porwij koc na pasy... – zawiesił głos, wymieniając spojrzenia z posępnym elfem.

Elbereth popatrzył na niego przenikliwie. Cadderly miał wrażenie, że zauważył błysk podziwu w srebrnych oczach.

Elf bez słowa wyjął nóż i wziął od Cadderly’ego koc. W kilka minut później ponownie ruszyli w drogę. Dźwięk podków był teraz mocno przytłumiony. Kiedy Elbereth ponownie się obejrzał i pokiwał głową z aprobatą, Danica kolnęła Cadderly’ego łokciem i uśmiechnęła się.

Później, z dala od wschodniej rubieży puszczy, zatrzymali się na krótki odpoczynek. W lesie nadal panowała cisza, nie było śladu innych istot, zarówno przyjaciół, jak i wrogów.

Moi ludzie będą toczyć wojnę podjazdową – wyjaśnił Elbereth. – Jest ich zbyt mało, aby mogli sobie pozwolić na ogromne straty, które są nieuniknione podczas wielkich bitew. Będą poruszać się szybko i bezszelestnie, uderzać we wroga z dystansu i znikać, zanim nastąpi kontratak.

A więc nasze szansę na odnalezienie ich są nikłe – stwierdziła Danica. – Bardziej prawdopodobne, że to oni odnajdą nas.

Niezupełnie – wyjaśnił elf. – Mają konie, które należy oporządzać i niewątpliwie – wypowiedzenie następnych słów przyszło mu z wielkim trudem – rannych, którzy powinni odpoczywać w bezpiecznym miejscu. Shilmista nie została całkiem zaskoczona, pomimo iż atak nastąpił nagle. Nie jest nas wielu i nie mamy potężnych sojuszników. Dlatego my, elfy z Shilmisty, opracowaliśmy plany obrony naszej ojczyzny jeszcze w czasach, kiedy pierwszy elf wiele wieków temu wkroczył do tej puszczy.

Obozy ewakuacyjne – skonstatował Cadderly. Elbereth pokiwał głową. Podniósł gałązkę i naszkicował na ziemi uproszczoną mapę lasu.

Sądząc po słupach dymu, walki toczą się tutaj – stwierdził, wskazując na pomocny fragment mapy.

A więc nie musieliśmy obwiązywać koniom kopyt – wtrącił Rufo – i zamiast iść, mogliśmy jechać.

Pozostali zignorowali tę uwagę.

Zbliżamy się do centrum lasu – ciągnął Elbereth, chwilowo nie komentując sugestii Rufa. – Pierwszy obóz powinien znajdować się tutaj, na południe od doskonałego do obrony terytorium, znanego jako Dells. – Elf ponownie sprawiał wrażenie, jakby musiał przełknąć twardą gulę, która utkwiła mu w krtani. – Podejrzewam, że do teraz ten obóz już opustoszał.

A następny? – spytał Cadderly, dając w ten sposób Elberethowi czas, by mógł dojść do siebie.

Tutaj – odparł elf, wskazując obszar niezbyt odległy od miejsca, w którym się teraz znajdowali.

Uniósł wzrok, szukając szczeliny w listowiu, po czym wskazał sporych rozmiarów wzgórze, wyłaniające się spomiędzy zielonego baldachimu kilka mil dalej na północ.

Daoine Dun. Wzgórze Gwiazd – wyjaśnił książę elfów. – Jego zbocza są gęsto porośnięte sosnami, a od pomocy i zachodu brzozami. Znajdują się tam liczne jaskinie, dobrze ukryte i na tyle duże, by można trzymać w nich konie.

Ile czasu zajmie nam dotarcie do tego wzgórza? – spytała Danica.

Będzie szybciej, jeśli pojedziemy – wtrącił Rufo.

Zanim się na to zdecydujemy – uciął Cadderly, przykuwając uwagę Elberetha, zanim elf zdążył odpowiedzieć Kierkanowi – może wyjaśnisz mi, dlaczego w lesie jest tak cicho.

Aż napawa mnie to zgrozą – przyznała Danica. Elbereth pokiwał głową.

Sądzę, iż będzie lepiej, jeśli pójdziemy pieszo. Tak czy inaczej dotrzemy do Daoine Dun po zmierzchu. Ja pójdę pierwszy, daleko w przedzie.

A ja poboczem traktu – zaproponowała Danica. – Ukryję się w zaroślach. – Spojrzała na Cadderly’ego. – Ty możesz poprowadzić dwa wierzchowce.

Cadderly skinął głową, a kobieta i elf w mgnieniu oka zniknęli, przedzierając się żwawo i bezszelestnie przez las. Rufo zatrzymywał się co pewien czas, by rozmasować bolące stopy. Nie był zadowolony, że nadal musi maszerować, ale nie skarżył się, poprzestając jedynie na zgorzkniałych spojrzeniach w stronę Cadderly’ego.

Trzy godziny później, kiedy słońce poczęło chylić się ku zachodowi, Danica zaszeptała do Cadderly’ego i Rufa, nakazując im, by zatrzymali konie. Obaj zdumieli się, że mniszka jest tak blisko nich, bo choć krzewy rosnące przy drodze były gęste, poruszała się absolutnie bezszelestnie.

W tej samej chwili dostrzegli biegnącego w ich stronę Elberetha. Elf gestem dał im znak, by sprowadzili rumaki z traktu.

Gobliny – wyjaśnił, kiedy znaleźli się w gąszczu między drzewami. – Sporo goblinów, zajmują pozycje od wschodu i zachodu. Patrzą na Daoine Dun, ale wzdłuż traktu rozstawieni są łucznicy.

Możemy ich obejść? – spytał Cadderly.

Nie wiem – odrzekł szczerze elf. – Wydaje mi się, że linia jest dość długa i aby ich ominąć, musielibyśmy wejść głęboko w las. Mogłoby się okazać, że nasze wierzchowce nie przejdą przez gąszcz.

Danica pokręciła głową.

Jeżeli ich linia jest długa – skonstatowała – to nie może być szeroka. Moglibyśmy się przez nią przebić.

A łucznicy? – upomniał ją Rufo.

Ilu ich czeka wzdłuż drogi? – spytała Danica.

Widziałem dwóch – odparł elf – ale wydaje mi się, że jest ich jeszcze co najmniej dwóch, ukrytych w krzewach.

Mogę się nimi zająć – obiecała mniszka.

Elbereth już chciał zaprotestować, ale Cadderly chwycił go za łokieć. To wystarczyło. Danica naszkicowała na ziemi uproszczony schemat drogi.

Ty zajmiesz pozycję tutaj – wyjaśniła. Mrugnęła do Elberetha. – Przygotuj łuk! – rzuciła, skrzętnie włączając elfa do swoich planów.

Mimo to pozostała tajemnicza, bowiem na zakończenie powiedziała tylko:

Kiedy usłyszycie okrzyk, ruszajcie z kopyta! – Nie czekając na ich odpowiedź, bezszelestnie znikła w gąszczu.

Złapię cię! – rzucił w ślad za nią Cadderly. Danica nie wątpiła w to nawet przez chwilę.

Elbereth i Cadderly zajęli pozycje przy zakręcie drogi, dzięki czemu mogli obserwować widoczne w oddali gobliny, Rufo zaś został z tyłu z trzema końmi, gotowy na zew elfa natychmiast do nich podjechać. Elbereth – czujny i wpatrzony w leśny gąszcz – obserwował Danicę, która bezszelestnie przedzierała się przez krzewy po prawej stronie traktu. Ledwo dostrzegalna od momentu wejścia w las, po pewnym czasie stała się zupełnie niewidoczna. Jej ruchom nie towarzyszyło nawet drgnienie jednej gałązki.

Nagle tuż obok goblinów coś się poruszyło. Elbereth napiął łuk, ale Cadderly położył mu dłoń na ramieniu, nakazując cierpliwość.

Najwidoczniej jednak ruch Daniki był bardziej zauważalny dla nich niż dla dwóch goblinów przy drodze, potwory bowiem nawet się nie obejrzały. Na kilka sekund, które zdenerwowanym wędrowcom wydawały się godzinami, zapanowała cisza.

Gdzie jesteś? – wyszeptał Cadderly ku pustemu traktowi w oddali, ufny w umiejętności Daniki, ale mimo to zaniepokojony. Choć w ręku trzymał gotową do strzału kuszę, kilkakrotnie, tak jak wcześniej Elberetha, musiał upominać samego siebie, by zachować cierpliwość i wierzyć w Danicę. – Gdzie jesteś?

Jakby w odpowiedzi Danica wyłoniła się za plecami jednego z goblinów. Jej ręka śmignęła w powietrzu, po czym oplotła głowę goblina, dłoń zacisnęła się na jego ustach i wojowniczka wciągnęła strażnika w chaszcze.

Drugi strażnik osunął się na kolana, zaciskając palce na rękojeści sztyletu wbitego głęboko w pierś.

Niemal natychmiast dał się słyszeć bojowy okrzyk, a Elbereth powtórzył go do Rufa. W kilka sekund później byli już w siodłach i gnali przed siebie. Potężny Temmerisa z łatwością zdystansował mniejsze rumaki.

Po lewej stronie drogi pojawił się nagle łucznik, lecz książę elfów okazał się szybszy, i przeszyty strzałą goblin runął na ziemię.

Nieco dalej z zarośli wyszło dwóch kolejnych łuczników.

Danica zauważyła ich i pobiegła przed siebie. Odskoczyła w bok, by uniknąć strzały, odbiła się zwinnie i nie wytracając tempa, kontynuowała atak, lecz by uniknąć następnej strzały, musiała rzucić się plackiem na ziemię. Gobliny nie zdążyły napiąć ponownie swoich łuków, kiedy gwałtownie wybiła się w powietrze i podwójnym poziomym kopnięciem powaliła oba stwory na ziemię.

Cadderly pochylił głowę, przytrzymał jedną ręką kapelusz i dźgnął mocno piętami boki konia, rozpaczliwie usiłując dotrzeć do Daniki. Widział kołyszące się krzewy, co oznaczało, że trwa tam walka. W pewnej chwili wystrzeliła spomiędzy nich uzbrojona w miecz ręka goblina i opadła w dół w morderczym cięciu.

Nie! – krzyknął Cadderly. Ten sam miecz ponownie pojawił się nad krzewami, tym razem w dłoni Daniki. Kiedy opadł, rozległ się skowyt agonii goblina.

Wierzchowiec Elberetha stanął dęba, mijając rannego wartownika na drodze. Elf dobił potwora jednym cięciem, po czym wychylił się w siodle, aby podnieść cenny sztylet Daniki. Z zarośli po drugiej stronie wybiegł goblin i rzucił się ku niemu.

Wykorzystując swoją ulubioną taktykę walki, Kierkan Rufo – lub ściślej rzecz biorąc, jego wierzchowiec – skutecznie stratował pechowca.

Danica zatrzymała się na poboczu drogi i skulona czekała, aż Cadderly do niej podjedzie. Zanim to nastąpiło, pojawił się kolejny goblin i ruszył pędem w jej stronę z obnażonym mieczem w ręku.

Szerokoskrzydły kapelusz spadł Cadderly’emu z głowy i zawisł przytrzymywany rzemykiem, to obijając się o kark, to falując jak jego jedwabna peleryna. Cadderly uniósł załadowaną kuszę i usiłował strzelić w potwora. Ponieważ galopujący wierzchowiec mocno kołysał, nie mógł dobrze wycelować, wbił więc pięty w boki rumaka i skierował go na goblina. Potwór odwrócił się, warknął i machnął mieczem.

Nie zdążył zrobić z niego użytku. Znajdujący się o kilka stóp od niego Cadderly wypuścił bełt. Koń potężnym susem minął goblina w zasięgu miecza potwora, ale ten, już martwy, unosił się wówczas jak piórko, lecąc w kierunku zarośli.

Cadderly nie wyszedł z tego starcia bez szwanku. Znajdował się tak blisko celu, że błysk eksplodującej strzały poparzył go i oślepił, a fala uderzeniowa o mało nie zmiotła go z siodła. W chwilę później Danica znalazła się za jego plecami i skierowała wierzchowca ponownie ku środkowi traktu, przytrzymując mocno Cadderly’ego.

Elbereth i Rufo byli tuż za nimi. Wokół nich ze wszystkich stron dobiegały wrzaski i pohukiwania.

Naprzód! – zawołał książę elfów, gwałtownie poganiając Temmerisę. Jego wielki łuk znów brzęknął melodyjnie raz i drugi, a każda ze strzał oznaczała śmierć kolejnego goblina.

Wierzchowiec Rufa z jednym tylko jeźdźcem wysforował się przed Cadderly’ego i Danicę, czyniąc z nich główny cel dla goblinów wybiegających z zarośli po obu stronach traktu. Kilka niezdarnie ciśniętych włóczni chybiło celu, spadając zbyt blisko, jedna strzała przemknęła ze świstem tuż nad końskim łbem, a druga śmignęła w powietrzu, wprost w plecy Cadderly’ego.

Danica zauważyła ją w ostatniej chwili i uniosła przedramię do bloku.

Co? – rozległ się zaniepokojony okrzyk Cadderly’ego.

To nic takiego! – odparła. – Jedź! – Doszła do wniosku, iż nie jest to najlepsza pora, by pokazywać Cadderly’emu strzałę, która przebiła jej ramię.

Jeszcze kilka susów i znaleźli się poza zasięgiem goblinów. W chwilę później pojawił się szybki jak błyskawica Temmerisa. Zrównał się z nimi w ciągu kilku sekund. Oblicze Elberetha było posępne, ale elfowi nic się nie stało.

Pokonawszy kolejną milę, zwolnili tempo i zsiedli z siodeł. Właśnie wtedy zauważyli, że Danica jest ranna.

Cadderly o mało się nie przewrócił, ujrzawszy okrwawione drzewce strzały, przebijające na wylot delikatne ramię dziewczyny.

Elbereth czym prędzej podszedł do niej, nakłaniając młodego ucznia, by uczynił to samo.

To nic poważnego – powiedziała, aby ich uspokoić.

Jak możesz tak mówić? – rozległa się odpowiedź Cadderly’ego. Podszedł do swego wierzchowca po plecak, po czym wrócił z pękiem bandaży i słoikiem maści. Zanim znów znalazł się przy niej, Danica wyjęła już strzałę i pogrążyła się w głębokiej koncentracji, wykorzystując moc medytacji, by zgromadzić siły potrzebne do przezwyciężenia bólu.

Cadderly starał się nie przerywać tego stanu, kiedy delikatnie opatrywał jej ranę. Mentalna moc Daniki była doprawdy zdumiewająca – Cadderly widział kiedyś, jak usunęła ze swojej nogi dwucalowej długości odłamek, nie dotknąwszy go nawet palcami, wykorzystując jedynie siłę koncentracji i kontroli nad mięśniami.

Sporządzając opatrunek, starał się jak najlepiej, kiedy zaś skończył, zawahał się, a na jego obliczu pojawił się wyraz zakłopotania.

O co chodzi? – spytał Elbereth.

Cadderly zignorował go i zdobywszy się na odwagę, odmówił modlitwę do Deneira. Wypowiedział słowa kilku pomniejszych zaklęć uzdrawiających, ale nie był zbyt wprawny w tej dziedzinie i nie wiedział, jak mu poszło.

Z pewnym wahaniem, liczył bowiem, że zachowa swoje zaklęcia uzdrawiające dla siebie, Kierkan Rufo podszedł do niego, aby się przyłączyć.

Zanim jednak Rufo zdążył zająć się ręką kobiety, Danica otworzyła oczy.

To nie będzie konieczne – powiedziała do kościstego kapłana. Oczy miała błyszczące, a na jej twarzy malował się wyraz szczerego zadowolenia.

Obaj – Elbereth i Cadderly – chcieli zaprotestować, ale kiedy młody uczeń przyjrzał się uważniej opatrunkowi, stwierdził, iż rana przestała już krwawić. Nie miał pojęcia, czy spowodowały to jego zaklęcia, czy też może koncentracja Daniki, lecz w gruncie rzeczy wcale go to nie obchodziło.

Musimy ruszać dalej – stwierdziła niemal zaspanym głosem Danica. – Tak jak poprzednio, Elbereth z przodu, a ja poboczem traktu.

Elbereth zaprotestował.

Pójdę pierwszy – potwierdził – ale ty zostaniesz z innymi i z końmi. Do Daoine Dun już niedaleko. Jeżeli mój lud rzeczywiście założył tam obóz, nie sądzę, abyśmy jeszcze spotkali po drodze jakichś wrogów.

Cadderly zdziwił się, kiedy Danica nie zaprotestowała. Zrozumiał, że jej rana była poważniejsza i bardziej bolesna, niż się wydawało.

Szli pośród ciemniejącego zmierzchu, a w miarę jak otaczająca ich knieja pogrążała się w coraz gęstszym mroku, wydawała się Cadderly’emu jeszcze bardziej posępna i złowieszcza. Zaniepokoił się, gdy Elbereth nagle zniknął wśród cieni między drzewami.

Niebawem jednak elf znów pojawił się na trakcie, a wraz z nim dwa inne wysokie elfy o posępnych obliczach. Przedstawił ich jako swoich kuzynów i z zadowoleniem oznajmił, że jego lud rzeczywiście założył obóz na Wzgórzu Gwiazd, oddalonym o milę na pomoc.

Jeden z elfów towarzyszył im przez resztę drogi, drugi powrócił na wartę.

Eskortujący ich elf opowiedział Elberethowi o stoczonych bitwach. Cadderly zauważył, że książę elfów skrzywił się, kiedy tamten relacjonował mu przebieg ostatniej potyczki, podczas której pojawiła się czarodziejka i sprawiła, że jedno z drzew stanęło w płomieniach.

Ralmarith nie żyje – rzekł ponuro elf. – A Shayleigh... Elbereth odwrócił się gwałtownie i chwycił go za ramiona.

Ona żyje – odrzekł natychmiast elf – chociaż jest ciężko ranna, tak ciałem, jak i sercem. Nie chciała pozostawić Ralmaritha i trzeba było siłą odciągnąć ją z tamtego miejsca.

Elberetha wcale to nie zdziwiło.

Jest lojalną przyjaciółką – dodał z powagą.

Kiedy dotarli do Daoine Dun, książę udał się najpierw na poszukiwanie Shayleigh, pomimo iż natychmiast, i wielokrotnie, poinformowano go, że jego ojciec, król, pragnie się z nim widzieć.

Cadderly zdziwił się, widząc, z jaką łatwością Elbereth zignorował to żądanie i postąpił zgodnie z tym, co sam uważał za słuszne. Młodemu uczniowi kojarzyło się to z jego własnym zachowaniem, kiedy po wielokroć starał się unikać spotkań z Przełożonym na Księgach Averym. Czym prędzej odegnał od siebie tę myśl – nie był zadowolony z porównań pomiędzy samym sobą a aroganckim, bezlitosnym Elberethem.

Ranną wojowniczkę znaleźli na pryczy w małej jaskini, którą zamieniono w szpital. Miała liczne obrażenia – o czym świadczyły grube opatrunki na jej ciele – ale nie wydawały się one Cadderly’emu poważne, dopóki nie spojrzał jej w oczy. Malował się w nich smutek, którego – zdaniem młodego ucznia – nic nie było w stanie ukoić.

Zostawiliśmy Ralmaritha – wyszeptała zdławionym głosem, kiedy zbliżył się do niej Elbereth. – Oni go zabili, porąbali jego ciało na kawałki...

Ciii... – Elbereth usiłował ją uspokoić. – Ralmarith jest teraz u bogów. Nie lękaj się o niego.

Shayleigh pokiwała głową, ale musiała odwrócić wzrok.

Przez wiele minut siedzieli w zupełnej ciszy. Wszedł kolejny elf i natychmiast zbliżył się, aby opatrzyć zranione ramię Daniki. Uparta mniszka uprzejmie odmówiła, lecz Cadderly kolnął ją łokciem i przypomniał o koniecznej zmianie opatrunku.

Z głuchym westchnieniem Danica oddaliła się w ślad za elfem.

Kiedy wrócisz do walki? – spytał wreszcie Elbereth, zwracając się do Shayleigh. Oboje patrzyli na elfa zajmującego się rannymi.

Jutro! – powiedziała twardo. Opiekun rannych wzruszył ramionami i bezradnie pokiwał głową.

To dobrze – rzekł Elbereth. – Postaraj się odpocząć tej nocy. Jutro wspólnie będziemy walczyć i wspólnie pomścimy Ralmaritha!

Postąpił krok w stronę wejścia.

Wychodzisz? – spytała zaniepokojona Shayleigh.

Na południe stąd są gobliny – wyjaśnił Elbereth. – Przypuszczam, iż zamierzają otoczyć wzgórze. Nie możemy do tego dopuścić. – Przeniósł wzrok na Danicę. – Pozostanie przy tobie – powiedział do Shayleigh. – To wyborna wojowniczka i nasz sprzymierzeniec.

Zamierzasz wyruszyć dziś w nocy polować na gobliny? – spytał stojący za Elberethem Cadderly. – Chyba lepiej byłoby to robić za dnia – wyjaśnił, kiedy książę odwrócił się do niego.

Gobliny nie walczą zbyt dobrze przy dziennym świetle.

Tu jest Shilmista – upomniał go Elbereth, jakby ten fakt wyjaśniał wszystko. Książę elfów stał sztywno wyprostowany, z zaciśniętymi zębami, zmrużonymi srebrnymi oczami i marsową miną. – Gobliny zginą niezależnie od pory dnia.

Pójdę z tobą – zaproponował Cadderly.

Nie wezmę cię ze sobą – odrzekł Elbereth, ponownie odwracając się do Shayleigh. – Nie jesteś elfem i nie widzisz w ciemności. Gdzie Tintagel? – zwrócił się do kobiety.

Z twoim ojcem – odparła Shayleigh. – Chcieliśmy zwołać Daoine Teague Feer, ale Galladel jak dotąd nam odmawia.

Elbereth zastanawiał się przez chwilę nad zasłyszanymi informacjami, ale nie miał czasu, by się nimi przejąć. Wyszedł z jaskini, życząc Rufowi i Cadderly’emu smacznego posiłku i spokojnego snu.

W dziesięć minut później pięćdziesiąt elfów wyruszyło na łowy. Na czele jechał Elbereth na swoim Temmerisie, a u jego boku podążał czarodziej Tintagel. Wrócili o północy, donosząc o zabiciu setki goblinów i dziesiątkach innych, które poszły w rozsypkę. Żaden elf nie ucierpiał.


* * *


Cadderly był zbyt podniecony, żeby spać, choć odczuwał zmęczenie.

Przez wiele lat sporo czytał na temat elfów, ale spotkał tylko kilku i to wyłącznie w bibliotece. Coś, co łączyło się z jego pobytem w Shilmiście na Wzgórzu Gwiazd, w otoczeniu elfów, sprawiało, iż doświadczenie to znacznie przerastało wszelkie doznania towarzyszące zwykłej lekturze na ten temat. To wszystko miało swoisty posmak i urok, którego słowa – niezależnie od wspaniałości konstrukcji gramatycznych – nie były w stanie oddać.

Krążył po obozie, pozdrawiany uśmiechami mijanych elfów, zwracając szczególną uwagę na widoczne nawet w nocy bogactwo barw ich oczu i włosów. Wszystkie elfy znajdujące się w obozie były – jak stwierdził – zbyt zajęte, aby można im przeszkadzać, toteż nie zadawał sobie nawet trudu, by się im przedstawić, a jedynie przykładał palce do skrzydła swego kapelusza i przechodził dalej.

Od chwili wyjazdu z Biblioteki Naukowej wiedział, że ta podróż odmieni jego życie, i obawiał się tego. Nadal się lękał, już teraz bowiem świat wydawał mu się większy, a zarazem bardziej wspaniały i niebezpieczny.

Co z Elberethem? Cadderly nie lubił elfa ani sposobu, w jaki ów go traktował, ale instynkt mówił mu co innego, mówił mu o honorze i lojalności księcia.

Kiedy jego myśli – co nieuniknione – powróciły do Daniki, znalazł sobie miejsce na skałce przy północnym zboczu wzgórza i oparł podbródek na dłoniach. Wyglądało na to, że Danica nie ma żadnych zastrzeżeń względem Elberetha, w pełni zaakceptowała elfa jako przyjaciela i towarzysza. Fakt ów niepokoił Cadderly’ego bardziej, niż był w stanie się do tego przyznać. Siedział na skale jeszcze długo po tym, jak drużyna elfów powróciła z nocnej wycieczki.

Ostatecznie jednak nie udało mu się dojść do żadnych konstruktywnych wniosków.


9

Daoine Teague Feer


Wiele elfów otworzyło szeroko oczy ze zdumienia, ujrzawszy Elberetha wjeżdżającego do obozu w towarzystwie trójki ludzi – niewielu bowiem gości przybywało do Shilmisty, zwłaszcza teraz, gdy w puszczy toczyła się wojna, nie oczekiwano tu nikogo. Inne oczy otworzyły się jeszcze szerzej. Były to złowrogie żółtawe ślepia poprzecinane czerwonymi żyłkami.

Druzil o mało nie spadł z gałęzi buku, na której siedział, obserwując obóz, gdy ujrzał Rufa, Danicę, a przede wszystkim Cadderly’ego. Natychmiast go rozpoznał i instynktownie potarł zasinione miejsce na boku, gdzie Cadderly trafił go zatrutą strzałką.

Druzil poczuł się nagle dziwnie bezbronny, pomimo iż był niewidzialny i siedział na drzewie o tak wiotkich gałęziach, że nie utrzymałyby nawet ciężaru smukłego elfa. Nie zbliżył się zbytnio do obozowiska z obawy, że elfy mogłyby go wykryć, teraz jednak, gdy w pobliżu znajdował się ów upiorny młody człowiek, imp zaczął się zastanawiać, czy ta odległość jest dla niego bezpieczna.

Natychmiast skontaktował się w myślach z Dorigen, która oczekiwała jego powrotu o milę dalej na północ. Pozwolił czarodziejce wejść do swego umysłu i obserwować swoimi oczami wjazd Cadderly’ego do obozowiska.

Co on tu robi? – zapytał ostro Druzil, jakby spodziewał się, że Dorigen może to wiedzieć.

On? – rozległo się w jego myślach. – Jaki on?

Ten młody kapłan – odpowiedział imp.

Jego myśli nieomal krzyczały, że Cadderly jest synem Aballistera, ale Druzil pohamował się przed udzieleniem tej informacji. Chciał zobaczyć wyraz twarzy Dorigen, kiedy się o tym dowie.

Jest jednym z uczniów z Biblioteki Naukowej, to on pokonał Barjina! – ciągnął. Sądząc po dłuższej chwili przerwy, Druzil domyślił się, iż Dorigen zrozumiała, skąd wzięło się jego zaniepokojenie. Imp przypomniał jej o bitwie, w której Cadderly powalił go za pomocą strzałki umoczonej w usypiającej truciźnie. Druzil miał wrażenie, że wyczuwa rozbawienie Dorigen, i w mgnieniu oka posłał do niej stek obelg.

Kolejna myśl uderzyła Druzila jak ciśnięty z procy kamień, więc rozejrzał się po obozowisku w poszukiwaniu dwóch krasnoludów, którzy poprzednim razem towarzyszyli Cadderly’emu. Nie było ich tu jednak i Druzil miał nadzieję, że obaj już nie żyją.

Kim są pozostali? – spytała Dorigen, której po dłuższym wyczekiwaniu zaczęło dawać się we znaki zniecierpliwienie.

Dziewczyna towarzyszyła kapłanowi, choć nie wiem, jaką rolę odegrała – wyjaśnił imp. – A ten drugi...

Druzil przerwał, przypomniawszy sobie usłyszany z ust Barjina opis głupca, którego kapłan zła wykorzystał do rozpętania w Bibliotece Naukowej epidemii znanej pod nazwą klątwy chaosu – kościsty, wysoki, lekko przygarbiony mężczyzna.

Kierkan Rufo – zdecydował, domyśliwszy się, że w bibliotece nie mogło być dwóch kapłanów odpowiadających opisowi Barjina.

Dorigen nie spytała go o nic więcej, a Druzil uznał, że może potraktować czarodziejkę nieco obcesowo.

Chciałbym już stąd odejść – stwierdził bez ogródek. Wokół niego obóz zaczął tętnić życiem, elfy biegały, wołając, że wrócił książę Elbereth.

Przybądź do mnie, Druzilu – zażądała Dorigen, najwyraźniej zdając sobie sprawę z logiki rozumowania impa. Nie musiała tego powtarzać.


* * *


Życzyłem sobie spotkania z tobą już dobrych kilka godzin temu – stwierdził chłodnym tonem Galladel, kiedy w końcu Elbereth wszedł do jego komnaty. – W okresie pokoju jestem w stanie tolerować twoją nieodpo...

Oddział goblinów zastawił pułapkę na południe od Daoine Dun – przerwał Elbereth. – Wolałbyś, żeby umocnili pozycje i okopali szańce? Teraz już ich nie ma i droga jest wolna, w razie gdybyśmy zostali zmuszeni do ucieczki, co, jak podejrzewam, może nas czekać, jeżeli plotki o nadciągających z północy siłach okażą się prawdą.

Ta wiadomość ułagodziła nieco gniew króla. Odwrócił się gwałtownie w stronę pergaminów rozrzuconych na ogromnym kamiennym stole.

Będę potrzebował twojej pomocy – rzucił oschle. – Trzeba dokonać koordynacji patroli. Musimy starannie wyliczać broń i żywność. – Poprzesuwał gwałtownie kilka pergaminów, aby okazać swe niezadowolenie.

Elbereth przyglądał się ojcu z narastającym niepokojem.

W ruchach i taktyce Galladela rysowało się dziwne ograniczenie, coś nazbyt ludzkiego, co bynajmniej nie przypadło młodemu elfowi do gustu.

Puszcza jest naszym domem – rzekł, jakby to stwierdzenie wyjaśniało w pełni jego brak poszanowania dla ojca.

Galladel łypnął nań spod oka, nie wiedząc, czy powinien obrazić się za usłyszane przed chwilą słowa.

Musimy stanąć do walki – ciągnął Elbereth – swobodnie, tak jak nakazują nam nasze instynkty i drzewa.

Nasze ataki powinny być starannie zaplanowane – zaoponował starszy elf. – Wróg wielokrotnie przewyższa nas liczebnie i jest dobrze zorganizowany.

A więc obudźmy las – rzekł obojętnie Elbereth. Srebrne oczy Galladela, identyczne jak jego syna, rozszerzyły się z niedowierzaniem.

Obudźmy drzewa – powtórzył bardziej stanowczo Elbereth. – Wezwijmy sprzymierzeńców z naszej przeszłości, abyśmy mogli wspólnie zniszczyć tych, którzy przybyli, aby podbić Shilmistę!

Odpowiedział mu drwiący uśmiech Galladela.

Nie wiesz, co mówisz – powiedział. – Mówisz, jakby to było coś zupełnie normalnego i łatwego do wykonania. Nawet w dawnych czasach, kiedy ja, Galladel, byłem młodym elfem, drzewa nie chciały już przybywać na wezwanie króla elfów.

Elbereth powiedział to tylko po to, by usłyszeć odpowiedź swego zmęczonego ojca. Kiedy ujrzał smutek zakradający się do jego oczu, zaczął wątpić we własną mądrość.

Stara magia odeszła, mój synu – ciągnął półgłosem Galladel. – Odeszła w cień jak dni, kiedy świat należał do starszych ras. To tylko legendy, które opowiada się przy kominku w długie zimowe wieczory i nic więcej. Wygramy tę wojnę, ale wygramy ją krwią i strzałami.

Wysłałeś emisariuszy do Biblioteki Naukowej z prośbą o pomoc? – spytał Elbereth.

Galladel wyraźnie pobladł.

Wysłałem ciebie – odrzekł niepewnie.

Zostałem wysłany, aby zebrać informacje. Nic nie wiedziałem o żadnej wojnie – odparował spokojnie Elbereth, wiedział bowiem, że ma rację, ale zdawał sobie również sprawę, iż cierpliwość ojca jest już na wyczerpaniu. – Należy poprosić o pomoc bibliotekę i wezwać legion z Carradoonu.

Poślij umyślnego – odrzekł obojętnie Galladel, który wydawał się bardzo znużony. – Idź już. Mam wiele rzeczy do zrobienia.

Jest jeszcze coś – naciskał Elbereth.

Król spojrzał nań z ukosa, jakby wiedział, co zaraz usłyszy.

Nasi wojownicy domagają się Daoine Teague Feer – rzucił Elbereth.

Nie mamy czasu... – zaczął protestować Galladel.

Nie moglibyśmy poświęcić czasu na nic lepszego – odparł z naciskiem młody elf. – Wielu naszych jest rannych. Ich ciała zbroczone są krwią, zarówno własną, jak i nieprzyjaciół. Widzą dym płonącej puszczy, zewsząd czyhają na nich orkowie, gobliny i orogowie. Krew i strzały, racja, ale bitwy wygrywa się także dzięki emocjom, ojcze. Wygrywają je ci, którzy są gotowi umrzeć, jeśli już musi tak być, i ci, którzy są gotowi zabijać. Nasze dusze są w stanie dać nam to, czego nie mogą – tu pogardliwym gestem wskazał na blat kamiennego stołu – twoje pergaminy!

Galladel nawet nie mrugnął okiem. Milczał.

Daoine Teague Feer obudzi te dusze – dokończył półgłosem Elbereth.

W twoich żyłach płynie królewska krew – odparł Galladel. W jego głosie słychać było wyraźnie nutę rozdrażnienia i rozczarowania. – Możesz przeprowadzić ceremonię. – To rzekłszy, odwrócił się w stronę pergaminów, wybrał jeden, który szczególnie go zainteresował, i celowo odwrócił wzrok od syna.

Elbereth odczekał kilka chwil, rozdarty pomiędzy świadomością, że to, co musi uczynić, jest słuszne, a przekonaniem, iż wypełniając swój obowiązek zrani uczucia ojca. Zaproszenie Galladela, aby poprowadził Daoine Teague Feer, wręcz ociekało sarkazmem i gdyby Elbereth dopełnił prastarego obrzędu, jego ojciec z pewnością nie byłby z tego zadowolony. Jednak książę pomimo swego oddania wobec Galladela musiał czynić to, co nakazywało mu serce. Opuścił niewielką jaskinię, aby przebrać się w ceremonialne szaty i powiadomić innych, aby uczynili to samo.


* * *


Syn Aballistera? – Dorigen nie wierzyła własnym uszom. Ten młody kapłan imieniem Cadderly był porzuconym synem Aballistera Bonaduce!

Walczyłem z nim w bibliotece – wychrypiał Druzil, któremu nie podobał się smak tych gorzkich słów – co pokazałem ci podczas kontaktu telepatycznego. Strzeż się, to zręczny człowiek! I otacza się potężnymi przyjaciółmi!

Czy Aballister o nim wie? – spytała Dorigen, zastanawiając się, w jaką intrygę mogła zostać wplątana. A może Aballister skontaktował się z tym młodym kapłanem tuż przed śmiercią Barjina? – pomyślała. Czy to możliwe, że czarnoksiężnik dopomógł synowi w pokonaniu Barjina?

Druzil pokiwał głową, jego długie psie uszy wysunęły się do przodu.

Aballister dowiedział się o Cadderlym, kiedy ten pokonał Barjina – wyjaśnił. – Nie był zadowolony z obecności Cadderly’ego w bibliotece. Jeszcze bardziej się wścieknie, kiedy dowie się, że jego syn pomaga elfom!

W umyśle Dorigen pojawiło się sto różnych sposobów na osiągnięcie przewagi w wojnie przeciwko elfom i w jej własnej walce o zdobycie najwyższej pozycji w Zamczysku Trójcy.

Jesteś pewny, że ten Rufo to pionek, o którym wspominał Barjin? – spytała z nadzieją.

Tak – skłamał Druzil, licząc, że jego domysły są słuszne. Nie chciał jednak rozczarować Dorigen, skoro była tak podniecona. Wpatrywał się w jej bursztynowe oczy, błyszczące plamki u nasady zdeformowanego nosa.

Wróć do elfów – rozkazała Dorigen. Musiała podnieść głos, aby zagłuszyć marudzenie Druzila i zmusić go do wypełnienia rozkazu. – Zaaranżuj mi spotkanie z tym Kierkanem Rufo. Jeżeli był pionkiem Barjina, równie dobrze może być i moim.

Imp jęknął, ale zatrzepotał skrzydłami i posłusznie odleciał.

A, Druzilu! – zawołała Dorigen. – Mniemam, iż nie skontaktujesz się z Aballisterem, a gdyby nawet, to w tej sprawie zachowasz pełną dyskrecję.

Druzil pokiwał głową.

Co bym z tego miał? – spytał niewinnie, po czym się oddalił.

Dorigen zastanawiała się przez chwile, nad jego słowami, po czym stwierdziła, że najlepszym sposobem, by zdobyć zaufanie impa, było radzić się go we wszystkich możliwych kwestiach. No bo co zyskałby Druzil, opowiadając Aballisterowi o ostatnim wydarzeniu? Dorigen klasnęła w dłonie. W przeciwieństwie do impa nie żałowała, że młody uczeń i jego przyjaciele przybyli elfom z pomocą. Gdy Ragnor i jego oddziały znajdą w puszczy jakiś punkt zaczepienia i gdy ona będzie im towarzyszyć, nie miała wątpliwości, iż los Shilmisty zostanie przypieczętowany, a za tę zasługę nagrodę otrzyma nie kto inny tylko ona – czarodziejka z Zamczyska Trójcy. I to ona zajmie się synem Aballistera.


* * *


Dziś w nocy – wyszeptał Elbereth do ucha rannej wojowniczki.

Shayleigh poruszyła się i otworzyła zaspane oko.

Cadderly i Danica obserwowali ich z drugiego końca jaskini. Cadderly nadal uważał, że dla Shayleigh sen jest najlepszym lekarstwem i raczej nie należy jej budzić. Protestował, twierdząc, że ranna potrzebuje wypoczynku, ale Elbereth zbył go stwierdzeniem, iż Daoine Teague Feer przywróci Shayleigh zdrowie i siły szybciej niż najdłuższy nawet odpoczynek.

Dziś w nocy? – zawtórowała Shayleigh, a jej głos nawet pomimo znużenia i bólu brzmiał melodyjnie.

Dzisiejszej nocy pobierzemy moc prosto z gwiazd – odrzekł Elbereth.

Ku zdumieniu Cadderly’ego Shayleigh natychmiast wstała. Samo wspomnienie o Daoine Teague Feer przydało jej ciału nowych sił. Elbereth poprosił Danicę, by pomogła Shayleigh się ubrać, po czym on i Cadderly wyszli z jaskini.

Możemy obejrzeć tę ceremonię? – zapytał młodzieniec. – A może wolicie robić to we własnym gronie?

Odpowiedź Elberetha zupełnie go zaskoczyła.

Staliście się bojownikami naszej sprawy – rzekł książę elfów. – Macie pełne prawo uczestniczyć w tym rytuale. Wybór należy do was.

Cadderly zrozumiał, jak wielki zaszczyt ich spotkał, i to zupełnie zbiło go z tropu. Był zakłopotany i oszołomiony.

Wybacz mi, że przeszkadzałem ci w obudzeniu Shayleigh. Elbereth pokiwał głową.

Twój niepokój o jej stan zdrowia nie umknął mej uwadze. – Obejrzał się w stronę jaskini. Jego twarz sposępniała. – Nasi wrogowie mają potężnego sprzymierzeńca. Nie możemy pozwolić, by ta czarodziejka pojawiła się na kolejnym polu bitwy.

Cadderly zrozumiał sens jego słów oraz zamiary, i ani trochę nie zdziwiła go przysięga złożona przez Elberetha.

Kiedy rytuał dobiegnie końca, a mój lud przygotuje się do podjęcia walki, wyruszę na poszukiwanie tej czarodziejki. Wezmę jej głowę, aby pomścić śmierć Ralmaritha i rany Shayleigh. Idź teraz i odszukaj swego towarzysza. Daoine Teague Feer rozpocznie się na szczycie wzgórza, kiedy tylko zbiorą się pozostali.


* * *


Cadderly, Danica i Rufo siedzieli z boku przy zebranych elfach i rozmawiali półgłosem. Cadderly opowiedział o przysiędze wyruszenia w pogoń za czarodziejką, którą złożył Elbereth, i bynajmniej się nie zdziwił, gdy Danica obiecała, iż ona również weźmie udział w tych łowach.

Na szczycie wzgórza gromadziło się coraz więcej elfów. Znaleźli się tam prawie wszyscy – wartownicy postanowili pełnić straż na zmianę, tak by każdy z nich mógł przynajmniej przez chwilę uczestniczyć w ceremonii. Brakowało jedynie króla Galladela. Elbereth przeprosił w jego imieniu wszystkich zebranych. Wyjaśnił, że król ma liczne obowiązki i przybędzie na uroczystość później, naturalnie, jeżeli czas mu na to pozwoli. Z cichych rozmów odbywających się wokół Daniki i Cadderly’ego można było wywnioskować, że elfy wątpiły w prawdziwość tych wyjaśnień i sugerowały, iż król nie przyjdzie, uważa bowiem cały rytuał za zwyczajną stratę czasu.

Kiedy wreszcie ceremonia się rozpoczęła, wątpliwości Cadderly’ego, wzbudzone przez zasłyszane tu i ówdzie fragmenty rozmów, rozwiały się jak dym.

Elfy wstały i uformowały na szczycie wzgórza wielki krąg. Podano dłonie gościom. Rufo, najwyraźniej niechętnie podchodzący do całego przedsięwzięcia, zdecydowanie odmówił. Danica spojrzała na Cadderly’ego i uśmiechnęła się zapraszająco, ale on tylko skinął głową i stwierdził, że przynajmniej na początku woli przyglądać się obrzędowi z boku. Wyjął swój zestaw do pisania oraz świetlną tulejkę, po czym wygładził przed sobą pergamin, z zamiarem sporządzenia krótkiej, acz rzeczowej notatki na temat rzadkiego rytuału. Nie wiedzieć czemu odwrócił tulejkę tak, by przysłonić padający z niej promień. Chociaż był on wytworem magii, w blasku gwiazd migoczących nad zaczarowaną puszczą wydawał mu się dziwnie nie na miejscu.

Pieśń elfów zaczęła się powoli, prawie jak inkantacja. Uczestnicy obrzędu unieśli misy ku niebu i zaczęli maszerować wokoło. Ich chód przerodził się w taniec, pieśń nabrała melodyjnego tonu. Pomimo iż Cadderly nie rozumiał wszystkich słów, emocje ożywione przez pieśń wywarły na nim takie samo wrażenie, jak na elfach. Pieśń Shilmisty, jednocześnie smutna i słodka, naznaczona przeżyciami minionych stuleci, oferowała elfom doświadczenia bogatsze niż zawartość jakiejkolwiek księgi.

Cadderly zrozumiał wówczas, że elfy są wrażliwym ludem, rasą estetów, uduchowioną i współczującą, o naturze jeszcze bardziej subtelnej niż ludzie wiodący życie leśnych druidów. Powrócił myślami do trzech druidów, którzy niedawno przybyli do Biblioteki Naukowej, a zwłaszcza do Newandera, który zginął z rąk Barjina.

Pomyślał o Pikelu, który pragnął zostać druidem, i skonstatował z pewną dozą smutku, że krasnolud, pomimo iż różnił się od swych gburowatych i pragmatycznych ziomków, nigdy nie zdoła osiągnąć podobnego stopnia uduchowienia.

Pieśń trwała przez ponad godzinę i zakończyła się nie nagle, lecz łagodnie, przechodząc w inkantację i zanikając równie subtelnie, jak zachodzący księżyc. Elfy i Danica nadal trzymały misy wzniesione ku niebu, a Cadderly żałował, że nie przyłączył się do nich od samego początku. Pisał skrzętnie, choć kiedy spojrzał na pergamin, pomyślał, że może jego bóg wolałby, aby nie pisał o Daoine Teague Feer, lecz doświadczył go osobiście.

Elbereth – wspaniały w swej fioletowej szacie – podszedł do najbliższego z elfów i wziął od niego misę. Zaczął wyśpiewywać cichą pieśń, skierowaną ku niebu i milionom migoczących gwiazd, po czym sięgnął w głąb misy i cisnął jej zawartość w górę.

Powietrze wypełniło się skrzącymi drobinami gwiezdnego pyłu, spadającego na wybranego elfa. Jego oczy zaczęły lśnić, złote włosy nabrały silniejszego połysku, a kiedy kurz opadł, stał w zupełnym bezruchu, roztaczając wokół aurę zadowolenia.

Cadderly nic potrafił znaleźć słów, aby wyrazić tę przemianę. Siedział jak skamieniały, podczas gdy Elbereth chodził po obwodzie okręgu, powtarzając rytuał. Najbardziej dramatyczna przemiana nastąpiła u Shayleigh. Zanim obsypał ją gwiezdny pył, ledwie mogła stać i bardziej niż tańcem wydawała się pochłonięta tym, by utrzymać się na nogach.

Ale kiedy pył opadł! Cadderly widział w bibliotece efekty działania wielu uzdrawiaczy, ale żaden z nich nie mógł dorównać przemianie, która nastąpiła u Shayleigh. Jej uśmiech powrócił i był olśniewający, krew znikła z gęstwiny włosów. Nawet oparzone oblicze nabrało śniadego, brązowawego odcienia, typowego dla elfów.

Elbereth podszedł do Daniki na samym końcu i choć pył nie wpłynął na nią równie gwałtownie, jak na elfy, wydawała się zadowolona i uradowana. Patrzyła na księcia elfów, nie mrugając powiekami, ze szczerym, nieukrywanym podziwem.

Cadderly poczuł pod sercem ukłucie zazdrości, ale uczucie to nie trwało długo. Niespodziewanie Elbereth wziął misę od stojącego przy nim elfa i podszedł do niego. Cadderly odwrócił wzrok, spoglądając w stronę, gdzie siedział Rufo, ale ten gdzieś zniknął.

Chciałeś zarejestrować przebieg ceremonii – rzekł książę elfów, pochylając się nad Cadderlym – i obserwować ją z boku, aby móc lepiej zrozumieć.

Popełniłem błąd – przyznał Cadderly.

Wstań, przyjacielu – poprosił Elbereth, a Cadderly podniósł się powoli.

Elbereth rozejrzał się wokoło, elfy pokiwały głowami, a Danica uśmiechnęła się wyczekująco. Książę rozpoczął inkantację i rozrzucił pył. Widok z wnętrza strug gwiezdnego pyłu był jeszcze bardziej urzekający.

Cadderly ujrzał refleksy miliona gwiazd. Próbowały się z nim porozumieć, przekazać mu prawdę o harmonii wszechświata i prawości natury. Miał również wrażenie, że przez tę krótką chwilę ujrzał świat oczami elfa, a gdy doznanie dobiegło końca, spojrzał na Elberetha z takim samym podziwem, jak Danica.

Już nigdy nie będzie odczuwał zazdrości względem swego wspaniałego, nowego przyjaciela – obiecał sobie w duchu – a jego determinacja, aby uratować Shilmistę, nie była mniejsza od tej, którą odczuwały wszystkie elfy w całej puszczy.


* * *


Kierkan Rufo zszedł ze zbocza Daoine Dun przekonany, że żaden goblin nie odważy się zbliżyć tej nocy do czarodziejskiego wzgórza. Ceremonia elfów znaczyła dla niego tyle co nic – tak jak król Galladel uważał ją za stratę czasu. Rufo chciał jedynie opuścić las i wrócić w bezpieczne mury Biblioteki Naukowej. Nigdy nie uważał się za wojownika i nie zamierzał ginąć w obronie czyjejś ojczyzny.

Stwierdził, że postąpił głupio, poczuwając się do winy i proponując – ba, wręcz błagając, by pozwolono mu pojechać z Cadderlym.

Witaj, Kierkanie Rufo – rozległ się z tyłu zachrypnięty głos. Rufo odwrócił się, by ujrzeć groteskowego impa o psim pyszczku i nietoperzych skrzydłach, przyglądającego mu się z gałęzi o kilka stóp od niego.

Cofnął się instynktownie, szukając wzrokiem drogi ucieczki, ale imp odwiódł go od tego zamiaru.

Jeśli spróbujesz uciec albo krzyczeć, zabiję cię – obiecał. Rozwinął ogon zakończony kolcem ociekającym jadem i przerzucił go sobie przez ramię, by był dostatecznie widoczny.

Rufo znieruchomiał i usiłował ukryć swój strach.

Kim jesteś? – rzucił ostro. – I skąd wiesz, jak się nazywam?

Powiedział mi to nasz wspólny przyjaciel – odrzekł tajemniczo Druzil, nie dając po sobie poznać, że odczuł wyraźną ulgę, dowiadując się, iż człowiek ten rzeczywiście był dawnym sługą Barjina. – Widzisz, ja nigdy nie zapominam nazwisk. Są bardzo ważne, zwłaszcza gdy wybierasz sobie sprzymierzeńców na przyszłość.

Skończ z tymi zagadkami! – uciął Rufo.

Jak sobie życzysz – mruknął imp. – Moja pani pragnie się z tobą spotkać... dla dobra was obojga.

Czarodziejka? – rzucił Rufo. – Jeśli życzy sobie rozmawiać z emisariuszem...

Pragnie widzieć się z tobą – przerwał Druzil. – Tylko z tobą. Jeśli się nie zgodzisz, mam cię zabić. Ale ty się zgodzisz, prawda? – ciągnął. – Co masz do stracenia? Moja pani nie chce cię skrzywdzić, natomiast co do zysków...

Urwał, a w jego czarnych ślepiach gryzonia zabłysły kuszące iskierki.

Skąd znasz moje imię? – powtórzył Rufo, zaintrygowany, ale jak dotąd nie do końca przekonany.

Spotkasz się z moją panią, to się dowiesz – odrzekł imp. – Jutro wieczorem po zachodzie słońca przyjdę po ciebie. Nie musisz niczego zabierać ze sobą, wrócisz bowiem do obozu elfów jeszcze przed świtem. No to jak, zgoda?

Rufo zawahał się, zerkając na zatruty kolec. Ku jego przerażeniu Druzil zatrzepotał błoniastymi skrzydłami i zanim Rufo zdołał zareagować, wylądował na jego ramieniu. Kapłan słabo pokiwał głową, nie miał bowiem wyboru – zabójcze żądło znalazło się tuż przy jego szyi.

Druził przyglądał mu się przez chwilę, po czym chwycił go za przód tuniki i warknął groźnie. Imp spojrzał Rufowi prosto w oczy, celowo odwracając jego uwagę – nie chciał, by ten zauważył jego manipulacje przy tunice.

Jeżeli jutro nie przyjdziesz albo powiesz komukolwiek o tym spotkaniu, staniesz się dla mojej pani głównym celem – ostrzegł. – Jestem pewien, że zanim twoi przyjaciele ją odnajdą, będziesz już zimnym trupem, Kierkanie Rufo!

Wybuchnął złowieszczym ochrypłym śmiechem, po czym zniknął, rozpływając się w powietrzu.

Rufo jeszcze przez chwilę stał samotnie na ścieżce. Zastanawiał się, czy nie powinien natychmiast spotkać się z Elberethem, by przydzielił mu kilku elfów do ochrony, ale bał się praktyków magii i nie miał ochoty zadzierać z impem, istotą niewątpliwie mającą sprzymierzeńców w przerażających niższych planach. Kościsty kapłan udał się więc do swojej jaskini zamiast na spotkanie z elfami, po czym usnął.

Ułożywszy się na kocach, przez dłuższy czas wiercił się niespokojnie. Nie zauważył maleńkiego amuletu, który Druzil przypiął mu od wewnątrz do poły ciemnożółtej tuniki.


10

Zdrada


Następnego ranka w obozie panowało nie lada ożywienie. Efy, poczuwszy przypływ nowych sił, wręcz nie mogły doczekać się spotkania z wrogami i kolejnej bitwy. Cadderly, Danica i Rufo starali się, jak mogli, by nie wchodzić im w drogę, podczas gdy czarodziejski lud wyszukiwał sobie coraz to inne zajęcia, w tym również wydzielanie grupom patrolowym sznurów i strzał.

Wybieram się na łowy z Elberethem – stwierdziła z naciskiem Danica, zwracając się do dwójki przyjaciół. – Dla kogoś, kto przeszedł taki trening jak ja, czarnoksiężnicy nie są szczególnie groźni.

Nawet nie wiesz, czy Elbereth w ogóle się gdzieś wybiera – odparł Cadderly. I faktycznie, w centralnej jaskini książę elfów i jego ojciec prowadzili zażartą kłótnię.

Elbereth pójdzie, tak jak obiecał – zauważyła Shayleigh, podchodząc do przyjaciół. Po uzdrawiającej ceremonii Daoine Teague Feer wyglądała znacznie lepiej.

Właśnie poszedł do króla Galladela, aby przedyskutować z nim kwestię wagi rytuału, który odbył się ubiegłej nocy. Plotki głoszą, że król nie był zadowolony z faktu, iż Elbereth podjął się przewodniczenia Daoine Teague Feer.

Jakby na potwierdzenie jej słów z jaskini dobiegło echo kilku głośnych okrzyków. Shayleigh pokręciła głową i oddaliła się. Tego dnia nie mogła udać się na patrol, ale ci, którzy zajmowali się jej leczeniem, zgodnie przyznawali, iż w ciągu zaledwie kilku dni w pełni powróci do zdrowia.

Po tym, co usłyszał od Shayleigh, Cadderly zamyślił się nad istotą hałasu dobiegającego z jaskini. Wiedział, że Danica nie zechce go usłuchać – była nader upartą mniszką.

Jeśli ty idziesz, to ja również – stwierdził. Danica zerknęła na niego spod oka.

Nie umiesz się skradać – powiedziała. – Mógłbyś mimowolnie stać się dla nas zagrożeniem.

Kapłani potrafią stawić czoło mocy czarodziejki – upomniał ją Kierkan Rufo.

Danica zmarszczyła brwi.

Ty też się z nami wybierasz?

Nie – zapewnił ją Rufo. – Nie przybyłem tu, by walczyć, i tym lepiej dla elfów!

Jego stwierdzenie nie wywołało na twarzy Daniki promiennego uśmiechu. Widać było, iż nadal nie darzy Kierkana sympatią.

Zrobię to, co muszę – stwierdził Cadderly. – Zgodnie z decyzją dziekana Thobicusa jestem przywódcą naszej małej grupki. Jeśli chcesz iść z Elberethem, nie mogę cię zatrzymać, niemniej jednak muszę iść z tobą.

Nie należę do twego zakonu – upomniała go – ani do biblioteki.

Jeśli sprzeciwisz się woli dziekana Thobicusa, już nigdy nie będziesz mogła tam wrócić – ostrzegł – i nie będziesz mogła studiować dalej dzieł Penpahga D’Anna.

Danica spochmurniała jeszcze bardziej, ale nie powiedziała ani słowa.

W tej samej chwili Elbereth wyszedł z komnaty Galladela, a na jego twarzy malowała się wściekłość. Rozchmurzył się nieco, gdy ujrzał Danicę i pozostałych i natychmiast do nich podszedł.

Ojciec nie jest z ciebie zadowolony – zauważyła Danica.

Jak zawsze – odrzekł Elbereth, wysilając się na słaby uśmiech. – Jednak szanujemy siebie nawzajem i nie powątpiewamy w naszą miłość.

Cadderly doskonale zdawał sobie z tego sprawę i to przepełniło jego serce uczuciem bolesnej pustki. Chciał mieć ojca, choćby tylko po to, by móc się z nim kłócić!

Wybierasz się dziś na zwiad? – spytała Danica.

Owszem, w pojedynkę – odrzekł książę elfów, spoglądając na ciemny las rozciągający się poniżej. – Muszę odnaleźć i zlikwidować czarodziejkę, zanim zdoła wyrządzić więcej szkód.

Nie będziesz sam – powiedziała Danica.

Elbereth przejrzał zamiary dziewczyny z chwilą, gdy zatopił wzrok w jej migdałowych oczach. Nie wyglądał na zadowolonego.

Danica i ja chcielibyśmy pójść z tobą – wyjaśnił Cadderly. Na twarzy Elberetha pojawiło się przelotnie kilka grymasów, gdy zastanowił się nad nieoczekiwanym żądaniem.

Nie wybieram się na zwiad konno – rzekł w końcu – i prawdopodobnie zapuszczę się za najbliższe linie goblinów.

Tym bardziej nie powinieneś iść sam – przekonywał Cadderly.

Być może – przyznał elf, uważniej przyglądając się Danice. Elbereth doskonale zdawał sobie sprawę, jak przydatna byłaby dziewczyna, w razie gdyby doszło do walki. – Nie mogę ryzykować życia żadnego z moich ludzi – powiedział – poza tym nie gwar...

Nie potrzebujemy żadnych gwarancji – zapewnił go Cadderly. – Jesteśmy świadomi niebezpieczeństwa.

Młody uczeń błysnął chłopięcym uśmiechem najpierw do Elberetha, a potem do Daniki.

Potraktuj to jako zapłatę za Daoine Teague Feer.

Ten argument przekonał księcia, więc po chwili namysłu zgodził się, aby oboje mu towarzyszyli. Powiedział im, że jeden z wojowników elfów wyruszy niebawem do Biblioteki Naukowej w charakterze emisariusza, aby prosić kapłanów o pomoc, a także zgodził się, by Rufo – jeśli takie jest ich życzenie – również mu towarzyszył.

Słyszałeś naszą decyzję – powiedziała z naciskiem Danica.

Nie mogę iść z wami – wykrztusił Rufo, odwracając się na dźwięk swego imienia. – Znaczy, nie zamierzam wracać do biblioteki.

Danica zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem. Nie zdziwiłaby się, gdyby Rufo po prostu zdecydował się uciec – to byłoby w jego stylu.

Cadderly pogratulował kościstemu kapłanowi odważnej decyzji o pozostaniu w Shilmiście. Danica była zbyt podejrzliwa, by się z nim zgodzić.

Prawdę powiedziawszy, Rufo niczego bardziej nie pragnął niż powrotu do biblioteki, ale nie odważył się tego zrobić, chcąc nie chcąc bowiem musiał stawić się na pewnym spotkaniu, zaaranżowanym poprzedniego wieczoru.

Mądra decyzja – powiedział Druzil, który ponownie znalazł się za jego plecami, kiedy Rufo tuż po zmierzchu zszedł z górskiego zbocza.

Rufo gniewnie odwrócił się ku niemu.

Za mną! – rozkazał imp. Uznał, że najrozsądniej będzie jak najszybciej oddalić się od magicznej góry. Poprowadził Rufa między mrocznymi drzewami ku umówionemu miejscu spotkania z Dorigen.

Rufo zdziwił się, gdy ujrzał przed sobą kobietę i to całkiem atrakcyjną, pomimo że była od niego starsza i miała paskudnie skrzywiony nos.

Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem, ale żadne z nich nie zagaiło rozmowy. W końcu Rufo nie mógł już znieść przedłużającego się napięcia.

Wezwałaś mnie tutaj – powiedział z wyrzutem. Dorigen jeszcze przez moment nie odpowiadała, rozkoszując się widokiem Rufa przestępującego niezgrabnie z nogi na nogę, nim wreszcie zdecydowała się udzielić mu wyjaśnień.

Potrzebuję informacji – oznajmiła w końcu.

Spodziewasz się, że zdradzę moich towarzyszy? – spytał, siląc się na niedowierzanie Rufo. – Może powinienem wrócić...

Nie udawaj zdziwionego – warknęła. – Domyślałeś się celu tego spotkania, zanim jeszcze zgodziłeś się wziąć w nim udział.

Zgodziłem się, bo nie miałem wyboru – mruknął.

ponownie go nie masz – rzuciła lodowato. – Możesz uważać się za mojego jeńca, jeżeli to ukoi twoje żałosne sumienie. Potrzebuję informacji, Kierkanie Rufo. Ty, który pomogłeś Barjinowi...

Oczy Rufa rozszerzyły się z niedowierzaniem.

Tak, wiem, kim jesteś – ciągnęła Dorigen, uznawszy, że uzyskała nad nim przewagę. – Byłeś sługą Barjina, a od teraz będziesz moim!

Nie! – ryknął, ale gdy odwrócił się, by odejść, ujrzał na wysokości twarzy ociekający trucizną kolec w ogonie Druzila. Jego gniew minął jak ręką odjął.

Nie wpadaj w złość, mój drogi przyjacielu – zamruczała Dorigen. – Zrobiłam ci przysługę, choć jeszcze nie zdajesz sobie z tego sprawy. Los puszczy jest już przesądzony, podobnie jak los wszystkich, którzy walczą po stronie elfów.

Po co więc jestem ci potrzebny? – spytał.

To nie wiąże się z wojną – odparła. Przerwała na chwilę, by oszacować, ile może mu powiedzieć, aby nie zdradzić zbyt wiele. – Uznajmy to za sprawę osobistą pomiędzy mną a kimś, kto wraz z tobą przybył do Shilmisty.

Książę elfów? – spróbował zgadnąć.

Może – rzuciła tajemniczo, pozwalając mu na domysły. Wykorzystawszy dogodną okazję, poszła za ciosem, a jej bursztynowe oczy rozjarzyły się radosnym blaskiem. Była zadowolona. – Nieważne. Oferuję ci życie, Kierkanie Rufo. Kiedy zwyciężę, pozwolę ci pozostać przy życiu. Kto wie, może nawet znajdzie się dla ciebie miejsce wśród moich doradców.

Rufo wydawał się zaintrygowany, ale nie do końca przekonany.

Jeśli zaś elfy zdołają uciec, a wraz z nimi twoi przyjaciele – dodała Dorigen – nikt nie dowie się o twej zdradzie, a tym samym nic na tym nie stracisz.

A jeżeli odmówię?

Czy muszę wdawać się w nieprzyjemne szczegóły? – odparła tak spokojnym i beznamiętnym tonem, że Rufo poczuł na plecach lodowate ciarki. – Och, być może nie zabiję cię od razu – ciągnęła. – Nie, wolałabym ujrzeć, jak zostajesz upokorzony za to, że udzieliłeś pomocy Barjinowi, i jak wychodzą na jaw wszystkie ciemne sprawki, które masz na sumieniu. Pamiętasz, co się stało w piwnicy?

Dorigen napawała się widokiem Rufa, który mimowolnie skulił się i skrzywił z niesmakiem, po czym skinęła z aprobatą do Druzila, dziękując, że dostarczył jej tak cennych informacji.

Skąd o tym wiesz? – spytał, jakby czytał w jej myślach.

Mam swoje źródła – odparła. – I nie myśl, że twoje cierpienia zakończą się jedynie pasmem udręki i upokorzeń – ciągnęła, a w jej głosie pojawiła się wyraźnie złowróżbna nuta. – Kiedy już odpowiednio zmieszam cię z błotem, każę cię zabić. Nie wiem konkretnie, kiedy. Stanie się to za jakiś czas. Zastanów się, jak będzie wyglądało twoje życie, Kierkanie Rufo. Pomyśl o latach oglądania się przez ramię i wypatrywania asasynów.

Rufo ponownie przestąpił z nogi na nogę.

Wiedz także, że twój grób nie zostanie poświęcony przez kapłanów z biblioteki, ponieważ wszyscy dowiedzą się o twojej współpracy z Barjinem. Dopilnuję, aby o tym nie zapomnieli. Zostaniesz potępiony i okryty hańbą, nawet po śmierci.

Groźba ta spadła na barki kapłana niczym pokaźne brzemię z dwóch powodów – po pierwsze, dlatego iż kilka stóp za nim czaił się zabójczy imp, po drugie zaś, ponieważ Rufo rzeczywiście nic nie był w stanie poradzić przeciwko oskarżeniom czarodziejki.

Nie koncentrujmy się wszakże na tak nieprzyjemnych sprawach – zaproponowała Dorigen. – Żądam od ciebie bardzo niewiele, a kiedy to uzyskam, będziesz mógł pójść dalej swoją drogą, świadom, że niezależnie od dalszego przebiegu tej wojny, ty na pewno będziesz bezpieczny.

Rufo prawie nie mógł uwierzyć, że z jego ust padły nagle trzy krótkie słowa.

Co chcesz wiedzieć?


* * *


Cadderly czuł się niezdarnie, skradając się przez chaszcze obok Daniki i Elberetha. Nie żałował jednak, że zdecydował się pójść na zwiad wraz z księciem elfów i zuchwałą mniszką. Żadne z nich nie zareagowało na jego najgłośniejsze nawet zachowanie czymś więcej prócz zmarszczenia brwi.

Minęli kilka obozowisk goblinów i orków. Za dnia stwory spały z wyjątkiem kilku niezbyt czujnych wartowników o zapuchniętych, przekrwionych oczach. Celem Elberetha był zagajnik, w którym pojawiła się czarodziejka i gdzie zginął Ralmarith. Książę elfów liczył, że znajdzie tu jakiś ślad, za którym będzie mógł podążyć.

Nie wyobrażał sobie nawet, że znalezienie Dorigen może być tak łatwe.

Sądził, że nikt ich nie zauważył, bo przez dłuższy czas po zmierzchu podążali przed siebie przez nikogo nie niepokojeni. Kiedy odpoczywali, las wokół nich wydawał się wyjątkowo cichy.

Zbyt cichy.

Elbereth usiadł i spojrzał na swój miecz.

Sądziłem, że do tej pory zdąży już zakosztować krwi – wyszeptał do pozostałych. – Nie spodziewałem się tak nikłego oporu. Może nasi wrogowie nie są tak liczni, jak się nam zdaje.

Cadderly’ego dręczyły czarne myśli.

A może... – zaczął, ale nie zdążył dokończyć, bo Elbereth, zauważywszy poruszenie w gęstwinie krzewów na zachód od ich tymczasowego obozowiska, gestem nakazał mu milczenie i odpełznął w bok.

Danica również sprężyła się, przykucnęła nisko i odwróciła się, gdy wśród cieni od wschodu usłyszała trzask pękającej gałązki.

Mam złe przeczucia – zauważył Cadderly. Szybko naładował kuszę, a w drugą rękę ujął swoje wirujące dyski.

Ogry! – zawołał Elbereth. Cadderly odwrócił się, by ujrzeć elfa stawiającego czoła dwóm gigantycznym stworzeniom. Danica zniknęła wśród krzewów po wschodniej stronie, przykuwając uwagę Cadderly’ego.

Kiedy ponownie się odwrócił, ujrzał nacierającego ogra z siecią w łapskach. Nagle, w odległości jakiś dziesięciu susów od niego, potwór zachwiał się, gdy Danica wyskoczyła z krzewów i uderzyła go barkiem w kolano.

Cadderly usłyszał trzask pękającej wielkiej kości, ale ogr pomimo oszołomienia nadal trzymał się na nogach, dopóki Danica nie zaatakowała ponownie. Wyskoczyła wysoko w powietrze i dwa razy kopnęła go w pierś. Stwór runął w gęstwę jeżyn.

Mniszka nie miała czasu go dobić – nagle otoczyła ich gromada orogów i orków. Danica z wściekłością rzuciła się w wir walki, kręcąc się jak fryga i wymierzając solidne kopniaki podchodzącym do niej potworom.

Jako pierwszy Cadderly’ego dopadł ork. Młody uczeń podniósł kuszę, aby rozerwać go na kawałki, lecz roztropnie postanowił wstrzymać się ze strzałem, dopóki nie zmuszą go do tego okoliczności. Kiedy ork się zbliżył, Cadderly, zachowując pewien dystans, by wybadać przeciwnika, opuścił wirujące dyski na sam koniec sznurka.

Nie znał zbyt dobrze języka orków, ale z pism, które czytał, zapamiętał kilka słów i zwrotów.

Patrz! – rzucił do orka, udając podniecenie, i zatoczył dyskami szeroki, płynny krąg.

Ork patrzył jak zahipnotyzowany.

Cadderly ponownie schował dyski w dłoni, ręką zaś wykonywał koliste ruchy, aby oszołomić głupiego potwora. Po chwili zdecydowanie ruszył naprzód.

Ork uniósł głowę w oczekiwaniu, że dyski ponownie wyprysną w górę.

Miast tego Cadderly wypuścił je poziomo naprzód tak, że trafiły orka poniżej uniesionej szczęki, w odsłonięte gardło. Stwór runął na plecy, chwytając się za zmiażdżoną tchawicę.

Cadderly prawie nie zauważył upadku orka, nagle ujrzał bowiem sunący na niego z boku mroczny kształt. Odwrócił się i z przyłożenia wpakował nacierającemu orogowi strzałę w brzuch. Bełt eksplodował, ale mimo to ciężki stwór wpadł z impetem na młodzieńca i powalił go na ziemię. Cadderly szamotał się przez kilka chwil, zanim uświadomił sobie, że klatka piersiowa oroga została rozerwana, a stwór z całą pewnością jest już martwy.

Elbereth poświęcił sporo czasu, by odpierać ataki i trzymać się poza zasięgiem drugich ramion i morderczych sękatych maczug ogrów. Z jakiegoś powodu potwory wyraźnie się hamowały, jakby nie chciały zmiażdżyć elfa.

Tak czy inaczej, Elbereth nie zamierzał im na to pozwolić.

Z chaszczy po lewej stronie, zaledwie kilka stóp od księcia, wybiegł ork i przygotował do rzutu ogromną sieć. Elbereth był jednak szybszy i celnym cięciem rozpłatał potworowi pysk. Ork runął bezwładnie na ziemię.

Za plecami elfa bitwa rozgorzała na dobre – usłyszał huk eksplozji kolejnego bełtu Cadderly’ego i wiedział już, że nie może dłużej zwlekać. Odczekał na właściwy moment, po czym rzucił się w lukę pomiędzy dwoma ogrami, wykonując w biegu szybkie pchnięcia i cięcia.

Dla potworów bardziej niebezpieczne okazały się jednak ich własne maczugi. Oba zamachnęły się jednocześnie, by dosięgnąć elfa, ale ten okazał się zbyt szybki i ogry miast Elberethowi przyłożyły sobie nawzajem. Pierwszy z nich, pochyliwszy się, by pchnąć elfa, otrzymał potężny cios maczugą prosto w głowę. Zanim legł na ziemi, wywinął w powietrzu dwa koziołki.

Elbereth dopadł drugiego, zanim ten zdołał otrząsnąć się ze skutków uderzenia i szoku wywołanego wyeliminowaniem towarzysza. Elf wspiął się na pierś stwora i z całej siły wbił mu w szyję miecz. Magiczne ostrze wygięło się, zagłębiając w pokrytej grubą łuską gardzieli, ale czarodziejska stal była silniejsza od ciała ogra.

Umierający potwór zdążył zrzucić z siebie Elberetha. Zanim wyzionął ducha, cisnął elfa w gąszcz krzewów pomiędzy dwoma rozłożystymi wiązami. Elbereth uniósł wzrok i ujrzał drzewo pełne czekających orków. Rozpaczliwie zaczął się podnosić, kiedy pierwszy z nich na niego skoczył.

Danica dzielnie stawiała czoła nacierającym potworom, choć obawiała się oddalić zbytnio od Cadderly’ego – nadal znajdowała się w obozie, podczas gdy Elbereth zniknął gdzieś w chaszczach.

Kopnęła jednego orka w gardło, a drugiego powaliła trzema szybkimi ciosami pięści w pysk.

Przeciwników było zbyt wielu. Danica zblokowała pałkę jednego z orogów między skrzyżowanymi ramionami i skrętem rąk wyrwała potworowi broń. Następnie bocznym kopnięciem trafiła go poniżej szczęki, odrzucając koziołkującego potwora w tył. Inny ork natarł na nią z boku. Pospiesznie obróciła się na pięcie, wyrzuciła drugą stopę w powietrze i zaliczyła następne trafienie.

Nagle dostała pałką w plecy i straciła dech w piersiach. Zachowała jednak równowagę i odwróciła się, by stawić czoła kolejnemu napastnikowi. Tymczasem spomiędzy krzewów wyskoczył ogr i zacisnąwszy na jej głowie olbrzymie łapska, niebezpiecznie wykręcił jej szyję.

Danica usiłowała skontrować, ale ork ponownie uderzył ją pałką, a zaraz potem orogowie chwycili ją za ręce i unieruchomili. Miała wrażenie, że zaraz pęknie jej czaszka, kiedy wielka łapa ogra wzmogła uścisk i przekręciła jej szyję jeszcze bardziej.

W środku obozu twarz Cadderly’ego zbryzgały krople ciepłej krwi. Zanim zdołał wyczołgać się spod zabitego oroga, był od stóp do głów ubabrany ohydną posoką. Podniósł się niezdarnie i załadował kolejny bełt.

Spora grupa orogów i orków z jednym ogrem na dokładkę nadciągała ze wschodu. Ogarnięty desperacją Cadderly nie wiedział, do kogo powinien strzelić najpierw. Zawahał się, a wtedy dostrzegł brzemię ogra. Potwór trzymał Danicę za głowę, podczas gdy dwaj orogowie unieruchomili jej ręce.

Ogr zmierzył Cadderly’ego wzrokiem i wykonał szybki skręt, a na twarzy Daniki pojawił się grymas bólu.

Dość! – ryknął ork znajdujący się nieco z tyłu. Ostrożnie obszedł ogra, zachowując dystans. – Poddaj się albo mój ogr skręci dziewczynie kark!

Cadderly miał chęć unieść kuszę i zmienić aroganckiego orka w mokrą plamę, ale nie mógł ryzykować życia Daniki. Była w naprawdę fatalnym położeniu. Spojrzał bezradnie na ukochaną. Nie miał nawet swojej laski i wątpił, aby niewielka ilość trucizny drowów, znajdująca się na małym kocim pazurze, wywarła jakiś wpływ na potężnego ogra.

I nagle przyszło mu coś do głowy.

Danica spojrzała nań pytająco, po czym obdarzyła go smętnym uśmieszkiem, a Cadderly zdał sobie sprawę, że zrozumiała, co zamierza.

Powoli zaczął spuszczać kuszę ku ziemi. Nagle błyskawicznym ruchem uniósł broń i zwolnił cięciwę, posyłając bełt w ramię ogra. Potwór zareagował na eksplozję skrzywieniem ust, ale Cadderly wiedział, że zadał mu ogromny ból.

Danica również była tego świadoma, bowiem jej prześladowca w mgnieniu oka rozluźnił uścisk. Wyrwała mu się i opadając na ziemię, uwolniła ręce z uścisku orków. Wylądowała na ugiętych nogach i wykorzystując impet, dała potężnego susa w górę.

Oszołomieni orkowie patrzyli, jak mniszka wyskakuje w powietrze i wzbija się ponad ich głowy. Ledwie zdążyli zareagować, kiedy wykonała podwójne kopnięcie, trafiając oroga w pysk i odrzucając go w tył.

Opadła na ziemię i okręciwszy się na pięcie, wyprowadziła cios na wysokości swojego ramienia, a krocza rannego ogra. Potwór zawył, zakołysał się na piętach, zaś rozwścieczona Danica zadała mu kolejne uderzenie.

Zatrzymać ich! – skrzeknął ork znajdujący się obok niej. Zabrzmiał huk kolejnej eksplozji i monstrum zamilkło o kilka stóp od miejsca, w którym stało.

Patrząc, jak Danica masakruje brzuch ogra, Cadderly zastanawiał się nad sensem i opłacalnością ich wyprawy. Czy śmierć nie była lepsza od niewoli u tych odrażających potworów?

Orogowie wolno zbliżali się do młodego ucznia, obawiając się zabójczej kuszy. Cadderly zdawał sobie sprawę, że jego chwile są policzone, choć nie wiedział, że Elbereth został już wykluczony z walki, a do niego samego od tyłu zbliża się grupa orków.

Poczuł palący ból, gdy jeden z nich trzasnął go maczugą w kark. Ostatnim wrażeniem, które zarejestrował, był smak grudek ziemi w ustach.

11

Kłopoty z pułapkami


Goblin długo przywierał plecami do drzewa, bojąc się głośniej odetchnąć. Tuzin jego towarzyszy był martwy. Zginęli w mgnieniu oka, a przynajmniej tak właśnie mogło się wydawać. Przerażony, słyszał słabnące okrzyki dogorywających kompanów. Istota, która zmasakrowała jego towarzyszy, oddalała się. W końcu ocalały goblin zebrał się na odwagę, by wyślizgnąć się zza drzewa i spojrzeć na zwłoki kompanów. Ani śladu zabójczych monstrów.

Goblin wychylił się bardziej i rozejrzał wokoło. Nadal nic. Obejmując pień, zrobił kolejny krok wokół niego.

Wiedziałżem, co on tu jezd! – ryknął żółtobrody krasnolud. Goblin cofnął się i unosząc wzrok, ujrzał opadający błyskawicznie topór o dwóch ostrzach.

Zakończywszy sprawę, krasnolud odwrócił się, by sprawdzić, jak sobie radzi jego brat.

Ajjeee! – wrzasnął ostatni żywy goblin, pędząc co sił w nogach, świadom, że tuż za nim gna krasnolud z groźnie wyglądającą pałką w rękach.

Oo, o! – odpowiedział wesoło krasnolud.

Ajjeeee! – Goblin pędził w kierunku zagajnika ogromnych buków, sądząc, że w labiryncie potężnych pni i poplątanych korzeni uda mu się zgubić pogoń. Nagle ujrzał piękną kobietę o śniadej cerze i zielonych włosach, która go przywoływała. Kobieta skinęła ręką, wskazując tunel wiodący w głąb jednego z drzew.

Nie mając wyboru, goblin nie zadawał zbędnych pytań. Pochylił nisko ohydny łeb i pobiegł co sił w nogach w nadziei, że w tunelu nie będzie ostrzejszego zakrętu.

Rąbnął w drzewo jak taran. Odbił się dwie stopy do tyłu, nie rozumiejąc, że tunel był jedynie iluzją wytworzoną przez driadę. Z tuzina otwartych ran na jego głowie i klatce piersiowej popłynęła krew. Był bliski utraty przytomności, ale uparcie trzymał się na nogach.

Krasnolud opuścił pałkę, która bardziej przypominała pień drzewa, i ani trochę nie zwolnił. Broń trafiła goblina, ten zaś ponownie uderzył w drzewo, tyle że tym razem cios spotęgowała waga jego ciała.

Uderzenie było jednak dużo mniej bolesne niż poprzednie, bowiem żałosna kreatura wyzionęła ducha, nim zdążyła pojąć, co się jej przydarzyło.

Pikel Bouldershoulder przez chwilę przyglądał się zmiażdżonej istocie wciśniętej pomiędzy pałkę a pień ogromnego buku, zastanawiając się, jak to coś mogło przypominać kiedyś żywego goblina. Potem przeniósł wzrok na Hammadeen i wydał donośne, przeciągłe „ojoj!”

W odpowiedzi driada zarumieniła się i znikła w zagajniku.

Mocnoś mu przyładował – zauważył Ivan, brat Pikela, zbliżywszy się do niego. Żółtobrody krasnolud dzierżył przerzucony przez ramię wielki topór – na jedno z ostrzy wciąż jeszcze nabite było ciało goblina.

Pikel zmierzył je wzrokiem i podrapał się po ufarbowanej na zielono brodzie i włosach. W przeciwieństwie do brata, który wpychał brodę za szeroki pas, Pikel przerzucał ją do tyłu, za uszy i splatał w dwa długie warkocze łączące się z sięgającymi pleców włosami.

Ivan opuścił przed siebie topór z nadzianym nań goblinem.

Mojemu też nieźle żem dołożył – wyjaśnił. Oparł stopę na barku zabitego monstrum i splunął w sękate, szorstkie dłonie, po czym mocno szarpnął stylisko topora.

Zgrzytnęła kość, kiedy krasnolud ciągnął zapamiętale.

Nie chciałżem czekać, co by to zrobić tam, na miejscu – wyjaśnił pomiędzy chrząknięciami. – Myślałem se, co będziesz mię musiał pomóc.

Uch, uch – odrzekł Pikel, potrząsając głową i spoglądając na rozpłaszczonego goblina, wciąż jeszcze przylepionego do drzewa.

W końcu Ivan uwolnił topór.

Brudna robota, ni ma co – zauważył.

Kolejna bitwa toczy się w lesie parę mil na zachód stąd – rozległ się melodyjny głos Hammadeen.

Ivan pokręcił głową z niedowierzaniem.

Nowa bitwa i nowa bitwa – burknął, po czym spojrzał na Pikela. – Krwawe życie majom te druidy.

Duid! – zawył entuzjastycznie Pikel.

Dnia spokoju ni ma, odkond przyszli my do tego cuchnoncego – tu spojrzał na Hammadeen i skrzywił się – do tego pienknego lasu.

Pikel wzruszył ramionami, nie znajdując słów wyjaśnienia. Rzeczywiście, bracia od swego przybycia do Shilmisty – przed tygodniem – niemal dzień w dzień brali udział w potyczkach. W gruncie rzeczy jednak nie mieli nic przeciwko temu, zważywszy na to, kim byli ich przeciwnicy, ale nawet Ivan zaczął się niepokoić narastającą liczbą goblinoidów i ich krewniaków, gigantów, w bądź co bądź spokojnej ongiś puszczy.

Driada przyłożyła ucho i delikatne dłonie do szorstkiej kory dębu, jakby nasłuchiwała mowy drzew.

Walka właśnie dobiegła końca – oznajmiła.

Elfy wygrali? – spytał Ivan. – Nie, coby mię to obchodziło – dodał pospiesznie. Nie przepadał za elfami. W jego mniemaniu były zbyt kapryśne i głupie.

Ech? – rzucił Pikel, waląc Ivana z całej siły w ramię, wydawało mu się bowiem, iż właśnie przyłapał brata na bardzo w jego przypadku rzadkim okazywaniu komukolwiek współczucia.

Som dużo lepsze niż orki – przyznał Ivan. – Ale ani ze z jednymy, ani ze z drugimy nie podzieliłbym się posiłkiem!

Pikel dołączył doń w ochrypłym chichocie, po czym obaj odwrócili się do Hammadeen.

No to co, wygrali? – zapytał ponownie Ivan.

Driada nie odpowiedziała. Na jej twarzy malował się wyraz otępienia i zakłopotania.

Sondzem, co my powinni pójść i zobaczyć, co możem zrobić! – stwierdził z ożywieniem Ivan. – Zabrali my ciało jednego z nich, spod tego spalonego drzewa, nawet elfy zasługujom na coś lepszego niż łodegranie roli łobiadu dla goblinów!

Mniej więcej w godzinę później dotarli do miejsca, gdzie rozegrała się bitwa. Pikel pierwszy dostrzegł ofiarę – zasztyletowanego orka leżącego w gęstwinie.

Oo! – pisnął uradowany, kiedy podreptał do ciała i odnalazł czterech następnych orków w podobnym stanie.

Oo! – zawył jeszcze bardziej entuzjastycznie na widok leżących kilka kroków dalej dwóch martwych ogrów – jednego z przebitym gardłem, a drugiego z wgniecioną czaszką.

Ktoś nieźle tutej walczył – przyznał Ivan, okrążywszy teren. Dostrzegł zabitego orka i oroga leżących w pobliżu czegoś, co wyglądało jak niewielkie obozowisko, ale – jak stwierdził – walka toczyła się na dużo większym obszarze.

Dwaj orogowie leżeli martwi z głowami wykręconymi nienaturalnie do tyłu, a w niewielkiej od nich odległości spoczywały zwłoki kilku innych potworów.

Ivan przez chwilę przyglądał się ciałom i ich osobliwym ranom. Żaden nie zginął od miecza czy strzały, ślady uderzeń nie wyglądały na zadane pałką, maczugą czy młotem. Krasnolud miał okazję je widywać. I do tego sposób, w jaki zginęli dwaj orogowie – ich karki zostały zgruchotane, ale z całą pewnością nie dokonał tego żaden elf.

Nagle Ivan usłyszał wołanie brata. Czym prędzej pospieszył ku niemu. Pikel znajdował się przy obozowisku. Uniósł do góry głowę i klatkę piersiową martwego oroga i wskazał na wypaloną w niej czarną ziejącą ranę. Tylko jedna znana Ivanowi broń czyniła podobne spustoszenie. Spojrzał na dwóch martwych orogów, a w jego myślach pojawiło się wspomnienie Daniki.

Robota czarodziejki – rzucił z nadzieją w głosie, podchodząc do brata. – Albo...

Niemal natychmiast otrzymał odpowiedź na swoje podejrzenia, bowiem Pikel nagle opuścił oroga i wskoczywszy w zarośla, podniósł leżącą na ziemi znajomą laskę z gałką w kształcie baraniego łba.

Uch, och – zawołał.

Driada! – zawołał Ivan.

Cisza jest lepsza w lesie, gdzie czyha zagrożenie – powiedziała Hammadeen, wyłoniwszy się z drzewa za plecami krasnoluda. Mrugnęła i uśmiechnęła się smętnie do Ivana.

Ani się mię waż tu czarować! – ryknął do niej krasnolud, ale nawet jego gniew zelżał, gdy rozbrajający uśmiech Hammadeen przeobraził się w grymas smutku. – To je bardzo ważne – wyjaśnił. – Kto tu się bił?

Driada wzruszyła ramionami.

Spytaj tych twoich drzew! – warknął krasnolud. – Czy to byli elfy, czy ludzie?

Hammadeen odwróciła się na chwilę, po czym stwierdziła:

Jedni i drudzy.

Gdzie poszli? – spytał Ivan, rozglądając się wokoło.

Hammadeen wskazała na północny wschód. Krasnoludy natychmiast puściły się biegiem w tym kierunku. Ivan poprosił driadę, by ich prowadziła.

Kiedy dogonili niewielki oddziałek, z ulgą stwierdzili, że Cadderly i Danica nadal żyją, choć oboje są ciężko pobici. Danica wisiała w powietrzu z rozkrzyżowanymi ramionami, przywiązana do potężnego kija, który dźwigały ogry. Wielkie potwory okazywały jej sporo szacunku, trzymając się od niej na dystans, choć ręce i nogi miała mocno skrępowane. Jeden z nich poważnie kulał, drugi zaś był cały podrapany i posiniaczony.

Krasnoludy bez trudu domyśliły się, że ogry miały pecha i zapewne jeszcze w obozie podeszły do Daniki zbyt blisko.

Następnym jeńcem był Cadderly. Szedł z rękami związanymi na plecach i kapturem narzuconym na głowę. Pilnowało go czterech orogów, którzy przy każdym kroku boleśnie dźgali go pałkami. Ostatnim więźniem był elf ciągnięty przez zastęp orków – jego kostki unieruchomiono chropowatą deską.

Zbyt wielu – mruknął Ivan. Rzeczywiście, nie mniej niż dwadzieścia potężnych potworów otaczało ich bezradnych przyjaciół. Spojrzał na brata i uśmiechnął się. – Musim zastawić pułapkie.

Ojoj – zgodził się Pikel.

Pobiegli przed siebie, omijając szerokim łukiem wolno sunący pochód. Jakiś czas później przystanęli na niewielkiej polance. Ivan rozejrzał się wokoło i podrapał po brodzie. Uniósł wzrok, obejrzał strzelisty wiąz, stertę kamieni leżącą nie opodal, a następnie ścieżkę, którą powinna nadejść kolumna potworów wraz z jeńcami.

Gdyby tak wciongnoć parę ze z tych kamieni na to drzewo – zasępił się krasnolud. Jego czarne oczy rozbłysły i dwukrotnie zaklaskał w dłonie. – ŁUP! ŁUP! I dwóch łogrów mniej do walki!

Uch, och – wyszeptał złowróżbnie Pikel, wywracając oczami. Chichot z korony drzew był oznaką, że driada również dostrzegła minusy tego rozumowania.

Ivan nie miał czasu na wysłuchiwanie jakichkolwiek sprzeciwów. Pociągnął brata za sobą i wspólnie przetoczyli wielki głaz pod zwisający konar. Ivan podrapał się po żółtej brodzie, zastanawiając się, w jaki sposób wciągnąć kamień na drzewo, ponieważ nawet w swym najniższym punkcie gałąź nadal znajdowała się dobrych osiem czy dziewięć stóp nad ziemią.

Ty dźwigni kamień i wleź mię na ramiona – zdecydował. – Położysz tyn głaz przy pniu drzewa, a potem jak już się wespniemy, to se coś obmyślimy.

Pikel zmierzył wzrokiem głaz i gałąź, po czym pokręcił głową z powątpiewaniem.

Zrób to! – rozkazał Ivan. – Chcesz, co by Cadderly i Danica stali się łobiadem dla łogrów?

Jęcząc i postękując, Pikel zdołał podźwignąć dwustufuntowy głaz na wysokość piersi. Ivan zdjął hełm z przymocowanymi doń rogami jelenia, odłożył go na bok, stanął za Pikelem i wsunął głowę między nogi brata. Potężny krasnolud targnął silnie całym ciałem, aż w końcu udało mu się wyprostować i, aczkolwiek chwiejnie, podźwignąć Pikela w górę.

Kładź! Kładź! – wychrypiał Ivan pomiędzy kolejnymi stęknięciami.

Kołyszący się z boku na bok Pikel nie miał najmniejszych szans na odsunięcie głazu od ciała na tyle, by móc ułożyć go na gałęzi.

Podbiegnę – wycharczał Ivan, widząc, że brat ma kłopoty. Cofnął się o kilka kroków od drzewa, po czym ruszył z kopyta przed siebie w nadziei, że jego impet dopomoże Pikelowi.

Pikel naparł z całej siły, wypychając głaz na długość wyciągniętych ramion, po czym uderzył w gałąź. Nieświadomy dość bolesnego dylematu, z jakim zetknął się nieoczekiwanie jego brat, Ivan sunął dalej, rozciągając ciało nieszczęśnika do granic wytrzymałości. Głaz znalazł się na gałęzi i stoczył z niej wprost na głowę Ivana.

Oops! – rozległ się ostrzegawczy okrzyk Pikela.

Ivan zdążył unieść ręce, by osłonić się przed lecącym nań pociskiem, ale i tak został zwalony z nóg, Pikel zaś zawisł na gałęzi, przytrzymując się jej kurczowo koniuszkami palców.

Oooooo! – jęknął i spadł, ale lądowanie miał miękkie, bowiem złagodziła je klatka piersiowa Ivana.

Chichot niewidocznej Hammadeen bynajmniej nie poprawił krasnoludom nastroju.

W kilka minut później, kiedy doszli nieco do siebie, zaczęli obwiązywać głaz linami, by w ten sposób wciągnąć go na górę. Kamień kilkakrotnie wyślizgnął im się z niewłaściwie założonej pętli, ale w końcu dali sobie z nim jakoś radę, choć w którymś momencie, spadając, boleśnie przygniótł stopę Ivana.

Mało brakowało, a znalazłby się na właściwym miejscu, czyli na gałęzi, kiedy niespodziewanie pękła lina.

Pikel pokręcił głową i rozejrzał się nerwowo wokoło – czuł, że nie pozostało im już zbyt wiele czasu.

Jezdeś druid! – warknął na niego Ivan. – Powiedz tymu wiązu, coby się pochylił i wzion tyn cholerny głaz na górę!

Pikel oparł obie ręce na biodrach i zmierzył brata miażdżącym spojrzeniem. Ivan włożył mu pięść do oka. Pikel schwycił brata za rękę i ugryzł z całej siły. Zaczęli tarzać się po ziemi, szczypiąc, gryząc i kopiąc się nawzajem – wykorzystując każdy chwyt przydatny w walce w zwarciu – aż wreszcie Ivan uwolnił się z uścisku brata i wstał, a jego gruboskórne oblicze rozjaśnił uśmiech inspiracji.

Podsadzę cię na drzewo i rzucę ci tyn głaz! – oznajmił radośnie.

Pikel uniósł wzrok i też się uśmiechnął.

To, by podnieść Pikela, nie stanowiło problemu, ale ciężki głaz okazał się twardym orzechem do zgryzienia. Choć nadzwyczaj silny, Ivan nie miał szans, by podnieść kamień dostatecznie wysoko, aby Pikel mógł go od niego zabrać.

Coraz bardziej sfrustrowany Pikel odwrócił się, ścisnął nogami gałąź i wyciągnął ręce, sięgając w dół najdalej, jak tylko mógł.

Kamień uderzył go dość mocno w twarz i pierś, ale krasnolud nie puścił gałęzi, pomimo że nie bardzo wiedział, jak w tej sytuacji zdoła powrócić do poprzedniej pozycji.

Ivan dodawał Pikelowi otuchy i ponaglał go. Zdał sobie sprawę – niestety za późno – że znajduje się dokładnie pod miejscem, gdzie zwisa bezradnie jego brat.

Pikel miał właśnie wy dźwignąć się do przodu, kiedy jego nogi rozluźniły uścisk. Ivan zdołał zrobić jeden rozpaczliwy krok w bok, zanim połączony ciężar brata i głazu wbił go w ziemię.

Śmiech Hammadeen przybrał na sile.

Dość już tego! – ryknął Ivan, podniósłszy się z ziemi. Chwycił kamień i usiłował wyrwać go Pikelowi, który leżał na ziemi, powtarzając raz po raz „oo, oo!” i ściskając głaz w ramionach niczym krasnoludzkie dziecko, do którego był, nota bene, podobny.

Wreszcie Ivan zdobył kamień. Podbiegł do drzewa i cisnął głaz w miejsce, gdzie konar łączył się z pniem. Kamień odbił się, ale Ivan ponownie podniósł go i rzucił. A potem jeszcze raz i jeszcze...

Pikel siedział na ziemi i z niedowierzaniem przyglądał się bratu. Wreszcie, co niebywałe, kamień utkwił w zagłębieniu między gałęzią a pniem wiązu, Ivan zaś odwrócił się z triumfalnym uśmiechem.

Zara tu bedom – zauważył, podnosząc z ziemi linę. – Ni ma czasu na drugi głaz.

Phi – mruknął pod nosem Pikel.

Przerzucili linę przez gałąź i zaczęli się wspinać – jeden z jednej, drugi z drugiej strony. Pikel, lżejszy i nie tak opancerzony jak brat, szybko uzyskał nad nim przewagę, po czym oparłszy sandał na ramieniu Ivana i przesunąwszy sękatymi, śmierdzącymi paluchami po jego twarzy, odepchnął się z całej siły. Rozpędzony, jednym susem pokonał resztę drogi, podciągnął się na gałąź i usiadł, zapominając, że pozbawia tym samym linę swego ciężaru. Patrzył jak zahipnotyzowany na przelatujący tuż obok niego gruby sznur, a w chwilę później na Ivana, który z głuchym sieknięciem wylądował na ziemi. Żółtobrody krasnolud usiadł, wypluwając gałązki i żwir. W duchu łajał samego siebie za brak umiejętności przewidywania.

Oops! – rzucił przepraszająco Pikel.

Przywionż linę! – warknął Ivan.

Pikel rozważył w myślach to polecenie i konsekwencje, jakie mogłoby przynieść dopuszczenie rozwścieczonego brata na odległość bliższą niż wyciągnięcie ręki, po czym zdecydowanie pokręcił głową.

Przywionż, mówiem ci! – ryknął Ivan. – Albo zetnę to drzewo! – Podniósł topór i postąpił krok w stronę grubego pnia, gdy wtem między nim a wiązem pojawiła się Hammadeen.

Nie rób tego – ostrzegła. Ivan jednak bardziej przejął się bratem, druidem z powołania, który przesunął się po konarze do miejsca, gdzie w łagodnym zagłębieniu spoczywał ciężki głaz. Nie wątpił, że gdyby zaczął rąbać drzewo, Pikel zrzuciłby mu kamień prosto na głowę.

Skrzyżował na piersiach ogorzałe ramiona i uniósł wzrok, wpatrując się w Pikela. Wreszcie siedzący na gałęzi krasnolud zmitygował się i przywiązał linę, dając bratu znak, że może się wspinać.

Niedługo potem obaj siedzieli na grubym konarze. Ivan wydawał się zniecierpliwiony i zły, ale Pikel, dla którego gałąź była idealnym siedziskiem, jak zawsze dla druida, uśmiechał się od ucha do ucha.

I z czego się tera cieszysz? – spytał Ivan w jakiś czas później, zwracając się do nieznośnej driady. Hammadeen pojawiła się na gałęzi nad nimi i wskazała na północ.

Ogry tędy nie idą – oznajmiła. I rzeczywiście, pomiędzy drzewami Ivan i Pikel mogli dostrzec odległą kolumnę zmierzającą na północ i oddalających się coraz bardziej.

Pikel spojrzał na Ivana, potem na kamień i znów na Ivana, a na jego obliczu pojawił się grymas niesmaku.

Zamknij... – zaczął Ivan, ale nagle umilkł, dostrzegłszy jakieś poruszenie w niezbyt odległych zaroślach. W chwilę później ich oczom ukazał się ork, który krążył wśród drzew i długim nożem wycinał gałęzie na opał. Ivan przyjrzał mu się uważnie i stwierdził, że powinien przechodzić niezbyt daleko od zastawionej przez nich pułapki.

Ściongnij no go tutej – wyszeptał do Pikela. Jego brat pisnął i wskazał palcem na swoją pierś.

Tak, ty – wyszeptał gniewnie Ivan i klepnął Pikela w tył głowy tak mocno, że strącił go z gałęzi.

Ooooo! – jęknął Pikel, zanim z głośnym łomotem rąbnął o ziemię.

Ivan nie zwracał na brata większej uwagi. Bardziej interesował go ork, który usłyszał hałas i zaczął skradać się z uniesionym do ciosu nożem.

Pikel wyczekał na właściwy moment, po czym uniósł wzrok, spoglądając na Ivana, miał jednak dość przytomności umysłu, by ruszyć w stronę przeciwległego krańca polany. Odwrócił się plecami do nadchodzącego orka, włożył obie ręce do kieszeni i zaczął pogwizdywać nonszalancko.

Ork podkradł się do pnia drzewa, nieświadomy obecności Ivana, trzymającego kamień oburącz nad głową. Zrobił jeden krok, drugi i puścił się pędem.

I zginął.

Ivan opuścił linę i ześlizgnął się po niej na dół. Oparł ciężki bucior na ciele rozgniecionej ofiary i triumfalnie rąbnął pięścią w swą wydatną, baryłkowatą pierś.

Żem ci mówił, że to zadziała! – oznajmił.

Pikel spojrzał na zmiażdżonego orka i gałąź, a na jego ustach pojawił się uśmiech rozbawienia. Ivan wiedział, o czym myśli teraz jego brat – że dużo prościej byłoby zwyczajnie wyskoczyć na orka zza krzaków i rozpłatać mu łeb toporem.

Ani słowa! – warknął złowrogo. Na szczęście Pikel nigdy nie miał problemów z wykonaniem akurat tego polecenia.

Myślem, co my powinni ponownie wwindować kamień na górę – zaczął Ivan, spoglądając na strzeliste drzewo. – Gdybym mógł...

Pikel rzucił się na niego i walka rozgorzała od nowa. Choć walczące krasnoludy o tym nie wiedziały, w pobliżu znajdował się jeszcze jeden ork zbierający drwa. Dotarł do polany, zauważył swego kompana zgniecionego na miazgę i doszedł do wniosku, iż musiała tu mieć miejsce jakaś potworna walka. Zmieszany, spojrzał na swój skromniutki nóż.

Wzruszył ramionami i powędrował dalej, uznawszy, że czasami warto jak najszybciej zapomnieć o tym, co się widziało.

12

Pod strażą


Cadderly – słowo dobiegło z oddali, spoza granicy świadomości młodego ucznia. – Cadderly – rozległo się ponownie, tym razem bardziej zdecydowanie.

Cadderly wytężył siły, aby otworzyć oczy. Rozpoznał głos i pełne zatroskania oczy, które ujrzał przed sobą, oczy brązowe i niezwykłe. Mimo to dopiero po dłuższej chwili przypomniał sobie imię kobiety.

Danica?

Bałam się, że już nigdy się nie obudzisz – odparła Danica. – Na karku masz naprawdę paskudnego siniaka.

Cadderly w to nie wątpił. Czuł ból nawet przy najlżejszym ruchu głowy.

Stopniowo powrócił do przytomności. Oboje znajdowali się w namiocie ze zwierzęcych skór i mieli ręce związane mocno na plecach. Głowa i barki Cadderly’ego opierały się o podołek Daniki. Nie było widać strażników, ale Cadderly usłyszał dochodzące z zewnątrz gardłowe warknięcia orogów i orków, a ten hałas obudził w nim wspomnienia walki i ostatniego jej aktu, kiedy wybuchowym bełtem zmasakrował ramię ogra.

Nie zabili nas? – spytał zbity z tropu. Poruszył dłonią i poczuł, że nadal ma na palcu pierścień z piórkiem.

Danica potrząsnęła głową.

Otrzymali rozkazy, że mają nas tu sprowadzić żywych. Bardzo stanowcze rozkazy, jak sądzę.– odpowiedziała. – Orka, który cię uderzył, orogowie ukarali, ponieważ zrobił to zbyt mocno. Wszyscy obawiali się, że umrzesz.

Cadderly zamyślił się przez chwilę, analizując otrzymane informacje, ale nic nie przyszło mu do głowy.

A Elbereth? – spytał z wyraźnym niepokojem w głosie. Danica spojrzała nad jego głową w głąb namiotu. Cadderly jakimś cudem też zdołał to uczynić. Książę elfów nie wyglądał w tej chwili na potomka królewskiego rodu. Brudny i pokrwawiony, siedział ze spuszczoną głową i rękami związanymi przy kolanach. Jedno oko miał tak zapuchnięte, że prawie nic nie widział.

Wyczuł, że na niego patrzą, i uniósł głowę.

To przeze mnie znaleźliście się w niewoli – przyznał zduszonym głosem. – To mnie szukali, zrobili to, bo liczą na sowity okup.

Nie możesz tego wiedzieć – przerwała mu Danica, usiłując pocieszyć przybitego elfa. Powiedziała to jednak bez większego przekonania – przypuszczenia Elberetha wydawały się logiczne. Elf spuścił głowę i umilkł.

Orogowie – mruknął Cadderly, usiłując puścić w ruch swoją pamięć. Przeczytał kilka pism dotyczących tych brutalnych stworzeń i szukał w pamięci czegoś, co mogłoby im pomóc. Czy on i jego przyjaciele zostali porwani, aby zostali ofiarami jakiegoś przerażającego rytuału? Czy staną się daniem na uczcie orogów?

Żadne z wyjaśnień nie wydawało się pocieszające, a Cadderly mimowolnie drgnął, gdy płachta przy wejściu do namiotu została nagle odsunięta na bok.

Do namiotu nie wszedł jednak ork, lecz wysoki i potężnie zbudowany mężczyzna, o brązowej skórze i złocistych włosach. Na jego czole, ponad niebieskimi jak lód, przenikliwymi oczami, widniał tatuaż przedstawiający jakieś dziwne stworzenie.

Cadderly przyjrzał mu się z uwagą, sądząc, że tatuaż – rozpoznał bez trudu wizerunek remorhaza, polarnego robaka – powinien mu coś powiedzieć.

Potężny mężczyzna podszedł do Daniki i uśmiechnął się tak, że mniszka poczuła na plecach lodowate ciarki, a Cadderly falę wściekłości zalewającą go do stóp do głów. I wtedy jednym krótkim ruchem muskularnego ramienia gigant cisnął kobietę w bok. Z równą łatwością schwycił Cadderly’ego za przód tuniki i zmusił go, by wstał.

Biały Robak – mruknął kapłan, mimowolnie wypowiadając na głos swoje myśli. Mężczyzna wyglądał imponująco. Był o stopę wyższy od niego i o dobre sto funtów cięższy, choć nie miał ani grama tłuszczu.

Brązowoskóry gigant zmarszczył brwi, po czym groźnie pochylił się nad Cadderlym.

Co wiesz o Białym Robaku? – warknął, a w jego głosie ledwie dało się usłyszeć ślady obcego akcentu.

Tym razem to Cadderly zmarszczył brwi. Tamten władał ich językiem zbyt płynnie, a na dodatek bez charakterystycznego akcentu. Poza tym miał na sobie wytworny strój z jedwabiu i innych przednich materiałów, skrojony jak dla króla albo co najmniej dworzanina, i czuł się w nim bardzo swobodnie, zbyt swobodnie jak na barbarzyńcę. Cała pieczołowicie budowana przez Cadderly’ego teoria w mgnieniu oka legła w gruzach.

Co wiesz? – spytał ostro mężczyzna i ponownie jedną potężną ręką podniósł Cadderly’ego z podłogi.

Ten rysunek na twoim czole – wydyszał młodzieniec – to remorhaz, Biały Robak, bestia rzadko spotykana nawet na północnych rubieżach, a zupełnie nieznana w Górach Śnieżnych i na Lśniących Równinach.

Złowrogi grymas na twarzy giganta nie uległ zmianie. Przez jakiś czas świdrował Cadderly’ego wzrokiem, jakby czekał na dalszy ciąg wyjaśnień.

Przy wejściu coś zaszurało i gigant natychmiast opuścił Cadderly’ego na ziemię. Do namiotu weszła kobieta o kruczoczarnych włosach, sądząc po szatach – czarodziejka.

Przypominała Cadderly’emu młodszą wersję Pertelopy, tyle że jej oczy nie były brązowe, lecz bursztynowe, a włosy rozczochrane, podczas gdy Pertelopa zawsze dbała o fryzurę. Podstawową jednak cechą różniącą te dwie kobiety był nos czarodziejki, kiedyś najwyraźniej złamany, który na zawsze pozostał przekrzywiony w bok.

Witaj, drogi Cadderly – powiedziała, a na dźwięk tych słów zarówno Cadderly, jak i Danica spojrzeli na nią ze zdumieniem. Nawet Elbereth uniósł wzrok. – Podobała ci się wizyta w Shilmiście? Wiem, że Kierkan Rufo pragnie wrócić do domu.

Na wspomnienie Rufa Danica głośno zaczerpnęła powietrza. Cadderly odwrócił się do niej, pragnąc zawczasu rozproszyć jej gniew. Domyślił się, że jest bliska furii.

Tak, znam twoje imię, młody kapłanie z Biblioteki Naukowej – ciągnęła kobieta, rozkoszując się swój ą przewagą. – Już wkrótce pojmiesz, że wiem o tobie o wiele więcej.

A zatem masz przewagę – ośmielił się zauważyć Cadderly – bo ja nie wiem o tobie nic.

Nic? – zachichotała. – Gdybyś o mnie nic nie wiedział, nie wyruszyłbyś na zwiad, aby mnie zabić.

Tym razem Cadderly i Danica nie zdołali stłumić mimowolnych westchnień – na ich twarzach odmalowało się nieskrywane zdumienie.

Młodzieniec usłyszał mruknięcie Daniki.

Rufo.

Musisz zrozumieć, że nie mam ochoty umierać – rzuciła sarkastycznie czarodziejka.

Nie tak jak Barjin – rozległ się głos pod czaszką Cadderly’ego. Młodzieniec rozejrzał się wokoło, po czym uświadomił sobie, że wiadomość została mu przekazana telepatycznie i nikt oprócz niego nie usłyszał tych słów. Nieoczekiwana wzmianka o zabitym kapłanie sprawiła, że w głowie Cadderly’ego zapanował chaos – dręczyły go tysiące pytań. Szybko jednak zdołał opanować ów mętlik, zapytując samego siebie, czy ktoś lub coś, co nawiązało z nim kontakt – kto wie, może nawet był to jego własny głos – racjonalnie umiejscawiało czarodziejkę w ogniwach tego samego spisku, co zabitego kapłana.

Cadderly zmierzył kobietę wzrokiem. Jej szata wyglądała zgoła pospolicie, nie była tak bogato zdobiona, jak klerykalne szaty Barjina. Wyciągnął szyję, usiłując przyjrzeć się uważniej pierścieniom na jej palcach. Nosiła trzy, a na jednym z nich widniały jakieś znaki.

Uśmiechnęła się do niego, ich spojrzenia spotkały się, po czym włożyła ręce do kieszeni.

Zawsze ciekawy – mruknęła, ale na tyle głośno, aby Cadderly mógł ją usłyszeć. – Taki jesteś do niego podobny.

Jej słowa wprawiły Cadderly’ego w niemałe zakłopotanie.

Tak, młody kapłanie – ciągnęła kobieta – udzielisz mi wielu nader cennych informacji.

Miał ochotę splunąć na jej stopę – wiedział, że jego przyjaciel, krasnolud Ivan, zrobiłby to bez namysłu – ale nie potrafił zdobyć się na odwagę. Zgorzkniały wyraz twarzy doskonale odzwierciedlał jego uczucia.

Pogardliwy grymas na jego twarzy zmienił się w rozpacz, kiedy czarodziejka wyjęła rękę z głębokiej kieszeni. Trzymała w niej coś, co według Cadderly’ego było zabójczą bronią.

Wymierzyła w Danicę jego morderczą kuszę, napiętą i załadowaną wybuchowym bełtem. Na dobrych kilka minut zapomniał o oddychaniu.

Zrobisz, co ci każę – powiedziała czarodziejka, spoglądając na Cadderly’ego. Jej oblicze było beznamiętne i chłodne niczym maska. – Powtórz!

Cadderly nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa, bo w gardle utkwiła mu nagle niewidzialna gula.

Powtórz! – zniecierpliwiła się i poruszyła kuszą wycelowaną w Danicę. Przez ułamek sekundy Cadderly myślał, że pociągnęła za spust i o mało nie zemdlał.

Zrobię, co każesz! – zawołał rozpaczliwie, kiedy tylko uświadomił sobie, że nie zwolniła cięciwy.

Nie! – zawołała Danica.

Przekażesz mi mnóstwo informacji – powiedziała czarodziejka, a jej usta wykrzywił uśmiech zadowolenia. Odwróciła się w stronę swego brązowoskorego wojownika. – Zabierz go.

Uparta Danica w ciągu sekundy znalazła się na nogach, wciśnięta pomiędzy Cadderly’ego a giganta. Szarpała sznury, ale nie była w stanie uwolnić rąk, toteż postanowiła wymierzyć kolosowi parę solidnych kopniaków.

Jego zwinność i szybkość reakcji zdumiały dziewczynę. Przykucnął miękko, zanim jeszcze stopa Daniki wytrysnęła w powietrze, i bez trudu chwycił ją za nogę. Delikatnym skrętem potężnych rąk wytrącił dziewczynę z równowagi, sprawiając, że zacisnęła zęby z bólu. Cisnął ją na bok jedynie zdawkowym, niemal niezauważalnym ruchem muskularnych rąk.

Dość! – rozkazała czarodziejka. – Nie zabijaj jej! – Uśmiechnęła się perfidnie do Cadderly’ego. – Nie lękaj się, młody kapłanie. Nie zabijam tych, którzy pozwalają mi manipulować tobą jak marionetką! Szczęście mi dopisało, dziwnym zrządzeniem losu trafił mi się również, jako nagroda specjalna, książę elfów we własnej osobie! Tak, znam również i ciebie, Elberecie, i nie wątpię, że już wkrótce ponownie połączysz się ze swoim ludem. Jesteś zbyt niebezpieczny, abym mogła przetrzymywać cię jako więźnia. – Dorigen ponownie zachichotała drwiąco. – Przynajmniej twoja głowa wróci do ojca.

Na dźwięk tych słów Elbereth ponownie zaczął mocować się z krępującymi go więzami. Czarodziejka roześmiała się drwiąco.

Zabierz go! – powtórzyła polecenie, wskazując na Cadderly’ego.

Wielkolud chwycił młodego kapłana szybciej, niż Danica zdążyła zareagować, i zaczął go dusić przedramieniem, wykonując drugą ręką falujące ruchy, na wypadek gdyby bojowa mniszka zapragnęła otrzymać drugą bolesną lekcję.

Cofnij się! – zawołał pokornie Cadderly, a Danica wykonała polecenie, pojmując, że wojownik z łatwością może skręcić mu kark.

Cofnij się – zawtórował gigant. – Wolno ci się zbliżyć tylko wtedy, kiedy zostaniesz wezwana. – Sposób, w jaki mówił, i lubieżny uśmiech na jego ustach sprawiły, że dziewczyna ponownie poczuła lodowate ciarki.

Za plecami giganta czarodziejka zmarszczyła brwi, a Danica bez trudu zrozumiała malującą się w tym spojrzeniu zazdrość.

Na rzucony ostro rozkaz kobiety dwaj orogowie zajęli pozycje wewnątrz namiotu, podczas gdy ona i jej gigantyczny sługa wyszli, zabierając ze sobą Cadderly’ego.

Kiedy znalazł się na zewnątrz, stwierdził, że obóz w głębi lasu prezentuje się nie tyle źle, co raczej nie na miejscu. Nawet w dogasającym blasku dnia widział, że piękno Shilmisty brutalnie bezczeszczono, w miarę jak liczące sobie po sto i więcej lat drzewa ścinano toporami i rozłupywano na kawałki. Było to dość osobliwe i niespodziewane uczucie. Młody uczeń jeszcze w Bibliotece Naukowej używał drewna opałowego i od czasu do czasu zdarzało mu się bez namysłu zerwać przydrożny kwiat, by wręczyć go potem Danice. Shilmista miała jednak w sobie pewien majestat, którego Cadderly nigdy dotąd nie doświadczył, surowe i naturalne piękno, gdzie nawet ślad buta wydawał się czymś szpetnym i plugawym.

Obserwując brudnych orogów i orków krzątających się po lesie, Cadderly poczuł w głębi serca dojmujący ból.

Rozpoznał wiele z tych istot – głównie po ranach, jakie odniosły. Jeden z ogrów wyraźnie kulał, a ramię miał mocno obandażowane. On także zauważył Cadderly’ego, a grymas na jego twarzy zdawał się mówić, że młody uczeń nie pożyłby długo, gdyby znalazł się w zasięgu muskularnych rąk wielkiego monstrum.

Namiot czarodziejki znajdował się na drugim końcu obozowiska. Pomimo iż z zewnątrz wyglądał całkiem zwyczajnie, ot, namiot ze skór, nic szczególnego, wnętrze zdradzało jej zamiłowanie do wygód. Stół nakryto pluszem, wokół niego stały cztery krzesła. Łóżko miało gruby i miękki materac, ta kobieta nie sypiała tak jak wszyscy inni na rozłożonym na ziemi kocu, zaś na wózku ustawionym opodal czekała wytworna, srebrna zastawa.

Gigant bezceremonialnie posadził Cadderly’ego na jednym z krzeseł.

Możesz odejść, Tiennek – powiedziała czarodziejka, siadając naprzeciw młodego ucznia.

Tiennek nie wydawał się zadowolony z tego polecenia. Łypnął na Cadderly’ego i skrzywił się złowrogo, ale nie ruszył w kierunku wyjścia.

Och, idźże wreszcie! – powtórzyła ostro czarodziejka i machnęła ręką. – Sądzisz, że nie potrafię sama obronić się przed kimś takim jak on?

Tiennek nachylił się do Cadderly’ego i wydał groźne warknięcie, po czym skłonił się swej pani i wyszedł.

Młodzieniec poruszył się na krześle, dając czarodziejce do zrozumienia, że czuje się nieco skrępowany. Doszedł do wniosku, że nadszedł czas, aby wykonał swój ruch i przejął kontrolę nad sytuacją – musiał sprawić, aby jego przeciwniczka zrozumiała, że nie ma do czynienia z tchórzem, z którym może robić, co się jej żywnie podoba. Cadderly nie był pewien, czy zdoła zachować te pozory, zwłaszcza iż miał świadomość, że od niego zależy teraz życie Daniki i Elberetha. Wiedział jednak, że właśnie te pozory mogą być jedynym, co pozwoli im wszystkim pozostać przy życiu.

Czarodziejka przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, po czym wymamrotała pod nosem kilka słów. Cadderly poczuł, że więzy na jego nadgarstkach poluzowały się i niebawem obolałe ręce były wolne.

Skoncentrował ponure myśli na pierzastym pierścieniu. Gdyby tylko zdołał wyjąć koci pazur i dźgnąć czarodziejkę...

Odegnał jednak od siebie tę myśl. Nie wiedział nawet, czy trucizna drowów wciąż jeszcze działa. Gdyby atak się nie powiódł, czarodziejka srodze by go ukarała – a raczej nie tyle jego, co jego bezradnych przyjaciół.

Jest bardzo cywilizowany jak na barbarzyńcę – rzekł w nadziei, że uda mu się ją zaskoczyć.

Zachichotała ironicznie.

Dociekliwy, tak jak tego oczekiwałam – powiedziała, bardziej do siebie niż do Cadderly’ego. Słysząc ton jej głosu, mimowolnie zamilkł.

Chodziło mi o znak na jego czole – wykrztusił, usiłując odzyskać rezon. – Tiennek jest członkiem klanu Białego Robaka, barbarzyńskiego plemienia żyjącego w cieniu Wielkiego Lodowca.

Naprawdę? – zamruczała czarodziejka, wychylając się na krześle, jakby chciała lepiej usłyszeć zdumiewające rewelacje Cadderly’ego.

Zdał sobie sprawę, że kontynuowanie tego tematu mija się z celem.

Czarodziejka rozsiadła się wygodniej.

Masz rację, młody kapłanie – powiedziała ze szczerością w głosie. – To doprawdy zdumiewające. Mało kto stąd jest w ogóle w stanie rozpoznać remorhaza, a co dopiero powiązać ów znak z prawie nieznanym, barbarzyńskim plemieniem, które nigdy nie zapuszcza się na południe od Galenów. Gratuluję ci, tak jak wcześniej ty mnie.

Cadderly uniósł brwi z zaciekawieniem.

Maniery Tienneka są rzeczywiście dość specyficzne – wyjaśniła czarodziejka. – Inne niż te, których można by się spodziewać po barbarzyńcy, dzikim wojowniku Białego Robaka.

Ty nauczyłaś go kultury – dodał Cadderly.

To było konieczne, jeżeli miał mi właściwie służyć – odpowiedziała.

Ta wymiana zdań uspokoiła Cadderly’ego na tyle, że odważył się zapytać:

Czy służy właściwie swojej pani...?

Dorigen – powiedziała czarodziejka. – Jestem Dorigen Kel Lamond.

Skąd?

Ponownie drwiący śmiech.

Tak, jesteś dociekliwy – powiedziała, jej podniecenie narastało. – Zbyt długo miałam do czynienia z kimś bardzo podobnym do ciebie, żebyś mógł mnie omotać swymi gładkimi słówkami. – Natychmiast się uspokoiła, a ich rozmowa przybrała poprzedni ton. – Tyle rzeczy wydarzyło się tak szybko i Cadderly Bo...

Dorigen przerwała i uśmiechnęła się, wyczuwając jego reakcję. Młody kapłan rzeczywiście nie znał swego dziedzictwa, ba, nie znał nawet własnego nazwiska.

Wybacz mi – ciągnęła. – Pomimo informacji, jakie posiadam, nie znam, niestety, twego nazwiska.

Cadderly oparł się wygodniej na krześle – wiedział, że Dorigen go okłamała. Jakie znaczenie miała wypowiedziana przez nią pojedyncza sylaba? Czy wiedziała coś o jego pochodzeniu? Roztropnie zaniechał rozgrywania dalszej partii tej nieczystej gry z czarodziejką. Gdyby to uczynił, Dorigen uzyskałaby w jego oczach autorytarną pozycję, a na to ani on, ani jego przyjaciele nie mogli pozwolić.

Cadderly z Carradoonu – odparł oschle. – To wszystko.

Naprawdę? – rzuciła kusząco Dorigen, a młody kapłan musiał się nieźle napocić, aby ukryć dręczącą go ciekawość.

Czarodziejka przerwała kłopotliwą ciszę, wybuchając serdecznym śmiechem.

Pozwól, że odpowiem ci na kilka pytań, młody kapłanie – oznajmiła i poklepała się po ramieniu, a raczej po czymś niewidzialnym, co tam siedziało.

Pojawił się imp.

A więc istnieje związek pomiędzy nimi! – skonstatował Cadderly, rozpoznawszy impa, tego samego, który w katakumbach biblioteki zranił Pikela zatrutym żądłem. Nie mogło być żadnych wątpliwości – Barjin i ta czarodziejka pochodzili z tego samego miejsca. Zrozumiał, kto był jego telepatycznym rozmówcą. Natychmiast przeniósł wzrok na delikatną dłoń Dorigen i sygnet, rozpoznając w mgnieniu oka wygrawerowany na nim symbol. Jego przypuszczenia sprawdziły się. Na sygnecie wyryty był trójząb z trzema butelkami, wariant świętego symbolu Talony, który w tak szybkim tempie przeobraził się w znak zagłady całego regionu.

Witaj znowu, młody kapłanie – rzucił ochryple imp. Rozdwojony jak u jaszczurki język to pojawiał się, to znikał między jego spiczastymi żółtymi zębami. Imp spoglądał na Cadderly’ego tak, jak ogr mógłby patrzeć na barani udziec. – Mniemam, iż czujesz się dobrze?

Młodzieniec nawet nie mrugnął, nie chcąc okazać choćby najmniejszej słabości.

Ty, jak sądzę, również doszedłeś do siebie po zderzeniu ze ścianą? – odparł tym samym tonem.

Druzil warknął i zniknął. Dorigen ponownie się roześmiała.

Doskonale – pogratulowała Cadderly’emu. – Druzila zazwyczaj niełatwo przestraszyć.

Młody kapłan nadal zachowywał powagę. Poczuł w swoim umyśle intruza, empatyczną więź pochodzącą – jak się domyślał – od impa.

Wpuść, go – poradziła Dorigen. – On rzuca ci wyzwanie. Boisz się sprawdzić, który z was jest silniejszy?

Cadderly nie zrozumiał, ale ponieważ nie chciał okazywać słabości, zamknął oczy i otworzył przed Druzilem swój umysł.

Usłyszał cichy śpiew Dorigen, chichot Druzila, a potem poczuł, jak spowija go fala energii magicznego zaklęcia. Jego umysł stał się niemal namacalną czernią, jakby został mentalnie przeniesiony w pustkę. Potem pojawiło się światło, połyskująca i migocząca kula wyłoniła się z otchłani i podryfowała ku niemu.

Jego umysł obserwował zbliżającą się kulę z zaciekawieniem, nie spodziewając się niebezpieczeństwa. I nagle pojawiła się tuż przy nim, a gdy to nastąpiło, stała się częścią jego myśli, palącą jak ogień. Wewnątrz mózgu rozbłysło tysiąc płomiennych wybuchów, tysiąc rozdzierających bodźców bólu i cierpienia.

Cadderly skrzywił się, zaczął miotać na krześle i otworzył oczy. Poprzez ciemną chmurę dostrzegł czarodziejkę i siedzącego na jej ramieniu uśmiechniętego impa. Ból przybrał na sile – Cadderly krzyknął i przestraszył się, że straci przytomność albo nawet umrze, choć w głębi duszy szczerze pragnął, aby tak się stało.

Ponownie zamknął oczy. Usiłował się skupić i znaleźć jakiś sposób na wyeliminowanie tego bólu.

Odepchnij to – usłyszał głos z oddali, który rozpoznał jako należący do Dorigen. – Użyj siły woli, młody kapłanie, i odepchnij od siebie ogień.

Cadderly zrozumiał jej słowa, ale z powodu bólu nie był w stanie się skoncentrować. Wziął głęboki oddech i uderzył oburącz w stolik znajdujący się tuż przed nim, postanawiając w jakiś sposób odwrócić uwagę od kuli palącego światła.

Ale ona nadal płonęła. Usłyszał chichot Druzila.

Postanowił wykorzystać technikę medytacyjną, aby wymazać światło. Tak jak zawsze, i w tym przypadku zaczął wymazywać kawałek po kawałku cały świat.

Nic z tego. Druzil ponownie parsknął śmiechem.

Próżnię medytacji zastąpił gniew, niszcząc aurę spokoju wytworzoną przez młodego ucznia. Światło stało się jego wrogiem. Przekonał samego siebie, że kiedy już go pochłonie, następnym celem stanie się Danica.

Nie! – warknął i nagle kula poczęła się oddalać, odpływać z pustki, w którą wszedł. Przez kilka chwil jakby się wahała, aż w końcu opuściła jego umysł. Ból odszedł, ucichł również chichot Druzila.

Cadderly uświadomił sobie, że istnieje jeszcze inna pustka, inna jama czerni prócz jego własnej, a instynkt podpowiedział mu, że musi ona należeć do impa, sprawcy jego cierpienia. Gniew Cadderly’ego nie wygasł – tryskająca snopami światła kula przesunęła się ku drugiej mrocznej otchłani.

Dość! – usłyszał krzyk Druzila, na dźwięk którego Dorigen tylko się roześmiała.

Przemocą wtłoczył kulę w głąb myśli impa. Druzil pisnął i to stało się dla Cadderly’ego bodźcem, by brnąć jeszcze dalej. Nie okaże litości – utrzyma ognistą kulę w myślach Druzila, dopóki nie spali impa na popiół!

I nagle wszystko się skończyło. Cadderly stwierdził, że nadal siedzi przy stole naprzeciw Dorigen, imp zaś wyraźnie chwieje się na nogach, a w jego wyłupiastych oczach maluje się żądza mordu.

Wyśmienicie! – zawołała Dorigen, klaszcząc w dłonie. – Jesteś naprawdę potężny, skoro potrafisz pokonać Druzila, który jest obeznany z tą grą. Może nawet potężniejszy niż twój... – Urwała i rzuciła Cadderly’emu kuszące spojrzenie. – Będzie ci ze mną dobrze.

Młody uczeń miał na ten temat inne zdanie.

Nie służę Talonie – oznajmił i tym razem to Dorigen musiała ukryć zdumienie. – I nigdy tego nie zrobię, niezależnie od wszystkiego.

Jeszcze zobaczymy – odparła po chwili milczenia. – Tiennek! Barbarzyńca w jednej chwili znalazł się przy Cadderlym, brutalnie wykręcił mu ręce do tyłu i ponownie je związał, tym razem jednak tak mocno, że sznur werżnął się w nadgarstki. Młody uczeń został podźwignięty w powietrze i wyniesiony z namiotu.

Cadderly rozpaczliwie usiłował się podnieść i usiąść, gdy barbarzyńca bezceremonialnie cisnął go na ziemię w jego namiocie. Zanim wyszedł, raz jeszcze obrzucił Danicę lubieżnym spojrzeniem.

Co ci się stało? – spytała Danica, kiedy Tiennek opuścił namiot. Przysunęła się do młodzieńca i oparła o jego ramię.

Cadderly, nadal oszołomiony, nie odpowiedział. Pod czaszką wirowały mu dziesiątki pytań.

Danica, zatroskana, spojrzała na Elberetha.

Szkoda, że nie posiadam wyższych umiejętności! – rzuciła ze smutkiem.

Cadderly spojrzał na nią z niedowierzaniem.

Fizyczne zawieszenie – wyjaśniła. – Gdybym mogła osiągnąć ten stan, zwolnić serce tak, by nie można było wyczuć jego bicia...

Wyraz niedowierzania na twarzy Cadderly’ego nie uległ zmianie.

Ale nie mogę – dodała, spuszczając wzrok. – To dla mnie za trudne. – Jej złowróżbne słowa zabrzmiały dla więźniów jak wyrok śmierci.

Cadderly również zwiesił głowę.

Zabiję tę czarodziejkę – usłyszał przysięgę elfa.

A ja jej sługę, giganta – dodała Danica. W głosie mniszki znów pojawiła się nuta determinacji. Ta myśl bynajmniej nie pocieszyła Cadderly’ego, wręcz przeciwnie, teraz kiedy wiedział coś niecoś o Tienneku, stała się dlań powodem do niepokoju.

On należy do klanu Białego Robaka – powiedział, zwracając się do Daniki.

Wzruszyła ramionami – te słowa nic dla niej nie znaczyły.

To plemię barbarzyńców z północy – wyjaśnił. – Dzicy żyją, a raczej wegetują w nader surowych warunkach. A co się tyczy Tienneka, bo tak brzmi jego imię, jest on Kura-Winterem, jednym z grupy elitarnych wojowników... No, chyba że się mylę.

Danica zmierzyła go wzrokiem i zrozumiał, że wcale nie wzięła sobie do serca jego słów.

Powinnaś się go bać – stwierdził ponuro. – Nie lekceważ jego waleczności. Kura-Winter – powtórzył, przymknąwszy oczy, by przypomnieć sobie wszystko, co czytał na temat Białego Robaka. – Aby otrzymać znak na czole, Tiennek musiał w pojedynku zabić polarnego robaka, remorhaza. Należy do elity ze szczepu wojowników. – Jawne przerażenie na twarzy Cadderly’ego wywarło na Danice większe wrażenie niż jego słowa.

Powinnaś się go bać – powtórzył.


* * *


To obóz – wyszeptał Ivan do Pikela. – Wcale ni mam ochoty naparzać się z tymi orkowatymi w ciemnom leśnom noc.

Pikel pokiwał głową potakująco. Krasnoludy były przyzwyczajone do ciemności mrocznych jaskiń, otoczenia innego niż puszcza skąpana w srebrzystym świetle gwiazd.

Możem zabrać się za nich tuż przed świtem – zaproponował Ivan, zwracając się tyleż do brata, co do samego siebie. – Tak, dobra jezd. Ale jezd jeich za dużo. Nie możem ot tak se wejść miendzy nich. Trza nam planu.

Uch, och.

Ivan spojrzał na pełnego wątpliwości Pikela, ale jego oblicze wyraźnie się rozjaśniło, kiedy przyszła mu do głowy pewna myśl. Zdjął z głowy hełm ozdobiony porożem jelenia, wyjął z jednej ze swych przepastnych kieszeni maleńki młotek i zaczął odbijać warstwę laki łączącą jeden z rogów z hełmem.

Zaniepokojony Pikel kręcił głową i starał się odwracać wzrok.

Ivan spisał się całkiem nieźle, kiedy robił ten hełm. Minęło sporo czasu, zanim usunął warstwę laki na tyle, że mógł odkręcić róg, ale nawet wówczas musiał nie lada się namocować, aby go usunąć. W końcu jego starania zakończyły się sukcesem. Podał róg Pikelowi i włożył przekrzywiony hełm na swoją włochatą głowę.

Kiedy pójdziem, nieś to nade głowom i trzymaj się blisko mię – poinstruował brata.

Pikel roztropnie odczekał, aż Ivan zajmie położone nieco dalej stanowisko obserwacyjne, po czym raz jeszcze wydał przeciągłe „uch, och”. Hammadeen, ukryta gdzieś pośród cieni drzew za jego plecami, zachichotała.

13

Oooooo, powiedział jeleń


Był to głęboki sen pozbawiony wizji, w którym wyczerpanie przemogło natłok emocji Cadderly’ego. Sprawił, iż młody uczeń przeżył jeszcze większy szok, kiedy obudził go krzyk Daniki.

Poderwał się do pozycji siedzącej i ujrzał gigantyczną postać pochylającą się nad dziewczyną. Natychmiast pojął, że to Tiennek był przyczyną wołania, i modlił się, aby barbarzyńca nie zabawił w namiocie długo.

Młody kapłan rzucił się w stronę ukochanej, ale nagle coś chwyciło go brutalnie za nadgarstki i mocno wykręciło mu obie ręce do tyłu.

Jeżeli ona będzie się szarpać, połam mu ręce – rzekł Tiennek, a Danica, spojrzawszy na Cadderly’ego, przestała się szamotać. Tiennek przerzucił sobie mniszkę przez ramię i wraz z dwoma orogami skierował się do wyjścia. Trzecia bestia raz jeszcze szarpnęła z całej siły ręce Cadderly’ego, po czym odwróciła się, by odejść.

Cadderly uparcie stał w miejscu, ale orog zamaszystym ciosem powalił go na ziemię.

Świat stał się rozmytą plamą bólu i chaosu. Cadderly zauważył Elberetha siedzącego w drugim końcu namiotu. Książę elfów nadal, aczkolwiek bezskutecznie, szarpał się z więzami. Jego nadgarstki były tak mocno przywiązane do kolan, że Elbereth nie mógł się nawet podnieść.

Z głuchym warknięciem, bliski niepohamowanego wybuchu wściekłości, Cadderly zaczął wstawać, ale orog kopniakiem w żebra ponownie go przewrócił. Rozejrzał się wokoło, wodząc wzrokiem od swego pierzastego pierścienia, poprzez stojącą nieopodal beczkę, do Elberetha, ale był zupełnie wyprany z pomysłów. Danica została zabrana i znajdowała się w niebezpieczeństwie, a on, Cadderly, nie mógł walczyć.

Nie! – warknął, kiedy otrzymał od oroga kolejnego kopniaka. – Nie! Nie! – powtarzał jak oszalały, ignorując kopnięcia rozjuszonej bestii. – Nie! Nie! Nie!

Jednak pomimo uporu i wściekłości Cadderly’ego jego słowa wydawały się nieszkodliwą i ogólnie rzecz biorąc, pustą formą zemsty.


* * *


Danica nie próbowała walczyć, przerzucona przez ogromne ramię Tienneka. Uznała, że najlepiej będzie grać na zwłokę, zaczekać na dogodną chwilę, kiedy zostanie z brązowoskórym gigantem sam na sam. W każdym razie miała nadzieję, że zostanie z nim sam na sam. Niedwuznaczne zamiary giganta budziły w niej odrazę, ale myśl, że miałoby się to stać w obecności orogów, była dla niej nie do zniesienia.

Namiot Tienneka był trzeci i największy w całym obozie, stał przy drugim końcu obozowiska i służył również jako magazyn dla oddziałów wroga. Jasnowłosy barbarzyńca – co Danica przyjęła z wyraźną ulgą – rozkazał orogom, by zajęli pozycje u wejścia do namiotu, po czym wąskim przejściem między stosami skrzyń i beczek dotarł do środka pomieszczenia, gdzie na ziemi rozłożone były sterty koców i futer.

W rogu paliła się wątła naftowa lampka, a w powietrzu unosiła się ostra woń mięsiwa.

Tiennek opuścił Danicę na ziemię łagodniej, niż się tego spodziewała. Spojrzał w jej migdałowe oczy i pogładził japo truskawkowoblond włosach.

Graj dalej, powiedziała sobie, walcząc z podpowiedziami swego ciała.

Rozwiąż mnie – wyszeptała do gigantycznego oprawcy. – Tak będzie lepiej dla nas obojga.

Ogromna dłoń Tienneka przesunęła się po gładkim policzku Daniki, ledwie go dotykając i pomimo odrazy dziwny dreszcz przeszył całe jej ciało.

Rozwiąż mnie – wyszeptała ponownie.

Tiennek skwitował jej słowa śmiechem. Jego delikatny dotyk zmienił się w stalowy uścisk, który omal nie zwichnął jej żuchwy. Danica odsunęła się od niego gwałtownie, ale barbarzyńca schwycił ją za włosy i brutalnie przyciągnął do siebie.

Uważasz mnie za głup... – urwał nagle, gdy dziewczyna trzasnęła go kolanem w krocze. Aby dosięgnąć celu, musiała aż podskoczyć.

Tiennek skrzywił się, po czym pchnął ją w tył. Zdołała zachować równowagę i gdy gigant podszedł do niej, wymierzyła kopnięcie w jego twardy jak skała brzuch.

Pałając żądzą mordu, prawie nie zauważył kopniaka, ale ze sposobu, w jaki się poruszał, Danica domyśliła się, że pierwsze kopnięcie odczuł dość boleśnie.

Tym razem spróbowała dosięgnąć jego kolana, musiała jednak zatrzymać cios w połowie ruchu i uchylić się przed prostym Tienneka, wymierzonym w jej twarz. Odchyliła się niezdarnie w bok, lecz ręka zwinnego barbarzyńcy przecięła powietrze jeszcze szybciej i trafiła ją w policzek.

Namiot zawirował, a Danica znalazła się na kolanach. Tiennek miał ją w swojej mocy i mógł z nią zrobić, co tylko zechciał – doskonale zdawała sobie z tego sprawę – ze związanymi na plecach rękami nie była w stanie przeciwstawić się tak potężnemu wojownikowi. Szarpnęła sznury, ignorując palący ból w nadgarstkach. Rozpaczliwie usiłowała się uwolnić.

Minęło kilka chwil. Poczuła krew na swoich dłoniach. Dlaczego Tiennek zaniechał ataku?

Wreszcie odważyła się obejrzeć przez ramię i zobaczyła, że gigant kuśtyka w głąb wąskiego przejścia. Pierwsze zadane przez nią kopnięcie najwyraźniej odebrało mu ochotę do figlów – w każdym razie na pewien czas.

Barbarzyńca wezwał potężnego oroga do namiotu i rozkazał mu, by pilnował Daniki, ale nie wolno mu było nawet jej dotknąć – chyba że próbowałaby ucieczki. W takim przypadku – wyjaśnił Tiennek i wypowiadając te słowa, przeniósł wzrok na dziewczyną – orog może zrobić z pojmaną, co tylko zechce.

Tiennek rzucił Danice złowrogie spojrzenie.

Oddaj mi broń – nakazał orogowi. Stwór zaperzył się i zdecydowanym gestem oparł dłoń na rękojeści miecza.

Dawaj! – warknął Tiennek. – Jeżeli tego nie zrobisz, jestem pewien, że ona cię rozbroi, a potem potnie na kawałki twoim własnym mieczem! – Orog nadal się krzywił, ale podał barbarzyńcy miecz i wyjęty z buta nóż.

W chwilę później brązowoskóry gigant wyszedł z namiotu, orog zaś podszedł do Daniki i omiatając jej twarz cuchnącym oddechem, powiedział:

Odpręż się, ślicznotko. – Wydawało mu się, że powierzone zadanie może okazać się całkiem przyjemne.

Mógłbyś mi pomóc wstać? – spytała niewinnie w jakiś czas później. Podejrzewała, że Tiennek wróci przed świtem, zanim Dorigen zdąży się zorientować, co zaszło, a wiedziała, że do brzasku nie zostało zbyt wiele czasu.

Orog sięgnął ręką i chwytając Danice za włosy, podniósł ją brutalnie.

Tak wolisz? – warknął i ponownie poczuła jego cuchnący oddech.

Skinęła głową i powiedziała sobie, że musi działać teraz albo nigdy. Miała nadzieję, że dostatecznie poluzowała krępujące ją więzy, modliła się, aby tak było, bo wolała nawet nie myśleć o konsekwencjach ewentualnej porażki.

Postanowiła wykorzystać w tej chwili całą nabytą podczas długotrwałego treningu dyscyplinę i wykrzesać z siebie resztki odwagi. Osunęła się na podłogę, udając, że upada. Orog instynktownie wyciągnął ręce, aby ją złapać, ale Danica podkurczyła nogi i jednym susem minęła zaskoczoną bestię. W wyskoku uniosła kolana do piersi i przesunęła związane ręce pod stopami. Opadając, wyprowadziła błyskawiczny cios i zamaszystym kopnięciem po łuku trafiła oroga poniżej szczęki.

Stwór jęknął i runął do tyłu. Danica znów była na nogach, ale nadal miała związane ręce, teraz jednak trzymała je przed sobą. Orog – oszołomiony, ale tylko lekko ranny – zawył i ruszył na nią jak burza. Danica spowolniła jego ruchy prostym kopniakiem w klatkę piersiową i drugim w kolano. Złączyła pięści i trzasnęła nimi w pysk potwora raz, drugi, trzeci... Wydając przy każdym ruchu groźny pomruk, atakowała tak szybko, że jej ręce i nogi zlewały się w rozmytą plamę. Raz po raz kopała stopami, kolanem i uderzała oburącz, orog zaś jedynie unosił obie ręce do twarzy i usiłował się osłaniać.

Nagle gwałtowny atak osłabł, a orog – zgodnie z przypuszczeniami Daniki – przeszedł do ofensywy. Rzucił się na nią niezdarnie, ale złapał jedynie powietrze, gdyż zwinnie cofnęła się o krok. Zanim wytrącony z równowagi potwór zdołał dojść do siebie, zaatakowała. Zanurkowała pod prawym ramieniem oroga, obróciła się na pięcie i zarzuciła sznur krępujący jej ręce na jego grubą szyję.

Pod wpływem brutalnego szarpnięcia potwór wygiął się mocno do tyłu – kark człowieka bez wątpienia do tej pory pękłby już jak sucha gałąź. Danica błyskawicznie uświadomiła sobie, że nie jest w stanie wytrzymać dostatecznie długo, by udusić tak gruboskórnego i mocno umięśnionego przeciwnika. Orog zaczął już dochodzić do siebie i sięgnął ręką do jej nadgarstków, szarpiąc i odciągając od szyi dławiące go sznury.

Danica stwierdziła, że jej szansę maleją. Przyjrzała się potworowi, ale nie zauważyła, żeby był uzbrojony. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Nic w zasięgu jej wzroku nie przypominało maczugi albo noża.

Nagle przyszedł jej do głowy desperacki plan. Zmieniła uchwyt, przestała się opierać ciągnącemu ją za więzy przeciwnikowi i jednocześnie przesunęła się tak, by stanąć na wprost niego. Jak było do przewidzenia, orog również zaczął się odwracać. Danica wykorzystała ten ruch, pochyliła się i wykonawszy skręt całym ciałem, przerzuciła go nad sobą. Doskonale oszacowała tor jego upadku – wylądował głową w otwartej beczce z wodą i zanurzył się w niej do pasa, a Danica skoczyła na niego, wcisnęła stopę pomiędzy jego kopiące bezradnie nogi i naparła nań z całej siły. Bądź co bądź chodziło o jej życie.

Stwór był od niej silniejszy, ale mniszka przyzwała moce, których nie potrafił sobie nawet wyobrazić. Skrzyżowała nogi wewnątrz brzegów beczki i niejako na wszelki wypadek zacisnęła mocno obie ręce na jej krawędzi. Ręce oroga wynurzyły się z wody i chwyciły brzeg beczki. Potwór usiłował się podnieść i napierał z całej siły, ale Danica nie puszczała, wykorzystując naprężone mocno nogi jak klin, który miał zapobiec wypchnięciu jej na zewnątrz.

Orog okładał ją pięściami, znacząc ciało zadrapaniami i sińcami, ale dziewczyna w duchu upominała samą siebie, że to już nie potrwa długo. Mimo to – zmęczona i poturbowana – miała wrażenie, jakby zmagania z szamoczącym się dziko i usiłującym wydostać się z pułapki orogiem trwały dobrych kilka godzin. Cios kolanem rozkrwawił jej nos, a stopa smagnęła po twarzy tak paskudnie, że zastanawiała się, czy to wierzgnięcie nie pozbawiło jej ucha.

I nagle wszystko ustało. Danica prawie zdumiona pozostawała jeszcze przez kilkadziesiąt sekund w dotychczasowej pozycji, ot tak, dla pewności. Wiedziała, że Tiennek niedługo wróci i wyczołgała się z beczki. Mokra, z załzawionymi oczami i strużkami krwi płynącymi z nosa, zastanawiała się, z której strony namiotu powinna wyjść na zewnątrz. Ruszyła przed siebie, gryząc zębami sznury na nadgarstkach.


* * *


Ork przetarł zaspane oczy i spojrzał ku wschodowi, mając nadzieję, że już niedługo wstanie świt, a tym samym jego żmudna warta dobiegnie końca. Nieopodal, na południe od miejsca, gdzie trzymał straż, rozciągała się porośnięta wysokimi trawami i poprzecinana tu i ówdzie z rzadka rosnącymi drzewami polana.

Była jeszcze szarówka, gdy ork odwrócił się, usłyszawszy podejrzany szelest. Ujrzał sporej wielkości jelenie rogi, sunące raźno pośród traw. W pierwszej chwili uniósł włócznię – zadowolony, że już niedługo będzie miał okazję posmakować wybornej dziczyzny. I nagle zamrugał, a potem ponownie przetarł oczy, zastanawiając się, jak to możliwe, by jeleń o tak rozłożystym porożu mógł zupełnie niknąć w trawie o wysokości zaledwie trzech stóp.

Rogi nadal dziarsko sunęły naprzód. Od wartownika dzieliła je jeszcze dość spora odległość. Zbliżyły się do pnia pokrzywionej jabłoni i nagle ork ponownie zamrugał, minęły bowiem przeszkodę, rozstąpiwszy się płynnie na boki.

Molargro! – zawołał ork do szefa warty.

Potężny i nader szpetny orog, ogrzewający sękate paluchy stóp przy ognisku, posłał wartownikowi obojętne spojrzenie, po czym odwrócił wzrok.

Molargro! – powtórzył ork nieco dobitniej.

Dowódca podniósł się niechętnie i podszedł do niego, nie zadając sobie trudu, by włożyć znoszone i poprzecierane buciory.

Jeleń – wyjaśnił wartownik, kiedy orog stanął tuż obok niego, wskazując na zmierzające w ich stronę i niezbyt już oddalone rozłożyste rogi.

Jeleń? – spytał Molargro, drapiąc się po wielkiej głowie. – Aleś ty głupi, chłopcze – rzekł w chwilę później. – Który jeleń mówi „ooooo”?

Na ich pyskach pojawił się grymas bezgranicznego zakłopotania. Obaj spojrzeli w kierunku zbliżającego się poroża i spytali unisono:

Oooo?

Odpowiedź otrzymali w chwilę później. Udzieliły im jej topór Ivana i gruba pałka Pikela.


* * *


Czołgając się wzdłuż zarośli na obrzeżach obozowiska, Danica prawie dotarła do namiotu jeńców, kiedy rozległy się alarmujące okrzyki. W pierwszej chwili pomyślała, że Tiennek odnalazł zabitego oroga, ale nagle usłyszała wyraźne „ojoj!” przebijające się poprzez zgiełk, po którym rozległ się głuchy stuk i jęk ranionego ogra.

Jak? – zastanawiała się Danica, ale ponieważ nie miała czasu, by nad tym myśleć, wstała i pokonała resztę drogi biegiem, ostrożnie prześlizgując się pod obluzowanymi wiązaniami skór w ścianie namiotu.

Wczołgała się do środka i odpełzła nieznacznie na bok, ukrywszy się za stertą skrzyń, kiedy do namiotu wpadli Tiennek i ork.

Zabierz człowieka do Dorigen! – rozkazał barbarzyńca, wskazując na Cadderly’ego. Wyjął zza pasa wybornie wykuty miecz Elberetha i uśmiechnął się złowieszczo. – Ja zajmę się elfem.

Kiedy ork wyprowadził Cadderly’ego, pierwszą reakcją Daniki było wypełznąć na zewnątrz, okrążyć namiot i ruszyć ukochanemu z pomocą. Musiała jednak oprzeć się temu pragnieniu, ponieważ zamiary Tienneka wobec elfa były aż nadto oczywiste. Barbarzyńca postąpił krok w stronę księcia i nagle, w mgnieniu oka, pomiędzy nimi znalazła się Danica.

Uciekaj! – usłyszała z tyłu wołanie Elberetha. – Pogodziłem się z losem. Nie umieraj za mnie.

Wyraz szoku w ciągu jednej sekundy znikł z twarzy Tienneka, zmieniając się w ironiczny uśmiech.

Orog nie żyje? – spytał bynajmniej tym nie przejęty. Pokiwał swą piękną głową, jakby wcale go to nie zdziwiło.

Wyraz twarzy Daniki nie złagodniał. Nie zmieniła również swej obronnej postawy. Tiennek skierował miecz w jej stronę.

Obawiam się, że wiele tracisz – powiedział z lubieżnym uśmiechem. – Moja damo, mogłem zapoznać cię z rozkoszami, o jakich nawet ci się nie śniło.

Nie jestem twoją damą! – warknęła i kopnęła go w pierś, odrzucając go krok do tyłu.

Wiele tracisz – powtórzył, jakby na bezdechu, ale poza tym w pełni sił. Odpiął od pasa niewielką sieć i owinął ją wokół lewej ręki.

Danica okrążała go ostrożnie, zdając sobie sprawę z tragicznych konsekwencji, do jakich mogłoby dojść, gdyby jej wykonująca kopnięcie noga zaplątała się w sieć. Szukała luk w jego obronie i ewentualnych słabych punktów. Bezskutecznie. Gigant trzymał długi, wąski miecz elfa tak, jakby był stworzony właśnie dla niego, zachowywał idealną równowagę, stąpając miękko po obwodzie okręgu i dotrzymując jej kroku.

Danica wyprysnęła do przodu i zaczęła wyprowadzać kopnięcie, lecz w tej samej chwili runęła na ziemię i oplotła obiema nogami kostki Tienneka. Barbarzyńca zdołał uwolnić jedną nogę, ale potknął się, gdy podcięła go krótkim, celnym kopniakiem.

Błyskawicznie odzyskał równowagę i odchylił się do tyłu, zamierzając zadać leżącej na wznak wojowniczce cios mieczem, a jednocześnie wymachiwał siecią w tył i w przód w nadziei, że zdoła pochwycić w nią którąś z wierzgających dziko nóg Daniki.

Mniszka nie była na tyle głupia, aby kontynuować atak. Przetoczyła się w tył i wstała, zanim jeszcze Tiennek zdążył zadać pierwszy cios.

Jestem silniejszy – rzucił kusząco barbarzyńca – lepiej uzbrojony i wyszkolony. Nie masz szans. Umrzesz.

Danica miała kłopoty z przekonaniem samej siebie, że potężny mężczyzna nie mówi prawdy. Zadała mu kilka morderczych ciosów, ale on prawie ich nie poczuł. Widziała, z jaką radością i wprawą włada mieczem i poczuła już na ciele siłę jego żelaznego uścisku.

W tej samej chwili rzucił się na nią, atakując jak rozjuszone zwierzę, uderzając, tnąc i dźgając, a wokół jego miecza raz po raz śmigała zdradliwa sieć.

Danica uchyliła się i zanurkowała, odbijając jedno pchnięcie w bok, choć rozcięła sobie przy tym rękę. W końcu jednak została zmuszona do odwrotu.

Uciekaj! – zawołał Elbereth, który bezskutecznie walczył z krępującymi go więzami. Turlał się po ziemi i kopał, szarpiąc obie ręce, aż zaczęły krwawić, ale uparte sznury nie rozluźniły swego bolesnego uścisku.

Danica cieszyła się, że Tiennek podążył za nią. Barbarzyńca mógł się przecież odwrócić i z łatwością zadźgać Elberetha, zanim znalazłaby się na tyle blisko, by mu w tym przeszkodzić.

On umrze, kiedy już uporam się z tobą – wyjaśnił, jak gdyby czytał w jej myślach. – Po tym, jak wszystko dokładnie zobaczy. Po tym, jak już cię wezmę! – Jęk Elberetha wywołał kolejny okrutny uśmiech na jego ustach.

Tiennek ponownie zaatakował, Danica nie dała się jednak zaskoczyć. Uniosła stopę, jakby zamierzała wymierzyć napastnikowi proste kopnięcie, ale miast tego smagnęła nią w bok, rozłupując główny maszt namiotu. Dach wokół nich zawalił się, przerywając atak Tienneka.

Barbarzyńca zaczął się miotać, usiłując unieść opadające skóry dostatecznie wysoko na wypadek ataku Daniki, lecz mniszka jakby rozpłynęła się w powietrzu.

Godny pościg! – zawył Tiennek, nie dając się zastraszyć. – I nagroda godna zdobycia! – Zaczął się skradać, odsuwając fałdy skórzanego dachu znajdujące się na jego drodze.

Danica z łatwością zdołałaby wymknąć się ze zwalonego namiotu, ale nie mogła pozostawić w nim bezradnego i bezbronnego Elberetha.

Nieustraszony barbarzyńca, uważając ją za niegodną siebie przeciwniczkę, nie próbował się ukrywać.

Danica zaś, pragnąc za wszelką cenę podwyższyć swoje szansę w tym nierównym pojedynku, postanowiła wykorzystać ów fakt przeciwko niemu.


* * *


Bier tamtego! – ryknął Ivan, wskazując uciekającego orka.

Pikel wyszedł zza drzewa i zastąpił potworowi drogę. Trzymając pałką oburącz za jej węższy koniec, zamachnął się, wykonał cios, który strzaskał uniesione do bloku ramię orka i dosięgnął jego głowy z dostatecznie dużą siłą, by skręcić kreaturze kark.

Ojoj! – pisnął do brata uradowany krasnolud.

Za tobom! – odkrzyknął Ivan, a Pikel obrócił się na pięcie, tym razem miażdżąc głowę orka pomiędzy swoją śmigającą pałką a pniem drzewa. Czaszka pękła przy wtórze przyprawiającego o mdłości chrupnięcia.

Przekazywanie ostrzeżeń oraz rad dla brata w żaden sposób nie zahamowało zaciekłych ataków Ivana. Stał na plecach powalonego ogra, rąbiąc zamaszyście toporem gromadę orogów i orków, otaczających go ciasnym kręgiem. Ogr nie był jeszcze martwy i za każdym razem, kiedy wydawał zduszony jęk albo nieznacznie się poruszał, Ivan z całej siły kopał go piętą w tył głowy.

Dzika zawziętość i furia przeszły w finezję, kiedy krasnolud trzymał kilka monstrów na dystans zabójczymi krótkimi cięciami swego potężnego toporzyska. Jeden z orków wspiął się na cielsko ogra za plecami Ivana i mocno zdzielił krasnoluda pałką po głowie.

Ivan tylko się roześmiał i odrzucił go w tył błyskawicznym cięciem, które niemal do połowy rozpłatało klatkę piersiową stwora.


* * *


Tiennek przestał się miotać i wrzeszczeć. Zaczął się wolno skradać, odsuwając z drogi fałdy dachu namiotu.

Nie jestem wojownikiem słabeuszem z cywilizowanych krain – oznajmił ze spokojem. – Jestem Kura-Winterem!

Nieco z boku wyczuł jakiś ruch, lekkie zafalowanie zwalonego dachu, i postąpił pół kroku w tym kierunku. Uniósł rękę wysoko, podtrzymując skóry, i pochylił się tak nisko, jak tylko mógł.

Kilka stóp dalej ujrzał nogi Daniki. Gra skończona – uznał. Wiedział, że jest potrzebny na zewnątrz, gdzie wciąż trwała walka.

Znam twoje sztuczki! – zawołał. Uniósł dach i z mieczem gotowym do ciosu ruszył w stronę mniszki. Uśmiechnął się, wiedząc, że długi zasięg miecza nie da jej szansy na sparowanie czy skontrowanie ciosu.

Niestety, pewny siebie Tiennek nie wiedział, że Danica zaopatrzyła się w ułamaną dolną połowę głównego masztu namiotu, dość prymitywną włócznię, ale i tak dłuższą od jego miecza.

Oczy barbarzyńcy rozszerzyły się z niedowierzaniem, kiedy nadział się na spiczaste ostrze.

Może niektóre z moich sztuczek – skomentowała chłodno mniszka, nie okazując wyrzutów sumienia z powodu jego śmierci. Wbiła drewniany maszt głębiej i przekręciła go w ranie.

Miecz Elberetha wypadł z rozwartej dłoni Tienneka, a sieć w jego ręku zwisła luźno. Opadł na kolana, a Danica wypuściła drzewce.

Włócznia zatrzymała barbarzyńcę w wyprostowanej, klęczącej pozycji, a dach namiotu opadł na niego jak całun, ściśle przylegający do ciała.

Danica nie wahała się. Nieszczęsny Elbereth, związany i bezradny w tylnej części zawalonego namiotu, będzie musiał zaczekać. Zebrała się w sobie i zaczęła wyczołgiwać na zewnątrz.

Było już jasno, budził się nowy dzień. Orogowie i orkowie poszli w rozsypkę i wyli ogarnięci chaosem, z wyjątkiem jednej grupy, która dzielnie stawiała czoła braciom Bouldershoulderom, stojącym teraz plecy w plecy na ciele powalonego ogra.

Cadderly znajdował się po drugiej stronie obozu. Jeden z orków nadal ciągnął go brutalnie po ziemi.

Danica pobiegła za ukochanym, lecz nagle przystanęła, gdy obok namiotu Tienneka pojawiła się czarodziejka. Dorigen wykonała kilka gestów, trzymając w wyciągniętym ręku coś, czego dziewczyna nie zdołała dostrzec, i wypowiadając uaktywniającą inkantację.

Instynkt Daniki nakazał jej zanurkować między dwa drzewa na moment przed tym, gdy w jej kierunku pomknęła ognista smuga pioruna. Wybuch rozłupał jedno z mniejszych drzew, a drugie opalił, kora na pniu tuż nad głową rozpłaszczonej na ziemi mniszki poczerniała i zwęgliła się. Danica poderwała się i natychmiast zaczęła biec, ale Dorigen równie szybko rzuciła drugie zaklęcie.

W powietrzu zaroiło się od lepkich nici, które opadały wokół Daniki i przywierały praktycznie do wszystkiego – pni, gałęzi drzew oraz krzewów – tworząc grubą pajęczynę. Danica brnęła przed siebie, wykorzystując swoją szybkość i zwinność, by zawsze o krok wyprzedzić formującą się pułapkę.

W końcu znalazła się poza zasięgiem groźnych włókien, aczkolwiek w tym celu musiała nieznacznie zboczyć z drogi. Mimo to Dorigen wciąż była w pobliżu. Dziewczyna usłyszała trzepot skrzydeł, ale niczego nie zauważyła. Nagle na jej drodze zmaterializował się Druzil, a kolec na końcu jego ogona zagłębił się w jej ramieniu.

Rana była powierzchowna, ot, zwykłe zadrapanie, ale nagłe łaskoczące odrętwienie i palący ból w ramieniu był dla niej dowodem, że żądło musiało być zatrute. Osunęła się ciężko na ziemię i oparła plecami o drzewo. Druzil unosił się w powietrzu tuż przed nią, uśmiechając się złowróżbnie i wymachując ogonem, jakby chciał ponownie ją ugodzić.


* * *


Radość Cadderly’ego na widok Ivana i Pikela, którzy nieoczekiwanie pospieszyli mu z pomocą, nieco przyćmił fakt, że krasnoludy miały pełne ręce roboty i nie zanosiło się na to, iż powstrzymają orka, który wlókł go do Dorigen. Uścisk na jego ramieniu nie słabł ani na chwilę, choć potwór spoglądał częściej na walczących kamratów niż na jeńca.

Mogę liczyć tylko na siebie – mruknął pod nosem Cadderly. Okazja nadarzyła się kilka minut później, kiedy ork nieco rozluźnił uchwyt. Trwało to jednak tylko przez chwilę i zanim Cadderly zdążył zebrać się na odwagę, odkrył, że już się spóźnił. Usłyszał dobiegający z boku huk i ujrzał Dorigen rzucającą jakieś zaklęcie, choć nie potrafił stwierdzić, co było jej celem. Kolejna okazja nadarzyła się, kiedy podeszli do ogniska, i tym razem Cadderly jej nie zmarnował. Potknął się i upadł do stóp orka, jęcząc i udając rannego. Kiedy zaskoczony stwór sięgnął ręką w jego stronę, obunóż kopnął go pod kolanami i pchnął z całej siły. Zdezorientowany ork przeleciał obok niego. Nie był to może zbyt piękny manewr, ale z pewnością efektywny – a nawet więcej, jako że zaledwie o kilka stóp dalej znajdowało się dogasające ognisko. Iskry rozprysły się na wszystkie strony, kiedy ork runął ciężko w gorejące węgle. Poderwał się z wrzaskiem i skowycząc przeciągle, rozpaczliwie usiłował zgasić iskry, które przyczepiły mu się do ubrania.

Cadderly zerwał się na równe nogi i rzucił się swemu prześladowcy na plecy, ponownie popychając go do ogniska. Tym razem ork podniósł się szybko po drugiej stronie i nie zwracając uwagi na młodego ucznia, rzucił się do ucieczki.

Dobra robota, chłopcze! – Cadderly usłyszał okrzyk Ivana i odwróciwszy się, ujrzał, jak krasnolud potężnym cięciem zza głowy rozpłatał oroga nieomal na dwoje.

Młodzieniec był mistrzem, jeśli chodziło o różne sztuczki, ale bądź co bądź znalazł się w samym środku zażartej bitwy bezbronny i ze związanymi na plecach rękami!

Wyszukał wzrokiem w miarę bezpieczne i spokojne miejsce, podkradł się tam i przycupnął przy korycie z wodą.


* * *


Danica skierowała myśli w głąb siebie, personifikując truciznę jako maleńką diabelską istotę, wgryzającą się w jej ramię. Mięśnie stały się jej narzędziami, rozluźniającymi się, napinającymi i falującymi, aby skierować nieproszonego gościa z powrotem w stronę rany.

Diabeł trucizny był uparty, wgryzał się i palił żywym ogniem, lecz mniszka również była twarda i bardziej niż przeciętny człowiek zdyscyplinowana. Jej mięśnie wykonywały skomplikowane ruchy, przemieszczając truciznę w bok, a potem cal wstecz. Wyobraziła sobie otwartą ranę jako otwór wejściowy i nie ustając w wysiłkach, zdołała w końcu wyrzucić czarta na zewnątrz. Kiedy otworzyła oczy, zrobiło jej się słabo. Ponownie ujrzała Druzila – nadal kołysał ogonem, ale nie był już taki pewny siebie czy zadowolony, jak dotychczas.

Danica podążyła za pełnym zdumienia spojrzeniem impa i dostrzegła, jak czarny płyn wycieka z rany na jej ramieniu i spływa po ręce wąziutką strużką.

Ogon Druzila odchylił się w tył, po czym wyprysnął naprzód, ale Danica okazała się szybsza i ciosem prostym odrzuciła od siebie impa, który koziołkując, znalazł się o dobrych kilkanaście stóp do niej. Wstała, aby pójść za nim, ale musiała oprzeć się o drzewo, bo w przeciwnym razie z pewnością by upadła. Zobaczyła, że czarodziejka podnosi oszołomionego impa i zaczyna rzucać kolejne zaklęcie. Tym razem skierowała w stronę mniszki zaciśniętą pięść – wyraźnie widać było onyksowy pierścień.

Danica zmusiła się, by ruszyć naprzód – zignorowała zawroty głowy, skupiła się wyłącznie na tym, by dopaść Dorigen.

Czarodziejka nagle zmieniła plany i miast zaklęcia wypowiedziała kilka pospiesznych inkantacji. Na wprost niej pojawiło się lśniące błękitnawe światło. Dorigen wraz z Druzilem weszli w nie i zniknęli.


* * *


Sześciu pozostałych orogów nie miało już ochoty kontynuować walki z brutalnymi krasnoludami. Rzucili się do ucieczki. Ivan i Pikel niemal deptali im po piętach. Potwory przecięły polanę i umknęły na drzewo, uznawszy, że ciężkozbrojnym krasnoludom trudno będzie się na nie wdrapać.

Ivan i Pikel zatrzymali się przy pniu. Pikel zaczął podskakiwać, usiłując dosięgnąć gałęzi, aby się na nią wgramolić. Ivan miał inny pomysł. Ułożył głownię wielkiego topora pomiędzy stopami, napluł w dłonie, po czym uniósł broń i podszedł do drzewa.

Uch, och – warknął Pikel, druid z powołania, kręcąc głową i osłaniając pień drzewa własnym ciałem. Rozłożył szeroko ręce.

Co? Ślepyś czy jak? – zawołał Ivan. – Tam na górze som te paskudny łorki, braciaszku! Widzem ich!

Uch, uch – upierał się Pikel.

Problem został rozwiązany w chwilę później, kiedy Cadderly dostrzegł w oddali lśniące niebieskawe światło, z którego wyłoniła się Dorigen i zaczęła rzucać zaklęcie wymierzone w kierunku obozu.

Uwaga na czarodziejkę! – zawołał ostrzegawczo.

Pikel zdołał tylko wykrztusić „ech?” zanim zaklęcie zostało zaktywizowane i wielka kula ognia pochłonęła drzewo i oba krasnoludy.

Cadderly wyskoczył, zza koryta i pobiegł w ich stronę.

Pikel pierwszy wyłonił się z otchłani żywiołu – ubranie i twarz miał czarne od sadzy, brodę osmaloną i sterczącą dziko na wszystkie strony. Ivan szedł tuż za nim i był mniej więcej tak samo sponiewierany. Gorzej powiodło się orogom, które usmażyły się na chrupko na gałęziach bezlistnego, zwęglonego drzewa.

Bum! – rzekł krasnolud myślący jak druid. Ivan przewrócił się twarzą na ziemię.

Cadderly zaczął iść w jego stronę, ale Pikel powstrzymał go, wskazując ręką wielki namiot na drugim końcu obozu i słaniającą się na nogach Danicę, która wychodziła z zarośli.

Cadderly podbiegi do niej, podczas gdy Pikel pochylił się nad leżącym bratem. Oblicze Daniki wydawało się zbyt blade, zbyt delikatne. Młody kapłan miał ochotę zawyć z wściekłości. Dziewczyna zapewniła go, że nic jej nie jest – a w każdym razie, że nic jej nie grozi – i nagle jakby bliska omdlenia osunęła się na niego ciężko.

Dręczony poczuciem winy Cadderly zastanawiał się, jak – na dziewięć piekieł – zdołał wpakować ją w tę kabałę, w sam środek bezlitosnej, parszywej wojny.


14

Rewelacje i niechętni sojusznicy


Cadderly ujrzał czarny płyn sączący się z rany na ręce Daniki i srodze się zaniepokoił. Widział, jak żądło impa powaliło Pikela. Krasnolud umarłby, gdyby nie uzdrawiająca magia druida. Jakim cudem człowiek mógł przeżyć działanie trucizny, która była w stanie uśmiercić krasnoluda?

Ręka Daniki nadal drżała, z rany wciąż wypływała złowieszcza substancja zmieszana z krwią. Jej oddech stał się wolniejszy, a Cadderly’emu serce zamarło w piersi, gdy nagle uświadomił sobie, że dziewczyna wykorzystuje po prostu jedną ze swych metod medytacyjnych, aby osiągnąć stan pełnego uspokojenia. Nagle otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego, a Cadderly nie wiadomo skąd wiedział, że najgorsze już minęło.

Paskudne żądło – wyszeptała. – Ten palący ból...

Wiem – odrzekł łagodnie Cadderly. – Odpoczywaj spokojnie. Bitwa wygrana.

Danica powiodła za jego spojrzeniem i nie była w stanie powstrzymać chichotu. Cadderly odwrócił się i zrozumiał – Ivan i Pikel, od stóp do głów ubabrani na czarno sadzą, kręcili się po obozowisku, przeszukując ciała zabitych potworów.

Danica usiadła, wzięła głęboki oddech i energicznie pokręciła głową.

Trucizny już nie ma – oznajmiła, a jej głos znów był silny jak dawniej. – Pokonałam ją, wysączyłam z ciała.

Cadderly nie potrafił wyrazić swego zdumienia. Powoli pokręcił głową, a w duchu zakonotował sobie, aby przy okazji zapytać Danicę, w jaki sposób pokonała zabójczą substancję. To mogło poczekać na jakąś spokojniejszą chwilę. Teraz miał inne problemy na głowie.

Dorigen uciekła – powiedział. Danica pokiwała głową i zaczęła rozwiązywać pęta na jego nadgarstkach. – Nie rozumiesz – ciągnął Cadderly z coraz większym niepokojem w głosie. – Ona ma moją kuszę! Broń wpadła w ręce wroga!

Danica niespecjalnie się tym przejęła.

Żyjemy i znów jesteśmy wolni, i tylko to się liczy. Jeśli powrócisz do walki, znajdziesz sposób na osiągnięcie zwycięstwa bez pomocy tej broni.

Przekonanie Daniki o jego pomysłowości mile połechtało Cadderly’ego, ale ona nie zdawała sobie sprawy z powagi problemu. Nie lękał się o siebie, lecz o cały region.

Ona ma kuszę – powtórzył. – I wybuchowe bełty. – Ile?

Zamyślił się przez chwilę, usiłując przypomnieć sobie, ile ich zużył i ile zrobił nowych podczas swego pobytu w Shilmiście.

Chyba sześć – powiedział, po czym odetchnął z ulgą, kiedy przypomniał sobie o jeszcze jednej ważnej sprawie. – Ale nie ma butelki zawierającej zapas substancji. Zostawiłem ją w obozie elfów.

Nie obawiaj się więc – powiedziała Danica, wciąż nie pojmując jego zatroskania.

Nie obawiam się – zawtórował sarkastycznie, jakby jego zmartwienia były ewidentne. – Ona ma kuszę, nie rozumiesz, co to oznacza? Dorigen może skopiować wzór, wypuścić nową... – przerwał, nie pojmując znaczenia marsowej miny Daniki. Wskazała ręką za niego.

Obejrzał się przez ramię. Nie zauważył krasnoludów. Nie rozumiał, o co może jej chodzić.

Drzewo – wyjaśniła Danica. – Spójrz na drzewo.

Cadderly zrobił, jak mu kazała. Dumny wiąz, jeszcze niedawno obsypany bujnym różnobarwnym listowiem w barwach późnego lata, zmienił się w sczerniały, zwęglony szkielet. Kilka gałęzi wciąż jeszcze się tliło. Fale ciepła wprawiły w drżenie powietrze nad i wokół drzewa. Poskręcane, spalone ciała martwych orogów zdawały się stapiać w jedno z poczerniałymi konarami.

Sądzisz, że czarodziejka, która potrafi dokonać tak błyskawicznego i gwałtownego dzieła zniszczenia, mogłaby zainteresować się twoją maleńką kuszą? – powiedziała Danica. – Czy w oczach Dorigen kusza jest rzeczą wartą jakiegokolwiek zachodu?

Wymierzyła ją w ciebie – zaoponował, ale nim jeszcze Danica łypnęła nań spod oka, pojął, iż Dorigen użyła kuszy jedynie po to, by wywrzeć na nim większe wrażenie.

Twoja kusza to dobra broń – powiedziała półgłosem Danica – ale ktoś obdarzony takimi mocami jak Dorigen z pewnością jej nie potrzebuje.

Cadderly nie mógł temu zaprzeczyć, jednak stwierdzenie Daniki bynajmniej go nie pocieszyło. Niezależnie od wyniku nie był w stanie zignorować faktu, że broń opracowana przez niego mogła zostać użyta przeciwko niewinnym, może nawet przeciw komuś, kto był mu bardzo bliski.

Kusza raz jeszcze stała się symbolem otaczającego go ze wszystkich stron szaleństwa, fali przemocy, której nie potrafił kontrolować i przed którą nie był w stanie się ukryć.


* * *


Połów był, zdaniem Ivana, ubogi i uparty krasnolud nie miał ochoty go przerywać, dopóki nie przetrząsnął wszystkich zakamarków obozowiska. Wysłał Pikela do namiotu naprzeciwko, podczas gdy sam wszedł do zawalonego, tego, z którego wyszli Danica i Cadderly.

Wolną ręką rozgarniał skóry, a w drugiej trzymał uniesiony wysoko topór, aby nie przywalił go dach wielkiego namiotu. Najpierw natknął się na ciało Tienneka. Gigant nadal klęczał na ziemi, podparty ułamanym drzewcem masztu.

Na pewno bolało – stwierdził Ivan na widok okropnej rany. Nie wiedział, czy mężczyzna ów był przyjacielem, czy wrogiem, toteż nie przeszukał zwłok. Podniósł jednak wyborny miecz leżący obok trupa, wymamrotawszy niemal przepraszająco: – Tobie się już nie przyda – po czym ruszył w dalszą drogę.

Następny – rzucił krasnolud zaskoczony, gdy w chwilę później o mało nie nastąpił na nieszczęsnego Elberetha. – I wciunż żyje – dodał, gdy Elbereth warknął i zaczął się szamotać. Kiedy Ivan stwierdził, że ma przed sobą elfa, spojrzał na niego z niesmakiem, lecz jego pogarda była niczym w porównaniu z jawną antypatią malującą się na obliczu Elberetha.

Masz mój miecz – rzekł posępnie Elbereth, zuchwale patrząc w ciemne oczy krasnoluda.

Ivan spuścił wzrok i spojrzał na swój pas.

Ano, mom! – odrzekł, nie wyciągając ręki do głowni miecza ani do elfa.

Elbereth odczekał cierpliwie dłuższą chwilę, aż w końcu nie wytrzymał.

Nadal jestem związany – powiedział, a jego głos aż drżał z wściekłości.

Ivan zmierzył go długim, przenikliwym spojrzeniem, po czym potrząsnął kudłatą głową.

Ano, jezdeś! – potwierdził i odszedł.

O mały włos, a zderzyłby się przy wyjściu z namiotu z Cadderlym i Danicą.

Gdzie jest Elbereth? – spytał Cadderly, zdziwiony, że Ivan wyszedł z namiotu sam.

A co to jezd Elbereth? – spytał rozkosznie krasnolud. Cadderly nie miał ochoty na przekomarzanie się. – Ivan! – wrzasnął.

Oczy krasnoluda rozszerzyły się – dwie lśniące kule pośrodku poczerniałej twarzy.

Ładnie mię witasz, ty niewdzienczny...

Dziękujemy ci z całego serca! – przerwała Danica, ucieszona widokiem krasnoluda. W ten sposób pragnęła również odrobinę utemperować swego porywczego przyjaciela. Podeszła bliżej, mocno uściskała brudnego krasnoluda, a nawet pocałowała go we włochaty policzek, pozostawiając czystą plamkę pośród połaci sadzy.

Tak lepiej – rzekł Ivan, a gdy na nią spojrzał, do jego burkliwego zazwyczaj głosu zakradła się nuta czułości.

A teraz, gdzie jest Elbereth? – spytała spokojnie dziewczyna. Ivan wskazał kciukiem za siebie.

Jezd w złem humorze – wyjaśnił.

Danica ruszyła w stronę zwalonego namiotu, a gdy Cadderly chciał zrobić to samo, krasnolud stanął mu na nodze i delikatnie go powstrzymał.

Nadal żem nie usłyszał ode ciebie słowa podzienki – burknął.

Podziękowanie Cadderly’ego było nieodparcie szczere.

Pochylił się szybko i pocałował krasnoluda w drugi policzek. Ivan czym prędzej ruszył w kierunku drugiego końca obozu, mamrocząc pod nosem: „Głupi chłopak, głupi chłopak”, i wycierając dłonią wilgotny ślad. „Głupi chłopak!”

Na jego widok Cadderly nie mógł powstrzymać uśmiechu, co było mu bardzo w tej chwili potrzebne.

Niedługo jednak cieszył się tą radością, wszedł bowiem do zwalonego namiotu, a Danica nie omieszkała pokazać mu trupa Tienneka. Uniosła skórzany sufit dostatecznie wysoko, aby mieć pewność, że Cadderly dobrze mu się przyjrzy.

Zabiłam go własnoręcznie – oznajmiła, ale bez odrobiny dumy w glosie. – Zabiłam go, rozumiesz? Zrobiłam to, co musiałam, to, do czego mnie zmusił.

Cadderly wzdrygnął się, ale nie zrozumiał sensu słów Daniki, zakładając, rzecz jasna, że w ten sposób chciała mu coś zasugerować.

Tak samo jak ty zrobiłeś ze złym kapłanem – powiedziała bez ogródek.

Dlaczego mieszasz w to Barjina? – spytał przerażony.

W myślach znów ujrzał nazbyt znajomy obraz oczu martwego kapłana wpatrujących się w niego oskarżycielsko.

Ja go w to nie mieszam – sprostowała Danica. – Ty to robisz – dodała szybko, aby Cadderly nie zdążył zaprotestować. – Wszędzie, dokądkolwiek się udajesz, zabierasz ze sobą ducha – wyjaśniła – który nawiedza każdą twoją myśl.

Wyraz twarzy młodego kapłana odzwierciedlał jego zakłopotanie.

Tak było z rannym orogiem w górach – powiedziała nieco łagodniej Danica. – Zostaw trupa Barjina za sobą. Błagam cię. On sam sprowadził na siebie śmierć. Ty zrobiłeś jedynie to, co musiałeś.

Nie przejmujesz się, że zabiłaś tego człowieka? – spytał niemal oskarżycielskim tonem. – Nie obchodzi cię to?

Obchodzi – ucięła – ale wiem, że gdybym miała możliwość zrobić to ponownie, Tiennek byłby tak samo martwy jak teraz. Czy z Barjinem byłoby inaczej?

Cadderly powrócił myślami do katakumb Biblioteki Naukowej. Odnosił wrażenie, że te wydarzenia miały miejsce dziś rano i dobrych sto lat temu zarazem. Nie znał odpowiedzi na niepokojące pytanie Daniki, a ona żadnej nie oczekiwała, przypomniawszy sobie, że Elbereth – związany i najprawdopodobniej upokorzony – wciąż oczekuje na uwolnienie.

Cadderly podążył za mniszką, wpatrując się w martwego Tienneka, dopóki opadający dach nie przesłonił mu widoku ciała barbarzyńcy.

Elbereth nawet nie mrugnął przez kilka długich chwil, jakie zajęło im uwolnienie go z więzów. Nie zamierzał okazywać publicznie słabości ani upokorzenia, którego doznał wskutek pojmania i swej własnej bezradności. W jego srebrzystych oczach płonął gniew, a zaciśnięte mocno szczęki zdradzały nieustępliwość i determinację. Kiedy go wreszcie uwolnili, wybiegł z namiotu, rozdzierając z wściekłością płachty skór.

Ivan i Pikel stali przy wejściu do namiotu Dorigen.

Ivan wskazywał palcem na sztylety o ostrzach z kryształu, należące do Daniki. Podziwiał ich rękojeści – złotą w kształcie lwa i srebrną z wizerunkiem smoka. Pikel przytrzymywał mocno jedną ręką poły fioletowej szaty, podczas gdy drugą bezskutecznie usiłował zmusić wirujące dyski Cadderly’ego, aby powróciły do jego pulchnej dłoni. U stóp krasnoludów leżał plecak i wędrowna laska młodego kapłana.

Cadderly i Danica bez trudu domyślili się, dokąd zmierza Elbereth.

Mój miecz! – zakrzyknął książę elfów do krasnoluda i wyciągnął smukłą rękę w stronę Ivana. Kiedy Ivan nie zareagował, sam wyrwał swój miecz zza jego pasa.

Chudy łon, ji, ni ma co – rzekł Ivan, zwracając się do Pikela. – Jakby tak w co łuderzył, to ani chybi by się przełamał.

W mgnieniu oka Elbereth przytknął mu do gardła czubek swego miecza.

Proszem bardzo – odpowiedział krasnolud.

Uch, och – zauważył Pikel.

Jak się tak bendziesz dalej bawił, możesz se zrobić krzywdę – dodał zuchwale Ivan, wbijając wzrok w srebrne oczy elfa.

Ten niezwykły pojedynek psychologiczny, który praktycznie w każdej chwili mógł się przerodzić w prozaiczną bijatykę, trwał niepokojąco długo.

Nie mamy czasu – powiedział spokojnym tonem Cadderly, zamierzając sprawdzić zawartość swego plecaka. Na szczęście Księga Uniwersalnej Harmonii znajdowała się na swoim miejscu, podobnie jak świetlna tulejka. Zginęła jedynie jego bezcenna kusza.

Interwencja Daniki była bardziej bezpośrednia. Jakby od niechcenia odsunęła miecz Elberetha na bok i stanęła pomiędzy elfem a krasnoludem, zawstydzając ich obu na przemian bezkompromisowym spojrzeniem.

Mało mamy wrogów? – rzuciła ostro. – Otacza nas cała armia potworów, a wy dwaj chcecie jeszcze walczyć ze sobą?

Nigdy nie widziałem większej różnicy między orkiem a krasnoludem – oświadczył Elbereth.

Oo – mruknął urażony Pikel.

Wiedziałżem, co z twojemi łoczami jezd coś nie tak – odparował Ivan.

Oo – rzekł Pikel i spojrzał na Ivana z podziwem. Elbereth odetchnął głęboko. Danica zauważyła, że mocniej zacisnął palce na rękojeści miecza.

Oni nas uratowali – upomniała księcia. – Bez Ivana i Pikela pozostalibyśmy jeńcami Dorigen, a może nawet bylibyśmy martwi.

Elbereth skrzywił się z niesmakiem.

Tak czy inaczej, pokonalibyśmy barbarzyńcę – stwierdził – i bylibyśmy wolni.

Ilu orogów i orków zbiegłoby się zaalarmowanych krzykami Tienneka, gdyby krasnoludy nie starły się z nimi przed namiotem barbarzyńcy? – wtrącił Cadderly.

Elbereth nie rozchmurzył się, ale wsunął miecz do pochwy.

Kiedy to się skończy... – ostrzegł Ivana, nie dokończywszy groźby.

Kiedy to się skuńczy, ciebie raczej już tu nie byndzie – warknął Ivan w odpowiedzi, a ton jego głosu zdradzał, że wie coś, o czym inni nie mają pojęcia.

Pozwolił, by odczekali chwilę, zanim zdecydował się udzielić im stosownego wyjaśnienia.

Ilu masz ludzi, co, elfie? – zapytał. – Ilu masz takich, co by walczyli z armiom, która wdziera się w twojom puszcze?

Teraz już o dwóch więcej – odparł Cadderly.

Jeźli mówisz o mnie i o mojem bracie, gadasz bzdury – odciął się Ivan. – Ni mam zamiaru łumierać za jakichś tam elfów!

Nie chodzi tylko o elfy, Ivanie – wyjaśnił Cadderly. Rozejrzał się wokoło, aby zwrócić na siebie uwagę pozostałych.

Ta bitwa... ta wojna... obawiam się, że wykracza daleko poza Shilmistę.

Skąd wiesz? – spytała Danica.

Dorigen służy Talonie – odrzekł. – Podejrzewaliśmy to na podstawie rękawic, które Elbereth odebrał niedźwieżukom, zanim jeszcze zjawiliśmy się w tym lesie. Teraz związek ten jest już pewny. – Spojrzał na Pikela. – Pamiętasz tego impa, który cię użądlił?

Oo – odparł krasnolud, pocierając ramię.

Ten sam imp był z Dorigen w jej namiocie – wyjaśnił Cadderly. – Ona i Barjin pochodzą z tego samego miejsca, a skoro zaatakowali bibliotekę, a teraz puszczę, to...

...cały region znajduje się w niebezpieczeństwie – dokończyła za niego Danica. – I sprawdzą się najgorsze obawy przełożonych.

Właśnie dlatego ty i twój brat będziecie walczyć – rzekł do Ivana Cadderly. – Jeśli nie dla elfów, to dla wszystkich innych.

Ciemne oczy Ivana zwęziły się, ale nie próbował obalić teorii młodego kapłana.

Zreasumujmy – skonstatował Cadderly, zdecydowany doprowadzić do scalenia ich nietrwałego sojuszu. – Nie możemy pozwolić, aby nasi wrogowie zadomowili się w Shilmiście, a wsparcie ze strony braci Bouldershoulderów okaże się bardzo pomocne przy realizacji naszych zamierzeń.

W porządku, elfie – rzekł Ivan, zerknąwszy na Pikela, aby się upewnić. – Pomożem ci, chociażeś niewdziencznik, jakich mało.

Sądzisz, że przyjmę... – zaczął Elbereth, ale Danica zmierzyła go wzrokiem i natychmiast umilkł. – Zatem powodzenia w walce – ciągnął. – Wiedz jednak, krasnoludzie, że kiedy to się skończy, ty i ja porozmawiamy jeszcze o naszym spotkaniu w namiocie.

Nie będzie cię tu – powtórzył Ivan.

Dlaczego tak mówisz? – spytał Cadderly.

Bo widział żem wroga – odparł ponuro Ivan. – Som jeich setki, mówiem ci. Myślisz, co elfy poradzom sobie ze niemi?

Elbereth pokręcił głową i odwrócił się.

Tam. – Ivan wskazał na drzewo, gdzie zauważył nieuchwytną Hammadeen. – Jak nie wierzysz mię, to spytaj tyj tam, wróżki!

Elbereth zrobił to, a gdy wrócił po odbyciu prywatnej rozmowy z Hammadeen, twarz miał bladą jak płótno.

Nie możemy tu zostać – stwierdziła Danica. Pragnęła, by elf choć na chwile, zapomniał o swoich troskach. – Pójdziemy za czarodziejką?

Nie – odrzekł Elbereth obojętnym tonem, spoglądając na południe. – Była bitwa przy Wzgórzu Gwiazd. Muszę wracać do mego ludu.

Tak byłoby lepiej – przyznał Cadderly. – Dorigen jest zbyt niebezpieczna. Ma szpiegów... – przerwał i spojrzał na Danicę, która bezgłośnie wypowiedziała imię ich brakującego towarzysza i uderzyła pięścią w otwartą dłoń. Cadderly nie odpowiedział podobnym gestem. Nie chciał uwierzyć, że Kierkan Rufo, pomimo wielu swoich grzeszków, z własnej woli mógł przekazać informacje złej czarodziejce.

Musiał jednak przyznać, że ostatnio sam nie bardzo już wie, w co wierzyć.


* * *


Dorigen nieśmiało zbliżała się do obozu Ragnora, niepewna, jak zachowa się gwałtowny ogrillion na wieść o jej niespodziewanej porażce.

Wybrała się na poszukiwanie Cadderly’ego i jego przyjaciół, a podczas jej nieobecności Ragnor przeprowadził atak na obóz elfów. I nawet bez jej pomocy zdołał osaczyć przeciwnika i zmusić go do wycofania się o wiele mil dalej na południe.

Dorigen przeklinała w duchu własną głupotę. Podała Ragnorowi pozycję elfów. Powinna była przewidzieć, że zuchwały i tępy ogrillion zdecyduje się na atak, zwłaszcza jeśli nie będzie jej w pobliżu i cała chwała zwycięzcy stanie się jego udziałem.

Teraz sytuacja czarodziejki nie wyglądała różowo – ogrillion odniósł zwycięstwo, Dorigen zaś druzgocącą porażkę. Mimo to poszła, aby spotkać się z Ragnorem. Jej magiczna moc była na wyczerpaniu. Potrzebowała Ragnora, nawet jeżeli on nie potrzebował jej.

Gdzie moi żołnierze? – burknął na powitanie, kiedy weszła do jego namiotu. Ogrillion znacząco spojrzał na swą elitarną straż przyboczną złożoną z potężnych niedźwieżuków, uświadomiwszy sobie, że po raz pierwszy widzi Dorigen samą, bez gigantycznego barbarzyńcy. – A gdzie się podziała ta góra mięsa, którą zawsze miałaś przy sobie? – zapytał.

Mamy potężnych wrogów – odparła Dorigen i natychmiast przeszła do kontrataku, podnosząc głos, by uciszyć chichot niedźwieżuków. – Nie powinieneś się tak bardzo cieszyć z chwilowego zwycięstwa.

Chwilowego? – ryknął ogrillion, a czarodziejka pomyślała, że posunęła się za daleko. W głębi serca oczekiwała, że Ragnor rzuci się na nią i rozerwie ją na kawałki.

Padło czterdziestu elfów! – ciągnął. – Sześciu zabiłem sam! – Pokazał jej makabryczny naszyjnik z nanizanym nań tuzinem uszu.

Za jaką cenę? – spytała Dorigen.

Nieważne – odrzekł Ragnor, a po grymasie, który pojawił się na jego ustach, Dorigen domyśliła się, że obóz elfów nie został zdobyty bez ofiar.

Elfów jest mało, a moich żołnierzy wielu – ciągnął ogrillion. – Nie obawiam się stracić nawet tysiąca, jeśli tylko Shilmista padnie i skryje się pod moim cieniem.

Moim cieniem? – powtórzyła jak echo Dorigen, akcentując pierwsze słowo. Po raz pierwszy odkąd weszła do namiotu ujrzała w oku ogrilliona iskierkę wahania.

Odeszłaś, by zająć się własnymi sprawami – powiedział nieco spokojniejszym tonem. – Nadeszła dogodna pora na przeprowadzenie ataku, więc to zrobiłem. Rzuciłem do walki wszystkich żołnierzy, których miałem. Osobiście poprowadziłem atak i noszę na swym ciele blizny wojenne!

Dorigen z szacunkiem pochyliła głowę, by uspokoić drażliwą bestię. Ragnor powiedział jej więcej, niż zamierzał. Wspomniał, że opuściła obóz, choć nie powiedziała mu, że wybiera się daleko. Z jakiegoś powodu wybrał ten moment jako dogodny do przeprowadzenia ataku, bez udziału Dorigen i bez jej pomocy. Kiedy całkiem otwarcie oznajmił, że Shilmista znajdzie się pod jego kontrolą, a nie Zamczyska Trójcy, Dorigen zaczęła się niepokoić, jak daleko Ragnor, który poczuł właśnie słodki smak niezależności, może się posunąć.

Nic miała ochoty przebywać blisko niego, zwłaszcza teraz, gdy stwierdził, iż ma zamiar zerwać z Zamczyskiem Trójcy.

Udam się teraz na spoczynek – powiedziała, powtórnie się kłaniając. – Przyjmij moje gratulacje z powodu wspaniałego zwycięstwa, wielki generale.

Słysząc te słowa, Ragnor wręcz nie posiadał się z radości.

Dorigen wyszła, uznawszy, że to dogodna okazja, by opuścić namiot wodza. Stwierdziła w duchu, iż to dziwne, że tak bezlitosny i tępy osiłek jak Ragnor jest do tego stopnia łasy na pochlebstwa.

Bał się – mruknął Druzil wkrótce po tym, jak czarodziejka wyszła z namiotu. Imp zmaterializował się na jej ramieniu. – Obawiał się, że to ty przejmiesz kontrolę nad bitwą, a on nie będzie już potrzebny.

Miejmy nadzieję, iż nadal wierzy, że mogę mu się przydać – odparła Dorigen. – Nie będzie zadowolony, kiedy się dowie, ilu straciłam żołnierzy.

Nie mów mu o tym – zasugerował Druzil. – Zresztą i tak nie wierzę, że Ragnor umie liczyć.

Dorigen gwałtownie odwróciła głowę w stronę impa.

Nigdy więcej nie lekceważ ogrilliona! – warknęła. – Nawet najdrobniejsza pomyłka może się równać naszej śmierci!

Druzil parsknął i mruknął coś pod nosem, ale nie zaoponował.

Jakie masz plany? – spytał po dłuższej chwili milczenia, kiedy czarodziejka trochę ochłonęła.

Zatrzymała się i pogrążyła w myślach.

Zobaczymy, gdzie mogę okazać się użyteczna – odparła.

Zrezygnowałaś z tego, by dopaść syna Aballistera? – Imp wydawał się zdziwiony.

Nigdy! – ucięła Dorigen. – Ten Cadderly z Carradoonu jest niebezpieczny, podobnie jak jego przyjaciele. Kiedy walka dobiegnie końca, niezależnie od działań Ragnora młody Cadderly może się nam przydać. – Jej oczy zwęziły się w szparki, jakby przypomniała sobie o czymś nader istotnym. – Nadal możesz kontaktować się z Kierkanem Rufo? – spytała.

Druzil zachichotał, a dźwięk ten zabrzmiał nieomal jak ochrypłe kaszlnięcie.

Kontakt? – zawtórował. – Lepszym określeniem byłoby wtargnięcie. Kierkan Rufo nosi amulet. Jego umysł jest dla mnie otwarty.

A więc posłuchaj jego myśli – poinstruowała go Dorigen. – Jeśli Cadderly wróci do obozu elfów, chcę o tym wiedzieć.

Druzil jak zwykle zaczął mamrotać pod nosem i zniknął, ale Dorigen, pochłonięta bez reszty zawiązującą się wokół niej intrygą, nie zwróciła najmniejszej uwagi na jego utyskiwania.


* * *


Zanim ruszysz ze z powrotem we stronę wzgórza – burknął Ivan – mój brat i ja chcieli my tobie coś pokazać.

Elbereth z zaciekawieniem spojrzał na krasnoluda, zastanawiając się, jaką okrutną niespodziankę Ivan ma dla niego tym razem. Kiedy jednak dotarli do małego obozu krasnoludów, nadłożywszy około mili drogi, Elbereth nie był w stanie ukryć swego zdumienia.

Pod kopcem z kamieni spoczywało częściowo spalone ciało elfa Ralmaritha – Elbereth rozpoznał go natychmiast – który zginął podczas pierwszego ataku czarodziejki.

Jak do tego doszło, że go pochowaliście? – spytał elf z osobliwą mieszanką ulgi i podejrzliwości w głosie.

Zabrali my go goblinom – burknął Ivan, usiłując wykrzesać z siebie choć iskierkę współczucia. – Stwierdzili my, co nawet elf zasługui na lepsze miejsce spoczynku niż brzuch goblina.

Elbereth odwrócił się ku zwłokom Ralmaritha i nie powiedział już więcej ani słowa. Danica podeszła i uklękła obok niego, obejmując jego ramiona.

Som mocno zaprzyjaźnieni, no nie? – rzekł Ivan do Cadderly’ego, a młody uczeń musiał przygryźć wargę, by powstrzymać myśli – a raczej by odegnać je od siebie. Musiał ufać Danice i wierzyć w ich miłość, sytuacja była bowiem zbyt groźna, aby między nim a Elberethem mogło dojść do jakichś spięć.

Danica kilkakrotnie skinęła głową w stronę Ivana i Pikela, usiłując nakłonić elfa, aby im podziękował, Elbereth jednak nic odpowiedział. Wyszeptał kilka słów, żegnając się ze swym przyjacielem i starannie odbudował kamienny kopiec, pozostawiając ciało Ralmaritha puszczy, którą zabity elf tak umiłował.

Shilmista wydawała się dziwnie cicha, kiedy pięcioosobowa grupka zmierzała ostrożnie w kierunku Daoine Dun. Zatrzymali się raz na krótki odpoczynek, Elbereth zaś wybrał się na zwiad, poza tym chciał sprawdzić, czy uda mu się znaleźć Hammadeen albo jakąś inną leśną istotę, aby uzyskać od niej choć garść informacji.

Musisz wybaczyć Elberethowi – rzekł Cadderly do Ivana, wykorzystując okazję, aby odegrać rolę rozjemcy.

A co to jezd Elbereth? – spytał gniewnie Ivan, nie odrywając się od pracy, która polegała na przymocowywaniu do hełmu odkręconego rogu. Krasnolud skrzywił się i dokręcił śrubę najmocniej, jak tylko potrafił, ponieważ nie miał laku, aby wzmocnić wiązanie.

Jest księciem Shilmisty – ciągnął Cadderly. Skrzywił się, lecz usiłował nie zwracać uwagi na lekceważące zachowanie krasnoluda. – A Shilmista może okazać się najważniejszym etapem naszej walki.

Ni mam zamiaru dodawać nikomu otuchy – odrzekł posępnie Ivan. – Ta mikra grupka elfów ni da rady armii, co tutaj zmierza.

Gdybyś naprawdę w to wierzył, nie zgodziłbyś się do nas przyłączyć – skonstatował Cadderly, odnalazłszy, jak mu się zdawało, lukę w dość mocnej obronie krasnoluda.

Grymas niedowierzania na twarzy Ivana rozwiał jego przedwczesne nadzieje.

Ni mam zamiaru przepuścić okazji, coby rozwalić łby paru łorkom – odparował. – A ty i dziewczyna potrzebujecie mię i mego brata.

Cadderly był bezradny – najwyraźniej nie mógł liczyć na poprawienie ponurego nastroju Ivana, więc oddalił się, a mijając Danicę i Pikela, lekko pochylił głowę. W kilka chwil później Elbereth wrócił do obozu i oznajmił, że ścieżka wiodąca do wzgórza jest czysta.

Daoine Dun nie wyglądało tak, jak Cadderly je pamiętał. Piękne ongiś Wzgórze Gwiazd było wypalone i poczerniałe, gęste trawy zostały stratowane stopami monstrualnych agresorów, wokoło stały zwęglone i rozszczepione kikuty drzew. Jeszcze gorszy był smród. Kiedy gromadka ludzi i elfów dotarła do wzgórza, chmara ścierwojadów wzbiła się w powietrze, pozostawiając ciała umarłych – w tym również sporo elfów – aby sczezły na stokach.

Nawet Ivan milczał jak zaklęty, widząc szok malujący się na twarzy Elberetha. Co dziwniejsze, przywołał do siebie Pikela i razem zaczęli kopać zbiorową mogiłę.

Książę elfów krążył w tę i z powrotem po pobojowisku. Przyglądał się zwłokom swoich krewniaków i usiłował określić, kto zginął. Większość ciał była jednak zmasakrowana, a posmutniały elf ze stoickim spokojem pokręcił tylko głową do Daniki i Cadderly’ego, kiedy podeszli doń przez pole zasłane trupami.

Pogrzebali zabite elfy. Danica podziękowała krasnoludom, choć nie uczynił tego uparty Elbereth, po czym starannie zaczęli przetrząsać całe wzgórze. Książę trzymał się blisko drzew, usiłując zebrać jak najwięcej informacji o bitwie i dowiedzieć się, gdzie teraz mogą przebywać zarówno jego przyjaciele, jak i wrogowie. Ivan i Pikel zajęli się przeszukiwaniem jaskiń. W jednej z nich odkryli na wpół pożarte ciała kilku koni, choć na szczęście nie było wśród nich Temmerisy.

W innym pomieszczeniu, które było prywatną komnatą Galladela, znaleźli coś, co zdaniem Cadderly’ego, mogło okazać się nadzwyczaj ważne. Na kamieniach rozrzucono kilkanaście ksiąg i zwojów, jak gdyby król elfów podczas pospiesznej ewakuacji musiał szybko wybierać, co ma zostawić w jaskini, a co zabrać ze sobą.

Większość pism stanowiły nic dla niego nie znaczące notatki, ale w jednym kącie Cadderly odnalazł prastarą księgę oprawioną w czarną skórę i zaopatrzoną w runiczną inskrypcję oznaczającą w języku elfów litery „D” „Q” i „q”. Wziął księgę w drżące dłonie, zastanawiając się, co może zawierać. Gorączkowo odpiął zatrzaski i otworzył ją.

Inkaust był wyblakły, a stronica zapełniona licznymi nieznanymi mu symbolami. Widniało na niej nazwisko, które w głębi duszy spodziewał się ujrzeć, nazwisko Dellanila Quil’quiena, nieżyjącego od dawna króla elfów, jednego z opiewanych w legendach bohaterów puszczy.

Czego się dowiedziałeś? – od wejścia do jaskini dobiegło go wołanie Elberetha, który stał obok Daniki. Ivan i Pikel ruszyli w stronę kolejnego tunelu.

Twój ojciec nie zostawiłby tego celowo – wyjaśnił Cadderly. Odwrócił się i pokazał mu księgę. – To księga Dellanila Quil’quiena, bezcenne dzieło.

Dziwi mnie, że ojciec w ogóle ją tu przywiózł – odrzekł Elbereth – ale wcale się nie dziwię, że ją zostawił. Księga ta nie ma dla niego większego znaczenia. Napisana została sekretnym kodem, przy użyciu wielu symbolicznych znaków, których dzisiaj żaden z elfów nie rozumie. Ta księga nie przedstawia dla nas wartości. Zabierz ją do swojej biblioteki, jeśli masz na to ochotę.

Z całą pewnością się mylisz – upierał się Cadderly. – Dellanil Quil’quien był jednym z waszych największych bohaterów. Jego wyczyny i magia, której używał w tamtych trudnych czasach, mogłyby okazać się dla nas nader pożądanymi wzorcami.

Jak już mówiłem – odparł książę – nie potrafimy nawet przeczytać tej księgi. Ty również. Wiele znaków jest od wieków nieużywanych. Chodźcie. Musimy ruszać w dalszą drogę. My tu sobie rozmawiamy, a tymczasem mój lud może gdzieś tam toczy kolej na bitwę. Poza tym nie mam ochoty pozostawać w tych zgliszczach i ruinach dłużej, niż jest to konieczne.

Elf wyszedł na zewnątrz w blask popołudniowego słońca.

Danica czekała przy wyjściu na Cadderly’ego.

Zatrzymasz księgę? – spytała, widząc, że wkładają do plecaka.

Nie zgadzam się z opinią Elheretha na temat wartości tego dzieła – odparł. – Być może w pismach Dellanila znajduje się coś, co pomoże nam w naszej walce.

Ale przecież nawet nie jesteś w stanie ich przeczytać – stwierdziła Danica.

To się jeszcze okaże – powiedział. – W bibliotece przetłumaczyłem wiele ksiąg. Czeka mnie więc zadanie, do którego jestem odpowiednio przygotowany, podobnie jak ty, kiedy chodzi o walkę wręcz.

Danica pokiwała głową, ale nie odezwała się ani słowem. Wyszła z Cadderlym z jaskini i zeszła w dół zbocza, gdzie książę elfów czekał, aż krasnoludy skończą swe poszukiwania.

Cadderly uznał księgę za dar od bogów. W gruncie rzeczy nie wierzył, nie łudził się, że w pismach tych odnajdzie coś naprawdę istotnego, nawet gdyby udało mu się przełożyć osobliwe runy. Jednak świadomość, że pracuje na rzecz uratowania puszczy i wykorzystuje w tym celu własne unikalne zdolności, dodała mu zapału.

Najważniejsze, w tym wszystkim było zaś to, iż studia nad księgą Dellanila Quil’quiena na pewien czas pozwolą mu oderwać się od pełnej krwi i przemocy rzeczywistości. Pragnął tego już od dłuższego czasu, zanim jeszcze Barjin przybył do Biblioteki Naukowej, a przygody znał jedynie z kart prastarych ksiąg.

Być może to dzieło przyćmi nieco realia brutalnego świata, które tak nieoczekiwanie go otoczyły.


15

Nieudany wypad


Możemy ich obejść milę stąd na wschód – wyjaśniła Danica, kiedy dołączyła do pozostałych w niewielkim zagajniku, w którym się ukryli. – Linie wroga nie są tam szerokie. Znajdziemy się za nimi, zanim pojmą, że coś się stało.

Plan ten spotkał się z aprobatą Cadderly’ego, ale Ivan i Pikel nie byli zadowoleni, że po tak długim marszu mogą nie mieć okazji do rozbicia łba choćby jednemu orogowi. Przyjaciele przeszli kilka mil od Daoine Dun bez żadnych potyczek, choć oznaki przemarszu wrogich oddziałów – ślady cięć i osmaleń na nieomal każdym drzewie – były aż nazbyt widoczne.

Wreszcie natknęli się na pozycje wroga wzdłuż brzegów rwącej rzeki. Wydawało się, że front przebiega przez całą długość puszczy. Najwidoczniej lud Elberetha rozlokował się nad rzeką i schronił się za jej wysokimi brzegami.

Elbereth nie od razu przystał na plan Daniki.

On również wybrał się na zwiad i podczas gdy Danica odnalazła na wschodzie lukę, przez którą mogliby dostać się do obozu elfów, książę natrafił na coś, co mogło zmienić cały przebieg bitwy.

Niedaleko na zachód od miejsca, w którym się zatrzymali, na wysokim wzgórzu nad rzeką, skąd rozciągał się wspaniały widok na południe, znajdował się obóz wroga z rozbitymi w nim namiotami – jedynymi namiotami, jakie widział Elbereth.

Odnalazłem obóz ich wodza – zwrócił się do Daniki. – A przynajmniej tak mi się zdaje.

Bez wątpienia dobrze strzeżony – wtrącił Cadderly, ponieważ dostrzegł błysk w migdałowych oczach dziewczyny.

Może – odrzekł Elbereth, nie zwracając na niego większej uwagi – ale nie bardziej niż jakakolwiek inna pozycja wzdłuż linii wroga.

Z wyjątkiem luki, którą odnalazła Danica – powiedział Cadderly. Jego pragnienie dołączenia do elfów bez wplątywania się w kolejną potyczkę zabrzmiało aż nadto wyraźnie w drżącym, bliskim paniki głosie.

Ni ma obaw – wyszeptał Ivan do Cadderly’ego. – Mój brat i ja możem się przebić sami. To je proste.

Co ty na to, Danico? – spytał Elbereth. Cadderly nie był pewny, czy spodobało mu się, iż książę elfów, który nie cenił opinii innych niż własne, zapytał o zdanie Danicę. – Gdyby udało się nam dotrzeć do ich przywódcy, moglibyśmy zmienić przebieg wojny – dodał, zanim mniszka zdążyła odpowiedzieć.

Znajomy uśmiech Daniki zdradził Cadderly’emu jej decyzję, zanim jeszcze otworzyła usta, by odpowiedzieć.

Ten plan wydaje się desperacki – zaczęła, ale w jej tonie nie pobrzmiewała nuta strachu. – Ale beznadziejna sytuacja wymaga desperackich działań.

Ojoj! – przyznał Pikel gorąco. Cadderly zmarszczył brwi i uśmiech natychmiast zniknął z ust krasnoluda.

Elbereth pospiesznie ukląkł i odgarnął z ziemi warstwę sosnowych igieł. Podniósł patyk i pobieżnie narysował na ziemi mapą obszaru wokół wzgórza.

Jest nas tylko pięcioro – upomniał ich Cadderly, choć nikt go nie słuchał.

Słyszałem, że ich wódz ma na imię Ragnor – zaczął Elbereth. – To potworna bestia, mieszaniec, jak sądzą moi zwiadowcy, którego znakiem szczególnym jest długi dolny kieł zachodzący aż na górną wargę.

Cudownie – mruknął Cadderly ponuro. Tym razem Ivan zwrócił uwagę na ten komentarz i kopnął go w goleń.

Jeżeli Ragnor jest w obozie, najprawdopodobniej odgrodzi się od nas całą armią swoich osobistych strażników.

Cudownie – powtórzył Cadderly. Danica ostro dźgnęła go łokciem w żebra. Młody uczeń doszedł do wniosku, że jeśli nie powstrzyma się od komentarzy, nie zdoła dotrzeć do obozu wroga o własnych siłach.

A jakie żeś widział potwory? – spytał Ivan, pochyliwszy się nad prymitywną mapą niżej niż ktokolwiek inny.

Elbereth nieco się zdziwił, widząc zainteresowanie krasnoluda.

Głównie niedźwieżuki – odrzekł. – Choć spodziewam się raczej ogrów, no i może jednego czy dwóch gigantów.

Cadderly skrzywił się, ale zatrzymał swoje myśli dla siebie. Wielcy i potężni orogowie napawali go takim samym przerażeniem, jak wysokie i muskularne ogry. Jak by zareagował, gdyby przyszło mu stanąć oko w oko z prawdziwym gigantem?

Skąd więc pewność, że to obóz ich wodza? – spytała Danica.

Elbereth zamyślił się, po czym pokiwał głową.

To tylko przypuszczenie – przyznał. – Nigdzie indziej nie widziałem namiotów, a jedynie sklecone z gałązek prymitywne szałasy. Poza tym to wzgórze jest idealnym miejscem, skąd dowódca wrogich oddziałów mógłby obserwować przebieg działań na południu.

Może to obóz Dorigen – wtrącił Cadderly.

Tak czy inaczej – ryknął Ivan, uderzając trzymanym na płask toporem o dłoń – damy tem szumowinom popalić!

Elbereth ponownie zdziwił się zainteresowaniem wyrażonym przez krasnoluda.

Nie wiem, jak do nich podejść – przyznał bez ogródek. – Gdybyśmy podkradli się tam najbliżej, jak tylko się da, może moglibyśmy na miejscu opracować najwłaściwszy przebieg ataku.

W jakiej kolejności? – spytał Ivan. Elbereth spojrzał na niego zakłopotany.

Tak żem se myślał – zauważył krasnolud. – Wolisz się bić w pojedynkie niż prowadzić do walki. Odstąp na bok, elf, ja ci powim mój plan!

Elbereth nie poruszył się – nawet nie mrugnął.

Posłuchaj no, ty uparty synu wierzby – warknął Ivan, wskazując na Elberetha grubym paluchem. – Wiem, co wątpisz w mojom przyjaźń, i słusznie, bo nie uważam cię za przyjaciela. A kiedy walka się skończy, ty i ja się spotkamy. Nie łudź się, co żem o tym zapomniał! I nic mię nie obchodzi twój lud ani twój śmierdzoncy las!

Warknięcie Pikela sprawiło, że spuścił nieco z tonu.

No cóż, mój brat lubi twojom puszcze – rzekł Ivan, aby uspokoić niedoszłego druida. Ponownie odwrócił się do Elberetha. – Ale pomimo wszystkiech twojech wątpliwości, nie powinienżeś wątpić w mojom przyjaźń z Cadderlym i Danicom. Jeśli oni w to wchodzom, to i ja, i mój brat bedziem walczyć u ich boku i założem się, co mój topór zdejmie wiency głów niż tyn twój chudy miecz!

To się jeszcze okaże – wycedził Elbereth, a jego srebrne oczy zwęziły się w szparki. Pomimo dumy musiał przyznać, że faktycznie przywykł do działania w pojedynkę, a Ivan jest najprawdopodobniej dużo lepiej przygotowany do opracowania planu tego ataku. Wciąż miał posępną minę, ale odstąpił od mapy i dopuścił do niej krasnoluda.

Ivan pochylił się nisko nad szkicem, chrząknął i pociągnął końce swej wciąż jeszcze czarnej od sadzy brody.

Jak głemboka je rzeka za wzgórzem? – spytał.

Jak dla mnie, do pasa, nie więcej – odrzekł elf.

Hmmm – mruknął krasnolud. – A stromizna je za ostra, coby wnijść tamtendy. Będziemy musieli ostro w nich uderzyć i szybko się wycofać na wschód, gdzie ty – wskazał na Danicę – widziałaś te lukie.

Nasze życie się nie liczy – oświadczył Elbereth. – Jeżeli mamy szansę zabić ich wodza, to czy uda się nam stamtąd uciec, czy nie, jest mało ważne.

Cadderly’emu opadła szczęka.

Twoje życie je nieważne – przyznał Ivan. – Ale reszta nas wolałaby się ze swojem nie rozstawać.

Westchnienie Cadderly’ego zabrzmiało jak oznaka wdzięczności dla Ivana.

Ale jeśli uderzym w nich dostatecznie szybko, powinno udać się nam uciec – ciągnął Ivan. – Byłoby lepiej, cobyś miał swój łuk, elfie, co by nam zapewnić dobre wejście, ale mam z jeden czy dwa młotki, coby niemi rzucić niedźwieżukowi po oczach. Takie som moje propozycje. Ty, elfie, i Danica pójdziecie pierwsi. Jesteście najszybsi i powinno wam się udać dostać do jeich wodza. Cadderly pójdzie następny, rozglundajonc się na łobie strony, coby stwierdzić, gdzie je najbardziej potrzebny.

Cadderly zdał sobie sprawę, że Ivan uprzejmie nakazuje mu trzymać się z boku, i w gruncie rzeczy nie miał nic przeciwko temu.

Ja i mój brat pójdziem na końcu – ciągnął Ivan. – Tem samem nie będziecie się musieli martwić, co jakiś niedźwieżuk podkradnie się do was od tyłu.

Elbereth przyjrzał się szkicowi i stwierdził, że plan Ivana jest jak najbardziej do przyjęcia. Wydawał się całkiem rozsądny, choć elfa zdziwiło nieco, że krasnolud pozwolił mu, by osobiście zajął się Ragnorem. Elbereth przypuszczał, że Ivan zechce zatrzymać ten zaszczyt dla siebie.

Przypuszczalnie Dorigen wciąż tam jest – wtrącił Cadderly, który nadal wahał się, czy zaakceptować cały pomysł.

Jeżeli tak, to mamy szansę na zadanie naszym wrogom boleśniejszego ciosu – odrzekł Elbereth.

Wiele technik mojego stylu walki jest przeznaczonych do wykorzystania podczas starć z czarnoksiężnikami – dodała Danica na pocieszenie. Cadderly w tej chwili naprawdę tego potrzebował. – Biorąc pod uwagę moje poprzednie spotkanie z Dorigen, nie wydaje mi się, aby czarodziejka miała w swoim repertuarze coś, czym naprawdę mogłaby zrobić mi krzywdę.

Chyba że będziesz zajęta walką z niedźwieżukami albo innymi potworami – odparował Cadderly. – Wówczas możesz okazać się łatwym celem dla jednego z jej piorunów.

To będzie twoje zadanie – stwierdził Ivan. – Miej oko na czarodziejkie. Jak jom zobaczysz, ustrzel jom z tyj swoji fikuśnej kuszy.

Już jej nie mam – odparł Cadderly.

No to użyj laski albo tyj zabawki, co niom merdasz na sznurku – polecił Ivan.

Dorigen ma moją kuszę – rzekł Cadderly bliski paniki.

Nikt z pozostałych nie przejął się tym faktem. Jak na komendę wszyscy odwrócili się, by spojrzeć na Ivana, który kontynuował swój monolog.

Ona ma moją kuszę i kilka bełtów napełnionych magiczną substancją! – Młody kapłan niepokoił się coraz bardziej.

Jeśli Dorigen poświęciła większą uwagę tej broni niż swoim zaklęciom, to myślę, że powinniśmy wyruszyć natychmiast – powiedziała Danica, a spokojny ton jej głosu był jawną drwiną z zaniepokojenia Cadderly’ego.

Miejmy tylko nadzieje, że ona nie strzela z tyj zabawki tak dobrze jak ty – dodał Ivan i ze stoickim spokojem powrócił do wyjaśniania szczegółów swego planu. – Myślem, co powinni my wyruszyć o zmierzchu, kiedy jezd już szaro, ale zanim zrobi się naprawdę ciemno i mrok odbierze przewagie ludzkim przyjaciołom.

Elbereth spojrzał na Danicę, która przytaknęła ruchem głowy.

Kiedy uporacie się z jeich wodzem, ja i Pikel wyprowadzimy was ze stamtond – wyjaśnił Ivan elfowi. – Wytniem wam takie przejście, coby wy mogli przez nie nawet koniem przejechać!

W to nie wątpimy – powiedziała Danica i nawet Elbereth, który jeszcze przed chwilą wściekał się na krasnoluda, nie pokusił się o sarkastyczny komentarz.

No, to ruszamy – zdecydował Ivan, unosząc swój wielki topór. Skinął ręką na Elberetha, aby stanął na czele kolumny.

Grupka bezszelestnie zajęła pozycje pod rozłożystymi konarami wielkiej sosny. Czekali na nadejście zmierzchu.

Cadderly siedział na zachodnim skraju cieni i wykorzystywał ostatnie promienie zachodzącego słońca, pochylony nad otwartą księgą.

Początkowo Danica sądziła, że nadal próbuje przełożyć księgę Dellanila Quil’quiena, ale okazało się, iż Cadderly trzyma w ręku Księgę Uniwersalnej Harmonii, biblię Deneira.

Są tu zaklęcia, które mogą okazać się użyteczne – wyjaśnił, zauważywszy jej pytające spojrzenie.

Wyraz twarzy Daniki odzwierciedlał jej zdziwienie – nigdy dotąd nie widziała, by Cadderly praktykował magię kleryków, z wyjątkiem prostych zaklęć uzdrawiających, i nigdy nawet nie przypuszczała, że mógłby zacząć robić coś takiego.

Przecież należę do zakonu Deneira! – zaprotestował ostro, na co Ivan zdzielił go siarczyście otwartą dłonią, a Pikel wysyczał głośno – Ciii!

Cadderly powrócił do lektury.

Jest tu zaklęcie ciszy – wyszeptał – które mogłoby powstrzymać Dorigen, gdyby pojawiła się podczas bitwy i usiłowała wykorzystać przeciwko nam swoją magię.

Zauważył, że Danica nie wygląda na przekonaną, a on sam nie potrafił znaleźć słów, które mogłyby wpłynąć na jej zdanie. Wcześniej Cadderly kilkakrotnie wykonywał drobne ceremonie. Raz stworzył naczynie ze święconą wodą – w którym zanurzył butelkę zawierającą przerażającą klątwę chaosu – ale prawdę mówiąc, nigdy nie parał się poważniejszymi formami magii kleryków. Był uczniem Deneira, boga sztuki i literatury, głównie dlatego że prawa Deneira były zgodne z jego inteligentną i łagodną naturą. Młody uczeń spędzał mniej więcej tyle samo czasu z kapłanami Oghmy, boga wiedzy, lecz po cichu nie uważał się za prawdziwego kapłana żadnego z powyższych bóstw, ku wiecznemu strapieniu Avery’ego Schella.

Czas na nas – wyszeptał Ivan. Cadderly szybko po raz ostatni przypomniał sobie zaklęcie ciszy w nadziei, że – jeśli zajdzie taka potrzeba – nie zawaha się go użyć. Pełen niepokoju – a może zamiast tego powinien zająć się studiowaniem zaklęć uzdrawiających? – wsunął wolumin do plecaka, tuż obok księgi Dellanila.

Ruszyli ostrożnie w kierunku stromego porośniętego trawą zbocza, którędy wiodła droga na wzgórze, gdzie rozbite były namioty wroga.

W pewnym momencie Danica nakazała, aby się zatrzymali, i zniknęła w gąszczu. Niedługo potem wróciła.

Wartownik – wyjaśniła po powrocie.

Niedźwieżuk? – spytał Elbereth.

Goblin.

Martwy goblin – mruknął Ivan, mrugnąwszy znacząco do Daniki, a Pikel dorzucił radosne „Hi, hi!”

Zatrzymali się, przykucając w gęstych zaroślach poniżej obozowiska wroga. Trawiaste zbocze wydawało się kusząco ciche. Nieopodal pozornie bez celu kręciło się parę niedźwieżuków, a przez uniesione płachty jednego z bocznych namiotów mogli dostrzec kilka kolejnych potworów. Uwagę przyjaciół przykuł jednak namiot na samym szczycie wzniesienia. Był nieco mniejszy od dwóch pozostałych, ale z całą pewnością najwytworniejszy, i nie ulegało wątpliwości, że jeżeli to rzeczywiście obóz Ragnora, właśnie tam musiał znajdować się wrogi dowódca.

Teraz albo nigdy – wyszeptał Ivan do Elberetha.

Elf odwrócił się do krasnoluda i skinął głową. Następnie spojrzał na Danicę i wspólnie wybiegli z zarośli, rozpoczynając szaleńczy bieg w górę zbocza.

Z pochyloną głową, rękami i nogami pracującymi w idealnej harmonii, Danica szybko zdystansowała elfa. Zaatakowała dwa pierwsze niedźwieżuki, zanim zdołały pojąć, co się stało. Jej kolana i ręce przecięły powietrze, a zaraz potem oba niedźwieżuki wylądowały ciężko na trawie i żadnemu z nich nie paliło się do ponownego spotkania z wojowniczką.

Elbereth przebiegł obok Daniki w chwili, gdy drugi niedźwieżuk wyprysnął w powietrze. Zajął się trzecim potworem, który był równie zaskoczony, ale zdążył już wymierzyć w stronę atakujących długą włócznię.

Książę elfów wpatrywał się w punkt znajdujący się za potworem, w płachtę przy wejściu do namiotu należącego – jak przypuszczał – do Ragnora. Prawie nie zauważył wycelowanej w siebie włóczni.

Jego wspaniały miecz przeciął powietrze i włócznię, zanim prymitywna broń niedźwieżuka zdążyła dosięgnąć celu. Elbereth minął oszołomionego potwora, w biegu tnąc go w kolano, aby nie mógł popędzić za nim na szczyt wzgórza.

Nieszczęsna istota, ściskając rękami zranioną nogę, mimowolnie znalazła się na drodze Daniki, która podążała za elfem. Prawie nie zwalniając, wymierzyła idealnie zsynchronizowane z długością kroków kopnięcie, trafiła pochylone monstrum w szczękę i rozłożyła je na ziemi.

Powalona bestia zauważyła kolejnego człowieka przebiegającego obok w sekundę później, a potem poczuła na sobie ciężki bucior krasnoluda. Ostatnią rzeczą, którą ujrzał niedźwieżuk, było szybko opadające ostrze wielkiego topora.

W całym obozowisku zawrzało. Płachty dwóch bocznych namiotów uniosły się, a na trawiastym wzgórzu zaroiło się od niedźwieżuków i goblinów.

Jezd jeich wiency, niżem myślał! – ryknął Ivan.

Cadderly ściskał w dłoniach swoją laskę i wirujące dyski, choć miał nadzieję, że nie będzie ich musiał użyć. Rozglądał się nerwowo wokoło, spodziewając się i obawiając zarazem, że gdzieś tam zobaczy Dorigen, w myślach zaś raz po raz powtarzał zaklęcie ciszy. Wokół niego narastał zgiełk.

Danica i Elbereth poszerzyli lukę na wprost Cadderly’ego, gdy wtem Ivan i Pikel wdali się w zażarty pojedynek niemal tuż za jego plecami. Odwrócił się, spojrzał za siebie i ponownie się obrócił, rozglądając wokoło, podczas gdy niedźwieżuki, które nadal wybiegały kolejno z namiotów, zaczęły otaczać ich małą grupkę.

Elbereth i Danica nie zwracali uwagi na wydarzenia rozgrywające się za nimi. Cel mieli w zasięgu wzroku i przyspieszyli kroku, gdy ogorzały, muskularny potwór wyłonił się z najokazalszego namiotu. Oboje natychmiast zorientowali się, że to sam Ragnor wyszedł im na spotkanie – wielki, przerażający i z charakterystycznym pojedynczym kłem zachodzącym na górną wargę.

Stojąc na szczycie wzgórza, ogrillion uśmiechnął się złowrogo i skinął na nich.

Danica zdała sobie sprawę, że nie mają szans, by do niego dotrzeć. Z boku doganiała ich grupka trzech niedźwieżuków, a zważywszy na kąt, pod jakim biegły, nie ulegało wątpliwości, że zdążą zastąpić im drogę do wodza. Była przekonana, iż może je zdystansować, gdyby naprawdę dała z siebie wszystko, ale wówczas Elbereth nie dotarłby do Ragnora.

Biegnij! – zawołała do elfa, po czym skręciła ostro w bok na spotkanie niedźwieżukom.

Znajdowała się wyżej niż one, toteż zmusiła potwory do uniesienia włóczni, ale zaraz zanurkowała w trawę i wykonała ślizg, podcinając niedźwieżukom nogi i powalając całą trójkę na ziemię. Runęły na nią.

W pierwszej chwili Elbereth miał zamiar pobiec jej z pomocą. Widział, że znalazła się w nie lada opałach, mając za przeciwników trzy potężne potwory, wiedział jednak, że zrobiła to dla niego, i nie zatrzymał się, powtarzając sobie w myślach, iż ich życie nie ma większego znaczenia, jeżeli w grę wchodzi szansa uśmiercenia dowódcy wrogich oddziałów – Ragnora.

Jeśli ogrillion się bał, absolutnie tego nie okazywał. Elbereth zaatakował ostro i szybko, jego miecz śmigał w błyskawicznych pchnięciach. Książę elfów wykorzystał rozpęd, aby zadać szereg cięć, zbyt szybkich, by ogrillion zdołał je sparować.

Z ramienia monstrum popłynęła krew. Kolejna otwarta rana pojawiła się na jego policzku. Mimo to Ragnor wciąż się uśmiechał, a przewaga, którą uzyskał Elbereth podczas swego gwałtownego natarcia, została zniwelowana.

Nadeszła kolej ogrilliona.


* * *


Cadderly nigdy dotąd nic widział tak zgranego zespołu. Dwa krasnoludy znajdowały się na zboczu wyżej niż niedźwieżuki, lecz mimo to musiały patrzeć na nie z dołu, a przewaga potworów wynosiła dwa do jednego.

Nie miało to jednak większego znaczenia.

Ivan ciął toporem, lecz fatalnie chybił celu. Niedźwieżuk ruszył naprzód, chcąc wykorzystać nadarzającą się okazję, i wówczas Cadderly stwierdził, że atak krasnoluda był w rzeczywistości podstępem, który miał przyciągnąć potwora. W tej samej bowiem chwili Pikel przerwał swój pojedynek i gdy jego brat wykonał zamaszyste cięcie, pchnął nisko trzymanym oburącz „drzewkiem”. Kolano atakującego niedźwieżuka zgięło się w odwrotną stronę – Cadderly’emu skojarzyło się to ze stąpaniem pewnego egzotycznego ptaka, o którym kiedyś czytał – i monstrum upadło, wijąc się z bólu.

Tymczasem Ivan nie zasypiał gruszek w popiele. Wykorzystawszy impet cięcia, stanął obok brata i zajął jego miejsce w pojedynku z dwoma pozostałymi potworami. Zaskoczone niedźwieżuki prawie nie zrozumiały, co się stało – ruchy krasnoludów były wyjątkowo zgrane – i nie od razu pojęły różnicę w stylu walki prezentowanym przez krasnoluda.

Ręce miały wyciągnięte do przodu – co było skuteczną metodą obrony przed zamaszystymi uderzeniami pałki Pikela, ale zgoła bezużyteczną wobec dzikiej zaciekłości Ivana. Krasnolud zmniejszył dystans, atakował uderzeniami głowy chronionej hełmem z długim jelenimi rogami, gryzł, kopał ciężkimi buciorami i zadał całą serię krótkich cięć swym wielkim toporem.

Jeden z niedźwieżuków padł, a drugi uciekł, zanim jeszcze Cadderly zdążył zaczerpnąć głębszy oddech.

Oo! – zawołał z entuzjazmem Pikel, zobaczywszy, że jego brat szybko poradził sobie z dwoma przeciwnikami i celowo odwrócił się plecami do trzeciego potwora.

Za tobą! – zawołał Cadderly, nie wiedząc, że krasnolud w pełni panuje nad sytuacją.

Niedźwieżuk uniósł włócznię nad głową i skoczył, ale Pikel się skulił, rzucił w tył i uderzył plecami o kolana monstrum. Niedźwieżuk z trudem zachował równowagę i nie przewrócił się ponad krasnoludem, choć zapewne byłoby dlań lepiej, gdyby tak się stało. Pikel opadł na jedno kolano, ujął pałkę za węższy koniec i wbił ją pionowo w górę między nogi niedźwieżuka, wybijając stwora w powietrze.

Zanim niedźwieżuk ponownie dotknął stopami ziemi – bo nadal trzymał się na nogach, choć miał pewne kłopoty z oddychaniem – Pikel znalazł się za jego plecami i szybkim ruchem zmienił ułożenie rąk na pałce. Następnie zamachnął się i przyłożywszy do ciosu całą wagę ciała, rąbnął niedźwieżuka w plecy na wysokości krzyża. Pozbawiony tchu potwór usiłował zawyć, a kiedy mu się to nie udało, opadł na kolana, przykładając obie ręce do strzaskanych pleców i patrząc, jak świat wiruje mu przed oczami.

Szkoda, że ni ma czasu, coby wykończyć kilka z tych – burknął Ivan, kiedy obaj bracia zaczęli piąć się wyżej po zboczu.

Z obu stron nadciągało ku nim coraz więcej niedźwieżuków, a alarmujące wołanie rozbrzmiewało już nie tylko na trawiastym stoku, ale wszędzie wokoło.

Cadderly ścisnął w dłoniach swoją broń i bacznie wypatrywał Dorigen, choć zaczynał zdawać sobie sprawę, że obecność czarodziejki w obozie jest najmniej ważnym z ich problemów.


* * *


Uderzenie każdego z niedźwieżuków zdawało się mijać o cal lawirującą wojowniczkę, ale pomimo niewiarygodnych pozycji, które przyjmowała, by uniknąć kolejnych ataków, sama bez trudu wymierzała bezlitosne ciosy i kopnięcia. Jeden z niedźwieżuków pisnął uradowany w nadziei, że udało mu się w końcu pochwycić ofiarę, gdy dosłownie w chwilę później stopa Daniki zmiażdżyła mu twarz.

Mniszka poderwała się z ziemi – tuż przed nią klęczał niedźwieżuk. W mgnieniu oka wyobraziła sobie, że to kamienny głaz i rąbnęła głową w pierś stwora. Żebra – mniej więcej tuzin – rozszczepiły się przy wtórze pojedynczego, przyprawiającego o mdłości trzasku.

Zaraz potem rozległy się dwa następne.


* * *


Jeszcze jedna głowa elfa na moją ścianę trofeów! – roześmiał się Ragnor.

Elbereth uniósł tarczę, by zablokować cios wielkiego miecza ogrilliona, ale pod wpływem niewiarygodnie silnego uderzenia ręka zupełnie mu zdrętwiała.

Będziesz się świetnie prezentował obok twoich krewniaków! – rzucił chełpliwie Ragnor i poruszył naszyjnikiem z uszu elfów, aby jego przeciwnik mógł go dobrze zobaczyć. Sądząc, że upiornym widokiem udało mu się odwrócić uwagę Elberetha, przeszedł do ataku.

Elbereth rzeczywiście cofnął się przerażony. Uniknął cięcia ogrilliona, ale poślizgnął się na mokrej trawie i nieomal ukląkł na jedno kolano. Podniósł się szybko, wykorzystawszy dogodny moment, zmniejszył dystans, który dzielił go od Ragnora, i wbił miecz w jego uda.

Była to doskonała kontra, tyle tylko że Ragnor wolną ręką schwycił przesuwającego się obok niego elfa i z potworną siłą cisnął go w tył, przewracając na ziemię.

Ciężki miecz przeciął powietrze, lecz zarył do połowy jelca w twardą ziemię, gdy Elbereth gwałtownie odturlał się w bok.

Kiedy Ragnor wściekłymi szarpnięciami mocował się z wbitym w ziemię mieczem, elf zdążył wstać. Pospiesznie rozejrzał się wokoło i stwierdził, że wrogowie ze wszystkich stron nacierają na jego towarzyszy. Jeżeli ich misja miała zakończyć się choćby częściowym powodzeniem, musiał jak najszybciej uśmiercić Ragnora. Jednak już pierwszy rzut oka na ogrilliona wystarczył, by stwierdzić, iż jest to mało prawdopodobne. Na korzyść Elberetha przemawiały szybkość i zwinność, ale Ragnor był w stanie odbić prawie każdy z jego ciosów. Pokonanie tego muskularnego potwora wymagało czasu – aby go powalić, elf musiałby osłabiać go stopniowo, doprowadzić do wymęczenia i częściowego wykrwawienia po zadaniu co najmniej stu powierzchownych ran.

A niech cię... – warknął Elbereth i ze świadomością, iż od tego starcia zależą losy jego świata, rzucił się na Ragnora. Ciął mieczem jeden jedyny raz, a kiedy znalazł się zbyt blisko, by użyć długiego ostrza, uderzył z całych sił rękojeścią wykładaną wspaniałymi klejnotami.


* * *


Ni ma czasu! – zawołał Ivan, stwierdziwszy, że plan nie ma szans powodzenia, na stokach wzgórza pojawiało się bowiem z każdą chwilą coraz więcej wrogów. Były tam już nie tylko niedźwieżuki i gobliny, pokazali się także orogowie. Odwrócił się do Pikela i mrugnął: – Druga możliwość!

Ojoj! – potwierdził radośnie Pikel.

Cadderly już miał zapytać, co oznacza określenie druga możliwość, kiedy Pikel podbiegł do niego i sunąc jak burza w dół zbocza, zaczął ciągnąć za sobą kompletnie zdezorientowanego młodego ucznia.


* * *


Ragnor i Elbereth trwali w zabójczym zwarciu. Ciosy elfa zdeformowały świński pysk ogrilliona i wyryły w nim głębokie, ociekające krwią bruzdy. Mimo to Ragnor nie przestawał uśmiechać się złowrogo.

W pewnej chwili jego wielka łapa zacisnęła się na karku elfa i odepchnęła go na odległość wyciągniętej ręki.

Nadal znajdowali się zbyt blisko siebie, aby mogli zrobić użytek ze swoich długich mieczy, aczkolwiek dźwigająca ciężki oręż dłoń Ragnora, unieruchomiona w nadgarstkach przez osłoniętą tarczą rękę Elberetha, zawisła niebezpiecznie nad głową elfa. Ten obawiał się, że ogrillion przełamie jego chwyt i uderzy go w głowę rękojeścią.

Natychmiast jednak zapomniał o swych niepokojach, kiedy Ragnor nacisnął ukryty guzik przy głowni miecza i z wnętrza rękojeści wysunęło się długie, lśniące ostrze smukłego sztyletu. Jego czubek znalazł się o cal od głowy Elberetha.

Książę elfów walczył zaciekle. Kilkakrotnie kopnął Ragnora w kolana i pachwinę. Ogrillion tylko się uśmiechnął i zaczął dociskać w dół potężne ramię.

Coś uderzyło Elberetha w bok. Ujrzał nagły grymas zakłopotania na twarzy Ragnora, a potem cały świat wokół niego gwałtownie zawirował. Upadł ciężko w głębokie po pas fale rzeki, skręcając sobie przy tym nogę w kostce i nadwerężając kolano, i nagle wszystko zrozumiał, gdy usłyszał stek i odgłos wypluwanej przez Ivana wody.

Nie dałeś mi skończyć pojedynku! – ryknął, dobywszy miecza. – Mogłem...

...dać się zabić – dokończył ostro Ivan, choć nie wiedział, co właściwie zamierzał powiedzieć książę elfów. – Przestań marudzić, elfie – dorzucił z chichotem – i daj mię mój hełm, dobrze?

Elbereth zaperzył się i warknął gniewnie, szukając w myślach jakiejś trafnej riposty. Ku zdumieniu Ivana jednak sięgnął ręką i wyjął z wody hełm, a potem wyłowił z rzeki obluzowany jeleni róg.

Jako następny runął ze zbocza Cadderly – biegł tyłem i choć żwawo przebierał nogami, z trudem dotrzymywał tempa ponaglającej go – w dość niekonwencjonalny sposób – drewnianej pałce Pikela.

Obaj wylądowali w rzece zaledwie o kilka stóp od swych towarzyszy. Cadderly wyłonił się z fal, wypluwając wodę, a jego ciałem miotały gwałtowne dreszcze. Miał jednak dość przytomności umysłu, by unieść w górę bezcenny plecak i wydobyć z dna swego niższego, oszołomionego przyjaciela.

Pikel usiłował pisnąć coś w formie podziękowania, ale miast tego tylko trysnął Cadderly’emu prosto w oko strużką wyplutej wody. Potulnie wzruszył ramionami i uśmiechnął się przepraszająco.

Tam ona je! – usłyszeli wołanie Ivana. Unieśli wzrok ku skalnej półce i ujrzeli Danicę przemykającą zwinnie po zboczu.

Niesamowita mniszka na wpół zbiegała, na wpół spadała w dół stoku. Jedną ręką chwytała się korzeni, drugą zaś – tę zranioną – przyciskała mocno do ciała. W którymś momencie podczas walki Danice otworzyła się rana od strzały i rękaw oraz bok jej tuniki były mocno przesiąknięte krwią.

Zdołała jednak zapanować nad impetem, z jakim zbiegała ze wzgórza, i zwinnie wskoczyła do wody przy brzegu rzeki. Bez trudu zdystansowała dwa niedźwieżuki. Potwory uparcie podążały jej śladem, gorączkowo poszukując zbawczych korzeni, które miały ułatwić im zejście.

Nagle spomiędzy drzew na przeciwległym brzegu posypał się grad strzał. Żadna z nich nie chybiła. Ogromne potwory były łatwym celem. Danica musiała uchylić się w bok, kiedy dwa naszpikowane strzałami włochate monstra runęły ciężko w dół.

Jej towarzysze nie mieli jednak powodów do radości, ponieważ następna strzała wypuszczona od strony drzew zagłębiła się w nodze Ivana. Oszołomiony krasnolud bezwładnie osunął się na ziemię. Zanim zdążył dojść do siebie, na jego ramionach spoczęły ostrza smukłych długich mieczy, po jednym z każdej strony jego grubej, acz w obecnej chwili nader odsłoniętej szyi.

Uch, och – mruknął Pikel, który wiedział o tak zwanych nieszczęśliwych pomyłkach dostatecznie dużo, by natychmiast schronić się za plecami Cadderly’ego.


16

Prastara mądrość


Stać! Stać! – zawołał Elbereth, wybiegając z rzeki i odtrącając dwa elfy przykładające miecze do szyi Ivana. – On nie jest wrogiem! Te słowa zupełnie zaskoczyły Ivana.

Dzięki, elfie – powiedział, krzywiąc się z bólu przy każdym słowie. Strzała o czarnym drzewcu prawie do połowy wbiła się w jego grube, umięśnione udo.

Dwa elfy, choć zakłopotane, ujęły Ivana pod ramiona i wyciągnęły go z rzeki.

Wynośmy się stąd szybko! – rzucił jeden z nich. – Wróg podąży za nami, jeśli pozostaniemy na otwartej przestrzeni.

Nikogo ze znużonych przyjaciół nie trzeba było do tego nakłaniać, zwłaszcza że poprzez szum rwącej rzeki wciąż jeszcze słyszeli głos Ragnora wykrzykującego wściekle komendy do swoich żołnierzy.

Elbereth najczęściej oglądał się w stronę wzgórza. Nigdy dotąd książę elfów nie został pokonany w walce, niemniej jednak pomimo utyskiwań na Ivana musiał przyznać, że gdyby krasnolud brutalnie nie przerwał tej walki, Ragnor by go zabił.

Dręczony czarnymi myślami książę elfów ruszył w stronę lasu.

Obozowisko elfów w gruncie rzeczy nie zasługiwało na to miano. Był to raczej obszar, na którym mroczne konary każdego z drzew zdawały się skrywać posępnego łucznika gotowego do walki, w razie gdyby wróg zdecydował się przekroczyć rzekę.

Elberetha i jego towarzyszy powitały na polanie znajome twarze Shayleigh i Tintagela, dwoje elfów, o których książę obawiał się, że mogli zginąć pod Daoine Dun.

Podchodząc do przyjaciół, nie uśmiechali się, a sposępnieli jeszcze bardziej, gdy ujrzeli i poczuli krasnoludy.

Dobrze, że wróciliście – powiedziała Shayleigh ponuro. Elbereth nie pamiętał, aby kiedykolwiek była równie smutna. Zmierzył ją długim, ostrym spojrzeniem i dopiero wówczas zaczął rozumieć ogrom porażki pod Daoine Dun.

Wielu poległo – dodał Tintagel z podobną rezerwą. Elbereth pokiwał głową.

Kto opatruje rannych? – spytał. – Trzeba ponownie opatrzyć rękę lady Maupoissant, a mój... – tu spojrzał ukradkiem w stronę Ivana – mój przyjaciel został postrzelony w nogę.

Oczy Ivana rozszerzyły się, gdy to usłyszał.

Oho! – wyszeptał Pikel.

Ba! To nic takiego, elfie! – burknął Ivan, ale kiedy odstąpił od przytrzymujących go elfów i usiłował zrobić krok o własnych siłach, o mało nie zemdlał z bólu i stwierdził, że nie jest w stanie utrzymać się na nogach.

Danica natychmiast znalazła się obok krasnoluda i podtrzymała go zdrową ręką.

Chodź! – powiedziała, wysilając się na uśmiech. – Wspólnie nas opatrzą.

Dwoi starych i sponiewieranych wyndrowców, co? – zachichotał Ivan.

Nie tak bardzo sponiewieranych, jak wrogowie, którzy zostali na wzgórzu – zauważyła Danica. Spostrzegła, że Shayleigh i Tintagel nie rozchmurzyli się, i przechodząc wraz z Ivanem obok nich, o mało nie warknęła groźnie.

Krasnoludy mają być traktowane jak sprzymierzeńcy – rozkazał Elbereth – gdyż są nimi i niech żaden elf nie śmie uważać inaczej.

Z czyjego rozkazu? – rozległ się z boku głos, który Elbereth rozpoznał jako należący do ojca, zanim jeszcze odwrócił się i ujrzał przed sobą króla elfów.

Przejąłeś dowództwo nad oddziałami? – warknął Galladel, podchodząc do syna. – Czy masz prawo wybierać naszych sprzymierzeńców?

Danica i Ivan zatrzymali się i odwrócili, by obejrzeć to spotkanie. Cadderly i Pikel nawet nie mrugnęli, lecz młodzieniec położył dłoń na ramieniu Pikela, aby uspokoić krasnoluda, kiedy król elfów przeszedł tuż obok nich.

Elbereth nie był pewien, czy w ogóle musi odpowiadać na gniewne zarzuty ojca, wiedział jednak, że kłopoty nawarstwią się, jeżeli z miejsca nie stawi czoła Galladelowi.

Nie wydaje mi się, abyśmy znajdowali się w tak komfortowej sytuacji, by odmawiać przyjęcia pomocy, jeśli ktoś nam ją proponuje – powiedział.

Nigdy żem nie mówił, co chcem ci pomóc, elfie – warknął Ivan, próbując nadać całej sytuacji właściwy ton, to znaczy taki, który byłby dlań do przyjęcia. – Przybyli my tu z bratem, coby strzec Cadderly’ego i Daniki, a nie ciebie!

Oo, o! – potwierdził zgodnie Pikel.

Racja – rzekł Galladel, zlustrowawszy najpierw jednego, a potem drugiego z braci. – Pilnujcie więc Cadderly’ego i Daniki i trzymajcie się z dala od moich ludzi.

Ojcze – zaczął ostro Elbereth.

Nie zamierzam wysłuchiwać od ciebie słów sprzeciwu, książę elfów z Shilmisty! – zakrzyknął sarkastycznie Galladel. – Gdzie był mój syn, kiedy jego lud wyrzynano w pień?

Po raz pierwszy odkąd spotkał Elberetha, Cadderly pomyślał, że książę elfów wydaje się bardzo mały. Młody uczeń spojrzał za elfa w stronę Daniki i stwierdził, że jej migdałowe oczy wypełnione są łzami. Tym razem nie poczuł bolesnego ukłucia zazdrości, podzielał bowiem uczucia dziewczyny.

Odejdź ponownie, jeśli taka twa wola – burknął Galladel. – Być może w ten sposób nie będziesz musiał oglądać naszych ostatnich chwil ani nie będziesz świadkiem zniszczenia naszego domu... – Król elfów odwrócił się na pięcie i znikł w zaroślach.

Elbereth długo stał w milczeniu wśród pogłębiających się cieni.

Nie zaatakują tej nocy – powiedział Tintagel do gromadki przyjaciół w nadziei, że uda mu się przezwyciężyć posępny nastrój.

Ciemność sprzyja goblinom – rzekł Elbereth, bardziej, by kontynuować rozmowę, niż by mu zaprzeczyć.

Nie w Shilmiście! – odparł błękitnooki czarodziej, a na jego wargach pojawił się wymuszony uśmiech. – Nasi wrogowie wiedzą już, że powinni bać się ciemności. Atakują wyłącznie w dzień. Tak było również w Daoine Dun. – Głos Tintagela ucichł z wolna, kiedy mag wspomniał o pamiętnej przegranej bitwie.

Elbereth nie powiedział ani słowa. Nie pochylił głowy ani nie opuścił wystającej dumnie szczęki, kiedy odchodził wolnym krokiem.


* * *


Pomimo późnego lata noc była bardzo chłodna, toteż Cadderly’emu pozwolono rozpalić ognisko daleko za linią frontu.

Zabrał swoją świetlną tulejkę oraz księgę Dellanila Quil’quiena, po czym wziął się do tłumaczenia z mocnym postanowieniem, że uczyni, co w jego mocy, by dopomóc sprawie elfów.

Niebawem jednak oderwał się od pracy, zasłuchany w dobiegające z oddali melodyjne krzyki nocnego ptaka.

Przyszła mu nagle do głowy pewna myśl. Odłożył prastarą księgę i przypomniał sobie zaklęcie ciszy, które zapamiętał poprzedniego dnia. Nie było ono proste – doskonale zdawał sobie sprawę, iż rzucenie go będzie dlań nie lada wyzwaniem.

Chociaż cieszył się, że Dorigen nie pojawiła się w obozie wroga, jednocześnie w głębi duszy pragnął, by dana mu była szansa podjęcia tego wyzwania.

Dlaczego nie? – zamyślił się i odszedł od ogniska, usiłując wąskim strumieniem światła z tulejki odnaleźć nocnego ptaka.

Wypowiedział runy bardzo dokładnie, niepewny, czy właściwie stawia akcenty, ale głęboko przekonany, że nie opuścił ani jednego słowa z rytualnej pieśni. Minęło kilka sekund.

Cadderly poczuł, jak narasta w nim dziwna energia. Nabierała siły i gwałtowności, przywoływała go, nakazując, aby ją uwolnił. I tak też uczynił, wypowiadający ostatnią sylabę z całą determinacją, na jaką było go stać.

Przerwał na chwilę. Nocny ptak nagle umilkł, w całym lesie zrobiło się cicho jak makiem zasiał.

Cadderly z zadowoleniem zacisnął pięść. Powrócił do starej księgi znacznie podbudowany i nieco bardziej przekonany do roli, jaką mógł odegrać w nadchodzących bitwach.

Jego entuzjazm prysnął jednak już w chwilę później, gdy do ogniska podeszła Danica. Usta dziewczyny poruszyły się, gdy wypowiadała słowa powitania. Nie były one wszakże słyszalne. Rozejrzała się wokoło zakłopotana.

Cadderly zrozumiał, co się stało i ukrył twarz w dłoniach. Nagle uświadomił sobie, iż nie słychać również jego westchnienia ani trzasków płomieni w ognisku. Podniósł z ziemi patyk i napisał na niej: „To minie”, po czym skinął na Danicę, aby usiadła obok niego.

Co się stało? – zapytała w chwilę później, gdy czar przestał działać i znów słychać było trzaski tańczących płomieni.

Po raz kolejny dałem dowód swojej niekompetencji – odrzekł Cadderly. Kopnął plecak zawierający Księgę Uniwersalnej Harmonii. – Nie jestem kapłanem Deneira. W ogóle nie jestem kapłanem. Nie potrafię wypowiedzieć nawet najprostszych zaklęć, a jeżeli już to robię, to dosięgają one celów innych, niż zamierzałem. Usiłowałem uciszyć ptaka, a miast tego uciszyłem siebie. Powinniśmy się cieszyć, że czarodziejka nie pojawiła się podczas ostatniej bitwy. Gdyby tak było, wszyscy byśmy zginęli, choć nikt nie usłyszałby naszych przedśmiertnych okrzyków.

Pomimo posępnego tonu Cadderly’ego, pomimo tego, co ją otaczało oraz bólu w zranionej ręce, Danica roześmiała się w głos na tę myśl.

Boję się wykorzystać nawet najprostsze zaklęcie uzdrawiające – ciągnął niepocieszony – wiedząc, że zamiast zamknąć, prawdopodobnie jeszcze bardziej otworzyłbym ranę!

Danica chciała go pocieszyć, powiedzieć, że jest najinteligentniejszym człowiekiem, jakiego spotkała, i najbardziej szanowanym młodym kapłanem w Bibliotece Naukowej. Nie potrafiła jednak znaleźć współczucia dla jego drobnych problemów, mając przed oczami widmo zagłady ciążącej nad całą Shilmistą.

Użalanie się nad sobą zupełnie do ciebie nie pasuje – rzuciła oschle.

Prawda o mnie samym – poprawił Cadderly.

Niech i tak będzie – mruknęła. – Ale teraz to zupełnie bez znaczenia.

Całe moje życie... – zaczął.

Nie zostało stracone – wtrąciła Danica, zanim młody uczeń zdążył pogrążyć się bez reszty w czarnej rozpaczy. – Całe twoje życie? Przecież dopiero co zacząłeś żyć.

Wydawało mi się, że moim życiowym przeznaczeniem jest być kapłanem Deneira – stwierdził ze smutkiem – ale chyba się pomyliłem.

Nie możesz być tego pewien – powiedziała Danica stanowczo.

Racja – rozległ się głos. Unieśli wzrok i ze zdumieniem ujrzeli podchodzącego do ogniska Kierkana Rufo.

Danica prawie zapomniała już o kościstym mężczyźnie, a teraz jego widok ożywił w niej na nowo wiele nieprzyjemnych myśli. Cadderly wyczuł jej gniew i położył dłoń na ramieniu dziewczyny w obawie, że może rzucić się na Rufa i skręcić mu kark gołymi rękami.

Niektórzy z naszych mistrzów nie są wcale specjalistami w dziedzinie rzucania czarów – ciągnął Rufo, siadając na pniaku naprzeciw ogniska i celowo omijając zimne jak lód spojrzenie Daniki. – Na przykład twoja przyjaciółka, przełożona. Nawet najdrobniejsze zaklęcie często się nie udaje, kiedy wypowiada je Przełożona na Księgach Pertelopa.

Kanciaste rysy Rufa wydawały się jeszcze ostrzejsze wśród falujących cieni, a Cadderly wyczuł drżenie w jego głosie. Nie przejął się tym zbytnio, bardziej zainteresowany informacją otrzymaną od Rufa.

Jak to możliwe? – spytał. – Pertelopa jest przełożoną zakonu. Jak mogła osiągnąć tak wysoką pozycję w hierarchii Biblioteki Naukowej, jeżeli nie jest w stanie rzucić nawet najprostszego zaklęcia?

Bo jest uczoną, podobnie jak ty – odrzekł Rufo – i niewątpliwie zaskarbiła sobie łaski Deneira, nawet jeżeli nie objawiają się one w formie magii kleryków. Przełożona na Księgach Pertelopa nie usiłuje udawać kogoś, kim nie jest.

Skąd ty to wszystko wiesz? – zapytała Danica. Miała jeszcze wiele innych pytań, które zamierzała mu zadać, przy czym najbardziej interesowały ją jego kontakty z Dorigen.

Słyszałem, jak mówił o tym kiedyś Avery – odrzekł Rufo, siląc się na obojętność, ale jego monotonny głos brzmiał wyraźnie przy każdym słowie. – I od tej pory zwracałem baczniejszą uwagę na to i owo.

Odchylił się do tyłu na kościstych łokciach, ponownie bezskutecznie udając spokój.

Cadderly stwierdził, że przynajmniej z punktu widzenia Daniki i Rufa ta rozmowa ma dużo głębszy i bardziej złożony przebieg, niż pozornie można by się spodziewać. Upływ czasu nie zdołał rozproszyć napięcia, wręcz przeciwnie – młodzieniec miał wrażenie, iż jeszcze bardziej je spotęgował. Mimo to uspokoił się nieco, słysząc informacje Rufa na temat Pertelopy. Rozważał jego słowa w świetle własnych doświadczeń z przełożoną i musiał przyznać, że raczej rzadko miał okazję widzieć Pertelopę rzucającą jakiekolwiek zaklęcie.

Rufo podniósł się sztywno.

Cieszę się, że wróciliście – oznajmił z pewnym wysiłkiem w głosie. Wyjął z plecaka jedwabną pelerynę i szerokoskrzydły kapelusz Cadderly’ego, ten ostatni odrobinę wygnieciony. – Cieszę się – powtórzył. Pochylił lekko głowę i zrobił krok, by odejść, o mało nie przewracając się o leżącą na ziemi księgę.

Zdziwił się, że nas zobaczył, nie sądzisz? – powiedziała Danica, kiedy Rufo oddalił się na tyle, że nie mógł ich słyszeć. – Nasz przyjaciel jest z całą pewnością odrobinę zdenerwowany.

Kierkan Rufo zawsze był nerwowy – odrzekł Cadderly, a jego głos po raz pierwszy od niepowodzenia z zaklęciem ciszy brzmiał w miarę swobodnie.

A więc uważasz, że to zbieg okoliczności? – mruknęła. – I czy zbiegiem okoliczności jest to, że Dorigen o nim wie?

Mogła dowiedzieć się o nim z tego samego źródła, które powiedziało jej o nas – skonstatował.

Rzeczywiście – przyznała młoda kobieta, a specyficzny ton jej głosu sprawił, iż słowa Cadderly’ego zabrzmiały jak oskarżenie. – Rzeczywiście.


* * *


Obudził się o świcie na dźwięk odgłosów bitwy. Sięgnął do plecaka po swoje dyski, podniósł wędrowną laskę i pobiegł w stronę, skąd dobiegał hałas. Walka skończyła się jednak, zanim dotarł na miejsce, a elfy po raz kolejny pokonały oddział zwiadowczy wroga.

Jednak pomimo odniesionego sukcesu Danica, Elbereth ani krasnoludy nie wyglądali na zadowolonych, co Cadderly stwierdził, kiedy tylko się do nich zbliżył.

Przepraszam – wykrztusił na wstępie. – Zaspałem. Nikt mi nie powiedział...

Nie obawiaj się – odrzekł Elbereth. – I tak nie odegrałbyś w tej potyczce większej roli. Nasi łucznicy zmusili wrogów do odwrotu, zanim jeszcze większość z nich zdołała przekroczyć rzekę.

A te, co przekroczyli, pożałowali, co się nie cofnęli! – dodał Ivan, któremu rana w nodze najwyraźniej przestała już dokuczać. Z dumą uniósł swój zakrwawiony topór, aby Cadderly mógł go sobie dokładnie obejrzeć. Tymczasem Pikel był pochłonięty wyjmowaniem nitek włosów goblina z wąziutkiego pęknięcia w swojej drewnianej pałce.

Cadderly nie przeoczył pełnego uznania spojrzenia, jakim Elbereth obdarzył krasnoludy, choć najwyraźniej starał się ukryć swój podziw.

Idź już, pora, aby nabrać sił – rzekł elf do Daniki, po czym rozejrzał się wokoło, aby dać do zrozumienia, że jego słowa skierowane były do nich wszystkich. – Ja muszę odbyć naradę z moim ojcem. Nasi zwiadowcy wrócą dziś rano z pełniejszymi danymi na temat sił wroga. – Pokłonił się i odszedł.

Ivan i Pikel zasnęli prawie natychmiast po powrocie do niewielkiego obozu Cadderly’ego. Krasnoludy czuwały przez całą noc, pokazując niektórym bardziej pojętnym elfom, jak prawidłowo zbudować barykadę i zastawić przed nią zmyślne, a niebezpieczne pułapki.

Danica również udała się na spoczynek, a Cadderly po zjedzeniu pospiesznego posiłku, na który złożyło się kilka smakowitych biszkoptów, ponownie pogrążył się w lekturze księgi Dellanila Quil’quiena. W ciągu następnych kilku godzin miał coraz większe kłopoty z przekładem. Sto bardziej złożonych symboli pozostało dla niego zagadką.

Nieco później tego ranka odwiedził ich Elbereth w towarzystwie Shayleigh i Tintagela. Posępny wyraz twarzy księcia elfów zdradzał wiele na temat raportów złożonych przez powracających zwiadowców.

Nasz wróg jest bardziej zdyscyplinowany i lepiej zorganizowany, niż się nam wydawało – przyznał.

I dziś rano wróciła ich czarodziejka – dodała Shayleigh. – Wypuściła z ręki strugę ognia, trafiając jednego z naszych zwiadowców. Żyje, ale nasi uzdrowiciele nie sądzą, aby doczekał zmierzchu.

Cadderly odruchowo spojrzał na swój plecak, gdzie spoczywała Księga Uniwersalnej Harmonii. Jakie tajemnice uzdrawiania mogły znajdować się na jej kartach? Czy znajdzie siły, by pomóc rannemu elfowi?

Odwrócił wzrok, zawstydzony przyznając, że nie jest w stanie się na to odważyć. Nie był kapłanem Deneira – do tego wniosku doszedł poprzedniego wieczoru.

A co ze sprzymierzeńcami? – spytała Danica. – Czy Biblioteka Naukowa odpowiedziała na nasze wezwanie?

Nie otrzymaliśmy żadnych wieści o spodziewanej pomocy – odrzekł Elbereth. – Wiadomo, że Biblioteka nie jest w stanie dać nam odpowiedniej liczby ludzi, nawet gdyby zdołali dotrzeć tu na czas.

Cóż więc nam pozostaje? – spytał Cadderly.

Galladel wspomina o opuszczeniu Shilmisty – rzekł Elbereth, choć w gardle zagnieździła mu się nabrzmiewająca gula.

Często mówi o Evermeecie i twierdzi, że nasze dni w Krainach należą już do przeszłości.

A co ty na to? – spytała Danica. Jej pytanie zabrzmiało niemal jak oskarżenie.

Jeszcze nie czas, by odejść – odparł dumny elf z powagą. – Nie zostawię Shilmisty goblinom, ale...

Ale nasze nadzieje coraz szybciej gasną – dodała Shayleigh.

Wiele goblinów zginie, to fakt, ale nas również będzie ubywać, aż w końcu wszyscy zginiemy.

Ku swemu zdumieniu Cadderly przerwał nagle posępną ciszę.

Rozpocząłem przekład księgi Dellanila – rzekł z determinacją w głosie. – Tam znajdziemy odpowiedzi, których szukamy.

Elbereth pokręcił głową.

Masz mało czasu – wyjaśnił – i w przeciwieństwie do ciebie nie spodziewamy się wiele po tej księdze. Magia lasu nie jest już taka jak kiedyś. Obawiam się, że pod tym względem przypuszczenia mego ojca są słuszne.

Kiedy podejmiecie decyzję, co robić dalej? – zapytała Danica.

Jeszcze dzisiaj – odrzekł książę elfów – choć wydaje mi się, że narada jest jedynie czczą formalnością, gdyż decyzja już zapadła.

W tej sytuacji nie można było powiedzieć nic więcej – należało jedynie działać, więc trzy elfy oddaliły się niespiesznie. Danica ponownie ułożyła się na kocu, wiercąc się i na próżno usiłując zasnąć, Cadderly zaś powrócił do prastarej księgi.

Przez kolejną godzinę biedził się nad dwoma prostymi runami, które pojawiały się na prawie każdej stronie. Jeżeli te dwa zajęły mu tak dużo czasu, jak mógł się łudzić, że przetłumaczy całą księgę w ciągu jednego dnia?

Odłożył wolumin na bok i wyciągnął się wygodnie, wyczerpany i pokonany, brzydząc się własną nieudolnością.

Cadderly kapłan? Najwyraźniej nie. Cadderly wojownik? Chyba nie. Cadderly uczony? Być może, ale ów talent wydał mu się nagle bezużyteczny w rzeczywistym i nader brutalnym świecie. Przypominał sobie opowieści o tysiącach pradawnych bohaterów, legendy o zamierzchłych wojnach i przypadek z przeszłości, kiedy to przepisał od początku utraconą księgę czarnoksiężnika, choć widział ją przecież tylko raz. Nie był jednak w stanie odeprzeć czarnej fali zalewającej Shilmistę i teraz żaden z innych jego talentów nie wydawał mu się istotny.

Litościwie zmorzył go sen, a w tym śnie nieoczekiwanie doświadczył przedziwnej wizji.

Ujrzał Shilmistę, nad którą rozciągało się inne niebo, a światło gwiazd, fioletowe i jasnożółte, przebłyskiwało miękko przez gęste listowie w koronach drzew. Ujrzał tańczące elfy i było ich dziesięć razy więcej niż teraz, pieśni zaś przewodniczył jeden z najpotężniejszych królów Shilmisty.

Słowa były Cadderly’emu obce, choć płynnie posługiwał się językiem używanym przez elfy współcześnie. Jeszcze dziwniejsza była reakcja lasu otaczającego elfy, wielkie drzewa bowiem poruszały się w rytm pieśni Dellanila, odpowiadając królowi elfów. W wizji prastarej Shilmisty wiał jedynie lekki wietrzyk, a mimo to potężne, grube konary uginały się i kołysały w rytm pełnych gracji ruchów leśnego ludu.

I nagle wizja rozwiała się, a Cadderly usiadł gwałtownie, obudzony donośnym chrapaniem Ivana i Pikela. Młody uczeń pokręcił głową i ponownie się położył, mając nadzieję, iż uda mu się uchwycić straconą chwilę.

Sen niknął w błyskawicznym tempie, zmieniając się w rozmytą plamę, ale Cadderly dokładnie przypomniał sobie spokój i aurę magii.

Jego oczy otwarły się szeroko i sięgnął po czarno oprawioną księgę. Ponownie przywitały go nieznane runy, tym razem jednak zrezygnował ze swoich notatek i logicznych, typowo praktycznych metod działania. Tym razem wykorzystał swoje emocje, czując dokładnie to samo, co w jego wizji odczuwał Dellanil, i wysłał swoją duszę, by tańczyła tak, jak czyniły to elfy i drzewa, a ich pieśń zabrzmiała donośnie w jego sercu.


* * *


Wynoś się! – warknął Kierkan Rufo, uderzając rękaw pień drzewa. – Zrobiłem, co kazałeś, a teraz zostaw mnie w spokoju! – Rozejrzał się nerwowo w obawie, iż odezwał się zbyt głośno.

Elfy były wszędzie – przynajmniej tak się wydawało – a Rufo nie miał najmniejszych wątpliwości, iż któryś z nich z radością przeszyłby go strzałą, gdyby tylko zdołał poznać źródło jego dylematów.

Był w puszczy sam – przynajmniej w sensie fizycznym – odkąd poprzedniego wieczoru oddalił się od Cadderly’ego i Daniki. Nie mógł zasnąć – nie pozwalał mu na to rozbrzmiewający pod czaszką głos impa. Kościsty mężczyzna wydawał się wymizerowany i jakby przestraszony – taki wpływ miały nań niemal nieustające przekazy telepatyczne Druzila, którego towarzystwa nijak nie był w stanie się pozbyć.

Co masz do stracenia? – zamruczał ochryple imp. – Cały świat stanie przed tobą otworem.

Nie wiem, co oni planują i nie powiedziałbym ci tego, nawet gdybym wiedział – odciął się Rufo.

Ależ zrobiłbyś to – padła pełna przekonania odpowiedź impa. – I zrobisz.

Nigdy!

Już raz zdradziłeś swoich przyjaciół, Kierkanie Rufo – upomniał go Druzil. – Czy książę elfów okazałby się litościwy, gdyby dowiedział się o twojej słabości?

Oddech Rufa stał się płytki i przerywany. Zrozumiał, że pytanie Druzila jest jawną groźbą.

Nie myśl jednak o tak nieprzyjemnych rzeczach – ciągnął imp. – Pomóż nam. Zrobisz to teraz. Zwyciężymy, co do tego nie może być najmniejszych wątpliwości. A kiedy wygramy bitwę, zostaniesz sowicie wynagrodzony. Jeżeli odmówisz, zapłacisz za to słono...

Rufo nie zdawał sobie sprawy, co robi, nie czuł ostrego, przeszywającego bólu. Dopiero kiedy spuścił wzrok, przeżył prawdziwy wstrząs. Okazało się bowiem, iż w zaciśniętej dłoni trzyma wyrwany pukiel własnych czarnych, przetłuszczonych włosów.


17

Rozpaczliwa próba


Najmocniej przepraszamy – powiedziała Danica półgłosem, kiedy razem z Cadderlym weszli na małą polankę za gęstym sosnowym zagajnikiem, oddzielającym ją od zewnętrznego świata. Odbywało się tu zebranie przywódców elfów – Galladela, Elberetha, Shayleigh i kilku innych, których zarówno Cadderly, jak i Danica nie znali. Twarze mieli posępne i choć Galladel nie powiedział ani słowa na temat ich nieoczekiwanego przybycia, oboje widzieli wyraźnie, że król elfów nie był z tego powodu zadowolony.

Przetłumaczyłem księgę – oznajmił Cadderly, unosząc do góry księgę Dellanila Quil’quiena, aby wszyscy mogli ją zobaczyć.

Skąd ją masz? – spytał Galladel.

Znalazł ją na Daoine Dun – wyjaśnił Elbereth – i zatrzymał za moim pozwoleniem.

Galladel łypnął gniewnie na syna, ale Elbereth zwrócił się do Cadderly’ego.

Nie miałeś dość czasu, by przeczytać całą księgę – zauważył książę elfów. – Jak mogłeś ją przetłumaczyć?

Nie zrobiłem tego – odrzekł z pewnym wahaniem Cadderly. – To znaczy... – Przerwał, by znaleźć właściwe słowa na wyjaśnienie tego, czego doświadczył, a także by uspokoić się nieco pod miażdżącym spojrzeniem Galladela. – Rozszyfrowałem znaczenie, konotacje prastarych runów – kontynuował. – Symbole nie są już dla mnie zagadkami. Wspólnie możemy przeczytać dzieło i sprawdzić, jakie kryje w sobie sekrety.

Kilku elfów, w tym Elbereth i Shayleigh, wydawało się zaintrygowanych. Książę wstał i podszedł do Cadderly’ego. Jego srebrne oczy skrzyły się iskierkami nowej nadziei.

Cóż cennego spodziewasz się znaleźć na tych stronicach? – spytał ostro Galladel, a jego gniewny ton sprawił, iż Elbereth zatrzymał się w pół kroku. Na twarzy Cadderly’ego pojawił się wyraz zakłopotania, młody uczeń bowiem z całą pewnością nie spodziewał się takiej reakcji.

Przynosisz nam złudną nadzieję – ciągnął król elfów, nadal zagniewany.

Jest jeszcze coś – zaoponował Cadderly. – W księdze tej wyczytałem o sposobie, w jaki król Dellanil Quil’quien obudził drzewa w Shilmiście, i jak te drzewa zniszczyły atakujące puszczę oddziały goblinów! – Ponieważ porównanie z ich obecną krytyczną sytuacją było oczywiste, oczekiwał, iż ta informacja natchnie wszystkich radością i ożywieniem. Galladel wydawał się jednak jeszcze mniej poruszony niż dotychczas.

Nie powiedziałeś nam nic, czego byśmy nie wiedzieli! – uciął król elfów. – Uważasz, że nikt spośród nas nie czytał księgi Dellanila?

Sądziłem, że runy są stare i nikt już nie potrafi ich odczytać – wykrztusił Cadderly. Danica położyła dłoń na jego ramieniu, a on z radością przyjął tę gorąco oczekiwaną oznakę wsparcia.

Teraz tak – odrzekł Galladel – ale ja również czytałem tę księgę, wiele stuleci temu, kiedy te runy nie były jeszcze elfom obce. Nadal mógłbym je odczytać, gdybym naprawdę tego chciał, no i dysponował odpowiednią ilością czasu.

Chyba nie myślałeś o obudzeniu drzew? – spytał Elbereth z niedowierzaniem, zwracając się do ojca.

Galladel prześwidrował wzrokiem swego niepokornego, impertynenckiego syna.

Mówisz o tym tak, jakby to było proste magiczne zaklęcie.

To nie jest zaklęcie – wtrącił Cadderly – lecz przywołanie mające obudzić moce puszczy.

Moce, których już nie ma – dodał Galladel.

Skąd możesz... – zaczął Elbereth, ale Galladel nie pozwolił mu dokończyć.

To nie jest pierwsza wojna, która dociera do Shilmisty od czasu, gdy zacząłem sprawować rządy – wyjaśnił. Nagle wydał się stary i bezbronny, jego oblicze było blade i wymizerowane. – I podobnie jak ty czytałem o bitwie Dellanila – zwrócił się z gorzkim uśmiechem do Cadderly’ego. – Tak jak ciebie wydarzenie to natchnęło mnie nadzieją i wiarą w magię Shilmisty. Ale drzewa nie przybyły na moje wezwanie – ciągnął król elfów, a dwa stare elfy siedzące u jego boku pokiwały potakująco głowami. – Ani jedno. Wiele elfów poległo, odpierając najeźdźców, obawiam się, że więcej, niż powinno, podczas gdy ich król był zbyt zajęty, by wziąć udział w walce.

Cadderly miał wrażenie, że ramiona starego elfa obwisły jeszcze bardziej, kiedy powracał pamięcią do tamtych tragicznych chwil.

To przywołanie z innej epoki – rzekł Galladel, a w jego głosie znów zabrzmiała stanowczość – z epoki kiedy drzewa były wrażliwymi, czującymi strażnikami Shilmisty.

Ale już nie są? – ośmieliła się wtrącić Shayleigh. – Hammadeen mówiła mi, że słyszy ich ostrzegawczą pieśń.

Hammadeen jest driadą – wyjaśnił Galladel – dużo bardziej zharmonizowaną z przyrodą niż jakikolwiek elf. Usłyszałaby ostrzegawczą pieśń każdej rośliny w dowolnie wybranym zakątku świata. Nie pozwólcie, by jej tajemnicze słowa natchnęły was fałszywą nadzieją.

Mamy kilka możliwości do wyboru – upomniał swego ojca Elbereth.

Przywołanie nie zadziała – rzekł z naciskiem Galladel, a ton jego głosu wyraźnie wskazywał, iż uważa rozmowę za zakończoną.

Dziękujemy ci z całego serca, uczniu Cadderly – powiedział odrobinę protekcjonalnie. – Twe wysiłki nie uszły naszej uwadze.

Chodź – wyszeptała Danica wprost do ucha Cadderły’ego i wyprowadziła go za rękę z polany.

Nie! – krzyknął Cadderly, wyrywając się z jej uścisku. – Co zrobisz? – zwrócił się ostro do Galladela. Podszedł do króla elfów siedzącego dokładnie naprzeciw niego, po drugiej stronie polany, minąwszy po drodze osłupiałego Elberetha. – Słyszałem wiele opinii, że siły atakujące Shilmistę są zbyt potężne, by elfy mogły im stawić czoła – ciągnął. – Słyszałem, że pomoc nie przybędzie na czas ani że nie będzie dostatecznie duża, aby uchronić las przed zagładą. Jeżeli to prawda, co zamierzasz uczynić?

Zebraliśmy się tu po to, by przedyskutować tę kwestię – odrzekł z powagą król elfów.

O czym macie zadecydować wy, którzy się tu zebraliście? – odparował Cadderly, ani trochę nie tracąc rezonu. – Zamierzacie uciec, pozostawić puszczę najeźdźcom?

Galladel wstał i odpowiedział na nieugięte, przenikliwe spojrzenie w równie zdecydowany sposób. Cadderly usłyszał, że Danica podchodzi do niego, aby go uspokoić i wyprowadzić z polany, ale – ku jego zaskoczeniu – Elbereth ją powstrzymał.

Większość odejdzie – przyznał Galladel. – Niektórzy – rzekł z naciskiem i jednocześnie przeniósł wzrok na Elberetha – zechcą zostać i walczyć, zdecydowani nękać wroga do ostatniego tchnienia, kiedy połączą się z tymi, którzy odeszli.

wy udacie się do... Biblioteki Naukowej? – spytał Cadderly. – A stamtąd dalej, może do Evermeet?

Galladel pokiwał głową.

Młody kapłanie, nasz czas w Shilmiście dobiegł końca – przyznał, a Cadderly stwierdził, że te słowa mocno go zabolały.

Nie był nieczuły i nie wątpił w prawdziwość słów króla, ale istniały inne skutki ich postępowania, których najwyraźniej elfy nie brały pod uwagę, a które mogły mieć kluczowe znaczenie dla losu całego regionu.

Jako emisariusz Biblioteki Naukowej mogę cię zapewnić, że ty i twój lud zostaniecie godnie przyjęci i będziecie mogli tam zostać tak długo, jak zechcecie – odrzekł. – Ale jako ten, który widział, co stało się w bibliotece, muszę błagać cię, byś zrewidował swoje zamiary. Jeżeli puszcza upadnie, obawiam się, że ten sam los czekać będzie obszar jeziora na wschodzie oraz zamieszkałą połać gór. Nie możemy pozwolić, by wróg odniósł tak łatwe zwycięstwo.

Galladel sprawiał wrażenie bliskiego wybuchu.

Poświęciłbyś nas? – warknął, przysuwając się do Cadderly’ego. – Poświęciłbyś życie mego ludu, aby garstka innych zdołała przeżyć? Powiadam, nie jesteśmy ci nic winni! Czy sądzisz, że z lekkim sercem decydujemy się opuścić naszą ojczyznę? Żyłem w Shilmiście, zanim jeszcze twoja wspaniała biblioteka została zbudowana!

Cadderly chciał zaoponować, iż słowa Galladela dowodzą, że puszcza jest czymś, o co warto walczyć i że każda szansa, najmniejsza nawet próba obudzenia drzew powinna zostać wykorzystana, zanim elfy odejdą ze swej ojczyzny. Młody uczeń nie mógł jednak tego zrobić. Nie potrafił rzucić tego prosto w twarz rozwścieczonemu Galladelowi, nie miał niczego, co ukoiłoby gniew króla elfów.

Kiedy Danica ponownie podeszła i pociągnęła go w stronę drzew, nie próbował się opierać.

Myślałem, że mogę im pomóc – rzekł do niej i nie odwrócił się, by spojrzeć na Galladela.

Wszyscy chcielibyśmy pomóc – odparła miękko Danica. – To nasze największe zmartwienie.

W milczeniu oddalali się wolno od polany. Oboje słyszeli wyraźnie podniesione głosy dobiegające z wnętrza kręgu sosen. Kiedy wrócili do obozu, gdzie czekali na nich Kierkan Rufo i krasnoludy, barki Cadderly’ego obwisły tak bardzo, jakby spoczął na nich ciężar całego świata.

Ku ich zdumieniu godzinę później w obozie pojawili się Elbereth, Shayleigh i Tintagel.

Jesteś pewien, że rozszyfrowałeś te runy? – spytał z powagą Elbereth. Jego oblicze było posępne, a srebrne oczy nieustannie świdrowały Cadderly’ego.

Jestem pewien – odrzekł Cadderly, podrywając się z ziemi. Domyślił się, co zamierza zuchwały książę elfów.

Na twarzach Shayleigh i Tintagela pojawiła się cała gama rozmaitych emocji, wśród których przeważało ogólne rozczarowanie naradą.

Jak brzmi decyzja rady? – spytała Danica, zwracając się do Elberetha. Podniosła się, stanęła obok Cadderly’ego i wbiła wzrok w księcia elfów.

Elbereth nie zmienił swej dumnej postawy.

Zgodnie z postanowieniem ojca mój lud opuści Shilmistę – przyznał. – Oddamy swoją ziemię w zamian za życie i już nigdy tu nie powrócimy.

To była bardzo trudna decyzja dla Galladela – rzekł Tintagel. – W ostatnich dniach twój ojciec był świadkiem śmierci wielu elfów.

To stwierdzenie zraniło Elberetha do żywego, zapewne zresztą zgodnie z zamierzeniem Tintagela, który nie popierał jego zamiarów.

Jeśli wróg dostanie Shilmistę w swoje ręce, ich śmierć pójdzie na marne – oznajmił książę elfów. – Wciąż jeszcze mamy możliwość wyboru i nie odejdę stąd, póki nie uczynię wszystkiego, co w mojej mocy.

Zamierzasz obudzić drzewa – skonstatował Cadderly.

Ojoj! – zapiszczał uszczęśliwiony Pikel, który z całego serca pragnął ujrzeć na własne oczy tak znamienity przykład magii druidów.

Elfy spojrzały z niepokojem na podskakującego radośnie krasnoluda.

Oo! – zaświergotał Pikel i spuścił wzrok.

Z twoją pomocą – zwrócił się Elbereth do Cadderly’ego – zdołamy odzyskać magię minionych dni. Skłonimy puszczę, by zwróciła się przeciw naszym wrogom, i wypędzimy ich na powrót do górskich jaskiń i nor!

Cadderly ożywił się na tę myśl, ale zauważył, że jedynie on, Elbereth i być może Pikel nie stracili jeszcze resztek nadziei.

Twój ojciec w to nie wierzy – upomniała księcia elfów Danica.

Nie zaaprobuje naszych poczynań – dodała Shayleigh.

Jak moglibyśmy stąd odejść, nie wykorzystawszy uprzednio wszystkich możliwości działania? – spytał Elbereth. – Jeśli się nam nie powiedzie, postąpimy wedle planu Galladela. W gruncie rzeczy, cóż mamy do stracenia? Jeśli się nam uda, jeżeli las ożyje, jeżeli wielkie drzewa przyłączą się do walki i staną po naszej stronie...

Na twarzach Tintagela i Shayleigh pojawiły się nieco wymuszone uśmiechy nadziei. Danica spojrzała na Cadderly’ego – wątpiła, ale była gotowa wesprzeć go, gdyby tego potrzebował.

Jestem gotów pokazać ci słowa – rzekł młody kapłan z determinacją w głosie. – Wspólnie odnajdziemy pieśń Dellanila Quil’quiena i skłonimy drzewa, by się do nas przyłączyły!

Trójka elfów odeszła, a Cadderly z poważną miną sięgnął po prastarą księgę i otworzył ją, by odnaleźć właściwy fragment.

Danica chciała powiedzieć mu, że wszystko na próżno, chciała go ostrzec przed poważnymi konsekwencjami, jakie jego niepowodzenie mogło wywrzeć na i tak już srodze naruszone morale elfów, ale gdy spojrzała na ukochanego, który siedział przy niej z ponurą miną i z determinacją przeglądał księgę, słowa uwięzły jej w gardle.

Żadne z nich nie zauważyło, że Kierkan Rufo oddalił się bezszelestnie.


* * *


Elfy odejdą? – telepatyczny głos impa zdradzał wyraźne podniecenie. – Jakie pozostawią po sobie środki obrony? I co z młodym Cadderlym? Powiedz mi o Cadderlym!

Zostaw mnie w spokoju! – odkrzyknął Rufo. – Dość już ode mnie wyciągnąłeś. Idź i wypytaj kogoś innego! – Kościsty mężczyzna wyczuł odległy śmiech impa. – Elfy odejdą – przyznał w nadziei, że zdoła zatuszować ważniejsze informacje czymś, co i tak wrogowie odkryją już niebawem.

Czy to wszystko? – rozległo się spodziewane pytanie.

To wszystko – odrzekł Rufo. – Kilku z nich prawdopodobnie zostanie, by opóźnić wasz przemarsz, ale reszta odejdzie, aby już nigdy tu nie powrócić.

A co z Cadderlym?

Pójdzie wraz z nimi, powróci do swego domu, do biblioteki – skłamał Rufo, wiedząc, że ujawnienie czegoś więcej niechybnie zaprowadziłoby go w sam środek kolejnego spisku.

Ponownie usłyszał echo odległego śmiechu.

Nie powiedziałeś mi wszystkiego – rozległo się w jego myślach. – Ale ujawniłeś mi więcej, niż zamierzałeś w banalnie prosty sposób, usiłując ukryć to, czego nie jesteś w stanie ukryć. Będę przy tobie, Kierkanie Rufo, będę ci towarzyszyć na każdym kroku. I wiedz, że twoja niechęć do współpracy wstanie ujawniona z chwilą zakończenia naszego podboju, kiedy ponownie staniesz przed obliczem mej pani. Zapewniam cię, że nie jest ona litościwą zwyciężczynią. Pomyśl o drodze, jaką ma przed sobą Kierkan Rufo.

Rufo poczuł, że kontakt się urwał, a potem został sam i potykając się, ruszył spiesznie przez las, jakby ścigały go krwiożercze upiory.


* * *


Danica była zadowolona ze zmiany, która zaszła w Cadderlym, niezależnie od rezultatu ich rozpaczliwej próby. Wiedziała, że jest wrażliwym mężczyzną, przygnębionym przemocą, której musiał użyć i z którą miał się zetknąć, a także obrazem zniszczeń tak wielu wspaniałych rzeczy, zarówno w cudownej Shilmiście, jak i wcześniej w Bibliotece Naukowej. Nie wątpiła w pragnienie Cadderly’ego, aby wykorzystać wszystkie możliwości walki. Stali na tej samej polanie, gdzie wcześniej elfy odbywały naradę, ponieważ chcieli, aby ich próba – w razie gdyby okazała się zawodna, jak przewidywał Galladel – odbyła się w jakimś ustronnym miejscu. Obserwując Cadderly’ego i Elberetha podczas przygotowań do ceremonii, kiedy młody uczeń pouczał elfa w związku z pewnymi szczególnymi gestami i akcentami, Danica niemal była skłonna uwierzyć, że drzewa Shilmisty przebudzą się i puszcza zostanie uratowana.

Tintagel, Shayleigh i Pikel stojący obok Daniki zdawali się zdradzać podobne, choć nie wypowiedziane, nadzieje. Ivan poprzestał na burkliwym utyskiwaniu, uważając, że powinni ruszyć na wypad, żeby „rozwalić parę łorków, zamiast tracić czas na przyzywanie drzew, co nie majom łuszu!”

Kilku innych elfów pojawiło się, kiedy Elbereth zaintonował pieśń stanowczą, melodyjną inkantacją, która wydawała się nader adekwatna pod mistycznym baldachimem wieczornego nieba.

Pikel o mało nie zemdlał i zaczął tańczyć – skądinąd całkiem zgrabnie jak na krasnoluda – ale w lesie elfów jego popis mógł wydać się nieco niezdarny. Mimo to Tintagel i Shayleigh nie mogli powstrzymać uśmiechu na widok niedoszłego druida, którego pofarbowana na zielono i zapleciona w warkocze broda odbijała się od barczystych ramion przy każdym zamaszystym obrocie.

I wówczas pomiędzy Shayleigh i Danicą pojawił się Galladel, a jego posępny grymas stanowił dla magicznej aury równie poważne zagrożenie, jak atak goblinów.

Nie przeszkadzaj im, błagam – wyszeptała Danicą do króla elfów, a on ku jej zaskoczeniu tylko pokiwał głową i nie odezwał się ani słowem. Przeniósł wzrok na Pikela i zmarszczył brwi, po czym ponownie spojrzał na swego syna, pogrążonego bez reszty w prastarej pieśni.

Danicą zauważyła, że w oczach króla elfów zakręciły się łzy, i zrozumiała, że Galladel patrzy na wspomnienie samego siebie sprzed stuleci, że powraca myślami do dnia, kiedy nie udało mu się obudzić drzew, a jego klęskę przypłaciło życiem wiele elfów.

Pieśń Elberetha dotarła w głąb Shilmisty. Danica nie rozumiała słów, ale zdawały się pasować do puszczy, miała wrażenie, jakby pochodziły nie z tego świata i były czystsze nawet od samego Daoine Teague Feer.

Elfy, których teraz zgromadziło się na polanie dość sporo, nawet nie szeptały między sobą – nie robiły nic, a jedynie wsłuchiwały się czarodziejskie przywołanie księcia.

Gdzieś w oddali zawył wilk, inny podchwycił zew i zaraz potem odpowiedział mu następny.

Nagle, zgoła nieoczekiwanie, Elbereth skończył. Stał pośrodku polanki, Cadderly był tuż przy nim i zarówno oni, jak wszyscy inni, którzy stali wokoło, z zapartym tchem wyczekiwali na odpowiedź Shilmisty.

Ale odpowiedź nie nadeszła, z wyjątkiem skowytu wilków i przeciągłego zawodzenia wieczornego wiatru.

Drzewa nie majom łuszu – burknął po dłuższej chwili Ivan.

Powiedziałem wam, że to nie zadziała – rzucił ostro Galladel. Napięcie wyczekiwania prysło rozładowane komentarzem wyłupiastookiego krasnoluda. – Skończyliście już swoje wygłupy? Czy możemy zająć się zadaniem ratowania naszego ludu?

Elbereth posłał Cadderly’emu spojrzenie pełne żalu.

Próbowaliśmy – rzekł książę elfów. – Przynajmniej próbowaliśmy.

Odwrócił się i odszedł wolnym krokiem, by dołączyć do swego ojca.

Kompletnie skonsternowany Cadderly stał pośrodku polany, przesuwając promieniem światła ze swej tulejki po słowach zapisanych na karcie prastarej księgi.

Warto było spróbować – powiedziała Danica, kiedy wraz z krasnoludem podeszła do niego.

Rzeczywiście warto – rozległ się piskliwy, pełen rozbawienia głosik, który natychmiast rozpoznali. Odwrócili się jednocześnie i ujrzeli driadę Hammadeen stojącą obok sosny naprzeciwko ścieżki, którą przed chwilą odeszli Galladel i pozostali.

Co wiesz? – rzucił ostro Cadderly, podchodząc do driady. – Musisz nam powiedzieć! Drzewa nie odpowiedziały na wezwanie, a ty musisz znać powód.

Och, one usłyszały wasz zew! – odparła Hammadeen i radośnie klasnęła w dłonie. Stanęła przy sośnie i zniknęła, pojawiając się w chwilę później za innym drzewem, w odległości wielu stóp od rozgniewanego młodego człowieka.

Usłyszały!

A czy rozpoczęły marsz przeciwko naszym wrogom? – wyszeptał Cadderly, nadal nie ośmielając się uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał.

Ich nadzieje rozwiały się, kiedy Hammadeen wybuchnęła drwiącym śmiechem.

Oczywiście, że nie! – zaświergotała. – Te drzewa są młode. Nie mają mocy starych. Jesteście w złym miejscu, nie rozumiecie?

Zakłopotanie malujące się na twarzy Cadderly’ego udzieliło się również Danice, a także – o dziwo – Pikelowi. Ivan tylko burknął coś pod nosem, fuknął, okręcił się na pięcie i odszedł.

Ale drzewa w tym rejonie lasu usłyszały pieśń elfów – dodała Hammadeen, aby choć trochę poprawić im nastrój – i są z niej bardzo zadowolone.

Dużo im to da – burknął na odchodne Ivan.

Danica doskonale wyraziła myśli pozostałej trójki, szepcząc:

Jak zadowolone będą drzewa, gdy usłyszą łoskot toporów orków?

Hammadeen przestała się śmiać i wtopiła się w pień sosny.

Czwórka przyjaciół – dołączył bowiem do nich również Kierkan Rufo – wyruszyła później tego wieczoru szlakiem na południe. Towarzyszyło im wiele elfów, choć leśny lud nie przepadał za wędrowaniem zwykłymi ścieżkami, w przeciwieństwie do Cadderly’ego i jego przyjaciół.

Elfy – czujne, choć znużone – wędrowały wzdłuż cieni płożących się na poboczach drogi, a te, które nie jechały konno, często trzymały się linii drzew, przemykając bezszelestnie po znajdujących się wysoko nad ziemią splecionych konarach.

Shayleigh odnalazła wędrowców i zeskoczyła z konia, by do nich dołączyć, jednak jej obecność bynajmniej nie dodała im otuchy, zwłaszcza kiedy stało się oczywiste, że wojowniczka nie jest w stanie spojrzeć Cadderly’emu w oczy.

W puszczy za nami znowu rozgorzała bitwa – powiedziała – i będzie tak już przez całą drogę, dopóki nie opuścimy Shilmisty.

Głupie łorki – burknął Ivan i była to jedyna odpowiedź, jaką od nich usłyszała.

Wygląda na to, że tym razem król Galladel miał rację – ciągnęła Shayleigh.

Nie mieliśmy nic do stracenia – odrzekł Cadderly, nieco ostrzej niż zamierzał.

Mieliśmy – stwierdziła Shayleigh. – Plotki o naszej klęsce rozchodzą się lotem błyskawicy. Wszystkie elfy wiedzą już, że Shilmista nie stanie do walki po ich stronie. Nasze serca przepełnia żal. Niewielu pozostanie z Elberethem, który jest zdecydowany walczyć do końca.

Oboje, Cadderly i Danica, zaczęli coś mówić, ale Ivan błyskawicznie rozproszył ich zawzięty entuzjazm.

Nie, ni ma mowy! – zaprotestował gwałtownie krasnolud. – Nie zostaniecie wy, my z bratem tyż odejdziem.

Oo – rzekł ze smutkiem Pikel.

To nie je nasz dom – ryknął Ivan. – Nie możem nic zrobić, coby powstrzymać te potwory! Tych łokropnych istot je za dużo!

Właśnie wtedy Shayleigh ich opuściła, a Danica i Cadderly nie znaleźli w sobie nawet tyle sił, aby się z nią pożegnać.


18

Puszcza, o którą warto walczyć


Danica zauważyła, że w jej towarzyszu podczas długiego i posępnego marszu zaszła poważna zmiana. Zaczęła się w chwili, gdy Cadderly rozejrzał się wokoło, wpatrując w cienie Shilmisty, a jego szare oczy zwilgotniały. Łzy jednak nie popłynęły i zastąpił je gniew tak potężny, że młody uczeń z trudem oddychał regularnie, a jego dłonie mimowolnie zaciskały się w pięści.

Odszedł od pozostałych i zdjął plecak, a kiedy Danica, Rufo i krasnoludy podeszli do niego, nie odezwał się do nich ani słowem.

Coś do czytania na drogie? – spytał Ivan, widząc, że Cadderly wyjmuje prastarą księgę Dellanila Quil’quiena.

Powinno było się udać – odrzekł z naciskiem młody kapłan. – Słowa zostały wypowiedziane właściwie. Każda sylaba brzmiała tak, jak wypowiedział ją przed wiekami król Dellanil.

Oczywiście – powiedziała Danica. – Nikt w całej Shilmiście nie wątpi w szczerość twoich intencji ani w to, że całym sercem jesteś po stronie puszczy.

Pochlebstwo? – warknął, a w jego głosie brzmiał gniew, jakiego Danica nigdy dotąd nie doświadczyła.

Zakłopotana, cofnęła się o krok.

Oo – jęknął Pikel.

Ni masz prawa mówić w tyn sposób do damy – warknął Ivan, klepiąc głośno ostrzem topora o otwartą dłoń.

Cadderly pokiwał potakująco głową, ale nie pozwolił, by zamieszanie przemogło jego narastającą determinację.

Przywołanie musi poskutkować – oznajmił. – Nie mamy niczego innego. To ostatnia nadzieja Shilmisty.

No to ni mamy nic – burknął tym samym tonem Ivan. – Sam żeś słyszał, co ci powiedziała ta wróżka. Jezdeś w złem miejscu, chłopcze. Shilmista nie przyjdzi na twoje wezwanie.

Cadderly rozejrzał się wokoło, lustrując drzewa, które go oszukały, w poszukiwaniu ucieczki przed ewidentną ostatecznością słów driady. I nagle coś mu przyszło do głowy – coś tak prostego, że nikt z nich dotąd o tym nie pomyślał.

Hammadeen wcale tego nie powiedziała – rzekł do Ivana. Odwrócił się, by poinformować pozostałych o swoim odkryciu.

Danica przekrzywiła głowę z zaciekawieniem.

Słowa driady były raczej oczywiste – zaoponowała.

Hammadeen stwierdziła, że jesteśmy w złym miejscu – odparł Cadderly.

Zrozumieliśmy, że pod mianem złego miejsca ukrywa się cała Shilmista. Hammadeen powiedziała, że drzewa z tego rejonu usłyszały zew. Jak szeroki był rejon, o którym wspomniała?

Co ty tam gadasz? – rzucił ostro Ivan. – A jaki może być to inny miejsce?

Zastanów się, gdzie byliśmy, kiedy Elbereth odczytywał inkantację – powiedział Cadderly.

Na polanie – odparł natychmiast Ivan.

Ale te drzewa w zagajniku! – rzekł Cadderly. – Pomyśl o drzewach.

Ja tam ni odróżniam jednego drzewo od drugiego – zaprotestował Ivan. – Spytaj mego brata, jeźli chcesz wiedzieć...

Nie chodzi mi o gatunki drzew – wyjaśnił Cadderly – lecz o ich wiek.

Obóz był otoczony przez młode drzewa – uświadomiła sobie Danica. – Nawet sosny wokół polany nie były takie wysokie.

Tak, zbyt młode – wyjaśnił Cadderly. – Te drzewa nie żyły, kiedy Dellanil zaintonował prastare słowa, nie żyły nawet, gdy Galladel usiłował obudzić las. Nie istniały, kiedy powietrze w Shilmiście przesycone było atmosferą magii...

Co to za różnica? – spytała Danica. – Czary...

To nie jest magiczne zaklęcie – przerwał jej Cadderly. – To zew do niegdyś żyjących i czujących strażników lasu. Nowe drzewa mogą nadal mówić tak, że słyszą je driady, ale utraciły już zdolność chodzenia u boku elfów. Jednak te najstarsze, które pamiętają czasy Dellanila, może wciąż jeszcze to potrafią.

Jeżeli jakieś zostały – mruknęła Danica.

To wątpliwe – wtrącił Kierkan Rufo, przerażony, że ogarnięty nowym zapałem Cadderly mógłby zmusić ich, by pozostali w puszczy dłużej, niż on sam miał ochotę.

Och, zostały, zostały – dobiegło nagle z boku.

Elf, którego żadne z nich nie znało, wychynął z zarośli o kilka stóp od nich i uśmiechnął się, widząc gniew na obliczu Ivana i zakłopotanie malujące się na twarzach pozostałych.

Przepraszam, że podsłuchałem waszą rozmowę – rzekł – ale była zbyt interesująca, abym mógł się wtrącić, a teraz chciałbym wam tylko powiedzieć, że w Shilmiście nadal jest pewien zakątek, gdzie rosną drzewa pamiętające czasy króla Dellanila. Jest to zagajnik ogromnych dębów znajdujący się na zachód stąd. Miejsce to nosi nazwę Syldritch Trea, Najbardziej Stare Drzewa.

Czy król Galladel udał się do Syldritch Trea, kiedy jego przywołanie zawiodło? – spytał Cadderly, niejako dla pewności, w głębi duszy znał już bowiem odpowiedź.

Elf zamyślił się przez chwilę, po czym odparł.

Nie. Chyba nie. Ale króla Dellanila również nie było w Syldritch Trea, kiedy przywoływał drzewa – odparł.

Błagam, sprowadź tu Elberetha, tylko szybko – ponaglił go Cadderly, ignorując ostatnie słowa. – Być może los Shilmisty nie jest jeszcze przesądzony. – Elf skłonił się lekko i zniknął, rozpływając się w mgnieniu oka wśród zarośli.

Chyba nie myślisz... – zaczął powoli Ivan.

Dokładnie tak – odrzekł stanowczym tonem Cadderly.

Ale on właśnie powiedział, że Dellanil... – zaczęła protestować Danica.

Nie wyciągajcie żadnych wniosków dotyczących starego lasu – wtrącił Cadderly. – Może w tamtych czasach, gdy Dellanil wypowiadał słowa inkantacji, drzewa zaczęły przywoływać siebie nawzajem. Może powiadamiały się nawzajem o tym, co dzieje się w Shilmiście.

Wyraz twarzy Ivana zdradzał jego powątpiewanie. Nawet Pikel, tak pełen nadziei, kiedy po raz pierwszy próbowali obudzić drzewa, sposępniał.

Uda się – powiedział Cadderly z takim zdecydowaniem, że nawet Ivan nie próbował zaprzeczyć.

Danica, aby dodać mu otuchy, objęła go ramieniem i mrugnęła doń z aprobatą.

Wkrótce zjawił się Elbereth w towarzystwie Shayleigh i Galladela. Cała trójka słyszała już o najnowszym odkryciu Cadderly’ego i zwłaszcza Galladel nie wydawał się zachwycony jego ostatnią hipotezą.

Syldritch Trea – rzekł Cadderly, kiedy tylko przybyli, nie dając pesymistycznie nastawionemu królowi okazji, aby wybił go z nastroju. – Przywołanie zadziała w Syldritch Trea.

Nie możesz tego wiedzieć – odrzekł Elbereth, choć sprawiał wrażenie zaintrygowanego.

I nie możemy sobie pozwolić na stratę cennego czasu – dorzucił ostro król Galladel. – Widziałeś rozpacz, którą spowodowały fałszywe nadzieje, jakimi nas nakarmiłeś, kapłanie. Dla ciebie i dla nas byłoby najlepiej, gdybyś jednak powrócił do domu.

Dom – odparł z zadumą Cadderly, zwracając się do Elberetha. – To jest to. Wielkie słowo. Miejsce, którego powinno się bronić. A przynajmniej tak mi kiedyś powiedziano. Mnie, który nigdy nie miał domu.

Danica skrzywiła się i szarpnęła go za ramię tak gwałtownie, że Elbereth musiał stanąć pomiędzy nimi, by ich rozdzielić.

Co ty o tym wiesz? – burknął książę elfów. – Czy wydaje ci się, że opuszczamy Shilmistę z lekkim sercem?

Nie wierzę, że większość z was w ogóle chce stąd wyjeżdżać – zauważył Cadderly, nie uginając się ani o cal pod lodowatym spojrzeniem Elberetha. – I może nie musicie. Może...

Strzeż się jego rozdwojonego języka! – zawołał Galladel. – Nareszcie cię przejrzałem, młody kapłanie! – ryknął, wymachując oskarżycielsko palcem wymierzonym w Cadderly’ego. – Zjawiłeś się, by nakłonić nas do kontynuowania tej beznadziejnej walki, aby nas poświęcić, bo w ten sposób mogłaby zostać uratowana twoja bezcenna Biblioteka Naukowa.

Biblioteka nie jest moim domem – mruknął Cadderly, ale jego słowa zginęły w lawinie protestów Ivana i Daniki, głośnego „ej!” Pikela i kilku ostrych słów Elberetha.

Kiedy znów nastała cisza, Cadderly zdążył już zapomnieć o oskarżeniach Galladela. Patrzył tylko na Elberetha, kończąc swoją wypowiedź zdecydowanymi słowami.

Przywołanie musi zadziałać. Wierzę w to z całego serca. To nie żaden fortel ani oszustwo mające na celu skłonienie elfów, by walczyły do końca. To nadzieja, że na wasz dom nie padnie cień monstrualnego wroga i że w tym tak drogim memu sercu lesie do końca moich dni elfy będą mogły radować się swym tańcem.

Syldritch Trea leży na północnym zachodzie – odrzekł Elbereth. – Aby tam dotrzeć, będę musiał ponownie przedrzeć się przez szeregi wroga i tym razem głębiej niż poprzednio. Jeśli przywołanie nie zadziała...

Nie pójdziesz sam – zapewnił go Cadderly i rzucił spojrzenie Galladelowi.

W ogóle nie pójdzie! – warknął król elfów.

Co ty na to, Elberecie? – zapytał młody kapłan, przenosząc wzrok z krzywiącego się króla na księcia. – Gdy wędrowaliśmy przez Góry Śnieżne, powiedziałeś mi, że walczyłbyś o Shilmistę, że bez litości zabiłbyś każdego najeźdźcę, który odważyłby się zaatakować twój dom. Twoje przypuszczenia były słuszne. Nie mam domu, ale pójdę, aby wraz z tobą walczyć i umrzeć, jeśli będzie trzeba, ale musimy wykorzystać ostatnią szansę Shilmisty.

Idę z wami – wtrąciła pospiesznie Danica.

Wygląda na to, co szykui się nam, braciaszku, kolejny szpacerek – mruknął Ivan. Pikel energicznie przytaknął skinieniem głowy.

Elbereth powiódł wzrokiem po ich twarzach, a uśmiech na jego ustach rozszerzał się z każdą sekundą.

Dajesz mi nową nadzieję, przyjacielu – zwrócił się do Cadderly’ego. – Odczytam te słowa w Syldritch Trea, a potem niech las sam zdecyduje o swoim losie.

I waszym – warknął gniewnie Galladel. – Co zrobicie, jeśli drzewa się nie obudzą? Znajdziecie się na otwartej przestrzeni, otoczeni przez bezlitosnych wrogów. Miałem nadzieję, że nie dożyję śmierci mego syna, ale nigdy nie przypuszczałem, że ta śmierć będzie wynikiem jego własnej głupoty.

Shayleigh, która tak długo dusiła w sobie narastające gorzkie myśli, w końcu przerwała milczenie.

Nie głupoty – zawołała – odwagi! Wielu pójdzie z tobą, książę Elberecie, i powierzy swe życie twojej nadziei oraz puszczy.

To niezbyt rozsądne – odrzekł Elbereth, jednak z czysto praktycznych powodów, a nie dlatego, iż wątpił w powodzenie prastarego rytuału przywołania. – Mała grupka ma szansę przemknąć się bez walki.

Zaczekamy więc na wasz powrót – obiecała Shayleigh. – Mając za sojuszników drzewa z Syldritch Trea, wypędzimy wroga z naszej ojczyzny!

Nadal jestem królem Shilmisty – przypomniał im Galladel stojący w pewnej odległości od spiskowców.

Chcesz pójść z nami i odczytać treść inkantacji? – spytał Cadderly, choć doskonale wiedział, że Galladel bynajmniej się do tego nie pali. Stojąca obok niego Danica, widząc ten jawny przykład zuchwałości i bezczelności, mimowolnie wstrzymała oddech.

Mógłbym cię zabić za te słowa – wycedził Galladel złowrogo.

Nie sądzę – mruknął Ivan, a topór oparty o jego ramię drgnął lekko, lecz nader znacząco.

A co do ciebie, krasnoludzie – syknął król elfów. – Kiedy to się skończy...

Oj, zamknij się i stań w kolejkie za twojem synem – uciął Ivan. Galladel zmierzył ich wszystkich morderczym spojrzeniem, odwrócił się i pospiesznie odszedł.

Jak śmiesz odzywać się w ten sposób do króla Shilmisty? – rzuciła gniewnie Danica, zwracając się do Cadderly’ego. Była zupełnie zbita z tropu i zagniewana, ale nie tak bardzo, jak mogłyby to sugerować jej słowa.

Cadderly odwrócił od niej wzrok i spojrzał na Elberetha – w tym przypadku interesowała go bardziej jego opinia. Książę elfów nie odezwał się ani słowem, lecz skinął głową na znak aprobaty.

Udało ci się wzbudzić nadzieję nawet w moim ojcu – powiedział bez ogródek. – Nie wątpię, że król Galladel będzie wśród oczekujących na nasz powrót z Syldritch Trea. Pozostanie, by wspólnie z lasem ruszyć do ostatniej walki i oczyścić naszą ziemię z plugawych najeźdźców.

To rzekłszy książę elfów i Shayleigh odeszli w tę samą stronę, w którą wcześniej udał się Galladel. Mieli sporo planów, które należało opracować.


* * *


Kierkan Rufo nie wiedział, jak ma rozumieć niespodziewane zjawienie się Daniki i co oznacza posępny wyraz jej twarzy. Wyczuwając kolejny telepatyczny kontakt z plugawym impem, wybrał się na samotną przechadzkę z dala od Cadderly’ego i pozostałych.

A więc wrócę do biblioteki w pojedynkę – zwrócił się do niej z pokorą – aby opowiedzieć o twojej i Cadderly’ego dzielności. Będę z całego serca wierzył w sukces waszej wyprawy do tego prastarego dębowego zagajnika Syldritch Trea, o którym bez przerwy rozprawiają elfy.

Lepiej byłoby, abyś rzeczywiście w to uwierzył – odparła Danica – bo idziesz z nami.

Słysząc te słowa, Rufo o mało się nie przewrócił.

Ja? – bąknął. – A na co ja mógłbym się wam przydać? Nie jestem wojownikiem, a w lesie zwyczajnie się gubię. Jestem do niczego...

Nie nalegam, abyś poszedł z nami ze względu na swoje umiejętności – wyjaśniła mniszka. – Obawiam się konsekwencji pozostawienia cię tutaj.

Jak śmiesz tak mówić! – zaperzył się.

Nie waham się tego powiedzieć – odparowała. – Nie ufam ci, Kierkanie Rufo. Wiem to i wiem, że będziesz nam towarzyszył.

Nie ma mowy!

Rufo nawet nie zauważył, by wykonała jakiś ruch, gdy nagle wylądował na wznak na ziemi, spoglądając w górę na gwiazdy, a stawy pod kolanami przeszył mu palący ból.

Danica pochyliła się nad nim i uśmiechnęła złowrogo.

Nie zostawimy cię tu – rzuciła beznamiętnym tonem. – Zrozum to, bo od tego zależy twoje życie.


* * *


Zanim słońce rozpoczęło na wschodzie swą codzienną wędrówkę, Elbereth, Shayleigh i czterdzieści innych elfów zebrało się wokół Cadderly’ego i jego towarzyszy.

Decyzja zapadła – oznajmił książę elfów. – My troje – ty, Danica i ja pójdziemy do Syldritch Trea.

Hm – chrząknął Pikel.

Elbereth spojrzał na Cadderly’ego i Danicę.

Oni ocalili ci... nam... życie – przypomniał księciu elfów Cadderly. – I szczerze mówiąc, czułbym się bezpieczniej mając obok siebie obu braci.

Czemu mielibyście iść z nami? – spytał Ivana Elbereth. – Ta wyprawa może się zakończyć tragicznie, a jeżeli nawet nie, to co wam z tego przyjdzie? Wydaje mi się, że raczej niewiele.

Mój brat lubi drzewa – odparł Ivan bez chwili wahania.

Elbereth bezradnie wzruszył ramionami. Cadderly miał wrażenie, że dostrzega na twarzy księcia elfów cień uśmiechu zadowolenia.

A więc pójdziemy w piątkę...

W szóstkę – poprawiła Danica.

Nawet Cadderly spojrzał na nią z zaciekawieniem.

Kierkan Rufo upiera się, że chce iść z nami – wyjaśniła. – Boi się zostać w puszczy sam na sam z elfami, których nie rozumie.

Powód ten wydawał się zgoła absurdalny. Rufo pozostawał już wcześniej w towarzystwie elfów, a kiedy Cadderly spojrzał na niego, tamten ponuro, ale jednak pokiwał głową.

A więc w szóstkę – rzekł Elbereth.

Żaden z waszych ni ma ikry, co by iść z nami? – spytał Ivan.

Może kiedy to się skończy, będę zmuszona ustawić się w kolejce za Elberethem i królem Galladelem – odparła posępnie Shayleigh, zanim książę zdążył wyjaśnić krasnoludowi tę kwestię. Usiłowała łypnąć groźnie na Ivana, ale ten przez cały czas chichotał rozbawiony, zupełnie ją rozbrajając.

Moi ludzie będą tam – wyjaśnił Elbereth. – Wszyscy. Nawet mój ojciec. Będą niedaleko, ukryci w koronach drzew. Odciągną uwagę wroga, abyśmy mogli dotrzeć do Syldritch Trea, i będą gotowi do rozpoczęcia ostatniej walki, kiedy przywołanie zostanie zakończone. Musicie zrozumieć ryzyko – dodał, choć jego słowa skierowane były głównie do Cadderly’ego. – Jeżeli drzewa nie przybędą na moje wezwanie, wówczas wiele, a może nawet wszystkie elfy z Shilmisty czeka niechybna śmierć. Patrząc na to z tej perspektywy, powiedz mi jeszcze raz, że wierzysz w moc prastarych słów.

Jeżeli drzewa nie odpowiedzą, ja również zginę – odrzekł uczeń, broniąc swoich przekonań. – Podobnie jak Danica, której życie jest mi droższe nad własne.

Danica spojrzała na niego z ukosa. Choć nie odwrócił się do niej, wpatrując w Elberetha, wiedziała, iż zdaje sobie sprawę, że zaakceptowała zmianę, jaka w nim nastąpiła.

Wyruszyli zaraz po porannym posiłku – szóstka przyjaciół oraz grupka elfów mających torować im drogę.

Kierkan Rufo nie był zadowolony, pomimo iż roztropnie zachowywał swoje uwagi na ten temat dla siebie. Bezlitosna Danica nie pozostawiła mu wyboru i musiał wyruszyć wraz z nimi.

A co za tym idzie, w umyśle Rufa towarzyszył im również Druzil.


* * *


Dorigen otrzymała informację o ich wymarszu w niecałą godzinę później. Siedziała w swoim namiocie w obozie Ragnora, usiłując zadecydować, jakie kroki należy podjąć w tej sytuacji.

Już raz usiłowali obudzić drzewa – przypomniał jej Druzil w nadziei, że złagodzi nieco jej jawne zatroskanie. – Dlaczego mielibyśmy wierzyć, że tym razem im się uda?

Byłoby rozsądniej, abyśmy obawiali się wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z młodym uczniem i jego zapobiegliwymi przyjaciółmi – odrzekła Dorigen.

Możemy ich schwytać – rzekł Druzil, gorączkowo zacierając pulchne łapki.

Dorigen pokręciła głową.

Znowu? Co to, to nie. Wyłupiaste ślepka Druzila zwęziły się.

Czyżby wraz ze swym barbarzyńskim kochankiem Dorigen straciła również odwagę?

Spojrzenie, które posłała mu w odpowiedzi, pozbawiło jego absurdalną uwagę zjadliwego smaczku.

Mądrość Dorigen bierze się z jej niepowodzeń – poprawiła. – Nasza ostatnia porażka kosztowała mnie sporo prestiżu w obozie i w oczach Ragnora. Wątpię, by ogrillion przydzielił mi jeszcze jakichś żołnierzy, aby schwytać tę zgraną grupkę, a obawiam się, iż potrzebowałabym do tego sporej liczby nie lada zabijaków.

Przecież to jeszcze chłopiec! – zauważył Druzil – a jego przyjaciele raczej nie zasługują na miano bohaterów.

Ten, jak go nazywasz, chłopiec o mało cię nie zniszczył w telepatycznym pojedynku – przypomniała mu Dorigen – a w skład grupy jego przyjaciół wchodzi książę elfów i kobieta, która potrafi uchylić się przed piorunem! Czy muszę jeszcze przypominać ci o krasnoludach? Orkowie, tuzin ogrów...

Wystarczy, wystarczy – burknął, nie chcąc ponownie słyszeć o niedawnej bitwie. – Miałem tylko nadzieję, że wymyślimy jakiś sposób, aby odzyskać utraconą przewagę. Ich poczynania mogą się okazać niebezpieczne dla nas wszystkich. Myślałem o zmniejszeniu...

Masz rację – przerwała mu Dorigen, podnosząc się zdecydowanie ze swego miejsca. – To zbyt ważna sprawa, aby mieli się nią zajmować służalcy z Zamczyska Trójcy.

Wybierzesz się do Ragnora? – zapytał Druzil. – A co z młodym kapłanem?

Owszem – odparła Dorigen. – A co do Cadderly’ego, spróbujemy wspólnie obmyślić jakiś sposób, aby go pojmać, tak jak to było planowane. Jeśli nic nie wymyślimy, będzie musiał umrzeć wraz z pozostałymi.

Pospiesznie wyszła z namiotu, pozostawiając Druzila siedzącego samotnie na małym stoliku i pogrążonego w prywatnych rozmyślaniach.

Ludzie – wymamrotał imp pod nosem.


19

Poza linie wroga


Kiedy miniesz brzozowy zagajnik, skręć w lewo – rozległy się przekazywane telepatycznie przez Druzila instrukcje. – Żołnierze mają rozkaz, by nie robić ci nic złego. Kierkan Rufo rozejrzał się trwożliwie wokoło w obawie, że zdradzi go zimny pot zraszający czoło. Inni najwyraźniej się nim nie przejmowali. Wszyscy byli zdenerwowani, dręczeni nieprzemijającą świadomością, że zewsząd otaczają ich potworne bestie. Odczuwał to nawet Ivan, pełznący przed siebie na czworakach. Słyszeli dobiegające z tyłu odgłosy walki i wiedzieli, że Shayleigh i Tintagel mają pełne ręce roboty, aby odwrócić uwagę wroga od małej, przemykającej cichaczem grupki. Rufo zastanawiał się nad poleceniem impa. Elbereth niedawno wspomniał o brzozowym zagajniku. Powiedział, że powinni tam dotrzeć za niecałą godzinę. Rufowi pozostało już niewiele czasu.


* * *


Danica pełzła przed siebie, ściskając w dłoniach kryształowe sztylety. Z boku dostrzegła Elberetha, który również się czołgał, lecz zmierzał w kierunku goblina oddalonego o dwadzieścia stóp od dwóch innych, jakimi miała się zająć ona.

Trzeba to było zrobić szybko i bezszelestnie. Czuli woń goblinów w otaczającym ich lesie i – jeśli to możliwe – pragnęli uniknąć walki. Ta trójka nieszczęśników znajdowała się jednak na ich drodze i przyjaciele nie mogli ich ominąć. Wokoło coraz częściej rozbrzmiewały odgłosy potyczek. Już niebawem Shayleigh, Tintagel i inne elfy będą mieli twardy orzech do zgryzienie, gdy wróg skieruje odwody w tę część puszczy. Drużyna Elberetha musi niezwłocznie dotrzeć do Syldritch Trea, nawet kosztem tych trzech niefortunnych goblinich strażników.

Danica spojrzała na księcia, który teraz oddalony był zaledwie kilka stóp od wybranego przez siebie goblina. Elf skinął na nią, aby zaczęła pierwsza, a ona zgodziła się, wiedząc, że jej zadanie będzie dużo trudniejsze.

Ścisnęła w dłoniach sztylety, czując pod palcami rzeźbiony wizerunek złotego tygrysa na jednej, a srebrnego smoka na drugiej rękojeści. Przykucnęła i skrzyżowała przed sobą nadgarstki na wysokości talii, układając ostrza sztyletów na zewnątrz i ku górze.

Gobliny stały odwrócone do niej plecami, zaledwie o kilka kroków dalej, i rozmawiały o czymś, niczego nie podejrzewając.

Danica skoczyła pomiędzy nie. Zdążyły jedynie wstrzymać oddech, kiedy mniszka jednym ruchem szeroko rozpostarła ramiona i wbiła ostrza sztyletów w gardła obu wartowników. Gobliny drgnęły konwulsyjnie – jeden niezdarnie wyciągnął rękę, usiłując schwycić napastniczkę za nadgarstek.

Słysząc dobiegający z boku krzyk, Danica odwróciła się. Goblin Elberetha stał naprzeciw niej z opuszczoną nisko bronią i szeroko rozłożonymi rękami. Stwór targnął gwałtownie całym ciałem, a na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwienia.

Danica zrozumiała, co się stało, gdy zobaczyła ostrze miecza Elberetha wyłaniające się z piersi umierającego stworzenia. W chwilę później goblin skonał.

Danica i Elbereth skinęli do siebie głowami i ponownie ukryli się w zaroślach, odczekując kilka chwil, aby nabrać pewności, że w pobliżu nie ma innych potworów.

Po kilku minutach przyłączyli się do pozostałych. Droga była wolna.

Powinniśmy niezwłocznie dotrzeć do brzozowego zagajnika – wyjaśnił półgłosem Elbereth. – Syldritch Trea znajduje się niecałą milę na zachód stamtąd – przerwał, a na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwienia, kiedy spojrzał na Kierkana Rufo. Kościsty mężczyzna trząsł się jak osika i ociekał potem.

Co się stało? – zapytał elf.

Jeśli ni masz do tego ikry... – zaczął Ivan, ale Danica natychmiast go uciszyła.

Nie mogę wyrzucić go z moich myśli – powiedział rozpaczliwie Rufo. Rozejrzał się wokoło, jego małe, ciemne jak paciorki oczy przesuwały się błyskawicznie z boku na bok, jakby spodziewał się, że lada moment ze wszystkich stron runą na niego najstraszliwsze potwory Krain.

On zna wasze plany – wyjaśnił, na próżno usiłując zachować spokój. Wykrztusił niezdarnie kilka słów, po czym raz jeszcze stracił nad sobą kontrolę. – On wie! – wykrzyknął, a na dźwięk jego głosu pozostali mimowolnie przyjęli pozycje obronne i zaczęli rozglądać się wokoło. – Przeze mnie wszyscy zginiecie!

Uciszcie go – wyszeptał Elbereth i przespacerował się kilka kroków, aby uzyskać pewność, że w pobliżu nie ma wrogów.

Danica i Cadderly chwycili Rufa za ręce i zmusili go, by usiadł.

Kto wie? – zapytał młody kapłan, spoglądając na Danicę, której mina wywołała u niego dziwne i niepokojące przeczucie, iż zuchwała wojowniczka zamierza lada moment rozłupać Rufowi czaszkę.

To nie moja wina! – zaskomlał Rufo płaczliwie. – Próbowałem mu się opierać, próbowałem z całych sił, ale nie mogę. On... Imp jest za silny!

Uch, och! – mruknął Pikel, oddając najprościej myśli ich wszystkich.

Próbowałeś opierać się impowi, ale nie możesz – rzekł z naciskiem Cadderly. – W jaki sposób? Musisz mi powiedzieć.

W mojej głowie! – odrzekł Rufo, roztropnie zniżając głos do szeptu. – Imp przenika moje myśli, dowiaduje się ode mnie różnych rzeczy, pomimo że ja nic mu nie mówię.

Cadderly, wyraźnie zakłopotany, przeniósł wzrok na Danicę.

Nigdy nie słyszałem o czymś takim – powiedział. – Imp Dorigen jest telepatą. Tyle zdążyłem się dowiedzieć. – Odwrócił się tyłem do Rufa. – Ale żeby wdarł się do twoich myśli i pozostawał tam bez twojej zgody?

Jeżeli kłamiesz... – zagroziła Danica.

Chyba że... – mruknął Cadderly, drapiąc się po gładkim podbródku i szukając w pamięci starych historii, które mogłyby pomóc mu w wyjaśnieniu tej trudnej i dziwnej sytuacji. Kiedy spojrzał na pozostałych, stwierdził, że wszyscy przyglądają mu się wyczekująco.

Widziałeś impa? – zwrócił się do Rufa.

Raz – przyznał kościsty mężczyzna, uznawszy, że będzie lepiej, jeśli informacje o drugim spotkaniu, tym z Dorigen, zatrzyma dla siebie.

Dał ci coś, żebyś nosił to przy sobie? – zapytał Cadderly. – Może jakiś przedmiot osobisty? Dotykał cię albo brał do rąk którąś z twoich rzeczy! – Spojrzał na Ivana i Pikela, po czym pokiwał głową.

Co? – zdążył tylko wykrztusić Rufo, nim krasnoludy chwyciły go za kostki i rozłożyły na ziemi. Następnie systematycznie zaczęły go rozbierać, podając poszczególne rzeczy Cadderly’emu, aby je obejrzał, a kiedy młody uczeń kręcił przecząco głową, przedmiot ów lądował beztrosko gdzieś w trawie.

Pikel miał właśnie rozchylić tunikę Rufa, kiedy coś zauważył.

Ojoj! – pisnął, zdając sobie sprawę, że jego znalezisko może się okazać istotne.

Co ty tam masz? – spytał Ivan, a gdy również on wytrzeszczył oczy ze zdziwienia, Cadderly i Danica podeszli bliżej, aby się temu przyjrzeć.

Skąd masz ten amulet? – zapytał Cadderly. Doszedł do wniosku, że jego poszukiwania dobiegły końca, amulet bowiem – oprawny w złoto i ze wspaniałym szmaragdem pośrodku – był czymś, na co Rufo z pewnością nie mógł sobie pozwolić.

Jaki amulet? – zdziwił się Kierkan.

Ten – wyjaśnił Cadderly. Odpiął amulet i uniósł w ręku, aby mu go pokazać.

Nawet Danica nie wątpiła w szczerość osłupienia Rufa. Cadderly bez namysłu podał amulet Ivanowi, a krasnolud mrugnąwszy do brata wyjął z kieszeni ropuchę i przypiął klejnot do jednej z luźnych fałd skóry płaza.

To da jempowi do myślenia – wyjaśnił. – Tyle że ja będę musiał złapać se nowom kolacje!

Amulet pozwalał impowi wdzierać się do twoich myśli – wyjaśnił Cadderly, zagłuszając stłumiony chichot Daniki i krasnoludów. Młody uczeń był pewien swoich przypuszczeń. – Bez niego jesteś wolny – powiedział zdecydowanym tonem – chyba że sam przywołasz impa.

Ale ty tego nie zrobisz, prawda? – spytała nagle Danica z powagą w głosie. Chwyciła Rufa za ramię i obróciła go gwałtownie w swoją stronę. Jej twarz emanowała wściekłością.

Rufo wyrwał się jej i usiłował odzyskać odrobinę utraconej godności.

Przyznałem się do mojej słabości – powiedział. – Z całą pewnością nie można mnie winić...

Nikt cię nie obwinia – odrzekł Cadderly, zwracając się bardziej do Daniki niż do niego. – No dobrze, powiedziałeś, że nas zdradziłeś, ale co oni właściwie wiedzą?

Brzozowy zagajnik – rzekł nieśmiało Rufo. – Miałem ulotnić się niepostrzeżenie, kiedy wróg zaatakuje.

Cadderly spojrzał na Elberetha, który zadowolony, że w pobliżu nie ma wrogich patroli, stanął obok nich.

Słyszałeś? – zapytał.

Elbereth ponuro pokiwał głową.

Las jest dziwnie cichy – powiedział. – Podejrzewałem, że coś się święci. – Wbił wzrok w Rufa. – Teraz już rozumiem. Ile powiedziałeś impowi?

Cadderly pragnął uspokoić elfa, ale rozumiał, że obawy Elberetha nie ograniczają się jedynie do bezpieczeństwa ich małej grupki. Wojownicy księcia wyruszyli wraz z nimi na zachód i znaleźliby się w potrzasku, gdyby wróg znał z góry ich posunięcia.

Ja... nie wiem – odrzekł Rufo, spuszczając wzrok. – To jest... znaczy było trudne do ukrycia...

Musimy założyć, że Druzil sporo od niego wyciągnął – wtrącił posępnie Cadderly – i wróg zna już pozycje naszych oddziałów – przerwał, widząc pełen bólu wyraz twarzy Elberetha. – Może jeden z nas powinien zawrócić, odnaleźć twoich ludzi i ostrzec ich przed niebezpieczeństwem? – zaproponował.

Elbereth zamyślił się nad tym przez chwilę. Wahał się.

Nie – odrzekł w końcu. – Najlepiej będzie, jeżeli jak najszybciej dotrzemy do celu. Możemy obejść zagajnik i ominąć pułapkę, choć, rzecz jasna, zajmie nam to trochę czasu.

A strata czasu będzie się naturalnie równać śmierci kolejnych elfów – mimowolnie dodała Danica, nie odrywając lodowatego spojrzenia od Rufa.

Nie chciałem iść z wami – zaprotestował. Nie był jednak w stanie odwrócić się do nich plecami i odejść. Miast tego dokończył potulnie – Wiedziałem, że imp będzie nam towarzyszył.

Szkoda, że nie zostałeś – rzuciła zjadliwie Danica – bo w ten sposób w ogóle nie dowiedzielibyśmy się, że nas zdradziłeś!

Dość tego – wtrącił Cadderly. – Co się stało, to się nie odstanie, nie możemy tracić czasu na swary.

Racja – przyznał Elbereth i skinął głową potakująco. – Skręcimy na południe, a gdy znajdziemy się na bezpiecznym terenie, pójdziemy ponownie na zachód. A ty – zwrócił się do Rufa – jeśli imp ponownie zacznie wdzierać się do twoich myśli, natychmiast masz nas o tym powiadomić! – To rzekłszy, elf oddalił się. Danica podążyła jego śladem. Jako następny pomaszerował smętnie Rufo pod eskortą krasnoludów obserwujących podejrzliwie każdy jego krok.

Cadderly wahał się przez chwilę, zanim się do nich przyłączył. Ropucha, której Ivan przypiął amulet, nadal siedziała na ziemi u jego stóp. Wiedział, ile ryzykuje, kiedy pochylił się i odpiął klejnot od skóry płaza, a następnie przymocował go pod własną tuniką, niemniej jednak zdecydował się podjąć to ryzyko. Już raz stoczył mentalny pojedynek z Druzilem i zwyciężył go. Kiedy imp ponownie skontaktuje się z Rufem, Cadderly będzie na niego czekał.

Danica i Elbereth zauważyli kilku wrogich wartowników kucających w zaroślach i skręcili, aby ominąć ich bez walki.

Nie chcieli wdawać się w żadne potyczki, naturalnie jeśli tylko mogli ich uniknąć, gdyż po tym, co usłyszeli od Rufa, podejrzewali, że wróg – ze względu na pułapkę – zgromadził w tej okolicy znaczne siły.

Cadderly poczuł oznaki telepatycznego wejścia.

Czemu to tak długo trwa? – nadeszła myśl, która, jak wiedział, należała do znajomego impa. – Żołnierze czekają już na pozycjach.

W odpowiedzi Cadderly stworzył obraz rejonu, w którym się znajdowali, kiedy odkryli u Rufa amulet. Obszar ten znajdował się nieco na wschód od brzozowego zagajnika. Mógł mieć tylko nadzieję, że Druzil go nie rozpozna, wyczuwając różnicę umysłu jego i Rufa, i odetchnął nieco swobodniej, kiedy odebrał kolejny przekaz.

Dobrze – powiedział imp. – Jesteś już blisko. Kiedy twoi towarzysze ruszą w dalszą drogę, trzymaj się blisko nich, aż zobaczysz brzozy, a potem szybko odbij w bok. Pani Dorigen będzie chciała ponownie się z tobą zobaczyć.

Nagle Druzil znikł z myśli Cadderly’ego. Młody uczeń mocniej ścisnął amulet.

Cadderly? – doszło go z oddali. Otworzył oczy – w ogóle nie zdawał sobie sprawy, że je zamknął – i spostrzegł stojących wokół niego przyjaciół, przyglądających mu się z zaciekawieniem.

To nic takiego – usiłował wyjaśnić. Elbereth ujął go za rękę i rozchylił mu palce.

Powinieneś pozbyć się tego złego przedmiotu – rzucił karcącym tonem.

Nie obawiam się impa – odparł Cadderly. Jego zuchwały uśmiech dodał pozostałym otuchy. Uśmiech ten znikł nagle, kiedy Cadderly przeniósł wzrok na Rufa, przypomniawszy sobie o najświeższych informacjach Druzila. A więc spotkałeś się z Dorigen? – stwierdził w duchu, lecz zachował tę myśl dla siebie, obawiając się, że ujawnienie tego, co usłyszał od impa, mogłoby spowodować kłopoty zagrażające powodzeniu całej wyprawy.

Ruszajmy – stwierdził z determinacją. – Oszukaliśmy naszych wrogów. Nadal siedzą tam, w zagajniku i czekają na nas, ale z wolna zaczynają się niecierpliwić.

Elbereth natychmiast wysunął się na czoło kolumny, tuż za nim ruszyła Danica, a jeszcze dalej z tyłu Cadderly i cała reszta.

Nie przyniosłeś mię czasem ropuchi? – spytał z nadzieją Ivan, gładząc się po brzuchu. Cadderly tylko się uśmiechnął i pokręcił głową.

Niebawem Elbereth zawrócił na zachód. Elf ponaglał pozostałych, to znikając, to wyłaniając się z cieni po bokach przed nimi. Wiedział, że mają mało czasu, i dawał im to odczuć. Zeszli po zboczu i dotarli do obszaru, który nie był tak porośnięty krzewami, jak teren, który właśnie zostawili za sobą. Dominowały tu głównie grube dęby i choć nie wydawały się dużo większe od innych drzew w Shilmiście, Cadderly wyraźnie wyczuwał ich sędziwy wiek. Odbierał również wrażenie sennego wyczekiwania, jak gdyby byli obserwowani ze wszystkich stron, w tym także z góry.

Wiedział, że dotarli do Syldritch Trea. Podszedł do jednego z dębów i dotknął palcami szorstkiej, chropowatej kory, utwardzonej przez minione stulecia, narodziny i śmierć wielu epok.

Ileż opowieści mogłyby przekazać mu te drzewa! Cadderly uwierzył, że to możliwe. Uwierzył, że dęby w jakiś sposób zrobiłyby to, gdyby tylko miał dość czasu i cierpliwości, by zatrzymać się i wysłuchać ich historii.

Pikel również wydawał się urzeczony pięknem tego matecznika. Kilkakrotnie zawołał „ojoj!” skacząc z radości od jednego dębu do drugiego. Jedno z drzew objął tak mocno, że kiedy w końcu rozluźnił uścisk, na jego kudłatej twarzy widniały głębokie odciski twardej kory dębu.

Dotarliśmy do Syldritch Trea – oznajmił Elbereth, choć zdawał sobie sprawę, że jego towarzysze, może z wyjątkiem Ivana oraz Kierkana Rufo, już się tego domyślili. Danica pokiwała głową, po czym wspięła się na najwyższy dąb i spojrzała ku wschodowi, by zorientować się w sytuacji.

Cadderly z czcią wyjął z plecaka księgę Dellanila Quil’quiena, która w tym miejscu zdawała się mieć dużo istotniejsze znaczenie. Spojrzał na Elberetha, jego twarz przybrała wyraz powagi, i otworzył księgę na stronie z pradawnym przywołaniem.

Ponownie poczuł moc drzew, siłę ich wewnętrznego życia, tak różniącą się od drzew, które widywał dotychczas, że nie miał już wątpliwości, iż postąpił słusznie, przekonując króla elfów, aby przybyli do tego miejsca. Zdawał sobie sprawę z prawdziwości własnych słów, kiedy ponownie zapewnił swych towarzyszy.

Uda się.


* * *


Temmerisa stanął dęba, a Shayleigh zeskoczyła z siodła. Wokoło widziała jedynie drzewa, ale doskonale pamiętała, że w tym miejscu nie było żadnych drzew.

Tintagel? – zapytała półgłosem. W odpowiedzi jedno z drzew zaczęło się zmieniać, przyjmując postać czarodzieja. Tintagel wyszedł jej na powitanie.

Bądź pozdrowiona – rzekł, uśmiechając się pomimo ich niezbyt różowej sytuacji.

Shayleigh odpowiedziała uśmiechem i zlustrowała pobieżnym spojrzeniem otaczające ją nienaturalne drzewa.

Ilu? – spytała.

Dwudziestu siedmiu – odrzekł niebieskooki mag. – To moje najpotężniejsze zaklęcie. Powinno zupełnie zaskoczyć naszych wrogów. Podoba ci się?

Shayleigh wyobraziła sobie zdumienie na twarzach przechodzących orków i ogrów, gdy dwadzieścia siedem zaczarowanych drzew powróci do swych pierwotnych postaci wojowników elfów! Jej promienny uśmiech był odpowiedzią na pytanie Tintagela.

Jak wygląda sytuacja na innych frontach? – spytał czarodziej.

Uśmiech Shayleigh zniknął.

Nie najlepiej – przyznała. – Wróg wdarł się na południe głębiej, niż zakładaliśmy. Poza tym potwory na wschodzie dowiedziały się o naszych posunięciach i prą teraz ostro na zachód. Nasi zwiadowcy mają sprawdzić, czy ci z południowego zachodu podążyli na wschód, aby do nich dołączyć albo, innymi słowy, czy wciąż jeszcze mamy otwartą drogę odwrotu.

Tintagel rozważył w myślach posępne nowiny. Kiedy układali plany, by dotrzeć w pobliże Syldritch Trea, wiedzieli, że powodzenie misji będzie zależeć od całkowitej tajemnicy. Jednak wróg, jak wszystko na to wskazywało, zdołał przejrzeć ich zamiary i sytuacja zrobiła się niewesoła.

Napięcie nie zmniejszyło się, gdy w jakiś czas później pojawiła się drużyna elfów na koniach. Na czele jechał sam król Galladel.

Południe odcięte – oznajmił władczo król elfów. – Popełniliśmy błąd, przybywając tutaj, i teraz się to na nas mści.

Shayleigh nie spuściła oczu pod naporem oskarżycielskiego spojrzenia Galladela. Jedynie kilka elfów z Shilmisty, w tym również Galladel, było przeciwnych ryzykownemu wypadowi, większość – włącznie z Shayleigh – była tak zdeterminowana, że król elfów wyraził w końcu zgodę na realizację desperackiego planu.

Choć oddziały wroga próbowały ich otoczyć, Shayleigh nie traciła wiary, że postąpili słusznie, ufając w magię Shilmisty.

Ona również uwierzyła, że ukochany las jest wart, aby za niego umrzeć.

Znajdziemy najsłabszy punkt w ich linii ataku – skonstatował Galladel. – Jeśli uderzymy dostatecznie szybko i zdecydowanie, może zdołamy się przebić.

Kiedy tu przybyliśmy, zdawaliśmy sobie sprawę, iż nasze powodzenie uzależnione będzie od sukcesu przywołania Elberetha w Syldritch Trea – przypomniał im Tintagel. – Jeżeli nie mamy dość odwagi, aby zaczekać, aż to się wyjaśni, to w ogóle nie powinniśmy tu byli przychodzić.

Galladel zmierzył go wzrokiem.

Jest nas zaledwie setka – powiedział. – I mamy tylko parę koni. A naszych wrogów są tysiące, w tym także ogry i giganty wzgórzowe.

Niechaj więc rozpocznie się bitwa – dodała Shayleigh. – Niech nasi wrogowie przybywają, i to wszyscy, co do jednego. Kiedy to się skończy, Shilmista ponownie będzie należała do elfów!

Kiedy to się skończy – mruknął Galladel – Shilmisty już nie będzie.


20

Kiedy powietrze wypełnia się magią


Co to za zwłoka? – rozległo się telepatyczne wezwanie, ale Cadderly nie miał czasu na wtręty impa. Upuścił amulet a ziemię i postawił na nim stopę, po czym podniósł księgę Dellanila i rozejrzawszy się wokoło, dokładnie upewnił się co do trafności przekładu, zanim wypowiedział słowa, które miał powtórzyć Elbereth.

Gdzie jesteś? – wezwał go ponownie Druzil, ale zew był odległy i Cadderly z łatwością go odparował. Mimo to wyczuł desperację w myślach Druzila i wiedział, że sprytny imp pozostanie aktywny.

Musimy się pospieszyć – ponaglił Elberetha. – Nasi wrogowie niebawem zorientują się, że ich ominęliśmy.

Elbereth wolno potarł dłońmi o korę najbliższego dębu, czerpiąc moc z solidnego, twardego drzewa. Był najbardziej zdenerwowany z całej grupy. Jeżeli przywołanie nie zadziała, najprawdopodobniej wszyscy umrą, ale Elbereth miał do stracenia dużo więcej. Na szali spoczywała podstawa jego egzystencji, magia Shilmisty. Gdyby tym razem drzewa nie odpowiedziały na wezwanie, przerażające przypuszczenia jego ojca – że w Shilmiście nie ma już pradawnej magii – sprawdziłyby się, a tym samym los ludu Elberetha zostałby przesądzony. Cadderly trzymał przed sobą otwarty wolumin.

Jesteś gotowy? – spytał.

Ogień na wschodzie! – rozległo się wołanie Daniki, która siedziała wysoko na gałęzi pobliskiego drzewa. Jej towarzysze poniżej usłyszeli szelest gałęzi, kiedy zwinnie ześlizgiwała się na ziemię. – Oddziały zbliżają się szybko.

Cadderly skinął na Elberetha, przykuwając uwagę elfa.

Seideplein una malabreche – rozpoczął recytację. Elbereth rozłożył szeroko ręce w kierunku lasu i obchodząc wielkim łukiem pobliskie dęby, powtórzył:

Seideplein una malabreche.

Chodźmy – wyszeptała Danica do krasnoludów i, aczkolwiek z pewnym wahaniem, do Rufa. – Zatrzymamy wroga, żeby Cadderly i Elbereth mogli dokończyć przywołanie.

Och – jęknął rozczarowany Pikel.

A co to jezd Elbereth? – spytał Ivan, a jego uśmiech szybko poradził sobie ze smutną miną Daniki. Zajęli pozycje wzdłuż obwodu Syldritch Trea w nadziei, że przyjaciele skończą, zanim nadejdą oddziały wroga.

Żadne z nich nie odważyło się wypowiedzieć na głos gnębiących ich lęków, co się stanie, jeżeli przywołanie okaże się nieskuteczne.


* * *


Wielki biały wierzchowiec niósł Shayleigh, bez najmniejszego wysiłku przeskakując nad krzewami i śmigając między gęsto rosnącymi drzewami. Wojowniczka wielokrotnie ściągała cugle Temmerisy, nie chcąc zdystansować króla Galladela i siedmiu innych jeźdźców elfów. Potężny rumak wykonywał karnie jej polecenia, choć widząc falujące mięśnie jego lśniącej białej szyi, czuła, iż koń pragnie pogalopować dużo szybciej i śmielej.

Grupa orków ścigała drużynę elfów, biegnąc za nią z dzikim skowytem i wyciem. Była ich setka, dokładnie tyle, co pozostałych w puszczy elfów, a wokoło czyhało wiele więcej ich złowrogich krewniaków. Niebawem mała grupa elfów zostanie otoczona i rozpocznie się rzeź.

Tak przypuszczały potwory, a Galladel i Shayleigh chcieli, by tak właśnie myślały.

Shayleigh wprowadziła ich w rozległą przecinkę porośniętą niskimi krzewami i młodymi drzewkami. Jeźdźcy starali się bardzo uważać, aby nie stratować młodych drzew, praktycznie prowadzili wierzchowce stępa i nie przejmowali się faktem, iż gromada orków dogania ich w dość szybkim tempie.

Elfy dotarły do drugiego końca przecinki, gdzie las ponownie ciemniał pod baldachimem rozłożystych, starszych drzew, i wprowadziły rumaki w głąb cieni.

Nie dotarły jednak daleko, bowiem znalazłszy się w gąszczu, prawie natychmiast zawróciły.

Nieświadomi niebezpieczeństwa orkowie wypadli na otwartą przestrzeń.

Tintagel odczekał, aż wszystkie potwory znajdą się w zasięgu jego podstępnej pułapki. Następnie czarodziej udający drzewo powrócił do swej normalnej postaci i wypowiedział zaklęcie uwalniające. Dwadzieścia siedem innych drzew odzyskało swoje elfie kształty i wdarło się w sam środek oddziału zaskoczonych orków. Atakowali ze wszystkich stron i każdy elf powalił kilka z tych plugawych bestii, zanim zdołały pojąć, co się wydarzyło.

Shayleigh nie wstrzymywała dłużej Temmerisy. Potężny rumak wyprysnął z mroku lasu i stratował orka, który znalazł się na jego drodze. Wojowniczka siedząca na grzbiecie wierzchowca pochyliła się nisko. Jej długie złote włosy powiewały dziko na wietrze, a błyszczący miecz siekł potwory, które znalazły się nieopatrznie w jego zasięgu.

Galladel i pozostali natarli od tyłu, zajmując pozycje na obwodzie otwartej przecinki i zabijając orków, którzy usiłowali zbiec. Odrażające stworzenia rzucały się na ziemię, turlały się po niej i usiłowały uciekać, ale droga ze wszystkich stron była odcięta.

Łuki elfów brzęknęły bezlitośnie, ich miecze wgryzły się głęboko w ciała wrogów.

W kilka sekund było po wszystkim. Zwłoki orków zasłały otwartą przestrzeń. Jednak żaden z elfów nie napawał się zwycięstwem ani się nie uśmiechał. Wiedzieli, że walka dopiero się rozpoczęła. Gdzieś od wschodu dobiegły odgłosy kolejnej bitwy, a nieco dalej na północ wróg zaczął podpalać puszczę. Pora nie była sucha i ogień nie rozprzestrzeniał się gwałtownie, ale potwory nie dawały za wygraną.

Kolejna grupa elfów, wypłoszona przez płomienie, przebiegła nieopodal, ścigana przez gromadę rozjuszonych wielkich orogów.

Ukryjcie się wśród cieni! – zawołała Shayleigh, i większość oddziału Tintagela ruszyła w kierunku drzew, wiedząc, że przyłapanie na otwartej przestrzeni oznacza śmierć.

Shayleigh nie odwróciła się, by spojrzeć na króla, nie czekała na jego rozkazy. Pełna zapału wojowniczka elfów wiedziała doskonale, co powinni zrobić. Pomimo chaosu rozprzestrzeniającej się bitwy i gęstego, skłębionego dymu widziała wyraźnie nowych wrogów – kolejny cel.

Naprzód, Temmeriso – zawołała, a szlachetny rumak najwyraźniej w pełni zgadzał się ze swą dzielną panią, bo natychmiast galopem ruszył w pogoń za orogami ścigającymi umykające elfy.

Jeszcze jeden jeździec pragnął podążyć za Shayleigh, ale Galladel go zatrzymał.

Nasza ósemka zostanie tutaj. Powinniśmy trzymać się razem – rzekł ponuro. – Niebawem walki rozgorzeją na dobre i jeśli próba Elberetha się nie powiedzie, będziemy musieli jak najszybciej wydostać się z Shilmisty.

Pozostali jeźdźcy wywnioskowali z jego posępnego tonu, że król nie bardzo wierzy w powodzenie misji swego syna. I w tych trudnych chwilach, gdy puszcza wokół nich roiła się od monstrualnych najeźdźców torujących sobie drogę ogniem i mieczem, gdy zewsząd dobiegał bitewny zgiełk i setki, a może nawet tysiące ciężkozbrojnych wrogich wojów przegrupowywało swe szeregi, aby ich otoczyć, żaden z gwardzistów Galladela nie potrafił zdobyć się na odwagę, by zakwestionować jego wątpliwości i niepokoje.


* * *


Teague! – zawołał Cadderly.

Teague! – powtórzył Elbereth.

Słysząc, że nieopodal rozgorzała walka, młody kapłan mimowolnie obejrzał się przez ramię.

Skup się! – warknął, bardziej do siebie niż do Elberetha, i zmusił się, by ponownie spojrzeć na stronice księgi Dellanila Quil’quiena w poszukiwaniu kolejnej frazy leśnego przywołania.

Teague! – powtórzył kilkakrotnie Elbereth, równie zaniepokojony, jak Cadderly. Jego lud umierał, a on tańczył w dębowym zagajniku. Miał świadomość, że jego miecz powinien teraz rąbać wrogów gdzieś tam, w leśnym gąszczu.

Cadderly zauważył, że książę elfów wychodzi z transu. Opuścił księgę – nie wiedzieć czemu miał wrażenie, że już jej nie potrzebuje, że stare słowa w jakiś sposób stały się jego częścią, a raczej ich znaczenie było dlań teraz tak przejrzyste, że mógł kontynuować pieśń wyłącznie dzięki głosowi własnego serca.

Co ty robisz...? – usłyszał burkliwy głos Ivana. Kierkan Rufo dodał coś, czego Cadderly nie zrozumiał, Pikel zaś wtrącił piskliwe „Hę?”

Cadderly w myślach odciął się od nich wszystkich. Podbiegł do Elberetha i chwycił księcia elfów za ręce, odrywając jedną z nich, zaciśniętą kurczowo na rękojeści miecza.

Teague immen syldritchfae – rzekł stanowczo. Czy to przez swój ton, czy posępny wyraz twarzy – w gruncie rzeczy nie wiedział dlaczego – zdołał jednak w pełni przykuć uwagę Elberetha i zmusić go, by wyrzucił z serca pragnienie powrotu do walki.

Książę elfów podjął śpiew, a Cadderly ciągnął dalej, wyprzedzając pogrążonego w nieomal hipnotycznym transie elfa o kilka słów.

Młody uczeń poczuł rodzącą się w nim siłę, jego dusza przebudziła się, a jednocześnie pojawiła się moc, z posiadania której nie zdawał sobie dotychczas sprawy. Wypowiadał słowa szybciej – zbyt szybko, aby ktokolwiek mógł za nim nadążyć.

Mimo to Elbereth, popychany podobnym naglącym uczuciem, schwytany w sidła rodzącej się magii, powtarzał idealnie każdą wypowiedzianą przez Cadderly’ego frazę, oddając akcenty i tembr kolejnych słów z idealną czystością górskiego echa.

W chwilę później mówili już jednocześnie – inkantacja przywołania wypływała z ich ust w perfekcyjnym unisono.

Cadderly wiedział, że to niemożliwe. Żaden z nich nie znał słów dostatecznie dobrze, by recytować je z pamięci. Niemniej młody uczeń nie wątpił, że brzmią one wręcz idealnie, dokładnie tak jak przed wiekami, gdy w ów mistyczny dzień padły z ust Dellanila Quil’quiena.

Zbliżali się do końca – zwolnili nieco tempo, a w ich sercach poczęły narastać frazy ostatnich runów. Cadderly chwycił Elberetha za ręce, szukając u niego wsparcia, niezdolny do powstrzymania narastającej w nim mocy. Elbereth, równie przerażony, trzymał się go z całej siły.

A intunivial dolas queyl – zawołali obaj. Słowa te wyrwała im z serc moc, która pochłonęła ich umysły i pozostawiła ciała bezsilne, opierające się ciężko jedno o drugie. Obaj osunęli się w gąszcz traw.

Cadderly był bliski omdlenia – być może nawet rzeczywiście na chwilę stracił przytomność – a kiedy spojrzał na Elberetha, stwierdził, że elf jest równie zmęczony i zdezorientowany, jak on. Wokół nich zebrali się już towarzysze, nawet Kierkan Rufo, na którego twarzy malowało się szczere zatroskanie.

Nic ci nie jezd, chłopcze? – Usłyszał słowa Ivana, ale w gruncie rzeczy nie wiedział, co ma mu odpowiedzieć.

Z pomocą krasnoludów zdołał się podnieść, podczas gdy Danica i Rufo podtrzymywali gramolącego się z ziemi Elberetha.

Las był cichy, jeśli nie liczyć słabnących odgłosów odległej bitwy.

Nie udało się – jęknął Elbereth po dłuższej chwili.

Cadderly uniósł dłoń, uciszając elfa. Pamiętał, że przed przywołaniem słyszał głosy ptaków wśród drzew, teraz jednak dźwięki te umilkły. Może ptaki zostały wypłoszone przez ich okrzyki, może odleciały wystraszone bitewnym zgiełkiem – jednak młody uczeń miał na ten temat inne zdanie. Czuł, że spokój Syldritch Trea jest równie zwodniczy, jak cisza przed burzą. To preludium.

Co wiesz? – spytała go Danica, stanąwszy tuż przy nim. Przyglądała mu się przez chwilę, po czym powtórzyła: – Co wiesz?

Czujesz to...? – odrzekł Cadderly, wodząc wzrokiem po otaczających ich ogromnych dębach. – Czujesz, jak narasta energia?

Prawie bezwiednie pochylił się, podniósł upuszczony amulet i włożył go głęboko do kieszeni.

Czujesz? – spytał ponownie, tym razem dobitniej. Danica poczuła to – wrażenie przebudzenia, narastającej wokół niej czujności, jakby była obserwowana. Spojrzała na Elberetha, a książę elfów również rozejrzał się bacznie wokoło. Czekał.

Oo – pisnął Pikel, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.

Co to jezd? – warknął Ivan, wyraźnie niezadowolony. Uniósł topór i zaczął skocznie krążyć wokoło, łypiąc podejrzliwie na otaczające ich ogromne drzewa.

Z tyłu za Kierkanem Rufo zadrżała ziemia. Kościsty mężczyzna odwrócił się, by ujrzeć gigantyczny korzeń wyłaniający się z ziemi. Rozległ się głośny szelest – to zatrzęsły się gałęzie wielkiego dębu. W chwilę później dźwięk ten przybrał na sile, gdy do pierwszego dołączyły inne drzewa.

Co myśmy zrobili? – spytał Elbereth, a w jego głosie pobrzmiewało zdumienie przemieszane z niepokojem.

Cadderly był zbyt zapatrzony, by mógł mu odpowiedzieć. Z ziemi wydostawały się następne korzenie, kolejne konary uginały się i poruszały.

Ivan wydawał się bliski wybuchu – ściskał oburącz stylisko topora, jakby miał chęć podbiec i ściąć najbliższe drzewo.

Znajdujący się tuż przy nim Pikel podskakiwał radośnie, urzeczony wspaniałym pokazem magii druidów. Wyrwał z rąk zdenerwowanego brata wielkie toporzysko i zdecydowanym gestem pogroził palcem tuż przed twarzą Ivana.

Przyjaciele dopiero teraz zdali sobie sprawę, że mimowolnie zbili się w ciasną gromadkę. Stali odwróceni twarzami na zewnątrz, w kierunku drzew.

Pierwsze drzewo, to za plecami Rufa, uwolniło się z ziemi i przesunęło w ich stronę.

Zrób coś! – krzyknął przerażony kapłan do Elberetha.

Książę elfów już się nie bał. Lęki i niepokoje opuściły go w jednej chwili. Stanął przed Rufem i zawołał:

Jam jest Elbereth, syn Galladela syna Gil-Tellemana, syna Dellanila Quil’quiena. Wojna dotarła do Shilmisty, przyszły wielkie oddziały, jakich nie widziano tu od czasów mego pradziada! Dlatego wezwałem was, strażnicy Shilmisty, byście stanęli do walki i pomogli mi oczyścić tę puszczę, nasz wspólny dom, z plugawych najeźdźców!

Kolejne ogromne drzewo dołączyło do pierwszego, a tuż za nim pojawiły się następne. Elbereth ruszył w ich stronę, zamierzając niezwłocznie wyruszyć do boju, ale Ivan, poklepawszy elfa po ramieniu, zmusił go, aby się odwrócił.

Dobrze powiedziane, elfie – mruknął, najwyraźniej uspokojony. Elbereth uśmiechnął się ponuro i spojrzał pytająco na Danicę, która stała milcząca obok Cadderly’ego. Oboje natychmiast zrozumieli, o co mu chodzi i niemal unisono uśmiechnęli się i skinęli głowami. Elbereth odpowiedział uśmiechem i wypchnął Ivana przed siebie, aby zajął pozycję na czele kolumny. Ruszyli w drogę w towarzystwie swych niezwykłych sprzymierzeńców. Pikel, bardziej zainteresowany niezwykłym spektaklem poruszających się drzew niż tym, co znajdowało się przed nimi, pozostał nieco w tyle.

Kierkan Rufo, zaniepokojony, rozejrzał się wokoło, nie wiedząc, co ma ze sobą począć. Kiedy wreszcie uwierzył, że gigantyczne drzewa nic zamierzają go skrzywdzić, lęk przed dębami ustąpił i koniec końców znalazł dla siebie najodpowiedniejsze miejsce. Wdrapał się na jeden z dębów, wchodząc zwinnie wyżej niż – jak przypuszczał – goblin był w stanie cisnąć swoją włócznią.

Cadderly nadal wspierał się na ramieniu Daniki, kiedy niezwykły pochód około tuzina ogromnych drzew przemaszerował obok nich.

Dorigen wiedziała, dokąd się udajemy – wyjaśnił, gdy ucichł nieco łoskot towarzyszący przemarszowi dębów. – I z jakiegoś powodu chce mnie pojmać.

Danica skinęła w stronę zacienionej kotlinki nieopodal. Przyczaili się w niej, czekając. Postanowili, że jeśli czarodziejka nie pojawi się w przeciągu paru minut, wspólnie wyruszą śladem Elberetha.


* * *


Grupka orogów z zainteresowaniem obserwowała niezwykły pochód. Potwory nie bardzo wiedziały, co mają myśleć o sunących w ich stronę drzewach. Szturchały jeden drugiego, drapały się po gęstych, zmierzwionych czuprynach i unosiły bądź wysuwały do przodu włócznie, próbując w nieomal komiczny sposób zagrozić zbliżającym się do nich dębom.

Zrozumiały więcej – a w każdym razie to, że drzewa nie mają wobec nich przyjaznych zamiarów – kiedy ujrzały elfa i dwa krasnoludy zeskakujące z najniższej gałęzi najbliższego dębu. Orogowie wydali zgodnie przeciągły okrzyk bojowy, a jeden z nich cisnął nawet włócznię, większość była jednak zupełnie zdezorientowana.

Złaknieni walki Ivan, Pikel i Elbereth natarli na nich jak burza.

Okazało się jednak, że dąb miał większy od nich zasięg i jego ogromne konary opadły w dół, bezlitośnie miażdżąc i rozdzierając potwory, które znalazły się na ich drodze. Kilku orogów, którzy znajdowali się poza zasięgiem morderczych gałęzi, zdołało uniknąć pogromu. Czym prędzej, nie oglądając się za siebie, podali tyły.

Ej, to nie je zabawne! – ryknął Ivan, zanim bowiem on i jego dwaj towarzysze dotarli do orogów, okazało się, że nie mają już z kim walczyć. – Ale fajnie jezd se popatrzeć! – dorzucił pospiesznie, zauważywszy uniesionego wysoko w górę oroga, miotającego się zaciekle i bezskutecznie kopiącego w twardą gałąź, która zadzierzgnęła się jak pętla wokół jego szyi.

Zgryźliwy krasnolud schwycił Pikela za rękę.

Chodź no, mój bracie! – zawołał. – Znajdziem se jakiegoś goblina i rozpirzym mu łeb!

Pikel powrócił tęsknym spojrzeniem do ruchomych drzew. Nie chciał się z nimi rozstawać. Wokoło jednak roiło się od potworów, a więc przekonanie podobnie spragnionego walki brata, że gra dopiero się rozpoczęła, nie zajęło Ivanowi wiele czasu.

Elbereth patrzył, jak krasnoludy rozpływają się wśród cieni, by niemal natychmiast natknąć się na drużynę goblinów. W kilka sekund później dwa ostatnie pozostałe przy życiu gobliny gnały co sił w nogach w głąb lasu, zaś Ivan i Pikel zawzięcie pędzili ich śladem.

Książę elfów uśmiechnął się pod nosem, a w jego sercu zatliła się maleńka iskierka nadziei – być może ten dzień nie był jeszcze stracony.

21

Niech żyje król


Bitwa rozgorzała na dobre – wyszeptała Danica do ucha Cadderly’ego. – Musimy iść. Cadderly przytrzymał ją i zaciągnął w zacienione miejsce. Wyczuł coś, być może czyjąś obecność, i wiedział instynktownie, że grozi im niebezpieczeństwo. Mimowolnie sięgnął ręką do kieszeni podróżnego płaszcza i zacisnął palce na maleńkim amulecie.

Druzil – wyszeptał, dziwiąc się, że wypowiedział to słowo na głos.

Danica spojrzała na niego pytająco.

Amulet działa w obie strony – stwierdził. – Wiem, że imp jest w pobliżu. A jeśli on tu jest...

O wilku mowa... Właśnie w tym momencie na polanie pojawiła się Dorigen. Cadderly i Danica przykucnęli jeszcze niżej, ale czarodziejka była najwidoczniej pochłonięta obserwowaniem maszerujących drzew.

Danica wskazała na zachód, po czym zaczęła skradać się w tym kierunku, aby zajść Dorigen od tyłu. Nie odważywszy się szepnąć ani słowa, Cadderly uniósł amulet, by przypomnieć dziewczynie, że diabelski pomocnik czarodziejki również jest gdzieś w pobliżu i to zapewne niewidzialny.

Co ty zrobiłeś? – zawołała Dorigen, a Cadderly o mało nie zemdlał z przerażenia, sądząc, iż zwraca się do niego. Jednak ona przez wpół przymknięte powieki nadal patrzyła na sunące ciężko drzewa. Wyciągnęła rękę i zawołała.

Fetę! – W języku elfów oznacza to „ogień”.

Struga ognia wytrysnęła z dłoni Dorigen – Cadderly sądził, że prawdopodobnie z pierścienia – jęzor płomieni wydłużył się na wiele metrów i liznął ostatnie z kroczących drzew.

Fetę! – powtarzała czarodziejka i struga ognia nie słabła ani na chwilę.

Poruszyła dłonią, zmieniając kąt padania płomieni, by objąć nimi całe drzewo. Ogromny dąb obrócił się majestatycznie, zahaczając przy tym o sąsiednie drzewa, których kilka gałęzi również zajęło się ogniem. Drzewo wyciągnęło długi korzeń w kierunku Dorigen, ale czarodziejka opuściła rękę, nakierowując ją na korzeń, i spopieliła go w mgnieniu oka.

Przerażony bezwzględnością podjętych przez nią działań, Cadderly nie był w stanie zaczerpnąć tchu. Spojrzał w prawo, na zachód, szukając wzrokiem Daniki i modląc się w duchu, aby jego ukochana pojawiła się wreszcie i powstrzymała rozpoczętą przez czarodziejkę masakrę. Choć Danica czekała ukryta w zaroślach za czarodziejką, nie miała do niej chwilowo dostępu, z ciemności wyłonili się bowiem trzej orogowie i zajęli pozycje obronne za i po bokach Dorigen.

Drzewo wydało głuchy trzask i rozpękło się na dwoje, obróciwszy się w bezkształtną stertę płonącego drewna. Dorigen przerwała atak, ale nie rozwarła zaciśniętej dłoni, usiłując najprawdopodobniej wypatrzeć dla siebie pośród dymu i ognia kolejny cel.

Cadderly wiedział, iż nie pozwoli, aby do tego doszło.

Dorigen ponownie wysunęła do przodu zaciśniętą pięść i zaczęła formułować aktywizujące runy, ale nagle umilkła, gdyż jej uwagę przykuł osobliwy widok w zaroślach nieopodal. Spomiędzy krzewów bił promień światła, kołysząc się tajemniczo w tył i w przód. Nie rozwierając zaciśniętych palców, czarodziejka zbliżyła się, aby zobaczyć, co to takiego.

Kiedy podeszła do zacienionej niecki, na jej twarzy pojawił się wyraz zdumienia. Źródłem światła była długa tulejka, która przetaczała się z boku na bok wewnątrz szerokoskrzydłego, ułożonego na boku kapelusza. Dorigen nie rozpoznała kapelusza, ale miała już okazję widzieć wcześniej cylindryczny przedmiot w plecaku należącym do młodego kapłana Cadderly’ego.

Zdała sobie sprawę, że grozi jej poważne niebezpieczeństwo. Wiedziała, że powinna strzec się młodego kapłana, lecz duma zawsze była jej największą słabością.

Cadderly, który nieopodal czekał skulony za pniem drzewa, odkręcił pokrywę pierzastego pierścienia, zdjął przypominającą barani łeb gałkę swojej laski i wsunął do niej strzałkę. Starał się chronić ją przed słońcem, ale kiedy przykładał dmuchawkę „do wydętych warg i kierował długą broń w stronę Dorigen, czuł się wyjątkowo niepewnie.

Gdzie jesteś, młody kapłanie? – zawołała Dorigen. Odwróciła się, by wydać rozkaz swoim strażnikom orogom, kiedy coś małego i ostrego ukłuło ją w policzek.

Co? – wykrztusiła, wyrwawszy z ciała maleńką strzałkę. Na jej widok mimowolnie wybuchnęła śmiechem.

A niech to – mruknął Cadderly, widząc, że Dorigen wciąż trzyma się na nogach. Nagle ziewnęła przeciągle, a potem przetarła zmęczone oczy. Cadderly wiedział, że jego szansę maleją. Wyskoczył zza drzewa i rzucił się w stronę czarodziejki.

Kiedy orogowie zobaczyli, że ich pani jest w niebezpieczeństwie, zawyli i zerwali się, by schwytać młodego ucznia. Jednak na ich drodze wyrosła niespodziewanie Danica i nim zdążyli się zorientować, posmakowali jej morderczych ciosów oraz kopnięć.

Dorigen mogła się obejść bez pomocy orogów. Jej nadal zaciśnięta pięść wysunęła się na spotkanie Cadderly’ego. Wyraźnie zobaczył onyksowy pierścień na jej palcu. Nie miał szans, aby dopaść ją pierwszy i nie dysponował inną bronią, by móc ją dosięgnąć z dystansu. Dorigen zaczęła wypowiadać słowa zaklęcia, a Cadderly wiedział, iż zostało mu jeszcze tylko parę chwil życia.


* * *


Gdzie się ukrywasz, królu elfów? – ryknął Ragnor, przekrzykując brzęk stali i jęki umierających.

Galladel ściągnął cugle swego wierzchowca i zawrócił, podobnie jak inni członkowie jego konnej gwardii.

Tam! – wykrzyknął jeden z elfów, wskazując przesmyk między brzozami.

Stał tam Ragnor, w całej swej złowrogiej okazałości, jego dolny wystający kieł zachodził groteskowo na górną wargę, a elitarna straż niedźwieżuków, która otaczała go półkolem, dzierżyła w dłoniach lśniące mordercze trójzęby.

Galladel ruszył do natarcia wraz z siedmioma wiernymi członkami konnej gwardii. Zatrzymał wierzchowca przed linią brzóz, wiedząc, że ani on, ani jego drużyna nie zdołają przebić się przez pierścień ochrony Ragnora. Galladel uświadomił sobie, że musi w jakiś sposób dotrzeć do ogrilliona i zadać decydujący cios w bitwie, która przybierała coraz gorszy obrót.

Ty jesteś Ragnor? – zawołał drwiąco. – Ten, który ukrywa się za swymi sługami, który tchórzy, podczas gdy inni giną w jego imieniu?

Śmiech ogrilliona odarł Galladela z resztek zuchwałości.

Jam jest Ragnor! – oznajmił potwór. – Ten, który ogłasza Shilmistę swoją domeną. Przybądź, żałosny królu elfów, i przekaż koronę temu, kto na nią zasługuje! – dodał, wydobywając z pochwy długi, ciężki, obosieczny prosty miecz.

Nie, mój królu – próbował powstrzymać Galladela jeden z członków jego świty.

Wspólnie zdołamy się przez nich przebić – dorzucił drugi. Galladel uniósł smukłą dłoń, uciszając ich obu. Król elfów pomyślał o swych dotychczasowych porażkach, o dniu, kiedy nie udało mu się obudzić drzew, co pociągnęło za sobą śmierć wielu elfów. To prawda – był zmęczony i chciał jedynie udać się do Evermeet. Jako król elfów był jednak zarazem szlachetny i doskonale wiedział, co do niego należy.

Spiął konia ostrogami i wysforował się naprzód, nakazując gwardzistom, by pozostali w tyle.

Niedźwieżuki Ragnora rozstąpiły się przed nim i Galladel ruszył do natarcia. Miał zamiar stratować ogrilliona, powalić go siłą naporu swego potężnego wierzchowca. Jego plany spaliły jednak na panewce, gdy ogromny głaz ciśnięty przez ukrytego wśród cieni giganta trafił jego rumaka w bok i powalił nieszczęsne zwierzę na ziemię, zabijając je na miejscu.

Gwardziści Galladela wydali przeciągły okrzyk i zaatakowali. Niedźwieżuki i gigant natychmiast zastąpili im drogę. Kiedy Galladel wyślizgnął się spod swego rumaka i wstał rozdygotany, ale bez poważniejszych obrażeń, znalazł się sam na sam z potężnym, monstrualnym Ragnorem.

Teraz walka jest uczciwa! – warknął ogrillion, podchodząc do niego powoli.

Galladel uniósł swój miecz. Jakże ogromny wydał mu się teraz muskularny przeciwnik, kiedy wierzchowiec leżał martwy u jego stóp.


* * *


Cadderly w głębi duszy spodziewał się, że zmieni się w popiół, zanim zdąży dopaść Dorigen. Czarodziejka zaczęła formułować inicjujące zaklęcie, ale nagle ziewnęła. Usypiająca trucizna drowów, która dostała się do jej krwi, zaczynała działać.

Cadderly nie wahał się. Dał susa w jej stronę i zamachnąwszy się trzymaną oburącz laską, zdzielił nią Dorigen w głowę, powalając czarodziejkę na ziemię. Jeszcze nigdy w całym swym życiu Cadderly nie uderzył nikogo równie mocno.

Czarodziejka legła nieruchomo u jego stóp, z zamkniętymi oczami – z rany nad uchem, spowodowanej uderzeniem laski Cadderly’ego, spływała strużka krwi.

Widok ten odebrał Cadderly’emu odwagę. Młody uczeń powrócił myślami do tragicznych wydarzeń sprzed kilku tygodni.

Wciąż czuł na sobie oskarżycielskie spojrzenie martwych oczu Barjina i kiedy spuścił wzrok na leżącą u jego stóp kobietę, modlił się w duchu, aby jeszcze żyła.


* * *


Danica nie odmawiała podobnych modlitw za pierwszego powalonego przez siebie oroga. Wyrżnęła bestię łokciem w gardło, wiedząc, że uderzeniem tym miażdży mu tchawicę i potwór już wkrótce się udusi. Pozostałe dwa jednak walczyły dzielnie pomimo otrzymanych ran. Posługując się wprawnie wspaniale wykonanymi, ostrymi jak – brzytwy mieczami, w niedługim czasie zmusiły mniszkę do odwrotu.

Lśniące ostrze przecięło powietrze tuż nad jej głową, kiedy się pochyliła. Kopnięciem prostym w przód trafiła potwora w udo, ale musiała się wycofać, kiedy drugi natarł na nią z dziką zawziętością. Złowrogie, podstępne cięcie – jedno, drugie, trzecie – ominęło odczołgującą się spiesznie wojowniczkę zaledwie o kilka cali.

I nagle Danica znów była na nogach, balansując na palcach stóp. Orog, którego kopnęła, spóźnił się nieco z atakiem, więc otrzymała z dawna oczekiwaną szansę.

Pierwszy orog wykonał fintę. Zanim ostrze zdołało jej dosięgnąć, Danica przykucnęła, nieomal siadając na ziemi, po czym zerwała się gwałtownie i uderzyła pod kątem, nieco z boku, a palce jej prawej dłoni zacisnęły się na wysokości drugiego stawu. Lewą ręką odbiła w bok miecz oroga, rozbrajając napastnika. Tymczasem jej zabójcza prawa ręka, przyciśnięta mocno do boku, wystrzeliła do przodu w powstałą lukę, trafiając nadgarstkiem w zagłębienie klatki piersiowej oroga. Danica włożyła w ten cios całą siłę, na jaką było ją stać.

Stwór wzbił się dwie stopy ponad ziemię i pozbawiony tchu, wylądował na lekko ugiętych nogach, a w chwilę później, już martwy, osunął się ciężko na ziemię.

Drugi orog, zbliżywszy się do wojowniczki, spojrzał z zaciekawieniem na swego powalonego towarzysza, po czym nieoczekiwanie podał tyły i wyjąc przeraźliwie, pognał w kierunku drzew.

Danica już miała pobiec za nim, gdy nagle zaskoczona upadła na kolana, coś ciemnego bowiem śmignęło zaledwie o kilka stóp od niej. Zrozumiała, co to było, kiedy bełt trafił oroga w plecy i eksplodował, ciskając monstrum twarzą na ziemię. Stwór raz jeszcze – bezskutecznie – spróbował złapać oddech i znieruchomiał.

Danica obejrzała się, by zobaczyć Cadderly’ego trzymającego pewnie w ręku kuszę odebraną nieprzytomnej czarodziejce. Stojąc nad Dorigen, wyglądał po prostu strasznie, jego twarz była posępna i przepojona gniewem.

Danica domyśliła się, jakie emocje opanowały duszę nieszczęsnego kapłana. Wyczuwała poczucie winy i dezorientację, które doprowadziły go do tego stanu. Teraz wszakże nie było czasu na słabość.

Dobij ją – poleciła chłodno. Pospiesznie rozejrzała się wokoło, aby uzyskać pewność, że w pobliżu nie ma już żadnych wrogów, po czym pobiegła w ślad za oddalającymi się drzewami, ku poważniejszym walkom.

Cadderly spojrzał na rozciągniętą na ziemi nieprzytomną czarodziejkę. Wiedział, co musi uczynić, i napawało go to odrazą.


* * *


Wyprowadzając kolumnę drzew z Syldritch Trea, Elbereth zamierzał zaatakować zebranymi siłami i klinem przedrzeć się przez szeregi wroga, by dołączyć do swego ludu. Gdy jednak książę elfów dotarł do miejsca, gdzie toczyła się bitwa, stwierdził, że jego plan legł w gruzach.

Nie istniały linie, przez które można było się przebić ani wyraźna, zwarta grupa elfów, do której mógłby dołączyć. Tego dnia w Shilmiście zapanował chaos, dzika tłuszcza przemieszanych ze sobą elfów, goblinów, ogromnych drzew i gigantów.

Szczęśliwej bitwy, elfie! – Tak brzmiały ostatnie słowa, jakie Elbereth usłyszał od Ivana. Dwa krasnoludy okrążyły drzewa i rzuciły się w wir walki, tymczasem książę elfów pobiegł w bok na spotkanie niedźwieżuka przedzierającego się przez gęstwinę jeżyn.

Zanim rozprawił się z potworem, drzewa minęły go i rozeszły się w dwóch kierunkach – wiele z nich wyruszyło ku północy, gdzie najeźdźcy wzniecali pożary, inne zaś na wschód, skąd dobiegały odgłosy bitwy. Krasnoludów nigdzie nie było widać.

Zbyt zajęty, aby ich szukać, Elbereth zadął w róg w nadziei, że niebawem otrzyma odpowiedź na swoje wezwanie.

W kilka sekund później ujrzał Temmerisę. Rumak mknął jak burza, a Shayleigh z całych sił ściągała cugle wierzchowca. Koń stratował jednego goblina i przeskoczył nad kilkoma innymi, które czołgały się wśród chaszczy.

Drzewa! – zawołała Shayleigh, a nadzieja i zdumienie sprawiły, iż słowa uwięzły jej w gardle. Obejrzała się przez ramię, obserwując jak jeden z dębów miażdży konarami całą grupę potworów. – Shilmista ożyła!

Zeskoczyła z siodła.

Weź Temmerisę – rzuciła spiesznie do Elberetha.

Rumak jest w dobrych rękach – odparł, odmawiając przyjęcia cugli. – Wezwałem was tylko po to, żeby się upewnić, że wszystko w porządku.

Weź go! – powiedziała z naciskiem Shayleigh. – Znajdź swego ojca. Słyszałam plotki, że walczy z Ragnorem, a jeżeli to prawda, na pewno chciałby mieć u boku syna!

Nie musiała mówić nic więcej. Książę złapał cugle i wskoczył zwinnie na siodło.

Gdzie oni są? – zawołał.

Przy linii buków! – odparła. Chciała jeszcze ostrzec Elberetha przed niedźwieżukami, ale umilkła, książę elfów bowiem, gnając jak burza na swym śmigłym rumaku, był już za daleko, aby mógł ją usłyszeć.

Elbereth pędził przez las. Widział tuziny potyczek, w których jego miecz mógłby się przydać, ale nie miał na to czasu. Galladel walczy z Ragnorem! Na tę myśl poczuł, jak coś ściska go w gardle, i niewidzialny sztylet bólu przeszył mu serce.

Przypomniał sobie własne, nader bolesne spotkanie z potężnym ogrillionem – pojedynek, który z pewnością by przegrał.

A przecież był o wiele wprawniejszym szermierzem niż Galladel.

Uchylił się pod niską gałęzią i ostro wprowadził Temmerisę w wąski przesmyk między dwoma klonami, po czym zmusił go, by jednym długim susem przesadził gęstą kępę jeżyn. Na mocno umięśnionej szyi wierzchowca pojawiła się piana. Elbereth słyszał, jak płuca dumnego rumaka walczą o dostateczną ilość tlenu potrzebnego do tak wielkiego wysiłku.

Jeszcze jeden skok, zwrot i prosta. Temmerisa dzielnie dawał z siebie wszystko, biegł ile sił, wyczuwając, że jego ukochany pan znajduje się w skrajnej sytuacji.

Kątem oka Elbereth dostrzegł giganta i ciśnięty przez niego głaz. Ściągnął ostro wodze rumaka, zmuszając go, by skręcił w bok, ale nie zdołał uchronić go przed trafieniem. Siwek upadł pod wpływem siły uderzenia, ale zaraz uparcie się podniósł i ruszył w dalszą drogę.

Odpłacimy tej bestii – obiecał Elbereth, klepiąc szyję wiernego rumaka. Temmerisa prychnął, pochylił nisko łeb i popędził dalej.


* * *


Ivan i Pikel starali się w miarę możliwości trzymać w pobliżu kroczących drzew. Jednak każdy ork czy goblin, jaki stawał im na drodze, spowalniał ich marsz, podczas gdy dęby nie zatrzymywały się przed niczym, a przerażone potwory na sam ich widok pierzchały w popłochu.

Krasnoludy słyszały dochodzące ze wszystkich stron radosne okrzyki leśnego ludu, choć rozglądając się wokoło, z rzadka tylko dostrzegały przemykające tu i ówdzie elfy. W gruncie rzeczy wcale się tym nie przejmowały. Bracia byli bardziej zainteresowani wypatrywaniem wrogów niż sprzymierzeńców, których zasadniczo nie potrzebowali.

Nagle drzewa znalazły się daleko za nimi, ustawiwszy się w marszu półkolem, a Bouldershoulderowie zostali sami.

Uch, och – mruknął Pikel, domyślając się, co zaraz nastąpi.

I rzeczywiście – tuziny potworów zaraz po przejściu morderczych drzew wypełzły ze swych kryjówek i z braku innych ofiar w zasięgu wzroku skierowały się w stronę braci.

Przygotuj się na walkie – rzekł Ivan do Pikela. Słowa nie były konieczne. Zanim jeszcze skończył mówić, Pikel zamaszystym ciosem rozwalił łeb jednemu z orków.

Naraz Pikel chwycił swego brata i odciągnął go na bok pod nisko zwieszające się grube konary sosen. Ivan pojął zamiary i mądrość brata w chwili, gdy monstra zbliżyły się do nich, ponieważ walka na krótki dystans przy – co tu kryć – kiepskiej widoczności przemawiała zdecydowanie na korzyść krasnoludów, nad którymi potwory miały ogromną przewagę liczebną.

Mimo to prawie za każdym razem, gdy Ivan zamachiwał się wielkim toporzyskiem, czy robił to na oślep, czy też nie, odnajdował jakiegoś oczekującego na rozrąbanie potwora, a tuzin innych ustawiał się już w kolejce, by natychmiast zająć miejsce zabitego.


* * *


Siedząc bezpiecznie na wysokim konarze, Kierkan Rufo uważał się za całkiem sprytnego. Nie miał najmniejszego zamiaru odgrywać w tej bitwie innej roli oprócz obserwatora i jeżeli o to chodziło, z nieskrywaną rozkoszą napawał się widokiem żałosnych goblinów, orków i orogów uciekających w popłochu przed niewiarygodną potęgą j ego kroczącego dębu.

Zmienił zdanie, kiedy dąb natknął się na innego przeciwnika – dwaj giganci nie byli ani tak tchórzliwi, ani tak mali jak inne potwory. Drzewo zadrżało gwałtownie, kiedy wielki głaz rąbnął w jego pień. Smagnęło gałęzią w stronę najbliższego potwora, zadając mu solidny cios, ale gigant zamiast paść trupem, chwycił za konar i szarpnął.

Znajdujący się wyżej Rufo usłyszał ostry trzask żywego drewna i o mało nie zemdlał.

Kolejna gałąź wysunęła się naprzód, by dosięgnąć giganta, ale drugi z wielkoludów zbliżył się do pnia i objął go z przerażającą siłą. Zaparł się i pociągnął, a ogromny dąb zachwiał się, najpierw w jedną, a potem w drugą stronę.

Następne konary opadły na stojącego nieco dalej napastnika, chłoszcząc go i uderzając z całej siły. Monstrum chwyciło kilka z nich i połamało w swych ogromnych łapskach, ale ciosy odniosły skutek. Niebawem gigant osunął się na kolana, a niedługo potem dąb wprasował go w ziemię.

Gruba gałąź, najniższa w całym drzewie, owinęła się wokół pnia, opasując szarpiącego dąb giganta w niemożliwym do zerwania uścisku.

Kierkan Rufo mimowolnie zaczął pokrzykiwać, dopingując drzewo do walki. Sądził, że jest już po bitwie, że jego dąb lada moment upora się z gigantem i ruszy dalej, by siać popłoch wśród mniej groźnych, bo i mniejszych rozmiarami przeciwników.

Gigant, walcząc rozpaczliwie o każdy kolejny haust powietrza, przykucnął nisko na swych krótkich, grubych nogach, po czym z całej siły naparł na pień, kierując pchnięcie w górę i w bok.

Jeden z korzeni dębu ugiął się i pękł, a waleczne drzewo runęło, by już nigdy się nie podnieść, zamykając giganta w morderczym uścisku. Chwile istoty, która je powaliła, były już policzone. Kolejne gałęzie oplotły giganta, przypieczętowując jego los.

Rufo był pewien, że ma złamaną nogę, chociaż jej nie widział, została bowiem przygnieciona przez gruby konar. Chciał krzyknąć, ale nagle zrezygnował z tego zamiaru. Uznał, że nie byłby to najmądrzejszy pomysł. W pobliżu roiło się od wrogów, którzy mogli usłyszeć jego wołanie.

Zaczął kopać. Wygrzebał w ziemi niewielką jamę, ułożył się w niej wygodnie, najlepiej jak mógł zamaskował się gałązkami i liśćmi i czekał.


* * *


Danica rzuciła się w wir chaosu z ustami otwartymi ze zdumienia. Nigdy dotąd nie widziała podobnej furii zniszczenia. Ujrzała drzewo powalone przez giganta i drugie, nieco dalej, padające pod naporem niedźwieżuków.

Danica obejrzała się za siebie w trosce o Cadderly’ego. Tym razem nie mogła go chronić – nie wierzyła nawet, że jest w stanie ochronić samą siebie. Wzruszywszy z rezygnacją ramionami i rzuciwszy ostatnie, tęskne spojrzenie w stronę miejsca, gdzie go zostawiła, oddaliła się. Wiedziała, że nietrudno jej będzie znaleźć potwora, którego należało zabić.

Na dźwięk znajomego „ojoj!” odwróciła głowę w stronę gęstego sosnowego zagajnika. Wybiegł stamtąd przerażony niedźwieżuk, a zaraz potem w ślad za nim poleciała długa, gruba pałka. Broń trafiła stwora w nogi, powalając go na ziemię. Zanim zdążył się podnieść, Pikel podbiegł, uniósł swoją pałkę i rozsmarował mózg niedźwieżuka po ziemi. Krasnolud spojrzał na Danicę i błysnął bielą uśmiechu spod warstwy krwi pokrywającej jego oblicze.

Pomimo otaczającego ją niebezpieczeństwa Danica uśmiechnęła się i mrugnęła do krasnoluda. Oboje pomyśleli, że być może jest to pożegnanie.

Pikel zniknął wśród sosen, a Danica pochyliła się i wyjęła swoje bliźniacze sztylety. W chwilę później ruszyła na łowy.


* * *


Cadderly kartkował Księgę Uniwersalnej Harmonii, szukając odpowiedzi, jak uniknąć wypełnienia smutnego obowiązku, którego brzemię złożyła na jego barkach Danica oraz szalona sytuacja. Dorigen leżała nieruchomo u jego stóp, pojękując cichutko od czasu do czasu.

Ważniejszy był jednak przybierający na sile zgiełk bitewny. Cadderly wiedział, że nie może dłużej zwlekać, że powinien stanąć do walki u boku przyjaciół, a nawet gdyby tego nie zrobił, bitwa już niedługo rozprzestrzeni się i chcąc nie chcąc, będzie musiał wziąć w niej udział. Przeładował odzyskaną kuszę i położył gotową do strzału na ciele nieprzytomnej czarodziejki. Pozostało już tylko pięć bełtów.

Stronice księgi migały mu przed oczami – był tak przerażony, że praktycznie nie rozróżniał słów, a co dopiero mówić o zawartej w nich treści. Nagle coś oderwało go od księgi – ogarnęło go osobliwe wrażenie czyjejś bliskości, czyjejś obecności. Przez krótką chwilę koncentrował się na tym uczuciu, ogniskując myśli.

Cadderly pochylił się powoli i podniósł swoją kuszę. Odwrócił się, pozwalając, by jego zmysły pokazały mu to, czego nie dostrzegły oczy, a potem zwolnił spust.

Wybuchowy bełt trafił w pień małego drzewka, rozdzierając je na strzępy. Nagle obok drzewka rozległ się trzepot błoniastych skrzydeł.

Nie ukryjesz się przede mną, Druzilu! – zawołał młody uczeń. – Wiem, gdzie jesteś!

Trzepot skrzydeł ucichł po chwili w głębi lasu, a na ustach Cadderly’ego mimowolnie pojawił się uśmiech wyższości.

Druzil nie będzie go już niepokoił.

Dorigen jęknęła i poruszyła się ciężko, usiłując niezdarnie podeprzeć się na łokciach. Cadderly wymierzył w nią kuszę i załadował kolejny bełt.

Nagle znieruchomiał, wstrząśnięty i przerażony własnym postępowaniem – jak mógł myśleć o zabiciu bezbronnej kobiety i o wykorzystaniu do tego plugawego czynu swojej przeklętej broni?

Oddychał ciężko. Z cieni spozierały nań oczy Barjina.

Upuścił kuszę, wziął do rąk księgę, zamknął ją i ścisnął mocno w rękach.

Nie to miałaś na myśli, gdy mi ją dawałaś – mruknął, jakby zwracał się do Przełożonej na Księgach Pertelopy, po czym rąbnął Dorigen ciężkim woluminem w tył głowy, ponownie rozkładając ją na ziemi.

Cadderly spieszył się. Chciał zdążyć, zanim czarodziejka ponownie dojdzie do siebie. Zdjął z dłoni Dorigen trzy pierścienie. Na jednym z jej sygnetów widniał symbol osobliwego odłamu sekty Talony, drugi był złoty, z osadzonym w nim lśniącym czarnym onyksem – Cadderly przypuszczał, iż właśnie z niego buchały magiczne płomienie – w ostatnim zaś, również złotym, migotały drobniutkie diamenciki.

Potem przyszła kolej na szatę czarodziejki – Cadderly upchnął ją do swego plecaka. Natrafił także na niewielką różdżkę ukrytą wśród wiązań bielizny, a kiedy już ją schował, przeszukał starannie wszystkie sakiewki, mieszki oraz kieszenie w ubraniu Dorigen, by upewnić się, że nie przeoczył żadnego magicznego przedmiotu ani artefaktu używanego przy rzucaniu zaklęć.

Kiedy skończył, wstał, spojrzał na bezradną kobietę i zaczął się zastanawiać, co robić dalej. Wiedział, że niektóre zaklęcia nie wymagają żadnych fizycznych komponentów, a do innych używa się małych i pospolitych przedmiotów, które można znaleźć praktycznie wszędzie.

Gdyby zostawił Dorigen w takim stanie, nadal mogłaby odegrać poważniejszą rolę w toczącej się bitwie i zabić kogoś – może nawet Danicę, wypowiadając kilka prostych sylab.

Rozwścieczony tą myślą Cadderly sięgnął po swoją laskę i ułożył ręce czarodziejki z boku, na ziemi. Krzywiąc się przy zadawaniu ciosu, zmiażdżył palce Dorigen, najpierw u jednej, a następnie u drugiej ręki, uderzając raz po raz, aż jej dłonie stały się czarnosine i napuchnięte. Przez cały ten czas czarodziejka, wciąż jeszcze oszołomiona działaniem trucizny oraz ciosem w głowę, pojękiwała tylko półgłosem i nawet nie próbowała odsunąć rąk.

Cadderly pozbierał swoje rzeczy, przewiesił przez ramię bandolier z ostatnimi bełtami i ruszył przed siebie, nie wiedząc w gruncie rzeczy, dokąd zmierza.


* * *


Elbereth dostrzegł w końcu swego ojca walczącego na niewielkiej polanie z ogromnym Ragnorem. Książę elfów wiedział, że musi dotrzeć do Galladela, ale aby ominąć miejsca zaciętych potyczek, potrzebował trochę czasu, a zauważył, że Ragnor zyskuje nad jego ojcem coraz większą przewagę.

Ujrzał, jak ojciec usiłuje wykonać rozpaczliwe poziome pchnięcie. Ragnor złapał króla elfów za rękę i ciął mieczem z góry na dół. Galladel zatrzymał to uderzenie, chwytając ogrilliona za nadgarstek.

Ta sytuacja była tak znajoma, tak upiornie znajoma. Chciał krzyknąć, ostrzec ojca i zarazem zapaść się pod ziemię. Robił sobie wyrzuty, że nie zdradził mu, jaka była ulubiona taktyka walki ogrilliona.

Sztylet wysunął się z rękojeści miecza Ragnora, mierząc wprost w odsłoniętą głowę Galladela, a Elbereth mógł jedynie bezradnie obserwować bieg wydarzeń.

Próba sił trwała jeszcze przez chwilę, aż w końcu Ragnor uwolnił swoje wielkie łapsko i zadał silne pchnięcie ku dołowi.

I nagle, zgoła nieoczekiwanie, Elbereth został królem Shilmisty.


22

Wizja piekła


Potężny rumak parł jak burza, dzielnie niosąc swego jeźdźca ku wrogiemu dowódcy. Niedźwieżuki zastąpiły mu drogę, usiłowały go zatrzymać, lecz Temmerisa tylko pochylił łeb i przedarł się przez ich szeregi, roztrącając monstra na boki jak opadłe liście.

Nagle potknął się, jego przednie nogi zahaczyły o leżącego na ziemi stwora. Trójząb ciśnięty z kryjówki w zaroślach wbił się w bok rumaka, kończąc jego dziki galop. Temmerisa padł ciężko, prychając, jęcząc i miotając się, gdy trucizna z ostrzy trójzębu zaczęła wsączać się do jego ciała.

Elbereth przeturlał się po ziemi i spojrzawszy za siebie, zamarł w bezruchu, widząc, że jego dzielny wierzchowiec nieruchomieje.

Kiedy rozejrzał się wokoło, stwierdził, że ma otwartą drogę do Ragnora.

Chodź, elfie – burknął ogrillion, rozpoznawszy Elberetha z ich wcześniejszego spotkania. – Już raz cię pokonałem. Tym razem cię zabiję!

Aby zachęcić przeciwnika do ataku, Ragnor kopnął leżącego u jego stóp trupa. Pomimo nieugiętej pewności siebie ogrillion przeraził się, gdy elf natarł na niego z morderczą furią. Miecz Elberetha ciął i dźgał zaciekle, usiłując dosięgnąć Ragnora, i natychmiast powracał, gdy ten z trudem parował szaleńcze cięcia.

Pomszczę mego ojca! – ryknął Elbereth, tnąc z całej siły.

Ragnor uśmiechnął się złowróżbnie. Ten tutaj jest synem króla elfów? A więc Ragnor odniesie tego dnia aż dwa znaczące zwycięstwa! Wspaniale.

Szaleńczy atak Elberetha nie słabł ani na chwilę, jednak Ragnor uparcie trzymał się w defensywie. Był weteranem tysiąca bitew. Wiedział, że gniew elfa w końcu się wypali i zastąpi go wyczerpanie. A wówczas przyjdzie kolej na niego.


* * *


Zanim Cadderly ujrzał walczących, jego oczom ukazały się zmasakrowane szczątki tych, którzy padli w poprzednich potyczkach. Jak okiem sięgnąć ziemia usłana była trupami i kawałkami rozłupanych drzew. Krzyki umierających wydawały się upiornymi sztuczkami brzuchomówcy – wokół młodego ucznia spoczywało bowiem zbyt wiele ciał, aby mógł stwierdzić, skąd konkretnie dobiega wołanie.

Gdy przechodził, jakiś goblin chwycił go za kostkę. Instynkt nakazał mu wymierzyć w potwora kuszę, ale zdał sobie sprawę, że oślepiony ciosem miecza i umierający goblin złapał go za nogę ze strachu, nie zaś z zamiarem ataku. Cadderly szarpnięciem uwolnił stopę i oddalił się. Nie miał dość odwagi, by dobić nieszczęsne stworzenie, ani czasu, by opatrzyć jego śmiertelne rany.

W oddali kolejne z kroczących drzew runęło pod ciężarem co najmniej setki potworów. Większość z tych istot była już martwa i zwisała opleciona gałęziami, które je udusiły, ale pozostałe przy życiu potwory rąbały zaciekle pień powalonego dębu. Jakiś elf ruszył drzewu na pomoc, zabijając dwóch orogów, zanim inne go dopadły i rozerwały na strzępy.

Cadderly nie wiedział, co ma robić ani dokąd się udać. Dla młodego ucznia, który spędził całe życie w bezpiecznych, spokojnych murach biblioteki, to co się tu działo, było wizją prawdziwego piekła.

Usłyszał szloch dochodzący od strony pobliskiego drzewa i dostrzegł w jego koronie Hammadeen. Driada płakała tak, że aż drżały jej ramiona.

Zdychający wśród cieni goblin jęknął przeciągle, gdzieś w oddali rozległ się przeraźliwy wrzask.

Cadderly pobiegł, omijając potwory nadal rąbiące mieczami powalone drzewo. Miał ochotę znaleźć sobie jakąś jamę i się w niej ukryć, ale wiedział, że zatrzymanie się oznacza śmierć.

Przebiegł przez brzozowy zagajnik – przypuszczalnie ten sam, który wcześniej ominął wraz z przyjaciółmi w drodze do Syldritch Trea – i dotarł do niewielkiej polanki porośniętej wysokimi do pasa krzewami czarnej borówki oraz kilkoma z rzadka rozrzuconymi drzewami.

Nagle znalazł się w ogniu walki. Przy linii drzew, po drugiej stronie przecinki, oddział goblinów usiłował przebić się przez silną obronę drużyny elfich łuczników, a w kilku miejscach wśród krzewów borówek trwały zażarte potyczki. Cadderly nie mógł śledzić ich przebiegu, słyszał jednak wyraźnie towarzyszące im odgłosy i widział krzewy kołyszące się pod wpływem zażartej szamotaniny.

Przeciął na ukos polanę, zszedł po zboczu i okrążył wzgórze, docierając do jego drugiego krańca. Nagle zamarł w bezruchu wstrząśnięty tym, co zobaczył. Wielki Deneirze, mruknął pod nosem, prawie nieświadomie. Cadderly widywał dotąd ogry i wielkość tych potężnych potworów przyprawiała go nieomal o zawrót głowy. Teraz po raz pierwszy w życiu ujrzał giganta, prawie dwukrotnie większego i – jak oszacował – dobrych dziesięć razy cięższego od ogra. Na jego widok poczuł się doprawdy bardzo maleńki!

Na szczęście gigant był odwrócony tyłem, a na dodatek zajęty zbieraniem głazów, prawdopodobnie po to, by ciskać je potem w linie obrony elfów. Cadderly powinien był minąć go cichaczem, ale strach podyktował mu zgoła inną reakcje..

Wystrzelił bełt, mierząc nieco poniżej pleców giganta.

Ej! – ryknął potwór, pocierając oparzony pośladek i odwracając się. Uświadomiwszy sobie, że popełnił błąd, Cadderly rzucił się do ucieczki, choć wcześniej zdołał wystrzelić jeszcze jeden bełt. Tym razem trafił monstrum w pierś, ale gigant zareagował na wybuch jedynie lekkim skrzywieniem ust.

Cadderly pochylił głowę i pognał w kierunku drzew, mając nadzieję, że żaden elf nie pomyli go z orkiem i nie potraktuje strzałą. Nie oglądał się za siebie – skądinąd słusznie – domyślał się bowiem, że potwór ruszył za nim w pogoń.

Gigant wybuchnął głupawym śmiechem. Uznał, że trafiła mu się łatwa zdobycz. Mina mu jednak zrzedła, kiedy nagle z krzaków nieopodal wybiegły dwa krasnoludy. Jeden toporem rozpłatał mu ścięgna podkolanowe, drugi ciosem pałki zmiażdżył rzepkę.

Gigant zachwiał się i runął, a nim jeszcze przestał się rzucać, bracia Bouldershoulderowie wspięli mu się na plecy.

Niezła pozycja do łobrony – rzekł Ivan do Pikela, wbijając ostrze topora w kark giganta.

Ojoj! – potwierdził radośnie Pikel, waląc monstrum w potylicę grubą pałką z pnia drzewa.

Czy to może był Cadderly, co przebiegał? – spytał Ivan. Pikel spojrzał w stronę mrocznych drzew i pokiwał głową.

Dobra ze z niego je przynenta! – ryknął Ivan. Rozmowa nieoczekiwanie dobiegła końca, kiedy z zarośli wypadła grupa orogów i wyjąc wściekle, zaatakowała braci Bouldershoulderów.


* * *


Oślepiający błysk rozdarł ciemności. Cadderly usłyszał pisk kilku goblinów, a potem dostrzegł źródło pioruna, znajomą i mile widzianą twarz.

Tintagel! – zawołał, podbiegając do czarodzieja.

Bądź pozdrowiony, młody kapłanie – ucieszył się szczerze niebieskooki elf. – Widziałeś Elberetha? Cadderly pokręcił głową.

Dopiero co włączyłem się do walki – wyjaśnił. – Dorigen można już skreślić. – Pokazał różdżkę wetkniętą za pas i pierścienie, które zabrał czarodziejce. – Mogą się...

Padnij! – zawołał Tintagel, odpychając Cadderly’ego w bok, podczas gdy tuż obok nich przeleciała włócznia. Elf wyciągnął rękę i wypowiedział zaklęcie. Z koniuszków jego palców trysnęły magiczne pioruny energii, pomknęły między drzewami i skręciły za gruby pień jednego z nich. W chwilę później wypadł stamtąd martwy niedźwieżuk, a jego włochate, osmalone eksplozją czarodziejskiej kuli energii ciało dymiło w kilku miejscach.

Elbereth – powtórzył czarnoksiężnik do Cadderly’ego. – Muszę do niego dotrzeć. Słyszałem, że walczy z Ragnorem!

To prawda. – Usłyszeli dobiegający z boku melodyjny głos driady.

Gdzie oni są? – spytał ostro Cadderly, podchodząc do Hammadeen.

Driada przywarła do drzewa. Młody kapłan przestraszył się, że zamierza w nie wniknąć.

Nie odchodź, błagam – poprosił łagodnym tonem, by nie wystraszyć płochliwej istoty. – Musisz nam powiedzieć, Hammadeen. Los Shilmisty spoczywa w twoich rękach.

Hammadeen nie odpowiedziała ani się nie poruszyła, a on miał trudności z tym, by odróżnić ją od kory drzewa.

Tchórzliwa istoto! – warknął gniewnie. – Twierdzisz, że jesteś przyjaciółką drzew, ale nie robisz nic, kiedy jesteś naprawdę potrzebna!

Zamknął oczy, a potem skoncentrował się na drzewie ukrywającym driadę. Ogarnęły go dziwne i niezwykłe odczucia, kiedy skupił na nim moc wszystkich zmysłów i rozpoznał ścieżki, które otwierało przed Hammadeen, umożliwiając jej ucieczkę.

Nie! – rozkazał, dosięgając myślami drzewa.

Ku zdumieniu Cadderly’ego driada nagle się pojawiła i zerknęła przez ramię, spoglądając na drzewo z wyrzutem, jakby poczuła się przez nie zdradzona.

Walczą w bukowym zagajniku, na południowy zachód stąd, niedaleko – powiedziała do Tintagela. – Znasz to miejsce?

Znam – odparł Tintagel. Spojrzał z ukosa na Cadderly’ego. – Coś ty zrobił? – zapytał, kiedy płochliwa driada uciekła.

Cadderly stał jak osłupiały, nie wiedząc, co mu odpowiedzieć.

Elf czarodziej znający doskonale las, który był jego domem, wyobraził sobie bukowy zagajnik i zaczął wypowiadać słowa zaklęcia.

Chroń mnie – zwrócił się do Cadderly’ego, a młody uczeń pokiwał głową, wiedząc, że podczas rzucania zaklęcia mag będzie praktycznie bezbronny. Wyjął więc jeden z dwóch ostatnich bełtów i załadował kuszę.

Drzwi migoczącego światła, podobne do tych, którymi przemieszczała się Dorigen, pojawiły się tuż przed Tintagelem. Cadderly usłyszał znajomy świst, gdy kolejny podkradający się do nich niedźwieżuk cisnął trzymaną w ręku włócznią.

Młody uczeń odwrócił się na pięcie, wymierzył w cel ukryty w pobliskich zaroślach i zwolnił spust. Eksplozja odrzuciła martwego niedźwieżuka daleko w tył. Cadderly nie ucieszył się jednak, bo kiedy się odwrócił, ujrzał, że Tintagel słania się na nogach, a w jego boku tkwi wbita głęboko włócznia.

Cadderly zawołał go, mocno objął elfa ramieniem i z braku innych możliwości postąpił krok naprzód, zabierając ich obu w krótką podróż przez świetlistą bramę.


* * *


Gigant jęknął głośno, a Pikel na krótką chwilę przerwał walkę z orogiem, aby zdzielić powalonego behemota w tył głowy. Widząc, że jego przeciwnik jest pochłonięty czymś innym, orog usiłował wspiąć się na plecy giganta. Pałka Pikela trafiła go, nim zdążył zrealizować swój zamiar, i w przyspieszonym tempie wysłała go z powrotem na ziemię.

Spadł ciężko i legł na ziemi jak worek szmat. Krasnoludy walczyły plecy w plecy, tak jak wcześniej w obozie Dorigen, na zwłokach zabitego ogra. Tyle że teraz znajdowały się jeszcze wyżej i nawet na potężnych orogów, z którymi walczyły, mogły patrzeć z góry, a plugawe kreatury musiały odbyć nie lada wspinaczkę, usiłując dopaść swych wrogów. Połowa z dziesięcioosobowej drużyny orogów leżała martwa obok giganta, a jak dotąd żaden z nich nie zdołał zbliżyć się na tyle, by stanąć na jego grzbiecie obok krasnoludów.

Bracia Bouldershoulderowie bawili się setnie.

Gdy coś poruszyło się w cieniu drzew, zarówno krasnoludy, jak i orogowie odwrócili się w tę stronę. Z lasu wybiegła Danica. Gnała jak wiatr, a tuż za nią pędziła grupa złożona z orków, goblinów i niedźwieżuków, uzbrojona w groźnie wyglądające miecze. Dwaj orogowie zrezygnowali z dalszej walki z krasnoludami i pobiegli w stronę Daniki, zamierzając zastąpić jej drogę.

Strzała trafiła jednego z nich w pierś, a druga dosięgła go w ułamek sekundy później – wbiły się zaledwie o cal od siebie. Drugi orog popełnił błąd, oglądając się w bok, gdzie wśród cieni między drzewami stała Shayleigh.

Danica wybiła się obunóż w powietrze i wymierzyła podwójne kopnięcie w pierś zagapionego oroga. Poleciał w tył, zniknął w krzakach borówek i już się więcej nie pojawił.

Dziewczyna błyskawicznie podniosła się z ziemi i podjęła przerwany bieg.

Wyrombiem ci przejście! – obiecał Ivan i zeskoczył z giganta prosto pomiędzy dwóch orogów. Jego topór zakręcił młynka, śmigając w prawo i w lewo – obietnica krasnoluda została natychmiast zrealizowana.

Miło cię widzieć, lady Danico – rzekł Ivan, podając jej sękatą, szorstką dłoń. Wspólnie podeszli do giganta, gdzie dołączył do nich Pikel, który właśnie paroma ciosami przekonywał ostatniego oroga, że mimo wszystko powinien jednak położyć się na ziemi.

Nowi wrogowie byli niedaleko, ale mieszana grupa zmierzająca w ich stronę znacznie się przerzedziła, zanim w końcu zdołała do nich dotrzeć. Od strony drzew raz po raz wylatywały kolejne strzały, zaliczając jedno trafienie po drugim.

Shayleigh – wyjaśniła Danica zafascynowanym krasnoludom.

Cieszem się, co ona je po naszy stronie – zauważył Ivan. W chwili gdy to mówił, z lasu wyprysnęła następna strzała, trafiając goblina w głowę i uśmiercając go na miejscu.

Nie możemy tu dłużej zostać – powiedziała Danica do braci. – Wokoło panuje straszny chaos. Wydaje się, że gobliny i giganci są wszędzie!

A jak idzie drzewom? – spytał Ivan.

Taa – dorzucił Pikel z podnieceniem w głosie.

Drzewa zadały naszym wrogom ogromne straty – odparła Danica – ale jest ich niewiele, a liczba ta wciąż się zmniejsza, kilka bowiem zostało powalonych, a parę innych walczy z pożarami wznieconymi przez wroga. Elfy poszły w rozsypkę i obawiam się, że wielu zginęło!

Do lasu wienc! – ryknął Ivan. Ponownie zeskoczył na ziemię i natarł na zbliżającą się ku nim watahę wrogów, wymachując toporem tak zawzięcie, że więcej potworów obróciło się na pięcie i dało drapaka, niż pozostało, by dotrzymać mu pola.

Danica o mało nie wybuchnęła śmiechem. Wyjęła sztylety, cisnęła w znajdujący się najbliżej cel i ruszyła, by przyłączyć się do Ivana. Pikel gnał tuż obok, przebierając szybko krótkimi nóżkami.

W kilka minut później ponownie weszli w leśny gąszcz.

Wychodząc po drugiej stronie migoczącego świetlnego przejścia, Cadderly załadował do kuszy ostatni wybuchowy bełt i delikatnie ułożył rannego Tintagela na ziemi. Natychmiast wypatrzył Ragnora i Elberetha, którzy toczyli zaciekły pojedynek w odległości zaledwie kilku jardów od niego.

Zauważył także leżącego u ich stóp martwego Galladela.

Nie miał wątpliwości, gdzie chce umieścić swój ostatni bełt, i powiedział sobie, że nie będzie odczuwał wyrzutów sumienia z powodu solidnej dziury, jaką wypali w ohydnym ryju Ragnora.

Nacierający niedźwieżuk pokrzyżował mu plany.

Młody uczeń nie miał czasu, by zastanawiać się nad tym, co robi – po prostu odwrócił się i wpakował bełt w pękaty brzuch potwora, gdy ten znalazł się nie dalej niż o krok od niego. Niedźwieżuk targnął konwulsyjnie całym ciałem i minąwszy Cadderly’ego, zarył nosem w ziemię.

Młody kapłan spojrzał na leżącego bezradnie i wijącego się z bólu Tintagela. Chciał opatrzeć elfa, a przynajmniej wyjąć mu włócznię z boku, ale wiedział, że Elbereth nie wytrzyma długo ataków potężnego ogrilliona.

Obiecałem, że umrę u twego boku – wyszeptał.

W pierwszej chwili miał ochotę wyjąć z plecaka butelkę z olejem gromów i spróbować naładować kolejne bełty, ale stwierdził, że nie ma już na to czasu. Z wahaniem upuścił na ziemię bezużyteczną kuszę i wziął do rąk laskę oraz wirujące dyski, choć w głębi duszy czuł, że to śmieszna broń przeciwko komuś tak potężnemu jak Ragnor.

Ostatni raz powtórzył w myślach słowa przysięgi złożonej Elberethowi i zajął pozycję u boku księcia elfów.

Co cię tu przywiodło? – wydyszał wyraźnie zmęczony Elbereth, kiedy Cadderly stanął obok niego. Elf uchylił się przed błyskawicznym cięciem ciężkiego miecza Ragnora, jednym z niewielu ofensywnych ciosów zadanych przez ogrilliona.

Cadderly natychmiast zrozumiał zamiary Ragnora. Elbereth był wyraźnie zmęczony, z trudem łapał oddech, a jego przeciwnik pomimo kilku niezbyt głębokich zadraśnięć wciąż znajdował się w pełni sił.

Powiedziałem, że będę walczył u twego boku – odrzekł. Postąpił naprzód, wykonując ruch laską, a potem cisnął wirującymi dyskami. Ragnor zablokował atak przedramieniem i z zaciekawieniem zlustrował osobliwą, acz zgoła nieskuteczną broń.

Masz potężnych sprzymierzeńców, książę. – Ogrillion wybuchnął drwiącym śmiechem. Cadderly ponownie rzucił dyskami. Tym razem Ragnor nawet nie pokwapił się, by unieść rękę. Przyjął cios wprost na szeroką klatkę piersiową, ani na chwilę nie przestając ryczeć ze śmiechu.

Nagle Elbereth zaatakował znienacka. Jego miecz śmigał jak błyskawica to w jedną, to w drugą stronę, zbliżając się niebezpiecznie do ciała przeciwnika.

Ragnor najwyraźniej żywił znaczny szacunek dla tej broni. Kiedy zajął się parowaniem cisów elfa, Cadderly ujął w obie ręce laskę i trzasnął nią potwora w łokieć.

Ogrillion skrzywił się z bólu.

Umrzesz za to... Umrzesz powoli – obiecał Cadderly’emu, parując z furią zwodnicze cięcia i ciosy Elberetha. – Powoli.

Cadderly spojrzał na swoją broń, jakby ta go zdradziła. Wiedział, że nie jest w stanie naprawdę zranić Ragnora, niezależnie od tego, jak czysty zadałby cios, niemniej jednak zdawał sobie sprawę, iż aby pomóc Elberethowi, musi się jakoś wykazać w tej walce.

Czekał i przyglądał się pojedynkowi, trzymając się nieco na uboczu w nadziei, że przez następnych kilka chwil ogrillion nie będzie zwracał na niego uwagi. Jeżeli ten przejmował się młodym uczniem, to bynajmniej tego nie okazywał.

Miecz Elberetha zatoczył krąg wokół ostrza Ragnora i nagle wyprysnął do przodu, zagłębiając się w jego ramieniu. Potwór zawył, ale jeżeli Elbereth był szybszym szermierzem, to ogrillion z pewnością przewyższał go wytrzymałością. Przeszedł do ofensywy, raz po raz tnąc swym ogromnym, długim mieczem. W pewnym momencie trafił w tarczę Elberetha, a impet ciosu był tak potężny, że tarcza pękła na dwoje i elf runął ciężko na ziemię.

Cadderly wiedział, że musi natychmiast coś zrobić albo będzie świadkiem poszatkowania księcia elfów na kawałki. Cisnął na ziemię laskę, wrzasnął dziko, postąpił dwa kroki w stronę ogrilliona i rzuciwszy się do przodu, uwiesił się u jego ramienia. Podciągnął się. Oplótł rękami szyję ogrilliona i skrzyżował nogi na jego grubym udzie. Nie był słabeuszem ani ułomkiem, ale potężny Ragnor nadal brnął uparcie w stronę Elberetha. Ogrillion spojrzał z niedowierzaniem w bok, a kapłan przywarł doń z całej siły.

Ragnor zamierzał go zabić, zanim jednak zdążył wprowadzić swój zamysł w czyn, Elbereth poderwał się z ziemi i niezwłocznie ruszył do ataku. Podczas gdy Cadderly blokował, szarpał i odwracał uwagę Ragnora, elf zdołał zadać ogrillionowi kolejnych kilkanaście pchnięć.

Złaź! – zawył w końcu Ragnor. Gwałtownym natarciem zmusił Elberetha do natychmiastowego odwrotu, po czym oplótł wolną ręką Cadderly’ego, przełamując j ego chwyt. Siła Ragnora była rzeczywiście przerażająca i w chwilę później Cadderly został brutalnie wyrzucony w powietrze.


23

Na sposób krasnoluda


Znalazłszy się na powrót w leśnej głuszy, Ivan i Pikel nie mieli najmniejszych problemów ze znajdowaniem wrogów. Gobliny i orkowie wypadali na nich ze wszystkich stron, ociekając śliną i pałając żądzą walki.

Zgodnie ze swym krasnoludzkim dziedzictwem bracia Bouldershoulderowie wpadli w szał bitewny, siekąc i rozbijając wszystko, co podeszło im pod pałę bądź topór, nie wykazując przy tym najmniejszych oznak zmęczenia. Gobliny ulatywały we wszystkich możliwych kierunkach, a w podróże te zapraszały je solidne ciosy grubej lagi Pikela, Ivan zaś w pewnym momencie potężnym cięciem zza głowy rozpłatał jednego orka równiutko na dwie połówki.

Podczas pierwszej, najbardziej zajadłej potyczki Danica trzymała się za plecami braci, zbierając siły do walki, kiedy jej pomoc będzie rzeczywiście niezbędna. Przez cały czas myślała tylko o Cadderlym. Wcześniej nie miała czasu się zastanawiać, gdzie też on może być, i obawiała się najgorszego. Wiedziała jednak, co do niej należy, i musiała należycie wypełniać swoje obowiązki. Tym razem jak nigdy dotąd musiała wierzyć, że Cadderly sam da sobie radę, musiała skoncentrować się na desperackiej bitwie.

Choć bezustannie przypominała sobie o swoich powinnościach, serce nakłaniało ją, by odnalazła ukochanego.

Głowa ostatniego orka pomknęła w krzaki.

W chwili wytchnienia Ivan odwrócił się, dostrzegając wyraz rozpaczy w migdałowych oczach Daniki.

Nie martw się, pani – pocieszył ją. – Zostawim tobie paru przy nastempnej walce.

Danica zmarszczyła czoło. Pojęła, że krasnolud mylnie określił powód jej zmartwienia.

A wienc chodzi o twego Cadderly’ego – mruknął Ivan, przypomniawszy sobie nagle o młodym uczniu. – A gdzie on w ogóle poszed?

Zostawiłam go – powiedziała Danica, spoglądając przez ramię ku zachodowi, w stronę Syldritch Trea.

Nagle przez gałęzie przebił się wielki głaz, nieznacznie tylko chybiając trójki przyjaciół. W odpowiedzi od strony drzew w kierunku krzewów jeżyn pomknęło, jedna za drugą, kilka chyżych strzał.

Gigant! – zawołała Shayleigh, wychodząc ze swojej kryjówki i nakładając na cięciwę kolejną strzałę. – Trafiłam go trzy razy, a on nadal trzyma się na nogach!

Naciągnęła cięciwę i zwolniła ją. Przyjaciele patrzyli, jak strzała śmiga w gąszcz, by głucho wbić się w coś, co wydawało się wędrującą górą.

Tuż obok pierwszej pojawiła się druga góra.

Dwa giganty! – ryknął z nadzieją w głosie Ivan. Danica chwyciła jego i Pikela, gdy bracia zrobili pierwszy krok w stronę swego najnowszego przeciwnika.

Niewątpliwie towarzyszy im liczna eskorta – spróbowała perswazji. – Bez niepotrzebnej brawury. Jesteście zbyt ważni dla nas... dla mnie.

Och – odrzekł jakby ze smutkiem Pikel.

Shayleigh postała kolejną strzałę w stronę zbliżających się potworów, po czym dołączyła do Daniki i krasnoludów.

Musimy stąd uciekać, i to szybko – zawołała.

Wy idźcie dalej – odparła Danica. – Ja poszukam Cadderly’ego.

Kapłan jest z Tintagelem – powiedziała Shayleigh. – Nie obawiaj się, bo jeśli ktokolwiek jest w stanie go chronić podczas tej bitwy, to właśnie mag.

Ta informacja wyraźnie poprawiła Danice humor.

Świadomość, że Cadderly znajduje się w towarzystwie kogoś tak mądrego i doświadczonego jak Tintagel, usunęła nieco w cień obawy, że jej ukochany pozostał sam w tym upiornym lesie grozy.

A więc ruszamy we czwórkę – powiedziała z determinacją Danica.

Ojoj! – rozległa się odpowiedź Pikela.

Śmierć wszystkim potworom, które staną na naszej drodze! – obiecała solennie Shayleigh. Obróciła się jak fryga i niejako na szczęście posłała następną strzałę zbliżającym się gigantom, po czym cała czwórka pognała chyżo w głąb mrocznej puszczy, zastanawiając się po drodze, co mają robić dalej.


* * *


Pozbawiony tarczy Elbereth mógł jedynie ująć rękojeść swego miecza w obie dłonie, aby parować potężne ciosy Ragnora. Ogrillion skończył już z taktyką defensywną, postanawiając zakończyć tę walkę i ruszyć do następnych. Ciął Elberetha na ukos przez pierś, wykonując ten cios z wykrokiem tak, by elf nie mógł się cofnąć i musiał użyć miecza do jego sparowania.

Oręż Elberetha zadźwięczał donośnie pod wpływem siły ciosu i wibrował przez dłuższą chwilę. Ramiona księcia zdrętwiały i z trudem zdołał utrzymać miecz w rękach. Ragnor ciął raz jeszcze, tak samo jak poprzednio.

Elbereth wiedział, że przy drugim bloku nie utrzyma miecza w dłoniach. Miast tego rzucił się w tył i padł na ziemię.

Ragnor wściekle skoczył naprzód, uznając walkę za wygraną.

Zwinność i szybkość elfa zupełnie go zaskoczyły, ten bowiem nagle przeturlał się w bok, a jego miecz ze świstem i bardzo nisko nad ziemią przeciął powietrze, raniąc golenie obu nóg Ragnora i powstrzymując jego natarcie.

Elbereth ponownie się podniósł. Był czujny i zachowywał stały dystans, podczas gdy Ragnor, miotając przekleństwa i lekko utykając, nieubłaganie zbliżał się ku niemu.

Cadderly jęknął i podniósł się na łokciach. Wiedział, że teraz żaden z nich nie może sobie pozwolić nawet na chwilę zwłoki. Ciśnięty przez Ragnora wylądował twardo i na moment stracił oddech.

Spojrzał na Elberetha. Książę był zmęczony i miał coraz większe trudności z blokowaniem ciosów. Wiedział, że chwila zwycięstwa Ragnora jest coraz bliższa.

Wrócę do walki! – obiecał, ale nie zdołał się nawet podnieść, gdy poczuł na karku wilgoć. Sądząc, że to krew, przyłożył rękę do tego miejsca i niezdarnie zaczął zdejmować plecak. Odetchnął z ulgą, kiedy stwierdził, że wilgoć pochodzi nie z jego ciała, lecz z wnętrza plecaka i nagle o mało nie zemdlał, uświadomiwszy sobie, czym była wyciekająca substancja.

Powoli, ostrożnie rozwiązał i otworzył plecak, by wyjąć zeń pękniętą butelkę. Aż wzdrygnął się na myśl, co mogłoby się stać, gdyby butelka zawierająca olej gromów nie pękła, ale roztrzaskała się w drobny mak. Spojrzał w górę na gałęzie buku i wyobraził sobie samego siebie zwisającego z jednej z nich, poskręcanego i sczerniałego od wybuchu.

Cadderly spojrzał na Ragnora, a następnie na butelkę. Na jego twarzy pojawił się diaboliczny uśmiech. Ostrożnie zdjął górną połowę pękniętego naczynia, zanurzył w nim swoje wirujące dyski, po czym ściągnął je w górę i aby drogocenny płyn nie wyciekł, ułożył dłoń wnętrzem do góry, jak do czerpania wody.

Kiedy Elbereth dotknął plecami pnia drzewa, obaj walczący zrozumieli, że zabawa w ściganego dobiegła końca. Książę mężnie zadał całą serię gwałtownych pchnięć.– przy czym kilkakrotnie trafił Ragnora, ale nie dość mocno, aby powstrzymać jego napór.

Elf ledwie się uchylił, gdy miecz ogrilliona pomknął w jego stronę i dosięgnął drzewa, zdzierając z pnia spory płat kory i drewna.

Zdążył zadać jeszcze jedno pchnięcie, zanim Ragnor uwolnił uwięzie w drzewie ostrze. Ogrillion skrzywił się i ciął raz jeszcze – tym razem skracając zasięg ciosu tak, by trafić albo elfa, albo powietrze.

Jego ostrze przecięło powietrze, gdy Elbereth, wykorzystawszy swą jedyną szansę, rzucił się płasko na ziemię.

Już po tobie! – oznajmił Ragnor, a pozbawiony możliwości obrony książę elfów, leżąc plackiem na ziemi, nie mógł się z nim nie zgodzić.

Nagle ogrillion ujrzał nadbiegającego Cadderly’ego. Młody uczeń trzymał rękę odchyloną nieznacznie od tułowia, a w dłoni ściskał osobliwą – i bezużyteczną – broń gotową do rzutu. Unosząc miecz do ostatecznego ciosu, potwór nie zwrócił na niego większej uwagi, nawet nie opuścił ręki, aby zablokować atak.

Cadderly wrzasnął wściekle, wkładając w rzut całą siłę i ciężar ciała. Wirujące dyski trafiły nieco z boku w pękatą pierś ogrilliona, a siła eksplozji odwróciła go tak, że stanął do Cadderly’ego profilem.

Przez moment młodzieniec miał wrażenie, że Ragnor ucieka w tył, oddala się od niego i nagle uświadomił sobie, że poruszające się bezradnie nogi ogrilliona znalazły się dobrych kilka cali nad ziemią.

Ręce i nogi Ragnora rozpaczliwie chłostały powietrze, kiedy usiłował spowolnić swój lot. Gałąź zgięła się, a następnie złamała za nim i nagle zatrzymał się, nabity plecami na spiczasty konar. Zawisł na nim, na wysokości jednej stopy nad ziemią, z dziurą wypaloną w piersi. Nie czuł bólu w dolnych kończynach, nie czuł zupełnie nic. Usiłował oprzeć stopy o drzewo w nadziei, że odepchnie się i ześlizgnie z ostrej gałęzi, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

Cadderly, oszołomiony, spojrzał na dłoń, w której trzymał swój oręż. Zwisał z niej kawałek sznurka, mniej więcej połowy pierwotnej długości i poczerniały na końcu. Z dysków z górskiego kryształu nie pozostało nic, z wyjątkiem jednego osmalonego płatka na ziemi w miejscu, gdzie wcześniej stał Ragnor.

Elbereth, podobnie zaskoczony i oszołomiony, podniósł się powoli. Przez chwilę przyglądał się Cadderly’emu ze zdziwieniem, po czym zacisnął dłoń na rękojeści miecza i utykając, podszedł do Ragnora.

Ogorzały dowódca sił inwazyjnych widział świat nieostro, jak przez mgłę. Musiał znacznie wypinać pierś, by nabrać powietrza. Mimo to uparcie nie wypuszczał miecza z ręki, a nawet uniósł go niezdarnie, gdy Elbereth zbliżył się do niego z posępną determinacją. Elf uderzył w jego miecz raz i drugi, zbijając go w bok. Następnie ostrze elfa prześlizgnęło się po oczach ogrilliona, oślepiając go. Książę roztropnie cofnął się, gdy ogarnięty morderczą furią Ragnor wykonał całą serię zamaszystych cięć.

Widząc, że Ragnor oślepł i bezradnie tnie powietrze, Cadderly szczerze mu współczuł. Odwrócił wzrok, gdy Elbereth podszedł do ogrilliona.

Usłyszał warkot, a potem jęk.

Kiedy się odwrócił, elf wycierał ociekające szkarłatem ostrze, a umierający Ragnor sięgał niemrawo ręką ku szyi rozpłatanej bezlitosnym pchnięciem miecza Elberetha.


* * *


Głupie stwory – wyszeptał Ivan, patrząc na drugi koniec polany, gdzie znajdowała się mieszana grupa potworów. Wszyscy czworo z łatwością zawrócili i znaleźli się za ścigającymi ich gigantami, kilkoma orogami i całą czeredą goblinów. Ruchy jednego z gigantów wydawały się nienaturalne. Stwór naszpikowany był strzałami Shayleigh.

Ściungni jeich – rzekł Ivan i mrugnął do wojowniczki elfów. Obaj bracia wyślizgnęli się spomiędzy drzew i ukryli wśród wysokich traw na skraju polany.

Shayleigh spojrzała na Danicę. Wojowniczka nie była ani trochę przestraszona, ale ten oddział potworów wydawał się odrobinę zbyt liczny jak na ich małą grupkę.

Danica, również zatroskana, ale ufna w umiejętności braci, pokiwała posępnie głową i skinęła na Shayleigh, aby zrobiła, co do niej należy. Wojowniczka uniosła ogromny łuk i wymierzyła w rannego giganta. Zanim jeszcze pierwsza strzała dosięgła celu, w powietrzu zaświszczała druga i trzecia.

Pierwsza strzała trafiła potwora w podstawę grubego karku. Gigant ryknął i zacisnął palce na drgającym drzewcu, gdy wtem drugie ostrze przebiło mu dłoń, przyszpilając ją do szyi. Zanim dosięgła go trzecia strzała, wymierzona nieco niżej niż poprzednie, gigant zaczął już osuwać się na ziemię. Upadł na kolana, chwiał się na nich niepewnie przez kilka chwil, aż wreszcie runął twarzą w trawę.

Pozostałe potwory wydały przeciągły ryk wściekłości i odwróciwszy się pospiesznie, zawróciły. Shayleigh jedną strzałą między wyłupiaste oczy powaliła wyjątkowo zaciekłego oroga.

Cofaj się w kierunku drzew – poleciła Danica. – Strzelaj do mniejszych potworów. Możesz być pewna, że krasnoludy dadzą sobie radę z gigantem.

Shayleigh spojrzała w gąszcz traw, w których zniknęły krasnoludy i uśmiechnęła się, stwierdziwszy ze zdziwieniem, że również i ona wierzy w ich umiejętności. Z typową dla elfa zwinnością wspięła się na gałęzie najbliższego drzewa.

Drugi z gigantów, sunąc potężnymi krokami, wyprzedził mniejsze od siebie potwory. Cisnął głazem w Danicę, ale ruchliwa mniszka uchyliła się, a kamień strzaskał jedynie młode drzewko.

Strzała wypuszczona z drzewa powaliła goblina.

Danica uniosła wzrok i mrugnęła z uznaniem do Shayleigh. Nagle, ku zdumieniu wojowniczki elfów, dziewczyna pobiegła naprzód, wprost na nadciągającego giganta.

Kiedy ogromna istota uniosła swą wielką maczugę, cisnęła jej w twarz swoje dwa zakrwawione już sztylety. Gigant ryknął z wściekłości, upuścił maczugę i chwycił rękojeści wbitych w ciało noży.

Danica skręciła ostro i uśmiechnęła się, gdy Ivan i Pikel wychynęli z gęstwiny traw, tnąc i tłukąc bezlitośnie grube nogi monstrum. Zdezorientowany gigant nie wiedział, w którą stronę ma się udać. Ivan zadawał mu w nogę cięcia tak mocne, jakby ścinał drzewo, ale ból w zranionej twarzy wciąż nie dawał potworowi spokoju. Wreszcie zdobył się na odwagę, by wyszarpnąć jeden z uciążliwych sztyletów, ale wówczas było już za późno na uratowanie nogi i monstrum runęło ciężko na bok.

Ivan minął potwora, sadząc długimi susami w stronę nadciągających orogów, a Pikel pomaszerował w kierunku głowy giganta, aby skrócić jego cierpienia. Nagle gigant złapał go w rękę i zaczął ściskać. Krasnolud specjalnie się tym nie przejął, znajdował się bowiem dostatecznie blisko, by móc zadawać potworowi ciosy, a drugi ze sztyletów Daniki, wbity głęboko w policzek giganta, wydawał się wręcz wymarzonym celem.

Kiedy Danica odbiegła w bok, w ślad za nią pognało trzech orogów. Kluczyła, starając się jednak nie wysforować zanadto do przodu, aby potwory nie przerwały pościgu. Niebawem zatoczyła pełny krąg i skierowała się w stronę tych samych drzew, spomiędzy których dopiero co wybiegła. Za sobą usłyszała jęk bólu i zdumienia, a zaraz potem zduszone westchnienie. Wiedziała, że Shayleigh zabrała się do dzieła.

Danica skoczyła w bok, przeturlała się po ziemi, skręciwszy całe ciało, poderwała się i natarła na biegnących w jej stronę orogów. Najbliższy potwór obejrzał się przez ramię na swego towarzysza, a gdy odwrócił głowę, poczuł na szczęce twardą pięść Daniki. Poprzez zgiełk bitewny przebił się głośny trzask i szczęka oroga została rozłupana. Kiedy w końcu stwór osunął się na ziemię, jego żuchwa stykała się bardziej z lewym uchem niż z górną szczęką.

Ostatni orog natychmiast obrócił się na pięcie i rzucił do ucieczki. Zdążył zrobić zaledwie kilka kroków, zanim strzała Shayleigh przebiła mu udo, spowalniając go na tyle, że Danica zdołała go dogonić i dobić paroma mocniejszymi kopnięciami.

Ivan starł się z hordą goblinów i orogów z typową dla krasnoludów finezją. Dźgał swoim rogatym hełmem, gryzł, gdy tylko miał po temu okazję, kopał na przemian to jedną, to drugą nogą i śmigał swoim toporzyskiem na prawo i lewo z taką zaciętością, że cała czereda potworów regularnie musiała rejterować. Te, które nie podały tyłów i znalazły się nieopatrznie pomiędzy swymi kompanami a rozjuszonym krasnoludem, najczęściej padały na ziemię równocześnie z odrąbanymi kończynami.

Oprócz zmęczenia, które przy tak zażartej walce było nieuchronne, na niekorzyść obranej przez Ivana taktyki przemawiał również fakt, że krasnolud nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co działo się wokół niego. Dlatego też atak zmyślnego oroga, który zdołał przedrzeć się przez osłonę z zamaszystych cięć, zupełnie go zaskoczył. Stwór, dokładnie wyliczywszy czas pomiędzy kolejnymi ciosami krasnoluda, żeby uniknąć spotkania toporem śmigającym to w jedną, to w drugą stronę – postąpił krok naprzód i stając tuż obok Ivana, uderzył go ciężką maczugą. Tego ciosu mały wojownik nie był w stanie uniknąć ani odparować.

Oj! – mruknął Pikel, stwierdziwszy, że dalsze okładanie giganta pałą po głowie mija się z celem. Uścisk palców potwora znacznie się rozluźnił, a Pikel niezwłocznie odsunął się od tego, co było kiedyś głową monstrum. Zastanawiał się, czy nie wyjąć sztyletu Daniki, pogrążonego w ciele giganta – czubek ostrza wystawał już z drugiej strony potężnej głowy. Stwierdził jednak, że jeśli Danica będzie chciała go odzyskać, to sama go wyciągnie.

Następnie przeczołgał się po piersi giganta, aby dołączyć do brata i wydał przeciągłe, ostrzegawcze piśniecie dokładnie w chwili, gdy maczuga oroga opadła na głowę Ivana.

Wołałeś mię? – odrzekł Ivan, po czym jakby po namyśle dodał jeszcze: – Auć! – Odwrócił się, by dosięgnąć oroga, ale miast tego zaczął obracać się w kółko, aż w końcu jego policzek spoczął w chłodnej trawie.

Orog zawył przeciągle, ale jego radość ze zwycięstwa nie trwała długo, uciszyła go bowiem następna strzała Shayleigh i wściekłość Pikela. Krasnolud pokusił się o naśladownictwo taktyki oroga, ale podczas gdy cios oroga wprowadził Ivana w ruch wirowy, po uderzeniu Pikela jego przeciwnik osunął się na ziemię jak niedbale rzucona szmata – było to o tyle dziwne, że nogi oroga dość nietypowo rozjechały się na boki, a głowa przekrzywiła się na bezużytecznej szyi.

Pikel miał chęć przyłożyć potworowi jeszcze raz, a może nawet kilka razy, ale zabrakło mu na to czasu, bo pozostałe monstra opadły bezradnego Ivana.

Ooooo! – ryknął krasnolud, podążając w ślad za kolejną strzałą w tłum.

Gobliny rozpierzchły się na wszystkie strony – więksi od nich orogowie roztropnie odskoczyli na bok – a w kilka sekund później Pikel usiadł okrakiem na rozciągniętym na ziemi Ivanie.

Danica natarła na wroga z boku, a zaledwie w chwilę później Shayleigh z równą zaciętością zabiła kolejnego oroga, zatapiając strzałę w jego oku.

Potwory poszły w rozsypkę.

Pikel chronił brata, podczas gdy Danica ruszyła w pościg, doganiając oroga i przewracając go na trawę. Shayleigh wypuściła kilka strzał, ale skonsternowana, stwierdziła, że nie jest w stanie zlikwidować wszystkich przeciwników, zanim dobiegną do drzew, wśród których będą bezpieczni.

Okrzyki ulgi potworów, które dotarły do linii drzew, szybko ucichły, ponieważ z tych samych ostępów wyłoniła się drużyna elfów. W kilka sekund na skąpanej we krwi polanie nie pozostał ani jeden żywy goblin czy orog.


* * *


Cadderly stał, patrząc na podchodzącego doń Elberetha. Doszedł do wniosku, że świat oszalał, a on znalazł się w samym centrum tego szaleństwa. Zaledwie przed kilkoma tygodniami nie znał niczego oprócz spokoju i bezpieczeństwa i nie widział nawet żywego potwora. Teraz jednak wszystko stanęło na głowie, Cadderly zaś – niemalże przez przypadek – stał się bohaterem. Z potworami miał do czynienia prawie bez przerwy.

Świat oszalał, a gratulacje Elberetha, podziękowanie potężnego elfa za pokonanie w zmyślny sposób potwora, o którym nie mógłby śnić nawet w najgorszych koszmarach, tylko potwierdziło podejrzenia młodego ucznia. Coś podobnego!

Cadderly zwycięża tam, gdzie nie udało się Elberethowi ani nieżyjącemu już królowi Galladelowi! W myślach młodzieńca nie królowała duma, lecz kompletne otępienie.

Cóż za okrutny figiel spłatał mu los, powierzając, zgoła bez wcześniejszego przygotowania, taką rolę i rzucając go w otchłań chaosu. Czy to trzymał dla niego w zanadrzu Deneir? A jeśli tak, to czy Cadderly chce pozostać jego uczniem?

Widząc zdumienie na twarzy Elberetha, młody uczeń odwrócił się. Ostatni członkowie elitarnej gwardii Ragnora, pół tuzina wielkich niedźwieżuków dzierżących ociekające jakąś substancją, zapewne trucizną, trójzęby, zmierzało w ich kierunku i z całą pewnością nie byli dość daleko, by Cadderly zdołał im umknąć.

A więc umrzemy – usłyszał szept Elberetha, który poniósł swój okrwawiony miecz, a on, bezbronny i zmęczony, nie miał nawet sił, by zaoponować.

Groźbę usunął piorun w jednej potężnej, oślepiającej eksplozji. Cztery niedźwieżuki zginęły na miejscu, dwa pozostałe, ciężko ranne i poparzone, wiły się w konwulsjach na ziemi.

Cadderly spojrzał w stronę Tintagela dzielnie opierającego się o drzewo. Uśmiech co pewien czas znikał z jego twarzy, gdy ciało maga przeszywał paroksyzm bólu. Cadderly i Elbereth podbiegli do przyjaciela. Książę zaczął opatrywać jego ranę, lecz Cadderly zdecydowanym gestem odepchnął elfa na bok.

Bądź przeklęty, Deneirze, jeśli mi teraz nie pomożesz! – oznajmił groźnie.

Nie potrzeba było wprawnego uzdrowiciela, by stwierdzić, że rana Tintagela niebawem może okazać się śmiertelna. Cadderly nie miał pojęcia, skąd elf czerpał siły i przytomność umysłu potrzebne do uwolnienia magicznego zaklęcia, ale wiedział, że taki akt odwagi nie powinien być preludium śmierci.

Nie, jeżeli on ma w tej kwestii coś do powiedzenia.

Elbereth położył dłoń na jego ramieniu, ale Cadderly burknął coś pod nosem i brutalnie odtrącił rękę księcia. Chwycił drzewce włóczni, wciąż wbitej głęboko w bok Tintagela. Uniósł wzrok, by spojrzeć na niebieskookiego elfa, a ten zrozumiał i pokiwał głową.

Cadderly wyrwał włócznię.

Z rany buchnęła krew – palce Cadderly’ego nie były w stanie jej powstrzymać, a Tintagelowi zakręciło się w głowie i gwałtownie przechylił się w bok.

Przytrzymaj go! – zawołał Cadderly. Elbereth, bezsilny obserwator tego spektaklu, zrobił, co mu kazano.

Cadderly na próżno usiłował zatamować upływ krwi i wnętrzności wysuwających się z rany.

Deneirze! – zawołał młody kapłan, bardziej z wściekłością niż z pokorą. – Deneirze!

I nagle wydarzył się cud.

Cadderly poczuł, jak moc wypełnia jego wnętrze, choć nie rozumiał, jak to się stało i bynajmniej tego nie oczekiwał. Towarzyszyły jej dźwięki odległej, melodyjnej pieśni. Zbyt zdumiony, by zareagować, młody kapłan kurczowo trzymał się swej ostatniej szansy.

Ze zdumieniem ujrzał, jak rana Tintagela zaczyna się zasklepiać. Upływ krwi zmniejszył się, a potem ustał. Dłonie Cadderly’ego odepchnęła w bok łącząca się w magiczny sposób skóra.

Minęła minuta, potem kolejna.

Chcę wrócić do walki. Zabierzcie mnie tam – poprosił odmłodniały Tintagel. Elbereth objął przyjaciela ramieniem, a Cadderly osunął się na ziemię.

Cały świat oszalał.

24

Wilcze stado


Dłoń Hammadeen pogładziła umięśniony bok Temmerisy, muskając pieszczotliwie okrwawione białe ciało wokół ziejącej potrójnej rany od ostrzy trójzębu. Potężny wierzchowiec ledwie się poruszał i tylko parskał cichutko.

Czy możesz zrobić dla Temmerisy to, co zrobiłeś dla mnie? – spytał Cadderly’ego Tintagel.

Młody kapłan, sięgnąwszy po swoją laskę, wzruszył ramionami – wciąż nie był pewien, co właściwie zrobił dla Tintagela.

Musisz spróbować – rzekł błagalnie Elbereth. Cadderly ujrzał na twarzy przyjaciela nieskrywany smutek i w głębi duszy chciał powiedzieć, że jest w stanie zaleczyć rany wierzchowca.

Nie zdążył jednak spróbować, Temmerisa parsknął bowiem po raz ostatni, a potem znieruchomiał. Hammadeen ze łzami w ciemnych oczach zaintonowała melodyjną pieśń, której żaden z przyjaciół nie rozumiał.

Wzrok Cadderly’ego przyćmił się, a puszcza wokół niego nabrała przedwiecznego wyglądu, o surrealistycznych, zbyt ostrych kontrastach.

Zamrugał kilkakrotnie i mrugał raz po raz, gdy zatrzymał wzrok na Temmerisie, ujrzał bowiem, jak duch wierzchowca unosi się i oddala, by zniknąć wśród drzew.

Cadderly o mało się nie przewrócił, kiedy odzyskał zdolność normalnego widzenia. Nie wiedział, jak ma przeprosić Elberetha, co może powiedzieć elfowi, teraz już królowi, którego ojciec i ukochany rumak leżą martwi u jego stóp.

Tintagel zaczął składać kondolencje, ale Elbereth w ogóle go nie słyszał. Dumny elf spojrzał na swego ojca, a następnie na Temmerisę, po czym oddalił się szybkim krokiem, trzymając w dłoni okrwawiony miecz. Cadderly podtrzymywał rannego czarodzieja, by mogli podążyć za nim.

Para orków jako pierwsza miała nieszczęście natknąć się na Elberetha. Miecz elfa śmigał z przerażającą furią. Pokonał marne zasłony potworów i uśmiercił je, zanim Tintagel i Cadderly mieli okazję się przyłączyć.

I tak ruszyli poprzez las – Elbereth szedł na czele z mieczem w dłoni, torując sobie nim drogę poprzez szeregi ukrytych wśród drzew potworów.


* * *


Drzewa walczą pod Wzgórzem Odporu – powiedział elf do Shayleigh. – Spory oddział naszych wrogów zajął wzniesienie.

A więc musimy je odbić – postanowiła wojowniczka. Oboje odwrócili się, licząc swoje siły. Włącznie z krasnoludami i Danicą było ich dwadzieścioro troje i choć inne elfy miały pewne wątpliwości, Shayleigh, w pełni ufając umiejętnościom swych towarzyszy nieelfów, tylko się uśmiechnęła i ruszyła na południe.

W dwadzieścia minut później dotarli bez przeszkód do miejsca, skąd widać było wzgórze. Po drodze dołączył do nich kolejny tuzin elfów – w tym jeden czarodziej. Byli zadowoleni, widząc wśród panującego wokoło chaosu chociaż drobną namiastkę organizacji.

Danica stwierdziła, że Wzgórze Odporu w pełni zasługuje na swoją nazwę. Przyglądała mu się, stojąc na skraju lasu, po drugiej stronie niewielkiej trawiastej przecinki. Po tej stronie grunt wypiętrzał się stromo na wysokość stu stóp. Kolejnych trzydzieści stanowiła lita skała, po czym następowało dalszych sto stóp porośniętej gęstą trawą stromizny wiodącej na sam szczyt wzgórza. Wedle słów Shayleigh druga strona, gdzie goblinoidy walczyły z kroczącymi drzewami, była łatwiejsza do obrony, ponieważ tworzyła ją lita, niemal pionowa skalna ściana.

Słyszeli odgłosy walki i wywnioskowali z nich, że drzewom nie wiedzie się najlepiej. Goblinoidy zajęły pozycje na szczycie wzgórza, a ich główną broń stanowiły płonące pochodnie. Było wśród nich również kilku łuczników, którzy gorliwie przywiązywali do strzał strzępy materiału, podpalali je od żagwi i szyli płomieniami w atakujące drzewa.

Musimy wedrzeć się na górę i to szybko – powiedziała Shayleigh, wskazując w lewo, gdzie kolejna grupa potworów maszerowała dziarsko z zamiarem przyłączenia się do swych kamratów na szczycie. – Jeśli nasi wrogowie utrzymają to wzgórze, dołączą do nich następni i założą tam bazę nie do zdobycia, skąd będą mogli kontynuować swój podbój!

Jezd jeich tam ze dwieście albo i trzysta – odrzekł Ivan. – Moglibymy wnijść na górę, ale to ni byłoby łatwe. Mimo to... – Krasnolud zamyślił się i podszedł do brata.

Macie jakieś pomysły? – Shayleigh zwróciła się do Daniki oraz stojącego przy niej elfa. Mniszka przeniosła wzrok na braci krasnoludów, pogrążonych w prywatnej rozmowie, wymachujących rękami to w jedną, to w drugą stronę. Mówił głównie Ivan, a Pikel gorliwie kiwał głową albo kręcił nią zdecydowanie, wtrącając od czasu do czasu głośne „oo” albo „uhm, uhm”.

Znajdą sposób dostania się tam, jeśli taki sposób faktycznie istnieje – wyjaśniła Danica skonfundowanym elfom.

Ivan wrócił w kilka sekund później i oznajmił, że doszli z Pikelem do porozumienia.

Odbijem trochie we w prawo. Bendziem potrzebować dużo liny. – Oblizał palec i uniósł go do góry. Pikel spojrzał nań pytająco, a Ivan pokiwał głową, potwierdzając, że wiatr jest odpowiedni.

Shayleigh i Danica nic z tego nie zrozumiały, ale musiały wierzyć, że sprawa jest bliska rozwiązania. Na rozkaz wojowniczki cała grupa elfów przemieściła się nieznacznie w prawo, zgodnie z zaleceniem Ivana.

Okazało się, iż dysponują pięcioma zwojami grubej liny, która – jak stwierdził Ivan – była dostatecznie długa jak na ich potrzeby.

Wyślijcie paru swojech przyjaciół do lasu, niech się trochie rozejrzom – polecił Ivan. – Jeśli łoddział goblinów dorwi nas, zanim wejdziem na tyn szczyt, to po ptokach. I ustawcie się ze swojemi łucznikami i tym magikiem elfem tak, coby strzelać na szczyt wzgórza. Ja i mój brat powinnimy dojść łatwo na górę. Kiedy się za nich weźmiem, bendziem potrzebować waszy pomocy.

Co mamy robić? – spytała Shayleigh z pewnym wahaniem w głosie.

Inne elfy również wydawały się niezbyt zadowolone z faktu, iż mają je prowadzić krasnoludy.

Dowiecie się – powiedział znacząco Ivan. Spojrzał na Pikela. – Gotów?

Pikel przerzucił sobie przez ramię zwoje sznura, włożył między zęby niewielki młotek i odpowiedział entuzjastycznym „hoo, hoi!”

Z jednej z licznych sakiewek przy swoim szerokim pasie Ivan wyjął podobny młotek i kilka żelaznych haków. Skinął głową i bracia zerwali się do biegu, pędząc po trawiastym stoku w stronę skalnej ściany. Shayleigh, Danica, czarodziej i pół tuzina łuczników zajęli pozycje wzdłuż linii drzew, a ich flanki i tyłów strzegły niedobitki oddziałów elfów. Dały się słyszeć głośne szepty podziwu dla dzielnych, choć może niezbyt roztropnych krasnoludów.

Ivan i Pikel zaczęli piąć się po skalnej ścianie, najwyraźniej monstra na górze jeszcze ich nie zauważyły. Tuż poniżej krawędzi klifu zrobili użytek z młotków, wbijając w ścianę haki i podwieszając do nich pięć lin.

Mamy ruszyć do ataku i wspiąć się po linach na górę? – spytała Danicę Shayleigh, zastanawiając się, czy powinni natychmiast przejść do natarcia.

Pomyślała, że plan wcale nie jest taki dobry, bo elfy nawet po wejściu na szczyt wciąż dzieliłoby od nieprzyjaciół dobrych sto stóp otwartej przestrzeni trawiastej stromizny.

Danica uniosła dłoń w górę, aby nieco uspokoić Shayleigh.

Ivan i Pikel jeszcze nie skończyli – odparła z przekonaniem w głosie, choć ona również nie była pewna, co właściwie zamierzają.

Niebawem jej przypuszczenie potwierdziło się, ponieważ Ivan i Pikel rzeczywiście dopiero zaczynali. Pikel jako pierwszy wygramolił się na trawiaste zbocze. Gobliny wypatrzyły go prawie natychmiast i wydały długi, przeciągły okrzyk. Pikel zanurkował za głaz, ale nie dość szybko, by uchylić się przed pierwszą strzałą.

Au! – krasnolud skrzywił się i wyjął strzałę z rany na biodrze. Rana była płytka. Pikel spojrzał w stronie drzew, po czym zerknął nad krawędzią skały. Uśmiechnął się pomimo bólu, kiedy pierwsza strzała elfów zdjęła łucznika, który go trafił. Impet trafienia cisnął goblina w tył. Potwór zatoczył się w stronę krawędzi, stracił równowagę i runął w dół.

Zaraz potem Ivan wspiął się na wzniesienie, wołając donośnie w języku goblinów:

Brygada krasnoludów, naprzód! Pikel, ignorując ranę, podbiegł do brata.

Co oni robią? – spytała Shayleigh. – I dlaczego wzywa do ataku w języku goblinów?

Danica jeszcze przez chwilę stała kompletnie osłupiała i nagle zrozumiała, gdy zobaczyła reakcję goblinów. Stwory na szczycie wzgórza najwyraźniej wpadły w szał – cała ich czereda zbiegła po stoku w stronę Ivana i Pikela, ciskając zapalonymi pochodniami.

Krasnoludy – wymamrotała Danica poprzez odgłos brzęczących cięciw, kiedy elfy poczęły wypuszczać jedną strzałę za drugą w gromadę ruchomych celów. – Nie ma innych istot, których gobliny nienawidziłyby czy obawiały się bardziej niż krasnoludów!

Och, świetna sztuczka! – zawołał czarodziej i wybiegł zza drzew, by powalić piorunami dwa znajdujące się w jego polu rażenia gobliny.

Ivan i Pikel stracili nagle ochotę do walki, kiedy w powietrzu wokół nich zaroiło się od zapalonych żagwi. Zawrócili w stronę krawędzi klifu i ześlizgnęli się po linach, zwisając poniżej skalnej półki.

Radość goblinów z powodu druzgocącego zwycięstwa – sądziły, że tylko dwa plugawe krasnoludy ośmieliły się stanąć do walki! – była krótkotrwała, bowiem nieoczekiwanie te niezbyt mądre istoty uświadomiły sobie, że pożar wywołany ciśniętymi przez nie pochodniami w szybkim tempie zawraca i przesuwa się w górę trawiastego zbocza, czyli, krótko mówiąc, w ich stronę.

Naprzód, za ogniem! – ryknął Ivan, słysząc dochodzące z góry pełne zdumienia okrzyki. Dotarł szybko do Pikela, gdy ponownie gramolili się na szczyt. – Gobliny żyjom już tak długo i nie wiedzom, co ni ma dymu byz łognia!

Hi, hi – rozległo się w odpowiedzi.

Z niewiarygodną zwinnością i szybkością Danica wraz z grupą elfów dopadła zwisających luźno lin i wspięła się na skalny szczyt, podczas gdy Shayleigh, jej łucznicy i czarodziej pozostali na skraju lasu, aby kontynuować atak zaczepny z dystansu.

Płomienie dotarły już do szczytu wzgórza, torując sobie drogę wśród czeredy goblinów. Potwory wpadały na siebie nawzajem, wielu runęło w dół z przeciwległej krawędzi wzgórza, usiłując uniknąć sunącego pospiesznie żywiołu.

Pochłonąwszy suche trawy, płomienie z braku opału wygasły równie szybko, jak się rozprzestrzeniły, pozostawiając elfy na wysoko położonej, choć odsłoniętej pozycji na stoku. Rozjuszone gobliny ruszyły na nie z obu stron, mając przewagę liczebną rzędu dziesięć do jednego, zdecydowane za wszelką cenę odzyskać stracone terytorium.

Naprzód! – rozkazała Shayleigh, wiedząc, że ona i jej towarzysze łucznicy będą musieli podejść dużo bliżej, żeby skutecznie wspomóc tych, którzy na górze rozpoczynali właśnie desperacką potyczkę. Grupka elfów pokonała pierwsze wzniesienie i dopadła lin.

Ivan, Pikel i Danica przesunęli linię obrony w prawo ku krótszemu zboczu. Cała ta trójka pracowała z typową dla siebie perfekcją, uzupełniając się wzajemnie i wdzierając w szeregi goblinów tak zaciekle, że wiele elfów mogło dołączyć do swych krewniaków na przeciwległej flance, gdzie pozostały główne siły wroga. Obrońcy zajmowali wyjątkowo niekorzystną pozycję i każdy zabity elf pozostawiał po sobie ogromną lukę, przez którą mogli przebijać się wrogowie.

Danica myślała już, że przegrali tę potyczkę, zwłaszcza kiedy grupa wojowników Shayleigh wspięła się na kamienną półkę i natychmiast zmasowanym atakiem została zmuszona do odwrotu, a co gorsza grupa goblinów przyparła ich do ściany klifu.

Czy powinniśmy zarządzić odwrót? – spytała, zwracając się do Ivana.

Nigdy żem nie mówił, co to będzie łatwe – odrzekł krasnolud, powalając ciosem topora goblina, który podszedł zbyt blisko.

I nagle osobliwa chmura, zielonkawa i gęsta, spowiła szeregi goblinów, oddalone zaledwie o kilka stóp od Daniki i krasnoludów.

Przyjaciele nie byli w stanie dostrzec, co dzieje się wewnątrz chmury, ale słyszeli, jak gobliny krztuszą się i dławią. W pewnej chwili jeden żałosny stwór wypadł z oparów, trzymając się oburącz za wyprawiający przeraźliwe harce brzuch. Zanim Danica zdążyła pojąć, co się dzieje, Ivan i Pikel dwoma szybkimi ciosami uwolnili goblina od doczesnych męczarni.

Większość goblinów, która zdołała uniknąć duszących oparów, ominęła chmurę, schodząc po zboczu i oddalając się od walczących. Nie mieli jednak zbyt wiele przestrzeni do działania, na dole bowiem czekał już posępny i nieubłagany Elbereth, a jego miecz siał wokoło śmierć i zniszczenie.

Nagle czarodziejska chmura rozproszyła się, a na szczycie wzgórza pozostał ponad tuzin goblinów, odsłoniętych i bezradnych.

Ivan i Pikel ruszyli w ich stronę, ale wyprzedził ich rozjuszony Elbereth, torując sobie drogę zamaszystymi cięciami. Posępny elf minął krasnoludy, Danicę i pierwszy szereg wojowników bez słowa powitania. Przebił się przez osłabioną linię obrony lewej flanki i rzucił się zapamiętale w tłum napierających goblinów.

Żaden miecz, żadna włócznia zdawały się nie mieć do niego dostępu, choć on sam nie próbował się przed nimi uchylać. Zaciekły atak trwał zaledwie kilka chwil, aż wreszcie gobliny zaczęły rejterować przed przerażającym mieczem Elberetha, a elfy ruszyły do natarcia.

Oczyściwszy w krótkim czasie prawą stronę wzgórza, Ivan i Pikel poprowadzili kilka elfów na dół, aby pomóc Shayleigh i łucznikom. Danica nie podążyła za nimi, bowiem zobaczyła kogoś innego – przyjaciela, którego nie mogła zignorować.

Cadderly i Tintagel stwierdzili, że czekają ich kłopoty, gdy gobliny, które uniknęły zabójczej chmury i miecza Elberetha, ruszyły z furią w ich kierunku. Tintagel szybko wypowiedział słowa zaklęcia, a Cadderly ze zdumieniem ujrzał, jak wokoło pojawiają się zwielokrotnione sylwetki jego samego oraz czarodzieja. Było ich zaledwie dwóch, lecz dzięki tej sztuczce zamienili się w cały oddział wojowników.

Gobliny, ogarnięte paniką po utracie dogodnych pozycji na szczycie wzgórza, widząc przed sobą tak silnego przeciwnika, z przeraźliwym wrzaskiem skręciły w kierunku lasu.

W chwilę później znikły, a Danica znalazła się u boku Cadderly’ego. Przez ten krótki moment świat wydał im się znowu normalny.

Na całej połaci Wzgórza Odporu walki przerodziły się w bezlitosny pogrom. Elfy i krasnoludy z Elberethem i drużyną łuczniczą Shayleigh na czele zmusiły gobliny do odwrotu.

Na stokach wzgórza trwała bezlitosna rzeź. Ivan i Pikel nakierowali grupę umykającą wzdłuż podnóża wzniesienia wprost w wyczekujące niecierpliwie gałęzie czterech rozwścieczonych dębów.

Walka w ciągu dziesięciu krótkich minut dobiegła końca, a Wzgórze Odporu przeszło w ręce Elberetha.


* * *


Daj mię sześć godzin, tuzin elfów i tego tam rannego magika, a potem każ przejść drzewom, gdzie ci każe, a utrzymiem tyn las bez sto lat i drugie sto, jak będzie trzeba! – rzucił chełpliwie Ivan. Po wyczynach krasnoludów podczas zdobywania wzgórza żaden z elfów w obozie nie wątpił w jego słowa.

Elbereth spojrzał na Cadderly’ego.

Drzewa pójdą, dokąd zechcemy – rzekł młody uczeń z przekonaniem w głosie, choć właściwie nie miał żadnego dowodu, że rzeczywiście tak będzie.

Tobie zlecam obronę wzgórza -.rzekł Elbereth do Ivana. – Będzie doskonałą bazą wypadową.

I nie będziecie uderzać na oślep – oznajmił Cadderly, spoglądając w kierunku najbliższego dębu. – Prawda, Hammadeen?

Driada pojawiła się w chwilę później, zdziwiona, jakim cudem zdołał ją wypatrzeć. Żaden człowiek, a nawet elf nie był w stanie przeniknąć jej kamuflażu.

Będziesz przewodniczką elfów – zadysponował Cadderly. – Będziesz prowadzić ich do wrogów i ich przyjaciół.

Driada zaczęła odwracać się w stronę drzewa, lecz młody kapłan powstrzymał ją.

Stój! – zawołał z taką siłą, że Hammadeen zamarła w bezruchu. – Zrobisz to, Hammadeen – rozkazał. Nagle wszystkim świadkom tej sceny wydał się wręcz przerażający. Ku ich zdumieniu driada pokiwała głową i zgodziła się na jego żądanie.

Cadderly również skinął głową i oddalił się. Potrzebował czasu, by rozszyfrować wszystkie niespodzianki, które spotykały go na każdym kroku.

Jak to się stało, że ujrzał ducha konia? Nie zapytał, ale instynktownie domyślał się, że Elbereth i Tintagel go nie widzieli. I jak udało mu się dojrzeć Hammadeen przy tym drzewie? Ba, jakim cudem mógł rozkazywać leśnej driadzie?

Po prostu nie wiedział.

Przez całą noc i następny dzień, podczas gdy Ivan i Pikel rozstawiali pozycje obronne na Wzgórzu Odporu, niewielkie grupki elfów – wilczych stad, jak je nazwał Ivan, wymykały się w głąb Shilmisty i prowadzone przez Hammadeen zadawały poważne straty zdezorganizowanemu wrogowi. W lesie napotkano kolejne elfy, inne same trafiły do nowego obozowiska i niebawem siły Elberetha zaczęły systematycznie przerywać pierścień otaczających je potworów.

Cadderly pozostał na wzgórzu wraz z Tintagelem i innymi rannymi, choć Danica szybko przyłączyła się do Shayleigh i wyruszyła na łowy.

Młody kapłan nie poczuł ponownie niezwykłego przypływu uzdrawiającej energii, jak wówczas, gdy musiał uratować Tintagela. Uznał, że to nic niezwykłego, nic wierzył bowiem, aby jeszcze kiedykolwiek była mu dana równie potężna moc uleczania ran.

Wiedział, że coś się z nim działo, ale nie chciał być uzależniony od tej nieznanej siły. Przyczyna była prosta – nie rozumiał jej.


* * *


Pierwszy prawdziwy sprawdzian pozycji obronnych Ivana miał miejsce następnego popołudnia, kiedy oddział ponad dwustu potworów – składający się zarówno z chudych goblinów, jak i z gigantów wzgórzowych – postawił sobie za cel odbicie cennej placówki. Na wzgórzu oprócz Cadderly’ego i krasnoludów było wówczas dwadzieścia elfów, ale wśród nich znajdowało się dwóch magów. Po kilku godzinach zaciętych walk ponad połowa potworów była już martwa, a pozostałe uciekły w popłochu do lasu, by stać się łatwym celem dla „wilczych stad” penetrujących puszczę.

W potyczce nie zginął ani jeden elf, choć dwa zostały lekko draśnięte ciskanymi przez gigantów głazami. W ogóle nie doszło do walki wręcz. Sprytnie sporządzone przez krasnoludy pułapki, grad strzał, zaklęcia i cztery gigantyczne dęby uporały się z oddziałem wroga, nim zdążył pokonać strome zbocze klifu w połowie wysokości wzgórza.

Zgodnie z oceną Ivana najtrudniejszym etapem bitwy było uprzątnięcie, już po walce, pola z ciał padłych goblinoidów.

Zapomniałżem o tym tam – rzekł Ivan do Cadderly’ego, wskazując w kierunku linii lasu, kiedy nad puszczą zaczął zapadać zmierzch. Spomiędzy drzew wyłoniły się trzy elfy oraz ktoś, o kim Cadderly również zupełnie zapomniał w bitewnym chaosie.

Kierkan Rufo opierał się ciężko na lasce, ale nawet teraz musiał wspierać się na ramieniu jednego z elfów. Nie miał złamanej nogi, jak się obawiał, mógł na niej stanąć, ale była mocno posiniaczona i skręcona.

Towarzyszącym mu elfom polecił, by podprowadziły go do Cadderly’ego, i po kilku minutach uciążliwego pięcia się w górę – co było dlań nie lada wyczynem – Rufo usiadł ciężko na trawie obok Ivana i młodego ucznia.

Miło, że mnie szukaliście – powiedział zgryźliwie. Humor mu nie dopisywał.

Ba, wlazł na drzewo, coby nie brać łudziału we walce – odparował Ivan, bardziej rozbawiony niż zły.

Zająłem z góry upatrzoną pozycję! – zaprotestował Rufo.

Uciekłeś na z góry upatrzonom pozycje – odrzekł Ivan. – A przynajmniej mię się tak wydai.

Hi, hi, hi. – Rufo nie musiał oglądać się przez ramię, by rozpoznać śmiech Pikela, który stanął tuż za nim.

Czy moglibyście przynajmniej dać mi coś do jedzenia? – warknął, zwracając się do Cadderly’ego. – Przeleżałem cały dzień uwięziony pod konarem przewróconego drzewa, ranny i wygłodniały!

Hi, hi hi – padła jedyna odpowiedź.


* * *


Danica i Shayleigh przybyły w chwilę później. Żadna z nich nie wydawała się szczególnie ucieszona widokiem Kierkana Rufo.

Kościsty mężczyzna zuchwale stanął obok Daniki.

Jeszcze jedna tak zwana przyjaciółka – burknął. – Gdzie była Danica Maupoissant, kiedy potrzebował jej nieszczęsny Rufo? Co to za przyjaciele, co nie pilnują siebie nawzajem w trudnych chwilach?

Danica spojrzała na Cadderly’ego, Ivana i Pikela, a Rufo kontynuował swoją tyradę.

Wszyscy jesteście winni! – zaperzył się, a jego gniew osiągnął apogeum. Danica zacisnęła pięści i zęby. – Wy wszyscy... – To rzekłszy, Rufo osunął się na ziemię i usnął.

Danica wzruszeniem ramion nie przepraszała za zadany cios, a raczej stwierdzała w ten sposób, że powalając go, postąpiła może troszkę nazbyt impulsywnie. Oczekiwała kilku przykrych słów od Cadderly’ego, ale tak się nie stało. Wręcz przeciwnie, wszyscy podziękowali jej za to, co zrobiła.


* * *


Kiedy w jakiś czas później spotkali Elberetha, stwierdzili, że się uśmiecha, czego nie robił już od wielu dni.

Dobre wieści – wyjaśnił elf. – Wiemy, że żyje ponad siedemdziesiąt elfów, a liczba ta może wzrosnąć, bo brak nam jeszcze wieści o co najmniej dwudziestu, a Hammadeen poinformowała nas, że na wschodzie toczy się walka. Wschodnie trakty, w tym przejście przez Góry Śnieżne, są znowu otwarte i właśnie przybył do nas kontyngent kapłanów z Biblioteki Naukowej. Jedna z naszych grup likwidacyjnych prowadzona przez driadę przyłączyła się do nich i teraz wspólnie zmierzają w kierunku Wzgórza Odporu.

Tamci nadal mają nad nami olbrzymią przewagę liczebną – wtrąciła Shayleigh – ale wróg jest zdemoralizowany, a jego oddziały poszły w rozsypkę. Teraz, kiedy Ragnor i Dorigen nie żyją...

Cadderly chrząknął, a wojowniczka umilkła. Wszyscy spojrzeli na młodego ucznia.

Dorigen żyje – powiedział. Jego towarzysze wyraźnie się skrzywili, ale najbardziej zabolała go ostrość głosu Daniki.

Nie zabiłeś jej?! – zawołała młoda kobieta. – Leżała u twoich stóp, nieprzytomna i bezradna!

Nie mogłem.

Już po mnie! – jęknął Rufo. – Dorigen dopilnuje, żebyśmy wszyscy zginęli. Ja umrę. Już po mnie! Ty głupcze! – ryknął na Cadderly’ego.

Chce ci się spać? – spytał Ivan, a Rufo, widząc złowieszczy grymas Daniki, stwierdził, iż milczenie jest jednak złotem.

Wkrótce okazało się, że Kierkan Rufo ma sprzymierzeńca. Był jeszcze ktoś, kto podzielał jego zdanie.

Faktycznie, głupiec z ciebie! – zawołał Elbereth. – Jak to się stało? – zwrócił się do Cadderly’ego. – Dlaczego pozwoliłeś czarodziejce uciec?

Cadderly milczał. Wiedział, że król elfów nie zaaprobuje jako przyczyny jego postępowania czegoś tak prozaicznego, jak współczucie. Dziwił się, że Elbereth tak szybko zapomniał o jego zasługach w walce w Syldritch Trea, podczas pojedynku z Ragnorem, a także o uratowaniu Tintagela.

Dorigen nie będzie w stanie użyć swych magicznych mocy – rzekł półgłosem. – Jest ciężko ranna i odebrałem jej wszystkie czarnoksięskie przedmioty. – Mimowolnie sięgnął do kieszeni i dotknął pierścieni odebranych Dorigen. W pierwszej chwili zamierzał przekazać je wraz z czarodziejską różdżką Tintagelowi, aby dowiedzieć się, czy mogłyby im pomóc w walce, ale ostatecznie zmienił zamiar i postanowił, że w wolnej chwili osobiście wypróbuje ich działanie.

Słowa Cadderly’ego nie ukoiły gniewu Elberetha.

Jej obecność zjednoczy naszych wrogów! – warknął elf. – To równa się zagładzie Shilmisty! – Pokręcił głową i odszedł w towarzystwie Shayleigh.

Inni również się oddalili, pozostawiając Cadderly’ego i Danicę samych przy ognisku. Odchodzący Pikel był wyraźnie zasmucony.

Litość – rzekł Cadderly. Spojrzał na swoją ukochaną. – Litość – powtórzył. – Czy to czyni mnie słabym?

Danica przez dłuższą chwilę zastanawiała się nad jego pytaniem.

Nie wiem – odparła uczciwie.

Stali w milczeniu, obserwując ognisko i gwiazdy. Czas mijał. Cadderly ujął Danicę za rękę. Zawahała się, ale nie cofnęła dłoni.

Zostanę w lesie – powiedziała w końcu, odsuwając się. Młody uczeń spojrzał na nią, lecz ona odwróciła wzrok. – Aby walczyć u boku Elberetha i Shayleigh. Plotki głoszą, że jutro przybędą kapłani. Spędzą tu zapewne kilka dni, by zawrzeć układ z elfami i być może kilku z nich zostanie, by wziąć udział w walkach. Większość jednak wróci, jak sądzę, do biblioteki. Powinieneś udać się tam z nimi.

Cadderly nie potrafił od razu odpowiedzieć. Czy to była odprawa? Czy ona również uważa litość za oznakę słabości?

To nie miejsce dla ciebie – wyszeptała Danica. Cofnął się o krok.

A Syldritch Trea? Też nie? – rzucił chłodno. Nigdy dotąd nie był na nią tak zły. – Słyszałaś, jak zginął wielki Ragnor? A może zapomniałaś o Barjinie?

Nie kwestionuję twoich zasług – odparła szczerze, odwracając się w jego stronę – ani w tej walce, ani w ogóle. Ale dalszy bój o Shilmistę, przemoc i zabijanie na pewno nie wyjdą ci na dobre. Nie podoba mi się, jaki wpływ ma to na ciebie i to, co robi ze mną.

O czym ty mówisz?

Jestem zimna jak lód, o tutaj – odparła Danica, wskazując palcem w stronę serca. Skrzyżowała przed sobą ramiona, jakby nagle zrobiło się jej zimno. – Odrętwienie – ciągnęła – brak współczucia. Jakże łatwo przyszło mi nakazać ci, abyś zabił Dorigen! – urwała gwałtownie i odwróciła wzrok.

Na twarzy Cadderly’ego pojawił się wyraz szczerego smutku i żalu.

Odejdź stąd – rzuciła błagalnie Danica. – Wróć do biblioteki, do swojego domu.

Nie – odrzekł Cadderly. – Biblioteka nigdy nie była moim domem.

Danica odwróciła się i zmierzyła go spojrzeniem pełnym zdumienia, oczekując jakichś rewelacji.

To faktycznie nie jest miejsce dla mnie – ciągnął Cadderly – i obawiam się, że ty też nie masz już sił, by walczyć. Wyjadę wraz z kapłanami, ale udam się do biblioteki tylko po to, by zabrać stamtąd swoje rzeczy.

A dokąd potem? – W głosie Daniki pobrzmiewała ledwie wyczuwalna nuta rozpaczy.

Cadderly wzruszył ramionami. Tak bardzo chciał poprosić Danicę, aby wyjechała wraz z nim, ale wiedział, że nie może tego zrobić, a poza tym ona i tak by odmówiła. Wiedział, że to pożegnanie i że być może rozstają się już na zawsze.

Objęła go nagle i pocałowała, ale zaraz cofnęła się o krok.

Chciałam zostać z tobą od samego początku walki – powiedziała – zaraz po obudzeniu drzew. Ale wiedziałam, że to niemożliwe, że sytuacja nie pozwoli, aby spełniły się moje życzenia.

Podobnie jak teraz – rzekł Cadderly – w przypadku nas obojga. – Przesunął palcami po truskawkowoblond włosach Daniki, brudnych i pozlepianych po wielu dniach walki.

Znów go pocałowała i nagle, zgoła niespodziewanie, odwróciła się i odeszła.

Cadderly pozostał na Wzgórzu Odporu jeszcze przez pięć dni, ale już jej więcej nie zobaczył.


Epilog


Powinnaś była zostać w puszczy – podsumował Aballister, krążąc w kółko po swoim maleńkim pokoju w Zamczysku Trójcy.

Dorigen roztropnie nic spuszczała z niego oka. W przeciwieństwie do porażki Barjina, ta klęska wprawiła przywódcę Zamczyska w posępny nastrój, pełen obaw, że jego plany podboju mogą zostać zniweczone. Nadal miał pod swoim dowództwem trzy tysiące żołnierzy, a wielu następnych powoła z plemion powracających do swych osad w górach, ale Shilmista, przynajmniej na razie, została utracona, a nowy król elfów był nadzwyczaj waleczny i zdeterminowany. Dorigen usłyszała i powtórzyła Aballisterowi wiele opowieści dotyczących wyczynów Elberetha podczas bitwy o puszczę.

Powinnaś była zostać! – warknął głośniej stary czarnoksiężnik.

Nie mogłam pozostać wśród tej zdradzieckiej zgrai z połamanymi palcami – odparła Dorigen, unosząc do góry obandażowane ręce. – Czy naprawdę wierzysz, że byłabym bezpieczna wśród goblinów i orków?

Aballister nie mógł zaprzeczyć słuszności jej przypuszczeń. Widział na własne oczy, co goblinoidy potrafią zrobić z kobietą.

Bez twojego dowództwa armia Ragnora to jedynie rozproszona banda – skonstatował. – Łatwy cel dla zorganizowanych elfów i nowego króla, którego tak uwielbiają. Miną miesiące, nim uzupełnimy straty.

Gobliny znajdą wśród siebie dowódcę – odparła Dorigen.

Lojalnego wobec nas? – spytał z niedowierzaniem.

Mamy jeszcze czas. Zdążymy wrócić przed zimą i zmienić sytuację w Shilmiście na naszą korzyść! – powiedziała stanowczo Dorigen, nie wspomniawszy ani słowem o swojej decyzji dotyczącej porzucenia dowództwa nad oddziałami. – Elfów jest niedużo, niezależnie od tego, jak dobrze są zorganizowane i jak dobrze mogą być dowodzone. Pomimo wszystkich zwycięstw oczyszczenie Shilmisty z plugastwa rzuconego na puszczę przez Zamczysko Trójcy zajmie im sporo czasu. Czeka je jeszcze długa droga.

Powinnaś była zostać.

A ty powinieneś był uważać na swojego syna! – warknęła Dorigen, zanim zdążyła ugryźć się w język. Druzil, przycupnięty na biurku Aballistera, jęknął i okrył się skrzydłami, przekonany, że jego pan lada moment rozniesie czarodziejkę na strzępy.

Nic się nie wydarzyło. Po kilku chwilach ciszy Dorigen, również przerażona, uświadomiła sobie, że trafiła w czuły punkt Aballistera.

Cadderly – mruknął czarnoksiężnik. – Już dwa razy wszedł mi w drogę i przyszło mi na myśl, że najwyższy czas, aby pozbyć się tego chłopaka. O pierwszym fatalnym zajściu najlepiej zapomnieć. Nie jestem pewien, czy chciałem, aby Barjin podbijał bibliotekę – przyznał otwarcie. – Ale to! Nie, Cadderly stał się zbyt potężnym zagrożeniem, aby można go było dłużej tolerować.

Jak zamierzasz pozbyć się tego zagrożenia? – spytała Dorigen obcesowo.

Z niedowierzaniem przyjęła lodowato zimny wyraz twarzy Aballistera, kiedy mówił o swym od dawna zaginionym synu.

Bogo Rath ma sporo znajomości w Westgate – odparł, a na jego ustach pojawił się złowrogi uśmiech.

Dorigen skrzywiła się. Wiedziała, o co mu chodzi.

Słyszałaś o Nocnych Maskach? – zapytał.

Na wspomnienie asasynów Dorigen ponownie się skrzywiła. Oczywiście, że o nich słyszała – wszyscy od Dragon Reach po Waterdeep o nich słyszeli! Pokiwała głową, a wyraz jej twarzy zastygł w grymasie niedowierzania, że Aballister może być aż tak podły i perfidny, by wynająć płatnych zabójców, aby pozbyć się własnego syna.

Dostrzegłszy jej niedowierzanie, roześmiał się.

Powiedzmy – mruknął – że Cadderly już niebawem również o nich usłyszy.

Dorigen przyjęła tę wiadomość z mieszanymi uczuciami. Naturalnie była wściekła na Cadderly’ego za to, co jej zrobił, ale zdawała sobie sprawę, że młody kapłan równie dobrze mógł ją zabić. Odegnała od siebie te myśli, stwierdziwszy, że plany czarnoksiężnika nie powinny jej obchodzić. To sprawa wyłącznie Aballistera, Boyga i Cadderly’ego.

A także Nocnych Masek.


* * *


Te gobliny bendom dzisiaj tańczyć we w lesie, kiedy usłyszom, com cię zabił – mruknął Ivan, zamachując się i tnąc z łatwością ogromnym toporem.

Bardziej prawdopodobne, że będą opiewać w pieśniach śmierć krasnoluda – odparł Elbereth, wycofując się zwinnie poza zasięg wielkiego ostrza. Kiedy go minęło, wykonał błyskawiczny wypad w przód, usiłując wejść z kontrą, ale krasnolud natychmiast skierował ostrze w przeciwną stronę.

A co to jezd Elbereth? – rzucił kpiąco, a spomiędzy jego żółtej brody błysnęły białe zęby.

Wyryję ci te słowa na nagrobku jako epitafium! – ryknął elf, a jego miecz przeciął powietrze w serii oślepiających fint i pchnięć. Koniec końców czubek ostrza przeszył zbroję Ivana, zmierzając ku piersi krasnoluda.

Ivan cofnął się i jak osłupiały zamrugał powiekami.

Oo! – jęknął stojący opodal Pikel, a Shayleigh, Tintagel i wiele innych elfów, wśród nich nawet Elbereth, mimowolnie mu zawtórowało.

Zabiłżeś mię, elfie – burknął Ivan. Oddychał z trudem. Zatoczył się w tył, z trudem utrzymując równowagę.

Elbereth opuścił miecz i podszedł do niego, przerażony tym, co uczynił. Kiedy znalazł się o dwie stopy od Ivana i pochylił się, by rzucić okiem na ranę, zauważył, że usta krasnoluda wykrzywiają się w uśmiechu, i zrozumiał, że został oszukany.

Hi, hi, hi – dobiegł z boku drwiący chichot.

Ivan płazem topora wyrżnął Elberetha w czoło. Oszołomiony elf na miękkich nogach cofnął się o kilka kroków. Runął na plecy, ale wykorzystał impet upadku, przetoczył się i wstał w pewnej odległości od przeciwnika. Z zaciekawieniem patrzył, jak dwie rozmyte sylwetki Ivana Bouldershouldera powoli zlewają się w jedną.

Myślałżeś, co twoje słabe ostrze może przebić krasnoludzkom zbroje? – burknął Ivan. – Głupi elf.

Starli się ponownie, tym razem Ivan napierał.

Elbereth dobrze przyswoił sobie otrzymaną nauczkę i wykorzystywał swoją niewiarygodną wręcz szybkość i zwinność, by parować ataki Ivana i trzymać niższego krasnoluda na dystans. Za każdym razem, kiedy widział lukę w obronie Ivana, uderzał go płazem miecza w bok głowy.

Równie dobrze mógłby tłuc kamień.

Wiele minut później Ivan potknął się i upuszczając głownię swego ciężkiego topora na stopy Elberetha, zadał mu jedyne poważniejsze obrażenie w tym starciu.

Obserwujący walkę, a praktycznie zeszli się tu wszyscy z całego obozu, zareagowali na to gromkim:

Hi, hi, miii!

Cadderly wyjrzał przez otwarte okno ponad dachami Carradoonu w kierunku Jeziora Impresk, ale myślami był o wiele mil stąd, w puszczy, którą opuścił przed czterema tygodniami. Znad wody unosiła się mgła.

Ciszę przeszyło posępne zawodzenie lelka.

Gdzie może być teraz Danica? – zastanawiał się. Co z Ivanem i Pikelem? Młody uczeń serdecznie tęsknił za przyjaciółmi, a uczucie to jeszcze bardziej powiększyło otchłań pustki, która otworzyła się w nim, kiedy uświadomił sobie, że Biblioteka Naukowa nigdy nie była i nie będzie jego prawdziwym domem. Po opuszczeniu Shilmisty wrócił tam wraz z Przełożonym na Księgach Averym, Kierkanem Rufo i dwudziestką innych kapłanów.

Avery błagał go, by został, ale Cadderly nie mógł i nie chciał tego uczynić. Wszystko w ogromnym gmachu wydawało mu się obce – nie był w stanie temu zapobiec. Biblioteka stała się dla niego jednym wielkim oszustwem, namiastką spokoju w świecie ogarniętym obłędem.

Jest zbyt wiele pytań – tłumaczył przełożonemu. – I obawiam się, że niewiele odpowiedzi.

Tak więc młody Cadderly wziął swoją sakwę, laskę i kilka przedmiotów, które uznał za cenne, i opuścił bibliotekę, powątpiewając, że kiedykolwiek tu wróci.

Pukanie wyrwało go z zamyślenia. Przeszedł przez niewielkie pomieszczenie i uchylił drzwi, by zabrać talerz ze śniadaniem, który tam dla niego pozostawiono. Kiedy skończył posiłek, wystawił naczynie na korytarz, wrzucając do środka srebrną monetę – napiwek dla Brennana, syna właściciela oberży Dragon’s Codpiece.

Cadderly’emu zależało na prywatności, a oberżysta nie próbował tego kwestionować, wydzielając mu posiłki i nie zakłócając spokoju.

Niedługo potem, zgodnie z przypuszczeniami Cadderly’ego, od ulicy zaczęły dobiegać głośne nawoływania. Carradoon szykował się do wojny – przeprowadzano apel wojsk mających bronić miasta. Z początku mobilizację organizowano z myślą, by pospieszyć z pomocą elfom prowadzącym szlachetny bój o Shilmistę, ale ostatnie raporty zmieniły wszystko. Shilmista na razie była bezpieczna, a większość armii goblinów poszła w rozsypkę i rozpierzchła się po kraju.

Mimo to w Carradoonie nadal szykowano się do wojny, a w mieście wprowadzono ostre restrykcje – między innymi godzinę milicyjną.

Cadderly’emu wcale nie przypadł do gustu ów nastrój narastającego niepokoju, ale uznał, że przygotowanie miasta do walki jest rozsądnym posunięciem. Zło, które zainspirowało Barjina do ataku na Bibliotekę Naukową, a Ragnora do najazdu na Shilmistę, nie zostało całkowicie pokonane. Cadderly wiedział, że owo zło już niebawem przybędzie do Carradoonu.

Nie zamknął okna, by odciąć się od hałasu. Wiatr od jeziora był przyjemnie chłodny i stanowił dlań namiastkę więzi z zewnętrznym światem.

Z czcią wyjął najcenniejszy z przedmiotów, jakie posiadał – Księgę Uniwersalnej Harmonii – rozłożył ją na małym pulpicie i usiadł, by zabrać się do czytania.

Jego umysł wypełniły pytania. Było ich wiele. Zbyt wiele.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Salvatore R A Pięcioksiąg Cadderlyego 5 Klatwa Chaosu
Salvatore R A Piecioksiag Cadderlyego 01 Kantyczka(1)
Salvatore R A Pięcioksiąg Cadderlyego 4 Zdobyta Forteca
Piecioksiag?dderly'ego T2 Mroki Puszczy
Piecioksiag skrypt id 356244
Piecioksiag, teologia WT US
4.4. W pustyni i w puszczy - geneza, W pustyni i w puszczy
pięciolatek cz1 Moje przedszkole
Arkusz Skala gotowości edukacyjnej pięciolatków
harmonogram wycieczki kórnik puszczykowo, Matematyka 4,5,6
Puszcza jodłowa treść, ze studiow
W pustyni i w puszczy, Nauka, Kulturoznawstwo, III semestr
Wesołe zabawy na łące, Scenariusze zajęć przedszkole pięciolatki
1125806 Sienkiewicz W pustyni i w puszczy6
W pustyni i w puszczy -test, W pustyni i w puszczy(1)
4.10. Ekranizacje W pustyni i w puszczy, W pustyni i w puszczy
Pięcioksiąg cz. IV - Rdz (Kobieta w Księdze Rodzaju, Teologia(3)

więcej podobnych podstron