Tadeusz Rojek XIII TAJEMNIC HISTORII

TADEUSZ ROJEK

XIII

TAJEMNIC HISTORII

ROZDZIAŁ I

MNICH Z ZASŁONIĘTĄ TWARZĄ

klasztornej celi mnich w benedyk­tyńskim habicie siedzi pochylony nad stołem, wydaje się, że głęboko pogrążony w pracy. Na stole leży rękopis. W celi panuje przytłacza­jąca cisza, przez grube mury nie dochodzi żaden glos zewnętrznego świata. Mnich odwrócony plecami do wejścia nie pozwala ujrzeć swo­jej twarzy. Gdyby się chociaż na chwilę odwrócił, może udałoby się rozpoznać, kim jest. Niestety, pozostanie w tej nieruchomej pozycji odwrócony od nas przez całe wieki i nigdy nie odsłoni oblicza. Pozostanie tajemnicą, nie rozwiązaną zagadką, nad którą biedzić się będą uczeni różnych epok i żaden do dnia dzisiejszego nie znajdzie jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, kim był. Nikt też nie dowie się, dlaczego tak zazdrośnie strzegł swego sekretu. Kim był ten, który z sobie tylko wiadomych przyczyn postanowił dla potomnych zostać Nieznajomym, zagadkowym Anonimem?

Może nie warto byłoby dokładać tylu starań, wysiłków, trudów, tyle żmudnego po archiwach szperania, gdyby nie fakt, że zawdzięczamy mu tak wiele. Jest autorem pierwszego dzieła poświęconego polskiej historii. Dzięki niemu poznajemy półlegendarne, pólbajeczne dzieje sięgające bardzo głęboko w naszą przeszłość aż do przodków Mieszka I, aby następnie wkroczyć na pewniejszy nieco grunt historycznych

wydarzeń, aż do panowania Bolesława III Krzywoustego, który jest właściwym bohaterem jego „Kroniki”.

Pierwszy polski kronikarz, pierwszy w dziejach naszych pisarz, który starannie zgromadzone fakty przedstawił w swojej księdze, pierwszy autor dzieła łacińskiej literatury świeckiej w Polsce jest i prawdopo­dobnie pozostanie anonimem.

Bardzo starannie pokrywał mrokiem milczenia niemal wszystko, co pozwoliłoby go lepiej poznać. Kilka jakby od niechcenia rzuconych słów rozpaliło ciekawość, osnuło się wieloma komentarzami dociekliwych badaczy i uczonych, ale nie doprowadziło do celu.

Prawdopodobnie dodatkowym powodem tego zainteresowania osobą autora „Kroniki” była jego osobliwa i drażniąca dyskrecja przy oma­wianiu niezwykle ważnych wydarzeń. Anonim wiedział z pewnością bardzo dużo, nie napisał wszystkiego, nie chciał albo nie mógł tego uczynić, więc tam, gdzie czuł, że nie wolno mu się zapuszczać zbyt daleko, milczał, poprzestając zaledwie na paru zdaniach.

Powiada o sobie, że jest pielgrzymem i wygnańcem z własnej ziemi, pozwala też przypuszczać, że był członkiem znakomitego rodu, lecz blaskiem świetnego nazwiska nie chciałby się chełpić i ponad innych wynosić. Można też z jego słów wysnuć mniemanie, że swego pisarstwa nie rozpoczynał od „Kroniki polskiej”, lecz że był w sztuce pióra nieźle wyćwiczony, że nie chciał też, by mu lenistwo pióro ze szczętem stępiło. To i wszystko, co o sobie powiedział, albo prawie wszystko, bo w trakcie lektury jego dzieła można jeszcze coś między wierszami wyczytać, być może wbrew zamierzeniom autora. Utworu swego nie podpisał, lecz każdą księgę-a jest ich trzy - zaczynał od dedykacji ówczesnym znakomitościom, jak kanclerz i biskupi, a jedynie trzecią księgę zadedykował „... czcigodnym kapelanom książęcym i innym godnym pamięci zacnym duchownym w Polsce”, co u niektórych badaczy zrodziło przypuszczenie, że Anonim, sam będąc szefem kancelarii książęcej, po śmierci Michała Awdańca swoim podwładnym i współpra­cownikom ofiarował trzecią część dzieła. W owych czasach kancelaria książęca nosiła także miano kapeli (od łacińskiego słowa capella-kap- lica), a jej duchowni pracownicy zwali się kapelanami.

Wiemy więc z tego, że Anonim obracał się w kręgach wysokiej hierarchii duchownej, w kołach dworskich, że najprawdopodobniej kanclerz Michał - nazywa go właściwym twórcą dzieła-i biskupi byli

jego informatorami. W trakcie swej pracy znajdował się w pobliżu księcia, na jego dworze, zapewne w Krakowie, aczkolwiek niektórzy historycy umieszczają go w różnych klasztorach poza stolicą księcia | Bolesława. Z „Kroniki” wynika także, iż był wtajemniczany w poufne sprawy politycznej natury. Był więc osobą znaną i poważaną. A jednak nikt nie zdradził nigdy ani jego imienia, ani kraju, skąd pochodził, ani też dróg, które go do Polski zaprowadziły. Nie wiemy, czy powodem jego wygnania było przestępstwo, czy odszczepieńcze poglądy, czy też czyn jaki szpetny, a może dał się ponieść nieokiełznanemu temperamentowi i dopuścił się czyjejś obrazy, po czym nie pozostawało mu już nic prócz wygnania. W każdym razie nie chodziło o sprawy błahe, bo za takie nikogo nie spotykała aż tak surowa kara. Cóż więc takiego popełnił? Niektórzy historycy przypuszczają, że Anonim z całym rozmysłem poplątał ścieżki swoich losów, aby zmylić potomnych, którzy chcieliby nazbyt głęboko przeniknąć jego tajemnicę. Anonim miałby więc swoją biografię wzbogacić o fakty zgoła zmyślone? Lubi mówiąc o sobie zasłaniać się skromnością, co niezbyt harmonizuje z jego natarczywym domaganiem się zapłaty za napisane dzieło. Może to zresztą świadczyć, że pisał je na zamówienie.

Nie brzmi więc całkiem wiarygodnie, gdy pisze:

Aby uniknąć wrażenia, że ja, mało znaczny człowiek, puszę się ponad swoją skromną miarę, postanowiłem na czele tej książeczki umieścić nie swoje, lecz wasze imiona”.

Po przeczytaniu takiego wyznania trudno zwalczyć fantaąję, któ­ra rozwija przed nami obraz przedstawiciela jakiegoś znakomite­go rodu, potomka świetnych przodków, skazanego na wygnanie i na tym wygnaniu piszącego pierwszą historię królów i książąt polskich.

Złe świadczy o tych, którzy z jego pracy korzystali, że nie zdradzili potomnym jego imienia. A korzystali wszyscy kronikarze od mistrza Wincentego Kadłubka poczynając. Czyżby oni także nie wiedzieli, kim był Anonim? A jednak żaden z nich imienia jego nie wypowiedział. Czy tyle wokół niego zebrało się niechęci, złości, zawiści, że ani jedno pióro nie utrwaliło na pergaminie tego, kim był?

Zazdrość? Oburzenie? Oburzenie, że wspominąjąc zabójstwo biskupa Stanisława poważył się mówić także o jego winie, a nie samego tylko króla-zabójcę potępiać. Żyli jeszcze z pewnością świadkowie tego

dramatu, który nie przestał budzić różnych emocji, i oni mogli takim ujęciem sprawy czuć się szczególnie dotknięci.

Historyk prof. Karol Maleczyński twierdzi, że dzieło Anonima spo­tkało się z nieprzychylnym przyjęciem z różnych stron dlatego, że autor zachował dużą dozę krytycyzmu wobec osób działających w otoczeniu księcia, w szczególności gdy chodziło o drażliwe wydarzenia z czasów Władysława Hermana. Mogła tu wzburzyć umysły sprawa powrotu i nagłej śmierci Mieszka, syna Bolesława Śmiałego.

Istnieje opinia, że między ukończeniem dwóch pierwszych ksiąg a zamknięciem trzeciej upłynął rok. W tym czasie odpisy dzieła krążyły wśród pierwszych czytelników, budząc ostrą krytykę i rodząc nastroje niechęci wobec autora. Wystarczyło, że na pierwszym miejscu stawiał on panującego, a omijał dostojny autorytet Kościoła, że ani jednym słowem nie zaznaczał jego wyższości ponad władzę świecką. A przecież spór między tiarą a koroną stanowił wtedy problem epoki, priorytet władzy papieża jako zastępcy Chrystusa stanowił treść polityki nie­dawno zmarłego Grzegorza VII. Znalazły się na domiar złego w „Kronice” fragmenty mówiące o błędach duchowieństwa albo wyzierały z jej karty fakty, którym kler nie chciał nadawać rozgłosu.

Jeżeli więc brak informacji ze strony współczesnych, skoro nikt nie chciał uchylić rąbka tajemnicy osłaniającej szczelnie postać autora „Kroniki polskiej”, pozostawał jeden tylko klucz: samo jego dzieło, tekst, jaki wyszedł spod jego pióra. Drobiazgowa, żmudna, wnikliwa, wymagająca benedyktyńskiej cierpliwości analiza tekstu, a także ogromnie trudna praca porównawcza, mająca na celu szukanie podo­bieństw między stylem „Kroniki”, sposobem jej napisania, a analogicz­nymi dziełami z tej epoki, wsłuchiwanie się w rytm zdań-taka jedynie droga pozostawała badaczom pragnącym przeniknąć tajemnicę Anoni­ma.

Pierwszym, który usiłował przybliżyć jego osobę posługując się samym tylko tekstem, był Marcin Kromer, wybitny przedstawiciel epoki Odrodzenia, sam kronikarz, pisarz i historyk. W jego księgozbio­rze znajdował się ocalały po dzień dzisiejszy egzemplarz „Kroniki polskiej”, na którym zanotował swoją uwagę: „Niniejszą historię napisał Gall, mnich jakiś zapewne, jak można wnosić z przedmów, który żył za czasów Bolesława III”.

Gall w pojęciu Kromera oznaczał Francuza. Mógł tak przypuszczać na

podstawie tych fragmentów „Kroniki", które mówiły o podróży posels twa polskiego do St. Gilles. Poselstwo to miało w imieniu Władysława Hermana i jego małżonki Judyty złożyć u grobu św. Idziego w klasztorze St. Gilles wota i zanieść do niego gorące modlitwy o pobłogosławienie ich związku małżeńskiego synem 1 dziedzicem tronu. Fragmenty „Kroni­ki” związane z tym zdradzały pewną znajomość południowej Francji. Kromera naśladowali inni, wskazany przez niego kierunek przyjęty został przez licznych historyków. W tę stronę zwróciły się poszukiwania, lecz do jednomyślności w sprawie pochodzenia Anonima było daleko.

Uważano go, owszem, za Francuza z Prowansji, a może ze środkowej Francji, wywodzącego się gdzieś spomiędzy Orleanu i Tours albo z Flandrii, za czym wiele zdawało się przemawiać, lecz kreowano go także na Niemca, Włocha, Węgra, mnicha iro-szkockiego czy w końcu Polaka, a jeżeli już nie Polaka, to przynajmniej Słowianina zamieszkującego południowe połacie rozległego wówczas węgierskiego królestwa. Wyda­wało się niektórym rzeczą możliwą, że pod jego anonimowością kryje się Baldwin, hrabia Flandrii, zaginiony w czasie pierwszej wyprawy krzy­żowej, snuto domysły o przynależności jego do znamienitego rodu weneckiego Orseolich, który wydal czterech dożów, widziano w nim arcybiskupa Pizy, ale i skromnego mnicha z węgierskiego klasztoru w Samogyvàr. A może był uczniem Iwona, biskupa Chartres, którego katedralna szkoła odznaczała się wysokim poziomem nauk. Sam biskup był autorem najpoważniejszych prac z dziedziny prawa kościelnego. Kronika Galla powstała za jego życia, a styl jej naśladuje - jak powiada historyk Jan Zathey-styl Iwona. Czy więc nie należy wśród uczniów biskupa Iwona szukać Anonima? Lecz oto w polu widzenia historyków zjawia się inny jeszcze autor, z którego Gall Anonim mógł czerpać wzory: Stefan, opat klasztoru św. Jakuba w Liège (Leodium) w latach 1095-1112. Pióro jego zdradzało talent literacki. Może więc Anonim przebywał w jego klasztorze? Sensacyjnie brzmi hipoteza, że nasz kronikarz mógł być tajemniczym mnichem, który w latach 1108-1115 zbiegł z klaszoru w Bonneval położonego w diecezji Chartres i należał do bliskich Iwona, biskupa Chartres; hipoteza ta jednak nie zapuściła korzeni. Celem poszukiwań stało się odnalezienie jakiegoś innego dzieła, które można byłoby przypisać Anonimowi, skoro wiadomo, że parał się on piórem, zanim do „Kroniki” się zabrał. Mogłoby to z pewnością ułatwić badania. Ci, którzy wywodzili pochodzenie jego z

Wenecji, wskazali na „Historię translacji relikwii św. Mikołaja Wiel­kiego". Domniemanym autorem tego dzieła miał być mnich z klasztoru św. Mikołaja na Lido koło Wenecji, który ukrywa swoje imię i, być może - jak przypuszcza historyk Danuta Borowska - z rozmysłem wska­zuje fałszywe ślady, prowadzące rzekomo do wspomnianego klasztoru.

Nie był prawdopodobnie Czechem, ponieważ nie tai wobec tego kraju swej niechęci. Może jednak został z Czech wypędzony i stąd jego niechęć. Uczeni zwracają uwagę na pewną ilość czeskich nazw polskich miejscowości w tekście „Kroniki”, co mogłoby potwierdzać związki z naszym południowym sąsiadem. Nie był zapewne Niemcem, ponieważ krytycznie ocenia nieetyczne postępki cesarza Henryka V, a poddanym cesarskim każe mówić rzeczy zupełnie do nich niepodobne. Wykazuje zarazem niezłą znajomość dworu cesarskiego, co skłoniło do wysunięcia przypuszczenia, iż Gall Anonim towarzyszył Henrykowi V w wyprawie koronacyjnej do Rzymu, bawił na dworze cesarskim w Spirze w roku 1111, gdzie oglądał uroczysty pogrzeb starego cesarza Henryka IV. Są to jednak dosyć luźne hipotezy wyprowadzone pośrednio z tekstu „Kroni­ki” przez prof. Karola Maleczyńskiego.

Nie był Skandynawem, ponieważ ma bardzo mętne pojęcie o krajach położonych na północnym brzegu Bałtyku. Pisze tak, jak gdyby sam był człowiekiem Południa, nazywając Bolesława Krzywoustego księciem Północy. Gdyby był Włochem, dziwne mogłoby się wydawać, że o Alpach pisze, jak gdyby ich nigdy nie widział. Byli tacy, którzy chcieli z Anonima na siłę zrobić Polaka, mimo że on sam podawał się za obcego przybysza. Jeszcze w okresie międzywojennym głośny publicysta i pisarz Adolf Nowaczyński bardzo gorąco bronił takiej hipotezy. Przed nim jednak dosyć długo pokutowała ona w różnych publikacjach, a czasopismo „Pamiętnik Warszawski” z roku 1819 twierdziło z całą powagą, że Gall Anonim nie tylko że był Polakiem, lecz wiadomo, iż „Kronikę” pisał w Rzymie w klasztorze na Monte Coellio. Jak w tym dalekim Rzymie mógł docierać do szczegółów polskich wydarzeń, pozostanie sekretem autora tego twierdzenia.

Niemałe zamieszanie w sprawie rzekomo polskiego pochodzenia Anonima wywołał gdański historyk i wydawca Gotfryd Lengnich, który, wydając po raz pierwszy „Kronikę polską”, zaprezentował jej autora jako Marcina Gallusa. Pomylił go bowiem z Marcinem Galikiem,

o którym mówi Jan Długosz, a który z autorem „Kroniki” nic nie

miał wspólnego. Co raz wydrukowane, nie daje się łatwo wymazać i chociaż Joachim Lelewel zgodził się z Kromerem, to jednak fałszy­we twierdzenie utrzymywało się bardzo długo, bo aż do naszego wieku.

Kolejne wykluczenia różnych poglądów, mających ustalić pochodze­nie Anonima, zwęziło ich krąg wprawdzie, lecz rozstrzygnięcia nie przyniosło.

Jeżeli nie był Polakiem, to był może jednak Słowianinem, wywodzą­cym się ze Słowiańszczyzny węgierskiej. Pamiętajmy, że dzisiejsza stolica Jugosławii - Belgrad - w XII wieku wchodziła w skład monarchii węgierskiej. Prof. Stanisław Kętrzyński zwrócił uwagę, że Gall Anonim doskonale zna zarówno granice Polski, jak i całej Słowiańszczyzny, o której zresztą pisze w słowach pełnych zachwytu i uwielbienia. ,,Kraj to wprawdzie bardzo lesisty, ale nie mało przecież obfituje w złoto i srebro, chleb i mięso, w ryby i miód, a pod tym zwłaszcza względem zasługuje na wywyższenie nad inne, że choć otoczony przez tyle wyżej wspomnianych ludów chrześcijańskich i pogańskich i wielokrotnie napadany przez wszystkie naraz i każdy z osobna, nigdy przecież nie został przez nikogo ujarzmiony w zupełności; kraj, gdzie powietrze zdrowe, rola żyzna, las miodopłynny, wody rybne, rycerze wojowniczy, wieśniacy pracowici, konie wytrzymałe, woły chętne do orki, krowy mleczne, owce wełnis­te”.

Sam przedstawia się Anonim jako wygnaniec i pielgrzym.

Był może wygnańcem z jakiegoś klasztoru, o co przecież nie było trudno w czasach, gdy zażarta walka toczyła się między cesarstwem a papiestwem o prymat władzy. Przez Niemcy, Francję, Włochy płynęła wzburzona rzeka najostrzejszych polemik i sporów, i nie byłoby nic dziwnego, gdyby mnich za głoszone przekonania zmuszony został do opuszczenia miejsca swego pobytu. Nie musiał to być jego klasztor macierzysty, choć pisze o zamierzonym powrocie do niego po napisaniu „Kroniki”.

Był-jak powiada-pielgrzymem. Mogło to w tamtych czasach ozna­czać pątniczą wyprawę do Ziemi Świętej przerywaną dłuższymi poby­tami w klasztorach, a kto wie, czy pod pobożną pielgrzymką nie kryła się jakaś delikatna misja polityczna. Chociaż autor „Kroniki” tak staran­nie chowa przed nami twarz swoją, to jednak nie zdołał ukryć inteligencji, przenikliwości, bystrości, oczytania i dlatego wolno przy­

puszczać, że był nie tylko skromnym, szarym pielgrzymem podążającym do świętego miejsca. Są to oczywiście domysły i nic więcej, lecz wszyst ko, co jest związane z osobą Galla Anonima, nie wykracza poza takie właśnie granice.

W tamtych czasach pielgrzymami zwali się-jak przypomina Jerzy Zathey - mnisi irlandzcy, względnie iro-szkoccy, i odznaczali się szcze­gólnym zamiłowaniem do uprawiania ascezy, postów i pielgrzymek. Gall zaś z osobliwym upodobaniem przedstawia sceny pokuty Bolesława Krzywoustego po zabiciu brata Zbigniewa.

Byłżeby więc nasz pierwszy kronikarz jednym z tych mnichów iro-szkockich, których osiedlanie się w niektórych klasztorach polskich, jak np. w Oleśnicy, Tyńcu czy Lubiniu, zostało przez uczonych stwier­dzone?

Bardzo daleko podążają historycy w swoich rozważaniach. O pocho­dzenie Galla Anonima walczy z sobą dziewięć hipotez, z których każda łudzi jakimś prawdopodobieństwem, a im jest oryginalniejsza, tym łatwiej przykuwa uwagę. Być może postać naszego pierwszego kroni­karza nie wzbudzałaby tyle zainteresowania, gdyby jego dzieło nie było tak dobrze napisane. Po ośmiu wiekach „Kronika polska” nie przestaje być czytana, o czym świadczy liczba jej wydań, nie przestaje być swoistym bestsellerem, bo ta czcigodna staruszka ma-jak pisał prof. Stanisław Helsztyński - „wszystkie cechy, które zrobić z niej mogą zachwycającą lekturę: napisana żywo, interesująco, bardzo po ludzku, należy do rzędu arcydzieł tego rodzaju, że przyniosłaby chlubę każdemu piśmiennictwu”.

Cóż więc dziwnego, że autor tak znakomitego dzieła nie przestaje budzić zainteresowania, że mimo upływu tylu wieków chciałoby się wiedzieć, kim był ów benedyktyński mnich nader dbały o zachowanie swego incognito. Wszystko w nim niepokoi badaczy, pragnących się do niego zbliżyć: niezwykła indywidualność, niezwykły sposób zebrania wiedzy o przybranej ojczyźnie i „niezwykła miłość, którą Polsce i jej księciu okazał”.

Jest w „Kronice polskiej” coś niby drogowskaz, który wszystkim prawie badaczom, poczynając od Marcina Kromera, podążać każe we wskazanym przez niego kierunku. Tym drogowskazem jest mocno podkreślany przez Anonima kult świętego Idziego. A jeżeli z nim czuł się szczególnie związany, to uważano, że Anonima należy szukać tam, gdzie

osoba świętego cieszyła się szczególną adoracją i gdzie spoczywały jego relikwie - w klasztorze St.. Gilles w Prowansji. Do klasztoru tego przybywali pielgrzymi z różnych stron, a samo St. Gilles było gwarnym miastem, ruchliwym ośrodkiem handlowym. Jeżeli więc Anonim prze­bywał w sławnym klasztorze, to nie znaczy jeszcze, że był Francuzem. Wprawdzie wiele jest w jego dziele szczegółów świadczących o dobrej znajomości Francji, lecz równie dużo wiedzy zdradza, gdy pisze o Węgrzech. Zrodziła się stąd teoria, że Anonim był mnichem klasztoru w Samogyvar na Węgrzech, teoria tym bardziej prawdopodobna, że klasztor ten był filią St. Gilles i sprowadzeni do niego mnisi byli Francuzami. W Samogyvar, tak jak w St. Gilles, osoba św. Idziego otoczona była szczególną adoracją. Do Samogyvar właśnie pospieszył Bolesław Krzywousty w pokutnej pielgrzymce po zabiciu brata i nie jest wykluczone, że w orszaku jego znajdował się Anonim; tym tłumaczyłaby się jego niezła znajomość Węgier. Przeczyłoby to jednak domniemaniu, że był mnichem węgierskiego klasztoru poświęconego kultowi św. Idziego.

Było może inaczej. Z klasztoru St. Gilles sprowadził Anonima do Polski biskup poznański Franko, inicjator kultu św. Idziego w naszym kraju. On to właśnie skłonił Władysława Hermana i żonę jego Judytę, by zwrócili się do tego świętego w St. Gilles z prośbą o potomstwo. Pochodził zapewne z tamtych stron, bo gdyby tak nie było, nie występowałby wobec księcia z podobną propozycją. Może więc Franko i Anonim poznali się w St. Gilles i biskup namówił młodego mnicha, który go zainteresował swoją nieprzeciętną umysłowością, do odwiedze­nia Polski i ewentualnego osiedlenia się w niej. Chciał mu może zaofiarować wysokie stanowisko na dworze, w klasztorze albo w Kościele. Nie zdążył jednak tego uczynić, bo zmarł. Anonim znalazł się w trudnej sytuacji, pozbawiony oparcia, zapewne tułał się po klasztorach i wtedy, może pod czyimś wpływem, podjął decyzję pisania kroniki, „by chleba polskiego darmo nie jeść”. Między jego przybyciem do Polski a decyzją pisania „Kroniki” musiało coś się wydarzyć, co jego plany życiowe pokrzyżowało.

Taką hipotezę wysunął prof. Stanisław Kętrzyński.

Lecz inny historyk, Jerzy Zathey, nie negując roli odegranej w historii Anonima przez biskupa Franko, przypomina, iż dostojnik ów w roku 1081 uczestniczył w konsekracji krypty klasztoru św. Huberta w

Ardenach, który posiadał relikwie św. Idziego sprowadzone z St. Gilles. Tam stanął kościół pod wezwaniem świętego jako pierwszy we Flandrii ośrodek jego kultu. Może właśnie w Ardenach znajdował się klasztor macierzysty Anonima i może stamtąd, a nie z St. Gilles, spłynął do Polski kult św. Idziego.

A klasztor św. Huberta może mieć dla nas szczególne znaczenie. Związana z nim jest kronika napisana w roku 1106. Jej autor, Lambert Młodszy, wielki tego klasztoru miłośnik, musiał z niego uchodzić

i szukać sobie innego schronienia. Podobieństwa między jego kroniką a kroniką Gallową są tak uderzające, tak sugestywne, że Jerzy Zathey stawia wręcz pytanie, czy Lambert nie jest Anonimem i opowiada się za przeprowadzeniem w tej sprawie bardzo dokładnych badań, ponieważ sprawa jest tego z pewnością godna.

Może więc badania uczonych zbliżają nas do celu? W labiryncie różnych przypuszczeń i różnych domniemań, gdy tak długo nie dało się dojść do jednoznacznych wyników, ktoś zauważył, że nie tyle ważny jest kraj pochodzenia i nie od jego ustalania zaczynać należy tę naukowo- -detektywistyczną przygodę, lecz od stwierdzenia, jakie środowisko mogło go wychować, gdzie kształtował swoją intelektualną sylwetkę. Ani Prowansja, ani Węgry nie wydawały się tu właściwe, ponieważ nie stanowiły w tym okresie ważnych ośrodków kulturalnych czy nauko­wych. „Na początku XII wieku Węgry były, podobnie jak Polska, krajem, gdzie kultura łacińska, przed stu laty dopiero wprowadzona, nie zdołała zapuścić korzeni - pisze prof. Marian Plezia - i wydaje się wysoce wątpliwe, aby można było tam zdobyć taką biegłość w języku łacińskim i taką swobodę operowania formą literacką, jakiej dowody składa nasz autor”. Raczej okolice Tours i Orleanu mogły być szkołą Anonima, bo tam właśnie w połowie XII wieku rozwinęły się poważne studia nad klasyczną literaturą łacińską. Anonim zaś, chociaż nigdzie o swych studiach wyraźnie nie wspomina, dziełem swym świadczy o szerokim oczytaniu i głębokim wykształceniu. Nie były mu obce dzieła literatury klasycznej ani średniowiecznej. Nie miał wprawdzie zwyczaju cytowa­nia znanych autorów, a raczej czerpał z ich myśli, omawiał je, przystosowywał do poruszanych spraw, zdradzając przy tym znajomość filozofii, estetyki, historii. Tu i ówdzie zdarzały mu się potknięcia, jak z tą Kleopatrą, którą nazwał królową Kartaginy, lecz kto wie, czy błędy te-zresztą nieliczne - nie od kopisty pochodzą. Bo przecież autentycz-

ii ego tekst« „Kroniki" nie posiadamy. Takie potknięcia zdarzały się wówczas wszystkim.

Uderza i zadziwia jego wykształcenie, inteligencja, talent pisarski. Wyraźnie górował nad innymi. Dla jakich to przyczyn duchowny na tak wysokim poziomie miałby pozostawać w cieniu anonimowości i to jeszcze w okresie kryzysu przeżywanego podówczas przez kler polski? Wydaje się, że jego zainteresowania wyrastają ponad sprawy piasto­wskiej dynastii i poza ramy samej „Kroniki”.

Stajemy tu znowu na granicy mroku spowijającego gęstym całunem zarówno samego Galla, jak i jego dzieło. Jest w niej wiele niedomówień, wiele spraw niejasnych, jakby umyślnie nie dokończonych. Autor wyraźnie daje do zrozumienia, że wie znacznie więcej niż pisze, że o danym wydarzeniu wie wszystko, co wiedzieli jego współcześni, lecz nie wyjawia tego z nie znanych nam przyczyn. Tak z powodu jego fatalnej dla potomności dyskrecji zapadła w ciemność sprawa konfliktu między biskupem krakowskim Stanisławem a królem Bolesławem Śmia­łym - konfliktu zakończonego tragiczną śmiercią biskupa. Poświęcił Gall Anonim temu tak ważnemu w dziejach naszych wydarzeniu zaledwie parę wierszy, nad którymi od długich lat biedzą się uczeni, pragnący mimo wszystko tę tajemnicę rozwikłać; dotychczas na próżno. Wkrótce po tym zagadkowym przemilczeniu następuje inne. Nie wyjaśnia autor „Kroniki”, dlaczego Mieszko, syn Bolesława Śmiałego, opuścił Węgry i przybył do Polski, a przybył na zaproszenie stryja, Władysława Hermana, któremu musiał być przecież bardzo niewygodny ten prawowity dziedzic tronu. Wprawdzie został otruty, a więc można by sądzić, że zwabiono go w pułapkę, aby go ostatecznie zlikwidować, lecz zanim się to stało, w ciągu kilku lat zdobywał sobie popularność i powszechną sympatię. Dlaczego więc aż kilka lat czekano z trucizną? Nikt w onych czasach nie krępował się zachowywaniem pozorów. Nikt się nie liczył z tym, że prawda może szybko wyjść na jaw. A tu nie tylko że zwlekano, lecz stryj bratankowi żonę wynalazł na Rusi, prawdopo­dobnie księżniczkę, o której niestety nic prawie nie wiemy. Dlaczego więc go ożenił, jeżeli zamierzał go otruć? A może nie on, tylko wszechwładny wojewoda Sieciech bez wiedzy monarchy postanowił usunąć ze sceny politycznej młodego księcia, obawiając się jego rosną­cych wpływów. Jeżeli tak, to dlaczego Gall Anonim przemilcza tę zbrodnię Sieciecha, skoro na innym miejscu nie osłania go przed

ciężkimi zarzutami? Może zresztą nie sam Sieciech zasiąść powinien na ławie oskarżonych o zabójstwo Mieszka, lecz wszyscy ci, którzy przeklęli Bolesława Śmiałego, przyczynili się do opuszczenia przezeń kraju, a następnie wyrośli na wpływową kamarylę dworską.

Istnieje teoria-nie potwierdzona nowszymi badaniami-że Władys- sław Herman był w spisku przeciw bratu. Lecz dziwny byłby to spiskowiec, który wydaje się zmierzać do rehabilitacji brata, nadając swemu upragnionemu synowi, dziedzicowi tronu, imię Bolesław; imię zabójcy biskupa, wygnańca, jak gdyby nie było w piastowskim rodzie innych tradycyjnych imion, jak Ziemowit, Leszko, Kazimierz, Włady­sław... Czy z niedawnej przeszłości nie pozostało nic, nic z dramatycz­nych wspomnień, co przeszkadzałoby w przywoływaniu pamięci okry­tego niesławą króla? Tragedia na Skałce wydarzyła się w roku 1079, a Bolesław III urodził się w roku 1086. Minęło zaledwie siedem lat. Co się stało w ciągu tego czasu, że syn króla-zabójcy mógł powrócić, a lud otoczył go gorącą miłością? Pogrzeb, który tak plastycznie opisuje Gall Anonim, jak gdyby sam w nim uczestniczył, jest tego najlepszym świadectwem. Co się stało, że dziedzicem tronu miał być znów Bolesław, a przecież w owych czasach symbolika imienia nadanego dziecku miała głębsze jeszcze niż dziś znaczenie. Lecz i dziś wątpić można, czy nadano by dziecku imię okrytego niesławą członka rodziny. Może to niezbyt zrozumiałe dla nas postępowanie Władysława Hermana należałoby przypisać jego politycznej elastyczności oraz intuicji, nakazującej w obliczu panujących nastrojów wyjść im naprzeciw. Twierdzić tego oczywiście nie można. To tylko przypuszczenie.

W istocie rzeczy bowiem wyjaśnienia przyczyn postępowania w tej sprawie Władysława Hermana należałoby szukać wcześniej i spytać, co się właściwie stało w owym fatalnym 1079 roku? Jaka jest prawda o tragedii tego roku?

Wszystko to, całą tę jątrzącą od wieków tajemnicę znał Gall Anonim, lecz jej nie wyświetlił. Niechciał albo nie mógł powiedzieć prawdy, a czy zdawał sobie sprawę, że z jego winy tajemnica przez wieki nie zostanie wyjaśniona? Mógł może żywić przekonanie, że sprawa tak głośna i powszechnie znana nie da się długo utrzymać w sekrecie.

Jeżeli istotnie tak myślał, to-odwrotnie-jednego mógł być pewien: zachowania swojej anonimowości. Zapewne do głowy mu nie przycho­dziło, że po upływie długich stuleci znajdą się dociekliwi, którzy

poddadzą nader gruntownej analizie tekst jego kroniki i że ona sama stając się jedynym kluczem do otwarcia jego celi i ujrzenia jego twarzy chociaż nie zaspokoi w pełni ciekawości potomnych, to jednak przybliży ich do jego osoby.

Trudno byłoby omawiać tu wszystkie hipotezy związane z tajemnicą Galla Anonima. Każde pokolenie uczonych na nowo odczytuje „Kroni­kę” i wskazuje nowe kierunki dociekań. Poprzestańmy więc na tych, które najbardziej trafić dziś mogą do przekonania, co nie przesądza o ich absolutnej słuszności.

Gall Anonim przybył z Flandrii. Świadczy o tym jego proza zrytmi- zowana i jego styl. Wzory takiego pisarstwa spotyka się w krajach położonych na Północy, we Flandrii, w Holandii i w Nadrenii, nie spotyka się natomiast takiej prozy w Prowansji. Na północy ognisko­wało się ówczesne życie umysłowe i kulturalne Europy zachodniej i stamtąd pochodzą formy pisarskie nadane przez Galla Anonima jego dziełu. Taki pogląd wygłosił prof. Karol Maleczyński po dokładnym zanalizowaniu tekstu „Kroniki”.

Rodzaj prozy zrytmizowanej, zrymowanej, jaką Gall pisał swoje dzieło, był w Polsce nieznany, nie był też znany na Węgrzech, a był to najmodniejszy w owych czasach styl, świadczący o znajomości nowych prądów w literaturze europejskiej.

Przez osiem wieków nie odkrył swojej twarzy, na zawsze prawdopo­dobnie pozostanie tajemniczym mnichem, który-jak powiada-by nie wyjść z wprawy pisarskiej, zostawił nam dar bezcenny. Uznał za rzecz „wartą trudu niektóre czyny książąt polskich opisać”. Czy robił to na czyjeś zamówienie? Może raczej zachęcony aniżeli zobligowany. Trzeba tu zwrócić uwagę na dedykacje dwóch pierwszych ksiąg. Inspiratorami Anonima mogli być biskupi w owych dedykacjach wymienieni, a przede wszystkim kanclerz Michał z rodu Awdańców, zagorzałych stronników króla Śmiałego, na dworze jego brata przywróconych do łask monar­szych i znaczne mających wpływy. A że właśnie w Awdańcach znalazł sobie Gall Anonim oparcie, wyraźnie już określa jego polityczną postawę i mówi, gdzie należy szukać przeciwników i ostrych krytyków nie dokończonej „Kroniki”.

Bo „Kronika” została nagle przerwana, i to także stanowi jedną z jej tajemnic. Może przerwała ją śmierć autora, a może wydarzenie - nie znane nam-które losy Galla Anonima mocno skomplikowało. Niektó­

rzy wymieniają bunt wojewody Skarbimira Awdańca - bunt, który rykoszetem ugodził autora „Kroniki”, pupila przecież tego rodu. A prawdopodobnie taka złość go ogarnęła na krytyków jego dzieła, na ich ograniczone horyzonty, że nagle zniechęcenie wzięło górę nad zapałem twórczym i pełen rezygnacji odłożył pióro. Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy. Gdyby jednak po przerwaniu pisania „Kroniki” nie wyjechał był z kraju, jak sam to zapowiadał, to - zdaniem prof. Gerarda Labudy - szukać go trzeba „wśród ówczesnego kleru krakowskiego, a ściślej wawelskiego”. Może imię jego znajduje się „wśród zapisanych w najstarszym kalendarzu krakowskim, będącym jednocześnie księgą umarłych tamtejszego kleru”.

Nazwał swoje dzieło „Kroniką”, lecz osobliwa to kronika, w której trudno o znalezienie daty. Jest raczej opowieścią, sławiącą czyny księcia, a rodzaj taki był wtedy w Polsce nowością. „Kronika” Galla Anonima była-jak wspomnieliśmy - pierwszym w Polsce utworem łacińskiej literatury świeckiej i jak każda nowość ściągnąć na siebie musiała ogień niechętnej, a nawet i wrogiej wręcz opinii. Gall Anonim bowiem nie tylko że w dziele swym nie zajmował się żywotami świętych, jak to było w polskim zwyczaju, nie tylko że dzieje monarchów opowiadał, nie unikał przy tym spraw drażliwych, choć starał się wtedy - niestety! — o powściągliwość, nie tylko że zdobywał się na własny sąd w ocenie rządzących i możnych, lecz wyrażał jeszcze do tego zdumiewające życzenie. Chciał mianowicie, by kronika jego po szkołach była czytana, a także rycerstwu po zamkach tłumaczona.

Wiadomo, iż Gall Anonim nie zamierzał pisać swojej kroniki darmo. Oczekiwał nagrody, a nawet wyraźnie jej się domagał. Prawdopodobnie nigdy jej nie otrzymał. Lecz domagał się zarazem czegoś więcej niż pospolitej zapłaty mieszczącej się w praktykowanych zwycząjach. Chciał, by dzieło jego rozeszło się po krąju szerokim echem, by przetłumaczone na język ojczysty stało się niby pieśnią, niby opowieścią słuchaną przez damy i rycerzy.

Tym swoim życzeniem - chcąc czy też nie chcąc - pokazuje nam, skąd przybył: z romańskiego świata, z Zachodu, z Francji. Tam musiał się kształcić i nabierać wiedzy, co nie wyklucza, że w swej pielgrzymce mógł odwiedzić różne kraje i w różnych zatrzymywać się klasztorach, zanim ąjawił się w Polsce. Tam, skąd przybywał, znana już była literatura historyczna, opiewąjąca wojenne czyny monarchów, a więc całkiem

świecka. Gall zaś uważał, że uprawianie takiej literatury przez społe­czeństwo jest warunkiem jego kulturalnego rozwoju. Ze wstępu do księgi III widać, że miał wielu przeciwników, wcale takiej miary nie uznających.

Bo jeżeli sądzicie, że królowie i książęta polscy nie zasługują na własne dzieje i roczniki, to najwidoczniej królestwo polskie stawiacie na równo z jakimi bądź niekulturalnymi ludami barbarzyńców”.

Tak napisał do swoich krytyków. A wiedzieć musiał, że na Zachodzie domagano się tłumaczenia nie znanych przez ogół tekstów łacińskich i tego samego domagał się w Polsce dla swojej „Kroniki”. Domagał się w imię rozpowszechnienia wiedzy o polskich królach i książętach. Nikomu to wówczas w Polsce nie przychodziło do głowy. Wystarczały żywoty świętych.

Tak więc Gall Anonim, tajemniczy mnich, chciał zostać zarazem znany i nieznany. Osiągnął swój cel. Jego opowieść stała się fundamen­tem polskiego kronikarstwa, ważnym składnikiem polskiego dziejopi­sarstwa, a jego pieśń, rozpoczynającą I księgę „Kroniki polskiej”, śpiewała Ewa Demarczyk na festiwalu sopockim w roku 1967. Audyto­rium było z pewnością znacznie szersze, niż w najśmielszych marzeniach mógł oczekiwać Gall Anonim.

Bolesław, książę wsławiony Z daru Boga narodzony Modły świętego Idziego Przyczyną narodzin jego...

Było to przełożonym na obyczaje XX wieku spełnieniem jego woli. Po upływie ośmiu wieków olbrzymie tłumy słuchały pieśni i nie wiedziały, kto był jej autorem. Oto Gall Anonim.

ROZDZIAŁ II

GRÓB NAD JEZIOREM

aledwie kilka godzin trwa podróż z Wiednia do Villach. Ekspres między­narodowy Wiedeń - Rzym przez Villach nosi imię współzałożyciela Wiecznego Miasta Romulusa. Wygodne fotele, kli­matyzowane wagony, a przede wszys­tkim piękne widoki gór, jezior, dolin, malowniczych miasteczek, które jak gdyby przykucnęły u podnóży gór­skich, sprawiają, że czas mknie szyb­ciej niż ekspres. Z Villach do Osjaku bardzo już blisko i niewielka stacja pojawia się wnet za oknami. Osjak. Stąd tylko krótka przeprawa łódką na drugą stronę jeziora, gdzie bieleją mury poklasztorne i kościół jedenastowieczny.

Gdzieś daleko została ruchliwa, gwarna, tętniąca życiem stolica. Uśmiechnięty Wiedeń. Tu panuje niczym nie zmącona i niemalże uroczysta cisza. Osjak wita przybysza spokojem i melancholijną zadumą nad swoją bardzo odległą przeszłością. Czas tu się zatrzymał. Niektórzy mieszkańcy skłonni są do snucia opowieści o wydarzeniach sprzed dziewięciu wieków niby o aktualnościach z porannego dziennika. Dziewczyna w gospodzie opowiada chętnie, że jej dziad miał jakąś bardzo starą księgę, w której zapisana była tąjemnica Osjaku, od dawna ściągająca tu grupy turystów.

Ongi biegł tędy bardzo uczęszczany szlak pątników, kupców i podróżnych podążąjących do Rzymu i oni pierwsi szerzyć poczęli wieści

o pokucie króla-zabójcy odbytej w klasztorze benedyktynów osjackich.

o jego śmierci i grobowcu, kryjącym jakoby jego szczątki.

Zainteresowali się tym uczeni, badacze, historycy, a wielu spisywało swoje wrażenia, obserwacje i wnioski. W połowie lat pięćdziesiątych naszego wieku napłynęli mniej sceptyczni i mniej dociekliwi od nich turyści z różnych krajów. Grobowiec króla i jego historia stały się barwną reklamą prospektów wydawanych przez biura podróży. Osjacka legenda: tragedia króla i tajemnica grobowca. Nie samego tylko grobowca. Tragedia króla i jego konflikt z biskupem, ucieczka z kraju, rzekoma pielgrzymka do Rzymu, pokuta w klasztorze i śmierć kryją w sobie wiele nie rozstrzygniętych dotychczas zagadek, wiele pytań ciągle jeszcze czekających na odpowiedź.

W rocznikach kapituły krakowskiej zapisano, że stało się to dnia 11 kwietnia 1079 roku. Zabity został biskup krakowski Stanisław, jego zabójcą miał być sam król Bolesław, zwany Śmiałym, a przez następne pokolenie Szczodrym. W XIV wieku zjawia się nowy przydomek, tchnący grozą: Wściekły, Groźny, po łacinie Efferus. Tradycja mówi, że król zabił osobiście biskupa, za co później odbywał pokutę. Nikt nie wie tego na pewno, bo historycy i badacze zdani są na relację bardziej niż skąpą. Gall Anonim, jak wspomnieliśmy, potraktował to arcyważne wydarzenie nader lakonicznie.

Wiemy właściwie tylko tyle, że biskup poniósł śmierć, lecz nie znamy ani istoty konfliktu między królewskim mieczem a biskupim pastora­łem, ani dokładnych okoliczności zabójstwa, ani tego, co się działo między dniem śmierci biskupa a ucieczką króla, która nastąpić miała rzekomo dopiero w sierpniu.

Tradycja oczerniająca króla, a wywyższająca biskupa, do której utrwalenia przyczyniło się niemało pióro innego naszego kronikarza, mianowicie mistrza Wincentego Kadłubka, pozwalała przypuszczać, że król zmuszony był do opuszczenia kraju prawie natychmiast po zabójs­twie. Do legendy przeniknął nastrój grozy, jaka ogarnęła miasto tego tragicznego dnia. Mówiono o klątwie rzuconej jakoby na króla i kraj cały, czego zresztą nie potwierdziły żadne źródła. Mówiono o niesławnej śmierci króla zmarłego jakoby w obłędzie czy też rozszarpanego przez psy, a kto wie, czy nie otrutego. Żaden z kronikarzy nie podawał miejsca, gdzie by się to stać mogło, i legenda osjacka wraz z tajemnicą grobowca wyłoniła się dopiero później.

Nie ma w historii Polski, a niewiele jest i w dziejach innych krajów równie gęstego mroku tajemniczości kryjącego wydarzenie tej miary, co upadek tronu w Polsce w ostatniej ćwierci jedenastego wieku. Nie tylko król poniósł tu klęskę i musiał z kraju uchodzić. Klęskę poniosła władza monarsza w Polsce. Zwyciężyła opozycja możnowładców, a znaczyło to otwarcie nowego rozdziału charakteryzującego się innym systemem rządzenia. Rozumieć to musiał Gall Anonim, nieobcy przecież politycz­nym wirażom. Pisałem o tym w poprzednim rozdziale. A jeżeli rozumiał i chyba doceniał znaczenie tego, co się stało, dlaczego był taki lakonicz­ny? To jedna z zagadek bolesławowej legendy. I jakby nie dość było owych tajemnic i niedomówień, zasnuwających nieprzeniknionym mrokiem przyczyny i okoliczności załamania się rządów Bolesława Śmiałego, to jeszcze krótkie życie jego syna Mieszka, zakończone nagłą i raczej nienaturalną śmiercią, także pozostało zagadką.

Sprowadzony do Polski przez stryja, Władysława Hermana, jedyny syn Bolesława i prawowity dziedzic tronu opuścił kraj wraz z ojcem j ako dziesięcioletni chłopiec. Kiedy powrócił, był już osiemnastoletnim młodzieńcem i on zapewne lepiej niż ktokolwiek inny mógł wie­dzieć, jakie były koleje losu ojca, może nawet znał miejsce jego schronienia, prawdę o pokucie i śmierci. Jeżeli o tym mówił-a cze­muż miałby nie mówić?-nic z tego nie przeniknęło do wiadomości potomnych.

Zaproszenie Mieszka do Polski i ofiarowanie mu gościny na dworze władcy mogło być manifestacją solidarności całej klasy panującej, aktem skierowanym przeciwko ujawnionym przez Władysława cze­skiego zamiarom podporządkowania sobie Polski. Jego zakusy wyszły na światło dzienne po przyznaniu mu przez cesarza Henryka IV tytułu królewskiego w roku 1085. Możnowładcy polscy, godząc się na zapro­szenie Mieszka, mogli przypuszczać, że stanie się on powolnym narzę­dziem w ich rękach, posłusznym wykonawcą narzuconej mu woli. Stało się jednak inaczej. Syn Bolesława okazał się samodzielny, mądry, zdolny, a przede wszystkim dość inteligentny, aby rozumieć, że za bierność i posłuszeństwo zapłacić by musiał rezygnacją z własnych zamierzeń.

Gall przytacza opinię o ,Jakichś wrogach”, którzy z obawy przed zemstą syna za krzywdy ojca podali mu truciznę. Ktoś zauważył, że było to pierwsze w Polsce królobójstwo.

Zastanawiający jest opis pogrzebu Mieszka, zostawiony przez Galla, który mógł całą uroczystość oglądać. Powiada więc, że cała Polska go opłakiwała. „I nie tylko ci, którym był znany, pogrążeni byli w rozpaczy, lecz i tacy, którzy go nigdy nie widzieli, z płaczem postępowali za marami zmarłego. Wieśniacy mianowicie porzucali pługi, pasterze trzody, rzemieślnicy swe zajęcia, robotnicy robotę odkładali z bólu za Mie­szkiem (...). Nie czyta się też, aby śmierć jakiegokolwiek króla czy księcia nawet u barbarzyńskich narodów opłakiwana była tak długo i żałośnie; ani pogrzeby dostojnych władców nie bywają powodem takiej żałoby, ani rocznica pogrzebu cesarza nie byłaby obchodzona wśród tak żałobnych śpiewów”.

Czy to nie zdumiewające? Cóż mógł takiego zdziałać w ciągu paru lat zaledwie swego pobytu w Polsce ów „młodzieniaszek gołowąsy a piękny”-jak go określa Gall-że taką miłość sobie zaskarbił, i to właśnie w sercach ludzi prostych? Joachim Lelewel twierdził, że nie samego tylko Mieszka tak szczerze i serdecznie opłakiwano, lecz może także z nie mniejszym bólem i zgon jego ojca. Znaczyłoby to, że z okazji pogrzebu syna dano wyraz żywej jeszcze i gorącej pamięci o ojcu. Lecz - powtórzmy - cześć pamięci Bolesława Śmiałego oddawaliby tylko chłopi, rzemieślnicy, plebs miejski, a więc jedynie lud okrył się żałobą, tylko on płakał. Lelewel tłumaczył to, mówiąc, że Bolesław Śmiały był ostatnim władcą, który niższe stany traktował sprawiedliwie, do usług publicznych dopuszczał, w sądownictwie głos dawał...

Nie byłby więc Bolesław II potępiony przez wszystkich, co bardziej jeszcze zaciemnia jego konflikt z biskupem i wszystko to, co się później stało.

Wielu historyków po Lelewelu usiłowało rozwiązać tę zagadkę. Na tle paru zdań w kronice Galla pojawiły się różne przypuszczenia. Lakonicz­ność pierwszego naszego kronikarza nadrobiła dziesięciokrotnie bogata literatura-literatura zresztą niezmiernie ciekawa, zawierająca nawet pewne elementy sensacyjności. Jednoznacznie i stanowczo nie wypo­wiedział się nikt. Wielu tylko stwierdzało, że konflikt króla z biskupem, zakończony zabójstwem i upadkiem tronu, kryje w sobie niebywałą żywotność. Minęło dziewięć wieków od tamtych wydarzeń, a tajemnica nie przestaje niepokoić, nurtować umysły i przyciąga jak magnes. Spór i jego następstwa nie przestają fascynować, chowając w sobie ciągle ogromny ładunek emocji. Sprawa króla i biskupa, przeniesiona na grunt

dzisiejszych problemów, przełożona na język współczesnej nam polityki państwa wobec Kościoła, potrafi zapalić dyskusje żarliwe i polemiki zaciekłe. Znany pisarz Antoni Gołubiew słusznie zauważył, że w świadomości i odczuciach społecznych pradawny konflikt jest tak żywy, że rozstrzygnięcie go zostałoby powitane jako aktualna sensacja.

Oprócz tak bardzo skromnej relacji Galla, który po trzydziestu latach spisywał wydarzenia owej dramatycznej wiosny 1079 roku, zachowało się inne zgoła świadectwo, najautentyczniejszy materialny dowód popełnionego zabójstwa, jedyny, na podstawie którego można jako tako odtworzyć szczegóły śmierci kanonizowanego w 174 lata później św. Stanisława: jego czaszka.

Dnia 9 czerwca 1963 roku dokonano naukowej ekspertyzy, a sporzą­dzony protokół opisuje szczegółowo jej uszkodzenia, próbuje nawet ustalić wiek zabitego i sposób zadania mu śmiertelnego ciosu.

Według opinii krakowskich specjalistów w dziedzinie medycyny sądowej, prof. dr Jana Olbrychta i dr Mariana Krusiaka, zachowana w relikwiarzu czaszka należała do mężczyzny w wieku około lat czterdzie­stu. Narzędziem o tępej krawędzi został on uderzony w potylicę; widoczne jest głębokie wgniecenie biegnące od góry ku dołowi, a kilka podobnych, chociaż słabiej zaznaczonych, znajduje się na kości czołowej oraz kości ciemieniowej prawej i lewej. Można przyjąć, że cios zadano z tyłu, od strony prawej ku lewej. Prawdopodobnie uderzony upadł na lewą stronę ciała, a wówczas odsłaniają się okolice ciemieniowe, mogące być celem następnych uderzeń. Samo badanie czaszki, zdaniem bieg­łych, nie daje jeszcze podstawy do określenia przyczyny śmierci, lecz wszelkie urazy godzące w głowę mogą spowodować zgon.

Tyle urzędowy protokół. Inicjatorem dokonania oględzin i sporządze­nia protokołu z przeprowadzonej naukowej ekspertyzy był ówczesny wikariusz kapitulny archidiecezji krakowskiej ksiądz biskup Karol Wojtyła, obecny papież Jan Paweł II.

Wiadomo więc, że ofiara otrzymała cios z tyłu i że mogła nawet morderców nie widzieć, niewykluczone też, że był to cios niespodzie­wany. Uderzenie w potylicę nie posiada cech fachowej roboty kato­wskiej -jak to zauważył Gołubiew. Czarna legenda Bolesława Śmiałego głosi, że on sam, porywczy z natury, dopadł stojącego na stopniach ołtarza biskupa i wymierzył mu śmiertelny cios, ale mogli to być również nasłani siepacze. Tej zagadki nikt już prawdopodobnie nigdy nie

rozwikła. Gall twierdzi, że biskup został skazany na obcięcie członków. Być może taki był wyrok sądu królewskiego, jeżeli istotnie sprawa biskupa - ale jaka sprawa? - znalazła się na jego wokandzie. Tylko że co do obcięcia członków istnieją bardzo poważne wątpliwości. Mistrz Wincenty Kadłubek, który oglądał szkielet zamordowanego, nie dostrzegł na nim żadnych śladów obcięcia członków, dal więc początek legendzie o cudownym zrośnięciu się kości biskupa. Żadnych takich śladów nie stwierdził też biskup krakowski Albin Dunajewski (1817-1894), chociaż trudno byłoby się opierać na wynikach jego oględzin, ponieważ ujrzał on jedynie garść kości, które trzeba by dopiero zinwentaryzować, aby uzyskać odpowiedź na pytanie, czy istotnie dokonano obcięcia członków.*

Nie jest to zresztą w całej tej sprawie pytanie najważniejsze. Istotniejszym znacznie byłoby dotarcie do jądra konfliktu.

Król i biskup były to dwie potężne indywidualności, dla których zbyt mało miejsca zrobiło się w jednym królestwie, gdy między nimi spór wybuchł. Gall Anonim nazywał króla „dzikim”, ale nie podawał żadnych szczegółów potwierdzających taką opinię. Mówi zaś o nim także jako o najhojniejszym ze szczodrych. Dwa przydomki, jakie do niego przy­lgnęły, mówią o śmiałości króla i o jego odwadze; w niektórych swoich decyzjach zdradzał niewątpliwie ryzykanctwo. Wolno przypuszczać, że nie znosił oporu, był gwałtowny, niepohamowany w gniewie, porywczy, nieobliczalny. Niektórzy dopatrują się w nim cech genialności, a inni posądzają go o chorobą psychiczną, która spotęgowała się w miarę upływu czasu.

Historyk Jerzy Do wiat przypomina, że przy bierzmowaniu Bolesław otrzymał drugie imię, a mianowicie Largus. „Pozwala ono sądzić, że noszący je odebrał podstawowe wykształcenie w łacinie, piśmie i zasadach religijnych”. Tego bowiem wymagano wówczas od dopuszcza­

nych do bierzmowania. Jeżeli więc Gall nazywał go „dzikim”, nie mogło to mieć nic wspólnego z jego wykształceniem. Imię Largus poszło niebawem w zapomnienie, i to także za sprawą Galla, który skorzystał z tego, że „largus” znaczy tyle co szczodry i w swej charakterystyce króla zgromadził anegdoty świadczące o jego niezwykłej hojności. Następne pokolenia - twierdzi Dowiat - widziały więc w przymiotniku „largus” dodawanym do imienia Bolesława przydomek, a nie drugie imię, i tak powstał w naszej historiografii Bolesław Szczodry.

Szczodry, ale łatwo zapalający się gniewem, a w gniewie tym straszny; wódz nieustraszony, gardzący podstępem, dumny i wyniosły wobec możnych, łaskawy dla biednych i skromnych. Zapatrzony w przykład swego wielkiego pradziada, którego imię nosił, lecz pozbawiony - zda­niem niektórych historyków - politycznej intuicji, szerokiego na sprawy spojrzenia, ostrożności w działaniu, a więc przymiotów praw­dziwego męża stanu.

Jan Długosz nazywa go troskliwym o rozszerzenie granic ojczyzny, chciwym wojny, lecz i biegłym w sztuce wojennej. Gdyby Długosz dziś pisał charakterystykę króla, określiłby go może jako mężczyznę wyspor­towanego i zahartowanego. Napisał bowiem, że był zwinnego ciała, wytrwały na trudy, „pokarmu i napoju używał, ile natura wymagała, i to bardzo miernie”. Niepospolicie wytrzymały na głód i zimno, bardziej chyba aniżeli prosty żołnierz. „Miłosierny i ludzki dla przychodniów i nieszczęśliwych, poważny i wspaniałomyślny jak rzadko, przystępny dla każdego udającego się doń”.

Ale to tylko część charakterystyki. Ten sam Długosz nie skąpi mu czarnych barw, gdy opisuje tyranię Bolesława Śmiałego, okrucieństwo, zamiłowanie do hulaszczego i rozpustnego życia...

W sumie więc pojawia się sylwetka pełna wewnętrznych sprzeczności, indywidualność wielkiego formatu, absolutnego władcy i znamienitego wodza, hojnego i popędliwego, okrutnego i miłosiernego, dumnego i przystępnego, człowieka licznych wad i wielu zalet. Takim w opisach ludzi różnych czasów był król.

A biskup? Tradycja przekazała nam wizerunek męża surowego,

o niewzruszonych zasadach moralnych, mąjestatycznego księcia Koś­cioła, gromiącego ze szczytów swego dostojeństwa hardego króla despotę i lubieżnika za jego okrucieństwo i nieobycząjność. Biskup, stojący na straży moralnych kanonów, głoszący bojaźń bożą, oskarżyciel

króla i obrońca krzywdzonych, wyrósł w perspektywie czasu na potężnego przywódcę antykrólewskiej opozycji. A kiedy śmierć poniósł z monarszego wyroku, zapadły się fundamenty tronu, runęło królestwo, a koronowany pomazaniec musiał szukać schronienia na Węgrzech.

Taki scenariusz wydarzeń zdaje się jednak nazbyt skrótowy i nadmiernie uproszczony. Z pewnością król i biskup to osobowości tej miary, że trudno im było szukać porozumienia na drodze ustępstwa jednej ze stron, tym bardziej że-jak wolno domniemywać - za bisku­pem stała naciskająca na niego opozycja możnowładcza. W istocie rzeczy nie wiemy jednak, czy konflikt miał podłoże polityczne, czy też etyczno-moralne. Gall w swojej kronice użył na określenie postępowa­nia biskupa jednego słowa: „traditio”, co oznacza zdradę. I wokół tego jednego słowa kłębić się poczęły dociekania, interpretacje, komentarze uczonych. Zwracano uwagę, że biskup, biorąc z rąk króla inwestyturę, zaprzysiągł mu wierność, posłuszeństwo i pomoc. Każde więc wykrocze­nie przeciw woli króla, choćby płynęło z pobudek pozapolitycznych, mogło być poczytane za zdradę. Czy na tym więc ona polegała?

Biskup Stanisław jest postacią bardziej tajemniczą aniżeli król,

o którym wiemy znacznie więcej. O św. Stanisławie nie wiemy nic pewnego. Jedni wywodzą go z niezamożnego rodu Turzynów, którzy do XV wieku żadnych nie piastowali godności, inni czynili go potomkiem możnowładców, spokrewnionych z królem, a jeszcze inni twierdzili, że z ludu pochodził, na co wskazywałoby skazanie go na obcięcie członków, co w XI wieku było stosowane jedynie wobec osób należących do plebsu. Istnieje też domniemanie, że studiował za granicą, gdzie mógł się zetknąć z ideą reformy głoszącej niezależność Kościoła od państwa. Po powrocie do kraju miał jakoby pełnić funkcje pomocnicze w zarządzaniu diecezją, następnie powołany został na kapelana królewskiego. Gdyby tak było, musiałby się z grona kapelanów królewskich wyróżniać, skoro król upatrzył go sobie na biskupa krakowskiego, i tym bardziej musiał być później zawiedziony i rozczarowany jego postawą opozycjonisty.

Na jakim gruncie owa opozycja wyrosła - stanowczo stwierdzić nie można. Ostatnio uczeni przychylają się do poglądu, iż nieustające prawie wyprawy wojenne do Czech, na Węgry, na Ruś wywoływać poczęły potęgujące się niezadowolenie. Jeżeli nawet przysparzały one jeńców, skarbów, darów, to zdobycze te-jak zauważył Aleksander Gieysztor - szły raczej do władcy niż do szerokiego już kręgu wielmożów.

W atmosferze ogólnego niezadowolenia łatwo się mogły rodzić idee spiskowe czy wręcz buntownicze, tym bardziej że wzory takie brać można było z Węgier i Rusi. Rzecznikiem opozycji stał się biskup krakowski, który miał publicznie „wezwać króla do opamiętania” - jak pisze Gerard Labuda. Pozwany został przed sąd i skazany na obcięcie członków.

Czy sąd się odbył i czy był to sąd władzy duchownej, czy też sąd królewski - nie wiemy. W owych czasach biskupi zdrajcy czy buntow­nicy byli składani z urzędu przez synod, mieli prawo apelacji do papieża, karano ich wygnaniem, ale nie śmiercią. Być może więc, że sprawa biskupa Stanisława należy do wyjątków. Był sąd, wyrok i egzekucja. Mogło być jednak inaczej. Król sam, bez sądu, wydał wyrok śmierci, działając wbrew prawu. Bo chociaż władca Polski do XIV wieku mógł karać poddanych bez sądów, to wyłączeni byli spod takiej jurysdykcji biskupi, podlegający jedynie sądownictwu duchownemu. Niejasna jest też sprawa obcięcia członków. Pisze o niej Gall, zaprzecza temu - przy­najmniej pośrednio - Kadłubek.

Czy śmierć biskupa Stanisława była bezpośrednią przyczyną upadku króla? Czy może było inaczej I zabójstwo podsyciło wrzenie panujące w kręgach opozycyjnych, buntownicy coraz szerszym frontem i coraz bardziej zdecydowanie występować poczęli przeciw królowi, który na Węgrzech postanowił szukać oparcia dla swego tronu i na czele armii sojuszniczej wrócić do kraju, aby zaprowadzić w nim ład.

To jedynie przypuszczenia. Trudno w tym labiryncie doszukać się faktów niepodważalnych, prócz zabójstwa biskupa i tego, że król, opuszczając swoje królestwo, przesądził losy tronu.

Tajemnica biskupa nie kończy się wraz z jego śmiercią. Zastanawiać może milczenie watykańskich archiwów, w których nie udało się znaleźć echa krakowskiej tragedii z 1079 roku. Milczą także roczniki klasztorne, które nie pominęły przecież zabójstwa Tomasza Becketa, arcybiskupa Canterbury, przez króla angielskiego Henryka II. W trzy lata po śmierci Tomasz Becket został kanonizowany. Biskup Stanisław czekał na to przeszło półtora wieku. I mało, że czekał. Prośba w tej sprawie, skierowana przez Bolesława Wstydliwego do papieża Innocen­tego IV, poparta przez wpływowych wtedy w Rzymie dominikanów, natrafiła na opór niektórych kardynałów, a w szczególności kardynała Raynalda, późniejszego papieża Aleksandra IV. Sprzeciwił się on

kanonizacji w sposób tak kategoryczny, że papież Innocenty IV oświad­czył początkowo posłom polskim, że do uznania biskupa Stanisława świętym potrzeba więcej cudów. Na marginesie tego warto przypom­nieć, że-jak pisze Jerzy Dowiat I „biskup krakowski Stanisław (...) występował przeciw królowi nie w obronie praw Kościoła, który w tym monarsze znalazł przecież wybitnego protektora, ale raczej kierowany solidarnością z krewniakami. Był też wyjątkiem wśród polskiego episkopatu i, surowo ukarany przez króla, nie znalazł-jak się zda­je-obrońcy w osobie wiernego swemu panu arcybiskupa”.

Być może te elementy odegrały pewną rolę w opozycji kardynała. Przypuszczalnie więc początek ceremonii kanonizacyjnej biskupa Sta­nisława nie był łatwy. Ostatecznie jednak odbyła się ona w roku 1253 w bazylice św. Franciszka w Asyżu. Od zgonu biskupa Stanisława mijało 174 lata.

Jeden z naszych historyków zwrócił uwagę, że skrupulatny kronikarz Marcin Polak w swojej „Kronice papieży” pisanej na podstawie źródeł watykańskich - był kapelanem i spowiednikiem papieskim - rozwodząc się obszernie o wszystkich zatargach między Kościołem a władzą świecką, pominął milczeniem zabójstwo biskupa Stanisława. Bardzo obszernie zaś potraktował zamordowanie Tomasza Becketa; sprawę św. Stanisława zbył jedynie notatką o kanonizacji.

Ci dwaj ludzie-król i biskup - związani zostali ze sobą na zawsze węzłem tajemnicy. O ile jednak biskup, w ciągu wieków otoczony kultem świętego i patrona Polski, pozostał w tradycji ofiarą władzy monarszej, męczennikiem, którego żywot i śmierć legenda wypełniła cudami, o tyle w tej samej tradycji król był zabójcą wyklętym i przeklętym, pokutującym za popełnioną zbrodnię. Kiedy zaś w pokorze, udając niemego, zakołatał do furty klasztornej benedyktynów osjackich, przyjęty został przez nich i w tych murach dokonać się miało jego nowe wcielenie. Z króla stał się zakonnym sługą, który jako po­kutnik narzucił sobie, w postaci dodatkowego umartwienia, milczenie.

Nie wdawajmy się jednak w szczegóły legendy, która mówi, że król-pokutnik usługiwał braciom, pomagał w kuchni, rąbał drwa, miał pieczę nad winnicą, posłuszny, milczący, pracowity, najpokorniejszy z pokornych. Na łożu śmierci miał jakoby wyznać prawdę i powiedzieć, kim jest, pokazując na potwierdzenie swych słów pierścień królewski (istnieje też wersja o skrzynce klejnotów). To było jego drugie wcielenie.

Było i trzecie, nąjmniej znane i dosyć zaskakujące. Wśród mieszkańców Osjaku rozwinął się z czasem kult króla-pokutnika, zręcznie podsycany przez braci benedyktynów, odprawiających za Bolesława nabożeństwa, kult grzesznika żałującego za grzech i pokutującego tu, w Osjaku, w którym na zawsze pozostał.

Benedyktyni mieli Bolesławowi do zawdzięczenia wiele dobro­dziejstw, które w czasie jego panowania spłynęły na zakon. Nic więc dziwnego, że osobę jego otoczyli szczególną adoracją. Ale nie tylko oni odprawiali za Bolesława nabożeństwa. Dnia 27 września 1569 roku nabożeństwo takie odprawił przy grobie króla w Osjaku sam kardynał Stanisław Hozjusz, udający się do Rzymu. Niezwykła to ceremonia, niepowszednia uroczystość. Nad grobem zabójcy biskupa nabożeństwo odprawia wysoki dostojnik Kościoła, cieszący się pełnym zaufaniem i poparciem Watykanu, wysuwany przed czterema laty na kandydata do tronu papieskiego. Wielki autorytet Hozjusza przeważył szalę na rzecz nowej legendy Bolesława Śmiałego - rozwijającego się kultu jego posta­ci.

Jeżeli nawet był zabójcą, to był także żarliwym pokutnikiem i wierzono, że ofiara jego pokuty została przez Boga przyjęta. Po okresie potępienia i szerzenia czarnej legendy króla przez ukazujące się „żywoty św. Stanisława”, które rozwodziły się nad przekleństwem zawisłym nad jego głową w XV wieku, rodzić się zaczęła przeciw temu silna reakcja. W świadomości społeczeństwa pogłębiała się idea państwa, co wiązało się z koroną Bolesława Śmiałego i odbudowanym przez niego królestwem. Trudno było w tym właśnie królu, który w historii tak świetnie niektóre karty wypełnił-jak powiada prof. Stanisław Zakrzewski - widzieć jedynie zabójcę i zwykłego złoczyńcę. Znamienne dla tego nowego sposobu myślenia było przypomnienie przez Jana Długosza ostatnich lat życia króla, spędzonych na zadanej sobie pokucie klasztornej.

Lecz kult Bolesława szerzyli przede wszystkim benedyktyni i oni właśnie wprowadzili go w poczet swoich świętych. Przypomniał o tym w ostatnich czasach Jerzy Zathey, powołując się na siedemnastowieczny kalendarz benedyktyński. Benedyktyni uczynili grób w Osjaku ośrod­kiem szerokiego zainteresowania, w ich skarbcu znajdował się przecho­wywany - niestety nie dość pieczołowicie - pierścień królewski, który umierający pokutnik pokazał opatowi na dowód, że nosił kiedyś na skroniach koronę. Pierścień ten ukradziony został w roku 1748 przez

zwiedzającego skarbiec magnata polskiego, a podłożony falsyfikat zginął w sto lat później. Benedyktyni zapisali w swoich annałach wiadomość o pobycie króla w Osjaku, za ich też sprawą ludność osjacka przez wieki otaczała czcią pamięć króla-pokutnika.

Jerzy Zathey w swoich poszukiwaniach archiwalnych znalazł prócz tego w Biblioteca Vallicellana w Rzymie jeszcze jedno świadectwo kultu osoby Bolesława. Jest to szesnastowieczny rękopis, w którym pod dniem 11 kwietnia, a więc pod uznaną datą śmierci św. Stanisława, widniał zapis: „commemoratio venerabilis Boleslai regis” (wspomnienie czci­godnego Bolesława króla). Wcześniej aniżeli Zathey inny historyk, a mianowicie Oswald Balzer w swej „Genealogii Piastów”, zwrócił uwagę, że razem z rocznicą śmierci św. Stanisława święcono równocześ­nie pamięć jego zabójcy jako nawróconego pokutnika. Ale nie dość na tym. Wśród spalonych podczas wojny rękopisów Biblioteki Narodowej znajdował się siedemnastowieczny kopiariusz cystersów z Mogiły, w którym na karcie wyliczającej świętych polskich Jerzy Zathey znalazł pośród innych „Bolesława króla repenitenta”.

A więc dwa najstarsze w Polsce zakony benedyktynów i cystersów przechowywały w swoich księgach świadectwa kultu św. Bolesława, chociaż jego oficjalna kanonizacja nigdy się nie odbyła. Echa tego kultu unoszą się nad dzisiejszym Osjakiem, dokąd przybywa się po to, aby odwiedzić grób króla. Tylko że miejsce jego spoczynku wcale nie jest wiadome.

Po raz pierwszy o pokucie Bolesława w klasztorze dowiadiyemy się od profesora Akademii Krakowskiej Jana Dąbrówki (zm. 1472), który sam grobu nie widział, a słyszał jedynie o nim od podróżnych. Oni prawdo­podobnie powiedzieli Dąbrówce, że czytali napis: „Tu leży król polski Bolesław, zabójca świętego Stanisława, biskupa krakowskiego". Było ich prawdopodobnie wielu. Drogą przez Villach i Tarvisio udawano się-podobnie jak dziś-do Rzymu. Kupcy, pątnicy, podróżni mogli być pierwszymi autorami legendy o pokucie, śmierci i grobowcu. Dąbrówka zaś zapisał, co usłyszał i co uznał za godne utrwalenia w pamięci potomnych. Nie wspominał o Osjaku, a jedynie o jakimś klasztorze położonym na granicy Węgier i Karyntii. Dzielił się prawdopodobnie tymi wiadomościami z innymi, a ci, którzy udawali się do Rzymu przez Villach, widzieli siebie na szlaku pokutniczym króla i chętnie słuchali głosu własnej fantazji.

Ale oto nadchodzi jubileuszowy rok 1500 i do Rzymu spieszy Maciej Miechowita, autor „Kroniki Polaków”. Wybrał się o rok wcześniej i dysponując czasem poświęcił się rozwiązaniu zagadki grobu Bolesława Śmiałego. Zatrzymuje się więc nąjpierw w Villach, następnie jedzie do Osjaku, odwiedza tam kościół i klasztor, szuka, pyta, patrzy, słucha opowieści, krótko mówiąc prowadzi skrupulatnie badania i... nie znajduje nic. Ani śladu grobu. A więc wszyscy, co o nim opowiadali, widzieli coś, czego nie było.

A jednak podróż Miechowity nie była całkiem bezowocna. On pierwszy bowiem wskazał na klasztor osjacki jako na domniemane miejsce pobytu i zgonu Bolesława. Odtąd Osjak będzie powtarzał się coraz częściej w różnych pisemnych relacjach, a Benedykt z Poznania doda, że w początkach XVI wieku były w samej rzeczy duże trudności w znalezieniu pamiątek świadczących o pobycie tam króla-pokutnika. Dowiadujemy się wszakże od niego, że ci, którzy przypadkowo lub z ciekawości odwiedzili klasztor w Osjaku, widzieli kamień nagrobny z wyrytymi na nim słowami: „Król zabójca jestem...” Ale kamień zniknął. Użyty został rzekomo jako płyta ołtarzowa przez zakonników, którzy tym razem niezbyt troskliwie obeszliby się z pamięcią po królu Bolesławie. Ważne świadectwo jego pobytu w Osjaku zniknęło w sposób dosyć zagadkowy.

Od tego momentu były tylko relacje o grobowcu, legenda o pokucie; brakło jednak materialnego dowodu, który by potwierdzał relacjono­wane fakty. A skoro wszystko sprowadzało się do legendy zupełnie niesprawdzalnej, której źródłem mogła być czysta fantazja, to dlaczego nie uwierzyć Miechowicie i nie uznać, że król być może w Osjaku przebywał, ale wobec niemożności odnalezienia tam jakichkolwiek śladów jego pobytu, w obliczu kompletnego braku jakichkolwiek materialnych dowodów, uznać legendę Bolesława za twór fantazji i na tym poprzestać.

A jednak nie...

W jakiś czas po Miechowicie zjawia się w Osjaku Walenty Kucaborski, „młodzieniec szlachetny i wykształcony, a mój najlepszy przyja­ciel”-jak pisał o nim biskup warmiński Marcin Kromer. Kuczborski towarzyszył w podróży do Rzymu kardynałowi Ho^juszowi. Jego także nurtuje tajemnica króla-pokutnika i on również pragnie odnaleźć jego grobowiec. I znajduje go. On pierwszy ustalił jego istnienie, stwierdza­

jąc zarazem, że ozdobiony jest płytą pięknie wyrzeźbioną, przedstawia­jącą osiodłanego konia bez jeźdźca z napisem: „Boleslaus rex Poloniae, occisor sancti Stanisłai, episcopi Cracoviensis” (Bolesław król Polski, zabójca świętego Stanisława, biskupa krakowskiego).

Mogłoby się więc wydawać, że tajemnica wreszcie została rozwiązana, grób odnaleziony i w hołdzie nieszczęsnemu królowi zjawiają się pierwsi pielgrzymi. Jeden z nich, poeta Mikołaj Sęp-Szarzyński, ofiarowuje jego pamięci „Epitafium Bolesława Śmiałego”. Aliści im więcej w Osjaku zjawia się odwiedzających, tym więcej rodzi się powątpiewań o auten­tyczności grobowca. Ktoś zauważył, że napis na nim podany przez Dąbrówkę, a zaczynający się od słów „Hic iacet...” (tu leży), nie zgadza się z wyrytym na płycie. A i sama płyta wydała się podejrzana. Starsza znacznie od legendy Bolesława pochodziła z III wieku n.e. i pokrywała zapewne grobowiec jakiegoś oficera rzymskich legionów. Wmurowywa­nie takich płyt do średniowiecznych kościołów w Karyntii było bardzo częste. Adam Naruszewicz, który płytę oglądał, zauważył, że napis na niej musiał być wyryty o wiele później niż domniemana data śmierci króla, skoro mówi się o świętym Stanisławie, a wiadomo, że jego kanonizacja nastąpiła dopiero w drugiej połowie XIII wieku. Tadeusz Czacki, przyglądąjąc się krojowi liter, doszedł do wniosku, że napis mógł powstać dopiero w XIV wieku. Znalazł on w archiwum klasztornym opis ostatniego okresu życia Bolesława, lecz uznał całe to opowiadanie za bajeczkę na użytek naiwnych. Do podobnego wniosku doszedł Joachim Lelewel, który legendę osjacką uznał za wymysł benedyktynów, pamię­tających o darach, których król nie szczędził dla ich zakonu, i o tym, że w Mogilnie założył im klasztor i bogato go wyposażył. Dlatego bracia zakonni chcieli przekazać potomności imię swego dobrodzieja w aureoli pokutnika pojednanego z niebem i błogosławionego. Lelewel uznał, że legenda o królu nie przeszła z Polski do Karyntii, a odwrotnie-z Karyntii do Polski. Na dowód tego przytoczyć można fakt, że w całej polskiej historiografii średniowiecznej nie ma ani słowa o pobycie króla Bolesława w Osjaku. Rocznik kapituły krakowskiej odnotowuje sam fakt śmierci, nie wspominąjąc jednak ani o pokucie, ani o pobycie w klasztorze. Dopiero „Rocznik świętokrzyski nowszy” z początku XV wieku wspomina o pobycie Bolesława Śmiałego w Osjaku.

Zastanawiano się, co też miałby wyrażać ów koń na płycie nagrobnej. Panowała przez pewien czas opinia, że taki był herb królewski, co było

nieprawdą. Jacek Banaszkiewicz przypomniał, że klasztorne kroniki uważały owego konia za herb Polski, co oczywiście było także wymysłem na niczym nie opartym. Na pomoc przyszła legenda, zresztą nie po raz pierwszy w całej tej mrocznej i nader pogmatwanej historii.

Powiadała owa legenda, że pewien niegdysiejszy władca, ongi król potężny, a następnie nędzny sługa mnichów, wykonujący w klasztorze nąjczarniejsze roboty, widział, jak jednemu z rycerzy, podążających do Włoch, spłoszył się koń. Nikt z obecnych nie potrafił go okiełznać, aż dopiero ów mizerny parobek mnisi odważnie i „zgoła po rycersku” szybko go poskromił.

Przytaczają tę legendę podróżnicy, którzy w ubiegłym stuleciu odwiedzali Osjak w poszukiwaniu śladów pobytu w klasztorze króla Bolesława. Powtarzali, co usłyszeli, dodąjąc do słów legendy, że na pamiątkę tego wydarzenia miano na grobie króla-pokutnika położyć płytę z koniem.

Historyków nurtowało jednak pytanie, dlaczego nie zauważył jej tak przecież dociekliwy Miechowita. Może wówczas jeszcze płyty nie było, a cały grób powstał dopiero później i zrodził się z legendy. Najpierw były opowiadania o grobie, którego w istocie nikt nie widział, opowiadania o pokucie i zgonie króla, aż komuś zaświtała myśl, że można by legendę taką przyoblec w materialne kształty i spróbować położyć tamę złej sławie króla, rozsławiając przy tej okazji klasztor w Osjaku. Nadarzyła się płyta z czasów rzymskich, dobrze pasowała do postaci króla, ktoś zaproponował, by uznać ją za płytę na jego grobie...

Wynikałoby więc z tego, że grób jest pusty. Rozproszyć wątpliwości mogło tylko jego otwarcie.

Dokonano tego po raz pierwszy w dniu 21 czerwca 1839 roku z inicjatywy Izabeli von Goess, z domu hrabianki von Thümheim, wdowy po namiestniku Galicji. Dama ta, odbywając podróż z Wenecji do Wiednia, zatrzymała się w Osjaku. W kościele znalazła grób Bolesława, króla Polski. Żywo przejęta zasłyszaną legendą postanowiła otworzyć subskrypcję na otoczenie grobowca stosownym żelaznym ogrodzeniem. Na liście subskrybentów znalazło się wiele polskich arystokratycznych nazwisk Przy okazji robót dokonano otwarcia grobu i sporządzono z tego protokół. Czytamy w nim, że „oprócz niewielu kości i kilku żelaznych ćwieków prawdopodobnie od trumny nie znaleziono nic prócz (...) spinki. Wnosimy stąd - głosi protokół - że on w swojej pielgrzymiej

sukni został pochowany i uważamy tę spinkę za narzędzie do spinania, którym przytrzymywany był z przodu pod szyją kołnierz albo płaszcz jego pielgrzymiej sukni”. Następują podpisy i pieczęcie. Do protokółu przymocowana została znaleziona spinka.

Jest także załącznik. Sporządził go Johann Unzeitig, naczelny lekarz wojskowej jednostki w Osjaku.

Obejrzałem - pisze on - znalezione tu kości i takowe według anato­micznych zasad uznałem za należące do szkieletu mężczyzny, który był dość silny i dorodny”.

Minął wiek. Tajemnica grobowca nie przestawała budzić dyskusji, polemik, wątpliwości... Czy szczątki ludzkie znalezione przez hrabinę von Goess są częścią szkieletu króla? W gruncie rzeczy nic tego nie potwierdzało. Zauważono, że grób wydaje się starszy od muru kościel­nego, pod którym się znajduje, a wiadomo z pewnością, że kościół był budowany w łatach 1020-1030. A więc nie mogło to być miejsce spoczynku Bolesława Śmiałego.

Na początku lata 1953 roku przybyła do Osjaku historyczka i pisarka Karolina Lanckorońska stale mieszkająca w Londynie. Po uzyskaniu zezwolenia na otwarcie grobu, dokonała tego dnia 29 czerwca, a więc niemal dokładnie w 114 lat po hrabinie von Goess. Oczom Lanckoroń- skiej ukazał się grobowiec wykuty w fundamentach kościoła niby w skale. Ściany w głowach i z boków starannie wygładzone i częściowo jeszcze tynkiem pokryte. Całość od góry zamykała pęknięta płyta kamienna. Wewnątrz grobowca kilka dużych kości ludzkich bardzo dobrze zachowanych. Trudno więc przypuścić, by liczne brakujące części szkieletu uległy rozkładowi. Grób został obrabowany, a kości być może uznano za relikwie. Na jednej piszczeli widniała zielona plama, wyraźny ślad metalu. Lanckorońskiej nasunęło to myśl o zbroi, w której zmarły mógł być pochowany, a jedynym jej śladem byłaby owa plama.

Do otwartego grobu przybył dr Walter Goerlich, prowadzący nieda­leko od Osjaku prace przy rzymskich wykopaliskach. Po zbadaniu wnętrza grobowca oświadczył, że został on wyżłobiony z niemałym trudem w fundamencie kościoła. Dodał, iż tym sposobem chowano zmarłych tylko wtedy, gdy znąjdowali się oni w konflikcie z władzą kościelną, ewentualnie gdy chodziło o bardzo znaczne osobistości. Na pytanie Karoliny Lanckorońskiej, czyjego zdaniem w odkrytym przez

nią grobowcu mogą spoczywać szczątki Bolesława Śmiałego, dr Goerlich odpowiedział, że po dokonanej autopsji nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

Po okolicy rozeszła się tymczasem wieść o otwarciu grobu i trzeba było bronić kości przed ludnością, która chciała je rozebrać jako relikwie. Po dziś dzień żyje w Karyntii kult „świętobliwego króla Bolesława, niemego pokutnika z Osjaku”.

Podobnie jak przed wiekiem, w grobowcu znaleziono jeszcze kilka gwoździ oraz małą spinkę z brązu, niegdyś złoconą, taką jak ta, którą znalazła hrabina von Goess, a którą później złożono w darze skarbcowi na Wawelu. Tę drugą zbadał dr Józef Żarnecki, który na podstawie materiału porównawczego dostarczonego mu z British Museum stwier­dził, że spinka pochodzi najpóźniej z XI wieku, może być wcześniejsza, lecz na pewno nie późniejsza. Znalezienie obu spinek - dodaje Lancko- rońska- zdaje się wyłączać przypuszczenie, że zmarły pochowany został w zakonnym habicie.

Zmarły-ale kto? Poza ekspertyzą dra Waltera Goerlicha nic nie potwierdzało autentyczności grobu. Nie przyniosły jednoznacznej odpo­wiedzi ani badania osteologiczne, ani też badania specyficznej kon­strukcji grobowca. Nie znalazł się żaden dowód, który by potwierdzał teorię o grzebaniu dostojników pozostających w konflikcie z Kościołem w fundamentach muru świątyni. Otwarcie grobu po raz trzeci już nic nowego przynieść nie mogło. Pozostała więc tylko jedna droga, z której dociekliwa b&daczka postanowiła skorzystać.

Kościół pochodzi z XI wieku, freskami ozdobiono go w XVIII stuleciu, u dołu pokryto ścianę warstwą tynku. Czy więc pod nim nie kryją się napisy? W średniowiecznych kościołach często się tak zdarzało, a one mogłyby nareszcie wyświetlić tajemnicę. Należało więc delikatnie tynk odbić, na co Lanckorońska otrzymała zezwolenie odpowiednich władz i w towarzystwie ks. Waleriana Meysztowicza z Watykanu craz prof. Wallisera z Wiednia, specjalisty w tej dziedzinie, przystąpiła do pracy na jesieni roku 1955.

Początkowo wydawało się, że wybrana droga była właściwa. Spod tynku zaczął się wyłaniać napis. Niestety nie ten, którego się spodzie­wano. Napis brzmiał: „Condidit Irinburgis claustrum comes ossa recondit in crypta hac” (Irinburgis klasztor założyła, komes kości jej złożył w tej krypcie).

Komes Oci vel Ozzius był bawarskim możnowładcą, który wraz z żoną Irinburgą ufundował w Osjaku (nazwa miejscowości pochodzi najpraw­dopodobniej od jego imienia) przed rokiem 1028 klasztor benedyktyński męski i żeński zniesiony w roku 1783. Irinburgą była fundatorką klasztoru żeńskiego. Umarła przed mężem w pierwszej połowie XI wieku. Prochy jej małżonka zostały odnalezione w krypcie, gdzie chowano opatów klasztoru. Jej szczątków tam nie było. Odnalazła je przypadkowo Karolina Lanckorońska. Tym samym grób Bolesława Śmiałego nie został zidentyfikowany, co jednak nie znaczy, że nie znajduje się gdzieś w pobliżu. Nie jest to przypuszczenie całkiem bezzasadne, bowiem w protokole z roku 1839, sporządzonym po pierw­szym otwarciu grobu przez Izabelę von Goess, zostało zaznaczone, że płytę kamienną z koniem przesunięto o kilka sążni: „By stanęła tam, gdzie należy, tj. przy samym grobie”. A więc pani von Goess samowolnie połączyła płytę z grobem, który wydał jej się tym, którego poszukiwała. Kierowana dobrymi zamiarami nieprawdopodobnie pogmatała sprawę, a perspektywę odnalezienia grobu królewskiego bardziej jeszcze za­ciemniła. Rodzi się więc pytanie, gdzie w XVI, XVII i XVIII wieku stała płyta z koniem. W ciągu tych stułeci uważano to miejsce za grób Bolesława Śmiałego. Powinien znajdować się przy tym samym północ­nym murze kościoła, graniczącym z cmentarzem, tam, gdzie odkryty został grób żony komesa Ozziusa. Jeżeli płytę przesunięto tylko o kilka sążni (sążeń = ok. 1,78 m), to miejsce królewskiego spoczynku winno być niedaleko. Być może pod tynkiem, kryjącym do niedawna napis poświęcony Irinburdze, znajduje się jeszcze jeden, który mógłby rozwią­zać tajemnicę króla-pokutnika i jego grobowca.

Czy więc dalsze poszukiwania prawdy o ostatnim okresie życia Bolesława Śmiałego ukoronuje znalezienie materialnego dowodu, potwierdzającego istniejącą legendę, czy też pozostaniemy z zagadką, za którą może kryje się sprytny koncept braci zakonnych, pragnących uczynić Osjak miejscem powszechnego zainteresowania?

ROZDZIAŁ III

OSTATNIA UCZTA

iosna 1194 roku wróżyła podda­nym księcia Kazimierza, zwanego później Sprawiedliwym, nadejście błogosławionego okresu pokoju. Książę wracał właśnie ze zwycię­sko zakończonej wyprawy wo­jennej przeciwko Jadźwingom, a wcześniej jeszcze rozprawił się z wewnętrznymi zamieszkami. Poskromił zbuntowanych możno- władców, którzy, rozpuściwszy wieść kłamliwą o jego śmierci przez otrucie w czasie wojny na Rusi, wprowadzili na tron krakowski najstarszego brata Kazimierza - Mie­szka. Niedługo jednak trwało tym razem jego panowanie na stolcu princepsa, ponieważ wieść o triumfalnym powrocie księcia kłam zadała rozsiewanym pogłoskom, wniwecz obracając plany spiskowców. Kra­ków skapitulował, bunt się załamał.

Z przywódcami spisku książę Kazimierz postąpił nader pobłażliwie. Przywódcę Henryka Kietlicza, kasztelana krakowskiego, skazał na wygnanie, a Mieszkowego syna Odona, którego zastał jeszcze w swojej stolicy, odesłał ojcu. Sam Mieszko wcześniej zdążył opuścić Kraków. Tak więc po raz pierwszy bodaj od pół wieku wola panującego zatriumfowała nad samowolą możnych, porządek w kraju został dość szybko zaprowadzony - przynajmniej pozornie — i okazało się nagle, że rozstrzygająca o interesach państwa siła znajduje się w ręku księcia, a

nie możnowładztwa. Tak myślano, takie żywiono nadzieje na zamku książęcym i w domostwach poddanych.

Nic dziwnego, że książę Kazimierz, nąjmłodszy syn Bolesława Krzy­woustego i Salomei, hrabianki Bergu, uchodził w oczach swoich i obcych za mądrego władcę, skoro umiał i wewnętrzne niepokoje uśmierzyć, i najkrwawsze wojny „orężem i sprytem doprowadzić do szczęśliwego zakończenia”. I on także po swoim triumfalnym wjeździe do Krakowa, gdzie gorące i serdeczne powitanie mogło mu się szrzerym wydawać, żywił przekonanie, że oto zaczyna się dla niego czas spokojnej pracy, wolny od zagrożeń wszelkiego rodząju. Pragnął jej resztę życia poświę­cić, co jednak nie oznaczało wcale, iż poczuł się nagle stary i zniedołęż- niały. Miał już wprawdzie pięćdziesiąt sześć lat, a więc z młodością dawno się pożegnał, lecz nadal dopisywały mu siły i zdrowie czerstwe. Snuł dalekosiężne plany w przekonaniu, że zdąży choćby częściowo je urzeczywistnić. Zamierzał uporządkować zaniedbane sprawy miast mocno w wyniku wojen zniszczonych. Ich nędzny widok prosił o gospodarną rękę. Czuł się na siłach, by podjąć trud ich odbudowy. Chciał zostawić po sobie pamięć dobrego gospodarza.

Byłby to wszakże plan dosyć skromny, jak na tak energicznego władcę, kronikarze więc i historycy pozwalają domniemywać, że nie na tym tylko kończyły się jego zamierzenia, a szły znacznie dalej. Ambitny książę widział się twórcą zjednoczonego państwa, chciał scalić w jeden organizm polityczny dzielnice ustanowione ojcowskim testamentem. Niełatwy sobie cel stawiał-umocnić podstawy państwa i władzy książęcej. Może nawet-w przyszłości-królewskiej. Jego dziad nosił przecież koronę.

Wypadał właśnie dzień św. Floriana. Nąjdroższe jego relikwie zostały sprowadzone z Włoch i spoczęły w kościele na Kleparzu. Towarzyszyła temu okazała ceremonia. Św. Florian został patronem Krakowa i zaraz po powrocie ze swojej wyprawy książę Kazimierz pospieszył do jego grobowca, aby w żarliwej modlitwie podziękować świętemu za zwycięs­two, powrót szczęśliwy i uciec się pod jego miłosierną opiekę. Każdy, kto widział tego dnia monarchę, mógł cieszyć się jego krzepkim wyglądem, pewny, że oto ten władca mądry, rozsądny, sprawiedliwy, łagodny, władca, jaki od dawna nie panował Polakom, ma jeszcze przed sobą długie lata szczęśliwego włodarzenia. Cieszył się miłością poddanych, jaką od lat już nie darzono żadnego z Piastów. Gdy próbowano w

przeszłości odszukać jemu podobnego, nąjczęściej zatrzymywano się na wspomnieniu rodzica, którego zresztą on sam nie znał. Bolesław III Krzywousty zmarł bowiem albo jeszcze przed urodzeniem syna, albo gdy ten miał zaledwie kilka miesięcy. Rocznik kapituły krakowskiej umieś­cił wiadomość o jego narodzinach po informacji o zgonie Bolesława i stąd zrodziło się przypuszczenie, że Kazimierz nąjpewniej był pogrobowcem i dlatego nie otrzymał dla siebie żadnej dzielnicy, jak wszyscy pozostali synowie. Wola ojca przeznaczyła go może do stanu duchownego, chociaż brak jakichkolwiek śladów jego pobytu w klasztorze.

Prawdę mówiąc nikt nie wie, jak tam z nim było w młodych latach. Nie panując nad żadnym skrawkiem bolesławowego dziedzictwa, nie występował też na arenie politycznej, a przynajmniej nic o tym nie wiadomo. Słychać o nim więcej dopiero po śmierci brata księcia Henry­ka sandomierskiego, tego, co jako jeden z niewielu Polaków uczest­niczył w krucjacie do Ziemi Świętej w roku 1154. Henryk zapisał mu swoją dzielnicę w testamencie, lecz decyzją braci Kazimierz otrzymał tylko jej trzecią część z Wiślicą jako głównym ośrodkiem. Resztę za­trzymali bracia: Bolesław Kędzierzawy i Mieszko, z którym później przyszło najmłodszemu z rodzeństwa zmagać się o tron krakowski.

Jedna jest tylko data w życiu Kazimierza, mówiąca nam o jego losie, zanim objął w posiadanie schedę po bracie, księciu sandomierskim. Tą datą jest stosunkowo długi pobyt w Niemczech, gdzie znalazł się w roli zakładnika na mocy układu zawartego w Krzyszkowie między cesarzem Fryderykiem Barbarossą a Bolesławem Kędzierzawym w roku 1157. Wiadomo, że przebywał w Niemczech aż czternaście lat, a więc niemal tyle, ile panował. Opiekował się nim wtedy margrabia Lamfrid, który okazywał mu szczególne względy i otoczył przyjaźnią. Warto tu o nim wspomnieć, ponieważ on właśnie mógł mieć przemożny wpływ na kształtowanie się charakteru i upodobań młodego księcia. Ale to oczywiście nic pewnego.

Z Wiślicy, kiedy powrócił, a następnie objął w niej rządy, uczynił ośrodek gromadzący artystów i uczonych. Był to okres świetności tyle samego grodu, co i dworu książęcego. Trudno dociec, skąd się u Kazimierza wzięły te upodobania, bo nie tylko lubił muzykę i śpiew, lecz także wdawał się chętnie w dyskusje filozoficzne i teologiczne, a zarazem nie znosił pijaństwa i nikt go nigdy nie oglądał w stanie nietrzeźwym. Różnił się od swego otoczenia, choć lubił rozgwar biesiad­

nego stołu, często na uczty zapraszał i-jak powiada jego kronikarz mistrz Wincenty Kadłubek - w czasie owych sympozjonów wy wiadywał się od swoich dobrze podchmielonych gości, co w trawie piszczy, co się o nim mówi, czy przypadkiem nie przygotowują się jakieś spiski przeciw­ko niemu wymierzone lub też w całość państwa godzące. Krótko mówiąc, wyciągał od spojonych biesiadników pilnie strzeżone tajemni­ce, których by mu może po trzeźwemu nie zwierzyli, i tym sposobem mędrszy wstawał od uczty, aniżeli do niej zasiadał.

Tak pisze Kadłubek, któremu książę Kazimierz kazał dzieje polskie pisać, a który polecenie to pracowicie wykonywał, nie szczędząc słów uwielbienia dla dobrotliwego i szlachetnego księcia. Zaiste spod jego pióra wyłonił się portret wyidealizowany, wzór niedościgniony czło­wieka i panującego zarazem, a tak się w tym wysławianiu cnót ksią­żęcych zapamiętał, że nie dostrzegał przesady, a niekiedy i sprzeczności.

Oglądamy więc wizerunek władcy, który w niczym swoją łagodnością, pobłażliwością i dobrocią nie przypomina współczesnych mu monar­chów. Długo bardzo w opisach panowania księcia Kazimierza, jako świadectwo jego miłosierdzia, a zarazem wspaniałomyślności, pokuto­wała opowieść o grze w kości, do której książę zasiadł ze swym dworzaninem Janem z Konar. Szczęście dopisywało monarsze, przed którym urosła góra srebra. Partner spoglądał na nią wzrokiem pożąd­liwym i aż pobladł z wielkiej emocji. Aż wreszcie nie wytrzymał - po­niesiony gniewem spoliczkował księcia. Powstało zamieszanie, a zanim ktokolwiek mógł się zorientować, krewki gracz zbiegł. Wkrótce jednak został ujęty, postawiony przed sądem i skazany na śmierć przez rozszarpanie. Uratował go książę. Nie tylko go ułaskawił, lecz także przebaczył i hojnie obdarował. Powiadano też, że odtąd książę Kazimierz większą mu łaskę niż dawniej okazywał.

Opowieść tę cytuje za mistrzem Wincentym znany dziewiętnasto­wieczny historyk Stanisław Smolka, dodając jedynie, że łaskawość księcia nie równała się słabości, bo kiedy trzeba było ukarać złoczyńców, kiedy trzeba było wydać surowy wyrok na tych, którzy skrzywdzili poddanych, nie brakło mu stanowczości i odwagi. Sędzią był sprawied­liwym.

Nie jeden Smolka zresztą, idąc tropem Kadłubka, podąje w dobrej wierze ową opowieść o grze w kości. Niektórzy przy tej okazji zazna­czają, że dzięki całemu wydarzeniu poddani nadali Kazimierzowi

przydomek „Sprawiedliwy”, chociaż nawet tak idealizujący go mistrz Wincenty Kadłubek ani słowem o tym nie wspomina, ani też przydomka tego nie używa, podobnie zresztą jak i inne źródła niezbyt w czasie odległe. Dopiero prawie w trzysta lat po jego zgonie sędzią sprawiedli­wym nazwie Kazimierza Jan Długosz. Ale to jeszcze nie przydomek, bo ten-jak pisze Tadeusz Wasilewski - nadal mu dopiero Bernard Wa- powski, historyk króla Zygmunta Starego, a więc żyjący w innej, daleko w przyszłość wybiegającej epoce.

W ciągu długich wieków zatarła się ostatecznie data nadania przy­domka. W tradycji zwie się Kazimierzem Sprawiedliwym i prawdopo­dobnie słusznie mu się to należy, chociaż z incydentem podczas gry w kości nie ma nic wspólnego. Bo incydentu takiego nie było. Nikt nie spoliczkowal Kazimierza, nikt zresztą nie ośmieliłby się spoliczkować księcia panującego, a gdyby się nawet coś podobnego zdarzyło, to bez­karność po takim uczynku jest całkowicie nieprawdopodobna. Nowsze badania, o których pisze w „Poczcie królów polskich” wspomniany Ta­deusz Wasilewski, wykazały, że mistrz Wincenty posłużył się tu innym wydarzeniem, które znalazł w żywocie świętego Bernarda z Clairvaux.

Bernard z Clairvaux, wielka indywidualność Średniowiecza, świetny kaznodzieja, mistyk, któremu zakon cystersów zawdzięczał swoje znaczenie i rozgłos, wypowiadał się nie tylko w sprawach Kościoła, lecz także polityki. Mistrz Wincenty znajdował się z pewnością pod jego urokiem. Wolno dziś domniemywać, że pewne cechy jego osobowości, a zwłaszcza zalety charakteru, przeniósł na księcia Kazimierza, czym zresztą prawdę o nim znakomicie zaciemnił. I z żywota św. Bernarda zaczerpnął opowieść o spoliczkowaniu, zmieniając tylko okoliczności samego incydentu. Bowiem Bernarda z Clairvaux w rzeczywistości spoliczkowal kleryk, któremu Bernard odmówił przyjęcia go do swego domu zakonnego, lecz „wybaczył mu to, zabraniając uwięzienia zuch­walca”.

Podobnie postępuje książę Kazimierz w kadłubkowej legendzie, która ostała się przez długie wieki. Dopiero w ostatnich czasach udało się badaczom przedrzeć przez warstwy pochlebstw i spróbować odtworzyć prawdziwą sylwetkę księcia Kazimierza, władcy zdolnego, umiejącego zwycięsko wychodzić z trudnych sytuacji, miłośnika muzyki, opiekuna Kościoła i fundatora świetnych budowli sakralnych. Nie udało się jednak nikomu przeniknąć tajemnicy ostatniej uczty księcia Kazimie­rza.

Odbyła się naząjutrz po dniu, w którym czyni] dziękczynienia za szczęśliwy powrót. Była może od innych wspanialsza. Tym razem książę zgromadził przy stole biesiadnym nąjwyższych dostojników świeckich i duchownych, towarzyszy przygód wojennych i tych, którzy mu zwykli byli na co dzień służyć radami. Była to uczta szczególna, różniąca się swoim nastrojem od innych. Miała przecież otwierać tak pożądany okres książęcych wakacji, gdy odstawiony miecz symbolizował pokój i bezpie­czeństwo panujące wokół granic i gdy to poczucie szczęśliwie zakończo­nych trudów kierowało myśli w inną stronę niż wojna.

Gęsto więc krążyły kielichy. Wspominano dawne i świeże wyprawy pod dowództwem księcia, trudy wojenne, liczne zwycięstwa odniesione nad wrogiem. Przypominano sobie w porę wykryte zasadzki i inne ominięte niebezpieczeństwa. Chwalono czasy zasłużonego odpoczynku i znowu wracano do osoby tego, któremu je zawdzięczać należało: księcia Kazimierza

A on - jak zwykle - pełen umiaru, co nie znaczyło, że nie dość wesoły, wiódł rozmowy z siedzącymi nie opodal gośćmi, wśród których znajdo­wali się także cudzoziemcy.

Uczta miała się już ku końcowi, gdy książę - jeżeli wierzyć mistrzowi Wincentemu - „postawił biskupom pytanie o istotę duszy i jej nieśmier­telność oraz o wieczne szczęście świętych”. Niezbyt pasują te tematy do nastroju biesiady, a zwłaszcza w jej końcowym stadium, gdy wszyscy byli już zmęczeni i poniektórych senność ogarniała. Kto wie, czy i tym razem dziejopis nadworny księcia Kazimierza nie upiększył zbytnio jego ostatniej rozmowy. Wtedy to właśnie książę wychylił stojący przed nim mały puchar i natychmiast osunął się do tyłu „straciwszy przytomność upadł, a po paru godzinach wskutek wzmagąjącej się choroby zmarł”.

Wszystko to nastąpiło tak nagle, tak niespodziewanie, że zgroma­dzeni biesiadnicy nie byli w stanie uwierzyć, że ten oto zwycięski wódz i wielbiony powszechnie monarcha, wystawiany tylekroć w bitwach na różne niebezpieczeństwa - tu, wśród wesołej uczty, otoczony przyjaciół­mi, w swoim zamku, w nastroju beztroski i pogody otrzymał cios śmiertelny. Skąd ów cios pochodził? Nic wszakże nie znamionowało choroby, słabości, niedomagania, więc wszyscy tym boleśniej odczuli to, co się stało. Gdy jakoś oprzytomnieli po doznanym wstrząsie, ogarnęła ich bezmierna żałość, a wszystkich „jedno i to samo życzenie opanowało, to jest, aby mogli z nim razem umrzeć”.

Mistrz Wincenty, obecny na tej uczcie, był świadkiem całej tragedii, zaznaczył jednak po tych słowach przezornie i zapewne zgodnie z prawdą: „Lecz nie zbywało w tej chwili i na takich, którzy potajemnie wzdychali do tego, żeby na swoją stronę przyciągnąć panów i namiest­ników lub osierocony tron ząjąć”.

Czy można wykluczyć, że wśród biesiadników nie było ani jednego z tych, którzy niedawno jeszcze stali przy Kietliczu i Kraków ofiarowali Mieszkowi?

W końcu czwartego dnia od zgonu odprawiono w Katedrze Krakow­skiej „z ogromnym nakładem kosztów wystawne, królewskie egzek­wie”. Rycerze własnoręcznie i z należytą czcią złożyli ciało w grobowcu zbudowanym z boku prezbiterium. Żałobnicy - pisze dziejopis księ­cia -nazywali go znakomitym wodzem, szczęśliwym zwycięzcą, spra­wiedliwym sędzią, surowym dla złych, a łagodnym dla dobrych, tępią­cym krzywdy i nadużycia, twórcą nąjlepszych praw, a wreszcie odno­wicielem i ojcem Ojczyzny.

Dziwne może się wydać, że w obliczu tak powszechnej żałoby i serdecznego żalu nadworny dziejopis zaledwie krótką, nawiasową uwagą zbywa domysły krążące wokół zgonu księcia. Pojawia się raz jeszcze pytanie, w obliczu którego stajemy niejednokrotnie: nie mógł czy nie chciał mówić? Ludzką rzeczą jest w takich wypadkach docie­kliwość w poszukiwaniu prawdy w przeczuciu odkrycia czegoś niezwy­kłego. Mistrz Wincenty, jeżeli sam nie starał się ustalić przyczyny katastrofy spadłej raptownie na naród i państwo, to musiał przecież słyszeć opinie innych. Trudno sobie wyobrazić, by wraz z zamknięciem wieka trumny książęcej przestano nagle mówić o tak nieoczekiwanie zmarłym monarsze.

Mistrz Wmcenty napisał ostrożnie, że śmierć nastąpiła w wyniku, jtk powiadają nagłego działania trucizny”. Tak mniemali współcześni, wspommąją o tym źródła i piszą o tym historycy. Nie wszyscy jednak. Oto nu przykład Adam Naruszewicz, dziejopis stanisławowski, uważa, że książę doznał ataku apoplektycznego. Pozwala tylko na domysły, że i on wcale nie był tego pewny. I on także rozważał możliwości otrucia, i to na tle miłosnym. Pisał o kobiecie, nazwiska jej nie wymieniając, „z którą Kazimierz miał niegodziwą przyjaźń, jakoby ona, chcąc go bardziej jeszcze usidlić, przebrała miarę w miłośniczym trunku”. Podobną wersję podąje Marcin Bielski, kochąjący się w plotkach

kronikarz szesnastowieczny. Pisze więc, że książę od kobiet nie stronił, ze go ,,nie mierziła podwika, z czego go Falko, biskup krakowski, nieraz karał i napominał”.

A więc napój miłosny, przedozowana sekretna mikstura, sporządzona przez zakochaną w księciu „podwikę”, może nie dość pewną wzajem­ności jego uczuć. Wszystko działo się tak, jak na renesansowym dworze jakiegoś włoskiego monarchy. Oto książę lubujący się w muzyce i poezji, zaprasząjący uczonych, z którymi prowadzi poważne dyskusje lub chętnie słucha ich wywodów, książę-polityk, a w razie potrzeby książę- -wódz, książę-kochanek, ginie od miłosnego napoju.

Trudno byłoby oczywiście mówić o renesansowych obyczajach w epoce Kazimierza Sprawiedliwego, niemniej jednak zwraca się ostatnio uwagę na przenikanie zachodnich obyczajów na jego dwór. Nowsze badania podpowiadąją, że mogła je sprowadzić ze sobą małżonka Kazimierza - owa Helena „od dworaków opuszczona w stroju niedba­łym”-jak ją odmalował Julian Ursyn Niemcewicz. Albowiem sprawa małżeństwa Kazimierza także nie została ostatecznie wyjaśniona. Część historyków uważa, że Helena była jego drugą żoną, przy czym zupełnie nie wiadomo, kto był pierwszą. Część zaś przychyla się do przypuszcze­nia, że Kazimierz był tylko raz żonaty, właśnie z Heleną, która nie była-jak dotychczas uważano - ruską księżniczką, a wywodziła się z południowych Słowian. Jej ojcem miał być Konrad II książę znojemski, a matką Maria, córka wielkiego żupana serbskiego Urosza. Jej rodzona siostra, a więc ciotka kazimierzowej Heleny, nawiasem mówiąc także Helena, zaślubiona była królowi węgierskiemu. Księżniczka Helena mogła więc przywieźć na dwór swego piastowskiego małżonka tradycje i obyczaje czeskich dworów książęcych i królewskiego dworu węgier­skiego, a tam „niezwykle silne były wpływy dworskiej kultury rycer­skiej promieniującej z Francji”.

Taką hipotezę wysuwa jeden ze współczesnych nam historyków, co pokazuje dwór kazimierzowski w nowym zupełnie świetle.

Nie próbujmy jednak szukać na tym dworze, w otoczeniu księcia, kobiety, która z takich czy innych pobudek napełniła puchar zabójczym napojem, a może świadomie wlaną do niego trucizną. Któż to może wiedzieć?

Zwróćmy się raczej w stronę domysłów tych, którzy twierdzili, że był to ukartowany zamach na życie władcy, podyktowany wyłącznie

politycznymi względami. Mordercami zaś byli niedawno poskromieni buntownicy.

Przypomniano sobie, że ruska polityka Kazimierza budziła w pew­nych kołach możnowładztwa niezadowolenie i krytykę. Polski władca wdał się w spory dynastyczne ruskich książąt, jego działania zaogniły stosunki z Węgrami, opozycja coraz wyraźniej podnosiła głowę. Henryk Kietlicz, rycerz obcego pochodzenia, który cieszył się ongi łaskawością Mieszka, a mimo to za Kazimierza dobił się kasztelanii krakowskiej, stanął na czele grupy siedemdziesięciu podburzonych przez siebie spiskowców i wybrał się do swego dawnego protektora z zaproszeniem na tron krakowski. Z łona tej właśnie grupy wyszły wspomniane pogłoski o rzekomym otruciu Kazimierza. Opozycjoniści szczególną nienawiść czuli do wojewody Mikołaja, wyrosłego na pierwszego fawo­ryta, głównego doradcę i najpotężniejszą na dworze książęcym osobis­tość. Zgładzić prawdopodobnie chcieli obydwu: księcia i wojewodę, wtedy dopiero mogli uznać, że cel swój osiągnęli.

Spiskowcy przegrali. Musieli zdawać sobie sprawę z własnej słabości wobec tego księcia, który wracał z wyprawy przeciw Jadźwingom potężniejszy niż kiedykolwiek, zdolny skupić w swoim ręku władzę zwierzchnią nad całą Polską. Miał po temu podstawy materialne i niewątpliwie wcześniej już do tego celu zmierzał. Teraz zaś umocnił się fundament jego tronu, osłabło znaczenie możnych. Czyż więc w przeko­naniu przynajmniej niektórych nie należało podjąć walki o przywróce­nie nadwyrężonego autorytetu? Wszystko, co się wydarzyło, to była bardzo jeszcze niedaleka przeszłość: zaledwie trzy lata mijały. Wspom­nienia były dosyć świeże, animoaye nie wygasły, zadraśnięta duma nie zapomniała o porażce. Świadomość ludzi drążyła wi^ja kryzysu politycz­nego, w który niechybnie pogrążyłoby się państwo po śmierci księcia. Obaj jego synowie byli małoletni, a okres regencji mógłby przywrócić wpływy możnych. Czy takie były w samej rzeczy drogi, prowadzące do postawienia przed Kazimierzem fatalnego pucharu?

Lecz byli przecież i tacy, którzy wierzyli, iż księcia dosięgła choroba nagła, gwałtowna i śmiertelna. Tylko że książę wcale na chorego nie wyglądał, na żadną nie skarżył się słabość. Więc otrucie. Przez kogo? Miłość czy polityka? Oto tąjemnica najmłodszego z synów Bolesława Krzywoustego, nie rozwiązana tąjemnica księcia, który tyle jeszcze rokował nadziei. Może dlatego musiał umrzeć.

ROZDZIAŁ IV

KRÓL ZAGINIONY

ładysław III Jagiellończyk, zwany później Warneńczykiem, nie zginął pod Warną. Tajemnica jego śmierci nigdy nie została wyjaśniona. Puste jest mauzoleum wzniesione w roku 1935 na pamiątkę bitwy stoczonej w dniu 10 listopada 1444 roku i oglądane dziś przez turystów. Pusty jest także grobowiec kró­lewski na Wawelu. Nigdy nie od­naleziono ani ciała, ani grobu mło­dego króla. Miał zaledwie dwadzieścia dwa lata, gdy wyruszył na swoją ostatnią wyprawę przeciwko Turkom tak fatalnie zakończoną. Władysław Jagiellończyk nie zginął pod Warną, król żyje, tylko nie wiadomo dokładnie, gdzie przebywa. Czy pokutę odprawia za klęskę, której stul się mimowolnym sprawcą, czy może nową krucjatę organi­zuje i objeżdża dalekie krąje, werbując rycerzy?...

Różne tego rodzaju przypuszczenia krążyły po Europie, nie chciano uwierzyć w śmierć króla. Wielu żywiło nadzieję, że ujrzą go jeszcze żywego i triumfującego na czele nowych zbrojnych hufców. I nie było nic dziwnego w tym upartym powtarzaniu wieści o uratowaniu się króla, bo jakże trudno pogodzić się z faktem, że ten miody, bohaterski, szaleńczo odważny monarcha, ujmujący w obejściu, znany ze swej skromności, z zapału rycerskiego, ten uluhieniec bogów, do którego z całej Europy

płynęły szerokim strumieniem gratulacje po szczęśliwej kampanii odbytej w roku 1443 przeciw zielonej chorągwi Proroka, że on właśnie, wyniesiony na szczyty sławy, miałby ponieść śmierć. A jednocześnie jakże trudno było w samą klęskę uwierzyć, skoro tyle nadziei wiązano z bitwą warneńską, że miała zdecydować o ostatecznym usunięciu Turka z Europy. Wiele lat upłynęło od nieszczęsnej bitwy pod Warną, a odżywała nieustannie legenda o uratowaniu się króla, rodząc nadzieje, nowymi złudzeniami zasnuwaj ąc myśli.

Osobliwie w Polsce uparcie wierzono w szczęśliwe uniknięcie śmierci przez króla, chociaż obydwie jego wyprawy nie znajdowały w kraju pozytywnego rezonansu. Jeden ze współczesnych nam historyków wyraził się, że im bliżej było polskich granic, tym silniejsza panowała wiara w uratowanie się monarchy; tym więcej można było spotkać jego poddanych bardzo sceptycznie oceniających tragiczne wieści.

Młody był i nie miał wielkiego doświadczenia politycznego. Łatwo dał się opętać papieskiemu legatowi kardynałowi Julianowi Cesariniemu, poddał się jego gorącym namowom, że raz rozpoczętą wojnę należy kontynuować, tym bardziej gdy w pierwszej fazie przyniosła sukcesy. On właśnie, niby w imieniu Stolicy Apostolskiej, przekonywał, że niedawno zawarty traktat z Turkami w Szegedynie nie może tu być przeszkodą, chociaż na dziesięć lat pokój stanowił.

Czy ważne mogą być układy zawierane z poganami, a czy nawet zawarte, mogą obowiązywać, gdy okoliczności przemawiają za wstąpie­niem w szranki wojenne w obronie Wiary i Krzyża? - przekonywał króla dyplomata papieski. Papież Eugeniusz IV w pełni popierał kontynuo­wanie kampanii antytureckiej, bo zawikłany w zmagania z antypapie- żem Feliksem V gwałtownie potrzebował oczywistego sukcesu. Liczył na zwycięstwo nad Turkami i dlatego ogłosił w dniu 1 stycznia 1443 roku krucjatę przeciw niewiernym. Sojusznikiem Cesariniego w dyplo­matycznej argumentacji przedkładanej królowi był Mikołaj Lasocki, dyplomata, do niedawna sekretarz kancelarii Władysława Jagiełły. Miał więc Cesarini niby i polskie poparcie.

Mimo to krucjata nie wzbudziła ani w Polsce, ani w innych krajach Europy wielkiego entuzjazmu. Czasy wojen krzyżowych minęły i na wezwanie Stolicy Apostolskiej stosunkowo niewielka liczba wojowni­ków ściągała pod znaki wojenne. Było wśród nich trochę polskiego rycerstwa, lecz „państwo polskie nie wzięło udziału w wyprawie

tureckiej”-pisał historyk prof. Jan Dąbrowski. Władysław Jagielloń­czyk przewodził jej raczej jako król Węgier aniżeli Polski. Kilka odn iesionych zwycięstw, a w szczególności wygraną bitwę pod Zlaticą, rozdęto do rozmiarów triumfu większego, niż był on w rzeczywistości. Mówiono o rychłym zajęciu Adrianopola, rozgłaszano pokonanie nie­zwykłej ilości wroga pod Sofią i wzywano do uroczystego święcenia wielkiego zwycięstwa. Król wracał do Budy witany owacyjnie w lutym 1444 roku. Stał wówczas u szczytu chwały - zwycięski obrońca wiary. Posypały się listy gratulacyjne, które przysłali papież Eugeniusz IV, królowie Francji, Anglii, Hiszpanii, Aragonii, książęta Burgundii i Mediolanu, doża wenecki, władcy Florencji i Genui. Wszyscy gratulując odniesionego zwycięstwa namawiali do zorganizowania nowej wypra­wy. Europa widziała w Jagiellończyku swego zbawcę. Tak nam to ku chwale króla Władysława zapisał Jan Długosz.

A król? On także wystosował do swej matki list pobrzmiewający triumfalnymi surmami, który ona niezwłocznie wysłała arcybiskupowi gnieźnieńskiemu.

Fakty przedstawiały się jednak nieco skromniej. Była to kampania ciężka, prowadzona w bardzo trudnych warunkach klimatycznych i terenowych, a zakończona wycofaniem się armii. Lecz rejterująca armia oswobodziła Serbię, nie był to więc odwrót pokonanych, a raczej posunięcie o strategicznym znaczeniu. Niemniej jednak co trzeźwiej myślący, tacy, którzy nie dali się uwieść czarem olśniewającego triumfu, zdawali sobie sprawę ze znacznych trudności, stojących na drodze do ostatecznego rozbicia planów tureckich, zawładnięcia Konstantynopo­lem i dalszego zwycięskiego marszu na Europę. Król podzielał, a przynajmniej zdawał się podzielać te obiekcje. Dnia 24 kwietnia 1444 roku wystosował list do sułtana Murada II z propozycjami pokojowymi, które strona turecka przyjęła.

Mogło się wydawać, że monarcha szukał porozumienia, zdając sobie sprawę, mimo swej młodzieńczej zapalczywości, że następna wyprawa, mająca przecież doprowadzić do ostatecznego zwycięstwa, musi być bardzo starannie przygotowana, że armia chrześcijańska winna dyspo­nować nie lada potęgą, a przede wszystkim, że działania jej nie mogą się obyć bez wsparcia przez silną flotę, która odcięłaby Turkom przejście przez cieśniny między Azją a Europą. Lecz możliwość zmobilizowania i zorganizowania takiej siły rodziła duże wątpliwości. Brak było

pieniędzy, a także dawały się odczuwać tendencje pokojowe, nurtujące niektóre kraje, między innymi zdecydowana niechęć Polski, zajętej ważniejszymi dla niej sprawami.

Zawarty więc został układ w Szegedynie w dniu 1 sierpnia 1444 r.

Tu zaczyna się prolog królewskiej tajemnicy. Nie zdążyły bowiem zaschnąć litery zawartego układu, gdy strona chrześcijańska uznała go za nieważny. Król Władysław, który niedawno jeszcze inicjował poro­zumienie z Turkami, nagle postanowił wyruszyć na nową wyprawę. Nie zostało zresztą wyjaśnione, czy król układ szegedyński zatwierdzi!

i zaprzysiągł, czy też nie uczynił tego. Nie ma na ten temat zgodnej opinii. Dlaczego układ szegedyński obowiązywał tak krótko? Co wpły­nęło na nieoczekiwaną zmianę stanowiska królewskiego?

Filip Kallimach, pisząc o panowaniu Władysława i klęsce warneń- skiej, zaledwie w czterdzieści trzy lata po katastrofie powiada, że wkrótce po zawarciu pokoju w Szegedynie król dowiedział się z listu kardynała Franciszka Condolmieri, dowódcy floty papieskiej, że sułtan z całą armią wyprawił się do Azji. Wszystkie swoje kraje leżące koło Hellespontu (Dardanele) zostawił otwarte i bezbronne, a flota chrześ­cijańskich władców tak dobrze obstawiła brzegi, że przejście z Azji do Europy zostało szczelnie zamknięte. Nadarza się więc wyjątkowo korzystna okazja-namawiał kardynał-by prawie bez użycia oręża

i niemal bez walki wypędzić Turka aż do pierwotnych jego siedzib. Zaklinał króla na wiarę i przyrzeczenie złożone chrześcijańskim monar­chom, że jak tylko będzie mógł najprędzej pospieszy z nową wyprawą na wrogów Krzyża, a ci właśnie monarchowie już posiłki swoje wyprawili

i czekają na znak od króla.

Tak pisał kardynał Franciszek Condolmieri, synowiec papieża Euge­niusza IV.

Nadszedł i drugi list na ręce królewskie. Ten był od cesarza bizantyńskiego Jana VIII Paleologa, który wyrażał przekonanie, że król zgodnie ze swoim przyrzeczeniem wojnę wznowi, i oznajmiał, że i jemu Turek zawarcie pokoju proponował, lecz on wojnę mu wypowiedział i stoi oto gotowy do połączenia się z królem przy Górach Trackich lub w innym jakim wybranym miejscu. Działać trzeba bez zwłoki, ponieważ sułtan, z różnych stron na lądzie i morzu wojną zagrożony, nie będzie mógł skupić sił swoich.

Taki list odebrał król Władysław od cesarza Jana VIII Paleologa.

Gdy obydwa pisma odczytano na dworze monarchy, podobno serca wszystkich smutek ogarnął. Przypomniano sobie nadzieje żywione przez monarchów chrześcijańskich, pozdrowienia otrzymywane po ostatnich zwycięstwach, przypomniano sobie świetne poselstwa, przy­bywające z różnych krajów ze słowami czci, podziwu i uwielbienia, a także gorącej wiary w ostateczny triumf nad Turkami odniesiony - da Bóg-niedługo przez króla Władysława. Wielu wstyd opanował, że w zawartym dopiero co układzie szukali chwilowych korzyści, przenosząc je nad wieczną chwałę obrońców chrześcijaństwa, i strach nimi targnął, że teraz stać się mogą przedmiotem pogardy.

Nie wszyscy jednak tak myśleli. Wśród tych zaś, co inne mieli o całej sprawie mniemanie, znalazł się Grzegorz z Sanoka, który twierdził, że układ, raz z całą powagą zaprzysiężony, złamany być nie może bez obrazy boskiej, bo byłby to czyn równy świętokradztwu*.

Lecz Grzegorz z Sanoka i podobnie jak on myślący nie przeważyli szali swymi głosami. Wojna została postanowiona, układ - złamany.

Kto mógłby odpowiedzieć na pytanie, który z argumentów uzasad­niających rozpoczęcie wojny najmocniej przemówił do wyobraźni króla? Wolno jedynie przypuszczać, że niepoślednią rolę w tym odegrała wiadomość o zgromadzonej flocie blokującej cieśniny dzielące Europę od Azji. Flota papieska połączona z okrętami Burgundów, Wenecjan i Genueńczyków udaremnić miała wszelkie próby przedostania się wojsk tureckich na kontynent europejski.

Ale ta właśnie flota, czego król nie mógł przewidzieć, przyczyniła się do jego klęski.

Kallimach pisze, że kupcy genueńscy, wziąwszy od Turków po jednym czerwonym złotym od głowy, w jedną noc całą armię sułtańską przeprawili na brzeg europejski. Flota, która miała jak mur zagrodzić drogę, otworzyła ją. A cesarz Jan Paleolog, który tak usilnie namawiał do rozpoczęcia kroków wojennych, deklarując swoją pełną gotowość zbrojną, nie przeszkodził wrogim siłom w marszu. Był podobno wspól­nikiem kupców genueńskich.

Król został zdradzony przez tych, co najwymowniej przekonywali go o znakomitej sposobności podjęcia działań wojennych, które miały się zakończyć pewnym i bezkrwawym niemal zwycięstwem.

Maciej Stryjkowski, którego „Kronika polska” ukazała się mniej więcej w sto lat po dziele Kallimacha, wskazywał na kardynała Franciszka Condolmieri jako na współwinnego zdrady i zaplątanego w aferę Genueńczyków. Kallimach o nim nie wspomina.

Nie miało to już wszakże większego znaczenia dla powstałej sytuacji. Dzięki zdradzie Murad mógł zastąpić drogę Władysławowi i uczynił to właśnie pod Warną. Kroniki tureckie piszą o straszliwym gniewie, jaki ogarnął dwór sułtana na wieść o złamaniu układu szegedyńskiego. Nie było takich słów nienawiści i pogardy, jakimi nie obrzucono by króla.

Pijanica, zdrajca, rzezimieszek, kłamca, co naruszył umowę i złamał przysięgę - taką charakterystykę Władysława zapisali tureccy kronika­rze.

Oni także nie poskąpili nam opisu klęski, sceny obcięcia głowy królewskiej i zatknięcia jej na lancy, a następnie obnoszenia jej wśród wojska, co miało wywołać popłoch w armii chrześcijańskiej i zdecydo­wać o klęsce. Z pewnością Turcy, jako świadkowie ostatnich chwil króla, mogli je znać najlepiej. Niemniej jednak w tym właśnie momencie zaczynają się pytania, na które nie ma dotychczas jednoznacznej odpowiedzi. Zaczyna się wyfantazjowana historia tajemniczo zaginio­nego króla.

Oznajmić, że zginął w bitwie, było oczywiście najłatwiej. Trudniej znacznie było wyjaśnić okoliczności, w jakich się to zdarzyło. Niemoż­liwe okazało się znalezienie jego ciała, ustalenie, czy i gdzie został pochowany.

Wyprawieni z Polski dwaj rycerze, Jan z Rzeszowa i Julian z Suchodołu, na przeszukanie pobojowiska i zasięgnięcie języka, wrócili nic nie przywożąc. Wybrał się też do Warny w tym samym celu, tylko że znacznie później, Maciej Stryjkowski, jeden z najwyżej cenionych, poza Długoszem, polskich kronikarzy. Próbując odtworzyć sobie przebieg bitwy, on pierwszy wysunął hipotezę, że król wraz z otaczającym go rycerstwem został wciągnięty w zasadzkę. Były nią głębokie przekopy pokryte zdradziecko darniną. Zapadli się w nie ludzie i konie, ponosząc okrutną śmierć. Rozpoczęła się bezlitosna rzeź. Na powalonych, przy­gniecionych ciężarem własnych koni rycerzy runęła janczarska piecho­ta. Być może król został przywalony stosem ciał i zginął wraz z innymi. Pewności w tym nie ma żadnej, lecz wygląda to całkiem prawdopodob­

nie. Odszukanie zaś w tym tumulcie królewskiego ciała wydaje się już wątpliwe. A tak to właśnie przedstawia relacja Serba-janczara, który powiada, że jego kamrat imieniem Kukry (co miało oznaczać garbusa)'. grzebiąc wśród splątanych ze sobą ciał znalazł jednak trupa królewskie­go, nie zdając sobie wszakże sprawy, kogo odnalazł. Ujrzał tylko piękną zbroję i szyszak zdobny piórami, odrąbał więc głowę, zaniósł sułtanowi, a ten kazał przyprowadzić jeńców polskich, którzy jakoby rozpoznać mieli głowę swego monarchy.

Jedyne to źródło, które tak odnalezienie zwłok królewskich przedsta­wia. Inne relacje powiadają, że król, dowodzący dwoma hufcami ciężkiej jazdy, w których wraz w Węgrami służyli wszyscy Polacy, nie czekając na zakończenie zwycięskiej operacji prowadzonej przez Jana Hunya- dego na lewym skrzydle, uniesiony zapałem porwał się do szarży

i przedwcześnie uderzył w mur janczarskiej piechoty. Rozbił ją w pierwszym impecie, lecz już po chwili ujrzał, że jest otoczony przez jej nieprzeliczone szeregi. Jego koń został ranny, król spadł z siodła i wtedy to janczar imieniem Kodża Khizr odrąbał mu głowę, zatknął na lancy, co miało wywołać panikę wśród rycerstwa i zadecydować o klęce. Nikt nie może potwierdzić z pewnością tych relacji, ale nikt im też nie zaprzeczył. Wiadomo, że Turcy próbowali głowę królewską pokazywać jako trofeum wojenne, lecz już po zakończonej bitwie, i że autentyczność głowy budziła znaczne wątpliwości.

Sułtan odesłał ją zakonserwowaną w miodzie do Brussy, gdzie, obmyta i odświeżona, obnoszona była po mieście. Lecz kronikarz francuski Jean de Wavrin opowiada, że po bitwie Turcy zwrócili się do dowódcy floty weneckiej Piotra Leuridana, który ze swymi okrętami stał w cieśninach, by wysłał kogoś do Gallipolis na północnym brzegu Dardaneli celem rozpoznania głowy króla Władysława. Wysłannikowi pokazano głowę o jasnych, długich kędziorach, zamkniętą w skrzyni wypełnionej bawełną. Wiedziano jednak, że król wlos miał czarny, nie chciano więc wierzyć, iżby to w istocie miała być głowa polskiego monarchy. Turcy tłumaczyli, że włosy, aby je upiększyć, specjalnie ufarbowano. Zapewnienia te nie znajdowały jednak wiary. Jeżeli Turkom zależało na rozpoznaniu głowy króla, co miało śmierć jego potwierdzić, czemuż by mieli stwarzać dodatkowo element wątpliwości, farbując mu włosy. Ta pośmiertna kosmetyka, wynikająca rzekomo z samej tylko estetyki, budzi poważne wątpliwości. Chodziło przecież o

zademonstrowanie królewskiej głowy i wszystko, co mogło to zamierzenie podważać, nie miało żadnych racjonalnych podstaw.

Historyk Anatol Lewicki twierdził, że gdyby istotnie głowa królewska zatknięta na lancy miała wywołać popłoch wśród walczących po stronie chrześcijańskiej, jeżeli widziały ją tysiące, to jak wytłumaczyć uparcie krążącą legendę o uratowaniu się króla?

Nie było więc wiarygodnego dowodu śmierci królewskiej. Jak głęboko zaś jej tajemnica nurtować musiała umysły, dowodzi fakt, że wspom­niany Maciej Stryjkowski podróż swoją na pobojowisko warneńskie odbył w przeszło sto lat później.

Jakże więc trudno pogodzić się ze świadomością, że król przepadł bez wieści. Bo zniknął. Uczestnik bitwy Andreas de Palatio, poborca dziesięciny papieskiej w Polsce, pisał do papieża w liście z 16 maja 1445 roku, że widział króla walczącego po bohatersku. Nikt nie widział go już po tym, jak ruszył na czele swoich hufców do fatalnej szarży. Nie widział go także i Palatio, który wszakże zdawał się nie dowierzać wiadomoś­ciom o jego śmierci. Inny uczestnik bitwy, Jan Hunyady, zwany przez Turków „Przeklętym Jankiem”, w którego rękach spoczywało naczelne dowództwo, ponieważ wiedzą i doświadczeniem górował znacznie nad królem, w liście z dnia 22 listopada 1444 roku pisań jon w Gallipolis utrzymywał, że widział króla żywego, a jedynie rannego w twarz. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że list Hunyadego był zwykłym falsyfikatem, co ujawniono dopiero po upływie pięciu wieków dzięki badaniom dwóch historyków: polskiego - prof. Dąbrowskiego i czeskiego - prof. Urban­ka. Przez pięćset lat uważano go za autentyk.

Listy takie i wieści o nich rozpowiadane umacniać musiały wiarę w uratowanie się tego, którego tak niedawno jeszcze włoski humanista Francesco Filelfo nazywał „gwiazdą królów”, „przedmurzem chrześci­jańskiej Rzeczypospolitej”, „zesłańcem niebios”, któremu wróżył glorię Aleksandra Wielkiego, gdy dotrze „z wieczystą sławą swoją do Gange­su”.

Tajemnicę królewskiego losu pogłębiało z pewnością owo uparte czepianie się każdego znaku, każdej pogłoski, wszystkiego, co świadczy­łoby o jego życiu, o szczęśliwym wyratowaniu się ze straszliwej rzezi. Wieści na ten temat były różne, różni je ludzie powtarzali, ale

i nietuzinkowi byli ci, którzy dawali im posłuch.

Brat króla, Kazimierz, ociąga się z przyjęciem korony, mniemając, że

Władysław żyje, ponieważ pewien litewski kupiec powiadomił go, że w jednym z dalekich krajów spotkał się z monarchą; Akademia Kra­kowska uważa go za żywego jeszcze w roku 1445; Jan Długosz pisze: wielu poważnych ludzi upewniało w listach, że Władysław udał się to do Konstantynopola, to do Wenecji, do Wołoch, Siedmiogrodu, na koniec do Albanii i Raszki [Serbii], a im pożądańsze były te wieści, tym łatwiej zyskiwały wiarę”. Zbigniew Oleśnicki pisze do biskupa wileńskiego, iż dochodzą go wieści, jakoby Władysław bawił w Konstantynopolu bądź za morzem, czy wreszcie w jednym z dalekich zamków w obcym kraju... Rycerz czeski Jan Colde de Zampach pyta w liście Konrada Białego, księcia oleśnickiego, w dniu 3 maja 1445 roku, co wie o ocaleniu króla i jego sukcesach; w dwa lata później pojawia się znowu jakiś Litwin na dworze króla Kazimierza Jagiellończyka, który zdecydował się już na przyjęcie korony, z wiadomością, że brat jego żyje i mieszka u pewnego greckiego księcia ponad 200 mil za Konstantynopolem; czeski wielmoża Leon z Rożmitalu spotyka w czasie swej podróży po Hiszpanii w roku 1466 pustelnika żyjącego gdzieś między Medina del Campo a Canta la Piedra i uważanego za króla Władysława, odbywającego pokutę za złamanie przysięgi na układ szegedyński złożonej. Miał on posiadać sześć palców u nóg, co uważano za znak szczególny Jagiellończyka. On sam przypuszczeniom tym zaprzeczał, a nikt nie policzył lat pustelnika, dźwigającego już siedemdziesiątkę na karku, podczas gdy król mógłby mieć niewiele ponad czterdzieści.

Pojawiają się też nieuchronni w takich sytuacjach samozwańcy. Za króla podaje się niejaki Rychlik, przybyły do Poznania, ale wojewoda Łukasz Górka rozpoznaje w nim oszusta i zamierza go stracić. Sprawa się jednak odwleka. W konfrontacji z królową matką Zofią, przybłęda doznaje kolejnej porażki, królowa zaprzecza bowiem, jakoby to był jej syn. Staje więc oczajdusza w papierowej koronie pod pręgierzem, dwa razy dziennie rózgami ćwiczony. Po odbyciu tej kary, wtrącony do więzienia, kończy tam swój nędzny żywot.

Nie on jeden figuruje wśród samozwańców. Wszyscy jednakże zostali od razu rozpoznani.

Tajemnica śmierci królewskiej niepokoi, a legenda o jego życiu krąży nie tylko po Polsce.

Papież Eugeniusz IV, sprawca całego nieszczęścia, jeszcze w maju 1446 roku uważa króla, może pod wpływem wspomnianego listu Andrea

de Palatio, za żywego. Jeszcze w marcu poprzedniego roku papież pisał do króla, zwracąjąc się do niego o interwencję u sułtana w sprawie uwolnienia Oesariniego, który według jego wiadomości tkwił w więzie­niu tureckim, a w rzeczywistości zginął podczas ucieczki z pola bitwy warneńskiej. W maju 1445 roku Florencja gratuluje królowi zwycięs­twa w specjalnym liście, a król Alfons Neapolitański razem z gratula­cjami zgłasza pewne pretensje do terytoriów „rzekomo wyzwolonych już spod władzy Turków”. Świadczy to, że nie tylko w śmierć króla nie wierzyli, lecz i o samej bitwie fałszywe mieli informacje.

We francuskich kronikach spotyka się relacje o męczeńskiej śmierci króla, lecz dopiero w wyniku tortur zadawanych mu w niewoli sułtań- skiej. Wspomniany już kronikarz Jean de Wavrin pisze, że rozchodziły się wieści, jakoby król zbierał wojska węgierskie i polskie, aby na nową „krucjatę” wyruszyć. A gdy to okazało się wkrótce nieprawdą, zrodziły się inne wieści głoszące, że Grecy ocalili króla i ukryli w dobrze strzeżonej fortecy. Podczas trwania sejmu węgierskiego w roku 1445 przybywa wysłannik księcia Burgundii z wiadomością, że król ocalał. A wreszcie w osiem lat po bitwie warneńskiej, w roku 1452, dominikanin Mikołaj Floris zapewnia wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego, że wie

o pobycie króla Władysława na bliżej nieokreślonych „wyspach Portu­galii”. Historyk Andrzej Feliks Grabski uważa ten list za apokryf. Dodajmy do tych wszystkich prób przebicia się przez mgłę tajemnicy otaczającej śmierć Warneńczyka twórczość poetów, którzy w swoich wierszach wielbili młodego obrońcę Krzyża, wznosili hymny na jego cześć i głosili wiarę w jego cudowne ocalenie, ba - w klęskę sułtana nawet.

Nie wszyscy jednak ulegali temu zaczadzeniu, nie wszyscy wierzyli w szczęśliwy powrót króla-kiedyś tam-do ojczyzny. Do sceptyków należał w Polsce biskup krakowski Zbigniew Oleśnicki, faktyczny sternik nawy państwowej w czasie nieobecności króla. W miarę upływu czasu coraz głębiej powątpiewał on o możliwości ocalenia się Władysła­wa. W istocie najwcześniejsze i względnie sprawdzone wieści o śmierci monarchy i poniesionej klęsce otrzymano w Wiedniu na przełomie listopada i grudnia 1444 roku. Witano je ze źle tajoną satysfakcją, ponieważ w wyniku śmierci Władysława Jagiellończyka opróżniał się tron węgierski, na którym zasiądzie Władysław Pogrobowiec, syn Albrechta II Habsburga i Elżbiety Luksemburżanki. Lecz coraz liczniej

napływający zbiegowie upewniali, że król nie poległ, a znajduje się w niewoli sułtana. Takie pogłoski skłoniły przeciwników Habsburgów do intensywnego szerzenia wieści o ocaleniu króla. Rozsyłano po Europie podrabiane listy, mające świadczyć, że Jagiellończyk przebywa w Turcji, a może nawet już się do Polski przedostał. Utrzymująca się przez pewien czas wersja o zwycięstwie zachwiała na krótko przekonaniem dworu wiedeńskiego o klęsce i śmierci Władysława. Wkrótce jednak Wiedeń dysponował już pewnymi wiadomościami i nikt na dworze habsburskim nie żywił żadnych wątpliwości, jak się rzeczy mają.

Bardzo szybko też dobiegły prawdziwe wiadomości do floty chrześci­jańskiej zakotwiczonej w cieśninach. Niezwłocznie wyprawiono w okolice Warny jedną z galer bizantyńskich, która powróciła z potwier­dzeniem smutnych wieści. Niemniej jednak w okresie zimy słyszeć się dawało, że to wszystko fałsz, nieprawda, bo król ocalał i przygotowuje nową wyprawę. Węgrzy znajdujący się w Konstantynopolu - zapewne szczątki armii I namówili dowódcę floty, by wyruszył mimo wszystko na poszukiwanie króla.

Ważnym argumentem tych, co nie chcieli w śmierć Władysława Jagiellończyka uwierzyć, był brak jego grobu, brak wiadomości o wyprawionym mu pogrzebie. A jeżeli Turcy rozgłaszali, że są w posiadaniu królewskiej głowy i zapraszali do jej oględzin, to dlaczego mieliby zrezygnować z urządzenia pompatycznego pogrzebu, który tym dosadniej potwierdziłby jego śmierć.

Prof. Tadeusz Stanisław Grabowski stwierdza, że żadnej wzmianki nie ma o pogrzebaniu Jagiellończyka, co wydaje się wręcz nieprawdo­podobne u tureckiego kronikarza, niekoniecznie nawet współczesnego klęsce warneńskiej. Gdyby się odbył królewski pogrzeb, skromny czy uroczysty, jakieś ślady tej ceremonii zostałyby zapisane. A jednak Turcy tego nie uczynili. Nie zdobyli się nawet na fikcję pogrzebu, grzebiąc inne zwłoki, odpowiednio tylko ubrane. Wspaniałych zbroi na pobojowisku było dosyć, król — jak głosili Turcy - miał uciętą głowę, więc rozpoznanie trupa byłoby tym trudniejsze. Dlaczego więc tego nie zrobiono? Czy nie dlatego, że obawiano się kompromitacji, gdyby się okazało, że król żyje? Bitwa warneńska należała do najważniejszych w dziejach, otwierała bowiem przed chorągwią Proroka wrota Konstantynopola. Oznaczała bliski i nieuchronny upadek Bizancjum. Cóż mogłoby powstrzymać sułtana przed nadaniem triumfowi jak największego rozgłosu? W imię

czego miałby rezygnować z jeszcze jednego świadectwa swego zwycięs­twa i kary, jaka spotkała rzekomego krzywoprzysięzcę?

Przez pewien czas utrzymywała się legenda, że króla pogrzebano ńa pobojowisku w greckiej kaplicy, mówiono też, iż Turcy wznieśli tam pamiątkową kolumnę, lecz ani poszukiwania grobowca, ani owej kolumny, ewentualnie jej szczątków, nie przyniosły żadnych rezulta­tów.

Tąjemnica śmierci Władysława Warneńczyka niepokoiła wielu histo­ryków i badaczy, ślady różnych dociekań związanych z tą zagadką rozrzucone są po pismach uczonych, archeologów i podróżników. Miały one zapewne wspólne źródło: legendę przekazywaną z pokolenia na pokolenie wśród bułgarskiego ludu. Każdy, aby ubarwić opowiadane historie, dorzucał od siebie jakiś szczegół i tak powstawały fantastyczne opowieści, a jedną z nich utrwaliło pióro Kallimacha, na którą powoły­wali się potomni.

Lecz Kallimach przeczył sam sobie. Pisał bowiem, że króla uroczyście pochowali Turcy na polu bitwy, a gdy Grzegorz z Sanoka, uczestnik bitwy warneńskiej, szczęśliwie powrócił z wyprawy wojennej, Kalli­mach utrzymywał, że król uszedł z życiem i gdzieś się ukrywał, jakoby ze wstydu, że przeżył klęskę, którą swoją niewczesną porywczością spowo­dował.

Wśród badaczy myszkujących po warneńskim pobojowisku był wspomniany już prof. Tadeusz Stanisław Grabowski, który podróż nad Morze Czarne odbył na początku naszego wieku. W okolicach Warny usłyszał legendę krążącą wśród ludu bułgarskiego przez długie wieki. Jego rozmówcy wskazywali mu nie jeden, a trzy grobowce, w jednym z nich pochowany miał być jakiś wielki i sławny rycerz poległy za wiarę. Tylko że w tych opowieściach nie było żadnej pewności, czy ów rycerz zginął w obronie wiary chrześcijańskiej, czy też za sprawę Mahometa. Mógł być Turkiem, walczącym z niewiernymi. Wszyscy rozmówcy prof. Grabowskiego powtarzali, że rycerzowi temu ucięto głowę. To jed­nak-powiada prof. Grabowski - nie jest niczym nadzwyczajnym, ponieważ podania o bohaterach, którym ścinano głowy, nie należą w Bułgarii do rzadkości. Nie było to niczym wyjątkowym w walkach chrześcijan z Turkami. Ścinano głowę jednym zamachem miecza. Grabowski rozmawiał z wieloma ludźmi, uważnie słuchał, notował ich wypowiedzi, a następnie poddawał je krytycznej analizie i ustalił, że

wszystkie zasłyszane relacje sprowadzają się do trzech wspólnych twierdzeń:

1 na polu warneńskiej bitwy padł i pochowany został jakiś znakomity rycerz;

I rycerz ten walczył za wiarę, niepodobna jednak ustalić, czy za Krzyż, czy też za Półksiężyc;

I rycerzowi temu ścięto głowę, po czym został pochowany.

Na pytanie, w którym grobowcu został pochowany ów rycerz znamie­nity, nie było jednoznacznej odpowiedzi.

Nie otrzymał jej także inny badacz, który zjawił się na wameńskim pobojowisku-grecki archeolog Andreas Papadopoulos Vretos, który bardzo dokładnie zapoznawał się z dziejami, zabytkami i tradycjami związanymi z bitwą warneńską i stwierdził, że do pobliskiego Jeziora Dewniańskiego Turcy wrzucili tysiące trupów i któż mógłby zaręczyć, że nie było wśród nich ciała królewskiego. Lecz Vretos także nie wykluczył złożenia szczątków królewskich w jednej z pobliskich cerkwi lub-co wydawało się bardzo prawdopodobne - pochowania go na polu bitwy.

Pozostaje jednak nie rozstrzygnięte pytanie, dlaczego w takim razie nie zachował się żaden ślad po tym pogrzebie?

Krótko mówiąc, nie udało się w ciągu wieków usunąć licznych wątpliwości, wielu znaków zapytania, otacząjących zagadkę śmierci i grobu Warneńczyka.

Osobliwym ogniwem w dziejach poszukiwania prawdy o jego śmierci było pojawienie się na pobojowisku w roku 1828 cara Mikołaja I w charakterze nie tyle poszukiwacza grobu, co czciciela jego pamięci. Znalazł się on na historycznym polu walki w związku z toczoną wojną rosyjsko-turecką, a zatrzymawszy się w Warnie, nie omieszkał zwiedzić pobojowiska. Zamierzał uczcić pamięć bohaterskiego króla, a że nie udało się odszukać jego szczątków i uroczystym pogrzebem w Warsza­wie przypomnieć o zmaganiach z Turkami, postanowił wystawić mu pomnik. Przeznaczył na ten cel dwanaście dział ze zdobytych na Turkach 162 armat. Działa miały zostać wysłane do Warszawy, gdzie wielki książę Konstanty ustaliłby miejsce wystawienia kolumny odlu- nej i nich, niby jakiejś kolumny Vendóme*. Stanowić miała pamiątkę „zwycięstwa, które pomściło tamtą klęskę".

Dziś historyczne pobojowisko odwiedzają turyści, przybywający na letni wypoczynek na czarnomorskich plażach w okolicach Warny. Być może nie wszyscy wiedzą o tajemnicy zaginionego króla, nie wszyscy zapewne znają uparcie wskrzeszaną legendę o jego uratowaniu się | odmętów klęski. Czas przeniósł to wszystko w odległą przeszłość, dokąd zapuszczają się już tylko uczeni, badacze, smakosze nie rozwiązanych zagadek, bywalcy archiwów, szukający wśród zapomnianych kronik śladu odpowiedzi na dręczące ich pytania, pełni nadziei, że uda im się może coś dorzucić do wyświetlenia tajemnic, których tyle nagromadziła historia.

ROZDZIAŁ V

WOJEWODZIANKA WIEDZIAŁA

włecień 1518 roku ujrzał stary, królew­ski Kraków w szatach weselnych. Jego czcigodne mury miały stać się świad­kami wielkiej uroczystości. Król Zy­gmunt I Jagiellończyk wstępował po raz wtóry w związki małżeńskie po stracie swej dwudziestoletniej zaledwie żony Barbary z Zapolyów, córki Stefana, wojewody siedmiogrodzkiego, która go przed kilkoma laty odumarła po trzylet­nim zaledwie pożyciu. Nową małżonką królewską miała być tym razem Włoszka z rodziny Sforzów, książąt mediolańskich, imieniem Bona. Na portrecie przysłanym Zygmuntowi, gdy toczyły się jeszcze pertraktacje na temat tych zrękowin, pędzel artysty pokazał księżniczkę wielce urodziwą. Służące takim celom portrety często wprawdzie bywały upiększane, tym razem wszakże podobieństwo było wiernie uchwycone, a królewski narzeczony szczerze czul się zainteresowany ujrzeniem swojej oblubienicy.

Bona-albo jak ją nazywała matka -Bonita liczyła sobie wówczas dwadzieścia cztery lata, a więc była w wieku jak dla panny wedle włoskich i polskich obyczajów już nieco spóźnionym. Mogła jednakże, co niejednokrotnie potwierdzają współcześni, męskie serca przyprawiać o szybsze bicie. I nie sama tylko uroda Bonity o jej atrakcyjności stanowiła. Panów polskich zdumiała, a wielu z nich wręcz zachwyciła celność jej wypowiedzi, bystrość umysłu, żywa inteligencja i swoboda, z

jaką poruszała się wśród całkiem obcego sobie otoczenia. Nie takie przecież białogłowy oglądali w swoich domach. Ich żony i córki ani tak były obyte, ani tak śmiałe, ani takim mogły błysnąć dowcipem.

Ceremonia powitalna, zaślubiny, uczta weselna i uroczystości koro­nacyjne otrzymały bogatą oprawę. Zaiste od dawna starożytny Kraków nie oglądał takiego nagromadzenia wspaniałych szat, kosztownych futer, klejnotów migocących wszystkimi kolorami tęczy, grających ogniami drogich kamieni, złota, srebra, znakomitych uprzęży, pojaz­dów, koni... Potężne Królestwo Polskie z całą okazałością i niezwykłym przepychem witało nową królową. Kroniki współczesne podają, że i niebo użyczyło tym ceremoniom swojego uśmiechu, ponieważ do dnia zaślubin chmurami zaciągnięte, nagle je rozproszyło, zsyłając na ziemię słońce, co zarówno Polacy, jak i Włosi wzięli za szczęśliwą wróżbę, że małżeństwo nie tylko ludziom, lecz także Bogu będzie miłe.

W orszaku licznych gości z różnych stron przybyłych na te uroczy­stości dawał się zauważyć liczny hufiec zbrojnych, liczący dwieście czterdzieści trzy konie. Towarzyszył on czarnej karocy księżnej wdowy Anny Mazowieckiej, która po zgonie męża Konrada III, zwanego Rudym, jako regentka panowała nad Mazowszem, ponieważ jej obaj synowie, Stanisław i Janusz, w dniu zgonu ojca byli jeszcze małoletni. Teraz wszelako wyrośli już na młodzieńców i regencja księżnej Anny właśnie dobiegła końca. Niestety jednak w ostatnim okresie była zakłócona gwałtownymi zamieszkami wywołanymi przez mazowiecką szlachtę, niesforną, pieniacką, sobiepańską, na którą wielekroć pom­stował jej zmarły małżonek, książę Konrad.

Anna była z domu Radziwiłłówna, córka wojewody wileńskiego Mikołaja. Ambitna, arbitralna, nie znosząca żadnego sprzeciwu. Mówio­no, że „harda z niej Litwinka, wzrosła w samowładnych pojęciach”. Twardą ręką rządziła Mazowszem, do którego inne całkiem przenikały wzory z Królestwa, co z rokiem każdym nabrzmiewało konfliktem między księżną-regentką a jej poddanymi, do czego przyczyniały się także w niemałym stopniu nadużycia książęcych urzędników. Surowa dla szlachty, tępiła nieubłaganie samowole rycerstwa, okazując jedno­cześnie wyjątkową łaskawość mieszczanom i darząc nawet chłopstwo względami.

Gdy się kogoś nie lubi, łatwo i chętnie daje się posłuch obmowom. Tak też było i tym razem. Żyzny grunt znalazły ziarna różnych plotek

odsądzających księżnę od skromności i cnoty niewieściej. Po Mazowszu hyr poszedł o amorach, w jakie miała się wdać księżna Anna najpierw ze swym dworzaninem, niejakim Mroczkowskim, a gdy go porzuciła, kochankiem jej zostać miał jakoby Andrzej Zaliwski, kasztelan wiski. Wyjątkowo urodziwy, jeżeli nawet zaskarbił sobie łaski księżnej, nie cieszył się sympatią szlachty. Zapewne przyczyną tego była pyszałko- watość miłośnika regentki, a do tego bracia jego, piastujący urzędy starościńskie i kasztelańskie, znani byli ze swej pychy i wyniosłości, czym szlachtę głęboko do siebie zrażali. Uprzykrzyła więc sobie babskie rządy i gdy odtrącony Mroczkowski do buntu zaczął podmawiać, wielu znalazł chętnych. Coraz głośniej podnosiły się żądania dopuszczenia wreszcie do władzy księcia Stanisława, bo wiek jego wcale był już niestosowny do chowania się po niewieścich komnatach. Wybuchały zbrojne zamieszki. Gromada buntowników obiegła Maków Mazowiecki, gdy księżna Anna z Zaliwskim tam się znajdowała. Oblegający w nader grubych słowach domagali się ustąpienia księżnej-regentki. I nie na słowach tylko się kończyło. Z obu stron padały pociski i nawet jakaś zabłąkana strzała omal że nie ugodziła księcia Stanisława.

Bunt skończył się kapitulacją księżnej Anny, która przystała na oddanie władzy księciu Stanisławowi. Stało się to niemal w przeddzień królewskich uroczystości. Anna występowała na nich już tylko jako księżna wdowa. Podkreślała to czerń jej karocy.

Melancholijny nastrój mógł więc ją ogarnąć tym bardziej, że nie była to jedyna jej kapitulacja, jedyne jej niepowodzenie.

Nie tak dawno temu mogło jej się jeszcze wydawać, że nie kto inny tylko ona stanie u boku króla i zajmie miejsce opróżnione przez śmierć królowej Barbary. Dumnej Radziwiłłównie marzyła się korona królew­skiej małżonki. I może nie były to wcale senne majaczenia, bo między nią a Zygmuntem, królewiczem jeszcze, bliskie panowały stosunki. Przysłał jej kiedyś przez zaufanego posłańca, niejakiego Balińskiego, swój portret malowany zapewne w Krakowie, ona zaś zrewanżowała mu się darem z sokołów-rarogów bardzo zdatnych do polowania. Wymieniali dość często listy, a tym bardziej owa korespondencja się zagęszczała, im bliższy stawał się termin przybycia królewicza na Mazowsze w drodze na Litwę. Anna posłała mu konie, nie skąpiła pieniędzy i gdy pewnego dnia stanął wreszcie na zamku liwskim, znalazł tam wszystko, co mogło mu pobyt umilić. Mówiono, że księżna Anna sama tam pospieszyła, uby

powitać tak miłego gościa. Lecz po wstąpieniu na tron Zygmunta stosunki ich jakby nieco ochłodły. Nie z jej winy. Przeciwnie - ona uparcie dążyła do swego celu. Może bywała nawet zbytnio natarczywa, chcąc zdobyć serce monarchy. Ani na chwilę nie myślała o zaniechaniu swych planów po włożeniu przezeń korony królewskiej. A gdy poczuła, że nie osiągnie zamierzonego celu, próbowała podsuwać dyskretnie Zygmuntowi swą córkę Zofię. Wrodzona jej energia, zapobiegliwość, inwencja zdają się osiągać szczyty po zgonie królowej Barbary.

Cieszyła się też wysokim poparciem prymasa Jana Łaskiego, który małżeństwo takie uważał za najłatwiejszy sposób wcielenia Mazowsza do Korony. Lecz opozycja również była silna i można. Piotr Tomicki, podkanclerzy, Krzysztof Szydłowiecki, kanclerz wielki koronny i kasztelan krakowski patrzyli wyżej mazowieckiego stolca i snuli plany zagranicznych dynastycznych koligacji.

Więc księżna Anna przegrała znowu. Niedobry był dla niej rok. Na Wawel, który właśnie ze średniowiecznego zamczyska przeistaczał się w renesansową siedzibę królewską, patrzyła jak na grobowiec swoich wielkich planów, sczezłych zamierzeń, nadto śmiałych dążeń...

Prezentowała teraz nowej królowej obu swoich synów, przyodzianych w pyszne, perłami bogato naszywane szaty, nie przeczuwając zapewne, że między tym trojgiem zawiąże się dramatyczny węzeł ponurej tajemnicy i że król będzie zmuszony sięgnąć do najpoważniejszych środków w obronie czci swojej małżonki, że jeszcze po wiekach owa tajemnica drążyć będzie umysły i że nigdy ostatecznie nie zostanie wyjaśniona.

Ostatni był to już występ księżnej-wdowy na wielkiej scenie dwor­skiej. Odtąd stała się tylko świadkiem, a nie współtwórcą zachodzących wydarzeń. Usunęła się do zamku liwskiego, gdzie w samotności przeżywała dni gorzkich wspomnień. Czasem zjawił się ktoś z jej dawnego dworu, przynosząc jakieś nowiny. Słuchała ich z umiarkowa­nym zainteresowaniem, ożywiając się może tylko wtedy - chociaż w sposób mało dostrzegalny - gdy w opowiadaniach przewinęło się nazwi­sko wojewodzianki Radziejowskiej.

Katarzyna Radziejowska, córka wojewody płockiego Andrzeja i Małgorzaty z Kryskich, była ongi jedną z jej dworek. Odznaczała się urodą, wybujałym temperamentem i wrodzoną zalotnością. Ku oburze­niu Anny zaczęła ścigać swoją kokieterią jej starszego syna księcia

Stanisława, a jej nieposkromiona ambicja zdawała się widzieć w nim swego przyszłego małżonka, widoczna zaś wzajemność młodego księcia zdawała się obiecywać spełnienie zamiaru poślubienia go. Czemuż to wojewodzianka nie miałaby zostać księżną mazowiecką? Na drodze jednak stanął kategoryczny sprzeciw księżnej Anny.

Pod wpływem jej perswazji młody książę jakoby ochłonął z miłosnych żarów. Zgodnie z wolą matki pilniej się zajął sprawami państwa, a co się tyczyło przyszłego małżeństwa, to skłaniać się wydawał do projektu poślubienia królewny Jadwigi, córki króla Zygmunta I i jego zmarłej żony Barbary. Królowa Bona gorliwie plan taki popierała.

Księżna Anna mogła tylko sprzyjać realizacji tych zamierzeń, widząc w nich niejako spełnienie własnych dążeń z dawnych lat, tyle tylko że dochodzących do skutku w następnym pokoleniu. Można jedynie zapytać, co o tym wiedziała, żyjąc w oddaleniu od dworu, w osamotnie­niu, na które sama się niejako skazała. Nie była jeszcze stara, gdy dosięgła ją śmierć. Zmarła na zamku liwskim, a pochowana została u warszawskich bernardynów.

Wiadomość ojej zgonie przejęła żalem dwór królewski, tym bardziej, że wyraźnie miano jeszcze w pamięci jej sylwetkę, a i lata nie były tak późne, żeby można było śmierć tę przyjąć jako spodziewany wyrok boski. Tu i ówdzie podniosły się szepty, czy z pewnością twierdzić można, że jakieś ziemskie siły nie skróciły życia księżnej-wdowy. Któż to mógł na pewno wiedzieć? Lecz pogłoski takie na tyle były wątłe, że szybko ucichły. Dopiero później, gdy z perspektywy wielu lat zastanawiano się nad splotem tragicznych wydarzeń spadłych na książęcy dom mazo­wieckich Piastów, w śmierci księżnej dopatrywać się poczęto wstępu do dramatu godnego bodaj szekspirowskiego pióra.

Na razie jednak nic nie zapowiadało pasma tragedii. W roku 1523 odbył się sejm, na który książę Stanisław przybył w towarzystwie swej siostry Zofii, naonczas poślubionej już palatynowi węgierskiemu Stefa­nowi Batoremu, stryjowi późniejszego króla Polski. W czasie trwania sejmu ważne dla księcia zapadły decyzje. Król wydał dekret, którym rozszerzał prawo dziedziczenia obu książąt - Stanisława i Janusza - na ich męskich potomków, i wtedy także dojrzewały plany małżeństwa z Jadwigą. Wyglądało na to, że w niezbyt już odległej przyszłości dwa królewskie rody-dawnych polskich dynastów piastowskich i lite­wskich Jagiellonów-połączą się węzłami rodzinnymi. Młody książę

powszechni budzi! sympatię, łącząc ze skromnością wybitne walory umysłu, prócz tego zaś znany był już ze swego męstwa, wsławiając się w wojnie z wielkim mistrzem zakonu krzyżackiego Albrechtem. Odniósł nad Krzyżakami kilkakrotnie zwycięstwo, choć nieprzyjaciel dyspono­wał przeważającymi siłami. Wspominano, jak to książę złączywszy swe wojska z hufcami króla „w uczciwej potrzebie wroga nad Pissą rozgromił”.

Łagodność usposobienia połączona z rozsądkiem zaskarbiła mu u poddanych szacunek i miłość, tym bardziej że mieli jeszcze w niechętnej pamięci brutalność jego ojca-Konrada Rudego.

Byl więc książę Stanisław poważnym konkurentem do ręki królewny i życzliwie został na wawelskim dworze przyjęty.

Lecz pewnego dnia gruchnęła wieść hiobowa. Książę Stanisław zmarł nagle. Takiego obrotu sprawy nikt nie mógł się spodziewać. Wprawdzie książę nie odznaczał się posturą tak potężną jak jego brat Janusz, ani też nie miał takiej siły jak tamten, lecz znakomicie władał bronią, w niczym na cherlaka nie wyglądał, na żadną niemoc także się nie skarżył i wydawał się-krótko mówiąc-młody i zdrów. Zgon jego wywołać musiał więc ogromne zaskoczenie, żal szczery, a Mazowsze okrył głęboką żałobą.

Obaj książęta wspólnie dzierżyli władzę, więc po śmierci Stanisława naturalną rzeczy koleją na Janusza przechodziło rządzenie księstwem. Napisano o nim w kronikach, że do wszystkich ujmujących cech swego brata dodawał jeszcze siłę niezwykłą. Nikt od niego dalej kulą nie miotał, nikt lepiej oszczepem nie rzucał, a nawet i ogromnymi głazami nie ciskał, nikt łatwiej nie zrywał najgrubszego sznura i nikt silniej luku nie naciągał. Powszechną uwagę zwracały jego szerokie bary i wydatna pierś. Powiadano, że miał podwójną kość pacierzową. Budową swoją przypominał starożytnych gigantów. Można by też nazwać go urodzi­wym, gdyby nie nos, spłaszczony i przekrzywiony, co mocno twarz mu szpecił.

W biografiach obu braci zostało zapisane, że przewyższali wielu książąt pod względem dworskich manier, wytworności obyczajów i że byli godnymi następcami swoich sławnych przodków.

Trudno dziś ustalić, jakie źródła pozwalały na taką charakterystykę tych młodzieńców. Gdy rządy w ich imieniu sprawowała matka, niewiele o nich zapewne słyszano, ponieważ całkowicie niemal zostawali

w jej cieniu. Później zaś rządy ich nadto były krótkie, aby się dokładnie w sylwetkach obu książąt rozeznać. Faktem jest tylko niezaprzecza­lnym, że zostawili po sobie dobre wspomnienie.

Pod względem politycznym niewiele albo nic zgoła nie zmieniło się po śmierci księcia Stanisława, i to tak dalece, że rękę królewny Jadwigi miał otrzymać teraz książę Janusz, chociaż papież Klemens VII próbował temu przeciwdziałać, wysuwając własnego kandydata w osobie margrabiego mantuańskiego Frederica Gonzagi. Wysłał nawet do Krakowa swego specjalnego przedstawiciela Niccola Fabri. Ten zaś, nim stanął przed obliczem królewskim, postarał się wpierw o audiencję u królowej Bony, bawiącej właśnie w Niepołomicach. Zachęcony jej obietnicą poparcia kandydatury Gonzagi, wystąpił przed królem ze wspaniałym przemówieniem. Malował w nim zarówno korzyści politycz­ne, płynące z takiego związku, co i piękno ziemi mantuańskiej, i w sumie retoryką swoją znakomite wywarł na słuchaczach wrażenie. Posłucha­nie zaś odbyło się w nader szczupłym gronie, ponieważ oprócz króla uczestniczyli w nim jedynie prymas Jan Łaski, kanclerz Krzysztof Szydłowiecki i podkanclerzy Piotr Tomicki.

Król wszelako, związany już przyrzeczeniem córki księciu Januszowi, nie dał Fabriemu nawet cienia nadziei. Ubrał jednak swoją odmowę w bardzo piękne zwroty, a w szczególności tam, gdzie o staraniach Jego Świątobliwości mówił, zdobył się na krasomówstwo pełne wy­kwintu i elegancji, dziękując Ojcu Świętemu za jego wielką łaska­wość.

Tak więc po zmarłym Stanisławie brat jego książę Janusz miał się stać mężem królewny Jadwigi. I oto rzecz trudna do uwierzenia - po­wtarza się w głównych zarysach scenariusz poprzedni. Na dwór wawel­ski dociera nagle wiadomość o chorobie księcia Janusza, przebywające­go u przyjaciela Jakuba Brzoski, marszałka księstwa mazowieckiego, w jego dobrach pod Różanem w Rzwieniu. Król natychmiast śle umyślne­go, aby zasięgnął języka, czy choroba jest aby uleczalna. Otrzymuje na szczęście pomyślną wiadomość. Nawiązuje z księciem korespondencję za pośrednictwem osób prywatnych i zawiera z nim ostateczną ustną umowę, w myśl której królewna ma poślubić ostatniego Piasta.

Książę zaś istotnie po jakimś czasie czuł się lepiej i postanowił opuścić gościnny dom przyjaciela, gdzie przebywał już od końca poprzedniego roku, nigdzie się nie wydalając, bodajże nie polując nawet. Teraz

wybierał się do Warszawy na zwołany przez siebie sejm, który miał otworzyć w sobotę dnia 10 marca 1526 roku.

Podróż przeszła dobrze i bez żadnych przeszkód książę zjechał do Warszawy, gdzie początkowo wydawał się zdrów i pełen energii. Były to jednak tylko pozory i widocznie on sam musiał się liczyć z najgorszym, skoro na niedzielę 4 marca zwołał wszystkich dostojników księstwa przybyłych właśnie na sejm, aby im wolę swoją ostatnią obwieścić. Stawili się wszyscy, z wojewodą Feliksem z Brześcia na czele, bardzo zalterowani.

Co miała oznaczać nagła troska księcia o przyszłość? Czy w ciągu długich tygodni spędzonych w Rzwieniu równie pod wpływem choroby, co pod wrażeniem nagłej śmierci brata doszedł do wniosku, że pozosta­wienie testamentu jest jego obowiązkiem? Był już ostatnim księciem mazowieckim, ostatnim z tej linii Piastem, większe więc może niż na Stanisławie ciążyły na nim pod tym względem obowiązki. A może to nagłe wezwanie księcia oznaczało - uchowaj Boże - gwałtowne pogor­szenie w stanie zdrowia i książę, przewidując rychły swój zgon, niejako in articulo mortis chciał tym, którzy na czele księstwa zostaną, przekazać swoją ostatnią wolę? W skupieniu więc i w dramatycznej ciszy słuchali słów swego władcy.

Główną i jedyną spadkobierczynią czynił książę siostrę swoją Annę, dotychczas niezamężną. Lecz zapis testamentowy był całkowicie nie­realny. Skarbiec książęcy był pusty, a nawet długi na nim ciążyły i osobiście sam książę był dłużnikiem siostry. Finanse księstwa znajdo­wały się w katastrofalnym stanie, a przyczyną tego było nader rozrzutne, hulaszcze i rozpustne życie obu książąt. Zbyt szczupłe jak na ich potrzeby okazały się czynsze, dochody prywatne i publiczne. Poszły na sprzedaż albo pod zastaw lasy, bory, włości, a kiedy i tu pojawiły się jakieś trudności, pożyczano pieniądze „na kartki” od lichwiarzy, brano towary od kupców warszawskich na słowo książęce. Pisał o obyczajach książęcych dworu dziewiętnastowieczny historyk Adolf Pawiński, że „stary miód z puszcz mazowieckich nie podniecał już dość silnie wśród biesiad, zimne piwo wareckie lub garwolińskie nie grzało. Więc weszło w obyczaj na dworze wino ryńskie, więc muszkatele, więc małmazye. A zakazany owoc miłostek tajemnych wymagał obfitości sznurów pereł, złotych naszyjników, pasów nabijanych drogimi kamieniami, adamaszków, altembasów wzorzystych i tylu innych kosztownych

świecideł, pod których urokiem w owym wieku o nadwątlonych podstawach moralnych skromność niewieścia jak wosk na słońcu topniała”.

Skruszony więc musiał być książę Janusz, gdy zebranym dygnitarzom wyznawał, że „zniewolony koniecznością brał od siostry wraz z bratem liczne klejnoty w złocie i w srebrze kosztowności, perły, drogie kamienie oraz gotówkę złotą i srebrną, które to rzeczy miała sobie księżniczka przekazane od matki w testamencie”.

Zapominając widocznie o rzeczywistym stanie gospodarki, oświadczył książę, że chcąc „zapobiec nieszczęśliwościom, jak również za owe klejnoty i pieniądze pocieszyć ją i wynagrodzić” zapisywał najdroższej siostrze 60 tysięcy złotych „monety i liczby polskiej i zabezpiecza na całym księstwie mazowieckim oraz na wszystkich dobrach książęcego stołu, w ziemiach czerskiej, warszawskiej, zakroczymskiej, wyszogrodz­kiej, ciechanowskiej, łomżyńskiej, wiskiej, tudzież na miastach, mia­steczkach, wsiach i dobrach od dawna należących do księstwa mazo­wieckiego, których sam był prawnym posiadaczem i panem”.

Zapis był nierealny, ale wolno przypuszczać, że nie wszyscy zgroma­dzeni dygnitarze, wysłuchujący ostatniej woli księcia, w pełni zdawali sobie z tego sprawę.

Niezadługo miała nastąpić katastrofa. Choroba trawiąca księcia okazała się śmiertelna. Ponownie zawalił się plan połączenia Piastów i Jagiellonów. Tym razem ostatecznie.

Umiera ostatni Piast. Ma zaledwie dwadzieścia cztery lata. Przed niespełna dwoma laty umarł jego brat podobnie w pełni sił młodzień­czych. Niedługo przed nim-matka. Co to wszystko znaczy? Czy podobna uwierzyć w naturalny bieg rzeczy? W podnieceniu powszech­nym i żałobie rozlegały się coraz donośniej głosy oskarżające o otrucie. Zaledwie w ciągu pięciu lat aż trzy zgony, z nich zaś ten ostatni-naj­boleśniejszy, bo nie tylko kładł do grobu ostatniego Piasta, lecz skazywał księstwo na utratę odrębności. Wprawdzie osierocona przez braci księżniczka Anna walczyć o nie będzie i nawet znajdzie w pierwszym okresie żywiołowe poparcie ze strony mazowieckiej szlachty, lecz ostatecznie przegra swoją walkę, chociaż sprawa przyszłości Mazowsza kilka lat jeszcze po śmierci księcia Janusza będzie przedmiotem sporów. Niemałą rolę odegra w nich królowa Bona, która głosić będzie opinię, że po wymarciu lennych książąt nie na koronę spada lenno, lecz na ich

zwierzchniego pana, a więc na króla. Do niego należy decyzja, a ta nie może być inna, jak nadanie księstwa synowi.

Na Mazowsze spoglądał też łakomie książę Albrecht, wielki mistrz Zakonu, chcąc brata swego Wilhelma ożenić z księżniczką Anną. Zgłosiła się także z pretensjami księżniczka Zofia. Wszystkie te pretensje i rachuby, plany i zamierzenia mocno komplikowały losy Mazowsza, aż wreszcie w roku 1529 zostało ono definitywnie wcielone do Królestwa.

Niemniej jednak burzliwy był pierwszy okres po śmierci ostatniego księcia mazowieckiego. Pół roku stała trumna z jego zwłokami, czekając na pogrzeb w warszawskim kościele św. Jana. Księżna Anna tłumaczy się, że nie ma za co wyprawić pogrzebu godnego jej brata. W istocie jednak czyni z tego instrument gry politycznej prowadzonej przeciw Zygmuntowi. Z uporem prowadzi walkę o uznanie w niej księżnej udzielnego państwa mazowieckiego.

A tymczasem wokół trumny rośnie czarna legenda. Coraz szersze zatacza kręgi, obejmując i ten wcześniejszy zgon sprzed dwóch lat, i ten pierwszy księżnej wdowy sprzed czterech zaledwie. Roznosi się po Mazowszu coraz głośniejsze wołanie o ukaranie trucicieli bez względu na to, kim są.

Bohaterką czarnej legendy staje się wojewodzianka Katarzyna Radziejowska. Staje pod zarzutem popełnienia zbrodni. Można tylko dociekać, czy działała z osobistych pobudek, czy też spełniała powierzone sobie zadanie. Czy postanowiła przez zemstę zgładzić księcia, który niial się ożenić z królewną, a nie z nią, czy też wykonywała polecenie kogoś, komu bardzo zależało na tym, by tron książąt mazowieckich ostatecznie opróżnić. Może nie chodziło tylko o to, by zabrakło już męskich potomków mazowieckich Piastów, którzy by mogli do tego tronu rościć sobie pretensje, lecz także i o to, by ostatecznie wyginęła ta piastowska linia, której przodkowie zasiadali na polskim tronie, zanim jeszcze Wawel ujrzał pierwszego Jagiellona. Podejrzenia sięgały wysoko.

Wojewodzianka nie czuła się bezpiecznie. Nie żył już jej ojciec, który mógłby ją osłonić samą powagą swego urzędu, schroniła się więc przed działaniem jurysdykcji mazowieckiej na ziemię płocką przyłączoną do Korony przed trzydziestu laty. Lecz ucieczka nie przyniosła jej całko­witego spokoju, nie przeszkodziła bowiem moralnemu napiętnowa­niu.

Uczynił to anonimowy autor współczesny, w którym historycy widzą kanonika płockiego księdza Stanisława Górskiego, sekretarza królowej Bony i historyka, skrzętnego zbieracza źródeł, aktów i listów głównie z czasów panowania Zygmunta I, które następnie wydane zostały częś­ciowo pod nazwą „Acta Tomiciana”. Był to jednak historyk w sądach swych bardzo jednostronny, a prócz tego zgryźliwy i zrzęda okrutny. Jego relacje należy przyjmować z pewną dozą ostrożności. I od niego prawdopodobnie pochodzi dosyć szczegółowy opis zbrodni popełnionej jakoby przez Katarzynę Radziejowską-opis, który przetrwał szczęśli­wie wszystkie burze dziejowe i zachował się aż do naszych czasów.

Autor jego nie oszczędza Katarzyny, czyni z niej zbrodniarkę, trucicielkę, działającą z całą premedytacją, odpowiedzialną za śmierć nie tylko obu braci, lecz także i księżnej-wdowy. Nie inaczej odzywa się o wojewodziance, jak nazywając ją rozpustnicą i łajdaczką. Do popełnie­nia zbrodni wciąga także jej matkę - Małgorzatę z Kryskich.

One dwie postanowiły otruć księżnę Annę już wtedy, gdy udało się jej księcia Stanisława odciągnąć od Radziejowskiej i położyć kres ich amorom. Autor relacji wspomina jednak o tym tylko ogólnie, dopiero przyczynę zgonu obu braci podaje ze wszelkimi szczegółami.

Pisze więc, że książę Janusz, po rozstaniu się brata z wojewodzianką, zaczął ją dosyć często odwiedzać w Radziejowicach, gdzie zwykła była przebywać. Można by sądzić, że zależało mu wtedy na zdobyciu jej względów, a ta z kolei także usidlić go chciała, trwając nadal w zamiarze poślubienia jednego z książąt, aby samej zostać księżną mazowiecką. Plany te zdawały się teraz tym łatwiejsze do urzeczywistnienia, że nie żyła już księżna-matka. Istniały jednak opory wychodzące tym razem z kręgów książęcej rady. Członkowie jej odmawiali księcia od składania zbyt częstych wizyt w Radziejowicach.

Pewnego dnia-jeszcze za życia księcia Stanisława - zdarzyło się, że książę Janusz zaprosił do Błonia brata swego, aby w towarzystwie Katarzyny i jeszcze paru przyjaciół wesoło spędzić wieczór przy stole biesiadnym.

Nazajutrz rano książę Stanisław opuszczał już Błonie i przygotowu­jącemu się do drogi Katarzyna zaproponowała kapłona na wzmocnienie przed podróżą, obiecując, że własnoręcznie go upiecze. Książę, acz niezbyt chętnie, przecież jednak się zgodził i Katarzyna upieczonego kapłona oblała jeszcze „dla lepszego smaku” przyprawą zwaną „octem z

małmazyi”, a z nim razem nalała trucizny. Książę zjadł ledwo łyżkę tego dania, odstawiając resztę. Katarzyna zaś poleciła przyjacielowi swemu Piotrowi Jordanowskiemu, staroście błońskiemu, postawić kapłona w takim miejscu, żeby nikt nie mógł go skosztować. Niebawem książę zaczął chorować. Wrócił do Warszawy i tam zmarł.

Ów Jordanowski, wtajemniczony najwidoczniej w plan otrucia, był to wątpliwego charakteru osobnik. Należał do bliskich przyjaciół wojewo- dzianki, podobno się w niej kochał i zamierzał nawet z nią żenić, co mu wszakże nie przeszkadzało w ułatwianiu jej spotkań z księciem Janu­szem. Kiedyś w czasie jego wizyty w Radziejowicach wojewodzianka wymogła na księciu darowanie jej Błonia, którego starostą był Jorda­nowski. Po jakimś czasie jednak książę zmienił decyzję, ulegając prośbom swej siostry Anny, popartej przez panów mazowieckich i w przystępie dobrego humoru obiecał z Błonia uczynić jej podarunek.

Wojewodzianka ze swym przyjacielem wpadli w gniew i postanowili księcia zgładzić. Spisek jednak wyszedł na jaw, i to dość szybko. Jordanowski został ścięty-jak twierdzi autor wspomnianego opisu, domniemany Górski - a Katarzyna postanowiła go pomścić.

Za pośrednictwem swej powiernicy, niejakiej Kliczewskiej, służącej niegdyś na dworze księżnej Anny, namówiła dwóch osobników, Macieja i Piotra, do współdziałania w popełnieniu zbrodni. Obaj oni służyli ongi u jej krewnego kanonika Radziejowskiego. Piotr twierdził, że zna się na sztuce lekarskiej.

Nie jest zupełnie jasne, jakim sposobem obaj ci osobnicy znaleźli się na służbie księcia w trakcie jego choroby w Rzwieniu. Jeden z nich miał podać mu truciznę w napoju, a że słabo działała, wzmocnił następnym razem jej dawkę.

Na Kliczowską, jako osobę podejrzaną o współdziałanie w spisku, mial jakoby wskazać Jordanowski podczas składania zeznań, co świadczyło­by, że Kliczowską od początku uczestniczyła w przygotowaniu śmierci księcia Janusza. Została ujęta, osadzona w wieży i w czasie przesłuchań przyznała się do swoich konszachtów z Maciejem i Piotrem, którzy zostali uwięzieni i straceni. Egzekucji nie uniknęła też Kliczowską, spalona wraz ze swoją pomocnicą. Relacje mówią o kilkunastu straco­nych po torturach, na których przyznali się do udziału w spisku na życie swego monarchy.

Chociaż legenda o otruciu miała wiele stron ciemnych, chociaż

wiadomo było, że zeznania na skazańcach wymuszono torturami, to jednak zakorzeniła się ona w wielu umysłach, przekroczyła granice Mazowsza, dotarła na dwór królewski, znajdując tam posłuch. Uwierzył w otrucie Bernard Wapowski, historyk, astronom, sławny kartograf i sekretarz królewski. Pisał on: „Jan, książę mazowiecki, przez zdradę swoich zginął od trucizny”. Podkanclerzy Piotr Tomicki, biskup kra­kowski, dyplomata, wybitny humanista, bibliofil, własnoręcznie dopisał w liście z Gdańska do Jana Dantyszka 5 lipca 1526 roku: „Książę Janusz mazowiecki zginął od trucizny w zeszłym wielkim poście w podobny sposób, jak wedle mniemania ludzi i brat jego książę Stanisław zszedł z tego świata”.

Żyjący na przełomie XVI i XVII wieku Andrzej Święcicki, notariusz ziemi nurskiej, patrzący na te wydarzenia z perspektywy kilkudziesię­ciu lat, także dopuszcza możliwość otrucia księcia za sprawą Katarzyny Radziejowskiej, ale pisze, że ona „za wyższą radą książąt powolną trucizną zabiła, ażeby się tą haniebną usługą królowi, gdyby po zmarłych bez potomstwa wziął spadek, zasłużyć. Lecz wiadomo - doda­je-że się to stało bez wiedzy króla”.

W opowiadaniach o truciźnie podanej księciu czy też obu książętom Katarzyna Radziejowska nie była jedyną bohaterką. O współudział w zbrodni posądzony był także aptekarz Jan Alantsee, prawdopodobnie dostawca leków na dwór książąt mazowieckich. Rodzina jego pochodziła z Augsburga, część jej osiadła w Wiedniu, lecz on sam twierdził, że wywodzi się z Wenecji, co niektórzy jednak w wątpliwość podawali, uważając, że chciał tylko tym sposobem przypodobać się królowej Bonie, że niby także Włoch. Istotnie przeszedł na jej służbę, ale dopiero u schyłku panowania Zygmunta I. W roku 1526 był aptekarzem płockim i z dworem Bony nic go nie wiązało. A jednak poczuł się niepewnie w atmosferze plotek i podejrzeń i wolał na jakiś czas wyjechać z Polski. Król zaopatrzył go w list żelazny wystawiony w miesiąc po śmierci księcia Janusza, zobowiązując go jednak do stawienia się przed sądem w wypadku, gdyby został formalnie oskarżony o otrucie książąt.

A tymczasem podejrzenia o podanie braciom trucizny nie cichły, lecz przybierały na rozgłosie. Za aptekarzem i wojewodzianką majaczyła sylwetka Bony, która-jak rozumowano - najbardziej mogła być zain­teresowana w usunięciu dwóch ostatnich Piastów, mogących w przy­szłości stanąć na drodze jej synowi Zygmuntowi Augustowi. Wydaje

się jednak, że takie podejrzenia szerzone były dopiero na dworze króla Stefana Batorego, gdy Bonę posądzano także o otrucie Barbary Radzi­wiłłówny. Wcześniej czy później nietrudno było rzucić takie podejrzenia i znaleźć ich rzeczników w wieku, gdy właśnie we Włoszech-ale nie tylko tam-nader często trucizna służyła do usuwania przeciwników politycznych czy wręcz niewygodnych ludzi.

Bona miała opinię trucicielki i, jak słusznie zwraca na to uwagę Eugeniusz Gołębiowski, do umocnienia się takich podejrzeń przyczyniał się nie kto inny, tylko jej syn Zygmunt August. Nie jest tajemnicą, że obawiał się on nieustannie trucizny z ręki matki. Stąd owo błędne przez wieki utrzymujące się mniemanie, że Barbarę otruła Bona.

Jednym z niewielu, który w pogłoski o otruciu nie wierzył, był Marcin Bielski, historyk, a sądząc z jego własnych słów znający osobiście księcia Janusza i jego otoczenie, bywający na dworze, a może i uczestniczący w hulankach. Bielski przyczynę zgonu widział przede wszystkim w nieumiarkowanym trybie życia, w opilstwie i wyuzdaniu. O nieustają­cych hulankach i pijatykach, o rozpuście panującej na warszawskim dworze pisali wszyscy. Ani żałoba po zgonie księżnej Anny, ani nagła śmierć księcia Stanisława, mogąca stanowić dla Janusza groźne ostrze­żenie, nie przerwały pasma zabaw i uciech, którym bez żadnego umiaru oddawał się młody książę wraz ze swoją kompanią, w skład której •wchodzili zresztą dostojnicy księstwa, jak kasztelan czerski Wawrzy­niec Prażmowski, kasztelan wiski Jan Chynowski, kanclerz Mikołaj Żukowski, onże proboszcz warszawski, cześnik liwski Jan Ojrzanowski i inni. Pozostał w opisach współczesnych ślad takiej pijackiej uczty, kiedy to biesiadnicy kazali sobie trunek wielką szklanicą „lejem w gębę lać aż do dna”. Książę Janusz także brał w tym udział.

A więc nader częste zabawy, uciechy, uczty, pijatyki wysuwano jako inną niż trucizna przyczynę zgonu. Powoływano się też na jakoby dziedziczne w rodzie Piastów suchoty, na co już wcześniej Jan Długosz zwracał uwagę. Wydaje się jednak, że żadna z tych przyczyn nie przemówiła do wyobraźni i legenda o otruciu obu książąt przetrwała. Nic nie pomogło, że król Zygmunt, widocznie zaniepokojony jej rozmiarami, wyznaczył komisję sejmową do zbadania sprawy, że wypowiedzieli się na ten temat lekarze, którzy dokonali odpowiednich oględzin i badań, orzekając, że żadnych śladów trucizny nie znaleźli. A był wśród nich także lekarz prymasa Łaskiego, nie obciążony podejrzeniem o stronni­

czość. W dwa lata po zgonie księcia Janusza król wydal edykt stwier- dząjący, że śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych, „albowiem, jak się pokazało, książę nie sztuką ani sprawą ludzką zszedł z tego świata, lecz 1 woli Wszechmocnego Boga, kiedy jak co do otrucia księcia za życia nic takiego nie wykazało się, tak w zmarłym ciele nie wykryto znaków zadanej trucizny”.

Stwierdzenia królewskiego edyktu nie na wiele się zdały. Legenda o otruciu nie zniknęła. Już po upływie paru dziesiątków lat, w drugiej połowie szesnastego wieku, wskazywała ona uparcie Katarzynę Radzie­jowską, mającą działać rzekomo na polecenie Bony, aby książęta „jej synowi Zygmuntowi do korony przeszkodą nie byli”.

Głosiciele tych podejrzeń zwracali uwagę, że nieskromne życie obu książąt miało tylko ułatwić Bonie skierowanie domysłów w inną stronę. Dlaczego - pytano - tak sowitą nagrodę otrzymali kucharz, aptekarz i lekarz zmarłych książąt, podczas gdy inni zasłużeńsi od nich dworzanie zostali pominięci? Czy tym, którzy troszczyli się o przyszłe losy Królestwa i dynastii jagiellońskiej nie mogły nasunąć poważnych refleksji roszczenia poprzednich książąt mazowieckich z rodu Piastów, uważających się za właściwych kandydatów do korony? Były przecież spory Ziemowita IV z Władysławem Jagiełłą, Ziemowita V z Władysła­wem Warneńczykiem, Bolesława IV z Kazimierzem Jagiellończykiem. Przecież Bolesław IV, książę mazowiecki, wybrany już został królem polskim w roku 1446, tyle że warunkowo, gdyby Kazimierz Jagielloń­czyk nie przyjął korony. Mogły to być argumenty dające do myślenia, a tym głębiej rozważane, że w istocie rzeczy nikt dokładnie nie wiedział, jaka była prawdziwa przyczyna zgonu obu ostatnich Piastów. Nikt nie przeciął wątpliwości, nikt nie miał dostatecznych dowodów, żeby jednoznacznie ustalić przyczynę zgonu. Najwybitniejsi historycy wstrzymują się z wydaniem definitywnego orzeczenia. Jedynie uczest­nictwo Bony zostało przez niektórych wykluczone.

Prof. Ludwik Kolankowski stwierdził kategorycznie: „Należy raz stanowczo zaznaczyć, że wszelkie podania o rzekomym posługiwaniu się przez Bonę trucizną są wymysłem jej osobistych wrogów”. Jego zdaniem sprawa współudziału Bony w śmierci obu książąt nie może być przed­miotem naukowych dociekań. Podobnie prof. Oswald Balzer pisał, że „ile prawdy w pogłoskach o otruciu książąt — rozstrzygnąć się nie da”.

Pomówienia o otruciu szerzyli współcześni, którzy oparli to na zasadzie ,,is fecit cui prodest” (uczynił ten, komu przyniosło to korzyść). „A zaprzeczyć się nie da-pisze prof. Kolankowski - że opróżnienie się Mazowsza było dla Bony wypadkiem ze wszech miar pomyślnym i pożądanym”. Inaczej mówiąc, nie ma wyjścia z zaklętego kręgu zagadki.

Mijały wieki. Nad miejscem spoczynku obu książąt mazowieckich, w katedrze św. Jana w Warszawie, niejedna burza przeciągnęła. W roku 1602 katedra uległa częściowemu zniszczeniu, które nie oszczędziło ich grobowca. Pozostała jednak płyta z postaciami obu braci i tablica, na której ich siostra - księżna Anna, poleciła wyryć napis. Rok 1944 przyniósł katedrze ruinę. Ale znowu, pomimo straszliwych zniszczeń, ocalała płyta mocno tylko uszkodzona. Udało się też odnaleźć tablicę z napisem nagrobnym. I oto w dniu 21 lutego 1953 roku stało się coś, co pewną grupę osób przyprawiło o niecodzienne emocje.

Podczas zakładania centralnego ogrzewania w katedrze znaleziono dwa szkielety, pochowane przy północnej ścianie prezbiterium. Nad grobem umieszczona została tumba, przykryta marmurową płytą, na której widniały postacie obu książąt w pozycji leżącej splecione ze sobą ramionami. Jedna z postaci dzierżyła chorągiew Mazowsza, symbol niezależności księstwa, na znak, że kończy się ona wraz ze śmiercią księcia. Przy szkieletach nie znaleziono wprawdzie żadnych insygniów książęcych, lecz zachowały się szczątki ich szat z motywem piasto­wskiego orła. Ustalono, że szczątki jednego ze zmarłych próbowano zabezpieczyć przed rozkładem za pomocą wapna i chmielu. Niewątpli­wie długie przetrzymywanie ciała księcia Janusza bez pogrzebu wyma­gało takiego zabiegu. Umieszczenie obu szkieletów pod wspomnianą płytą i fragment szat wykluczało pomyłkę: odnaleziono szczątki ostat­nich książąt mazowieckich.

Musiało się zrodzić pytanie: czy może teraz, po czterech wiekach, uda się wreszcie zbadać przyczynę zgonu obu książąt? Byłaby to jedna z większych sensacji.

Z całą pieczołowitością odwieziono obydwa szkielety do Zakładu Medycyny Sądowej, gdzie poddano je bardzo skrupulatnemu badaniu. Okazało się, że znalazły potwierdzenie cechy fizyczne księcia Janusza

opisane przez Andrzeja Święcickiego. Był mężczyzną potężnej, musku­larnej budowy, jak go opisywano, miał wypukłą klatkę piersiową i ową tak zwaną podwójną kość pacierzową. Nie udało się tylko wykryć wady nosa.

Gosię tyczy księcia Stanisława, o którym pisał Święcicki, że pełen był walecznego ducha, jego budowa potwierdza zaprawę w służbie rycer­skiej, a w szczególności przerost prawej ręki może świadczyć o długo­letnim władaniu bronią.

Żadnych śladów otrucia nie znaleziono.

Śmierć obu książąt pozostała więc nadal w sferze domysłów i nic nie wskazuje na to, by kiedykolwiek mogła być wyjaśniona.

ROZDZIAŁ VI

OSOBLIWY DWORAK

rólewski dworzanin Stanisław Dowojno vel Dowojna, starosta merecki, zmarły w 1566 roku, sprawiał i sprawia nadal wiele kłopotów historykom. Nazywają go „tajemniczym”, „kontrowersyj­nym”, a także „osobliwszym wzorem dworaka” - właśnie „dworaka”, a nie dworzanina, nadając temu określeniu znaczenie ujemne.

Więzy zażyłości łączyły Dowojnę z Miko­łajem Radziwiłłem Rudym, podczaszym litewskim, rodzonym bratem Barbary, a i ona darzyła go wielkimi względami i widoczną łaskawością. Istnieje nawet domniemanie, że wkraczało to w sferę przeżyć intymnej natury. Był także zaufanym i bodajże faworytem króla. Historycy wszakże-odwrotnie aniżeli para królewska-nie żywią dla niego sympatii, a namalowany przez nich konterfekt wcale nas nie zachwyca. Wiadomo, że i na dworze królew­skim został otoczony niechęcią i nazywany borsukiem. Określało się podówczas takim mianem ponuraka, odludka, człeka skrytego i chy- trusa do tego. Tylko że Dowojno przestawał być borsukiem, gdy znalazł się w pobliżu pary królewskiej. Trzymał się bowiem z daleka tylko od takich, gdzie korzyść dla niego nader była wątpliwa. Gładkim umiał być jedynie wobec możnych. Im ofiarowywał swoją układność, dla nich chował swoje uśmiechy i zabawne krotochwile. Czy dal się temu borsukowi podejść młody król? Być może wpadł mu w oko jako doskonały organizator zabaw, biesiad, rozrywek...

Wszystko to jednak nie stanowiłoby jeszcze przyczyny wspomnianych kłopotów. Te zaczynają się dopiero wtedy, gdy usiłuje się ustalić, czemu zawdzięczał szczególne zaufanie króla, który zdecydował się powierzyć jego wyłącznej opiece umiłowaną Barbarę, zanim ją z Litwy do Królestwa Polskiego sprowadził.

Bardzo długo przedstawiano Stanisława Dowojnę w nieprawdziwym wcieleniu. Miał on stryjecznego brata, także Stanisława, i z tych dwóch Dowojnów ulano jednego, robiąc ze starosty mereckiego nie tylko zaufanego dworaka królewskiego, lecz także żołnierza, dostojnika - wo­jewodę połockiego, senatora, uczestnika wojen z Tatarami i Moskwą, a także powinowatego Radziwiłłów. Tymczasem starosta merecki nigdy nie był żołnierzem ani senatorem, w urzędach nie wyszedł poza starostwo, chociaż pod koniec życia miał ich kilka. Owszem, może zastanawiać, dlaczego król nie znalazł dla tego faworyta senatorskiego krzesła. Nie był też powinowatym Radziwiłłów i w stanie kawalerskim dokonał żywota. Był synem Andrzeja, podkomorzego litewskiego, i Anny Chreptowjcęówny. Upamiętnił się pieniactwem i chciwością. Niezła znajomość zasad procedury sądowej ułatwiała mu wygrywanie licznych procesów.

Innego pokroju człowiekiem był jego stryjeczny brat Stanisław Dowojno, syn Stanisława, wojewody połockiego, i sam później piastu­jący ten urząd, ożeniony z Petronelą Radziwiłłówną i stąd powinowaty obydwu Mikołajów Radziwiłłów - Rudego i Czarnego. On to był dworza­ninem królowej Bony i on uczestniczył w wyprawach wojennych przeciwko Tatarom i Moskwie, on, jako wojewoda połocki, zasiadał w senacie. Nieporozumienie wynikłe z łączenia obu braci w jedną osobę wyjaśnił dopiero historyk Ryszard Mieniecki, co nie zdołało jednak rozproszyć atmosfery pewnej zagadkowości otaczającej starostę mere­ckiego.

Nie znamy daty jego urodzin, wiemy tylko, że należał do grona wesołych kompanów otaczających w Wilnie Zygmunta Augusta, a niektórzy jemu właśnie przypisywali zwrócenie uwagi króla na bardzo piękną wdowę po Stanisławie Gasztołdzie, wojewodzinę trocką, z domu Radziwiłłównę. On także miał jakoby wysunąć projekt wykonania tajemnego przejścia łączącego królewski zamek z sąsiednią siedzibą Radziwiłłów. I on wreszcie miał towarzyszyć królowi - oprócz Stanis­ława Kieżgajły, stolnika wielkiego litewskiego, i szwagra Radziwił-

84

łóW-w romantycznej, a zarazem tajemniczej, nocnej wyprawie na schadzkę z Barbarą do zamku radziwiłłowskiego, gdzie wojewodzina mieszkała z matką. Dlaczego on właśnie został przez króla wybrany? Razem z Kieżgajłą i Mikołajem Rudym stanowili dobraną trójkę kompanów, towarzysząc chętnie Zygmuntowi w niezliczonych zaba­wach, polowaniach, maskaradach i ucztach. Jeżeli więc Dowojno był w przyjaźni z Rudym, a Kieżgajło był jego szwagrem, to obaj nie byli dla Zygmunta-jak mogłoby się wydawać - wygodnymi świadkami tej wyprawy. Nie powinni przecież dowiedzieć się o niej obaj Radziwiłłowie: Rudy, rodzony brat Barbary, i Czarny, stryjeczny. Nie kto inny bowiem tylko oni właśnie prosili króla, by raczył zaprzestać schadzek z ich siostrą, jako że łatwo z nich wstyd i sromota dla ich domu mogły wyniknąć. Król im to przyrzekł, a teraz łamał dane słowo; miłość, namiętność i tęsknota zwyciężyły. W zamku wszakże czekała na niego zasadzka.

Gdy przekroczył próg komnaty, w której oczekiwała go Barbara, stanęli przed nim, jakby spod ziemi wyrośli, obaj bracia z przypomnie­niem danej obietnicy. Król jednakże wybrnął z trudnej sytuacji, dając do zrozumienia, że zamierza poślubić Barbarę. Na te słowa otworzyły się drzwi sąsiedniej komnaty, a w jej progu ukazał się ksiądz i ceremonia zaślubin odbyła się natychmiast w obecności matki, obu braci i Kieżgajły. O Dowojnie kroniki milczą. Został widocznie za drzwiami.

Taki scenariusz owej nocy zostawił nam w swoich pismach Michał Baliński, dziewiętnastowieczny historyk i publicysta, zięć znakomitego Jędrzeja Śniadeckiego, a wiadomo, że czerpał on ze spuścizny pisarskiej Salomona Rysińskiego. Ten wszelako całe wydarzenie znać mógł jedynie z ustnej relacji, ponieważ urodził się dopiero w roku 1570, gdy Barbara od dawna nie żyła, a cały incydent należał już do historii.

W ustnej relacji zaś wiele mogło ulec przeinaczeniu, a element pewnej sensacyjności z owym kapelanem ukazującym się niespodziewanie na progu nagle otwartych drzwi kusić musiał wyobraźnię niejednego „naocznego świadka”.

Wraca się zaś tu do Rysińskiego dlatego, że był w czasie nąjbliższy temu wydarzeniu; dworzanin Radziwiłłów, znał osobiście tych, którzy o romansie króla i Barbary, a także o ich małżeństwie dużo wiedzieć mogli. Niektórzy historycy zaś mocno powątpiewali o prawdziwości opisu Balińskiego. Zakrawa to, ich zdaniem, na anegdotę i stawia

Zygmunta Augusta w roli zniewolonego do zawarcia małżeństwa.

O zasadzce i zniewoleniu pisze prof. Ludwik Kolankowski w swojej książce o Zygmuncie Auguście. Przeczy mu zaś współczesny historyk Józef Jasnowski, który uważa, że decyzja o małżeństwie z Barbarą za­padła po dojrzałym namyśle króla, nie była zaś skutkiem swego rodzaju szantażu. A jeżeli opis nocnej eskapady króla do zamku radziwiłło- wskiego odpowiada prawdzie, to rozmowa między królem a Radziwił­łami mogła najwyżej dopuszczać możliwość małżeństwa, ale dopiero w przyszłości. Jasnowski nie bez racji stwierdza, że gdyby ślub z Bar­barą miał być na królu wymuszony, to całe późniejsze postępowanie Zygmunta, jako męża Barbary, przeczyłoby temu.

Rodzi się tu także pytanie o rolę Dowojny w królewskich nocnych odwiedzinach Barbary. Czy był przewodnikiem Zygmunta Augusta do leżącego w bliskim sąsiedztwie zamku, czy też zausznikiem Radziwiłłów wtajemniczonym przez nich w podstęp. Po spełnieniu swego zadania nie był dłużej potrzebny. Nie został więc dopuszczony do samej ceremonii ślubu, przy którym nie chciano mieć zbędnych świadków. Nie należał do rodzinnego kręgu, jak Kieżgajło. Wolno domniemywać, że do króla trafił przez Radziwiłłów, a gdy monarcha zwrócił na niego uwagę, wcisnął się do jego najbliższego otoczenia i postarał o zdobycie względów. Pierwszy ich znak to darowane mu w roku 1545 ex gratia 100 złotych polskich, a więc jeszcze przed rozpoczęciem romansu z Barbarą. W dwa lata później spotykamy go już przy monarsze w roli totumfackiego, załatwiającego mu różne sprawy. Niemniej jednak to nie Dowojno-jak twierdzili niektórzy - doprowadził do nawiązania znajomości króla z wdową po Gasztołdzie. Znali się bowiem już dawniej, król widywał ją przy różnych okazjach na zamkowych przyjęciach, a że wyróżniała się wielką urodą, musiał na nią zwrócić uwagę. Po śmierci jej męża na mocy prawa Wielkiego Księstwa Litewskiego stał się spadkobiercą majątku woje­wody i przy załatwianiu spraw spadkowych zrodzić się mogły okolicz­ności prowadzące do ich spotkania. Mogło to być w roku 1543, gdy król bawił na Litwie i szukając schronienia przed grasującą wówczas zarazą przybył do siedziby Gasztoldów - Gieronajnów, gdzie rezydowała Barba­ra.

W roku następnym zajeżdża znowu do Gieronajnów i od tego mniej więcej czasu szerzyć się poczęły pogłoski o nawiązanym przez króla romansie z piękną wojewodziną. Gdy zaś w połowie roku 1545 zmarła

dziewiętnastoletnia królowa Elżbieta Habsburżanka, wizja ślubu Zygmunta Augusta z Barbarą zaniepokoiła wiele umysłów, z różnych zresztą powodów, tak w Koronie, jak i na Litwie.

Chociaż w tym okresie nasz Dowojno nie wysuwa się na pierwszy plan i chociaż milczą o nim stare kroniki, to jednak fakty, jakie nastąpiły później, każą szukać go w najbliższym otoczeniu króla, i to najprawdo­podobniej jako dawnego znajomego, a może i zażyłego przyjaciela Barbary, jak sugeruje w swojej książce o niej prof. Zbigniew Kuchowicz. A gdy staje się głównym opiekunem królowej, gdy Zygmunt jemu właśnie powierza pieczę nad umiłowaną małżonką, Dowojno zaczyna odgrywać rolę bardzo szczególną. I w tym dopiero okresie - od połowy listopada 1547 do połowy września 1548 roku - rozsnuwa się wokół niego sekret, który sprawia, że piszący o nim historycy nazywają go „tajemniczym” i „kontrowersyjnym”. Nikomu zaś nie udało się dotych­czas wydobyć Dowojny z tego zaklętego kręgu. Jedną z przyczyn tego stało się niewątpliwie zniszczenie listów pisanych do niego przez króla podczas pobytu Barbary w Dubinkach. Tajemnica Stanisława Dowojny nie tkwi więc w nim samym, ponieważ wiadomo, kim był i skąd pochodził, lecz w charakterze jego stosunków z Zygmuntem Augustem, a po części także i z Barbarą.

Uchodził w oczach króla prawdopodobnie za lekarza. Jego wiedza medyczna wszelako nie wyrosła na gruncie studiów akademickich. Był samoukiem. Od wczesnej młodości przykładał się dosyć pilnie do studiowania ksiąg lekarskich, następnie rozwinął nawet praktykę, mienił się uczniem uznawanego podówczas za wielki autorytet Galena, autora licznych dzieł w starożytnej Grecji. Raczej więc chęć szczera aniżeli fundament naukowy uczynił z Dowojny eskulapa Barbary w okresie jej choroby w Dubinkach, gdy król rozstając się z nią, oddawał małżonkę pod opiekę Do wojnie.

Ze nie legitymował się on dyplomem lekarskim, nie miało w tamtych czasach większego znaczenia. Miał praktykę, cieszył się zapewne renomą niezłego medyka, a przy tym wzbudzał zaufanie; był układny, gładki, usłużny i mogło się wydawać, iż zasługiwał na pełne zaufanie.

Być może, iż w okazywanej mu do końca życia łasce monarszej przewijał się zwykły ludzki sentyment, wywołany pamięcią nąjszczęś- liwszych miesięcy przeżytych z Barbarą. Być może on właśnie ułatwiał kochankom ich tąjemne schadzki. Był miły Barbarze, która nieraz do

króla za nim przemawiała. Widział więc król w osobie Dowojny tego, kto mu żywo przypominał wileński dwór Barbary i nie powtórzoną już nigdy potem beztroskę, niezmąconą niczym atmosferę zabaw, turniejów, polowań, koncertów urządzanych dla pięknej wdowy.

Obsypywał więc hojnie darami starostę mereckiego, czyniąc z niego człowieka bardzo majętnego. Nie przekroczył wszelako w tej szczodro­bliwości granicy przez siebie wyznaczonej. Żadna wysoka godność, żaden urząd, żadne senatorskie dygnitarstwo nie stało się nigdy udziałem tego Dowojny. Ze swym stryjecznym bratem w senacie nigdy się nie spotkał.

Zdaniem króla starosta merecki nie zasługiwał najwidoczniej na taki zaszczyt, a może Zygmunt chciał uniknąć swarów, że zaufanego dworzanina, otoczonego notabene powszechną niechęcią i używanego do dyskretnych poruczeń, wynagradza krzesłem senatorskim. Prze­ciwko bowiem samym Dowojnom trudno byłoby podnosić obiekcje. Wojewoda połocki był dzielnym wojownikiem, a ród cieszył się na Litwie dobrą sławą. Niedawno jeszcze, bo w XV wieku, należał do szczupłej grupy rodzin rządzących, sprawujących różne funkcje administracyjne, sądowe i polityczne.

W kilka miesięcy po ślubie król postanowił opuścić Wilno i udać się do Polski, aby-jak pisze prof. Kuchowicz-„przygotować grunt dla ogło­szenia swego małżeństwa”. Zanim jednak opuścił gród Gedymina, polecił Barbarze natychmiast po swoim wyjeździe przenieść się do Dubinek, należących do jej brata Mikołaja Rudego. Sądził, że tam będzie bezpieczniejsza.

Istotnie Dubinki mogły się wydawać odpowiednim schronieniem przed ewentualnymi zakusami nieprzyjaciół. Położone o siedem mil od Wilna, z daleka już witały przybysza widokiem zamku położonego na wzgórzu oblanym pięknym jeziorem, co czyniło go mało dostępnym. Tylko zimą, gdy lód grubą warstwą pokrywał taflę wody, nie można było już czuć się w nim całkowicie bezpiecznym, co wymagało zwielokrot­nionych straży i nieustannej czujności.

Tam więc - do Dubinek wyjechała z Wilna Barbara według woli swego królewskiego małżonka w połowie listopada 1547 roku. Towarzyszyli jej, prócz matki, także Barbary, wdowy po Jerzym Radziwille, kaszte­lanie wileńskim i hetmanie wielkim litewskim, jedynie brat Mikołaj Rudy, pan na Dubinkach, i nieodstępny Stanisław Dowojno.

On właśnie, bądź to z własnej inicjatywy, bądź to na polecenie króla, co wydaje się bardziej prawdopodobne, pisał do niego dosyć regularnie listy, informujące o stanie zdrowia Barbary, o życiu na zamku dubiń- skim, nudnym zresztą i monotonnym. Pierwszy list napisany po tygodniu pobytu w Dubinkach zawierał niepokojące wiadomości. Kró­lowa zachorowała, nastąpiło poronienie, któremu towarzyszył ostry rozstrój nerwowy, spowodowany prawdopodobnie rozstaniem z mężem. Jej stan budził najpoważniejsze obawy. Dowojno, jako lekarz, wzywany bywał wielokrotnie do chorej w dzień i w nocy. Na szczęście jednak w dniu pisania listu Dowojno mógł już zakomunikować, że kryzys minął, niebezpieczeństwo przestało zagrażać i królowa wracała do zdrowia.

Jeżeli wcześniej nie było między Barbarą a Dowojną, jako przyjacie­lem brata, bliższych, serdecznych stosunków, to niewątpliwie wtedy, w okresie choroby i rekonwalescencji, gdy Dowojno w charakterze medyka miał do niej wstęp niczym nie ograniczony przez całą dobę, powstały warunki dające wiele okazji do zbliżenia. Barbara stała się gorliwą protektorką Dowojny wobec króla i jej względy poważnie wpłynęły na ugruntowanie królewskiej łaskawości.

Pisał do niego listy, które wprowadzały króla w atmosferę panującą na zamku dubińskim. Wiele jest w nich skarg - zwłaszcza w miarę przedłużania się pobytu - na monotonię, która miała wywierać bardzo zły wpływ na zdrowie królowej. Listy bowiem zajmowały się głównie stanem Barbary, ralacjonowały sposób spędzania czasu, przeżywane nastroje, zajęcia, którymi raczy czas zabijać... I tu właśnie podkreślał, że poczucie izolacji połączone z potęgującą się tęsknotą może fatalnie na jej zdrowiu zaważyć.

Z listów przebija układność, uniżenie, przekraczające bodaj wymogi etykiety. Jednocześnie zaś wyczytać z nich można, że między królem a jego korespondentem zrodziło się coś, co ich wzajemnie ze sobą wiąże i jest starannie strzeżone przed ludzką ciekawością.

Jeden z tych listów bardziej niż inne daje do myślenia. Dowojno prosi w nim króla, by ten raczył jego epistoły niszczyć, „zdrapać albo spalić”. A gdyby królowi przyszła ochota odpisać, „tedy jedno racz WKM rozkazać napisać słowo albo cztery, a ja już się ostatka domyślę”.

Były więc jakieś sprawy, mające być utrzymywane w bezwzględnej tajemnicy przez króla, niemal szyfrowane. Przed kim miała być ta

tajemnica zachowywana i dlaczego? Pozwala to domniemywać, że albo król przed swoim wyjazdem z Wilna odbył jakąś poufną rozmowę I Dowojną w nie znanej nam sprawie, albo że w listach, jakich nie znamy, było coś, co jedynie dla króla było przeznaczone. A może

o całej tej korespondencji nic nie wiedziała Barbara i Dowojno obawiał się jej gniewu, gdyby kiedykolwiek wpadły w jej ręce? Wolał więc je zniszczyć. Ale dlaczego bał się w takim razie listów pisanych do siebie?

Jest wśród tych listów jeden, który musi każdego czytelnika uderzyć zaskakującym tonem poufałości, a nawet rubaszności. Skarżył się król Dowoj nie — może jako lekarzowi-na jakąś swoją niedyspozycję. Dowojno zaś odpowiada mu w tonie nader swobodnym, zupełnie nie licującym z używanym w innych pismach. Chociaż przykładów takich więcej nie mamy, świadczy on, że w stosunkach obu znajdowało się miejsce na poufałość całkiem nieetykietalną. Być może ton taki powtarzał się i w innych listach...

I wreszcie jest jeszcze coś, co każe nam się domyślać szczególnego charakteru stosunków łączących tych dwu mężczyzn. Oto gdy król postanowił wrócić do Wilna, życzył sobie, by przede wszystkim Stanis­ław Dowojno wyjechał mu na spotkanie. Tylko on. Mikołaj Rudy miał pozostać w Dubinkach; rodzony brat Barbary. Czy wyłącznie o sprawy zdrowia chodziło królowi, a jeżeli tak, to dlaczego brat nie mógłby być obecny podczas takiej rozmowy?

Istniała więc między królem a jego dworakiem i lekarzem w jednej osobie szczególnej natury więź, stwarzająca zażyłość, która, nie będąc przyjaźnią, pozwalała na niejaką bliskość i bezpośredniość.

Wytłumaczenie tego może być tylko hipotetyczne. Nie można niczego twierdzić na pewno. Można tylko przypuszczać. Nie istnieje bowiem żaden materialny dowód, pozwalający na jednoznaczne ustalenia. Jest tylko jeden czynnik dość ważny i z samym Dowojną związany, który rzucałby pewne światło na tę zagadkę. Czynnik ten daje okazję do lepszego poznania osobowości Dowojny, a tym samym jego stosunków z królem.

Stanisław Dowojno był nie tylko pseudolekarzem. Był także alchemi­kiem i astrologiem. Nauki tajemne przeżywały wówczas okres swego rozkwitu i niezmiernej popularności. Astrologowie, umiejący odczyty­wać losy ludzkie z biegu gwiazd, alchemicy poszukujący kamienia

filozoficznego zażywali sławy i szacunku. Nie było dworu magnackiego, nie mówiąc już o królewskich, na którym nie byłoby astrologa. Jego opinie ważyły nader często na brzemiennych w skutki decyzjach politycznych. Zygmunt August był pod tym względem nieodrodnym synem swojej epoki. Naukami tajemnymi wielce się interesował, wielekroć szukał porady astrologów w trudnych okolicznościach życia, których mu nie brakło. Dowojno zaś był jednym z tych, którzy go w tajniki nauk astrologicznych i w sekrety alchemii najwcześniej wpro­wadzali.

Połączenie umiejętności lekarskich z astrologią i alchemią często było wówczas spotykane, a ten, kto mógł się znajomością rzeczy we wszystkich tych dziedzinach wykazać, korzystał z hojnych łask i pełnych szacunku względów swych możnych chlebodawców. Nie byłoby więc nic dziwnego w tym, że między królem a Dowojną zawiązały się stosunki dość osobliwej natury, oparte na szczególnych przesłankach, a to tłumaczyłoby charakter ich korespondencji, a także i życzenie Zygmunta, by po długim niewidzeniu jego tylko samego spotkać w Wilnie. Rozmowy monarchów z ich astrologami należały do sfery intymnej.

Dowojno wiedział o wszystkim, co się na dworze wileńskim działo, podobnie jak nie było przed nim żadnego sekretu na dworze w Dubinkach. Uczestniczył wtedy w najekskluzywniejszych rozmowach, w których brała udział jedynie Barbara i jej brat. Dlatego więc wolno przypuszczać, że jego rola nie kończyła się na medycynie.

Z chwilą jednak wyjazdu Barbary z Litwy i przeniesienia się do Polski Dowojno znika z najbliższego otoczenia obojga królestwa. Kto inny leczy Barbarę. Jej pogarszający się stan zdrowia wymaga stałej opieki i wokół łoża królowej gromadzą się największe powagi ówczesnej medycyny. Niestety, nie będą w stanie zapobiec katastrofie. W późniejszych latach wszakże zrodzi się podejrzenie, czy przyczyną choroby Barbary nie była infekcja wprowadzona do organizmu znacznie wcześniej. Czy to nie Stanisław Dowojno jest za to odpowiedzialny? Lecząc królową w Dubinkach mógł, nie zachowując odpowiednich środków ostrożności i może w niezbyt higienicznych warunkach, spowodować infekcję, która następnie sprowadziła fatalne skutki. Lecz są to jedynie przypuszcze­nia, nigdy nie udowodnione i na żadnych dowodach nie oparte. Zrodziły się zbyt późno, by można było je znaleźć.

Dla współczesnych był Dowojno jedynie nie łubianym borsukiem. Nie widzieli w nim zapewne niczego tajemniczego. Ot, intrygant, samolub, pieniacz, jakich było wielu, a do tego służalec. My wiemy o nim więcej, lecz niestety także za mało, by go ujrzeć w pełnym świetle prawdy. I ta biała plama, pokrywająca jego stosunki z królem, stosunki sekretne, przeniknięte jakąś tajemnicą, a czyniącą z niego kogoś bardzo zaufane­go, rozstrzygają o zainteresowaniu, jakim go się darzy. Jego zagadko- wość jest tym bardziej godna zauważenia, że nie można wykluczyć fatalnej roli, jaką może odegrał w przedwczesnej śmierci Barbary. Jest to jedynie przypuszczenie, które nigdy nie doczeka się udokumentowa­nia. Wiemy jednak, jak bardzo sprawy małżeństwa, choroby i śmierci królowej zaważyły nie tylko przecież na prywatnym, rodzinnym życiu ostatniego Jagiellona. Kto wie, czy ów „osobliwy dworak” nie odegrał w tym mimowolnie roli fatalnej. Znaki zapytania wplecione w jego dworską służbę, w bliskie stosunki łączące go z parą królewską, trudne są zarówno do usunięcia, co i do zignorowania.

W Krakowie wszystko się zmienia. Dowojno znika z pierwszego planu, gubi się w tłumie innych dworzan, znaczenie jego blednie. Opada też temperatura zażyłości'z królową, a także i z królem, a dzieje się to w szczególności dzięki wyjściu na jaw jego niezdarnie knutych intryg i widocznego do nich zamiłowania.

Pewnego dnia utyskiwać począł przed królową, że król nie dość hojnie wynagradza jej brata Mikołaja Rudego, nie dając mu wspaniałych dóbr kojdańskich. Królowa nie omieszkała skarg jego powtórzyć królowi i teraz się dopiero zaczęło. Okazało się bowiem, że nie kto inny, tylko Stanisław Dowojno odradzał królowi uczynienia tej darowizny Mikoła­jowi Rudemu. Z pozoru wyglądało to tak śmiesznie, że oboje królestwo postanowili zabawić się kosztem lichego intryganta. Umówili się więc, że przy pierwszej okazji królowa publicznie zwróci się do króla w obecności Dowojny z pytaniem, czemu to zwleka z nadaniem jej bratu Kojdanów. Wtedy zaś król, wskazując na starostę mereckiego, odpowie, że uczyniłby to niezawodnie, gdyby mu nie odradzano tego, proponując zamiast Kojdanów - Grodno.

Jak się umówili - tak się też stało. Dowojno zbladł, stracił swój zwykły rezon i począł coś bełkotać niby się tłumacząc, co nie miało już żadnego znaczenia.

Zaufanie zostało podważone. Niemniej jednak spadały na niego

splendory, miały jednak czysto materialny charakter. Interesy szły mu doskonale. Wiadomo, że pożyczył Zygmuntowi Augustowi, jako starosta bobrujski, 7000 kop groszy litewskich „na wyprawę ludzi ku obronie ziemi inflanckiej”. Za pożyczki otrzymywał majątki. Król uważał go za dobrego sługę, ale chyba nic więcej, a on dbał o dochody, rozszerzał majątki, zdobywał dzierżawy. Przy końcu życia był właścicielem rozleg­łych dóbr, z których wszelako na potrzeby wojenne dostarczał żywność i wystawiał konnych. Do ostatka był czynny, zapobiegliwy i chciwy. Zmarł nagle, rażony apopleksją. Rodziny nie zostawił, żył samotnie jak borsuk, ludziom niechętny i niechęcią otoczony.

ROZDZIAŁ VII

ZWIERCIADŁO LEGENDY

ą w dziejach narodów postacie tajemni­cze, o których krążą liczne podania i legendy, wywodzące się jakże często z ludowej fantazji, postacie popularne i darzone przez lud sympatią lub 1 przeciw­nie-siejące strach i budzące grozę. Wię­cej się o nich można dowiedzieć z owych legend i podań aniżeli z kart historii milkliwej i skąpej w informacje, gdy o nich mowa. Do takich właśnie postaci zagadkowych, tajemniczych i półlegen- darnych należy pan Twardowski, słynny czarnoksiężnik, wyniesiony bogatą fantazją ludu aż na Księżyc. Można by rzec, że on to właśnie jako pierwszy człowiek dotknął stopą Srebrnego Globu, a zjawił się tam, gdy jeszcze nikomu nie śniły się nawet wyprawy w Kosmos.

Bez skomplikowanej technologii, lecz diabelską mocą rzucony został pan Twardowski na Księżyc. Porwany przez demony z karczmy, co się „Rzym” nazywała, niesiony przez czarta w jakieś piekielne bezkresy począł śpiewać nabożne kantyczki. Stało się to przyczyną jego porzuce­nia. Odtąd siedzi jakoby na Księżycu i tęsknie na ziemię ojczystą spogląda, wyczekując końca świata. Taką płaci cenę za cyrograf podpisany krwią własną i wespół z szatanem ułożony. Postanawiał on, że moce piekielne będące odtąd na jego usługach spełniać będą wszystkie imć pana Twardowskiego rozkazy, zachcianki czy zgoła kaprysy, choćby należały do najwymyślniejszych, a w zamian otrzymają jego duszę, atoli

pod warunkiem, że nie gdzie indziej zabrać mu ją będą mogły, tylko w Rzymie, a tam pan Twardowski wcale się nie wybierał.

Zadowolony, że udało mu się diabła w pole wyprowadzić, żył sobie pan Twardowski wesoło, hucznie, bogato, coraz to nowe koncepty do głowy mu przychodziły, jeden wymyślniejszy od drugiego, diabeł męczył się, stękał, pocił, ale wszystko posłusznie wykonywał, jak było w cyrografie postanowione. Wieść niesie, że jakoby olkuska kopalnia srebra stąd powstała, ponieważ kiedyś pan Twardowski kazał szatanowi nanieść tam moc wielką tego cennego kruszcu. Jeździł po Polsce rzekomo na kogucie, który był wielkości konia i jak koń okulbaczony. Poszło stąd porzekadło, że „jeździ pan Twardowski na kogucie w jednym kapciu w j drugim bucie”. W kapciu, bo mu kiedyś diabeł rozeźlony wielce, że nie mógł się doczekać wyznaczonego w cyrografie spotkania w Rzymie, nogę srodze pogruchotał sosną wyrwaną z korzeniami. A tymczasem panu Twardowskiemu nie tylko figle i uciechy były w głowie, zabawiał się I także sztuką lekarską. Zostawił po sobie pamięć dobrego, a nawet „wielkiego doktora”, który nie dość, że nad wyraz skutecznie leczył, lecz biedniejszym ludziom porad swych udzielał za darmo. Dlatego też otoczony był tyleż podziwem, co i niekłamaną sympatią.

Takie były o nim ludowe opowieści. Niezachwianie wierzono w ich prawdziwość, i to bardzo długo.

Przed półwiekiem zaledwie pewien wędrowiec w czasie wakacyjnej podróży znalazł się w okolicach miasteczka Wysokie Mazowieckie nad Brukiem we wsi Mystki-Rzym. Była ona własnością najpierw Rzym­skich, a następnie Mystkowskich, i stąd nazwa. Tam stary gospodarz pokazywał przybyszowi rozłożysty, wiekowy wiąz, na miejscu którego stać miała słynna karczma, skąd diabeł jakoby porwał pana Twardow­skiego. Stary dodał, że dziś jeszcze oracz wydobywa z ziemi cegły i kamienie, z których zbudowany został budynek karczmy. Mówił to wszystko ze wzrusząjącym przejęciem i biada niedowiarkowi, który by śmiał wystąpić z jakąś wątpliwością albo, broń Boże, niewczesnym żartem. Sęk tylko w tym, że takich „Rzymów” dużo było w dawnej Polsce. Wiele karczem nosiło tę nazwę w Krakowskiem, w Wielkopolsce, w Sandomierskiem, na Mazowszu... Zatrzymywali się w nich pielgrzymi podążąjący do grobu św. Piotra, a owe karczmy na ich drodze widniały niby kamienie milowe prowadzące do Wiecznego Miasta. Może właśnie | dlatego, że wiele można było znaleźć miejsc, skąd pan Twardowski

został porwany, tak szeroko rozeszła się legenda o tym wydarzeniu. Jeden z dziewiętnastowiecznych historyków pisał, że wieść o porwaniu Twardowskiego przez czartów doszła aż do Dniepru. W guberni połtaw- skiej lud śpiewał pieśni o nim, a blisko miasteczka Lubna pokazywano karczmę zwaną „Rzym”, skąd, wedle podań ludowych, porwany został nasz czarnoksiężnik.

Takie więc były opowieści, takie legendy, a starczyło ich, by pod nimi zniknęła prawdziwa postać Twardowskiego i skarżyli się później na to ci, którzy - zainteresowani jego dziejami-pragnęli dotrzeć do jądra prawdy. Żył taki czy nie żył? Kim był? Co robił? Jeżeli żył, to kiedy? Gdzie działał? Ponieważ niewiele o nim wiadomo, więc pytania mnożyć można w nieskończoność.

Skarżył się na nadmiar legend o panu Twardowskim ksiądz pijar Franciszek Siarczyński, nauczyciel i kaznodzieja, żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku. „Nie mają - pisał - wieki zeszłe z liczby wsławionych ludzi żadnego, o którym by było więcej wspomnienia, a mniej pewnej wiadomości o życiu i dziełach jego. Ród, imię jego nawet, czas życia i zejścia wiadome nam nie są. Czynione dotąd względem niego domysły nie zbliżają się tyle do prawdy, aby jej podobieństwem zaspokoić ciekawość naszą mogły. Ale też żaden z uczonych rodaków nie zadał sobie pracy, aby dokładniejszej o tym niepospolitym człowieku wiado­mości zasięgnąć, aby ślad jakowy prawdy w ciemnościach czasu dostrzec starał się”.

Miał rację Siarczyński. Legendy zaciemniły prawdę o panu Twardow­skim ponad zwykłą miarę, a do tego niewielu było takich, co chcieliby się przebijać przez owe „ciemności czasu”.

Podania i klechdy rosły i rozwijały się pod koniec XVI i w ciągu XVII stulecia. Powtarzano je sobie raczej po dworach szlacheckich i po miastach niż między ludem. Ten wiedział o nim wówczas stosunkowo mało. Wiek XVIII zupełnie się czarnoksiężnikiem nie interesował. Dopiero romantycy zwrócili na niego baczniejszą uwagę, próbowali przypomnieć jego dzieje, lecz także i wtedy niewiele udało się znaleźć takich wiadomości, które potwierdziłyby historyczność postaci pana Twardowskiego. Stał się naonczas tematem mniej lub bardziej głośnych utworów literackich, dzieł sztuki i muzyki. Odtąd też zaczyna pęcznieć zbiór opowieści o nim.

Nagle w drugiej połowie ubiegłego wieku wybuchła bomba. Sensacja!

Poważny i stroniący od szerzenia tanich ploteczek „Tygodnik Illustro- wany" opublikował w jednym z numerów z 1864 roku list Kazimierza Władysława Wójcickiego, zbieracza, badacza i wydawcy materiałów historycznych i literackich, popularnego pisarza. W liście tym Wójcicki oświadczał, że miał okazję czytać rękopis Jakuba Wereszczyńskiego z roku 1578, mówiący o studiach w Wittenberdze Franciszka Krasińskie­go, późniejszego podkanclerzego i biskupa krakowskiego. Słuchać tam miał wykładów słynnego Filipa Melanchtona, znanego zwolennika doktora Marcina Lutra, współtwórcy doktryny luteranizmu i czołowego przedstawiciela niemieckiego protestantyzmu. Podczas pobytu w tym mieście młody Krasiński poznał imć pana Twardowskiego, z którym powrócił do Krakowa, wezwany przez wuja Mikołaja Dzierzgowskiego, późniejszego arcybiskupa gnieźnieńskiego. Po powrocie do kraju Kra­siński studiował w Akademii Krakowskiej, a o Twardowskim tyle wiemy, że dzięki poparciu Krasińskich został koniuszym królewskim. Wereszczyński wspominał, że Franciszek Krasiński, bawiąc w Witten­berdze, oddawał się z zamiłowaniem studiom nad alchemią i astrologią. Miał wtedy szesnaście lat, Wittenberga była wtedy jednym z głównych ośrodków nauk tajemnych, ogniskując zarazem ożywione dysputy na temat reformy Kościoła? Wujowi Krasińskiego nie zależało oczywiście na tym, by jego siostrzeniec wgłębiał się w nauki tajemne, a już z pewnością nie chciał, by przejął się naukami doktora Marcina Li tra i dlatego zażądał jego powrotu. Jak wspomnieliśmy, w drodze do kraju miał mu towarzyszyć pan Twardowski, który — starszy bodaj od nie­go-był mu w Wittenberdze pomocny w studiach. Wiózł ze sobą-jak twierdził autor rękopisu-tajemnicze zwierciadło, które, umierając, zapisał Krasińskiemu, piastującemu wówczas godność biskupa krakow­skiego. Pozwala nam to ustalić, ale tylko w przybliżeniu, domniemany rok śmierci Twardowskiego. Krasiński bowiem biskupem krakowskim został w roku 1572, a zmarł w roku 1577. Wynika więc z tego, że Twardowski musiałby umrzeć między rokiem 1572 a 1577.

Rewelacja Wójcickiego wywołała duże zainteresowanie. List stał się przedmiotem analiz, dociekań, komentarzy... W latach późniejszych każdy, kto interesował się dziejami pana Twardowskiego, musiał o niego zawadzić, niezależnie od wielu krytycznych ocen. Znakomity uczony, historyk kultury polskiej, prof. Aleksander Brückner uznał list za falsyfikat, a samego Twardowskiego za postać baśniową. Tak daleko

posunięty sceptycyzm spotkał się z kolei z krytyką. Badacz dziejów pana Twardowskiego Wiktor Hahn we wstępie do książki o nim pióra Józefa Ignacego Kraszewskiego stanął w obronie Wójcickiego, dowodząc, że jest zbyt zasłużonym badaczem, a „Tygodnik Illustrowany” zbyt poważnym czasopismem, by można było podejrzewać tu jakieś fałszers­two.

A jednak... Sceptycy nadal kiwali powątpiewająco głowami. Kim przede wszystkim był ów Jakub Wereszczyński, domniemany autor znalezionego rękopisu? Nikt nigdy o nim nie słyszał. Postać kompletnie anonimowa. Znany był - owszem - w XVI wieku Józef Wereszczyński, biskup kijowski, ale nie Jakub. Józef był autorem wydanych w roku 1858 „Pism Politycznych”. Zachodzić mogła oczywiście pomyłka, bo nie ulegało wątpliwości, że Wójcicki miał dostęp do papierów rodzinnych Wereszczyńskich, co zostało wyraźnie udokumentowane. We wspom­nianym wydaniu „Pism Politycznych” Józefa Wereszczyńskiego na końcu ostatniego tomu znajduje się faksymile podpisu autora, zaopa­trzone w następującą uwagę: „Podobizna własnoręcznego podpisu ks. Józefa Wereszczyńskiego zdjęta z dokumentu łaskawie nam udzielo­nego przez pana Kazimierza Wójcickiego”.

To bardzo ważne. Z uwagi tej bowiem wynika, że Wójcicki miał możliwości dotarcia do papierów Wereszczyńskich, z kolei zaś auten­tyczność podpisu Józefa Wereszczyńskiego nie budzi żadnych wątpli­wości. Mówiąc o rękopisie z 1578 roku mógł więc Wójcicki zwycząjnie pomylić imiona.

Czy tak było? W księdze Romana Bugaja o naukach tajemnych w Polsce w dobie Odrodzenia, gdzie cały obszerny rozdział poświęcony został osobie pana Twardowskiego, czytamy, że w aktach uniwersytetu w Wittenberdze nie ma śladu po immatrykulacji Franciszka Krasiń­skiego. Rejestr studentów nie wykazuje też żadnego Twardowskiego. Na szczęście jednak istnieje inne źródło informacji, które przynajmniej połowicznie sprawę tę rozwiązuje. Oto nuncjusz papieski w Polsce Giovanni Caligario w liście datowanym 20 marca 1581 roku z Warszawy wspomina o studiach Franciszka Krasińskiego w Wittenberdze, pomya jednak milczeniem Twardowskiego.

Krasiński prawdopodobnie nie chciał nazwiska swego wpisywać do rejestru, obawiając się nie bez pewnej racji, że wittenberskie studia mogą mu zaszkodzić w dalszej karierze. Król Zygmunt Stary bowiem

surowymi dekretami zabraniał pod karą zamknięcia drogi do urzędów i godności studiów w uniwersytetach objętych herezją. Wittenberga zaś z wykładami Filipa Melanchtona mogła tu stanowić klasyczny przykład takiej heretyckiej akademii. Duchowieństwo polskie gorąco poparło dekrety królewskie, grożąc ze swej strony ostrymi sankcjami. Nic więc dziwnego, że dostojnik Kościoła, gorący przeciwnik reformacji, jakim był Michał Dzierzgowski, odwołał swego siostrzeńca z zatrutej herezją Wittenbergi i wolno domniemywać, że z tych samych względów sam Krasiński - może odpowiednio poinstruowany - wolał nie zostawiać po sobie zbyt wyraźnych śladów.

Gorzej z Twardowskim. A przecież ów rękopis odnaleziony przez Wójcickiego jednoznacznie wspomina o nim jako o towarzyszu Krasiń­skiego. Mimo to jednak nazwiska jego w księgach uniwersyteckich Wittenbergi daremnie byłoby szukać.

Jeżeli wierzyć Wójcickiemu, że rękopis Wereszczyńskiego był auten­tykiem, to byłoby to jedyne źródło stwierdzające jego obecność w Wittenberdze jednocześnie z Krasińskim, a przez to samo historyczność jego postaci. Ale gdzie szukać innego jeszcze potwierdzenia tego faktu?

Po raz pierwszy nazwisko Twardowskiego, bez imienia, wspomina w swoim „Dworzaninie polskim” Łukasz Górnicki, gdzie przytacza aneg­dotę o polskim czarnoksiężniku, nazywając go „uczniem Twardowskie­go”. Sam Górnicki w sztuki czarnoksięskie nie wierzył, skłonny był nawet do ich wyszydzania, a różnych „mistrzów” i „doktorów” miał wręcz za pospolitych oszustów. Wiedział jednak, że król Zygmunt August, w szczególności po śmierci królowej Barbary, ulegał ich wpływom, dwór jego pełen był różnych czarnoksiężników, chiroman- tów, magów i doktorów nauk tajemnych. Górnicki wiedział, że nie byłoby zbyt bezpiecznie puszczać się na szyderstwa i wykpiwać ich sztuki. Lecz że nie mógł się oprzeć pokusie przypięcia łatki „czarodzie­jom”, więc uznał za właściwe przesunięcie całej rzeczy w czasy panowania Zygmunta Starego, a bohatera swej anegdoty nazwał-jak wspomnieliśmy—uczniem pana Twardowskiego, aby samego mistrza nie urazić.

Stąd pojawiło się po raz pierwszy owo nazwisko, pod którym miał się kryć polski czarnoksiężnik, polski doktor Faust, jak później go nazywa­no. Kto wie jednak, czy nazwisko to nie było szyfrem, pod którym kryła

się wprawdzie postać autentyczna, lecz innego zgoła imienia, a Górnicki zastosował taką metodę, żeby króla w żaden sposób do siebie źle nie usposobić. Można by tylko zapytać, dlaczego akurat Twardowski przyszedł mu do głowy?

Jakże trudno poruszać się w tych ciemnościach wszystkim, którzy pragnęliby przeniknąć tajemnicę tego człowieka! Dwa wieki trwa już spór o autentyczność postaci pana Twardowskiego. Kim jest, a raczej kim był-jeżeli w ogóle był-ów tajemniczy mąż? Od całych stuleci musiał przecież niepokoić umysły, skoro taki Samuel Wełyczko, żyjący na przełomie XVII i XVIII wieku, pisze o poecie Samuelu Twar­dowskim i uważa za potrzebne stwierdzić, że nie był to ów czarno­księżnik Twardowski, „o którym opowiadają, że się z demonami zadawał”.

Na jakiejże podstawie pisał na początku ubiegłego wieku Jerzy Samuel Bandtkie, historyk i bibliograf, że Twardowski był polskim szlachcicem, że, podobnie jak słynny bohater Goethego - Faust, uczęsz­czał do Akademii Krakowskiej i pisał książki czarnoksięskie, że działał w Krakowie, a w założonej przez siebie szkole na Krzemionkach niedaleko mogiły legendarnego Kraka za Wisłą na Podgórzu kształcił uczniów, że podróżował po całej Polsce, a na koniec porwany został przez diabła? Bandtkie nie powołał się na żaden dokument, z którego czerpałby swoje wiadomości.

Pan Twardowski nie dawał spokoju różnym badaczom przeszłości. Sam dostojny Joachim Lelewel poświęcił mu nieco uwagi. Jednym jawił się w polskim kontuszu i przy karabeli, że niby niezaprzeczenie był polskim szlachcicem, ba, karmazynem nawet, bo ponoć mógł się powołać na szlacheckie pochodzenie po mieczu i po kądzieli, i to od długich pokoleń. Inni zaś widzieli go w czarnym płaszczu doktora nauk tajemnych zagłębionego przy chybotliwym świetle kaganka w lekturze uczonych ksiąg, a może i czarnoksięskich woluminów. Nie tak dawno jeszcze pokazywano przy Bramie Grodzkiej w Krakowie dom, w którym mieszkał pan Twardowski, i okno, przez które można go było ujrzeć. Odłupał się tam kawał muru i mówiono, że stało się to wtedy, gdy diabeł przyszedł po jego duszę.

Istniał więc czy go stworzyła legenda?

Wspomniany już historyk Roman Bugaj powiada, że istniał, tylko że się inaczej nazywał.

W księgach immatrykułacyjnych wittenberskiej uczelni widnieje nazwisko Laurentiusa (Lorenza) Dhura, który za rektoratu Melchiora Fenda wpisany został na studia, a przybył tam z Norymbergi. Bugaj poszedł więc tropem Dhurów i ustalił, że ta norymberska rodzina znana była od pierwszej połowy XVI wieku i utrzymywała dosyć ożywione stosunki z Polską. Nazwisko to widnieje zapisane kilkakrotnie w „Rachunkach dworu królewskiego” w latach 1549-1571. W Wittenber- dze Laurentius studiował o kilka lat wcześniej niż Krasiński, nie jest jednak wykluczone, że po studiach mógł zamieszkać na pewien czas w tym mieście, które z pewnością odpowiadało mu swoją atmosferą intelektualną, i że mógł w tym okresie zetknąć się z Franciszkiem Krasińskim, ponieważ - jak się przekonamy - związki Twardowskiego z Krasińskim zostały w pewien sposób potwierdzone.

Twardowskiego czy Dhura?

Zdaniem naszego badacza to jedna i ta sama osoba. Durus po łacinie znaczy twardy. Czy w drugiej połowie XVI wieku mieszkał w Polsce osobnik o tym nazwisku, zajmujący się magią? Mieszkał. Był zaufanym rodziny Mniszchów, o których piszemy na innym miejscu, a wiemy o tym z zeznań dworzanina królewskiego Jakuba Pągowskiego; który na śledztwie w sprawie okoliczności zgonu króla Zygmunta Augusta zeznał: „Mniszchowie mieli u siebie dwóch magów: Gradowskiego i Durana i posługiwali się nimi w swoich sprawach”.

Mag Duranus byłby więc identyczny z osobą Twardowskiego, a nazwisko jego zostało niejako „przetłumaczone” przez Górnickiego, który nie chciał się posługiwać prawdziwym nazwiskiem Duranusa ze znanych już powodów.

Wszystko to jest oczywiście oparte na przypuszczeniach. Nigdzie nie zostało udokumentowane postawienie znaku równania między owym Duranem, vel Duranusem, vel Dhurem a Twardowskim, o którego polskość dopomina się dosyć kategorycznie legenda ludowa.

Niektórzy uważają, że skoro był królewskim koniuszym - jak twierdzi Wereszczyński - to musiał być polskim szlachcicem, inaczej bowiem nie mógłby pełnić tego urzędu. Tak, tylko że Twardowski nie widnieje w spisie koniuszych królewskich. W istocie był to tylko tytuł, z którym żadne obowiązki nie były związane. Nadzór nad stajniami pełnili podkoniuszowie. W „Rachunkach dworu królewskiego” obok nazwiska koniuszego Jakuba Piaseckiego figuruje jakiś Laurentius, a w 1572

roku brak Piaseckiego i jest tylko Laurentius. Może był więc podkoniu szym i może zastąpiono tu nazwisko Dhura jego imieniem.

Może, może... Domysły, przypuszczenie... Nikt nie wie, jak było naprawdę. Można się jedynie zdumiewać, że prócz Górnickiego i Wereszczyńskiego nikt nie wymienia nazwiska słynnego czarnoksięż­nika i że spotykamy go dopiero w następnym stuleciu, a sławę zyskuje sobie nie wcześniej niż w XIX wieku. Z tamtych dwóch zaś, co o nim wspomnieli, Górnicki raczej wykpiwał Twardowskiego, a rękopisu Wereszczyńskiego nikt poza Wójcickim nie widział.

W wieku XVII pisze o Twardowskim jako o historycznej postaci Joachim Possel, lekarz nadworny Zygmunta III Wazy.

Sprawy dworu Zygmunta Augusta od dawna należały wtedy do przeszłości, niemniej mogły być żywe jeszcze wspomnienia wyda­rzeń ważnych czy zgoła niezwykłych z tamtych odległych czasów, a do takich zaś niewątpliwie należało wywołanie ducha królowej Barbary.

Trzy relacje z tego zostały: Jana Gizy, Joachima Possela i Stanisława Bielickiego. Possel i Bielicki wspominają konkretnie o udziale mistrza Twardowskiego w wywołaniu ducha. Relacja Jana Gizy pisana jest najwcześniej, bo pochodzi z roku 1573 i, podobnie jak Possela, dosyć jest szczegółowa. Giza o Twardowskim nie wspomina ani słowem. Różnią się też między sobą datą i miejscem wydarzenia. Giza umiejscawia je na zamku warszawskim w nocy z 7 na 8 stycznia 1569 roku, podczas gdy Possel mówi o Wawelu w roku 1551. Niektórzy badacze skłaniają się do przypuszczenia, że obie te relacje-Gizy i Possela-nawzajem się uzupełniają, niepodobna zaś wyobrazić sobie, żeby nikogo nie było przy królu w komnacie, gdzie ukazał się duch królowej, a tym kimś mógł być pan Twardowski. On i nikt inny, jako że on był magiem Mniszchów, a oni wszak byli reżyserami całego eksperymentu.

Nikt nie próbuje podważać twierdzenia, że nieszczęśliwemu królowi ukazała się postać zmarłej małżonki i że uczestniczył w tym pan Twardowski. Spory zaczynają się dopiero od próby odpowiedzi na pytanie, jak on to uczynił. Przypuszczenie, że użył do tego przywiezio­nego z Wittenbergi zwierciadła, zapisanego później testamentem Kra­sińskiemu, zostało obalone. Gdyby nawet było prawdą, że owo zwier­ciadło posiadało zdolność rzutowania pewnych określonych postaci, a to dzięki wewnętrznemu sztychowi doskonale zaszlifowanemu i niewyczu­

walnemu nawet pod dotknięciem palców, to posłużenie się nim wyma­gało silnego źródła światła, praktycznie bez słońca nie można go było użyć, a wiadomo-pod tym względem zgodne są wszystkie relacje-że eksperymentu dokonano w nocy.

Nawiasem mówiąc takie magiczne zwierciadła-rzutniki znane były od bardzo dawna w Japonii, istnieje też przypuszczenie, że znali je starożytni Rzymianie. Kto je posiadał, uchodził za czarownika. W połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia odbyła się w Warszawie wystawa takich zwierciadeł przywiezionych z Japonii. Lecz i w Polsce były one znane w początkach XVI wieku. Nic więc dziwnego, że uznano je zrazu za główny instrument eksperymentu Twardowskiego. Przez dłuższy czas utrzymywało się też mniemanie, jakoby mistrz użył nie tajemniczego zwierciadła, lecz latarni magicznej, i że obraz królowej rzucił na kłęby pary. Jednak i ta hipoteza również została obalona. Okazało się bowiem, w miarę różnych dociekań, że mistrz, aby osiągnąć niewątpliwy sukces, mógł się posłużyć znacznie prostszym sposobem, wprowadzając do swego eksperymentu kobietę z krwi i ciała-podsu­niętą mu przez Mniszchów Barbarę Giżankę. Jej uderzające podobieńs­two do zmarłej, podkreślone jeszcze odpowiednimi szatami i dyskretną kosmetyką, stwarzało z jednej strony szansę powodzenia eksperymen­tu, z drugiej jednak groziło poważnym ryzykiem. Trudno sobie bowiem wyobrazić, co by się stało, gdyby król się przekonał, że mniemany duch królowej jest znaną z urody i niezbyt cnotliwych obyczajów Basią Giżanką, że wręcz zadrwiono sobie z królewskiego bólu i żałoby. Następstwa takiego czynu dla reżyserów i wykonawców całego ekspe­rymentu mogły się okazać wręcz fatalne. Dlatego w relacjach usilnie się podkreśla, że królowi zabroniono opuszczać miejsce, które ząjmowal w komnacie, gdzie dokonano eksperymentu.

Oprócz Twardowskiego i Giżanki główną rolę odegrali w tym bracia Mniszchowie, którzy utrzymywali z Giżanką pokątne stosunki i wpro­wadzili ją na dwór królewski. I kto wie, czy racji nie mają ci, którzy tajemniczą śmierć pana Twardowskiego tłumaczą nasłaniem na niego zbirów opłaconych przez Mniszchów, gdy jechał do Węgrowa, aby u przyjaciela Jana Kiszki poszukać schronienia, jako że dalsze przebywa­nie w Krakowie nie wydawało mu się zbyt bezpieczne. Śmierć otoczono legendą o porwaniu przez diabłów. Historię o karczmie „Rzym” i porzuceniu nieszczęśnika na Księżycu dorobiono później. W istocie zaś

mogło chodzić o usunięcie niewygodnego świadka, którego dyskrecji nie można było ufać.

Jeżeli więc przyjąć dosyć prawdopodobną wersję o podstawieniu królowi Giżanki, to można by zaryzykować paradoksalne twierdzenie: nie tyle Twardowski pokazał królowi ducha Barbary, ile rzekomy duch pozwolił nam w tej gęstwinie wątpliwości dojrzeć kontur postaci pana Twardowskiego.

Zdaniem współczesnych i nie tylko współczesnych historyków i badaczy pan Twardowski jest jednakże postacią historyczną. Już w ubiegłym wieku pisano o nim jako o „poważnym i uczonym mężu”. Jednocześnie niemal czyni się jednak zastrzeżenia, że daremne byłyby wysiłki zmierzające do ustalenia daty i miejsca jego urodzin. Podobnie trudna do ustalenia jest data śmierci, nikt nie wie, kim byli jego rodzice, a więc brak także danych ustalających jego szlachectwo rzekomo karmazynowe. W ubiegłym wieku nikt jeszcze nie wpadł na myśl, że Twardowski nazywał się naprawdę Dhur i pochodził z Norymbergi — że, krótko mówiąc, nie był Polakiem. Przeciwnie - w całym jego postępo­waniu doszukiwano się niezawodnych cech polskości.

Zapewne ta jego barwność i tajemniczość sprawia, że zajmują się nim nie tylko polscy uczeni. Oto austriacki historyk doktor Johann Nepo- muk Vogl przedstawia nam pana Twardowskiego w innym zupełnie świetle. Nie jest już czarnoksiężnikiem, wzywającym demony do spełniania swoich poleceń, lecz poważnym i cenionym uczestnikiem naukowych dysput. Widzimy go w Wenecji, gdzie prowadzi dyskusję na temat paleologii i archeologii ze słynnym architektem nazwiskiem Andrea Palladio, który właśnie ukończył prace nad refektarzem w San Giorgio Maggiore. Oglądał regaty na Canale Grandę zorganizowane dla uczczenia księcia Saliano. Podziwiał „Sąd Ostateczny” Tintoretta, a wreszcie przyjęty został na audiencji przez dożę Piętro Loredano. Z dożą tym dość ożywione stosunki utrzymywał w pewnym okresie król Zygmunt August. Może pan Twardowski uczestniczył w jednej z misji wysłanej przez króla do Wenecji? Vogl nie powołuje się niestety na żadne źródło, lecz skąd w takim razie brałby te dane? Wątpliwe, żeby poprzestawał na własnej fantazji.

W którąkolwiek więc stronę skierujemy nasze kroki, zawsze znaj­dziemy się na dość niepewnym gruncie, zawsze opadną nas wątpliwości, nigdy bowiem nie unikniemy informacji nawząjem się wykluczających i

w żaden sposób nieudokumentowanych. I w tym stanie rzeczy jeden jest chyba tylko niezakwestionowany dotychczas ślad potwierdzający real­ność postaci pana Twardowskiego: jego zwierciadło.

Istnieje do dnia dzisiejszego. Ono właśnie stanowi swoistą ilustrację rękopisu Wereszczyńskiego i stosunków utrzymywanych przez pana Twardowskiego z Franciszkiem Krasińskim. Można je zobaczyć w zakrystii kościoła parafialnego w Węgrowie na Podlasiu we wschodniej części województwa warszawskiego. Rama otaczająca zwierciadło nosi łaciński napis, który w tłumaczeniu brzmi następująco: „Bawił się Twardowski tym zwierciadłem, wykonując magiczne sztuki; teraz narzędzie zabawy zostało przeznaczone na służbę Bogu”.

Napis ten umieszczony został na ramie z polecenia pierwszego proboszcza węgrowskiego kościoła, a otrzymał on to zwierciadło w czasie panowania króla Stefana Batorego zapisane kościołowi testamentem biskupa Franciszka Krasińskiego. Proboszcz dokładnie wiedział, że poprzednim jego właścicielem był pan Twardowski. Rękopis Weresz­czyńskiego ustalał, że mistrz ofiarował zwierciadło biskupowi Kra­sińskiemu, z którym przywiózł je z Wittenbergi.

Wszystko więc harmonizuje ze sobą i jedna w tym tylko niedokład­ność. Wereszczyński, cytowany przez Wójcickiego, napisał, że zwier­ciadło powiększało obraz. Tak nie jest. Pierwszy zwrócił na to uwagę Teodor Narbutt, dawny żołnierz napoleoński, a później historyk, który w czasopiśmie „Kolumb” z roku 1828 napisał: „Jest ono zupełnie gładkie, równe, a nie wypukłe, więc nie powiększające”.

Jak twierdzi wspomniany Wiktor Hahn, zwierciadło nie zostało wykonane w Polsce, lecz przywiezione z Niemiec. Ostatnią ekspertyzę zwierciadła wykonał w roku 1958 doktor Tadeusz Przypkowski i stwierdził m.in., że płyta lustrzana rozbita jest na trzy części, co także zresztą zauważył Narbutt. „Naturalnie o tym rozbiciu lustra-opinio­wał Przypkowski - bardzo łatwym przy jego ciężarze i kruchości stopu, powstały rozmaite bezpodstawne legendy”. Nąjbardziej rozpowszech­niona była początkowo opowieść, że jakoby lustro pękło podczas wywoływania ducha królowej Barbary. Były też inne. Jedna z nich mówi, że patrzący w lustro widzieli okropne maszkary i przerażeni rzucali w nie ciężkimi przedmiotami. Pewien zakrystian, spojrzawszy raz w czarodziejskie zwierciadło, ujrzał w nim straszną postać i rzucił wtedy w lustro kluczem kościelnym uszkadząjąc płytę. Po tym incyden­

cie powieszono zwierciadło tak wysoko, żeby nikt nie mógł w nie spojrzeć. Niemniej jednak dociekliwy Narbutt skłonił jakiegoś dziada do przyniesienia mu drabinki, wszedł na nią, spojrzał w lustro, ale nic szczególnego w nim nie dojrzał, a dziad w tym czasie stał na progu gotowy do ucieczki. Bardzo był zaskoczony, a może i zawiedziony spokojem Narbutta.

Czyżby i czarodziejskie zwierciadło pana Twardowskiego, jedyny materialny dowód jego istnienia, chciało przekornie ukryć przed nami swoje magiczne właściwości, że niby nigdy nic?... Czyżby i ono chciało nas przekonać, że wszystko, co w ciągu stuleci zostało powiedziane o tajemniczym mężu, było jedynie wytworem ludzkiej wyobraźni? Ci zaś, którzy mogliby do legend coś jeszcze dorzucić - wymarli. Nikt już w pogodne noce nie pokazuje z całą powagą ciemnych plam na Księżycu, mówiąc, że to najpewniej cień pana Twardowskiego, a ostatnia karczma „Rzym” też dawno się rozsypała. Nikt jednakże nie odważy się twierdzić, że wszystko, co wiemy o polskim czarnoksiężniku, to tylko legenda.

ROZDZIAŁ VIII

GDZIE SĄ PERŁY BARBARY

arbara Radziwiłłówna ze wszystkich klej­notów najbardziej lubiła perły. Zygmunt August kupował je dla niej przez swoich agentów w Holandii. Największy wybór był w Amsterdamie, do którego przybi­jały z dalekich Indii statki z drogo­cennym towarem. Wielkie sumy szły na to ze szkatuły królewskiej. Każda perła musiała być najczystszej wody, nieskazitelna, najpiękniejsza z pięk­nych. Agenci nie kupowali sztuk po­jedynczych, a całe ich sznury. Podnosiło to znacznie ich cenę. Zygmunt August był wielkim znawcą i sławnym kolekcjonerem bi­żuterii. Jego skarbiec pełen był kosztowności. Skrzyły się w nim dia­menty, zachwycały tajemnicze szmaragdy i krwawe płomienie rubi­nów, leżały kunsztowne dzieła jubilerskiej sztuki: pierścienie, naszyj­niki, bransolety, naczynia różne złote i srebrne... Nuncjusz papieski Buongiovanni oprowadzany kiedyś po skarbcu przez króla stanął onie­miały, bo nie spodziewał się takiego bogactwa. Pisał później w relacji do papieża, że król polski jest najbogatszym władcą Europy. Jego skarbiec przewyższa dwa nąjwspanialsze - papieski i doży weneckiego. Mogła więc ukochana Barbara wybierać i przebierać, grymasić i kaprysić, nąjbardziej jednak lubiła perły. I właśnie te przywiezione z Holandii sznury pereł zdobiły jej strój koronacyjny, one widnieją na jej portretach, one też stanowiły najdroższą i smutną pamiątkę dla króla po jej śmierci. Nigdy się z nimi nie rozstawał, woził je ze sobą dokądkolwiek

wyjeżdżał, zabierał do ulubionego Knyszyna, do Warszawy, którą wolał od Krakowa, na sejmy i w podróże po Polsce. Miał je też przy sobie, udąjąc się w swoją podróż ostatnią. W drugiej połowie czerwca 1572 roku opuszczał Warszawę, udąjąc się do Knyszyna, by uciec przed morowym powietrzem, chociaż nie był to jedyny powód jego wyjazdu.

Uciekał przed czarną śmiercią, lecz były to już ostatnie tygodnie jego życia. Wycieńczony nurtującą go chorobą, słaby, obolały, wychudzony, męczony kaszlem i gorączką gasł w oczach. Nie opuszczał już łoża, przeto i podróż odbywać musiał w pozycji leżącej. Krakowscy rzemieślnicy zbudowali dla monarchy specjalny pojazd, liczący dziesięć kroków długości i zaprzężony w szesnaście koni. Na pasach miał zawieszone pudło, do którego wstawiono królewskie łoże. Kto mógł, ulokował się wokół niego, a inni podróż odbywali konno.

Dziwny ten orszak stanął w Knyszynie w wigilię św. Jana. Król łudził się jeszcze, że wyzdrowieje, snuł plany, czynił przygotowania do rychłego ożenku. Ostatnimi laty dręczyła go uparta myśl, że oto zakończy się na nim panowanie dynastii jagiellońskiej, a przed Rzeczą- pospolitą otworzy się trudny okres bezkrólewia i elekcji. Im głębiej drążyły g© cierpienia, tym gwałtowniej szukał matki dla swego ewen­tualnego potomka i mówiono nawet, że ożeniłby się z żebraczką albo zwykłą dziewkę do ołtarza zaprowadził, byleby tylko dała mu syna. Poddawał się lekarskim zabiegom, a wierzył także w czary i nie rezygnował z podejrzanych i prymitywnych praktyk sprowadzanych na dwór znachorek. Te zaś leczyły kąpielami w sobie tylko znanych roztworach, jadowitymi miksturami, bełkotliwym zamawianiem nie­ziemskich mocy i innymi tego rodzaju praktykami, ale bez widocznego rezultatu. Jeżeli nawet przez czas pewien król czuł się lepiej, a przynajmniej zdawało mu się, że odzyskuje lepsze samopoczucie, przychodziło potem nagłe pogorszenie, a wraz z nim załamanie psychicz­ne, melancholia, rezygnacja, bierność i pesymizm.

Nie było już dla króla ratunku i w ciągu tych ostatnich tygodni na przełomie czerwca i lipca 1572 roku nikt z jego otoczenia nie łudził się możliwością trwałej poprawy. Sam monarcha, który w swoje wyzdro­wienie wierzył najdłużej ze wszystkich, także porzucił nadzieję szczęś­liwego wyjścia z choroby. Wydaje się, że stało się tak pod wpływem szczerej, otwartej, tylko w cztery oczy przeprowadzonej rozmowy z lekarzem nadwornym księdzem Piotrem z Poznania, zwanym też

Piotrowitą. On jedyny z całego otoczenia odważył się powiedzieć królowi prawdę. Był to mąż uczony, autorytet w sprawach medycznych, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, lekarz, którego kuracje niejednego wyciągnęły z bardzo ciężkiego stanu. Po rozmowie z Piotrowitą król wyraził chęć odbycia spowiedzi i pojednania się z Bogiem.

Umarł w dniu 7 lipca 1572 roku.

Po jego śmierci na scenę dworu knyszyńskiego wyszły ludzkie potwory. Nie bacząc na powagę chwili, na majestat śmierci, na zwłoki królewskie, rozpoczęły grabież bezwzględną i drapieżną. Kilku zaledwie znalazło się dworzan, pragnących ocalić coś z królewskiego majątku i wysłać uratowane przedmioty królewnie Annie Jagiellonce, która wraz z dwiema innymi siostrami: Zofią brunświcką i Katarzyną szwedzką, testamentem Zygmunta Augusta ustanowione zostały jedynymi spad­kobierczyniami.

W czasie tego ponurego sabatu grabieżców zginęły perły Barbary.

Trudno wykluczyć, że któryś z najbliższych dworzan mógł widzieć, gdzie król je przechowywał, i zrabował je, zanim jeszcze z zamku knyszyńskiego wynosić zaczęto worami i skrzyniami królewski mają­tek - kosztowności, pieniądze, wartościowe przedmioty - uwożąc wszystko w niewiadomym kierunku. Pod osłoną lipcowej nocy wyjeż­dżały wozy z dziedzińca, a nikt się nie pytał ani dokąd jadą, ani jakim prawem ładuje się na nie mienie królewskie. Krzątali się pilnie wokół tych kufrów i wozów najbliżsi przecież z monarszego otoczenia - bracia Mniszchowie Jerzy i Mikołaj, używani przez króla do spełniania najpoufniejszych zadań, najdelikatniejszych misji. Któż by więc śmiał, wiedząc o tym, zagabnąć ich o prawo rozporządzania się monarszymi skrzyniami?

Oprócz Mniszchów była jeszcze trzecia osoba mocno podejrzana o współudział w wywożeniu kosztowności: ostatnia miłość zmarłego króla, ostatni jego wielki romans, ostatnia, którą zamierzał poślubić - Barbara Giżanka.

Kiedy Mikołaj Mniszech odwiedzał ją w klasztorze bernardynek w Warszawie, gdzie umieścili ją rodzice, nie mogąc sobie dać rady z nadto temperamentową panną, uderzyło go podobieństwo Giżanki do zmarłej królowej Barbary. Przychodził do niej w przebraniu zakonnym, podając się za siostrę Opacką i im dłużej się jej przyglądał, tym do pewniejszego dochodził wniosku, że za przyprowadzenie królowi tak pięknej dziew-

czyny, a w dodatku do ukochanej żony podobnej, sowita może go czekać nagroda. Żaden z braci nie miewał skrupułów, gdy o pieniądze chodziło wykradł więc z klasztoru Giżankę i na dwór królewski zaprowadził. A że Basia była rezolutna i sprytna, łatwo się zorientowała, że nadarzyła jej się wielka życiowa szansa. Użyła więc całej swej zalotności, kokieterii, wszystkich walorów swojej urody, by króla rozkochać i usidlić. I udało jej się, jako że wkrótce monarcha świata poza nią nie widział, a gdy urodziła mu córkę, postanowił śię z nią ożenić, wierząc, że obdarzy go także synem.

Niebacznie zwierzył się z tych planów Janowi Chodkiewiczowi, staroście żmudzkiemu, a ten ostrzegł kilku senatorów przed tym, co się stać miało.

W siedzibie biskupa kujawskiego Stanisława Karnkowskiego we Włocławku odbyła się więc poufna narada, owocem której było posta­nowienie, by najpierw króla perswazją skłonić do odstąpienia od realizacji niecnych zamierzeń, a gdyby to nie poskutkowało, porwać Giżankę, uwięzić i trzymać pod kluczem, aż by się sejm w tej sprawie wypowiedział.

Ktoś zdradził. Król o wszystkim się dowiedział. Nie zwlekając wysłał Giżankę pod stosowną eskortą do zamku w Tykocinie, skąd-jadąc owym dziwnym pojazdem do Knyszyna - zabrał ze sobą. Prawdopodob­nie w Knyszynie zamierzał odbyć ceremonię ślubną. To był, oprócz morowego powietrza, drugi powód opuszczenia Warszawy.

Giżanka już od niejakiego czasu czuła się przyszłą królową i coraz wyraźniej wykorzystywała swój wpływ na króla. Rozdawała urzędy, zabierała głos w sprawach publicznych. Król nie potrafił niczego jej odmówić. Otaczająca ją nienawiść nie docierała jakoś do jego świado­mości. Nie wiedział, a może wręcz nie chciał o tym wiedzieć. Oślepł i ogłuchł na wszystko, co tchnęło wrogością do Giżanki. Pisze o tym autor znakomitej książki o ostatnim Jagiellonie - Eugeniusz Gołębiowski: „Szalona miłość do tego stopnia ogarnęła jego duszę, że nie dopuszczał do siebie żadnych rozsądnych rad. Oczy jego gasły, policzki bladły i nikło chude ciało, a jednak Barbarę miał nieustannie w sercu i jej imię na ustach. Żadnego słowa tak dźwięcznie i wyraźnie nie wymawiał jak imię Barbary”.

Czy w marzeniach swoich, bardziej może do halucynacji podobnych, Giżankę widzał czy też Radziwiłłównę - nikt nie docieknie. Może jej

właśnie ofiarował perły? Otrzymać miała w darze szkatułkę zawiera­jącą trzynaście tysięcy dukatów. Pereł tam nie było, przynajmniej żadne świadectwo tego nie potwierdza, lecz podczas dochodzenia w sprawie grabieży królewskiego majątku nikt w ogóle o perłach w szczególności nie wspominał. Mówiono ogólnie o kosztownościach, o pieniądzach, ale nie o perłach. Spoczęła na nich dziwna pieczęć milczenia. Może dlatego, że pereł tych od dawna nikt nie widział. Od śmierci Barbary upłynęło dwadzieścia jeden lat, a nikt przecież poza nią pereł nie nosił. O przywiązaniu do nich króla wiedzieli zapewne tylko najbliżsi i nieliczni. A ten, kto je skradł, z pewnością nie zamierzał nikomu się z tego zwierzać.

Dochodzenie w sprawie grabieży zarządzono na sejmie w roku 1573. Wyznaczone zostały dwie komisje albo-jak mówiono wówczas - depu- tacje. Jedna miała skontrolować stan dochodów królewskich, a druga wejrzeć w pozostałe po zmarłym królu skarby. Wiedziano, że część z nich odziedziczył Zygmunt August po matce-królowej Bonie, a część pocho­dziła z czynionych przez niego zakupów. Orientowano się więc, że wartość tych kosztowności była bardzo daża. Sprawozdania obydwu deputacji wypadły nader żałośnie.

Pierwsza stwierdziła, że dochody zostały tak „zaplątane”, że mało co można się z nich spodziewać; druga zaś ustaliła, że skarbiec królewski w Knyszynie jest pusty. Nic z niego nie zostało. Świadkowie zeznawali, że widziano, jak obaj Mniszchowie pod osłoną nocy wywozili ciężkie kufry, a z pokoju królewskiego wynosili trzosy ze złotem. Na dworze króle­wskim zjawić się miała także matka Giżanki, czuwając, by córce nie stała się jaka krzywda przy podziale łupu. O bezpośrednim udziale niedoszłej królowej w dokonanej grabieży raczej nie mówiono. Sprawa zaś Mniszchów stanęła na sejmie.

Świętosław Orzelski, starosta radziejowski, poseł na sejm i historyk, pisze, że pociągnięty do odpowiedzialności Mikołaj Mniszech okazał podczas dochodzenia list ręką królewską podpisany i małą pieczęcią opatrzony, w którym król rozkazywał mu, by po jego śmierci oddał Giżance sumę trzynastu tysięcy dukatów w złocie wraz ze szkatułą i by spalił niektóre papiery nikomu ich nie pokazując.

Mniszech oświadczył, że papiery spalił, a szkatułę króla powierzył Mikołajowi Konarskiemu, dowódcy straży, do schowania. Wkrótce jednak została ona wydana Giżance i jej krewnym.

Konarski indagowany w sprawie szkatuły oświadczył, że „za sześć dni od śmierci króla Jerzy Mniszech wraz z bratem Mikołajem uprosili go by szkatułę tę przez sześciu ludzi ledwo dźwigniętą w swoim sklepie (czyli w piwnicy) przechował”. Następnie „tenże Mikołaj prosił < przywrócenie mu szkatuły”, co gdy się stało, wywiózł ją pod wieczór : zamku, o czym nie wiedziała ani Giżanka, ani ktokolwiek z jej rodzinj „tej szkatuły bowiem nie oddano im wcale”.

Wydąje się, że z tych dwu biegunowo różnych oświadczeń większt zaufanie budzi zeznanie Konarskiego, a w takim razie Giżanka z pewnością pereł nie otrzymała. Nie otrzymała ich z pewnością za życia króla, bo żadnych na to nie ma dowodów, i nie otrzymała ich po śmierci w szkatule dla niej przeznaczonej, którą sześciu ludzi ledwo mogło udźwignąć. Perły więc stałyby się - ale to tylko przypuszczenie - włas­nością Mniszcha. Być może on jeden tylko - wraz z bratem - wiedział, co szkatuła kryje i co się z nią stało.

Konarski zeznawał w dalszym ciągu. Oświadczył, że chociaż sam tego nie widział, to jednak od naocznych świadków - trabantów - słyszał, że słudzy Mikołaja Mniszcha w nocy po śmierci króla jegomości wynosili wory wprost z łożnicy monarszej na podwórze.

Z zeznań innych świadków wynikało także niedwuznacznie, że po zgonie króla, a bodajże jeszcze nawet przedtem wywożono z Knyszyna załadowane na wozy ciężkie „szkatuły”, że dokonywała się jawnie i bezkarnie grabież kosztowności, złota, pieniędzy. Nie wiadomo, czy przeznaczona Giżance szkatuła dotarła ostatecznie do niej - jak twier­dził Mikołaj Mniszech-czy też nie-jak twierdzili inni. Wolno tylko przypuszczać, że jeżeli Giżanka o dyspozycji królewskiej wiedziała, to z właściwym sobie tupetem umiała się o nią skutecznie upomnieć.

Nie jest to jednak takie ważne, skoro nie wiadomo, czy w szkatule tej znajdowały się perły. Żaden dowód nie potwierdza posiadania ich przez Giżankę, a trudno sobie wyobrazić, by nie chciała się nimi pochwalić, choćby biorąc ślub z księciem Woronieckim. Nie istnieje też nic, co mogłoby świadczyć o posiadaniu pereł przez jedną z trzech sióstr Zygmunta Augusta. Perły przepadły, choć nie ma wątpliwości, że znajdowały się w Knyszynie. Ktoś skradł je i głęboko ukrył.

Ale kto? Wszystkie podejrzenia kierowały się przeciwko Mniszchom. Ich bowiem oskarżały zeznania świadków, a także ich postępowanie w ostatnich dniach życia króla budzić mogło najdalej idące podejrzenia.

Świętosław Orzelski twierdził w swoim sprawozdaniu, że Mniszchowie sami pisali listy, sami je pieczętowali i dawali niezupełnie już przytom­nemu królowi do podpisu. Widać, że dawno już obmyślili sobie plan działania, a gdy nadeszły stosowne i wyczekiwane przez nich okolicz­ności, przystąpili do dzieła. Bez wahania i bez zwłoki. Sprawozdanie Orzelskiego, czyli tzw. „summaryusz”, był właściwie nieformalnym aktem oskarżenia wniesionym przed sejmem przeciw obydwu Mnisz- chom, a także i przeciw Giżance, chociaż jej udział w grabieży-jak się mogło wydawać - był może nie tak widoczny. Odpowiadać miała za inne przewinienia: za prywatę, za przekupstwa, za rozdawanie urzędów, za wszystko, co otoczyło ją chmurą nienawiści. Nie tylko to wszakże jej zarzucano. W „summaryuszu” mówi się o sprowadzaniu do króla znachorek, które swymi gusłami i nikczemnymi praktykami przyspie­szyły niechybnie jego śmierć. A w sprowadzaniu tych czarownic miała swój udział Giżanka i jej matka.

Mimo wszakże tych ciężkich oskarżeń i dosyć przejrzystych dowodów winy do procesu nie doszło. Mniszchowie znaleźli możnych obrońców i protektorów. Dziwne, że znalazł się wśród nich człowiek tak poważny, otoczony powszechnym szacunkiem i dla kraju zasłużony, jak kanclerz Walenty Dembiński, który głównie przyczynił się do zbagatelizowania całej sprawy. Kierować się miał jakoby obawą, żeby roztrząsanie przestępstw kryminalnych nie rozproszyło nadto uwagi zebranej na sejmie konwokacyjnym szlachty odciągając ją od spraw większej wagi, a

o przyszłości Rzeczypospolitej stanowiących. Przygotowywano przecież elekcję nowego króla.

Afera braci Mniszchów tylko raz jeszcze odezwała się echem skanda­lu, co ze sprawą zaginionych pereł już bardzo luźny miało związek.

Wydarzyło się to zaraz po koronacji Henryka Walezego w Krakowie. Jan Zieliński, były dworzanin zmarłego króla, „człowiek zacny i prawy”, zauważył w trakcie uroczystości, że Jerzy Mniszech znalazł się w bliskim otoczeniu króla jako krajczy koronny. Tak go to poruszyło, za taką to poczytał bezczelność ze strony Mniszcha, że wprost do nowego monar­chy się zwracając w języku włoskim ostrzegł go, nie hamując swego oburzenia, przed „podejrzanym” Jerzym Mniszchem i zaproponował, by go od siebie oddalił. Przypomniał, że Mniszech „kufry i skrzynie z bo­gactwami, z mieniem królewskim wykradał z zamku w Knyszynie”.

Rumor powstał niemały. Król, trochę skonsternowany, zażądał od

Mniszcha oczyszczenia się z zarzutów i zabronił podejmowania służby przy swojej osobie, aż nie przedstawi dowodów całkowitej niewin­ności.

Mniszech zwady z Zielińskim nie podjął, ale się i nie wycofał. Wiedział, że czas nie takie tępił ostrza. Raz jeszcze poszukał sobie protektorów i stało się, jak przewidywał. Król, być może po chłodnym namyśle, a może pod wpływem niektórych osób, zmiękł i nie obstawał już przy pierwszej decyzji. Owszem, Zielińskiemu właśnie swoją dezaprobatę wyraził, mówiąc, że ani czas, ani miejsce nie były właściwe do wysuwania takich zarzutów, tym bardziej że ich zasadność nie została jasno dowiedziona przed trybunałem.

Mniszchowi włos z głowy nie spadł. Wysoka protekcja skutecznie go ochroniła. Nigdy za swoje czyny nie poniósł żadnej kary. Czas zrobił swoje. Powoli zacierał w pamięci tajemnicę zaginionych klejnotów, ważniejsze wydarzenia pogrążały w coraz głębszym zapomnieniu sprawy pewnej nocy lipcowej. Mogło się wydawać, że zagadka pereł Barbary nigdy już nie zostanie wyjaśniona.

A jednak okazało się, że zbyt były piękne, zbyt kosztowne i sławne, by nawet z najgłębszego ukrycia nie dały o sobie znać. Tajemnicy ich losów nie udało się wprawdzie wyjaśnić do końca, lecz wydaje się, że przynajmniej wiadomo, gdzie należałoby szukać klucza do niej.

Od śmierci Zygmunta Augusta mijały wieki. Potężna i wielka monarchia jagiellońska stała się tylko wspomnieniem, na Rzeczpospo­litą srogie przyszły terminy - wojny, bunty, rokosze, rozprzężenie wewnętrzne, postępujący rozkład państwa, a wreszcie tragedia rozbio­rów zamknęła historię Rzeczypospolitej szlacheckiej. Polska zniknęła z mapy politycznej Europy. Rozpoczął się czas niewoli.

Była zima 1914 roku. Ostatnia zima pokoju starej dziewiętnasto­wiecznej Europy. W lecie wybuchnąć miała pierwsza wojna świato- wa- Wielka Wojna - jak ją nazywano przez czas pewien, nie wierząc, by po niej przyjść mogła nieporównanie większa i okrutniejsza. Otworzyła nowy rozdział dziejów Europy i świata. Niektórzy od niej liczą dopiero początek XX wieku.

Pewnego dnia owej zimy w londyńskim klubie Polyglott odbyć się miał odczyt jednego z kustoszów British Museum. Wrócił on niedawno z podróży do Polski i chciał się z członkami klubu podzielić swymi wrażeniami.

Do tradycji klubowych należało, że na odczytach poświęconych jakiemuś krajowi przewodnictwo zebrania raczył obejmować reprezen­tujący go poseł lub ambasador akredytowany przy osobie Jego Króle­wskiej Mości króla Wielkiej Brytanii, Irlandii, Szkocji i cesarza Indii. Tym razem jednak wyłaniała się zasadnicza trudność, ponieważ Polska jako nie istniejące państwo nie miała oczywiście w Londynie swego dyplomatycznego przedstawiciela. Zarząd klubu wybrnął z tej kłopotli­wej sytuacji, proponując objęcie przewodnictwa na zebraniu jednemu ze swych członków, Polakowi, panu Marianowi Bosco-Bogdanowiczowi, dobrze znanemu w kołach literackich i towarzyskich Londynu.

Bogdanowicz oczywiście przyjął propozycję i w zagajeniu wspomniał historię stosunków polsko-angielskich, sięgającą odległych wieków, napomknął też o listach królowej Elżbiety I pisanych do Zygmunta Augusta, wyrażających niezadowolenie królowej, że Polska udziela azylu jej nieposłusznym, niesfornym lub zbuntowanym poddanym. Powiedział o angielskich rodzinach dawno do Polski przybyłych i od stuleci w niej osiadłych, a częstokroć spolszczonych już całkowicie. Jego wywody zainteresowały prelegenta, który po skończonym zebraniu poprosił Bogdanowicza o pozwolenie odwiedzenia go celem porozmawia- aia o historycznych stosunkach polsko-angielskich.

W swoich ciekawych pamiętnikach pisze Bogdanowicz, że widocznie akieś inne sprawy, a następnie wybuch wojny 1 sierpnia 1914 roku spowodował, że zapomniał o przyrzeczonej wizycie, tym bardziej że i Anglik wcale się nie odezwał. Dopiero po roku, a może nawet po dwóch tatach - tego już dokładnie Bogdanowicz nie pamięta - kustosz, którego nazwiska niestety nie znamy, zatelefonował do niego i ponowił swoją prośbę o spotkanie. Oświadczył przy tym, że będzie to rozmowa o rzeczach ważnych i ciekawych.

Zjawił się następnego dnia. Przy szklaneczce whisky z lodem opowie­dział, jak to po swym odczycie zagłębił się w studiach nad połsko- -angielskimi stosunkami, a że „sprawa polska”, w miarę rozwoju wydarzeń militarno-politycznej natury, nabierać zaczynała świeżych kolorów aktualności, poświęcał im z całą pasją bardzo wiele czasu. I oto w trakcie przeglądania archiwalnych dokumentów natrafił na ślad - jak powiedział - korespondencji Elżbiety I z angielskimi agentami w Polsce po śmierci Zygmunta Augusta. Korespondencja dotyczyła pereł Barba­ry. Królowa zamierzała je kupić i polecała swym agentom przeprowa­dzenie transakcji.

Po Polsce kręciło się wówczas wielu kupców angielskich, szukających jednak nie tyle korzystnych interesów, co informacji, które przekazy­wali do Londynu, wykonując swoje szpiegowskie zadania. Lord kanclerz królowej sir Francis Walshingham nie tylko czuwał nad osobistym bezpieczeństwem swojej władczyni, lecz miał także powierzony nadzór nad angielskim wywiadem. Podniósł poziom jego pracy i ulepszył metody działania. Dysponował w pewnym momencie pięćdziesięcioma trzema agentami na różnych dworach europejskich, a wiadomo, że oprócz nich działała pewna liczba funkcjonariuszy o niezbyt wyraźnie sprecyzowanych obowiązkach. Niektórzy z nich byli najprawdopodob­niej sługami dwóch panów. Któż mógłby wątpić, że część tych agentów działała w Polsce pod pozorem trudnienia się handlem?

Zrodziło się więc podejrzenie, że jednemu z nich polecono wytropić, w czyim posiadaniu znajdują się perły. Wykupienie ich i dostarczenie na dwór Elżbiety niemałe jednak budzić musi wątpliwości. Kto zasługiwał na tak bezwzględne zaufanie, że perły w całości dostarczy? Czy istniał ktoś taki? Czy więc istotnie takim trybem miała być sprawa załatwio­na? Perły mogłyby być powierzone albo komuś absolutnie pewnemu, albo komuś, kto nie zdawał sobie sprawy z ich wartości. Czy listy Elżbiety rzucają na tę sprawę choć trochę światła? Wiadomo jedynie, że bez wejrzenia w nie nie uda się rozplątać tej zagadki. Tymczasem nasz uroczy pamiętnikarz Marian Bosco-Bogdanowicz widywany był raczej w salonach i kawiarniach aniżeli w bibliotekach i archiwach i nie zainteresował się tą korespondencją na tyle, by samemu listy te zobaczyć i przeczytać. Kto wie zresztą, ’czy dałyby one jakąś odpowiedź. Kustosz wspominał jedynie o śladzie korespondencji, jeżeli Bogda­nowicz wiernie streścił ich rozmowę.

Wiele tu znaków zapytania. Zbyt wiele miejsca na snucie domysłów i prawdopodobnie dlatego trudno się przed nimi obronić.

Bo przecież mogło być inaczej. Królowa mogła wydawać pisemne dyspozycje komuś, z kim wcześniej, w Londynie omówiła jego zadanie, a ów ktoś wyjechał do Polski z konkretną misją i być może z umówionym szyfrem, za pomocą którego miał się z nią porozumiewać. Ktoś cieszącj się jej nieograniczonym zaufaniem.

Niczego nie ujmując odkryciu czcigodnego kusztosza, bez przeczyta­nia listów Elżbiety, jakie odkrył w archiwum, niepodobna ustalić tożsamości jej wysłannika ani też czasu jego działania.

Dokładnie znane są dwa nazwiska agentów angielskich wysłanych do Polski w szpiegowskiej misji, choć może nie tylko szpiegowskiej. Jednym z nich był Jan Dee zwany Deviusem, mąż wielce uczony, matematyk, astrolog, astronom, cieszący się dużymi łaskami królowej Elżbiety, oraz Edward Kelley, człowiek całkiem innego kalibru, ucho­dzący raczej za szarlatana, z zawodu zresztą adwokat, podobno bardzo wprawny w sztuce wywoływania złudzeń optycznych, co traktował jako środek jednania sobie rozgłosu i korzyści wcale intratnych.

Jan Dee, który odbywał studia w Cambridge, Louvain, Brukseli

i Paryżu, uchodził za wielki autorytet naukowy. On to właśnie dawał rady angielskim żeglarzom, udającym się w dalekie odkrywcze wypra­wy, jak orientować się według gwiezdnych konstelacji na bezkresach oceanów. On także według układów gwiezdnych wyznaczył królowej Elżbiecie najstosowniejszy dzień na koronację, by całe jej panowanie przebiegło pod szczęśliwymi auspicjami. Od tego czasu monarchini, bardzo dla Deviusa łaskawa, odwiedzała go nawet w jego pracowni naukowej, jaką założył sobie w Mortlake pod Londynem, brała u niego lekcje astronomii-jak pisze w swych pamiętnikach Aleksandra Ara­gon z fraucymeru królowej. Obiecywała mu także zapewnić stałe źródło dochodów, z czego jednakże nic nie wyszło, a o co Devius wyraźnie się upominał.

W jakimś momencie zwrócił się dość nieoczekiwanie ku okultyzmowi, twierdząc, że łatwo udaje mu się nawiązać łączność z duchami, że prowadzi z nimi rozmowy, tylko że nie zawsze może je zapamiętać.

I wtedy właśnie nawiązał współpracę z Edwardem Kelleyem, który miał, niejako w charakterze medium, dialogi te zapisywać.

Wydaje się, że Kelley skierował myśli Deviusa w stronę alchemii, twierdząc, że zna tajemnicę kamienia filozoficznego.

W drugiej połowie XVI wieku alchemia przeżywała jeszcze swój rozkwit. Na dworach królów i książąt, a także i w siedzibach możnych panów działali różni „doktorzy”, usiłujący przeniknąć sekret wyprodu­kowania złota metodą chemiczną. Stanowili oni-jak powiada Stanis­ław Grzybowski w swej książce o Henryku Walezym - europejską międzynarodówkę czarnoksiężników, „odgrywającą swoistą rolę w nieoficjalnych kontaktach międzynarodowych; jej członkowie parali się szpiegostwem”.

W takiej więc misji, „sekretnej i politycznej” - jak pisała Aleksandra

Aragon - udali się do Polski Devius i Kelley. Towarzyszył im Olbrach: Łaski, wojewoda sieradzki, awanturnik trawiony niepokojem wielkich ambicji, szukający potężnych protektorów i bogatych kies. Utrzymywał on w Polsce bliskie stosunki z „kupcami” angielskimi, a jego przybycie do Londynu łączono z akcją dyplomatyczno-szpiegowską skierowaną przeciw Polsce. Na dworze Elżbiety zgotowano mu ostentacyjne przy­jęcie, królowa dwukrotnie udzieliła mu audiencji i poleciła pierwszym dostojnikom w państwie przyjmować go serdecznie i wystawnie.

Łaski twierdził, że głównym powodem jego przybycia do Anglii była chęć poznania znakomitego uczonego Jana Deviusa. Jakoż bywał u niego, uczestniczył w seansach spirytystycznych specjalnie dla niego urządzanych. Po czterech miesiącach pobytu w Anglii wracał do kraju. Płynął razem z Deviusem i Kelleyem oraz grupą agentów Walshingha- ma, udającą się na kontynent. Jego wyjazdowi nadano pozory ucieczki przed wierzycielami, a podobno znana ze skąpstwa królowa miała jego długi spłacić.

Czy tę polsko-angielską ekspedycję łączyć można ze sprawą zaginio­nych pereł? Co najmniej jeden wzgląd przeciw temu przemawia: czas. Od śmierci Zygmunta Augusta upływało dwanaście lat. Czy można sobie wyobrazić, żeby Elżbieta czekała tak długo? Czy jakakolwiek kobieta mogłaby czekać tak długo na upragnione klejnoty? Elżbieta była wysokiego mniemania o swojej urodzie, wiemy też, że miała wiele osobistego czaru. Chciała mieć perły, sławne perły polskiej królowej, by swojej aparycji wspanialszego jeszcze nadać blasku. Była uparta

i niecierpliwa.

Z drugiej strony Łaski ze swoim szpiegowskim węchem, ze wścibs­twem i rozgałęzionymi stosunkami mógł się o perłach tego i owego dowiedzieć. Może nawet był w stanie wskazać kierunek poszukiwań. Czy nie on właśnie miał odegrać ważną rolę w sprawie ich wykupienia? Dwaj Anglicy mogli mu być w jakiś sposób pomocni, lecz wydaje się rzeczą absolutnie pewną, że nie oni mieli zająć się ich transportem. Wtedy bowiem perły nąjprawdopodobniej nie znalazłyby się pod naj­właściwszą opieką.

Są to wszakże tylko bardzo luźne przypuszczenia, żadnymi nie poparte dowodami. Wolno mniemać, że klucz do tej części zagadki, a mianowicie: jakim sposobem i kiedy perły dotarły na dwór Elżbiety, znajduje się także w archiwum British Museum. Jedno bowiem jest pewne: perły

zostały przez Elżbietę I kupione i od tego czasu znajdowały się w skarbcu brytyjskich monarchów.

Ostatnią na tronie angielskim posiadaczką pereł Barbary była sławna królowa Wiktoria, lecz cieszyła się nimi przez dwadzieścia lat swego ponad pół wiecznego panowania. Później perły zmieniły właściciela. Nie obyło się to bez walki.

Rozpoczęła się niemal naząjutrz po wstąpieniu przez Wiktorię na tron w roku 1837. Nastąpił wtedy rozdział złączonych przed 123 laty koron Anglii i Hanoweru, ponieważ mocą tradycji przypieczętowanej prawem salickim na tronie królestwa Hanoweru nie mogła zasiadać kobieta. Królem Hanoweru został Ernest August, stryj królowej Wiktorii, bardzo nie łubiany w Anglii i nie mniej chyba przez swoich poddanych. Zjawił się on w Londynie wkrótce po objęciu tronu przez swoją bratanicę, lecz nie z czystej jedynie kurtuazji, a raczej dlatego, by przypomnieć młodej królowej, iż znajdujące się w jej szkatule klejnoty nie są jej własnością. Częściowo należą do korony hanowerskiej, a częściowo zostały jemu - Ernestowi Augustowi - zapisane przez matkę, królową Szarlotę, żonę króla angielskiego Jerzego III. Ernest August był najstarszym przedstawicielem domu hanowerskiego i zgodnie z brzmieniem testamentu Szarloty on winien je odziedziczyć.

Chciwy, zachłanny, niesympatyczny stryj Ernest sformułował, zdaje się, swoje żądanie w sposób jednoznaczny i chyba nader ostry. Echa tych dalekich od serdeczności rodzinnej rozmów pobrzmiewają w niektórych listach królowej Wiktorii do wuja Leopolda I, króla Belgów. Porywczy i nie przebierający w środkach stryj zagroził w pewnym momencie, że nie wyjedzie z Anglii bez klejnotów. Wiktoria jednak wykazała hart ducha

i zbytnio się tymi pogróżkami nie przejęła.

Rząd angielski w imieniu królowej odrzucił żądania króla Hanowe­ru.

Rozpoczęły się w Londynie długie, przewlekłe, toczone z iście angiel­ską flegmą debaty nad sprawą klejnotów królewskich. W bardzo skąpych na ten temat źródłach nie wymienia się pereł, które-jak się dopiero potem okazało - były częścią testamentowego zapisu królowej Szarloty.

Sir Robert Peel, premier brytyjski, w liście do królowej z dnia 11 listopada 1842 roku powiadamia ją, że przekazał pretensje króla Hanoweru komisji złożonej z najwybitniejszych prawników celem

dokładnego zbadania problemu. Jego zdaniem orzeczenie takiego wysoce kompetentnego ciała pozwoliłoby uniknąć wywlekania sprawy na forum sądowe. Miał jednak wątpliwości, bo w tym samym liście zastanawiał się, czy orzeczenie sądu nie mogłoby jednak przynieść królowej istotnych korzyści. Całą rzecz uważał zresztą za sprawę niezmiernie delikatnej natury należącej do sfery intymnych problemów rodziny królewskiej.

Królowa dopiero w liście z dnia 13 kwietnia 1843 roku nawiązała do sporu o klejnoty, oświadczając, że życzy sobie, by wszystko dokonało się zgodnie ze sprawiedliwością, a żadne groźby króla Hanoweru nie mogą wpłynąć w jakiejkolwiek mierze na decyzję.

Wyznaczona przez Peela komisja pracowała bardzo długo i chyba dość opieszale. Wydanie orzeczenia okazało się niezwykle kłopotliwym zadaniem, a gdy zdawało się, że wszystkie przeszkody i trudności zostały szczęśliwie przezwyciężone, zmarł jeden z członków komisji i wobec tego orzeczenie nie mogło być ogłoszone, tym bardziej że dwaj pozostali członkowie nie zajmowali wspólnego stanowiska.

Trzeba więc było powołać nową komisję. Lecz lord kanclerz Cotten- ham odmówił spełnienia takiego dezyderatu i sprawa wróciła po długim czasie do punktu wyjścia. Mijało właśnie dwadzieścia lat od pierwszej wizyty w Londynie króla Ernesta Augusta. On sam zresztą nie doczekał spełnienia swoich żądań, bo od sześciu lat spoczywał w grobie, a klejnoty ladal w skarbcu królowej Wiktorii.

Dłużej jednakże czekać nie było można. Rząd postanowił powołać nową komisję, złożoną ponownie z wielkich autorytetów prawniczych i komisja ta wydała wreszcie tak długo oczekiwany wyrok.

Orzekła w nim wydanie klejnotów królowi Hanoweru.

Był nim wtedy syn Ernesta Augusta-Jerzy V. Wiktoria miała dla tego swego kuzyna sporo współczucia, ponieważ skutkiem nieszczęśli­wego wypadku był niewidomy od czternastego roku życia.

Komisja wydała orzeczenie jednomyślnie, zaznaczając tylko, że wobec tak wielkiej masy przedmiotów, o które toczył się spór, jakaś mała ich część winna stać się jednak udziałem królowej. Przez cały czas mówi się

o klejnotach, nie wymieniając pereł.

Więc może łudzimy się tylko? Może wśród spornych klejnotów nie było pereł Barbary?

Na szczęście wsoaniały pamiętnikarz Charles Cavendish Fulke Gre-

ville, urzędnik Królewskiej Rady Przybocznej, zrelacjonował w swoim dzienniku pod datą 29 grudnia 1857 roku całą historię sporu, dodając, że został on właśnie w tych dniach rozstrzygnięty i że dwór był bardzo zaniepokojony niekorzystnym dla siebie orzeczeniem. Książę Albert, mąż królowej Wiktorii, powiedział do jednego z sędziów, że wśród klejnotów znajdują się perły i że są to najpiękniejsze perły Europy, a ich wartość - chociaż przez niektórych przesadzona-może być określona na 150 000 funtów szterlingów.

Tak dzięki skrupulatnemu pamiętnikarzowi odnaleźliśmy Wreszcie perły Barbary, chociaż gdybyśmy mogli przejść się po National Portrait Gallery w Londynie, zobaczylibyśmy je na portrecie królowej Elżbiety pochodzącym z roku 1592.

Po wydaniu orzeczenia perły miały być zwrócone Królestwu Hano­weru.

Niestety zbliżał się kres jego niepodległości. Po wojnie prusko- -austriacko-włoskiej roku 1866 żelazny kanclerz Otto Bismarck wcielił je do Prus niejako „za karę”, że podczas konfliktu wojennego rząd Królestwa nie zajął właściwego stanowiska, czyli nie opowiedział się po stronie Berlina.

Nieszczęśliwy król Jerzy V emigrował do Austrii i za siedzibę obrał sobie Gmiinden pod Wiedniem, gdzie zmarł w roku 1878, nie doczekaw­szy odzyskania tronu. Do końca życia tytułował się królem Hanoweru. Jego wnuczka, księżniczka Maria Luiza, na samym progu naszego wieku w lipcu 1900 roku wychodziła za księcia Maksymiliana von Baden. Za osiemnaście lat książę Max będzie ostatnim kanclerzem cesarskich Niemiec; koniec Wielkiej Wojny. Zaczął się wiek XX.

Uroczysty ślub księżniczki Marii Luizy zgromadził elitę towarzyską, a ceremonię uświetnił swoją obecnością cesarz Franciszek Józef. Panie wystąpiły w wytwornych toaletach ozdobionych wspaniałą biżuterią. Tylko królowa wdowa, babka panny młodej, miała na sobie białą powłóczystą szatę z crêpe de Chine, a na srebrnosiwych włosach angielski wdowi czepiec. Jedyną ozdobą tej uderząjąco skromnej toalety były długie sznury cudownych pereł, okalaiacvch szvie i spadających długimi rzędami do kolan.

To były perły Barbary.

ROZDZIAŁ IX

ZAGADKA PIĘCIU DNI

onsylium, czyli narada lekarzy, odbywa się przy łożu ciężko chorego i ma za zadanie ujawnić źródło choroby oraz wybór najskuteczniejszych środków le­czenia. Tym razem było inaczej, /obrało się wprawdzie konsylium zło- /one z wybitnych specjalistów, lecz pacjent nie żył już od prawie trzech i pół stuleci. Był rok 1933, a zgon nastąpił w dniu 12 grudnia 1586 roku. Zmarłym był król Stefan Batory. Konsylium miało więc tylko ustalić przyczynę śmierci.

Czyż to nie zdumiewające, że po upływie tak długiego czasu pytanie o prawdziwy powód śmierci króla, który wydawał się uosobieniem zdro­wia i fizycznej tężyzny, niepokoiło umysły do tego stopnia, że zdecydo­wano się na zwołanie tego nieco anachronicznego konsylium? Dlaczego ta śmierć właśnie budziła tak wielkie zainteresowanie? Skąd wzięły się pogłoski i podejrzenia, że król nie zmarł śmiercią naturalną? Czy rzeczywiście nad jego trumną unosiła się mgła tajemnicy?

W ostatnim okresie życia król przebywał w Grodnie, gdzie czekał na zebranie się sejmu. Obradowały sejmiki, które tym razem zdecydowały się poprzeć wojenne plany króla. Sejm miał podjąć ostateczną decyzję. A rzecz była wielkiej miary.

Zbliżała się godzina wielkiego czynu - pisał historyk Artur Śliwiń­ski. - Zwycięska wojna z Moskwą, a potem krucjata państw chrześci-

jańskich przeciwko Turcji pod przewodnictwem Polski, z jej bohater­skim królem na czele, oto wobec jakiego zadania stawała Rzeczpospo­lita, a z nią cala Europa! A ostrożność Batorego, jego przezorne obliczenia, jego ocena potęgi tureckiej, wreszcie jego wytrwałość, męstwo i geniusz wojenny wróżyły powodzenie tym epokowym dla dziejów świata zamiarom. Nigdy większych i śmielszych planów nie podejmowała Polska, nigdy nie stała w obliczu tak doniosłego zada­nia!”

Czekając na mający się zebrać sejm król skracał sobie czas polowa­niem. Łowy były dla niego czymś więcej aniżeli tylko rozrywką; to raczej namiętność. Jeżeli tylko kalendarz ząjęć królewskich pokazywał dni wolne od obowiązków państwowych, nie było siły, która mogłaby go powstrzymać przed wyruszeniem do kniei najwcześniejszym rankiem, aby powrócić późnym wieczorem lub zgoła dopiero z początkiem nocy. Sam powiadał, że taki tryb życia doskonale mu służy. Ilekroć musi prowadzić życie siedzące podczas sejmowania, traci apetyt, cierpi na bezsenność, czuje się też ociężały fizycznie i umysłowo. Skoro zaś tylko może polować, odzyskuje i apetyt, i świeżość ogólną. Jego biografowie zwracają uwagę, że gdy po wyborze na króla, jadąc do Krakowa, zatrzymał się w towarzystwie kilku zaledwie osób w Mogile, nie omieszkał zapolować. Były to jego pierwsze w Polsce łowy, powitanie z polską ziemią i takie było też z nią po dziesięciu latach pożegnanie. Bowiem do ostatnich dni życia pozostał wierny swojej pasji.

Wtedy w Grodnie mrozy dokuczliwe i zimne wiatry przenikały najgrubszą odzież. Król zaś lekko ubrany wyruszał codziennie do borów, nie dając się ubłagać swemu lekarzowi, zaklinającemu go, by się oszczędzał i darował sobie łowieckie wyprawy w złą pogodę. Lekarz prosił, by miał wzgląd na swoje zdrowie i raczył pamiętać o czekających go trudach wojennych.

Wszystko na próżno. Król uparcie trwał przy swoim. Nie bacząc na to, że mrozy srożyły się coraz bardziej i pogoda raczej przed zapalony kominek zapraszała aniżeli do kniei, wyjeżdżał o świtaniu, a wracał nocą, szukając jakby dla siebie samego potwierdzenia dobrego zdrowia,

o którym zapewniał otoczenie, choć sam może w swoją tężyznę nie bardzo wierzył. Nie tylko że wypraw nie zaprzestał, lecz przeniósł się z Grodna do Kudzynia, aby być bliżej borów, w których uganiał się uparcie za grubą zwierzyną.

Tam zaczęła się jego choroba.

Początkowo nie wyglądało to zbyt groźnie. Podobno 3 grudnia, gdy wracał wieczorem z polowania, poskarżył się lekarzowi na dziwny ból w piersiach i duszność, lecz że objawy te szybko ustąpiły, nie przywiązywał do nich większej wagi i nie zmienił swego trybu życia. Jednakże po dwóch dniach ból i duszność znowu wystąpiły i chociaż także nie trwały długo, król, najwidoczniej trochę tym zaniepokojony, powrócił do Grodna. W niedzielę rano udał się do kościoła, lecz tego dnia objawy choroby wyraźnie się nasiliły, król skarżył się na ból głowy, ociężałość, oojawiła się gorączka. W czasie bezsennej nocy, gdy poszedł do ubikacji, tracił przytomność, upadł, a padając skaleczył się boleśnie w nogę.

Nazajutrz dnia 8 grudnia czuł się dobrze i dopiero wieczorem doznał ataku, którego symptomy przypominały padaczkę. Przy łożu chorego czuwali dwaj lekarze, dwaj Włosi-Simon Simonius i Nicolo Buccelli, obaj niestety skłóceni, różne mający opinie o chorobie króla i różne stosujący wobec tego środki. W istocie jednak-jak to znacznie później ustalono - obaj się mylili, żaden nie przepisał właściwej kuracji. Simo­nius uważał, że dostojny pacjent cierpi na astmę wynikłą z przeziębie­nia, Buccelli zaś twierdził, że są to objawy epilepsji. Obydwaj byli w błędzie, obydwaj nie umieli leczyć króla.

Następne dni nie przyniosły nic nowego. Ataki powtarzały się z różnym nasileniem. Pacjent czuł się źle, lecz nie pozwalał, by wieści o jego chorobie wydostały się poza najwęższe grono domowników. Buc­celli chciał powiadomić kanclerza, uważając, że stan pacjenta jest bardzo poważny. Chory nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, czego dowodem było, że nie zażądał księdza z wiatykiem, choć znana była jego gorąca pobożność. I może wcale nie wprowadzał w błąd obu podkancle­rzych - koronnego Wojciecha Baranowskiego i litewskiego Lwa Sapie­hy, mówiąc im na parę dni przed śmiercią, że czuje się zupełnie dobrze i na pewno niezadługo wyzdrowieje. Niemniej jednak wiadomo, że król liczył się z niedaleką śmiercią. Powiedział to wyraźnie do Lwa Sapiehy jakieś dwa lata wcześniej. Świadczyć też mogą o tym testamenty, jakie zostawił. Ostatni leżał na stole w komnacie, gdzie sypiał w Grodnie. Był nie dokończony. Król sądził widocznie, że starczy mu jeszcze czasu.

Stało się inaczej. Fatalny dzień 12 grudnia zapowiadał się źle już od rana. Król skarżył się na znaczne osłabienie, co można było przypisywać atakom, pojawiąjącym się w poprzednich dniach, i to dość regularnie,

przeważnie wieczorem. Król tracił przytomność, męczyły go duszności, lekarze zauważ>ii drgawki, które prawdopodobnie naprowadziły Buc- cellego na podejrzanie epilepsji. Do wszystkich tych zaobserwowanych już dawniej objawów przyłączyły się nowe, bardzo niepokojące. Obu medyków uderzył owego krytycznego dnia niezwykły smutek malujący się na twarzy chorego monarchy, nienaturalnie czerwona cera i zmętniały wzrok. Wcześniej niż zwykle przyszedł pierwszy atak, a po nim drugi, którego król już nie przetrzymał.

Po pięciodniowej zaledwie chorobie Stefan Batory zmarł, a wieść o jego nieoczekiwanym zgonie jak grom uderzyła w polskie społeczeńs­two, wywołując najpierw niedowierzanie, a później żal serdeczny. Najpierw w Grodnie, a później w kraju całym podawano sobie tę wieść żałobną ze szczerym smutkiem, ze łzami, bo ten król doskonale pasował do polskich wyobrażeń. Był to przecież król-rycerz, król-zwycięzca, a zarazem król-polityk, samą majestatyczną postawą nakazujący szacu­nek, król nie malowany-jak sam mówił o sobie. Nigdy jednak nie przestał czuć się Węgrem, nigdy tamtej ojczyzny za swoją nie przestał uważać, a „dym snujący się nad jego wioskami milszy mu był niż najdroższe skarby”. Nigdy też nie nauczył się mówić po polsku. Posługiwał się łaciną, którą znał doskonale. Juliusz Cezar był jego ulubionym bohaterem i dzieła jego miał zawsze przy sobie, gdziekolwiek był: czy w zamku, czy też w namiocie.

Taki właśnie monarcha panował tylko dziesięć lat na Wawelu, gdy potęga Rzeczypospolitej miała niedługo już gasnąć. „Właściwy czło­wiek -jak nazwie go Paweł Jasienica - raczej zamajaczył na Wawelu niż zasiadł”.

Trudno było uwierzyć w nagłe odejście tego, kto całą swoją znakomitą postacią i całym trybem życia, brawurowym wręcz pokonywaniem trudów wojennych zdawał się przeczyć doznawaniu jakiejkolwiek słabości. Wkrótce po przybyciu do Polski zwrócił się za pośrednictwem nuncjusza Laureo do papieża z prośbą o dyspensę zezwalającą mu na spożywanie potraw mięsnych w okresie postu. Dyspensę taką otrzymał, chociaż Jego Swiętobliwość musiał być nieco zdezorientowany, ponie­waż w kilka miesięcy po udzieleniu zgody na prośbę króla nuncjusz Caligari informował papieża, że „kompleksja króla i zdrowie są zadzi­wiające”. Nikt prawie nie wiedział, dlaczego opóźnił swój wjazd do Krakowa i że przyczyną tego stały się względy zdrowotne, co później

dopiero wyjawił sekretarz królewski Jan Dymitr Solikowski. „Postać cała zwięzła, urodziwa, czerstwa; twarz przystojna i rycerska, w rękach i wszystkich członkach widać siłę i zdrowie” - pisał o królu Orzelski. Za granicą wiedziano bodajże więcej o niedomaganiach króla niż w Polsce. Przez cały rok 1585 i następny krążyły po dworach europejskich pogłoski o złym stanie zdrowia polskiego króla. Powtarzano wiadomość, że ma na udzie wilka, który skraca mu życie. Tak nazywano jedną z postaci gruźlicy skóry, chorobę nieuleczalną. Kurier jadący w roku 1585 przez Polskę z Moskwy do cesarza dowiedział się, że król cierpi na nie gojące się rany, które zagrażają jego życiu.

Tak więc dwa były królewskie wizerunki-jeden znany powszechnie w Polsce i na Litwie, i drugi, o którym wiedzieli tylko jego lekarze, najbliższe otoczenie i niektórzy monarchowie. Przez całe panowanie Stefana Batorego z królewskiego rozkazu wiadomości o jego zdrowiu otoczone były najściślejszą tajemnicą, a jednak przenikały na zewnątrz.

Wolno więc przypuszczać, że wieść o jego zgonie nie była może na dworach europejskich nieoczekiwana, a jednak stała się od razu najważniejszym wydarzeniem. Głębokie wrażenie wywarła w szczegól­ności na papieżu Sykstusie V, który gorąco popierał dalekosiężne plany Batorego, a popierał nie tylko moralnie. Na wyprawę wojenną wysyłał już pierwsze trzosy skudów. Zgon króla polskiego zburzył nagle plan wielkiej krucjaty. W ciągu jednego dnia zniknęła wizja krzyży zatknię­tych na meczetach Konstantynopola. W Polsce zaś sprawa elekcji stanęła na porządku dnia jako najpilniejsza. O wojnie przestano myśleć.

Nie wszyscy jednak uwolnili się od natrętnego pytania o prawdziwy powód śmierci króla. Trudno było od razu uwierzyć w chorobę, jeżeli zawsze wierzyło się w zdrowie, a jeżeli nie zmogła go choroba, to jedna już tylko mogła być przyczyna zgonu - trucizna. Król padł ofiarą zamachu.

Nie bez powodu tak myślano. Przecież jeden z nąjbliższych Stefana Batorego dworzan, jego sekretarz do spraw dyplomatycznych, pełen szczerego uwielbienia dla monarchy historyk jego panowania Reinhold Heidenstein pozwalał na snucie bardzo daleko idących domysłów, kiedy pisał: „Pewna jest rzecz, że kiedy kardynał Radziwiłł do Rzymu wyjeżdżał i z królem się żegnał. Simoni wyraźnie oświadczył, że król

długo nie pożyje. O Buccellim rozgadywał sam Krzysztof Zborowski, że ofiarowywał mu się otruć króla, ale go Krzysztof ze wzgardą odprawił. Ja sam widziałem list księcia pruskiego, w którym przestrzegał króla, żeby doktorom swoim nie ufał. Nie mam jednak zamiaru zbijać lub dowodzić prawdziwości tych wieści”.

Wspomniany już Jan Dymitr Solikowski, gdy wracał z poselstwa do Rzymu, dowiedział się w drodze o śmierci króla. Informacja okazała się wówczas nieprawdziwa, lecz Solikowski nie zdradził potomnym osoby swego rozmówcy.

Zamach na króla przygotowywali bracia Zborowscy, kipiący niena­wiścią, że im spodziewanych dygnitarstw nie powierzył ani w swojej polityce wewnętrznej nie oparł się na nich, chociaż to oni właśnie poparli osadzenie go na tronie, a rozjątrzyło ich do żywego ścięcie Samuela.

Mówiono, że w Puszczy Niepołomickiej, gdzie król często polował, ukryci ludzie Zborowskich czatowali na niego. Istniał też podobno projekt dokonania zamachu podczas projektowanej podróży króla do Lublina. Zabójstwa miano dokonać w Zborowie, ale cały plan spełzł na niczym.

Sam król także wiedział o grożącym niebezpieczeństwie. Obawiał się w szczególności trucizny. Zwrócił się nawet do Leonarda Thurneissera z prośbą o przesłanie mu jakiegoś lekarstwa niszczącego ewentualne jej skutki. Thurneisser był przybocznym lekarzem elektora brandenbur­skiego Jana Jerzego.

Rodem z Bazylei, początkowo górnik, a następnie lekarz i alchemik, karierę swoją zawdzięczał wyleczeniu żony elektora - Sabiny. Był to jednak osobnik nieciekawy; obieżyświat, awanturnik i oszust. Zabawiał się lichwiarstwem i handlem podejrzanymi kosmetykami, wydawał kalendarze astrologiczne, stawiał horoskopy i eksperymentował zamianę żelaza w złoto.

Nie wiadomo dokładnie, dlaczego do niego właśnie zwrócił się Stefan Batory. Być może nie znał jego sprawek, a wiedział, że był lekarzem elektora. Mógł też działać pod świeżym wrażeniem dokonanego na siebie zamachu, o którym raportował szpieg cesarza Rudolfa II w Polsce, niejaki Scharff. Pisał on w dniu 4 kwietnia 1578 roku, że jakiegoś Gradowskiego, czarnoksiężnika, wtrącono w Rawie do więzienia, bo chciał króla otruć rzekomo za namową biskupa poznańskiego Łukasza Kościeleckiego, gorliwego stronnika domu habsburskiego. Wiadomo

zaś, że Rudolf II utrzymywał w Polsce siatkę szpiegów, którzy mieli obowiązek informować go m.in. o stanie zdrowia króla polskiego.

A ten był chory. Od lat niedomagał, niejako obciążony dziedzicznie. Ojciec zmarł w trzy lata po jego urodzeniu na podagrę i gruźlicę kości podudzia, matka także była chorowita. Zmarła na zapalenie opłucnej. Dwaj bracia przed ukończeniem pięćdziesięciu lat zmarli na podagrę. Przyszły król Polski, będąc jeszcze w Siedmiogrodzie, cierpiał na nie gojący się wrzód pod prawym kolanem. Z wrzodu tego, określanego niekiedy jako otwarta rana, ciekła materia wydzielająca przykrą woń. Wezwani na dwór siedmiogrodzki lekarze niemieccy próbowali wrzód zagoić i tym samym zatrzymali upływ materii. Niestety jednak w trzy miesiące po tej kuracji pacjent doznał groźnego ataku, stracił mowę, zachowując jednak przytomność umysłu, poruszał się z trudnością, doznawał zawrotów głowy. Porzucono więc kurację medyków niemie­ckich, a opiekujący się Batorym lekarz włoski Jerzy Blandrata posta­nowił otworzyć ranę, co miało spowodować upust krwi zepsutej, otworzyć drugi upust „zepsutych soków, przyżegając skórę rozpalonym żelazem, aby ściągnąć szkodliwe wydzieliny ku dołowi”. Uznano bowiem, że zatrzymana materia rzuciła się choremu na mózg. Blandrata zabronił używania trunków, ale pacjent nadal czuł się źle, co spowodo­wało, że Blandrata zaprotegował nowego lekarza, także Włocha - Miko­łaja Buccellego, który przybył na dwór siedmiogrodzki w lipcu 1574 roku i zajął stanowisko przybocznego medyka.

Buccelli miał łatwe wejście na dwór, ponieważ jego protektor cieszył się dużym zaufaniem Batorego, chociaż tak naprawdę to trudno byłoby przesądzać, czy lepszym był lekarzem, czyli też dyplomatą, bo łączył obydwa te zawody. Jako lekarz Blandrata był ginekologiem, a nawet autorem dzieła z tego zakresu wiedzy medycznej, a jako dyplomata miał sobie powierzone zadanie popierania kandydatury Stefana Batorego na tron polski, z czego wywiązał się znacznie lepiej niż z leczenia wrzodu. Był arianinem, podobnie jak Buccelli, i gdy po śmierci króla zrodziło się podejrzenie otrucia, ktoś zauważył, że ten król, tak gorący katolik, protektor jezuitów, otoczony był lekarzami heretykami, bo i Simonius, chociaż niby był katolikiem, to jednak konwertytą, a na katolicyzm przeszedł z kalwinizmu. Na dwór Batorego, ale już króla polskiego, przybył z polecenia Buccellego.

W takim zbiegu okoliczności wietrzono ni mniej, ni więcej tylko

spisek lekarzy, opłaconych bądź to-jak twi.erdzili jedni-przez dwór habsburski, bądź to-jak sądzili inni-przez wrogów Kościoła. W mniemaniu wielu Polaków i Węgrów odpowiedzialność za śmierć króla ponosił przede wszystkim Simonius. Obaj zresztą lekarze stanąć mieli przed sejmem, aby bronić się przed ciążącymi na nich zarzutami. Nie doszło do tego, ponieważ inne problemy zaprzątnęły głowy.

Być może cała sprawa utonęłaby dość szybko w niepamięci, gdyby nie sami lekarze. Oni bowiem - Buccelli i Simonius-po zgonie króla rozpoczęli między sobą gwałtowną, ostrą, nie przebierającą w słowach polemikę. Oskarżali się nawzajem o brak kompetencji, nieuctwo, szarlatanerię, jeden na drugiego przerzucał odpowiedzialność za śmierć króla. Historycy zresztą chwalą ich za ten namiętny spór, który przetrwał w drukowanych broszurach, ponieważ na tle ich polemiki ujawniały się cenne szczegóły malujące dworskie obyczaje, upodobania króla, jego tryb życia, pokazując dwór batoriański w jego życiu po­wszednim, a przede wszystkim ujawniając ówczesne metody leczenia.

Z publikacji zacietrzewionych polemistów wyłania się oczywisty fakt, że ówczesna medycyna nie znała lekarstwa na chorobę króla, obaj lekarze nie umieli z nią walczyć, a nie chcąc się do tego przyznać, wyrzucali sobie nawzajem brak kompetencji, brak dyplomów lekar­skich, jeden o drugim odzywał się w sposób pogardliwy. Ci dwaj, którzy początkowo stanowili tandem przyjaciół i jeżeli miewali zatargi, to raczej z pozostałymi lekarzami dworu Stefana Batorego, którym podobno nie skąpili szyderstw, jeszcze za życia króla zaczęli krzywo na siebie patrzeć, różnić się w opiniach o stanie zdrowia dostojnego pacjenta i tracić do siebie zaufanie. W polemice rozgorzałej po katastro­fie na ważne miejsce wysforowało się dość nieoczekiwanie... wino. Król, wielki jego miłośnik, domagał się codziennie podawania go do po­siłków. Kategorycznie wzbraniał tego Buccelli, a zezwalał Simonius.

Czy postępował tak w dobrej wierze? Ci, którzy z perspektywy długiego czasu analizowali przyczyny zgonu króla, żywili w tej sprawie niejakie wątpliwości. Pytali mianowicie, czy przypadkiem ktoś do owego wina nie dosypał trucizny. Razu pewnego niedługo przed śmiercią króla Simonius osobiście podawał je choremu monarsze, co nie należało do jego obowiązków, i stąd zrodziło się podejrzenie, że mogło zawierać trującą domieszkę.

Jednakże w ciągu trwania zaciętej polemiki nie padło to oskarżenie.

Gdyby było prawdziwe, powinno było ją rozpoczynać, ponieważ rozstrzy­gało w sposób ostateczny wszystkie wątpliwości. Obaj polemiści na tyle byli ząjadli, do tego stopnia roznamiętnieni, że z pewnością nie oszczędzaliby siebie. Żaden nie wahałby się przed podniesieniem takiego oskarżenia i szerokiego jego rozwinięcia. Uczynił to wprawdzie Simo- nius, lecz dopiero w ostatnim swoim piśmie. „Echo tej pogłoski i pisze prof. Winćenty Zakrzewski - słychać u Heidensteina, jakoby do Krzy­sztofa Zborowskiego miał się ktoś zgłaszać niby w imieniu Buccellego z ofiarą otrucia króla”.

Dlaczego Simonius oskarżenie o otrucie króla wysunął tak późno? Odłóżmy na razie odpowiedź na to pytanie, aby stwierdzić, że zapoznając się z tą polemiką z kilkuwiekowego oddalenia nasze sympa­tie są raczej po stronie Buccellego niż Simoniusa.

Buccelli w polemice z przeciwnikiem starał się nie być gołosłowny. Odwoływał się do udokumentowanych argumentów, podczas gdy tam­ten zarozumialec, napastliwy i nader gadatliwy, lekceważył takie świadectwa, poprzestając na własnych tylko zapewnieniach. Leczył on króla jeszcze w Siedmiogrodzie i razem z nim przybył do Polski, znał jego organizm niewątpliwie lepiej. Był nie tylko lekarzem króla, lecz także przyjacielem, towarzyszył mu w wyprawach wojennych i wiadomo, że nie tylko nad monarszym czuwał zdrowiem, bo i rannych opatrywał żołnierzy, i chorych leczył. Gdy zaś około roku 1582, więc na cztery lata przed śmiercią Batorego, zaniepokoił się stanem jego zdrowia, próbował do Polski sprowadzić sławnego lekarza profesora medycyny na uniwer­sytecie padewskim Hieronima Mercurialisa, a gdy to mu się nie udało, starał się o przyjazd innej sławy ówczesnego świata lekarskiego-Jana Trevi8ana, niestety także na próżno. I wtedy skończyło się na Simoniu- sie przybyłym z początkiem roku 1583 bezpośrednio z dworu cesarskiego Rudolfa. Przedtem znany był w Lipsku, gdzie wykładał filozofię, lecz ponieważ nie zdołał zgromadzić dostatecznej liczby studentów, przerzu­cił się na medycynę. On pierwszy jakoby przewidywał wczesną śmierć króla, gdy nic jeszcze nie wróżyło wiszącej w powietrzu katastrofy, a król wydawał się zupełnie zdrowy.

On też pierwszy rozpoczął polemikę i on ją zakończył najcięższym ze wszystkich możliwych oskarżeń. Dlaczego więc z tym zwlekał?

Istnieje pogląd niedawno dopiero wysunięty, że żaden z polemistów nie chciał ujawnić prawdy. Zamieszani w spisek przeciw królowi,

związani zbrodniczym paktem, który za cel stawiał sobie uśmiercenie króla, w pismach polemicznych z całym rozmysłem dawkowali prawdę o ostatniej chorobie i śmierci króla, a tak ją przy tym zaciemnili, że ostatecznie nikt nie podejrzewa otrucia; historycy bronią się przed dopuszczeniem do siebie takiej myśli. Twierdzenie to znalazło rzecznika w osobie polskiego lekarza Hermana Zdzisława Scheuringa, który w roku 1964 wydał w Londynie książkę pt. „Czy królobójstwo?” Publika­cja ta, choć bardzo kontrowersyjna, stanowi ostatnie na razie echo podejrzeń o otrucie Stefana Batorego, ostatnią dotychczas próbę przeniknięcia tajemnicy zgonu króla, o ile takowa rzeczywiście istnieje. Niepodobna jednak zaprzeczyć, iż w ciągu wieków ów zgon niepokoił wielu badaczy i historyków, a także lekarzy, o czym świadczy wspom­niane na początku konsylium odbyte w roku 1933 pod przewodnictwem prof. dra Franciszka Waltera. A przecież to konsylium nie było jedynym wyrazem wątpliwości, jakie żywiono na temat śmierci w Grodnie, o czym świadczą publikacje lekarzy i nie lekarzy poczynając od XIX wieku. Żadna z nich wszelako nie kończyła się wnioskiem, że król został otruty.

Oskarżenie Buccellego wydąje się nikczemnym oszczerstwem rzuco­nym przez Simoniusa bez jakichkolwiek dowodów i może dlatego, że było świadomie ukutym kłamstwem, zostało rzucone tak późno. Nic nie naprowadza na choćby cień jego prawdopodobieństwa-przeciwnie, wszystko mu zaprzecza.

Buccelli, obsypany łaskami królewskimi, który cały swój niemały majątek Batoremu zawdzięczał, nie mógł chcieć bliskiej jego śmierci. A gdy król umarł, nie opuścił Polski, jak Simonius, lecz został i był lekarzem na dworze króla Zygmunta III Wazy, a w jakiś czas później otrzymał nobilitację. Polemika i zarzuty wysuwane przez Simoniusa bynajmniej mu nie zaszkodziły. W powszechnej bowiem opinii to Simonius ponosił całą winę za śmierć króla. Autorytet lekarski Buccel­lego raczej urósł, zwiększyła się też liczba jego pacjentów. Uważano, że gdyby sam Buccelli leczył monarchę, z pewnością by go wyratował.

A Simonius? Blandrata powiedział bez ogródek, że jego właśnie podejrzewa o spowodowanie śmierci i że uczynił to nąjęty za pieniądze cesarskie. Podejrzewali go o to także Węgrzy z dworu królewskiego, a wśród nich najbliższy, najbardziej zaufany Franciszek Wesselenyi, zwany Ferensem. Może więc Simonius dopiero w odpowiedzi na słowa

Blandraty wystąpił ze swoim oskarżeniem, a może miało ono być ripostą na oświadczenie Buccellego, że otruł własną żonę w Lipsku.

Podejrzenia Blandraty trudno całkowicie wykluczyć, niemniej jednak przyczyna zgonu króla w jego wersji nie przetrwała. Nikt jej nie podtrzymał mimo-jak wspomnieliśmy-dosyć wyraźnego zaintereso­wania się tą sprawą. Ważną rolę odegrało sprawozdanie polskiego lekarza na dworze Batorego, a mianowicie Jakuba Gosławskiego, obecnego przy sekcji zwłok. Nawiasem mówiąc Simonius nie chciał przy niej asystować w przeciwieństwie do Buccellego. Podczas tej sekcji zaniedbano zbadanie serca i mózgu. Może to dziwić, że Buccelli, który w mózgu widział główne siedlisko choroby - mózgu tego nie poddał badaniu. Może dziwić zresztą stanowisko obu lekarzy w czasie sekcji. Simonius ją zignorował pod byle pretekstem, a Buccelli nie wykorzystał wszystkich możliwości, jakie przed nim otwierała. Tylko ona dostarczyć mogła obu eskulapom niezbitych argumentów na poparcie głoszonych twierdzeń. Tak, tylko że żaden z nich nie był pewny swojej diagnozy i może właśnie dlatego nie chcieli stanąć w obliczu ewentualnej kompro­mitacji.

Na podstawie tego, co zapisał Gosławski, konsylium z roku 1933 stwierdziło obustronne zwyrodnienie torbielkowate nerek, co może trwać latami, doprowadzając ostatecznie do uremii. Ciekawą obserwa­cję uczynił tu prof. Walter, który stwierdził, że przesłonięcie oczu na pół przymkniętymi powiekami, widoczne na wszystkich portretach, co nadaje twarzy wygląd pełen majestatu i powagi, mogłoby świadczyć o długotrwałej i przewlekłej chorobie nerek.

Konsylium ustaliło, że cierpienia króla nasiliły się pod wpływem znacznych wysiłków fizycznych, a przy współdziałaniu niskiej tempera­tury doszło „do szeregu napadów dusznicy bolesnej”. Nastąpiło zapale­nie pracującego dotychczas zadawalająco miąższu nerkowego, a to doprowadziło do mocznicy (uremii), która położyła kres życiu.

Taki był ostateczny werdykt zebranego po 347 latach od zgonu króla lekarskiego gremium i mogło się wydawać, że werdykt ten ostatecznie sprawę zamyka.

Nie było trucizny, nie ma żadnej tajemnicy zgonu Stefana Batorego, ponieważ zmarł on śmiercią naturalną w wyniku przewlekłej choroby, która gwałtownie przeszła w ostre stadium. Ówczesna medycyna zaś na zbyt niskim stała poziomie, by mogła króla ratować.

Okazało się jednak, że nie wszystko jest proste na tym najlepszym ze światów. Podobnie bowiem jak niegdyś zapis Reinholda Heidensteina przyczynił się do podejrzeń o otrucie króla, tak za naszych czasów pewien artykuł w tygodniku spowodował, że tajemnica tego zgonu nagle odżyła.

W londyńskich „Wiadomościach” z dnia 4 lutego 1962 roku ukazał się artykuł pióra znanej nam już z poszukiwań grobu Bolesława Śmiałego w Osjaku Karoliny Lanckorońskiej, omawiający wydawnictwo Państwo­wego Instytutu Historycznego w Rzymie pt. „Dokumenty w sprawach polskich z czasów panowania Elżbiety I w londyńskim archiwum państwowym”. Lanckorońska pisze m.in. „Uderza w tym tomie rzecz jedna, powiedziałabym podejrzana. W całym zbiorze nie ma dokumen­tów o treści czysto formalnej. Zajmują one zwykle sporo miejsca w każdym archiwum i obciążają balastem uczciwe wydawnictwo źródło­we, które uważa każdy samowolny wybór spośród zachowanego mate­riału za rzecz nie tylko niebezpieczną, ale wręcz niedopuszczalną Tom, o którym mowa, nie zawiera ani listów gratulacyjnych, ani kondolencyj­nych, ani listów donoszących o podarunkach, o przesyłce rękawiczek czy nawet futer. Czy nie oznacza to, że archiwum zostało kiedyś »oczysz­czone«? Jeżeli tak, to oczywiście niejedna sprawa ważna mogła przy tej operacji utonąć na zawsze”.

Autorka, snując w dalszym ciągu swoje przypuszczenia, pisze, że w tym okresie dwa mocarstwa katolickie Wschodu i Zachodu były jeszcze potężne: Polska i Hiszpania, ale jest to ostatni okres ich wielkości. Dwie potęgi antykatolickie: protestancka Anglia Elżbiety I i prawosławna Moskwa Iwana Groźnego, rozpoczynąją walkę o pierwsze miejsce na arenie, a związki między nimi stają się coraz ściślejsze.

Były więc może w archiwum królewskim jakieś dokumenty, których nie należało eksponować, a raczej ukryć w jakimś super tajnym maga­zynie.

Na takim przypuszczeniu zbudowana została hipoteza Scheuringa o domniemanym królobójstwie.

Istnieją-twierdzi Scheuring- archiwa tajnej niedostępne dla nie­wtajemniczonych... W tych archiwach nigdy nie następuje przedawnie­nie, tąjemnice ich nigdy nie tracą swej aktualności i dlatego są i pozostaną niedostępne dla profanów. Istnieje jakaś potężna „tąjna organizacja, która czuwa nad archiwami i innymi źródłami historycz­

nymi i pilnuje, aby z nich nie przedostało się do wiadomości publicznej nic, co byłoby dla niej niedogodne”.

Gdyby to był wiek XVIII, XIX albo nawet XX, autor wskazałby niechybnie na wolnomularzy. Lecz to dopiero szesnaste stulecie, więc zamiast na masonów autor wskazuje arian, protestantów, w wielkim ruchu reformacyjnym Kościoła doszukuje się działania spisku. Refor­macja-powiada-nie miała Kościoła zreformować, lecz go zniszczyć. Oni więc prawdopodobnie - protestanccy spiskowcy - zawładnęli archi­wami i „wyczyścili” je najdokładniej. A może nie tylko „wyczyścili”, lecz dodali jeszcze sfałszowane dokumenty, jakie im się akurat wydawały pożyteczne i właściwe. Będą się na nie powoływać w dobrej wierze historycy.

W tych warunkach do prawdy można by dojść jedynie drogą selek­cjonowania hipotez, doszukiwania się poszlak i śladów i taką metodę obrał autor książki „Czy królobójstwo?”.

Jego zdaniem atak na Kościół zaplanowany przez koryfeuszy refor­macji miał iść z trzech stron: od północnego zachodu z ełżbietańskiej Anglii, z południowego wschodu-z Turcji, a zwornikiem tych dwu skrzydeł ataku na Kościół miała być Moskwa Iwana Groźnego. Car umiera w marcu 1584 roku, zostawiając na tronie debilowatego następcę. Rodzi się wielki plan króla Stefana: przez Moskwę na Konstantynopol. Popiera go papież Sykstus V, przygotowania są w pełnym toku i w tym momencie nagle umiera Stefan Batory, wódz i organizator gigantycznego przedsięwzięcia. Czy można tę śmierć uznać za naturalną? Czyż można nie nabrać podejrzenia, że padł ofiarą spisku? Umarł, bo musiał umrzeć. Bez niego walił się w gruzy cały plan.

Takie jest w olbrzymim skrócie rozumowanie Scheuringa. Nie jest on jednak w stanie przedstawić ani jednego udokumentowanego dowodu na poparcie swego twierdzenia.

On sam zresztą w tytule książki stawia znak zapytania. Nie jest więc przekonany o słuszności przedstawionej teorii. Nie o nią zresztą chodzi. Ważny jest sam fakt rozważań, wątpliwości świadczących, że mimo wykluczenia podejrzeń o otrucie króla, a wypowiedziały się w tej sprawie autorytety medycyny i historii, pozostał jednakże jakiś cień niepewności zrodzony z nie wyjaśnionych do końca pytań, które złożyły się na zagadkę ostatnich pięciu dni życia króla Stefana Batorego.

ROZDZIAŁ X

SEKRET OCHMISTRZYNI

rszula Meierin, tajemnicza ochmi­strzyni na dworze króla Zygmunta III Wazy, zasługuje z pewnością na polską biografię, a tymczasem kto wie, czy sylwetka jej nie przepadłaby w otch­łani czasu, gdyby kanclerz wielki lite­wski Albrycht Stanisław Radziwiłł nie przedstawił jej w swoim pamiętniku w roli dla niewiasty w tamtych czasach całkiem niezwykłej. Były wprawdzie białogłowy, odgrywające znaczną rolę na dworze królewskim, a nawet i w sprawach publicznych, wtrącały się bezceremonialnie do spraw wagi państwowej, lecz nie bywały to ochmistrzynie, czyli przełożone nad fraucymerem królewskim, a zajmo­wały w hierarchii społecznej stanowiska o wiele znaczniejsze, nie mówiąc już o królowych.

Urszula Meierin nigdy nie przekroczyła ani granicy swego stanowiska na dworze, ani swego stanu, odrzucała bowiem małżeńskie propozycje najpierwszych w kraju konkurentów i do końca życia pozostała panną. Była więc tylko ochmistrzynią i wychowawczynią dzieci królewskich i właściwie niczym więcej, aczkolwiek Piotr Skarga, zlotousty kazno­dzieja królewski, nazywał ją „ministrem w spódnicy". Od jej głosu bowiem,od jej poparcia lub odmowy wiele zależało. Nazwalibyśmy ją dziś ,,szarą eminencją”; była kimś, kto stojąc w cieniu, ogółowi prawie nie znany, uczestniczy w rozstrzyganiu spraw wagi państwowej.

Urszula Meierin nie ma polskiej biografii, a jej dość bogata korespon­dencja prowadzona z cesarzem Ferdynandem II Habsburgiem, z gło­wami państw, z mężami stanu, czeka dopiero na swego odkrywcę i badacza. Moglibyśmy dowiedzieć się z niej wiele o polityce polskiej pierwszego Wazy, o samej autorce listów, a także o sprawach domo­wych królewskiej familii, ponieważ nikt tyle o tym nie wiedział co ona, nikt nie był dopuszczony tak blisko do obojga królestwa. Za­wdzięczała to prawdopodobnie, oprócz innych względów, także swoim zdolnościom, zręczności postępowania i-jak twierdzą niektórzy-nie- kobiecemu zgoła umysłowi, jakim przewyższała samą parę monar­szą. Nikt albo raczej prawie nikt nie wiedział dokładnie ani kiedy się urodziła, ani kto był jej ojcem, ani jakie było jej nazwisko. Zjawiła się pewnego dnia w Polsce jako jedna z dworek królowej Anny, zaślubionej królowi Zygmuntowi III Habsburżanki, córki arcyksięcia Karola styryjskiego i Marii Krystyny, księżniczki ba­warskiej.

Orszak towarzyszący młodej królowej był raczej skromny, a tym uboższy musiał się wszystkim wydać w porównaniu z bogaty i liczną asystą królewską. Polskiemu monarsze towarzyszyły „poczty najprzed­niejszych panów i szlachty, około siedmiu tysięcy przepysznego rycers­twa lśniącego rynsztunkiem i złotem”.

Wnet austriaccy goście zginęli w tym tłumie, jakby się rozpłynęli, i mało co było ich widać. Żadne wspomnienie z tej uroczystości nie odnotowało obecności skromnej, młodej panny, jak twierdzą niektó­rzy-wcale urodziwej. Znawca historii siedemnastego stulecia prof. Władysław Czapliński uważa, że Urszula Meierin mogła mieć wtedy „najwyżej dwadzieścia lat”, inni mówią o siedemnastu. O urodę tego dziewczęcia trudno byłoby się spierać, ponieważ nie dochował się żaden jej portret. Można nawet wątpić, czy było ich wiele z uwagi na skromność panny, a co za tym idzie - niechęć do pozowania mistrzom pędzla. Wiadomo jednakże o jednym obrazie, na którym została uwieczniona w otoczeniu rodziny królewskiej, lecz ten właśnie zagi­nął.

Szkoda to niepowetowana. Nie tylko dlatego, że nigdy nie dowiemy się, jak wyglądała Urszula Meierin, lecz także dlatego, że fakt jego namalowania budził u historyków pewne refleksje.

Król Zygmunt III nie żył już wtedy. Urszula, delikatnie odsunięta od

spraw publicznych, na dworze Władysława IV nie odgrywała już swej dawnej roli. Była znów tylko ochmistrzynią, tyle tylko, że otoczona czołobitnością, szacunkiem, a ze strony króla wielką troskliwością. I nic w tym dziwnego - mógłby ktoś powiedzieć - przecież go wychowała po bardzo wczesnej śmierci matki, zastępowała mu ją z woli owdowiałego króla. Władysław był do niej szczerze przywiązany, czego dowodem jest, że później, już jako młodzieniec, a następnie dojrzały mężczyzna, chociaż leniwy do pisania listów, przecież podczas swej nieobecności w Warszawie régularnie je do niej skrobał, i to własnoręcznie, mimo że nie było do tego „wyraźnej potrzeby”-co podkreślał w swym sprawozdaniu dla papieża Urbana VIII nuncjusz Honoriusz Visconti.

Listy te wywołały domysły, jakoby królewicza i ochmistrzynię łączyły jakoweś miłostki, co jednak wobec różnicy wieku sięgającej ponad lat dwadzieścia wydaje się mało prawdopodobne. O listach tych wspomina w swym pamiętniku przyszły kanclerz Jerzy Ossoliński. Pewnego razu królewicz pokazał mu swój list do ochmistrzyni pisany z Wiaźmy podczas nieudanej wyprawy na Moskwę, ale „w jakiej materyjej - Panu Bogu to samemu zostawuję do wiadomości” - urwał dyskretny pamięt- nikarz.

Otóż ten wychowanek panny Urszuli na kilka miesięcy przed jej śmiercią poleca namalować obraz właściwie jej poświęcony. Widniała na nim ochmistrzyni otoczona dziećmi z pierwszego i drugiego małżeństwa Zygmunta III, nie wyłączając króla Władysława. Był to zaszczyt nie byle jaki, a zarazem hołd złożony opiekunce królewicza w latach jego dzieciństwa i wczesnej młodości.

Obrazy takie widuje się często. Wiszą w wielu galeriach, lecz przedstawiają na ogół pary monarsze wśród swego potomstwa, ewen­tualnie najbliższej rodziny. Tym razem na ich miejscu zasiadła ochmi­strzyni, a król znajdował się wśród zebranej wokół niej rodziny monarszej.

Osobliwa to i zdumiewająca kompozycja. Znamy ją niestety tylko z opisu, lecz dostatecznie, żeby zadać sobie pytanie, kim była naprawdę panna Urszula Meierin, ochmistrzyni na dworze Wazów i wychowaw­czyni królewiąt.

Poleciła ją córce Annie jej matka księżna Maria, a uczyniła to tak skutecznie, że młoda królowa wkrótce już nie miała na swoim dworze

bliższej istoty niż Ursel, jak ją nazywała. Dopuściła ją z czasem do nąjtąjniejszych sekretów, obdarzyła bezgranicznym zaufaniem, oddała dzieci pod opiekę i bardzo się do niej przywiązała.

Drobna, lekko ułomna, mała królowa wielkiego mocarstwa, blon­dynka o ciemnobłękitnych melancholijnych oczach, raczej ujmująca niż piękna, swoją religijność posuwała do granic bigoterii. Modlitwy, praktyki religijne, jałmużnictwo wypełniało jej dni. Zawsze czarno ubrana mimo młodego wieku - miała zaledwie dwadzieścia cztery lata, gdy umarła po sześcioletnim pożyciu z królem. Stroniła od rozgwaru, biesiad i życia towarzyskiego, oddana kontemplacji wolała ciszę i spokój domowego ogniska.

... młoda w leciech a urodzie kwitnąca - wspominał ją w swych kazaniach Piotr Skarga - żadnych pańskich rozkoszy i zabaw kroto- chwilnych nie używała. Raz w rok tylko z pannami swymi cokolwiek takiego przypuszczała, ale cały rok ani tańców, ani maszkar, ani muzyk, ani biesiad i używania rozkosznych i wymyślnych potraw nie zażyła... Potępiała ubiorem swym prostym i podłym owe ustawicznie się strojące, a zwłaszcza mężate, które miary w muskaniu i drogich przypraw na swoje ciało kupowaniu nie mają”.

Nie byłoby nic dziwnego w tym, że młoda, prawdopodobnie rówieśnica królowej, przejęła się jej obyczajami, pobożnością i surowym trybem życia. Zdaje się, że we wszystkim poddała się woli królowej, a w liście do arcyksiężnej Marii po zgonie królowej Anny nazywa zmarłą swoją panią i matką. Opiekowała się nią do ostatniej chwili, a śmierć jej stała się dla niej przeżyciem tak głębokim, że zaczęła myśleć i o własnym po­żegnaniu z życiem. Napisała wtedy swój pierwszy testament, zastrze­gając jednak możliwość ewentualnych zmian. Zachował się ten do­kument, będący dwojakim świadectwem: religijności panny Urszuli i jej znaczenia na dworze po niewielu przecież latach przebywania na nim. W siódmym roku pobytu w Polsce dysponowała taką ilością kosztowności, że mogła myśleć o sporządzeniu z nich złotego kielicha i dwu srebrnych lichtarzy dla kościoła Jezuitów w War­szawie.

Majątku ze sobą nie przywiozła, więc jej bogactwa pochodzić mogły albo z darów otrzymywanych od pary królewskiej, albo z zapisów testamentowych. Wiemy, że książę Jerzy Zbaraski, kasztelan krako­wski, zapisał jej pewną sumę w testamencie, wiemy też o podobnym

zapisie uczynionym na jej rzecz przez biskupa krakowskiego Andrzeja Lipskiego, który w ostatniej woli przeznaczył ochmistrzyni dwa tysiące dukatów, kołdrę atłasową przywiezioną z Rzymu i obrazy „Zbawiciela, N. Panny igłą wyszywane i króla Imci”.

Zdumiewające! Ochmistrzyni, a do tego cudzoziemka, widnieje w testamentach magnatów i dostojników Kościoła, a wolno też przypu­szczać, że obdarowywana jest także z innych okazji. Niezawodnie musiały to być tak wyrażane dowody wdzięczności za protekcję u króla, za urząd, za dzierżawę, za darowiznę monarszą. Ochmistrzyni w tej perspektywie przerasta znacznie swoje zwykłe funkcje i staje się na dworze osobistością, o której łaski trzeba się ubiegać, dopraszać, o względy starać. Ślady tego nietrudno znaleźć w listach. Pokorne płaszczenie się przed tą tajemniczą osobą chwilami budzi uczucie pewnego niesmaku, gdy kanclerz wielki litewski, wojewoda wileński w listach do żony „służby swoje także Jej Mości Pannie Orszuli” oświad­czać polecał. Magnaci i dostojnicy szukali jej łaskawego uśmiechu, prosili o audiencję dla siebie lub swoich posłów, wszyscy, którym zależało na łaskawości króla, starali się o jak najlepsze stosunki z ochmistrzynią. Nie stronili od tej drogi nawet innowiercy. Zachowywały się też listy królewicza Władysława z okresu, gdy starał się o pogodzenie Krzysztofa Radziwiłła z królem. Czytamy w jednym z nich: „A to tandem aliąuando [nareszcie] coś pocieszniejszego zrozumiałem z Panny Orszuli, | którą gdym o sprawach WM mówił i rzetelnie wtedy rzekła »juści dość tych kłótni«, to ułapawszy prosiłem, aby już do pożą­danego skutku rzeczy przywiodła. Jakoż mam pewną nadzieję, że co skutecznego oznajmię WXM i dalej pracować nie zamie­szkam”.

Po usłyszeniu zgody ochmistrzyni na poparcie swej prośby u ojca syn królewski spokojny był o dalszy bieg rzeczy.

Niektórzy twierdzą, że karierę swą zaczęła od pokojowej czy też garderobianej królowej Anny. Byłoby to dla niej doskonałe stanowisko obserwacyjne, pozwalające na poznanie dworu, ludzi, stosunków... Później została ochmistrzynią, lecz przede wszystkim była powier­nicą królowej, która na łożu śmierci, żegnąjąc się z Zygmun­tem, błagała go o opiekę nad Urseł, ponieważ „jest ona biedna bardzo i samiuteńka na świecie, a wiernym sercem służyła mi szczerze”.

Król spełnił prośbę. Oddał pod opiekę Ursel dwoje dzieci: Annę Marię zmarłą w dwa lata po matce i Władysława. Bardzo głęboko przejęła się swymi obowiązkami. Zapomniała, a może nie wiedziała, że w metodach wychowawczych nie można na samej surowości poprzestawać, a zwłasz­cza wobec dzieci pozbawionych matczynej czułości. Podobno panna Urszula nieraz uciekała się do rózeg, aż sam król miał niejakie zastrzeżenia do takich metod pedagogicznych. Mimo to wpływy i znaczenie Urszuli na dworze rosły, król podporządkował się jej, a po kraju poczęły krążyć pogłoski o romansie monarchy z młodą i ponętną ochmistrzynią.

Znamy zabawny w swej poufałości list do króla Zygmunta III napisany przez Filipa Wołuckiego, kasztelana rawskiego, upiększony być może przez jakiegoś żartownisia w kancelarii królewskiej. W ostatnim zdaniu taką prośbę zawiera: „Przed Jejmością Panną Urszulą nie racz nas zapominać, boć Babsko przecie nienajgorsze, wszak WKM lepiej wiesz”. Radziwiłł mawiał o imć kasztelanie: „Prostak, ale gorliwy katolik”.

Historycy twierdzą jednak, że w pogłoskach tych ani źdźbła prawdy nie znajdziesz. Obydwie strony nadto były religijne, a druga żona Zygmunta-Konstancja, siostra nieboszczki Anny, od swego przybycia na dwór darzyć poczęła wielkim zaufaniem ochmistrzy­nię, okazując jej serdeczność co najmniej taką, jak jej poprze­dniczka.

Prawdą było co innego. Króla i ochmistrzynię łączyła prócz głębokiej pobożności kultura niemiecka. Ona była Niemką, a on całe życie był germanofilem. Najchętniej przestawał z Niemcami, zawsze było ich wielu w jego otoczeniu, chętnie posługiwał się językiem nie­mieckim, a nawet-jak powiada ówczesny historyk Stanisław Kobierzycki - chciał być uważany za Niemca. On, syn Jagiel­lonki!

Bez trudu więc przyszło jego drugiej żonie Konstancji wprowadzić na dwór niemieckie obyczaje i mody. Była - nawiasem mówiąc - pierwszą królową, która to uczyniła. Otaczała się wyłącznie Niemkami, odmówiła uczenia się języka polskiego. Nic więc dziwnego, że Urszula jako ochmistrzyni bardzo jej dogadzała. Królowała ćwierć wieku. Był to okres, w którym panna Orszula-jak ją powszechnie nazywano - coraz większe miała wpływy, stawała się osobą niezastąpioną, dopuszczana

była do tajemnic dworskich, a także i państwowych. Ciekawe byłoby usłyszeć, co miała do powiedzenia na radach zajmujących się polityką państwa. Wolno przypuszczać, że była zbyt mądra na to, by coś mówić, a dopiero później w rozmowach wypowiadała swoje opinie, które mogły skłaniać do refleksji.

Nuncjusz Visconti nazwał ją „wyrocznią całego dworu”, znane jej były wszystkie sprawy, a załatwienie wielu z nich zależało od jej zdania. Uczestnicząc nie tylko w radach familijnych, lecz i tych-jak powiada Visconti - „ważniejszych”, wywierała niemały wpływ na „szafunek łask królewskich”. Jeżeli zaś prawdą jest, że królowa Konstancja miała znaczące słowo w rozdawnictwie urzędów, to za jej plecami widać cień panny Orszuli, która niby sufler podpowiadała właściwe na­zwisko.

Zasiadała razem z parą królewską do stołu - zaszczyt, którego odma­wiano wychowującej się na dworze pierwszego Wazy księżniczce bawarskiej. Zajmowała miejsce w karocy razem z obojgiem-królem i królową. Nadzorowała skarbiec królewski, w którym znajdowały się kosztowności, sprawowała pieczę nad osobistym skarbcem królowej, powierzano jej ważne sprawy rodziny królewskiej. Ona wreszcie-co wszyscy odnotowują z niekłamanym zdumieniem jako rzecz w Polsce niesłychaną - asystowała przy oficjalnych audiencjach królewskich,

o czym powiadamiał kardynała Borghese nuncjusz Diotallevi. Ona wreszcie została zaproszona na ważną naradę w Niepołomicach, na której omawiano sprawę następnego małżeństwa króla po zgo­nie królowej Anny. Wzięli w tej debacie udział wyłącznie Niemcy. Przebieg konferencji chroniony był najściślejszą tajemnicą. Nie było w Niepołomicach kanclerza Jana Zamoyskiego. Była panna Urszula Meierin.

Była zdolna, bystra, pracowita, zdyscyplinowana, doskonale wycho­wana, zawsze pełna pokory, obdarzona fenomenalną pamięcią, co pozwalało jej wiedzieć o najdrobniejszych szczegółach, nie narzucała nigdy i nikomu swego towarzystwa, a zarazem miła w rozmowie i bardzo taktowna.

Wielokrotnie podkreślano jej mądrość i wszystko, co o niej wiemy, z pewnością to potwierdza. Umiała w zadziwiająco zręczny sposób wymi­jać rafy dworskich konfliktów, intryg, zazdrości, plotek i zawiści, a sporo musiało ich wokół ochmistrzyni wyrosnąć. Jej zwracająca uwagę

pobożność, dyskrecja, pokora i zręczność w postępowaniu godna wytrawnego dyplomaty zainteresowała ojców jezuitów. Zbliżyła się do nich tym bardziej, że byli jej spowiednikami. Tym oto sposobem Urszula Meierin „przez zyskaną przychylność wszystko mogła u króla, a jezuici wszystko mogli u Meierin”.

Wszystko mogła nie tylko u króla. Królowa Konstancja widziała w niej drugą matkę swoich dzieci i nie miała przed nią żadnych sekretów ani w smutkach, ani w radościach.

Wprowadzona w tajemne arkana dworu, uważana była za najlepszą pośredniczkę w przedstawianiu królowi spraw najdelikatniejszej mate­rii. Po nieudanej wyprawie na Możajsk i wycofaniu się do Wiążmy, gdy trzeba było króla o niepowodzeniu zawiadomić i wytłumaczyć jakoś poniesioną porażkę, zasadził królewicz Władysław do pisania epistoły Ossolińskiego. Miał on w imieniu królewicza pisać do panny Orszuli, a w imieniu hetmana do króla. W istocie rzeczy jednak obydwa listy skierowane były do monarchy.

Panna Urszula miała zdaje się słabość do Ossolińskiego, którego nie darzył zbytnią sympatią król jegomość, a który nic był też popularny wśród szlachty. Umiał sobie jednakże znajdować właściwych protekto­rów, a wśród nich nie zabrakło oczywiście panny Urszuli. Asystowała przy audiencji udzielonej Ossolińskiemu z okazji oddania go na dwór królewicza zgodnie z prośbą przyszłego kanclerza, a trochę wbrew woli króla. Było ich na tej audiencji tylko czworo: oboje królestwo, Jerzy Ossoliński i Urszula Meierin.

Do niej też udał się z lamentem Zygmunt Kazanowski, starosta kokenhauski, ojciec obu ulubieńców królewicza - Adama i Stanisława, gdy spadła na nich monarsza niełaska, i to tak wielka, że król na przywitanie starego Kazanowskiego „ręki umknął i twarz odwrócił”. Ten w płacz uderzył i zrozpaczony o wstawiennictwo prosił pannę Urszulę, jezuitów, królewnę Annę Wazównę, siostrę królewską przeby­wającą w Polsce.

W przeciwieństwie do swojej dobrodziejki, królowej Konstancji, nauczyła się języka polskiego, lecz nigdy nie przestała czuć się Niemką. Prowadziła ożywioną korespondencję z cesarzem Ferdynandem II. Dopatrywano się w niej zaufanej reprezentantki habsburskich intere­sów na dworze polskim. Trudno tu wyrokować, jako że - o czym już wspominaliśmy - korespondencja jej stanowi ciągle jeszcze tajemnicę

archiwów. Zdaniem niektórych historyków, a wśród nich prof. Włady­sława Czaplińskiego, w takim określeniu roli ochmistrzyni kryje się tylko część prawdy. Jeżeli strzegła interesów habsburskich, to o tyle tylko, o ile stronnikiem habsburskiego domu był sam król.

Wymieniała listy z książętami bawarskimi oraz z magnatami polskimi. Pisała niejako w imieniu króla, który tą drogą chciał innym panującym lub rodzimym możnowładcom przekazać pewne informacje. A te, które sama otrzymywała, chociaż do niej były adresowane, zawierały wiadomości przeznaczone właściwie dla króla.

Wszystkie te fakty świadczą zupełnie jednoznacznie o szczególnej i nader uprzywilejowanej pozycji Urszuli Meierin na dworze pierwszego Wazy. Pozornie nic tego nie tłumaczyło. Bawarka przybyła w orszaku pierwszej żony króla nie miała - zdawałoby się-żadnego tytułu do zajęcia stanowiska ochmistrzyni, powierzanego na ogół osobom wyso­kiego urodzenia, damom z senatorskich rodów, a jeżeli już ochmistrzy­nią została, nic nie uzasadniało, dlaczego przełożona nad fraucymerem miała zajmować się polityką, „szafunkiem łask królewskich”, asysto­waniem przy audiencjach?... Nic tego nie tłumaczyło. Niechęć, jaka ją otaczała, by użyć najłagodniejszego określenia, wybiegała daleko poza dwór królewski. Nie lubiła jej szlachta, nie lubili jej także magnaci, skoro musieli się przed nią korzyć. A kimże była? Cudzoziemką o niewiadomym pochodzeniu, „dewotką jezuitów”. Rokoszanie Mikołaja Zebrzydowskiego, marszałka wielkiego koronnego, zbuntowani prze­ciwko królewskiej polityce i próbom reform, otwarcie występowali przeciw ochmistrzyni. „Wszystko zależy... nie od rady, nie od senatu, ale od białej główki, od Urszulki jakiejś” I wykrzykiwali panowie-bracia, a twórcy satyrycznych wierszyków też nieźle sobie na Urszulce używali.

Więc ochmistrzyni? Gdzie tedy były granice jej wpływów? Gdzie znajdowały się progi fraucymeru, którego była jakoby tylko przełożo­ną?

Nic chyba jaskrawiej nie pokazuje jej znaczenia i roli, jaką na dworze grała, aniżeli ostatnie dni życia jej dobroczyńcy i protektora - króla Zygmunta. Nie odstępowała na krok jego loża. Budziła powszechne zdumienie, gdy dzień i noc bez snu prawie i bez jedzenia, z kamienną

twarzą, czujna na każdy ruch umierającego, nie pozwoliła sobie na choćby jeden odruch słabości niewieściej, na jedną choćby łzę, na jedno westchnienie...

Taką pokazuje ją w swych pamiętnikach Ałbrycht Stanisław Radzi­wiłł. Relacja jego tak jest obrazowa, że widzimy niemal komnatę królewską, łoże monarchy, stojącą obok Urszulę Meierin, a nieco dalej grupę senatorów wezwanych prawdopodobnie przez nią wobec pogar­szającego się z godziny na godzinę stanu króla.

On sam-porażony częściowym paraliżem - nie mógł już mówić. Zdawał się z uwagą słuchać tego, co ochmistrzyni miała senatorom do powiedzenia, jakby w jego imieniu i z pełną jego aprobatą.

Przypominała więc łaski i dobrodziejstwa spadłe na senatorów z woli najmiłościwszego pana, wzywała ich do wdzięczności, a „komuż tę wdzięczność-mówiła-okazać, w kimże pamięć króla waszego będzie­cie mogli zachować, jeżeli nie w plemieniu świetnych książąt, które zostają po nim? Czuwajcie więc nad nimi, wspierajcie ich jako potomków tylu królów waszych”.

Przy pierwszych słowach przemówienia panny Urszuli, porównywa­nego do kanclerskiego, król „odrętwiałą ręką czarną czapeczkę jed­wabną z głowy zdjął albo raczej zrzucił...”, niby na znak pełnej apro­baty, a gdy mu ją chciano włożyć z powrotem, znowu ją zrzucił i pozwolił ją sobie włożyć wtedy dopiero, gdy panna Urszula mowę swą za­kończyła.

Nie na samym przypominaniu powodów wdzięczności dla gasnącego króla poprzestała panna Urszula; rozdzieliła jeszcze urzędy, a mianowi­cie podskarbiego wielkiego koronnego i podskarbiego nadwornego. Kanclerz wielki koronny Jakub Zadzik za każdym razem pytał króla, czy taka jest jego wola, by wskazany przez ochmistrzynię kandydat objął rzeczony urząd, i za każdym razem król dawał znak zgody. Tym oto sposobem Jan Danielewicz został podskarbim koronnym, a Jerzy Ossoliński nadwornym.

Warto zapamiętać tę scenę opisaną przez Radziwiłła w jego pamięt­niku dosyć obszernie, warto zapamiętać, bo nie było nigdy ani przedtem, ani potem niczego podobnego w całej naszej historii. Zastanawiać może tylko, że wocalałych listach i pamiętnikach nikt nie zostawił potomnym wyjaśnienia, dlaczego tak się działo i kim właściwie była Urszula Meierin, iż najdostojniejsi w Rzeczypospolitej uznali jej rolę przy osobie

króla za całkiem naturalną, a jej pozycję na dworze za w pełni zrozumiałą.

Kim więc była naprawdę?

Nuncjusz Visconti twierdzi, że pochodziła ze skromnej rodziny, że była niskiego pochodzenia, a więc nawet nie szlachcianka, jej rodzice byli ubodzy... Ale nuncjusz widocznie niedokładnie znał te sprawy. Słusznie bowiem zwraca się uwagę, że nie mogła być niskiego pocho­dzenia panna tak starannie wychowana, znająca język łaciński, co było w onym czasie u niewiast nader rzadkie. Nie mogła też osoba niskiego stanu dostać się na dwór książęcy. Dlaczego tak usilnie polecała ją swej córce arcyksiężna Maria?

Nazwisko Meierin nie wskazuje na szlacheckie pochodzenie, a jednak pieczętowała się herbem Łabędź, na którym widniały litery U. M. Tylko czy to było jej nazwisko? Niemiecki historyk Hurter twierdzi, że nazywała się Gienger, a może Gänger. On sam nie jest tego pewien.

Meierin znaczy po niemiecku ochmistrzyni, czyżby więc pod nazwa­niem swojej dworskiej funkcji chciała ukryć prawdziwe nazwisko, a jeżeli tak,to dlaczego? Profesor Czapliński odkrył, że na dworze była rzeczywiście dworka królowej Anny imieniem Urszula i nazwiskiem Giengerin i była szlachcianką, ale to zupełnie kto inny. Nazwisko brzmi zresztą tylko podobnie do tego, jakie podaje Hurter.

Jeżeli nie miała żadnych krewnych, jeżeli była „samiuteńka” na świecie, jak twierdziła królowa Anna, to kto zatroszczył się o jej wychowanie i edukację i skąd znalazła się na dworze arcyksiężnej Marii?

Stanisław Szenic przypomina w swoim szkicu o Urszuli Meierin, że na dworze pierwszego Wazy wprowadzono surową etykietę, ceremoniał według hiszpańskich wzorów, które nakazywały utrzymywanie dużego dystansu między rodziną królewską a poddanymi. Przepisy były w tej materii dość drobiazgowe i na ich tle wyjątki czynione specjalnie dla ochmistrzyni są co najmniej zastanawiające. Dlaczego mogła zasiadać przy stole królewskim?

Nie ma oczywiście ani na to, ani na inne podobne pytania stanowczej odpowiedzi. Istnieją tylko domysły. Ojcem panny Urszuli, ojcem nota­bene nieznanym, był najprawdopodobniej ktoś z bardzo wysokiego rodu, może nawet któryś z Habsburgów, czy też ktoś bardzo bliski domowi

cesarskiemu i stąd brały się wszystkie zdumiewające i wręcz niezrozu­miałe przywileje, z jakich korzystała.

Istnieje też inna wersja, mówiąca, że panna Urszula przeżyła w domu rodzicielskim jakąś bliżej nie znaną tragedię prawdopodobnie na tle miłosnym, po czym zerwała z rodziną wszelkie stosunki, opuściła dom i...

No właśnie. I jakimś sposobem znalazła się nagle pod opieką arcyksiążęcego dworu. Twierdzi się, że jej matka miała na imię Maria i była Bawarką, że Urszula urodziła się w Monachium, lecz osobę jej ojca otacza dotychczas nieprzenikniona tajemnica.

Tę tajemnicę, wszystko, co czyniło jej życiorys fascynującą zagadką, zabrała ze sobą do grobu. Zmarła 15 kwietnia 1635 roku. Do trzyletniej rocznicy śmierci króla Zygmunta III Wazy brakowało dwóch tygodni.

Ostatnie lata już pod berłem Władysława IV spędziła w ciszy i spokoju. Była już tylko cieniem dawnej Urszuli Meierin, dawnej ochmistrzyni, „wyroczni królewskiego dworu”. Nikt już nie zabiegał ojej łaski, nikt w listach nie prosił, by jej pokorne służby oświadczyć, nikt jej nie wtajemniczał w sprawy wielkiej polityki. Nadal pełniła niby funkcję ochmistrzyni i nadal uczestniczyła w życiu rodzinnym, ale dalekie to już było od wspomnień przeszłości, co być może napawało ją goryczą. Zwróciła się więc z całą żarliwością w stronę praktyk religijnych, modlitw długotrwałych, opieki nad biednymi i sierotami. Prawdopodob­nie bardziej niż kiedykolwiek zbliżyła się do zakonu jezuitów. Napisała swój ostatni testament, w którym poczyniła prawdziwie króle­wskie zapisy. Kościołowi Jezuitów w Warszawie ofiarowała srebrne tabernakulum, królowi Władysławowi IV 12 tysięcy dukatów, królewiczowi Janowi Kazimierzowi i Karolowi Ferdynandowi po 20 tysięcy dukatów, królewnie 12 tysięcy dukatów, różne znaczne sumy klasztorom, kościołom i poszczególnym osobom. Była bardzo bogata.

Pogrzeb także miała królewski. Ciało jej wystawione zostało w jednej z sal zamku królewskiego w Warszawie „z wystawą omal nie taką, jaką widziałem po śmierci królewiczów” - informował papieża Urbana VIII nuncjusz Visconti. Przed jej trumną w hołdzie przesuwali się najwyżsi dostojnicy. Kanclerz Radziwiłł zanotował w swym pamiętniku: „Ciało świętobliwej panny odwiedziliśmy”.

Pogrzeb odroczono prawie o miesiąc na prośbę królewicza Ferdynan­

da, biskupa wrocławskiego, który chciał w nim koniecznie uczestniczyć, a zatrzymywał go inny pogrzeb: brata Jana Olbrachta.

Pochowano pannę Urszulę w kościele Karmelitanek Bosych w Warszawie albo w kościele Jezuitów; nie ma co do tego zgodnej opinii. Za trumną, oprócz królewicza, kroczyła królewna Katarzyna Anna Kon­stancja i w jej imieniu mowę żałobną wygłosił kasztelan lubelski Dobrogost Grzybowski, a odpowiedział mu kanclerz wielki litewski Albrycht Stanisław Radziwiłł, ten sam, który opisał ją, gdy przemawiała do senatorów w imieniu konającego króla Zygmunta.

Wszystkie te honory spotkały ochmistrzynię niewiadomego pocho­dzenia i nieznanego nazwiska.

ROZDZIAŁ XI

niebezpieczne zabawy

zasy Samozwańców nazwane zostały przez historyków Dymitriadą. Było ich dwóch, ale my zajmiemy się tylko pierwszym, ponieważ drugi był oczy­wistym oszustem i żadna zagadka z nim się nie wiąże. Dzieje zaś pierw­szego rozwijają się niby sensacyjny film, trzymający widza w napięciu do końca. Tylko że scenariusz tego filmu nie przynosi wyjaśnienia tajemnicy. Zagadka pozostaje nierozwikłana; zamknięta hermetycznie przed wiekami prawda o Dymitrze, rzekomym synu cara Iwana Groźnego, i o tym, co się stało w Ugliczu nad Wołgą w dniu 15 maja 1591 roku. Jedna z największych tąjemnic historii pozostanie prawdopodobnie na zawsze nieodgadniona, a jej główny bohater zachowa po wsze czasy oblicze Sfinksa.

Kim był naprawdę? Czy carewiczem cudownie ocalonym przed dybią­cym na jego życie Borysem Godunowem, czy też zbiegłym z monastyru mnichem Griszką Otriepiewem, który tylko podawał się za carewicza? Czy był ostatnim z dynastii Rurykowiczów, wywodzącej się od świętego Włodzimierza i w przekonaniu ludu nieśmiertelnej, czy też oszustem, łotrem, szalbierzem, jak go przedstawiał Godunow? A przede wszys­tkim czy sam wiedział, kim był? Wiele bowiem przemawia za tym, że on - domniemany Dymitr - uważał się za prawdziwego carewicza i że w tym przekonaniu dotrwał aż do swego tragicznego zgonu już na carskim

tronie, a w takim razie nie byłby ani wierutnym łotrem, ani oszustem nikczemnym. Więc kim?

Kim jestem?...”-tymi słowami zaczynał swój list do papieża Kle­mensa VIII, zawiadamiając, że oddawcy pisma wyjaśnią Jego Święto- bliwości tajemnicę. Nuncjusz papieski w Polsce Klaudiusz Rangoni skłonny był wierzyć, w jego autentyczność. Zwiodła go być może wybitna, błyskotliwa inteligencja świadcząca o nieprzeciętnym wykształceniu tego dwudziestoletniego młodzieńca, gdy na życzenie króla Zygmunta Wazy pojawił się w Krakowie. Nuncjusz w swoich listach do Stolicy Apostolskiej pisał o wąskich, długich, arystokratycz­nych dłoniach, które w przekonaniu monsignora świadczyć mogły

0 świetnym pochodzeniu zagadkowego osobnika.

Nie tylko dłonie były takim świadectwem. Ci, co przed nim stawali sprowadzani umyślnie, aby rozpoznać w nim syna Iwana Groźnego lub zaprzeczyć niegodziwemu kłamstwu, ci, którzy pamiętali go i mieli teraz rozwiać wszelkie wątpliwości, zwracali uwagę na znaki szczególne. I on,

1 carewicz mieli jedną rękę krótszą od drugiej. Lecz świadectwo takiego na przykład Piotrowskiego, który powiadał, że doskonale rozpoznaje carewicza, o tyle jest wątpliwe, że widział go ostatni raz w Moskwie, skąd carewicz Dymitr wraz z matką carową wdową Marią został usunięty do dalekiego Uglicza nad Wołgą wkrótce po śmierci ojca - cara Iwana Groźnego. Miał wtedy dwa lata. Czy można rozpoznać w dwudziestoletnim mężczyźnie dwuletnie dziecko? Czy on jeden miał nierównej długości ręce?

Jeszcze mniej przekonywająco wypadło stwierdzenie pewnego Inf­lantczyka, który miał usługiwać carewiczowi w Ugliczu. Ten - jak pisze Aleksander Hirschberg - początkowo wcale nie mógł sobie Dymitra przypomnieć i dopiero trzeba mu było pewne okoliczności podpowiadać, a także ludzi i zdarzenia, by Inflantczyk wreszcie się ocknął.

Bohater Dymitriady miał dwie szpecące go brodawki-jedną wielką pod nosem, a drugą mniejszą koło prawego oka; one także miały pomagać w rozpoznawaniu w nim carewicza. Tylko że znowu inaczej musiały one wyglądać na twarzy dziecka, a inaczej u dorosłego mężczyzny.

Tak więc znaki szczególne jako dowody tożsamości okazały się zawodne, stwierdzenia zaś „niezawodnych” świadków niepewne, a to, co miało rozwiać wszystkie wątpliwości, okazywało się chwiejne i w

dalszym ciągu nikt naprawdę nie wiedział, kim był w istocie rzeczy ten, kto się za carewicza Dymitra podawał. Znaczna część historyków utrzymuje, że nim nie był, lecz i oni nie zdołali odpowiedzieć stanowczo na pytanie, kto krył się za maską Samozwańca. Oni właśnie - uczeni i badacze-są zgodni, że prawda o tym człowieku została z całym rozmysłem starannie zatarta. Ci, którzy ją znali, ukryli ją bardzo głęboko albo zginęli w czasie okrutnej rzezi, jaka rozpoczęła się po zabójstwie carewicza w Ugliczu, albo skazani zostali na śmierć lub syberyjskie zesłanie przez komisję przybyłą z Moskwy, aby ustalić okoliczności popełnionej zbrodni.

Nikt z tych, co zagłębiają się w labirynt Dymitriady, nie łudzi się odkryciem prawdy, lecz pasjonująca tajemnica niepokoi i trudno się oprzeć jej złowrogiemu urokowi.

Niemożliwość wykrycia tajemnicy, zamiast odstręczyć, wabi tylko ciekawość dziś jak przed wiekami i prób rozwiązania zagadki liczymy coraz więcej” —pisał u schyłku ubiegłego stulecia prof. Aleksander Bruckner.

W ciągu kilkudziesięciu lat niewiele się pod tym względem zmieniło. W różnych językach wychodzą książki poświęcone zagadce Samozwań­ca, ukazują się artykuły... Niedawno na łamach jednego z tygodników londyńskich ukazał się artykuł potomka Aleksandra Puszkina z nowym oświetleniem sprawy.

Pisze on, że syn sławnego poety rosyjskiego Wasyla Żukowskiego, przyjaciela twórcy Eugeniusza Oniegina, w toku poszukiwań historycz­nych natknął się na dokumenty wyjątkowej wagi, potwierdzające w sposób jakoby niepodważalny autentyczność Dymitra zwanego Samo­zwańcem. Zdając sobie sprawę z ich wielkiego znaczenia Żukowski przedstawił je carowi Aleksandrowi III. Ten starannie przejrzał papiery i oświadczył: „Już jest za późno, by zmieniać historię. Niech pan zniszczy te dokumenty".

Nigdy się nie dowiemy, co zawierały. Decyzja cara zagrodziła drogę do poznania prawdy, ponieważ Żukowski, nader posłuszny monarsze, spalił dokumenty, a w ich popiele przepadła ostatnia już prawdopodobnie szansa ustalenia, kogo uśmiercono w Ugliczu. Autor wspomnianego artykułu, podobnie jak inni, urzeczony tąjemnicą Dymitriady i podeks­cytowany wiadomością o spaleniu cennych dokumentów, zwrócił się do przyjaciół pracujących w archiwum watykańskim z pytaniem, czy

tam - w tym nieprzebranym skarbcu historycznych źródeł, nie znajdzie się może potwierdzenie lub zaprzeczenie autentyczności Dymitra którym przecież Stolica Apostolska bardzo się interesowała. Po upływie pewnego czasu odpowiedziano mu, że znaleziono potwierdzenie. Nie­stety nie wyjaśnia on bliżej, co za materiały miały takie świadectwo autentyczności wystawić Samozwańcowi. Trzeba nad tym ubolewać, ponieważ archiwa watykańskie kryć mogą niezmiernej wagi doku­menty historii Dymitra. Przypomnieć należy choćby rolę wybitnego dyplomaty papieskiego Antoniego Possewina uwiecznionego na płótnie Jana Matejki „Batory pod Pskowem”. Possevino albo Possewin - jak go w Polsce zwano - należał do najlepiej poinformowanych osobistości w sprawach związanych z polityką Moskwy. Pośredniczył za panowania Stefana Batorego między Polską a Rosją i doprowadził do zawarcia układu pokojowego w Jamie Zapolskim. On także był autorem listu pisanego dnia 10 lipca 1605 roku z Wenecji do Dymitra Samozwańca, w którym trzykrotnie poprawiał słowo „ojciec” na „dziadek”, wspomina­jąc Iwana Groźnego. Wynikałoby więc z tego, że Possewin, który znał oczywiście cara Iwana, uważał Dymitra za jego wnuka, a nie syna. Kto jednak byłby jego ojcem? Wprawdzie Helena, żona carewicza zabitego w szale gniewu przez ojca, była wtedy w ciąży, lecz skutkiem doznanego wstrząsu poroniła, o czym Possewin nie mógł nie wiedzieć. Przybył do Moskwy wkrótce po pogrzebie carewicza i zanim opisał szczegółowo jego śmierć, badał dokładnie wszystkie towarzyszące jej okoliczności.

Possewin znać musiał jakąś tajemnicę Samozwańca, której on sam nigdy nie wyjawił. Dziewiętnastowieczny historyk rosyjski Eugeniusz Nikołajewicz Szczepkin doszedł do wniosku, że Dymitr był dzieckiem z nieprawego związku zabitego syna Iwana Groźnego i w tym wypadku poprawki w liście Possewina byłyby zrozumiałe. Dlaczego jednak dowiadujemy się o tym pośrednio z pisma papieskiego dyplomaty? Wkracza się tu w taki labirynt pytań bez odpowiedzi, że trudno znaleźć drogę bez gruntownego zbadania niejednego z pewnością archiwum. I czy wtedy udałoby się natrafić na klucz do tajemnicy uglickiej ? Kim był chłopiec zabity na pałacowym podwórcu?

Nie był to pierwszy zamach na życie dziewięcioletniego carewicza. Zdarzyło się już przedtem, że podano mu truciznę sporządzoną przez pewnego znachora. Na szczęście okazała się dość słaba i dziecko wyzdrowiało po paru dniach. Matka uznała to jednak za groźne

ostrzeżenie. Wiedziała, że powtórny zamach może być skuteczniejszy i że jedynym ratunkiem jest ukrycie dziecka, na miejsce którego należało podstawić innego chłopca. Uczyniono to w drodze do Uglicza, a pomocny okazał się w tym chowający w sercu zażartą nienawiść do Borysa Bogdan Bielski, ongi w łaskach u cara, a później przez Borysa Godunowa wysłany, a raczej zesłany do Niżnego Nowogrodu, gdzie był wojewodą. Taką wersję ocalenia carewicza przyjmują nawet bardzo sceptycznie usposobieni historycy.

W Ugliczu oczywiście nikt nie wiedział, kto właściwie przybył, ponieważ żaden z jego mieszkańców nigdy Dymitra nie widział. W pałacu dni płynęły wolno i monotonnie, lecz niezbyt spokojnie. Młody carewicz cierpiał bowiem na epilepsję, której ataki nawiedzały go zwykle w miesięcznych odstępach. Po kilku dniach wracał do swoich zabaw, o których przebąkiwano, że bywały zaprawione niekiedy okru­cieństwem. Miał jakoby pastwić się nad zwierzętami, co przypisywano fatalnemu ojcowskiemu dziedzictwu. Były wszakże także inne powody do niepokoju.

Zanim Borys Godunow wstąpił na tron carów, już faktycznie dzierżył ster władzy. Ongi potrafił wkraść się w łaski Iwana Groźnego, został nawet jego ulubieńcem, a po śmierci cara okazało się, że nikt nie był lepszy do kierowania sprawami państwa wobec zupełnej nieudolności upośledzonego na umyśle prawowitego następcy tronu - Fiodora I. Gdy zaś debilny władca pojął za żonę rodzoną siostrę Borysa - Irinę, ten stał się członkiem rodziny panującej i marzyć mu się zaczął majestat imperatora, a zarazem zdawał sobie sprawę, jaką zapiekłą nieprzejed­naną nienawiść i pogardę żywiły do niego staro sławne rody bojarskie, takie jak Romanowowie czy Szujscy. Powiązani od wieków z tro­nem-jedynie siebie widzieli prawowitymi następcami wygasającej dynastii. Kimże był przy nich jakiś Godunow, przybłęda, intruz, koniuch tatarski, który chociaż wielkie miał bogactwa, to przecież nie mógł się równać z nimi ani tradycją rodową, ani pochodzeniem.

Wiedział o tym. Wiedział aż nadto dobrze, że z ich strony zagraża mu śmiertelne niebezpieczeństwo i że każda broń okaże się dobra do zgładzenia jego i jego rodziny, gdy przyjdzie na to odpowiedni moment. Bał się wielkich bojarów i małego mieszkańca Uglicza, że w decydującej chwili zagrodzi mu drogę na Kreml. Był on wprawdzie synem siódmej żony Iwana Groźnego - Marii Nagayi, a więc według litery prawa nie

mógł pretendować do tronu, jako że małżeństwo było nieważne. Kościół bowiem zezwalał tylko na trzy rozwody, a dzieci zrodzonych z później­szych małżeństw nie uznawano za prawowite potomstwo.

Co się jednak stanie, jeżeli car Fiodor umrze bezpotomnie, jeżeli na nim wygaśnie dynastia Rurykowiczów? Któż wtedy będzie mógł prze­szkodzić Dymitrowi w zawładnięciu tronem? Cóż będzie mogło stanąć na przeszkodzie jego wkroczeniu w mury kremlowskie, jeżeli wybór będzie tylko między nim, bądź co bądź potomkiem Rurykowiczów, a przybłędą Godunowem. Wyboru nie będzie. Dymitr zostanie carem. Gdyby zaś śmierć Fiodora nastąpiła w okresie małoletności Dymitra, kto wie, czy wielcy bojarzy nie utworzą rady regencyjnej, a wtedy dla jednego człowieka zabraknie w niej miejsca-dla Borysa Godunowa, który w najlepszym wypadku wraz z rodziną zgnije w lochu więziennym; wówczas lepszym rozwiązaniem byłaby oczywiście śmierć.

Oto dlaczego potężny jeszcze Borys Godunow bal się małego Dymitra. Dlaczego dokładnie chciał wiedzieć, co się dzieje w pałacu uglickim, i dlaczego otoczył chłopca zaufanymi ludźmi.

Był wśród nich Michał Bitiagowski, niby administrator i jego syn, obaj szczególnie znienawidzeni przez carową-wdowę, była Wasylissa Wołochowa, wdowa, wraz z synem Osipem oraz ich krewny Nikita Kaczałow. Zapamiętajmy go sobie. Była wreszcie niejaka Tuczkowa, która później twierdzić będzie, że Dymitr skonał na jej rękach, i która-jak mówiono - została przez Borysa sowicie wynagrodzona.

Pojawienie się wszystkich tych osób w Ugliczu musiało być dla matki Dymitra wymownym ostrzeżeniem, a każdy dzień wypełniało dręczą­cym niepokojem.

Niebawem nadeszła katastrofa.

Nikt dziś nie wie, j aki był j ej faktyczny przebieg. Czy Dymitr w czasie zabawy na pałacowym podwórcu, skutkiem fatalnego zbiegu okolicz­ności, sam poderżnął sobie gardło, padając na nóż w ataku epileptycz­nym, czy też uczynił to ktoś, niby uczestnik zabawy, a naprawdę skrytobójca, czy może ataku wcale nie było, a jedynie zimne wyracho­wanie, morderstwo, którego sprawcą był jakoby ów Nikita Kaczałow, co tak nagle zniknął, że więcej go nie widziano. Nikt tego nigdy nie wyjaśni, a jedyny dokument, mówiący o zbrodni-oficjalny protokół komisji Wasyla Szujskiego, nie jest przecież w pełni godny zaufania.

Zanim rzeczona komisja przybyła do Uglicza, a stało się to zaledwie w

kilka dni po morderstwie, miasto stało się widownią straszliwej masakry.

Na wieść o popełnionej zbrodni uderzyły wszystkie dzwony na trwogę, ludzie wylegli z domów i rozpoczęła się krwawa nieubłagana rzeź. Oszalały z wściekłości, ogarnięty żądzą zemsty tłum rozdawał ciosy na oślep. Ginęli winni i niewinni. Bitiagowskiego rozerwano na strzępy, zginął jego syn, zabici zostali inni zaufani Godunowa. Niestety ginęli ci, którzy mogli złożyć w przyszłości ważne zeznania.

Istnieje wersja, że w paroksyzmie tego zbiorowego szaleństwa zmasakrowano także ciało Dymitra i że komisja Szujskiego nie mogła ustalić tożsamości zabitego. Jeżeli istotnie ciało zamordowanego zostało zmasakrowane, to czy stało się to przypadkiem, czy też dlatego, aby z całym rozmysłem uniemożliwić rozpoznanie? Członkowie komisji mogli przecież znać carewicza, a wtedy mogłoby się okazać, że zamordowany został zupełnie kto inny. Pogrzeb odbył się szybko i bez większego rozgłosu. Zwłoki czekały w cerkwi, a przy trumnie stała dzień i noc warta, nie wiadomo czy dla honoru, czy dla bezpieczeństwa, czy celem uniemożliwienia oględzin, które mogły dać nieoczekiwane i niepożą­dane wyniki.

Podejrzaną metodę działania obrała też sobie komisja. Usiłowała nie tyle wyjaśnić przyczyny i okoliczności śmierci carewicza, ile próbowała ustalić symptomy choroby i na tym ogniskowała przede wszystkim swoją uwagę. Drugim przedmiotem zainteresowania była owa rzeź, która skazała na milczenie wielu świadków. Komisja nie przesłuchała matki Dymitra, chociaż ona właśnie miała najwięcej do powiedzenia na temat jego choroby, zrezygnowała z zeznań ostatnich towarzyszy fatalnej zabawy carewicza. Poprzestała tylko na jednym i mogło się wydawać, że raczej unika zbyt skrupulatnego zbierania materiałów dowodowych.

Protokół komisji-jak twierdzi prof. Aleksander Bruckner - docho­wał się do naszych czasów z niewielkimi tylko uszkodzeniami. Nikogo nie oskarża. Wszystko stało się na skutek tragicznego zrządzenia losu. Winy ludzkiej nie było żadnej.

Chłopcy bawili się tzw. swąjkami. Swąjkę czyli ostre narzędzie - no­żyk albo szydło — należało wbić w dołek lub wrzucić do pierścienia. W trakcie tej zabawy carewicz dostał ataku konwulsji, upadł i dłuższy czas tarzał się po ziemi, a wtedy wbił sobie swąjkę w gardło. Inne zeznania

przedstawiały szczegóły nieco inaczej, lecz wszyscy się zgadzali j twierdzeniem, że zmarły sam sobie zadał śmierć. Winnego więc nio znaleziono, a o to przecież komisji chodziło. Nikt nie potrafił wyjaśnić, I kto zezwolił chłopcu na tak niebezpieczną dla niego zabawę, kto wręczył mu ostre narzędzie, mimo że bardzo niedawno, bo zaledwie parę dni temu, doznał epileptycznego ataku.

Można oczywiście wszystko tłumaczyć niedopatrzeniem starszych, lecz trudno nie podejrzewać nikogo o świadome, rozmyślne działanie, a na podwórcu w momencie nieszczęścia - tak się jakoś złożyło-była i Wołochowa, i Nikita Kaczałow, który potem szybko zniknął.

Komisja zakończyła prace. Śmierć carewicza została stwierdzona. Wszyscy krewni jego matki zostali skazani na zsyłkę i skierowani do odległych miejsc, a ona sama jako mniszka Marfa osadzona w jednym z monastyrów.

Taki był prolog Dymitriady.

Wkrótce miały przyjść wydarzenia, które głośnym echem rozeszły się po Polsce, wstrząsnęły tronem moskiewskiego państwa, dotarły do papieskiego Rzymu i ożywiły europejską dyplomację.

A tymczasem w domu szlachcica Bogdana Otriepiewa w ostatnim dziesiątku lat szesnastego wieku wychowywał się chłopiec uchodzący za jego syna. Wyróżniał się bystrością umysłu, wrodzoną inteligencją i dużymi zdolnościami. Był w wieku Dymitra. Gdy Bogdan Otriepiew zginął w jakiejś bójce na ulicach Moskwy, przygarnęli go Romanowowie, a później książęta Czerkascy, śmiertelni wrogowie Godunowa.

W jakiś czas po wydarzeniach uglickich ktoś doniósł Godunowowi o istnieniu rzekomego syna Otriepiewa, a rzecz o tyle była podejrzana, że nigdy nie słyszano o narodzinach u niego męskiego potomka. Informacja została przyjęta z niezwykłym zainteresowaniem, co mogło wywołać zdumienie. Wyszedł nakaz aresztowania chłopca. Ktoś go jednakże ostrzegł, ponieważ w samą porę schronił się w Czudowskim monastyrze, gdzie przywdział habit mnisi, został braciszkiem-nowicjuszem imie­niem Griszka. Zdawało się, że za murami monastyru będzie bezpieczny. Nie miał jednak zaznać spokoju, zmuszony do nieustannej ucieczki zmieniał monastyry, przenosił się z miejsca na miejsce, zacierał po sobie ślady. Uparcie gonił go rozkaz uwięzienia. Można by tu zapytać, jakiego przewinienia dopuścił się ten młodzieniec, że Godunow za wszelką cenę chciał go dostać w swoje ręce. Było to już po śmierci Fiodora I, ostatniego

mm

Rurykowicza. Nie zostawił syna, spadkobiercy i dziedzica tronu. Speł­niły się plany Borysa Godunowa. Sobór Ziemski wybrał go jednomyślnie carem. I ten to potężny władca wielkiego państwa szukał gorączkowo i chciał aresztować, ba, uwięzić nawet młodziutkiego braciszka, któremu nie można było zarzucić prowadzenia jakiejkolwiek działalności poli­tycznej, nic, co mogłoby zagrażać bezpieczeństwu państwa. Czyżby coś podejrzewał?

Gdzieś na zachodnich rubieżach jego monarchii, na Siewierszczyźnie, tam gdzie niespokojny, burzliwy, buntowniczy żywioł skory był zawsze do awanturniczych wypraw zbrojnych, krążyć poczęła wieść dziwna niby jakaś legenda, niby klechda, niby baśń fantastyczna, że Dymitr nie zginął w Ugliczu. Uparta i natarczywa, płynęła coraz szerszym korytem niby rzeka wezbrana powodzią, przeniknęła mury kremlowskie i dotarła do samego cara Borysa. Wielce go zaniepokoiła. Któż więc zginął w Ugliczu? Teraz już sam car nie był tego pewien. Niejednokrotnie wzywał do siebie Szujskiego i kazał mu składać drobiazgowe sprawo­zdanie z działania komisji, a także o tym, co widział w Ugliczu i co słyszał od miejscowych. Nie dowierzał temu przebiegłemu, chytremu bojarowi. Szukał kategorycznego i przekonywającego zaprzeczenia lub w nąjgor- szym razie potwierdzenia dręczących go upartych podejrzeń. Armia szpiegów i donosicieli znosiła mu wieści o rzekomym spisku przygoto­wywanym na jego życie. Wielu dostawało za to niemałą nagrodę. Była to jednak walka z cieniem. Zmartwychwstałego Dymitra nikt nie widział.

Kiedyś sprowadził z klasztoru jego matkę na rozmowę ściśle poufną, która odbyła się w sypialni cara przy udziale tylko jego małżonki. Na zadane Marfie pytanie, czy syn jej żyje, odpowiedziała: „Nie wiem”.

Po chwili zaś, widocznie przerażona, że nie wyjdzie cało z tej komnaty, tym bardziej, że carowa zamierzyła się na nią ciężkim lichtarzem, dodała: „Syn mój żyje jeszcze. Ludzie, którzy od dawna poumierali, uprowadzili go potajemnie z Uglicza, a stało się to zupełnie bez mojej wiedzy”.

Historycy przytaczają tę rozmowę, chociaż teksty różnią się od siebie, lecz sens zasadniczy pozostaje nie zmieniony. Nie podają, skąd czerpali swoje wiadomości, a przecież prócz wymienionych trojga osób nie było w komnacie nikogo i nikt nie zapisywał odpowiedzi mniszki Marfy-

Później zresztą ona sama dwukrotnie w całkowicie różnych co prawda sytuacjach składała sprzeczne ze sobą oświadczenia.

Cokolwiek jednak powiedziała mniszka Marfa w sypialni carskiej, Borys zrozumiał, że krążąca po kraju wieść o uratowaniu się Dymitra nie pozwoli się zdławić i stawia go w obliczu wielkiego niebezpieczeństwa. Lud moskiewskiego państwa nigdy nie pogodził się z myślą o wygaśnię­ciu panującej dynastii. Nie mieściło się w głowach, by coś podobnego mogło kiedykolwiek nastąpić; uważano zawsze „równoapostolski” ród Rurykowiczów za wieczny, nieśmiertelny, niezastąpiony i nie mogło być inaczej. Jeżeli więc ostatni potomek tego rodu zginął, trzeba go było wskrzesić. I został wskrzeszony.

Czas był po temu doskonały. W kraju rosło coraz większe niezadowo­lenie, pogłębione jeszcze carskim zarządzeniem przykuwającym chło­pów do pańskiej ziemi. Uciekinierzy z majątków tworzyli groźne watahy, przystawali do Kozaków, szerzyła się zastraszająco grabież, coraz zuchwalsze rozboje zbierały ponure żniwo. Do tego zaś przyłączył się nieurodzaj, jakiego od dawna już nie pamiętano. Nieoczekiwanie w połowie sierpnia 1601 roku mróz ścisnął ziemię. Zniszczone zbiory zapowiadały klęskę. Nadszedł głód, a był tak dotkliwy, że doprowadzał do obłędu. Bezprzytomna rozpacz wiodła do zbrodni najcięższych. Zdarzały się wypadki ludożerstwa. Trupy ludzkie i zwierzęce leżały na drogach. Legło podobno pół miliona ludzi. Za nieszczęście lud winił cara, który zbezcześcił tron Rurykowiczów. Najrozmaitsze pogłoski i najnie­dorzeczniejsze plotki o niezwykłych, nadprzyrodzonych wydarzeniach łatwy znajdowały posłuch. Niosła się przez krąj wieść o karze boskiej za wydarcie tronu prawemu dziedzicowi. Nieuchwytny, lecz przez to z każdym dniem groźniejszy Dymitr jak widmo krążył po wsiach i miastach, zaglądał w okna carskiej siedziby. Borys Godunow miał do wyboru: albo go unicestwić, albo wykazać oszustwo i zde­maskować Samozwańca. Tak czy owak trzeba go było wpierw uchwycić, a co najmniej wskazać konkretnego człowieka; takiego nie było.

Lecz pewnego dnia nadeszła wieść, że na dworze księcia Adama Wiśniowieckiego w Brahiniu nad Dnieprem na wschodnich ziemiach Rzeczypospolitej pojawił się nie znany nikomu, zagadkowy dwudziesto­letni młodzieniec, który oświadczył, że jest synem cara Iwana IV Groźnego i ostatnim potomkiem rodu Rurykowiczów.

Rozpoczynał się polski rozdział Dymitriady.

Zdaniem części historyków rozpoczął się on wcześniej o całe trzy lata a mianowicie wtedy, gdy do Moskwy przybyło z Polski niezwykle liczne, bo przeszło tysiąc osób liczące, poselstwo z wielkim kanclerzem litew­skim Lwem Sapiehą na czele. Przybyło z propozycją zawarcia paktu wieczystej przyjaźni. Zakres proponowanego układu był bardzo szeroki, przewidywał wspólnotę przyjaciół, wspólnotę wrogów, wspólność wojen i zdobyczy, mennicy i floty, wolność osiedlania się i sprawowania urzędów w obu państwach, a wreszcie wspólność monarchy po najdłuż­szym życiu jednego z panujących. Była to więc propozycja zawarcia z Moskwą bardzo ścisłej unii personalnej. Nic jednakże z tego nie wyszło i skończyło się na zawarciu dwudziestoletniego układu, który dziś nazwalibyśmy paktem o nieagresji.

W składzie tego poselstwa miał być podobno ktoś, kto następnie nie wrócił do Polski, a został celem lepszego poznania kraju i ludzi.

Został w carstwie - pisze Paweł Jasienica-z czasem pojawił się na Ukrainie, najpierw w Ławrze Peczerskiej, potem na dworze Konstan­tyna Ostrogskiego”.

Stary wojewoda z ogromną brodą biblijnego patriarchy nic nie pamiętał i u schyłku życia zaprzeczał goszczeniu u siebie tajemniczego przybysza. Potwierdzał to jednak syn jego, książę Janusz, wojewoda wołyński, kasztelan krakowski. Gdyby tego nawet nie uczynił, nie miałoby to większego znaczenia, ponieważ zachowało się inne świadec­two ciekawe i osobliwe, a stwierdzające niedwuznacznie pobyt u księcia Konstantyna Ostrogskiego domniemanego carewicza. Prof. Wacław Sobieski twierdzi, że w bibliotece zagorskiego monastyru znajduje się egzemplarz księgi św. Bazylego Wielkiego, drukowany w Ostrogu w 1594 roku, który na odwrotnej stronie karty tytułowej nosi następujący napis w języku rosyjskim: „Roku od stworzenia świata 7110 [tj. 1602] 14 sierpnia tę księgę podarował nam Grzegorzowi carewiczowi moskie­wskiemu i bratu Warłaamowi i Misaiłowi książę Konstanty Konstan- tynowicz Ostrogski, nazwany na chrzcie Wasylem, wojewoda kijo­wski”.

Słowa „carewiczowi moskiewskiemu” dopisano później, co oczywiście nie zmieniało faktu, że Griszka Otriepiew przebywał u książąt Ostróg- skich.

Drogę Griszki vel Dymitra na dwór Ostrogskich próbuje ustalić

historyk angielski Filip L. Barbour w wydanej niedawno książce Dimitry called the Pretender”. Pisze on. że mnich Grzegorz, zwany Griszką z Czudowskiego monastyru, pozwalał rozprzestrzeniać się pogłosce, jakoby pewnego dnia miał zostać carem. Pogłoska ta powtó­rzona przez patriarchę Moskwy Jowa carowi Borysowi spowodowała rozkaz wywiezienia tego niespełna rozumu mnicha do daleko na północy położonego monastyru Białozerskiego. Ktoś-a lud twierdził, że dia­beł-ostrzegł Griszkę, który zdołał zbiec, zanim straż przybyła po niego. Po niejakim czasie powrócił jednak do Moskwy, a tam spotkał mnicha Warłaama Watskiego, któremu oświadczył, że w celach czysto religij­nych wybiera się do Kijowa do Ławry Peczerskiej, a stamtąd być może do Jerozolimy. Warłaam chciał mu towarzyszyć i namówił na odbycie pielgrzymki jeszcze trzeciego mnicha - Friara Misaiła i wszyscy razem udali się do Polski. Tam zatrzymali się na dworze księcia Konstantego Ostrogskiego. Stąd zapis w księdze św. Bazylego.

Wiadomości o pojawieniu się w Polsce rzekomego carewicza przywiózł do Moskwy ambasador cesarza Rudolfa II-Heinrich von Logau.

A więc nareszcie Godunow miał konkretnego człowieka, podającego się za carewicza, lecz stwierdził jednocześnie, że jego rozkaz wywiezie­nia Griszki Otriepiewa na daleką północ nie został wykonany, co należało uznać za niepokojący sygnał poważnej niesubordynacji. Ten, któremu ten rozkaz wydał, ciężko za to odpokutował. Od tego momentu Godunow będzie pilnie śledził szlak wybrany przez Griszkę, a za pośrednictwem swych posłów domagać się będzie z całą stanowczością wydania mu trzech mnichów.

Zanim jednak w tej sprawie nawiąże się korespondencja Börysa z polskimi magnatami udzielającymi gościny i poparcia rzekomemu Dymitrowi, on sam opuści dwór Ostrogskich i uda się przez dobra Gabryela Hoyskiego, zażartego arianina, do Brahinia nad Dnieprem, gdzie znajdowała się wspaniała rezydencja księcia Adama Wiśnio- wieckiego. Trudno dziś dokładnie wyjaśnić, w którym momencie pojawił się w Kijowie, a następnie wśród Kozaków na Zaporożu, gdzie mienił się już carewiczem. Habit zrzucił gdzieś po drodze, bo już w Brahiniunie słychać o mnichu. Jeżeli kłamał z całą świadomością, to kto wie, czy mu ten pomysł podawania się za następcę tronu i rozpoczęcie wielkiej samozwańczej awantury nie zaświtał właśnie pośród zaporo­skich mołojców. A oni z kolei uznali go za swego przyszłego cara,

wyrazem czego były ich delegacje przybywające na dwór Wiśniowie- ckiego z deklaracjami wierności i oddania sprawie Samozwańca.

Przyjeżdżali do Brahinia nie tylko Kozacy. Niebawem świetna rezydencja księcia Adama miała otworzyć swe podwoje przed znakomi­tymi gośćmi moskiewskimi, potomkami rodów bojarskich, opozycjoni­stami pragnącymi złożyć z tronu Borysa Godunowa, przybywali także mnisi, którzy, krążąc po monastyrach, łatwo mogli przenosić różne wiadomości i uprawiać agitację.

Nic więc dziwnego, że „pierwszy polski protektor” Dymitra książę Adam Wiśniowiecki mógł w pewnej chwili zawahać się, kogo naprawdę : ma pod swoim dachem. Gdy pewnego dnia ów tajemniczy młodzieniec I tak znakomicie ujeżdżający wierzchowce wyjawił księciu, kim jest, I może i uwierzył mu Wiśniowiecki, znany zresztą z trzech rzeczy: I pijaństwa, zamiłowania do koni i niewielkiego rozumu. W każdym razie I zachował się tak, jakby mu uwierzył: otoczył go należnym carewiczowi I splendorem, oddał honory i postanowił zawieźć na dwór Jerzego I Mniszcha, z którym łączyło go dalekie powinowactwo. Jego stryjeczny I brat Konstanty bowiem był ożeniony z córką Mniszcha. Lecz wcale nie I więzy rodzinne kazały Wiśniowieckiemu wtajemniczyć wojewodę san- s domierskiego w to, co stało się w Brahiniu. I -

Nikt może tak jak oni dwaj nie był zainteresowany w sprawie I Dymitra, żaden zapewne z senatorów Rzeczypospolitej tyle sobie nie I obiecywał po osadzeniu Samozwańca na moskiewskim tronie.

Olbrzymie dobra Wiśniowieckich na wschodnich rubieżach państwa | kończyły się na granicy biegnącej gdzieś między Czernihowem a J Putywlem, nigdy wszakże ściśle nie wytyczonej; wynikały stąd częste I zbrojne zatargi. Na linii najdalej na wschód wysuniętej leżały dwa | zameczki - Przyłuki i Sniatyń, dwie najbardziej zagrożone placówki o | wielkim jednak znaczeniu, ponieważ bez nich wszystkie naddnieprzań­skie ziemie Wiśniowieckich stawały się własnością nader iluzoryczną.

Do tych właśnie dwóch zameczków-fortec rościł sobie pretensje Borys Godunow, dowodząc, że zawsze należały do państwa moskiewskiego, a Wiśniowieccy prawem kaduka je sobie przywłaszczyli. W nowej sytuacji książę Adam mógł osobą rzekomego Dymitra szachować Godunowa i wymusić na nim ostateczne uznanie granic jego włości.

Mniszcha zaś wabiły inne perspektywy. Pamiętamy go z Knyszyna, kiedy to po śmierci ostatniego Jagiellona nader gorliwie ząjął się jego

skarbem. Niewiele mu to jednak pomogło, ponieważ nadal znajdował się | ciężkich finansowych tarapatach, zadłużony po uszy. Niezwykle wystawny tryb życia, którym chciał dorównać innym senatorom i magnatom, pożerał krocie. Pan wojewoda sandomierski stał w istocie rzeczy na krawędzi bankructwa. Dymitr otwierał przed nim olśniewa­jącą perspektywę kariery i bogactwa, o jakim nawet nie marzył. Prof. Aleksander Hirschberg, autor znakomitej książki biograficznej o Dymi­trze, napisał, że Mniszech od dawna i lepiej od innych wiedział, co myśleć

o rzekomym carewiczu. Mimo to zważywszy swą sytuację postanowił zaryzykować, oddając do jego dyspozycji wszystko, co posiadał.

Dymitr zaś, grając już w pełni rolę przyszłego władcy, hojnie szafował obietnicami, niczego nie odmawiając swoim licznym stronnikom. Wszystko wydawało się łatwe i niemalże w zasięgu ręki. Tylko jedną rzecz należało zdobyć: tron carów. Skoro na nim zasiądzie, przyrzekał ofiarować Mniszchowi milion złotych polskich, godził się pojąć za żonę jego córkę Marynę, a więc uczynić ją carową. Mniszchówna carową! Cóż za niesłychany splendor dla rodu, a Dymitr prócz tego obiecywał dać jej w podarunku Nowogród i Psków na wyłączne władanie, teść zaś oprócz tego miliona miał otrzymać Siewierz i Smoleńsk, którymi miał się podzielić z królem Zygmuntem III Wazą, jako że i jemu te same ziemie obiecał. Dymitr w swej beztroskiej hojności nie ominął i króla, a wszystko za cenę wprowadzenia go na tron i ozdobienia głowy czapką Monomacha - insygnium carskiej władzy. Więc królowi, oprócz wspom­nianych ziem —pomoc w wojnie ze Szwecją, papieżowi Klemensowi VIII połączenie z kościołem rzymskokatolickim - odejście jego przyszłych poddanych od schizmy. Sam-niby na potwierdzenie szczerości swoich zapewnień i przyjął wiarę rzymskokatolicką. Uczynił zaś tak w przeko­naniu, że Rzym papieski swoim autorytetem i pomocą przyczyni się do wprowadzenia go na tron. Obiecywał też budowę kościołów w swoim przyszłym państwie i sprowadzenie do Moskwy jezuitów.

Ceremonia zmiany wyznania przez Dymitra odbyła się w najgłębszej tajemnicy w obecności nuncjusza Rangoniego. Jezuita Gaspar Sawicki, który słyszał, że Dymitr podąje się za carskiego syna, przed rozpoczę­ciem spowiedzi uprzedził go, iż pomoc Boga udzielana jest tylko tym, którzy są absolutnie szczerzy i niczego nie ukrywąją. Dymitr zawahał się przez chwilę, lecz ostatecznie przystąpi! do spowiedzi.

Gdy został carem, żadnej ze złożonych obietnic nie dotrzymał. Mógł

wprawdzie nie zdążyć: panowanie jego trwało niecały rok. Zdążył tylko poślubić Marynę Mniszchównę, w której był podobno zakochany, chociaż panna-jak pisze prof. Aleksander Hirschberg - wcale nie była piękna i może tylko jej oczy wielkie, wyraziste mogły zauroczyć młodzieńca.

Czy wiedziała, kim był? Ojciec, który w pełni zaangażował się w jego sprawy, kazał jej zapewne uwierzyć w carewicza, a ona oślepiona blaskiem tego, co ją w przyszłości miało czekać — uwierzyła. Może jej zresztą zaimponował gładką mową i bystrością umysłu, widziała, jak łatwo jednał sobie przyjaciół i stronników. Na polowaniach zadziwiał wszystkich niepospolitą zręcznością i odwagą.

Gdy wrócił z Krakowa, gdzie król jegomość chciał go widzieć, i zatrzymał się u Mniszchów na dłużej, zastęp jego zwolenników rósł coraz widoczniej, złożony, nawiasem mówiąc, z osobników bardzo różnego autoramentu, którzy za nim się opowiadali, wietrząc w tym nie byle jakie korzyści.

Nie znaczyło to, że uwierzyli w jego autentyczność. Poczynając od dostojników państwa i kościoła, a kończąc na przeciętnym szlachcicu wielu było wątpiących o prawdziwości carewicza. Najostrzej wypowia­dał się sędziwy, a cieszący się nieprzerwanie dużym autorytetem Jan Zamoyski, kanclerz i hetman wielki koronny, który nazwał to wręcz komedią i wyśmiał tę całą maskaradę. Wątpił Lew Sapieha, kanclerz wielki litewski, zamieszany do pewnego stopnia w sprawę Samozwańca, wątpili hetmani Stanisław Żółkiewski i Jan Karol Chodkiewicz, wątpili biskupi, a wśród nich nawet taki szermierz kontrreformacji jak Benedykt Wojna, który mógł sprzyjać Dymitrowi w nadziei, że rozszerzy wpływy kościoła rzymskiego na państwo moskiewskie. Biskup warmiń­ski Piotr Tylicki pisał wręcz do Lwa Sapiehy, że „powątpiewa”, czy ów „kniazik” jest tym, za którego się podaje.

Gdy król Zygmunt III zwrócił się listownie do senatorów z pytaniem, czy uważaliby za rzecz słuszną poparcie zbrojne Dymitra w jego wyprawie wojennej na Moskwę, większość odpowiedziała negatywnie. Sam król miał się później przyznać, że Samozwańca uważał za szal­bierza.

Warto tylko przypomnieć, jak charakterystycznie zmieniały się na­stroje zależnie od tego, w jakiej sytuacji znajdował się Samozwaniec.

Gdy był jeszcze w Polsce i przygotowywał się do wyprawy po tron, gdy

abiegał o poparcie i pomoc, zwano go nie bez ironii „Dymitraszką”, Hospodarczykiem” lub zwyczajnie „Otriepiewem”. Kiedy zaś znalazł ! się w Moskwie i zasiadł na tronie kremlowskim, określenia te znikły, a zamiast nich pojawiły się całkiem inne: „carewicz Dymitr”, „Wielki ! Kniaź Moskiewski”, „Hospodar Wielki”, a wreszcie „car Wszechrosji”, I chociaż polski protokoł dyplomatyczny nie przyznawał mu tytułu cara, I za co Dymitr był na króla Zygmunta Wazę niemało rozżalony.

Borys Godunow także żywił poważne wątpliwości, tylko że on I powątpiewał o autentyczności Griszki Otriepiewa, aczkolwiek w listach I i przez posłów zapewniał, że Dymitr nie jest nikim innym, jak tylko I owym właśnie Griszką niespełna rozumu, a poza tym oszustem,

I łgarzem, łotrem i awanturnikiem.

I Ale...

Ale i on nie był tego wcale pewny. W liście do króla napisał wielce I znaczące zdanie, że gdyby nawet ów mnich-oszust okazał się istotnie | Dymitrem, to i tak nie miałby żadnych praw do tronu jako syn z siódmego, a więc z mocy prawa nieważnego, małżeństwa. Nie tylko ten jeden list był wyrazem nurtujących go wątpliwości. Jego poseł do króla polskiego Postnik Ogarew w swych oficjalnych przemówieniach utrzy­mywał, że Dymitr jest oszustem, że to nie żaden carewicz, tylko mnich Griszka Otriepiew, lecz na poufnej konferencji w ścisłym gronie kilku senatorów już przy tym się nie upierał. Nazywał go tylko „odszczepień- cem”, „arianinem” i nie wiadomo dlaczego „synem szewca”, podczas gdy domniemany ojciec Griszki - Bogdan Otriepiew - był setnikiem strzelców carskich.

Dymitr wiedział, że był utożsamiany z Griszką. Uznał więc, że najlepszym zaprzeczeniem będą nie słowa, lecz prawdziwy Griszka z krwi i kości, którego obok siebie pokaże. Trzeba go tylko znaleźć.

I Dymitr go znalazł. Nie wiadomo ani jak, ani gdzie, a przede wszystkim nie wiadomo, czy rzeczywiście Griszkę. Dość na tym, że podczas wyprawy na Moskwę rzekomy Griszka pojawił się u boku Dymitra w Putywlu. Fakt ten znajduje potwierdzenie w relacjach kilku osób, znajdujących się w otoczeniu Samozwańca. Czy więc było dwóch mnichów imieniem Griszka, z których jeden grał rolę carewicza? Jest rzeczą wielce prawdopodobną, że Dymitr postarał się o jakiegoś fikcyjnego Griszkę, jako że byłoby wręcz śmieszne, żeby o taki drobiazg miał się zawalić jego plan.Istnieje wersja, że obwoził ze sobą jakiegoś

mnicha, który po upadku Dymitra przyznał się do fałszu. Po pewnym czasie Dymitr wysłał onego Griszkę do klasztoru, karząc go tym sposobem jakoby za pijaństwo.

Jeżeli Griszka pokazywany przez Dymitra był przez niego „wymyś­lony", a on sam także nie był tym, za kogo się podawał, to dziwić może, iż tak łatwo szło mu granie roli carskiego syna, że jego obycząje ani w Polsce, ani później w Moskwie nie przypominały przywar, jakie miały cechować Griszkę, mnicha zbiegłego z monastyru, łotra, opoja i złodzieja.

Lecz z drugiej strony rzecz biorąc, jeżeli mały carewicz istotnie cierpiał na epilepsję, to czyżby się z niej wyleczył, skoro żadne źródło nie wspomina o niej u Samozwańca?

Cytowany już historyk angielski Filip Barbour odpowiada na to, że carewicz prawie na pewno był epileptykiem, lecz że chłopcy w miarę rozwoju często wyrastają z tej choroby, jej pozostałością zaś bywa skłonność do zachwiania równowagi, gwałtowność, łatwe popadanie w stany dużego rozdrażnienia, a wszystko to pasuje do Samozwańca. Wyleczeni epileptycy nie pamiętają także wydarzeń zaszłych w okresie dzieciństwa. I ta cecha także występowała u Samozwańca, który mawiał rzekomo, iż „przeszłość pamięta jak sen”.

Może więc istotnie carewicz został wyratowany. Może Bogdan Bielski zamienił go z innym chłopcem w drodze z Moskwy do Uglicza, a może jeden z Nagojów, krewny carowej-wdowy oddał go do Bogdana Otrie­piewa z poleceniem, by go chował jak syna. Może prześladowani przez Borysa Godunowa bojarzy wiedzieli o jego istnieniu i w pewnym momencie postanowili oddać go do Czudowskiego monastyru na naukę. Może pod ich okiem nabierał wykształcenia i obycia, a w pewnym momencie pod wpływem jakichś okoliczności zewnętrznych zdecydował się przekroczyć granicę Rzeczypospolitej?

Wszystko to niejasne i osnute wątpliwościami. Jedno tylko żadnej nie ulega wątpliwości: Borys Godunow chciał za wszelką cenę Dymitra prawdziwego czy fałszywego - zgładzić. Nie tylko doihagał się jego wydania. Gdy to bowiem nie odnosiło skutku, nasyłał na niego zamachowców, tylko że próby zamordowania Dymitra nie udawały się. Ostatecznie zginął nie prawdziwy czy fałszywy Dymitr, lecz Borys Godunow. Zginął w okolicznościach nasuwających podejrzenie samo­bójstwa. Dymitr zaś wkroczył triumfalnie do Moskwy i został ukorono­

wany na cara. Zanim to się stało, Wasyl Szujski, który niedawno jeszcze stwierdzał ostentacyjnie śmierć prawdziwego carewicza w Ugliczu, oświadczył publicznie na Placu Czerwonym w Moskwie, że Dymitr jest carewiczem.

Tak myślał też łud, który jego wkroczenie do stolicy powita! entuz­jastycznie. Szedł do niej przez bitwy i oblężenia prowadzone ze zmiennym szczęściem, lecz ostatecznie ukoronowane zwycięstwem. W poważnym stopniu przyczyniła się do tego polska jazda, towarzysząca mu do końca mimo wahających się losów Samozwańca, a złożona z ochotników, którzy chcieli za Dymitra głowy nadstawiać. Regularne wojsko walczące po jego stronie oznaczałoby wojnę z Moskwą, na co król nie miał zgody sejmu.

Dymitr został więc carem, ale panował niecały rok. W tym okresie zwrócono uwagę na dziwne obyczaje nowego władcy. Lubił wesołe uczty z muzyką i wesołą rozmowę zamiast w kamiennym milczeniu spożywa­nych biesiad, nie przestrzegał postów, niechętnie podporządkowywał się surowym regułom dworskiej etykiety, nie bił pokłonów przed świętymi ikonami, lubił samotne wypady jeździeckie bez żadnej asysty, czaprak jego konia nie był sadzony drogimi kamieniami ani szczególnie bogaty. Lubił też towarzystwo Polaków i zamierzał na wzór niektórych polskich instytucji i urzędów takowe w swoim państwie ustanowić. Był też tak pewny własnej popularności i poparcia ludu, że nie uwierzył Jerzemu Mniszchowi, który zwracał mu uwagę na spisek przygotowywany przez Wasyla Szujskiego zmierzającego tą drogą do tronu.

Beztroska kosztowała go życie. Jerzy Mniszech miał dobre informa­cje. W domu Wasyla Szujskiego knowano zamach na cara. Dnia 17 mąja 1606 roku car zginął, a wraz z nim śmierć poniosło wielu Polaków. Stało się to niemal dokładnie w piętnaście lat po zabójstwie w Ugliczu. Spiskowcy rzucili hasło obrony cara przed Polakami, których część obecna była w Moskwie od wkroczenia tam Dymitra, a część przybyła niedawno w orszaku Maryny Mniszchówny, koronowanej przed kil­koma dniami na carową.

Było ich dużo, łatwo było ich spotkać w mieście, skierować oskarżenie przeciwko nim także nie było trudno, ponieważ swym butnym zacho­waniem budzili niechęć. Wcześniej jeszcze kursowały po stolicy pogło­ski, jakoby ci cudzoziemcy gotowali jakiś przewrót, którego ofiarą miał paść car.

Wasyl Szujski w przemówieniu do moskiewskiego ludu na Placu Czerwonym ogłosił zebranym, że zamordowany nie był carewiczem, ponieważ tamtego pochował w Ugliczu, a więc car nie był carem, bo przywłaszczył sobie tylko czapkę Monomacha. Był mnichem Griszką, którego król polski zamierzał wykorzystać do wytępienia prawosławia i objęcia panowania nad Moskwą.

W kilkanaście dni po śmierci Dymitra bojarzy rozgłosili, że Samozwa­niec był tyranem i rozpustnikiem, i chciał Polsce odstąpić Smoleńsk, a Mniszchom oddać Psków i Nowogród, że zamierzał wymordować bojarów i dopuścić się innych wielkich zbrodni...

Tymczasem nadchodziły wieści, że przy grobie carewicza Dymitra zamordowanego w Ugliczu dzieją się cuda: chorzy odzyskiwali zdrowie, kalecy, wlokący się dotychczas o kulach, odzyskiwali władzę w nogach. Na rozkaz Wasyla Szujskiego zarządzono ekshumację zwłok. Obecni przy niej ujrzeli doskonale zachowane ciało, na którym spoczywały - co podkreślano - orzeszki, które jakoby miał przy sobie w chwili śmierci, a

o których nikt przedtem nie wspominał. Nie tknięty zniszczeniem był także kaftan, naszyjnik perłowy i chusteczka złotem przetykana, którą dzierżył w lewej ręce. Wszystko jakby wczoraj do trumny włożone...

Cud!

Zakonnica Marfa, ongi carowa Maria, matka Dymitra, rozpoznała w nim syna. Szujski zaś w pismach rozesłanych po kraju wyjaśniał, że carewicz bawił się orzeszkami na chwilę przed śmiercią - więc czym właściwie: orzeszkami czy swajką?-i włożono mu je do trumny, ponieważ przesiąkły jego krwią.

Znaleźli się jednakże wrogowie Szujskiego, którzy głosili, że do Moskwy nie przywieziono zwłok carewicza Dymitra, lecz niejakiego Romuszka, zabitego kilka dni przed ekshumacją, syna pewnego Strzel­ca, i dlatego ciało wyglądało na znakomicie zachowane. Ci zaś, co przychodzili do grobu po uzdrowienie, zostali opłaceni za zgrabne symulowanie kalectwa...

ROZDZIAŁ XII

JEŻELI NIE ON, TO KTO?

óżne musiały być myśli i uczucia war­szawiaków, którzy dnia dwunastego grudnia 1830 roku czytali „Patryotę”. Redakcja tego czasopisma zamieściła w numerze dosyć osobliwą publikację. Była to przepowiednia wieszcząca triumf oręża polskiego w powstaniu i odbudowę Polski w jej dawnych granicach. W powstaniowej stolicy, której mieszkańcy żyli w gorączce od dni kilkunastu, a każda godzina przy­nosiła nowe i ważne wiadomości, taki zastrzyk optymizmu umacniał wiarę w zwycięstwo.

Niewielu zapewne czytelników „Patryoty” słyszało kiedykolwiek o autorze przepowiedni, a jeżeli nawet słyszało, to nikt z pewnością nie przypuszczał, że tą oto publikacją przepowiednia wraz z autorem rozpoczyna długi żywot, że będzie czytana i komentowana, a wreszcie badana przez uczonych jeszcze w następnym wieku i że wyjdą na jaw nieoczekiwane sprawy, które i samą przepowiednię, i jej autora osnują pajęczyną wielu wątpliwości.

We wstępie do przepowiedni redakcja informowała, że jej autorem jest Mojsiej Wernyhora, który w roku 1766 po zabójstwie brata i pobiciu matki porzucił żonę i dom, uchodząc „w kraj polski" do wsi Makiedony w starostwie kaniowskim i tam przepowiadał ludziom rychłe nadejście hąjdamaczyzny. Ciemiężeni przez polską szlachtę chłopi wzniecą srogi

bunt i ogromną masą ruszą na pańskie dwory. Krew płynąć będzie obficie, bunt będzie zdławiony. Nie trzeba, by dobrzy ludzie do niego przystępowali. On sam zabił brata, bo do hajdamaków chciał przy­stać.

Po raz pierwszy wtedy imię Wemyhory pojawiło się w polskiej publikacji razem z przepowiednią. Autorem wstępu był nie byle kto, tylko uczony historyk Joachim Lelewel, przekonany najwidoczniej, że Wernyhora nie jest wytworem czyjejś fantazji, ale historyczną postacią, że był to człowiek z krwi i kości. Mógł mu o nim opowiedzieć poeta Seweryn Goszczyński, związany blisko z redakcją „Patryoty”, urodzony na Ukrainie i tam wychowany, wśród tamtejszych legend, klechd i baśni. W domu rodzinnym słyszał wiele gawęd o niezwykłym Kozaku, lirniku i wieszczbiarzu, który uchylał przed ludźmi tąjemnice przy­szłości. Widocznie na wyobraźnię przyszłego belwederczyka podziałały słyszane opowieści o tajemniczym Wemyhorze, bo już jako kilkunasto­letni chłopiec począł zbierać o nim wiadomości, pilnie notował wszystko, co usłyszał, i nosił się z zamiarem napisania poetyckiej powieści o ukraińskim Homerze. I napisał, tylko że rękopis spłonął w powstańczej Warszawie i jedynie w późniejszej twórczości Goszczyńskiego widnieją ślady jego młodzieńczych zainteresowań prorokiem z naddnieprzań­skiej krainy, który w polskiej literaturze i sztuce znalazł sobie miejsce w najznakomitszych dziełach od Słowackiego po Wyspiańskiego i Matej­kę. Wspominał o Wemyhorze Adam Mickiewicz w wykładach o litera­turze słowiańskiej jako o chłopie ukraińskim ściganym przez hąjdama- ków w czasie rzezi polskiej szlachty, którą to szlachtę przed buntowni­kami ostrzegał. Wydaje się, że dla Mickiewicza historyczność postaci Wemyhory nie ulegała wątpliwości.

Panowało przez pewien czas przekonanie, że nikt inny jeno Seweryn Goszczyński spowodował zamieszczenie na łamach „Patryoty” przepo­wiedni i że on najprawdopodobniej namówić musiał Lelewela do napisania krótkiego wstępu. Później dopiero okazało się, że było trochę inaczej.

Znakomity historyk literatury polskiej prof. Stanisław Pigoń twier­dził, że Goszczyński był zbyt otwartą naturą, by gdzieś na kartach swoich pism nie zdradzić okoliczności ukazania się przepowiedni, gdyby sam bezpośrednio w tym uczestniczył. Zdaniem jego, uczynił to Wale­rian Krasiński, uczeń Lelewela, kolega Adama Mickiewicza i Tomasza

Zana. Od początku lat dwudziestych mieszkał w Warszawie i pracował w Komisji Rządowej Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, zasłużył się zaś polskiej kulturze założeniem pierwszej stereotypowej drukarni w Warszawie; wydał tam powieści Waltera Scotta, Psałterz Dawida w przekładzie Franciszka Karpińskiego, a wreszcie rozpoczął druk „Encyklopedii Polskiej”. Był jednym z tych, którzy podczas powstania listopadowego głosili niezbędną konieczność rozszerzenia jego działań na Litwę i Rosję, łącząc z tym nadzieję utworzenia ogólnosłowiańskiej monarchii. On właśnie miał być rzecznikiem spopu­laryzowania przepowiedni Wernyhory.

Historyk prof. Henryk Mościcki także w Walerianie Krasińskim widział sprawcę zamieszczenia publikacji w „Patryocie”, powołując się przy tym na pamiętnik Natalii z Bispingów Kickiej, żony generała Ludwika Kickiego, poległego pod Ostrołęką. Lecz w wydanym w roku 1972 pamiętniku brak potwierdzenia tego. Wiadomo jednakże, iż Walerian Krasiński był w warszawskim towarzystwie i w kołach patriotycznych inteligencji postacią bardzo popularną, a nawet arcy- oryginalną, do czego niechybnie przyczyniała się jego niezwykła chu­dość, która-jak pisała Kicka-do „bajecznych rozmiarów dochodziła" i Krasiński raczej szkielet przypominał aniżeli żyjącą istotę. Spod jego pióra wyszły dwie odezwy do Rosjan już po wybuchu powstania. Jedna z nich zawierała wzmiankę o proroctwach Wernyhory.

Nie jest w gruncie rzeczy sprawą nąjważniejszą, kto ową publikację spowodował. W niespokojnej Warszawie końca 1830 roku nikt nie zaprzątał sobie tym głowy, nie dociekał autentyczności postaci Werny­hory. Refleksje przyszły później, gdy z perspektywy czasu można było zadać dwa podstawowe pytania: skąd się przepowiednia wzięła i kto właściwie był jej autorem?

Kiedy bowiem nad Warszawą zgasła łuna powstania, a śmiertelna cisza kapitulacji rozeszła się ze stolicy na całe Królestwo, gdy żołnierze spod Grochowa, Igań i Ostrołęki przekroczyli pruską granicę rozpoczy­nając tułaczkę, po jakimś czasie wśród emigrantów krążyć zaczął inny tekst przepowiedni - podobny, ale przecież zmieniony.

Ten z „Patryoty” bardzo trafcie i przejrzyście mówił o znanych wydarzeniach poprzedzających wybuch powstania-jako o mających dopiero nastąpić - a więc o kolejnych rozbiorach, o Insurekcji Kościu­szkowskiej, o zgonie króla na wygnaniu, o Wielkiej Rewolucji Francu-

skiej i Napoleonie, o utworzeniu Księstwa Warszawskiego, o wyprawie na Moskwę, a nawet o zdobyciu Smoleńska i wkroczeniu Francuzów na Kreml, a dalej o klęsce Napoleona nazywanego w przepowiedni „moca­rzem Zachodu” i o jego wygnaniu.

..Będą się kojarzyć związki, aby Polskę utworzyć, ale te zrazu skutku nie wezmą i nie udadzą się. Przyjdzie do wojny z Turkami [mowa o wojnie rosyjsko-tureckiej 1828—29], którzy pokonani zostaną, i Rosja jak koń rozhukany pomknie w głąb Turcji, lecz potem się Turcja pokrzepi. Polacy zaczną powstawać. Wojownik wielki z narodem bitnym zwycięży Rosjan i wtedy naród Polski mocniej powstawać zacznie...”

Od tego miejsca przepowiednia staje się mniej przejrzysta, a nawet wręcz mglista. Wieszczbiarz przepowiada powstanie Polski w dąjvnych granicach, lecz przy współudziale Turków i Anglików. O upadku powstania, o emigracji ani słowa. Klęska powstania musiała zadać bolesny cios wróżbie, podważyła niechybnie zaufanie do jej autora. Jeżeli więc miano nadal posługiwać się przepowiedniami jako środkiem pokrzepiania serc, należało co rychlej „odkryć” nowy, oczywiście „autentyczny” tekst, który by uwzględniał zaszłe wydarzenia, a osta­teczne zwycięstwo i odbudowę ojczyzny odsunąć nieco dalej w przy­szłość.

I tak się stało. Pojawiła się przepowiednia w nowej redakcji, umieszczona w liście niejakiego A. B. skierowanym do Izydora Sobań­skiego, przyjaciela Mickiewicza, pisanym w dniu 27 października 1841 roku w Koblencji. Nowy tekst przepowiedni miał być rzekomo kopią rękopisu starosty korsuńskiego Nikodema Suchodolskiego z 1805 roku.

Dbający o swoją anonimowość A. B. pisał, że Nikodem Suchodolski, starosta korsuński, zaproszony został do Wernyhory, kiedy ten „zdjęty chorobą na śmiertelnym łożu leżał. Pan Starosta zastał Wernyhorę samego”. Nie zgadzało się to z relacją późniejszą, mówiącą, że łoże wieszczbiarza otaczała w onej krytycznej chwili znaczna grupa osób.

Autor listu opisuje, jak Suchodolski zastał Wernyhorę pogrążonego w jakimś półśnie, w trakcie którego musiały mu się przed oczami różne wizje przesuwać, bo twarz jego przybierała na przemian wyraz smutku i radości. Ocknąwszy się i zoczywszy starostę tak mówić zaczął:

Jestem prosty Kozak rodem z Makiedon, lecz i Kozak jest Polakiem, i ja służyłem Ojczyźnie, jak mogłem. Teraz już moja dłoń oręża nie

podźwignie, ale żałość ma ostatnia za Polskę i myśl ma ostatnia dla Polski. Pisz, Panie Starosto, ostatnie słowa moje, gdyż przeze mnie nie duch człowieka, ale duch Boży przemawia. Pochowajcie ciało moje na wyspie Rosią oblanej, poniżej młynów korsuńskich, lecz i tam w spoczynku nie będzie, bo po mojej śmierci zwłoki me po całym świecie się rozproszą (...) Na miejscu, gdzie ciało moje spoczywać będzie, zbudują pałac, gdzie odbędzie się zjazd dwóch monarchów. [Zgodnie z tradycją na tym miejscu miał założyć rezydencję Stanisław Poniatowski, podskarbi litewski, syn Kazimierza, i tam właśnie 12 maja 1787 roku Stanisław August gościł udającego się na Krym cesarza austriackiego Józefa Drugiego].

(...) Polska będzie ustawicznie w kłótniach domowych, lecz choć późno-ocknie się z letargu. Król niedołężny, zawiść wielkich sprawi upadek Polski - i trzy razy rozszarpana będzie, i trzy razy rwać się do oręża będzie. Za nic waleczność wielkich mężów-Polska upaść musi i upadnie. Lecz zjawi się kolos Zachodu i gwiazda pomyślna zabłyśnie dla Polski. Szerokie drogi otworzą się na Wschód, lecz runie prędko ta potęga i ledwo wąska ścieżka zostanie do powrotu i nowe klęski na kraj spadną. Mocarstwa później utworzą Królestwo Polskie, lecz będzie to cień dawnego. Dumny car Moskwy zasiądzie na tronie Jagiellonów-

i kłaniać mu się będą rodacy jak bożyszczu jakiemu, jako zbawcy kraju,

i słabi tylko ludzie cieszyć się będą, że jest Polska, a Polski nie będzie. Powstaną później Polacy, będą bić wrogów na własnej ziemi i w ten czas, gdy do wysokiej świetności dojdą, gdy wróg prawie wybity, pozna i drżeć będzie przed polską dłonią i w ten czas jeszcze dla braku ładu i człowieka Polska upadnie. - Wtedy Polacy jedni wędrówkę wielką po świecie odbędą, u obcych narodów ledwo przytułek znajdą, monarchy ich bać się będą, jako noszących ziarno niepodległości, lecz ludy ich szanują jako męczenników wolności. Drudzy zaś w więzieniach lub na wygnaniu smętne dni pędzić będą; a krąj zubożony, spustoszony, znieważony, w najświętszych swych uczuciach ledwo że znieść będzie mógł jarzmo ciemięzców, a wszyscy czekać będą, czy szybko gwiazda pomyślna dla Polski zaświeci. Lecz przyjdzie czas i ten czas niedługi, gdy Bóg przepełni kielich goryczy i zlituje się nad Polską i nad swemi prawemi dziećmi”.

W dalszym ciągu przepowiedni jawią się dosyć mgliste obrazy, na których Turek z Tatarzynem podają Polakom dłoń bratnią i odnoszą

świetne zwycięstwo nad rzeką Horyń. Po tej wygranej batalii z Moskwą ma jeszcze nastąpić kilka wygranych bitew, aż ostatecznie Kijów otworzy przed zwycięzcami swe wrota, a „Moskale powitają Polaków jak braci". Po czym zapanuje długotrwałe szczęście na polskiej ziemi całkowicie wyzwolonej spod jarzma zaborców.

Po wygłoszeniu tego proroctwa Wernyhora zwrócił się z pozdrowie­niem do Polaków i z zaleceniem, żeby wszyscy kraj kochali, „a będzie Polska potężna i wielka po wieki wieków”.

Tak to miał zapisać Suchodolski, dodając, że po wyrzeczeniu tych słów Wernyhora przeżegnał się i skonał.

Przepowiednie Wernyhory krążyły w odpisach, znane były i popularne na emigracji. Karmiono się nimi przez wiek XIX, wkroczyły w wiek XX. Podczas drugiej wojny światowej popularna była przepowiednia pochodząca jakoby z roku 1894, która wspominała o „pieśniach Wernyhory”

W dwa lat dziesiątki nastaną te pory Gdy z nieba ogień wytryśnie ■ Spełnią się wtedy pieśni Wernyhory Świat cały krwią się zachlyśnie.

Spełnić się miały oczywiście te pieśni Wernyhory, które przepowia­dały powstanie Polski szczęśliwej i bezpiecznej, odbudowanej w daw­nych granicach. Nikt nie zagłębiał się w dociekanie, o jaki tekst tych pieśni chodzi, a tekstów tych przybywało, każdy był jakoby autentyczny

i niepodważalny. Najdalej w poszukiwaniu „autentycznych wersji” przepowiedni posunął się pan Stefan Łaniewski, który już po zakończe­niu wojny opublikował w roku 1958 nałamach „Dziennika Polskiego” w Londynie swoje sensacyjne odkrycie, o którym wspomina prof. Pigoń w „Miłych życia drobiazgach”.

Łaniewski twierdził, że tekst przepowiedni, nie znany dotychczas, znalazł w British Museum, gdzie miał się rzekomo zachować komplet czasopima polskiego wydawanego w Paryżu na emigracji po powstaniu listopadowym. Tytuł czasopisma brzmiał „Pielgrzym Koronny i Litew­ski” i w jego numerze z dnia 4 marca 1834 roku znajdować się miało proroctwo poświęcone przyszłym losom narodu polskiego. Zostało ono przedrukowane z autentycznego wydania z roku 1795, które nosiło tytuł długi i bardzo szczegółowy: „Prawdziwa wieszczba Wernyhory z 1763

roku spiritu Divino wyrzeczona w Kamieńcu w twierdzy za radą J. W. Wojewody Potockiego przez świadków zaprzysiężona i od Jacka Więc­kowskiego, burgrabiego litewskiego, do druku podana w Warszawie za przywilejem w drukarni Michała Groela, typografa J. K. Mości MDCCXCV”.

Jacek Więckowski nie jest postacią nieznaną. U schyłku XVIII wieku byl autorem i wydawcą, a cieszył się zarazem opinią zbieracza przepo­wiedni. Niestety jednak z całego długiego tytułu on jeden tylko został zweryfikowany, ponieważ bibliografia Estreichera nie odnotowała wspomnianego druku u Groela w roku 1795, ale nie na tym koniec. Nie udało się ustalić wychodzenia pisma pod tytułem „Pielgrzym Koronny i Litewski”, wydaje się, że nikt nigdy o nim nie słyszał, w British Museum zaś nawet jego fragment nie jest osiągalny. Wreszcie jest jeszcze coś, co każe do tekstu ogłoszonego przez Stefana Łaniewskiego podchodzić z najdalej posuniętą ostrożnością, żeby nie rzec wręcz - niewiarą. Werny- hora bowiem w tej swojej przepowiedni przekroczył najśmielsze ocze­kiwania. Przewidział bowiem i drugą wojnę światową, i swastykę, i broń powietrzną, i obozy koncentracyjne, i ludobójstwo.

Było to już ostatnie, jak dotychczas, proroctwo Wernyhory, a stwier­dzić tu wypada, że przepowiednie jego już w ubiegłym stuleciu budziły duże wątpliwości nie tylko wśród notorycznych sceptyków. I nic w tym dziwnego. Wystarczyło przecież porównać tekst opublikowany w ,,Pa- tryocie” z podyktowanym rzekomo Suchodolskiemu, a te dwa z paroma innymi, jakie ukazały się w ciągu wieku, by nabrać grubych podejrzeń co do wiarygodności wszystkich tekstów razem i każdego z osobna.

Badający je prof. Witold Klinger zwrócił uwagę na ich szczególną właściwość. Oto im głębiej sięgały w przeszłość, tym w przepowiadaniu dawnych wydarzeń były celniejsze, im dalej wybiegały w przyszłość, tym bardziej stawały się niewyraźne czy zgoła mętne. W każdej przepo­wiedni istniała jak gdyby granica dzieląca bardzo czytelną trafność wizjonerstwa od mglistości. Po jednej stronie nie było żadnego błędu, wszystko znajdowało potwierdzenie w faktach historycznych, a po drugiej wiele przepowiedni wyglądało mało prawdopodobnie, jak choćby współdziałanie króla angielskiego z sułtanem w sprawie odbudowy niepodległej Polski.

Nietrudno wysnuć z tego wniosek, że w miarę upływu czasu

i zachodzących wydarzeń ktoś przerabiał tekst, dostosowując go do

nowych okoliczności. Powstawały więc apokryfy i można się było tylko zastanawiać, czy w ogóle istniał jakiś pierwotny tekst, który należałoby za autentyk uważać, tekst przepowiedni pochodzących w samej rzeczy od Wernyhory, czy też wszystkie kolejne redakcje proroctw były tworzone na potrzebę chwili, a imię Wernyhory miało tylko wzbu­dzać zaufanie, co świadczyłoby o pewnej popularności wieszczbiarza. Byłby to poważny argument przemawiający za historycznością tej postaci.

Wersja zamieszczona w „Patryocie” i przez czas jakiś uważana za pierwotną i bezwzględnie autentyczną okazała się także apokryfem, ponieważ odnaleziony został tekst wyraźnie wcześniejszy. Zawierał wzmiankę o Księstwie Warszawskim i wojnie z Austrią w roku 1809, lecz pomijał całkowitym milczeniem kampanię 1812 roku, Kongres Wiedeński i powstanie listopadowe. Wynikało z tego, że tekst zamiesz­czony na łamach „Patryoty” był późniejszy, był przeróbką innych, a jak twierdzą niektórzy - ułożony zaraz po dniu 29, listopada 1830 roku.

Nie będziemy się już wgłębiać w analizowanie różny.Gh tekstów przepowiedni. Uczeni zajmujący się tym\zgodnie -orzekli,'że są-to apokryfy tworzone na użytek doraźnej politycznej propagandy. Zada­niem ich było-jak każdej propagandy-utrzymanie w świadomości społecznej wiary w pomyślne zakończenie rozgrywających się wydarzeń

i zaufania do władzy, że prowadzi ich właściwą drogą do celu, którym było przywrócenie niepodległości. O takiej właśnie roli przepowiedni wspominał dosyć wyraźnie komentarz w „Patryocie”. Pisał Lelewel: „... może siły naszego oręża będą za słabe, wtenczas użyjemy,broni tego proroctwa”.

Na tym tle jednakże rodziło się pytanie o samego Wernyhorę. Jeżeli bowiem przypisywane mu przepowiednie okazywały się płodami fan- taayi innych zupełnie „proroków”, to powstawały wątpliwości co do istnienia osoby ukraińskiego wieszczbiarza. Czy był postacią historycz­ną, czy też zmyśloną? Czy zachowały się jakieś dowody, świadczące o jego życiu i działalności? Same bowiem teksty przepowiedni-jak się okazało - nie były dostatecznymi dowodami.

Opinie historyków, etnografów, badaczy dziejów kultury wyraźnie się tu rozchodzą. Wernyhora jest i prawdopodobnie pozostanie kimś tajemniczym i kontrowersyjnym i wcale nie dlatego, że zajmował się wieszczbiarstwem. Nie on to jeden w Polsce i nie tylko w Polsce

próbował \yejrzeć w tajemnice przyszłości, nie on jeden i nie tylko w Polsce zostawił legendę o swoich wieszczbach. Sprzeczne opinie na temat jego postaci rodzą się dlatego, że jednym zbyt trudno uwierzyć w jego realne istnienie wobec bardzo szczupłego materiału biograficznego, a inni wahają się przed absolutnym zaprzeczeniem jego prawdziwości. Ostatnio jednak - może pod wpływem esejów prof. Pigonia - utwierdza się raczej przekonanie, że Wernyhora nie jest poetycką fantazją, co oczywiście nie znaczy, że wyszedł na światło dzienne z cienia otaczającej go tajemniczości.

Sceptycy pytają jednak, gdzie są jakiekolwiek ślady jego materialnej egzystencji. Gdzie wzmianki o nim w literaturze pamiętnikarskiej, w listach czy innych dokumentach? Gdyby istniał i gdyby jego przepo­wiednie cieszyły się szerokim rozgłosem, to coś z tego urzeczenia jego osobowością przeniknęłoby przecież do potomnych, coś z tego musiałoby się zachować. Ktoś nie bez racji zauważyłby, że ludzie, którzy do niego przychodzili, byli tak samo prości i niepiśmienni, jak on sam. Słynął z pobożnego trybu życia, a jego wróżby nie sięgały do wielkich tajemnic, lecz mówiły o powszednich sprawach, zaspokajały ciekawość serc zakochanych, uspokajały zatroskanych lub - przeciwnie I pogrążały ich w smutku, ale zawsze były to wypowiedzi na temat spraw drobnych, mało znaczących. Wielkie swoje polityczne proroctwa wygłosić miał podobno nie wcześniej aż dopiero na łożu śmierci i te zostały rzekomo zapisane niejako pod jego dyktando.

A mogło być inaczej. Nie jeden Wernyhora był poetą wśród ludu ukraińskiego i brzękając na lirze układał dumki, piosenki, a choćby i wieszczby, w których przewijała się. niby gędźba przepowiednia jakaś o przyszłym losie urokliwej naddnieprzańskiej krainy i zamieszkującego ją ludu. Iluż było takich, co z przyczyn politycznych lub zgoła osobistych popełniwszy zbrodnię uciekali z domu i rzucali się w wiry awanturni­czego życia, zabawiając czasem siebie i przygodnych słuchaczy układa­niem melodyjnych strofek? Na ich kanwie ktoś wyhaftował inną treść. Nie o Ukrainie, tylko o Polsce, a imię Wernyhory nadawać im miało osobliwego posmaku.

Lecz że takie właśnie wybrano autorstwo, świadczy, że ów Wernyhora nie był obcy i nieznany - powiadają ci, którzy bronią realności jego postaci. Czy podobna, żeby wszystko, co pozbierał o nim Goszczyński, a przecież nie tylko on - miało być zlepkiem wziętych z wyobraźni

opowieści? Sam Goszczyński stanowczo temu zaprzeczył, pisząc: ,,Nie zapominajmy i o tym, że prorok Wernyhora nie jest dowolnym utworem poety, ale osobą historyczną i kilkadziesiąt lat temu cała Ukraina znała Wernyhorę żyjącego”.

Podobnie pisał Aleksander Malczewski, autor książki pt. „Kaniów

i jego okolice”. Starszy trochę od Goszczyńskiego, mieszkał jako dziecko w majątku ojca w Studzińcu koło Kaniowa i tam nasłuchał się wielu opowieści o wydarzeniach z roku 1768, o buncie hajdamaków, wspomi­nał w szczególności opowiadania rotmistrza Oksantego, który bezpo­średnio brał udział w tłumieniu buntu. Malczewski wspomina: wieść między pospólstwem w tej okolicy krążąca o jakimś Kozaku Wemyhorze od zemsty hajdamaków w roku 1768 (...) skrywającym się, którego niektórzy starzy ludzie w małej już liczbie dotąd mieszkający pamięta­ją”

Motyw ukrywania się Wernyhory przed zemstą hajdamaków powta­rza się w jego nader szczupłej - jak wspomnieliśmy - biografii. Przecież dlatego uciekł z domu, że był przeciw hajdamaczyźnie, i uciekł w okolicznościach dramatycznych, pozostawiając zabitego brata i potur­bowaną matkę. Ostrzegał dwory szlacheckie przed grożącą im zagładą, odmawiał przed łączeniem się z koliszczyzną i za to był ścigany, wprawdzie bezskutecznie, przez uczestników buntu, szukających na nim krwawej zemsty. Wernyhora ukrył się tymczasem pod Korsuniem na wyspie oblanej rzeką Rosią zamieszkanej przez młynarzy. Znajdo­wała się tam ciasna grota, o której istnieniu nikt nie wiedział, gdyż była gęsto obrosła rokiciną. Nikt prócz niego nie mógł się na nią przedostać. W ukryciu przetrwał cały czas buntu i tam jakoby odnalazł go Suchodolski na ostatnią z wieszczbiarzem rozmowę, a właściwie na wysłuchanie ostatniej przepowiedni.

Opowiedział o tej kryjówce Wernyhory w swoim „Pamiętniku starego żołnierza” Kajetan Rzepecki, który zanim jeszcze stal się żołnierzem powstania listopadowego, odbył podróż wiodącą śladami Wernyhory i dotarł do Makiedon, gdzie zwiedził dom, zamieszkany ongi przez wieszczbiarza. Była to chatka, w niej zaś izba czysto utrzymana, w której stało łóżko z grubym siennikiem, stół dębowy, kilka stoików, kilka starych garnków, dwa gliniane talerze, dzbanek i konewka. Były to przedmioty codziennego użytku należące do Wernyhory. Nad łóżkiem wisiał duży turecki dywan, a na nim para pistoletów, kindżał, lanca.

strzelba janczarska i czapka kozacka. Całości dopełniały dwa obrazy: Pana Jezusa i Matki Boskiej.

Rzepecki zwiedził także cmentarz, gdzie pochowany został Wernyho­ra. Grobu już nie było. Jego zniszczenie sam sobie wywróżył. I wróżba ta widniała we wszystkich redakcjach przepowiedni. Ujrzał więc Rzepecki cmentarz makiedoński położony nad brzegiem Rosi. Towarzyszący mu przewodnik opowiadał, że na pogrzeb Wernyhory zjechała się ludność ze wszystkich okolicznych miast i wiosek i w pewnym momencie padło wezwanie do usypania wysokiej mogiły-kurhanu. Po wpuszczeniu ciała do grobu rzucili się więc wszyscy obecni, młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, a nawet dzieci do noszenia ziemi. Nosił w czym kto mógł: w butach, w fartuchach, w czapkach... W ciągu dnia usypano wysoką mogiłę, a na jej szczycie postawiono krzyż.

Mijał już trzeci rok od pogrzebu i ludzie wątpić poczynali, czy spełni się wróżba Wernyhory i czy grób jego zostanie rzeczywiście zniszczony. Lecz pewnego dnia zaczął padać ulewny deszcz, który nie ustawał przez dwa tygodnie. Strumienie wody dzień i noc lały się z nieba na ziemię. Rzeka Rosia wezbrała, wystąpiła z brzegów i zalała wszystko dokoła; stała się podobna do długiego i szerokiego jeziora. Prąd wody bił o cmentarną ziemię, która raz po raz się obrywała zabierana wzburzonymi falami rzeki do Dniepru, aby razem z nim wpaść do morza. Zniknęło pół cmentarza, woda zabrała ze sobą grób wraz z krzyżem i szczątki ukraińskiego proroka. Na ludzkich oczach spełniła się jego przepowied­nia.

Nadeszła czwarta rocznica śmierci i pogrzebu. Lud podobnie j ak przed laty płynął niepowstrzymaną falą na cmentarz z odległych stron, odbywając niby pielgrzymkę do uświęconego kultem religijnym miejs­ca. Nie było już sypanego przed laty kurhanu, nie było nawet śladu postawionego wówczas krzyża. „Wernyhora nas opuścił” - poszedł dra­matyczny szept wśród zebranych. Niektórzy płakali. Usypano nową mogiłę, nie tak wysoką jak poprzednia. Lud zbierał się przy niej w każdą rocznicę, chociaż rząd carski zapowiedział, że na uczestników tych zgromadzeń spadać będą kary.

Taką opowieść usłyszał Kajetan Rzepecki w Makiedonach. Podczas swojej wędrówki spotykał ludzi, którzy jakoby pamiętali jeszcze Wer- nyhorę. W Daszowie zaznajomił się z popem Strachotą Zawierusznym, który powiedział, że przyjaźnił się z wieszczbiarzem i był obecny podczas

wygłaszania przez niego ostatniej przepowiedni o losach Polski. Powie­dział Rzepeckiemu, że Wernyhora miał widzenie w godzinę śmierci i mówił w obecności zgromadzonych wokół jego łoża Kozaków i księży. O Suchodolskim jakoś nie wspominał. Trudno całej tej relacji uwierzyć bez zastrzeżeń, trudno też odmawiać wiary wszystkim rozmówcom Rzepeckiego czy zgoła relacjom jego samego, posądzając go o nadto wybujałą fantazję. Najtrudniej wszelako ustalić granicę między fan­tazją a rzeczywistością. Wolno jednak przypuścić, że nie mieli racji ci, którzy utrzymywali, że żadnych śladów po Wernyhorze nie zostało. Są istotnie bardzo szczątkowe, lecz trudno byłoby odnaleźć pełniejsze w kraju pustoszonym przez wojnę w ciągu kilkudziesięcu lat, poczynając od powstania Bohdana Chmielnickiego. Została pustynia: spalone wsie. splądrowane miasta, gdzie spojrzysz, tam ruiny i zgliszcza. Szukać wśród nich jakiejś metryki albo aktu zgonu?

Poseł duński Just von Juel jadący w roku 1711 z Moskwy do Piotra Wielkiego, wojującego wtedy z Turkami nad Prutem opisuje, jak w drodze z Kijowa do Niemirowa i dalej przez Podole przemierzać musiał kraj pustynny, gdzie za największe'pieniądze niczego nie mógł dostać. Niemirów — smutne, puste miasto z rozwalonymi domami. Winnica, stojąca pustką, prawie zupełnie zniszczona, Bar w ruinie i wyludniony... Taki był pejzaż kwitnącego kiedyś kraju. Przytacza tę relację posła duńskiego prof. Witold Klinger na dowód, że jakichkolwiek dokumen­tów po Wernyhorze daremnie byłoby szukać.

A jednak...

Ukraiński etnograf Erazm Izopolski w latach trzydziestych ubiegłego wieku szukał na Ukrainie śladów życia Wernyhory, uważając go za postać historyczną. W czasie swojej wędrówki badacz starych legend natrafił na książkę pt. „Treść teologiczna nauki obyczajowej" z roku 1787 wydaną w Poczajowie i drukowaną pismem cerkiewnym. Książka ta zaczynała się takim oto fragmentem:

Rozpowiadają ludzie dziwem dziwne powieści o sławnym zwycięzcy wszystkich swoich nieprzyjaciół, silnym nad wszystkie siły, mężnym nad wszystkich mężnych Kozaków, młodym śpiewaku Wernyhorze, jak jemu Pan Bóg dał wiedzieć przyszłość i zdarzenia całego świata oprócz znąjomości Pisma św. - Wernyhora wojak mężny i śpiewak nad śpiewa­ków nie pochodził ni z popów, ni z diaków, a był sobie prosty Kozak".

Inny to jakiś Wernyhora. różny od tego, którego sobie zazwyczaj

wyobrażamy, inny od narzuconego nam obrazem Jana Matejki, przed­stawiającego starca z długą, siwą brodą, podobnego do biblijnego patriarchy. Nie ma w nim dostojeństwa i powagi proroka. Ale któż może zapewnić, że Wernyhora w swoich młodych latach nie był śmigłym Kozakiem, szaleńczo odważnym i nadludzko silnym. Może nawet stąd imię jego pochodziło - Wernyhora, że niby mógł góry obracać. Powiada o nim Izopolski, że młodość przepędził na Siczy i tam wybrany został atamanem. Kiedy? Nie wiadomo, bo i sama Sicz-w różnych miejscach zakładany ośrodek kozaczyzny - burzliwe przechodziła koleje.

Izopolski szukał śladów Wernyhory, lecz nie udało mu się dokładnie ustalić, gdzie się urodził. Podawano mu Dmytrychówkę, Dmytroskowę, Dziurłykówkę, Makiedony, Parchomówkę. Trzy pierwsze nie figurują w słowniku geograficznym, a gdyby przyjąć, że są zniekształconą nazwą Dmytrówki w guberni połtawskiej, to i wtedy pozostałyby trzy sprzeczne relacje. Taką wątpliwość wysuwa Piotr Kostruba nie wierząc, że Wernyhora kiedykolwiek istniał, chociaż nie tłumaczy, skąd wypły­nął nagle jako osoba, na którą się powoływano.

Izopolski zaś rozmawiał z takimi, którzy go znali. Zanotował nawet z pedanterią sumiennego badacza daty tych spotkań. Dnia 13 września 1827 roku podczas przeprawy przez Boh wdał się w rozmowę z przewoźnikiem Sydorem Torpiakiem, Kozakiem zaporoskim, który oświadczył, że osobiście znał i dobrze pamięta Wernyhorę. Dodał, że było to przezwisko nadane mu żartobliwie, znany był bowiem przedtem jako Smyk albo Mazepanek.

W niecały rok później dnia 17 lipca 1828 roku spotkał Izopolski pod Terespolem pasiecznika Jakowa Pawłowa, który także opowiadał mu

o Wernyhorze, nazywając go Bondarem Orłyczenką, twierdząc, że dopiero ludność nadała mu to imię, pod którym później znany był powszechnie.

Na początku swojej podróży Izopolski był pewny istnienia historycz­nego Wernyhory. „Żył kiedyś - pisał - tego imienia nadzwyczajny jakiś człowiek”, o którym w całej Ukrainie można było coś usłyszeć bądź jako

o dzielnym wojowniku, bądź jako o wieszczu, bądź jako o poecie i śpiewaku. Lecz po ukończeniu swojej wędrówki, po powrocie do domu i zagłębieniu się w swoich notatkach, gdy począł zestawiać w myślach opowiadane mu legendy, gdy przypominał sobie przeprowadzone rozmo­wy, owładnęły nim wątpliwości. Zauważył bowiem, że imieniem Wer-

nyhory Kozacy zaporoscy nazywali swoich towarzyszy, że nadawanie tego imienia miewało nierzadko sens raczej żartobliwy, a niekiedy przypadkowy. Imię to mówić miało, że obdarzony nim człowiek wszystko może. Kto wie, czy Wernyhorą nie został nazwany ktoś z najbliższego otoczenia Mazepy, któryś z gorących jego stronników, jak na przykład Orlik. A może i sam Mazepa w pewnym momencie nosił takie miano. Jedna z legend mówiła przecież, że Mazepa nie umarł, lecz został cudownie ocalony i żył w Bondarach znany jako Wernyhorą.

Izopolski stopniowo doszedł do przekonania, że Wernyhorą nie istniał. Nie było jednej historycznej postaci tego imienias a nazywano tak kogoś ze starszyzny kozackiej, wiernego idei Mazepy wyzwolenia Ukrainy.

Podobnymi szlakami myślenia szedł Wacław Lipiński, który w swojej książce „Z dziejów Ukrainy” przypuszcza, że Wernyhorą to jedynie fantastycznie przetworzona postać następcy Mazepy - Filipa Orlika, daremnie usiłującego zapanować nad Ukrainą.

Hetman, trybun ludowy czy śpiewak-lirnik i wieszcz, awanturnik czy mąż natchniony? A przede wszystkim, czy istniał, czy Wernyhorą to postać realna czy tylko legenda?

Legenda-jak się okazało - niezwykle żywotna i aktualizująca się na dziejowych wirażach.

Wspomniany już Piotr Kostruba rozróżnia cztery jej fazy:

Był Wernyhorą Kozakiem o nadprzyrodzonej sile i dokonującym rzeczy niezwykłych.

Był nieśmiertelnym rycerzem, który pewnego dnia wezwany przez nadprzyrodzone moce odjechał na białym koniu do jakiejś nieznanej krainy, z której powróci przy końcu świata. W połowie ubiegłego wieku krążyła taka legenda. W okolicach Makiedon na otaczających je wzgórzach ukazał się człowiek na białym koniu, machnął stamtąd ręką na Wernyhorę, mówiąc: „A co, już pora tobie”. Wernyhorą głowę pochylił i poszedł za nim. Odtąd nie było już o nim żadnej wieści.

Trzecia faza wyodrębniona przez Kostrubę głosiła, że Wernyhorą był zwykłym śmiertelnikiem obdarzonym tylko talentem poetyckim i darem wieszczbiarstwa, a czwarta mówiła, iż był Kozakiem żyjącym w czasach koliszczyzny, przejętym do głębi ideą zbratania Ukrainy z Polską. Występować miał w obronie ludu ukraińskiego, ciemiężonego przez polską szlachtę, a zarazem był przyjacielem Polaków, którycł] ostrzegał przed grożącym im niebezpieczeństwem.

W ostatnich czasach Franciszek Ziejka, pisząc o Wernyhorze, zwrócił uwagę na istnienie dwóch legend o nim: jedna opowiada o Kozaku, usiłującym zapobiec koliszczyźnie i głoszącym ideał zbratania ukraińs­kiego ludu z polską szlachtą, a druga o stepowym lirniku, wieszczu, bohaterze o sile nadprzyrodzonej.

Ziejka stara się dać odpowiedź na pytanie, jak to się stało, że popularność Wernyhory oparła się skutecznie działaniu czasu. Legenda

0 Wernyhorze wieszczu przetrwała dlatego - powiada - że na jego prze­powiedniach opierał się „jeden z wielkich mitów politycznych polskich, mit odrodzonej Polski w granicach historycznych. Nieprzypadkową była niezwykła sława ukraińskiego wieszcza w literaturze i sztuce XIX wieku. Potwierdzać ona miała prawa Polaków do granic z 1772 roku! W czasie politycznej niewoli narodu polskiego sprawa odbudowy gmachu państwowego była zagadnieniem pierwszoplanowym, wobec sprawy tej nikt nie mógł przejść obojętnie, każdy polityk, każde stowarzyszenie, każda partia polityczna - wszyscy musieli odpowiedzieć na pytanie: jak widzą przyszłą Polskę”.

Wernyhora widział ją w dawnych historycznych granicach, więc na jego przepowiednie się powoływano, a to z kolei ożywiało jego postać i urealniało ją. Dla kilku pokoleń - powiada Franciszek Ziejka-był on symbolem przyszłej Polski w granicach historycznych z roku 1772.

Żadna z legend nie ustaliła daty jego urodzin ani śmierci. Poczynając od XVI wieku, a kończąc na drugiej połowie XVIII rozciąga się czas jego domniemanego życia. Joachim Lelewel umiejscowił, go w stuleciu XVIII

1 większość legend przedstawia go na tle koliszczyzny.

Nikt prawdopodobnie nie rozstrzygnie w sposób ostateczny sporu na temat: był czy nie był. Dlatego najbardziej przekonującym argumentem wydaje się na razie twierdzenie prof. Pigonia, który historyczność postaci Wernyhory uznał na podstawie świadectw Seweryna Goszczyń­skiego i Aleksandra Malczewskiego, i powiada, że do ich przekonującego zaprzeczenia niezbędny byłby równoważnik. Dotychczas zaś ani świa­dectwo Goszczyńskiego, ani Malczewskiego nie zostało obalone. Nie istnieje nic, co dałoby się im przeciwstawić, bo na co w gruncie rzeczy mogą powołać się ci, którzy negują istnienie Wernyhory? Są w trudnej zaiste sytuacji, ponieważ dowód na istnienie kogoś lub czegoś jest do znalezienia znacznie łatwiejszy niż na nieistnienie, co stanowi zadanie

niezmiernie trudne. A chociaż wszystko obraca się w sferze półprawdy, półlegendy, trudno wyobrazić sobie argumenty, mogące obalić wszyst­ko, co na temat Wernyhory powiedzieli Goszczyński, Malczewski, ich rozmówcy, wszystko, co zebrał w czasie swojej podróży śladami Werny­hory Kajetan Rzepecki, a także i sceptyk Erazm Izopolski, który przecież sprawy nie przesądza ostatecznie. Dlaczego właśnie imieniem Wernyhory nazwano przepowiednie? Dlaczego jego imienia użyli auto­rzy apokryfów, bo trzeba się chyba zgodzić, że sam Wernyhora, jeżeli istniał, nie miał z nimi wiele wspólnego, ale to już zupełnie inna historia.

ROZDZIAŁ XIII

PUSTELNIA WARSZAWSKA

arszawski Ermitaż nigdy nie był pustelnią, jakby to mogło wynikać z francuskiej nazwy małego domku ukrytego wśród drzew łazienkow­skiego parku. Może tylko na samym początku, gdy zbudował go na tere­nie Ujazdowa Stanisław Herakliusz Lubomirski, marszałek wielki ko- I ronny, a także poeta i komediopi- I sarz, zasługiwał na tę nazwę. Pan marszałek bowiem szukał w jego zaciszu schronienia od nadmiernego „zgiełku interesów dla większego spokoju”, medytacji i niczym nie zakłóconej lektury. Lecz jedynie wtedy, a i to przecież nie w zupełności, zasługiwał Ermitaż na miano pustelni.

Od Stanisława Herakliusza ujazdowską posiadłość wraz z Ermitażem kupił król Stanisław August Poniatowski, a że ani on, ani też nikt z jego otoczenia nie zdradzał skłonności do życia pustelniczego, więc też miejsce samotnych dumań marszałka Lubomirskiego rozbrzmiewało I wesołym gwarem i śmiechem zapraszanych gości. Wnętrze dworku 1 także nie nosiło cech surowości, a przeciwnie - król-esteta postarał się o I piękny wystrój, wykwintne, lecz w znakomitym guście wykonane 1 urządzenie. Pozornie mały, skromny dworek mansardowy z niewielkim ganeczkiem zachwycał zaraz po przestąpieniu jego progów. „Istne cacko” - pisał Ernest von Lehndorff, szambelan króla pruskiego, wspo­

minając uroczy wieczór spędzony w Ermitażu na zaproszenie jego mieszkanki-markizy Leullier.

Otrzymała go w darze od króla i spędzała w tym domku wiosenne i letnie miesiące, gdy cały dwór przenosił się do Łazienek, zaludniają­cych się wtedy barwnymi postaciami dworzan i gości królewskich, przybywających na różnego rodzaju fety i na słynne obiady czwartkowe, gdzie w mądre rozmowy wplatał się często celny dowcip; beztroski świat rokoka. Możemy go sobie jako tako wyobrazić, oglądając figurki z saskiej porcelany: białe peruki, żaboty, koronki, wachlarze, różnokolo­rowe fraki i strojne toalety - świat, który zabrał ze sobą nigdy już podobno nie powtórzony urok życia.

Blisko było z Ermitażu do pałacu na wodzie, a niektórzy twierdzili nawet, że najbliżej, ponieważ stamtąd jakoby wiodła najkrótsza droga na królewskie pokoje i do królewskich łask. Albowiem markiza z mansardowego dworku według powszechnie panującej opinii wywierać miała duży wpływ na monarchę, który różne sprawy powierzał jej delikatnym dłoniom. Rozum miała nieprzeciętny ta dama i niejednego mogła bystrością i przenikliwością w kozi róg zapędzić.

Może właśnie dlatego, lecz z pewnością nie tylko dlatego niewiele budziła dla siebie sympatii. W kręgach wytwornej Warszawy dużo wokół niej czaiło się zawiści czy też pospolitej zazdrości, przede wszystkim z powodu względów okazywanych jej przez króla. Nienawidzili jej też stronnicy konfederacji barskiej, a później insurekcji, pogardzał nią ludek warszawski, a chociaż długo jeszcze po jej śmierci nazywano Ermitaż „domem Mamzel Lulie”, nie świadczyło to wcale o sentymencie czy też serdecznej pamięci. Ze zaś nie ma dymu bez ognia, wolno przypuszczać, iż działalność, jaką się parała, była nikczemnej natury, a pewne ślady zdają się to w pełni potwierdzać.

Gdyby wszystkie powody tej niechęci, zazdrości czy wręcz nienawiści były dokładnie znane, z pewnością byłoby łatwiej przeniknąć tajemnicę otaczającą postać mieszkanki Ermitażu. A tymczasem już w momencie przekraczania jego progów zaskakuje nas pytanie, dlaczego spośród wspaniałej konstelacji gwiazd błyszczących na firmamencie stanisławo­wskiego dworu, ze wszystkich metres, przyjaciółek, faworyt ostatniego króla wybrał sobie ten „kochanek wszystkich żon” właśnie markizę Leullier na swoją sąsiadkę w łazienkowskim Ermitażu?

Jeden z historyków napisał, że zdumiewać musi pustka, otaczająca tę

tajemniczą kobietę w dokumentach epoki, podczas gdy jej wybitna rola przy boku króla nie da się zaprzeczyć. O innych, których znaczenie było mniejsze, a i rola skromniejsza, wiadomo więcej, liczniejsze i wyraźniej­sze zostawiły po sobie ślady w dokumentach. A przecież markiza przetrwała dłużej niż inne damy w roli królewskiej przyjaciółki, dłużej nawet niż samo panowanie Stanisława Augusta, choć bywały piękniej­sze od niej i goręcej adorowane. Do samej jego śmierci okazywała mu przyjaźń i pamięć, aczkolwiek nie tylko z uczuciowych względów. Nie dzieliła z nim wygnania jak Elżbieta Grabowska, lecz ta była żoną, odwiedziła go jednak w Grodnie, pisywała listy i miała prawo nazywać się w nich „wierną Lulą”. Listy te, pisane jej niezgrabnym charakterem i błędną francuszczyzną, to zaledwie ułamek dokumentacji. Madame Leullier przez trzydzieści lat panowania Stanisława Augusta pełniła przy nim funkcje nieoficjalnej - jak byśmy dziś powiedzieli - sekretarki, używana do różnorakich poleceń, nieraz bardzo poufnych. Gdzie więc mogły zaginąć papiery, listy, dokumenty, notatki, bruliony? Może zostały spalone, a może zbyt głęboko ukryte. Nie zostało nic prawie, co mogłoby dużo więcej powiedzieć o zagadkowej damie, niż tyle tylko, że była.

Z przelotnych wspomnień, z rzuconych mimochodem zdań w pamięt­nikach, z plotek salonowych, z krążących po Warszawie utworów satyrycznych, nierzadko bardzo ostrych, trzeba zbierać kamyczki do tej mozaiki, z której ma powstać jej sylwetka. Jakże niedoskonała! Ile na niej białych plam, i to niestety tam, gdzie rozwijała działalność królew­skiej powiernicy, a może raczej agentki czy-jak twierdzą niektó­rzy - konfidentki. Powstaje tu jednak pytanie, czyjej konfidencjonalne usługi świadczone były jedynie królowi? Przyjmowała u siebie różnych wysoko postawionych dostojników; swoich, lecz także i obcych. Bywał u niej ambasador carycy Katarzyny książę Mikołaj Repnin i poseł pruski Gedeon Benoit, bywali i inni. Niektórzy twierdzą, że prowadziła salon. Byłby to jeden z najwcześniejszych salonów warszawskich, raczej politycznego niż literackiego charakteru.

Madame Leullier nie przestaje być zagadkową figurą, noszącą na sobie cechy awanturnictwa tak pospolitego na schyłku XVIII wieku. Zwłaszcza jej nie ulegający wątpliwości stosunek do Stanisława Augu­sta, nie dający się usprawiedliwić miłością, jest bardzo zagadkowy” - pi­sze o niej na przełomie XIX i XX wieku historyk i autor popularnych

powieści historycznych Walery Przyborowski. Ma on szczególną zasłu­gę. Na podstawie wyszperanego z archiwów testamentu ustalił osta­tecznie brzmienie nazwiska: Leullier. Tak się podpisywała. Zanim jednak doszło do tego ustalenia, nazywano ją bardzo różnie: Lhuillier. Lehndorff- Lulie, Lullier, Luly, a nawet ktoś nazwał ją Julie. W gronie rodziny królewskiej nazywano ją często Lullierką, król zwał ją po prostu Lula albo Madame Lullie, a warszawska ulica Mamzel Lulie. Było w tym wiele szyderstwa i pogardy. Wielu uważało ją za emigrantkę francuską, która z pewnych przyczyn poszukała sobie mieszkania w Polsce, ponieważ była z nią jakoś przez swoich przodków powiązana.

Wywodziła się z francuskiej rodziny osiadłej pod Tuluzą; dziad jej, Jakub Benedykt Puchet de Puget, był sekretarzem króla polskiego Augusta Mocnego i polskim rezydentem w Rzymie. W roku 1721 otrzymał tytuł barona, a w pięć lat później polski indygenat. Rodzicami Lullierki byli: Benedykt, komisarz składów solnych, i Barbara z Rudolfów Euhinger. Zofia Henrietta była ich jedyną córką urodzoną prawdopodobnie w Warszawie, a w każdym razie w Polsce. Bardzo staranne wykształcenie otrzymała przypuszczalnie we Francji, a dom­niemywa się, że mieszkała wtedy w Luneville. Być może też, że za pośrednictwem matki łączyły ją jakieś stosunki z rodziną Poniato­wskich. Prawie na pewno twierdzić można, że przyjaźniła się z Teresą Herulą z Kinskych Poniatowską, matką księcia Józefa. Razem podróżo­wały, kiedy zaś w roku 1795 runęła w gruzy Rzeczpospolita, a wraz z nią królewski dwór w Warszawie, Lullierką schroniła się do majątku Poniatowskiej w Czechach i tam razem z nią przez jakiś czas przeby­wała. Łączyły je poza innymi więzami wspólne zainteresowania arty­styczne, obydwie bowiem były zamiłowanymi malarkami. Portret Izabeli Branickiej, siostry królewskiej, który wisiał w galerii Stanisława Augusta, był roboty Zofii Henrietty.

Nie tylko przez samego króla, lecz przez jego rodzinę traktowana była jak domownik, nieledwie członek familii. Można to oczywiście tłuma­czyć dawną znajomością zawartą w Paryżu jeszcze przez stolnika litewskiego, a można też intymnymi stosunkami z księciem Kazimie­rzem, nąjstarszym bratem króla. Trudno jednak byłoby twierdzić, że opinie te zdecydowały o jej zażyłości z rodziną Poniatowskich. Nazy­wano ją zdrobniale Lullierką, pod jej opieką, jeszcze jako chłopiec, odbył zagraniczną podróż książę Stanisław, syn księcia Kazimierza, w jej

domu bywały siostry królewskie i spotykały się tam ze swym ukorono­wanym bratem, a szambelan Adam Moszczeński powiada, że mieszka­nie Lullierki służyło królowi nierzadko jako miejsce umawiania się z kobietami. Lullierka zaplątana była w intrygi nie tylko miłosne i nie tylko samego króla, lecz także i innych osób dworu. Była więc wszechstronnie wtajemniczona i można by rzec, że nic co Poniatowskich nie było jej obce.

Wśród licznych legend osnuwających jej osobę najmocniej przylgnęła do niej legenda o kabalarce. Jej niemały majątek pozostawiony spad­kobiercom wywodzono z opłat pobieranych za stawianie kart damom, panom, dworzanom, dostojnikom... A zaczęło się ponoć od tej najważ­niejszej kabały postawionej jeszcze w Paryżu stolnikowi litewskiemu na jedenaście lat przed jego wyborem na króla. Bawiącemu podówczas w Paryżu młodemu Stanisławowi Poniatowskiemu ktoś wspomniał o znakomitej wróżce, a on zaciekawiony tyleż może kabałą, co kabalarką, udał się do niej i usłyszał, że będzie królem. Odpowiedzieć miał na to pół żartem, pół serio, że jako polski szlachcic ma oczywiście prawo do tronu, lecz gdyby ta wróżba miała się spełnić kiedykolwiek, zaprasza ją do swojej stolicy na dłuższe w niej zamieszkanie. I-ciągnie dalej legen­da- stolnik litewski po wyborze na króla dotrzymał obietnicy. Lullierka została zaproszona, przyjechała i zastała w Warszawie mieszkanie, przypominające w każdym szczególe jej paryskie apartamenty.

Nigdzie, w żadnych źródłach, legenda ta nie znajduje potwierdzenia, wątpić można, by markiza Leullier - bo taki tytuł sobie w Warszawie przybrała - trudniła się odpłatnym kabalarstwem, bo nie licowałoby to z jej towarzyską pozycją, co się zaś tyczy jej skopiowanego mieszkania paryskiego, to poplątano tu jakoby Lullierkę z Madame Geoffrin, której słynny salon w Paryżu gromadził wybitnych pisarzy i uczo­nych. Przyszły król także u niej bywał, a w korespondencji nazywał ją „maman”, zaprosił do Warszawy; apartament dla niej urządzony nad Wisłą miał być właśnie kopią nad podziw wierną tego znad Sekwany.

O warszawskim mieszkaniu Lullierki opowiadano sobie, że są w nim tajemne przejścia, pozwalające klientom kabalarki przemykać się niepostrzeżenie, co ważne było dla tych, którzy nie chcieli być u niej widziani. Okazać się miało później, że wszystkie te dziwy to tylko ludzka fantazja, ponieważ robotnicy, którzy rozbierali kamienicę w roku 1865, nie znaleźli nic niezwykłego w jej mieszkaniu i legenda o sekretnych

kamarkach i tajemnych przejściach zawaliła się razem z siedzibą

wróżki.

Kamienica ta leżała w niewielkiej odległości od Zamku, a blisko ulicy Trębackiej, która nie cieszyła się dobrą opinią, ponieważ zamieszkiwały ją kobiety lekkich obyczajów. Posesję od Kazimierza Karasia kupić miał rzekomo książę Kazimierz Poniatowski. Stary drewniany dom zburzo­no, a na jego miejscu wyrosła dwupiętrowa kamienica, szeroka na trzy okna, z których podobno malował Krakowskie Przedmieście Bernardo Belotto, zwany Canalettem. Dziś na tym miejscu znajduje się skwer naprzeciwko budynku z napisem „Res sacra miser”.

Król miał blisko do Luli i często składał jej wizyty o spóźnione' wieczornej godzinie. Pewnego razu jednak źle się to skończyło, a mogło jeszcze gorzej.

Było to przy końcu pierwszej dekady marca 1768 roku. W Warszawie panował niepokój podsycany wiadomościami o zawiązaniu w Barze konfederacji, przebąkiwano o niebezpieczeństwie, na jakie może być narażona osoba króla. Około godziny dziesiątej wieczorem wybrał się on do Luli parokonnym powozem w skromnej asyście tylko paru hajduków. Wtem kilku osobników zagrodziło drogę, pojazd stanął, a król zdołał wyskoczyć i wpaść do kamienicy Lullierki. Jeden z hajduków został ciężko ranny. Napastnik schwytany na miejscu tłumaczył się, iż w głowie mu nie postała myśl, jakoby napadniętą osobą mógł być sam król jegomość, ponieważ nigdy nie śmiałby posądzać tak dostojnej osoby o uczęszczanie do domu rozpusty. Wyjaśnienie zabrzmiało dwuznacznie, trudno było ustalić, czy zuchwalec miał na myśli kamienicę Mamzel Lulie, czy też wesołe domy na ulicy Trębackiej.

I lepiej może było w to nie wnikać. Lullierka nie cieszyła się dobrą opinią. Mimo że epoka, w której żyła, nie odznaczała się surowością obyczajów, a raczej wielką ich swobodą, właśnie jej nie szczędzono przytyków, jednoznacznych a ordynarnych epitetów w satyrycznych wierszykach, często bardzo niewybrednych. Niektóre wpadały w jej ręce, były bowiem umyślnie pod jej domem porzucane, czytywał je także król wcale w nich nie oszczędzany. Uważano ich za parę kochanków, co zdąje się było prawdą, lecz - rzecz ciekawa - to, co tolerowano u innych, oburzało właśnie u niej. Cięte były zwłaszcza na nią kobiety, zacne i cnotliwe białogłowy, może trochę przez zazdrość, a może był to jeszcze jeden element ogólnej niechęci.

Zdarzyło się, że przed premierą komedii Józefa Bielawskiego „Natrę­ci" wynikły duże kłopoty ze skompletowaniem zespołu aktorskiego i próbowano szukać adeptek sztuki scenicznej wśród co piękniejszych warszawianek. Książę Kazimierz Poniatowski złożył w tym celu wizytę Franciszce Barszczynie, córce kuchmistrza u księcia Augusta Czarto­ryskiego, a żonie Pawła, sekretarza sądów biskupich. Jego namowy natrafiły na zdecydowany opór. A kiedy nalegał, jejmość Barszczyna zniecierpliwiła się tak dalece, że nie bacząc, do kogo mówi, rzekła mocno podekscytowana: „Skoro ten stan aktorski taki jest chwalebny i tyle na nim można zyskać, dobrze by go polecić najpierw pani Lhuillier, a potem pani Szmidtowej. Ja jednak nie chcę nic o tym wiedzieć ani też mieć z tym nic wspólnego”.

Szmidtowa, starościna brodnicka, była żoną zaufanego urzędnika królewskiego i kochanką młodego monarchy, który męża jej wysłał w jakiejś misji za granicę, aby nie przeszkadzał w amorach. Szmidtowa przez czas pewien szczęśliwie-jak utrzymywano - rywalizowała z Lul- lierką o względy Stanisława Augusta, i dlatego Barszczyna wymieniła je jednym tchem, dając przy okazji wyraz swoim sądom nie tylko o dwóch damach, lecz i o całym zawodzie aktorskim, a w szczególności o jego damskiej części.

Leullierka występowała w charakterze wdowy. O jej mężu niewiele wiedziano. Nazywał się Ludwik Antoni Leullier i, jak twierdzą niektó­rzy, z zawodu był tapicerem wyniesionym później do godności króle­wskiego szambelana, nikt wszelako nie tytułował Leullierki szambela- nową, złośliwi zaś nazywali ją „Tapicerką”. Towarzyska pozycja Madame Leullier każe trochę powątpiewać o zawodzie jej męża, niemniej jednak tak nam o nim mówią współcześni, jak np. Antoni Magier. Była drugą żoną tego tapicera-szambelana, ich ślub odbył się I rzekomo w Paryżu, a małżonek zmarł prawdopodobnie w Warszawie 1 dnia 28 października 1765 roku po kilkunastoletnim pożyciu. Lecz już w ; miesiąc po jego śmierci wdowa pokazuje się w teatrze w towarzystwie księcia Mikołaja Repnina. Była „w strojnej żałobie”-jak napisała Urszula Wielopolska, koniuszyna koronna, w liście do Marianny Potoc­kiej powiadamiając ją, że Leullierka ma się wydać za Józefa Zabiłłę, szambelana królewskiego. Nic jednak z tych planów nie wyszło. Do końca życia pozostała wdową.

Z księciem Repninem łączyły ją stosunki bardzo bliskie, trudno

jednak twierdzić, jakiej były natury. Z pewnością ambasador darzył ją dużym zaufaniem, skoro korzystał z jej gościny, gdy przy końcu 1769 roku zjawił się incognito w Warszawie. Nie wybierałby na taką okoliczność domu pierwszej lepszej metresy królewskiej. Była jego łączniczką z królem, wtajemniczaną w sprawy najdelikatniejszej natu­ry. Nie bez racji niepokoił się biskup krakowski Kajetan Sołtyk codziennymi jakoby spotkaniami króla z ambasadorem w domu Madame Leullier.

Stąd - pisał - zdrowym rozumem sądzić należy, że istnieje między nimi doskonałe porozumienie, a nas, patriotów, ułowić chcą w istny dom wariatów, byle swego dokonali...”

Biskup należał do zażartych wrogów Stanisława Augusta. Był prze­ciwnikiem reform, na sejmie w 1767 roku zajął twardo stanowisko w sprawie dysydentów i miał ponoć ogłosić, że wyjdzie na miasto w szatach pontyfikalnych, aby wzywać do krucjaty przeciwko nim. Pogłoski te zaniepokoiły króla, który miał zaprosić Repnina do Madame Leullier na naradę.

Biograf Kajetana Sołtyka podaje w wątpliwość zarówno groźbę biskupa, jak i zebranie u Leullierki, co jednak nie znaczy, że w jej salonach nie odbywały się tajne polityczne konferencje i ekskluzywne spotkania króla z Repninem w najtrudniejszych sytuacjach politycz­nych przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych po zawiązaniu konfederacji barskiej. Adam Moszczeński wspomina o nich w swoim pamiętniku, a z jego relacji wynika, że nawet wtedy, gdy zebrania miały charakter najbardziej poufny i ograniczały się tylko do paru osób, uczestniczyła w nich Leullierka.

Wtedy właśnie zawiązuje się ten najciekawszy, najważniejszy, a zarazem najtrudniejszy do rozwikłania węzeł tajemnicy otaczającej samozwańczą markizę. Gdyby nawet przyjąć za prawdę wszystkie krążące o niej legendy na temat jej stosunków z królem, gdyby uznać jej wyjątkowo zażyłe stosunki z rodziną Poniatowskich, to nawet wtedy nic nie wyjaśniałoby jej uczestnictwa w konferencjach, na których rozwa­żano najżywotniejsze interesy państwa. Wiadomo, że była obdarzona niezwykłym rozumem i dużą zręcznością w postępowaniu z ludźmi, że darzyli ją zaufaniem król i ambasador... Czy tym jednak można tłumaczyć jej wpływy? Czy ten monarcha, któremu nie brakło przecież inteligencji i bystrości umysłu, nie dostrzegał w swym otoczeniu nikogo

o co najmniej podobnych, o ile nie wyższych kwalifikacjach, a czyje uczestnictwo w rozstrzyganiu wielkich problemów nie budziłoby tyle krytyki i nie kładło się cieniem na jego własnej osobie? Pozostaje więc tylko podejrzenie, że mogło to być życzenie kogoś, czyja wola miała wagę rozkazu... Lecz to także nic pewnego.

Figurowała na stałe wśród pozycji wykazywanych na tabeli „Expensy generalny” króla pod tytułem „Pensye”. Oprócz stałej pensji obciąża­jącej skarb państwa w ciągu trzydziestu lat panowania Stanisława Augusta pobierała jeszcze ekstra gratyfikacje prawdopodobnie za ekstra usługi, a podejrzewa się, że w sumach zapisywanych pod jej nazwiskiem kryły się apanaże wypłacane komu innemu - komuś, czyje nazwisko nie powinno było znaleźć się na liście wypłat. Gdyby to odpowiadało prawdzie, raz jeszcze trzeba byłoby podziwiać stopień zaufania, jakim darzono Lullierkę, i stopień wtajemniczenia jej w sprawy najdyskretniejszej natury.

Przy tym wszystkim zaś nie miała ugruntowanej pozycji towarzy­skiej. Nie była zapraszana do „zacnych domów”, Adam Moszczeński pisze „w kompaniach publicznych nigdzie nie bywała”, składała wizyty królewskim kochankom, a wszystkie damy chcące się królowi podobać bywały u niej. Józef Ignacy Kraszewski powiada, że codziennie rano wszystkie damy z familii królewskiej spotykały się w jej salonie, a niekiedy król uczestniczył w tych zebraniach. Zazwycząj jednak Lul- lierka rano odwiedzała monarchę, a co tydzień odbywała narady podczas obiadu z królewskimi budowniczymi i artystami. Czyżby więc miała także głos w sprawach łazienkowskich i zamkowych wystrojów, czy może tylko przekazywała życzenia króla?

Bywała w teatrze, a może raczej pokazywała się w nim, bo takie były obycząje eleganckiego świata. Nie była jednak tylko biernym i obojęt­nym widzem. Zdarzyło się, że wbrew opinii króla zdecydowała o zdjęciu z afisza sztuki, która nie znalazła jej uznania. Wystawiano w tłumaczeniu i w przeróbce Tadeusza Lipskiego komedię Goldoniego „Zona poczci­wa”. Okazało się jednak, że tłumacz tak bardzo dzieło włoskiego autora przeinaczył, zsarmatyzował, urubasznił, że wywołało to nie skrywaną złość Madame Leullier i księcia Kazimierza. Oboje „kipiąc wściekłością" spowodowali, że sztuki więcej grać już nie było można, chociaż podobała się wielu widzom, nie wyłącząjąc samego króla. Jan Heine, agent saski w Warszawie, zauważył, że król odtąd patrzył zezem na Lipskiego, a jego

antagonistka tłumaczyła monarsze, że niefortunny tłumacz naruszył poczucie „przystojności”.

Cały incydent nie miałby większego znaczenia, gdyby nie to, że stanowił jeden z przejawów roli Leullierki w sprawach życia kultural­nego stolicy, a nie chodziło jedynie o teatr, lecz o coś więcej. Historyk teatru stanisławowskiego Mieczysław Klimowicz przypomina, że w owych czasach teatr uważany był za ważny element rozgrywek po­litycznych. Jego sukcesy i porażki interpretowano jako wzloty i upadki polityki królewskiej. Przedsiębiorcza Leullierka była więc obecna wszędzie tam, gdzie rozchodziła się woń kuchni polity­cznej; uważna obserwatorka, dyskretna powiernica, ceniona konfi- dentka.

Ale i pocieszycielka w ciężkich chwilach. Roman Kaleta, badacz polskiego Oświecenia, widzi ją w takiej właśnie roli podczas dramatycz­nego okresu przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wpro­wadzona we wszystkie tajniki znała też wszystkie klęski i upokorzenia króla spotykające go ze strony aroganckiego ambasadora i starała się być dla „zrozpaczonego monarchy przyjaciółką niezawodną, pocieszy- cielką, bez której nie mógł się obyć”. I wtedy najostrzej chłostała ją konfederacka satyra. Barszczanie nienawidzili jej z całego serca, a echo tych uczuć unosi się z kart pamiętnika gorącej entuzjastki konfederacji księżnej Teofili z Jabłonowskich Sapieżyny.

W jakiś czas po klęsce Barszczan na przyjęciu odbywającym się u Wincentego Potockiego w Paryżu zapowiedziano przybycie „słynnej pani Leullier, byłej faworytki Kazimierza Poniatowskiego”. Usłysza­wszy tę zapowiedź księżna Teofila pospiesznie uciekła z przyjęcia, aby na wszechwiedzącym dworze „nie popsuć sobie reputacji” kontaktem z osobą „wątpliwego sprawowania”.

Przedziwna ta ostrożność w zestawieniu z nader swobodnymi oby­czajami panującymi w Wersalu! Argument zakrawa na wręcz humorystyczny i wydaje się, że nie tyle o obyczaje Leullierki tu chodziło, ile o jej postępowanie w czasach konfederacji, o stosunki z Repninem, o uczucia namiętnej wrogości żywione wobec niej przez patriotów.

Warto tu jednak zauważyć, iż Teofilę Sapieżynę i Zofię Henriettę Leullier pochłaniała polityka. Każda służyła jej z innych pobudek. Sapieżynę porwały hasła Barszczan, a tę drugą? Czy nie należała do

tych, które dojrzały w polityce fascynującą grę intelektów, gdzie triumfował chłodny wyrozumowany cynicznie interes? Nazywano ją polską markizą de Pompadour, porównując niby ze znaną kochanką króla Ludwika XV wywierającą na niego przemożny wpływ. Byłby to chyba jednak zbyt strzelisty komplement dla Leullierki, chociaż w epoce powszechnego rozpolitykowania rokokowych dam należała z pewnością do tych, które chętnie widziałyby się w roli ministrów w spódnicy. Gdyby było inaczej, nie ściągałaby na siebie tyle uwagi badaczy i historyków, którzy z licznego zastępu królewskich faworyt ją sobie wybierają, zgadując pod przysłaniającym tajemniczo jej twarz wachlarzem ciekawą indywidualność.

Leullierka nie ma jednak do historyków szczęścia. Nie darzą jej sympatią. Piszą o niej źle, bardzo krytycznie i surowo oceniają jej postępowanie na tle tego, co o niej wiadomo. Francuski historyk Jean Palewski nazywa ją dosadnie awanturnicą z półświatka wszechwładną na królewskim dworze. Stanisław Wasylewski, znawca polskiego roko­ka, pisząc o łazienkowskim Ermitażu, dorzuca, że „nieszczególna usadowiła się w nim pustelnica, bo kabalarka, hetera i mącibabsztyl obrzydły: Lulierka”.

Obrzydła? No, nie o wyglądzie zewnętrznym tu mowa. Natura poskąpiła jej wprawdzie wzrostu i nawet jedna z satyr wyśmiewała „karlinę”, lecz sztuka stosowania kosmetyków powodowała, że na kartach różnych wspomnień pisze się o niej z zachwytem. Miała wręcz olśniewać urodą, a znając wybredny gust naszego ostatniego monarchy można wierzyć, że jeżeli darzył ją łaskami, przyjaźnią i względami, musiała być atrakcyjna. Niestety nie zachował się żaden jej por­tret—jak twierdzi Jerzy Łojek, chociaż wiadomo skądinąd, że do niego pozowała. Król może chciał mieć w swojej galerii konterfekt tej wiernej przyjaciółki.

Czy w przeszłości łączyła ich romantyczna przygoda? Listy, które do niej wysyłał, starannie katalogowane, nie zdradząją zbyt wiele. Sądząc po systematycznie prowadzonym rejestrze król pisa) do niej w pewnych okresach dużo i często, lecz z krótkich notatek umieszczonych przy niektórych pozycjach trudnym do odcyfrowania pismem nie wydaje się, żeby miały to być listy intymnej natury. Te zaś, które się zachowały, zawierąją raczej akcenty zażyłości i przyjaźni, lecz nic więcej. Wielu historyków uważa, że różnica wieku ich dzieląca była zbyt duża

Leullierka miała być o piętnaście lat starsza od swego protektora. Niemniej jednak francuski biograf króla Jean Fabre twierdzi w swej znakomitej pracy o Stanisławie Auguście, że nie stanowiło to żadnej przeszkody i że Leullierka była tą kobietą, z którą zdradził swoją wielką miłość - carycę Katarzynę.

Kiedy się rozstawali, ona w słowach pożegnania zwalniała go z wierności wobec siebie i powtórzyła to jeszcze kilka razy w listach. Mimo to on wytrwał jakoby przez dwa i pół roku. Dopiero w roku 1762, gdy zjawiła się w Warszawie dawna znajoma z Paryża, „słynna mamzelle Lullier, kobieta doświadczona i awanturnica bardzo przedsiębiorcza”, uległ jej powabom, do czego przyznał się Katarzynie w liście. Jeden z historyków mówi, że był wonczas „w niezwykłej rozterce ducha i umysłu” i w tym stanie „znajdował chwilowe zapomnienie w ramionach (...) znajomej jeszcze ze stolicy Francji”.

Jean Fabre uważa Leullierkę za królewską agentkę, lecz po roku 1772, czyli po pierwszym rozbiorze, odsuniętą od spraw politycznych, a używaną do usług innego rodzaju. Wiadomo, że pośredniczyła w doręczaniu korespondencji różnym osobom, że zawiozła listy króla Teresie Geoffrin, z którą odbywała rozmowy na temat króla i że przedstawiła jej księcia Stanisława Poniatowskiego, że na jej adres pisał król listy do Franciszka Ksawerego Branickiego, przy­szłego targowiczanina, gdy ten bawił w Paryżu, że pośredniczyła także w doręczaniu listów króla do Izabeli Lubomirskiej, która, zanim stała się antagonistką Stanisława Augusta, była panią jego serca.

Chwaliła się swymi dobrymi stosunkami z kanclerzem Francji Maupeou i król zdaje się temu wierzył, bo polecał Branickiemu, żeby to wykorzystał, opowiadała też, że jej wuj opat de Rastignac ma wysokie | stanowisko w duchowieństwie francuskim, w co król także uwierzył, a na wszystkie te wysoko sięgające koneksje Jean Fabre zapatruje się I bardzo sceptycznie.

Czując się królowi mniej potrzebna, odsunięta od wpływów na bieg 1 politycznych wydarzeń, a zarazem od możności obserwowania ich z bliska, zaczęła podróżować. Wiedeń, Paryż, Londyn, Spa. Król ponosił częściowe koszty tych wojaży. Wynikało to może ze zleceń, jakimi ją obarczał, a może z innych powodów.

Po powrocie wkracza znów pewnym krokiem na pokoje królewskie,

zapraszana na kolacje spożywane w ścisłym gronie, na najekskluzyw- niejsze przyjęcia, występuje w roli pasterek w wystawianych przed królem sielankach, a jej przebranie nie grzeszyło jakoby skromnością, co dało okazję jakiemuś złośliwemu autorowi do napisania pamfletu o „pastereczce miluchnej, co sobie upiększyła twarz całą ku żywszej ozdobie”.

Istnieją pewne podejrzenia, że wróciła do czynniejszej roli politycznej w okresie targowicy i insurekcji, wiadomo z pewnością, że pisane wtedy listy król kazał ukryć, i to tak skutecznie, że nikt ich nigdy nie znalazł.

Po opuszczeniu Warszawy przez Stanisława Augusta i ona poczęła robić przygotowania do wyjazdu. Nie miała już co robić w obumierającej stolicy nie istniejącego de facto państwa. Wyjechała na wieś do majątku swojej przyjaciółki Teresy Heruli Poniatowskiej. Po pewnym czasie wróciła. Nieprzerwanie korespondowała z królem na wygnaniu w Grodnie. Nie czyniła tego z samej tylko potrzeby serca. Pozbawiona pensji, usiłowała namówić swego dawnego opiekuna, żeby jakoś jej ten ubytek zrekompensował, lecz król w ciężkich tarapatach myślał nie tyle

0 przychodach swojej przyjaciółki, ile o sprzedaży Łazienek. Pisał do Bacciarellego, że „nie powinno nic im brakować w żadnej ich części; trzeba, aby Ermitaż pozostał umeblowany, bo inaczej straciłby wiele ze swej wartości”.

Leullierka z całą energią zaprotestowała, oświadcząjąc, że meble znajdujące się w Ermitażu przewozi co rok ze swego mieszkania na Krakowskim Przedmieściu, a po sezonie letnim zabiera je z powrotem, więc w tych warunkach może tylko przystać na sprzedaż posągu Wenery. Nic więcej.

Do sprzedaży jednak nie doszło. Król, chcąc ułagodzić Leullierkę, przysłał jej swój portret. Wolno sądzić, że wątpliwa to była dla niej rekompensata.

Po raz ostatni widziała się z królem w Grodnie. Przyjechała do niego na niecały miesiąc latem 1796 roku. Przygnębiające dla obu stron musiało być to spotkanie przebiegąjące w jakże odmiennych warun­kach, niepodobne ani do tego pierwszego w Paryżu, ani do wszystkich następnych. Lulu przywiozła królowi plik listów od różnych osób

1 nowinki. Nie było w nich nic radosnego.

W trakcie tego pobytu w Grodnie zaszło jednakże coś, co każe wrócić

do pytania o charakter jej stosunków z Repninem. Oto ten eks- -ambasador w Warszawie, obdarzony teraz obowiązkiem czuwania nad królewskim wygnańcem w Grodnie, sadził się wobec Lullierki na niepowszednią galanterię. Przybywszy na zamek, stanowiący przymu­sową siedzibę króla, zlożyl jej wizytę i zaprosił na przegląd pułku pskowskiego, rezydującego w Grodnie, podejmował ją kolacją wraz z małżonką w swoich apartamentach. Były to wyróżnienia niezwykłe wobec samotnej wdowy, która do niczego już nie mogła być potrzebna. Czyżby więc chciał jej tym sposobem wyrazić wdzięczność za dawniej świadczone usługi? Nie pasuje to do obyczajów Repnina.

Wróciła do Warszawy i zamieszkała w Ermitażu. Spędziła w nim ostatnie lata. Nie wróciła do swego domu na Krakowskim Przedmieściu, bo właściwie po co? Nie chciała może oglądać tego tak bardzo zmienionego miasta, stającego się własnym cmentarzem. Wyludnione, opuszczone, pogrążone w smutku, niczym nie przypominało stolicy tak niedawno jeszcze kipiącej życiem, gwarnej, ruchliwej, nader beztro­skiej...

W Łazienkach było cicho, może nawet zbyt cicho, żadne echo nie przynosiło odgłosów zabaw, pogubiło się to wszystko gdzieś między drzewami, lecz było tyle pięknych wspomnień, które można było snuć na tle nie zmienionego przecież parku. Teraz bardziej niż kiedykolwiek Ermitaż Leullierki upodobnił się do pustelni. Nikt do niej nie przycho­dził prócz poczciwego Filipa Fleury, dawnego adiutanta królewskiego, za którego wydała jedną ze swych pokojówek - Reginę Petrusz. Mogła z nim wspominać dawne, piękne lata.

Jej świat odszedł na zawsze. Została sama pośród pięknego parku, staruszka, która przekroczyła już osiemdziesiątkę. Młodość łączyła ją z Paryżem, reszta życia-ta najciekawsza-upłynęła w Warszawie, do której zawitała po raz pierwszy jeszcze za panowania Augusta III Sasa. Jakież to wszystko wydawało się odległe. Długie życie, wiele spraw, wiele wydarzeń, wiele przeżyć, spełnione i nie spełnione plany i nadzieje: całe życie. Czas wszystko pochłonął.

Lubiła teraz, siedząc w fotelu, patrzeć na park wyjaskrawiony słońcem jesiennych dni; kobierce złocistych liści zaścielały trawniki i aleje. Między drzewami snuła się niedostrzegalna mgiełka melancholii. Natura celebrowała pożegnanie lata. I ona także żegnała się w myślach z otaczającym ją światem. Nawiedzały ją przeczucia, że może odejdzie jednego z takich słonecznych, jesiennych dni. Tak się jednak nie stało. Umarła 22 grudnia 1802 roku. Miała jakoby osiemdziesiąt sześć lat. Spoczęła na cmentarzu Powązkowskim. Kamień z napisem położony na jej grobie zniknął. Nikt nie wie, gdzie ją pochowano. Czyżby więc nic nie zostało po markizie Leullier?

Został Ermitaż. Nie zmieniony od tamtych lat, mały, skromny, inansardowy dworek, oddzielony od Łazienek ulicą, położony w bliskim sąsiedztwie pomnika króla Jana III. Wiele wspomnień chowa w swoich burach i wiele obrazów, lecz te rozwinąć może przed nami tylko fantazja. Dziś mieści się w nim przedszkole. Warszawski Ermitaż nigdy nie był pustelnią...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Huf Sfinks - tajemnice historii, CHINY, MAGIK NA SMOCZYM TRONIE
KOLEKCJA WIELKIE TAJEMNICE HISTORII , Wielkie tajemnice historii
Huf Sfinks - tajemnice historii, Marco Polo, FANTASTYCZNE PODRÓŻE MARCO POLO
Christie Agatha Tajemnicza historia w Styles
Sedia Ekaterina Tajemna historia Moskwy
Huf Sfinks - tajemnice historii, 7 CUDÓW ŚWIATA, Giinter Kle
Huf Sfinks - tajemnice historii, Fryderyk II, FRYDERYK II
Lesniakiewicz K. - XIV tajemnica historii, parapsychologia
Huf Sfinks - tajemnice historii, Bursztynowa komnata, W POSZUKIWANIU BURSZTYNOWEJ KOMNATY
Huf Sfinks - tajemnice historii, HUNOWIE, HUNOWIE PODBIJAJĄ EUROPĘ
Huf Sfinks - tajemnice historii, RASPUTIN, RASPUTIN -,
Huf Sfinks - tajemnice historii, RAMZES, Hans-Christi
Arka Przymierza, Wielkie Tajemnie Historii, Arka Przymierza
xiv tajemnica historii D5VDENXZKOAIUXNIHRQJ2WUJCVWKFSAO2E56A5A
XIV tajemnica historii
Lesniakiewicz Robert K XIV tajemnica historii 2
Christie Agatha Tajemnicza historia w Styles
B Śliwiński Przynależność państowa ziemi słupskiej w XII i w początkach XIII w czyli o historycznym
Agatha Christie Tajemnicza Historia w Styles

więcej podobnych podstron