Napisał: Leszek
Powrót
Podróżnego
Prolog
23
lipca 1948. Great Hangleton - Anglia
Simon
Sinclair nigdy nie lubił pośpiechu. Skłonności takie miał od
dziecka – wszyscy jego znajomi byli więc niezwykle zaskoczeni
faktem, iż po ukończeniu gimnazjum zdecydował się wstąpić do
policji. Spełniał co prawda wszystkie kryteria – miał ponad 6
stóp wzrostu, lotny i żywy umysł i wyraźną niechęć do łamania
prawa. W zabawach w policjantów i złodziei trzeba jednak dość
szybko biegać – a głównie taka wiedzę o pracy stróżów prawa
mieli znajomi i krewni Simona. Na szczęście, poza okresem rekruckim
w szkole policyjnej, który pozostał w pamięci Sinclaira jako jedno
pasmo udręk, nigdy w trakcie zawodowej kariery nie zmuszano go do
większego wysiłku fizycznego. No, może jeszcze w trakcie wojny,
kiedy pracował w kontrwywiadzie. Ale tam co najwyżej biegał z
pokoju do pokoju.
Zaraz
po wojnie i demobilizacji Sinclair powrócił do policyjnych zajęć.
Awansował nawet na szefa komisariatu. Wprawdzie Great Hangleton nie
było metropolią – ot, jeden kościół, kilka pubów, apteka,
parę sklepów i kilkaset domów. Ale do najbliższego dużego
miasta, jakim było Blackpool nie było wcale tak daleko, więc jeśli
ktoś lubił wielkomiejskie rozrywki, mógł tam dotrzeć koleją w
kilkadziesiąt minut. A Simon nie lubił wielkich miast. Tu, na
prowincji było o wiele spokojniej. Aż do dzisiejszego ranka.
Kilkanaście minut przed południem mieszkańców miasteczka
niezwykle zdumiał fakt, iż “pan komisarz” – jak miedzy sobą
nazywali Sinclaira, ile sił w nogach biegnie w stronę posterunku,
trzymając w garści czapkę... Już z daleka wołał do dyżurnego
posterunkowego o wywołanie połączenia telefonicznego z szefem
okręgu w Blackpool...
25
lipca 1948. Home Office (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych). Londyn
Harald
Weasley dobiegł już chyba kresu kariery – tak przynajmniej sądził
od kilkunastu miesięcy. Po latach łapania czarnoksiężników, a
później dowodzenia nimi w Departamencie Tajemnic przesunięty
został do mugolskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, jako łącznik
ze światem czarodziejów. Dla kogoś przyzwyczajonego do codziennej
aktywności posada ta była równie atrakcyjna, jak obserwowanie
farby schnącej na ścianie. Nudził się setnie i każdego dnia
odliczał dni, pozostałe do emerytury. Kłopot w tym, że było ich
jeszcze bardzo dużo...
Od
ponurych rozmyślań oderwał go dzwonek telefonu. Dyżurna
telefonistka poinformowała go, iż pragnie z nim rozmawiać jakiś
gentelman o nazwisku Sinclair.
-
Harald Weasley, słucham. – nawet zwykła rozmowa telefoniczna była
niesłychaną rozrywką. Zamierzał ją ciągnąc tak długo, jak się
tylko da. – W czym mogę panu pomóc, panie.... hmm...
-
Sinclair, sir. Simon Sinclair. Pracowaliśmy w czasie wojny w jednej
instytucji... no, przez jakiś czas. Pan był tam oficerem
łącznikowym, a ja pracowałem w sekcji niemieckiej.
Weasley
zastanowił się przez chwilę. W czasie wojny był szefem Wydziału
Uderzeniowego Departamentu Tajemnic, ale pod sam koniec, trafił do
mugolskiego kontrwywiadu, jako oficer łącznikowy ( - Na odpoczynek,
zasłużył pan na to – tak mu wtedy powiedział Redgrave. Dziś
już miał serdecznie dość takiego odpoczywania).
-
Taak. Pamiętam – skłamał Weasley. – Ale w czym mogę pomóc?
-
Widzi pan... To nie jest proste. Zwłaszcza na telefon. Ale
spróbuję... Jestem komendantem posterunku policji w Great
Hangleton, to niedaleko Blackpool. Przedwczoraj rano zgłoszono nam
zgon trojga szanowanych obywateli pobliskiej wioski. Myślę, że ich
zamordowano – ale to wszystko jest bardzo dziwne. Wie pan – oni
nie odnieśli żadnych obrażeń... Raport koronera jest
zdumiewający. I do tego skojarzyło mi się to nazwisko... Widziałem
je kiedyś na teczce z dokumentami, które przenosiłem z pana biura
do mojego szefa w MI 6. Więc postanowiłem odnaleźć pana, bo tylko
o panu wiem, że jest pan... powiedzmy.... magiem....
-
Czarodziejem, panie Sinclair. Tak przynajmniej my mówimy. Ale nadal
nie rozumiem do końca, dlaczego przyszedłem panu do głowy. Zdaje
się, że zbrodnia zabójstwa nie jest zarezerwowana dla osób ze
świata magii? Jak brzmiało to nazwisko, o którym pan wspomniał? I
kto je nosi?
-
Nosił, panie Weasley. Ostatni potomkowie tego rodu leżą właśnie
w kostnicy w Blackpool, jak mniemam. Riddle, sir. Państwo Riddle z
Little Hangleton i ich jedyny syn.
ROZDZIAŁ
I
25
lipca 1948. Kwatera główna aurorów. Ministerstwo Magii. Londyn.
Alastor
Moody nie miał czasu na nudę. Służba, która pełnił wypełniała
mu niemal cały świat. Wojna, którą kilka lat temu toczono zarówno
w niemagicznym, jak i czarodziejskim świecie spowodowała u wielu
ludzi rozluźnienie tego, co czasami nazywano “kręgosłupem
moralnym”, a co sam Moody nazywał po prostu “uczciwymi
zasadami”. Przestępczość rosła w zastraszającym tempie i dla
każdego aurora było bardzo wiele pracy – a już dla tak zdolnych,
jak Moody, było jej aż za dużo.
Od
wczoraj siedział właśnie nad nową, dziwną sprawą. Zlecił mu ja
osobiście nowy szef – mianowany niedawno kierownikiem sekcji
aurorów Departamentu Przestrzegania Prawa Bartemiusz Crouch. Były
asystent premiera wspinał się błyskawicznie po szczeblach kariery.
Trzeba przyznać, że ciężko na to pracował. Zwykle przybywał do
ministerstwa pierwszy, a wychodził ostatni. Nie miał zupełnie
prywatnego życia. Jak mawiał czasami, w rzadkich chwilach
szczerości, na rodzinę przyjdzie czas – za klika, może
kilkanaście lat. Moody w tym ostatnim zgadzał się z nowym szefem.
Podzielał również jego niechęć do czarnej magii i ogólnie do
łamania prawa. Czasami tylko różnili się co do metod zwalczania
tego zjawiska.
Sprawę
zlecono mu ze względu na dodatkowe wiadomości, jakie posiadał
jeszcze z dawnych czasów. Trudno byłoby znaleźć drugiego aurora,
który tak dobrze jak Moody znałby miejsce popełnienia
przestępstwa. A było ono dość szczególne. Podobnie jak
okoliczności jego popełnienia i fakt, że nie do końca wiadomo
było, czy w ogóle doszło do złamania prawa. To ostatnie mogła
stwierdzić z pewnością tylko jedna osoba, auror właśnie na nią
czekał. Był to jego stary przyjaciel i choćby ze względu na ten
fakt Moody wyczekiwał umówionej pory z wyraźną niecierpliwością.
Słysząc
pukanie do drzwi Moody położył na stół różdżkę, którą do
tej pory polerował i zahuczał – Proszę !
Do
pokoju wszedł czarodziej w długiej szacie, ze spiczastym kapeluszem
na głowie. Długa broda sięgała mu piersi, na haczykowatym nosie
nosie błyskały szkła okularów bez oprawy.
-
Witaj, Alastorze. Co skłoniło cię do zaproszenia mojej osoby w tak
dziwne miejsce? Przyznasz, że dla nauczyciela dbającego o swoja
reputację, kwatera główna aurorów to dość podejrzany lokal?
-
Na pewno – przyznał gospodarz. – Problem w tym, że o ile wiem,
niespecjalnie przejmujesz się swoją opinią, Albusie.
Obaj
roześmieli się i uścisnęli sobie ręce. Chwilę później gość
– nauczyciel transmutacji i zastępca dyrektora Szkoły Magii i
Czarodziejstwa Hogwart Albus Dumbledore siedział naprzeciwko
Moody’ego z kubkiem herbaty w ręku.
-
Gdzie spędzasz wakacje, Albusie? Mieliśmy kłopoty ze
zlokalizowaniem cię. Sowa, która wysłaliśmy z wiadomością,
wróciła krańcowo zmęczona.
-
Jak najdalej od Anglii, Alastorze. Wiesz, że lubię słońce i
ciepło. To dobre dla starych kości. W południowej Afryce jest
takie miłe, ciche miejsce tuz nad morzem... Prawdę mówiąc, dziwię
się, że twoja sowa w ogóle mnie odnalazła. List, który
przyniosła, był jednak tak intrygujący, że postanowiłem na kilka
dni przerwać wylegiwanie na piasku i przyjechać na Wyspy.
Napisałeś, że coś zdarzyło się w Hogwarcie, być może doszło
do przestępstwa. Od kiedy aurorzy zajmują się szkolnymi wybrykami,
nawet tymi dość... hmm... poważniejszymi?
Moody
oparł się łokciami o blat biurka i spojrzał wprost w oczy
przyjaciela.
-
Nie chodzi o szkolny wygłup. Podejrzewamy, że ktoś włamał się
do twojej komnaty, Albusie. A ściślej mówiąc, do tej części, w
której przechowywane są rzeczy należące kiedyś do pana
Gindewalda i przywiezione przez nas z Niemiec. Sam mówiłeś, że
zaklęć, które założyłeś na wejścia do tego pomieszczenia, nie
jest w stanie przełamać żaden uczeń.
-
Czy coś zginęło? – Dumbledore wyraźnie spoważniał.
Wyprostował się na krześle i patrzył na aurora z uwagą.
-
A tego właśnie nie wiemy. Nie wszystko zostało przecież
skatalogowane. Te przyrządy..., no te wszystkie rzeczy są nieco
dziwne... Prawdę mówiąc, większość z nas nie wiedziałaby do
czego służą, nawet gdyby potknęła się o nie. Tylko ty możesz
stwierdzić, czy wszystko jest na miejscu. Teraz twojej komnaty
pilnuje trzech aurorów. Nie powiem, aby pan Dippet był tym
zachwycony, ale zgodził się na ich obecność w Hogwarcie. Szkoła
jest zresztą prawie pusta. Uczniowie na wakacjach, nauczyciele, jak
ty, na urlopach...
Przez
otwarte okno wleciała nagle do pokoju szara sowa. Upuściła na
biurko zwitek pergaminu i nie czekając na reakcję odbiorcy
wyleciała, łopocząc skrzydłami. Moody rozwinął list, szybko
przebiegł oczami po rządkach liter.
-
Nie uwierzysz, Albusie, kto to napisał. Nasz stary znajomy, Harald
Weasley. Zaprasza do siebie na pilną rozmowę. Dasz wiarę, że
potrzebuje pomocy aurora do śledztwa w sprawie morderstwa wśród
mugoli?
-
O ile wiem, takimi sprawami zajmuje się policja. – zdziwił się
Dumbledore.
-
Harald pisze, że chodzi o konsultacje. Zdziwiła go pewna zbieżność
ze sprawą, którą zajmowaliśmy się kilka lat temu. Chodzi o
nazwisko ofiar. Takie samo, jakie nosił nasz Podróżny.
Dumbledore
milczał przez chwilę. Błękitne oczy patrzyły na wprost, widać
było, że nauczyciel intensywnie kojarzy fakty.
-
Najlepszy uczeń w historii Hogwartu... – mruknął pod nosem. -
... I spuścizna po Grindewaldzie. Wychowanek sierocińca, a teraz
zabici o nazwisku Riddle... Wiesz, Alastorze, chyba naprawdę warto
odwiedzić drogiego Haralda. W ostatnim liście do mnie napisał, że
pracuje gdzieś w mugolskim ministerstwie i strasznie się nudzi.
Powinien ucieszyć się z naszej wizyty...
25
lipca 1948. Home Office. Londyn.
Wizyta
dwóch czarodziejów w mugolskim ministerstwie musiała oczywiście
być poprzedzona zmianą stroju. Dumbledore użył zaklęcia
transmutującego szaty swoje i Moody'ego w niezbyt może modne, ale
wyglądające zupełnie niewinnie garnitury. Podczas przemarszu przez
korytarze instytucji uwagę urzędników przyciągała jedynie długa
broda wyższego z petentów.
-
Uff, wreszcie na bezpiecznym terenie - sapnął z ulgą Dumbledore,
siadając na fotelu w gabinecie Weasleya. Moody zajął sąsiedni
fotel, przedtem zabezpieczając drzwi zaklęciami zapewniającymi
bezpieczeństwo zarówno przed podsłuchaniem rozmowy, jak i wizytą
jakiegoś intruza. Weasley, ucieszony z wizyty, będącej atrakcyjnym
przerywnikiem dla biurowej nudy wezwał z przepastnego biurka imbryk
z herbatą, ciasteczka i butelkę Ognistej, otoczoną trzema
szklaneczkami. Przez chwilę rozmawiali o swoich losach od ostatniego
spotkania (Harald i Albus nie widzieli się od 1945 roku). Rozmowa
szybko przeszła jednak na właściwe tory. Weasley opowiedział o
telefonie od Sinclaira.
-
No cóż, tak naprawdę niewiele wiemy - podsumował gospodarz
gabinetu. Wydaje mi się, że jak najszybciej powinniśmy udać się
do Little Hangleton i dokonać oględzin miejsca zbrodni. Przydałoby
się porozmawiać z tym Sinclairem twarzą w twarz. Może są jacyś
świadkowie, może śledztwo posunęło się już dalej. Prawdę
mówiąc, powiadomiłem już Croucha o tej sprawie i poprosiłem o
oddelegowanie ciebie, Alastorze. Lada chwila spodziewam się sowy z
odpowiedzią.
Moody
podrapał się po nosie z wyraźnym niepokojem.
-
Nie wiem, czy Barty zgodzi się na to. Mam w tej chwili na głowie
inne śledztwo. Ktoś włamał się do Hogwartu, do pomieszczeń
zajmowanych przez Albusa. Czekam na osobisty raport od aurorów,
którzy przeprowadzili wizje lokalną.
W
tym momencie w kominku gabinetu Weasleya (gospodarz wyraźnie wymógł
na mugolskich zarządcach budynku możliwość porozumiewania się z
innymi czarodziejami - choć tłumaczył to koniecznością
ogrzewania pokoju w obawie przed reumatyzmem) pojawił się
zielonoszary lej. Chwile później wyszedł z niego pucołowaty,
ciemnowłosy czarodziej w szacie z naszywkami aurora.
-
David Bones melduje się na rozkaz - wyprężył się służbiście
przed Moodym. - Dzień dobry, profesorze Dumbledore, dzień dobry,
panie Weasley - młody czarodziej był najwyraźniej przejęty
obecnością w pokoju trzech ważnych osób.
-
Siadaj, Davidzie - uśmiechnął się Weasley i jednym ruchem różdżki
podstawił aurorowi krzesło. Napijesz się herbaty? Jak znalazłeś
tu Alastora?
-
Pan Crouch powiedział mi, że może pan tu być, sir - zameldował z
przejęciem młody stróż czarodziejskiego prawa. Siedział na
krześle prosto, jakby połknął trzonek miotły, a kubek z herbata
trzymał w sztywnej dłoni. - Mam panu przedstawić raport z oględzin
miejsca zbrodni w Hogwarcie.
-
No, nie nazwałbym chyba tego zbrodnią, panie Bones - Dumbledore
uśmiechnął się nieznacznie. - Ale słuchamy pilnie. Co udało się
panu ustalić?
Młodzieniec
spojrzał najpierw na Moody'ego, jakby szukał w jego oczach zgody na
ujawnienie tajemnic śledztwa cywilowi - nawet jeśli był to do
niedawna jego ulubiony nauczyciel. Moody kiwnął głową, więc
David podjął opowieść.
Była
ona krótka i banalna. W nocy z 21 na 22 lipca woźnego Hogwartu,
niejakiego Appoliona Pringle (Weasley, Dumbledore i Moody uśmiechnęli
się pod nosem, słysząc tak oficjalny ton w stosunku do osoby
powszechnie nielubianej przez byłych i obecnych uczniów Szkoły
Magii i Czarodziejstwa) obudziły jakieś niezwykłe odgłosy,
dobiegające z okolic II piętra. Po przybyciu na miejsce Pringle
zobaczył otwarte drzwi do prywatnego gabinetu profesora
Dumbledore'a. Również wewnętrzne drzwi, prowadzące do dostępnej
jedynie dla nauczyciela transmutacji komnaty nosiły ślady włamania,
choć chyba nie udało się ich sforsować. Wskazywały by na to
odgłosy, a mówiąc ściślej ochrypły ryk, jakie wydawały. Pan
Pringle natychmiast zawiadomił posterunek aurorów w Hogsmeade za
pomocą szkolnej sowy i zabezpieczył miejsce przestępstwa. Aurorzy
z kolei, działając zgodnie z otrzymanymi instrukcjami wezwali
posiłki z centrali w Londynie. Stwierdzono, że wejście do gabinetu
zostało otwarte za pomocą nieznanych aurorom zaklęć. Nie
ustalono, czy włamywacz wdarł się do drugiej części gabinetu -
drzwi stanowczo temu zaprzeczają i żądają rozmowy z profesorem
Dumbledore.
-
Dziękuję, Davidzie - powiedział Moody, kiedy Bones zakończył
swoją opowieść. - Wracaj do Hogwartu i pilnuj miejsca
przestępstwa. Z posterunku zwolnić cię może jedynie pan Crouch,
lub ja.
Młody
auror natychmiast poderwał się z krzesła, ukłonił się po kolei
wszystkim obecnym i rzucił się głową w przód w stronę kominka
krzycząc "Hogwart". Po chwili starzy przyjaciele znów
byli sami.
-
-Za dużo, to nie wiemy - mruknął Weasley, poprawiając tiarę na
szopie rudych włosów. - Włamano się do tej twojej tajnej komnaty,
Albusie, czy nie?
-
Wychodzi na to, że przynajmniej usiłowano, Haraldzie - Dumbledore
sięgnął po szklaneczkę Ognistej. Przełknął, oblizał się i
mówił dalej - Pojawiają się dwa problemy. Po pierwsze, nie znam w
Hogwarcie nikogo, kto umiałby przełamać zaklęcie, założone na
drzwi do mojego gabinetu. Po drugie, nie wiem, jak się rozpoznaje
ślady czarodziejskiego włamania.
-
No to potrzebujemy specjalistów od zaklęć i włamań. - Moody też
zrobił użytek z zawartości szklaneczki. - Znasz może kogoś, kto
zajmuje się łamaniem zaklęć?
Obaj
spojrzeli najpierw na siebie, a później na Weasleya.
-
Haraldzie, mój drogi. Czy masz dobre kontakty z Bankiem Gringotta?
-zapytał Dumbledore możliwie najbardziej niewinnym tonem.
-
Niezłe, korzystamy z ich usług od wieków jako rodzina, a od
kilkunastu lat często spotykam się z ich szefem zabezpieczeń -
zdziwionym tonem odparł Weasley. - A o co wam właściwie chodzi?
-
Kogo wysłałbyś dla złamania jakiegoś zaklęcia chroniącego
dostępu do nieznanego pomieszczenia? - zapytał Moody i spojrzał na
Weasleya znad krawędzi szklanki.
-
Specjalistę od łamania zaklęć... Wielki Merlinie... najlepszym w
tej dziedzinie u Gringotta jest... Dusty Miller - Weasley też
uśmiechnął się do swoich gości. - No, to akurat nie jest trudne.
Miller jest w Anglii.
-
Co? - zapytał Moody, odstawiając szklaneczkę ( nie zauważył, że
postawił ja dobre parę cali od stołu. Szklaneczka płynnie
przesunęła się w powietrzu i opadła na blat, wywołując jedynie
niewielkie kręgi na powierzchni płynu) - I nas nie powiadomił?
-
Miał niewiele czasu - uśmiechnął się ponownie gospodarz
gabinetu. - Musiał zarejestrować się jako animag - -wie, że o tym
wiemy, nie mógł bez tego przebywać w Anglii i załatwić sprawy
służbowe w centrali Gringotta. Ale przed powrotem chciał zobaczyć
się z córką. Myślę, że o tej porze ...- czarodziej spojrzał na
duży ozdobny zegar szafkowy, stojący w narożniku gabinetu - ...
powinien być gdzieś w Hyde Parku. Minnie z matką przyjechały na
zakupy do Londynu.
-
W takim razie mamy co robić wszyscy - Dumbledore wstał z fotela i
otrzepał poły garnituru. Jego głos przybrał rozkazujący ton, a o
dziwo, obaj pozostali czarodzieje, choć nigdy nie podlegali mu nawet
jako uczniowie, przybrali miny posłusznych podwładnych. -
Haraldzie, wyślij sowę do Croucha. Jedziemy do Great Hangleton,
porozmawiać z policjantami i na miejsce zabójstwa Riddle'ów, a
potem do Hogwartu. Alastorze, chodźmy do tego parku. To chyba nie
może być daleko...
ROZDZIAŁ
II
25
lipca 1948. Northolt pod Londynem.
Nieprzypadkowo
wybrał tę właśnie kryjówkę. Już podczas ostatniego wyjazdu z
Hogwartu zwrócił uwagę na tę okolicę. Był wtedy kilkudniowym
praktykantem w Banku Gringotta - wszystko w ramach szkoleń
zawodowych przed rozpoczęciem kariery. Kilkakrotnie przejeżdżał
obok lotniska i szeregu domków, położonych tuż za bramą. Kilka z
nich nosiło ślady zniszczeń, a niemal wszystkie wyglądały na
opuszczone. Teraz, po wojnie, niewiele się tu zmieniło. Nikt nie
chciał mieszkać w miejscu, w którym bezustannie słychać było
ryk lotniczych silników, i to znacznie bardziej hałaśliwych, niż
jeszcze kilka lat wcześniej. Nikt - oprócz kogoś, kto umiał
posługiwać się Zaklęciem Wyciszającym.
Dom
był aż za duży na jego potrzeby. Łóżko, stół do pracy i
posiłków, krzesło - tyle potrzebował. Fotel, w którym siadał
wieczorami był już niemal luksusem. Nigdy nie miał na własność
wielu sprzętów. Wystarczało mu posiadanie coraz większej wiedzy.
A wiedza miała dać władzę.
Choć
trzeba przyznać, że wygony fotel miał swoje zalety. O wiele lepiej
myślało się, kiedy można było rozsiąść się i patrzeć w
ogień. A Tom Marvolo Riddle miał nad czym rozmyślać.
Na
Wyspy przybył w konkretnych celach. Nie, bynajmniej nie z tęsknoty
za Ojczyzną - Tom nie uznawał właściwego mugolom i niektórym
czarodziejom patriotyzmu za rzecz wskazaną dla przyszłego władcy
całego magicznego świata. Nie, jego potrzeby były bardzo
konkretne. Właśnie tu, w Anglii, musiał wypełnić dwa zadania, z
których jedno miało go uwolnić się od wszystkiego, co wiązało
się z przeszłością i zapewnić wieczną tajemnicę jego
pochodzenia. To było łatwe. Ale drugie było już dużo trudniejsze
- a i dużo ważniejsze zarazem.
Czytając
notatki pozostawione przez Grindewalda zapoznał się z wynikami jego
badań nad krwią jednorożca. Ta niezwykle silna magiczna substancja
była tworzywem wielu eliksirów. Jego Mistrz sądził, że można z
niego stworzyć coś, co będzie wręcz bezcenne - Eliksir Życia.
Poszukiwany od prawieków płyn ożywiający zmarłych i
zabezpieczający żywych przed odejściem z tego świata. Grindewald
nie mógł jednak dokończyć swoich badań. Tom również nie mógł
ich kontynuować w swojej kryjówce z amazońskiej dżungli. Powód
był bardzo prosty. Jednorożce żyły już tylko na Wyspach
Brytyjskich. Cały zapas krwi, jaki udało się zgromadzić,
Grindewald zużył do swoich doświadczeń. W czasie wojny nie mógł
jej kupić. Po jej zakończeniu brytyjskie Ministerstwo Magii
wprowadziło natomiast zakaz eksportu tego właśnie składnika
eliksirów.
Ale
nawet gdyby Tomowi udało się w jakiś sposób przemycić do swojej
kryjówki potrzebną krew, nie posunęłoby to jego badań do przodu.
Z notatek Grindewalda wynikało jednoznacznie, że najlepsze efekty
doświadczeń osiągał on przy użyciu specjalnego urządzenia -
destylatora, skonstruowanego przez niego samego specjalnie do badań
nad krwią jednorożców i smoków. Tom tylko raz widział ten
destylator - stał na stole w pracowni alchemicznej Grindewalda.
Mistrz nie zostawił w swoich zapiskach ani jego opisu, ani zasady
działania. Gdyby Tom chciał zbudować go samodzielnie, same badania
zajęłyby zapewne kilka lat. A cierpliwość nigdy nie była mocną
strona młodego czarnoksiężnika.
Trzeba
więc było znaleźć dostawcę, lub samodzielnie zdobyć krew
jednorożca i zlokalizować miejsce, gdzie składowane są rzeczy
Grindewalda. Tom był przekonany, że Dumbledore nie wypuścił tego
z rąk. Zbyt dobrze znał pociąg do wiedzy swojego byłego
nauczyciela. Tak więc trzeba było włamać się do Hogwartu. To, że
w tamtejszej pracowni alchemicznej znajdował się również spory
zapas krwi jednorożca, było pewne. Dwa cele w jednym ruchu...
Tyle,
że należało jeszcze przy tym wszystkim pozostać w ukryciu. Tom
nie miał żadnych złudzeń co do swojego losu w wypadku, gdyby
wpadł w ręce aurorów. Na pewno ciągle uznawany był za zdrajcę -
jego nazwisko było na liście poszukiwanych. Tom nie zamierzał więc
używać swojego prawdziwego imienia - nigdy go zresztą nie lubił .
Jeszcze w szkole stworzył więc sobie anagram - nowe imię, które
znało zaledwie kilka zaufanych osób (o ile takowi w ogóle
istnieją). Lord Voldemort - to brzmiało lepiej niż Tom Riddle...
O
wiele lepiej. Tom sprawdził to już w pierwszej części zadania. Aż
zachichotał pod nosem na wspomnienie powitania, jakie zgotowano mu w
domu jego dziadków... Parszywych mugoli, którzy wzdragali się
nawet pomyśleć o magii, ale powitali z wielką czcią kogoś,
noszącego szlachecki tytuł. Wszedł tam, jak gdyby nigdy nic. Nawet
przez jakiś czas bawił się konwersacją z tymi ograniczonymi
ludźmi.. Dopiero na chwile przed tym, jak wyjął różdżkę i
rzucił na całą trójkę śmiertelne zaklęcie przyznał się, kim
jest naprawdę. Podobało mu się to przerażenie w ich oczach...
Na
świcie pozostały już tylko dwie osoby, które znały tajemnicę
jego pochodzenia. To, że był półkrwi czarodziejem wiedział
Dippet - ale już niedługo życia mu zostało, był śmiertelnie
chory jeszcze w czasach, gdy Tom był prefektem Domu Slytherina. No i
Dumbledore, często zastępujący dyrektora w jego obowiązkach. Tom
był jednak pewien, że nauczyciel transmutacji nie opowie nikomu o
sekretach, powierzonych mu niegdyś w tajemnicy. Nie przykładał
żadnej wagi do czystości krwi.
Druga
część zadania nie poszła już łatwo. Prawdę mówiąc, nie
powiodła się w ogóle. Tom zamierzał najpierw włamać się do
gabinetu Dumbledore'a - zabrać stamtąd destylator, a dopiero
później, o ile nikt nie wywoła alarmu, zabrać z pracowni
eliksirów zapasy krwi jednorożca. Wejście na teren Hogwartu nie
stanowiło problemu - lekkie zaklęcie Confundus spowodowało, że
drzwi wejściowe rozpoznały w nim prefekta (nieważne, że byłego).
W samej szkole nie zastał niemal nikogo - uczniowie byli na
wakacjach, nauczyciele postanowili skorzystać z płatnego wypoczynku
(płatne urlopy w świecie czarodziejów nie były do niedawna czymś
powszednim, dopiero Redgrave wydał odpowiedni dekret) i zapewne
wybrali cieplejsze okolice. Obawiać musiał się jednie woźnego -
stary Pringle spał jednak twardo, kiedy Tom przechodził koło jego
pokoju. Drzwi gabinetu Dumbledore'a nie chciały łatwo ustąpić -
wyłamał je dopiero Zaklęciem Magicznej Dźwigni a i wtedy stawiały
opór, pragnąc pochwycić napastnika. W pokoju nie było jednak
żadnej z rzeczy, które Tom pamiętał z zamku jego Mistrza. Na
przeciwległej ścianie były drugie drzwi. Chciał je otworzyć tak,
jak pierwsze, ale zapomniał o Zaklęciu Wyciszającym... Kiedy
ryknęły, było już za późno. Trzeba było brać nogi za pas i to
szybko, zanim ktoś się pojawi. Nie miał wątpliwości, że
zostanie rozpoznany przez każdego z byłych pracowników Hogwartu (w
końcu był prymusem przez siedem lat!), a zabijanie ich tez nie
wchodziło w rachubę. Wtedy już na pewno ustawiono by tu bardzo
szczelne straże. A tak zawsze można było spróbować drugi raz.
Trzeba było tylko wybrać odpowiednią porę. Do tego należało
przemieścić się bliżej szkoły i obserwować.
Idealne
byłoby Hogsmeade. Kłopot w tym, że tam z pewnością trafiłby na
kogoś, kto go zna. A wtedy nici z incognito. Nie - lepiej po prostu
obserwować Hogwart z daleka - na przykład z Zakazanego Lasu, a
nocować tu. W końcu aportację opanował na medal.
25
lipca 1948. Hyde Park. Londyn.
Z
daleka obserwował czworo ludzi, idących powoli szeroką parkowa
aleją. Kątem oka jedynie widział mężczyznę w szkockim kilcie i
kobietę w obfitej wiktoriańskiej sukni. Cała jego uwaga skupiona
była na idącej przed nimi parze. Jasnowłosa, błękitnooka kobieta
z letniej sukience - błękitnej w złote wzory, prowadziła za rękę
dziewczynkę - dziesięcio - może dwunastoletnią. Miała ona na
sobie plisowaną spódniczkę w szkocką kratkę i białą bluzeczkę
z bufiastymi rękawkami. Ciemne włosy miała spięte w gruby
warkocz. Widać było, że walczy z sobą samą - z jednej strony
chciała biegać po parkowych gazonach, cieszyć się tym słonecznym,
letnim dniem, jakże rzadkim w tym kraju. Z drugiej zaś coś kazało
jej trzymać głowę wysoko i iść spokojnie - jedynie ciemnymi
oczami za szkieł kwadratowych okularów śledziła uwijających się
po trawnikach rówieśników.
Kobieta
zatrzymała się i powiedziała coś do dziewczynki. Ta skinęła
głową i spokojnym, spacerowym krokiem odeszła w kierunku
widocznych zza krzewów karuzel i olbrzymiego koła diabelskiego
młyna (dopiero na samym końcu alei przyspieszyła, jak by zerwała
z siebie tłumiące ją więzy). Zniknęła za wielkim krzakiem
jaśminu. Jej towarzyszka (matka, opiekunka?) usiadła na ławce i
zapatrzyła się wprost przed siebie, na taflę wielkiego stawu, w
którym odbijało się słońce, stojące jeszcze wysoko nad miastem.
Dwoje starszych ludzi przeszło obok niej i usiadło kilkanaście
metrów dalej - stamtąd mogli obserwować i dziecko i ją
samą.
Teraz
przyszłą właściwa chwila. Chwila koncentracji... i ścieżką
biegł już duży, szary kot. Z cichym mruknięciem zakręcił się
koło nóg jasnowłosej kobiety. Drgnęła lekko - jakby
przestraszona. Szybkim spojrzeniem sprawdziła, co robi starsza para
na sąsiedniej ławce. Powoli wstała i przyłożywszy rękę nad
oczami, jakby chciała osłonić wzrok przed słońcem, spojrzała w
stronę wesołego miasteczka. Widocznie nie zobaczyła swojej
podopiecznej, bo zeszła ze ścieżki i przestępując z gracją po
trawie stanęła za najbliższym krzewem. Traf chciał, że dokładnie
zasłaniał ją przed spojrzeniami pary na ławce. Ją i kota, który
nie odstępował jej nóg.
-
Nic się nie zmieniłeś, Dusty. - szepnęła kobieta. - Ciągle
ryzykancki, ciągle pod samym nosem moich rodziców. I ciągle
czepiasz się moich nóg...
Dusty
Miller pod osłoną krzewu mógł wreszcie zmienić swa postać.
Teraz przed młoda kobietą siedział w kucki czarnowłosy, szczupły
mężczyzna.
-
A mam jakieś inne wyjście, Ateno? - zapytał równie cichym głosem.
- Dawno temu zabroniłaś mi jawnych spotkań. Nie chcę narażać
ciebie i małej na kolejne szykany ze strony umiłowanych niedoszłych
teściów. A z jakiegoś powodu ciągle chcę patrzeć na ciebie, i
na nią. Nie wiesz może, dlaczego?
Zabawnie
przekręcił głowę, patrząc kobiecie prosto w oczy - ta
uśmiechnęła się, i odwróciła wzrok.
-
Nie zaczynajmy wszystkiego od nowa, Dusty - szepnęła miękkim, ale
jakby nieco zmęczonym głosem. - Wiesz, że nie postąpię wbrew ich
woli. Nie mogę od nich odejść. A ty nie chcesz spełnić ich
warunków...
-
Taaak. To już omawialiśmy wielokrotnie - mruknął Miller. - Nie
traćmy czasu na kolejne sprzeczki. Nie mamy go zbyt wiele. Co u
Minnie? - spojrzał w stronę lunaparku. Dziewczynka w białej
bluzeczce z poważną miną obserwowała rówieśników, bujających
się w powietrzu na łańcuchach karuzeli.
-
Skończyła pierwszą klasę Hogwartu z wyróżnieniem. - kobieta
spojrzała na dziewczynkę z wyraźną dumą. - Jest najlepszą
uczennicą w całym roczniku. I nie jest w Ravenclawie! To Gryfonka -
ciekawe, dlaczego Tiara tak wybrała...
-
Dumbledore kiedyś opowiadał mi o tej waszej szkole. Ravenclaw
gromadzi najbystrzejszych, a Gryffindor najodważniejszych, tak? -
zapytał Dusty, też nie odrywając wzroku małej Szkotki.
-
Tak, i właśnie dlatego mnie to dziwi. Powinna być Krukonką... -
kobieta nagle przerwała i poderwała się z miejsca. Wśród dzieci
bawiących się w wesołym miasteczku wybuchł nagle niezwykły
zgiełk Obręcz, przytrzymująca łańcuchy karuzeli przechyliła się
niebezpiecznie. Pisk dzieciaków wiszących na krzesełkach słychać
chyba było po drugiej stronie Tamizy.
Miller
zrobił krok w stronę lunaparku. Z lekkim pyknięciem zmienił
postać i szybkimi kocimi susami skoczył w stronę
niebezpieczeństwa. Wiedział , że nie zdąży...Ta karuzela
przewróci się za chwilę. Dzieciaki spadną, pewnie niektóre mocno
się potłuką. A Minnie stała dokładnie w miejscu, gdzie powinno
upaść wirujące metalowe kolisko...
Ale
koło nie upadło. Zakręciło się nieco wolniej, i jakby trzymane
niewidzialnym uchwytem przeleciało nad głowami dzieciarni i
zatrzymało się dopiero na pustym trawniku. Miller zatrzymał się.
Coś było nie tak. Z daleka rozpoznał Zaklęcie Lewitacji.
Czarodziej tu, w sercu mugolskiego Londynu?
Nagle
spojrzał na dziewczynkę w szkockiej kracie. W dłoni trzymała
niewielki kawałek drewna. Z daleka można go było wziąć za patyk.
Ale on wiedział, co to jest. I tylko podziwiał spokój, opanowanie
i trzeźwość umysłu dziecka, które potrafiło ochronić tłum
rówieśników w sytuacji takiego zagrożenia...
Do
dzieci dobiegało już wielu dorosłych. Dusty z daleka obserwował
jasnowłosą kobietę, oraz dwoje starszych Szkotów, którzy
podeszli do ciemnowłosej dziewczynki i razem z nią skierowali się
w stronę wyjścia. Było widać, że oboje starsi mieli o coś
pretensje do kobiety i jej dziecka - może o te spacery wśród
niemagicznych, tak niewłaściwe dla ludzi ICH pokroju? Oderwał od
nich wzrok dopiero wtedy, gdy zniknęli za bramą. I dopiero wtedy
zobaczył dwóch ludzi, przyglądających mu się z bliska. Stali za
tym samym krzakiem za którym rozmawiał z matką
dziewczynki.
Kilkoma
susami znalazł się za osłoną rozrośniętych gałęzi. Znów
zmienił postać. Patrzył w oczy szpakowatego brodacza i wysokiego
bruneta z rzymskim nosem z miną tak dumną, że obaj nie mogli tego
nie skomentować.
-
-Tak, Dusty. Widzieliśmy z daleka, co się stało z karuzelą.
Alastor już chciał rzucić Wirgardium Leviosa - ale nie zdążył.
Ta mała McGonagall była szybsza. Nic dziwnego, w końcu jest w moim
Domu - powiedział Albus Dumbledore z mina człowieka przekonanego o
doskonałości własnych wychowanków.
-
Niezła mała, to prawda - dodał Moody. - Ale może oderwałbyś się
już od tych rodzinnych czułostek i porozmawiał chwilę ze starymi
przyjaciółmi, co? Mamy ci wiele do opowiedzenia.
ROZDZIAŁ
II
26
lipca 1948. Great Hangleton. Anglia
Na
Kontynencie, lub w Ameryce nikt nie nazwałby tego “lasem”. Ot,
kilkadziesiąt drzewek rosnących w sporej odległości jedno od
drugiego, trochę rozrośniętych krzewów i miękki dywan z mchu i
trawy. Połyskujące pomiędzy kępami plamy wody wskazywały na
podmokłe podłoże. W Anglii już od wieków lasy były zjawiskiem
dość rzadkim – wyrąbano je niegdyś na opał i do przemysłowego
użytku – teraz Brytyjczycy z niezwykłą pieczołowitością
pielęgnowali te resztki, które im jeszcze pozostały i nadawali im
dumne nazwy.
“Ale
z Wild Forest to już chyba nieco przesadzili” – pomyślał
Miller, omijając kolejny rachityczny pieniek.
-
Dziki las – też coś – mruknął po nosem – raczej dzikie
bagno. Który z was sprawdzał mapę przed planowaniem aportacji w
tak uroczym miejscu? W butach mam pełno błota, spodnie przykleiły
mi się do nóg, komary żrą jak wściekłe. Rzeczywiście –
urocza okolica..
-
Ale za to bezludna. Żaden mugol nie zobaczy czterech ludzi
pojawiających się znikąd – odparł Harald Weasley, podnosząc z
ziemi czapkę, którą zrzuciła mu jakaś wredna gałąź. –
Chcieliśmy przecież zachowania tajemnicy, prawda?
-
Prawda. Ale tę tajemnicę i tak diabli wezmą, jak tylko zaczniemy
rozmawiać z tym policjantem. Ciekawe, jak mu wytłumaczysz naszą
obecność...
-
Bardzo prosto – Weasley próbował wyprostować się z godnością
i huknął potylicą w grubą gałąź – Garbate gargulce... Jestem
w końcu urzędnikiem ministerstwa spraw wewnętrznych – więc de
facto jego przełożonym. A wy po prostu pomagacie mi w śledztwie.
Mam nawet ze sobą pismo od ministra. Poprosiłem go o oddelegowanie
mnie do tej sprawy, bo strasznie się nudzę. Facet w czasie wojny
często współpracował z MI6 – więc mnie stamtąd pamięta i
zgodził się natychmiast. Można powiedzieć, że występujemy tu
całkiem oficjalnie.
-
Ej, wy dwaj – Moody okręcił głowę, aby spojrzeć do tyłu na
dwóch dyskutantów – moglibyście nieco się przymknąć i
przyspieszyć kroku? Jakaś mieścina przed nami – to chyba już
będzie te Great Hangleton. Przed spotkaniem z tym Sinclairem musimy
się osuszyć i ogarnąć...
Po
kilku minutach znaleźli się między niewielkimi domkami. Ulica
prowadziła w głąb miasteczka. Z daleka widzieli już wysoką wieżę
kościoła i przysadzisty, brzydki budynek ratusza. Zatrzymali się
na moment w przydrożnym pubie – gdzie korzystając z pustej akurat
sali wysuszyli ubrania i doprowadzili swój wygląd do porządku.
Małomówny barman kilkoma burkliwymi słówkami objaśnił im drogę
na komisariat policji. Być może uznał, że to najwłaściwsze
miejsce dla czwórki ubłoconych włóczęgów.
Simon
Sinclair przyjął ich bardzo gościnnie. Podstawił krzesła, nalał
herbatę do filiżanek, podsunął talerz z ciasteczkami. Wyraził
swą nadzieje, że podróż nie była zbyt męcząca (Miller z
wersalski wręcz sposób odpowiedział “Ależ skąd”), zapytał
gości o opinię na temat pogody, po czym wziął z ręki Weasleya i
list od ministra i zagłębił się w lekturze.
-
No, tak – powiedział po kilku minutach, odkładając papier na
stół. – W czym mogę panu pomóc, panie Weasley?
-
Chcielibyśmy obejrzeć miejsce zabójstwa i ciała ofiar. – odparł
Moody, uprzedzając Weasleya. – Bylibyśmy również wdzięczni za
wszelkie informacje dotyczące zabitych i ich otoczenia. Wie pan –
opinie sąsiadów, sytuacja społeczna, materialna i tak dalej...
-
No cóż, dom jest zabezpieczony, możemy tam pojechać w każdej
chwili. Ciała są w kostnicy w Blackpool. A co to opinii o zmarłych,
hm... Riddle’owie to stara arystokratyczna rodzina, wywodzą swoje
szlachectwo jeszcze sprzed Wojny Dwóch Róż. Marvolo Riddle
zasiadał nawet przez kilka lat w Izbie Lordów. Dopiero po wielkim
kryzysie, kiedy ich stan posiadania skurczył się znacznie, wycofał
się z polityki i zajął wyłącznie rodzinnym majątkiem. Vanessa
Riddle wychowywała syna i zajmowała się domem.
-
A najmłodsza z ofiar – zapytał Dumbledore, patrząc na policjanta
znad szkieł okularów z wyraźna ciekawością.
-
No coż... młody pan Riddle nie cieszył się najlepszą opinią,
delikatnie mówiąc... Próbował studiów, ale przerwał je po kilku
miesiącach. Często wyjeżdżał do Londynu, gdzie widywano go w,
delikatnie określając, dziwnym towarzystwie... Dopiero od jakiegoś
czasu ustatkował się i ponownie zamieszkał z rodzicami. Cała
trójka nie prowadziła ostatnio zbyt bujnego życia towarzyskiego –
prawdę mówiąc, to rzadko ktokolwiek do nich zaglądał, a i oni
prawie nie jeździli do innych.
-
Kto jeszcze mieszkał w domu w chwili zabójstwa? – zapytał
Mooody
-
Normalnie jest tam pokojówka, kucharka i ogrodnik. Ale tego dnia i
pokojówka i kucharka miały wolne – były w odwiedzinach u swoich
rodzin, sprawdziliśmy to – mają alibi. W posiadłości był
jedynie ogrodnik, niejaki Frank Bryce.
-
Czy mógłby pan nam opisać wasze dotychczasowe posunięcia? –
Moody najwyraźniej postanowił wyciągnąć z policjanta całą
posiadana wiedzę.
-
23 lipca rano pokojówka znalazła w salonie Riddle House ciała
trzech ofiar. Natychmiast pobiegła do wioski i telefonicznie
powiadomiła policję. Pojechałem tam osobiście – spisaliśmy
protokół, ciała odesłano do koronera... Przesłuchaliśmy służbę
i sąsiadów. Żadnych śladów włamania, ani walki. Nikt nie
zauważył nikogo lub niczego podejrzanego – no, prawie nikt. Ten
Bryce twierdzi, że po południu jakiś młody mężczyzna wszedł na
teren posiadłości – jakby szedł w odwiedziny... Ale nikt inny go
nie widział.
-
Jak wyglądał? – szybko zapytał Dumbledore
-
Podobno wysoki, szczupły, czarnowłosy. Bryce twierdzi, że jakby
podobny do Riddle’ów.
Moody
i Dumbledore wymienili szybkie spojrzenia.
-
Jedynym podejrzanym był w pierwszej chwili właśnie Bryce. Miał
możliwość niepostrzeżenie wejść do domu kuchennymi drzwiami.
Nie miał alibi. Gdy przyszedł raport koronera z oględzin zwłok,
musieliśmy go jedna zwolnić – nie było możliwości aby
udowodnić mu cokolwiek, bo wciąż nie wiemy dlaczego Riddle’owie
zmarli... Żadnych obrażeń ciała, żadnej trucizny, dosłownie
nic...
26
lipca 1948. Little Hangleton.
Odwiedziny
koronera sądowego w Blackpool niewiele wniosły do śledztwa. Prawdę
mówiąc, Moody i Weasley niczego innego się nie spodziewali –
śmiercionośne zaklęcia nie pozostawiają śladów na ciele ofiar.
Tak też było i tym razem – jedyną nową informacją był fakt,
że Riddle’owie w chwili śmierci ubrani byli w wizytowe stroje.
-
Uroczysta kolacja w gronie rodzinnym? – Moody ni to zapytał, ni
stwierdził. Zgodnie z oczekiwaniami odpowiedział na to Sinclair.
-
To możliwe – była sobota wieczorem. Choć z drugiej strony, jeśli
ten Bryce mówi prawdę, to może oczekiwali jakiegoś gościa.
-
Ciemnowłosy młodzieniec, podobny do Riddle’ów... – mruknął
pod nosem Moody – Zna pan kogoś takiego, panie Sinclair? A może
to jakiś krewny ofiar?
-
O ile wiem, Riddle’owie nie mieli żadnych krewnych. Jedyny brat
starszego pana Riddle zginął jeszcze w trakcie Wielkiej Wojny, miał
zaledwie 18 lat... A Tom Riddle był jedynakiem. Z kolei rodzice pani
Riddle i jej siostra zginęli w czasie ostatniej wojny. Te cholerne
“doodlebugs” zmiotły ich dom z powierzchni ziemi.
Stali
przed wejściem do Riddle House, obserwując otoczenie. Niezbyt
wielki dom w wiktoriańskim stylu otoczony był zadbanym ogrodem.
Widać było, że Frank Bryce lubił swoja pracę – świadczyły o
tym nie tylko wymiecione do czysta żwirowe alejki i przystrzyżone
drzewa, lecz także piękne okazy kwiatów, rosnące na klombach. Sam
ogrodnik na widok komisarza policji, który przesłuchiwał go
podejrzewając morderstwo i grupy nieznanych (jak sądził)
policjantów schował się w swoim domku. Po krótkiej naradzie
Dumbledore i Weasley wraz z Sinclairem weszli do Riddle House, a
Moody i Miller poszli porozmawiać z ogrodnikiem. Otworzył im drzwi
po pierwszym stuknięciu, jakby czekał w przedpokoju na
odwiedziny.
-
Pan Bryce, jak sądzę? – mruknął Moody
Jasnowłosy,
dobrze zbudowany trzydziestolatek skinął głową.
-
Dzień dobry, jesteśmy z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Prowadzimy śledztwo w sprawie śmierci pana pracodawców. Czy możemy
wejść? – auror wzniósł się (przynajmniej we własnym
mniemaniu) na szczyty grzeczności.
-
Bardzo proszę – Bryce odsunął się od drzwi, przepuszczając
gości do środka. Weszli do niezbyt dużej, ale ładnie i czysto
utrzymanej kuchni. Moody i Miler usiedli na krzesłach przy stole.
Bryce zajął miejsce naprzeciwko nich.
-
Przyszliście panowie po głównego podejrzanego? – ogrodnik
wymówił te słowa z wyraźną goryczą.
-
Nie, panie Bryce. Nie mamy na razie żadnego podejrzanego. To dopiero
wstępna faza śledztwa. Chcemy po prostu zadać panu kilka pytań –
Miller najwyraźniej postanowił dorównać uprzejmością
angielskiemu przyjacielowi.
-
Wasz znajomy komisarz z Great Hangleton był innego zdania... Zamknął
mnie po pięciu minutach pierwszego przesłuchania. Nie wiem, prawdę
mówiąc, dlaczego mnie wypuścił. – Bryce najwyraźniej nie
darzył sympatią komisarza Sinclaira.
-
Ale my nie jesteśmy z posterunku w Great Hangleton – Moody wciąż
starał się mówić uprzejmym tonem. - -Czy mógłby pan
odpowiedzieć nam na parę pytań?
-
Możemy spróbować – na twarzy Bryce’a po raz pierwszy pokazał
się cień uśmiechu. – Pytajcie, panowie.
-
Jak długo pracuje pan w rezydencji Riddle’ów?
-
Od powrotu z wojny. Wcześniej przez dwa lata byłem robotnikiem na
farmie niedaleko stąd. Ale moja noga nie pozwala mi już na łażenie
po polach... Riddle’owie szukali ogrodnika – a ja od dziecka
lubiłem kwiaty i drzewa. Nie było zbyt wielu chętnych, więc
przyjęli mnie od razu.
-
A co się stało z pańska nogą ? – wtrącił się Miller.
-
Zerwanie wiązadeł kolanowych, czy jakoś tak... Cała moja wojna
trwała minutę. Szybowiec, w którym leciałem skraksował pod
Nijmegen – trafił nas flak i lądowaliśmy przymusowo. Przygniótł
mnie jeep. Próbowałem jeszcze odskoczyć – no i rozwaliłem nogę.
Amerykanie odstawili mnie do swojego szpitala – dzięki temu
uniknąłem niewoli.
-
Był pan spadochroniarzem? – żywo zapytał Moody. Przed oczami
stanęła mu kolumienka jeńców prowadzonych ulicami Arnhem. Jego
stopień sympatii do Bryce’a gwałtownie wzrósł.
-
W szwadronie rozpoznawczym 1 Dywizji, u majora Goucha. Swoja drogą
miałem szczęście w nieszczęściu. Mam rozwalona nogę, ale żyję.
A z mojego plutonu do domu wróciło tylko trzech chłopaków...
Miller
uśmiechnął się. Jego sympatia dla przesłuchiwanego wzrosła o
kilka stopni.
-
No cóż, chyba naprawdę miał pan szczęście... Więc pracuje pan
tu od trzech lat, tak?
-
Od wiosny 1945. Dbam o ogród, pielęgnuję sad. Tu jest sporo
ładnych i raczej rzadkich krzewów i kwiatów. Mam co robić. –
Bryce też uśmiechnął się. To przesłuchanie w niczym nie
przypominało poprzedniego, na posterunku w Little Hangleton.
-
Co pan robił 22 lipca, panie Bryce? – Moody znów wrócił do
oficjalnego tonu.
-
Przed południem kosiłem trawnik, był już trochę za długi.
Podlewałem kwiaty, zamiotłem alejki... Po południu siedziałem w
domu. Dopiero pod wieczór jeszcze raz wyszedłem, przygotować wodę
do podlewania na następny dzień. Wie pan, bezpośrednio ze studni
jest bardzo zimna, rośliny tego nie lubią, więc zawsze
poprzedniego dnia nalewam kilka wiader do tego kamiennego zbiornika
koło domu. Wieczorem i rano nagrzeje się trochę. I wtedy
zobaczyłem, jak główną aleją w stronę domu idzie jakiś
facet.
-
Jak wyglądał? – szybko zapytał Miller. Zmrużył oczy, pilnie
wpatrując się w twarz rozmówcy.
-
Wysoki, ciemne włosy, szczupły. Młody – nie miał chyba więcej
jak dwadzieścia lat. Szczupły, elegancko ubrany – w takim ciemnym
płaszczu i kapeluszu na głowie. W ręku miał jakby laseczkę, czy
szpicrutę. To dziwne, ale w pierwszej chwili pomyślałem, że to
panicz Tom – ale ten przecież jest... no był... sporo starszy.
Ale ten facet był do niego bardzo podobny.
-
Co było dalej – teraz i Moody wpatrywał się w twarz Bryce’a.
-
Nic – poszedł w stronę domu, słyszałem, jak dzwonił do drzwi.
Napełniłem zbiornik i poszedłem do swojego domu. Trochę czytałem,
słuchałem radia, poszedłem spać koło dziesiątej. A rano
pokojówka znalazła Riddle’ów martwych i w południe siedziałem
już w celi w Little Hangleton.
-
Tak, o tym wiemy – szybko wtrącił Miller. – Proszę nam teraz
opowiedzieć o swoich pracodawcach. Poznał ich pan przecież nieco
przez te trzy lata?
-
No, tak prawdę mówiąc, to nie bardzo. Pan Riddle to głownie
siedział w domu, czasami tylko jeździł w jakiś interesach do
Blackpool i Londynu. Domem i ogrodem zajmowała się pani Riddle. Z
nią najczęściej miałem do czynienia. Była wymagająca – ale i
sprawiedliwa.
-
Miła? – wtrącił Miller
-
No nie, tego to bym nie powiedział – Bryce uśmiechnął się z
zakłopotaniem, jakby opowiadanie o prywatności pracodawców
wprawiało go w zakłopotanie. – Wie pan, to była taka prawdziwa
lady. Niewiele ze mną rozmawiała, najczęściej tylko wydawała
polecenia i sprawdzała, jak były wykonane. Ale nie podnosiła głosu
nawet jak była niezadowolona, i niespecjalnie chwaliła, jak coś
się jej podobało. Była taka... chłodna.
-
A młody pan Riddle?
-
On też rzadko był w domu – no, może ostatnio trochę częściej.
Kiedyś to głównie siedział w Londynie – nawet nie wiem, co tam
robił. Bardziej bezpośredni niż starsi państwo – czasami
pogadał trochę ze mną, papierosem poczęstował. Ale też za wiele
o nim nie wiem. O Riddle’ach to najwięcej wiedziała Kate,
pokojówka. Od piętnastu lat u nich pracowała, a wcześniej jej
siostra.
Moody
wstał od stołu.
-
Gdzie będziemy mogli znaleźć tę pannę?
-
Panią – sprostował Bryce. – Kate jest wdową. Jej mąż służył
w Royal Navy. Zatonął w konwoju do Murmańska, w 1943. Powinna być
w Riddle House. Porządkuje tam wszystko. No, z wyjątkiem salonu, bo
tam policjanci zabronili zaglądać.
Miller
stanął obok aurora. Przez chwilę patrzyli na siebie.
-
Dziękujemy, panie Bryce. To chyba wszystko. Gdybyśmy jeszcze mieli
pytania, to gdzie możemy pana znaleźć?
-
Chyba tu. – Bryce zrobił zdziwiona minę – A gdzie miałbym być?
To moja praca i moje miejsce. Jedyne, jakie mam...
*
* *
Sinclair,
Weasley i Dumbledore przeszukali salon Riddle House cal koło cala,
nie znaleźli jednak niczego podejrzanego. Typowy, dobrze utrzymany
angielski dom arystokracji. Wiktoriańskie meble, na podłodze
prawdziwy afgan, na ścianach obrazy przedstawiające sceny z
polowania. Wszystko wyglądałoby bardzo zwyczajnie, gdyby nie
narysowane kredą na podłodze zarysy trzech postaci. Na stole stały
trzy filiżanki i dzbanek, oraz talerzyki z ciasteczkami, wokół
których leniwie krążyło kilka much.
-
No cóż, chyba niewiele nam to dało – odezwał się Sinclair,
prostując kolana i otrzepując spodnie z kurzu (przez ostatnie kilka
minut na klęczkach sprawdzał podłogę pod fotelami). – Nie widzę
niczego, co umknęłoby nam za pierwszym razem.
Do
pokoju weszła pulchna, na oko czterdziestoletnia blondynka, w
fartuszku na ciemnej sukience. Na głowie miała staroświecki
czepek.
-
Jeśli się nie mylę, to pan kieruje tymi policjantami – zwróciła
się do Sinclaira – Czy można będzie tu wreszcie posprzątać? Od
czterech dni nie ścierałam tu kurzu, wszystko zarośnie. Pani
Vanessa nie byłaby zadowolona...
Sinclair
spojrzał na Weasleya, ten lekko skinął głową.
-
W porządku, pani Kellet. Będzie mogła pani tu posprzątać. Chyba
skończyliśmy.
-
Chwileczkę – do pokoju, nie zauważeni przez nikogo weszli cicho
Moody i Miller. Ten ostatni zatrzymał się jak wryty przez
gobelinem, wiszącym nad kominkiem. Moody podążył wzrokiem za
przyjacielem i również przez chwilę tkwił jak słup soli
wpatrzony w jeden punkt.
-
Pani... hm ...Kellet – Kate – jak mniemam? – Moody nadal nie
odrywał wzroku od ściany. Miller miał szybszy refleks.
-
Czy może nam pani powiedzieć coś o tym rysunku? – wskazał ręką
na szara plamę na gobelinie. Wyglądała jak fotograficznie
utrwalony cień.
Kate
Kellet podeszła do kominka. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się
w szary obraz – odsunęła się krok, aby sprawdzić, czy nie jest
tylko plamą światła. Znów podsunęła się bliżej i wyciągnęła
rękę, jakby chciała dotknąć tkaniny – Moody chwycił ja jednak
za nadgarstek i przecząco pokręcił głową. Wyrwała mu dłoń
oburzonym gestem.
-
Nigdy tego nie widziałam. To chyba jakaś plama, czy coś. Ten
gobelin wisi tu od zawsze, ale tego nie było. Wiem, bo w sobotę
odkurzałam ściany i na pewno cos takiego bym zauważyła.
Miller
i Moody wymienili szybkie spojrzenia.
-
A co znaczy “od zawsze”, pani Kellet – spytał Miller.
-
Od kiedy tu pracuję – już dwadzieścia lat – nie, dwadzieścia
dwa prawie. Cały czas pracuję w tym domu i znam tu każdy sprzęt.
-
A właścicieli tez pani tak dobrze znała? – Weasley postanowił
wtrącić się do rozmowy.
-
Owszem. Przecież mieszkałam z nimi pod jednym dachem. Nie to, żebym
im wchodziła w drogę – nie, znam swoje miejsce i na salony się
nie pchałam. Ale sam pan wie, jak to jest. Służba wie o panach
wszystko – panowie o służbie to nie zawsze...
-
Może usiądziemy – do rozmowy włączył się Dumbledore, stojący
dotąd nieco z boku. Gestem ręki wskazał kanapę i cztery fotele. –
Chcielibyśmy, aby nam pani opowiedziała nieco o Riddle’ach. Jacy
byli, czym się zajmowali?
-
Pani Vanessa to była dobra kobieta. Ona miała dom na głowie, bo
pana to często nie było – a to do Londynu jeździł, a to do
Blackpool. A tu wszędzie porządek musiał być, bo pan tak lubił,
a pani też. Tylko młody pan to trochę inny był. Też często
wyjeżdżał, a jak był w domu, to dla nikogo uważania nie miał.
No – dla pana to tak. Ale pani to unikał, a nas, znaczy kucharkę
i mnie zupełnie lekceważył. Tylko z tym Brycem czasami
rozmawiał.
-
A czym się zajmował? – zapytał Weasley.
-
A nie wiem. Kiedyś, w młodości to gazety różne czytał i
książki, trochę obrazy malował. Nawet do Londynu pojechał, na
studia, właśnie takie malarskie. Ale chyba nie skończył, bo po
roku wrócił. Ale ja dokładnie nie wiem, bo jak wyjeżdżał, to
jeszcze tu nie pracowałam, to mogłaby powiedzieć moja siostra,
świeć Panie nad jej duszą...
-
A co się stało z pani siostrą? – w oczach Dumbledore’a pojawił
się dziwny błysk
-
A zmarło się biedaczce. Podobno zdolna była, tak państwo
Riddle’owie mówili, uczyła się gdzieś w jakieś szkole w
Szkocji, a potem to pojechała razem z paniczem Tomem, też do
Londynu, do akademii jakiejś. Ale tam rozchorowała się i zmarła.
Zawsze mówię, że ta nauka to nie wszystkim służy... Ale państwo
Riddle to się zachowali w porządku – jak Anne pojechała do tego
Londynu, a nasz tatuś umarł, to mnie tu na służbę przyjęli,
choć sporo młodsza byłam. I za pogrzeb Anne w Londynie zapłacili,
i za szpital wcześniej...
-
A czy pani widziała swoja siostrę po jej wyjeździe? Jak ona się
nazywała? – Dumbledore wpatrywał się teraz w twarz kobiety,
wyczekując odpowiedzi.
-
Vian– jak ja z domu. Anne Vian. Nie, nie widziałam jej, nie miałam
jak. Pan i pani Riddle nie dali mi wolnego, bo dużo pracy wtedy
było. Ale powiedzieli, że sami się wszystkim zajmą – no i
zajęli się.
-
To chyba byłoby wszystko – Dumbledore wstał z fotela, inni poszli
za jego przykładem. – Nie będziemy już pani przeszkadzać, pani
Kellet. Jeszcze tylko jedno pytanie. Czy ta filiżanka powinna tu
stać – wskazał na okap kominka.. W załomie muru, tuż przy
ścianie, stała filiżanka na spodeczku. Identyczna z tymi, które
wciąż spoczywały na stole i najwyraźniej burzyły poczucie
porządku pokojówki.
-
Oczywiście, że nie – pani Kellet prawie prychnęła. - Nikt nie
zostawiał naczyń w tym miejscu. No, może kiedyś panicz Tom. Ale
pan i pani ciągle na to narzekali, i on w końcu tez się nauczył.
-
Jak widać, nie do końca – Weasley skierował się w stronę
drzwi. Pozostali ruszyli jego śladem, żegnając gospodynię.
Weasley chciał zapytać o coś Millera, ale ten szybko pokręcił
głowa i kiwnął nią w stronę Sinclaira. Aż na posterunek
dojechali w milczeniu. Tam pożegnali policjanta i szybkim krokiem
pomaszerowali w stronę lasu. Deportowali się po minięciu zaledwie
kilku drzew.
*
* *
-
No, Haraldzie, zapytaj wreszcie o ten gobelin – zagadnął Miller,
kiedy już siedzieli w jego pokoju w Home Office (trzask aportacji
wygłuszył hałas samochodów, przejeżdżających pod oknami).
-
O co chodzi z tym rysunkiem – Weasley dopełniając obowiązków
gospodarza stawiał już na stole butelkę Ognistej i szklaneczki.
-
A przyjrzałeś się dobrze tej plamie? – zapytał Moody.
-
No, trochę dziwna, to prawda. Jakby czaszka z wężem z zębach... –
Weasley wodził teraz wzrokiem od Millera do Moody’ego.
-
Widzieliśmy już kiedyś taki kształt. – wyjaśnił Miller –
Prawie cztery lata temu. Co prawda większy i jaśniejszy, ale to na
pewno taki sam znak. Herb sobie wymyślił...
-
Kto ? – ręka Weasleya, w której trzymał szklaneczkę, zadrżała
lekko. – O kim mówisz, Dusty?
-
Myślę, że o naszym starym znajomym. Moim uczniu, kiedyś prefekcie
Domu Slytherina – odezwał się spokojnym tonem Dumbledore. – Ty
go znasz pod kryptonimem Podróżny, Haraldzie. To on zostawił tam
ten znak. Zapomniałeś o jego odlocie spod Arnhem? Tam wyczarował
znak, który ściągnął na niego i na naszych przyjaciół
niemiecki ostrzał. Taki sam znak, jak sądzę.
-
A skąd dowody? – w Weasleyu obudził się podejrzliwy śledczy –
Może to tylko zbieg okoliczności. Nieco dziwny, przyznaję...
-
To nie zbieg okoliczności, Haraldzie. – Dumbledore wpatrywał się
w końce własnych palców, złączone czubkami. – W każdym razie
mamy kolejna poszlakę...
-
Anne Vian – mruknął Moody pod nosem. Dumbledore szybko spojrzał
w jego stronę.
-
Tak, Anne Vian. – Dumbledore przełknął duży łyk Ognistej -
Widzisz, Haraldzie – tak właśnie nazywała się kobieta, która
umarła w klinice położniczej w Londynie, dwadzieścia jeden lat
temu. Przed śmiercią zdążyła nadać imię i nazwisko swojemu
synowi. Tom Marvolo Riddle – tak go nazwała. Była czarownicą
półkrwi – jej matka tez umarła wcześnie, wychowywał ją
ojciec, mugol. Dziecko trafiło do sierocińca. A Dippet jakoś
wyszukał go tam i przyjął do Hogwartu.
-
Czwarta filiżanka – Weasley teraz pokiwał głową. – Masz
rację, Albusie. Za dużo tu zbiegów okoliczności. Zakładamy więc,
że Podróżny powrócił i zrewanżował się krewnym za czułą
opiekę w dzieciństwie?
-
Na to wygląda – potwierdził Miller. – Wstał i podszedł do
okna, aby wyjrzeć na ulicę. – Czy moglibyście mi jednak
powiedzieć, po jakiego czorta wlekliście mnie ze sobą do tej
dziury pod Blackpool? Ja nie jestem specjalistą od morderstw. To
raczej działka Alastora.
-
No to teraz będziesz mógł się wykazać – odburknął Moody. –
Jeśli się nie mylę, to zaraz po odstawieniu szklaneczek lecimy do
Hogwartu. Tam potrzebny będzie włamywacz, a na tym podobno
doskonale się znasz...
* "doodlebugs" - tak Anglicy nazywali potocznie niemieckie samoloty - pociski V1
ROZDZIAŁ
IV
27
lipca 1948. Hogwart, Szkocja.
Do
Hogwartu wyprawili się jednak dopiero następnego dnia rano. Miller
skorzystał z wolnego wieczoru, aby jeszcze raz spotkać się z córką
i jej matką – rzecz jasna przybył do nich w kociej postaci. Rano,
kiedy po deportacji na łące przed szkolną bramą szli w stronę
zamku, bez przerwy wspominał rozmowę z Ateną i Minnie.
-
Jak ty to robisz, Alastorze, że kobiety w każdym wieku tak za tobą
przepadają? Mała bez przerwy opowiada jaki to jesteś mądry,
opiekuńczy, sprawiedliwy, choć wyrwało się jej, że czasami za
łagodny. Atena też mówi o tobie jak o jakimś zjawisku...
-
Albo się z tym urodzisz, albo nie, Dusty – Dumbledore uśmiechnął
się szeroko. – To się nazywa zwierzęcy magnetyzm. Kobiety to
czują... – filuternie spojrzał na Amerykanina znad szkieł
okularów i obaj rozchichotali się głośno. Moody spojrzał na nich
z wyraźną dezaprobatą. Pokręcił głową, ale nie powiedział
nic, aż do momentu, gdy znaleźli się przed drzwiami gabinetu
Dumbledore’a.
-
No, łamaczu uroków, pokaż co umiesz. – Moody szerokim gestem
wskazał Millerowi drzwi. Amerykanin wyciągnął różdżkę. Powoli
przesuwał nią wzdłuż futryny, od czasu do czasu obserwując szary
obłoczek, który wypływał z końca różdżki, jakby obmywając
drewno. Równie dokładnie zbadał próg i same drzwi.
-
No, no, Albusie – jestem pod wrażeniem. Takie zabezpieczenie w
zwykłym szkolnym gabinecie? Te drzwi oczywiście są odporne na
prawie wszystkie zaklęcia otwierające. Trzeba użyć
siły...
Szybkim
ruchem poderwał rękę z różdżką, robiąc skomplikowany wzór w
powietrzu. Drzwi podniosły się i spadły z zawiasów. Zaklęciem
Lewitacji Miller przytrzymał je w górze, a następnie powoli ułożył
na podłodze.
-
Zrobiłbyś majątek jako włamywacz – Weasley po raz pierwszy miał
okazję obserwować łamacza uroków Gringotta przy pracy.
-
Ba... – Miller uśmiechnął się szelmowsko – To nie było takie
trudne, dla fachowca, oczywiście... Ale do rzeczy. Albusie, tak
właśnie otwarto twój gabinet. Zaklęcie Magicznej Dźwigni. Trzeba
przyznać, że włamywacz to człowiek bardzo zdolny. Wystarczy
minimalne zawahanie, tylko odrobinka i zamiast otworzyć drzwi
zmiażdżyłby siebie... Widziałem coś takiego w Egipcie. Facet
chciał dostać się do oddziału Gringotta w Aleksandrii. Przemknął
się nawet koło goblinów – strażników. Ale musiał niestarannie
wykonać zaklęcie, bo została po nim mokra plama na suficie nad
drzwiami skarbca. Niezbyt przyjemny widok...
Weszli
do gabinetu Dumbledore’a. Przy wszystkich ścianach stały wysokie
półki z książkami. Duże, mahoniowe biurko, za nim wygodny fotel.
Na blacie stała oprawiona w drewniana ramkę miniatura
przedstawiająca feniksa w locie. Papiery na biurku były w wyraźnym
nieładzie, na podłodze leżało kilka ksiąg, zrzuconych z półek.
-
Nie wyglądasz na fanatyka porządku, Dumbledore – Weasley
rozejrzał się dookoła.
-
Bo i nie jestem nim – uśmiechnął się nauczyciel transmutacji. –
Porządku wymagają tylko osoby mające kłopot z samoakceptacją...
Ale aż takiego rozgardiaszu to nie zostawiłem. Ktoś tu czegoś
szukał... Ale chyba nie znalazł, jeśli chciał się dostać tam –
wskazał ręka na drzwi w narożniku pokoju.
-
Co tam jest, Albusie – zapytał Miller
-
Moja pracownia Założyłem na wejście nawet Zaklęcie Właściciela,
dlatego nie chciały nic powiedzieć aurorom. Teraz to już nic nie
powiedzą. Po pierwszej próbie rozmowy przeprowadzonej przez obca
osobę drzwi tracą niestety głos. . Trzymam tam rzeczy, które
mogłyby... powiedzmy wzbudzić niepotrzebne zainteresowanie.
-
Jak spuścizna po nieodżałowanym Wotanie, na przykład? - -Miller
podszedł do ściany i dokładnie, systematycznie cal koło cala
badał drzwi i ich osadzenie. Trwało to o wiele dłużej, niż w
przypadku pierwszych.
-
No i co – nie wytrzymał Moody, kiedy Amerykanin odsunął się
wreszcie od wejścia do pracowni. – wszedł tam ktoś, czy nie?
-
Nie sądzę... – Miller zmarszczył czoło. – Coś mi tu się nie
zgadza... Popraw mnie, Albusie, jeśli się mylę. Zaklęcie
Sygnałowe, Blokada Wessexa i Zaklęcie Wiecznego Zamknięcia –
prawda?
Dumbledore
skinał głową. Miller zrobił nieco przerażoną minę.
-
I założyłeś je właśnie w tej kolejności ?
Ponowne
kiwnięcie głową hogwartczyka. Miller odsunął się jeszcze o
krok.
-
Schowajcie różdżki, jeśli łaska. Albus zbudował tu prawdziwą
Apokalipsę w miniaturze...
Dumbledore
szybkim krokiem podszedł do biurka. Wyraźnie nie chciał używać
magii w takiej chwili. Wyciągnął z szafki butelkę bursztynowego
płynu i cztery szklaneczki, po czym napełnił je do połowy. Miller
wychylił swoją jednym haustem.
-
Czy możesz nam wyjaśnić, o co chodzi? To przecież tylko zwykłe
drzwi. – cierpliwość nie należała do mocnych stron Moody’ego.
-
Ktoś próbował otworzyć te drzwi - Miller wskazał ręką – tak
jak poprzednie. Nie rozpoznał zaklęcia Sygnałowego, więc narobiły
wrzasku. Ale całe szczęście, że nie wyczuł... Gdyby użył
Silencio, to druga próba użycia Magicznej Dźwigni spowodowałaby
zniknięcie drzwi wraz z całą budowlą, w której wiszą. Jedno
zaklęcie, i nie ma Hogwartu... Chyba się jeszcze napiję. –
Miller nalał sobie kolejna porcję Ognistej, wypił i dopiero
przemówił.
-
Blokada Wessexa to średniowieczne zaklęcie. Skutecznie eliminuje
włamywacza, ale powoduje też zniknięcie drzwi. Połączone z
Zaklęciem Wiecznego Zamknięcia... no, nie ma źródeł pisanych, to
tylko przypuszczenia... Ale podobno ostatni raz próbowano takich
połączeń w Camelocie. I ktoś próbował je przełamać. Czy może
ktoś z was widział ostatnio Camelot? Bo z moich danych wynika, że
od dobrych kilkunastu stuleci wszyscy go szukają... Skąd ci
przyszedł do głowy taki pomysł, Dumbledore?
Nauczyciel
miał najwyraźniej niepewną minę.
-
Szukałem skutecznych zaklęć zabezpieczających. W książkach
znalazłem i jedno, i drugie... Nie napisano nic o zakazie używania
ich razem.
-
Pewnie dlatego, że nie miał kto napisać. – powiedział Weasley,
też sięgając po szklaneczkę. – A skąd ty wiesz o takim
połączeniu i jego skutkach, Dusty?
-Wydaje
się wam, że łamacze uroków to jakieś mięśniaki, wymachujące
różdżkami? Do tego potrzebna jest spora wiedza o historii zaklęć.
Połączenie Wessexa i Wiecznego Znikania opisano w kronice dziejów
rodu Merlina. No, może nie wszyscy zwracali uwagę na akurat ten
fragment... Nieważne. Teraz trzeba zdjąć te zaklęcia.
Miller
ponownie podszedł do drzwi. Skierował różdżkę w ich stronę i
wyszeptał zaklęcie, zataczając jednocześnie półkole ręką. Od
drzwi oderwała się jakby płachta przeźroczystej materii,
zawirowała i znikła. Miller ponownie wycelował różdżką w drzwi
– ale zaraz ją opuścił. Spojrzał na Dumbledore’a
-
Czy bardzo zależy ci na tych drzwiach? – Właściciel gabinetu
pokręcił przecząco głową.
Miller
ponownie wycelował w drzwi. Znów wymruczane zaklęcie, ale tym
razem zamaszysty, ostry ruch dłoni – jak uderzenie sztyletem. W
miejscu drzwi pojawił się obłok burego dymu. Uformowała się z
niego widmowa postać – wysokiego mężczyzny w płaszczu, z
różdżką w dłoni. Przez chwilę tkwiła nieruchomo, po czym
zawirowała i znikła. Wejście do pracowni ziało otworem.
-
Jeśli się nie mylę, to właśnie pokazałeś nam włamywacza,
Dusty? – Moody zajrzał przez framugę do pracowni. – Sądząc z
nietkniętej grubej warstwy kurzu na podłodze, nikt tu nie wchodził
od dłuższego czasu. – Zawrócił w stronę biurka, machnięciem
różdżki wyczarował krzesło i usiadł. Pytającym wzrokiem
wpatrywał się w Amerykanina.
-
Neutralizując Zaklęcie Wessexa można spowodować, aby pojawił się
cień ostatniej osoby, która próbowała otworzyć drzwi. –
wyjaśnił Miller, również zajmując pozycję siedzącą, tyle, że
wybrał fotel Dumbledore’a - Co prawda wykorzystuje się to
najczęściej do identyfikacji nieboszczyka, bo jak mówiłem, to
wyjątkowo paskudne zaklęcie. Ale w tym wypadku ktoś najpierw
uruchomił Sygnałowe, i nie dotarł do drugiego zabezpieczenia –
na jego szczęście. Ale drzwi zapamiętały tę osobę. Tyle, że
przy wytworzeniu cienia same drzwi bezpowrotnie nikną. Dlatego
zapytałem Albusa, czy jest do nich specjalnie przywiązany. Ale nie
o drzwi tu chodzi. Nikogo wam ta postać nie przypominała?
-
Nie wymądrzaj się – warknął Moody. – Wszyscy go
rozpoznaliśmy. No, prawie wszyscy. Harald nigdy go nie widział.
Przecież to nasz Podróżny we własnej paskudnej osobie.
28
lipca 1948. Ministerstwo Magii. Londyn
Moody
był zobowiązany przepisami do przedstawienia szybkiego i pisemnego
raportu swojemu przełożonemu. Bartemiusz Crouch nie kazał zbyt
długo czekać na sygnał od siebie. Następnego ranka po powrocie z
Hogwartu cała czwórka dostała pilne sowy z wezwaniem do
Departamentu Przestrzegania Prawa. Ściślej mówiąc – Dumbledore
i Miller zostali zaproszeni – Crouch nie był ich przełożonym.
Inwitacje były jednak tymi z gatunku “nie do odrzucenia”, więc
cała grupa prowadząca śledztwo spotkała się na korytarzu przed
gabinetem Croucha tuż przed dziewiątą rano i równo z wybiciem
godziny wmaszerowała do pokoju. Dumbledore i Miller starali się
nawet utrzymywać równy krok.
“Jeśli
jeszcze staną na baczność i zasalutują, to ja dostanę kolki ze
śmiechu, a Crouch apopleksji” – pomyślał Weasley, ale zachował
refleksję dla siebie. Na szczęście dla wszystkich zainteresowanych
nauczyciel i łamacz uroków spoważnieli zaraz po przekroczeniu
progu.
-
Siadajcie, panowie – Crouch gestem ręki wskazał fotele, stojące
dookoła stolika do kawy. Jednym machnięciem różdżki wyczarował
dzbanek, filiżanki, cukiernice i talerz z biszkoptami. Wszyscy
zajęli miejsca i całą czwórka z uprzejmym zainteresowaniem
wpatrywała się przez dłuższą chwilę w oblicze gospodarza, na
którym widać było ciekawość, przemieszana z irytacją. Crouch
nie wytrzymał długo.
-
Moody, czy byłby pan tak uprzejmy i udzielił mi kilku wyjaśnień
do wczorajszego raportu? Tak się składa, że mam upoważnienie
samego ministra do rozstrzygania w jego imieniu w tej sprawie.–
zapytał szef aurorów z lodowatą uprzejmością.
-
Naturalnie, sir. Proszę pytać – Moody ciągle pamiętał wpajane
przed laty zasady służbistości i zdecydował się nie odstępować
od nich ani na cal. Jego przełożony był najwyraźniej w złym
nastroju.
-
Napisał pan, iż do kraju powrócił czarodziej przed kilku laty
podejrzewany o szpiegostwo i zdradę stanu. Ten sam czarodziej miał
dokonać morderstwa na osobach trzech mugoli, oraz włamać się do
prywatnego gabinetu obecnego tu profesora Dumbledore’a. Chciałbym
poznać tożsamość tego czarodzieja, no i dowody, na których oparł
pan tę teorię.
Opowieść
Moodye’go nie była zbyt długa, lecz aurorowi udało się
przekazać szefowi wszystkie niemal szczegóły. Crouch poprosił o
wyjaśnienia również Millera i Dumbledore’a – obaj odpowiadali
na pytania dość zwięźle, lecz konkretnie. Po opowieści Millera
na temat postaci, która ujawniła się w komnacie przed zniknięciem
drzwi Crouch zamilkł na dłuższą chwilę, wpatrując się
niewidzącymi oczyma w jakiś punkt przed sobą. Wreszcie poderwał
głowę.
-
Przepraszam, zamyśliłem się. A co pan o tym sądzi, Weasley?
-
Sytuacja nie wygląda dobrze. Mamy do czynienia z dwoma problemami.
Po pierwsze – morderstwo i włamanie – to właściwość
działania pańskiego departamentu, Crouch, zwłaszcza, że
podejrzany jest także najprawdopodobniej winien innych przestępstw.
Druga sprawą jest jednak ukrycie zbiorów i instrumentów, które
przed trzema laty przywiezione zostały przez obecnych tu gentelmanów
z Niemiec. Wiemy, że Podróżny – tak wciąż wolę go nazywać,
doprawdy, nie wiem dlaczego – szuka właśnie spuścizny po
Grindewaldzie. Nie wiemy, czy całej, czy tylko jej fragmentu. Tak,
czy inaczej, trzeba ją ukryć w bezpiecznym miejscu. A Hogwart, jak
już udowodniono, przestał być dobra kryjówką.
-
Co pan proponuje?- Crouch sięgnął po filiżankę z herbata i znad
jej brzegu obserwował płomiennowłosego czarodzieja.
-
Miller ma pewien pomysł – Weasley wskazał ręką na Amerykanina.
Ten przechylił się w fotelu w stronę Croucha.
-
Myślałem nad tym od wczorajszego wieczora. W czarodziejskiej Anglii
nie ma chyba w tej chwili bezpieczniejszego miejsca niż Hogwart, a
jeśli Podróżny dostał się i tam...Nie zdobył tego, po co
przyszedł, więc pewnie spróbuje jeszcze raz. Może nawet obserwuje
szkołę, czekając na dobry moment – to standardowe postępowanie
włamywaczy. Trzeba go więc zgubić. – Miller pociągnął łyk
herbaty i mówił dalej - Ja osobiście nie znam lepszych
zabezpieczeń niż te, założone u Gringotta. Ale w londyńskim
oddziale planują właśnie remont skarbca – nie był odnawiany
przez czterysta lat i gobliny najwyraźniej postanowiły zrobić
trochę porządku. Depozyty będą przewiezione do placówek w innych
miastach. Dobrze się składa...
-
Nie rozumiem – Crouch pokręcił głową. – To gdzie, jeśli nie
u Gringotta?
-
U Gringotta, sir. Ale nie w Londynie.- uśmiechnął się Miller. –
Mój plan jest taki. Trzeba przewieźć te wszystkie klamoty do
placówki w Londynie – najpewniej tak z rozmachem, żeby
obserwujący Hogwart nie mieli wątpliwości, że kąsek wybywa. A
potem, ukradkiem, przewieziemy to do mojego oddziału, w Aleksandrii.
Osobiście założę tan najlepsze zabezpieczenia, niebezpieczne
wyłącznie dla włamywacza – uśmiechnął się ponownie pod nosem
na widok zakłopotanej przez chwilę miny hogwartczyka.
-
Wywieźć to z Anglii? Oddać pod kontrolę cudzoziemców? – Crouch
pokręcił przecząco głową. – Ministerstwo nigdy się na to nie
zgodzi.
Przez
chwilę zapadła cisza. Przerwał ją Dumbledore.
-
A może w takim razie ulokować to w którejś kolonii? Mamy ich
trochę... W Indiach to chyba nie, tam jest teraz bardzo
niespokojnie. Australia, może Południowa Afryka...
-
Mam – Miller aż poderwał się z krzesła. – Palestyna. Moi
szefowie w Aleksandrii otworzyli niedawno oddział w Jerozolimie.
Szukają szefa ochrony. A mnie już prawdę mówiąc znudziło się
trochę pod tymi piramidami. Odrobina odmiany nie zaszkodzi.
-
Palestyna... To jest terytorium mandatowe... Nie kolonia, ściśle
mówiąc – Crouch nie wydawał się do końca przekonany. – Ale
może to i dobry pomysł. Pańscy pracodawcy mówią o panu z
największym uznaniem, a sądząc z efektów wizyty w Hogwarcie
naprawdę zna się pan na rzeczy, jak nikt... Depozyt byłby
bezpieczny. Ale z drugiej strony, nie jest pan poddanym Jego
Królewskiej Mości.
-
Jest i na to rada, sir. – Miller znowu się uśmiechnął, tym
razem nieco złośliwie. – Jeśli ministerstwo chce mieć depozyt
na oku, proszę oddelegować tam swojego człowieka.
-
Wykluczone. Czy pan nie wie, jak mało mam wyszkolonych aurorów? A
pracy nie ubywa – Crouch pokazał brodą na stos pergaminów,
leżących na biurku. – Mam jeszcze odesłać jednego człowieka do
pilnowania jakiś rurek i kociołków? Nawet gdybym chciał, to ja
też mam przełożonych. Jak im to wytłumaczę?
-
Nie myślałem o aurorze, sir. Przynajmniej nie w czynnej służbie.
– Miller przekręcił głowę i spojrzał na siedzącego obok
rudowłosego czarodzieja. –O ile wiem, pan Weasley przeszedł
szkolenie aurorskie i przez wiele lat pracował dla tej właśnie
instytucji. Dopiero później zrobiono z niego urzędnika. Nie korci
cię, aby wyrwać się zza biurka, Haraldzie ? – zapytał
Amerykanin wyjątkowo słodkim głosem.
-
Nawet do piekła, Dusty. Nawet tam jest zabawniej. I co ciekawe,
chyba będzie to można zrobić w całkowitej tajemnicy. Ministerstwo
jest mi winne urlop za te wszystkie lata służby. Uzbierało się
tego ponad pól roku. A kto mi zabroni spędzić urlop w Palestynie?
– Weasley przeciągnął się na krześle i wyraźnie poweselał.
Wszystko było lepsze od powrotu do Home Office.
-
Zgoda, panie Weasley. Załatwię panu przeniesienie. Oficjalnie
będzie pan na urlopie – to dobra przykrywka. Problem numer dwa
mamy więc chyba rozwiązany. A co z problemem numer jeden – czyli
poszukiwaniami tego smarkacza? – Crouch przeciągnął wzrokiem po
twarzach zebranych.
-
Nie nazwałbym go tak, Crouch – Dumbledore z poważną miną
pokręcił głową. – To młody, ale już bardzo potężny
czarodziej. Byle kto nie dokonałby tyle, co on. Co prawda, jest
wyedukowany wręcz doskonale – najpierw w Hogwarcie, był nawet
prefektem Slytherinu, jak pan, a potem przez Grindewalda. To
niebezpieczny przeciwnik.
-
Ale nie jest niepokonany, prawda? – Crouch nie wyglądał na
przekonanego, nawet jeśli opinię wygłosił ktoś tak powszechnie
szanowany.
-
Nie jest, sir. Już raz przede mną uciekał. I dopadnę go drugi
raz. Proszę, aby poszukiwania Podróżnego zlecił pan właśnie
mnie – odezwał się Moody, od dłuższego czasu nie uczestniczący
w dyskusji.
-
Miałem taki zamiar. Ale dlaczego pan o to prosi? – Crouch spojrał
na Moody’ego z wyraźnym zdziwieniem. Miał on bowiem opinie
jednego z najlepszych aurorów, ale w całym wydziale znana była
jego maksyma “ochotnicy wyginęli pod Gallipoli”. Nigdy nie
zgłaszał się sam. I tak miał zawsze mnóstwo roboty.
-
Pamiętam, jak ten chłopak obserwował śmieć innych. I nie
podobało mi się to, co widziałem. Patrzył na to z fascynacją.
Lubi widok śmierci. A ja nie lubię takich ludzi – powiedział
cicho Moody. – On jest z natury zły. A jeśli już zaczął
zabijać, jeśli zasmakował w tym, to nie przestanie. Albus
twierdzi, że ten Riddle jest niezwykle zdolny, ma wielką moc.
Trzeba to przerwać, póki czas.
ROZDZIAŁ
V
30
lipca 1948. Zakazany Las w pobliżu Hogwartu.
Na
miejsce obserwacji Hogwartu Riddle wybrał jedno z drzew Zakazanego
Lasu. Wystarczyło Zaklęcie Lewitacji, aby dostać się na gałąź,
wysoko w górze. Zaklęcie Niewidzialności chroniło przed oczami
ciekawskich. Nawet gajowy – Tom nawet w myślach nie nazwał go
nigdy inaczej niż “ten głupek Hagrid” nie był w stanie
zobaczyć go tutaj.
Tom
wypatrywał dwu rzeczy – pierwszą były jednorożce. Wiedział, że
w Zakazanym Lesie jest ich co najmniej kilkanaście – widział je z
bliska jednak tylko raz, podczas lekcji opieki nad magicznymi
stworzeniami, jeszcze w początkowych latach szkoły. A profesor
Kettleburn nie chciał nikomu mówić, gdzie jest ich siedlisko.
Trzeba było więc odnaleźć je teraz samemu – co mogło zając
wiele czasu.
Drugim
zadaniem była obserwacja Hogwartu. Tom zdawał sobie sprawę, że
nieudana próba włamania będzie musiała wywołać jakąś reakcję
Dumbledore’a – jeśli nie samego ministerstwa. Spodziewał się
wzmocnienia straży – i rzeczywiście – dwa dni temu obserwował
swojego dawnego nauczyciela, w towarzystwie dwu innych ludzi znanych
już mu z zamku Grindewalda i jakiegoś rozczochranego rudzielca.
Cała czwórka przebywała w Hogwarcie na tyle długo, iż
czarnoksiężnik miał prawo sądzić, że przeprowadzili szczegółowe
oględziny. Czy mogli go zidentyfikować? Chyba nie...Ale co jakiś
czas w pobliżu Bramy zamku pojawiał się człowiek w uniformie
aurora – najwyraźniej okolica była patrolowana przez wzmocnione
siły.
Jednorożców
też nie było nigdzie widać. Tom wiedział, że to zwierzęta
niezwykle płochliwe i niełatwo jest do nich podejść. Ale ze
szkolnych lat pamiętał, że co najmniej dwie pary kręciły się
dość często w okolicach domku gajowego. Trzeba
cierpliwości.
Daleki
trzask deportacji oderwał go od rozmyślań. Na łące przed zamkowa
bramą pojawiło się kilkanaście postaci. Z daleka rozpoznał długa
brodę Dumbledore’a i rozwichrzoną ciemną czuprynę Moody,ego.
Otoczeni byli przez kilkunastu umundurowanych mężczyzn, a obok
kroczyły dwa gobliny. Ciekawe...
Przybysze
zniknęli w bramie zamku. Nie zabawili tam zbyt długo. Po
kilkudziesięciu minutach wrócili, niosąc ciężkie na oko pakunki.
Na dwóch wielkich kufrach Tom rozpoznał charakterystyczny runiczny
emblemat Grindewalda. A więc przeczucie go nie myliło. Dumbledore
naprawdę przechowywał w Hogwarcie łupy zdobyte na jego mistrzu. A
teraz przenosi je gdzie indziej – sądząc z towarzystwa goblinów,
zapewne do Gringotta. Tylko do którego oddziału? Bank czarodziejów
miał swoje siedziby w kilku największych miastach wysp, a
sprawdzenie ich byłoby bardzo trudne. Trzeba będzie dowiedzieć się
tego inaczej... Tak liczna grupa musi zostawić za sobą potężny
ślad aportacyjny. Podążając za nim trafi do miasta gdzie się
zmaterializują. To wystarczy.
Czarnoksiężnik
wymruczał zaklęcie i spłynął wzdłuż pnia w dół. Zza drzewa
jeszcze raz spojrzał na łąkę – gobliny i czarodzieje właśnie
znikali z donośnym trzaskiem. Trzeba było się śpieszyć.
30
lipca 1948. Northolt pod Londynem
Co
jakiś czas zza okna dochodził stłumiony ryk (Riddle nie umiał
nazwać odgłosu pracującego silnika odrzutowego), ale Tom nie
zwracał nań szczególnej uwagi. Siedział w fotelu wpatrzony w
magicznie rozpalony ogień. Przeszukując przed kilkunastoma dniami
zrujnowany budynek znalazł nawet resztki dobrze zaopatrzonej niegdyś
piwniczki – w dłoni trzymał więc kubek whisky. Nie była to
wprawdzie Ognista, lecz jakiś mugolski trunek, ale Tomowi to nie
przeszkadzało. I tak była o niebo lepsza od napitków pędzonych w
stronach, gdzie przebywał ostatnio.
Wszystko
ułożyło się dokładnie tak, jak przewidywał. Śledzona przez
niego grupa wylądowała w Londynie, tuż przez wielkim białym
budynkiem miejscowego oddziału goblińskiego banku. Tom
zmaterializował się tam kilka chwil później i zza rogu ulicy,
zasłaniając twarz opuszczonym rondem tiary przyglądał się, jak
do siedziby Gringotta wnoszone są kolejne kufry. Ich liczeniem
zajmowali się, stojący tuż przy drzwiach, Dumbledore i
przysadzisty, najwyraźniej dobrze odzywiony goblin w aksamitnym,
szkarłatnym ubraniu, aż kapiącym od złotych haftów. Gdy ostatni
pakunek trafił za bramę, Tom deportował się prosto do swojej
kwatery. Nie ustanowił w niej niemal żadnych zabezpieczeń,
podobnych do tych, jakie niegdyś strzegły zamku Grindewalda, czy
obecnej siedziby młodego czarodzieja w amazońskiej puszczy. Riddle
był przekonany, że nikt nie ma pojęcia o jego podlondyńskiej
kryjówce.
Tak
więc destylator najprawdopodobniej trafił właśnie do lochów
banku, wiele mil pod czarodziejskim Londynem. Dostać się tam na
pewno nie będzie łatwo, ale Tom nie marnował czasu podczas swoich
praktyk u Gringotta – jeszcze w szkolnych czasach. Teraz przyszła
pora na wykorzystanie nabytych wtedy umiejętności. A to, że
przyjdzie działać w Londynie miało jeszcze jedną dobra stronę –
szkolni koledzy Toma wielokrotnie opowiadali mu o sklepach i składach
ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Kto wie, może właśnie tam uda się
zdobyć krew jednorożca?
30
lipca 1948. Londyn. Kwatera Główna aurorów.
Dla
każdego strażnika prawa, obojętnie – mugolskiego, czy
magicznego, długie godziny pracy nie są czymś nadzwyczajnym.
Alastor Moody nie przejmował się więc burczeniem w pustym żołądku,
ani coraz dotkliwszym bólem poniżej pleców (swoją drogą
wprowadzenie do Azkabanu krzeseł, w jakie wyposażono pokoje
służbowe aurorów spowodowałoby zapewne protest społeczności
czarodziejskiej, domagającej się lepszego traktowania więźniów).
Twarde siedzisko i nienaturalnie wygięte oparcie z pewnością nie
zasługiwały na miano “wygodnego”.
Od
czasu, gdy Crouch przekazał mu oficjalnie sprawę Podróżnego
siedział nad nią wiele dni i nocy. Wracał do domu wyłącznie po
to, by się przespać i wziąć szybki prysznic. Problem pożywienia
załatwiała ministerialna stołówka, choć serwowane w niej dania
były raczej “drugiej świeżości”. Ale strusi żołądek tez
należy do osobistego wyposażenia każdego aurora.
Przez
cały czas w głowie kołatała mu jedna myśl. Gdzie może ukrywać
się ten cholerny Riddle? W okolicach Hogwartu – nie, to byłoby
zbyt czytelne. Musiał wiedzieć, że ze względu na znaczenie
czarodziejskiej edukacji, w Hogsmeade utrzymywano specjalny
posterunek aurorów, co nie było przyjęte w innych magicznych
miejscowościach. A na pewno ten młodzieniec nie chce rzucać się
aurorom w oczy... Okolice Little Hangleton? Też nie – tam z kolei
jakiś mugol mógłby przypadkiem zauważyć człowieka tak bardzo
podobnego do szanowanego rodu właścicieli ziemskich i plotki
gotowe. Gdzie, na Merlina?
-
Wszędzie, tępaku – odpowiedział sobie sam. – Wszędzie.
Teleportację opanował znakomicie, zdał egzamin w szóstej klasie
Hogwartu. Może mieszkać nawet na Antarktydzie.
Choć
stamtąd ciągnąłby za sobą potężny ogon poteleportacyjny. Więc
raczej gdzieś blisko, gdzieś w Zjednoczonym Królestwie... Trzeba
czekać. Może ten pomysł Millera z huczną przeprowadzka naprowadzi
nas na jakiś ślad.
Zielony
huczący wir w kominku wyrwał Moody’ego z ponurych rozmyślań.
Zawadzając głową o niski okap do pokoju wszedł David Bones. Jak
zwykle w obecności przełożonego wydawał się być przerażony do
niemożliwości. Moody wiedział jednak, że w prawdziwej akcji młody
auror zachowuje się zupełnie inaczej – jest opanowany, chłodny,
pilnuje każdego szczegółu.
-
Młodszy auror David Bones melduje się...
-
Dobra, Davidzie. Daruj sobie regulamin – mruknął starszy rangą
stróż prawa i szybkim ruchem różdzki podsunął Bonesowi krzesło.
– Co zauważyłeś?
-
Zgodnie z pańskim rozkazem, sir, przez cały czas mieliśmy pod
obserwacją Hogwart i jego okolice. Wczoraj wieczorem gajowy szkoły,
Rubeus Hagrid powiadomił nas, że znalazł ślady ludzkich stóp w
Zakazanym Lesie. Z jego informacji wynika, że od kilkunastu dni nie
pojawił się tam żaden człowiek – uczniów przecież w szkole
nie ma, nauczycieli też niewielu, a sam Hagrid porusza się po lesie
nie pozostawiając śladów. Dziś rano obserwowaliśmy więc
baczniej Zakazany Las. Nie zaobserwowaliśmy nic podejrzanego aż do
czasu, kiedy na błoniach nie pojawiła się grupa, która miała za
zadanie przenieść pilnowane wcześniej przez nas obiekty w inne
miejsce. Wtedy na skraju lasu pojawiła się jakaś nowa postać.
Zgodnie z rozkazem nie zbliżaliśmy się, lecz obserwowaliśmy z
daleka. Osobnik ten wszedł na łąkę chwilę po deportacji tamtej
grupy i również się deportował. Wyruszyłem jego śladem i
znalazłem się w Londynie, na Pokątnej. Tam niestety straciliśmy
trop. Pan rozumie, sir... Tłum i mnóstwo poteleportacyjnych
śladów... – młodzieniec przerwał i bacznie popatrzył w oczy
przełożonego.
-
Rozumiem, Davidzie. Nie twoja wina, oczywiście. Masz może rysopis
tego osobnika? – Moody przechylił się w stronę Bonesa,
wyczekując odpowiedzi.
-
Niezbyt szczegółowy, sir. Wysoki, szczupły, ubrany w czarny
płaszcz i zwykłą tiarę. Ze sposobu poruszania się wnoszę, że
raczej mężczyzna i najprawdopodobniej dość młody. Nic więcej
nie wiemy. Sprawdziliśmy później skraj Zakazanego Lasu. U podnóża
jednej z sosen znaleźliśmy świeże ślady męskich butów. Ale to
wszystko.
-
Dziękuję, panie Bones. Może pan wracać na posterunek. Oczy
miejcie dalej szeroko otwarte – ten osobnik może pojawić się
znowu.
-
Tylko nie wiadomo po co – burknął Moody, kiedy młody auror
zniknął już w kominku. – Rybka złapała przynętę. Wie, że
to, czego szuka, zniknęło z Hogwartu. Teraz będzie buszował po
Londynie. Trzeba ustawić nowe posterunki w okolicach Gringotta.
Tylko do ciężkiego trolla skąd ja mam wziąć kolejnych ludzi?
30
lipca 1948. Pensjonat “Pod Górą Oliwną”. Jerozolima.
Palestyna.Harald
Weasley nie był przyzwyczajony do wolnych chwil. Wprawdzie ostatnimi
czasy nie miał za dużo obowiązków służbowych, ale przecież BYŁ
W PRACY. Tymczasem od wczoraj po raz pierwszy od lat miał urlop.
Taki czas, kiedy można było nie pracować, a jednak zwierzchnicy
wypłacali wynagrodzenie. Dlaczego nie było takich udogodnień,
kiedy byłem młody?
-
Staruszek się znalazł – powiedział do siebie, patrząc przez
okno swojego pokoju na zachodzące nad Jerozolimą słońce.
Ciemnoczerwone odbłyski na dachach domów i świątyń sprawiały
dziwne wrażenie – jakby miasto pogrążało się w krwawej
kąpieli... - Ale masz skojarzenia, Weasley...
Miał
prawo do takich skojarzeń ktoś, kto choć trochę znał historię.
A Harald znał dodatkowo dzieje swojego rodu. W końcu jeden z
dalekich jego przodków poległ właśnie w tym mieście, pewnego
lipcowego dnia 1099 roku. Kroniki niezbyt wiele mówiły o
okolicznościach zgonu prapradziadka, ale rodowe portrety były
bardziej rozmowne. Od nich właśnie dowiedział się, że dobry
rycerz Wilhelm Weasley poległ z rąk własnych towarzyszy, kiedy
próbował powstrzymać rozżarty walką tłum od masakry bezbronnych
jeńców, zgromadzonych w meczecie Al.-Sakra.
Miał
więc pretekst do odwiedzin Jerozolimy. Od jutra zamierzał
spacerować po mieście. Oglądać jego zabytki i cieszyć się tak
rzadkim na Wyspach słońcem. I tylko od czasu do czasu zaglądać w
okolice miejscowego oddziału banku Gringotta, umieszczonego w
niepozornym budyneczku tuż obok Świątynnego Wzgórza.
30
lipca 1948. Północna Jerozolima. Palestyna.
Mordechaj
Finkenstein też patrzył na zachodzące nad Wzgórzem Świątynnym
słońce. Jemu tez refleksy światła na dachówkach kojarzyły się
z plamami krwi. Problem polegał na tym, że młody żydowski
czarodziej w ostatnich latach na krew patrzył stanowczo zbyt
często...
Odwrócił
się od okna i usiadł na rozklekotanym krześle. Z kieszeni
poszarpanego, burego płaszcza wydobył różdżkę i niebyt czystą
chustkę, po czym rozpoczął codzienne polerowanie. Różdżka była
dla niego przede wszystkim bronią. A o broń trzeba dbać, aby nie
zawiodła w decydującej chwili.
Machinalnie
wykonywane czynności nie absorbowały myśli. Mordechaj (Mosze –
jak mówili na niego znajomi i przyjaciele) krążył więc we
własnych wspomnieniach. Kilka lat temu takie samo słońce
zachodziło nad innym wzgórzem. Tam też była światynia – innego
wyznania, ale dla mieszkających tam nie miało to większego
znaczenia. Przecież jeśli ktoś koniecznie chciał wybrać coś dla
siebie, to tuż obok były i synagoga, i cerkiew, a parę kroków
dalej kolejny kościół... Modrechaj przyszedł na świat daleko od
Jerozolimy, w środkowej Europie. Miasto w którym się urodził nie
było przesadnie wielkie, ot, sto tysięcy mieszkańców, w tym
kilkuset czarodziejów. Ale dla magów jego krwi było to miejsce
szczególne. Przebywali tam od setek lat. Właśnie tu zbudowali
szkołę, w której uczyli się wiedzy czarodziejskiej ( i czytania
Tory, jak przystało na młodzieńców Narodu Wybranego). Nowoczesny
gmach, w którym przechowywano tysiące zwojów, zawierających
wielowiekową mądrość. W końcu uczelnia nazywała się Jesziwa
Chachmej – Szkołą Mędrców.
Wszystko
to prysnęło niemal w jednej chwili. Kraj, w którym mieszkał
Mordechaj i jego rodzina, najechali obcy. Dziewięć lat temu Mosze
po raz pierwszy zobaczył obce wojsko, mugolskie, ale groźnie
wyglądające. A kilka miesięcy później zobaczył kogoś znacznie
groźniejszego – młodych czarodziejów w czarnych długich
płaszczach z białym runicznym emblematem na plecach.
Kilku
znajomych rodziny Finkensteinów zdecydowało się na ucieczkę zaraz
na początku wojny. Deportowali się z pośpiechu, zostawiając
dorobek całego życia. Ojciec Mordechaja nie mógł się na to
zdobyć – jakże tak, zostawić ten sklep z księgami na rogu
Szerokiej i Kowalskiej? Co robić dalej, z czego utrzymać sześcioro
dzieci i żonę?
Ale
sklep i tak poszedł w obce ręce. Kilka miesięcy po pojawieniu się
czarno odzianych młodzieńców jeden z nich wszedł do księgarni i
rozkazał właścicielowi wynosić się natychmiast. A polecenie
wsparte było długotrwałym Cruciatusem... Kiedy stary Finkenstein
doszedł do siebie, zobaczył na chodniku przed swoim sklepem płonący
stos. To nowy księgarz palił wszystkie zwoje, których autorzy nie
byli czystej krwi czarodziejami właściwego wyznania...
Dalej
było jeszcze gorzej. Dzielnicę, w której mieszkali rodacy
Finkensteinów, magiczni i mugole, otoczono wysokim murem (i bariera
antyteleportacyjną). Następne trzy lata Mosze ledwo pamiętał.
Głód i ciągłe choroby wypłukały mu z żył niemal całe życie.
Nie miał nawet sił na żałobę po kolejno odchodzących krewnych i
przyjaciołach. Nie mógł podpalić stosu swoim rodzicom, ani
młodszemu rodzeństwu, choć przecież do niego, jako do
pierworodnego, należał właśnie ten smutny obowiązek... Aż
wreszcie któregoś listopadowego dnia do dzielnicy weszli czarno
odziani mugolscy żołnierze, a za ich plecami znajomi już Moszemu
jasnowłosi młodzieńcy z białym znakiem na plecach. Ci, którzy
przetrwali straszne trzydzieści miesięcy, zostali wygnani z domów
i przepędzeni na plac obok rzeźni. A stamtąd pociągi wywoziły
ich w nieznane.
Młody
Finkenstein nie chciał wyruszyć w taką podróż. Nie spodziewał
się po niej nic dobrego. Miał sporo szczęścia. Szczupły,
niewysoki chłopak wykorzystał chwilę nieuwagi strażników i
uciekł z konwoju. Prawdziwym darem Pana było spotkanie z dawnym
kolegą ze sportowego boiska – gojem, ale też czarodziejem. Za
murem nie było już ograniczeń teleportacyjnych, ale Mosze nie
umiał tego zrobić – dwoje starszych wiekiem czarodziejów przez
pół roku uczyło go tej trudnej sztuki. Każdy trzask wywoływał
dreszcze i w nauczycielach, i w uczniu – przecież pomoc rodakom
Mordechaja groziła śmiercią. Gdy wreszcie Mosze nauczył się
bezpiecznie przenosić z miejsca na miejsce bez groźby
rozszczepienia się, przyszła kolej na prawdziwy egzamin. Młody
czarodziej po raz ostatni spojrzał na rodzinne miasto, po czym
wypowiedział zaklęcie. Chwilę później uderzył nogami w Ziemię
Obiecaną...
Przez
następne lata Mordechaj Finkenstein uczył się życia na nowym
gruncie. Tan kraj zamieszkiwali oprócz jego rodaków także
czarodzieje i mugole innych wyznań. Każda z grup uważała tę
ziemię za swoją. Mosze wiedział jednak już doskonale – gdzieś
trzeba znaleźć takie miejsce, w którym on i jemu podobni będą
naprawdę u siebie. I nikt nie będzie mógł ich stamtąd wygnać. A
jakie miejsce mogło być lepsze od tego, które sam Jahwe obiecał
swemu ludowi? To dlatego Mosze tak łatwo umiał przekonać do siebie
czarodziejów, kierujących zbrojnym oporem przeciwko wszystkim
obcym, którzy chcieli zatrzymać tę ziemię dla siebie. Pod tym
względem współpraca pomiędzy mugolami i czarodziejami jego
wyznania była wręcz doskonała. Słowo Hagana otwierało każde
drzwi, na których framudze przybito mezuzę.
Teraz
Mordechaj rozmyślał nad nowym zadaniem. Arabowie jakby przycichli.
Może nie pogodzili się z obecnością obcych na tej ziemi, ale
zbierali siły i nie byli na razie groźni. Zagrożenie nadchodziło
z innej strony. Korona Brytyjska ( i brytyjskie Ministerstwo Magii)
nie miało zamiaru rezygnować z zarządzania ziemią, nadana im
prawem kaduka kilkanaście lat wcześniej. Mosze i jego towarzysze
zamierzali przekazać Anglikom proste przesłanie – nie zawsze
opłaca się trwać przy swoim do ostatniego człowieka.
1
sierpnia 1948. Jerozolima. Palestyna.
W
zaułku było gorąco, brudno i śmierdziało oślim łajnem. Idealne
miejsce długotrwałej obserwacji dla kogoś, kto sam chciał
pozostać niewidoczny. Mosze poprawił kaptur ocieniający głowę i
powrócił do własnych myśli, omiatając jednak co chwila oczami
ciasną uliczkę prowadzącą do jerozolimskiego oddziału banku
czarodziejów.
Pieniądz
to władza. Mordechaj już w dzieciństwie często słyszał to
zdanie. Wiedział, że nie jest ono do końca prawdziwe, lecz Anglicy
wierzyli w to bez zastrzeżeń. Trzeba było wykorzystać tę wiarę
przeciwko nim samym.
Od
dwóch dni obserwował największą instytucję finansową magicznej
Jerozolimy. Bank Gringotta sprawiał wrażenie jeszcze jednej
lepianki, wepchniętej na siłę pomiędzy dwie inne, przytrzymujące
ją swoimi ścianami jak łaskawymi ramionami. Młody bojownik Hagany
wiedział jednak, że to tylko pozory. Jeśli ktoś wszedł do
środka, stawał zdumiony na widok marmurowych posadzek,
alabastrowych ścian, bursztynowych lub kryształowych żyrandoli i
kandelabrów oświetlających obszerne wnętrze. Tam właśnie
składano skarby, które brytyjscy czarodzieje zdobywali na jego
ziemi. Pora była najwyższa zatrzymać ten proceder. To złoto
potrzebne było prawowitym mieszkańcom.
Modrechaj
nie chciał jednak rozlewu krwi. Poznał już Anglików na tyle, aby
wiedzieć, że w mściwości nie ustępują innym nacjom, a w uporze
nawet je przewyższają. Gdyby w planowanej operacji ucierpieli
wyspiarscy magowie, ich ministerstwo stanęłoby pod pręgierzem
własnej opinii publicznej, żądającej odwetu.
Należało
więc uderzyć w porze, kiedy w banku nie będzie żadnego
czarodzieja. Ofiarami wśród goblinów można było się nie
przejmować. Były tylko dwie możliwości. Pierwsza to noc – kiedy
bank pustoszał. Pilnowali go jednak strażnicy - zarówno
czarodzieje, jak i gobliny. Anglicy nie ufali na równi Żydom i
Arabom – strażników rekrutowali spośród kontynentalnych
Europejczyków. A ci, najczęściej mając za sobą przeszkolenie
militarne podczas niedawnej wojny, pełnili służbę dokładnie, nie
pozwalając obcym na zbliżanie się do strzeżonego obiektu.
Druga
porą, kiedy Gringott pustoszał, było upalne południe. Jak w
każdym gorącym kraju, w godzinach, kiedy słońce było bliskie
zenitu, na ulicach Jerozolimy zamierał wszelki ruch. We wszystkich
instytucjach ogłaszano przerwę. Trwała ona u Gringotta stosunkowo
krótko – o drugiej bank znów otwierał drzwi. Ale przez trzy
godziny na straży przed niepozornym budyneczkiem stały tylko dwa
gobliny, które ocierając pot z niewysokiego czoła przypatrywały
się nieufnie nielicznym przechodniom. Mosze ustalił już metodę
działania i sposób wykonania operacji. Teraz pozostało już tylko
przygotowanie potrzebnych środków – i można będzie uderzyć.
2
sierpnia 1948. Londyn. Kwatera Główna aurorów.
Ustawienie
nowej sieci obserwacyjnej w pobliżu londyńskiej siedziby Gringotta
zajęło Moody’emu i jego podkomendnym prawie trzy dni. Nie było
to zadanie łatwe – na Pokątnej panował wprawdzie zazwyczaj
wielki ruch, ale usadowienie kilkunastu obserwatorów w taki sposób,
aby nie rzucali się w oczy sami widząc wszystko wymagało wielu
przemyśleń.
Auror
nie zamierzał jednak poprzestać na biernym oczekiwaniu na ruch
przeciwnika. W polowaniu na tak myślącą zwierzynę należało
wykorzystać wszystkie dostępne metody. Nawet jeśli szansa
powodzenia była bardzo mała. Poprzedniego dnia napisał więc list
do nowego oficera łącznikowego Ministerstwa Magii przy Home Office,
z prośbą o umówienie spotkania z Simonem Sinclairem. Mugolska
policja miała może mniejsze możliwości od magicznej, nie należało
jednak rezygnować z jej pomocy, kiedy można było ją uzyskać,
oczywiście pod warunkiem zachowania zasad tajemnicy. To, że
Sinclair wiedział już o istnieniu świata czarodziejów, mogło być
bardzo przydatne.
Odpowiedź
nadeszła dziś rano. Sinclair od wczoraj był co prawda na urlopie,
ale na szczęście wybierał się na wakacje jadąc przez Londyn i
zgodził się na spotkanie z magicznym kolegą po fachu. Zaproponował
spotkanie w małym pubie niedaleko Piccadly, w samym sercu stolicy.
Oczywiście
nie można było wybrać się do mugolskiego Londynu w długiej
szacie i tiarze na głowie. Na szczęście Moody nauczył się już
od Dumbledore’a wystarczająco wiele, jeśli chodzi o transmutacje
ubrań. Być może krój jego garnituru nie był ostatnim krzykiem
mody, ale w meloniku na głowie i z parasolem w ręku Alastor nie
wyróżniał się z tłumu. Na miejsce spotkania postanowił również
dotrzeć “po mugolsku” – metrem.
2
sierpnia 1948. Pub “Pod Fortepianem”. Londyn
Spotkanie
stróżów prawa przebiegało w życzliwej, ale konkretnej
atmosferze. Obaj nie lubili tracić czasu na zbędne konwenanse –
wstępną rozmowę o pogodzie ograniczyli więc do zaledwie dwóch
zdań – po czym przeszli do właściwego celu spotkania.
-
Czy jest możliwe, aby pański komisariat ogłosił list gończy za
tym młodym człowiekiem? Być może ukrywa się właśnie w
niemagicznej części wyspy – Moody przerwał i pociągnął łyk
piwa z wysokiej szklanki.
-
Sprawa nie jest prosta – Sinclair pokręcił głową. – Proszę
pamiętać, że dla nas ten osobnik formalnie nie istnieje. Nie ma
jego aktu urodzenia, nie ma jakiegokolwiek dokumentu. Brak
fotografii, ani nawet portretu pamięciowego. Żaden sędzia śledczy
nie wyda listu gończego jedynie na podstawie mojej opowieści. A jak
sądzę, ani pan, ani pańscy przełożeni nie zgodzą się raczej na
ujawnienie wszystkiego, co wiecie o tym młodym człowieku. O ile
wiem, wy, magowie, dbacie o zachowanie w tajemnicy swojego istnienia
bardzo starannie.
Moody
wyraźnie spochmurniał.
-
Czy jest więc jakikolwiek sposób, aby pańska firma pomogła nam w
złapaniu Riddle’a?
Sinclair
przez chwilę kontemplował smak piwa. Odstawił szklankę na stół
i uśmiechnął się.
-
Owszem. Jest. Proszę pamiętać, że młody Riddle popełnił, jak
pan twierdzi, zbrodnię na moim terenie. A ja jestem tam po to, aby
chwytać przestępców niezależnie od tego, kim są. Nie uzyskam
listu gończego. Ale mogę skorzystać z metod nieformalnych. Kilku
moich kolegów jeszcze z akademii zajmuje obecnie wysokie stanowiska
w komendach policji w całym kraju. Podeślę im rysopis tego
młodzieńca z prośbą o rozkolportowanie go wśród posterunkowych.
Może ktoś go zauważy..
-
Proszę jednak dodać, że to bardzo niebezpieczny człowiek. Próba
zatrzymania go przez przeciętnego policjanta może zakończyć się
bardzo źle. On nie ma skrupułów – a życie ludzkie, a zwłaszcza,
proszę wybaczyć, życie mugola nie ma dla niego żadnego znaczenia.
Jeśli uda się wam go odnaleźć, proszę natychmiast zawiadomić
naszego oficera łącznikowego przy Home Office. On już przekaże tę
wiadomość mnie.
-
Oczywiście, panie Moody. Szkoda, że tej funkcji nie pełni już pan
Weasley – jak zaobserwowałem, to bardzo kompetentny i miły
człowiek. Co teraz porabia?
-
Odpoczywa – mruknął Moody, kładąc na blacie kilka szylingów,
jako zapłatę za piwo. – Dostał wreszcie urlop i grzeje kości w
Palestynie. Jeśli go zobaczę, przekaże mu pozdrowienia od pana.
2
sierpnia 1948. Ulica Śmiertelnego Nokturnu. Londyn
Od
kilku godzin Tom krążył po ciemnych zaułkach nie cieszącej się
dobrą sławą części magicznego Londynu. Mijał zapuszczone, małe
sklepiki z brudnymi szybami, ponure, ciemne podwórka i trzymające
się już chyba jedynie siłą zaklęć domy. Mieszkańcy strefy
Nokturnu nie należeli również do osób, z którymi łatwo było
nawiązać kontakt.
Zatrzymał
się przed dużą, zakurzoną wystawą sklepową. Leżały na niej
różnego rodzaju retorty i szklane naczynia – najwyraźniej można
tu było kupić wyposażenie pracowni alchemicznej lub
warzycielskiej. A Riddle potrzebował właśnie dość szczególnych
naczyń.
Pchnięte
ciężkie drzwi zajęczały piskliwie. Wnętrze sklepu tonęło w
półmroku. Tom zrobił kilka kroków i zatrzymał się przy
najbliższym stole wystawowym. Leżały na nim próbówki, flakoniki,
menzurki i słoje. Szklane, metalowe, kryształowe. O dziwo – w
przeciwieństwie do podłogi i szyb wystawowych, na stole nie było
nawet odrobiny kurzu.
Usłyszał
stuk niezbyt szybkich kroków. Zza kotary, zasłaniającej
najwyraźniej przejście do prywatnej części sklepu wysunął się
przygarbiony, ciemnowłosy mężczyzna. Tłuste włosy opadały mu na
twarz. Odgarnął je szybkim ruchem wąskie dłoni z długimi,
ostrymi paznokciami. Szybkim spojrzeniem otaksował nieznanego
interesanta.
-
W czym mogę panu pomóc?
Głos
miał dość wysoki, ton spokojny, niemal znudzony. Tylko niewielkie,
ciemne oczy wciąż bacznie oceniały rozmówcę. Tom przez chwilę
tez popatrzył sprzedawcy prosto w oczy. Ten po chwili spuścił
wzrok. Dopiero wtedy Riddle przemówił.
-
-Potrzebuję kilku flakonów różnych rozmiarów do przechowywania
niebezpiecznych raczej składników eliksirów. Czy ma pan coś
takiego?
-
Oczywiście, proszę pana – sprzedawca nie podnosił już oczu.
Przez cały czas patrzył na stół – Mamy naczynia zabezpieczone
zaklęciami, oraz flakoniki z górskiego kryształu. Te ostatnie
polecałbym szczególnie...- szybki ruch różdżki i w kierunku
stołu polewitowało kilka mniejszych i większych flakonów. Tom
brał każdy z nich do ręki i uważnie oglądał z bliska. Wybrał
kilka i ustawił na krawędzi stołu.
-
Wezmę te – pokazał dłonią. – Proszę je dobrze zapakować,
aby nie stłukły się przy aportacji.
-
Oczywiście, sir – sprzedawca lekko pochylił głowę. Szybkimi,
wyuczonymi ruchami stworzył małą paczkę i zabezpieczył ją
zaklęciem. – Czy życzy pan sobie coś jeszcze?
-
Nie wiem – Riddle ruszył wzdłuż kolejnych stołów, oglądając
wyłożone tam przedmioty. Sprzedawca szedł za nim, utrzymując
dystans trzech kroków. Tom zawrócił i wziął do ręki paczkę z
flakonikami.
-
Gdzie mam wysłać rachunek, sir ? – sprzedawca szybkim Accio
wezwał do siebie wytłuszczoną księgę
-
Zapłacę gotówką – Tom sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął
solidnie wypchaną sakiewkę. - Ile się należy ?
-
Siedem galeonów i sześć sykli, sir – na widok dużej ilości
złota oczy sprzedawcy jakby błysnęły. Tom podszedł do niego i
położył na stole siedem złotych monet.
-
Właściwie... Miałbym jeszcze jeden interes do pana... –
powiedział powoli. Sprzedawca tylko przełknął ślinę.
-
Chciałbym kupić zawartość do tych flakonów.
-
Zawartość? Przyznaję, że nie do końca rozumiem – oczy
sprzedawcy znów taksowały nieznanego wcześniej klienta. Badawczo,
ale szybko.
-
Tak, zawartość – Teraz już Riddle nie zdejmował spojrzenia z
twarzy handlarza. – Coś, czym można wypełnić te piękne
pojemniki. Na przykład krew smoka. Albo... jednorożca...
Sprzedawca
sięgnął po monety i szybkim ruchem zgarnął je do drewnianej
kasetki
-
Składniki eliksirów, takie jak krew smoka, może pan kupić na
przykład u Kenta i Forbesa, po drugiej stronie ulicy, niedaleko
stąd.
-
A krew jednorożca ? – Riddle mówił już niemal szeptem, ale jego
spojrzenie było niemal przygniatające.
-
To rzadki towar. I niezbyt legalny. Ale...
Tom
znów sięgnął do sakiewki. Na stół spadło kilka kolejnych
monet.
-
Niech pan zapyta u Vincenta Borgina. Ma taki nieduży sklepik
niedaleko wyjścia na Pokątną. Nad drzwiami jest szyld. I niech pan
powie, że skierował pana Burkes. Może on coś znajdzie.
Riddle
bez słowa odwrócił się, wziął do ręki paczkę i wyszedł ze
sklepu. Sprzedawca odetchnął głęboko, chwycił do ręki pióro i
nabazgrawszy coś szybko na kawałku pergaminu wcisnął to w dziób
niewielkiej sowy, siedzącej do tej pory bez ruchu na drążku tuż
przy drzwiach. Wyszeptał kilka słów i ptak wyleciał przez
półotwarte okno.
2
sierpnia 1948. Jerozolima. Palestyna.
Przygotowywanie
eliksirów wybuchowych nie jest rzeczą łatwą, ani bezpieczną.
Rzadko wprawdzie zdarza się, aby ktoś, kto na własnej skórze miał
okazje przekonać się o tym, miał jeszcze okazję opowiedzenia tego
innym, ale naoczne przykłady wystarczą. Dwa lata temu Mosze
widział, co pozostało z jego kolegi z zespołu uderzeniowego, który
o jedną zaledwie sylabę pomylił się przy inkantacji podczas
produkcji Mieszaniny Olbrzymobójczej. Dwie podeszwy z sandałów
(najwyraźniej ze smoczej skóry) i rozmazana plama na kamiennej
ścianie.
Bardzo
spokojnie i fachowo przygotowywał więc mieszankę potrzebna mu do
najbliższej kacji. Eliksir Spajający był dokładnie tym, czego
należało użyć. Powodował niezbyt wielki wybuch, po którym
odłamki układały się w jedną całość o wyglądzie litej skały
i twardości diamentu.. Trzeba było wielu dni mozolnej pracy, aby
się przez nią przedostać.
I
o to właśnie chodziło. Mordechaj nie kierował się w wyborze
miejsca, ani planu akcji emocjami, ale zabijać po prostu nie lubił.
Ot, takie odchylenie “ syjonistycznego terrorysty” – jak
nazywała członków Hagany miejscowa mutacja “Proroka”.
Pozbawiał życia, kiedy naprawdę musiał, a każdy z tych wypadków
do tej pory miał głęboko w pamięci. I nie lubił sobie tego
przypominać. Więc żadnych trupów tym razem. Czysta, skuteczna
operacja propagandowa. Odcięcie brytyjskich czarodziejów od
pieniędzy z pewnością ich mocno zaboli. I o to właśnie chodzi.
To, że natychmiast z pomocą pospiesza im rodacy Finkensteina,
zajmujący się na co dzień bankierstwem, było tylko dodatkowym
smaczkiem. Miał odmawiać ludziom uczciwego zarobku?
Przelał
porcję oleistej cieczy do niewielkiego flakonika i zatkał go
szklanym korkiem. Ostrożnie włożył naczynie do kamiennego
porowatego garnka, wypełnionego zimną wodą. Eliksir musiał być
przechowywany w chłodzie – tylko wtedy był stabilny. Idąc na
akcję, trzeba będzie mieć to na uwadze...
3
sierpnia 1948 Jerozolima. Okolice Wzgórza Świątynnego.
Harald
Weasley przesunął kapelusz tak, aby szczelniej okrywał jego głowę.
W palącym słońcu wystarczyło tylko przez kilka minut wystawić
nieosłoniętą potylicę na promienie słoneczne, aby kilka
następnych dni spędzić w zacienionym pokoju z flaszką eliksiru
przeciwbólowego pod ręką. Na udar słoneczny żaden magomedyk nie
wynalazł jeszcze skutecznego lekarstwa. Dziwnym trafem słońce
najsilniej działało na ludzi na co dzień mieszkających z daleka
od tropików. A sam wygląd zdradzał, że Weasleyowie częściej
mieli do czynienia z błotnistymi łąkami i siekącym deszczem, niż
słoneczna pustynią.
Od
trzech dni włóczył się po magicznej i niemagicznej Jerozolimie.
Odwiedzał świątynie najrozmaitszych wyznań, całe godziny
targował się kupcami na bazarze o drobne, tak naprawdę
niepotrzebne mu przedmioty. Cieszył się słońcem i swobodą, choć
nie zapominał o zasadniczym celu swojego przyjazdu w tak dalekie od
Anglii rejony.
Kilka
razy dziennie przechodził obok miejscowego oddziału Gringotta. Za
każdym razem z innej strony. Obserwował nie tylko budynek, ale i
jego otoczenie. Zwracał uwagę na domy, stragany i stojących przed
nimi ludzi. Wszystko wyglądało na pozór zwyczajnie – i niezwykle
zarazem. Ale jak mógł to ocenić, skoro po raz pierwszy w życiu
miał do czynienia z orientalną architekturą i wielojęzycznym
tłumem w galabijach i chałatach, przetaczającym się w tę i z
powrotem wąskimi uliczkami ? Nie zauważył więc czarnowłosego,
smagłego chłopaka z wydatnym, garbatym nosem, który przemykał pod
ścianami domów w stronę Palestinian Gringott’s, Bank, ściskając
w ręku sporych rozmiarów bukłak na wodę...
Rozdział
VI
4
sierpnia 1948. Londyn. Ulica Śmiertelnego Nokturnu.
Vincent
Borgin okazał się dość wysokim, chudym brunetem. Kilka blizn na
twarzy i brakujący kawałek ucha wskazywały na urozmaicony tryb
życia i zamiłowanie do niebyt bezpiecznych zajęć. O kogoś
takiego właśnie Tomowi chodziło.
Nawiązanie
kontaktu nie okazało się przesadnie trudne. Wystarczyła wzmianka o
Burkesie, aby handlarz rozciągnął usta w czymś, co przy odrobinie
dobrej woli można było uznać za uśmiech.
-
Tak, istotnie, to mój znajomy. Czasami współpracujemy, myślałem
nawet kiedyś o wejściu z nim w spółkę. Facet ma głowę do
interesów. To czym mógłbym służyć szanownemu panu? – zapytał,
ruchem różdżki podsuwając w stronę gościa niezbyt pewnie
wyglądający fotel.
-
Szukam dość rzadko spotykanego i niebezpiecznego składnika
eliksirów. – Riddle taksował wzrokiem wnętrze niewielkiego
sklepiku. Tuż przed wystawą stał niewielki stolik i dwa fotele, na
których teraz siedzieli. W głębi, za kontuarem stało kilka
otwartych szaf z półkami. O dziwo – większość była pusta. Tak
jakby właściciel sklepu nie chciał zachęcać do zakupów
przypadkowych gości.
-
Tak? – sprzedawca wyraźnie oczekiwał na więcej informacji.
-
Chodzi mi o krew jednorożca. Możliwie dużo – teraz Tom nie
odrywał już wzroku od oczu Borgina.
-
To rzeczywiście niezbyt często spotykany towar – przyznał
handlarz. – Ale może coś da się zrobić. Nie mam tego wprawdzie
w tej chwili u siebie – wie pan, to niezbyt legalne – sprzedawca
pochylił się lekko w stronę gościa i przyciszył głos. - Ale
myślę, że do jutra mógłbym znaleźć kilka fiolek. Tyle, że to
będzie kosztowało, i to sporo – znów wpatrywał się w
klienta.
-
Cena nie gra roli, panie Borgin. Ale czas jest dla mnie ważny.
Powiedzmy, na dziś wieczorem?
Borgin
zatarł ręce nerwowym ruchem.
-
Proszę do mnie zajrzeć około siódmej. Postaram się coś dla pana
przygotować.
Tom
wstał z fotela i ruszył ku drzwiom. Lekkim schyleniem głowy
pożegnał sprzedawcę i wyszedł na ulicę. Zaledwie o kilka jardów
od sklepu Borgina ulica Nokturnu łączyła się z Pokątną. Już
daleka widać było błyszczącą, białą fasadę Banku Gringotta.
Tom starał się przechodzić tamtędy kilka razy dziennie, bacznie
obserwując wszystko, co mogło mu się przydać. Dziś postanowił
zajrzeć też do środka. Warto sprawdzić, czy nic tam się nie
zmieniło. Zajęty liczeniem goblinów – strażników nie zauważył
ciemnowłosego młodego czarodzieja, który po chwili zawahania
oderwał się od ściany tuż przy narożniku ulic i ruszył jego
śladem.
4
sierpnia 1948. Londyn. Kwatera Główna aurorów.
Nagły
chrobot w kominku oderwał Moody’ego od studiowania raportu na
temat poszukiwań złodziei smoczych jaj. Podziękował w duchu
wynalazcom zaklęcia poprawiającego jakość połączeń przez sieć
Fiuu. Nie musiał już włazić do kominka i godzinami otrzepywać
się potem z popiołu.
-
Correcto
W
ciemnej przestrzeni ograniczonej ceglanym obmurowaniem pojawiła się
głowa Davida Bonesa.
-
Młodszy auror David Bones melduje...
-
Daj spokój z tym regulaminem wreszcie. Co jest? – zapytał żywo
Moody. Bones był jednym z ludzi delegowanych do obserwacji Pokątnej
w poszukiwaniu Podróżnego.
-
Chyba kogoś widziałem – niepewnie burknął młody auror.
-
Chyba? Kogo? I dlaczego chyba? David, do stu tysięcy zapchlonych
hipogryfów, jesteś aurorem, a nie uczniakiem. Mów jasno i zwięźle.
Kogo, kiedy i gdzie? – Moody nigdy nie był wzorem cierpliwości.
-
Ciemnowłosy, wysoki, szczupły, w czarnym płaszczu. Używa
charakterystycznej różdżki z piórem feniksa.
-
Skąd wiesz? I gdzie go widziałeś? W ogóle to przestań gadać
przez kominek, tylko przyleć tu. Nawet kawy dostaniesz. – Moody
odsunął się od kominka, aby zrobić miejsce dla podwładnego.
Po
chwili Bones, otrzepując z szaty pył, siedział już na krześle
przy biurku naprzeciw przełożonego, trzymając w ręku kubek z
parującym płynem.
-
No to opowiadaj od początku - Moody też nalał sobie kawy,
wzmocnionej kropelką Ognistej. – Gdzie go widziałeś i skąd
wiesz o różdżce?
-
Od Olivandera. Przecież w aktach jest nazwisko i wiek tego Riddle’a.
No to poszedłem do sklepu i dyskretnie zapytałem. Olivander
twierdzi, że pamięta wszystkich, którym sprzedawał różdżki
przez ostatnie pół wieku. I wychodzi na to, że nie kłamie. Riddle
ma cisową różdżkę z piórem feniksa. Co ciekawe – w sklepie
jest jeszcze jedna taka sama. Olivander mówi, że do nikogo do tej
pory nie pasowała.
-
A gdzie widziałeś poszukiwanego? – Moody przekrzywił głowę i
spojrzał na Bonesa z boku. “Naprawdę zdolny smarkacz” –
przeleciało mu przez głowę – “Szkoda go na ulicę”.
-
Na rogu Pokątnej i Nokturnu. Rysopis pasował, to ruszyłem za nim,
ale nie miałem pewności. Szedł do Gringotta, to ja za nim. U
Gringotta trzeba w wejściu oddać różdżki strażnikowi. Pokazałem
odznakę dyskretnie i dyżurny strażnik sprawdził dla mnie różdżkę
tego chłopaka – zgadza się.
-
A co on robił u Gringotta? – Moody zaczął wiercić się w
fotelu. Najwyraźniej plan Millera zadziałał.
-
Właściwie nic. Sprawdził przelicznik galeonów na funty. Obejrzał
tablicę i wyszedł. Na moje oko – rekonesans.
-
Dobre masz oko. Rozpoznasz go, jak go ponownie zobaczysz?
-
Oczywiście – David uśmiechnął się, najwyraźniej zadowolony z
siebie.
-
No to wracaj na Pokątną i miej oczy otwarte. A ja pogadam z szefem.
I wspomnę mu o tobie. Dobra robota, panie Bones.
-
Tak jest, sir! – młody auror poderwał się z miejsca, stuknął
obcasami, a następnie rzucił się w kominek.
Moody
napisał kilka zdań na kawałku pergaminu i wrzucił go do teczki
leżącej na biurku. Następnie wstał i też skierował się do
kominka, krzycząc – Gabinet Bartemiusza Croucha!
4
sierpnia 1948. Gabinet szefa ochrony Banku Gringotta. Londyn
Moody
złożył Crouchowi krótki raport i zajął się czym znacznie
pożyteczniejszym, niż rozmowa z przełożonym. Odnalezienie Millera
nie okazało się zbyt trudne – gobliny miały własne środki
łączności i błyskawicznie potrafiły wyszukać potrzebnego
pracownika ich instytucji. Dusty zaproponował na miejsce spotkania
gabinet swojego bliskiego znajomego. Sam szef ochrony na wszelki
wypadek wolał w tym czasie sprawdzić zabezpieczenia w remontowanych
właśnie lochach.
-
Nasz Podróżny jest w Londynie – Miller z uwagą wysłuchał
opowieści Moody’ego. - No to trzeba jak najszybciej ewakuować
kufry Grindewalda do Palestyny. W Jerozolimie już wszystko
przygotowane. Sam dopilnuję transportu. A ty tu spokojnie założysz
pułapkę i poczekasz na tego szczura.
-
Jak masz zamiar to przewieźć? – Moody zapalił papierosa i
wydmuchnął dym, tworząc nachodzące na siebie kółka. – Sam?
Pamiętasz, że z zamku Grindewalda wieźliśmy to we czterech, a i
tak mało nam się nie połamały miotły. No, tyle, że teraz jest
cieplej. Mniej będziesz dygotał - uśmiechnął się na wspomnienie
tamtej podróży sprzed trzech z górą lat. Po wylądowaniu w
Londynie Millera trzeba było prawie siłą oderwać od trzonka.
Zapomniał wówczas o założeniu Blokady Termicznej na swój
mundur.
-
Dowcipniś – mruknął Dusty, ale i on się uśmiechnął. –
Nigdy nie wpadniesz, jak chcę to przewieźć. Po mugolsku –
samolotem. Jest w nich sporo miejsca, a bagaż to raczej częsta
rzecz na lotniskach. No i zazwyczaj nie kręcą się tam czarodzieje.
Polecę z Londynu do Jaffy. Tak przejmą mnie ludzie z zabezpieczeń
jerozolimskiego Gringotta i dostarczymy wszystko ładnie na miejsce.
I założę tam takie blokady, że sam Merlin by ich nie złamał.
-
Kiedy? – Moody zgasił papierosa i wstał z fotela.
-
Potrzebuje dwu-trzech dni. Musze jeszcze przygotować to i owo, no i
powiadomić Jerozolimę. – Miller też ruszył do wyjścia.
-
Dwa dni, Dusty. I pamiętaj – Podróżny ma nad nami przewagę. Nie
wiemy, kiedy uderzy. Oby nie za szybko.
4
sierpnia 1948. Pensjonat “Pod Górą Oliwną”. Jerozolima.
Palestyna.
Wieczorne
seanse łączności w krajach o ciepłym klimacie to nie jest
najlepszy pomysł. Harald Weasley był o tym coraz bardziej
przekonany. Właśnie teraz, kiedy palące przez cały dzień słońce
zachodziło za horyzont i robiło się rozkosznie chłodniej, on
musiał siedzieć w swoim pokoju i wpatrywać się jak kretyn w
kominek. Dobrze, że przynajmniej nie palił się na nim ogień.
Wybrał
ten właśnie pensjonat z jednego powodu. Właściciel – potężny,
rumiany mugol z siwą czupryną, pochodził z Wysp i zamontował
kominki w niemal każdym pokoju – choć nie były one zupełnie
potrzebne w tutejszym klimacie. Tradycja ponad wszystko. Wystarczyło
więc tylko dyskretnie podłączyć je do sieci Fiuu i można było
oczekiwać na wiadomości.
W
kominku zawirował zielonkawy płomień. Po chwili pojawiła się tam
głowa Alastora Moody’ego. Rozejrzał się po kątach i dopiero
wtedy przemówił.
-
Zaczynamy, Haraldzie. Przerzut pojutrze. Zawiadom szefów tutejszego
Gringotta. Sowa od Millera w drodze. Trzymaj się.
I
to było wszystko. Moody zniknął z kominka. “Nigdy nie miał
skłonności krasomówczych” – pomyślał Weasley, wstając z
fotela. Sięgnął po wiszący na haczyku kapelusz i wyszedł z
pokoju. Musiał odnaleźć goblina, który kierował miejscowym
oddziałem czarodziejskiego banku. No i wypić coś, co było
znacznie chłodniejsze niż tutejsze powietrze. Najlepiej duże,
australijskie piwo.
4
sierpnia 1948. Ulica Śmiertelnego Nokturnu. Londyn.
Zachodzące
słońce kładło na Nokturn długie cienie stojących tam domów. Po
tej stronie ulicy, przy której mieścił się sklep Borgina było
już niemal zupełnie ciemno. Właściciel aż drgnął na widok
wysokiej postaci w ciemnym płaszczu i kapturze, która z wybiciem
godziny siódmej stanęła w drzwiach. Jakiś zimny prąd przebiegł
mu po kręgosłupie. Tajemniczy klient wyglądał teraz jak
ucieleśnienie śmierci. “Weź się w garść, idioto” –
skarcił samego siebie w duchu, gestem pokazując przybyłemu
czekający nań fotel. Sam usiadł naprzeciwko.
-
Czy ma pan to, o co prosiłem? – Riddle nie bawił się w
uprzejmości.
-
Oczywiście, proszę pana. Zawsze dotrzymuję zobowiązań. To
podstawa mojego fachu. Kupiec musi być słowny – Borgin gestem
ręki z różdżką przywołał z najbliższej szafy niedużą
skrzynkę obitą metalem. Postawił ja na stoliku i otworzył wieko.
W wyściełanym miękkim materiałem wnętrzu leżały dwie spore
butelki, wypełnione srebrzystym płynem. Zawartość flaszek
połyskiwała niematerialną, jakby lekko stłumioną poświatą.
-
Piękne – nawet Riddle musiał to przyznać. – Ile jestem panu
winien?
-
Sto dwadzieścia galeonów za butelkę. Oczywiście, opakowanie
gratis. – Burkes opuścił wieko i zapieczętował skrzynkę
zaklęciem.
-
Nie miał pan problemów ze zdobyciem tego towaru? Niezbyt często
trafia się chyba panu podobne zamówienie – zapytał Riddle
wykładając na stolik zawartość napchanego mieszka i układając
galeony w misterny słupek.
-
Jeśli wie się, gdzie szukać, można w Londynie dostać wszystko.
Oczywiście, pod warunkiem zachowania dyskrecji. A ja jestem
dyskretny, proszę pana. – Burkes nie odrywał oczu od rosnącej na
stole góry złota.
-
I mam nadzieję, że pan takim pozostanie – Riddle wstał i wziął
skrzynkę pod pachę. Proszę zapomnieć, że kiedykolwiek mnie pan
widział.
-
A ktoś był u mnie dzisiaj, proszę pana? – kupiec uniósł brwi,
udając zdziwienie.
-
I niech tak zostanie – Riddle uśmiechnął się, lekko rozciągając
wargi i wyszedł ze sklepu. Burkes patrzył za nim przez długą
chwilę. Uśmiech gościa wywołał w nim kolejny dreszcz strachu.
Zarobił dziś co prawda bardzo dużo – nieczęsto trafiali się
tacy klienci. Ale akurat z Tym wolałby już nigdy się nie zetknąć.
*
* *
Ridle
szedł zamaszystym krokiem. Skrzynkę z cenną zawartością trzymał
pod lewą pachą. Prawa dłoń ściskała w kieszeni różdżkę.
Nokturn wieczorem nie był spokojnym miejscem.
Bardziej
wyczuł, niż zobaczył nagły ruch tuż przy narożniku ulic. Zza
stosu skrzyń, stojących przed jakimś sklepem wysunęły się dwie
ciemno ubrane postacie. W resztkach światła zobaczył wymierzone w
siebie dwie różdżki.
-
Co tam masz, koleś ? – niższy z napastników zdecydował się
rozpocząć od negocjacji. A nuż frajer sam odda to, co ma? –
Połóż skrzynkę na ziemi. Obok sakiewki. I cofnij się troszkie.
Ciasno tu, nie? – bandyta zarechotał złowieszczo.
Tom
pochylił się, wypuszczając spod pachy skrzynkę. Powoli wyjmował
z kieszeni prawą rękę. Różdżkę przesunął w głąb rękawa.
Prawą ręką trzymał skrzynkę od spodu, lewą z góry. Ustawił
skrzynkę na bruku i odsunął się o krok.
Wyższy
z napastników ruszył do przodu, drugi nadal celował w niego
różdżką.
-
Jeszcze sakiewka. Głuchy jesteś? Tylko powoli...
Napadnięty
ponownie wsunął do kieszeni płaszcza prawą dłoń. Jeden z
bandziorów właśnie pochylił się i chwycił w obie ręce
skrzynkę. Nie zdążył się już wyprostować...
Rzucenie
zaklęcia z różdżką w kieszeni nie jest sprawą łatwą.
Zwłaszcza dla działającego “punktowo” – jak Avada, czy
Drętwota. Dlatego właśnie Riddle zdecydował się na inny ruch.
-
Diffindo!
Przecięty
materiał kieszeni puścił błyskawicznie. Tom utrzymywał zaklęcie,
działało jak ostrze szabli. Świetlisty półokrąg przeciął
gardło niższego bandyty. Z rozdartych tętnic bluznął strumień
ciemnej krwi. Odcięta głowa z surrealistycznym stuknięciem upadła
na bruk ulicy, o wiele szybciej niż reszta ciała, która osuwała
się jakby w zwolnionym tempie. Wyższy próbował puścić skrzynkę,
ale nie zdążył nawet wyciągnąć z powrotem różdżki.
-
Drętwota – błysk czerwonego światła. Rabuś runął na ziemię,
upadając tuż obok bezgłowego ciała kolegi.
Trzeba
było działać szybko. Tom odstawił cenna skrzynkę pod ścianę.
Zaklęciem lewitacji umieścił trupa w jednej ze skrzyń i przykrył
ja drugą. Oszołomionego bandytę posadził w załomie muru. Nie
zapomniał o wyczyszczeni plamy krwi na bruku. Dopiero wtedy klęknął
nad żyjącym bandytą. Spętał mu ręce i nogi starannym Lego, po
czym obudził.
-
Enervate
Bandyta
podniósł głowę i zamrugał.
-
Sami wpadliście na pomysł napadania na mnie, czy ktoś wam mnie
nadał? – Riddle nie musiał podnosić głosu, aby przerazić
przesłuchiwanego.
-
Vincent Borgin... kupił dziś pół galona krwi jednorożca od
jednego takiego wilkołaka z Nokturnu. Mówił coś o bogatym
kliencie, który potrzebuje tego na dziś... Zaczailiśmy się przy
sklepie...
Nic
więcej nie potrzebował wiedzieć. Jedno zaklęcie i bandyta
dołączył do swojego kumpla w skrzyni. Tom podniósł skrzynkę i
zawrócił do sklepu Borgina.
*
* *
Opuszczając
ostatnią metalową roletę, chroniącą okna Borgin przegapił
moment, kiedy tuż przed nim pojawiła się znana już, szczupła
postać w czarnym płaszczu. Spod krawędzi kaptura widać było
niepokojąco błyszczące oczy.
-
Czyżby pan czegoś zapomniał? – profesjonalizm przede wszystkim.
Nawet przestraszony kupiec nie przestaje być kupcem.
-
Tak. Mam jeszcze coś dla pana. W podziękowaniu za udana transakcję
– Riddle odsunął zaklęciem kratę i otworzył drzwi, po czym
wmaszerował do sklepu, jakby stanowił jego własność. Ten klient
stanowczo za dużo sobie pozwalał...
Borgin
ruszył za Tomem. Prezent? Taki za darmo? W podziękowaniu? Coś tu
nie pasowało...
W
ciemnym wnętrzu paliła się tylko jedna świeczka. Oczy gościa
nadal błyskały groźnie.
-
Mówił pan coś o podziękowaniu – Borgin zdecydował się przejąć
inicjatywę.
-
Tak, Chcę panu podziękować za możliwość odświeżenia sobie
umiejętności walki. Dawno tego nie robiłem – Riddle wyjął z
kieszeni rękę z różdżką
-
Obawiam się, że nie rozumiem – kupiec cofnął się o krok. Jego
różdżka leżała na kontuarze, kilka stóp od Riddle’a.
-
Serpensortia!
Błysk
z końca różdżki niebezpiecznego klienta przez chwilę oślepił
Borgina. Moment później poczuł, że coś z wielką siłą wypycha
mu z płuc powietrze. Coś zimnego i bardzo silnego ściskało jego
szyję. Bardziej dotykiem rąk, niż wzrokiem rozpoznał olbrzymiego
węża.
-
Zachwalał pan swoją dyskrecję, panie Borgin. Tymczasem o naszej
dzisiejszej transakcji dowiedziały się co najmniej dwie niepożądane
osoby. Chyba powinien pan stracić możliwość mówienia na zawsze –
głos Toma był teraz zimny. Okrutnie spokojny.
Borgin
próbował odpowiedzieć, lecz brak powietrza uniemożliwiał
wyartykułowanie jakiegokolwiek dźwięku. Rozpaczliwie kręcił
tylko głową w geście przeczenia.
-
Chce pan móc mówić dalej? – nadal ten sam zimny ton. Borgin tym
razem kiwnął głową.
-
Załatwił pan dla mnie dziś ważną sprawę. Jestem z tego bardzo
zadowolony. Wybaczę więc może panu ten błąd. Ale proszę
pamiętać.To ostatni raz – głos zmienił się nagle. Teraz
mroczny klient wydobywał ze swojego gardła jakieś dziwne
syknięcia. Wąż, jakby odpowiadając nań, zsunął się powoli po
zdrętwiałym ciele kupca i odpełznął w kąt sklepu. Chwilę
później zamienił się w kłąb czarnego dymu.
Przerażający
młody człowiek odwrócił się na pięcie i wyszedł ze sklepu...
5
sierpnia 1948. Lotnisko Northolt pod Londynem.
Miotły
są cichsze, świstokliki skuteczniejsze. Ale wielkie, skrzydlate
maszyny wznoszące się w niebo mają jednak jakiś urok. Dusty
Miller lubił obserwować samoloty. Lubił też latać i kiedy tylko
miał okazje, korzystał z tej rozrywki. Tyle, że akurat teraz nie
miała być to rozrywka ale element zadania. Kto jednak zabroni
połączenia przyjemnego z pożytecznym?
Organizacja
przerzutu spuścizny po Grindewaldzie do Palestyny drogą lotniczą
wydawała się Millerowi dobrym pomysłem przede wszystkim ze względu
na konieczność zachowania tajemnicy. Z akt Riddle’a wynikało, że
żywi on głęboką niechęć do wszystkiego, co mugolskie. Nie
powinien zatem spodziewać się, że przedmioty należące kiedyś do
jego Mistrza znajdą się w wytworze niemagicznej techniki.
Księgi,
przyrządy magiczne, eliksiry i sam Merlin wie co jeszcze spoczywały
w sześciu dużych skrzyniach. Pomalowane na zielono, obite stalową
taśmą z wielkim napisem “OSTROŻNIE, NIE RZUCAĆ” na wierzchu
sprawiały dokładnie takie wrażenie, jakie miały sprawiać. Nic
tajemniczego – ot, kolejne cargo, jakiego coraz więcej na
wszystkich lotniskach świata. Dusty obserwował z tarasu kasyna, jak
ciągnik z przyczepą, na której złożono powierzony jego pieczy
ładunek znika w jednym z hangarów. Odwrócił się na pięcie i
wszedł do kasyna. Zamówił piwo i sączył je powoli, z nudów
rozglądając się po ścianach, na których widniało mnóstwo
pamiątek po niedawnej wojennej przeszłości Northolt. Spojrzał na
zegarek – do spotkania z przedstawicielem BOAC, który przyjął
zamówienie na transport i przedstawić miał Millerowi wszystkie
szczegóły pozostał jeszcze niespełna kwadrans. Obrócił się w
stronę drzwi. Postać, która stanęła w drzwiach, wydała mu się
znajoma. Przez chwilę szperał w pamięci – skąd, kto? Wysoki,
blondyn, w szarym garniturze... Mężczyzna ruszył tymczasem w jego
stronę z wyciągniętą ręką.
-
Świat jest jednak mały. Wybiera się pan gdzieś samolotem, panie
Miller?
Przeskoczyła
odpowiednia klapka w pamięci. Przecież to mugolski policjant z tej
dziury pod Blackpool.
-
Dzień dobry, panie Sinclair. Nie, nigdzie nie lecę. Załatwiam
interesy. A pana co sprowadza do Londynu? Napije się pan piwa? –
Dusty gestem ręki poprosił barmana o drugą szklankę ale.
-
Chętnie, dziękuję – Anglik usiadł naprzeciwko Amerykanina. –
Przyjechałem do Londynu odebrać rodzinę. Wracają z wakacji.
Siostra żony mieszka w Egipcie, zaprosiła ją z dzieciakami do
siebie na miesiąc. Mieli wrócić już wczoraj – ale podobno w
Aleksandrii jest fatalna pogoda i samolot nie mógł wystartować.
Nie wiem, czy dziś przylecą...
-
Taak, wiem coś o tym – Miller kiwnął głową. – Zapewne
sirocco. Jak to paskudztwo wieje, zamykają wszystkie lotniska na
północnym wybrzeżu. Ale to długo nie trwa. Dwa, góra trzy dni.
Zaraz powinien pojawić się przedstawiciel linii lotniczych,
zapytamy go przy okazji. Jak tam z naszą wspólną sprawą? Znalazł
pan jakiś punkt zaczepienia?
Sinclair
rozejrzał się dookoła, jakby w obawie przed podsłuchaniem i
ściszył głos.
-
Niestety, najprawdopodobniej śledztwo trzeba będzie umorzyć.
Człowiek, o którym mówił mi pan Moody oficjalnie przecież nie
istnieje. Ale porozmawiałem z kilkoma kolegami. Mamy portret
pamięciowy tego osobnika. Rozesłaliśmy go po posterunkach. Mała
szansa, ale lepsza taka niż żadna.
-
No cóż. Przypadki chodzą po ludziach. Z tego co wiem, Alastor
nadal go szuka na własną rękę. Może jemu się poszczęści.
W
kierunku ich stolika szybkim krokiem podążał ciemnowłosy,
pucołowaty mężczyzna w granatowym mundurze. Z daleka już machał
ręką. Dusty obejrzał się w jego stronę.
-
O, właśnie idzie ten przedstawiciel BOAC. Zapytamy.
Lotnik
przysiadł się do ich stolika i wezwał kelnera. Po prezentacji
Sinclaira Miller przeszedł do interesów.
-
Czy z moim transportem wszystko w porządku? Widziałem, że wieziono
skrzynie do hangaru. Kiedy odlot? Pan Sinclair przyniósł
niepokojąca informację. Podobno pogoda się popsuła.
-
Nie jest tak źle – odparł ciemnowłosy. – Sirocco wygasa. Jutro
powinno już być wszystko z porządku. Pański ładunek – no i pan
wraz z nim, odlatujecie o dziewiątej. Międzylądowanie w Marsylii,
a potem tylko skok przez Morze Śródziemne. Pod wieczór będziemy
na miejscu.
-
Będziemy? – Amerykanin zadarł w górę brwi.
-
Tak. Bo to ja będę pilotował tę Dakotę. Z nieznanych mi bliżej
powodów moi szefowie nalegają, aby pański ładunek przewoził
najlepszy pilot. A tak się składa, że jestem szefem pilotów BOAC.
No, mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. Do zobaczenia jutro
rano. – lotnik podniósł się z miejsca, skinął głową
Sinclairowi i ruszył do wyjścia.
-
Z tego, co powiedział ten pilot wnoszę, że dziś jeszcze nie
doczekam się rodziny – policjant pociągnął duży łyk ze
szklanki. – Spieszy się pan gdzieś?
-
Nie – odparł Dusty – w zasadzie aż do jutra nie mam nic do
roboty. A dlaczego pan pyta?
-
Co powiedziałby pan na jakąś przekąskę i szklaneczkę whisky? Tu
maja całkiem przyzwoitą restaurację.
-
Z przyjemnością. Nie możemy być przecież gorsi od nich –
ruchem brody wskazał fotografię na ścianie. Przedstawiała ona
kilkudziesięciu młodych ludzi w szarych mundurach, na tle jakiegoś
niewielkiego, zgrabnego samolotu.
-
A kto to jest? – Sinclair z zainteresowaniem oglądał zdjęcie
-
Lotnicy. Polscy piloci. Dużo ich tu stacjonowało w czasie wojny,
sporo zginęło. Wie pan, co znaczy ten napis na ścianie? – Miller
wskazał na rząd liter, zawieszony wysoko nad barem.
-
Nie – to chyba po polsku. Pan zna ten język?
-
Moja babka pochodziła z Warszawy – uśmiechnął się łamacz
zaklęć. – Tu na górze jest napisane: “Alkohol zabija”. A pod
spodem: “Ale polski lotnik nie boi się śmierci”.
5
sierpnia 1948. Okolice Wzgórza Światynnego. Jerozolima.
Chyba
powinienem nosić przeciwsłoneczne okulary. Co z tego, że
mugolskie. Za to skuteczne. Harald Weasley miał już serdecznie
dosyć ostrego blasku słońca. Oczy piekły go już po godzinie
przebywania na otwartej przestrzeni. Jak można żyć na codzień w
takim miejscu?.
Wracał
właśnie ze spotkania z prezesem miejscowego oddziału Gringotta.
Goblin przyjął go życzliwie, nazwisko Millera otwierało wszystkie
drzwi. Najwyraźniej potrzebowano tu dobrego szefa ochrony. Ustalił
wszystkie szczegóły transportu i umieszczenia depozytu w skarbcu.
Pchnął drzwi i wyszedł na ulicę. Za chwilę miała się rozpocząć
południowa przerwa – za jego plecami z banku wyszło kilka
goblinów, chroniąc się przed upałem pod parasolami. Przeszedł
kilka kroków. Na rogu placyku była niewielka kawiarenka – o ile
trzy rozchybotane stoliki i kilka krzeseł można było nazwać
kawiarnią. Nad stolikami wisiała płócienna markiza. Dwóch
mężczyzn w galabijach siedziało przy jednym z nich, popijając
kawę i dyskutując o czymś zażarcie, zamaszyście gestykulując.
Postanowił też napić się i posiedzieć w cieniu. Kawę robili tu
doskonałą – jak na całym Bliskim Wschodzie.
Z
rozmyślań wyrwało go niezbyt mocne pchnięcie. Jakiś młody
człowiek w chałacie i kapeluszu, z bukłakiem na wodę w ręku
potrącił Weasleya, przechodząc obok. Lekko skłonił głowę w
przepraszającym geście. Dziwne – tu nie było takiego zwyczaju...
Anglik
obejrzał się za siebie. Nieuważny przechodzień zatrzymał się
tuż przed drzwiami Gringotta. Pochylony, poprawiał cos przy bucie.
Odrzucił coś, chyba mały kamyk. Wstał i ruszył przed siebie. Na
bruku pozostał bukłak.
Weasley
obrócił się na pięcie. Wiedział, jak dokuczliwe jest gorąco i
jak doskwiera pragnienie w tym słońcu. Młody człowiek może
potrzebować tej wody. Krzyknął, aby zwrócić na siebie uwagę,
ale posiadacz bukłaka nie odwrócił się. Harald chwycił pojemnik
i ruszył za nieznajomym. Kolejny krzyk. Młody człowiek tym razem
zareagował. Obejrzał się przez ramię. W jego oczach było coś
dziwnego.
-
Rzuć to!
Dlaczego
on mówi po angielsku? Nie wygląda na Brytyjczyka... Myśli
przelatywały przez głowę bardzo szybko. Młodzieniec nie tracił
czasu. Przebiegł kilka kroków i wyrwał skórzany pojemnik z rąk
Weasleya. Odrzucił go ponownie pod drzwi banku. Harald otworzył już
usta, aby zapytać...
Huk
Błysk.
Ciemniejący gwałtownie w oczach. Ciemność. Cisza.
ROZDZIAŁ
VII
5
sierpnia 1948. Szpital Wszystkich Świętych. Jerozolima. Palestyna.
Ból.
Szara mgłą przed oczami. Widać zaledwie zarysy jakiś przedmiotów.
Oparcie łóżka, szafka nocna... Gdzie ja jestem?
Harald
próbował podnieść głowę, ale natychmiastowy atak bólu zmusił
go do porzucenia tego pomysłu. Odzyskiwał powoli normalną zdolność
widzenia. Zdołał przekręcić się nieco, tak, aby zobaczyć
więcej. Leżał na łóżku w niewielkim pokoju. Lewa ręka była
unieruchomiona jakimś metalowym prętem. Nie mógł też ruszyć
lewą nogą.
Naprzeciw
jego łóżka stało drugie – na nim też ktoś leżał. Chyba
mężczyzna – ciemne, krótkie włosy wystawały znad krawędzi
kołdry. Weasley znów próbował się podnieść, aby przyjrzeć się
lepiej. Znów uderzył go atak bólu. I ciemność.
*
* *
Obudził
go jakiś podniesiony głos. Gdy otworzył oczy, zobaczył przed sobą
dwóch mężczyzn. Jeden z nich leżał na łóżku – Weasley już
na pierwszy rzut oka rozpoznał w nim młodzieńca, który zostawił
bukłak pod Gringottem. Drugi stał nad rannym i wykrzykiwał kolejne
pytania. Miał na sobie lekką, ciemnobrązową szatę z aurorskimi
naszywkami. Przesłuchiwany milczał, co wyraźnie złościło stróża
prawa.
Zdrową
ręką Weasley sięgnął do dzwoneczka, stojącego na szafce tuz
przy łóżku. Dopiero nowy dźwięk zwrócił uwagę aurora na fakt,
że obudził drugiego z chorych.
-
Bardzo przepraszam pana. Thomas Nott, wydział aurorski w
Jerozolimie. Jak pan się czuje?
-
Tak, jak wyglądam – Harald zdołał wydobyć z siebie głos. –
Czy może pan zawołać kogoś? Chciałbym wstać do toalety.
-
Oczywiście. Ja niestety nie mogę panu pomóc – służba. Ale już
wołam pielęgniarkę – auror wydobył z kieszeni różdżkę i
jednym gestem rozkołysał większy dzwonek, wiszący nad drzwiami.
Po kilkunastu sekundach na progu stanęła kobieta w pielęgniarskim
czepku na rudych włosach. Harald poprosił ją o pomoc. Oparty o jej
ramię wstał i wyszedł na korytarz. Kilka metrów od drzwi stało
krzesło. Opadł na nie ciężko, oddychając z wysiłkiem.
-
Chyba nie jestem w najwyższej formie, siostro. Posiedzę tu sobie i
odpocznę. A potem pójdę dalej. Nie chciałbym siostry
zatrzymywać...
-
Nie ma o czym mówić, panie Weasley. Zaczekam i pomogę panu. –
pielęgniarka uśmiechnęła się zawodowo. Miała ładne, zielone
oczy i lekko zadarty, niewielki nos.
-
Nie ma siostra innych pacjentów? – Weasley postanowił
przynajmniej udawać twardego faceta. W końcu należało bronić
honoru aurorów. – Poradzę sobie. Od jakiegoś czasu jestem duży
i nikt mnie nie prowadzi za rączkę.
Chyba
przesadził. Dziewczyna fuknęła i szybkim krokiem odeszła w głąb
korytarza. Zniknęła za białymi, przeszklonymi drzwiami z napisem
“Pokój pielęgniarek”. Harald usadowił się wygodniej na
krześle. Oczekiwanie mogło się przeciągnąć.
Młody
auror wyszedł z pokoju po kilku minutach. Harald wezwał go do
siebie gestem ręki.
-
Potrzebuje pan czegoś ? – młodzieniec najwyraźniej postanowił
zrobić dobry uczynek. Pochylił się nad kontuzjowanym i zastygł,
pochwycony za gardło silną dłonią.
-
Zamknij się i słuchaj. Nazywam się Harald Weasley, jestem aurorem
najwyższej rangi z Wydziału w Londynie. Dowiedziałeś się czegoś
od tego, którego przesłuchiwałeś?
Mężczyzna
przecząco pokręcił głową.
-
Więc zmykaj stąd w podskokach. Zamelduj przełożonym, że
potrzebuję proszku Fiuu do komunikacji z Londynem. Kominek jest w
sali – mam nadzieję, że w sieci. Dostarczycie mi go dyskretnie. I
zostawcie na razie w spokoju tego młodego człowieka. Sam go
przesłucham. To zadanie o najwyższym priorytecie. Zrozumiałeś? –
znów kiwnięcie głową, tym razem potwierdzające. Weasley zwolnił
uchwyt. Jerozolimski auror odskoczył pod ścianę, po czym szybkim
krokiem ruszył do wyjścia, rozcierając sobie szyję i oglądając
się za siebie.
-
Czasami trzeba kogoś postawić na baczność. Zadziwiające, jak to
dobrze robi na nastrój – mruknął Harald pod nosem, wstając z
trudem z krzesła i kuśtykając w stronę własnej sali.
Współtowarzysz
niedoli na widok wchodzącego do sali Weasleya podniósł głowę.
-
Ja się pan czuję? – mówił po angielsku z obcym akcentem, ale
zrozumiale. Harald usiadł na swoim łózku.
-
Jakoś żyję, a pan? Przy okazji – nazywam się Harald Weasley.
-
Mosze Finkenstein – odparł młodszy z mężczyzn. – Pan jest
Anglikiem?
-
Irlandczykiem. Ale mieszkam w Londynie. A pan?
-
Nie widać? – młodzieniec długim gestem ręki wskazał wydatny
nos, oliwkową cerę i ciemne włosy. – Z takim wyglądem i
nazwiskiem to kim mam być, Tatarem? Jestem Żydem.
-
A urodził się pan tu? Przyjechałem na urlop, zwiedzić Jerozolimę.
Niewiele dotąd zobaczyłem. Może chociaż trochę pan mi opowie? –
Weasley uśmiechnął się do młodego człowieka. Najwyraźniej miał
on poczucie humoru.
Zadziwiające,
ile potrafi zdziałać jeden uśmiech. Mosze najwyraźniej odprężył
się i zaczął opowiadać Haraldowi o swoim pochodzeniu i kraju, w
którym się urodził. Wspomniał o ludziach Grindewalda i swojej
ucieczce do Ziemi Obiecanej. Weasley słuchał z zainteresowaniem. O
tym, co zwolennicy niemieckiego maga wyczyniali na kontynencie, w
Anglii wciąż mało wiedziano.
-
Grindewald nie żyje – powiedział, kiedy młody Żyd zamilkł, po
wyłożeniu swojej teorii dotyczącej miejsca, w którym jego naród
wreszcie będzie u siebie.
-
Tak, słyszałem – Finkenstein spojrzał nieco zamyślonym
wzrokiem. – Ciekaw jestem, jak wielu dobrych czarodziejów musiało
zginąć, aby dopaść tego bydlaka.
-
Tego nie wiem. Ale znam człowieka, który go zabił – Weasley
podniósł głowę i spojrzał w oczy rozmówcy. Ten był wyraźnie
zaintrygowany.
-
Zna go pan? To musi być wielki żołnierz – w głosie Moszego
słychać było podziw. Weasley uśmiechnął się lekko – w
galerii komplementów, jakimi obdarzano do tej pory Dumbledore’a
czegoś takiego jeszcze nie było.
-
Prawdę mówiąc, to w ogóle nie jest żołnierz. Ani auror. To
nauczyciel – co prawda bardzo dobry.
-
Nauczyciel? – zdziwienie w głosie Finkenstejna szło o lepszą z
rozczarowaniem. – Zwykły... jak to wy mówicie... belfer?
-
No, może nie taki zwykły. Ale owszem, belfer. Uczy w szkole magii w
Szkocji. I wcale nie chciał zabić Grindewalda. Z jego opowiadania
wynika, że stało się to przypadkiem – Weasley w kilku zdaniach
opowiedział o wydarzeniach pewnej styczniowej nocy w niemieckim
zamku. Kiedy skończył, uderzyło go nagłe milczenie młodego
mężczyzny. Mosze leżał na łózku, wpatrzony w sufit.
-
Czasami przypadek służy dobrej, czasami złej sprawie. Arabowie
mówią w takich przypadkach “Insz Allach”- te słowa młody Żyd
wypowiedział jakby nieobecnym tonem. Nagle podniósł się na łokciu
i spojrzał Weasleyowi prosto w twarz.
-
Ja też nie chciałem nikogo skrzywdzić. A jednak zraniłem pana i
sam leżę tu teraz. A niedługo znowu wrócą aurorzy i zabiorą
mnie stąd.
Weasleya
zaskoczył nieco gwałtowny potok wymowy Finkensteina. Młody Żyd,
najwyraźniej podniecony wspomnieniami i osłabiony kontuzją,
opowiedział mu o przygotowaniach i planach zamachu na Gringotta. Nie
zadawał pytań i nie przerywał.
-
Pan jest Irlandczykiem – tak pan powiedział. To przecież musi pan
pamiętać o walce własnego narodu o wolność. My po prostu chcemy
żyć u siebie, na swojej ziemi.- to zdanie Mosze niemal wykrzyczał.
-
Wiem o tym, Mosze. Uspokój się – po raz pierwszy Harald zwrócił
się do Finkensteina po imieniu. Jakby przerażony własnym
gadulstwem młodzieniec obrócił się na łóżku i przykrył głowę
kołdrą. Weasley pokręcił głową i spojrzał w stronę okna.
Opadające słońce znów wydawało się kąpać Jerozolimę we
krwi.
5 sierpnia 1948. Ruislip koło Northolt pod Londynem
Obiad zamienił się w kolację, a potem w podkurek. Miller i Sinclair znaleźli wiele wspólnych tematów, więc rozstali się dopiero, gdy obsługa restauracji w zdecydowany choć grzeczny sposób oznajmiła, że musi już zamknąć lokal. Amerykanin uścisnął dłoń Anglika i nieco chwiejnym krokiem ruszył w stronę przylotniskowego hotelu – dwupiętrowego budynku z czerwonej cegły, stojącego niedaleko kasyna. Sinclair natomiast, który zatrzymał się w jednym z licznych pensjonatów w Ruislip, postanowił jeszcze przespacerować się przed snem.
Noc była ciepła, zadziwiająco pogodna. Na czarnym niebie błyszczały tysiące gwiazd. Jasny blask księżyca sprawiał, że ulica zdawała się kąpać w srebrzystej smudze. Policjant szedł powoli, oddychając miarowo rześkim powietrzem. W zasadzie mógłbym tu zamieszkać. To nie wygląda jak wielkie miasto. Tylko ten huk samolotów od świtu do zmierzchu...
Zatrzymał się, wyjął z kieszeni marynarki papierośnicę. Wydłubał chesterfielda i błysnął zapalniczką. Przez moment stracił zdolność widzenia. Nagle kilkanaście metrów przed nim na ulicy pojawiła się ludzka postać. Zbliżała się do niego – wysoki, sądząc ze sposobu poruszania się młody mężczyzna. Dziwnie ubrany, mimo ciepłej nocy zawinięty w czarny płaszcz, czy pelerynę. Przechodzień minął Sinclaira, nie zaszczycając go nawet jednym spojrzeniem. Policjant obrócił się na pięcie – młodzieniec kilkanaście jardów dalej skręcił z chodnika w przejście prowadzące do na wpół zrujnowanego domu. Dziwne – mieszkać w takiej ruderze... I skąd on się wziął – przecież nie było go na ulicy, zanim pochyliłem się nad zapalniczką. Może to przez ten błysk...
Simon zrobił kilka kroków i zatrzymał się ponownie. Jakaś uparta myśl krążyła nad jego głową. Cos było nie tak, coś ważnego.
- Daj spokój, Sinclair – powiedział do siebie półgłosem. – Dziwaczejesz w tej służbie.
Szybkim krokiem ruszył w stronę pensjonatu. Po kilku minutach był w swoim pokoju, po kwadransie, umyty i przebrany leżał już w łóżku, wpatrując się w ciemność za oknem. I wtedy przyszła właśnie ta myśl, to wspomnienie, które nie dawało mu spokoju.
* * *
Margaret Vincent prowadziła pensjonat od kilkunastu lat. Wiele już widziała, zwłaszcza w czasie wojny, kiedy mieszkali u niej lotnicy z pobliskiej bazy RAF. Młodzi ludzie w mundurach nie należeli do najspokojniejszych gości. Kiedyś na przykład urządzili sobie konkurs, z pokoju na pierwszym piętrze wyskakując wprost na chodnik przed wejściem. Innym razem zjeżdżali na kawałkach desek ze schodów, posypując wcześniej stopnie pierzem z poduszek – dla zmniejszenia tarcia, jak twierdzili potem , gdy już wytrzeźwieli. Mimo to aż wzdrygnęła się na widok wysokiej postaci, zbiegającej z tupotem nosorożca ze schodów i w pośpiechu narzucającej na siebie marynarkę. Hałaśliwy gość nie przejmował się faktem że północ minęła już jakiś czas temu.
- Telefon ! Czy ma pani telefon! To bardzo ważne – mężczyzna chwycił właścicielkę pensjonatu za ręce. – Skąd mogę zadzwonić?
- Nie mam telefonu. Ale dwie przecznice stąd jest budka. Może chce pan drobne? – pani Vincent okropnie bała się wariatów. Jedno wiedziała o nich na pewno – nie należy się z nimi sprzeczać. Mężczyzna chwycił wyciągnięte pośpiesznie przez kobietę z kieszeni szlafroka kilka jednopensówek i pognał, trzaskając drzwiami wyjściowymi z siłą armaty dużego kalibru.
* * *
Oficer dyżurny Home Office wydawał się być osobnikiem odpornym na wszelkie dziwactwa. Bez problemu podał krzyczącemu do słuchawki gentelmanowi numer telefonu do dyżurnego sekcji specjalnej. Oczywiście – nie było go o tej porze w biurze – w końcu nie były to godziny urzędowania. Natrętny obywatel zadzwonił więc po chwili jeszcze raz, tym razem przedstawiając się jako oficer policji i żądając natychmiastowego kontaktu. Dyżurny sięgnął więc po druga słuchawkę i korzystając z systemu łączności alarmowej wybrał numer, zaznaczony w spisie „jako ściśle poufny, do użytku tylko w sytuacjach nadzwyczajnych.” Rozmówca odezwał się po piątym sygnale i najwyraźniej nie był jeszcze w pełni rozbudzony.
- Lancelot Macmillan, słucham.
- Mówi William Forsythe, oficer dyżurny Home Office. Przepraszam, że budzę pana po nocy, ale mam na drugiej linii człowieka, który twierdzi, że jest inspektorem policji i pilnie poszukuje kontaktu z panem Haraldem Weasleyem, albo jego zastępcą. Pan Weasley jest na urlopie, a na liście zastępstw mam tylko taki numer...
- W porządku, panie Forsthe. Niech pan łączy.
W słuchawce przez krótką chwilę słychać było jedynie chrobotanie. Później przemówił mężczyzna – najwyraźniej się śpiesząc
- Nazywam się Simon Sinclair, jestem komendantem posterunku w Great Hangleton. Mam pilną wiadomość dla pana Haralda Weasleya, lub pana Alastora Moody’ego. Przed chwilą widziałem człowieka, którego poszukują w związku z podejrzeniem zabójstwa.
- Chwileczkę, panie Sinclair – stuk odłożonej słuchawki. Po chwili rozmówca znów chwycił ją w dłoń. – Proszę mówić, notuję.
- Osobnik, którego rysopis zgadza się z opisem poszukiwanego, nocuje w jednym z domów przy lotnisku w Northolt. Proszę przekazać, że oczekuję na Moody’ego przy drugiej przecznicy, licząc od lotniska. To bardzo ważne – w głosie rozmówcy słychać napięcie.
- Oczywiście, panie Sinclair. Zawiadomię go natychmiast.
Macmillan zerwał się z krzesła, przy którym zasiadł w trakcie rozmowy. Na kawałku pergaminu napisał kilkadziesiąt słów, podbiegł do klatki wiszącej na ścianie, wywlókł stamtąd nieco oszołomiona sowę i wepchnął jej zwitek w dziób.
- Kwatera Główna aurorów, dyżurny – krzyknął, wyrzucając ptaka przez okno.
Z niedowierzaniem kręcił głową, wracając do łóżka. Zastępstwo, jakie pełnił za urlopującego Haralda Weasleya polegało do tej pory głównie na piciu herbaty w biurze i czytaniu mugolskich gazet. Może to jednak nie będzie aż tak nudna służba, jak przepowiadali mu koledzy, kiedy opuszczał swoje dotychczasowe stanowisko w Departamencie Drobnych Wykroczeń Przeciwko Ustawie o Tajności?
6 sierpnia 1948. Notholt
Sinclair należał do osobników, którzy cnotę cierpliwości starają się kultywować z niemałym trudem. Nigdy nie przepadał za bezczynnym czekaniem. Co chwila więc wychylał głowę zza solidnego parkanu, obserwując ów solidnie naruszony budynek, w którym zniknął tajemniczy przechodzień.
Jak mógł tak zgłupieć? No, dobrze, kilka ładnych kolejek whisky i piwa niespecjalnie pomaga w szybkim myśleniu. Ale żeby aż tak? Przecież ten młodzieniec do złudzenia przypominał człowieka, którego znał od dziecka. Młody Tom Riddle wielokrotnie gościł na posterunku w Great Hangleton – oczywiście, nigdy nie był oficjalnie zatrzymany pod jakimkolwiek zarzutem – za każdym razem natychmiast po jakimś niemiłym zdarzeniu pojawiał się jego ojciec i zażegnywał nieprzyjemności rzeczową dyskusją z poszkodowanymi, często wpierając argumenty w brzęczący sposób. Ale młody Riddle nawet wychodząc z posterunku miał zawsze ten sam sposób poruszania się – sztywny, wyniosły, wręcz dostojny. Tak samo wysoko i dumnie trzymał głowę. No i ten profil – nawet w księżycowym blasku Simon zobaczył przecież dokładnie takie same wysokie czoło, ostry, wąski nos i wysunięty, arystokratyczny podbródek, który tak często widział zarówno u siebie na posterunku, jak i w Riddle House. A ostatni raz widział go na stole koronera w Blackpool...
* * *
Dlaczego zawsze najmłodszym wpychają najnudniejsze zajęcia? David Bones wiercił się na krześle, starając się zając możliwie najwygodniejszą pozycję za niezbyt szerokim biurkiem. Swoją uwagę dzielił pomiędzy pusty w tej chwili kominek, rząd otwartych klatek wiszący na ścianie naprzeciwko otwartego okna i pomięty egzemplarz książki, leżący na kolanach. Czytanie na służbie nie było mile widziane, zwłaszcza u najmłodszych stopniem aurorów. Ale co ma u licha robić? Do końca nocnej zmiany pozostało jeszcze kilka godzin.
Ponownie opuścił głowę, przebiegając oczami rządki czarnych liter na zmiętoszonych kartkach. Ta mugolka naprawdę potrafiła pisać. Każda jej książka wciągała niesłychanie. No i pomysły miała wręcz doskonałe. Jej postacie były niemal żywe. David bardzo chciał osiągnąć kiedyś w życiu taki poziom doskonałości w ściganiu sprawców najrozmaitszych zbrodni, jak ten pękaty Belg z powieści. Nawet jeśli miał nazwisko zgoła nie do wymówienia. Za to imię niemal magiczne – Herkules. Mityczny heros.
Od lektury oderwał młodego stróża prawa gwałtowny hałas łopocących skrzydeł. Do pokoju wleciała sowa. Upuściła na biurko trzymany w dziobie kawałek pergaminu i skierowała się w stronę klatki, gdzie natychmiast zanurzyła dziób w miseczce z wodą. Widać naprawdę musiała się spieszyć.
Bones chwycił pergamin i przeczytał kilka linijek tekstu. Jakiś mugolski policjant trafił na trop groźnego przestępcy. Z nieznanych Davidowi powodów potrzebował pomocy aurorów. Może ścigany jest czarnoksiężnikiem? Wyobraźnia młodzieńca, karmiona do tej pory literaturą, ruszyła galopem. Musi wprawdzie zawiadomić Moody’ego, ale ten śpi w najlepsze w swoim domu, a tu ważna może być każda minuta. Trzeba działać. Już. Natychmiast. Wyśle sowę do Moody’ego, a sam ruszy na pomoc temu pałecjantowi. Podczas szkolenia wbijano w głowę Davidowi, że szybkość bywa decydującym czynnikiem w powodzeniu śledztwa. Pochwycił pergamin i pod spodem nabazgrał pośpiesznie kilka słów. Poderwał się z krzesła, wyekspediował najwyraźniej niezadowolona sowę z groźnym okrzykiem.
– Dom Alastora Moody’ego. NATYCHMIAST !
Jeszcze poklepał się po boku. Różdżka w futerale była na swoim miejscu. Trzask deportacji zabrzmiał w ciszy pokoju jak huk gromu.
* * *
Po przeskoku nawet na odległość kilku mil trzeba chwili, aby dojść do siebie. David dodatkowo potrzebował czasu, aby oswoić wzrok z ciemnością. Jasnowłosego mężczyznę w szarej marynarce zobaczył więc dopiero wtedy, gdy ten chwycił go za ramię.
- -Teraz rozumiem. On pojawił się tak samo jak pan, znikąd. Czy przysłał tu pana Harald Weasley? – jeśli można krzyczeć szeptem, to głos nieznajomego brzmiał właśnie tak.
- David Bones, dyżurny auror – przedstawił się odruchowo. – Pan Moody zapewne jest w drodze. A kim pan jest? – czarodziej przyjrzał się nieufnie nieznajomemu i odsunął się o krok. Ręka odruchowo osunęła się w kierunku różdżki.
- Komisarz Simon Sinclair. Komendant posterunku w Great Hangleton. Prosiłem o pomoc w ujęciu poszukiwanego przez was i mnie człowieka. On może mieć związek z zabójstwem Riddle’ów.
- Podróżny – wyszeptał pod nosem David. – Wysoki, szczupły, ciemnowłosy. W czarnym płaszczu i kapeluszu?
- Ten sam. I bardzo podobny do jednej z ofiar. Wszedł do tamtego domu – policjant pokazał ręką na wpół rozwalony budynek, kilkadziesiąt jardów od miejsca, gdzie aportował się auror.
Bones pochylił się lekko i ruszył naprzód, starając się iść bardzo cicho. Sinclair podążał za nim. Zatrzymali się za żywopłotem, kilkanaście jardów przed frontem budynku.
- Czy jest tu drugie wyjście? – David mówił już szeptem.
- Zapewne tak. W tego typu domach to standard. Ale nie miałem czasu na dokładniejszy rekonesans. Czekałem na wsparcie.
- Dobra. To teraz ja poczekam, a pan zrobi rozpoznanie i popilnuje tego drugiego wejścia. Jak dotrą nasi, to przyślę kogoś po pana. – Bones przesunął ręką kilka gałązek, alby mieć drzwi w polu widzenia.
- Hmm.. Młody człowieku – Sinclair wyglądał na nieco zaskoczonego – Jaka ma pan rangę, aby wydawać mi rozkazy?
- To nieistotne, panie Sinclair. Czekamy na posiłki, tak? MOJE posiłki. Z mojej firmy. Mnie tam znają, a pana nie. Więc kto szybciej się z nimi dogada? – David był dumny z samego siebie. Najwyraźniej lekcje Moody’ego przynosiły efekt.
- No, tak – Sinclair znów uśmiechnął się lekko. – Przekonał mnie pan. Zaczekam z drugiej strony.
Policjant pochylił się i ruszył wzdłuż żywopłotu. Po chwili zniknął z oczu Bonesa.
* * *
Ciepła, letnia noc nie zachęcała do spania, Tom siedział więc na fotelu i wzorem swojego mistrza wpatrywał się w płomienie na kominku, rozmyślając. Miał już znaczna część tego, po co przybył do Anglii. Pozostało tylko jedno zadanie, ale za to najważniejsze i najtrudniejsze do realizacji. Zdobycie destylatora będzie wyzwaniem nie lada. Przejście koło goblinów-strażników, złamanie zabezpieczeń, wcześniej odnalezienie właściwej skrytki to nielicha łamigłówka. Było nad czym myśleć.
Nagle ciszę przeszył dziwny dźwięk. Chrobot, jakby ktoś pociągnął kijem po żywopłocie, potem zduszony, ale wyraźny jęk. Tom nie spodziewał się nikogo – przecież żaden człowiek nie znał jego obecnej kryjówki. Włamywacze? A co można było ukraść w opuszczonym, na wpół zrujnowanym domu? Riddle wstał z fotela, zaklęciem zgasił lampę i odchylił podartą firankę.
* * *
Sinclair był wręcz wściekły na siebie. Dorosły policjant, który nie umie przeskoczyć po cichu przez trzystopowy żywopłot. Żałosne. Przykucnął, macając ręką po ubraniu w poszukiwaniu rozdarć i zadrapań. Rozbite przy niefortunnym upadku kolano bolało dość mocno – właśnie przy zderzeniu z wyłożoną płytami alejką Simon wydał z siebie dość głośny jęk.
Pochylony wpół policjant ruszył przed siebie. Gdyby udało się dotrzeć do kuchennych drzwi, można by spróbować je otworzyć po cichu i rozejrzeć się nieco. O tej porze podejrzany powinien przecież spać. Może nie usłyszał hałasu na zewnątrz.
* * *
Tom obserwował przez okno dość wysokiego mężczyznę, skradającego się przez ogród w stronę kuchennego wejścia. Nie wyglądał na włamywacza. Jego zachowanie wskazywało na to, iż wie, że w domu ktoś jest. Po co w takim razie miałby się włamywać? No cóż – wszystkiego można się dość szybko dowiedzieć. Ale lepiej bez hałasu.
Młodzieniec przesunął się w stronę drzwi. Przyczajony za ich skrzydłem już tylko słuchem odbierał to, co działo się na dworze. Tuz przed progiem zachrzęściły czyjeś stopy. Jakaś ręka chwyciła gałkę drzwi i przekręciła ją. Pchnięte drzwi otworzyły się bezszelestnie. Tom zadbał o to zaraz po zajęciu domu na swoja kryjówkę. Znów odgłos kroków – tym razem już po kamiennych płytach podłogi…
Mocnym uderzeniem ramienia Riddle zamknął nagle drzwi. Dwa zaklęcia zlały się niemal w jedno.
- Silencio !
- Drętwota !
Domniemany włamywacz upadł na podłogę. Tom zamknął drzwi Colloportusem, ponownie zapalił lampę i Zaklęciem Lewitacji przetransportował nieprzytomnego do pokoju. Umieścił go na krześle, skrępował ręce i nogi, po czym założył na cały pokój dodatkową barierę wytłumiającą dźwięk. Po co ktoś na ulicy ma usłyszeć głosy, dobiegające z nie zamieszkałego pozornie domu?
- Enervate.
Mężczyzna zamrugał powiekami, najwyraźniej zaskoczony całą sytuacją. Podniósł głowę i rozejrzał się dookoła.
- Kim jesteś, i co tu robisz? – Tom postanowił nie bawić się w zwyczajowe anglosaskie konwenanse, nakazujące rozpoczynanie konwersacji od uwag o pogodzie.
- Simon Sinclair. Komisarz policji. Jest pan winien czynnej napaści na funkcjonariusza w służbie Jego Królewskiej Mości. To poważne przestępstwo. Radzę rozwiązać mnie natychmiast. – Simon też nie zamierzał bawić się w uprzejmości. – Jest pan podejrzany o morderstwo trzech osób. Na zewnątrz czekają moi ludzie. Nie ma pan szans.
- Policjant? Mugol? – Tom uśmiechnął się. – A cóż osobniki twojego pokroju mogą zrobić mi? Mnie chroni magia, głupcze. Nie bądź śmieszny, Sinclair. A w ogóle to o jakim zabójstwie mówisz? – jego oczy zwęziły się, gdy wpatrywał się w twarz związanego mężczyzny.
- O tym możemy porozmawiać po rozwiązaniu mnie. Najlepiej na komendzie w Ruislip. I nie myśl, że jesteś niepokonany – czarodzieje też ciebie szukają. Zawiadomiłem ich.
Tom podszedł bliżej do jeńca i wbił mu koniec różdżki w podbródek.
- Nie zmieniaj tematu i nie pusz się tak. Już powiedziałem – nikt mnie tu nie znajdzie, a ty nie masz szans ucieczki. Kogo zabiłem i kto mnie szuka? Radzę odpowiadać szybko, bo stracę cierpliwość. A wtedy poczujesz taki ból, jakiego jeszcze nie poznałeś w życiu.
- Wiesz, gdzie możesz włożyć swoje pogróżki, szczeniaku? Znam takich, jak ty. Nawet twoją rodzinę. Riddle’owie zawsze pozowali na wielkich panów. Jesteś taki sam… - przerwał, uderzony nagła falą bólu. Sznury nie pozwalały mu się zgiąć. Krzyczał, szarpiąc się bezowocnie we wszystkie strony. Tom cofnął zaklęcie.
- Będziesz mówił, czy powtórzymy? – zapytał niemal uprzejmie, tylko oczy miał nadal przymrużone i zimne.
- Pocałuj mnie… - dalsze słowa znów zamieniły się w krzyk. Przeraźliwy wrzask. Każda komórka ciała Sinclaira wyła z bólu.
Tom był zdecydowany przesłuchać policjanta dokładnie, ale szybko. Jeśli ten mugol nie bluffował, to może doczekać się tu wizyty brygady aurorskiej. A tego wolałby uniknąć. Cofnął zaklęcie i ponowił pytanie. Po kilku próbach złamany cierpieniem człowiek na krześle zaczął krótkimi, urywanymi z wysiłku zdaniami odpowiadać.
* * *
David siedział za żywopłotem, rozglądając się co chwila. Choć spodziewał się w każdej chwili przybycia posiłków, nagły trzask aportacji sprawił, iż wzdrygnął się nerwowo. Obrócił głowę – w jego stronę biegło kilkunastu ludzi w autorskich szatach – wśród nich wysoki brunet z wiechą rozwichrzonych włosów przetykanych siwizną.
- Melduj, Bones – wysapał Moody, zatrzymując się tuż obok młodego aurora i jak on, kucając za żywopłotem.
- Wezwał mnie tu ten mugol, Sinclair. Twierdzi, że jest komisarzem policji i też szuka Podróżnego. Z jego opowieści wynika, że spotkał go przypadkowo, na ulicy. Miał jakoby wejść do tego domu. Nie wiemy, czy jest tam sam, nawet nie wiemy na pewno, że w ogóle tam jest. Sinclair miał sprawdzić tylne wyjście.
- Dobra – Moody, gestem wezwał najbliższego z nowo przybyłych aurorów. – Clemence, bierz Shiltona i Banksa i galopem za dom. Tam powinien siedzieć wysoki blondyn. To mugol, ale swój. Jeden niech przyprowadzi go do mnie, a pozostali niech tam czekają na sygnał. Reszta ma się rozproszyć dookoła domu, ale tak, żeby nawet mysz się nie prześlizgnęła. Nie mówiąc już o wężu…
- Tak jest, szefie – wysoki, potężnie zbudowany auror kiwnął ręką na dwóch innych i ruszył pochylony wzdłuż żywopłotu. Pozostali rozbiegli się wokół domu, kryjąc się, za czym kto mógł.
- Cholera, nie da się ustawić strefy antyteleportacynej. Mugolski teren, do tego nieznany… - mruczał pod nosem Moody. – Musimy to zrobić błyskawicznie, bo inaczej nam zwieje.
- Pójdziemy za nim, po śladzie – David postanowił pocieszyć przełożonego. Ten spojrzał na młodzieńca spod oka.
- A skąd wiesz, gdzie skoczy? Może tam, gdzie ma jakiś kumpli? Chcesz wpakować cały oddział w pułapkę?
- Z akt wynika, że to samotnik – bronił się Bones.
- Akta mówią tylko tyle, że nie znamy jego przyjaciół, a to nie to samo, David. To naprawdę bardzo niebezpieczny typ. Nie zamierzam ryzykować życiem żadnego z was bez powodu. Swoim zresztą też nie – Moody uśmiechnął się lekko. – No, gdzie ten Sinclair, do stu tysięcy rogogonów?
David obrócił głowę.
- Banks biegnie w naszą stronę. Ale sam.
Po chwili przed dowódcą akcji zatrzymał się pucołowaty młody człowiek o smagłej cerze i błyszczących, kruczoczarnych włosach.
- Szefie, nikogo nie ma za domem. Sprawdziliśmy. Na chodniku, za żywopłotem są ślady krwi. Prowadzą do tylnych drzwi domu. Co robimy?
- Cholera jasna ! – Moody poderwał się z miejsca. – Ten cholerny mugol wlazł za daleko. Albo Podróżny go przyuważył. Nieistotne, nie ma chwili do stracenia. Naprzód !!!
Kilkanaście ciemno ubranych sylwetek poderwało się do skoku. W jednej chwili znaleźli się pod ścianami domu. Trzech skierowało się do frontowych drzwi, dwóch do tylnych. Pozostali stali przy oknach. Na wyraźny gest Moody’ego wszyscy wycelowali różdżki. Alastor podniósł lewą rękę z trzema wyprostowanymi palcami. W sekundowych odstępach zginał kolejne.
- Destructo !!!
Zaklęcie Niszczycielskie działało jak mugolski granat. W jednej chwili okna domu przestały istnieć, do wnętrza wraz z falą huku wleciała kaskada odłamków szkła. David pochylił głowę i skoczył przez wykusz.
Przetoczył się przed siebie i poderwał się na nogi. W pierwszej chwili nie zobaczył nic – oczy nie przyzwyczaiły się jeszcze do róznicy oświetlenia – w pokoju było bardzo jasno. Dopiero po sekundzie ujrzał sylwetkę człowieka przywiązanego do krzesła. Niegroźny. Obrócił się na pięcie – tuż przy kominku były inne drzwi – pólotwarte. Szybko ruszył w tamtym kierunku. Za plecami słyszał innych aurorów, z tupotem wskakujących do pokoju.
* * *
Tom ledwo zdoła pozbierać myśli. Nagły huk ze wszystkich stron sprawił, że przez krótką chwilę czuł, jakby ktoś zdzielił go po głowie potężnym młotem. Atak. Nie było chwili do stracenia. Skoczył w stronę schowka, gdzie trzymał jakże cenne nabytki. Nie mógł tego stracić, po to przecież tu przybył.
Pchnięte ramieniem drzwi do dawnej garderoby gospodarzy otworzyły się bezgłośnie. Jednym skokiem Riddle był przy stole, na którym leżała skrzynka z butelkami krwi jednorożca. Chwycił ją pod lewą pachę. W prawej dłoni trzymał różdżkę. Obrócił się na pięcie – ktoś biegł w stronę garderoby. Jeśli to pościg, to trzeba go zatrzymać choćby na chwilę – pośpieszna aportacja jest bardzo niebezpieczna.
* * *
David kopniakiem otworzył drzwi do bocznego pomieszczenia. To chyba garderoba, albo łazienka – przemknęło mu przez głowę. Na środku, twarzą do drzwi stał wysoki, szczupły mężczyzna w czarnej szacie. Miał w ręku różdżkę skierowana w jego stronę...
- Avada kedavra !
Młody auror runął na podłogę. Łomot upadającego ciała zagłuszył niemal ostry trzask deportacji.
* * *
Jak należało się spodziewać, sytuację opanował dopiero Moody. Mocnymi, krótkimi rozkazami skierował podwładnych do dokładnego przeszukania całego domu. Niestety, znaleziono jedynie dwa ciała i ślady niedawnej obecności kogoś trzeciego. Na stole, w pomieszczeniu, gdzie zginął Bones widniał zarys paczki lub pudełka, odcinający się od jasnego kurzu.
- Zabrał coś stąd i zwiał. David próbował mu przeszkodzić, więc go zabił - auror Roy Clemence starał się nie patrzeć w stronę drzwi, gdzie leżało ciało kolegi.
- Wiem, Ray - Moody obrócił się na pięcie i podszedł do zwłok Sinclaira, wciąż przywiązanych do krzesła. Na twarzy policjanta zastygł wyraz cierpienia. Najwyraźniej przed śmiercią ktoś zadał mu straszliwy ból.
- Dlaczego Riddle torturował tego nieszczęśnika? - mruknął pod nosem. - I czego się dowiedział?
Wyszedł przed dom. Wyciągnął z kieszeni paczkę Quiddichów i odpalił jednego od różdżki. Zbliżający się mocny dźwięk przyciągnął jego uwagę. Zadarł głowę i spojrzał w niebo. Nad domem przeleciał srebrny, pękaty, dwusilnikowy samolot. Kierował się na wschód. Na kadłubie widniał wielki, granatowy napis „BOAC”.
* * *
Dusty Miller wyjrzał przez boczne okienko. Tym razem udało mu się zając to właśnie miejsce, które najbardziej lubił - na fotelu drugiego pilota. Normalne loty wykonywano na DC -3 w co najmniej dwuosobowej obsadzie, ale udało się przekonać szefa pilotów, iż to specjalne cargo wymaga odstępstwa od rutyny. Swoją rolę w przekonaniu wysokiego bruneta, który przedstawił się, o ironio, jako Shorty Longbottom, miało z pewnością stare świadectwo służby w RAF, jakie pokazał mu Amerykanin, ale nie był to najważniejszy argument. Zanim wsiedli na pokład Dakoty, pilot rozejrzał się po hangarze i sprawdziwszy, że nikt go nie obserwuje wyciągnął z kieszeni różdżkę, aby szybkim zaklęciem poprawić mocowanie fragmentu poszycia. Schował różdżkę i mrugnął do zdziwionego Millera.
- Tak między nami. Dumbledore przesyła pozdrowienia.
Dusty tylko kiwnął głową. Najwyraźniej angielscy czarodzieje integrowali się z mugolska społecznością znacznie głębiej, niż się do tego przyznawali.
Rozdział IX
6 sierpnia. Szpital Wszystkich Świętych, Jerozolima, Palestyna
Magiczna medycyna to naprawdę wspaniała rzecz. Harald czuł się już względnie dobrze – ręka i noga były wprawdzie nieco sztywne, ale już nie bolały. Głowa też przestała ciążyć. Można było pomyśleć o powrocie do obowiązków.
Finkenstein tez czuł się dużo lepiej – co jego akurat niespecjalnie cieszyło. Powrót do zdrowia oznaczał bowiem wznowienie śledztwa, a Mosze nie miał ochoty na kolejne kontakty z jerozolimskimi aurorami. Byli zdecydowanie zbyt dociekliwi.
Weasley obracał właśnie w dłoniach fajkę, zastanawiając się, czy za złamanie zakazu palenia w sali szpitalnej ześlą go do miejscowej odmiany Azkabanu, kiedy płomienie w kominku zazieleniły się nagle i ukazała się w nich głowa Moody'ego.
- Harald, jest problem – auror był ponury jak listopadowa noc na cmentarzu. – Zlokalizowaliśmy Podróżnego, ale nam zwiał. Uciekając zabił Bonesa, a co najgorsze – wcześniej złapał i przesłuchał tego mugolskiego policjanta, Sinclaira. Istnieje możliwość przecieku operacji. Tylko jak, do cholery zawiadomić Dusty’ego? Ciągle jest w tym samolocie.
- Z tego co pamiętam, chciał lecieć przez Marsylię. Może zostawić wiadomość na lotnisku? – Harald podszedł bliżej kominka i przyciszył głos. – Masz jakiegoś łącznika we Francji? Sowa nie nadąży.
- Nie, to na nic. Musiałbym wprowadzać nowego człowieka w szczegóły, albo dać mu list. Za duże ryzyko przecieku.
- Poczekaj – Harald potarł czoło, jakby sobie coś przypominał. – Mugole mają urządzenia do porozumiewania się na odległość. Radiostacja – tak to się chyba nazywa. Może przez to dałoby się powiadomić Millera? Tylko skąd to wziąć? I kto to umie obsługiwać?
- Ja
Harald obejrzał się przez ramię. Zupełnie zapomniał o obecności w pokoju młodego Żyda. Finkenstein słyszał każde słowo. Stał teraz przy oknie i patrzył na Weasleya.
- Ja umiem obsługiwać radiostację. – powtórzył. - I wiem, gdzie można ją znaleźć. Tylko jest pewien problem – nie mogę stąd wyjść. Przynajmniej legalnie – mrugnął do rozmówcy, lekko się uśmiechając.
- Alastorze, chyba coś poradzimy – Weasley ponownie odwrócił się w stronę kominka. – Skontaktuję się z tobą za jakiś czas. Bądź pod kominkiem, albo zostaw kogoś. Na razie musze się czymś zająć.
- W porządku.
Głowa Moody’ego zniknęła, płomienie przygasły. Weasley usiadł na łóżku. Gestem poprosił Finkensteina, by ten usiadł obok niego.
- -Naprawdę umiesz posługiwać się radiem?
- Umiem. W Haganie często wykorzystujemy radiostacje. Tylko najpierw musze się do niej dostać.
- Czyli mamy interes do zrobienia, jak mówią twoi rodacy na East Endzie? – Harald uśmiechnął się lekko.
- Chyba tak... – Mosze odwzajemnił uśmiech.
- Dobra, panie Finkenstein. To pakuj pan kufry i wychodzimy stąd. Na paluszkach, najlepiej. Siostry tu nadopiekuńcze, jeszcze jakaś odprowadzać nas zechce. – Harald sięgnął na szafkę, wpychając do kieszeni kapciuch z tytoniem i zapałki.
- Jestem gotowy, panie Weasley – ciemnowłosy młodzieniec znów mrugnął łobuzersko i zerwał się na równe nogi.
Harald po cichu otworzył drzwi i rozejrzał się. Cisza. Nikt się nie kręci. Gestem wezwał Finkensteina. Na palcach przebiegli przez korytarz, przemknęli obok zamkniętych, na szczęście, drzwi pokoju pielęgniarek i wymknęli się na schody. Na półpiętrze zatrzymali się i Weasley zerknął w dół. Przy drzwiach wyjściowych siedział strażnik. Irlandczyk gestem wskazał otwarte okno. Jego towarzysz wyciągnął różdżkę i cicho wypowiedzianym zaklęciem wylewitował Haralda na zewnątrz i delikatnie opuścił go na ulicę. Po chwili sam stał obok niego.
-No to teraz w nogi – mruknął Mosze. Szybkim krokiem ruszyli w stronę Świątynnego Wzgórza. Trzeba było się spieszyć.
* * *
Mosze poprowadził Haralda uliczkami starej Jerozolimy, na wschód od Światynnego Wzgórza. Na zachód od dawnego miejsca przechowywania Arki Przymierza osiedlali się głownie Arabowie – to Weasley zdążył już zauważyć podczas zwiedzania miasta. Przemknęli kilkoma ciemnymi zaułkaimi i zatrzymali się przed murem, zza którego słychać było ryk osła.
- No dobrze, jesteśmy na w miarę bezpiecznym terenie – Finkenstein rozejrzał się dookoła. - - Umie pan iść po śladzie teleportacyjnym? Tego chyba uczą w szkołach aurorskich?
- A skąd wiesz, że jestem aurorem? – Weasley obruszył się lekko.
- Bo umiem dodać dwa do dwóch. Od czasu naszej pierwszej rozmowy nikt mnie nie przesłuchiwał – to raz. Nagle kominek w naszej sali włączono do sieci – to dwa. Pielęgniarki latały koło pana jak koło księcia – to trzy. I dziś nagle ktoś fiuka z Londynu i mówi o jakiejś operacji zagrożonej wsypą – to cztery. Panie Weasley – JA nie uderzyłem się w głowę przy tym wybuchu – młody Żyd niemal fuknął przy ostatnim zdaniu. Auror jedynie uśmiechnął się lekko.
- No dobra, liczyć umiesz. Po śladzie tez potrafię pójść. To co robimy?
- To niech pan leci za mną. – Finkenstain zniknął z niewielkim hałasem, zostawiając za sobą niedostrzegalna niemal wirującą smugę powietrza. Weasley bez wahania zrobił krok do przodu i również deportował się.
Po kilku chwilach znalazł się w zupełnie ciemnym pomieszczeniu. Śmierdziało stęchlizną. Na ramieniu poczuł czyjąś dłoń.
- Jesteśmy prawie na miejscu, panie Weasley – z ulgą rozpoznał głos Finkensteina. – Zanim stąd wyjdziemy, muszę jednak założyć panu kaptur na głowę. Przejdziemy tylko kilkadziesiąt kroków, przez jedno podwórko i sień. Poprowadzę pana.
Na twarzy poczuł dotyk szorstkiego materiału. Finkenstein ruszył, trzymając jego dłoń w swojej. Weasley starał się wyciągniętą dłonią badać drogę przed sobą – nie udało mu się jednak dotknąć niczego, oprócz framugi drzwi, przez które przechodził. Weasley poczuł jedynie na ciele falę gorąca – zapewne przechodzili przez jakąś odsłonięta przestrzeń. Kolejne drzwi – i znowu kilka kroków w chłodniejszym wnętrzu. Po kilkudziesięciu krokach zatrzymali się.
- Może pan zdjąć kaptur.
Weasley zerwał czarną szmatę z głowy. Zamrugał, starając się przyzwyczaić oczy do światła, choć w pomieszczeniu nie było go zbyt wiele. Okna były zasłonięte żaluzjami z drewna, w dalszych kątach czaił się mrok. Finkenstein przysiadł na drewnianym stołku i podsunął gościowi drugi.
- Niech pan siada, musimy trochę poczekać. Niedługo ktoś tu przyjdzie. Pogadajmy może w tym czasie. Po co panu ta radiostacja?
Wyjaśnienie sytuacji zajęło Haraldowi kilka minut. Nie wyjawiał Finkensteinowi zbyt wielu szczegółów – a jego rozmówca zadał tylko kilka pytań. Wystarczyło samo imię Grindewalda, aby Mosze zapałał chęcią współpracy.
6 sierpnia 1948. Nad południową Francją.
Prawy fotel Dakoty nie był może zbyt wygodny, ale Millerowi to nie przeszkadzało. Zbyt wiele razy siedział na bardzo nieprzyjemnych siedziskach, a tu przynajmniej były doskonałe widoki. Co chwila kręcił głowa na prawo i lewo, podziwiając krajobraz. Shorty natomiast skupiony był przede wszystkim na pilotaźu – nagrzane przez cały dzień powietrze płatało najrozmaitsze figle i trzeba było sporo uwagi, aby utrzymać maszynę na prostym kursie. Do tego ten dziwny dźwięk w słuchawkach...
- Nic z tego nie rozumiem, ale chyba ktoś nas nawołuje przez radio – odezwał się Longbottom, nacisnąwszy wcześniej guzik interkomu. Z całego tego bełkotu pojąłem tylko – Dakota BOAC, Londyn i Jaffa. Co to za język, u licha?
Miller przełączył guzik wewnętrznego telefonu.
- Dakota BOAC z Londynu do Jaffy. Odezwij się. Jeśli mnie słyszysz, przejdź, na częstotliwość sto dwadzieścia dwa przecinek pięć. Odbiór. Dakota BOAC...
Szybkim ruchem ręki Miller przestawił pokrętło zapasowej radiostacji i przełączył słuchawki w drugie gniazdo.
- Dakota BOAC w drodze z Londynu do Jaffy. Kto mówi – odbiór? – warknął w mikrofon.
- Co ty szeleścisz? – zainteresował się Shorty
Miller niecierpliwie machnął ręką, uciszając pilota. Nie chciał teraz pogaduszek przez interkom.
- Dakota BOAC, tu Harald Weasley z Home Office. Z kim rozmawiam?
- Jeśli tego nie wiesz, to nie jesteś Haraldem, dowcipnisiu. A Harald nie mówi po polsku. Odbiór – głos Millera był jeszcze zimniejszy, niż przed chwilą.
Coś zachrzęściło w słuchawkach. Po chwili na tej samej fali odezwał się inny głos – tym razem mówiono po angielsku.
- Dusty, tu Harald. Porozmawiaj z tym człowiekiem, nazywa się Mosze. Będzie mówił po polsku. Eeeee, odbiór?
Miller podniósł brwi.
- W porządku, czekam. Odbiór.
Przekręcił się w fotelu i spojrzał na Longbottoma.
- Polak? W Palestynie? I współpracuje z Haraldem? O co tu chodzi, do tysiąca zapchlonych hipogryfów?
Mnie nie pytaj – odparł pilot, wpatrując się w przestrzeń przed nim, - Ja i tak zrozumiałem tylko ostatnie zdanie.
6 sierpnia 1948. Północna Palestyna.
Krajobraz w okolicach lotniska Hvadar w niczym nie przypominał tego, do czego Lew Salomonowicz Parnicki przyzwyczajał się w swoim dzieciństwie. Tam były szerokie, zielone przestrzenie pól, z rzadka tylko poprzecinane pasem topoli, lub wiśni, chroniących zasiewy przed zbyt ostrymi wiatrami, hulającymi nad stepem. Tutaj była tylko kamienista pustynia – nagie skały niewysokich pagórków poprzedzielane łachami piasku. Tak daleko…
- Chandra, Lońka? – zapytał swoje odbicie w blaszanym kubku z herbatą – I jeszcze gadasz sam ze sobą. Dziczejesz ze szczętem.
Po prawdzie Lońka nie miał zbyt wielu partnerów do dyskusji. Jego towarzysz z namiotu mówił w zbliżonym języku, ale nie wszystkie słowa były podobne, co utrudniało swobodną konwersację. W trakcie zadań porozumiewali się po angielsku – w tej lingua franca pilotów całego świata. Ale teraz nie był w powietrzu…
Gromadka mechaników z kolei znała tylko hebrajski. Urodzeni już tu, w Ziemi Obiecanej synowie rolników z kibuców nauczyli się obsługiwania maszyn podczas wojny – teraz oddawali swe umiejętności Haganie, nie pytając nawet o zapłatę. W ogóle o niewiele rzeczy pytali. Małomówny narodek, ci podziemni mechanicy.
Aż parsknął śmiechem. Pozornie trudno było przecież o większy oksymoron, niż „podziemne lotnictwo”. A jednak tak właśnie się działo. Tworzące się tajne państwo żydowskie potrzebowało sił powietrznych. Emisariusze Hagany przetrząsali każde pole bitwy, każde złomowisko i każdy magazyn, w którym można było znaleźć sprzęt przydatny podziemnej armii. Na jednym z opuszczonych polowych lądowisk RAF znaleźli kilka wraków róznego typu myśliwców. Zręczne palce mechaników stworzyły z tych odpadków coś, co nawet z bliska przypominało Spitfire’a. Na nim właśnie latał Parnicki. Zdarzało mu się latać, ściślej mówiąc. Nie zamierzali rzucać się w oczy Brytyjczykom, więc Lońka odbył do tej pory tylko cztery kilkunastominutowe przeloty – dla zapoznania się z nowym dla niego typem maszyny i dla poznania okolicy z powietrza. To ostatnie zadanie było zresztą dosyć trudne – bo wszystkie przeloty odbywały się po zmierzchu. Lońka nabrał jednak już zaufania do swojej maszyny – była zwinna, szybka i posłuszna. Jak dobrze ujeżdżony wierzchowiec. Była też groźna – dwa działka i cztery karabiny maszynowe to siła, z która liczyć musiał się każdy przeciwnik – tak w powietrzu, jak i na ziemi.
Jego skrzydłowy, Anatol Lipschutz, pilotował inny samolot. Lonka az uśmiechnął się, kiedy przypomniał sobie swoją reakcję w chwili, kiedy po raz pierwszy ujrzał zmontowaną maszynę partnera. Długi, ostry nos, charakterystyczna kabina, zastrzały pod statecznikami. Nie było wątpliwości – zbyt często widział taki właśnie samolot w akcji. Pilotujący właśnie takiego myśliwca Niemiec posłał na ziemię Jaka Lońki w ten pochmurny październikowy poranek niespełna siedem lat temu. Messerschmitta Bf 109 nie sposób było pomylić z czymkolwiek. Maszyna Lipschutza nie była jednak wytworem bawarskiej fabryki – powstała w Pradze, już po wojnie, jako Avia B 199 – od oryginału różnił ją jedynie silnik, słabszy nieco niż napędzający Messerschmity Daimler Benz. Jakim sposobem europejskim agentom Hagany udało się kupić w Czechosłowacji fabrycznie nowy samolot i w częściach przemycić go do Palestyny, Lońka nie wiedział. Ale i nie chciał wiedzieć.
Lipschutz zachwycił się swoją nową maszyną, choć on także miał swoje prywatne porachunki z Messerschmittami – zestrzelony w pierwszych dniach września 1939 roku uciekał na wschód – aż dostał się w ręce towarzyszy broni Parnickiego. Kiedy Lońka ćwiczył na ostro walkę powietrzną latem i jesienią 1941, Tolek – bo tak kazał się nazywac Lipschutz, rąbał drewno za Kręgiem Polarnym. Opuścił Rosję latem 1942 – wspólnie z kolegami w takich jak on mundurach. Miał jechać do Anglii – aby tam ponownie pilotować maszyny z emblematem szachownicy na masce silnika. Ale droga wiodła przez Hajfę i Tel Aviv – a tam właśnie podporucznik Anatol Lipschutz spotkał ludzi, którzy potrafili go przekonać, że jego prawdziwa ojczyzna leży właśnie tu. Zdjął mundur, z szacunkiem odłożył czapkę z orłem w otoczce husarskich skrzydeł. Zamienił to na strój najczęściej spotykany w Palestynie – chałat i kapelusz. Ponownie nałożył wojskowy kombinezon dopiero pół roku temu, kiedy przełożeni z Hagany skierowali go tu, do Hvadar. Już jako majora oficjalnie nieistniejących, ale przecież realnych Izraelskich Sił Powietrznych.
Lońka nosił na rękawach polowej kurtki naszywki podpułkownika. Dowodził pierwszym w historii jego nowej ojczyzny oddziałem lotniczym. Tyle, że nie miał praktycznie nic do roboty. Ale to miało się szybko zmienić…
Lotnisko Hvadar, Palestyna, póżnym popołudniem 6 sierpnia 1948.
Kolejna pośpieszna teleportacja po śladzie Finkensteina zmęczyła nieco Weasleya. Nie był ostatecznie młodzieniaszkiem. Mimo znużenia w chwilę po materializacji w nieznanym miejscu bacznie rozejrzał się dookoła. Kolejny kawałek niczego – tak można było najkrócej opisać to, co zobaczył. Skały, twardo ubity piach pod stopami. Kilka namiotów, blaszany, duży barak, z którego wystawał dziwnie ukształtowany kawałek metalu. Dopiero po zrobieniu kilku kroków można było zorientować się, że to końcówka skrzydła niewielkiego samolotu. Gdzieś ty trafił, Weasley, do stu tysięcy zapchlonych hipogryfów?
- A tego to akurat pan nie musi wiedzieć – młody Żyd jakby czytał w jego myślach. - Jak mawia ten facet – wskazał ręką na zbliżającego się w ich stronę jasnowłosego mężczyznę w najwyraźniej militarnym stroju – Tisze jediesz, dalsze budiesz… Kak dieła, Lonia? – przywitał jasnowłosego.
- Choroszo, kak obyczno – odparł blondyn. Spojrzeniem niebieskich oczu zdawał się przewiercać Weasleya na wylot. – A to kto takoj?
- Przyjaciel – odparł po angielsku Finkenstein. – Lonia, maszyny sprawne? Mamy robótkę dla was.
- Zawsze sprawne. Ale jaką robótkę? I kto ma? – jasnowłosy aż zatarł ręce z radości, ale wzrok nadal miał czujny.
- Nie będziemy gadać na dworze. Chodźmy do namiotu, zawołaj Lipschutza. Nie będę dwa razy powtarzał.
* * *
Nie było tym razem tradycyjnego kręgu nad lotniskiem. Od razu po starcie dwa myśliwce położyły się w ostrym zwrocie i wzięły kurs na północny wschód.
* * *
Jaffa, północna Palestyna. 6 sierpnia 1948.
Mieszkanie w pobliżu lotniska ma swoje zalety. Jedna z nich jest przyzwyczajenie się do huku silników nad głową. Tom bez ruchu siedział na kamieniu, patrząc na nadmorską plażę. Za plecami miał szeroką, betonową wstęgę. Pas startowy lotniska w Jaffie kończył się niecałe pół mili przed brzegiem Morza Śródziemnego.
Emocje, jakie szarpały nim tuż po teleportacji z Anglii, już nieco wygasły. Można było teraz myśleć racjonalnie. A tego właśnie potrzebował najbardziej. Informacje, jakie wyciągnął od tego mugola, były niezwykle frustrujące. Ale i ciekawe – dawały jeszcze bowiem szansę na wykonanie misji, którą sobie narzucił. Paradoksalnie - niespodziewane zdarzenie, o którym dowiedział się już na miejscu – zablokowanie dostępu do jerozolimskiego oddziału Gringotta mogło mu nawet pomóc.
Dumbledore po raz kolejny przechytrzył go. Zabrał destylator, zarzucił sieć i cierpliwie czekał. Na szczęście Tomowi udało się uniknąć pułapki. A nagroda była blisko. Wiedział, że to, czego szuka, dotrze tu mugolską maszyną latającą – dzięki rozpoznaniu na lotnisku wiedział również, jak będzie wyglądać taka maszyna i skąd przyleci. A wtedy będzie szansa na przechwycenie ładunku. I spłatę dawnych porachunków – destylatorem opiekuje się przecież ten amerykański animag – przyjaciel Dumbledore’a. Tom odruchowo dotknął jasnej blizny na prawej dłoni. Tak – będzie można odpłacić się za ten rzut nożem w zamku Mistrza…
Nad Morzem Śródziemnym. 6 sierpnia 1948.
Przechwycenie pojedynczego samolotu nad wielkim morzem to sprawa niełatwa. Bez sprawdzie działającej sieci radarowej, lub obserwacyjno – meldunkowej to zadanie podobne do szukania czarnego kota w ciemnym pokoju. Chyba, że poszukiwany samolot sam pomoże mysliwemu. W tym wypadku przed startem z Hvadaru Lonia dostał od Finkensteina jedynie godzinę odlotu Dakoty z Marsylii i jej przybliżony kurs. Z pośpiesznych obliczeń wynikało jednoznacznie, że zadanie będzie możliwe do wykonania dopiero przy południowym brzegu morza – tuz przed lądowaniem. Po nabraniu odpowiedniej do przechwycenia wysokości Spitfire i Messerschmitt skierowały się nad szmaragdowo błyszczące fale.
6 sierpnia 1948. Nad Morzem Śródziemnym
- Wiesz, Dusty, ja mam na koncie kilka naprawde wariackich numerów. Ale to, co proponujesz, bije wszystko o kilka długości. – Shorty Longbottom obrócił głowę, patrząc prosto w oczy swojego pasażera. – Chyba mamy niewiele czasu?
- Rzeczywiście, trzeba się pospieszyć. Idę zająć się ładunkiem. – Miller odpiął pasy, trzymające go do tej pory w fotelu drugiego pilota i skierował się w stronę ładowni.
Miniaturyzacja przedmiotów magicznych nie jest łatwym zajęciem. Jeśli do tego musisz to robić w pomieszczeniu ciasnym i niestabilnym, trudno nazwać to pracą lekką i przyjemną. Miller przeżuwał pod nosem najbardziej wymyślne przekleństwa we wszystkich znanych mu językach, zanim udało mu się zmniejszyć cztery skrzynie do takich rozmiarów, aby można było wepchnąć je do drelichowych kombinezonów lotniczych, które znalazł w skrytkach na osobisty bagaż załogi. Przez cały czas musiał uważać, aby nie narobić nieodwracalnych szkód – przyrządy i anterfakty magiczne nie zawsze dobrze znoszą zmniejszanie, niektóre mogą ulec przy tym zniszczeniu, ale w tym wypadku wszystko przebiegło pomyślnie. Po niespełna pół godzinie na podłodze spoczywały dwa pakunki, z pewnej odległości przypominające ludzkie sylwetki. Miller założył spadochron na każdy z nich, drobiazgowo sprawdził dopięcie pasów i zadowolony z siebie powrócił do kabiny pilotów.
- No dobra, pierwsza część gotowa. Pora pogadać znowu z naszym przyjacielem – Amerykanin usiadł w prawym fotelu, założył słuchawki i sięgnął dłonią do włącznika radiostacji.
- Dakota BOAC do Rudzielca, Dakota BOAC do Rudzielca, jesteśmy gotowi, odbiór – Dusty mrugnął do Longbottoma i na moment przełączył się na wewnętrzny telefon – Weasley nie lubi, kiedy ktoś wypomina mu jego kolor włosów. Ale czasami po prostu nie mogę się powstrzymać – zachichotał i ponownie nacisnął przełącznik. - Rudzielec, czy mnie słyszysz?
Lotnisko Hvadar, północna Palestyna
- Odezwała się Dakota, panie Waesley. Ale wołają jakiegoś Rudzielca. Nie śmiałbym twierdzić, że to do pana – Finkenstain uśmiechnął się pod nosem.
- Jak dorwę Millera, przefarbuję mu ten jego jankeski łeb na zielono. Dopiero wtedy będzie to zabawne – Harald, zmęczony upałem nie był w nastroju do żartów. – Dobra, przekaż mu sposób porozumienia się ze swoimi uskrzydlonymi przyjaciółmi. Musi być już niedaleko nich.
Młody Żyd kiwnął głowa i pochylił się nad stojącym na niewielkim stoliku mikrofonem.
- Rudzielec do Dakoty BOAC, przejdź na częstotliwość sto osiemnaście i osiem i wywołuj Łastoczkę jeden. Powtarzam, przejdź na sto osiemnaście i osiem i wywołuj Łastoczkę jeden. Powinni już być blisko ciebie. – Mosze zamilkł na chwile, po czym z wyraźnym drżeniem głosu dodał – I powodzenia, Dakota. Czekamy na was.
- Zrozumiałem. Sto osiemnaście i osiem, Łastoczka jeden. Do zobaczenia, bez odbioru – zabrzmiało z głośnika radiostacji.
Nad Morzem Śródziemnym
- Dakota BOAC do Łastoczki jeden, gdzie jesteście, odbiór – Na dźwięk polskiego językaw słuchawkach Anatol Lipschutz aż pokręcił głową ze zdumienia. Dawno tego nie słyszał. Natychmiast wyciągnął prawą dłoń i nacisnął guzik radiostacji.
- Łastoczka dwa do Łastoczki jeden, to chyba nasz przyjaciel. Ja z nimi pogadam, zgoda?
- Łastoczka jeden do dwa – zgoda. Ja po polsku to nie bardzo... – dobiegł go głos prowadzącego. Anatol nabrał powietrza do płuc.
- Łastoczka dwa do Dakoty BOAC. Jesteśmy nad morzem... – pilot Messerschmitta rzucił okiem na zegarek, a następnie na mapę, przypiętą gumką do lewego uda – trzydzieści mil na północny wschód od Jaffy. Czekamy na was. Odbiór.
- Odebrałem, Łastoczka dwa – głos w słuchawkach mówił po polsku z dziwnym akcentem, ale zrozumiale. – Wypatrujcie nas od północnego wschodu. Powinniśmy być przy was za mniej więcej kwadrans. Odbiór.
- Zrozumiałem, kwadrans. Będziemy czekali, bez odbioru. – Lipschutz wyłączył radiostację i spojrzał na sąsiednią maszynę. Parnicki podniósł rękę nad głowę, a następnie zakręcił nią w powietrzu. Spitfire położył się w łagodny wiraż. Myśliwiec Lipschutza ruszył jego śladem w obszerny krąg. Czekali.
* * *
Miller nie bez powodu szczycił się doskonałym wzrokiem nie tylko w animagicznej postaci. Dwie czarne kropki na tle błękitnego nieba wypatrzył wcześniej od Longbottoma.
- Są! – krzyknął, machając ręką niemal na wprost. – To chyba oni. Trzeba się upewnić – znów włączył radiostację. – Łastoczka, widzimy dwa myśliwce – czarne kropki rosły w oczach, przybierając kształty jednoosobowych, niewielkich maszyn. – Spitfire i... – w głosie Millera pojawiło się niedowierzanie -... Messerschmitt?
- A owszem, Dakota. To my. Leć dalej swoim kursem. Za kilka minut zaczynamy przedstawienie. Bądźcie gotowi, bez odbioru. – para myśliwców poderwała się do góry, zajmując pozycję powyżej i z tyłu srebrnego transportowca.
Jaffa, nad brzegiem Morza Śródziemnego
Nad głową Toma przeleciało już bardzo wiele uskrzydlonych mugolskich maszyn, ale żadna z nich nie była tą, na którą czekał. Gapienie się w niebo zaczynało go już nużyć, ale zadanie, które sobie narzucił było zbyt ważne, aby poddać się zmęczeniu. Przetarł dłonią łzawiące od słonecznego blasku oczy i znów spojrzał nad morze. Pojawił się nad nim rosnący z każdą chwila czarny punkt. Po minucie, czy dwóch będzie można rozpoznać, co to za machina. Może wreszcie? Ale co to za dwa inne punkty, mniejsze i bardziej oddalone? Jakiś grupowy przelot? Większa maszyna była już na tyle blisko, że Tom zobaczył pękaty kadłub, skrzydła z dwoma zgrubieniami, przed którymi błyszczał świetlisty okrąg i srebrny pobłysk lakieru. To jest ten samolot z Londynu, na który czekał! To musi być on!
Poderwał się na równe nogi. Kiedy samolot przeleci mu nad głową, tak aby mógł przeczytać litery na jego kadłubie, będące ostatecznym dowodem, teleportuje się bliżej lotniskowych zabudowań. A kiedy maszyna zatrzyma się już na ziemi, wejście do niej i przechwycenie ładunku nie powinno sprawiać specjalnych kłopotów. Riddle mimowolnie uśmiechnął się, gładząc dłonią schowaną w kieszeni różdżkę. Jesczze chwila.
Samolot zmienił kierunek i obniżył lot. Dwa czarne punkty z tyłu i nad nim zmieniły się w sylwetki niewielkich maszyn. Pomalowanych w dziwne, brązowo – zielone łaty. Wyraźnie przyspieszyły lot. Po chwili były już tuz za ogonem większego, a z ich skrzydeł i dziobów wystrysnęły jakby świetliste sznureczki. Rozległ się dziwny dźwięk – podobny do odgłosu rozdzieranego materiału. Sznureczki przemknęły tuż przed nosem srebrnego samolotu. Co się dzieje, na Wszechmocnego Salazara?
* * *
- Dakota, tu Łastoczka dwa. Uważajcie, zaczynamy! – chwilę wcześniej w słuchawkach Millera rozległ się ostrzegawczy okrzyk.
Nie było chwili do stracenia. Shorty zablokował automatycznego pilota i odpiął pasy, odłączył maskę tlenową i przewody radiostacji. Miller zrobił to samo i ruszył za Anglikiem na tył samolotu. Pracowali szybko i w pośpiechu, jakby trenowali to wspólnie od lat. Shorty otworzył drzwi z boku kadłuba i zablokował je. Do wnętrza wdarł się ostry podmuch chłodnego powietrza. Miller umocował na biegnącym nad drzwiami poprzecznym drążku karabińczyki taśm wyzwalających spadochrony, po czy wspólnie z polotem wylewitowali na zewnątrz oba pakunki. Jeszcze jedno spojrzenie na zewnątrz – jedwabne parasole otworzyły się bez kłopotów – nad falami bujały łagodnie dwa manekiny w kombinezonach.
No to teraz najtrudniejsze – Shorty ruszył biegiem w stronę kabiny, ponownie zapiął pasy i usiadł w fotelu. Miller ze zdeterminowana miną właśnie zaciskał klamrę pasa, kiedy w tył samolotu uderzyła seria pocisków.
Lotnisko Hvadar, Palestyna
- Baza, tu Łastoczka jeden – zadanie wykonane. Dakota woduje, wracamy – zaskrzeczało w głośniku. Harald otarł czoło. Pora się zbierać. Jeśli i Millerowi się udało, spotkają się niedługo u dawno nie widzianego znajomego.
Jaffa, nad brzegiem Morza Śródziemnego.
To musiał być atak – Tom widział już walczące samoloty, choćby nad Arnhem, cztery lata temu. Mniejsze sylwetki kręciły się wokół własnej osi, pochylały nosy i co chwila wypuszczały kolejne serie, które czasami przelatywały obok, a czasami uderzały w cel. Większa maszyna wyraźnie zwalniała i zniżała lot – już sunęła zaledwie kilkanaście stóp nad falami. Jeszcze jedna celna seria rozdarła ogon srebrnego transportowca, jakby był zrobiony ze zwykłej tektury. Dakota jeszcze bardziej zwolniła i osiadła na falach, zadzierając do góry oszklony dziób. Po chwili zniknęła w morzu.
* * *
Uderzenie o fale wepchnęło Millera i Logbottoma w fotele. Gwałtownie zatrzymana przez wodę Dakota protestowała, wyjąc potępieńczo każdym nitem, każdym kawałkiem poszycia. Obaj rozpięli pasy i wyskoczyli na środek kokpitu. Zaklęcie Bąblogłowy, jeszcze niewerbalne termiczne, bo morze nie jest zbyt ciepłym miejscem i już po chwili wypływali przez rozdarte kulami otwory w burtach. Kierowali się na północ, do miejsca upadku obu spadochronów. Różdżki w ich dłoniach reagowały na zaklęcie kierunkowe, rzucone jeszcze przed miniaturyzacją na każdą cześć pakunku.
Kilka minut później przed nimi pojawiła się odrapana burta starego, rybackiego kutra. Wydawało się, że tak archaiczne urządzenie nie ma prawa pływać po morzy – deski burt porośnięte były jakimiś skorupiakami, jakby żyły własnym życiem. Terkotanie motoru przypominało kaszel astmatyka. A jednak kuter pruł fale, podpływając coraz bliżej rozbitków. Wkrótce zastopował. Nad burtą pojawiła się mocarna, porośnięta ciemnymi włosami ręka.
- Może zdecydujesz się jednak zrezygnować z życia syreny, Dusty? – Miller dawno już nie słyszał tego głosu. Ostatni raz we Francji, cztery lata temu. A ciągle pamiętał kiedy usłyszał go po raz pierwszy – na pokładzie Sunderlanda, wysoko, ponad tym samym morzem, w drodze z Egiptu na pewną niewielką wysepkę ma Morzu Egejskim. Szybkim ruchem różdżki zdjął z siebie zaklęcie i chwycił wyciągniętą dłoń. Poczuł, jakby holowała go lina kabestanu. Chwilę później on i Shorty stali już na zapleśniałym pokładzie kutra.
- Witaj, Andrea. Kopę lat. Nie spodziewałem się ciebie u tych akurat wybrzeży. Panie Longbottom, to mój stary przyjaciel. Pułkownik Andrea Stavros.
- Dla przyjaciół po prostu Andrea - olbrzymi Grek wyciągnął do pilota mocnądłoń. – A przyjaciele Dumbledore’a i Millera sa i moimi przyjaciółmi. Chodźcie – na Nawaronę spory kawał drogi. Warto trochę odpocząć przed podróżą. Cały wasz ładunek jest już na pokładzie – wskazał ręką na stos skrzyń, mocowanych właśnie linami w ładowni przez ciemnowłosego, szczupłego mężczyznę. – Aha – i jeszcze jedno. Oficjalnie pułkownik Stavros poległ jakiś czas temu. Przy ludziach mów do mnie Iraklisie.
* * *
Tom zdusił w sobie przekleństwo. No cóż – nawet jeśli urządzenie skonstruowane przez mistrza przetrwało upadek do morza. Teraz było dla niego niedostępne. Może kiedyś uda się tu wrócić, sprawdzić, przeszukać morskie dno. Z trzech celów osiągnął dwa. To i tak nie najgorszy wynik. Być może uda się jeszcze kiedyś zatriumfować nad wrogami. Nie, nie być może. Na pewno. Nikt nie będzie się szczycił, że pokonał samego Lorda Voldemorta. Rozejrzał się dookoła – żadnych świadków, można wracać do domu.
Epilog
Kilka lat później Nicolas Flamel przesłał do swojego przyjaciela Albusa Dumbledore’a list z wynikami badań, przeprowadzonych na greckiej wyspie z udziałem nieznanego do tej pory urządzenia destylującego. Były one jednoznacznie negatywne. Za pomocą machiny Grindewalda nie można było uzyskać Kamienia Filozoficznego. Destylator nie było jednak jednoznacznie nieprzydatny – wytworzona za jego pomocą brandy z miejscowego wina smakowała doprawdy wybornie...
KONIEC