MARCIN RYSZKIEWICZ
Rozważania o ewolucji i ekologii
Wszystkie żywe istoty są ze sobą związane, gdyż wszystkie pochodzą od wspólnego przodka, który kiedyś żył na Ziemi. Lecz i wszystkie byty nieożywione są powiązane, bo i one sięgają korzeniami owego prapoczątku, od którego się wszystko zaczęło.
Żyjemy w świecie, którego złożoność zaczynamy dopiero odkrywać: w świecie tysięcznych zależności i krzyżujących się wpływów. Tylko niektóre udało nam się przeniknąć, tylko nieliczne potrafiliśmy wyjaśnić. Lecz jedno na pewno zdołaliśmy pojąć: że świat stanowi niepodzielną całość, że poznając jeden jego fragment, poznajemy zarazem dziesiątki innych, że byty osobne, całkiem izolowane, po prostu nie istnieją. Istnieją za to osobne instytuty naukowe, osobne katedry, osobne czasopisma i osobne autorytety. Otaczający nas świat jest jednością, ale nauka, która go bada, jest podzielona na dyscypliny - coraz więcej dyscyplin. Poszczególni uczeni wiedzą coraz więcej
0 coraz mniejszych wycinkach rzeczywistości, by wreszcie, jak mówią złośliwi, dowiedzieć się już wszystkiego - o niczym.
Świat, niestety, nie został stworzony dla wygody uczonych
1 żeby go zrozumieć, trzeba wyjść poza sztywne podziały. Kiedyś, przed 100-150 laty, wyglądało to prościej, bo ilość wiedzy nie była jeszcze tak przytłaczająca, a nauka tak zhierarchizowana. Choć ani Karol Darwin, ani Alfred Wallace, dwaj giganci angielskiej i światowej nauki, nie mieli nawet formalnych tytułów i nigdy nie pracowali w instytutach naukowych, ich osiągnięcia są nieprzemijające. W XIX wieku było się po prostu przyrodnikiem, uprawiało się dziedzinę, która już dziś właściwie nie istnieje: historię naturalną. Ta utracona dziedzina pozostała jeszcze w muzeach przyrodniczych, a właściwie w ich nazwach - największe
tego typu placówki na świecie (w Londynie, Nowym Jorku, Paryżu, Wiedniu) do dziś tak się właśnie nazywają: Muzeum Historii Naturalnej. Nie każdy już jednak zdaje sobie sprawę, do jakiej rzeczywistości nazwa ta się odwołuje.
Moja macierzysta placówka nazywa się jeszcze ładniej: Muzeum Ziemi, bez żadnych dodatkowych przymiotników. Chciałbym, by nazwa ta do czegoś zobowiązywała, narzucała sposób patrzenia na świat, by pozwoliła przynajmniej przywołać tę zapomnianą, lecz w jakiś sposób wciąż obecną, historię naturalną.
To prawda, opisanie świata nie jest już dziś możliwe. Ale nauka nie kreśli przecież obrazu świata, lecz składa raczej kamyki wielkiej, nieskończonej mozaiki. Nie jest to jednak zwykła mozaika, przypomina raczej hologram, w którym każdy coraz mniejszy ułamek zawiera w sobie coraz bardziej rozmyty zarys całości. Eseje, które tutaj przedstawiam, są takimi właśnie ułamkami. Publikowane były w ostatnich latach na łamach „Wiedzy i Życia”, gdzie prowadziłem stałe rubryki pod nazwą „ ” i „Kronika ekologiczna”. Każdy z łych tekstów stanowi odrębną całość i każdy jest próbą opisu jednego okruchu takiej mozaiki świata. Jeśli cokolwiek je łączy, to właśnie świadomość, że taka mozaika istnieje, a także przekonanie, że nigdy do końca jej nie ułożymy. Możemy tylko, przynajmniej w teorii, spojrzeć z oddali na obraz, którego z bliska 1 tak nigdy nie zobaczymy.
Spośród wielu esejów, opublikowanych wcześniej w „Wiedzy i Życiu”, wybrałem tylko te, które - jak sądzę - przedstawiają zjawiska najciekawsze i pozwalają najlepiej uchwycić złożoność natury. Każdy z nich poświęcony jest jednemu zjawisku lub jednemu bytowi bądź jednej rzeczy: każdy jest również próbą zrozumienia, dokąd sięgają te bliższe i te dalsze zależności. Książka tworzy więc pewną całość, która nie ma początku ani końca (jest zatem otwarta i może być dowolnie uzupełniana), ale ma wewnętrzną spójność i logikę. Również każdy esej jest pewną całością i może być czytany niezależnie od innych, opisuje bowiem osobny kamyk tej mozaiki, który też ma swą własną, wewnętrzną logikę.
Wszystkie teksty zostały przejrzane i uzupełnione, często znacznie zmienione, niektóre nawet napisane na nowo. Stara-
WSTĘP • 11
lem się jednak zachować strukturę oryginałów 1 nie ulegać zanadto pokusie przerabiania tekstu i piętrzenia dygresji, choć nie zawsze mi się to udało. Dygresji zresztą w tych tekstach zawsze było dużo I teraz jest jeszcze trochę więcej. Dla tych, którzy lubią porządek i klarowność wywodu (wstęp, rozwinięcie, zakończenie), taki sposób pisania (i czytania) może być nużący lub nawet drażniący. Wierzę jednak, że znajdą się i tacy czytelnicy, którym ta swoboda luźnych skojarzeń przybliży urok kapryśnej i bardzo na pozór nieuporządkowanej przyrody.
MARCIN RYSZKIEW1CZ
ROZDZIAŁ 1
Żądanie jasnych i krótkich odpowiedzi na trudne pytania Ito ulubiony chwyt dziennikarzy. „Ma pan półtorej minuty na wyjaśnienie naszym słuchaczom, jak będzie wyglądał świat za 100 lat i dlaczego” - to typowy sposób prowadzenia rozmowy w radiu i telewizji. „Czy człowiek zaczyna się w momencie poczęcia czy narodzin?” - pyta nas ankieter, dając do wyboru trzy odpowiedzi: tak, nie, nie mam zdania. Cóż jednak robić, jeśli mam zdanie, ale nie brzmi ono ani tak, ani nie? Jak jednym zdaniem opisać nieskończenie złożoną rzeczywistość? W jaki sposób zwięźle odnieść się do trudnego problemu, który łączy się nierozerwalnie z milionami innych, nie mniej zawiłych problemów? Dlatego na żadne z postawionych w tym rozdziale pytart nie ma prostej odpowiedzi - i być nie może. To, co napiszę, można traktować tylko jako luźne uwagi. Albowiem żadnego tematu nie da się wyczerpać - jeśli jest poważnym tematem.
I jeszcze jedna sprawa. Wielu ludzi nadal uważa, że pierwsze pytanie powinno brzmieć: „Czy teoria ewolucji jest w ogóle prawdziwa?”. Takiego pytania jednak nie będzie. W nauce problem „teorii ewolucji” nie istnieje, gdyż niemal wszyscy naukowcy nie traktują ewolucji jako „teorii", lecz jako fakt naukowy. Problemem są mechanizmy ewolucji, nie sama ewolucja.
To prawda, że niespecjaliśct podają czasem ewolucję w wątpliwość, ale przecież żeby to robić, trzeba wiedzieć, o czym się mówi. Należy więc być specjalistą. Z drugiej strony, specjalistami zostają zwykle ci, którzy są przekonani o realności przedmiotu swego zainteresowania. Jeśli czytelnik nie widzi rozwiązania tego dylematu, to, niestety, nic na to nie mogę poradzić.
Czy człowiek pochodzi od małpy?
Kłopot z tak postawionym pytaniem polega na tym, że w biologii pojęcie „człowiek" nie ma dobrej definicji, a słowo „małpa" nie powinno być w ogóle używane. Zanim więc zajmiemy się nas2ym „pochodzeniem” (nawet ten termin wymagałby definicji), spróbujmy sprecyzować użyte w pytaniu pojęcia. Zacznijmy od człowieka.
Jeśli człowiekiem nazwiemy żyjący dziś gatunek Homo sapiens (zwracam, nawiasem mówiąc, uwagę na brak dobrej definicji pojęcia „gatunek”), to pochodzimy prawie na pewno od gatunku Homo erectus, istoty niezaprzeczalnie ludzkiej, nie małpiej (Homo, jak wiemy, znaczy człowiek). Człowiek pochodziłby zatem od człowieka, nie od małpy (występującą tu niezręczność logiczną można obejść mówiąc, że człowiek rozumny pochodzi od człowieka wyprostowanego, co będzie ściślejsze, ale zmienia niewiele).
Oczywiście, trudno uznać tę odpowiedź za satysfakcjonującą. Tak długo, jak pozostajemy w obrębie rodzaju Homo. pochodzimy, na mocy definicji, od - nigdzie dobrze nie zdefiniowanego - „człowieka". Co jednak z przodkiem pierwszego Homo? Czy był on małpą? Otóż nie, nie był (pomijam na razie nieokreśloność samej „małpy”). Przodkiem Homo, o ile wiemy, był Australopithe- cus (a raczej jeden z jego gatunków, zapewne ąfrlcanus). Otóż australopitek, wbrew nazwie („małpa południa") nie był małpą, lecz dwunożnym, wyprostowanym, wytwarzającym narzędzia hominidem, przedstawicielem rodziny człowiekowatych, którą po to właśnie wydzielono z reszty naczelnych, by podkreślić
odrębność od „małp". Ludzie więc pochodzą od człowiekowa- tych, choć mało kogo i ta odpowiedź zadowoli.
Bardzie] wtajemniczeni lubią mawiać, że człowiek nie pochodzi od małpy, ale miał z nią (jaką „nią"?) wspólnego przód-
ka. Brzmi to wprawdzie naukowo, ale prawie nic nie znaczy. Jeśli wierzymy w ewolucję i monofiletyzm życia (tzn. w to, że życie powstało na Ziemi tylko raz i rozwijało się później przez rozchodzenie się poszczególnych linii rodowych - to zdanie też wymagałoby żmudnych wyjaśnień), uznajemy tym samym niejako automatycznie, że każde dwa żyjące na Ziemi gatunki pochodzą od wspólnego przodka. Ale nie udawajmy: mówiąc
o „przodku” mamy raczej na myśli bezpośredniego przodka,
mówiąc o .małpie' myślimy zwykle o szympansie lub gorylu (ewentualnie orangutanie). Czy człowiek może pochodzić od szympansa lub goryla?
Otóż nie, nie może. Żyjące gatunki zwykle nie są przodkami innych żyjących gatunków, a jeśli nawet współwystępują przez jakiś czas, trwa to krótko. Tymczasem gatunki macierzysty i potomny powinny być wystarczająco podobne, by wykluczyć istnienie między nimi pośrednich ogniw ewolucyjnych. Między szympansem a człowiekiem różnice są zbyt wielkie, by uznać możliwość ich bezpośredniej flliacji, a w wielkie skoki ewolucyjne wierzą tylko nieliczni. I choć zdanie to - w zasadzie poprawne - należałoby opatrzyć natychmiast dziesiątkami zastrzeżeń (czy dzisiejsze „żyjące skamieniałości” nie są w jakimś sensie przodkami całych linii ewolucyjnych, nie tylko pojedynczych gatunków? czy między człowiekiem a szympansem istnieje rzeczywiście nieprzekraczalna przepaść, skoro gatunki te są genetycznie niemal identyczne?...), to świadczą one tylko
o nieostrości niemal wszystkich nieco bardziej ogólnych sądów, a nie o fałszywości samego twierdzenia. Szympans nie jest przodkiem człowieka (ani zresztą odwrotnie; ciekawe, że nikt nie pyta o tę drugą możliwość), ale pokrewieństwo obu gatunków jest wystarczająco duże, by je bardzo blisko siebie umiejscawiać.
Jak blisko jednak? I czy najbliższy wspólny przodek człowieka i szympansa był małpą? Lub raczej - bo o to w końcu chodzi - czy był bardziej podobny do człowieka czy do szympansa?
I to nie jest jasne. Sądziliśmy do niedawna, że człowiek (i jego linia) to szczególna, wyraźnie oddzielona od większego i prymitywnego podłoża małp człekokształtnych, jednostka systematyczna, wyjątkowa i osobna. Było dość oczywiste, że między małpami „wyższymi” (szympans, goryl, orangutan, może gib- bon) istnieje znacznie większe'pokrewieństwo, niż między którąkolwiek z nich a człowiekiem, bo wszystkie one są w miarę podobne do siebie i w oczywisty sposób prymitywniejsze, mniej zaawansowane ewolucyjnie. Wszystkie też są „małpami”, a tylko człowiek nie. Otóż i to nie jest prawdą. Badania genetycznego pokrewieństwa człowieka i małp (a tylko takie pokrewień
TRZY PYTANIA O EWOLUCJĘ • 17
stwo mówi nam o bliskości ewolucyjnej; ogólne „podobieństwo” jest złudne) pokazały, że człowiek, szympans i goryl są niezwykle blisko spokrewnieni. Gdyby nie tradycja, mogliby śmiało tworzyć jeden rodzaj biologiczny (na przykład Homo, czemużby nie?).1 Natomiast orangutan jest od wspólnego przodka człowieka i obu „małp" afrykańskich znacznie bardziej oddalony, osobny. Nie istnieje więc nic takiego jak małpy człekokształtne, skoro genetycznie (a zatem i ewolucyjnie) „małpy" te różnią się między sobą znacznie bardziej, niż niektóre z nich różnią się od człowieka.
Pozostają więc trzy rodzaje - człowiek, szympans oraz goryl
- i problem ich wspólnego przodka. Podświadomie wydaje nam się, że przodek ten musiał być znacznie bardziej podobny do szympansa lub goryla niż do nas. Ale nawet to nie jest oczywiste. Według najlepszej naszej wiedzy, wspólny przodek szympansa i człowieka żył przed czterema lub pięcioma, w każdym razie przed kilkoma milionami lat. Z tego okresu znamy szczątki tylko jednej grupy istot, która na drzewie rodowym naczelnych zajmuje odpowiednie miejsce. Tą grupą są austra- lopiteki - istotny dwunożne, wyprostowane i wytwarzające narzędzia, a zatem obdarzone cechami, które uważamy za wyróżnik naszego gatunku (choć trzeba przyznać, miały one i inne, mniej „ludzkie” cechy).
Nie twierdzę, że wśród australopiteków właśnie, lub istot podobnych do nich, szukać należy owego „wspólnego przodka", ani że ów przodek był do nich szczególnie podobny. Nie ma też jednak podstaw, by twierdzić, że wspólny przodek był podobniejszy do małpy (tzn. szympansa) niż do człowieka, gdyż mogło być odwrotnie. Jeśli zgodzić się na tak dużą dozę nieprecyzyjności, jaką zawiera postawione na początku pytanie, można by nawet odpowiedzieć, że to „małpa” właśnie pochodzi od człowieka (były już takie sugestie). Tylko że doprawdy niewiele z takiej odpowiedzi wynika. I nic też nie odbiera nam naszej wyjątkowości, nie tylko wśród małp, ale i w całym ożywio-
18 •
nym świecie. Jesteśmy Jednak wyjątkowi nie dlatego, że tak bardzo oddaliliśmy się od innych zwierząt, ale właśnie pomimo tego, że tak niezwykle blisko jesteśmy z nimi spokrewnieni.
Dlaczego żyje jeszcze na Ziemi tyle prymitywnych stworzeń?
To pytanie wielu współczesnym przyrodnikom wydać się może niedorzeczne i nie jest raczej zadawane przez naukowców. Ale wracało ono w historii ewolucjonizmu wielokrotnie i nurtowało wiele nawet najtęższych głów; dla laików jest zresztą zupełnie naturalne, wręcz nieuniknione. I jest logiczne. Jeśli bowiem życie wciąż ewoluuje od form prymitywnych do bardziej zaawansowanych, to dlaczego po miliardach lat ewolucji jest nadal tak wiele gatunków prymitywnych na Ziemi, dlaczego nie przekształciły się w coś bardziej złożonego? Dlaczego bakterie czy wirusy są wciąż bakteriami i wirusami, skoro dobór naturalny premiuje gatunki bardziej zaawansowane, a przecież dobór naturalny jest głównym mechanizmem ewolucji?
Otóż, jeśli ewolucję rozumieć jako częściowo choćby ukierunkowany proces zmian zmierzający ku większej złożoności (czy doskonałości), to nie ma łatwej odpowiedzi na to pytanie. Dla prawdziwych dyrekcjonalistów (wyznawców kierunkowości w ewolucji) problem ten stanowił prawdziwe intelektualne wyzwanie i - by pozostać w zgodzie ze swymi poglądami - dochodzili oni nieraz do zupełnie paradoksalnych (ale logicznych!) wniosków. Jean Baptiste Lamarck na przykład, konsekwentnie wyznający ideę nieustannego procesu doskonalenia się żywych organizmów, doszedł do wniosku, że wszystkie prymitywne, jednokomórkowe formy są nie najstarszymi, lecz najmłodszymi gatunkami na Ziemi, które jeszcze nie zdążyły się w nic bardziej złożonego przekształcić. Ssaki więc lub ptaki byłyby nieporównanie starsze niż bakterie czy „wymoczki", bo tylko ich bardzo długa historia tłumaczy to, że mogły one skumulować tak wiele tak daleko idących udoskonaleń. Konsekwencją tego stanowiska jest założenie, że najprymitywniejsze
TRZY PYTANIA O EWOLUCJĘ • 19
formy na Ziemi wciąż powstają „od dołu” z materii nieorganicznej - i takie właśnie idee samorództwa Lam arek zawsze konsekwentnie głosił.
Poglądy Lamarcka były, w tym akurat punkcie, dość odosobnione i na dłuższą metę nie do utrzymania. W jego czasach samorództwo krytykowano powszechnie już od dawna, a wkrótce wykazano jego empiryczną fałszywość. Ale problem pozostał, a wraz ze zwycięstwem myśli ewolucyjnej nawet się nasilił.2 W szczególności musiało się z nim borykać wielu tzw. ortogenetyków, głoszących kierunkowość w rozwoju życia.
Znany i wybitny ewolucjonista i biolog niemiecki końca XIX wieku Karl von Naegeli wrócił do tez Lamarcka twierdząc, że im doskonalsza czy bardziej progresywna grupa, tym starsze musi mieć korzenie. Inni, nie mogąc pogodzić się z nieuchronnością akceptacji coraz bardziej wątpliwego samorództwa. ratowali się tezą, że wprawdzie organizmy niższe istotnie powstały później niż wyższe, ale było to możliwe dlatego, że wywodzą się z gatunków doskonalszych i ukształtowały się na drodze tzw. ewolucji regresywnej, czyli wstecznej - od bardziej do mniej uorganizowanych. Daniele Rosa, dwudziestowieczny or- togenetyk włoski o wielu bardzo ciekawych i nowatorskich poglądach, zupełnie serio rozważając możliwość pozostania kiedyś na Ziemi tylko istot wysoko zaawansowanych ewolucyjnie (a może tylko jednej, najdoskonalszej), odpowiedział Naegelie- mu, że formy najprymitywniejsze muszą być jednak najstarsze, a jeśli jeszcze istnieją, to dlatego, że należą do szczepów
o szczególnie powolnej ewolucji.
Problemów tych nie mieli przeciwnicy ewolucji, choć tych po roku 1859 było już niewielu. W XVIII wieku to oni jednak stanowili większość, a odpowiedzi, jakich udzielali, brzmią dziś dla nas szczególnie ciekawie. Otóż ideą przewodnią był dla nich nie „postęp”, ale „ekonomia Natury”, przekonanie, źe świat ożywiony stanowi jedną niepodzielną całość, w której
20 •
wszystkie elementy (gatunki, grupy gatunków) są niezbędne dla funkcjonowania całości i tworzą razem jakość wyższego rzędu. Zwierzęta nie mogą żyć bez roślin (i odwrotnie - zwierzęta „służą" roślinom na przykład do przenoszenia pyłku i nasion), drapieżniki bez ofiar (i odwrotnie - bez mięsożerców ro- ślinożercy rozmnożyliby się szybko ponad miarę), cała zaś materia krąży nieustannie w naturze, przechodząc stale przez wszystkie ogniwa tego zamkniętego łańcucha i podtrzymując w ruchu tę żywą maszynerię.
W tej wizji „ekonomii Natury” nie ma raczej miejsca na pojęcia „niższy" i „wyższy”, tak jak w opisie drzewa nie sposób ocenić, czy ważniejsze są korzenie czy liście, gdyż chodzi o jedną funkcjonalną całość, której nie można rozbijać na oddzielne i izolowane elementy. Dziś, w dobie globalnej i głębokiej ekologii te myśli brzmią szczególnie aktualnie.
Kto zatem miał rację - zwolennicy kierunkowej ewolucji czy obrońcy dynamicznej stabilności natury? Z pewnością obie opcje oddają jakąś część rzeczywistego charakteru świata, choć niekoniecznie odnoszą się do tej samej jego części. Biosfera jako całość rzeczywiście daje się opisywać raczej w kategoriach dynamicznego trwania niż kierunkowego rozwoju; natomiast w obrębie poszczególnych linii rodowych rozwój, a może i postęp, istotnie wydają się faktem.
Wiemy już dziś, że pewne umiejętności biologiczne pojawiały się podczas ewolucji w określonej kolejności (choć mogły potem zanikać, by pojawić się w innej grupie), a pojęcie ewolucyjnego „wyścigu zbrojeń” (gdzie dwu lub więcej uczestników tego wyścigu, na przykład drapieżniki i ofiary, wspinają się z czasem na szczyty przystosowania, pragnąc dorównać wyzwaniom strony przeciwnej) jest tylko szczególnie dramatycznym określeniem tego niewątpliwie kierunkowego procesu. Współczesny lampart wkłada zapewne równie wiele wysiłku w złowienie ofiary, co jego przodek z początków ery kenozoicznej. Jednak ten sam lampart, przeniesiony do tej odległej epoki, nie miałby przypuszczalnie żadnych kłopotów ze złowieniem ówczesnych roślinożerców, gdyż jako jedna ze stron „wyścigu zbrojeń” wspiął się w tym czasie na wyższy poziom „uzbroje
TRZY PYTANIA O EWOLUCJĘ • 21
nia" (to samo zresztą stałoby się po przeniesieniu lamparta na dowolną ze współczesnych wysp oceanu światowego: zamieszkujące je endemiczne zwierzęta są niemal całkowicie bezbronne wobec nie znanych im wyzwań). Jeśli więc jakość oręża jest miarą postępu, postęp był niewątpliwy.
Z drugiej strony, w dziejach życia nie brakowało okresów regresu i załamań, kiedy to wymierały cale grupy zaawansowanych organizmów, bynajmniej nie wypierane, ani nie zastępowane od razu przez jakichś „wyższych" konkurentów. Co więcej, zaawansowane formy wydają się najbardziej podatne na wszelkiego rodzaju kryzysy, podczas gdy wszystko wskazuje na to, że istoty pierwotne lepiej sobie radzą w trudnych czasach. Intuicyjnie nie jest to oczywiste, dlatego stanowiło w historii nieraz powód do sporów. Kiedy pod koniec XVIII wieku odkryto pierwsze mamuty uwięzione w syberyjskiej zmarzlinie, zdawało się to dowodzić prawdziwości najbardziej skrajnego katastrofizmu: bo jakże silny musiał być czynnik, który wytrzebił tak potężne zwierzęta.
Dziś wiemy, że właśnie największe (i najbardziej złożone) formy pierwsze padają ofiarą katastrof. Co więcej, dla funkcjonowania biosfery jako całości te „wyższe”, bardziej zaawansowane formy wydają się znacznie mniej istotne od „niższych”, ewolucyjnie prymitywniejszych. Po okresie kredowym, przed 65 milionami lat, zabrakło na Ziemi wszystkich właściwie większych kręgowców lądowych (w tym wszystkich dinozaurów), ale nie miało to specjalnie dramatycznych następstw dla ogólnego funkcjonowania biosfery. Ssaki są zapewne w jakiś sposób „wyższe” od bakterii, ale wcale nie wydają się przez lo ważniejsze. Raczej przeciwnie. Możemy sobie doskonale wyobrazić świat złożony z samych tylko bakterii (i rzeczywiście świat taki istniał przez z górą 3/4 historii życia na Ziemi), ale świat, w którym zostałyby same tylko gatunki „wyższe", a zabrakłoby bakterii i grzybów na przykład, załamałby się natychmiast (już choćby z powodu gromadzenia się nieroziożonych trupów i szczątków organicznych i kumulacji trujących gazów w atmosferze). Możemy, nie negując naszej „wyższości", uważać tzw. wyższe zwierzęta i rośliny za późny i niekonieczny na-
22 •
bvtek biosfery, rodzaj zbytkownego upiększenia naprawdę istotnej części biosfery, jaką są formy najniższe. Jeśli brzmi to wszystko zawile, to pocieszmy się, że rzeczywistość, do której się te słowa odnoszą, jest nieporównanie bardziej zawiła.
Dlaczego w takich samych warunkach żyją często różne gatunki, a w różnych - takie same?
I to pytanie, jak poprzednie, odsłania pewne schematy naszego myślenia. Tym razem schemat jest taki: w ciągu milionów lat ewolucji organizmy przystosowały się do środowiska, w którym żyją, aż w końcu osiągnęły najwyższy, lub optymalny, stopień adaptacji - stanowią one niejako najlepszą odpowiedź na wyzwanie rzucone przez środowisko. Jeśli więc istniałyby na świecie dwa idealnie takie same środowiska, to żyć w nich powinny idealnie takie same, lub bardzo podobne, organizmy, gdyż w końcu na każde pytanie (wyzwanie) istnieje tylko jedna optymalna odpowiedź. I odwrotnie, im bardziej odmienne środowiska, tym bardziej też powinny różnić się od siebie zamieszkujące je organizmy. Tego rodzaju jednokierunkową zależność postulował, silny zwłaszcza w XVIII i XIX wieku, nurt w przyrodoznawstwie, zwany enwironmentalizmem: życie jest wytworem środowiska, więc powinno być jego dość wiernym odbiciem.
Idea ta wydawać się może logiczna, lecz trudno ją zastosować w praktyce. Georges Buffon na przykład, wielki francuski przyrodnik i myśliciel Oświecenia, porównywał faunę Afryki z nowo odkrywanymi zwierzętami dżungli i sawann południowoamerykańskich i dziwił się bardzo, że pomimo tak wielkich podobieństw klimatycznych tych dwu tropikalnych i subtropikalnych kontynentów, zamieszkująca je fauna tak bardzo się różni. Dlaczego słonie, żyrafy lub antylopy żyją w Afryce, a nie ma podobnych zwierząt na lądzie amerykańskim? Dlaczego duże, częściowo naziemne małpy występują tylko w Afryce, ^ a lamy lub leniwce tylko w Ameryce?
TRZY PYTANIA O EWOLUCJĘ • 23
Wkrótce sprawy zaczęły się bardziej komplikować. Jeszcze za życia BufTona odkryto szczątki słoni kopalnych, 1 to właśnie na szczególnie odmiennych od afrykańskich terenach - na przykład na Syberii i w Ameiyce Północnej. Później okazać się miało, że te „typowo ciepłolubne” zwierzęta żyły na terenach, które nie tylko dziś są zimne, ale które były w przeszłości - w okresie lodowcowym - nieporównanie zimniejsze. Wyszło także na jaw, że obok słoni żyły na tych mroźnych, tundrowych obszarach inne „ciepłolubne" zwierzęta - tygrysy i hieny, lwy i nosorożce. I żadne z nich nie żyje, ani nie żyło w przeszłości, na tak przypominającym Afrykę lądzie południowoamerykańskim. (Inna rzecz, że parę milionów lat temu fauna ssaków południowoamerykańskich była dużo bogatsza niż obecnie i bardziej „kompletna” - zawierała też formy przypominające na przykład konie, hipopotamy czy nosorożce, choć zupełnie z nimi nie spokrewnione. Cała ona wymarła po połączeniu obu Ameryk i wymieszaniu się faun Północy i Południa...).
Buffon dziwił się bardzo swym odkryciom i choć znalazł w końcu pewne wyjaśnienie tej zagadki (wiązało się ono z jego koncepcją stygnącej planety, według której wszystkie grupy zwierząt pojawiały się zrazu na północy, gdzie najwcześniej temperatura spadła do poziomu znośnego do życia, by później, w miarę dalszego stygnięcia planety, migrować na południe, wzdłuż dostępnych lądowych korytarzy), ale trudno by uznać to, ciekawe skądinąd, wyjaśnienie za w pełni zadowalające.
Buffon nie był ewolucjonistą, ale i wśród ewolucjonistów mniej lub bardziej skrajnie enwironmentalistyczne zapatrywania nie były rzadkością. Tezy takie głosił na przykład Robert Chambers, bardzo poczytny autor angielski pierwszej połowy XIX wieku, skądinąd pierwszy na wyspach brytyjskich konsekwentny wyznawca doktryny ewolucyjnej (lub „rozwojowej", jak ją nazywał). Chambers zwracał uwagę, że fauna i flora Australii 1 Nowej Zelandii jest bardzo archaiczna i że wiele żyjących tam form przypomina dawne, mezozoiczne w Istocie organizmy. Żyją tam na przykład liczne paprocie drzewiaste i araukarie oraz znane od mezozolku sagowce, żyją archaiczne stekowce 1 prymitywne nowozelandzkie tuatary, a także ryby
24 •
dwudyszne i wielkie bezlotne ptaki. Za to nie ma tam form bardziej ewolucyjnie zaawansowanych: na Nowej Zelandii brak nie tylko jakichkolwiek ssaków, lecz nawet węży; w Australii nie ma żadnych - poza nietoperzami - tubylczych ssaków łożyskowych, zawsze uważanych za „wyższe” od torbaczy. Cham- bers sugerował, że ten archaizm życia związany być musiał z archaizmem warunków: obszary pustynne, nadmorskie ba- gniska, wielkie równiny zalewowe - wszystko to przypominać miało warunki, jakie panowały w erze mezozoicznej w Eurazji.
Trudno dziś poważnie traktować takie pomysły, lecz problem stojący u ich podłoża wcale nie jest błahy. Istnieje niewątpliwy związek między warunkami środowiskowymi a formami życia i liczne przykłady konwergencji (upodabniania się form) potwierdzają, że istotnie w podobnych środowiskach żyć mogą zdumiewająco nieraz podobne do siebie, choć całkiem niespo- krewnione formy. Mezozoiczne ichtiozaury i współczesne delfiny są na pierwszy rzut oka identyczne, choć dzieli je 100 milionów lat i przynależność do dwu różnych podgromad kręgowców lą-
TRZY PYTANIA O EWOLUCJĘ • 25
dowych (tak - lądowych, bo choć obie te formy żyją w morzach, to wywodzą się z grup o ściśle lądowych przystosowaniach; to właśnie fakt przejścia do środowiska wodnego narzucił im przyjęcie opływowych kształtów i wtórne wykształcenie płetw).
Warunki środowiska wymuszają nierzadko na organizmach określone rozwiązania i ten właśnie proces konwergencji jest na tyle powszechny, że pozwala uznać enwironmentalizm w pewnym stopniu za oczywisty. Kaktusy na przykład są autochtonami pustyń amerykańskich, lecz na wielu suchych obszarach świata powstały formy imitujące je kształtami i sposobem życia (chociażby madagaskarska rodzina Didieraceae
o beczułkowatych łodygach gromadzących wodę i liściach
zmienionych w kolce). Podobnie nektarożeme ptaki - kolibry - są rodzimymi mieszkańcami samej tylko Ameryki, ale prowadzące analogiczny tryb życia i odznaczające się podobnymi, nietypowymi cechami ptaki pojawiły się w wielu innych miejscach na Ziemi.
Konwergencja dotyczyć może poszczególnych gatunków lub większych typów przystosowawczych, a także pewnych struktur biogeologicznych, takich jak rafy (każdy okres geologiczny miał swe własne organizmy i struktury rafowe - 1 bardzo często nie były to korale). Czasem zdarza się jednak, że dotyczy ona całych dużych jednostek systematycznych, połączonych ze sobą nie więzami pokrewieństwa, lecz właśnie przystosowań. Najlepiej widać to w przypadku tak zwanych radiacji przystosowawczych.
W dziejach Ziemi zdarzały się okresy wielkich kryzysów biosfery, kiedy to ginęła znaczna ilość gatunków, „wyludniały” się całe kontynenty i oceany. W takim zubożałym gatunkowo świecie istniała znaczna liczba pustych nisz ekologicznych; po pewnym czasie znajdowały one nowych lokatorów, niekoniecznie spokrewnionych z tymi, którzy zajmowali je uprzednio. Takie powtarzające się w czasie następstwo kryzysów i radiacji to rodzaj naturalnych eksperymentów testujących zasadność en- wironmentalizmu, eksperymentów prowadzonych w czasie milionów lat i na obszarze całej planety. A więc coś, czego w żadnym laboratorium nie dałoby się powtórzyć.
Otóż, jeśli enwironmentalizm jest choć w części słuszny, wówczas pojawienie się kolejnych faun i flor, wywodzących się każdorazowo z różnych pni ewolucyjnych, ale zajmujących te same (czy podobne) nisze ekologiczne, powinno stale prowadzić do powstawania podobnych (choć genetycznie różnych) gatunków. I odwrotnie. Gdyby środowisko nie odgrywało w ewolucji znaczącej roli, wówczas każdorazowo po okresach wymierań powstające na gruzach dawnego świata gatunki powinny być zupełnie swoiste, niepodobne do tych, których kariera ewolucyjna się skończyła.
Jakie więc są wyniki tych naturalnych, planetarnych eksperymentów? Otóż potwierdzają one, że środowisko (biologiczne
TRZY PYTANIA O EWOLUCJĘ • 27
lub abiotyczne) jest potężnym i skutecznym czynnikiem modelującym żyjące na Ziemi gatunki. W zbliżonych warunkach istotnie pojawiają się co jakiś czas niezwykle podobne do siebie, choć nie spokrewnione formy. Niekiedy podobieństwo to jest zdumiewająco wręcz dokładne - jakby chodziło jedynie
o wariacje na temat pewnych abstrakcyjnie istniejących bytów, platońskich idei gatunków, a nie prawdziwych zwierząt | krwi i kości, mających zawsze za sobą niepowtarzalne historie i wyjątkowy zestaw genów.
Najpiękniejszych przykładów dostarcza tu przebieg dwóch linii ewolucyjnych ssaków - torbaczy i łożyskowców, których historia rozeszła się przed 80 milionami lat i które niezależnie od siebie po wielokroć „znajdowały” te same rozwiązania powtarzających się problemów ekologicznych. Kiedy odkrywano w ubiegłym stuleciu osobliwą faunę australijskich torbaczy, nie sposób było nie zwrócić uwagi na szokujące nieraz podobieństwo par bliźniaczych gatunków w obu ssaczych radiacjach. Znalazło to odbicie w nazwach nadawanych nowo odkrywanym gatunkom. Jeśli istnieją dziś w Australii workowate myszy i workowate krety, workowate wilki i workowate koty, workowate króliki i workowate polatuchy, to nie dlatego, by pierwszym eksploratorom australiskiej przyrody brakło wyobraźni w nadawaniu lokalnych nazw, lecz dlatego, że ich podobieństwo do gatunków łożyskowych było istotnie aż nazbyt uderzające. A kiedy odkryto wymarłą dziś już faunę południowoamerykańskich drapieżnych torbaczy, okazało się, że żyły tam przed milionami lat formy nie tylko podobne do ich łożyskowych odpowiedników, ale niemal z nimi tożsame. Jakby cały bagaż genetyczny, który radykalnie różnił od slebte pary bliźniaczych gatunków, nie miał żadnego znaczenia, Jakby samo środowisko i tryb życia modelowały wygląd zewnętrzny zwierzęcia i jego cechy anatomiczne.
Zaledwie przed kilkunastoma tysiącami lat na wszystkich lądach Starego Świata i w Ameryce Północnej żyły jeszcze tzw. tygrysy szablozębne - wielkie drapieżne koty o przerośniętych, niezwykle długich i wystających kłach, umieszczonych w specjalnych kostnych futerałach żuchwy. Ta fauna superdrapieźnlków
była bogata i zróżnicowana. Nie był to jeden osobliwy „wybiyk natury',ale trwający przez miliony lat typ przystosowawczy, odmieniany na wiele gatunków o różnych przystosowaniach i różnym wyglądzie, choć zawsze z ową parą ogromnych kłów służących do zabijania największych ssaków ówczesnego świata.
Tygrysy szablozębne były łożyskowcami. Torbacze nie kojarzą nam się dziś raczej z drapieżnymi bestiami i nie ma wśród nich gatunków, których człowiek musiałby się obawiać. Ostatni większy drapieżnik, słynny wilk workowaty z Tasmanii, skądinąd niezwykle podobny do prawdziwych wilków Ameryki Północnej i Eurazji, wytępiony został doszczętnie w latach trzydziestych obecnego stulecia i choć krążą wciąż uporczywe pogłoski, że przeżył on gdzieś w najdalszych ostępach swej wyspy, nadzieje na jego odnalezienie maleją z każdym rokiem. Ale i on nie był zapewne nigdy zbyt groźnym drapieżnikiem i nawet z punktu widzenia tasmańskich hodowców owiec jego wytępienie było, jak się zdaje, zupełnie zbyteczne.
Naprawdę groźne drapieżne torbacze pojawiły się jednak nie w Australii, lecz w Ameryce Południowej. To tam, w ciągu milionów lat (aż do połączenia się obu Ameryk przed 3 milionami lat) rozwijała się grupa największych drapieżników workowatego świata, rodzina Borhyaenidae, której zróżnicowanie i „osiągnięcia” dorównywały temu, co widzimy wśród drapieżnych ssaków świata łożyskowego. W szczególności powstały wśród Borhyaenidae prawdziwe workowate „tygrysy szablozębne",
o wielkich pyskach opatrzonych parą ogromnych, ostrych, wystających daleko poza górną szczękę kłów, umieszczonych w specjalnych futerałach żuchwy.
Porównajmy szablozębnego smilodona z Ameryki Północnej i południowoamerykańskiego tylakosmilusa, pamiętając, że ten pierwszy jest nieporównanie bliżej spokrewniony ze słoniem, myszą, wielorybem i człowiekiem, ten drugi zaś z kangurem, koalą czy nadrzewnym oposem. Natomiast pokrewieństwo obu tych gatunków - mimo zewnętrznych podobieństw I jest nadzwyczaj odległe. Nic lepiej nie uzmysławia potęgi konwergencji ewolucyjnej, powtarzalności pewnych modelowych rozwiązań.
TRZY PYTANIA O EWOLUCJĘ • 29
Ale formy konwergentne nie muszą wcale być do siebie zewnętrznie podobne. Człowiek jest wzrokowcem 1 dlatego najłatwiej porównywać mu wygląd (dla psa .podobne" zwierzęta mogą tak samo pachnieć). Konwergencja dotyczyć może w istocie wszystkich cech organizmów, nie tylko ich morfologii. A porównywane z tego punktu widzenia łożyskowce i tor- bacze wykazują jeszcze bardziej zdumiewające przykłady ewolucyjnych upodobnień. Dlatego chciałbym je teraz nieco bliżej przedstawić.
Konwergencja wśród „tygrysów szablozębnych" wynika ze sposobu zdobywania pożywienia, którym są duże zwierzęta roślinożerne. „Pożywienie" to nie jest trudne do strawienia, lecz... trudne do schwytania. Dlatego cala pomysłowość ewolucji
30 •
skupiła się w tym przypadku na wypracowaniu optymalnego modelu „maszyny do zabijania": budowa kończyn przystosowanych do pościgu za uciekającą ofiarą, umięśnienie ciała, dłonie i stopy zaopatrzone w ostre, wysuwane pazury, czaszka i uzębienie, w tym owe słynne szablaste kły - wszystko to powstało dla jednego celu: dogonić, schwytać i zabić ofiarę, która jest wystarczająco duża i silna, by to zadanie skutecznie utrudniać. Problem trawienia jest drugorzędny, bo mięso jest już gotowym, wysokokaloiycznym i łatwo przyswajalnym pożywieniem, nad którym układ pokarmowy nie musi zbyt długo ani intensywnie pracować. To, co dzieje się wewnątrz tygiysa szablozębnego, nie jest więc zbyt ciekawe i nie angażowało nadmiernie doboru naturalnego. Jego „pomysłowość" skupiła się w tym przypadku na „zewnętrzu” tych zwierząt i tu też przejawy konwergencji są najbardziej spektakularne. Dlatego tak łatwo je dostrzec - odzwierciedlają się w kształtach zwierzęcia, a nie w cechach ukrytych przed ludzkim wzrokiem.
Dokładnie przeciwnie rzecz się ma u ssaków roślinożernych, zwłaszcza dużych, stanowiących potencjalne ofiary obu „tygrysów”. Ich pożywieniem są rośliny, a raczej ich najmniej pożywne, ale za to najłatwiejsze do zdobycia części - liście i pędy. Tu problemem nie jest schwytanie pokarmu, bo ten nie ucieka, ale jego trawienie. Jest równie trudne, jeśli nie trudniejsze, niż schwytanie najszybciej nawet uciekających ofiar.
Otóż rośliny lądowe wytwarzają celulozę (błonnik), główny składnik ich ścian komórkowych i jeden z najtrudniejszych (obok ligniny - drzewnika) związków organicznych do strawienia. Nie powinno nas to dziwić, skoro rośliny lądowe wystawiane są na liczne zagrożenia ze strony zewnętrznego środowiska. Bronią się zatem, wytwarzając najbardziej odporne substancje. Rośliny nie uciekają, ale ich celulozowe i ligninowe zabezpieczenia stanowią równie skuteczną obronę, co szybkie nogi i silne skrzydła.
Żaden ze ssaków świata nie umie wytwarzać enzymu (celu- lazy) rozkładającego błonnik, dlatego liściożerność jest tak wielkim biologicznym wyzwaniem dla zwierząt. Enzymy takie wytwarzają jednak znacznie pierwotniejsze istoty: bakterie, wi-
TRZY PYTANIA O EWOLUCJĘ • 31
ciowce, orzęskl i grzyby, które - zwykle w warunkach beztlenowych I potrafią poradzić sobie z najsuchszą nawet słomą i najtwardszym drewnem.
Zwierzęta liściożeme, niezdolne w istocie do trawienia swego głównego, a często jedynego pożywienia, dysponują jednak potężnym atutem, mogącym skłonić rozkładające błonnik drobnoustroje do współpracy: ciepłym, wilgotnym i pozbawionym tlenu wnętrzem - jelitami. To tam właśnie bakterie i pierwotniaki znajdują idealne środowisko do rozwoju - bezpieczne, chronione przed wpływami zmiennego otoczenia i gwarantujące stały i obfity posiłek. Stałocieplne zwierzęta liściożerne to wymarzone inkubatory dla wszystkich rozkładających celulozę organizmów, o ile tylko mają w swych wnętrzach odpowiednio duże, przestronne komory i o ile komory te zawsze wypełnione są świeżą porcją liści.
Słonie, bawoły, żyrafy czy wielbłądy można z tego punktu widzenia uważać za chodzące komory fermentacyjne: podobnymi istotami były też zapewne mezozoiczne zauropody, największe zbiorniki fermentujących bakterii, jakie kiedykolwiek żyły na Ziemi. Przewód pokarmowy ssaków składa się z czterech odcinków: żołądka, jelita cienkiego, jelita ślepego i jelita grubego. Każdy z nich, potencjalnie, stanowić może pojemnik na mikroby. Każdy też w ewolucji bywał w tym celu wykorzystywany.
Fermentatorami „żołądkowymi" są na przykład przeżuwacze (krowy, owce, bawoły itp.), a także niektóre małpy (langury). U tych zwierząt żołądek rozrósł się do ogromnych rozmiarów, a jego budowa znacznie się skomplikowała. Następny odcinek układu pokarmowego - jelito ślepe, rozrośnięte i skręcone - przeznaczony został do celów fermentacji u takich, stosunkowo małych zwierząt, jak zające i króliki, a także u niektórych gryzoni: bobrów, jeżozwierzy czy świnek morskich. Wreszcie fermentacja w jelicie grubym przebiega u takich wielkich ssaków jak syreny (spasające rośliny morskie, nte lądowe), słonie i nieparzystokopytne (konie, tapiry, nosorożce).
Fermentacja jest na tyle powolna, a celuloza na tyle trudna do rozłożenia, że zwykle jednokrotne przejście pożywienia przez układ pokarmowy zwierzęcia nie wystarcza dla jej do-
ZIEMIA 1 ŻYCIE
kładnego strawienia. Na tym tle doszło u zwierząt roślinożernych do powstania licznych drugorzędnych przystosowań. Zwierzęta .żołądkowe” zwracają, częściowo rozdrobnione, rośliny z powrotem do pyska, by je ponownie rozgryźć, po czym raz jeszcze prowadzą fermentację w żołądku. Na tym polega .przeżuwanie", najbardziej chyba wydajny sposób trawienia liści. ale i najbardziej czasochłonny. Dlatego właśnie krowy tak mele czasu spędzają leżąc na ziemi i nieustannie poruszając pyskami. Z kolei zajęczaki, nie mogąc zwrócić pokarmu z jelita ślepego do pyska, zjadają własne, lekko nadtrawione odchody. Ta koprofagia pomaga im osiągnąć to samo co przeżuwanie, a jednocześnie nie unieruchamia zbytnio tych małych, a więc bardziej narażonych na niebezpieczeństwo, zwierząt. Wreszcie konie, trawiące pokarm w jelicie grubym, ograniczają się do jednokrotnej fermentacji. Dlatego ich odchody są tak bogate w niestrawione resztki roślinne, przyciągając rzesze innych zwierząt, na przykład ptaków, które wyszukują tam nadających się do zjedzenia nasion.
Jak dotąd wszystkie podane tu przykłady dotyczyły ssaków łożyskowych, i to zwykle tych szczególnie dobrze znanych, bo hodowanych przez człowieka. Ale okazuje się, że również u li- ścio- (i trawo-)żemych torbaczy australijskich spotykamy dokładnie te same strategie trawienne, choć zwierzęta nie są tym razem ani tak znane, ani hodowane, ani I co najważniejsze - podobne (z wyglądu) do łożyskowców. Tutaj konwergencja, nie mniej zdumiewająca od tej dotyczącej tygrysów sza- blozębnych, odnosi się do wnętrza zwierząt, nie do ich cielesnej powłoki.
Radiacja roślinożernych torbaczy australijskich, choć przebiegała w kompletnej izolacji od reszty świata, bazowała na tym samym co gdzie indziej zjawisku - ekspansji obszarów trawiastych i redukcji lasów w trzeciorzędzie (od około 35 min lat temu). Trawy idealnie nadają się do „spasania” (piszę o tym w rozdziale „Z życia traw”), ale są bardzo mało pożywne i trudne do strawienia. Odpowiedzią na te problemy było właśnie powstanie wielkich stad przeżuwaczy i nieparzystokopytnych na kontynentach Starego Świata i Ameryki Północnej; w Au-
TRZY PYTANIA O EWOLUCJĘ • 33
stralli, przy braku łożyskowców, dokładnie tę samą rolę odegrała radiacja kangurów i wombatów.
Roślinożerne szczepy torbaczy, podobnie jak u łożyskowców, rozwinęły się z pnia drobnych owado- i owocożemych przodków, drogą wykształcenia komór fermentacyjnych w trzech alternatywnych miejscach przewodu pokarmowego: w żołądku, jelicie ślepym i jelicie grubym. Fermentacja „żołądkowa” dała początek kangurom, fermentacja w jelicie ślepym - pałankom, fermentacja w jelicie grubym - wombatom.
Choć kangury zewnętrznie nie przypominają w niczym krów czy innych pustorogich (jak wszystkie torbacze nie mają zresztą rogów), ich żołądki przekształciły się w wielkie, złożone komory fermentacyjne, tak jak u krów. Z kolei pałankowa- te (Phalangeridae), liściożerne zwierzęta nadrzewne (o zewnętrznym podobieństwie - ze względu na tryb życia, nie pożywienie - do różnych gatunków naczelnych) mają długie, pofalowane jelita ślepe, tworzące najbardziej rozwinięte odcinki ich układu pokarmowego. U pałanki wędrownej, nadrzewnej formy o chwytnym ogonie (przypominającej pod tym względem małpy Ameryki Południowej) upodobnienie się strategii pokarmowej do tej stosowanej przez zajęczaki osiągnęło apogeum. Pałanki, podobnie jak zające czy króliki, uprawiają ko- profagię, przepuszczając w ten sposób dwukrotnie pożywienie przez jelito. Odmianę tej strategii stosują też koale (u których fermentacja zachodzi w jelicie ślepym i grubym), praktykując koprofagię jedynie w okresie dzieciństwa, w torbie matki. Zjadając odchody nie swoje, lecz matki, miody koala przenosi do swego jelita odpowiedni szczep bakteryjny, co dla tych zwierząt, które odżywiają się niemal niejadalnymi i trującymi na dodatek liśćmi eukaliptusów, może mieć wielkie znaczenie. Wreszcie fermentację w jelicie grubym, funkcjonalny odpowiednik strategii koni, stosują wombaty, zewnętrznie podobne raczej do małych niedźwiadków. Odżywiają się one jednak
- jak konie - włóknistymi trawami i wydalają odchody słabo przetrawione.
Konwergencja może więc przybierać różne formy, może dotyczyć wyglądu zewnętrznego, fizjologii lub innych cech; może
34 . ZIEMIA I 2YCIE
też, jak u patankl. upodabniać morfologię do jednej, a fizjologię do innej grupy zwierząt. W każdym jednak pr2ypadku pokazuje ona, że ewolucyjne odpowiedzi na środowiskowe wyzwania są nieraz powtarzalne i że środowisko istotnie może wywierać znaczny wpływ na cechy zwierząt.
Z drugiej jednak strony, .odpowiedzi” te są bardzo niejednoznaczne i często zagadkowe. Historia rodowa każdej grupy odciska się nieraz równie silnym piętnem na jej cechach anatomicznych i fizjologicznych, co bezpośrednie czynniki środowiskowe. Podobnie niejednoznaczna musi być i nasza odpowiedź na postawione na początku pytanie. Żaden żywy organizm nie jest prostym odbiciem warunków, w których żyje, gdyż jest również produktem swej własnej, zawsze długiej i zawsze zawiłej, historii: jest dziełem przypadków, które się w tej historii kumulowały, i efektem ewolucyjnej „bezwładności”, która sprawia, że tempo zmian nie zawsze może być tak szybkie, jak by to z wymogów środowiska wynikało.
Jeśli mamut pozostał słoniem mimo radykalnej zmiany warunków życia, to nie dlatego, że „słoniowatość” była szczególnie przydatna w tundrowym i lodowcowym otoczeniu, ale dlatego, że z takim właśnie historycznym bagażem rozpoczynał swą wędrówkę na mroźne lądy północy. Jeśli niezwykły ptak hoacyn (kośnik czubaty) z Ameiyki Południowej jest wciąż po- dobniejszy do ptaka niż do krowy (mimo „krowiego" żołądka i pożywienia),3 to dlatego, że ewolucyjne przejście od modelu anatomicznego ptaka do modelu kopytnego jest praktycznie zamknięte. Zmienność ewolucyjna nie jest dowolnie plastyczna, a i ilość możliwych do przyjęcia typów budowy jest zapewne ograniczona.
Jeśli część owadów porzuciła dwie pary funkcjonalnych skrzydeł i dobrze sobie radzi z jedną (na przykład muchy), żaden zaś gatunek ptaka nigdy nie nabył dodatkowej pary skrzydeł (tracąc za to nieraz tę jedyną, którą od natury otrzymał), to jest to z pewnością wynik ograniczeń rozwoju anatomicznego,
TRZY PYTANIA O EWOLUCJĘ • 35
a nie jakichkolwiek wpływów środowiska. Podobnie, jeśli żaden torbacz nie zaczął nigdy aktywnie latać ani nie podjął życia w ściśle wodnych warunkach (gdy u ssaków łożyskowych przekształcenia takie były możliwe), to zapewne dlatego, że rozwój płodu w zewnętrznej torbie różni się radykalnie od rozwoju w wewnętrznej macicy i zmusza do zachowania chwytności przednich kończyn, których późniejszy rozwój w skrzydła czy płetwy może być trudny; powietrza ani wody w Australii wszak nie brakuje.
Odpowiedź na pytanie, czy organizm jest odbiciem środowiska, w któiym żyje, nie zawiera się w prostym schemacie „tak/nie/nie mam zdania”, gdyż każdy organizm jest wypadkową przeróżnych, krzyżujących się i często sprzecznych ze sobą, wpływów i ograniczeń, nie mających nieraz związku z aktualnym trybem życia. To, że jest on w tych warunkach zdolny do precyzyjnego działania i stanowi nieraz doskonałe rozwiązanie konstrukcyjne (służąc nam często jako źródło bezpłatnych patentów: cała bionika opiera się właśnie na kopiowaniu naturalnych rozwiązań), zakrawać może na cud. Ale cala natura, w miarę poznawania, okazuje się coraz bardziej cudowna.
W POSZUKIWANIU BRAKUJĄCEGO OGNIWA
Brakujące ogniwo było niegdyś bardzo popularnym określeniem, choć dziś używa się go już rzadko. Odnosiło się ono zrazu tylko do człowieka, a raczej do jego zwierzęcego przodka, domniemanego małpoluda, który - jeśli zostałby znaleziony - przypieczętować miał w jakimś sensie prawdziwość teorii ewolucji. Tak długo, póki go brakowało, teoria ewolucji pozostać miała niepełna, hipotetyczna.
Choć na temat pochodzenia naszego gatunku jest w Darwinowskim O powstawaniu gatuńków jedno (!) zdanie („dużo światła padnie też na problem pochodzenia człowieka i jego historię"), to przecież od początku zainteresowanie budził problem: czy człowiek wywodzi się od małpy? To właśnie panujące w XIX wieku przekonanie o wyjątkowej pozycji człowieka wśród żywych stworzeń sprawiło, że tak trudno było pogodzić się z całą teorią ewolucji. Wszelkie dyskusje wokół niej nieodmiennie prowadziły do rozważań na temat brakującego ogniwa. (Przypomnijmy, że w słynnej dyskusji nad ewolucją z biskupem Samuelem Wilber- forcem na posiedzeniu Brytyjskiego Stowarzyszenia Popierania Nauk w Oksfordzie w 1860 roku Thomas Huxley nieelegancko
A
H
stwierdził, że woli pochodzić od poczciwej małpy niż nierozumnego biskupa, choć przecież o pochodzeniu człowieka w pracy Karola Darwina nie było w ogóle mowy).
Cokolwiek o tym sądzić, była to sprawa religijna, nie naukowa. Wynikała ze swoistej XIX-wiecznej wykładni chrześcijańskiego dogmatu o człowieku i reszcie ożywionego świata. Według nie) między człowiekiem a zwierzęciem istnieje nieprzekraczalna przepaść, którą podstępni ateiści próbują zasypać za pomocą teorii ewolucji. Wielu luminarzy nauki rozważało ten problem. Georges Cuvier, wybitny francuski biolog, katastrofista i przeciwnik wszelkiego transformizmu, z naciskiem podkreślał, że »człowiek kopalny nie istnieje”, a Charles Lyell, .ojciec" angielskiej geologii, rzecznik gradualizmu, czyli powolności zmian w dziejach Ziemi, dowodził, że człowiek Jest najmłodszym gatunkiem na Ziemi i w stanie kopalnym istnieć nie może. Jeśli więc tak diametralnie różne naukowe charaktery zgadzały się w tym akurat punkcie, to nie był to zapewne prcypadek - problem człowieka łącsył ludzi w obronie zagrożonej wyjątkowości.
38 •
Podobnie zareagowali inni. Richard Owen, wielki anatom, nauczyciel Darwina i przeciwnik darwinizmu, wbrew faktom dowodził, że mózg ludzki jest zasadniczo odmienny od małpiego. Alfred R. Wallace, skądinąd czołowy ewolucjonista, utrzymywał, że ani ludzkiego intelektu, ani pewnych cech anatomicznych człowieka nie da się wyprowadzić z małpich drogą czystej ewolucji. (Ciekawe, że w przypadku innych przekształceń w przyrodzie wykazywał nadzwyczajną ewolucyjną pomysłowość, budząc tym nawet zazdrość Darwina). Jeśli więc cała rzesza wybitnych przyrodników dokładała wszelkich starań, by dowieść, często w bardzo pomysłowy sposób, że dobór naturalny nie może wszystkiego dokonać, jasne jest, iż to „problem człowieka” stanowił - często nie ujawniany, ale zawsze potężny - powód tak wielkich emocji.
Paradoksalnie, gdyby Darwin żył o dwa pokolenia wcześniej, nie miałby może z tym takich problemów. Jedność całej przyrody nieożywionej była znacznie silniej odczuwana i postrzegana w XVIII niż w XIX wieku, i to właśnie z pozanaukowych, filozoficznych i religijnych powodów. Oświeceniowy deizm, któiy w całej przyrodzie, wzorem starożytnych, widział manifestację żywej boskiej istoty, był znacznie bliższy antycznym poglądom
0 subtelnej jedności wszystkiego, co tworzy przyrodę, a więc, poniekąd, bliższy ewolucji. (Pojawiająca się w podręcznikach ewolucjonizmu inwokacja: „Już starożytni Grecy... ” nie jest tylko łatwym chwytem stylistycznym; dla starożytnych Greków
1 Rzymian swoiście pojęta ewolucja była czymś niemal oczywistym, dla współczesnych Darwinowi - trudną do zaakceptowania prowokacją).
Zawsze zdumiewało mnie, gdy podczas lektury opracowań historii ewolucjonizmu dowiadywałem się, że pierwszym ewo- lucjonistą w Anglii przed Darwinem, był... Darwin, tyle że Erazm, nie Karol. W jego pięknych, pisanych wierszem poematach o Naturze (jak Botanic Garden czy Tempie oj Naturę) do-
W POSZUKIWANIU BRAKUJĄCEGO OGNIWA • 39
chodzą do głosu idee selekcji, postępu i transformacji gatunków. Te same, które rozwinie potem jego wnuk Karol, nie czerpiąc przy tym prawie nic z dorobku swego dziada. Słyszy się
o dziedziczeniu zdolności do muzyki w muzykalnych rodach - ale do teorii ewolucji? Być może jednak Jest prostsze wyjaśnię-
40 •
nie: teza. która w czasach Darwina-wnuka była opartą na faktach. ale nie wynikającą z .ducha epoki”, intelektualną prowokacją, w czasach Darwina-dziada stanowiła poniekąd normę myślenia o życiu i świecie.
To. co budziło tak wielkie emocje w XIX wieku - wszelkie posądzenie człowieka o zwierzęcy rodowód - w wieku XVIII było znacznie łatwiejsze do przyjęcia. I dlatego może Karol Linne- usz, współczesny Erazmowi Darwinowi, nie czuł oporów przed zaliczeniem wielkich małp i człowieka do jednej grupy (bal szympansa zrazu uznał za przedstawiciela rodzaju ludzkiego, jednego z wielu zresztą), a orangutanom mógł przypisać zdolność artykułowanej mowy. Stąd tak wielu - choćby Linneusz, Buffon, Lamarck i nasz Jędrzej Śniadecki - podkreślało, w swoistej globalno-ekologicznej manierze, bardzo na swój sposób nowoczesnej, subtelną jedność całego ożywionego (a także nieożywionego) świata, współzależność i współpracę wszystkich jego elementów, oczywiście z człowiekiem włącznie.
Posłuchajmy tylko słów Jędrzeja Śniadeckiego (z jego Teorii jestestw organicznych):
„Można zatem całą ożywioną część świata naszego uważać za organiczną jedność, której rodzaje i gatunki są rozmaltemi członkami, ale tak nawzajem pomiędzy sobą związanemi, iż jedne nieuchronnie są potrzebne do bytności drugich, iż sobie pomagają i usługują nawzajem: iż jedne przygotowują żywność drugim, i życie swoje w nie, że tak rzekę, przelewają [...]. W takowym względzie, będzie formowanie się jednych jestestw organicznych wstępem i przygotowaniem do formowania innych, a życie całej organizowanej jedności nie tylko ciągłym procesem organicznym, ale i ciągłą zmianą jednych części w drugie”.1
I choć nie są to koniecznie słowa prekursorskie wobec darwinowskiego ewolucjonizmu (jak wielu sądziło, nie bez narodowej dumy), to pokazują one dobrze owo typowe dla Oświecenia przekonanie, że świat organiczny jest jednością, a wszystkie jego ogniwa złączone są nierozerwalnym łańcuchem wzajem
W POSZUKIWANIU BRAKUJĄCEGO OGNIWA • 41
nych zależności. Problem brakującego ogniwa nie istnieje, bo sama struktura świata nie przewiduje, by mogło ono występować. Tak pisał na ten temat Gottfried Wilhelm Leibniz (a zdanie takie wyjąć by można z każdej właściwie biologicznej czy filozoficznej książki tego czasu):
„Ludzie połączeni są ze zwierzętami i roślinami, te zaś ostatnie z minerałami. [...] Prawo ciągłości zakłada, że wszystkie naturalne jestestwa stanowią jeden łańcuch, w którym poszczególne ich klasy, podobnie do ogniw, są tak jedne z drugimi złączone, że jest niemożliwością ustalenie punktu, gdzie jedna [klasa] się zaczyna, a druga kończy. Stąd też wszystkie gatunki, które się znajdują w miejscach zgięcia
i połączenia poszczególnych ogniw, są dwuznaczne [wątpliwej wartości] , gdyż mają takie właściwości, które się jednakowo nakładają na dwa sąsiadujące gatunki. Tak więc istnienie zwierzoroślin i roślinozwierząt nie zawiera nic monstrualnego, lecz wynika wielokrotnie z porządku natury, który taki jest dany”.2
Kiedy Charles Bonnet konstruował swą słynną „drabinę jestestw” (od atomów i minerałów, przez wymoczki, grzyby, korale itp. aż po człowieka - i dalej - do aniołów), to nie przewidywał możliwości istnienia większych nieciągłości, nawet jeśli niektórych ogniw tego łańcucha brakowało. Kiedy wspomniany już Richard Owen, również spóźniony wyznawca oświeceniowej koncepcji plénitude (ciągłości, szczelnego wypełnienia przyrody), zastanawiał się nad brakiem pewnych ogniw planu budowy kręgowców, to mógł, w myśl wyznawanych przez siebie założeń, wystąpić z zupełnie dla nas szokującą i dziwaczną tezą, że te brakujące ogniwa mogą żyć na innych planetach, wypełniając tym samym lukę w ogólnym planie stworzenia i zamykając łańcuch, który bez tego byłby niekompletny. Podobnie, choć w jeszcze bardziej dla nas niezrozumiały sposób, mógł David Brewster, w swej znanej kiedyś książce More Worlds than One, szukać brakujących na Ziemi ogniw pod powierzchnią planety, w nie znanym nam podziemnym
świecie. którego istnienie Jest konieczne, by zapełnić luki naszego .powierzchniowego" świata.
W wieku XVIII i XIX, w miarę odkrywania wciąż nowych form życia, drabina jestestw wypełniała się coraz bardziej
i przybywało ogniw, które wcześniej uważano za brakujące. W wieku XVIII na przykład zaliczano do takich korale (brakujące ogniwa między roślinami i zwierzętarni, stąd ich pierwotna nazwa Zoophyta - zwierzokrzewy; dzisiejsze nazwy ukwiałów czy liliowców odwołują się do tych samych skojarzeń). Tak również zakwalifikowano na początku XIX wieku osobliwe, ja- jorodne zwierzęta Australii (stekowce), w których widziano ogniwo pośrednie między gadami a ssakami. Mogło się wydawać, że z czasem wszystkie luki zostaną zapełnione i cala Natura objawi nam w końcu swoją doskonałość.
Wprowadzenie darwinowskiego „pionowego" ewolucjonizmu (tzn. przekonania, że współczesne gatunki miały w przeszłości wspólnych przodków i że tam właśnie szukać trzeba brakujących ogniw, nie zaś wśród dziś żyjących roślin i zwierząt) postawiło cały ten problem w zupełnie nowym świetle. Celem poszukiwania stało się odtąd już nie wypełnianie nie znanych nam jeszcze luk boskiego planu stworzenia, ale wykazanie, że żaden z gatunków nie został stworzony odrębnie i że wszystkie żyjące na Ziemi gatunki wywodzą się od jednego lub kilku wspólnych przodków, których znalezienie mogło w ogóle problem Stworzenia zakwestionować.
Na tym właśnie polegała darwinowska rewolucja - na zmianie o 90 stopni perspektywy widzenia życia. Ciągłość istnieć ma bowiem nie między współczesnymi istotami (a więc „w poziomie”; między szympansem a człowiekiem na przykład nie ma dziś ciągłości i nie ma co jej szukać), lecz między kolejnymi szczeblami ewoluujących linii („w pionie”; s2ympans i człowiek musieli mieć wspólnego przodka w przeszłości i tam właśnie, w materiale kopalnym, tropić trzeba brakujące Jeszcze ogniwa).
W POSZUKIWANIU BRAKUJĄCEGO OGNIWA • 43
Wiek XIX przyniósł lawinę odkryć paleontologicznych, a zbieranie skamieniałości stało się modne. Niektóre z tych znalezisk przypominały formy, których istnienie przewidywała teoria Darwina. Nie było ich zrazu dużo, ale - trzeba przyznać
- wypełniały luki o szczególnym znaczeniu. Najgłośniejsze z nich miały zasypać przepaść między ptakami a gadami (słynny Archaeopteryx:), między światem żywym i nieożywionym (Eozoón canadense) oraz między człowiekiem a resztą stworzenia (neandertalczyk). Te trzy odkrycia nastąpiły niemal równocześnie z narodzinami darwinizmu: praptaka odkryto w 1861 roku w jurajskich wapieniach Solnhofen w Bawarii, „eozoona" (czarne, kuliste twory uważane za szczątki pierwotniaków) znaleziono w roku 1865 w starych prekambryjskich skalach Kanady, neandertalczyka w 1856 roku w dolinie rzeki Neander w Niemczech. I choć te trzy znaleziska wzbudziły ogromny entuzjazm w obozie ewolucjonistów, wszystkie też, po krótszym lub dłuższym czasie, przestano uważać za brakujące ogniwa ewolucji. Najkrótszy był żywot najstarszej „skamieniałości", eozoona. Szybko wykazano, że nie były to, wbrew nadziejom, prawdziwe szczątki organiczne, ale efekt działania procesów mineralnych.
Neandertalczyk i praptak, uzupełniane z czasem o wiele nowych znalezisk tych form, pozostały do dziś sztandarowymi skamieniałościami paleontologii. Utraciły jednak wiele ze swej „przejściowości”. Neandertalczyk zaliczony został z czasem wprost do gatunku Homo sapiens (nie może być więc brakującym ogniwem między czymkolwiek a człowiekiem), praptak okazał się nie tyle ptakiem o cechach gadzich, co - dość typowym nawet - przedstawicielem jednej z grup dinozaurów, właściwie pozbawionym cech specyficznie ptasich.3
Wszystko to nie znaczy jednak, że ewolucjonizm do dziś boryka się z problemem braku form przejściowych między wielki-
44 •
ml grupami, że teoria ewolucji jest równie hipotetyczna jak za czasów Darwina, gdy rzeczywiście żaden z typów zwierzęcych czy roślinnych nie miał poświadczonej paleontologicznie filiacji z innymi typami. Z czasem znaleziono takie słynne formy przejściowe jak ichtiostegę, niemal idealnie pośrednią między de- wońskimi rybami trzonopłetwymi a płazami; znaleziono sejmu- rię i cały szereg innych gatunków przejściowych między płazami a gadami; opisano cudowny w swej poglądowości ciąg form pośrednich między gadami a ssakami, gdzie gadzie kości zawiasu szczęk przekształcały się w ssacze kosteczki ucha środkowego (opisano nawet formę, u której to karkołomne przejście ewolucyjne uchwycone zostało niemal in staiu nascendt w zawiasie szczęk obecne były zarówno gadzie, jak i ssacze kości,
i obie pary były jeszcze - i już - funkcjonalne). Opisano również wiele innych przejść między grupami mniej znanymi lub niższymi rangą taksonomiczną, nieraz tak egzotycznymi, że ich nazwy są nawet wielu biologom nie znane.
Wieloryby przejściowe i wieloryby chodzące
A przecież problem brakujących ogniw poniekąd pozostał
i nadal, zwłaszcza w antyewolucyjnej literaturze, bywa podnoszony. Jest bowiem prawdą, że - mimo wielu odkryć - ewolucja wydaje się jednak bardzo oszczędna w dostarczaniu nam śladów swych mechanizmów. Z milionów występujących w skałach skamieniałości tylko bardzo niewielki odsetek może uchodzić za formy „przejściowe” między większymi typami; ogromna większość to dobrze ukształtowani przedstawiciele znanych typów. Odnosi się wrażenie, że te właśnie poszukiwane i szczególnie cenione przez specjalistów okresy przełomów - gdy w czasie tzw. rewolucji kambryjskiej powstały nagle i jakby z niczego wszystkie typy żyjących do dziś bezkręgowców, gdy z bezkręgowców rodził się pierwszy kręgowiec, gdy powstawała pierwsza roślina kwiatowa (okrytozalążko- wa), gdy uczył się latać pierwszy ptak lub nietoperz, gdy pierwszy ssak schodził do wód oceanu - pozostawiły po sobie
najmniej śladów, że tych właśnie brakujących ogniw Natura chce strzec najzazdrośniej.
Wiele lat lub może dziesięcioleci upłynie, zanim choćby niektóre z tych przejść zostaną rozpoznane. Literatura antyewolu- cjonistyczna długo jeszcze będzie mogła żywić się brakującymi ogniwami (choć mało są pożywne, skoro ich brakuje), ale z jednego, i to ulubionego, przykładu musi już dziś zrezygnować - z wielorybów. Jest to dla tego obozu niewątpliwie strata poważna i bolesna.
Ewolucjoniści wyprowadzają wszystkie morskie ssaki - wieloryby, delfiny, manaty czy diugonie - od czworonożnych i lądowych przodków, ale nigdy nie mieli na poparcie swych tez przekonującej argumentacji paleontologicznej i polegać musieli na pośrednich przesłankach lub czysto hipotetycznych scenariuszach. Darwin na przykład pisał o czarnych niedźwiedziach amerykańskich (baribalach), źe .pływały całymi godzi-
46 • ZIEMIA I 2YCIE
nami po wodzie z szeroko rozwartymi pyskami i chwytały w ten sposób owady. Jak wieloryb”.4 I dodawał, że nie widzi a priori trudności w wyobrażeniu sobie rasy niedźwiedzi, która
- pod wpływem doboru naturalnego - przyjęłaby bardziej wodny tryb życia, a zwiększając stale rozmiary paszczy, osiągnęłaby wreszcie monstrualne wielkości i kształty wielorybów.
Ale nie był to przecież zbyt mocny argument i inni mieli na pewno większe kłopoty, by sobie takie ewolucyjne przejście wyobrazić. Różnice w budowie i zachowaniach morskich i lądowych ssaków są bowiem tak istotne, że zawsze stanowiły dla teorii ewolucji największe wyzwanie: przejście małpy w człowieka może wydawać się trywialną igraszką wobec zadania, jakim jest przekształcenie drapieżnika w walenia, czy przeżuwacza w manata. A przecież przejścia takie musiały się kiedyś dokonać - albo teoria ewolucji nie opisuje dokładnie historii ożywionego świata.
Nawet jednak bez odpowiednich dowodów paleontologicznych, zapominając o przekształcających się w wieloryby niedźwiedziach, ewolucjoniści nie stali nigdy na straconych pozycjach. Walenie zachowały przecież w szkielecie szczątkowe, drobne kości pasa miednicowego oraz kończyn tylnich i ich pochodzenie trudno wyjaśnić inaczej, jak niefunkcjonalną już pamiątką po dawnych przodkach. Jednak trzeba istotnie wiele wyobraźni, by w tych mikroskopijnych kosteczkach, pozbawionych nawet śladów stopy i palców, zobaczyć produkt końcowy długiej ewolucji, która rozpoczęła się od w pełni wykształconych i funkcjonalnych kończyn. Ukryte głęboko wewnątrz ciała, pozbawione palców i stanowiące w najlepszym razie ułamek promila masy całego ciała, nogi nie mogą być zbyt przekonującym argumentem. A w szkielecie syren nie ma nawet i tego: po miednicy i nogach nie pozostało nic, tak jakby ich tam rzeczywiście nigdy nie było.
Z kolei tzw. ssaki płetwonogie - foki, uchatki i morsy - mają, wprawdzie zmienione, ale obie pary kończyn i wszystkie ich cechy anatomiczne, zwłaszcza uzębienie, wskazują wyraźnie na
1
W POSZUKIWANIU BRAKUJĄCEGO OGNIWA • 47
filiację i drapieżnymi (Carnivora). Płetwonogie nie stanowią jednak ogniwa przejściowego w ewolucji waleni i nie mają z nimi właściwie nic wspólnego. Trudno więc i to uznać za mocny dowód. W końcu żaden z gatunków płetwonogich nie podjął nigdy życia pełnomorskiego i nie utracił nóg. Można więc je - trochę na siłę - uznać nawet za argument na rzecz twierdzenia
o niemożliwości takich przejść.
A jednak jeśli ktokolwiek nie wierzy w ewolucję i na wielorybach właśnie opiera swe przekonania, powinien jak najszybciej zmienić swą argumentację - lub swe poglądy. Ostatnie lata przyniosły bowiem serię oszałamiających odkryć, które problem „wieloryb a sprawa ewolucji” rozwiązały, jak się zdaje, raz na zawsze. Co więcej, odkrycia przychodziły stopniowo, uzupełniając z wolna ogniwa przejść ewolucyjnych i wypełniając pozostałe luki. Rok 1994 przyniósł wreszcie najdłużej oczekiwane odkrycie - wieloryba (in spe) chodzącego na w pełni rozwiniętych, funkcjonalnych nogachl Warto pokrótce najważniejsze z tych odkryć przedstawić.
W roku 1983 Philip Gingerich ze współpracownikami donieśli
0 odkryciu skamieniałości zwierzęcia, które nazwali Pakicetus, czyli pakistański wieloryb. „Pakistański” dlatego, że znalezisko pochodziło z liczących sobie 52 miliony lat środkowoeoceńskich osadów Pakistanu, a „wieloryb”, bo znalezione tam kości czaszki wskazywały wyraźnie na ścisłe pokrewieństwo ze współczesną grupą Cetacea. Najważniejsze w znalezisku były jednak zęby, które żywo przypominały uzębienie trzeciorzędowych drapieżnych ssaków lądowych z grupy mezonychów, domniemanych przodków wszystkich współczesnych waleni. Również region ucha środkowego nie wykazywał jeszcze cech przystosowawczych do głębokiego zanurzenia ani do kierunkowego słyszenia w środowisku wodnym - charakterystycznych cech dzisiejszych waleni.
Szczątki Pakicetus były bardzo niekompletne. Nie znaleziono żadnych kości szkieletu pozaczaszkowego, które pozwoliłyby odtworzyć tryb życia tego osobliwego zwierzęcia. W szczególności nie znaleziono kości regionu barkowego
1 miednicowego, więc nie sposób było ustalić, czy zwierzę
miało nogi. a o to zawsze w końcu antyewolucjonistom chodziło. W każdym razie Pakicetus na pewno nie był zbyt wytrawnym pływakiem, na co mógł też wskazywać fakt, że jego szczątki znalezione zostały w przybrzeżnych osadach morskich. 11 ujścia dużej rzeki, niemal dokładnie na krawędzi ówczesnego lądu. Miał też na pewno żyjących jeszcze wówczas na lądzie drapieżnych krewnych, ale niewiele więcej dało się na jego temat powiedzieć. Jego przypadek, niewątpliwie ciekawy, nie przesądzał jeszcze problemu pochodzenia i mechanizmu powstania pełnomorskich waleni.
W roku 1990 Gingerich z kolegami doniósł o nowym odkryciu, tym razem z Afryki. W środkowoeoceńskich osadach Egiptu (młodszych od pakistańskich o 5 milionów lat), znaleziono setki niekompletnych szkieletów jednego z najstarszych waleni z gatunku Bastiosaurus isis, znanego już wcześniej ze słabo zachowanych szczątków. Waga tego znaleziska nie polegała jednak tylko na lepszym stanie zachowania znanego już skądinąd zwierzęcia. Tym razem natrafiono na to, co zawsze było obsesją antyewolucjonistów - na nogi! Odnaleziono wszystkie kości miednicy, kość udową, podudzie, nawet rzepkę, czyli kość kolanową, a także kości śródstopia i palców. Dla wszystkich, którzy wierzyli, że wieloryby mogły kiedyś chodzić, był to wielki dzień, choć jeszcze nie zwycięstwo. Szkopuł w tym, że sam Basitosaurus, mimo że zapewne czworonożny (kończyny przednie nie były tak dobrze rozwinięte jak tylnie), nie chodził, gdyż jego tylne odnóża były groteskowo małe jak na tak wielkie zwierzę (około 20 cm wobec ponad piętnastometrowej długości całego zwierzęcia!). Nogi te nie miały najwyraźniej nic wspólnego z lokomocją i jeśli ich jedyną funkcją nie było dostarczenie ewolucjonistom argumentów w walce z ich przeciwnikami, to służyć mogły, zdaniem Gingericha, „jako narządy pomocnicze podczas kopulacji, która inaczej mogła sprawiać duże trudności temu morskiemu zwierzęciu o wężowatych kształtach”.
Nogi, które nie służą do chodzenia tylko do kopulacji, to u ssaków coś bardziej jeszcze osobliwego, niż zupełny brak nóg,
i dlatego bazilozaurusa trudno uznać za najlepszą formę przej
W POSZUKIWANIU BRAKUJĄCEGO OGNIWA • 49
ściową. Ewolucyjne przejście z lądu do morza wymagało nóg, nie narządów wspomagających kopulację.5
Wreszcie jednak znalazły się nogi, 1 to tym razem duże, funkcjonalne, służące zarówno do chodzenia po lądzie, jak i do pływania w morzu. Odkryto Istotę o niemal Idealnie przejściowym charakterze, utrwaloną niczym na zatrzymanej klatce filmowej w momencie przechodzenia z jednego środowiska do drugiego. Dla paleontologów był to wielki dzień.
Odkrycie znów przyszło z Pakistanu, z tych samych terenów nadbrzeżnych dawnego oceanu Tetydy, który dostarczył wszystkich wcześniejszych szczątków pierwszych wielorybów. Opisane w początkach 1994 roku zwierzę nazwane zostało Ambulocetus natans, czyli pływający wieloryb wędrowny.
Jest to okaz niemal kompletny, z zachowanymi kośćmi rąk, nóg, czaszki i kręgów (lecz bez obręczy miednicznej i barkowej oraz z kilkoma tylko kręgami długiego zapewne ogona). Tym razem nie mogło być żadnych wątpliwości. Kończyny tylne były długie (około 60 cm przy półtorametrowej długości ciała), silne, funkcjonalne, przydatne przy poruszaniu się po lądzie. Za to kończyny przednie, krótsze i słabsze od tylnich, dawały niewielką tylko podporę ciału i służyły najwyraźniej zwierzęciu wodnemu: ich funkcja polegała przypuszczalnie na sterowaniu ruchem ciała podczas pływania.
Ambulocetus był więc niezwykłym wielorybem, zaopatrzonym w ręce, nogi i ogon I trzy elementy nieobecne u współczesnych waleni, a odziedziczone po lądowych przodkach. Również budowa kręgów tego zwierzęcia była swoista: ich ułożenie wskazywało wyraźnie na możliwość falistego wyginania całego ciała w płaszczyźnie pionowej. Ten właśnie ruch, w połączeniu z uderzeniami nóg, był zapewne główną siłą lokomocyjną zwierzęcia, i jest to
o tyle ważne, że 1 u współczesnych waleni (oraz syren), u których nie ma już ani kończyn, ani ogona, ruch taki - jako wspomnienie przeszłości - pozostał. Dziedziczeniu uległa więc sama geometria
ruchu. Do dziś wszystkie morskie ssaki poruszają ciałem w płaszczyźnie pionowej, tak jak, nawiasem mówiąc, wszystkie ryby 1 gady morskie poruszają nim w płaszczyźnie poziomej, co też jest wspomnieniem przeszłości tych dwu grup zwierząt.
Sprawę wielorybów uznać więc można za zamkniętą, choć przecież znaleziono raptem kilka z niezliczonych z pewnością ogniw przejściowych ich ewolucji. Ale to i tak bardzo dużo. W paleontologii, jak widzieliśmy, nie ma co lic2yć na pełne ciągi ewolucyjne, a skamieniałości naprawdę przejściowe, z krytycznych momentów wielkich ewolucyjnych wynalazków, są niezwykle rzadkie i bardzo przez to poszukiwane.
W ekologii przyrównuje się nieraz ekosystem do krajobrazu górskiego, w którym poszczególne gatunki okupują wierzchołki (tzw. szczyty adaptacyjne, odpowiadające niszom), a doliny zajmowane są tylko przejściowo przez gatunki znajdujące się niejako „w drodze” pomiędzy różnymi wierzchołkami.
Otóż brakujące ogniwa mogłyby odpowiadać takim właśnie rzadkim, nielicznym, przejściowym populacjom „dolinnym”, szybko ewoluującym i „dążącym” do zajęcia innych, potencjalnie bardziej atrakcyjnych nisz. Bardzo więc możliwe, że istnienie tych „braków” jest raczej immanentną cechą zapisu kopalnego, niż wynikiem niedostatecznego przebadania odpowiednich skal. Nie jest wykluczone, że najważniejsze, najbardziej poszukiwane, ale zarazem najsłabiej udokumentowane paleontologicznie przejścia ewolucyjne zachodziły istotnie rzadko, szybko, w izolowanych lub niewielkich populacjach. Wynikałoby stąd, że szanse na ich odnalezienie są zawsze znikome, a takie sukcesy, jak ostatnie odkrycie serii przodków wielorybów, nieczęsto będą się powtarzać.
Sprawa „brakującego ogniwa” przestała już być nurtującym problemem filozoficznym i religijnym i żaden ewolucjonista nie musi obawiać się z tej strony zagrożenia. A co do „prawdziwego" brakującego ogniwa, tego, które oddzielać miało człowieka od małpy, to sytuacja jest paradoksalna (mówiąc tu „małpa”, mam na myśli tylko małpy człekokształtne - goryla i szympansa - bo tylko te łączone były bezpośrednio z pochodzeniem człowieka. W języku polskim, niestety, me ma terminu odróż
W POSZUKIWANIU BRAKUJĄCEGO OGNIWA • 51
niającego „wielkie” od pozostałych małp). 150 lat poszukiwań szczątków praludzkich doprowadziło do prawdziwej lawiny odkryć i dziś właściwie mało który gatunek poszczycić się może tak dobrze rozpoznanym rodowodem jak człowiek, przynajmniej dla ostatnich 4,5 miliona lat swej historii. Losy człowieka przestały już być zawieszone w próżni, nawet jeśli sposób połączenia naszej gałęzi z resztą drzewa rodowego zwierząt pozostaje niepewny. Zupełnie inaczej natomiast rzecz się ma z „małpą”. Ostatnich parę milionów lat jej historii to nieprzenikniona noc i brak jakichkolwiek skamieniałości jej domniemanych przodków. Paleontologia naczelnych ma więc dziś całkiem odmienny problem, niż w czasach Darwina, a i termin „brakujące ogniwo” brzmi obecnie cokolwiek osobliwie. Zagadkę stanowi już nie to, czy człowiek pochodzi od małpy, ale raczej - skąd sama „małpa” wzięła się na świecie?
| \\\ \ \
PHrzed paru laty świat obiegła sensacyjna wiadomość - Hznaleziono „szczątki” Ewy, pramatki wszystkich ludzi. Wkrótce rozpoczęły się poszukiwania Adama. Nie minęło wiele czasu, gdy doniesiono, że i one przyniosły pomyślny rezultat. Znamy więc już naszych prarodziców - przynajmniej częściowo. Prawdopodobnie to dopiero początek. Już teraz widać, że trzeba będzie na nowo przemyśleć wiele przyjętych schematów dotyczących ewolucji człowieka. A może - ewolucji w ogóle.
Zarówno Adama, jak i Ewę znaleziono badając żyjących dziś ludzi, nie zaś kopalne szczątki naszych przodków. Jak to możliwe? Otóż każdy organizm jest nie tylko zaprogramowaną do spełniania określonych funkcji życiowych maszynerią, ale i żyjącym archiwum, przechowującym świadectwa dawno minionych zdarzeń. Dotyczy to wszystkich bez wyjątku żywych stworzeń, więc także człowieka. Jesteśmy wrośnięci w historię, z której nie możemy się wyzwolić.
Choć nie zdajemy sobie z tego sprawy, niemal każda struktura naszego ciała, będąc dostosowana do spełniania bieżących potrzeb, jest też swoistą żywą skamieniałością, przechowującą wspomnienia dawnej przeszłości. Tak jest na wszystkich poziomach organizacji, od głównych narządów aż po ułożenie atomów w molekułach białek i genów. Jeśli możemy unosić ręce pionowo nad głową, to tylko dlatego, że przed kilku
milionami lat w historii naszej linii rodowej żył tzw. aktywny brachiator, istota poruszająca się wśród gałęzi metodą zwiso- wą. Jeśli na reprymendę szefa reagujemy przyspieszonym biciem serca, skróconym oddechem, poceniem się i wzrostem produkcji adrenaliny, to znaczy, że wyzwalamy w sobie typowy zespól stanów fizjologicznych znanych pod nazwą „walcz lub uciekaj” - choć zwykle ani walka, ani ucieczka nie wchodzą już w rachubę. Jeśli nasz mózg ma budowę warstwową, z najstarszymi pokładami odpowiadającymi strukturą i funkcjami mózgom zwierząt z okresu paleozoicznego, i to do tego stopnia, że kiedyś mówiono nawet o możliwości stworzenia „frenogeologii" (czyli badań „geologicznych” prowadzonych w obrębie mózgu), to znów nie dlatego, byśmy po części byli gadami (i to paleozo- icznymi), lecz dlatego, że w strukturze każdego organizmu zachowały się nieusuwalne ślady dalekiej przeszłości. W największym stopniu dotyczy to jednak poziomu molekularnego. Tam, w submikroskopowym świecie składających się na nasze ciało atomów, przechowała się skarbnica informacji dotyczących naszej historii. Dopiero teraz zaczynamy z informacji tych korzystać.
Zanim nauczyliśmy się odczytywać zapisaną w molekułach historię, jedynym źródłem bezpośrednich informacji o naszych dziejach były skamieniałości. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat odkryto tysiące skamieniałych fragmentów kości
i zębów naszych przodków. Najwięcej jednak przetrwało zębów. One też, jako najtwardsze, zachowały się najlepiej. Znamy dokładnie szczegóły wszystkich guzków i wypukłości na każdym zębie naszych przodków. Właściwie drzewo rodowe człowieka oparte Jest na zębach - tak Jakby to one ewoluowały, nie gatunki.
Pozornie taka dentystyczna wizja ewolucji powinna być całkiem wiarygodna. Zęby, Jak mówiliśmy, zachowują się dobrze w stanie kopalnym; co ważne, potrafią też wiele powiedzieć
54 •
nam o upodobaniach, zwłaszcza kulinarnych, ich właścicieli. W ten właśnie sposób wyciągnięto kiedyś wnioski dotyczące domniemanego najstarszego przodka człowiekowatych - rama- piteka (żył około 8-15 milionów lat temu na obszarze Starego Świata). Otóż w uzębieniu ramapiteka rzuca się w oczy przede wszystkim grube szkliwo na trzonowcach i silnie skrócone kły, nie wystające zbytnio poza linię pozostałych zębów. Wielkie małpy afrykańskie, szympans i goryl, nie mają łych, „typowo ludzkich” cech. Ich zęby trzonowe pokryte są znacznie cieńszym szkliwem, a Idy wystają poza linię zębową. Przyjęto więc, że ramapitek znajdował się już na początku drogi (czy linii) prowadzącej do człowieka, podczas gdy małpy afrykańskie stanowić muszą boczne odgałęzienie, które oddzieliło się od wspólnego dla małp i człowieka przodka, zanim ramapitek pojawił się na Ziemi.
Ale zęby ramapiteka niosły i inne informacje. Ich grube szkliwo wskazywało na twardy, roślinny pokarm - ziarna traw były tu najlepszym kandydatem. Duże skupiska traw nie rosną jednak w dżungli - siedlisku małp, lecz na otwartej sawannie lub stepach. A od dawna postulowano, że przodek linii ludzkiej zamieszkiwał takie właśnie środowisko. Umacniało to tylko pozycję ramapiteka jako patriarchy ludzkiego rodu. Również jego skrócone kły niosły ważne przesłanie. Długie, wystające kły służą głównie do straszenia przeciwnika lub do imponowania rywalowi, mogą też być użyte jako broń; silnie skrócone, nie mogą już odgrywać żadnej z tych ról. Wiemy, że w linii ludzkiej rolę kłów przejęły ręce i trzymane w nich przedmioty. Czyżby więc ramapitek był już dwunożną, wyprostowaną istotą, zdolną do wytwarzania narzędzi? I takie, co prawda spekulacyjne wnioski można było na podstawie uzębienia ramapiteka wyciągać.
Niestety, były to zapewne wnioski fałszywe. Dziś wiemy, że ramapitek nie ma wiele wspólnego z pochodzeniem człowieka. Przeciwnie, jest raczej przodkiem linii (czyli kładu) prowadzące] do orangutana i jego „człowiekowate” przystosowania do życia na sawannie były zupełnie niezależnym i zapewne przejściowym zjawiskiem ewolucyjnym. Jeśli tak bardzo zbliżały się
ADAM I EWA NA DRZEWIE RODOWYM * 55
one do tego, czego od odległego przodka człowieka oczekiwaliśmy, to dlatego, że w danych warunkach (tu: na sawannie) pewne rozwiązania ewolucyjne mogą się - choć nigdy dokładnie - powtarzać, stanowiąc funkcjonalną odpowiedź na określone środowiskowe wyzwania. Właśnie - funkcjonalną. Funkcja organu może zacierać jego historię, gdyż w danych warunkach ilość możliwych rozwiązań może być niewielka, a rozwiązanie optymalne - tylko jedno.
Dlatego jeśli chcemy odtworzyć historię organizmu, to lepiej wybierać takie cechy morfologiczne, które są tymi funkcjonalnymi ograniczeniami najmniej „skażone”. Zęby, jako szczególnie obciążone funkcjonalnością, kiepsko się do tego celu nadają. Cóż, kiedy paleontologia człowieka opiera się przede wszystkim na zębach.
Geny (i inne molekuły) nadają się do tego celu znacznie lepiej. Na pozór i one są bardzo „obciążone". Stanowią przecież program, który kieruje budową całego organizmu. Od nich zależy, C2y nasze ciała (a i zachowania) funkcjonować będą zgodnie ze wszystkimi wyzwaniami, na jakie są ze strony środowiska wystawione. Geny są więc niejako czystą funkcją. Tyle, że potencjalną, bo przecież nie same geny tę funkcję wykonują, a jedynie odpowiadają za powstanie przeznaczonych do ich wykonywania organów.
Geny są programami. Są to zakodowane w języku trypletów nukleotydowych instrukcje do produkcji aminokwasów (a przez to 1 białek), których całość stanowi ogólny program budowy
i rozwoju organizmu. Problem w tym. że ogromna większość sekwencji zasad na nici DNA nie koduje żadnych białek ani nie kieruje żadnymi procesami regulacyjnymi. Porównajmy kario- typ (zespół wszystkich chromosomów) do nośnika magnetycznego współczesnych komputerów (najlepiej twardego dysku; poszczególne chromosomy, by analogia była pełniejsza, przyrównać można do pojedynczych sektorów dysku).
56 •
Załóżmy dalej, że był to dysk od dawna intensywnie eksploatowany przez wielu niezbyt starannych użytkowników | tak jak kariotyp przechodził w dziejach przez szereg pokoleń wystawionych na zmienne koleje ewolucyjnych losów. Na dysku tym znajdują się zapisane przez nas i służące nam w bieżącej pracy programy. Wiemy, jak je uruchomić, i dlatego w codziennej pracy dysk ten jest dla nas czystą - choć potencjalną - funkcją: potrafimy za jego pomocą pisać teksty, tworzyć rysunki, prowadzić obliczenia, grać. Ale w istocie ta potencjalna funkcjonalność dysku to tylko znikomy fragment jego pojemności. Z długiej historii jego użytkowania pozostały na nim tysiące rozproszonych fragmentów dawnych programów, dawno już skasowanych (to znaczy już niefunkcjonalnych, ale przecież zajmujących określoną fizyczną przestrzeń) starych dokumentów, obliczeń. Gdy wgrywamy do takiego „obciążonego historią" dysku nowy program, nie wpisuje się on zwykle jednym blokiem, ale zajmuje puste miejsca pomiędzy rozproszonymi fragmentami istniejących plików (podobnie jak geny, których funkcjonalne części, egzony, poprzedzielane są fragmentami nie kodujących, niemych i „samolubnych” intronów).
Dysk więc, który wydawać nam się może idealnie dostosowany do naszych potrzeb, okazuje się zbiorem fragmentów dawnych programów, pochodzących z różnych czasów i o różnym stopniu funkcjonalności, niczego nie kodujących. Nie tłumacząc aktualnych funkcji dysku, te nieme jego fragmenty stanowią jednak ślad jego historii, gdyż każdy fragment kiedyś został do niego wpisany i każdy kiedyś utracił swą funkcjonalność.
Co prawda, dyski to nie kariotypy, a komputery to nie żywe organizmy. Ale analogie są głębokie i na tyle sugestywne, że mogą łatwiej od uczonych wywodów uzmysłowić, na czym właściwie metoda molekularnej filogenezy polega (Richard Daw- kins, autor koncepcji samolubnego genu i zatytułowanej tak samo książki - nazwał kiedyś unoszone przez wiatr puszyste nasiona topoli „fruwającymi dyskietkami"; trudno o bardziej obrazowe określenie).
Tych analogii nie warto jednak ciągnąć (zwłaszcza że prawidłowo eksploatowany dysk Jest regularnie porządkowany spe-
ADAM i EWA NA DRZEWIE RODOWYM • 57
cjalnymi programami 1 stąd nie zawsze nadaje się do takich porównań; inna sprawa, że i geny mają swe własne, choć inne, procedury porządkujące). Comparaison n’est pas raison. Wróćmy więc do naszych prarodziców i do historii ukiytej w naszych komórkach.
Po raz pierwszy filogenezę molekularną zastosowano na szeroką skalę już w roku 1901. Amerykański biolog niemieckiego pochodzenia George Nuttal, korzystając ze świeżych odkryć immunologii, porównywał reakcje krwi, pobranej z różnych zwierząt, na obce białka, dodane w celu wywołania reakcji obronnej. W ponad 15 tysiącach wykonanych doświadczeń Nuttal obserwował reakcje strącania wywołane dodaniem an- tyserum królika do krwi różnych gatunków ssaków. Im silniejsze reakcje, tym bardziej podobna musiała być struktura krwi porównywanych gatunków, a więc tym bliższe ich pokrewieństwo. Wyniki badań Nuttala pozostawały ogólnie w zgodzie z drzewem rodowym zwierząt opartym na skamieniałościach, bo też zgodność taka, w ogólnym zarysie, istnieje do dziś. Cala, niespodziewana różnica, layje się bowiem w drzewie rodowym człowieka, tym jednak Nuttal się specjalnie nie zajmował, a i zastosowana przez niego, czysto jakościowa, metoda nie mogła żadnych subtelności filogenezy wychwycić. Zresztą, sama metoda popadła wkrótce w zapomnienie.
Dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych przerwane prace Nuttala podjął Morris Goodman, stosując jednak nową technikę. Zamiast mieszać ze sobą przeciwciała i antygeny, Goodman prowadził do zetknięcia się ich kropli ze sobą; w miejscu kontaktu pojawiał się biały pas wynikły z reakcji strącenia. Technika nie wydaje się specjalnie precyzyjna, ale dokładne badania szybkości i intensywności reakcji w miejscu kontaktu pozwoliły Goodmanowi na bliższe określenie stopnia pokrewieństwa gatunków. W szczególności stwierdził on ponad wszelką wątpliwość, że antygeny człowieka, szympansa i go-
58 •
ryła są niemal nierozróżnialne, podczas gdy różnią się one wyraźnie od antygenów gibbona i orangutana. Jeśli tak, to rozdzielenie rodziny hominidów (czlowiekowatych) i pongidów (wielkich małp) musi być sztuczne, gdyż człowiek - wbrew pozorom - jest bardzo bliski pongidom afrykańskim, gdy te - znów wbrew pozorom - są ewolucyjnie znacznie oddalone od „pongidów" azjatyckich. Logicznie biorąc, linia człowieka nie może więc biec aż do ramapiteka, a linia szympansa do współczesnego mu driopiteka, gdyż rozejście się linii „małp”
i człowieka musiało nastąpić niedawno, a poszczególnych „małp” między sobą i dawno. Lecz z taką logiką trudno się
ADAM I EWA NA DRZEWIE RODOWYM • 59
bylo pogodzić. Czyż nie zaprzeczało to naszej wyjątkowej
i niepodważalnej pozycji?
W połowie lat siedemdziesiątych inny Amerykanin, Vincent Sarich, chemik z wykształcenia, postanowił rozszerzyć metodę na inne molekuły i nadać jej bardziej ilościową, a więc ściślejszą postać. Stosując wraz z Allanem Wilsonem, immunologiem, subtelne metody umożliwiające nie tylko porównywanie reakcji białek, ale i samych białek (aż do określenia wszystkich pojedynczych aminokwasów), uzyskał wyniki, w których pokrewieństwo filogenetyczne różnych gatunków określała jedna wielkość, tzw. odległość immunologiczna, stanowiąca precyzyjną miarę zmian kumulujących się w białkach od czasu rozejścia się gatunków do wspólnego przodka. Metoda ta potwierdziła niezwykłe, wręcz zdumiewające pokrewieństwo biochemiczne człowieka, szympansa i goryla oraz ich bardzo niedawne rozejście się na drzewie rodowym, co wciąż przyjmowano z niedowierzaniem w kręgach paleontologów.
Bardzo niedawno - to znaczy kiedy? Paleontologia, przy wszystkich swoich słabościach, potrafiła jednak datować skamieniałości, a więc nie tylko określać kształt drzewa rodowego, ale i wiek jego gałęzi. Czy metoda molekularna, operująca tylko współczesnymi ciałami, mogła coś wnieść do tej kwestii? Otóż tak, i to okazało się jej największym sukcesem.
Białka zbudowane są z liniowej sekwencji 20 różnych aminokwasów, przy czym w każdym białku wybór aminokwasów
i ich kolejność jest różna. Białka same nie podlegają ewolucji, bo w przejściu między pokoleniami dziedziczone są geny, a nie białka. Jednak białka są produktem genów i wszelkie mutacje tych ostatnich, o ile dotyczą genów czynnych, znajdują odbicie w budowie kodowanych przez nie białek. Podobieństwo białek zależy od ułożenia i rodzaju budujących Je aminokwasów, a to - od sekwencji zasad w kodujących Je genach. Sekwencja ta podlega, jak pamiętamy, dość regularnie zachodzącym mutacjom. I choć ich większość jest od razu dostrzegana i eliminowana przez dobór, to pewna ich klasa - najczęściej te, które dotyczą trzeciej .litery” w każdym trypiecie zasad - ma charakter neutralny, więc może jednostajnie
60 •
kumulować się w czasie, nie wpływając na funkcje życiowe kodowanych białek.
Białka zatem zachowują się Jak zegaiy, nie ma bowiem a priori powodu, by zachodzące w nich neutralne mutacje nie .tykały" z pewną określoną regularnością. Problemem było już tylko ustalenie, jak długi okres odpowiada pojedynczemu „łyknięciu". Znając moment rozejścia się dwu dowolnych gatunków (a takich par dobrze datowanych gatunków paleontologia potrafi dostarczyć niemało) i ilość skumulowanych między nimi mutacji (przy założeniu, że ich „tykanie” zachodzi regularnie), możemy wyliczyć odpowiednią jednostkę, na przykład ilość mutacji na milion lat. A stąd już prosta droga do datowania drzew rodowych!
Tak właśnie, po raz pierwszy w wiarygodny sposób, udało się wyliczyć wiek rozdzielenia się linii człowieka i wielkich małp afrykańskich. Na podstawie stwierdzonego przez siebie dystansu immunologicznego, Sarich i Wilson określili ten zwrotny punkt w naszych dziejach na 4 do 5 milionów lat temu. A więc niemal dziesięć milionów lat po okresie, gdy żył ramapitek, niedoszły protoplasta linii ludzkiej!
Odległość immunologiczna nie jest jednak bezpośrednią miarą ewolucji, lecz tylko jej odbiciem. Prawdziwa ewolucja zachodzi głębiej, na poziomie genów, sekwencji nukleotydów i podobieństw chromosomów homologicznych. Wkrótce i na nie przyszła kolej.
Badania chromosomów człowieka, wielkich małp afrykańskich, pozostałych naczelnych i wszystkich innych ssaków prowadzone były intensywnie od lat siedemdziesiątych, zwłaszcza we Francji. Wiadomo było od dawna, że człowiek ma 46 chromosomów (tzn. 23 pary - w każdej parze jeden chromosom pochodzi od matki, drugi od ojca), gdy szympans i goryl mają ich po 48. Wiadomo też było, że większość odcinków chromosomów u małp i człowieka jest homologiczna, gdyż wykazuje po
ADAM I EWA NA DRZEWIE RODOWYM • 61
dobny wzór prążkowania podczas ich barwienia. Skąd więc ta zmiana ilości chromosomów u małp i człowieka?
Otóż, niezależnie od punktowych mutacji, które zmieniają czasem kolejność nukleotydów w DNA, również całe chromosomy podlegają przekształceniom (rekombinacjom). Dzieje się tak podczas podziału komórki, kiedy to chromosomy homologiczne łączą się ze sobą. W procesie tym poszczególne fragmenty chromosomów mogą zmieniać się miejscami (crossing-ouei}, obracać (inwersja) lub też - co znacznie rzadsze - dwa chromosomy mogą zlać się w jeden (fuzja). Porównując dokładnie kariotypy człowieka i szympansa stwierdzono, że większość z nich jest niemal zupełnie identyczna (chromosomy 3, 6, 7, 8, 10. 11, 13, 14, 15, 19, 20, 21 oraz 22), niektóre wykazują inwersje (chromosomy 5, 9, 12, 17 oraz 18), chromosom X wykazuje nadzwyczajną stabilność i jest identyczny nawet u tak oddalonych gatunków jak człowiek i pawian, a chromosom Y (tzw. męski) ma niezwykle zmienną długość, nawet w obrębie naszego gatunku.
Rekombinacje mogą być tolerowane przez dobór, gdyż zmieniając położenie genów na chromosomach, nie wpływają na zawartość tych genów i tym samym w niewielkim stopniu zaburzają ich funkcje. Dopóki te inwersje nie zmniejszają zdolności chromosomów do łączenia się w paiy i nie naruszają ich roli w przekazywaniu cech dziedzicznych, dobór nie interweniuje, a kumulacja tych zmian ma charakter losowy i stały. Może więc być użyta do mierzenia odległości filogenetycznej między gatunkami.
Część rekombinacji wpływa jednak w istotny sposób na procesy podziału komórek. Te mutacje mają więc Już wyraźnie funkcjonalne (czy raczej: dysfunkcjonalne) znaczenie. Gdy w jednym chromosomie dojdzie do inwersji jego fragmentu, drugi 1 by się do niego dopasować - musi w procesie łączenia się parami utworzyć pętlę, tak by odpowiednie odcinki „odwróconego" i „prostego” chromosomu były ze sobą połączone. Gdy Jeden z takich chromosomów pochodzi od ojca, drugi od matki, wówczas normalny proces rozwoju dziecka może być zakłócony (wiele chorób niedorozwoju bierze się z takich makromutacj! chro
mosomowych). Czasem ta „niekompatybilność" chromosomów może być tak wielka, że ich parowanie się jest niemożliwe. Wówczas między dwoma osobnikami formalnie tego samego gatunku pojawia się bariera rozrodcza; są oni niezdolni do wydania na świat normalnego i płodnego potomstwa. A pojawienie się takiej bariery jest niechybnym znakiem, że osobniki te - choćby nierozróżnialne - należą już do odrębnych gatunków.
W omawianym dotąd kariotypie człowieka pominięty został chromosom drugi. Nie bez przyczyny, gdyż w kariotypach szympansa nie ma on swojego odpowiednika. A raczej: jest on homologiczny dwóm różnym chromosomom szympansa, które musiały w pewnym momencie połączyć się, tworząc jeden, dłuższy chromosom w miejsce dwóch (w miejscu połączenia nasz drugi chromosom ma wyraźną „bliznę” - niezatarty ślad tego dramatycznego, choć cichego wydarzenia, które zaszło w jednej komórce naszego protoplasty przed milionami lat). Tak zmieniony mutant, choć zewnętrznie zapewne podobny do swych współplemieńców, musiał mieć duże kłopoty z prokre- acją. Chyba że trafił na partnera o takiej samej jak on nietypowej postaci kariotypu. Od tej chwili taka wsobna linia osobników rozwijać się mogła tylko w obrębie swego wąskiego, zamkniętego kręgu. A jeśli w dodatku, tak jak dzieci z zespołem Downa (też z nietypową liczbą chromosomów w jądrach), osobniki te wykazywały nieco inne, niechętnie przyjmowane przez osobniki „normalne” cechy morfologiczne (lub psychiczne), wówczas bariera genetyczna mogła zostać wzmocniona barierą behawioralną (czy nawet „psychologiczną”) i rozejście się dwu gatunków stało się ostateczne.
Czy tak narodził się protoplasta ludzkiego rodu? Czy wówczas rozeszła się linia prowadząca do człowieka (hominidy)
i do wielkich małp afrykańskich (ale nie azjatyckich)? Mogło tak być. Tak przynajmniej twierdzi francuski genetyk Jean de Grouchy i nie ma powodu, by mu nie wierzyć. Czy również wtedy człowiek stanął na dwóch nogach i opuścił leśne środowisko (byt może, jako odmieniec, zmuszony do emigracji ze swej bezpiecznej ojczyzny na groźną sawannę)? I tego nie da się wykluczyć (choć z pewnością był to dłuższy proces, a nie
ADAM I EWA NA DRZEWIE RODOWYM • 63
jednorazowe wydarzenie). Pewne jest jedno: przejście od populacji 48 do 46 chromosomów nie mogło być ciągłe, ani stopniowe, gdyż zmiana z 23 na 22 pary chromosomów dokonać się może tylko skokowo i tylko w obrębie jednego osobnika. Tu nie może być mowy nawet o wąskiej populacji - tu musiał być jeden osobnik. Czyżbyśmy mieli więc Adama, jak tego chce de Grouchy? Być może. W każdym razie trudno powstrzymać się przed taką metaforą.
Co jednak z Ewą? Przypadkowe spotkanie się dwu osobników płci przeciwnej o takiej samej, niezmiernie rzadkiej i zwykle letalnej (szkodliwej) mutacji chromosomowej, w warunkach niewielkich populacji małp, graniczyłoby z probabilistycznym cudem. Z drugiej strony, owocne małżeństwo z samicą (kobietą?) o nie zmutowanej liczbie chromosomów byłoby cudem biologicznym. Trochę za dużo tych cudów, nawet jak na historię o biblijnych skojarzeniach. Nasza obecność świadczy jednak o tym, że związek ten musiał być płodny. Skąd więc wzięła się Ewa?
Zdaniem de Grouchy’ego, jedyne rozwiązanie brzmi - z Adama (choć niekoniecznie z jego żebra). Musiała być jego córką, a my wszyscy bylibyśmy potomkami tego pierwszego, kazirodczego związku (częste u naczelnych przypadki istnienia haremów, z jednym samcem dominującym, mogły faworyzować takie wsobne utrwalenie się nietypowej mutacji). Jeśli Adam był mutantem, a jego pierwsza małżonka nie (bo, jak mówiliśmy, inne założenie byłoby nieprawdopodobne), wówczas połowa jego dzieci musiałaby nosić jego, zmutowane do 22 par chromosomy i właśnie związek z taką, podobnie jak on zmutowaną córką, mógł być początkiem nowej linii mutantów. Na końcu której znajdujemy się myl
Mamy więc już Adama i Ewę, mamy też wygnanie z raju (z lasu na sawannę). Były to wydarzenia dramatyczne i zapewne dość szybkie. Natomiast dalsza ewolucja przebiegać Już mogła bez
“V
64 .
takich kariotypowych wstrząsów. Australopithecus ąfarensis (Lucy). Australopithecus africanus, Homo habilis. Homo erectus, Homo sapiens - tak mogły wyglądać kolejne szczeble tej ewolucji i każdy gatunek mógł wyłaniać się z poprzedniego przez stopniowe nabywanie coraz bardziej ludzkich cech - anatomicznych (na przykład duży mózg), behawioralnych (monogamia, łowiectwo) 1 psychicznych (mowa, przejawy sztuki). Nasz gatunek byłby tylko ostatnim ogniwem tego procesu, ale niczym poza tym by się nie wyróżniał.
Tak można było sądzić do bardzo niedawna. Dokładnie, do czasu odnalezienia Ewy mitochondrialnej (tzn. pramatki naszego gatunku, nie zaś naszej linii rodowej, jak w przypadku Pierwszych Rodziców de Grouchy'ego). I tym razem to odkrycie zachwiało wielu przekonaniami. Oto, w największym skrócie, jak do niego doszło.
Każda komórka ciała, obok genów jądrowych (w chromosomach) ma jeszcze geny w mitochondriach - małych, ale licznych organellach komórkowych służących głównie do produkcji i magazynowania energii. Mitochondria to nasze wewnętrzne siłownie i bez nich wszelkie procesy życiowe byłyby niemożliwe. Mitochondria mają swe własne geny, bo zachowują się jak częściowo osobne organizmy wewnątrz naszych komórek. To wspomnienie bardzo odległej przeszłości, gdy przodkowie mitochondriów żyli jako niezależne istoty bakteryjne, zanim wciągnięci zostali do wspólnej egzystencji przez większą komórkę-gospodarza, przodka wszystkich żyjących dziś roślin i zwierząt.
Mitochondria zachowały więc pewną dozę swej, dawno utraconej, niezależności. Rodzący się nowy człowiek - zygota - musi mieć od razu swój przemysł energetyczny, czyli mitochondria, a jedynym ich źródłem mogą być tylko rodzicielskie gamety. plemniki i jaja. Plemnik w czasie zapłodnienia przekazuje tylko swe jądro, mitochondria nie wnikają przez osłonę jajową. Wszystkie więc mitochondria, jakie otrzymujemy, pochodzą tylko od matki (przekonanie, że nasze geny pochodzą po równo od obu rodziców nie jest więc do końca słuszne: od matki dostajemy jednak więcej). Geny mttochondrialne, jak
ADAM I EWA NA DRZEWIE RODOWYM • 65
wszystkie geny bakteryjne, nie tworzą chromosomów, ale umieszczone są na małych, kolistych molekułach, zawierających - u człowieka - dokładnie 16 569 par zasad.
Geny te podlegają szybkiej ewolucji - około 10 rasy szybszej od ewolucji genów jądrowych. Niemal wszystkie geny mito- chondrialne są funkcjonalne, tzn. kodują określone polipepty- dy. Nie są porozbijane intronami, nie tworzą też odcinków niemych. Mitochondrialny DNA (mtDNA) nie podlega rekombinacji: przy braku chromosomów nie ma tu okresowego zbliżania się genów homologicznych do siebie.
Cały mtDNA dziedziczymy więc po kądzieli, niczym najdroższy spadek, któiy nie ulega roztrwonieniu, gdyż w żadnym pokoleniu nie miesza się on z innymi ani nie rozprasza pomiędzy potomstwem. Jeśli się zmienia, to iylko na drodze punktowych mutacji. Te mutacje utrwalają się potem wśród potomstwa kobiety, u której się pojawiły. I tylko u jej potomstwa. Szlaki mutacji tworzą rozgałęziające się drzewa. Rekonstrukcja tych szlaków to bezpośrednie odtwarzanie drzewa rodowego każdego z nas!
Szybkie tempo mutacji mtDNA umożliwia badanie procesów ewolucyjnych, które miały miejsce stosunkowo niedawno, przed setkami tysięcy, a nie milionami lat, jak w przypadku genów kariotypowych czy białek. I to właśnie, w połączeniu z pozostałymi osobliwościami metody mitochondrialnej, stwarza | niej idealne narzędzie do badań nad pochodzeniem naszego gatunku, a nie całej linii rodowej.
Trudno tu omawiać zawiłości zastosowanej metody. W końcu dla wszystkich, poza specjalistami, ważniejsze są wyniki, do jakich się dochodzi, i wnioski, jakie z niej wynikają. A te są doprawdy niezwykłe.
Próbki mtDNA pobierano z łożysk kobiet w salach porodowych. Tak zebrany materiał - pochodzący od kobiet z pięciu populacji geograficznych (afiykańskiej, azjatyckiej, australijskiej, kaukazoidalnej i nowogwinejskiej) - przebadano na obecność różnych typów DNA z określonych, ściśle oznaczonych odcinków nici genowej. Już pierwsze wyniki okazały się interesujące.
66 •
Po pierwsze, wyszło na jaw niezwykle małe zróżnicowanie mtDNA 11 człowieka pomimo szybkiej ewolucji tej cząsteczki. Było ono znacznie mniejsze niż u większości innych gatunków ssaków (mniejsze też niż u wszystkich wielkich małp) i mogło to oznaczać tylko jedno: nasz gatunek jest w geologicznej skali czasu niezwykle młody. W ten sposób po raz drugi uwidoczniła się nasza „młodość" - gatunkowa i rodowa. Wszystko więc w naszych dziejach musiało zdarzyć się szybko - jesteśmy bardzo późnym „nabytkiem" naszej planety.
Po wtóre, okazało się, że zróżnicowanie wśród kobiet afrykańskich (na południe od Sahary) jest nieporównanie wyższe niż u kobiet z jakiegokolwiek innego regionu świata. I znów interpretacja była oczywista. Człowiek (a przynajmniej kobieta) narodzić się musiał w Afryce i tam przebywać przez znaczną część swojej historii, inaczej rozniósłby swe coraz bardziej zmutowane mtDNA po całym świecie.
Kształt „drzewa mitochondrialnego” pozwala nam odczytać kierunki i charakter migracji ludzkich (okazało się, że każdy region geograficzny - poza Afryką - kolonizowany był wielokrotnie (Europa - ponad 30 razy, Australia - 15 razy), co samo w sobie jest niezwykłe i świadczy o wielkiej ruchliwości, a może i eksploratorskiej ciekawości naszego gatunku (potwierdza to, nawiasem mówiąc, minimalny stopień dywergencji „rasowej” u człowieka: różnice między „rasami” są często mniejsze niż w obrębie „ras”, a więc samo pojęcie rasy jest u człowieka nieporozumieniem).
Ale drzewo to dostarcza znacznie więcej informacji. Zakładając, że zmienność DNA ma charakter stały i kierunkowy (tzn. tempo mutacji nie ulega znacznym wahaniom, a powroty zmutowanych fragmentów do stanu sprzed mutacji są bardzo rzadkie), z długości danej gałęzi drzewa odczytać można jej wiek. Okazało się, te kolonizacja Australii miała miejsce przed około 40 tysiącami lat, obu Ameryk - przed 12 tysiącami lat, a Nowej Gwinei - przed około 30 tysiącami lat. Daty te niemal dokładnie zgadzają się z chronologią opartą na szczątkach kostnych, co zwiększa wiarygodność zastosowanej metody. Lecz jeśli tak, to znając zmienność mitochondrialną najstarszych, mieszkających na południe od Sahary, populacji, poku
ADAM I EWA NA DRZEWIE RODOWYM • 67
sić się można o oznaczenie wieku najstarszych ludzi na Ziemi, od których nasz gatunek się wywodzi. I tu wynik okazał się zaskoczeniem. Gatunek Homo sapiens (a przynajmniej jego żeńska połowa) narodził się na Ziemi 140-290 tysięcy lat temu, czyli w przybliżeniu około 200 tysięcy lat temu. A więc o ponad 150 tysięcy lat wcześniej niż człowiek z Cro-Magnon, od którego zwykło się naszą historię liczyć, i niemal równocześnie z neandertalczykiem, którego ów kromaniończyk znieść miał z powierzchni Ziemi w nagłym ewolucyjnym wydarzeniu przed około 35 tysiącami lat.
Mówiliśmy dotąd o drzewie mitochondrialnym, bo taka nazwa bywa używana. Kształt tego drzewa jest dość osobliwy. To prawda, ma ono rozłożystą i rozgałęzioną koronę i ma pień, nie ma jednak korzeni, a pień zwęża się ku dołowi aż do punktu (pojedynczej kobiety?). Ewa mitochondrialna mogła żyć naprawdę, tak jak naprawdę żyć mogła Ewa chromosomalna. Co to oznacza dla ewolucji człowieka, gdzie wciąż mówi się o powolnym przechodzeniu jednego gatunku w drugi (na przykład Homo erectusw Homo sapiens), nietrudno pojąć. Rozwinięcie tego tematu tutaj byłoby jednak niemożliwe.
Metoda, którą zastosowano przy poszukiwaniu Ewy, jest matematycznie ścisła, logicznie uzasadniona i użyta została przez kilka niezależnych ośrodków naukowych, w których uzyskano bardzo zbliżone wyniki (jej rezultaty jednak, warto zaznaczyć, nie są pewne i nie przez wszystkich zostały zaąkceptowane, a całą opowiadaną tu historię przyjmować trzeba z odpowiednimi zastrzeżeniami i ostrożnie). I choć stosuje się ona tylko do kobiet, to przecież nikt chyba nie wątpił, że wraz z Ewą żyć musiał - w tym samym miejscu i czasie - Adam, gdyż pochodzenia człowieka nie da się rozbić na niezależne dzieje mężczyzny i kobiety. Wraz z odkryciem pierwszej kobiety odkryto więc, przez implikację, również pierwszego mężczyznę - albo nie odkryto nikogo. A jednak ta, pozornie oczywista, konkluzja nie wszystkich zadowalała. Poszukiwania Adama rozpoczęły się od razu.
Tropiąc Adama skoncentrować się trzeba na genach, które dziedziczymy tylko w linii męskiej, po mieczu. Mitochondria, Jak pamiętamy, otrzymujemy tylko od matki - tu wybór był
68 •
oczywisty. Pozostałe geny, jądrowe, dziedziczymy po równo po obojgu rodzicach. Czy jednak całkiem po równo? Z naszych 23 par chromosomów 22 paiy są zupełnie homologiczne, nie ma tu więc czego szukać. Ostatnia para, tzw. chromosomów płciowych. nie jest jednak całkiem jednakowa. Dziewczynki mają dwa identyczne chromosomy X: jeden od matki, drugi od ojca; chłopcy mają dwa różne chromosomy: X i Y, przy czym Y zawsze pochodzi od ojca i określa płeć męską. Ten właśnie dziedziczy się tylko po mieczu.
Dokładniej mówiąc, nie cały chromosom Y jest w równej mierze interesujący. Jego część, tzw. region pseudoautosomal- ny, jest homologiczny z X i wchodzi z nim w rekombinacje. On też jest siedliskiem funkcjonalnych genów. Pozostała część, funkcjonalnie niema, nie podlega rekombinacjom, zmienia się tylko w wyniku punktowych mutacji i w dodatku - jako genetyczny „śmietnik” i nie wrpływa na postać fenotypu. I na nią właśnie skierowała się uwaga poszukiwaczy Adama.
W badaniach chromosomu Y stosuje się porównywanie odpowiednich fragmentów poprzez ich hybrydyzację (tzn. łączenie w pary odpowiadających sobie odcinków), a nie drogą bezpośredniego poznawania kolejności nukleotydów (takie badania już się rozpoczęły, ale są jeszcze za mało zaawansowane). Poprzez hybrydyzację fragmentów chromosomu Y - jak we wszystkich przypadkach hybrydyzacji molekuły - otrzymać możemy jedynie ogólny obraz genetycznego pokrewieństwa, me szczegółowy obraz sytuacji. Stąd obraz Adama jest znacznie bardziej mglisty niż Ewy i metoda ta nie może dać całkiem jednoznacznych odpowiedzi.
Tym większe było zaskoczenie, kiedy z Paryża nadeszła wiadomość: znaleziono Adama! Był mały (jak Pigmeje) i ciemnoskóry, żył przed 200 tysiącami lat, na obszarze Republiki Środkowoafrykańskiej. Tam też musiał spotkać Ewę.
Wiadomość tę podał Gerard Lucotte z College de France. Jest ona rezultatem dwustopniowrych badań chromosomu Y, w których najpierw wydzielono najbardziej archaiczną sekwencję nukleotydów określonego fragmentu tego chromosomu wśród Francuzów, a następnie przebadano wszystkie populacje
ADAM I EWA NA DRZEWIE RODOWYM • 69
afrykańskie by znaleźć, gdzie sekwencja ta pojawia się najczęściej. Wynik wskazał na Pigmejów Aka, jednego z dwóch - obok Buszmenów - najbardziej pierwotnych szczepów Afryki. To, zdaniem Lucotte’a, zwiększa zaufanie do otrzymanego wyniku.
Trudno zaprzeczyć krytykom, że metoda Lucotte’a nie opiera się na znajomości sekwencji wszystkich nukleotydów, a jedynie na podobieństwie fragmentów, których homologiczności nie da się nawet stwierdzić z całą pewnością, i na milczących założeniach, które należałoby sprawdzić. Trudno też zaprzeczyć, że podany przez niego wiek jest czystą spekulacją, bo metoda ta - przy braku znajomości tempa akumulacji mutacji na chromosomie Y - nie daje możliwości datowania. Jasne więc, że zanim obraz naszego prarodzica nabierze równie wyrazistych konturów, jak wizerunek Ewy, upłynie wiele czasu. Cóż, stwierdzenie ojcostwa jest zawsze bardziej skomplikowane niż macierzyństwa i mniej pewne. Ale trudno też negować, że to, co już wiemy, zdaje się potwierdzać raczej, niż zaprzeczać, fakty związane z odkryciem Ewy mitochondrialnej. Już to samo - zważywszy na ogromne implikacje odkrycia - jest wystarczająco ciekawe. A przecież to dopiero początek.
Poszukiwania naszych prarodziców - w nas samych - nabierają rozpędu. Chcemy wiedzieć, jak wyglądali, gdzie żyli, jak się zachowywali. Ale przecież sam fakt, że żyli naprawdę (o ile uznać to można za fakt), stanowić może źródło głębokiej refleksji. Wcale nie wiadomo, czy inne gatunki powstawały tak samo. Tak skrajny punktualizm (skokowość ewolucji) Jest w każdym razie mało popularny wśród ewolucjonistów. Tymczasem w naszych dziejach mogliśmy mieć prawdziwych prarodziców, i to dwukrotnie. Genetycznie jesteśmy prawie nierozróżnialni od szympansa. Fizjologicznie stanowimy Jeden spośród wielu gatunków ssaków. Anatomicznie należymy do kręgowców. A przecież wciąż czujemy, że jest w nas coś szczególnego, że coś wyróżnia nas od wszystkich innych stworzeń. Czyżby się miało okazać, że i nasze powstanie było szczególne? Czy tam właśnie, u naszych narodzin, szukać mamy źródeł naszej wyjątkowości?
HBistoria jest nauczycielką życia. Czy historia życia jest Htakże nauczycielką? Inaczej mówiąc, czy znajomość praw rozwoju życia na Ziemi, znajomość mechanizmów ewolucji przybliża nas do zrozumienia naszej własnej historii, wyjaśnia i tłumaczy zachowania ludzi w dziejach i czy stanowić może punkt odniesienia dla oceny tych postaw? Czy więc z zasad ewolucji wynika, jaki jest, a zwłaszcza jaki powinien być człowiek, czy ewolucja kieruje do nas jakiekolwiek przesłanie normatywne i moralne?
Są to w gruncie rzeczy pytania o wrodzoną naturę człowieka, o to, czy jest on tylko dwunogim zwierzęciem, nagą małpą (a jeśli tak, to wszystko, co odnosi się do „małpy”, i do niego ma zastosowanie), czy też przeciwnie - jest gatunkiem niepowtarzalnym w swej wyjątkowości, oddzielonym od reszty stworzenia nieprzekraczalną przepaścią, która uniemożliwia wszelkie ekstrapolacje. Na tak postawione fundamentalne pytania udzielano różnych, niemniej zresztą fundamentalnych odpowiedzi. Najprościej mówiąc, zawsze byli tacy, którzy różnice między człowiekiem a resztą żywej przyrody minimalizowali, którzy widzieli w nas taki sam jak inne gatunek; lecz nigdy nie brakowało też zwolenników tezy o naszej wyjątkowości i niepowtarzalności. I do dziś nie brakuje ani jednych, ani drugich.
• 71
Poglądy tych pierwszych łatwiej trafiają dziś do powszechnej świadomości: wielu potrafi, odwołując się do Konrada Lorenza, mówić o wrodzonej ludziom agresji (tak jak wrodzona ma być ona u zwierząt), o wrodzonej miłości macierzyńskiej, o wrodzonym podziale płci. Obserwacje społeczności małp, a nawet os czy mrówek, wciąż na nowo przenoszone są i na stosunki międzyludzkie, bo i my przecież tworzymy biologicznie uwarunkowane społeczności. Mówiąc, że człowiek to taki sam jak inne gatunek, odwołać się możemy do wielkich autorytetów - Karol Lin- neusz w Systema Naturae umieścił człowieka, orangutana, a także trzy inne gatunki „leśnych ludzi” (małp człekokształtnych) w jednym rodzaju Homo, w którego skład, oprócz sapiens, wchodziły także takie, bliskie sobie gatunki, jak caudatus, troglodytes, czy sylvestris.1 Owa „bliskość" nie miała dlań jednak ewolucyjnego znaczenia i odzwierciedlała raczej podobieństwo niż pokrewieństwo, co nie musiało wyjątkowości człowieka na innych polach pomniejszać.
Dalej od Linneusza poszedł Jean B. Lamarck, który skłonny był gatunek nasz wyprowadzać wprost, i to stopniowo, od zwierzęcych przodków (gdyby, jak dodawał ostrożnie, nie fakt, że wiemy o naszym jakościowo odmiennym pochodzeniu). Kolejnego kroku dokonał Karol Darwin, który - choć bał się zrazu temat ten poruszać (w O powstawaniu gatunków odsyła czytelnika do „dalszych badań”, nie chcąc wypowiadać własnego zdania) 1 głosił później (w dwóch kolejnych książkach: O pochodzeniu człowieka i doborze płciowym oraz
O wyrazie uczuć u człowieka i zwierząt) zwierzęcą filtację nie tylko dla wszystkich cech anatomicznych, ale i dla całej psychiki człowieka: nawet uczucia religijne wywodził od mistycznego niemal oddania łączącego psa i jego pana. Cała późniejsza szkoła „psychologii odruchów", czyli behawioryzmu (dla której uczucia ludzkie są automatycznymi odruchami, takimi samymi jak ślinienie się pawłowowskiego psa na dźwięk
72 •
dzwonka), i niemała część współczesnej socjoblologii tak właśnie ludzką psychikę traktuje. Przypomnijmy sobie socjobiologiczne interpretacje odwagi, altruizmu, poświęcenia, miłości lub religii.
Ale i postawa przeciwna miała zawsze wśród biologów swoich wyznawców. Georges Cuvier i Johann Blumenbach, a za nimi inni anatomowie początku XIX wieku, wyróżniali dla człowieka, odrębny rząd Bimana, podkreślając, że nasza dwu- nożność i dwuręczność jest nie tylko czymś niepowtarzalnym w świecie zwierząt, ale że odzwierciedla w dodatku głębsze, choć może mniej widoczne, osobliwości naszego gatunku. Cuvier uważał też, że człowiek jest ostatnim gatunkiem, jaki powstał na Ziemi, i w stanie kopalnym nie występuje. Wybitny angielski anatom tego czasu Richard Owen wyróżniał cztery odrębne grupy wśród ssaków, jedną rezerwując dla samego tylko człowieka.
Znacznie dalej poszedł Charles Lyell, „ojciec" geologii i mistrz młodego Darwina. Negując w ogóle pojęcie postępu w przyrodzie i traktując życie jako zjawisko stacjonarne i wieczne, dla jednego człowieka robił wyjątek, podkreślając jego jakościową odrębność od reszty zwierząt.2 Dla ewolucjoni- stów takie specjalne traktowanie człowieka było raczej nie do przyjęcia, gdyż z biologicznego punktu widzenia nie miał się on różnić niczym od reszty „wszelkiego stworzenia”. Człowiek był małpą, cokolwiek tylko osobliwą, lecz nie znaczy to wcale, że musiał się koniecznie ze swoim zwierzęcym statusem godzić. Osobliwością tej „małpy” było bowiem to, że nie tylko rozmyślała nad sobą i swoim statusem, nie tylko stawiała pytania, jaka jest, ale nawet - jaka być powinna.
Thomas Huxley, inny z przyjaciół Darwina i wielki propagator jego idei, widząc anatomiczną bliskość człowieka i wyższych małp, uważał zarazem, że jedynym przesłaniem, jakie ewolucja niesie człowiekowi, jest zalecenie, czego robić nie po-
ARENA WALKI CZY RAJSKI OGRÓD • 73
winien: moralność nasza wyrosła na negacji wrodzonych instynktów, ws2ystko więc, co naturalnie wrodzone, jest zarazem niemoralne (bo „zwierzęce"). „Badaj naturę i rób na odwrót" - to jedno hasło zastąpić mogłoby cały Dekalog (który, nawiasem mówiąc, też jest głównie spisem dyrektyw mających stłumić „naturalne” skłonności; grzech wszak musi być przyjemniejszy od cnoty, inaczej któż by grzeszył i po co).
Wnuk Thomasa Huxleya, Julian, wybitny neodarwinista, poszedł w swych rozważaniach jeszcze dalej. Uznał, że psychika nasza jest czymś tak niepowtarzalnym i wyjątkowym, że ona sama stanowić mogłaby podstawę do wydzielenia dla człowieka w przyrodzie odrębnego królestwa (obok roślin i zwierząt), któremu nadał nazwę Psychozoa (odmianą takiej postawy w geologii jest wydzielanie odrębnego okresu geologicznego I psychozoiku lub antropozoiku; również zaproponowane przez Władimira Wiemadskiego wyróżnianie osobnej sfery Ziemi - noosfery, sfery ducha ludzkiego, należy do tej samej kategorii poglądów).
Najdalej w tym kierunku zawędrował jednakże Alfred Russell Wallace, najbliższy współpracownik Darwina i najgorliwszy propagator jego idei (a właściwie ich wspólnych idei, gdyż Wallace odkrył zasadę doboru naturalnego niezależnie i niemal jednocześnie z Darwinem). Choć startował z pozycji ortodoksyjnego darwinizmu (dla którego człowiek nie różnił się jakościowo od innych zwierząt), uznał z czasem niepowtarzalność ludzkiej psychiki, co doprowadzić go miało wreszcie do zupełnego odwrócenia perspektywy t sformułowania jednej z pierwszych wersji „zasady antropicznej", według której losy całej Ziemi, a nawet całego Wszechświata, zmierzały do jednego celu, jakim jest właśnie pojawienie się człowieka na naszej planecie. Nie wiemy, jaka byłaby reakcja Darwina na tego typu „rozszerzenie" Jego teorii (Wallace do koóca uważał się za rygorystycznego darwinistę). Zapewne jednak niezbyt przychylna, skoro już wcześniejsze i znacznie mniej radykalne pomysły Wallace’a dotyczące człowieka spotkały się z cierpką uwagą Darwina o „mordowaniu ich wspólnego dziecka” (czyli teorii doboru naturalnego).
I
ZIEMIA i ZYCIE
Piszę to wszystko w związku z postacią Piotra Kropotkina, uczonego rosyjskiego, żyjącego na przełomie XIX i XX wieku. Choć jest on znany głównie ze swej działalności w ruchu anarchistycznym, stworzył również pewną, wartą przypomnienia, koncepcję ewolucyjną. Koncepcję tę przedstawił w głośnej w swoim czasie książce Pomoc wzajemna jako czynnik ewolucji (wydanej w języku polskim w roku 1919). Zawarte w niej przemyślenia zasługują i dziś na przypomnienie, tak jak przypomnieć też warto sylwetkę ich autora, postaci pod każdym względem godnej uwagi.
Pochodził z rodziny książęcej. Jego ojciec, blisko związany z dworem carskim, był generałem w armii rosyjskiej. Oddany do ekskluzywnej, arystokratycznej Szkoły Paziów, Kropotkin nie skorzystał z wielkich możliwości kariery. Ku zgorszeniu rodziny wybrał bardzo podrzędne stanowisko na dalekiej Syberii, gdzie spędził wiele lat. Przeżył głęboko polskie powstanie na Zabajkalu, które - choć Rosjanin - poparł całym sercem. Jako
ARENA WALKI CZY RAJSKI OGROD? • 75
oficer miał zostać skierowany do jego tłumienia, od czego udało mu się, nie bez kłopotów, wyjednać zwolnienie. Związawszy się później z Rosyjskim Towarzystwem Geograficznym, odbył wiele wypraw do najbardziej odludnych terenów górskich i nizinnych wschodniej Syberii. Odkrył tam, jako pierwszy, ślady wielkich zlodowaceń (był jednym z pierwszych propagatorów istnienia epoki lodowej na Ziemi); badał też ubogi, lecz fascynujący świat tamtejszej fauny i flory (badania te wpłyną na jego specyficzne poglądy ewolucyjne). W ciągu sześciu lat swych syberyjskich podróży (1862-1867) przemierzył ponad 70 tysięcy kilometrów. Jak Darwin na pokładzie Beagle, obserwował bacznie zmieniające się krajobrazy i ekosystemy. I myślał, dużo myślał o ewolucji. Nie rozstawał się też z O powstawaniu gatunków, które od niedawna święciło czytelnicze sukcesy. Badał również syberyjskie ludy i ich zwyczaje, odnosząc się z sympatią do ich kultury i tradycji i dostrzegając zagrożenie ze strony rosyjskiego ekspansjonizmu.
Wkrótce potem związał się z ruchem rewolucyjnym, co przypłacił pobytem w twierdzy i ciężką chorobą. Uciekłszy ze szpitala, przedostał się do Anglii; później odwiedził Szwajcarię i Francję, gdzie został aresztowany i skazany na pięć lat więzienia za swoją działalność polityczną. Wkrótce jednak, pod wpływem presji ze strony opinii publicznej, został zwolniony. Wyjechał ponownie do Anglii, gdzie - nie rezygnując ze swej działalności politycznej - zajmował się znów pracą naukową, publikował też artykuły popularnonaukowe w znanym czasopiśmie „Nineteenth Century". Po rewolucji 1918 roku wrócił do Rosji, gdzie wkrótce, w roku 1921, zakończył życie.
W roku 1902 ukazała się, napisana po angielsku, książka Kropotkina Mutual Aid (Pomoc wzajemna) , która wyrażała najpełniej nie tylko ewolucyjne, ale i polityczne przekonania autora. Jest znamienne i nieprzypadkowe, że mógł w jednym dziele zawrzeć zarówno poglądy ewolucyjne, Jak i polityczne. Człowiek bowiem jest dlań jedynie ukoronowaniem procesów zachodzących w całej biosferze, a skoro Jego odziedziczona po zwierzęcych przodkach skłonność do tytułowej pomocy wzajemnej Jest też moralnie pożądana, przeto mógł Kropotkin opis
ewolucyjnej historii i politycznych celów połączyć, znajdując w ewolucji właśnie potwierdzenie swych politycznych opcji.
Podstawową tezą jego książki jest więc pomoc wzajemna - przekonanie, że w ewolucji nie walka na śmierć i życie, ale właśnie współdziałanie, przynajmniej między osobnikami jednego gatunku, było normą postępowania, pozwalało odnosić ewolucyjne sukcesy i przetrwało bez większych zmian także u człowieka. Rolą władzy państwowej byłoby owe naturalne skłonności do pomagania sobie, do wewnętrznej solidarności, podtrzymywać i rozwijać, a nie rozbijać je i zwalczać. To właśnie jest istotą jego przekonań określanych mianem anarchizmu (anarchosyndyka- lizmu). W istocie nie zwalczał on państwa jako takiego, lecz tylko te jego formy, które ową naturalną, grupową więź międzyludzką niszczyły. Był przeciwnikiem wszelkiego gwałtu.
Kropotkin nie zwalczał też Darwina. Przeciwnie, uważał się za jego ucznia i kontynuatora. Był jednak przeciwnikiem „gla- diatorskiej” wykładni obecnej w darwinizmie, głoszonej m. in. przez Thomasa R. Malthusa. Zasadą darwinowskiej ewolucji jest dobór naturalny, teza głosząca, że przy powszechnej wśród wszystkich organizmów nadprodukcji potomstwa tylko niektóre, i to w założeniu najlepsze, osobniki mogą przeżyć i wydać na świat potomstwo. Inne ulegają zagładzie, są więc dla ewolucji tracone. Z tezy tej wynika pośrednio, ale tylko pośrednio, zasada „walki o byt”, dosłownej lub metaforycznej walki wszystkich osobników o dostęp do pożądanych, zwykle ograniczonych, zasobów środowiskowych, takich jak pożywienie, partner seksualny, miejsce do życia lub światło. Ta walka rzadko tylko przybiera w przyrodzie postać prawdziwych zapasów na kły i pazury, ale taki właśnie jej obraz, jako nośny i trafiający do odbiorców, był przez wielu kontynuatorów Darwina (a niekiedy i przez niego samego) malowany.
W patetyczne tony uderzał często i efektownie zwłaszcza Thomas Huxley. W jednym ze swoich popularnych esejów naukowych pisał na przykład, że świat cały wypełniony jest rozdzierającym krzykiem mordowanych istot i gdybyśmy tylko mieli odpowiednio czuły słuch, wówczas „usłyszelibyśmy dobiegający zewsząd jęk i ryk bólu, podobny do tego, który Dante
ARENA WALKI CZY RAJSKI OGRÓD • 77
usłyszał u wrót piekieł". Takie widzenie świata przetrwało, zwłaszcza w Anglii, dziesięciolecia i nieraz również stosowane było do opisania dziejów naszego gatunku. Szczególnie sugestywnie pisał na ten temat Raymond Dart, znany odkrywca południowoafrykańskich australopiteków, twórca koncepcji kultury osteodontokeratycznej, kultury kości, zębów i rogu. Jak dziś wiemy, w przeważnie roślinożernych i zapewne całkiem pokojowo usposobionych australopitekach dostrzegł drapieżne, podniecające się zapachem świeżej krwi istoty, które „[...] rzucały się gwałtownie na swoje ofiary, rozrywały na strzępy ich ciała, zaspokajały swe nienasycone pragnienie ciepłą krwią i pożerały łapczywie drgające jeszcze członki”.
Kropotkin nigdy nie mógł się z taką wizją życia pogodzić. Krwawych walk w naturze nie dostrzegał, a w każdym razie nie sądził, by jakakolwiek istota w nich właśnie znajdowała upodobanie. Przeciwnie, ze swych syberyjskich obserwacji wyniósł wrażenie świata unikającego niepotrzebnych walk i konfliktów, świata wzajemnej pomocy i solidarności, osiągania wspólnych celów przez zespolenie wysiłków. Nie miało to charakteru mistycznego przekonania o prymacie dobra nad złem, a zachowanie się zwierząt nie wynikało z charytatywnych skłonności ani z bezinteresownej miłości dla współplemień- ców. Brało się, jak pisał, z ewolucyjnie sensownej strategii optymalizowania wydatków energii, którą znacznie lepiej i | pożytkiem dla wszystkich użyć można do osiągania wspólnych celów. Jeden bóbr nie spiętrzy rzeki, ale z ich wspólnego dzieła skorzystają wszyscy (nawet ludzie, to już jednak inna historia). Podobnie, jeden termit nie ma szans na samodzielne tycie, natomiast ich wspólnota potrafi wznosić klimatyzowane, samowystarczalne budowle, nie ustępujące budowlanym dokonaniom człowieka. A wewnętrzne walki w termitierach i w zbiorowiskach bobrów są w zasadzie nie znane.
Zdolności kooperacyjne wśród zwierząt (roślin rozumowanie Kropotkina nie dotyczyło) mogły więc powstać na gruncie egoizmu i być promowane przez dobór - tego Kropotkin nie neguje. Gdy już jednak powstały, stwarzały sytuację, w której faworyzowane były zachowania społeczne i „łagodzenie obyczajów”.
IjnftiFTMoi i"»
W walce ze wspólnym wrogiem zawsze lepiej połączyć siły, zwłaszcza gdy wróg jest potężny. A takim właśnie wspólnym „wrogiem” większości zwierząt jest środowisko. To stąd przychodzą wyzwania, to tu czai się zagrożenie, przed którym - w pojedynkę - nie ma ratunku. Samotne zwierzęta w konfrontacji z wrogim środowiskiem giną; ich dobrze zorganizowane grupy mogą przetrwać. A w każdym razie, jeśli zagrożenie jest realne, to wszelkie wewnątrzgatunkowe walki są bezcelowe. I tak nie przetrwa zwycięzca, jeśli me przetrwa nikt.
Wieloletnie obserwacje utwierdzały Kropotkina w przekonaniu, że nie są to spekulacje, lecz empiryczne fakty. Świat, który
ARENA WALKI CZY RAJSKI OGRÓD? • 79
znał ze swych syberyjskich i mandżurskich podróży, był słabo zaludniony, wystawiony na liczne zagrożenia, bezlitośnie niszczony przez ataki jesiennych i wiosennych mrozów, groźny. Wszystko to powodowało, jak pisał, „nadzwyczajną ostrość walki
o byt, do której większość gatunków zwierzęcych jest bezlitośnie zmuszana przez naturę”.3 Ale była to „walka” ze środowiskiem, nie ze sobą nawzajem. Zresztą, o cóż tu walczyć przy .nadzwyczajnym ubóstwie życia”, i tak większość terenów pozostaje nie zajęta, choć przez znaczną część roku się do tego nadaje.
Konieczność przetrwania syberyjskiej zimy stwarzała barierę nie do pokonania dla większości zwierząt, utrzymując stale ich liczebność na niskim poziomie. Dlatego też Kropotkin stwierdza ostatecznie: „walki pomiędzy osobnikami tego samego gatunku [miała to być kwintesencja darwinowskiego doboru] me znajdowałem, choć szukałem jej zawzięcie”. Znajdował natomiast wszędzie przejawy wzajemnej pomocy, choć jej akurat nie szukał. Jest ona więc wynikiem działania walki o byt (ze środowiskiem) i jest już u zwierząt utrwalonym przez dobór naturalny instynktownym wymogiem, przynajmniej u form wyższych (choć - jak pisał - „należy spodziewać się, że badacze życia mikroskopowego [...] odsłonią kiedyś fakty nieświadomego współdziałania nawet między mikroorganizmami").4 Walki zdarzają się między osobnikami różnych gatunków (choć i te nie są częste): wewnątrz gatunku obowiązuje jednak „poczucie dużo szersze - poczucie solidarności, łączności społecznej".
Człowiek w swojej historii nie musiał więc wymyślać nic nowego: jego społeczne skłonności nte zaczynały się wraz z nim - raczej przeciwnie, to on po raz pierwszy spróbował siłą te więzy rozry-
80 •
wać. U ludów „prymitywnych" struktura społeczna jest zawsze obecna i, jak sądził Kropotkin, to ona właśnie jest pierwotna, to na jej podstawie dopiero ukształtowały się więzy rodzinne.
Najmniejszą komórką społeczną jest może rodzina, ale najpierwotniejszą - społeczeństwo. Silne więzy społeczne pozwalały ludziom osiągać to, do czego w pojedynkę, lub nawet w rodzinach, nie byliby zdolni. Maltuzjańskie eliminowanie słabych i ułomnych nie miało tu miejsca, bo przecież „tysiące słabych i chorowitych, poetów, uczonych, wynalazców i reformatorów, łącznie z tysiącami [nienormalnych] i entuzjastów było najcenniejszą bronią ludzkości w walce o byt”. Dlatego nie agresja i przemoc, lecz właśnie poczucie pomocy wzajemnej dominuje u najprymitywniejszych ludów. I choć zwykle pierwsze kontakty z nimi owocują u europejskich odkrywców opisami podkreślającymi ich dzikość i brutalność, to następne, nie bez zdziwienia badaczy, ujawniają, że wśród ludów tych panuje życzliwość, sympatia, gościnność. Kropo tkin nieraz doświadczył tego wśród najdzikszych ludów Syberii - Ostiaków, Samojedów, Aleutów, Tunguzów, Czukczów... Społeczeństwa miały swój interes, by troszczyć się o wszystkich swych członków, bo dobro w ostatecznym rachunku popłaca. Kropotkin widzi po prostu czysto utylitarny prymat dobra nad złem i dlatego to nie zło, lecz dobro ma w ewolucji przewagę. Jego obecność u ludzi ma odwieczne korzenie.5
Kropotkin jest piewcą dobra w całym świecie ożywionym (nie darmo w przedmowie do polskiego wydania Pomocy wzajemnej Kazimierz Demel przyrównuje go do świętego Franciszka). Nie negując istnienia zwierzęcej natury u człowieka, z nią właśnie wiązać chciał największe nadzieje. To dopiero powstanie państw, a zwłaszcza scentralizowanych rządów, przyniosło zagrożenie naturalnym ludzkim skłonnościom. Jeszcze średniowieczne miasta umiały skłonności te wykorzystać: cecho-
ARENA WALKI CZY RAJSKI OGRÓD? • 81
we gildie, samorządowy system władzy, zgromadzenia gminne na wsiach, wspólnota łąk, lasów 1 nieużytków (ale nie pól uprawnych; tu indywidualne gospodarowanie było skuteczniejsze), wszystko to były formy, w których indywidualne i społeczne skłonności znajdowały swe naturalne ujście.
Zło zaczęło się potem, gdy chęć dominacji skruszyła tę naturalną solidarność, gdy centralistyczne zapędy władzy odbierać poczęły wspólnotom lokalnym ich prawa, gdy w miejsce wspólnoty celów powstała hierarchiczna zależność, w miejsce wolnych ludzi - poddani. Według Kropotkina, rolą władzy byłoby nie przeszkadzać tym wszystkim zbiorowym i indywidualnym skłonnościom, bo wszystkie one powstały w ewolucji jako odpowiedź na wyzwania środowiska i dlatego właśnie są skuteczne.
Tyle Kropotkin. Jego poglądy godne są przypomnienia, choć nie mogą być tutaj rozwijane, zwłaszcza te z drugiej części dzieła. Chodzi tu bowiem o problem biologiczny, nie polityczny, a oba one, choć związane, nie wynikają z siebie jednak tak prosto, jak to Kropotkin postulował. Cóż więc z biologią? I kto ma rację - Huxley czy Kropotkin, gdy z tej samej darwinowskiej idei wyciągają dwa tak radykalnie przeciwstawne wnioski? Co jest zasadą życia: pomoc wzajemna czy walka na kły i pazury?
Zacznijmy od osób. nie poglądów. Huxley nie był odosobniony w swych sądach, rzesze Jego rodaków uważały podobnie, miał też za sobą całą formację wiktoriańskiej kultury, angielski etos walki i konkurencji. Ale i Kropotkin nie reprezentował tylko siebie. Przeciwnie, jak pokazał niedawno Daniel Todes, cała właściwie rosyjska formacja Intelektualna I polityczna, od radykałów przez liberałów po konserwatystów, oraz wszyscy niemal wielcy biologowie rosyjscy odrzucali maltu- 2jańską wykładnię darwin izmu. Tyle że Zachód nie zdawał sobie z tego sprawy. Kropotkin pisał po angielsku I dlatego był znany. Wśród ewolucjonistów był Jednak uważany raczej za osobliwego ódstępcę od głównego nurtu tej nauki, nie zaś za reprezentanta jakiejś większej określonej szkoły. Ta pozostała po prostu nie znana.
82 •
Dlaczego jednak wszyscy Rosjanie, skądinąd skłóceni w wielu innych sprawach, odrzucili tak zgodnie idee Malthusa? fW radzieckim marksizmie postać Malthusa też była do niedawna symbolem największego wstecznictwa). Czy zaważyła na tym rosyjska mentalność, której obce były - i to niezależnie od politycznych zapatrywań - ideały wybujałego brytyjskiego indywidualizmu? Być może. Sam Kropotkin uważa jednak, że przyczyna leży tu raczej w charakterze rosyjskiej przyrody, nie w umysłowości (o ile ta druga sama nie jest odbiciem pierwszej). Anglia ma klimat łagodny i jest gęsto zaludniona, a jej wielcy biologowie byli szczególnie blisko obeznani z przyrodą krajów ciepłych i nadmorskich - Afiyki (poza Saharą), Ameryki, południowej Azji, Australii. Darwin, Wallace i Huxley czerpali doświadczenia z tropików, z ich przebogatym, zachłannym, ekspansywnym życiem, skłonnym natychmiast zajmować każde „puste”, albo raczej zwolnione, miejsce. W tym świecie nie środowisko jest zagrożeniem. Przeciwnie, zagrożeniem są wszyscy inni, którzy chcą z tego środowiska korzystać, i stąd ostrość i bezwzględność międzyosobniczęj walki o byt.
Doświadczenia Kropotkina (lecz także Nikołaja G. Czemy- szewskiego, K. F. Kesslera, Klimenta A. Timiriaziewa i wielu innych) były odmienne, gdyż zamiast ciepłych mórz południowych przemierzali oni bezkresne stepy Kazachstanu, tajgę Syberii i tundrę dalekiej Północy. Widzieli wszędzie przyrodę surową, nieprzyjazną i słabo zaludnioną, przyrodę po części „pustą”, bo pustoszoną bezustannie przez żywioły.6 Z tych różnych doświadczeń wynikały więc różne idee, które uzupełniały się raczej wzajemnie, niż wykluczały. Zdawał sobie zresztą z tego sprawę Darwin, gdy pisał w O powstawaniu gatunków, że im surowszy klimat, tym bardziej bezpośredni wpływ wywiera środowisko na ży
ARENA WALKI CZY RAJSKI OGRÓD? • 83
cie, a „skoro dochodzimy do biegunów, do śnieżnych szczytów lub też do absolutnych pustyń, to przekonamy się, że walka
0 byt sprowadza się wyłącznie do walki z żywiołem”.7 Rozumiał to i Kropotkin, kiedy pisał, że walka bądź współdziałanie zależą od charakteru środowiska, a nie od usposobienia zwierząt.
Żaden z nich jednak nie mógł być w pełni obiektywny: Darwin, bo nigdy nie zetknął się z prawdziwie surową przyrodą Północy, Kropotkin, bo obce mu było doświadczenie tropików. Zdawali sobie sprawę z ograniczeń swych obserwacji, nie umieli jednak zapanować nad pokusą uogólnień. Stąd ów pozorny dylemat. W istocie bowiem opisywali nie tyle konkurencyjne modele ewolucyjne, co dwie różne strategie, które odnosiły się do różnych środowisk, i dzisiaj wiemy, że obaj mieli rację.
Najlepiej może widać to tam, gdzie dwa różne typy środowisk zazębiają się z sobą, gdzie pewne gatunki z tej samej grupy zwierząt żyją w jednym, a inne w drugim środowisku. Takim miejscem jest na przykład pogranicze lasów tropikalnych i sawanny - i tutaj właśnie komplementamość obu modeli ujawnia się najwyraźniej. Niemal wszystkie gatunki ssaków zamieszkujących dżungle to zwierzęta prowadzące osobniczy tryb życia: większe społeczności są w tym środowisku na ogół nie znane.
1 odwrotnie, ich najbliżsi nieraz kuzyni, zamieszkujący suche i otwarte obszary sawannowe z kontynentalnym o kontrastowych porach roku klimatem, prowadzą zawsze życie grupowe,
o ile nie społeczne. Wszystkie żyjące na sawannach antylopy skupiają się w stada, ale u tych nielicznych gatunków, które zamieszkują dżungle, przeważają samotnicy. W zintegrowanych grupach polują lwy i hieny, ale leśne tygrysy nie lubią towarzystwa swych współplemieńców.8 W stadach żyją żyrafy, ale okapi, które pozostało w lesie, jest samotnikiem Może najlepiej widać to u naczelnych, naszych skądinąd pobratymców.
Gatunki leśne, nadrzewne, nie tworzą zwykle większych społeczności, natomiast naziemne, sawannowe formy zdumiewają nieraz złożonością swych stad. Samotnikami są leśne orangutany, w niewielkich tylko, zatomizowanych rodzinach żyją gibbony, ale szympanse i goryle są towarzyskie (na otwartych przestrzeniach; ich leśne odmiany wykazują tę cechę w znacznie mniejszym stopniu).
Przykłady można mnożyć. I choć nie jest to jakieś bezwzględne .prawo natury” (w każdym przypadku czynnikiem grupowego lub samotniczego życia nie są tu raczej różnice klimatyczne, lecz przeróżne czynniki ekologiczne, które ze środowiskowymi parametrami są tylko skorelowane), zasada zdaje się dość dobrze przystawać do rzeczywistości. A przypadkiem szczególnym w całym tym rozumowaniu jesteśmy my sami i nasi bezpośredni przodkowie. W niedawnej - w geologicznej skali czasowej - przeszłości zamieniliśmy jedno środowisko na drugie, testując na sobie cechy obu środowisk i zalety obu strategii. Około 5 milionów lat temu, a może nieco wcześniej, grupa naszych bezpośrednich przodków porzuciła nadrzewny tryb życia i leśne środowisko, przenosząc się na pełną niebezpieczeństw sawannę. Przed 5 milionami lat opuściliśmy więc .darwinowski” świat dżungli, by w nowym, „kropotkinowskim” i surowym świecie sawann nabierać człowieczeństwa. By przeżyć, połączyliśmy się w grupy, i odtąd już stale trzymaliśmy się razem, aż skolonizowaliśmy cały świat. Nasz początek zawdzięczamy wielkiej przemianie ekologicznej, wielkiemu zerwaniu. Kto wie, może to jedno ze źródeł naszego sukcesu? Może, jak w biblijnym wygnaniu z raju, ta zmiana środowiska na gorsze była nam potrzebna, gdyż w zbyt łatwym, stabilnym świecie niewiele można dokonać, bo i niewiele opłaca się zmieniać.
Rację miał zarówno Darwin, jak i Kropotkin. Jesteśmy tutaj, żeby o tym zaświadczyć. Nie mieli racji tylko ci, którzy chcieli nieskończone bogactwo przyrody zamknąć w jednej, choćby i sugestywnej wizji. Przyroda nie jest ani areną walki, ani też sielankowym ogrodem. A nauka, podobnie jak życie, nie lubi ekstremizmów.
ROZDZIAŁ 5
O OSOBACH, OSOBNIKACH, ALTRUIZMIE I WSPÓŁPRACY
Tb, czy butelka jest do połowy pusta, czy do połowy pełna, nie jest cechą butelki, lecz zależy od nastawienia obserwatora. Podobnie rzecz się ma z kwestią, czy światem rządzi egoizm, czy altruizm. W historii myśli ewolucyjnej byli rzecznicy jednej i drugiej tezy, a sam problem rozpalał wiele umysłów. W istocie odpowiedź zależy nie tyle od cech świata, ile od perspektywy, z jakiej się na niego patrzy.
Wielu ludzi uważa, że pojęcia konkurencji, walki czy współzawodnictwa wprowadził do biologii Karol Darwin. Rewolucja darwinowska utożsamiana jest z .rewolucją egoizmu", z walką wszystkich ze wszystkimi, z powszechnymi zmaganiami, z których zwycięsko wychodzą najsilniejsi i najbardziej bezwzględni. Istotnie, darwinizm nie Jest filozofią współpracy, solidarności, czy miłości. Przeżywanie najlepiej przystosowanego oznacza w praktyce przerwanie najskuteczniejszego, a więc również eliminację nieprzystosowanych - to jest takich, którsy gorzej od innych dbali o własne interesy. Wystarczy Jeden przykład czynnego współczucia w przyrodzie - pisał Darwin w O powstawaniu gatunków, jeden objaw bezinteresownej pomocy, .a cała moja
teoria legnie w gruzy". Rzeczywiście, wszelkie przejawy bezinteresowności powinny być tępione przez dobór, gdyż pomaganie innym wystawiałoby na szwank własne interesy pomagającego. A to. zgodnie z logiką darwinowską, było nie do pomyślenia.
Ale pojęcie walki, czy nawet wojny w naturze, było znane i przed Darwinem. Co więcej, było ono jednym z najważniejszych pojęć całej przeddarwinowskiej biologii, było słowem-wytrychem używanym do wyjaśniania najrozmaitszych zjawisk. W czasach Darwina ulegało to już zmianie, dla jego współczesnych powszechna walka wszystkich ze wszystkimi nie była już tak oczywista jak przedtem. Darwin sprawił, że zaakceptowano zjawisko ewolucji, ale jej mechanizm - walka o byt, został dość powszechnie przez jemu współczesnych odrzucony, właśnie ze względu na status egoizmu osobniczego, któiy starał się wprowadzić.
Walki, zmagania, konkurencja były poniekąd angielską specjalnością i obsesją. Powiedzenie: Homo homini lupus (człowiek człowiekowi wilkiem) wymyślili Rzymianie, ale w nowożytnej Europie pojęcie to i stojąca za nim filozofia wiążą się z nazwiskiem Thomasa Hobbsa, na grunt ekonomii przeniósł je Adam Smith, socjologii zaś - Thomas R. Malthus; w biologii odpowiadać temu może słynne Tennysonowskie zdanie o naturze czerwonej od kłów i pazurów. W angielskim klimacie intelektualnym koncepcja walki o byt nie była więc czymś niezwykłym.
Agresja i walka w przyrodzie były faktem empirycznym i nie mogły z pewnością pozostać nie zauważone przez przyrodników - nie tylko w Anglii. Wiele uwagi temu zagadnieniu poświęcali uczeni epoki Oświecenia. Osiemnastowieczny szkocki przyrodnik William Smellie w swym dziele Philosophy oj Natural History [Filozofia historii naturalnej) jeden z rozdziałów zatytułował „Wrogość wśród zwierząt”, gdzie pisał na przykład: „Kontemplując system zwierzęcy istniejący na tej planecie [...] umysł ludzki ze zdumieniem, a nawet konfuzją, odkrywa obraz ogólnej wojny, masakry i pogromu, które stale i w każdym miejscu stają mu przed oczami".1 A Erazm Darwin, dziad Karola, tak pisał na ten temat w jednym ze swych licznych dzieł: „Silniejsze zwierzęta po
O OSOBACH, OSOBNIKACH I ALTRUIZMIE • 87
żerają słabsze bez litości. Taka jest zasada organicznego świata! Świata, którego pierwsze prawo wyrazić można słowami: »Jedz, albo będziesz zjedzony«, i który wydawać się może jednym wielkim pobojowiskiem, sceną powszechnej masakry i niesprawiedliwości”.2 Cytaty można by mnożyć - w czasach Oświecenia nie żałowano papieru ani dosadnych określeń. Karol Linneusz w pracy zatytułowanej Politia naturae pisał: „Gdyby pozaziemski obserwator pojawił się wśród nas - cóż by dostrzegł? Zobaczyłby zwierzęta [...] rozrywające się na strzępy - jednym słowem zobaczyłby jedynie powszechną wojnę wszystkich ze wszystkimi”.
O wojnie, walce i zmaganiach pisali wszyscy wielcy tego czasu. Sformułowania tego typu znajdziemy u Georgesa Cuviera, Jeana B. Lamarcka, Georgesa Buffona i Charlesa Lyella - u tych wszystkich, którzy mieli cokolwiek do powiedzenia na temat historii naturalnej i filozofii przyrody. Jeśli zatem sądził ktoś, że to Darwin właśnie wprowadził te pojęcia do biologii, był w błędzie: on tylko użył ich w specyficznym i nietypowym kontekście. Same pojęcia znano dużo wcześniej.
Tym, co różniło Darwina od jego poprzedników, był więc nie opis zjawisk, ale mechanizm, jaki im przypisał. Dla przyrodników Oświecenia wojna w przyrodzie była gwarantem utrzymania stabilności i status quo. Harmonia poprzez walkę - oto motto osiemnastowiecznego przyrodoznawstwa. I znów o cytaty nietrudno: można by właściwie powtórzyć tu te same co poprzednio nazwiska, tyle że w kontekście wypowiedzi o ładzie i harmonii życia. Świat bowiem nie był postrzegany jako zły. Przeciwnie, miał być rządzony racjonalnie, a śmierć jednych organizmów służyć miała zawsze innym oraz utrzymaniu tej racjonalności - nie była więc nadaremna.3
Nawet Malthus, ów szermierz wszelkich możliwych klęsk doświadczających życie (315 stron swego Eseju o zaludnieniu poświęci! opisowi walk, morderstw, wojen, chorób i epidemii, kanibalizmu, dzieciobósjtw, klęsk żywiołowych i głodowi), ów znienawidzony przez socjalistów symbol agresji, wyzysku i egoizmu tak pisał na ten temat: „Mamy wszelkie powody, by sądzić, że w świecie nie ma więcej zła, niż jest to absolutnie konieczne - konieczne jako składnik tego potężnego procesu, jakim jest trwanie życia”.4
Drapieżcy łowią swe ofiary, owady zjadają rośliny - nie tylko dla swych własnych egoistycznych interesów. Robią tak dlatego, że bez tych zabiegów nie starczyłoby wkrótce miejsca dla wszystkich żyjących na Ziemi gatunków, a wtedy ilość głodu, nieszczęść i klęsk byłaby znacznie większa. Darwin zburzył ten gmach optymizmu. Wziął z Malthusa wszystkie okropności życia, ale odrzucił nadrzędny cel, któremu miały służyć. O ile przedtem „wojna w naturze” służyć miała utrzymaniu równowagi, zachowaniu tego, co istnieje, to teraz „walka o byt” stała się właśnie mechanizmem zmiany, motorem ewolucji. Osobniki walczyły ze sobą - prawda, zwykle nie „na śmierć" i często drogą pośrednią - bo w świecie ograniczonych zasobów tylko silniejszy lub sprytniejszy miał prawo do istnienia, a pomoc lub bezinteresowność były najgorszą możliwą strategią, zwiększającą szanse konkurencji. Zło - o ile egoizm uznać za zło - nie było już produktem ubocznym i nie było podporządkowane wyższemu dobru, lecz stało się kwintesencją żyda i zasadą istnienia.
Jednakże twierdzenie, że altruizm nie istnieje - przynajmniej u człowieka - wygląda na negację istnienia żyrafy pod hasłem „takich zwierząt nie ma". Biolodzy od dawna wiedzieli, że coś w teorii doboru naturalnego trzeba zmienić (lub uzupełnić), by można było wyjaśnić te wszystkie przejawy pomocy, sympatii.
O OSOBACH. OSOBNIKACH I ALTRUIZMIE • 89
współpracy czy miłości, które w przyrodzie tak często udaje się obserwować. Jeśli żaden osobnik nie może działać w interesie innego osobnika, to gdzie można szukać rozwiązania tego dylematu? Jak miało się okazać - w samej koncepcji prostego na pozór pojęcia .osobnik". Osobnik to inaczej indywiduum. Indywiduum (od in-dividuus) oznacza - jak atom (a-tomos) - niepodzielny. Tyle że i atomy, i osobniki okazały się nadzwyczaj podzielne.
Życie na Ziemi ma strukturę hierarchiczną, a każdy z kolejnych szczebli tej hierarchii ma zarówno swą własną, wewnętrzną organizację (i interesy), jak i zewnętrzne uwarunkowania nadające spoistość całej biosferze. Skala tych uwarunkowań, siła powiązań, odrębność interesów - wszystko to |est przedmiotem dyskusji. Istotne jest jednak, że pomimo pewnej niezależności poszczególnych szczebli tej hierarchii, mimo im- manentnego konfliktu, jaki istnieje między osobniczym pędem do powielania swych kopii („bądźcie płodni i rozmnażajcie się" 1 to imperatyw obowiązujący wszystkie obdarzone zdolnością do reprodukcji struktury) a ograniczonością dostępnych zasobów, istnienie pewnego kompromisu między tymi rozbieżnymi interesami było konieczne, jeśli życie przetrwać miało na Ziemi przez tak długi czas. Z pewnością inne są interesy patogennych bakterii, inne zaś zarażonych nimi komórek eukariotycznych. Ale już między .bakteriami" rezydującymi w komórkach eukariotycznych na stałe (a takimi są, prawie na pewno, mitochondria i chloroplasty) a ich .gospodarzami" istnieć musi swoisty kompromis, bo choć żadne nie utraciło do końca swe) odrębności, to ich los sprzągł je nawzajem ze sobą.
Podobnie komórki wielokomórkowych organizmów zachowały wiele ze swej indywidualności, ale nikt z nas przecież nie rozczula się nad altruizmem komórek nerek, wątroby czy mózgu, że poświęcają się dla dobra organizmów, w których rezydują. A przecież i one mogłyby prowadzić wewnątrz, naszych ciał bezwzględną .walkę o byt" (naszym kosztem, rzecz jasna), mnożąc się na potęgę i kierując się swymi własnymi, egoistycznymi Interesami - gdyby nie fakt. że Ich los zależy także I od naszego losu (gdy kompromis ten zostaje złamany - Jak w przypadku
nowotworu - wówczas egoistyczny „sukces" jednego szczebla oznacza porażkę obu). I podobnie wydaje się dziać na poziomie całej biosfery, która uzgadnia niejako te różne sprzeczne interesy .na dole", prowadząc do wyłonienia się jednostki wyższego rzędu, homeostatycznej struktury planetarnej lub może, jak twierdzą niektórzy, ziemskiego superorganizmu. Albo nawet, jak chce James Lovelock, żyjącej Ziemi - Gai.
Darwinizm był filozofią jednego tylko poziomu 1 osobniczego. Na tym poziomie istotnie panuje - lub raczej powinien panować - egoizm. Ale to właśnie z uzgadniania różnych, krzyżujących się, sprzecznych interesów na różnych poziomach, powstało całe niewyobrażalne bogactwo życia - i to właśnie na styku między poziomami rodziły się najbardziej zdumiewające kompromisy. Tego wszystkiego w czasach Darwina jeszcze nie wiedziano.
Spór o wojnę w naturze, który zaowocował najpierw pojęciem walki jako mechanizmu zapewnienia harmonii, potem koncepcją doboru naturalnego jako mechanizmu postępu (czy tylko ewolucji - to nie to samo!), został wreszcie sformułowany w kategoriach matematycznych, w których zabarwione emocjonalnie pojęcia, jak pomoc wzajemna, miłość czy zwłaszcza altruizm, użyte zostały jako poręczne metafory dla zobrazowania tzw. interesu genowego, wyrażanego w postaci procentowego udziału genów - i niczego więcej.
0 tym, że u wielu gatunków rodzice czynnie pomagają swym dzieciom i że pomoc ta ma nieraz wszelkie cechy poświęcenia
1 miłości, wiedziano od dawna; rozumiejąc zarazem, iż może nie być to zupełnie „czysty" altruizm, skoro dotyczy zawsze dzieci własnych, nie cudzych. Samica owadów z grupy gąsieniczni- ków zadziwia swą troską rodzicielską, gdy potrafi zapewnić całemu swemu potomstwu świeży i pożywny pokarm na cały okres ich rozwoju larwalnego. Ale też poraża swoistym okrucieństwem, Jeśli zważyć, że tym pożywieniem jest żywa larwa
O OSOBACH. OSOBNIKACH i ALTRUIZMIE • 93
innego owada, pożerana od środka przez rozwijające się młode gąsieniczniki, i to w taki sposób, by nie naruszając jej najważniejszych narządów jak najdłużej utrzymać ją przy życiu. Cóż, świeże mięso jest zwykle bardziej pożądane od nieświeżego, a życie własnych dzieci - od cudzych, i gąsieniczniki tylko tę zasadę wykorzystują. Ale te zapobiegliwe owady, u których „miłość” do dzieci zderza się z agresją do „obcych”, są tylko przypadkiem szczególnym sytuacji, gdy „miłości” takiej towarzyszy po prostu obojętność wobec wszystkich, któiych nie sposób do najbliższej rodziny zaliczyć. Adopcja jest wynalazkiem ludzkim, w przyrodzie zdarza się niezwykle rzadko.
Pingwiny cesarskie dokonują niewyobrażalnych wręcz wyczynów, by wychować swe młode - i opis ich poświęceń poruszy każdego. Ich młode rodzą się z nastaniem zimy antarktycz- nej, gdy na wiele miesięcy zapada noc, temperatura spada do -50°C, szaleją wichury, a pisklę, stojąc nieruchomo na stopach rodzica, domaga się zapewnienia mu ciepła i pożywienia. W tych warunkach tylko ścisła współpraca obojga rodziców, dzielących między siebie opiekę nad dzieckiem z koniecznością wędrówki do morza 1 pieszej rzecz jasna, pingwiny nie fruwają
- zapewnić może choćby szansę sukcesu. Ale wszystkie te zdumiewające zabiegi obejmują tylko i wyłącznie „swoich” i żaden młody nie może liczyć na litość obcej matki - nawet jeśli ta straciła rodzinę i przyniesione przez nią zapasy nikomu się nie przydadzą. To samo dotyczy wszystkich niemal zwierząt żyjących w dużych skupieniach: objawy miłości do dzieci są niemal równie spektakularne jak ów mur obojętności wobec wszystkich tych - równie bezbronnych, równie potrzebujących pomocy - których spłodzili inni rodzice.
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego nawet tam, gdzie miłość zdaje się zwyciężać, jest ona niejako skażona. Jest jednostronna i niepełna? Te i wiele innych, choć podobnych, pytań doczekało się wreszcie sformalizowanego matematycznie ujęcia w roku 1964, kiedy to angielski genetyk William D. Hamilton wykazał, że między taką „miłością" a egoizmem nie ma w Istocie większej różnicy, o ile tylko zadane zostaną prawidłowe pytania.
A brzmią one tak: Komu opłaca się pomagać? Wobec kogo war
to zachować obojętność? Kiedy jawna agresja staje się pożądana? Ale najprostsze i najbardziej zasadnicze z nich brzmi: Koniu właściwie pomagamy, pomagając własnym dzieciom?
Z teorii doboru naturalnego wynika, że tym, o co naprawdę zabiegają osobniki, jest pozostawienie po sobie możliwie najliczniejszego potomstwa. Tylko te cechy, które skutecznie się do tego przyczyniają, zostaną w przyrodzie utrwalone. W świe- cie ograniczonych zasobów, w świecie „zatłoczonym" wygrywa ten. kto potrafi zostawić po sobie najwięcej potomstwa - kosztem innych, rzecz jasna. Jak tego dokonać, to inna sprawa. Spryt może okazać się lepszą strategią od siły, a małe organizmy wydajniejsze od dużych. Cechy mogą więc być różne, ale jedno przynajmniej wydaje się oczywiste: egoizm zawsze powinien zwyciężać altruizm, bezwzględność - niezdecydowanie, agresywność - łagodność. Nie ma to żadnych moralnych konotacji, ale też moralność me ma nic wspólnego z doborem naturalnym: ten premiuje zawsze osobniki skuteczne, nie moralne (chyba że moralność właśnie okaże się najskuteczniejsza, co w świecie zwierząt wydaje się mało prawdopodobne).
Richard Dawkins, o którym parę słów przyjdzie jeszcze powiedzieć, zauważył, że choć ogromna większość organizmów ginie, zanim zdoła osiągnąć wiek dojrzały, to każdy z nas ma przodków, którym ta akurat sztuka się udała. Żaden z naszych przodków nigdy me został za młodu zjedzony przez drapieżnika, me padł ofiarą choroby, epidemii, a nawet nie złamał sobie nogi w sposób uniemożliwiający mu dalsze istnienie. I dotyczy to zarówno nas, jak i wszystkich zwierząt oraz roślin na Ziemi. Wszyscy bez wyjątku nasi przodkowie byli skuteczni, choć większość żyjących kiedykolwiek na Ziemi organizmów tej skuteczności nie umiała sobie zapewnić. Jeśli wygrali, to na pewno nie dlatego, że pomagali innym - bo wtedy wygraliby zdecydowanie ci „inni”. Musieli być egoistyczni i musieli tę cechę przekazać swym potomkom - czyli „nam” właśnie. To my jesteśmy nosicielami ich cech, choć oni sami już nie istnieją.
Lecz jeśli tak się dzieje, to konkurencja w przyrodzie dotyczy w istocie bardziej cech niż osobników, bo to cechy właśnie utrwalają się lub giną, gdy kresem każdego osobnika jest za-
O OSOBACH, OSOBNIKACH I ALTRUIZMIE • 95
wsze i nieodmiennie śmierć. Żaden osobnik nie przekazuje jednak swemu potomstwu cech bezpośrednio. Tym, co naprawdę przekazujemy, jest zawarta w genach informacja o cechach, nie same cechy. W ostatecznym rachunku to geny walczą więc ze sobą o przetrwanie, osobniki zaś są tylko dogodną osłoną, chroniącą je przed groźnymi wpływami otoczenia i pozwalającą bezpiecznie prowadzić swą przebiegłą walkę o pozostawienie po sobie możliwie największej liczby kopii - w innych osobnikach z konieczności. To geny są więc egoistyczne, nie osobniki, a cechy osobników, ich zachowania, postawy i uczucia są tylko pochodną egoistycznego interesu genów, dla którego realizacji zostały powołane do życia.
Tyle teoria. Miała ona - jak się wkrótce okazało - daleko idące konsekwencje. Na jej gruncie powstała socjobiologia pragnąca tłumaczyć zachowania osobnicze, zwłaszcza te na pozór egoistyczne, jako wynik swoistej konspiracji genów, manipulujących całym życiem «swych" osobników. Geny „chcą” zostawić po sobie możliwie najwięcej swych kopii, muszą jednak pogodzić się z tym, że współżyją z innymi genami w obrębie jednego osobnika i że wpływy zewnętrzne wymuszają liczne kompromisy i złożone zachowania. Geny bowiem nigdy nie istnieją oddzielnie - nawet u najprostszych stworzeń. Każdy wirus czy bakteria ma w sobie setki, o ile nie tysiące, genów i wszystkie one połączyły się wzajem me po to, by sobie pomagać, lecz dlatego, że tylko wspólnie wytworzyć mogły zdolne do życia „ciała"
- poprzez które mogły się powielać.
Kto zatem, z punktu widzenia genów, najbardziej zasługuje na powierzenie mu swych kopii? Najlepiej, gdy jest to taki sam osobnik jak te, w których dane geny przebywają, wtedy bowiem każdy gen zapewnia sobie to, o co w tej całej ewolucyjnej grze chodzi i replikację. Takie stuprocentowe powielenie samych siebie jest z pewnością „marzeniem" wszystkich genów i często się udaje 1 powstają wówczas tzw. klony, obecne tam, gdzie rozmnażanie jest bezpłciowe, drogą podziału lub pączkowania. Klony mają jednak jedną wadę - są mało plastyczne, gdyż zawierając wciąż te same geny, nie mogą łatwo reagować na znaczne a nieprzewidziane zmiany środowiska. Geny każdego osobnika
i
„chcą" stuprocentowej sukcesji, ale „chcą” też, by jego potomstwo jak najlepiej radziło sobie z ryzykiem wpisanym w życie; bo przecież gdyby nie owo ryzyko, geny same mogłyby się powielać i ubieranie ich w ciała w ogóle nie byłoby potrzebne.
Jak się zdaje, tak właśnie zrodziła się płeć. Płciowość jest - znów - kompromisem: dopuszcza geny obce, które rezydować będą w naszych dzieciach, ale sprawia też, że ten zastrzyk „świeżej krwi” pozwoli otrzymać potomstwo zróżnicowane i bardziej plastyczne. Tam, gdzie klonowanie nie jest rozwiązaniem najlepszym, pojawia się więc seks i „miłość" do dzieci, która w ujęciu socjobiologii jest najlepszą formą opieki genów nad ich kopiami. Pamiętajmy przy tym, że wszystkie geny żyjące dziś na Ziemi pochodzą tylko z takich linii, w których opieka tego rodzaju okazała się skuteczna. Miłość, pomoc, współpraca byłyby zatem tylko wynikiem manipulacji ukrytych we wnętrzu organizmu genów. Nie jest to może wizja porywająca, ale zadaniem nauki nie jest uzasadnianie naszych oczekiwań.
Egoizm genowy wymaga od organizmów opanowania sztuki zawierania najrozmaitszych kompromisów. Żadne zwierzę (czy roślina) nie dąży do polepszenia szans życiowych innego zwierzęcia (czy rośliny), ale często tylko w kooperacji osiągnąć można cele, które w pojedynkę są nieosiągalne. Tak dzieje się w przypadku ścisłej symbiozy, gdy co najmniej dwa zupełnie różne organizmy łączą się ze sobą w celu wspólnego życia. Korale rafowe nie mogą żyć bez współpracy przebywających w ich ciałach symbiotycznych glonów, zooksanteli, a owoc tej współpracy - rafa - jest pomnikiem skuteczności symbiozy. Podobnie symbiotycznymi „organizmami” są porosty, stanowiące konglomerat grzyba i glonu, połączonych ze sobą tak ściśle, że żadne już żyć bez drugiego nie może. Porosty są niezwykle odporne, dlatego mogą kolonizować środowiska, w których panują najbardziej niegościnne warunki. I tu - jak u korali 1 ten sukces jest dziełem współpracy: łącząc zalety samo-
98 •
L unwers. TXS UIJ U Lin U^l tu» y
żywności glonu i zdolności do „utylizacji odpadów" grzyba, porost korzysta z dobrodziejstw dwu wynalazków ewolucyjnych naraz. Dwa w jednym - ten pomysł natura stosuje równie często jak człowiek. A porosty są „jednym” tak bardzo, że dziś nadaje im się odrębne nazwy gatunkowe, tak jakby chodziło
o pełnoprawne organizmy.
Przywykliśmy sądzić, że życie składa się z organizmów i indywiduów. Ale organizm to pojęcie nieostre i granice indywidualności wielu „organizmów" są bardzo rozmyte. Jeśli zazwyczaj rozpatrujemy ewolucję w kategoriach „walki o byt” między osobnikami, to nie dlatego, by izolowane, odrębne osobniki do
O OSOBACH. OSOBNIKACH I ALTRUIZMIE • 99
minowały w świecie żywym, ale dlatego, że Istota, która tę naukę stworzyła - człowiek - sama jest osobnikiem, a raczej w ten sposób sama się postrzega (w istocie 10% wagi naszego ciała stanowią symbiotyczne bakterie, pozostałe zaś 90% to człowiek sensu stricto) . W naturze przeważają istoty o nieokreślonych granicach, hybrydy, które często łączą w sobie partnerów pochodzących z bardzo różnych grup.
Wróćmy jeszcze do grzybów. Wiosną 1993 roku prasę naukową i popularną obiegła sensacyjna wiadomość - znaleziono największy organizm świata. Jego waga wynosić miała co najmniej 100 ton, wiek - minimum 1500 lat (a zapewne znacznie więcej), zajmowany zaś przez niego obszar oceniono na 30 akrów (tzn. trzydzieści razy więcej, niż może zaorać w ciągu dnia para wołów - bo taka jest dawna definicja akra; w przeliczeniu na bardziej współczesne jednostki miary przekracza to 100 tysięcy m2). W dodatku cały ten organizm żyje pod ziemią i nie jest ani zwierzęciem, ani rośliną. A Jeśli w ogóle można nazywać go organizmem, to tylko pod warunkiem, że rozstrzygniemy pewne zasadnicze wątpliwości dotyczące natury osob- niczości w przyrodzie. Otóż organizm ten jest grzybem z rodzaju opieńków - Armillaria bulbosa. (Wkrótce po pierwszym doniesieniu nadeszły informacje o znalezieniu innego .osobnika" z gatunku Armillaria ostoyae, o jeszcze większych rozmiarach). Opieńki znają wszyscy i wszyscy wiedzą, że są to grzyby drobne („opieńki są maleńkie” - pamiętacie?), kilku- bądź kilkunastocentymetrowe, o wadze wyrażanej w gramach, nie tonach. Skąd więc ten rekord?
Otóż to, co nazywamy grzybem i co bierzemy za osobnika - nie jest osobnikiem. Jest organem rozrodczym, narządem do produkcji i rozsiewania zarodników. Ściślej, jest Jednym z wielu takich organów - owocników - grzyba (opieńki rosną w dużych skupiskach, zwykle na ściętym pnlu drzewa lub na drzewie osłabionym). Gdzie Jest więc sam grzyb, skoro owocnlkl stanowią tylko część grzyba, i to. sądząc po opisywanym rekordzie, znikomą?
Armillaria bulbosa. Jak inne opieńki, zaczyna życie od pojedynczego zarodnika, mikroskopijnej komórki padającej na zle-
100 1 ZIEMIA I ZYCIE
mię wraz z deszczem spor i pyłków, rozsiewanych przez inne rośliny i grzyby. Gdy znajdzie odpowiednie warunki - kiełkuje wypuszczając nitkowate twory zwane strzępkami. Wszystkie strzępki są identyczne genetycznie, gdyż wszystkie pochodzą od tej samej komórki macierzystej. Wszystkie też połączone są ze sobą w splecioną sieć - grzybnię. Wszystkie są więc, z definicji, organizmem. Grzybnia jest organem eksploratorskim, wypuszczającym swe macki we wszystkie strony, aż do osiągnięcia fizycznej bariery, kiedy to ekspansja ulega zahamowaniu.
Lecz marsz grzybni może się zatrzymać i z innego powodu: gdy na jej drodze znajdzie się front innego rozrastającego się grzyba, gdy dojdzie do konfrontacji. I wtedy, jak przy kontakcie dwu armii wojowniczych mrówek, dochodzi do potyczki. „Walki” grzybni to ciche i tajemnicze, podziemne zmagania, których rozstrzygnięciem jest rozgraniczenie terenów, zatrzymanie wzrostu obu „wrogich" frontów (osobników? ) i wytyczenie „ziemi niczyjej” - obszaru pozbawionego strzępek którejkolwiek ze stron. Grzybnia może, potencjalnie, rozrastać się w nieskończoność i jest, znów potencjalnie, nieśmiertelna. To dlatego właśnie może osiągać tak duże rozmiary i bić rekordy wielkości w świecie ożywionym. Jej wzrost hamowany jest jednak przez różne fizyczne lub biologiczne przeszkody i dlatego też musi mieć ona możliwość zasiedlenia nowych terenów, przeskakiwania barier. Dlatego właśnie okresowo buduje ona swe organy rozrodcze - naziemne twory postrzegane jako „grzyby", czyli owocniki. Owocniki, które sprawiają wrażenie całych organizmów i które, tak jak one, są śmiertelne, produkują spory i wypuszczają je w przestrzeń. Rozrywają w ten sposób dotychczasową ciągłość komórek „grzyba” i zaczynają cykl życiowy nowego już osobnika - o ile znajdzie on odpowiednie warunki, by życie swe w ogóle rozpocząć. Nie jest więc łatwo rozstrzygnąć, co u grzyba jest osobnikiem, co zaś klonem. Kłopotów jest jednak znacznie więcej. Grzyby zwykle nie żyją „w pojedynkę", lecz wchodzą w rozliczne związki z innymi organizmami, tworząc na przykład symbiozy z glonami, o czym już mówiliśmy. Ale nie tylko glony korzystają z obecności grzybów. Wszystkie właściwie rośliny lądowe żyją w symbiozie z grzybami korzeniowymi,
O OSOBACH. OSOBNIKACH I ALTRUIZMIE • 101
tworząc rozlegle splątane struktury zwane mykoryzaml. Dzięki nim zarówno roślina, jak i grzyb zaopatrywać się mogą w potrzebne im do życia substancje, których w pojedynkę nie potrafiłyby zdobyć. Mykoryzy, do niedawna słabo znane i uważane raczej za niezbyt znaczącą osobliwość, okazują się szeroko rozpowszechnione i absolutnie niezbędne w życiu większości roślin. Dziś wydaje się, że to właśnie ścisła współpraca dwu tak odległych od siebie grup organizmów umożliwiła roślinom kolonizację lądów - i wciąż decyduje o Ich sukcesie (próby przenoszenia siewek drzew z kontynentu na konlynent, bez jednoczesnego transferu towarzyszących tym drzewom grzybów, kończyły się nieodmiennie niepowodzeniem).
Najpiękniejsze chyba formy współpracy z grzybami rozwinęły jednak nie rośliny, lecz zwierzęta. Grzybnia, jak mówiliśmy, potrafi rozrastać się niemal w nieskończoność i osiągać ogromne rozmiary. Ten, kto umie żywić się strzępkami, a zwłaszcza zapewnić sobie stałą ich podaż, będzie miał stałe i cenne źródło pokarmu.
Kilka grup zwierzęcych rozwinęło zdolność aktywnej i celowej hodowli grzybów, a więc swoistej odmiany symbiozy, w której jeden organizm dba o interesy drugiego po to tylko, by samemu na tym związku skorzystać. Jest to w istocie zasada, na której opiera się rolnictwo. Funkcjonuje ona - niezależnie - u mrówek, termitów i u ludzi.
Mrówki-grzybiarki to grupa wielu gatunków mrówek Nowego Świata, które budują podziemne komory stanowiące specjalne pojemniki do hodowli grzybów. Cała struktura kolonii odzwierciedla nadrzędny cel, Jakim jest skuteczność tego przedsięwzięcia. U amerykańskich mrówek Atta sexdens na przykład duże robotnice poszukują odpowiedniego materiału roślinnego I znoszą go do gniazda, gdzie odbierają go mniejsze mrówki, rozdrabniające przyniesione fragmenty liści na małe porcje. Te z kolei przerabiane są przez specjalną kastę bardzo małych
mrówek na bezkształtną pulpę, przekazywaną dalej najmniejszym osobnikom, zajmującym się formowaniem z niej specjalnych stosów kompostowych. Na tych układanych warstwami stosach mrówki odrębnej kasty zaszczepiają małe kawałki grzybni i opiekę nad tak przygotowaną hodowlą pozostawiają robotnicom, które czyszczą stos, usuwają strzępki obcych grzybni i okresowo pobierają wyrośnięte porcje hodowanego grzyba jako pokarm dla swych sióstr. Czy można się dziwić, że już pierwsi badacze tych mrówek nie potrafili się oprzeć wrażeniu, że mają do czynienia z superorganizmem raczej, niż z najlepiej nawet zorganizowaną kolonią odrębnych osobników?
A co z grzybami? Czy nie są one - jako strona zjadana - partnerem wyraźnie poszkodowanym w tym związku? Niezupełnie. W istocie mrówki zjadają jedynie fragmenty ich grzybni, troszcząc się poza tym bardzo o interesy swych pożywnych partnerów. Robią to tak dobrze (na przykład zapewniając im pełną klimatyzację), że grzyby te utraciły już zdolność do samodzielnej egzystencji - nie spotykamy ich nigdzie poza owymi sztucznie zbudowanymi przez mrówki komorami. Ten związek jest więc tak ścisły, że owej parze symbiontów można by w istocie, jak parze grzyb-glon w poroście, nadać odrębną nazwę gatunkową. Podobnie jest z hodującymi grzyby termitami, które rozwinęły niemal identyczny proceder zupełnie niezależnie od mrówek, w krańcowo odmiennych warunkach i na innym kontynencie na dodatek, bo w Afryce.
Superorganizm
Mrówki, termity i ludzi łączy coś więcej niż tylko zamiłowanie do grzybów. Cala trójka należy bowiem do organizmów społecznych - to jest takich, które dzielą między siebie wykonywaną pracę, by osiągnąć cele pozostające poza zasięgiem pojedynczych osobników. Między tak zwanymi owadami społecznymi a ludźmi istnieje wiele zdumiewających podobieństw, których jednym, i to nie najważniejszym, przejawem są umiejętności rolnicze. Zwierzęta społeczne potrafią wznosić złożone
O OSOBACH, OSOBNIKACH I ALTRUIZMIE • 103
budowle, nierzadko - jak termitiery - w pełni klimatyzowane, potrafią mobilizować swych członków do wykonywania zespołowych prac (kasty u owadów, zawody u ludzi), potrafią wreszcie posługiwać się złożonym systemem komunikacji, opartej na niematerialnych symbolach (taniec u pszczół, język u ludzi). Tę listę można by ciągnąć, choć to, co tu już powiedziano, jest wy ster czaj ąco niezwykłe. Ale jest zasadnicza różnica, która odróżnia ludzkie społeczności od wszystkiego, co w świecie zwierzęcym spotykamy - współpraca wśród ludzi nie opiera się jedynie na więzach krwi. Jest to rozróżnienie kluczowe i pozwala nam powrócić raz jeszcze do przerwanego wątku, związanego z nazwiskiem Hamiltona: Komu „opłaca się" pomagać i czy pomoc taka nazwana być może altruizmem? 5
Otóż skupiska mrówek, os, pszczół czy termitów są zawsze rodzinami, złożonymi ze ściśle spokrewnionych ze sobą osobników. Co więcej, u błonkówek (Hymenoptera) wszystkie osobniki (z wyjątkiem królowych i - nielicznych - osobników męskich) są siostrami, spłodzonymi z jednej matki (królowej) i spokrewnionymi w większym stopniu, niż to się w świecie zwierząt spotyka (mają 75% zamiast 50% wspólnych genów). Natomiast między matką-królową a jej dziećmi występuje normalna, 50-procento- wa wspólnota genów. Z punktu widzenia interesów genów bardziej opłaca się mieć siostry niż dzieci: lepiej więc wyzbyć się zupełnie zdolności do rozrodu, pomagając matce-królowej w płodzeniu wciąż nowych pokoleń własnego rodzeństwa.
Rezygnując z tego kardynalnego imperatywu wszelkiego życia, jakim jest rozmnażanie, owady społeczne osiągają w istocie ten sam cel, tyle że „rozmnażając" nie siebie, lecz swych krewnych. Ich „pomoc wzajemna" nie ma więc ściśle altru- istycznego charakteru. Zarazem jednak przenosząc na królową ten podstawowy atrybut osobniczości, robotnice zrzekają się części swej indywidualności na rzecz kolonii.
104 •
Oczywiście - robotnice są organizmami, ale i ich kolonie zachowują się poniekąd Jak organizmy, w których osobniki bezpłciowe odgrywają role komórek, kasty - organów, trutnie - męskich narządów płciowych, a królowe 1 organów żeńskich, wielkich wylęgami kolonii. Stąd właśnie nazwa superorga- nizm: mrowisko, ul czy termitiera to niejako osobnik wyższego rzędu, którego poszczególni członkowie utracili już znaczną część swej autonomii na rzecz kolonii, zachowrując jednak pewne cechy swej indywidualności (w koloniach owadów społecznych obserwowano nieraz objawmy konfliktów, zwłaszcza po utracie królowej).
Różne „superorganizmy” kolonijne różnią się od siebie nie mniej niż organizmy odrębnych gatunków - jedne hodują grzyby, inne produkują miód, jeszcze inne posługują się niewolnikami. U mrówek porywających niewolnice można by mówić
o prawdziwym altruizmie - niewolnicy pomagają wszak obcym, nie swoim genom - gdyby nie byl to wynik przemocy i oszustwa. Larwy rozwijające się w „przybranym” mrowisku nie wiedzą, że pracują dla innych - podobnie jak przybrani rodzice kukułki nie wiedzą, że wychowują intruzów. Zwykle te owadzie superorganizmy zachowują się jak zwierzęta osiadłe, u których ruchome są poszczególne części, ale nie zwnerzę jako całość. Osobniki zbierające pożywienie lub „żołnierze” broniący kolonii przyrównani być mogą do „czułków” odżywczych i parzydełek; tak jak wylatujące z kolonii osobniki płciowe podobne są do gamet wypuszczanych do morza przez osiadłe korale. Ale ewolucja jest pomysłowa i przewrotna; powstały i superkolonie podobne do zwierząt mobilnych; w których poruszają się nie tylko poszczególne osobniki, ale także superosobnik jako całość.
Jest to przypadek tzw. mrówek koczujących lub wojennych (ang. army ants). Prowadzą one grupowe łowy, w których może brać udział żywa armia licząca nawet 20 milionów (!) osobników. Armia taka, niczym drapieżne superzwlerzę zaopatrzone w 20 milionów narządów gębowych, przeszukuje okolicę, przenosząc się z miejsca na miejsce 1 transportując w swym ciele produkującą wciąż nowe pokolenia królową wraz z larwami i młodzieżą.
Żołnierze mrówek koczujących, porównywani do Hunów i Tatarów w świecie owadów (przejście takiej armii powoduje niemal dokładne wyczyszczenie okolicy z mniejszych zwierząt; ofiarą padają też jaszczurki, węże, a nawet mniejsze ssaki), poświęcają się bezgranicznie dla swej królowej - gotowi w każdej chwili zabijać każdego przeciwnika, który pojawi się na ich drodze. Ale przecież 1 zabijać innych, nie siebie. Zdarzyły się jednak w toku ewolucji przypadki, gdy ta logika poświęceń dla wspólnego dobra doprowadzona została do ostateczności - do wykształcenia kast, których zadaniem jest samozniszczenie. Mrówki z gatunku Camponotus saundersi wytwarzają kasty, których funkcja obronna sprowadza się do autodestrukcji obrońców - nagły skurcz mięśni odwłoka rozsadza ciało owada, powodując wydzielenie się lepkiej substancji, która sku
106 •
tecznie powstrzymuje napór agresorów. Śmierć obrońców jest tu wpisana w program obrony całej kolonii. Czy można wyobrazić sobie przejawy większego poświęcenia?6
Czy superorganizmy pojawiły się tylko w świecie owadów? Głównie - i jest to fakt tajemniczy, który nie został dotąd w pełni wyjaśniony. Jeśli jednak hamiltonowska koncepcja .doboru krewniaczego”, stojąca za tym zjawiskiem, jest prawdziwa, to wynikające z niej konsekwencje powinny odnosić się do całego świata ożywionego, nie tylko do owadów. Jeśli można wskazać warunki konieczne dla rozwoju wysoko zorganizowanej społeczności, to można by oczekiwać, że zostaną one spełnione i w innych grupach zwierząt, a nie tylko w jednej. Również, czemuż by nie - u ssaków.
W latach siedemdziesiątych z takim czysto hipotetycznym postulatem wystąpił Richard Alexander, wybitny badacz społecznych zachowań u zwierząt. Na podstawie teoretycznych rozważań przewidział on możliwość zaistnienia - w szczególnych warunkach - ssaczych odpowiedników mrowisk lub termitier. Zdaniem Alexandra, jeśli społeczności takie powstały, powinny istnieć w obszarach tropikalnych, pod ziemią, na terenie o bogatych, lecz bardzo nierównomiernie rozłożonych zasobach pokarmowych. W latach osiemdziesiątych przyszło niespodziewane - i niezwykłe - potwierdzenie tych przewidywań. Odkryto ssaki, które żyły na modłę mrówek lub termitów!
Golce lub - w dosłownym tłumaczeniu z angielskiego - nagie kretoszczury (nie będące ani szczurami, ani kretami) wydają się idealnie spełniać przewidywania Alexandra. Żyją w dużych grupach społecznych, liczących do 300 osobników (zwykle poniżej 100). W obrębie kolonii panuje ścisły podział pracy: na osobniki zatrudnione przy drążeniu tuneli, znoszeniu pożywienia i obro
O OSOBACH, OSOBNIKACH I ALTRUIZMIE • 107
nie przed drapieżnikami. Wszystkie te „kasty" są - jak u pszczół lub mrówek - bezpłodne, choć potencjalnie zdolne do rodzenia dzieci. Tylko jeden osobnik - „królowa" - zajęty jest rozmnażaniem, rolę trutnlów spełnia jeden, najwyżej trzy osobniki męskie, 1 choć nie wyfruwają one oczywiście z kolonii w okresie godów, to proces „pączkowania" kolonii przebiega dość podobnie jak u owadów - przez odłączenie się młodych form płciowych od kolonii macierzystej. Golce mają ciała zupełnie nagie i - co jeszcze dziwniejsze - nie są zdolne do termoregulacji. Za to ich pomieszczenia są klimatyzowane, przypominając tym samym termitiery czy ule, choć pozbawione są precyzji ich działania.
Jak powstała ta niebywała struktura społeczna u zwierząt, których nic - zdawałoby się - nie predestynowało do pójścia drogą eusocjalnych owadów? Alexander sugeruje, że nie bez znaczenia był tu podziemny tryb życia tych zwierząt, pozwalający na w miarę bezpieczną egzystencję, oraz obecność rozproszonego, lecz potencjalnie obfitego pożywienia. W tych warunkach młode po urodzeniu mogły długo przebywać w bliskości dorosłych, co, poprzez chów wsobny, mogło doprowadzić do znacznej uniformizacji genetycznej żyjących blisko siebie osobników. Jest w każdym razie rzeczą interesującą, że spośród 12 gatunków rodziny Bathyergidae, do której należą golce, u 3 pojawiły się tendencje społeczne, a w wypadku Jednego - poza golcem - mówić można o prawdziwej eusocjalizacji. Tak czy inaczej, motyw „manipulacji genowej", znany u owadów, zdaje się mieć tu również zastosowanie (konflikty między osobnikami - podobnie jak u owadów - wybuchają zwłaszcza wtedy, gdy kilka młodych samic chce „zdetronizować" królową, by zająć Jej miejsce: nie jest to jednak częste).
Czysty altruizm, czyli manipulator manipulowany
Nawet najwspanialsze przejawy pomocy czy altruizmu w naturze bywają więc sprowadzane do zwykłego egoizmu genowego. Czasem opłaca się po prostu pomagać Innym, by osiągnąć
108 •
większy sukces w przekazywaniu własnych genów, czasem pewna pomoc może być tylko wynikiem przechytrzenia jednych osobników przez inne - Jak w przypadku kukułek i ich przybranych rodziców czy niewolnic u mrówek. Bywa i tak, że pewne osobniki wykonują poniekąd rozkazy nie własnych, ale obcych genów - na przykład pasożyta. I to się zdarza, nie podważa jednak zasady egoizmu genowego, lecz jedynie rozszerza jej zastosowanie, choć trzeba przyznać, na bardzo niezwykłe tereny. Są też przykłady - wciąż zresztą niejednoznaczne - pomocy udzielanej osobnikom nieznajomym i nie spokrewnionym, ale mogącym w przyszłości odwzajemnić okazaną dobroć. Dobór mógłby faworyzować takie postawy, jeśli osobniki potrafiłyby się rozpoznawać i eliminować z grupy tych, którzy oszukiwali, przyjmując pomoc bez wzajemności. Taki mechanizm nazwano - nieco na wyrost - doborem odwzajemnionym: pomogę tobie, jeśli ty pomożesz mi. A wówczas obaj - czy oba nasze genomy - odniesiemy z tego korzyść.
Jest jednak gatunek, który i w takim schemacie się nie mieści - człowiek. Człowiek powstał na drodze naturalnej i wszystkie jego zachowania, jak twierdzi nauka, biorą się z tych samych, co w świecie natury, przyczyn. A przecież nikt nie zaprzeczy, że jest on zdolny do prawdziwego, najczystszego altruizmu; tak jak, nawiasem mówiąc, zdolny jest do prawdziwego i „najczystszego" okrucieństwa (a oba zachowania są jemu tylko właściwe). Zdolny jest także do wielu innych rzeczy, wzniosłych i podłych, które w świecie natury są nie znane. Więc?
Nasze myśli, uczucia i zachowania nie są generowane przez geny, ale przez mózg. Mózg człowieka jest wielką i niebywałą maszynerią, w małym tylko stopniu wykorzystaną do bezpośrednich czynności życiowych. Większa jego część jest niema, czy może raczej wolna - gotowa do przejęcia różnych funkcji, do produkowania różnych myśli, do zrodzenia różnych uczuć. Nie wiemy, dlaczego nasz mózg jest właśnie taki. Zapewne powstał jako swoisty produkt uboczny innych procesów związanych z uczłowieczeniem (na przykład utrzymaniem wysokiego płodowego tempa wzrostu kory mózgowej w okresie niemowlęctwa). Nie wiemy tego na pewno - nie ma jednak specjalnych powodów, by
O OSOBACH. OSOBNIKACH I ALTRUIZMIE • 109
wątpić, że i w tym przypadku motyw „manipulacji genowej" był obecny. Geny jednak, jak nic zresztą w przyrodzie, nie są wszechmocne. Tworząc tak wspaniałą, niezwykłą i złożoną istotę jak człowiek, nie można być pewnym wszystkich konsekwencji tego przedsięwzięcia - zwłaszcza że przecież, tak naprawdę, żaden gen nie jest świadom swoich poczynań.
Być może człowiek jest również „futerałem na geny" - wedle obrazowego określenia Dawkinsa. Zresztą, jeśli zważyć na lawinowy wzrost zaludnienia, to z takich funkcji wywiązuje się całkiem przyzwoicie. Ale w człowieku jest z pewnością coś jeszcze - ta nieuchwytna strona jego natury, ta wolność, ta przekora, ta odrobina szaleństwa, która sprawia, że z pewnością nie wszystko dzieje się „po myśli" genów. I dziś. świadomie kontrolując liczbę swojego potomstwa, wkraczając na teren inżynierii genetycznej i docierając do najgłębszych tajemnic kodu genetycznego, człowiek sam rozpoczyna eksperyment, którego dotąd miał być jedynie bezwolnym obiektem.
ROZDZIAŁ 6
ZWIERZĘTA, ZMYSŁY I TRZĘSIENIA ZIEMI
CH zy zwierzęta wiedzą o nadchodzących kataklizmach? Pytanie nie jest nowe. Próby wykorzystania reakcji zwierząt zwiastujących zbliżające się trzęsienia ziemi podejmowane były już dawno i wielu ludzi podejrzewa, że zwierzęta dysponują receptorami zupełnie nieprawdopodobnych bodźców. W wielu przypadkach jest to słuszne - przyroda istotnie zadziwia nas na każdym kroku swymi możliwościami - lecz akurat wobec trzę- Isień ziemi radziłbym zachować powściągliwość. Natura jest wprawdzie przebogata, ale jest także przewidywalna i nie zaopatruje swych tworów w zmysły, których używanie nie byłoby absolutnie konieczne.
Dysponujemy głównie anegdotycznymi opowieściami o dziwnym zachowaniu się niektórych zwierząt w obliczu zbliżających się wstrząsów. Mało jest jednak pewnych, sprawdzonych danych. Badania są prowadzone (przede wszystkim przez Chiny
i Japonię), ale I pomimo zachęcających nieraz doniesień - trudno mówić o praktycznym ich zastosowaniu. Brak też na razie podstaw, by temat ten rozwinąć.
Nie mogąc zatem odpowiedzieć wprost na tak postawione pytanie, chciałbym zająć się pewnymi ciekawymi zagadnieniami ewolucyjnymi, które z niego wynikają. Nie będzie więc szło tutaj
o to, czy zwierzęta istotnie mogą przeczuwać zbliżający się kataklizm (w co wielu ludzi wierzy, a wielu naukowców bada), ale
ZIEMIA I ZYCIE »111
0 to, jak takie zachowania mogły się narodzić 1 jakie funkcje spełniać. Na tak postawione pytania można już próbować odpowiedzieć.
Żadna istota nie odbiera wszystkich bodźców docierających ze świata, bo jest ich za dużo i są zbyt skomplikowane. Zasadą Jest odbieranie tylko tych sygnałów, które są biologicznie sensowne
1 coś dla zwierzęcia znaczą, a których rejestracja jest fizycznie możliwa i może przynieść jakieś bezpośrednie lub pośrednie korzyści. Mowa tu o zwierzętach, nie zaś o całym świecie ożywionym, gdyż tylko one dysponują narządami rejestrującymi (receptorami) i organami interpretującymi (mózgami). Cala tajemnicza sfera ewentualnego pozazmysłowego reagowania roślin jest jeszcze bardziej zagmatwana i - mimo powtarzających się doniesień na ten temat - wątpliwa. (Wątpliwości tyczą, rzecz jasna, tylko tego, co można by nazwać .psychiką" roślin, nie zaś możliwości ich reakcji na bezpośrednie bodźce, na przykład świetlne lub grawitacyjne. Mimo braku zmysłów, roślina potrafi reagować celowo na takie bodźce: jej ruchowe najczęściej .odpowiedzi” nazywają się tropizmami). Osobną sprawą Jest też zdolność reagowania na bodźce jednokomórkowych pierwotniaków
1 te istotnie mogą odbierać różnego rodzaju Impulsy (światłoczułe plamki oczne u wiclowców, specjalne pęcherzyki z ziarnami minerałów do rozpoznawania pola grawitacyjnego u orzę- sków), ale o narządach zmysłów trudno u nich mówić.
Docierające z otoczenia bodźce nie są odbierane przez mózg bezpośrednio: najpierw są rejestrowane przez wyspecjalizowane narządy - receptory, skąd kanałami nerwowymi, zakodowane w postaci impulsów elektrycznych, przekazywane są do mózgu. Tam w poszczególnych, również wyspecjalizowanych ośrodkach informacja zostaje odczytana (odkodowana), zinterpretowana 1 - ewentualnie - przekazana do .świadomości”. Tylko w takiej formie świat zewnętrzny może Istnieć dla zwierzęcia. Żadne zwierzę (1 żaden człowiek) nie postrzega więc .wprost"
1 12 •
świata rzeczywistego - widzi, słyszy lub czuje jedynie jego wycinek dostępny za pośrednictwem zmysłów, a i to w postaci przetworzonych sygnałów elektrycznych, których natura jest zupełnie inna niż prawdziwa natura bodźców (podobnie jak natura bodźców nie odpowiada przecież naturze wysyłających je przedmiotów). Nigdy nie stajemy ze światem „twarzą w twarz”, lecz tylko z jego ułomnym i subiektywnym obrazem, generowanym przez mózg.
Można zatem poznać tylko to zjawisko, które dostarczy o sobie jakiejś informacji, bądź to na odległość (poprzez telereceptory), bądź przez bezpośredni kontakt z organizmem (za pomocą kon- taktoreceptorów). Tak przekazana informacja może z kolei zostać zarejestrowana przez zmysły (zawsze tylko w wycinkowej, zniekształconej formie), odpowiednio zakodowana, odkodowana
i wreszcie świadomie, choć częściej nieświadomie, odczuta i zinterpretowana. Można więc sądzić (choć nie jest to powszechnie przez filozofów przyjęte), że świat realny jest nieprzeniknioną rzeczywistością - nie poznaną i niepoznawalną. Więcej nawet - że zostaliśmy przez naturę tak zaprogramowani, by broń Boże nie wiedzieć o świecie za dużo. „Niezbędne minimum" 1 to jest zdaje się zasada, którą wobec nas zastosowano.
Poznawanie świata jest biologicznym luksusem. Każdy zmysł, komórka i neuron mózgu wymagają znacznych nakładów materialnych na ich zbudowanie i dużych wydatków energetycznych na ich funkcjonowanie. Zgodnie więc z obowiązującą powszechnie w świecie ożywionym zasadą oszczędności, odbierane są tylko te sygnały, które dobór naturalny uznał za absolutnie konieczne do życia. Wszystkie inne są eliminowane
i zwierzę pozostaje na nie „głuche 1 ślepe”. W świecie zwierzęcym bezinteresowna pasja poznawcza raczej nie istnieje.
Co warto odbierać? Każde zwierzę dokonuje selekcji na swój rachunek, a raczej 1 za każde z nich selekcji dokonał dobór natu- . ralny w toku ewolucji trwającej przez tysiące pokoleń. Źródłem
ZWIERZĘTA. ZMYSŁY: I TRZĘSIENIA ZIEMI • 113
innych sygnałów jest środowisko wodne, innych - powietrzne; co innego rejestruje się żyjąc pod ziemią, co innego na otwartej przestrzeni, w ściółce leśnej lub w koronach drzew. Zależnie od środowiska, w jakim żyjemy, wystawieni jesteśmy na różnego typu sygnały. Jednocześnie nasz tryb życia decyduje, które sygnały są nam rzeczywiście do szczęścia potrzebne. Wreszcie, ale to już osobna sprawa, do każdego zwierzęcia docierają także różne sygnały z wnętrza jego ciała; wiedza o nich oraz ich prawidłowe odczytanie - są dla zwierzęcia nie mniej ważne od wiedzy o świecie zewnętrznym. I dla tych sygnałów więc rozwinęły się odpowiednie receptory, a raczej odrębna ich klasa; proprio- ceptory, które rejestrują stan i zmiany zachodzące wewnątrz naszych ciał. Mamy więc zmysły czułe na świat zewnętrzny, mamy i takie, dla których światem jest środowisko wewnętrzne osobnika. I choć trudno powiedzieć, które z nich są ważniejsze, skupimy się tutaj na pierwszej klasie zmysłów. Chodzi nam wszak o zdolność do percepcji otaczającego świata, a tego narcystycznie „zapatrzone w siebie" proprioceptory robić nie potrafią. W szczególności, trudno przypuścić, by samo zwierzę mogło być źródłem trzęsień ziemi, które potem miałoby rejestrować.1 Oto zatem wniosek: charakter zmysłów zależy od rodzaju środowiska, jest z nim genetycznie związany.
Ryby na przykład muszą reagować na ruchy wody, jej zmieniające się ciśnienie i kierunek, dlatego też wykształcił się na ich ciele specjalny narząd, zwany linią naboczną, który te informacje rejestruje. Dzięki rozmieszczonym wzdłuż ciała, od głowy aż do ogona, komórkom zmysłowym ryba informowana jest stale o zmianach ciśnienia hydrostatycznego w otoczeniu, a zmiany te mogą oznaczać dla niej niebezpieczną przeszkodę,
1 14 •
zagrożenie ze strony drapieżnika lub nadzieję na obiad.Nie wszystkie ryby są w równej mierze tymi informacjami zainteresowane (inaczej ryby aktywnie pływające, inaczej leżące na dnie, jeszcze inaczej zagrzebujące się w osadzie) i stąd nie u wszystkich gatunków narząd ten jest tak samo dobrze rozwinięty. Jednak tym iybom, które w ciągu ewolucji wyszły z wody, by dać początek linii kręgowców lądowych, a więc naszym odległym przodkom, informacje te przestały być w ogóle potrzebne. Dlatego też u płazów, gadów, ssaków i ptaków linia naboczna zanikła zupełnie (jako jej pamiątka pozostał nasz błędnik w uchu - z przekształconej, przedniej jej części). Natomiast kijankom jest ona potrzebna, zanika więc dopiero u dorosłych płazów.
Nasuwa się zatem drugi wniosek: zmysły mogą powstawać, mogą też zanikać, niejako w ślad za zmiennymi sygnałami nadchodzącymi ze środowiska.
Pięknego potwierdzenia tej te2y dostarczają receptoiy smakowe. Otóż smak to zmysł odbierania informacji chemicznych
o substancjach nadających się - lub nie - do spożycia. Zmysł smaku, w odróżnieniu od zapachu, związany jest zawsze z roztworami wodnymi: zupa czy kompot mają swój smak, gdyż ich rozpuszczone w wodzie składniki działają na nasze kubki smakowe umieszczone na języku. Gdy jemy substancję stałą lub suchą, musimy ją najpierw zwilżyć śliną, żeby poznać jej smak, ale żadne pożywienie, czy to płynne, czy stałe, nie może działać na nasz zmysł smaku na odległość. Możemy poczuć zapach gotującej się zupy, ale by ją posmakować, musimy wziąć ją do ust (nawiasem mówiąc, to rozróżnienie między smakiem a zapachem jest ewolucyjnie dość późnym wynalazkiem i powstało niezależnie tylko dwa razy: u kręgowców i u owadów; wszystkie „niższe" zwierzęta odbierają po prostu bodźce chemiczne, nie rozróżniając tych dwu ich kategorii).
Otóż ryby, inaczej niż my, mogą poznawać smak na odległość. Mogą, mówiąc przenośnie, nie tylko powąchać, ale i posmakować gotującą się zupę, i to bez zaglądania do garnka. Żyjąc w wodzie, ryby mogą bowiem odbierać bodźce smakowe całym ciałem, nie tylko wewnątrz swej jamy ustnej. A skoro tak.
ZWIERZĘTA, ZMYSŁY I TRZĘSIENIA ZIEMI . 115
to ich kubki smakowe mogą znajdować się wszędzie na powierzchni skóry, od głowy aż po płetwę ogonową. Jeśli Jeden z gatunków suma ma ponad 220 tysięcy kubków smakowych, a człowiek niemal równo 100 razy mniej (tzn. około 2 tysiące), to nie dlatego, że sum jest większym smakoszem, niż człowiek, ale dlatego, że maje na całym ciele, podczas gdy człowiek tylko na języku. Żyjąc poza wodą, człowiek - i inne kręgowce lądowe
- utracił zdolność do smakowania całym ciałem, a wraz z tym, niemal automatycznie, utracił też zmysły do odbioru tych bodźców. Gdy nie ma bodźców, nie ma receptorów - zasada ta dotyczy wszystkich zmysłów, nie tylko smaku, i wszystkich Istot, nie tylko człowieka.
Jeśli smak rozwinął się późno i osiągnął swe wyrafinowane formy jedynie u nielicznych gatunków zwierząt, to zmysł zapachu (powonienie) jest filogenetycznie bardzo stary i właśnie u zwierząt „niższych" odznacza się zdumiewającą doskonałością. Świat sygnałów (i receptorów) chemicznych zapełniają docierające zewsząd lotne molekuły, wysyłane przez wszystkie żywe istoty (i przez wiele dał nieożywionych) i odbierane przez te, do których są adresowane, bądź przez te, które same chcą z tych informacji skorzystać. Chemorecepcja polega - z grubsza biorąc - na rozpoznawaniu przez wyspecjalizowane komórki odbiorcze kształtów (a czasem może i składu) określonych molekuł. Gdy cząsteczka taka pasuje do komórki receptorowej, ni- C2ym klucz do zamka, wówczas przylega do niej, przekazując tym samym do mózgu informację odbieraną jako „zapach" lub „smak”, zależnie od narządu zmysłu.
Wrażliwość niektórych zwierząt na zapach Jest zdumiewająca 1 jeśli zwierzę ma odpowiednio czułe receptory 1 jeśli taka wrażliwość jest mu potrzebna do tycia. Pewne ryby migrujące, które swe wędrówki odbywają „na węch", osiągnęły tu rekordowe wyniki: węgorze na przykład wyczuwają olejek różany w stężeniu odpowiadającym roztworowi 1 mililitra tego składnika w zbiorniku większym od Jeziora Bodeńskiego. Podobnie łososie. po wielu latach morskich wędrówek odnajdują ujście swej macierzystej rzeki, którą rozpoznają po swoistym, dla niej tylko charakterystycznym zapachu: każda rzeka pachnie inaczej i -
116»
mimo te woda rzek miesza się z morską - łosoś potrafi z tych zapachów wybrać ten. nawet najsłabszy, któiy zaprowadzi go do poszukiwanego celu. (Dziś niektóre rzeki, na przykład Utratę. również człowiek potrafi odróżnić po zapachu, łososie za to są coraz bardziej bezradne: wzrost zanieczyszczeń powoduje, że nic docierają już do miejsca swych tarlisk).
Wśród ssaków najlepiej rozwinięty węch mają psy, któiych zmysł powonienia - o bardzo szerokim spektrum odbieranych zapachów - pozwala na rejestrację sygnałów milion razy słabszych od tych, które rozpoznaje człowiek. Innymi rekordzistami w dziedzinie powonienia są owady, u których węch funkcjonuje odmiennie, stawiając na wąską specjalizację raczej niż wszechstronność. U niektórych owadów ta specjalizacja na bodźce zapachowe (zwykle wysyłane przez inne owady w postaci tzw. feromonów) osiągnęła chyba granice chemicznych możliwości. Samiec jedwabnika potrafi nie tylko wyczuć feromon (tzw. bomby- kol) wysłany przez samiczkę z odległości ponad 10 km, lecz także określić kierunek, z którego on nadchodzi. Do wywołania impulsu w neuronie dochodzącym do włoska czuciowego wystarcza jedna (!) cząsteczka feromonu - to już nie jest kropla rozpuszczona w Jeziorze Bodeńskim, to kropla w całym oceanie.
Obok chemorecepcji tylko czułość na światło (fotorecepcja) jest równie stara ewolucyjnie i równie w świecie zwierząt rozpowszechniona. Światło „widzialne” to ta część promieniowania słonecznego, która - przefiltrowana przez atmosferę - dociera do powierzchni Ziemi. Światło ma naturę elektromagnetyczną i pod względem fizycznym nie różni się jakościowo od fal radiowych czy rentgenowskich (różnice dotyczą długości fal, nie zaś ich charakteru). Z całego ogromnego spektrum wszystkich fal elektromagnetycznych (od promieniowania gamma, którego długość nie przekracza bilionowych części centymetra, do fal radiowych
o długościach mierzonych w milimetrach, metrach, a nawet kilometrach) do Ziemi docierają, przez swoiste „okna" w atmosferze, tylko niektóre fale radiowe oraz fale o długości od około 10'4 do 10‘6 cm - te ostatnie nazywamy umownie falami świetlnymi.
I jest pozornie tylko rzeczą oczywistą, że nasze oczy - i oczy wszystkich innych istot na Ziemi - które powstały niezależnie
ZWIERZĘTA. ZMYSŁY I TRZĘSIENIA ZIEMI • 117
w kilkunastu liniach ewolucyjnych i wykorzystują różne, nieraz bardzo odmienne sposoby rejestracji światła, odbierają zawsze tylko fale z tego wąskiego i przypadkowego zakresu ich długości. Gdyby skład ziemskiej atmosfery był inny, wówczas zarówno szerokość, jak i zakres owych „okien" świetlnych byłyby odmienne, a wtedy z pewnością i czułość naszych oczu też byłaby inna. Jak dalece ta zbieżność między zakresem „świata i światła widzialnego” a fizjologią zamieszkujących Ziemię zwierząt jest ścisła, niech świadczy to, że u tych gatunków, które same umieją emitować promieniowanie, obejmuje ono niemal dokładnie taki sam zakres długości fal, co światło słoneczne, choć przecież podłoże fizyczne obu tych źródeł jest zupełnie różne. Świecące zwierzęta głębinowe po prostu muszą emitować „światło słoneczne”, jeśli chcą, by zostało ono dostrzeżone.
Światło słoneczne (widzialne) nie jest jednorodne, gdyż w tym zakresie długości fal, w jakim dociera do powierzchni naszej planety, różni się ilością niesionej przez siebie energii, której nasz mózg może arbitralnie przypisywać znaczenie kolorystyczne, rejestrując poszczególne zakresy fal jako odmienne barwy. Ale nie wszystkie zwierzęta rejestrują barwy, większość z pewnością tego nie potrafi. Tak jak zmysł smaku jest poniekąd najwyższą formą chemorecepcji i pojawił się późno w ewolucji, tak samo widzenie barw jest najwyższą formą fotorecep- cji i równie późnym ewolucyjnie nabytkiem. Co więcej, rozpoznawanie barw pojawiło się tylko u owadów i kręgowców - tej samej pary, która nauczyła się smakować swe pożywienie
i która nabyła też wiele innych, wyjątkowych w świecie zwierząt umiejętności.
Widzenie barw jest „trudne", bo wymaga nie tylko obecności światłoczułych cząsteczek 1 rodopsyn - ale też konieczności rozszczepienia światła na „podstawowe" kolory odbierane osobno; a także umiejętności ich późniejszego łączenia we wszystkie możliwe kolory złożone, których ilość jest praktycznie nieograniczona. W ten sposób z trzech podstawowych kolorów (czerwonego, zielonego i niebieskiego) mózg potrafi generować całe nieskończone bogactwo barw świata, tak Jak - nawiasem mówiąc - z czterech podstawowych smaków (słone
118»
go, słodkiego, kwaśnego 1 gorzkiego) „składa" ten jeden, niepowtarzalny smak każdej potrawy.
Zarówno smak, jak 1 widzenie barw to z pewnością szczytowe osiągnięcia w ewolucji zmysłów. Ale utrzymanie aparatów służących do odbioru i obróbki tego rodzaju sygnałów jest kosztowne i gdy nie jest niezbędne, zwierzę chętnie pozbywa się tego zbytecznego luksusu (ta „chęć" nie jest oczywiście świadoma
i przejawia się w skali czasu ewolucyjnego). Zwierzęta mroku na przykład prawie nigdy nie rozróżniają kolorów, rejestrując jedynie natężenie światła, nie zaś długość jego fal; taka jest kondycja większości ssaków, które zdolność do rozróżniania kolorów utraciły na początku mezozoiku przed z górą 200 milionami lat, gdy zamiast dziennego wybrały nocny tryb życia. A zwierzęta żyjące w zupełnej ciemności nie tylko zdolność rozróżniania barw, ale w ogóle zdolność widzenia światła odrzuciły: niemal wszystkie żyjące w jaskiniach istoty są ślepe, nawet jeśli ich najbliżsi „naziemni” kuzyni mają zupełnie normalnie rozwinięte oczy.
Zwierzęta reagują też na temperaturę, choć - gdy nie jest potrzebny dokładny jej pomiar - odbierają tylko bardzo ogólne sygnały ojej zmianach (tak jest u ludzi). Specjalnie czułe receptory rozwinęły się tylko u niektórych zwierząt, ale doprowadzone zostały niekiedy do perfekcji. Ptaki wysiadują swe jaja, gdyż rozwijający się płód wymaga wysokiej stałej temperatury, a stałocieplne ptaki mogą mu taką zapewnić. Ptak nie musi badać temperatury złożonych jaj, bo siedząc na nich utrzymuje ją stale na tym samym pożądanym poziomie. Te rzadkie jednak gatunki, które me wysiadują jaj, budować muszą dla nich prawdziwe inkubatory. Ich temperaturę trzeba już umieć określić i ewentualnie skorygować. Do takich wyjątkowych ptaków należą na przykład australijskie nogale (Megapodiidae), których gniazda ogrzewane są ciepłem rozkładających się, butwiejących liści; w specjalnych komorach lęgowych, gdzie umieszczone są jaja, utrzymywana być musi temperatura 33°C, i to niezależnie od znacznych wahań temperatury na zewnątrz. Tę właśnie temperaturę bezbłędnie wyczuwa opiekujący się gniazdem ptak: mierzy ją wsadzając w głąb gniazda, niczym termometr, swój długi, zaopatrzony
w odpowiednio czuły narząd, dziób. Gdy zarejestruje choćby niewielki wzrost temperatury, rozkopuje gniazdo; gdy temperatura spada - ubija je i dosypuje liści.
Do jeszcze większych wyczynów w dziedzinie termorecepcji zdolny jest wąż grzechotnik, który ma po obu stronach głowy specjalne jamkowate narządy. Naciągnięta na nich błona niezwykłej cienkości reaguje na promieniowanie podczerwone, wysyłane przez „chodzące radiatory" cieplne, jakimi dla węża są myszy - jego ulubione przysmaki. Swymi cieplnymi „oczami" wąż nie tylko potrafi wyczuć obecność myszy, lecz może także uzyskać trójwymiarowy niejako, termiczny Jej obraz 1 określić ściśle jej lokalizację, wielkość, odległość, a nawet kierunek marszu. Czy wąż „wridzl", czy czuje swoją ofiarę, jest kwestią nierozstrzygalną, gdyż nie umiemy zgłębić świata jego doznań zmysłowych (zresztą fale cieplne - podczerwień - mają tę samą naturę co światło, a ich długości po części się pokrywają; to tylko dla nas ciepło Jest niewidoczne, być może u węża generuje swoiste obrazy).
120 •
Trudno również określić, jakiego rodzaju doznania wywołują u zwierzęcia fale, których natura jest jeszcze bardziej odmienna od światła. Fale dźwiękowe na przykład, łatwo wytwarzane i łatwo odbierane, niosą informację o wszelkich szmerach i hałasach, co dla wielu zwierząt ma wielkie znaczenie. Słyszenie - czy to za pomocą uszu, jak u kręgowców, czy przez specjalne włoski słuchowe lub narządy tympanalne, jak u owadów, lub nawet przez pęcherze plawne, jak u wielu iyb kostnych - jest tak samo wybiórcze, jak wszystkie inne zmysły, i nigdy nie obejmuje całego spektrum możliwości. Zwierzęta słyszą zwykle tylko te dźwięki, które w ich naturalnym otoczeniu występują i tak jak widzą tylko te promienie świetlne, z którymi się na co dzień stykają. Słuch więc to odbieranie hałasów - naturalnych lub wydawanych przez inne organizmy - i w tym przypadku nie ma raczej wątpliwości, o jakim zmyśle mówimy. Czasem jednak fale dźwiękowe służą do innych celów i wtedy określenie charakteru ich receptorów może być trudne.
Jak wiadomo, fale dźwiękowe, zwłaszcza wysokie, odbijają się od nierówności terenu i mogą wracać do nadawcy, niosąc ze sobą cenne informacje o świecie. Jest to zasada tzw. sonarów - urządzeń czułych, sprawnych i „kosztownych”, które powstały niezależnie u dwu grup zwierząt: nietoperzy i delfinów. Sonaiy służą do „oglądu" otoczenia, którego nie można zobaczyć w normalny sposób, a więc oczami (z powodu ciemności, jak u nietoperzy, albo ze względu na dużą głębokość wody lub zbyt małą jej przejrzystość, jak u delfinów).2
Informacje słuchowe mogą być przebogate. W zaciemnionej sali przedzielonej niewidzialną (dla nas) siecią o gęstych okach nietoperze bez trudu mogą zlokalizować dziurę wielkości piłki tenisowej i przelecieć przez nią. Potrafią modulować swe tony, przestawiać je na różne częstości zależnie od odległości, wielkości i prędkości „oglądanego" obiektu, potrafią wreszcie wysyłać fale o ogromnej energii, tak nastawiając swój aparat odbiorczy.
122 • ZIEMIA I ZYCIE
bv słyszał najsłabsze nawet powrotne echo, nie zagłuszane przy tym przez własne, nieraz tysiące razy głośniejsze, sygnały.
Pod wodą sonar wykażywać może Inne, nie mniej zadziwiające właściwości. Fale dźwiękowe odbijają się najlepiej na granicach faz, a więc na granicy z ciałem stałym lub z powietrzem. Zwierzęta morskie mają ciała wodniste, któiych powierzchnie nie stanowią dla fal dobrych granic odbicia. Inaczej jest z na- rządmi wewnętrznymi, jeśli wypełnione są gazem lub twardą substancją. Delfin, wypuszczający wiązkę ultradźwięków i odbierający nadbiegające echo, rejestrować może w ten sposób nie tylko zarys samych ciał przepływających w pobliżu zwierząt, ale także znajdujących się w nich narządów wewnętrznych. Nie wykluczone więc, że prześwietlając swym sonarem, niczym aparatem rentgenowskim, ciała swych bliskich, samica delfina obserwować może na przykład gazy zbierające się w żołądku swego dziecka, cierpiącego na niestrawność.
Czy więc zwierzęta słyszą, czy też widzą swoimi sonarami? Informacje, które - zwłaszcza nietoperze - otrzymują w ten sposób, są tak niebywale dokładne, dostarczają tak precyzyjnej i pewnej wiedzy o otoczeniu, że obraz, jaki na jej podstawie powstaje w mózgu, z pewnością bliższy jest temu, który my rejestrujemy oczami niż uszami (i bogatszy zapewne od obrazu, jaki same nietoperze odbierają za dnia oczami). Że odbierają go innym kanałem, innymi zmysłami i w inny sposób? Użytek, jaki z tych informacji robi mózg, w niewielkim tylko stopniu zależy od sposobu ich uzyskania, w znacznie większym - od ich jakości i ilości. Mózg nie widzi wszak fotonów, nie słyszy fal dźwiękowych, nie czuje smaków, zapachów ani temperatury - wszystkie one przychodzą do niego w tej samej, zakodowanej postaci. Dlaczego nietoperze czy delfiny nie miałyby »widzieć" ultradźwięków?
Można widzieć ultradźwięki, można - dlaczegóż by nie? - widzieć wyładowania elektryczne. Wiele zwierząt, w tym zwłaszcza ryby, potrafi rejestrować pole elektryczne, a nawet Je wytwarzać - bądź to w celach agresywnych (jak czynią to na przykład drętwy lub strętwy, czyli węgorze elektryczne: te ostatnie generują prąd o napięciu 900 V!), bądź, co nas tu
ZWIERZĘTA. ZMYSŁY I TRZĘSIENIA ZIEMI • 123
bardziej interesuje, dla oglądu swego bezpośredniego otoczenia. Załamując się na bliskich przedmiotach, linie pola elektrycznego mogą powracać do „nadawcy", stanowiąc bogate źródło informacji o świecie. Przystosowanie to ma sens w środowisku, gdzie zmysł wzroku nie może spełniać swej funkcji (a sonar, z jakichś względów, nie mógł się wykształcić), a więc szczególnie w nieprzejrzystej wodzie; i nic dziwnego, że w takich właśnie warunkach jest ono spotykane.3 Choć mechanizm zbierania informacji opiera się tu na zupełnie innej zasadzie, niż echolokacja u nietoperzy czy widzenie u zwierząt dziennych, to przecież mechanizm jest podobny: załamanie fal (tyle, że elektrycznych, nie dźwiękowych czy świetlnych) na przedmiotach otoczenia, rejestracja nadbiegających do zwierzęcia zakłóceń, obróbka ich sygnałów w mózgu i wreszcie próba odtworzenia świata na podstawie tej analizy. Trudno powiedzieć, czy ryby elektryczne odczuwają swój świat lak samo jak nietoperze, ale z pewnością ich elektrolokacja (ścisły odpowiednik echolokacji) służy do tego samego celu: do poznania świata w tym zakresie, jaki jest zwierzęciu do przeżycia potrzebny i na jaki jego zmysły i receptory pozwalają.
Niezliczona jest ilość sygnałów wypełniających każde ziemskie środowisko i nieprzebrana liczba sposobów wykorzystania tych sygnałów. Zwierzęta migrujące, które muszą pokonać nieraz ogromne odległości (w skrajnym przypadku - od bieguna do bieguna), potrafią odbierać i analizować najrozmaitsze sygnały umożliwiające dokładną nawigację. Niektóre ptaki w. swych przelotach kierują się polem magnetycznym, wykształciwszy specjalny zmysł czuły na zmiany kierunku Jego linii i natężenia. Niektóre gatunki potrafią tworzyć sobie w mózgu prawdziwą mapę topograficzną terenu i prawdziwy atlas nieba - gdzie „zaznaczone są" charakterystyczne punkty orientacyjne powierzchni Ziemi i konstelacje gwiazd na dodatek. Migrujące wieloryby co jakiś czas zatrzymują się i stają „słupka”, wystawiając głowę ponad wodę i lustrując otoczenie. Przy-
1
124 •
puszcza ślę. że rozpoznają wówczas charakterystyczne elementy Unit brzegowej, której zarys mają widocznie w jakiś sposób zarejestrowany w mózgu. Niektóre gatunki ryb umieją odbierać światło spolaryzowane, dzięki czemu potrafią orientować się według Słońca, którego bezpośrednio nie widzą.
Ale i pozostając „w domu” trzeba umieć dobrze rozpoznać swe położenie w przestrzeni. Wiele zwierząt wykształciło narządy dla odbioru siły grawitacji, wskazujące zawsze, gdzie jest góra. a gdzie dół. Taki „narząd grawitacyjny" przyjmuje zwykle postać niewielkiego ciężarka (statolitu), przemieszczającego się w przestrzeni (statocyście) wypełnionej włoskami czuciowymi; niekiedy zamiast ciężarka występuje pęcherzyk gazu zanurzony w cieczy. W pierwszym przypadku wskazywany jest bezpośrednio kierunek „w dół”, w drugim - „ku górze”. Bardziej zaawansowane zwierzęta, takie jak kręgowce, zdolne są do precyzyjniejszej oceny swego położenia w przestrzeni 1 nasz zmysł równowagi, dzięki obecności trzech kanałów półkolistych wypełnionych cieczą i ułożonych w trzech dokładnie prostopadłych płaszczyznach, pozwala na ocenę kierunku i kąta przyspieszenia ciała, dzięki czemu można wartości te, w miarę konieczności, korygować.
Liczba zmysłów wydaje się nieograniczona. Istnieją, zwłaszcza u owadów, specjalne wiatromierze, dzięki którym zwierzę (nawet nieruchome) ocenia prędkość wiatru. Są nawet tak egzotyczne zmysły, jak występujące u skorpionów kalibratory do pomiaru wielkości ziaren piasku gleby, czy opisane niedawno „oczy” głębinowych krewetek, przystosowane do detekcji wycieków ciepłych wód hydrotermalnych z tzw. szczelin ryftowych na dnie oceanu.
Dość przykładów. Spróbujmy zastanowić się teraz, co z tego bogactwa wynika, jakie jest jego ewolucyjne przesłanie. Czy można powiedzieć, na przykład, że samiec jedwabnika obdarzony jest dobrym węchem? Niezupełnie. Jego bardzo skromny aparat węchowy (z każdego czułka odchodzą tylko dwa neurony przewodzące doznania zapachowe) jest urządzeniem skrajnie wyspecjalizowanym, niezwykle precyzyjnym, ale i niezwykle ograniczonym, pozwalającym jedwabnikowi je-
ZWIERZĘTA, ZMYSŁY I TRZĘSIENIA ZIEMI • 125
dynłe, jak napisał wybitny znawca owadów Edward O. Wilson, zachowywać się jak samonaprowadzający się pocisk seksualny, zaprogramowany do lotu w kierunku rosnącego gradientu stężenia bombykolu, którego źródło znajduje się na szczycie odwłoka samicy - ostatecznego celu dorosłego życia samca j edwabnika.
Samica jedwabnika nie czuje nawet tego. Nie mając żadnych zmysłów węchowych, me potrafi odebrać zapachu nawet swego własnego feromonu, nie mówiąc o innych. Ona nie czuje niczego, ale też i czuć nie musi - to ją mają wąchać, nie ona. Ale tak jest ze wszystkim: ssaki zwykle nie widzą kolorów, nietoperze odbierają tylko dźwięki o określonej częstotliwości, cykady i pasikoniki rozpoznają tylko określone melodie i tony (w gęstej trawie łatwiej posługiwać się dźwiękiem niż wzrokiem czy zapachem), a świediki („robaczki świętojańskie”) - tylko określone konfiguracje i sekwencje błysków. Komary odbierają bardzo wysokie tony wysyłane przez wibrujące skrzydełka ich partnerek, ale na inne głosy pozostają głuche.
Warunki podstawowe, czyli użyteczność i celowość
Pora więc na konkluzję. Świat, który poznają zwierzęta, nie jest tym światem, który znamy z własnego doświadczenia. Jest inny i - w przeważającej większości przypadków - uboższy. Spośród nieprzebranego bogactwa docierających ze świata bodźców
i sygnałów żadne zwierzę nie odbiera wszystkich ani nawet większości, żadne też nie jest wyposażone w zmysły, które powstałyby po prostu dla poznawania świata, bez możliwości praktycznego wykorzystania tej wiedzy. Człowiek, chętnie podkreślający swe upośledzenie w tym względzie, Jest, być może, właśnie w najlepszej sytuacji. Nie specjalizując się w odbieraniu żadnego konkretnego bodźca, wszystkie Jednak rejestruje w dość znacznym zakresie, dzięki czemu Jego świat jest bardziej „obiektywny" od świata takich „rekordzistów”, jak komar, Jedwabnik czy nietoperz. Dobór naturalny nie tylko premiuje ce
1
126 • ZIEMIA I ZYCIE
chy użyteczne, lecz eliminuje też bezlitośnie cechy, które użyteczne być przestały. Tak właśnie utraciły zdolność widzenia - a nawet ubarwienie i zwierzęta jaskiniowe, tak samo straciły zdolność do lotu liczne ptaki i owady wyspowe. Mimo zdumiewające) przemyślności natury w wyposażaniu swych tworów w czułą aparaturę rejestrującą, nie wszystkie nośniki informacji są wykorzystywane - nie tylko przez pojedyncze zwierzęta, ale
i całą biosferę.
Przykładem są fale radiowe. Docierają one bez przeszkód z kosmosu i - podobnie jak fale świetlne - są dobrym nośnikiem informacji. Gdybyśmy mogli je słyszeć (lub widzieć), a zwłaszcza gdybyśmy umieli je emitować, świat byłby dla nas nieporównanie bogatszy. Ale nie mamy receptorów fal radiowych, podobnie jak receptorów takich nie ma żadne inne zwierzę. Ziemia skąpana jest w szumie radiowym, ale ani jedno zwierzę nie zdaje sobie z tego sprawy (człowiek nauczył się te fale wykorzystywać, ale był to już efekt woli, nie zaś ewolucji). Dlaczego tak jest? Odpowiedzieć można pytaniem: Na cóż nam wiedza o najdalszych zakątkach kosmosu? Co my, lub jakiekolwiek inne zwierzę, począć mielibyśmy z danymi na temat kwazarów i gwiazd neutronowych, które są źródłem tych fal?
Co by się jednak stało, gdyby fale radiowe niosły do nas znacznie ważniejsze informacje, gdyby tą drogą chciała do nas dotrzeć poszukująca z nami kontaktu cywilizacja kosmiczna? Czy i wówczas nie znalazłby się żaden gatunek zdolny tak przesyłaną wiedzę w naturalny sposób wykorzystać? Sądzę, że nie. Obca cywilizacja mogłaby przesyłać nam dane o sobie, swojej planecie i życiu. Ale jakie zwierzę na Ziemi mogłoby z takich danych skorzystać i jak miałyby się narodzić w toku ewolucji receptory czułe na takie bodźce?
Ewentualna „rozmowa” z odległą cywilizacją radiową też wydaje się, z biologicznego punktu widzenia, niezbyt pociągająca. Komunikacja, w której między sygnałem a odpowiedzią upłynąć muszą lata, nie może być premiowana przez dobór - nawet gdyby miała, potencjalnie, przynieść partnerom niewyobrażalne korzyści. By taką rozmowę prowadzić (Jak próbujemy tego
ZWIERZĘTA, ZMYSŁY I TRZĘSIENIA ZIEMI i 127
dziś), obaj partnerzy powinni już wcześniej osiągnąć wysoki poziom myślenia abstrakcyjnego. Odbieranie takich sygnałów nie byłoby więc wymogiem biologii, lecz kultuiy.
Wróćmy do trzęsień ziemi. Nie można wykluczyć, że zbliżający się kataklizm jest zapowiadany przez pewne fizyczne lub chemiczne zmiany, które mogłyby być odbierane przez zwierzęta. Zmiany takie są nawet bardzo prawdopodobne. Trzęsienia ziemi zależą od przekroczenia przez skały progu wytrzymałości na ściskanie, a takie rosnące ciśnienie wpływa z pewnością na przewodnictwo elektryczne skał, na magnetyzm i zapewne jeszcze inne, nieznane cechy.
Sygnały są więc wysyłane, lecz kto i po co miałby je odbierać? Jaki byłby biologiczny sens przewidywania trzęsień ziemi? Nie widzę takiego sensu i nie widzę też dróg ewolucyjnych, na których tego typu zdolności miałyby się narodzić. Bodziec mogący w ewolucji wywołać powstanie utrwalonej dziedzicznie reakcji, musi być sensowny, powtarzalny i przewidywalny, a trzęsienia ziemi warunków takich nie spełniają. Nie spełniają ich również na przykład pioruny czy .spadające gwiazdy”, choć i one, gdy .trafią w nie przeczuwającą niczego ofiarę, okazać się mogą niszczycielskie (znanych jest kilka lepiej lub gorzej poświadczonych przypadków uderzenia człowieka przez spadający meteoryt). Żadna jednak „aparatura wczesnego ostrzegania” nie powstała i żadna też nie powstanie w przyszłości. Pomijając już bowiem trudności techniczne (dobór nie jest, bynajmniej - wbrew temu, co sądzą niektórzy
- wszechmocny i wielu cech, nawet skądinąd bardzo pożądanych, wytworzyć nie umie), nie widać biologicznego sensu takiego przedsięwzięcia: pioruny (czy meteoryty) uderzają zbyt rzadko i przypadkowo, by mogły stanowić Jakikolwiek czynnik selekcji. Na takie czynniki, nawet groźne, ewolucja pozostaje nieczuła.
Z trzęsieniami ziemi jest podobnie. Duże zdarzają się bardzo rzadko, również na obszarach sejsmicznych, 1 dla żadnej populacji nie stanowią stałego, powtarzalnego bodźca. Nawet najsilniejsze z nich nie są zwykle dla żadnego gatunku (a dokładniej: dla poszczególnych osobników tego gatunku) groź-
m\ gdyż trwają zbyt krótko i naprawdę zaszkodzić mogą tylko tym gatunkom, których osobniki mają nad sobą ciężkie, niestabilne. materialne konstrukcje. Jedynym takim gatunkiem jest człowiek, który żadnych biologicznych receptorów trzęsień ziemi nie wykształcił. Dlaczego więc miałby oczekiwać tego po zwierzętach?
CZY CZŁOWIEK MÓGŁ POWSTAĆ NA INNYCH PLANETACH?
Nie jest to problem, który nauka współczesna musiałaby rozstrzygnąć.1 Ewolucjonizm nie pozostawia tu właściwie żadnych wątpliwości, odpowiedź zaś jest jasna i jednoznaczna: nie. Ale w historii myśli europejskiej było to pytanie ważne i stale powracające. Problem życia w kosmosie i problem „ludzi” zamieszkujących inne światy nurtował uczonych, filozofów i teologów, a w jedno i drugie wierzono niemal powszechnie. Życie pozaziemskie i pozaziemskie cywilizacje to nie wynalazek dzisiejszych entuzjastów programu SETI (prób nawiązania kontaktu z obcą Inteligencją): przez stulecia był to niemal kanon myślenia o Wszechświecie. Tyle że prawie każde pokolenie odkrywało ten problem na nowo i każde chciało w nim widzieć symbol nowoczesności. Zagadnienie jest Jednak stare i znane od starożytności.
Trzeba rozgraniczyć pytanie o możliwość istnienia gatunku ludzkiego (Homo sapiens) poza Ziemią od pytania o istnienie pozaziemskiego życia oraz pozaziemskiej inteligencji. Na to pierwsze odpowiedź jest jednoznacznie przecząca, na to drugie wciąż nie ma dobrej odpowiedzi, choć po raz pierwszy od stuleci zaczyna przeważać pogląd o wyjątkowości życia -
130 •
przynajmniej w najbliższym sąsiedztwie Ziemi. Zobaczmy na przykładach, jak oba te problemy wyglądały w przeszłości.
Rewolucja kopemikańska nie polegała tylko na przesunięciu środka Układu Słonecznego z Ziemi w miejsce zajmowane przez Słońce - wobec ogromu Wszechświata byłaby to zresztą różnica niewielka. Rewolucja ta polegała głównie na uzmysłowieniu sobie, że Ziemia nie jest wyjątkowa, że poza nią są na niebie inne planety, tak jak poza Słońcem są inne gwiazdy. To wyzwanie i wynikające zeń zagrożenie zrozumiano od razu - odtąd nic, co dotyczy naszego losu, nie miało być wyjątkowe ani uprzywilejowane.
Problem „wielości światów” (pluralité des mondes) sprzągł się z nurtem kopemikańskim nierozerwalnie. Wszyscy niemal nowi astronomowie przyjęli pogląd o wielości światów za swój, za fakt naukowy wynikający wprost z kopemikańskiego modelu. Niemal wszyscy też môwili o „ludziach” żyjących na tych innych światach.
I tak „pluralistą” był Johannes Kepler (mówił zwłaszcza
0 mieszkańcach Księżyca), Immanuel Kant („zaludnił” Jowisza
1 Saturna), Giordano Bruno (ożywił cały kosmos oraz wszystkie gwiazdy i planety, żyjące zresztą na równi z organizmami, które je zamieszkiwały), Christiaan Huygens („etnolog” Układu Słonecznego, jak go nazwano) i William Herschel, odkrywca Urana
i największy może astronom XVIII wieku - ten nie zawahał się umieścić życia nawet na Słońcu. „Pluralistyczny” był cały wiek XIX dzięki takim uczonym, jak Robert Proctor, David Brewster, Thomas C. Simon i Camille Flammarion, by wymienić tylko najgłośniejsze nazwiska.
Pluralizm królował i w naszym wieku. Percival Lowell rozpalił ciekawość milionów Amerykanów opisami wspaniałej marsjańskiej cywilizacji budującej kanały, które miały nawadniać pustynie Czerwonej Planety, a przekonanie o bliskim nam sąsiedztwie innej cywilizacji wykorzystał Orson
CZŁOWIEK NA INNYCH PLANETACH? • 131
Welles, gdy w 1938 roku zrealizował audycję radiową - opartą na opowiadaniu Herberta G. Wellsa Wojna światów - która wywołała panikę w Stanach Zjednoczonych opisem inwazji Marsjan na nasz glob.
Wszystkie te koncepcje były dziedzictwem myśli Kopernika. Nowe światy, które odkrywano, me były już odtąd tylko innymi planetami czy gwiazdami, lecz sobowtórami Ziemi i Słońca, a tycie na nich przypominać miało to, które znamy. Gdy wspomniany już Christiaan Huygens, wielki astronom i matematyk holenderski, rozważał w swym Cosmotheoroste (1698) problem tycia w kosmosie, rozszerzał doktrynę kopemikańską w dwóch kierunkach: dowodząc, po pierwsze, że inne planety są zamieszkane, tak jak zamieszkana jest Ziemia, i - po drugie - że na każdej z nich pojawić się musiała podobna do człowieka istota inteligentna, bo nie ma powodu, by Ziemia się pod tym akurat względem wyróżniała. Argument kopemikański Jest tu kluczowy | Ziemia nie jest (i nie ma być) wyjątkiem we Wszechświecie, a uznanie, że człowiek powstał tylko na naszej planecie, stawiałoby ją w pozycji uprzywilejowanej, co kłóci się z przyjętym modelem świata. A więc „ludzie” istnieć muszą i na innych planetach. C.b.d.o.
0
132 • ZIEMIA I 2YCIE
Dzieło Huygensa zyskało znaczny rozgłos w kręgach intelektualnych Europy 1 podniosło też problem wielości światów do rangi jednego z pewników astronomii. Ale „pod strzechy” trafił z nim nieco wcześniej Francuz Bernard Fontenelle swą książką Entretiens sur la pluralité des mondes, która stała się prawdziwym bestsellerem końca XVIII wieku. Dziś jest zapomniana, warto jednak do niej wrócić, bo cała nasza fascynacja egzobiologią (nauką badającą możliwość istnienia życia na innych ciałach niebieskich) bierze swój początek w tym właśnie kopemi- kańskim przekazie. A Fontenelle był jego może najbardziej utalentowanym rzecznikiem.
Fontenelle i „ludzie innych światów”
Fontenelle żył w XVII i XVIII wieku (równo 100 lat I od 1657 do 1757 roku; zmarł na miesiąc przed swym wielkim jubileuszem), u progu francuskiego Oświecenia. Torował drogę nowym prądom w filozofii, nauce i literaturze. Był niezwykle wszechstronny, oczytany i błyskotliwy 1 jego słynne Eloges, które wygłaszał jako sekretarz paryskiej Akademii, popularyzowały nowe idee i ich głosicieli. Problemem wielości światów zainteresował się wcześnie - to właśnie Entretiens..., napisane, gdy nie miał jeszcze 30 lat, zapewniły mu niebywałą popularność i sławę. Za jego życia książka miała 33 wydania francuskie, przed końcem XVII wieku pojawiły się już trzy różne przekłady na angielski; ukazały się też wydania włoskie i rosyjskie (polskie w 1765 roku). Entretiens... czytali wszyscy. Ujęta w formie dialogów prowadzonych z naiwną, młodą i powabną Markizą G., książka napisana była jako dzieło popularne. Jej lektura dziś jeszcze jest zajęciem pociągającym. Można zrozumieć, że argumentacja autora miała dla współczesnych silę dowodu.
Wywód Fontenelle’a był jasny, logiczny i trafiający do przekonania. Autor udowadniał, że nasza pycha i .szowinizm” są nieusprawiedliwione: inne światy są równie możliwe, a nawet równie konieczne, inni zaś ludzie mogą być równie warci - lub niewarci - podziwu i uwielbienia.
CZŁOWIEK NA INNYCH PLANETACH? • 133
Wcielając się w mędrca i uczonego ze swych dialogów, Fon- tenelle tak mówi młodej Markizie: „Jest naszym szaleństwem, wssystkich ludzi, że w całej przyrodzie widzimy tylko mechanizm spełniania naszych potrzeb - a kiedy spytamy naszych filozofów, do czego służą te nieprzeliczone rzesze gwiazd na niebie, [...] odpowiedzą nam chłodno, że służą do uprzyjemniania nam widoku".2
Lecz światy te, choć przypominają naszą planetę, są przecież różnorodne i każdy jest obdarowany własnymi, odrębnymi cechami. Tłumacząc Markizie zawiłości nowej astronomii, podnosi Fontenelle problem, który nas tu najbardziej interesuje. Każda planeta ma swe własne, niepowtarzalne warunki
- oddalenie od Słońca, klimat, zasobność w wodę, a żyjące na niej organizmy, w tym również „ludzie", muszą być od tych warunków zależne. Przeprowadzając wywód, który można by nazwać analizą porównawczą planet, Fontenelle pokazuje, że tak jak na Ziemi charakter ludów zależy od przyrody, podobnie i na innych planetach oczekiwać można „ludzi"
0 różnych temperamentach, intelekcie, umyslowoścl. Ogólnie biorąc, im bliżej Słońca, tym żywsze są temperamenty
1 większa gwałtowność mieszkańców: bo podobna zależność istnieje też na Ziemi. I dlatego właśnie na Wenus .klimat jest nadzwyczaj korzystny dla miłości" i nawet najbardziej „gorące” ludy na Ziemi przypominałyby wobec jej mieszkańców - swym chłodem i oziębłością - mieszkańców Laponii czy Grenlandii. Rozwijając dalej tę myśl i zastanawiając się nad zwyczajami mieszkańców Merkurego, którzy żyją tak blisko Słońca, Fontenelle tak streszcza ich cechy młodej Markizie: „Z powodu swej żywiołowości muszą sprawiać wrażenie wariatów. Myślę, że pozbawieni są pamięci, podobnie Jak większość Murzynów: że nigdy nad niczym się nie zastanawiają, działają w porywach chwili i wykonują gwałtowne ruchy, a wreszcie, że to właśnie na Merkurym są »słodkie domy« naszego Wszechświata".
134 •
Mieszkańcy innych planet, choć podobni do ludzi, nie są przecież naszymi krewnymi 1 ulepieni są pewnie z zupełnie innej gliny - 1 to właśnie Jest może najbardziej oryginalny 1 najciekawszy dla nas rys wywodów Fontenelle'a. Kiedy Markiza, przekonana wreszcie jego uczonymi wywodami, mówi o Grekach, Hindusach i Indianach Księżyca, Fontenelle odrzuca tak daleko idącą analogię. Księżyc różni się od Ziemi, a i warunki na nim wydają się akurat wyjątkowo mało korzystne dla życia. Pozbawiony wody, powietrza 1 roślinności. Księżyc musi być zasiedlony przez „ludzi” toczących ciężką walkę z niegościnnym środowiskiem. „Cóż wiemy - pisze Fontenelle - czy mieszkańcy Księżyca, trapieni przez warunki, nie chronią się przypadkiem w tych wielkich studniach [kraterach]. Być może tylko tam mieszkają, tam budują swe miasta... Cały lud przebywa w takiej studni, a z jednej studni do drugiej prowadzą drogi podziemne, dla komunikacji między ludami”.
Nie chodzi tutaj jednak tylko o różnice warunków panujących na Ziemi i Księżycu. W końcu mieszkańcy Ziemi, choć tyle różni ich od siebie, są zawsze ludźmi, mogą się krzyżować i wydawać potomstwo. Z „ludźmi” Księżyca jest inaczej: choć, jak powiada, nastanie dzień, gdy między Ziemią i Księżycem odbywać się będzie wymiana handlowa, to przecież to spotkanie nie będzie przypominać spotkania Kolumba z Indianami, bo „potomkowie Adama nie mogli rozprzestrzenić się aż na Księżyc ani wysłać tam swoich kolonii. Ludzie, którzy są na Księżycu, nie są więc z pewnością synami Adama”. Nie są też, dodajmy, z pewnością córkami Ewy.
Fontenelle’a trudno dziś uznać za autorytet i jego odpowiedź z pewnością niewielu zadowoli. A przecież to, co mówi, można wyrazić dzisiejszymi słowami, zachowując przy tym jego najważniejsze przesłanie. Prawda, że Fontenelle głosił czasem poglądy niezwykle osobliwe, które trudno doprawdy dziś przyjmować bez uśmiechu (gdy na przykład powiadał, że Mars wprawdzie pozbawiony jest księżyców - o Fobosie i Deimosie wówczas nie wiedziano - ale może za to ma góry zbudowane z fosforu, zaopatrujące się „we dnie w zapas światła, który oddają nocą na oświetlenie nieba”; lub nawet - i taką rozpatruje
CZŁOWIEK NA INNYCH PLANETACH? • 135
możliwość! - występują na nim ptaki świecące, które: „gdy tylko Słońce zachodzi, rozfruwają się na wszystkie strony, czyniąc dzień nowy w miejsce ciemności nocy”).
Ale przecież jego dwie zasadnicze myśli - że inne światy mogą istnieć gdzieś w przestrzeniach kosmosu i że zamieszkują je formy me spokrewnione z ziemskimi - do dziś nie straciły swego sensu, a okazały się bardziej przenikliwe od wielu później wypowiadanych opinii, współczesnych nie wyłączając (niech zwolennicy odwiedzin kosmitów na Ziemi i ich krzyżowania się z „córkami ludzkimi” przypomną sobie o tym z uporem powtarzanym zdaniu, że ludzie innych światów „me są synami Adama"). Choć ludzie z innych światów istnieją, nie są podobni do Ziemian, gdyż warunki panujące w ich światach nie przypominają ziemskich (czy oznacza to, że planeta bliźniaczo podobna do Ziemi miałaby również bliźniaczo podobne do ziemskiego życie - z „ludźmi” będącymi potomkami jakiegoś sobowtóra Adama - tego Fontenelle nie mówi, ale taki wniosek zdaje się z jego wywodów wynikać).
Lądowanie w 1976 roku na Marsie sond Viking było zapewne ostatnim akordem kopemikańskiej wiary w wielość zamieszkałych światów w Układzie Słonecznym. Wraz z pogrzebaniem nadziei na odkrycie życia na Czerwonej Planecie widać dziś wyraźny odpływ wiary w powszechność życia pozaziemskiego. Podkreśla się raczej wyjątkowość Ziemi i wyjątkowość warunków, które zrodziły życie na naszej planecie. A przecież już w początkach XIX wieku, przed niemal 200 laty, powstało dzieło, które mogło stanowić kres koncepcji wielości światów. Jej autorem był William Whewell, niezwykle wpływowy angielski filozof, geolog i duchowny. Fakt, że jego wielka koncepcja nie odegrała w historii nauki większej roli, rzuca wiele światła na czynniki, które decydują o powodzeniu - lub porażce.
Whewell i krytyka pluralizmu światów
William Whewell był człowiekiem niezwykłym. Trudno jednak określić dziedzinę nauki, którą uprawiał. Jego imię zapisało
i
m
F
136 • ZIEMIA I ZYCIE
się na trwale przede wszystkim dzlęld monumentalnym pracom poświęconym historii i filozofii nauk przyrodniczych; ich lektura i dziś z pewnością nie jest stratą czasu. Niewielu było przed nim i po nim profesorów, którym, tak jak jemu, pozwolono by objąć jednocześnie katedry moralności i mineralogii. Był jednym z tych „omnibusów" XVIII i XIX stulecia, którzy dobrze się czuli we wszystkich właściwie dziedzinach nauki. On sam pole swej działalności, bez fałszywej skromności, określał mianem universal knowledge. Był przedstawicielem angielskiej teologii przyrody, która w „dziele Stworzenia” raczej, niż w Biblii, odkrywać chciała zasady i atrybuty Boga. W swych przemyśleniach na temat możliwości - czy raczej niemożliwości - Istnienia życia poza Ziemią Whewell odbiegał tak bardzo od przyjętych sądów, że swą wielką pracę na ten temat - Of the Plurality of Worlds - skrył w anonimowości: obawiał się o swoją reputację, a może i karierę. A przecież przywracał on tą książką utraconą pozycję 1 Ziemi, i człowiekowi. Dziwnymi, zaiste, drogami chodziła teologia natury, jeśli takie poglądy uważała za obce.
William Whewell dochodził do swej niezwykłej koncepcji w dwóch etapach. W pierwszym (w wydanej w 1833 roku książce Astronomy and General Physicś) starał się określić, jakie warunki muszą być spełnione, aby planeta mogła nadawać się do życia. Wykazał, że Ziemia spełnia wszystkie te teoretycznie ustalone warunki. W drugim etapie (wyznaczonym wydaniem Of the Plurality of Worlds: An Essay w 1854 roku) rozszerzył swe rozważania na inne światy i inne ciała kosmiczne, wykazując tym razem, że nie spełniają one właśnie tych warunków i że nie mogą być siedliskiem życia. Ale - i to zapewne jest w jego koncepcji najbardziej oryginalne 1 pokazał również, w niezwykle nowatorski i nowoczesny sposób, że te puste światy nie są niepotrzebnym „marnotrawstwem sil przyrody”. Przeciwnie, Wszechświat może mu-
CZŁOWIEK NA INNYCH PLANETACH? • 137
siał być tak wielki i tak „rozrzutny”, by na jednej tylko planecie pojawiło się życie.
Zajmując się opisem warunków koniecznych do życia, Whe- well wkraczał na teren prawie całkiem dziewiczy. Zaskakujące, że choć tak wielu mówiło o „zamieszkanych światach”, mało kto przejmował się pytaniem, które światy w ogóle są zamieszkiwal- ne, i co właściwie taka „mieszkalność" miałaby oznaczać. William Buckland, wybitny paleontolog i rówieśnik Whewella, mówił beztrosko o „ciałach stworzonych, by wytrzymać żar płomieni słonecznych, ciałach, dla których ogień jest naturalnym żywiołem życia i których kości oraz mięśnie zbudowane są z zestalonej ziemi, a krew i soki I z roztopionego metalu”.3
Whewell dowodził, że warunki, w których istnieje życie, nie są wcale dowolne, a świat kopemikański - świat wielu planet i mnogich gwiazd I nie musi wcale prowadzić do degradacji Ziemi i deprecjacji człowieka; przeciwnie, może być tylko oprawą podkreślającą tę wyjątkowość. Nie sposób streszczać kilku- setstronicowego dzieła Whewella: najogólniej mówiąc, dowodzi on, że chemiczne, fizyczne i astronomiczne warunki towarzyszące życiu na Ziemi nie są ani dowolne, ani przypadkowe, lecz wyjątkowe i konieczne; że życie może nie być czymś powszechnym w kosmosie, a Ziemia nie jest typowa i przeciętna, jak utrzymują zwolennicy wielości światów. Aby zrozumieć, w jaki sposób pojmuje Whewell „dopasowanie” środowiska do Jego „funkcji”, przyjrzyjmy się jego opisowi roli wody w ziemskim systemie życia.
Woda, jako jedyna z powszechnych w świecie substancji. Jest cieczą w szerokim przedziale temperatur panujących na Ziemi. Poza nią jedynie rtęć wykazuje podobne cechy - jest Jednak znacznie gęstsza, trudniej dostępna i jest metalem, co raczej dyskwalifikuje ją jako podłoże życia. Woda jest złym przewód-
138 •
CZtOWIEK NA INNYCH PLANETACH? • 139
nikłem ciepła, ale świetnie nadaje się do Jego przenoszenia I ze względu na swe wyjątkowo duże ciepło utajone, a także fakt, że zawsze występuje zarówno w płynnym, jak i gazowym stanie skupienia. Te cechy sprawiają, że wszelkie zmiany temperatury wywołują jej krążenie w atmosferze, a to z kolei przyczynia się do wyrównywania różnic temperatury na Ziemi. W analogiczny sposób ciepło jest rozprowadzane przez prądy morskie, a przykład Anglii pokazuje, jak wielki i łagodzący może to wywierać wpływ na klimat różnych regionów geograficznych. Ale woda ma jeszcze jedną cechę, zupełnie niezwykłą, a przy tym zupełnie niezbędną dla istnienia życia.
Otóż zwykle substancje rozszerzają się przy ogrzewaniu i kurczą przy oziębianiu. W przypadku wody zasada ta zawiera dwa istotne i charakterystyczne odstępstwa - w pobliżu punktu zamarzania woda na krótko powiększa swoją objętość (to znaczy zmniejsza gęstość), by potem, skurczywszy się dalej zgodnie z ogólnym prawem, ulec ponownemu rozszerzeniu w momencie przechodzenia w stały stan skupienia.
Whewell starał się wykazać, że gdyby woda zachowywała się .normalnie”, tzn. zgodnie z ogólnymi zasadami fizycznymi, wówczas istnienie życia na Ziemi byłoby niemożliwe. W świecie .normalnej wody" lód, jako cięższy, opadałby zawsze na dno zbiornika, wystawiając wciąż nowe warstwy powierzchniowe na bezpośrednie działanie chłodu i przyczyniając się do szybkiego zamarznięcia całej objętości wody. Dla życia na Ziemi taka .normalność” miałaby katastrofalne skutki. Whewell wylicza je dokładnie i fachowo. Temperatura na Ziemi waha się często w pobliżu zera stopni, utrzymując się nieraz dość długo poniżej tej granicy. Gdyby lód nie rozszerzał się w momencie zamarzania, dolne partie wszystkich zbiorników zapełniałyby się nim szybko już w momencie pierwszych przymrozków, a utrzymywanie się ujemnych temperatur choćby przez stosunkowo krótki czas prowadziłoby do zamarznięcia nawet głębokich zbiorników. Podczas ocieplenia lód tajałby tylko od góry, pokryty cienką warstwą dobrze izolującej wody, tak że niższe partie mórz i oceanów, a zapewne i głębszych jezior, nie rozmarzałyby nawet latem, wykluczając tym sposobem istnienie wszelkiego źy-
cia przydennego. Dzięki niezwykłemu zachowaniu się wody w temperaturze 4°C i w momencie zamarzania - to lód właśnie izoluje zawsze niższe partie wody i przyczynia się w ten sposób do zapewnienia odpowiednich dla życia wodnego warunków.
Innym przejawem .dostosowania” wody do „ochrony" życia jest jej niezwykle wysokie ciepło utajone. Widać to wyraźnie w pobliżu dwu kardynalnych punktów termicznych - zamarzania i wrzenia. Kiedy podgrzewamy wodę do temperatury 100°C lub oziębiamy do 0°C, wówczas dalsze podgrzewanie lub oziębianie nie zmienia jej temperatury, aż do chwili gdy cała przejdzie w formę gazową lub cała zmieni się lód, a proces ten, w związku z „nienaturalnie” wysokim ciepłem utajonym wody, jest długotrwały i powolny. I dlatego właśnie wszelkie zmiany klimatyczne (na które, jak widzieliśmy, woda na Ziemi ma wielki wpływ) są powolne i dają żywym organizmom czas na przystosowanie się do nich. Z żadną inną ze znanych substancji nie byłoby to możliwe.
Wiedza Whewella była jeszcze zbyt ograniczona - a jego „ideologiczne” preferencje zbyt wyraźne - by mógł problem „dopasowania środowiska do życia” bezstronnie i szeroko rozwinąć. Zrobił to w 70 lat później Alfred R. Wallace w swej książce Man’s Place in the Universe (też zresztą dochodząc do teleolo- gicznych wniosków) oraz, piszący na początku obecnego stulecia, amerykański chemik i fizjolog z Harvardu Lawrence Henderson w pięknej książce o charakterystycznym tytule Fitness of the Environment. Obaj dowodzili, że nie tylko organizm Jest (i musi być) przystosowany do środowiska, ale i samo środowisko musi być „dostosowane" do żywych organizmów - by życie mogło w ogóle zaistnieć. Henderson na przykład w brawurowy sposób wykazał, że tylko węgiel może być podstawą życia (nie tylko na Ziemi, ale w ogóle), bo tylko on stanowić może podłoże „chemii organicznej”: metabolizm opierać się musi na łatwo dostępnych, łatwo tworzących się i łatwo rozpadających substancjach: i tylko związki węglowe wszystkie te kryteria spełniają. Niektórzy sugerowali, że również krzem mógłby stwarzać tu pewne nadzieje. Otóż, na końcu wszystkich procesów organicznych w przyrodzie znajduje się najprostszy ze związków węgla -
mo • ziemia i Zycie
dwutlenek węgla (C02). Porównanie tego gazu z na pozór analogicznym dwutlenkiem krzemu (Si02), któiy jest skalą (!), stanowi miażdżący argument przeciw entuzjastom krzemowego życia; i dlatego właśnie związki krzemu są dobre do budowy litosfery, a związki węgla - organizmów.
Warunki panujące na Ziemi zależą jednak również od czynników astronomicznych. Już w swej pierwszej książce 1 w części zatytułowanej znamiennie „Adaptacje kosmiczne” - Whewell pokazał, że takie cechy Ziemi, jak jej masa, odległość od Słońca, nachylenie osi obrotu, czy fakt posiadania dużego satelity przyczyniają się do zaistnienia „życiodajnych" warunków; jakakolwiek ich zmiana musiałaby przynieść fatalne skutki (na przykład dlatego, że temperatury na jej powierzchni przekroczyłyby wąski przecież zakres odpowiadający stanowi płynnemu wody). Problemy te rozwinął dopiero 20 lat później w swej nowej książce, poświęconej wprost życiu w „innych światach”. Tropem tym poszli potem Wallace i Henderson, a ostatnio rzecznicy tzw. zasady antropicznej, której Whewell jest niekwestionowanym prekursorem.
W swej nowej książce Whewell nie zajmował się już wykazaniem, że Ziemia (i Słońce) są szczególnie dobrze dostosowane do spełniania swych życiodajnych funkcji. Tym razem chciał dowieść, że inne planety (i inne gwiazdy) są do tego celu szczególnie słabo predestynowane. Kopemikańska metoda analogii opierała się na zasadzie podobieństwa - innych planet do Ziemi i innych gwiazd do Słońca. Gdyby więc wykazać, że zasada ta, przynajmniej w niektórych przypadkach, nie sprawdza się, zaufanie do niej zostałoby podważone. Whewell pokazał, że nowo odkryte planetoidy nie są podobne do innych planet i są za małe, by rozwijało się na nich życie; są więc „pustymi” światami, tak jak znane od niedawna gwiazdy podwójne i zmienne nie są podobne do Słońca i nie są zapewne centrami układów planetarnych. Życie więc, ze zjawiska częstego i koniecznego
CZŁOWIEK NA INNYCH PLANETACH? • 141
,—-j ~«*iua la/WCIRI'. ^—
we Wszechświecie, staje się w najlepszym razie rzadkie, jeśli nie wyjątkowe. Zasada plénitude zostaje złamana - czy wraz z nią jednak nie zostaje podważona również zasada celowości Wszechświata?
Whewell był wyznawcą - choć nietypowym - teologii przyrody i z pewnością taka konkluzja byłaby mu obca. Co jednak, w takim razie, jest przeznaczeniem Wszechświata? Cała nowożytna nauka to dzieje odkrywania bezmiaru kosmosu, nieistot- ności Ziemi, małości człowieka. Wielkie podróże geograficzne pokazały, że nasza Europa jest tylko niewielkim skrawkiem Ziemi, a ludy cywilizowane tylko wyspą w morzu barbarzyństwa. Wykazując później, że gwiazdy stałe są podobnymi do Słońca gwiazdami, astronomia spowodowała, że cały nasz Układ Słoneczny skurczył się do wielkości pyłku wśród miria- dów innych światów. Kiedy okazało się w dodatku, że zarówno Droga Mleczna, jak i inne mgławice to skupiska oddzielnych gwiazd, pozycja Ziemi w ogóle przestała liczyć się na gwiezd
142 •
nym firmamencie. Tę niepokojącą pustkę świata trzeba było jednak, zgodnie z zasadą plénitude, wypełnić jakoś innymi światami, innymi zwierzętami i roślinami, innymi ludźmi. Natura nie znosi próżni - ta starożytna maksyma zaowocowała, bo musiała zaowocować, koncepcją wielości światów. Życie jest wszędzie, gdyż przestrzeń jest wszędzie i wszędzie jest materia, która ją wypełnia.
Lecz jeśli ta maksyma jest niesłuszna, jeśli pustka (niedokończenie, niedokonanie, niepełność) jest właśnie zasadą Istnienia świata? I tu angielski uczony znalazł nieoczekiwanie rozwiązanie tego dylematu. Ponieważ był, może przede wszystkim, geologiem - w tej nauce szukał odpowiedzi na niepokojące go pytania. Geologia, co najmniej od czasów Jamesa Hutto- na, utrzymywała, że Ziemia jest bardzo starą planetą, że zamieszkiwało ją w przeszłości wiele wymarłych już dziś roślin i zwierząt i że dzieje człowieka są tylko chwilą w jej historii. Przez ogromną większość dziejów Ziemi człowieka na niej nie było, skąd więc przekonanie, że podobne mu istoty muszą dziś występować na innych planetach? Tak jak Ziemia jest jedynie pyłkiem w bezmiarze kosmosu, tak samo i czas człowieka jest tylko mgnieniem w bezmiarze czasu geologicznego. Na argument pluralistów, że przyjęcie pustki Wszechświata oznaczałoby zgodę na ogromne marnotrawstwo przyrody (istnienie milionów ciał kosmicznych bez celu), Whewell więc odpowiadał, że właśnie „nadprodukcja” jest normą na Ziemi, bo tyle czasu potrzeba było, zanim pojawił się człowiek. A jeśli tak, to może jest też normą w całym kosmosie.
Czy światem rządzi więc chaos, przypadek i marnotrawstwo? Niekoniecznie - pomiędzy nadprodukcją a marnotrawstwem istnieje bowiem subtelna różnica, której Whewell nadaje nowy, iście „darwinowski" sens. Pisząc, że „ze wszystkich ziam produkowanych przez rośliny, jakże nieskończenie mała część wyrosnąć może w dorosłe drzewa; z jaj zwierzęcych jakże nieliczne tylko staną się zwierzętami”, Whewell przenosi tę obserwację na cały kosmos. Świat pełen jest niedokończonych zarysów, niespełnionych potencji, projektów bez realizacji. Kto wie, może i Ziemia jest takim właśnie „płodnym nasieniem”,
CZŁOWIEK NA INNYCH PLANETACH? • 143
które - rzucone w bezmiar Wszechświata - natrafiło na sprzyjające warunki i wyrosło w piękną roślinę, gdy inne kosmiczne „nasiona”, rozsypane po niebie, zmarniały lub czekają na sprzyjającą okazję? I może wszystkie one są w jakimś sensie potrzebne, by to jedno właśnie mogło wyrosnąć?
Jest rok 1856. Za 3 lata ukaże się O powstawaniu gatunków Darwina i stanie się jasne, że to marnotrawstwo właśnie jest zasadą życia, że aby powstał jeden złożony 1 sprawny organizm, potrzebna była hekatomba istnień mniej sprawnych lub mniej złożonych. I Whewell, paradoksalnie, choć pisał, by się takim poglądom przeciwstawić, podobne rozumowanie zastosował do całej Ziemi i całego kosmosu. Dopiero dziś przychodzi nam słuchać podobnych propozycji.4
W roku 1977 Virginia Trimble w artykule pod „Walla- ce’owskim” tytułem Man’s Place in the Universe pisała w znanym czasopiśmie „American Scientist": „Nie ma żadnego powodu, by twierdzić, że Ziemia jest wyjątkowa lub że życie nie pojawiło się wielokrotnie w historii Galaktyki. [...] Tam, gdzie pojawi się najprymitywniejsza ameba, dalsza ewolucja aż do powstania polityków wydaje się praktycznie nieuchronna".5
Nie były to, jak widać, Wallace'owskie konkluzje - przebijało w nich przekonanie o powszechności życia i powtarzalności ewolucji. W tym samym czasie sondy Viking szukały śladów Istnienia życia na Marsie, a autorka wyraziła przekonanie, że zostaną one odnalezione,
144 •
Tak się jednak nie stało. Budząca największe nadzieje planeta okazała się jałowa. A wyemitowane w przestrzeń kosmiczną przesłania do innych cywilizacji do dziś pozostały bez odpowiedzi.
Nie wynika stąd, że jesteśmy zupełnie sami. Może to jednak znaczyć, że Wszechświat nie jest przepełniony życiem, że zaistnienie życia wymaga splotu rzadkich i nietypowych warunków, które z pewnością nie mogły zdarzać się często i zapewne nie doprowadziły do powstania „wielości zamieszkanych światów”. Jeśli nie sami, jesteśmy przynajmniej osamotnieni - i tacy już pewnie zostaniemy, co najwyżej kolonizując puste, choć potencjalnie zdatne gdzieniegdzie do zamieszkania, światy. A na pytanie, czy konkluzja taka podnosi, czy umniejsza znaczenie Ziemi i „miejsce człowieka we Wszechświecie”, nie ma odpowiedzi, bo nauka nie zajmuje się sensem życia i nie pyta o cel wszystkiego, co istnieje. Choć niekiedy jej wnioski mogą do takich pytań wyraźnie prowadzić.
ROZDZIAŁ 8
Rok 1991, wrzesień, dziewiętnasty dzień miesiąca. Ten dzień przejdzie do historii co najmniej trzech dziedzin nauki - paleontologii, archeologii i glacjologii. Wtedy to właśnie, pod koniec ciepłego w tym roku lata, z lodowca Similaun w Alpach tyrolskich wynurzyła się głowa i plecy człowieka, który w lodzie przebywał od blisko 5 tysięcy lat. Zdjęcia, jakie zostały przy tej okazji opublikowane, robią wstrząsające wrażenie.
Jak dotąd, za wcześnie na solidne opracowania i poważne wnioski. Człowiek z Similaun, pilnie strzeżony w swej lodówce w laboratorium prehistorii na uniwersytecie w Innsbrucku, czeka na szczegółowe badania. Po stosownym zakonserwowaniu, po wykonaniu datowania węglem 14C, po rentgenowskim prześwietleniu całego ciała, po wyjęciu i zbadaniu zawartości jelit, po analizie płuc i mózgu, i wreszcie - po sporządzeniu katalogu jego zachowanych genów 1 będzie można pokusić się o biologiczną i antropologiczną rekonstrukcję. A kiedy opisane zostaną szczegółowo przedmioty, które człowiek z Similaun zabrał ze sobą na swą ostatnią i ryzykowną wyprawę i które zachowały się wraz z nim w tym lodowym grobowcu - być może poznamy szczegóły z życia ludzi neolitu (epoki brązu). Jakich się nawet nie spodziewaliśmy. To prawda, że nie będą to szczegóły z życia codziennego prostego ludu - bo lud zapewne nieczęsto zapuszczał się na wysokość 3200 m na niedostępne alpejskie lodowce - ale
rzucą i tak nowe światło na życie naszych odległych antenatów. Na to wszystko przyjdzie jednak na pewno zaczekać. Trzeba więc uzbroić się w cierpliwość - pospieszne wnioski są jak najmniej wskazane w przypadku okazu, jakiego jeszcze świat nie widział. Dlatego - zostawmy spekulacje. Tym bardziej, że Już teraz nie brak tematów, które mogą i powinny być w związku z tym poruszone. Kiedy patrzyłem z największym wzruszeniem na piękne, naturalistyczne zdjęcia człowieka z Similaun, pamięć przywoływała od razu obrazy podobnych, wcześniejszych znalezisk i rodziły się refleksje. To o nich będzie ten rozdział.
Każdy, kto wie, czym jest proces fosylizacji (tworzenia się skamieniałości), zrozumie, skąd bierze się emocja 1 wzruszenie na widok zachowanych w skale miękkich części żywego kiedyś organizmu (lód, według najlepszych kryteriów petrografii, jest skałą). Skamieniałości to, prawie zawsze, zmineralizowane fragmenty twardych części szkieletowych (pancerzy, kości, zębów, a w przypadku roślin - drewna). Nasuwa się więc pierwszy wniosek - paleontologia nie dysponuje ciałami, lecz szkieletami (lub ich odciskami). Ciała miękkie (mięśnie, płyny ustrojowe, treść jelit, mózg...) niemal natychmiast po śmierci padają łupem drapieżników, padlinożerców, larw owadów, a później grzybów i bakterii, które szybko zamieniają je w proste związki organiczne i mineralne, wracające następnie do gleby i atmosfery (i do ciał innych organizmów). Tylko w wyjątkowych wypadkach, gdy zaraz po śmierci odcięty zostanie dostęp tlenu i wody lub gdy temperatura otoczenia przekroczy granice tolerancji wszelkiego życia, można liczyć na pewną, choćby szczątkową mumiflkację ciała (tak dzieje się w żywicy - bursztynie 1 i w tzw. wosku ziemnym - ozokerycie, w którym zachowane są nieraz mumie całych ciał, jak choćby słynnego nosorożca włochatego ze Staruni kolo Stanisławowa.1
LODOWE SKAMIENIAŁOŚCI • 147
I wówczas jednak to, co się zachowuje, to nie samo ciało, ale raczej jego zmineralizowany substytut - różniący się składem chemicznym, kolorem, zapachem od prawdziwej tkanki mięśniowej. Tylko lód daje szanse zachowania się niemal wszystkiego - poza płynami - w takim stopniu, że mięso po rozmrożeniu nadaje się do spożycia. Trąba najsłynniejszego mamuta z lodu, odkrytego w 1901 roku nad rzeką Bieriozowką na Syberii, zjedzona została przez wilki, zanim przybyła ekspedycja z Petersburga.2 Przechowywany do dziś w muzeum petersburskim ten wspaniały okaz ma dorobioną sztuczną trąbę.
O ile mamuty i inne plejstoceńskie zwierzęta zachowały się dość licznie dzięki wielu nieprawdopodobnym zbiegom okoliczności (na Syberii znanych jest około 40 stanowisk z mumiami plejstoceńskich ssaków), o tyle zamrożonych i odpowiednio starych szczątków ludzkich nigdy na terenach Syberii i Alaski nie znaleziono. Dlaczego? Otóż powód wydaje się prosty: ani Syberia, ani północne tereny Ameryki nie zostały jeszcze zapewne do końca ostatniej epoki lodowej (około 12 tysięcy lat temu) skolonizowane i po prostu nie było szans na tego typu mumifikacje. Gdyby było inaczej - wiele amerykańskich i rosyjskich muzeów z pewnością mogłoby się poszczycić takimi okazami, jak człowiek z Similaun. Z kolei na innych obszarach Ziemi, gdzie ludzie żyli od dawna, nie ma wiecznej zmarzliny, nie istniały więc warunki, by takie hibernacje były możliwe. Jest jednak jeden wyjątek od tej reguły - lodowce wysokogór-
148 •
skie. Te mogły przechować się od czasów plejstoceńskich 1 mogą też, przynajmniej teoretycznie, kryć w sobie zamrożone szczątki dawnych ludzi. Czy jednak kryją?
Otóż. jest to niezwykle wątpliwe. Przed kilku laty na lamy prasy światowej, w tym także naukowej, dostała się rewelacyjna wiadomość - w lodach na szczycie jednego ze wschodnio- afiykańskich wulkanów znaleziono zamrożone szczątki młodej i bardzo osobliwie wyglądającej kobiety. Natychmiast przewieziono je do Londynu, by tam, po rozmrożeniu, poddać je dalszym badaniom. Ku zdumieniu uczonych okazało się, że nie jest to człowiek współczesny, ale samica (kobieta?) najstarszego z gatunków australopiteków, licząca sobie prawie 4 miliony lat rówieśnica Lucy, którą odkryto parę lat wcześniej.
Dalej historia potoczyła się już typowym dla opowieści fantastycznonaukowych torem (bo był to żart, oczywiście). Dziewczynę (miała w momencie śmierci około 20 lat) odmrożono, przywrócono do życia, a nawet nauczono porozumiewania się z jej opiekunem. Dzięki temu poznaliśmy nie tylko warunki życia, ale i psychikę naszych najodleglejszych przodków. Ba! poznaliśmy też ich uczuciowość, gdyż, jak się łatwo domyśleć, me obyło się w całej tej historii i bez wątku miłosnego, który -
o ile sobie dobrze przypominam - kończył tę zabawną i pomysłowo napisaną historię.
Opowieść ta jest nieprawdopodobna z kilku powodów. Po pierwsze, nie ma żadnych szans, by proces naturalnej hibernacji pozwalał na zachowanie życia utajonego tak wysoko zorganizowanego zwierzęcia jak człowiek (choćby dlatego, że igiełki zamarzającego lodu rozsadzają w momencie tężenia zawartość komórek). Drugi powód jest taki, że trudno doprawdy przypuścić, by ludzie z dalekiej prehistorii zapuszczali się w mroźne, niedostępne i groźne lodowe ostępy I bo cóż właściwie mieliby tam robić (człowiek z Similaun był jednak znacznie młodszy i żył w czasach, gdy handlowe i dyplomatyczne wędrówki były już pospolite; fakt, że znaleziono go na szlaku, który od czasów rzymskich aż do dziś służy do wypraw z południa na północ Alp, jest znaczący). Ale trzeci powód jest najważniejszy. Dotyczy on samej natury lodu lodowcowego i po
LODOWE SKAMIENIAŁOŚCI • 149
zwala nam tym samym oderwać się wreszcie od fantastycznych spekulacji i stanąć na mocnym gruncie geologii.
Otóż, lód płynie (pardon! to nie jest jednak najszczęśliwszy przykład „mocnego gruntu”) i jest to proces ciągły, nieustający oraz nieodwracalny. Szybkość prądu lodowców alpejskich zmierzono bardzo dokładnie - wynosi ona od 10 cm do ponad 50 cm na dobę, zależnie od wysokości lodowca, charakteru podłoża i klimatu (w innych górach, na przykład w Himalajach czy na Alasce, zdarzają się lodowce, których prędkość dochodzi do 6 m na dobę, a rekordziści, jak chociażby Steele Glacier w Kanadzie, poruszają się nawet z szybkością pół metra na godzinę!).
Mechanizm ruchu lodowca jest dość prosty. Wysoko, wgór- nej jego partii, masa lodowca stale przyrasta (akumulacja) i lód ten pod własnym ciężarem spływa w dół, schodząc coraz niżej i docierając niekiedy, w specyficznych warunkach geograficznych, do obszarów różniących się zasadniczo klimatem od obszarów akumulacji (niektóre lodowce górskie na Nowej Zelandii - jak podaje profesor Alfred Jahn w swej książce Lód i zlodowacenia - schodzą tak nisko, że dolne partie ich jęzorów stykają się z bujną roślinnością podzwrotnikowych lasów!). Znalazłszy się w strefie klimatu cieplejszego, czoło lodowca podlega wzmożonemu topnieniu (ablacja) i zatrzymuje się, a spod jego ciała wypływa wartki strumień, który daje nieraz początek potężnym rzekom, jak Dunaj, Ganges czy Brah- maputra. Tu, w strefie ablacji, lód zwraca te wszystkie przedmioty, które wtopiły się w jego ciało w strefie akumulacji lub na całej, liczącej nieraz kilkadziesiąt kilometrów długości, trasie jego wędrówki.
O ile mechanizm spływu lodowca jest dość prosty, o tyle jego geometria jest złożona. Lód nie płynie bowiem równolegle do podłoża, lecz zanurza się w głąb w swej górnej części, by wynurzyć się na powierzchnię w części dolnej. W roku 1876 - pisze Jahn - „turystę włoskiego nazwiskiem Perazzi spotkał nieszczęśliwy wypadek na lodowcu Monte Rosa w Alpach. Tuż przy przełęczy spadł on w szczelinę i wprawdzie uratował z trudem życie, lecz stracił cały ekwipunek. W szesnaście lat póż-
niej górale alpejscy znaleźli kurtkę Perazziego w odległości 1 km poniżej miejsca wypadku. Przewędrowała ona w dół wewnątrz lodowca i ukazała się na powierzchni tam, gdzie dominuje proces topnienia lodu".3
Tak więc fakt, że lodowiec zwraca obiekty, które uprzednio pochłonął, jest sam w sobie zupełnie naturalny, nawet nieunikniony - wszystko, co kiedyś wtopiło się w jego ciało, musi po krótszym lub dłuższym czasie się z niego wydostać. Raczej zresztą krótszym niż dłuższym. Ostatnio, wraz z ocieplaniem się klimatu, które trwa już od prawie 150 lat, czoła lodowców cofają się i proces restytucji zabranych przedmiotów (i ludzi) ulega przyspieszeniu. Wiosną, u czoła cofających się lodowców alpejskich, turyści liczyć mogą na bogate łupy I spod powierzchni topniejącego szybko lodu ukazują się ich oczom zagubione kiedyś czekany i ciupagi, młotki i plecaki, kijki i narty
- a niekiedy także mumie ich dawnych właścicieli. Tak właśnie przywróceni zostali światu turyści włoscy Paolo i Elisabeth Varese, których lodowiec pochłonął 20 lat wcześniej, i kilkoro innych turystów alpejskich, którzy postradali życie w ciągu ostatnich 40 lat. Właśnie, 40 lat - a nie 4 tysięcy czy tym bardziej 4 milionów. Lód płynie szybko i amatorzy zabytków nie mają raczej czego szukać - najstarsze rzeczy pamiętać mogą czasy secesji, nie faraonów. I dlatego człowiek z Similaun stanowi dla nas przede wszystkim zagadkę glacjologiczną - najtrudniej będzie wyjaśnić nie to, co robił on sam na wysokiej przełęczy alpejskiej przed 5 tysiącami lat, ale w jaki sposób lód więził go przez tak długi okres. O ile, rzecz jasna, rzeczywiście trwało to tak długo.
Człowiek z Similaun długo Jeszcze stanowić będzie fascynującą zagadkę i nie wiadomo, czy kiedykolwiek wyjawi nam swe tajemnice, które zabrał do swego lodowego grobu. Jedno przy
LODOWE SKAMIENIAŁOŚCI • 151
najmniej nie budzi raczej wątpliwości - żyl on naprawdę.4 Tej pewności nie ma w przypadku człowieka z lodu, który wzbudził krótkotrwałą sensację pod koniec lat sześćdziesiątych. Wówczas to przez kilka miesięcy 1968 roku wydawało się, że w bloku lodu pochodzącego z południowo-wschodniej Azji zachował się nie człowiek współczesny, lecz neandertalczyk, w dodatku żyjący do dzisiaj gdzieś w śnieżnych ostępach tej części świata. Ten niezwykły człowiek śniegu pojawił się w roku 1968 w Stanach Zjednoczonych, gdzie wystawiany był przez kilka miesięcy na pokazach publicznych, budząc zrozumiałą sensację 1 przynosząc niemałe dochody jego właścicielom. Dobrze widoczny przez przezroczystą warstwę lodu, wyglądał autentycznie. Gęsto owłosiony na całym ciele (z wyjątkiem twarzy i dłoni), miał niskie i płaskie czoło, potężne wały nadoczodołowe, szeroki nos i usta pozbawione mięsistych warg. Nie miał bródki. Ręce były potężne i długie, nogi krępe, umięśnione i krótkie. Stopy wyraźnie ludzkie, szerokie, palce zakończone grubymi paznokciami. Mierzył 180 cm wzrostu.
Nigdy nie został poddany stosownym badaniom naukowym, choć udostępniono go do pobieżnej analizy (bez prawa prześwietlenia) na 48 godzin. B. Heuvelmans oraz I. T. Sanderson sporządzili na tej podstawie wstępną notatkę w belgijskim czasopiśmie „Bulletin de 1’lhstitut Royale des Sciences Naturelles" (ukazała się w roku 1969) i drugą, bardziej szczegółową pracę w roku 1974, w której podali również historię tego niecodziennego okazu (stworzyli dla niego odrębny gatunek Homo pongo- idesI Heuvelmans sądzi, że okaz pochodził z Wietnamu (gdzie żywa Jest tradycja dzikich owłosionych ludzi) i przewieziony został do USA wraz z transportem ciał amerykańskich marines, a więc drogą, która służyła nieraz do przemycania różnych podejrzanych ładunków.
152 • ziemia i Zycie
Czy był to w istocie okaz zamrożonego człowieka śniegu (neandertalczyka, yeti? - hipotez nie brakowało), czy raczej, jak wszystko zdaje się wskazywać, prawdziwy majstersztyk fałszerstwa naukowego, wobec którego blednie nawet legenda człowieka z Piltdown? Nigdy się nie dowiemy, choć nikt właściwie nie wierzy już w autentyczność okazu z 1968 roku. Wkrótce bowiem po pierwszej publikacji na jego temat publiczne pokazy tajemniczego okazu przerwano, a pertraktacje w sprawie jego zakupu prowadzone przez znanego antropologa Johna Napiera z ramienia Smithsonian Institution spaliły na panewce. Pokazywany ponownie przez kilka tygodni w kwietniu i maju 1969 roku (krążyła wersja, że jest to już kopia oryginału), okaz ten zniknął na zawsze z pola widzenia i stanowi dziś już zamknięty, jak się zdaje, rozdział historii antropologii.
Jakiś czas później świat poznał inną niezwykłą lodową skamieniałość - zakonserwowane zwłoki mamuciego dziecka. Było to 24 kwietnia 1977 roku, nad jednym z dopływów Kołymy, w okolicy, która chyba tylko poszukiwaczom mamutów dobrze się kojarzy. Tego dnia ujrzał światło dzienne, po z górą 10 tysiącach lat uwięzienia w lodowej pułapce, młody włochaty słoń tundrowy, jeden z ostatnich przedstawicieli gatunku Mammu- thus primigenius. Znalezisko było ze wszech miar niezwykłe: tak wspaniale zachowanego okazu mamuta (z trąbą, owłosieniem, wszystkimi kończynami, a także wszystkimi narządami wewnętrznymi, płuc, serca, jelit i żołądka nie wyłączając) nie było dotąd w kolekcjach muzealnych. W dodatku chodziło
o mamucie dziecko, co zwiększało tylko wyjątkowość okazu - dotąd znane były tylko osobniki dorosłe. Baby mammoth (pod taką nazwą znany jest dziś w światowej literaturze; w rosyjskiej ochrzczony został imieniem Dima) mierzył 100 cm wzrostu, ważył 70 kg (zapewne około 100 kg za życia, zważywszy na odwodnienie tkanek), miał długie włosy (12,5 cm na nogach,
LODOWE SKAMIENIAŁOŚCI • 153
ponad 20 cm na bokach ciała), trąbę o długości prawie 60 cm (górny »palec" trąby miał 5 cm długości) i dobrze zachowaną, miękką po odmrożeniu, brunatną tkankę mięśniową o wyczuwalnym zapachu psującego się mięsa.
Ciało mamuta było nienaruszone. Na skórze nie było śladów walki, również padlinożercy nie mieli najwyraźniej do niego dostępu. Słonik musiał zostać pogrzebany nadzwyczaj szybko, zanim ciało zaczęło się rozkładać. Jelita były puste, w żołądku zachowały się resztki traw i spora ilość substancji ziemistej. Brak tkanki tłuszczowej pod skórą wskazuje na długotrwałą głodówkę. Wygląda na to, że oddalił się od swej matki (w tym wieku jego podstawowym pożywieniem jest wciąż jeszcze mleko) i padł z głodu i wycieńczenia. Ułożenie zwłok wskazuje, że śmierć była spokojna, nie związana z żadnym gwałtownym wydarzeniem (na przykład złamaniem kości lub utonięciem). Nie zdążył z pewnością przyczynić się do »przedłużenia gatunku". Wkrótce po nim zresztą cały jego gatunek odszedł z tego świata. Czy on i jemu podobne znaleziska rzucają jakieś światło na przyczynę tego wydarzenia?
Mamuty żyły na stepowych i tundrowych terenach Syberii i Ameryki Północnej (a także w całej niemal Europie) w czasie ostatniego zlodowacenia i wymarły ostatecznie około 10,5 tysiąca lat temu, a więc tuż po ustąpieniu lądolodów kontynentalnych. Żyły na terenach mroźnych, tundrowych, ale nie pokrytych lodem - dlatego w Europie nie są znane z terenów Skandynawii, a w Ameryce z większości terenów północnej Kanady. Natomiast na Syberii szczątki mamutów znajdywane są wszędzie, w tym na wybrzeżach Morza Arktycznego, a nawet na wyspach położonych dalej na północ (gdzie zresztą odlayto ostatnio szczątki mamutów karłowatych, i to z czasów, gdy na Syberii zwierzęta te już wymarły).
Skąd te geograficzne preferencje mamutów? Otóż Syberia, choć wydać się to może dziwne, nawet w czasie największego zasięgu zlodowacenia była terenem wolnym od lodu, a nawet od większych opadów śniegu - i dlatego mogła być zasiedlona przez milionowe rzesze dużych trawożemych zwierząt (mamutów, wołów piżmowych, reniferów, koni...: o skali tego zjawiska
154 •
świadczyć mogą setki tysięcy ton (!) .kości słoniowej", czyli ciosów mamutów, jakie wywieziono z Syberii w XVIII i XIX wieku). Oblicza się, że pogłowie samych tylko syberyjskich mamutów przekraczało liczbę 200 milionów. A Jeśli doliczyć do tego wielkie stada wszystkich innych zwierząt trawożemych, otrzymamy obraz tętniącego życiem, choć bardzo mroźnego, suchego i na pozór niegościnnego świata.
Dziś, choć cieplejsza, Syberia jest krajem słabo zasiedlonym, prawie pustym. Skąd ta zmiana? Otóż powodem może być, choć brzmi to paradoksalnie, właśnie ocieplenie klimatu. Wraz z końcem epoki lodowej nad niezmierzone syberyjskie przestrzenie dotarty masy cieplejszego i wilgotniejszego powietrza, które - przynajmniej w miesiącach zimowych - pokryły wiecznie zmarzniętą ziemię grubą warstą śniegu. W ten sposób odcięty został dostęp do ubogiej wprawdzie, ale zawsze przedtem dostępnej roślinności i a wraz z tym skończył się też czas tego bogatego, choć osobliwego i tak niepodobnego do znanego nam dzisiaj świata.
Pozostaje wyjaśnić, skąd wzięły się zatopione w lodzie mamuty. Otóż - jest to pytanie fałszywe. Wielkie lodowe bloki z tkwiącymi w środku włochatymi słoniami to wymysł dziennikarski, nie zaś opis jakichkolwiek rzeczywistych skamieniałości. Mamuty nie są uwięzione w lodzie z tej prostej przyczyny, że Syberia nie uległa zlodowaceniu. W czym więc tkwią zamrożone mamuty?
Odpowiedź brzmi - w zmarzlinie. Wprawdzie bowiem Syberia nie jest (i nie była) pokryta lodem, ale pod powierzchnią (gdzieniegdzie do głębokości kilkuset metrów) zalega zamarznięta na kamień piaszczysta lub gliniasta ziemia, w której wszystkie ciała mogą być przechowywane (prawie) w nieskończoność. Ta „wieczna” (wieloletnia) zmarzlina nie jest co prawda dosłownie niezniszczalna, ale jest wystarczająco odwieczna, by pamiętać czasy ostatniego zlodowacenia. Dlatego, o ile cokolwiek dostanie się do niej w stanie odpowiednio świeżym, może przetrwać niemal nienaruszone przez długie tysiąclecia. Zwykle są to mamuty - pewnie dlatego, że były najliczniejsze. Kiedy indziej, jak w przypadku, który teraz opiszę, mogą to być przedstawiciele gatunków, które przeżyły do naszych dni.
LODOWE SKAMIENIAŁOŚCI • 155
Alaska jest krainą śniegu... i złota. Poszukiwacze cennego kruszca są raczej ludźmi bezwzględnymi, a ich działalność rzadko kojarzy się z postępem nauki. Przynajmniej jeden z nich, nazwiskiem Walter Roman, znalazł jednak coś znacznie cenniejszego od złota. Tam, gdzie spodziewał się raczej złotonośnego piasku, tkwił bowiem w ziemi zamarznięty okaz najpiękniej zachowanego bizona z epoki lodowej, jaki kiedykolwiek został znaleziony. Dziś stanowi on prawdziwą ozdobę muzeum uniwersyteckiego w Fairbanks.
Giało bizona znalezione zostało w warstwie zamarzłego mułu pochodzącego sprzed 46 tysięcy lat. Ciemnobrunatna skóra mumii, po rozmrożeniu i wystawieniu na wpływ atmosfery, przybrała szybko barwę niebieską (stąd nazwa okazu - blue babe) od kryształków minerału wiwianitu, który zaczął się tworzyć pod wpływem utlenienia. Okaz nie był kompletny. Ciało, częściowo zjedzone zaraz po śmierci, nosiło jeszcze na sobie ślady walki, jaką zwierzę stoczyło w ostatnich chwilach swego życia. Skóra przeorana była przez potężne pazury drapieżnika, widniały również na niej głębokie kłute rany (parami, w odległości 8,5 cm od siebie) zadane przez duże kły. Żaden ze współcześnie żyjących na Alasce mięsożerców nie zostawia takich śladów na ciele swych ofiar. Ws2ystko wskazuje na to, że zabójcą był wielki kot (zapewne lew), należący do rodzaju Panthera. Na głowie bizona odkryto plamę zakrzepłej krwi; w jednym miejscu, w skórze i grubej warstwie tłuszczowej, tkwił jeszcze ząb napastnika. Jest to pierwsza ze znalezionych dotąd mumii plejstoceńskich z tak czytelnymi śladami walki, która zakończyła życie tego wielkiego tundrowego zwierzęcia, częściowo zaś rozegrała się już po jego śmierci (tkwiący w skórze ząb napastnika świadczy o tym, że martwe ciało szybko stężało na mrozie). Mięso pozostało świeże, brak w nim też larw much lub śladów ich działalności, co również świadczy
o S2ybkim zakonserwowaniu ciała.
Blue babe to kopalnia informacji o życiu wielkich ssaków tundrowych plejstocenu, o upodobaniach trawożerców, o życiu
156 •
społecznym ich prześladowców (z mumii wyczytać można, że za życia zwierzę było atakowane przez trzy lwy), o ekologii tego mroźnego świata, który zaginął. Wiele z tych informacji wpisuje się w ramy wiedzy, którą na ich temat sobie wyrobiliśmy, wiele innych każe zrewidować zastane poglądy. Nie ma tu miejsca na omawianie tych ciekawych, ale nazbyt już odbiegających od tematu problemów. Zamiast tego słów kilka poświęcić wypadnie warunkom, jakie umożliwiły w ogóle zachowanie się tak nadzwyczajnych skamieniałości, a do tego celu znalezisko blue babę świetnie się nadaje.
Zwierzę tkwiło bowiem w silnie zaburzonej warstwie tzw. spływu soliflukcyjnego. Wieczna zmarzlina nie sięga zwykle aż do powierzchni gruntu, ale rozmarza w okresie letnim na głębokość metra lub dwóch (dzięki temu możliwy jest rozwój roślinności porastającej tundrę). Rozmarznięta i przesiąknięta wodą warstwa spoczywa na zlodowaciałej zmarzlinie i jeśli znajduje się na zboczu stoku, który nie jest pokryty gęstą trawą (na przykład na podmytym zboczu doliny rzecznej), łatwo zsuwa się pod wpływem grawitacji i gromadzi na dnie w postaci wielkich jęzorów osuwisk, czyli spływów soliflukcyjnych. Ich powstanie wymaga jednak zaistnienia wielu specjalnych i rzadkich w plejstocenie warunków: dość wysokiej temperatury, dużej ilości wody (a więc i wilgotności powietrza) oraz nagiego gruntu na pochylonym stoku. Trzeba ponadto, by ciało zabitego zwierzęcia znalazło się u podnóża stoku i to niemal dokładnie w momencie spływu, aby masy mroźnego, nasiąkniętego wodą gruntu pokryły je, zanim zajmą się nim padlinożercy i muchy, których larwy niemal od razu przystępują do działania. Trzeba też wreszcie, by wszystko to działo się późną jesienią, tuż przed mrozami, które skują tę ziemię aż do wiosny, kiedy przykryje ją następny spływ. Musi on być na tyle duży, by ciało zwierzęcia znalazło się w obszarze ujemnej temperatury; powinien też powtarzać się przez kilka kolejnych lat, by letnie ocieplenie nie mogło już nigdy ciała rozmrozić.
Nie są to wszystkie konieczne - i rzadkie! - warunki, które powinny zostać spełnione; nie dziwmy się więc, że zamarznięte mumie nie są typowym widokiem pośród wiecznej zmarzliny Alaski
LODOWE SKAMIENIAŁOŚCI • 157
i Syberii. A i te, które odnajdujemy, pochodzą Jedynie z bardzo szczególnych momentów epoki lodowej: do ich zmumifikowania doszło najprawdopodobniej albo około 11 tysięcy, albo 45 tysięcy lat temu, kiedy przejściowe ocieplenia klimatu ożywiły ruchy spływowe gruntu i stworzyły warunki dla tego typu procesów. Z tych powodów każde znalezisko zmumifikowanego zwierzęcia zawsze będzie wielkim wydarzeniem w paleontologii.
Zjawiska, które chcę teraz opisać, z całą pewnością nie zdarzy się jednak szybko. Jest bowiem najbardziej niebywałym odkryciem, jakiego dotąd dokonano. Tym razem chodzi bowiem nie o mumię żywego organizmu, ale o sam żywy organizm, który przetrwał do naszych czasów. A raczej - o tysiące żywych organizmów.
W głębokich osadach torfowych w stanie Ohio odkryto szczątki innego rodzaju włochatego słonia, mastodonta, który żył współcześnie z mamutem i wymarł wraz z nim - około 10 tysięcy lat temu. Tym razem szczątków nie znaleziono w zmarzlinie i dlatego stan ich zachowania jest inny. Ciało nie uległo jednak rozkładowi, gdyż znajdowało się na dużej głębokości, gdzie temperatura była bliska zeru, a dostęp tlenu - odcięty. Jest to najlepiej jak dotąd zachowany i najbardziej kompletny okaz mastodonta na świecie. Nie o mastodonta tutaj Jednak chodzi, lecz o to, co znaleziono wewnątrz jego ciała.
W okazie zachowały się jelita. Wypełnione są głównie szczątkami roślin wodnych i bagiennych (jego dieta odbiegała zapewne od jadłospisu mamuta) oraz - i to właśnie była największa niespodzianka - żywych kultur bakterii Enterobacter cloacae, gatunku żyjącego do dziś w jelitach wielu ssaków roślinożernych. Możliwość kontaminacji szczątków mastodonta z wód podskórnych, pozwalająca wyjaśnić obecność tych bakterii w bardziej konwencjonalny sposób, została odrzucona, gdy okazało się, że żadna z kontrolnych próbek osadu z torfowiska nie zawiera śladów tego gatunku bakterii (tymczasem we-
158 •
wnątrz mumii ich koncentracja była ogromna: sięgała 100 tysięcy osobników na gram).
Nasuwał się jedyny, choć nieprawdopodobnie brzmiący wniosek - bakterie zamieszkiwały jelita mastodonta przez ostatnich 10 tysięcy lat bez przerwy. A zważywszy, że przez znaczną część tego czasu trwać musiały w stanie życia utajonego, są - by tak rzec - o wiele milionów pokoleń zapóźnione w stosunku do ich dzisiejszych odpowiedników (bakterie te rozmnażają się, czy raczej dzielą, średnio co 20 minut). Dlatego porównując DNA współczesnych i plejstoceńskich (ale żywych) bakterii, można będzie prześledzić zmiany ewolucyjne - na poziomie genów 1 jakie w tym czasie się pojawiły. Może mieć to ciekawe konsekwencje dla poznania tempa niektórych procesów ewolucyjnych. Może mieć także inne konsekwencje, których na razie nie umiemy przewidzieć.
* * *
Trudno o wspólną konkluzję dla tak różnych przykładów. Jedno przynajmniej warto jednak powiedzieć. Powstanie naprawdę dobrych skamieniałości wymaga spełnienia tak wielu i tak rzadkich warunków, że nie mogą być one na pewno reprezentatywne dla typowych warunków, w jakich żyje dany gatunek (w warunkach typowych nie zachowuje się nic, ani miękkie, ani nawet twarde części organizmu - w przeciwnym razie cała powierzchnia Ziemi zasłana byłaby już dawno potężną warstwą resztek żyjących kiedyś zwierząt i roślin). W ziemskim ekosystemie nie ma miejsca na gromadzenie się niezuży- tych i niepotrzebnych resztek - wszystko zostaje szybko i sprawnie przetworzone. I potrzeba splotu naprawdę nieprawdopodobnych okoliczności, by zachowały się ciała zwierząt lub roślin, które żyły w przeszłości. Ale dlatego właśnie, że są one tak rzadkie, są tak bardzo fascynujące.
ROZDZIAŁ 9
Mało kto zauważył zapewne, że w stworzonym na potrzeby filmu Stevena Spielberga Parku Jurajskim biegają głównie dinozaury kredowe - me jurajskie. Okres kredowy (146-65 min lat temu) nastąpił bezpośrednio po jurze (208-146 min lat temu), więc różnica mogłaby być niewielka, problem jednak w tym, że ogromna większość kredowych dinozaurów żyła pod koniec tego okresu, nie zaś na początku. Za życia więc nie tylko nie miały one okazji spotkać się ze swymi jurajskimi poprzednikami, ale wręcz musiały być dla nich równie egzotyczne, jak dla nas - tyranozaury. Co więcej, okres, który dzieli koniec świata jurajskich dinozaurów (bo nie każdy wie również, że świat dinozaurów jurajskich skończył się niemal równie dramatycznie jak kredowych, choć pewnie w innych okolicznościach) od końca dinozaurów w ogóle, był dłuższy od tego, który dzieli nas od łyranozaura. Spielberg wskrzesił więc w istocie nie jeden, ale dwa zaginione światy i kazał im żyć razem (pośród współczesnej roślinności - to Już świat trzeci).
Obudziło to moją czujność: czy takie przemieszanie faun byłoby rzeczywiście możliwe? Nie chodzi tu, oczywiście, o możliwości techniki filmowej, lecz o sam problem. A przedstawia się on ciekawie. Wyspa Parku Jurajskiego ma przypominać ekosystem jurajski w miniaturze. Że Jest on raczej kredowo-juraj-
I
160 •
ski, o tym już powiedziałem, ale czy powinno to w końcu sprawiać tak wielką różnicę dinozaurom, skoro i tak przez miliony lat nie było ich na świecie?1 I to właśnie jest ciekawe: czy zebranie obok siebie organizmów z różnych czasów i różnych obszarów (część dinozaurów na filmie pochodzi z Mongolii, część
- z Ameryki) niesie ze sobą jakieś szczególne zagrożenia lub czy w ogóle taka koegzystencja jest możliwa? 1 dlaczego miałoby to być dla nas ważne, skoro fantazja Steven Spielberga (czy Michaela Crichtona, autora książki, na której podstawie powstał scenariusz filmu) i tak nigdy się przecież nie ziści?
• 161
Otóż, problem ten jest - wbrew pozorom - ważny 1 aktualny właśnie dla nas. Człowiek w bezprecedensowej w dziejach świata ekspansji na wszystkie kontynenty, a potem i wszystkie wyspy oceanu, kontaktował się z wciąż nowymi zwierzętami, roślinami, a wreszcie i nowymi ludźmi - problem takich spotkań dwu różnych światów towarzyszy! mu więc stale. A czasy nowożytne, gdy za tą ekspansją ludzi szla ekspansja towarzyszących im zwierząt i roślin - wprowadzanych celowo lub zawlekanych nieumyślnie - dostarczyły najwięcej dowodów na to, że kontakty takie miały często dramatyczne i niespodziewane konsekwencje.
Stworzenie sztucznego ekosystemu, którego części nigdy ze sobą nie współżyły lub który wprawdzie został powołany do życia z „właściwych" elementów, ale sztucznie przez człowieka dobranych, jest wyzwaniem niemal beznadziejnym, jak to pokazał przykład porażki futurystycznej Biosfery 11, zbudowanej od podstaw na piaskach Arizony. Ponieważ ekosystem jest całością, to pominięcie choćby jednego ważnego elementu wśród producentów, konsumentów, reducentów czy nieożywionych formalnie czynników prowadzić może do porażki. Każdy z dzisiaj żyjących gatunków ma za sobą 4 miliardy lat ewolucji, każdy jest więc depozytariuszem długiej i burzliwej historii zmagań oraz adaptacji do zmiennego i często wrogiego środowiska fizycznego, depozytariuszem historii wzajemnego dopasowywania się organizmów. Kiedyś biologia widziała każdy organizm z osobna - opisując jego budowę, zachowania i cechy w oderwaniu od innych organizmów, często wręcz podkreślając wrogość, jaka w przyrodzie między organizmami panuje. Dziś to się zmienia. Coraz bardziej zwracamy uwagę na interakcje między organizmami, a nawet odchodzimy od pojęcia organizmu jako odrębnego, niepodzielnego osobnika, widząc w nim częściej konglomerat różnych współżyjących ze sobą gatunków (bakterii, symbiontów, pasożytów i .pasażerów na gapę").
Człowiek jest w równym stopniu jednostką ludzką, co chodzącym zbiorem milionów bakterii jelitowych, które znalazły w naszym przewodzie pokarmowym wygodne schronienie, gdzie mogą w bezpiecznych warunkach trawić celulozę - bez
162 •
nas byłyby bez szans. .Nasze" bakterie nie mogą żyć bez ludzi
- poza organizmami są nieznane - ale i ludzie bez bakterii byliby niepełnymi, niezdolnymi do życia istotami. Składamy się w równej mierze z komórek naszego ciała, co z komórek bakteryjnych (stanowiących 10% naszej całkowitej wagil), i dopiero ten konglomerat, zwany osobnikiem, zasługuje na dumne miano człowieka.
To samo dotyczy wszystkich innych organizmów. Można tutaj przytoczyć raz jeszcze przykład korali: nie są one w stanie same budować raf i korzystają z pomocy jednokomórkowych glonów, zooksanteli, bez których byłyby niepozornymi pojedynczymi polipami, a nie twórcami gigantycznych budowli o rozmiarach przekraczających Wielki Mur Chiński. Wszystkie właściwie rośliny lądowe żyją w symbiozie z grzybami korzeniowymi, krowy i inne przeżuwacze korzystają z usług »flory bakteryjnej”, a głębokomorskie zwierzęta z tzw. kominów ryftowych hodują w swych ciałach bakterie, które mają wyłączność na pokrywanie ich potrzeb pokarmowych (traktuje o tym rozdział „Najbardziej niezwykłe ekosystemy świata”).
Biologia zna pojęcie koewolucji - ścisłego i trwającego miliony lat procesu ewolucyjnego. W jego wyniku żyjące kiedyś osobno organizmy zaczęły ze sobą współdziałać, dopasowały do siebie swe obyczaje, a wreszcie niekiedy zespoliły się w jeden „organizm”, którego części składowe nie mogą już czasem obejść się bez siebie. Owady nie mogą żyć już bez zapylanych przez nie roślin (1 odwrotnie), termlty zaś nie mogą się obejść bez wypełniających ich przewody pokarmowe 1 trawiących za nie drewno orzęsionych wiciowców (najwięksi pożeracze drewna na świecie - termlty - są, podobnie jak inne zwierzęta, całkowicie niezdolne do trawienia celulozy i drzewnika: całe niebywałe bogactwo ich struktury społecznej jest właściwie jedynie sposobem na zapewnienie łatwego mechanizmu przekazywania sobie tych jelitowych symblontów).
Biologia zna jeszcze Jedno, podobne, pojęcie - „wyścig zbrojeń", oznaczające rozciągniętą na pokolenia ewolucyjną walkę pomiędzy konkurującymi ze sobą lub zwalczającymi się orga-
• 163
nizinami. Tu, wydawałoby się, sytuacja jest odwrotna - rośli- nożercy zawsze starali się wszelkimi sposobami uniknąć zbyt bezpośredniego kontaktu z drapieżnikami, rośliny broniły się przed nadmiernym spasaniem przez roślinożerne zwierzęta, a wszyscy pospołu zawsze walczyli z patogenami.2
I w tym przypadku wyniki tych ewolucyjnych zmagań okazały się nadzwyczaj różnorodne - liczba technik obrony i ataku zdaje się wprost nieograniczona, a jedne i drugie działania są ściśle ze sobą związane. Szybkość uciekającej antylopy jest dokładną odpowiedzią na szybkość goniącego lwa. Nie Jest za mała, bo wtedy nie byłoby antylop na świecie, i nie jest też za duża - bo nie warto inwestować w kosztowne umiejętności, które nie są absolutnie konieczne do przeżycia. Lecz właśnie to ścisłe dopasowanie do siebie formalnie zwalczających się stron zdradza jedną jeszcze, mniej oczywistą cechę ewolucyjnego wyścigu zbrojeń: obie strony tak bardzo dostosowały się do obecności przeciwnika, że jego nagłe zniknięcie wcale nie musi stronie przeciwnej wyjść na zdrowie. Zwierzęta roślinożerne zawsze starają się unikać drapieżników i dla każdego z nich z osobna znalezienie się w jego paszczy jest osobistą tragedią. Ale dla populacji roślinożerców obecność drapieżników jest konieczna, gdyż zapewnia utrzymanie ich liczebności i Jakości" na odpowiednim poziomie. Wytępienie drapieżników, lub innych „szkodników", nieodmiennie kończy się eksplozją populacji ich ofiar i w rezultacie nadmierną presją na ich ograniczone zasoby pokarmowe. Finałem, w skrajnych przypadkach, może być nawet wymarcie „uwolnionej" w ten sposób od zagrożeń ze strony drapieżników populacji roślinożerców.
Między jedzącymi i zjadanymi nie ma prostej, antagonistycz- nej zależności - obie strony są nieraz sobie nawzajem potrzebne. Nie znaczy to koniecznie, że antylopy lubią być Jedzone, Jak to niektórzy XIX-wieczni naturaliści, przesiąknięci wizją ładu i harmonii w przyrodzie, utrzymywali. Każda z osobna antylo-
16A •
pa broni się wszelkimi sposobami przed swym prześladowcą. Może to Jednak znaczyć, że w ekosystemie, który powstał w wyniku trwającego przez tysiące pokoleń wyścigu zbrojeń, obie strony mają swe miejsce i obie odgrywają ważne dla funkcjonowania całości role. Świat jest tyleż areną walki między osobnikami, co i sprawnie działającą maszyną cybernetyczną ekosystemów. Jest z pewnością paradoksem, że owe prowadzone wewnątrz maszyny walki nie powodują zacierania się jej trybów, a może nawet są do jej funkcjonowania potrzebne; i właśnie z powodu tego paradoksu nie mogliśmy przez tak długi czas wielu z tych zależności zrozumieć.
Zresztą, człowiek niejednokrotnie odczuł na własnej skórze nieoczekiwane skutki takich złożonych zależności ekologicznych. Stosując na przykład środki owadobójcze (insektycydy), tępił nieświadomie nie tylko „szkodniki”, przeciwko któiym te zabiegi były skierowane, ale przy okazji i wiele innych owadów, w tym i wrogów tego szkodnika. Owady drapieżne - dużo rzadsze od roślinożernych - znacznie łatwiej jest wybić, czasami więc kończyło się to wszystko wzrostem populacji szkodników, uwolnionych wreszcie od kontroli ze strony swych naturalnych prześladowców. .
Walka ze „szkodnikami" i „chwastami” jest zawsze - z ekologicznego punktu widzenia I co najmniej podejrzana. Oznacza ona w praktyce zakłócenia w funkcjonowaniu ekosystemu, z konsekwencjami, których nigdy nie umiemy przewidzieć. Ekologia potrafi, z trudem, modelować układy współzależności dwóch gatunków (na przykład drapieżnika i ofiary), ale jest w dużej mierze bezradna, kiedy w grę wchodzą dziesiątki lub setki gatunków. A walcząc z jednym owadem, walczymy właściwie ze wszystkimi, bo środki owadobójcze są zwykle bardzo mało specyficzne. Wielu ludzi nie lubi „insektów” i pewnie nie zmartwiłoby się zanadto na myśl, że moglibyśmy taką walkę wygrać totalnie: stworzyć świat całkowicie pozbawiony owadów. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jednak my sami nie przeżylibyśmy takiej „wygranej".
W swej nowej książce The Diversity oj Life (Różnorodność życia), Edward O. Wilson, autor słynnej Socjobiologii, opisuje jak
• 165
mógłby wyglądać świat, w którym zabrakłoby naraz wszystkich „insektów”. Jest to wizja iście apokaliptyczna. Wilson pisze: „Owady i pozostałe lądowe stawonogi są tak ważne [dla funkcjonowania ekosystemów], że gdyby miało ich zabraknąć, ludzkość nie przetrwałaby zapewne dłużej niż kilka miesięcy. Większość płazów, gadów, ptaków i ssaków przeżyłaby w tym samym czasie podobną katastrofę, po nich przyszłaby kolej na większość roślin kwiatowych, a wraz z tym zmieniłaby się struktura fizyczna większości lasów i innych lądowych środowisk świata. Cała powierzchnia lądów zaczęłaby - dosłownie 1 gnić. W miarę jak rosłaby masa obumarłych i suchych roślin oraz zamykałyby się szlaki obiegu związków od-
166 i ZIEMIA I ZYCIE
żywczych. zamierałyby i inne złożone formy roślinne, a wraz z nimi również pozostałe jeszcze pr2y życiu gatunki kręgowców lądowych. Wolno żyjące grzyby, po krótkim okresie niezwykłej eksplozji, zaczęłyby wymierać w coraz szybszym tempie. W końcu lądy wróciłyby do stanu z początku eiy paleozo- icznej [sprzed 400 milionów lat], z pokrywającymi je matami ubogiej, wiatropylnej roślinności, z rzadka poprzetykanej kępkami drobnych drzewek i krzewów, niemal zupełnie pozbawionych zwierzęcego życia”.3
Nasza wygrana mogłaby więc oznaczać wspólną klęskę niemal wszystkich gatunków na Ziemi. I choć nie oznacza to, że zawsze musimy przyglądać się bezczynnie, kiedy szkodniki gadają nam zasiewy, to lepiej jednak czasem się zastanowić, skąd wzięło się tyle szkodników i czy sami aby im trochę nie pomogliśmy.
Ewolucyjny wyścig zbrojeń zakłada parytet uzbrojenia z obu stron. Gdy jednak jedna jest wyraźnie słabsza lub przynajmniej niedostosowana do strony drugiej, może dojść do tragedii. Szczególnie dramatycznego przykładu dostarczają tutaj wyspy. Te zamknięte i miniaturowe ekosystemy powstawały w izolacji od zewnętrznego świata i dlatego „wyścig” był tu zwykle wolniejszy niż na rozległych kontynentach. Rośliny wyspowe nie wytwarzają często wielu, lub wszystkich, zabezpieczeń, które gdzie indziej powstały - kolców, trucizn, mimi- kry - mogą więc łatwo paść łupem sztucznie czy naturalnie wprowadzanych przybyszów.
Podobnie jest ze zwierzętami: na wielu wyspach drapieżniki nie pojawiły się w ogóle lub w niewielkiej liczbie, nie było więc też potrzeby obrony i ucieczki. Zamieszkujące wyspy formy są często ufne i łagodne, strach wszak jest takim samym mechanizmem obronnym, jak szybkie nogi czy silne skrzydła (to dlatego, nawiasem mówiąc, tak wiele było ptaków bezlotnych na wszystkich wyspach świata). Było - bo wraz z ekspansją ludzi i ich nieodłącznych towarzyszy: szczurów, psów i kotów, te ufne i nie znające strachu stworzenia stanęły oko w oko z nieznanym zagrożeniem i dziś tzw. awifauna wyspowa jest niemal
• 167
wszędzie już tylko wspomnieniem. Słynny wielki bezlotny i absolutnie łagodny gołąb dodo (dront) z Mauritiusa, którego ostatni osobnik zabity został w końcu XVII wieku, jest tylko ilustracją znacznie szerszego zjawiska. Z pierwotnych ptaków Hawajów zostało do dzisiaj nieco ponad 1 /3 gatunków; z ptaków, które stanowiły jeszcze niedawno dietę Maorysów na Nowej Zelandii i których szczątki odnajdujemy w ich obozowiskach, połowa gatunków już nie istnieje! Z informacji, jakie w ostatnich latach napływają, wynika, że ani jedna z przebadanych pod względem paleontologicznym wysp Pacyfiku nie uniknęła masowego wymierania rodzimej awifauny od czasu, kiedy pojawił się na niej człowiek.
Wymieraniu jednych gatunków towarzyszyła nieodmiennie ekspansja innych - zwykle tych, które przybyły z bogatszych ekosystemów. Znana jest historia eksplozji demograficznej australijskich królików. Pierwszą parę sprowadził w roku 1859 Thomas Austin na swą posiadłość w południowej Australii. W sześć lat później odłowił na swym terenie 20 tysięcy tych zwierząt. Posuwając się z szybkością ponad 100 km rocznie, populacja królików w niezwykłym tempie opanowywała coraz nowe tereny. W ciągu 16 lat dotarła nad brzegi Oceanu Indyjskiego - prawie 2 tysiące km od miejsca, gdzie wypuszczono pierwsze osobniki!
Szkody wyrządzane przez tych niezwykłych kolonistów przybierały zatrważające rozmiary. Rolnicy i hodowcy australijscy wypowiedzieli królikom prawdziwą wojnę. Zbudowano tysiące kilometrów kosztownych ogrodzeń, mających powstrzymać na- pór królików na jeszcze nie zajęte tereny (jedno z tych ogrodzeń przegradzało cały kontynent). Wszystko to okazało się nieskuteczne, i dopiero kolejna introdukcja, tym razem szczególnie groźnego wirusa atakującego króliki, położyła kres tej niepohamowanej ekspansji.
Ale i australijskie torbacze mogą się poszczycić nie mniejszymi sukcesami tam, gdzie same były kolonistami. Niewielkie nadrzewne pałanki dostały się na pozbawioną zupełnie fauny rodzimych ssaków Nową Zelandię w roku 1858. Najpierw sprowadzono na wyspę 300 egzemplarzy tych chronionych w Au-
168 • ZIEMIA I ZYCIE
stralii workowatych ssaków. Ekspansja polanek była piorunująca. Dziś ich liczebność ocenia się na 70 milionów, a wielkie połacie dziewiczych lasów nowozelandzkich ulegają dewastacji. Dla ratowania rodzimych ekosystemów rząd Nowej Zelandii wypowiedział pałankom zdecydowaną wojnę - do walki skierowano w ostatnich latach lotnictwo!
Losy różnych plemion ludzkich, rozwijających się w izolacji i w różnych warunkach, dostarczają nie mniej dramatycznych i niekiedy tragicznych przykładów następstw takich nieoczekiwanych kontaktów. Największy, choć najmniej znany, tego typu dramat, o czym rzadko pamiętamy, miał miejsce w Europie, przed 35 tysiącami lat. Z dwóch ludów, które brały udział w tym spotkaniu - neandertalczyków i tzw. ludzi z Cro- Magnon - dla jednego kontakt zakończył się całkowitą ekster-
minacją. Dziś po pierwszych Europejczykach - neandertalczykach i nie pozostało nawet śladu. Nie wiemy, co się wtedy stało, nie mamy pojęcia, dlaczego populacje neandertalskie uległy zagładzie. Nie wiemy, czy ani dlaczego nie doszło do krzyżowania się tubylców z przybyszami i z jakich powodów proces zastępowania zachodził relatywnie tak szybko. Można chyba jednak zasadnie przypuszczać, że zadziałał tu. Jak zawsze, efekt niedopasowania do siebie dwu izolowanych wcześniej światów (tam, gdzie kontakty obu tych ludów, czy może obu gatunków, trwały długo, jak na obszarze Lewantu, proces „pokojowej koegzystencji", łącznie z krzyżowaniem, zachodził, wedle niedawnych odkryć, na znaczną skalę). Czy doszło wówczas do krwawej wojny, czy raczej powolnego wypierania słabiej zaawansowanych neandertalczyków? Czy wreszcie -
o czym się rzadko wspomina - nastąpiła wtedy prefiguracja „odkrycia Ameryki", z jej niszczycielską „wojną bakteriologiczną" na choroby? Nie wiadomo, ale pewne jest, że spotkanie to posłużyło tylko jednej stronie.
W naszej historii również nie brakło tego typu tragedii. Najbardziej dramatyczne okazało się „odkrycie” Tasmanii. Ponieważ działo się to stosunkowo niedawno - ostatni autochtoni dokonali życia na początku XX wieku - zachowała się bogata dokumentacja tych wydarzeń: zdjęcia wymierającej rasy, szczegółowe raporty, nawet zarejestrowane na płytach patefo- nowych głosy niedobitków.
Najciekawsze zapewne w tym kontekście były skutki „odkrywania" Ameryki Południowej, bowiem proces ten zachodził trzykrotnie i za każdym razem prowadził do zagłady wielu grup ludzkich, wielu gatunków zwierzęcych lub całych ekosystemów. Ostatnie tego typu spotkanie zdarzyło się przed 500 laty, kiedy to doszło do „odkrycia” Indian przez Europejczyków (i odwrotnie, rzecz jasna) po trwającej co najmniej 10 tysięcy lat izolacji tych dwu grup. W wyniku bezpośrednich 1 krwawych walk, a częściej jeszcze poprzez nieświadome użycie „broni bakteriologicznej”, nieodporni na te zewnętrzne zagrożenia Indianie wymierali masowo. Ocenia się, że śmierć dosięgła wtedy 90% tubylczych mieszkańców Nowego świata (a na wyspach karaibskich miejscowe populacje Indian wymarły doszczętnie). W liczbach bezwzględnych szacunkowe oceny strat
172 •
wahają Się od 2 milionów do kilkunastu, kilkudziesięciu, a nawet 100 milionów i więcej! 1 tylko minimalny ułamek tej liczby stanowią ofiary bezpośrednich walk z najeźdźcą - inni umarli, nie widząc nigdy białego człowieka, a nawet nie zdając sobie sprawy, że zostali w ogóle .odkryci".
Dwanaście tysięcy lat wcześniej to Indianie odkrywali Amerykę Południową po przebyciu Przesmyku Panamskiego i wcześniejszych doświadczeniach z podbojem Ameryki Północnej. I w tym przypadku kontakt dwu niedopasowanych do siebie elementów ekologicznych okazał się dramatyczny, choć tym razem dla zwierząt, nie zaś dla ludzi.
Ameryka Południowa była wówczas kontynentem obfitującym w wielkie i wymarte już dziś zwierzęta - mamuty, masto- donty, tygrysy szablozębne, ogromne pancerniki (glyptodonty), gigantyczne naziemne leniwce (megateria) i wiele innych równie egzotycznych gatunków. Pod względem bogactwa i różnorodności był to zespół porównywalny tylko z wielkimi ssakami dzisiejszych sawann afrykańskich, ostatnich tego typu obszarów na Ziemi. Ale przybyli z mroźnych syberyjskich przestrzeni koloniści nie byli czuli na uroki naturalnej przyrody 1 ich łowieckie plemiona niczym walec przetoczyły się po całym kontynencie. Być może zaledwie 200 lat wystarczyło, by bezpowrotnie odeszły wielkie zwierzęta, których nic już wskrzesić nie zdoła. Ten okres nazywa się dziś Wielkim Zabijaniem.
A jeszcze 3 miliony lat wcześniej Amerykę Południową odkrywali nie ludzie, lecz zwierzęta. W tym czasie bowiem wyłonił się z fal oceanu Przesmyk Panamski i połączył oba, całkowicie dotąd izolowane, kontynenty. Tak rozpoczęła się inwazja. Na południe ruszyły nieprzebrane rzesze ssaków z północy, w tym konie i jelenie, wielbłądowate, drapieżne tygrysy szablozębne, słonie, niedźwiedzie oraz wilki. I wówczas, w ciągu krótkiego czasu, nastąpiła katastrofa. Ameryka Południowa straciła większość swych zwierząt i wiele ze swej egzotyki - całą wyjątkową, jedyną w swoim rodzaju, niepowlarzalną faunę: przedziwnie, podobne do żyraf makrouchenie, wielkie i ociężałe, przypominające hipopotamy taksodonty, zwinne, łudząco podobne do koni tateria, wyposażone w trąbę, zbliżone do słoni piroteria, straszliwe, bez-
• 173
lotne ptaki fororaki i budzące grozę „szablozębne" torbacze bor- hienidy . Zwierzęta, które wydają nam się dziś charakterystycznym elementem południowoamerykańskiej fauny - pumy, pe- kari, tapiry, kinkażu, alpaki, wikunie i lamy - wszystko to są niedawni przybysze z północy, którzy wyparli właśnie prawdziwie autochtoniczne, miejscowe formy.
Ten dramat, podobnie jak poprzednie, wynikał z izolacji, która w tym wypadku trwała prawie 50 milionów lat. Jest to więc okres porównywalny z tym, który rozdzielał dinozaury na filmie Spielberga. Spotkanie tak odległych i tak długo izolowanych faun musiałoby - i tym razem - skończyć się dramatem. Na wyspie Parku Jurajskiego to me ludzie i dinozaury stanęliby ze sobą do wrogiej konfrontacji, najpierw rozstrzygnąć by się musiały stosunki między dinozaurami. Przeniesione z różnych epok geologicznych i z różnych kontynentów, pozbawione naturalnych wrogów, ale i naturalnych sprzymierzeńców, powołane do życia w obcym im świecie - to one stałyby się ofiarami naszych eksperymentów. W świecie, w którym nie umiemy porozumieć się ze sobą, me ma miejsca dla przybyszów z odległej przeszłości.
ROZDZIAŁ 10
NAJBARDZIEJ NIEZWYKŁE EKOSYSTEMY ŚWIATA
Spośród wszystkich ekosystemów spotykanych na Ziemi najbardziej osobliwe występują na dnie głębin oceanicznych. Spróbujmy więc przyjrzeć się tym pogrążonym w wiecznym mroku, zimnym i na pozór zupełnie jałowym miejscom. Wynikiem tej wędrówki nie będzie jednak błądzenie po oceanicznej pustyni, staniemy bowiem oko w oko z niebywałym wprost bogactwem życia, którego istnienia nie tylko nie przeczuwaliśmy, ale nawet nie myśleliśmy, że jest możliwe.
Dna oceanów, leżące średnio na głębokości 3-5 km, wydają się miejscem zupełnie nieodpowiednim do życia. Panuje tam nieprzenikniona ciemność, gigantyczne ciśnienie (około 500 atmosfer na głębokości 5 km, czyli 500 razy więcej niż na poziomie lą- dówl), bardzo niska temperatura (nieco powyżej 0°C, i to niezależnie od tego, czy „na górze” jest lato czy zima) i niemal zupełnie brakuje substancji odżywczych. Wszystkie te czynniki wydają się w równym stopniu wykluczać możliwość istnienia życia, ale jest to złudzenie. W istocie tylko czynnik braku pożywienia może być naprawdę decydujący. Zrzućmy z góry odpowiednio dużo życiodajnej „manny”, a głębie oceaniczne ożywią się natychmiast pomimo ich ciśnienia, mroku i zimna. Ale - po kolei.
Pozornie to brak światła powinien o wszystkim rozstrzygać. Cale życie na Ziemi zależy w ostatecznym rachunku od roślin zielonych, jedynych prawdziwych producentów materii orga-
ZIEMIA I ZYCIE • 175
nicznej, dostępnej potem jako pokarm dla kolejnych szczebli .piramidy troficznej": od zwierząt zjadających rośliny (roślino- żerców), zwierząt zjadających zwierzęta roślinożerne (drapieżników), zwierząt zjadających drapieżniki (drapieżników drugiego stopnia), po wszystkie Istoty odżywiające się trupami innych istot (padlinożercy) lub rozkładające materię organiczną do jej prostych, mineralnych składników (reducenci, czyli roztocza - grzyby i bakterie).
Prawie całe nieprawdopodobne bogactwo życia na Ziemi opiera się więc dziś na pracy roślin, a ściślej - na pracy ich zielonych organelli, chloroplastów, zdolnych do przetwarzania energii promieni słonecznych w energię wiązań chemicznych związków organicznych. Gdy nie ma roślin, wali się cała misternie zbudowana i pozornie tak trwała piramida życia. A roślin nie ma tam, gdzie nie ma światła, czyli również na dnie oceanu. Nie może więc dziwić, że życie jest tam skąpe. Dziwi raczej, że cokolwiek w ogóle może tam egzystować.
Ciasteczkowy potwór (i inne potwory)
Teoretycznie nawet brak światła nie powinien jeszcze o wszystkim przesądzać. Na zupełnie jałowych terenach Ziemi - na lodowcach, pustyniach lub świeżo okrzepłej lawie wulkanicznej I żyją liczne zwierzęta, które żywią się .manną" przyniesioną wiatrami z dalszych okolic. Producentów bowiem nie trzeba zjadać na miejscu i wystarczy, jeśli wytworzona przez nie materia organiczna dotrze w takie miejsce na Ziemi, gdzie może zostać skonsumowana. Ujścia rzek są najżyżniejszymi obszarami świata nie dlatego, że tam najwięcej się produkuje, ale dlatego, że są tam znoszone resztki organiczne z całej zlewni rzeki. Z tego punktu widzenia dno oceanu powinno być bardzo obiecujące, gdyż od milionów lat spada na nie deszcz trupów z życiodajnej, rozświetlonej warstwy fotycznej oceanu. A tam produkuje się dużo i bez przerwy. Jest Jednak inaczej. Deszcz cząstek spadający na dno .wyparowuje" po drodze, tak że Ilość materii dosięgającej dna Jest znikoma. Dlaczego?
176 •
W warstwie fotycznej, organicznej fabryce oceanu, obieg materii Jest niemal zamknięty: na wyprodukowaną przez fito- plankton (plankton roślinny) materię czekają w kolejce niezliczone rzesze klientów, nieustannie filtrujących wodę i odsączających z niej wszystko, co tylko nadaje się do zjedzenia. Na konsumentów pierwszego stopnia czekają już następni, którzy ich pożerają - i tak dalej, aż do ławic tyb i wielorybów ze szczytu piramidy troficznej, na któiych z kolei czekają już reducenci
i klienci lądowi - ptaki i ludzie na przykład.
Nie cała jednak materia może być w ten sposób przerobiona. Część z niej przeciśnie się przez nieszczelne oka sieci najrozmaitszych łowców i rozpocznie wędrówkę w dół 1 ku największym głębiom oceanu. Ale i ta materia zostaje zwykle po drodze schwytana I przez, prawda że już znacznie rzadszych, łowców głębinowych, wychwytujących spadający z góiy deszcz
i przerabiających go na swe własne ciała oraz odchody. W ten sposób każda cząstka materii - czy to trup, czy, częściej, nie- strawione resztki - przechodzi wielokrotnie w swej powolnej wędrówce w dół przez narządy pokarmowe kolejnych konsumentów, tracąc po drodze większość swej „pożywności". To, co spada na dno, jest więc już niemal zupełnie jałowe, a i tak zwykle nie osiąga kresu wędrówki: tuż nad dnem czekają jeszcze rzesze tajemniczych istot, nazwanych ostatnio „ciasteczko- wymi potworami” (ang. cookie monsters), które sprawiają, że większość organicznego węgla nie dociera nigdy do celu.
1 dlatego im głębiej, tym życie powinno być uboższe - w sensie liczby gatunków i biomasy zamieszkujących tam organizmów. Wiele obserwacji potwierdza to przypuszczenie. Przeprowadzone na otwartym Pacyfiku badania pozwoliły ustalić biomasę fauny żyjącej na dnie na 0,1-0,01 g/m2. Tylko pustynie piaszczyste mogą wykazać się równie niskim „zaludnieniem”. Nam, mieszkańcom umiarkowanych stref klimatycznych, trudno sobie nawet wyobrazić tak skrajne ubóstwo życia: kiedy na dnie Pacyfiku, na głębokości 4873 m, zainstalowano kamerę robiącą automatycznie zdjęcia przez 202 dni, jej obiektyw zarejestrował w tym czasie 35 zwierząt. Średnio więc jedno zwierzę pojawiało się w jej kadrze raz na 6 dni!
NAJBARDZIEJ NIEZWYKŁE EKOSYSTEMY ŚWIATA • 177
Ale i tym razem, jak w tylu innych przypadkach, przyroda przygotowała nam niespodziankę. A nawet dwie i obie najwyższej próby.
Podwodna pustynia i podwodne muzeum
Pojęcie pustyni na dnie oceanu do niedawna wydawało się oczywiste. Jeszcze niewiele ponad 100 lat temu uważano nawet, że głębie oceanu pozbawione są życia zupełnie. Do końca XVIII wieku znano tylko przybrzeżne, pełne życia partie oceanu. Pierwsi hydrografowie pod koniec tego stulecia zaczęli opuszczać swe sondy na głębokość kilku dziesiątków metrów
i wtedy po raz pierwszy zrodziło się ważne pytanie naukowe
0 granice ziemskiej biosfery. Na początku XIX wieku angielski geolog Edward Forbes prowadził badania na wodach wokół Anglii i na Morzu Egejskim. Stwierdził, że obfitość życia zależy wprost od głębokości: im większa głębia, tym mniej żywych organizmów. Forbes zaobserwował, że już na głębokości około 400 m, dokąd nie sięga nawet najsłabsze promieniowanie, życie zanika prawie zupełnie. Ekstrapolując swe obserwacje wyliczył, że głębokość 550 m stanowi ostateczną granicę życia - niżej panuje już całkowita martwota.
Forbes się mylił. Choć jego obserwacje zmniejszania się »gęstości życia" | głębokością były słuszne, to przyjęta przez niego zasada ekstrapolacji wyników zawiodła zupełnie, gdyż opierała się na przekonaniu, że świat jest w miarę jednorodny
1 w miarę przewidywalny, podczas gdy jest. jak się zdaje, właśnie odwrotnie.
Rok 1859, rok publikacji O powstawaniu gatunków Karola Darwina, przyniósł decydujący cios biologicznym generaliza- cjom Forbesa: z głębokości 1800 metrów wyciągnięto na powierzchnię ułożony dwa lata wcześniej w poprzek Morza Śródziemnego jeden z pierwszych kabli telegraficznych łączący Sardynię z Algierem. Ku wielkiemu zdziwieniu stwierdzono, że kabel obrośnięty był różnymi naskorupiającymi zwierzętami, zwłaszcza mięczakami i koralami. Musiały tam, na tej nleby-
I
178 •
wałej głębokości, znaleźć odpowiednie dla siebie warunki, a to nie mieściło się raczej w ówczesnych pojęciach na temat granic przeżywalności organizmów.
Kilka lat później doszło do następnej sensacji: w jednym z fiordów norweskich, z głębokości około 600 metrów (a więc też poniżej Forbesowskiej „granicy życia”), wydobyto przyrośniętego do podłoża łodyżkowego liliowca - zwierzę, które żyło na świecie w dawnych epokach geologicznych i które uważano od dawna za wymarłe. Takie „żywe skamieniałości” z głębin oceanu zaczęto wkrótce potem znajdywać i w innych miejscach na kuli ziemskiej, a i ich biologiczny repertuar znacznie się rozszerzył. Rychło zrodziło się kolejne wielkie i działające na wyobraźnię uogólnienie - uznano, że w historii Ziemi głębie oceanu służyły za swego rodzaju przechowalnię dla prymitywnych i tracących rację bytu na płyciznach faun; idea strefy abysalnej (głęboko- morskiej) jako muzeum przegranych gatunków na długo zawładnęła umysłami przyrodników. Gdy w drugiej połowie XIX wieku statek badawczy ChalLenger wyruszał na podbój oceanów świata, wielu biorących udział w wyprawie naturalistów wierzyło, że z głębokiej toni wodnej uda się wyłowić żywych przedstawicieli dawno „wymarłych" zwierząt - amonitów i belemnitów na przykład.1
Na przełomie wieków ekspedycje organizowane przez księcia Monako Alberta I odkryły na głębokości ponad kilometra ogromne kaszaloty i stwierdziły, że żywią się one gigantycznymi kalmarami, z którymi staczać muszą prawdziwe boje. Była to zupełna sensacja, która dala asumpt do opowieści o przerażających potworach żyjących w wielkich głębinach morskich. A w roku 1910 ustanowiono nowy, przez całe dziesięciolecia przez nikogo me pobity rekord - z głębokości 6 km wyłowiono
NAJBARDZIEJ NIEZWYKŁE EKOSYSTEMY ŚWIATA • 179
rybę, jakiej nigdy przedtem świat nie widział (ryby głębinowe stanowią zupełną osobliwość biologiczną 1 prowadzą tryb życia niepodobny do niczego, co znamy z bardziej dostępnych obszarów wszechoceanu).
W llpcu 1951 przyszła ostateczna, jak się zdawało, odpowiedź na osiemnastowieczne pytanie o granice biosfery. Duński statek badawczy Galathea wyłowił żywe organizmy (strzy- kwy i ukwiały) z największych głębi, jakie są na Ziemi - ze schodzącego na ponad 10 km głębokości Rowu Mariańskiego na zachodnim Pacyfiku (panuje tam ciśnienie 1100 atmosfer, C2yli ponad tonę na każdy cm2 ciała zwierzęcia).
Ale jakkolwiek fantastycznie brzmiały te doniesienia o obecności życia na największych głębiach oceanu, nie one stanowić miały największą sensację badań oceanograficznych. Znalezienie życia na głębokościach ponad 10 km poszerzało wprawdzie w sposób nieoczekiwany granice ziemskiej biosfery, nie przeczyło jednak przecież Forbesowskiemu przekonaniu, że „gęstość” życia maleje wraz z głębokością - wydawało się, że bezdenne głębie oceanu to istotnie niemal zupełna pustynia z bardzo rzadkimi przejawami życia.
Tymczasem okazać się miało, że pustynia ta zawiera tysiące gatunków drobnych zwierząt, że stanowi w rzeczywistości cały nie znany dotąd świat, niczym zatopiony kontynent, zamieszkany przez nieznane formy życia. I że na tej pustyni - podobnie jak na Saharze - istnieją prawdziwe oazy, kipiące życiem, bogate i żyzne. Forbes mylił się więc zupełnie, nie zaś tylko trochę; Ponieważ tematem tego rozdziału są owe podwodne oazy 1 najbardziej niezwykłe ekosystemy świata - a nie cała podmorska Atlantyda, o której wiadomo zresztą jeszcze zbyt mało, by ją tu bliżej omawiać, dlatego poświęcę jej tylko kilka zdań.
Badania głębi oceanicznej nie są łatwe - to oczywiste. Można, po pokonaniu wielu problemów, sfilmować wybrany fragment powierzchni dna, można specjalnym wysięgnikiem pobierać osad, zaburzając przy okazji jego strukturę. W obu przypadkach werdykt jest taki sam 1 pustynia. Ale można też, stosując nową technikę, wprowadzoną pod koniec lat sześć
180 • ziemia i Zycie
dziesiątych, zdejmować nienaruszone plasterki najwyższego osadu 1 badać je na zawartość mikroskopijnych organizmów żyjących w przestrzeniach między ziarnami piasku. I to właśnie te badania przyniosły sensację. Znaleziono tam całe roje lilipucich zwierząt należących do skorupiaków, wrotków, wie- loszczetów i mięczaków, ale tak osobliwych, że nie dających się przypisać do żadnego ze znanych gatunków czy rodzajów. W co najmniej dwóch przypadkach jedynym możliwym przypisaniem było „królestwo zwierząt”, żadna mniej ogólna klasyfikacja me pasowała do badanych stworzeń.
Osobliwość i nietypowość abysalnej fauny jest tak wielka, że praktycznie każdy z żyjących tam gatunków jest nowy i nieznany. W dodatku jest ich tam dużo, zapewne - bardzo dużo. J. Frederick Grassie, który przejrzał próbki i opublikowane dotychczas dane (do roku 1991), zasugerował ostatnio, że chodzić tu może o dziesiątki milionów nowych gatunków! Zważywszy, że podawana do niedawna liczba wszystkich zamieszkujących Ziemię gatunków wynosić miała niewiele ponad milion, łatwo zrozumieć, co to oznacza dla obrazu życia na Ziemi, jaki dotąd sobie stworzyliśmy. I jak bardzo nietypowe są te „pustynne" głębie oceanu.
Dużo gatunków nie oznacza koniecznie dużej biomasy. Te mikroskopijne zwierzątka, żyjące w cienkiej warstewce powierzchniowej osadu dna, z pewnością niewiele ważą, choć jest ich tak wiele. Z tego przynajmniej punktu widzenia pojęcie pustyni może dałoby się utrzymać. Ale wkrótce przyszły nowe doniesienia, mówiące nie tylko o dużej różnorodności gatunkowej, ale i o gigantycznej wręcz biomasie podmorskich zwierząt. Tyle, że na ograniczonych tym razem obszarach.
W roku 1977 rozpoczęto badanie tzw. dolin ryftowych na dnie oceanów. Była to nowa i nie znana wcześniejszym pokoleniom badaczy struktura geologiczna, stanowiąca rodzaj gigantycznego pęknięcia, która opasuje całą kulę ziemską na obszarach
NAJBARDZIEJ NIEZWYKŁE EKOSYSTEMY ŚWIATA • 181
abysalnych. Doliny ryftowe są miejscem niezwykłym - są to bowiem „otwarte rany” Ziemi, gdzie rozgrzane do czerwoności, stopione skały płaszcza naszej planety wypływają na powierzchnię, szybko krzepnąc i tworząc kuliste ciała, zwane lawami poduszkowymi. To tu powstaje stale, od setek milionów lat, nowa skorupa bazaltowa, wyścielająca dna oceanów, i stąd bierze się również zjawisko ekspansji oceanów, dzięki czemu
i kontynenty mogą „dryfować" po powierzchni Ziemi. Cała właściwie tektonika ziemskiego globu zależy, w ostatecznym rachunku, od tego, co dzieje się na podwodnych ryftach.
Kiedy w roku 1977 amerykański batyskaf Alvin rozpoczął bezpośrednie badania szczelin iyftowych, oczekiwano raczej geofizycznych aniżeli biologicznych sensacji. Są to bowiem, na pozór, miejsca jeszcze mniej nadające się do życia niż te, o których dotąd mówiliśmy. Wylewom gorącej lawy towarzyszą tu wycieki przegrzanej do ponad 350°C wody hydrotermalnej, przesyconej siarczkami metali, metanem i amoniakiem. Jfest to więc prawdziwie piekielny zestaw czynników - ogromne ciśnienie, „trujący” skład wody i temperatury, w jakich żaden znany organizm nie może egzystować.
Tym większe było zdumienie, kiedy wiosną 1977 roku kamery Alvina zarejestrowały na jednym z dymiących kominów ryftu Galapagos, na wschodnim Pacyfiku, niebywałą obfitość żywych organizmów, jakiej spodziewać się można tylko w najbogatszych ziemskich ekosystemach. A wszystko to miało miejsce na obszarze, gdzie ocean „na górze" był wyjątkowo mało produktywny - deszcz trupów opadający z warstwy fotycznej był niezwykle ubogi i skąpy.
Ekosystemy oaz ryftowych rozmieszczone są zwykle koncentrycznie wokół fontanny, z której tiyska przegrzana 1 silnie zmineralizowana woda hydrotermalna o temperaturze wahającej się od kilku do 350°C (istnienie wody o tak wysokiej temperaturze możliwe Jest tylko dzięki ogromnemu ciśnie
182 • ZIEMIA I ZYCIE
niu). Najbardziej rzucającym się w oczy rysem tych oaz są gęste .zarośla' złożone z długich białych rurek, blisko stłoczonych i otaczających miejsce wytrysku cieczy. Rurki te stanowią schronienie osobliwych „robaków" (ich czerwone ciała wystają przez otwór górny) należących do rzadkiego typu zwierząt Pogonophora (rurkoczułkowców), które też odkryto zresztą przed niewielu laty. Biomasa tych robaków osiąga wartości nie spotykane na tych głębokościach. Oceny dokonane na ryfcie Galapagos i dotyczące jednego tylko gatunku robaka (Riftia) dają wartości rzędu 10-15 kg/m2 - a więc do 100 tysięcy razy (1) więcej niż na rozciągającym się w najbliższym sąsiedztwie dnie oceanu.
Oazy ryftowe pozbawione są zupełnie roślin, co na tych głębokościach jest zrozumiale, a dostawę „z góry” można całkiem pominąć. Co więcej, same robaki ryftowe nie mają w ogóle przewodu pokarmowego, otworu gębowego i odbytu. Rodzi to nie tylko pytanie: czym, z braku roślin, mogą się one odżywiać, ale także: jak proces odżywiania może w ogóle się u nich odbywać? Tym bardziej, że większość występującej tam fauny (w tym tak wysoko zorganizowanej jak na przykład małże) ma przewody pokarmowe albo skrajnie zredukowane, albo nie ma ich wcale.
Odpowiedź na to pytanie przynosi - choć pośrednio - analiza składu wody hydrotermalnej. Otóż obok siarkowodoru, metanu czy jonów metalicznych zawiera ona również duże ilości różnych bakterii chemosyntetyzujących, produkujących materię organiczną wprost z dwutlenku węgla i siarkowodoru (a więc S02 zamiast H20 jak u roślin) i korzystających z energii chemicznej wyzwalanej przy utlenianiu związków siarczkowych (zamiast z energii promieni słonecznych). Bakterie te są więc producentami, czyli autotrofami - odpowiednikiem roślin na lądach lub planktonu roślinnego w warstwie fotycznej oceanu. Wszystkie wyższe szczeble piramidy troficznej oaz mogłyby więc zależeć od tej bakteryjnej podstawy pokarmowej. Wystarczyłoby, aby konsumenci pierwszego stopnia (na przykład robaki ryftowe) pożerali tak produkowaną żywność i przerabiali ją na swe własne ciała. Kłopot w tym, że robaki ryftowe nie
NAJBARDZIEJ NIEZWYKŁE EKOSYSTEMY ŚWIATA • 183
mogą ani kogokolwiek, ani czegokolwiek pożerać - z braku gęby 1 układy pokarmowego właśnie. Z drugiej strony wyliczenia wykazują, że zawartość bakterii w wodzie jest o cały rząd wielkości za niska, by tak bogaty zespół wyżywić, gdyby nawet wszystkie bakterie mogły trafić w jakiś sposób do wnętrza ciała robaków. Gdzie leży więc błąd w rozumowaniu?
Rozwiązanie okazało się proste, choć nieoczekiwane. Robaki ryftowe nie muszą bakterii pożerać ani w żaden sposób ich pochłaniać, hodują je bowiem w swych organizmach, dostarczając im wszystkiego, co im do życia potrzeba. W zamian korzystają z produktów ich przemiany materii. Żyją z nimi więc w pełnej symbiozie lub może nawet więcej - traktują je niemal jak organelle swego ciała, coś w rodzaju ciałek zieleni u roślin (też w końcu będących potomkami dawnych bakterii symblotycznych).
Robaki ryftowe są więc zwierzętami na swój sposób autotro- ficznymi - nie pobierają pożywienia z zewnątrz, lecz produkują je wewnątrz swych ciał, korzystając z pomocy bakterii.2 Samo pojęcie „zwierzę" w odniesieniu do nich traci swój sens. A jeśli weźmiemy jeszcze pod uwagę, że żyją one przyrośnięte do dna tworząc prawdziwe, falujące zarośla i nie mają żadnych widomych narządów zmysłów, ich podobieństwo do roślin staje się doprawdy zdumiewające.
Ale i to nie wszystko. Zarośla robaków ryftowych są bowiem „spasane” przez inne zwierzęta, w tym kraby i ryby. Obgryzają one wystające z rurek „czułki” (gałązki skrzelowe), nie zabijając przy tym samych robaków, gdyż ich skrzela odrastają po tej operacji. Z braku prawdziwych roślin w oazach podwodnych robaki ryftowe przejęły na siebie niemal wszystkie ich funkcje
- i to wydaje się w tym najbardziej niezwykłe.
Odkrywanie tajemnic oaz ryftowych dopiero się rozpoczęło. Już wiemy, na czym opiera się ta wyjątkowa na Ziemi piraml-
184 •
da troficzna, znamy też częściowo kolejne jej szczeble, do najwyższych drapieżników włącznie (głównie ryby, kraby 1 ośmiornice). Znamy też różne osobliwości niższych szczebli piramidy
- na przykład odkiyte niedawno iyby, które spędzają życie bezpośrednio nad wypływem wód hydrotermalnych, w pozycji pionowej, z głową skierowaną do dołu. Sądzi się, że łowią one wprost bakterie z gorącej zawiesiny, stosując znaną metodę .na skróty", czyli pobierania pożywienia bezpośrednio u samej podstawy piramidy; podobnie robią wieloryby fiszbinowce, żerujące na planktonie oceanicznym.
Tym, co uderza szczególnie przy badaniu ekosytemu oaz ry- ftowych, jest ich niemal doskonale zamknięty charakter. Stanowią one izolowany od wpływów zewnętrznych, nie powiązany z resztą ziemskich ekosystemów świat, korzystający z własnego „zasilania” i niezależny od wszystkiego, co dzieje się „na górze” (a także „z boku”). Ekologowie podkreślają chętnie współzależność całego życia na Ziemi pokazując, jak naruszenie jednego elementu wywołać może nieoczekiwane skutki w innych, często pozornie niezależnych systemach. Staje się z wolna dla wszystkich oczywiste, że nie można bezkarnie zmieniać żadnego elementu tej ekologicznej układanki, bo wpłynąć to może pośrednio na wszystkie lub wiele pozostałych elementów, a w konsekwencji i na całą „układankę” - a innej nie mamy. Otóż w przypadku, o którym mowa, może być inaczej. Wydaje się, że świat oaz ryftowych jest tak dokładnie odizolowany od innych ekosystemów, że jego istnienie, bądź nieistnienie, nie wpływa w znaczący sposób na to, co dzieje się gdzie indziej, nawet w najbliższych okolicach. Chyba że istnieją jakieś związki, o których jeszcze nic nie wiemy.
Choć oa2y me są raczej związane z resztą „wszelkiego stworzenia”, interesujące jest, w jaki sposób mogą być powiązane między sobą. To Jeden z ciekawszych problemów, jaki wyłonił się niemal od razu po ich odkryciu.
NAJBARDZIEJ NIEZWYKŁE EKOSYSTEMY ŚWIATA • 185
Otóż, oazy te żyją krótko. Na jedną tętniącą życiem oazę lub Jeden dymiący komin przypada 4 do 5 wymartych, z nieczynnym ujściem kominowym i porozrzucanymi, zbielałymi muszlami żyjących tam kiedyś organizmów. Przeciętna oaza istnieje zapewne nie dłużej niż 40-60 lat, a obserwacje poczynione na jednej z nich w odstępie dwuletnim wykazały znaczne różnice w intensywności wypływu zawiesiny hydrotermalnej, a także w wielkości i składzie biomasy. Oazy są więc zupełnie efemeryczne I pojawiają się nagle, by równie nagle zaniknąć. W jaki sposób zatem są zasiedlane i jak same dają początek innym oazom? Problem ten rodzi z kolei dalsze, zupełnie już fantastyczne pytania, o których za chwilę.
Problem „pączkowania" oaz to w istocie dwa odrębne zagadnienia. Pierwsze obejmuje zasiedlanie oaz przez bakterie, drugie 1 przez wyższe organizmy. Zacznijmy od drugiego zagadnienia, bo wydaje się prostsze.
Ryfty są strukturą ciągłą, opasującą bez większych przerw całą kulę ziemską. Teoretycznie więc drogi migracji - wzdłuż korytarza głębokiej doliny - są jasno wyznaczone i nie powinny być trudne do pokonania. Problem w tym, że miejsca wycieku fluidów hydrotermalnych są izolowane, a między nimi rozciąga się obszar wód zimnych, jałowych i pozbawionych bakterii. W jaki sposób przyrośnięte robaki ryftowe miałyby przebyć te obszary? Większość morskich bezkręgowców przechodzi jednak w rozwoju osobniczym przez młodociane stadium swobodnie pływającej larwy, w dodatku przystosowanej zwykle do zupełnie innego niż formy dorosłe pożywienia. I to może być kluczem do rozwiązania zagadki. Te formy, które przechodzą przez stadia pływających larw, mogłyby kolonizować nowe oazy, wysyłając swe dzieci jako forpoczty. Tłumaczenie to wyjaśniałoby przy okazji trudną do pojęcia wszędobylskość niektórych organizmów ryftowych, znajdywanych niekiedy w odległości tysięcy kilometrów od siebie.
Z bakteriami sprawa jest inna. Nie przechodzą one stadium larwalnego, zresztą trudno w ogóle mówić u nich o rozwoju osobniczym. Co więcej. Jako związane bezpośrednio ze składem hydrotermy, nie mogą zapewne egzystować w nor
186 •
malnej wodzie oceanicznej. Skądinąd jednak wiadomo, że bakterie obecne są Już w płynie tryskającym wprost ze szczeliny lub komina na ryfcie. Można więc zastanawiać się, czy nie żyją one I głębiej, pod dnem oceanu, w systemie - wypełnionych przegrzaną wodą - spękań strefy ryftowej. Spękania te biegną z pewnością głęboko w dół ryftów, tworząc rozgałęzioną sieć o niezliczonych, zmieniających się i krzyżujących połączeniach. Jest możliwe, że sieć ta łączy też pod powierzchnią dna poszczególne oazy, 1 myśl, iż może służyć jako korytarz dla kolonizacji nowo powstających wycieków, nie jest chyba zupełną fantazją. Choć, trzeba przyznać, brzmi nieprawdopodobnie.
Podwodne oazy budzą wielkie zainteresowanie badaczy z jeszcze innego powodu. Otóż wśród fauny tych dziwnych biocenoz stwierdzono zaskakująco dużo „żyjących skamieniałości", niekiedy wyjątkowo archaicznych (do takich zaliczono zupełnie „mezozoicznego" w budowie wąsonoga z gatunku Neolepas ze- vinae, czy jeszcze „starszego", bo zbliżonego do zwierząt pale- ozoicznych, małża z grupy przegrzebków).
Dziś znamy już kilkadziesiąt takich archaicznych gatunków ryftowych, choć zbadaliśmy zaledwie ułamek wszystkich oaz na ryftach. Z pewnością setki, a może i tysiące takich gatunków czekają jeszcze na odkrycie. Oazy ryftowe mogą okazać się prawdziwym muzeum żyjących skamieniałości. Ale jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy, zapewne znacznie bardziej zaskakujący: sam sposób funkcjonowania oaz okazać się może przeżytkiem z bardzo dalekiej przeszłości.
Otóż poza makroorganlzmami równie, a nawet bardziej archaiczne są występujące na ryftach bakterie. Jest to niezwykle złożony zespół. Zarówno pod względem morfologii, jak
i sposobu zdobywania energii wyróżnić można wiele bardzo odmiennych form bakterii. Tu jednak chciałbym zwrócić uwagę na jedną tylko grupę, tzw. bakterie termofilne, a więc
NAJBARDZIEJ NIEZWYKŁE EKOSYSTEMY ŚWIATA • 187
żyjące w ciepłych i gorących wodach, w samym sercu dymiących kominów.
Jak bardzo termofilne są to istoty, jest sprawą gorącego (oczywiście!) sporu i nie o to w tym momencie chodzi. W roku 1983 opisano żywe bakterie ryftowe z wód o temperaturze ponad 300°C i choć ich odkrywca spuścił później znacznie z tonu, to faktem pozostaje, że potrafią one na pewno egzystować w wodach o temperaturach przekraczających próg 100°C. Ważniejsze wydaje się jednak, że wszystkie one należą do przypuszczalnie najstarszej wśród bakterii grupy tzw. archebakterii.
Archebakterie są grupą niezwykle ciekawą. Odkryte i zbadane przed niewielu laty,3 wydają się specjalistami od szczególnie „nieprzyjaznych” warunków: żyją tylko w miejscach gorących, zakwaszonych, słonych lub pozbawionych tlenu. Właściwie żadna z dotąd opisanych archebakterii me została odkryta w warunkach „normalnych" - tak jakby normą dla nich było to, co dla innych jest nie do zniesienia.4
Archebakterie, jak mówiliśmy, są grupą bardzo starą. Co więcej, również warunki, w których gustują, wydają się bardzo „stare”: beztlenowa atmosfera, wysoka temperatura, wody hy- drotermalne - wszystko to przywodzi na myśl środowisko najdawniejszych ziemskich oceanów. Czy może tak być, że archebakterie przetrwały do dziś tylko w tych miejscach na Ziemi, gdzie w ciągu 4 miliardów lat warunki me zmieniły się lub też zmieniły się niewiele? I czy oazy ryftowe me są takim właśnie niezwykłym wspomnieniem najwcześniejszych etapów ewolucji Ziemi i życia? Czy ocean, jak chciał Lam arek, tyje podwójnym tyciem - jednym, współczesnym, na powierzchni, i drugim, archaicznym, w swej głębi? Czy samo tycie przypadkiem nie powstało właśnie w strefach ryftów oceanicznych, kolonizując
188 •
późntej calv ocean i lądy? Nie ma Jeszcze dobrych odpowiedzi na te pytania, ale fakt, że można Je było w ogóle postawić w związku z odkryciem oaz ryftowych, świadczy, jak bardzo niezwykłe było to odkrycie.
Żyjące swym własnym, osobliwym życiem, nie powiązane z resztą ziemskiego ekosystemu oazy ryftowe, wydają się bezpieczne w swym odosobnieniu. Być może, jak chcą niektórzy, były to jedyne miejsca na Ziemi, gdzie życie przetrwało w spokoju nawet największe kryzysy biosfery, łącznie z upadkiem planetoidy, który zakończyć miał rozwój mezozoicznego świata. Kto wie, może właśnie tej izolacji od zewnętrznego świata oazy zawdzięczać mogą swój archaizm.
Ale dziś to bezpieczeństwo zaczyna być coraz bardziej złudne. Czy cokolwiek może zagrażać ekosystemom, których jeszcze parę lat temu w ogóle nie znano? Wbrew pozorom odpowiedź na to pytanie jest twierdząca.
To prawda, że na razie zagrożenia nie są wielkie, ale będą się szybko zwiększały, a zważywszy na zupełną wyjątkowość oaz iyftowych i ich ogromny endemizm, lepiej jest zawczasu na zimne (siei) dmuchać. Chodzi tu o plany eksploatacji samych oaz, które okazały się mieć dużą wartość gospodarczą. Otóż wody hydrotermalne wynoszą spod dna oceanu związki wielu cennych metali. Związki te wytrącają się w zimnym otoczeniu, pokrywając czarną skorupą spory obszar wokół komina. Skorupa ta zawiera miedź, cynk, ołów, srebro, złoto, i to w stężeniach przekraczających nieraz najlepsze złoża na lądach. Wiele prac wzbogacających wykonują przy tym za ludzi bakterie, przyczyniając się do wzrostu koncentracji siarki i metali.
Jak na razie nie opracowano jeszcze technologii eksploatacji tych cennych naskorupień, nie udało się też rozwiązać problemów związanych z ewentualnym pompowaniem samego płynu hydrotermalnego wprost na powierzchnię (zmiana temperatury
i ciśnienia powodowałaby zbyt szybkie wytrącanie minerałów,
NAJBARDZIEJ NIEZWYKŁE EKOSYSTEMY ŚWIATA • 189
co prowadziłoby do zarastania rur). Ale wydobycie tych bogactw nęci wiele krajów i wstępne prace w tym kierunku Już poczyniono. Jednym ze sposobów ochrony życia ryftowego mogłaby być eksploatacja tylko wymarłych oaz, znacznie przecież liczniejszych od żywych.
Na razie trwają coraz intensywniejsze prace badawcze. Dno oceanów - w tym również oazy - staje się terenem wzmożonego zainteresowania i eksploracji, a niedługo - eksploatacji. Jest pocieszające, że tym razem poznanie idzie przed zniszczeniem, a nawet, w zamierzeniu, ma to zniszczenie powstrzymać. Jeśli ten cel zostanie osiągnięty, będzie to znak, że ludzkość zaczyna uczyć się na własnych błędach. A jak dotąd oznak takich nie było zbyt wiele.
Jednym z największych cudów, jakiego dokonał Chrystus, było pomnożenie żywności. Chleba i ryb, podawanych jego uczniom i słuchających go tłumom, przybywało w miarę jedzenia. W podobnie cudowny sposób uratowani zostali Żydzi w czasie przejścia przez pustynię - manna, która spadła z nieba, pozwoliła przetrwać najbardziej niebezpieczny czas.
Były to jednak wydarzenia cudowne. W warunkach naturalnych jedzenie nie czeka zwykle na głodnego, nie przybywa go w czasie posiłku, o jego zasoby trzeba toczyć boje i nieraz przy tym ulegać silniejszemu. Obok partnera seksualnego i miejsca do życia, pożywienie jest właśnie najbardziej poszukiwanym dobrem, a jego niedobór jest potężnym czynnikiem premiującym .przeżywanie najstosowniejszego". Gdyby jedzenia było zawsze pod dostatkiem, ewolucja utraciłaby najsilniejszy mechanizm selekcji osobników. Życie jest sztuką radzenia sobie z niedostatkiem.
Zjadający i zjadani
Żaden żywy organizm nie pragnie być zjedzonym przez inny. lecz przecież właśnie żywe organizmy są najpoważniejszym źródłem pożywienia w świecie. Tylko rośliny i bakterie umieją
produkować żywność z substancji nieorganicznych, lecz i one muszą nieraz uzupełniać swą dietę produktami żywymi, a sposoby, jakich używają, by zwabić i zabić swe ofiary, zadziwiają wyrafinowaniem i precyzją.
Życie to stale pożeranie jednych żywych organizmów przez inne i wszystko wskazuje na to, że cale to oszałamiające bogactwo przyrody, które obserwujemy, Jest tylko pochodną tego zjawiska. Istniały kiedyś, w odległej erze prekambryjskiej (tzn. wcześniej niż 530 milionów lat temu), czasy, gdy bujne życie roślinne1 w morzach (lądy w ogóle były jeszcze jałowe) nie mia
ło żadnych naturalnych wrogów (zwierząt roślinożernych); monotonia ówczesnych skupisk sinicowych (z nich do dziś przetrwały budowle wapienne przez nie tworzone - stromatolity) zadziwia w świecie, który znamy dzisiaj. Co więcej, pierwsze .zwierzęta", jak się zdaje, także nie weszły jeszcze na drogę zabijania. Fauna ediakarańska (nazwana tak od miejscowości Ediacara w Australii, gdzie po raz pierwszy znaleziono jej przedstawicieli), istniejąca przed 600 milionami lat na wszystkich kontynentach świata, składała się jeszcze zapewne z osobników samoźywnych, jak rośliny pozbawionych otworów gębowych, przewodów pokarmowych i odbytów. Syntetyzowały one pożywienie na modłę roślin całą swą powierzchnią (dzięki ukrytym w Ich ciałach symbiotycznym glonom i bakteriom).
Gwałt zaczął się na świecie później - gdy pojawiły się pierwsze osobniki pożerające inne żywe organizmy - i wtedy też, w czasie tak zwanej eksplozji kambryjskiej (530 milionów lat temu) świat wkroczył na drogę wzajemnego zjadania się, pojawili się napastnicy i ich ofiary, rajski ogród Ediacara ustąpił miejsca znanej dziś arenie walki i zapasów, a ewolucja uległa nagłemu przyspieszeniu. To, co jest dla nas kwintesencją życia
- zadziwiające wyrafinowanie drapieżników w poszukiwaniu wciąż nowych sposobów chwytania ofiar oraz bezgraniczna pomysłowość ofiar w znajdowaniu wciąż skuteczniejszych metod unikania drapieżników, cały ów nieustający „wyścig zbrojeń” w przyrodzie (wedle obrazowego powiedzenia Richarda Daw- kinsa i Johna R. Krebsa) - jest iylko pochodną owego pierwotnego wynalazku zabijania, jaki zdarzył się gdzieś w ciepłych
i płytkich wodach światowego oceanu przed niespełna 600 milionami lat. Trucizny produkowane przez rośliny i odtrutki wytwarzane przez zwierzęta, broń napastników i obrona ich ofiar, coraz doskonalsze zmysły i doskonalący się mózg, a nawet rosnąca świadomość siebie i świata, wszystko to są konsekwencje owego pierwszego Kainowego czynu - pierwszego w świecie zabójstwa (pożarcie rośliny jest też zabójstwem). Świat jest w jakiejś mierze gladiatorską areną i nie jest to tylko metafora. Ta wizja rzeczywiście odkrywa pewną istotną prawdę o życiu
i świecie. Tyle, że nie jest to prawda jedyna.
Z ŻYCIA TRAW • 193
Karol Darwin napisał kiedyś, że gdyby udało się znaleźć choćby jeden przypadek przystosowania nleegolstycznego, to znaczy takiego, które powstało dla dobra jakiegokolwiek „obcego" organizmu, gdyby więc można było stwierdzić przejawy prawdziwego altruizmu w przyrodzie, wówczas jego teoria ległaby w gruzy. Darwinowski dobór naturalny jest wprawdzie bezwzględny, ale w ostatecznym rachunku przynosi zawsze korzyść podlegającym jego działaniu organizmom. Tysiące antylop, które giną w każdym pokoleniu ze strony lwów, są ceną, jaką płacą antylopy za powstanie jeszcze doskonalszych mechanizmów obrony przed lwami, tak jak wszystkie zagłodzone lwy są ceną za powstanie jeszcze sprawniejszych metod polowania na antylopy.
Wróćmy do naszego biblijnego przykładu. Czy istnieją w świe- cie takie organizmy lub ich części, których funkcją jest służenie innym organizmom za pokarm i które w tym właśnie celu powstały? Mysz jest zjadana przez kota, ale mysz nie powstała po to, by służyć kotom za pożywienie; robi wszak wszystko, by tego nieprzyjemnego losu uniknąć. Podobnie przeznaczeniem antylopy nie jest lwi żołądek - co do tego nie mamy żadnych wątpliwości. Również samiec modliszki, gdy kładzie swą głowę na ołtarzu miłości, to nie daje przecież swej partnerce części ciała, która stanowi jej naturalny pokarm. Samiec bez głowy lepiej spełnia swoje podstawowe powinności seksualne, lecz to nie znac2y, że głowę tę oddaje ochoczo: me ma wątpliwości, że broni się przed tym rozpaczliwie. Ale na przykład owoce - te wszak nie bronią się przed zjedzeniem, przeciwnie. Ich oczywistą funkcją jest zainteresowanie sobą owocożemego zwierzęcia. Ich kolor, miąższ, smak, zapach, wszystko to powstało po to właśnie, by zostać zauważonym i docenionym, by znaleźć się wreszcie w żołądku tego, do którego wszystkie te zabiegi zostały skierowane.
O owocach możemy więc powiedzieć, że służą innym (to samo dotyczy nektaru kwiatów), ale oczywiście me jest to służba
194 •
całkiem bezinteresowna. O tle „celem" miąższu Istotnie może bvć Żołądek konsumenta, o tyle cel pestki (a raczej ukrytego w jej wnętrzu nasienia), jedynej naprawdę ważnej dla rośliny części owocu, jest zupełnie inny. Po przejściu całego przewodu pokarmowego zwierzęcia znajdzie się w ziemi, gdzie zasilona odchodami, do których powstania i owoc się przyczynił, zakiełkuje nową rośliną. Ta zaś znów wyda owoce i znów ukryje w ich wnętrzu drogocenne pestki, a w nich swój największy skarb - zakodowaną w języku DNA instrukcję budowy nowej rośliny, nowych owoców i nowych pestek. Owoc nie powstał więc jako bezinteresowny posiłek dla zgłodniałych zwierząt. Jest raczej ceną, jaką płaci roślina za usługę, której sama wykonać nie potrafi (ta „usługa”, ściślej biorąc, nie polega na przepuszczeniu ziarna przez przewód pokarmowy zwierzęcia - nowa roślina wyrośnie z owocu i bez tego2 - ale na jego transporcie w możliwie najdalsze miejsce; dyspersja bowiem jest jednym z najważniejszych mechanizmów w powszechnej „walce o byt” w naturze).
Odróżnienie ewidentnej pomocy, jakiej zwierzęta doświadczają ze strony roślin, od bezinteresowności samych roślin nie zawsze było sprawą prostą. W XVIII wieku, gdy rodziło się nowoczesne przyrodoznawstwo, świat postrzegano jako olbrzymi, sprawnie zarządzany „prawami natury” supermechanizm, w którym każdy element spełniał właściwą, ściśle określoną rolę dla dobra powszechnego, dla odpowiedniego funkcjonowania całości. Była to oświeceniowa koncepcja równowagi w przyrodzie. Połączona z zasadą „wojny w naturze" (w skrajnej postaci spopularyzowanej w słynnym Eseju o zaludnieniu Thomasa R. Malthusa, na którym Karol Darwin i Alfred R. Wallace, odrzucając stojącą za nim filozofię ładu natury, oparli swój ewolucjo-
z Życia traw • 195
nizm) pozwalała zachować optymistyczną wiarę w powszechny porządek w obliczu całej bezwzględności i okrucieństw w przyrodzie. W tej perspektywie lew łowił antylopy, a kot myszy nie po to tylko, by kosztem swych ofiar zaspakajać swe egoistyczne potrzeby, lecz by usuwając z populacji ofiar osobniki chore, słabe lub niedołężne, a także nadmiar młodych, robić miejsce do życia dla najbardziej wartościowych.
Przyroda - rozrzutna w swym niepohamowanym tworzeniu życia I była w ten sposób niejako oczyszczana z nadmiaru produktów swej działalności (dlaczego racjonalna przyroda produkuje za dużo, było problemem, nad którym głowiło się wielu przyrodników; m.in. z takich rozważań wyrosła właśnie koncepcja Darwina). W ostatecznym rachunku wszystkie zachowania wpisywały się więc w logiczną całość, a osobiste tragedie, jeśli się nawet zdarzały (choć wielu kwestionowało istnienie prawdziwego strachu czy bólu w przyrodzie), ustępowały wobec wizji powszechnej szczęśliwości, która dzięki nim się budowała. Liczył się efekt finalny, a ten zawsze był dobry.
Wychodząc z takiej filozofii, mógł Erazm Darwin, wybitny przedstawiciel angielskiego Oświecenia i dziad Karola, napisać, że kiedy czterdziestotysięczna armia rosyjska padnie w boju w walce z Francuzami, a z trupów jej żołnierzy materia organiczna dostanie się znów do gleby, odżywając na nowo w ciałach milionów mikroorganizmów, roślin, owadów, ssaków
i wreszcie ludzi, wówczas „suma szczęśliwości tych, którzy powstaną, będzie pewnie znacznie większa od tej, która była udziałem poległych żołnierzy". Te słowa są może najlepszą miarą rewolucji, jaka się dokonała: gdy dla Erazma liczyła się jeszćze „suma szczęśliwości", dla Karola największe znaczenia miała już tylko osobnicza, egoistyczna korzyść.3
Gdy Darwin-wnuk mówił więc, że jeden przypadek udowodnionego przystosowania, które nie powstało w interesie jego właściciela, zniszczyłby całą Jego teorię, polemizował właśnie z jakże rozpowszechnioną 1 jak bliską mu w czasie wizją, do
której wprost i bezpośrednio nawiązywał. Dla nas te odniesienia (podobnie jak na przykład jego polemiki z oświeceniową wizją postępu lub, przeciwnie, Lyellowską koncepcją świata doskonale cyklicznego) nie zawsze już są czytelne.
Szukajmy więc dalej - nie po to, by sfalsyfikować darwi- nizm. bo ten broni się sam, ale by poprzez najbardziej zagadkowe przypadki poddać jego myśl najcenniejszej próbie. Sam Darwin postępował tak zawsze, wiedząc, że nie przypadki zgodności z teorią, lecz właśnie wszystkie te, które zdawały się jej przeczyć, mają dla mego największą wartość.
Czy istnieją więc przystosowania służące innym, poza „macierzystymi", organizmom? Czy zdarzają się istoty karmiące bezinteresownie inne istoty? Na pozór - tak. Wszystkie samice ssaków wytwarzają mleko, ale żadna z nich przecież nie urozmaica nim swojej własnej diety. Znane są ryby, które wytwarzają specjalną odżywczą wydzielinę na skórze; z wydzieliny tej korzysta narybek, nie zaś jej producenci. Oczywiście, wiemy, co to oznacza. Potomstwo nie jest wprawdzie zwykle tożsame z organizmem rodzicielskim, ale jest jednak, z genetycznego punktu widzenia, wystarczająco do niego podobne; pomagając naszym dzieciom, pomagamy w istocie naszym własnym genom, których interes jest podstawowym „celem” naszego życia.
Ale zdarzają się jeszcze dziwniejsze historie. Istnieją drobne pasożytnicze organizmy z rodzaju Leucochloridium, które atakują czułki ślimaków lądowych, docierają do położonych na ich wierzchołkach oczu i, przeświecając poprzez przezroczystą skórę, zamieniają cały ten narząd w namiastkę wijącej się larwy owada. Ta mistyfikacja przywabia owadożeme ptaki, które atakują różki ślimaka, połykając wraz z nimi pasożyta, dla którego ptak jest tylko kolejnym żywicielem. Zachowania ptaka i pasożyta nie budzą wątpliwości - są całkowicie egoistyczne. Ale ślimak zachowuje się inaczej. Nie tylko nie próbuje walczyć z pasożytem, ale wręcz mu pomaga. W tym celu zmienia nawet swój behawior (zachowanie). Zamiast, jak czyni to normalnie, unikać światła, aktywnie go w tym czasie poszukuje, wystawiając swe drgające oczy na widok przelatu
i ŻYCIA TRAW • 197
jących ptaków i zachęcając je najwyraźniej, by się nim zainteresowały, co kończy się dla niego tragicznie.
Ślimak odstępuje swoim pasożytom tylko czułki, są Jednak organizmy, które ofiarowują się w całości, bal, które powiększają znacznie swe rozmiary, aby pasożyt miał więcej do jedzenia. Tak postępują larwy pewnych gatunków chrząszczy, jeśli w ich wnętrzach znajdą się pierwotniaki z rodzaju Nosema, które się tymi larwami odżywiają. Celem życia larwy (a raczej jej genów) jest intensywne odżywianie się i wzrost, aż do osiągnięcia odpowiednio dużych rozmiarów, kiedy to możliwa jest metamorfoza w dorosłego owada i rozród. Interes pasożyta jest jednak inny. .Chciałby" on z pewnością, by larwa rozwijała się jak najdłużej lub nawet by nie przeobrażała się w ogóle, i oto zarażona przez nozemę larwa nie ulega przeobrażeniu, ale rośnie dalej, osiągając w końcu gigantyczne rozmiary, do jakich nigdy zdrowe larwy nie dochodzą. Z czasem larwa staje się już tylko olbrzymim, żywym magazynem pożywienia pasożyta, aż wreszcie ginie, wypełniwszy do końca swoją najwyraźniej samobójczą misję.
Jak możliwe było pojawienie się takiego zachowania? Otóż wzrost larwy wywoływany jest obecnością specjalnego hormonu, którego produkcja zanika, gdy larwa zbliża się do stadium metamorfozy. Wykazano, że gdy larwie sztucznie wstrzyknie się ów hormon można zatrzymać jej przeobrażenie i zmusić do dalszego wzrostu. Nosema nauczyła się tego triku, syntetyzując dodatkowe ilości hormonu wzrostu i powodując przedłużone dzieciństwo swego żywiciela. Larwa zatraca tym samym podstawowy cel swego rozwoju, stając się poniekąd gigantycznym „rozszerzeniem" ciała pasożyta, tak jak .przedłużeniem" ciała Leucochloridium stają się czułki jego ślimaka-tywiciela.
Oddać życie dla nakarmienia innych - czyż nie są to przypadki, które, zdaniem Darwina, falsyfikowalyby Jego teorię? C2y nie mamy tu do czynienia z pięknym przypadkiem bezinteresownego altruizmu? Niekoniecznie. Richard Dawkins, z którego prac te pnyklady zaczerpnąłem, nazywa to raczej manipulacją niż altruizmem. Wiele zwierząt manipuluje przedmiotami dla osiągania korzyści - przykład bobrów Jest tu najwy
196 •
mowniejszy. Ale tymi manipulowanymi przedmiotami mogą być wszak i inne żywe organizmy, o ile tylko uda się skłonić je do zrezygnowania z własnych osobniczych interesów. Jak to zrobić? Należy przeniknąć do ich osobowości (nerwowej lub nawet genetycznej) i zmienić ją, zaprogramować tak, by za własne uznała interesy autora tych manipulacji. Mrówki-nie- wolnice pomagają swym właścicielom-amazonkom w zaopatrzeniu i obronie swego przybranego gniazda, ale czynią tak dlatego, źe zostały kiedyś porwane - jeszcze jako jaja - i wzrastając w nowym otoczeniu nie mogły zrozumieć, że padły ofiarą gwałtu. Ich „psychika” została zmieniona przez nowe feromony, i to tak dalece, że niewolnice biorą nawet udział w następnych rajdach organizowanych dla zdobycia nowych niewolników, nawet do ich własnych „rodzinnych” gniazd. Skąd mają wiedzieć, że ich mózgi odpowiadają teraz na fałszywe sygnały wysyłane przez nową królową, gdy tych „prawdziwych” nie miały nawet okazji poznać? Przybrani rodzice kukułczych piskląt też opiekują się cudzymi dziećmi, gdyż reagują na sygnał czerwonego wnętrza rozwartego dzioba pisklęcia, choć nie było ich „w domu”, gdy jajo zostało podrzucone, ani wtedy, gdy młoda kukułka wyrzucała prawowite potomstwo z gniazda. Wielkie czerwone gardło kukułczego pisklęcia manipuluje uczuciami jego przybranych rodziców, a ci nie zdają sobie po prostu z tego sprawy.
Przyroda zna wiele takich przypadków i owe nieszczęsne ślimaki, larwy, mrówki czy ptaki są tylko bezwolnymi przedmiotami „w ręku” oszustów, nie zaś ich dobroczyńcami. Ich zachowania stają się jakby przedłużeniem, czy rozszerzeniem, zachowań nieproszonych towarzyszy - stąd zresztą tytuł jednej z książek Dawkinsa, Extended Phenotype (Fenotyp rozszerzony). W ewolucyjnym wyścigu zbrojeń te nieszczęsne ofiary dały się po prostu zaskoczyć i nie znalazły na razie dobrej odpowiedzi na skierowane do nich wyzwania. Trudno to jednak nazwać czystym altruizmem.
Zresztą, być może, sami nieraz podobnie się zachowujemy. Kiedy kichamy, rozsiewamy wokół siebie wirusy, zapewniając im tym samym najlepsze warunki do dalszej ekspansji. Czy
Z ŻYCIA TRAW • 199
więc kichanie nasze jest formą reakcji obronnej chorego organizmu, czy raczej darmową usługą wywołaną przez manipulujące nami wirusy? Komu służy gorączka, kaszel czy biegunka - choremu czy zarazkom? Wątpliwości jest wiele, a wszystkie biorą się z zasadniczego pytania o granice osobnika, a więc i o granice egoistycznych interesów.
Oddaliliśmy się bardzo od biblijnej opowieści, od której zaczynaliśmy te rozważania, a która miała być jedynie wprowadzeniem do głównego tematu tego rozdziału - mianowicie traw. Obawiam się, że tym razem wstęp będzie dłuższy od rozwinięcia, a liczba dygresji przewyższy liczbę przykładów do tzw. tematu wiodącego. W przyrodzie jednak wszystko jest ze sobą połączone, obiekty izolowane w ogóle nie istnieją (sztucznie je izolując, zaciemniamy obiekt naszego zainteresowania), może zatem właśnie takie swobodne unoszenie się na fali skojarzeń daje nam czasem lepszy wgląd w złożoność otaczającej nas rzeczywistości od rygorystycznego trzymania się tematu. Nie można zrozumieć drzewa, badając tylko pień - bez korzeni, na których spoczywa, i bez gałęzi, w które się rozrasta.
Jeśli trawy dały asumpt do całej tej skłębionej sieci dygresji, to dlatego, że są one organizmami, których wielkim wynalazkiem ewolucyjnym było wymknięcie się z tego morderczego „wyścigu zbrojeń" przez niezwykły fortel. Zamiast unikać za wszelką cenę wszelkich możliwych konsumentów, trawy oparły swą strategię na zupełnie innej zasadzie - dać się zjeść i wyciągnąć | tego korzyści. Odnieść zwycięstwo dzięki swej słabości.
Trawy pojawiły się późno w ewolucji roślin. Ich szczątki kopalne pochodzą z połowy trzeciorzędu (sprzed niespełna 30 milionów lat), są więc młodsze niż takie wielkie grupy roślin, Jak mchy, paprotniki, szpilkowe, czy większość kwiatowych. Trawy osiągnęły jednak wkrótce niebywały sukces ewolucyjny: prerie Ameryki Północnej i pampasy Ameiyki Południowej, stepy Eurazji i sawanny Afryki to olbrzymie obszary kuli ziemskiej, na
200 •
których stanowią one dominujący, nieomal jedyny element roślinny. Co przesądziło o ich sukcesie? Kiedy kosimy trawnik kosiarką, trawa nie zamiera, przeciwnie, wtedy właśnie rośnie najbujniej i jest najbardziej produktywna. Spróbujmy podobnie potraktować inne rośliny, a ich ucięte pędy nigdy już się nie wyciągną, liście nie odrosną. Porządna pielęgnacja trawnika polega na jego częstym strzyżeniu - nie tylko dlatego, że to pomaga trawom, ale i dlatego, że przeszkadza wszystkim innym roślinom. W rezultacie - trawy zostają same.
Oczywiście, trawy nie przystosowały się do kosiarek, ręcznych czy mechanicznych, i nie im zawdzięczają swoje sukcesy. Lecz w tej roli człowiek zastąpił tylko olbrzymie rzesze trawo- żemych zwierząt (głównie ssaków), które od milionów lat obgryzały liście i pędy traw całego świata, przyczyniając się do ich sukcesu. Bez zwierząt trawożernych nie byłoby i traw, a w każdym razie stepów (i wszystkich ich lokalnych odmian). A bez stepów, nawiasem mówiąc, me byłoby i człowieka. Nasze losy i losy traw sprzęgły się nierozdzielnie.
Sukces traw polegał na zerwaniu z niemal wszystkimi tak zwanymi trendami ewolucyjnymi, które się w dziejach roślin zarysowały. W czasach powszechnego wśród roślin kwiatowych uzależnienia od owadopylności trawy porzuciły ten sposób zapylania i wróciły do, znacznie starszej ewolucyjnie wiatropylno- ści (do dziś praktykują ją na przykład szpilkowe). Trawy zredukowały do minimum swą morfologię - do prostego pędu i kilku długich, niczym nie wyróżniających się liści - uprościły też swe korzenie, które stały się gęstwą prawie identycznych, nie zróżnicowanych odrostów. Ale największym zapewne wynalazkiem było zupełne odwrócenie „filozofii wzrostu”. Zamiast rosnąć od czubka, trawy przyrastają od dołu. Co to oznacza?
Wzrost to złożony i skomplikowany proces. Rośliny rozwiązały ten problem, wytwarzając wyspecjalizowane organy, tzw. ośrodki wzrostu, w których komórki dzielą się intensywnie, inne organy zostały tych funkcji pozbawione (gdyby wszystkie komórki zachowały zdolność dzielenia się, organizm szybko utraciłby nad nimi kontrolę, jak to ma miejsce w przypadku komórek nowotworowych, nie stanowiących jednak, ściśle bio
Z ŻYCIA TRAW I 201
rąc, komórek organizmu). U roślin wzrost odbywa się, mówiąc najogólniej, w górę (lub w dół w przypadku korzeni) oraz na boki 1 oba te rodzaje wzrostu mają swe własne ośrodki, zwane merystemaml. Wzrost ku górze odbywa się w stożku (wierzchołku) wzrostu, położonym zazwyczaj na szczycie każdego pędu. Gdy ten szczyt utniemy lub gdy odgryzie go zwierzę, pęd przestaje rosnąć (przynajmniej na długość). Otóż trawy, jak mówiliśmy, przeniosły swój „wierzchołek” wzrostu do podstawy pędów i liści (pędy traw, zwane źdźbłami, przyjęły dodatkowo budowę segmentową, z pustym wnętrzem, co umocniło niebywale ich strukturę, pozwalając im rosnąć wysoko przy zachowaniu bardzo cienkiego przekroju). Gdy odetniemy wierzchołek trawy (pędu lub liścia), trawa odrasta: gdy obcinać będziemy często, trawa będzie odrastać szczególnie intensywnie. A zważywszy, że to obcinanie odbywa się w naturze zazwyczaj za pomocą zębów zwierząt trawożemych, uznać możemy, że trawa wyraźnie przystosowała się, by być zjadaną, i że przybywa jej w miarę jedzenia. A to już nawiązuje wyraźnie do opowieści biblijnej, od której rozpoczęliśmy te rozważania.
Rosnąc na otwartych, zwykle suchych obszarach, trawy często padają ofiarą ognia. Pożaiy stepów i sawann, tam gdzie te naturalne skupiska roślinne jeszcze się zachowały, zdarzają się często, niemal cyklicznie, z nadejściem pory suchej. Dla wielu zwierząt i roślin są to wydarzenia dramatyczne. Ale me dla traw. W obliczu nieubłaganego żywiołu trawy zastosowały znany nam już trik ewolucyjny: zamiast próbować walczyć z zagrożeniem, postarały się wyciągnąć z niego maksymalne korzyści. Źdźbła trawy, puste w środku, drewnieją wraz z dojrzewaniem i palą się od byle iskry (słomiany ogień to nie tylko przenośnia, to także opis pewnego istotnego zjawiska biologicznego). Równie łatwo płoną ich wysuszone liście 1 kłosy. Dojrzała trawa sprawia wrażenie rośliny przystosowanej do palenia się, podobnie Jak przystosowana jest do obgryzania przez trawożeme zwierzęta.
Ogień trawiący bezkresne stepy przechodzi Jednak szybko i me jest zbyt gorący. Delikatna tkanka wzrostowa traw, ukryta tuż przy ziemi, wytrzymuje więc zwykle jego przejście, gotowa od razu po pożarze do podjęcia swej działalności. Dodatko-
202 • ZIEMIA I ZYCIE
wa obecność licznych naziemnych lub podziemnych pędów płożących, którymi trawy rozmnażają się wegetatywnie, zwiększa ich odporność na wszelkiego rodzaju zagrożenia przychodzące z góry. Dlatego też choć stada zwierząt roślinożernych i trawiące stepy płomienie niszczą wszystkie niemal siewki drzew, krzewów 1 innych roślin, trawom nie szkodzą, uwalniając je przy okazji od konkurentów.
Trawy zaczęły swą zwycięską ewolucyjną epopeję w drugiej połowie trzeciorzędu. Zachodziły wtedy na świecie znaczące przemiany geologiczne i klimatyczne. Jeden, gigantyczny su- perkontynent, który grupował w erze mezozoicznej wszystkie lądy Ziemi, rozczlonkowywał się coraz bardziej. Aktywizowały
Z ŻYCIA TRAW • 203
się przy tym prądy morskie, robiło się coraz zimniej w regionach podbiegunowych. Wszystko to w znaczący sposób wpłynęło na klimat, zwiększając jego zróżnicowanie przestrzenne (na strefy klimatyczne) i czasowe (na pory roku). Prowadziło to między innymi do osuszenia obszarów lądowych i ożywienia wiatrów, których działalność jest wszak odzwierciedleniem niejednorodności klimatycznej planety. Wiatr daje możliwość „taniego” rozsiewania pyłku i nasion, ale tylko na otwartych przestrzeniach. Trawy właśnie skorzystały z tej nadarzającej się okazji, przechodząc na wiatropylność. By ich strategia była w pełni skuteczna, dżungle tropikalne, których gęstwina zatrzymuje wiatr niemal zupełnie, musiały jednak ustąpić miejsca terenom możliwie jak najbardziej otwartym. I trawy nie tylko wykorzystały powstanie takich właśnie terenów, lecz także jak najbardziej aktywnie przyczyniły się do ich ekspansji. Jak widzieliśmy, „cel” ten osiągnęły dwiema metodami: przez przywabianie (a nawet, poniekąd, stworzenie) odrębnej klasy stadnych, trawożemych zwierząt, któiych nieustająca aktywność uniemożliwia wzrost siewek większości roślin, oraz przez stworzenie warunków do częstych, choć krótkotrwałych pożarów, niszczących wszystko to, czego zwierzęta zniszczyć nie zdążyły.
W ten sposób niewielkie zrazu obszary porośnięte trawami poczęły powiększać się w szybkim tempie, a stepy i sawanny opanowywały coraz większe obszary lądów. Za nimi coraż to nowe grupy zwierząt przechodziły na trawożemość, przyczyniając się tym samym do jeszcze większego sukcesu traw. Co więcej, zamieniając obszary leśne, dające liczne możliwości kryjówki, na otwarte stepowe przestrzenie, zwierzęta zaczęły się skupiać w stada, gdyż tylko tak unikać mogły rosnącego zagrożenia ze strony coraz liczniejszych, przywabionych łatwo widoczną zdobyczą, drapieżników. Stadność zachowań, rozbudowane życie społeczne, rosnąca doskonałość zmysłów, a co za tym idzie i rozwój mózgu, wszystko to są cechy, które swój rozwój zawdzięczają poniekąd trawom. W takich warunkach, w tej scenerii i wśród takich zwierząt pojawił się na Ziemi człowiek. Wiele, bardzo wiele z naszych cech zawdzięczamy tra-
204 • ZIEMIA I ZYCIE
woni - dietę (zwłaszcza powszechność wypieku chleba), zachowania społeczne, może nawet psychikę.
Naukowcy są zgodni, że powstanie człowieka wiązało się bezpośrednio z pojawieniem się wielkich, otwartych trawiastych przestrzeni, jakimi były afrykańskie i azjatyckie sawanny. Nasz los od początku splótł się z losem traw. I do dziś z żadną inną grupą roślin nie wiążą nas tak bliskie związki. Wszystkie bez wyjątku zboża należą do traw; każdy niemal lud korzysta z innego ich gatunku, od azjatyckiego ryżu, przez aliykańskie sorgo i europejskie żyto, aż po amerykańską kukurydzę. Do traw należy trzcina cukrowa, pierwszy dostawca cukru dla ludzi, i papirus, który patronował narodzinom niejednej cywilizacji. Trawą jest też, choć trudno w to uwierzyć, bambus, niezastąpiony w życiu ludów Azji południowo- wschodniej.
Dzięki temu, że ich odżywcze ziarna są wyjątkowo zdatne do długotrwałego przechowywania, trawy pozwoliły nam zbudować miasta i zasiedlić najbardziej niegościnne tereny. Trawom zawdzięczamy możliwość hodowli zwierząt na mięso i skóry, pośrednio dzięki nim możliwy był przez całe stulecia transport pomiędzy najodleglejszymi nawet regionami i wszystkie zwierzęta pociągowe i wierzchowe są trawożeme, a ich siła bądź szybkość związane są z trawiastym otoczeniem.
Żadnej innej grupie roślin nie zawdzięczamy tak wiele. I dlatego warto poświęcić im naszą uwagę. Zwłaszcza że dzięki nim możemy uświadomić sobie pewną ważną ewolucyjną naukę: słabość może być źródłem siły, jeśli tylko właściwie ją wykorzystać.
V
ROZDZIAŁ 12
Co roku na całym świecie płoną lasy. Płoną też suchoro- śla wybrzeży śródziemnomorskich oraz kalifornijski chaparraL Palą się amerykańskie sekwoje, australijskie eukaliptusy i europejskie bory sosnowe. Akcje ratownicze, z reguły mało skuteczne, pochłaniają wielkie sumy. A co na to ekologowie? Jak zwykle protestują. Powód? Żądają zaprzestania gaszenia ognia.
Zielonym trudno dogodzić, to znana rzecz. Potrafią stanąć na drodze najpiękniejszych nawet planów rozwoju, blokować melioracje gruntów, osuszanie bagien, zagospodarowywanie nieużytków. Ale żeby nawoływać do nieratowania płonących lasów, przeszkadzać tym, którzy działają właśnie dla dobra dzikiej przyrody? Przed paroma laty olbrzymi pożar strawił niemal połowę wspaniałych lasów Yellowstone, chluby amerykańskich parków narodowych. Park Yellowstone był głównym rzecznikiem polityki het it bum (niech się pall) w odniesieniu do chronionych i nie chronionych lasów Ameryki i politykę tę postanowiono utrzymać, mimo tej ostatniej ekologicznej tragedii. Co więcej, ruch na rzecz niegaszenia pożarów lasów znajduje wśród ekologów coraz więcej zrozumienia, choć wciąż spotyka się z różnych stron z krytyką. O co więc w tym wszystkim chodzi? Dlaczego miłośnicy przyrody mają spokojnie przyglądać się zagładzie obiektów ich zainteresowania?
206 •
Zimno - źle, gorąco - jeszcze gorzej
Na pozór trudno to zrozumieć. Ogień, a nawet tylko podwyższona temperatura, to jeden z najbardziej destrukcyjnych wobec życia czynników. Żywe organizmy są nieraz w stanie znieść największe nawet chłody, żywe komórki nie tracą swojej wital- ności w temperaturze ciekłego azotu, niektóre przeżywają temperaturę zbliżona do zera absolutnego. Większość z nich jednak ginie przy temperaturze nieznacznie przekraczającej 50°C, a większe i bardziej złożone organizmy (jak człowiek) nie znoszą już temperatury powyżej 40°C.
Po to właśnie, by utrzymać ciepłotę ciała na poziomie korzystnym do życia, rozwinęła się termoregulacja. U wszystkich stałocieplnych zwierząt - czy to ssaków, czy ptaków - od bieguna po równik ciepłota ustalona została na niemal identycznym poziomie nieco poniżej 40°C. Powód jest następujący: u zwierząt stałocieplnych temperatura ciała musi być dostatecznie wysoka, by procesy życiowe (metaboliczne) mogły zachodzić z dużą szybkością, ale i odpowiednio niska, by nie uległy denaturacji białka, stanowiące biochemiczną podstawę wszelkiego życia.
Kompromis między tymi, sprzecznymi w pewnym sensie, wymogami pozostawił ewolucji niewielki wybór. Przyjęta temperatura musiała być bliska górnej granicy, ale i pozostawać zarazem w bezpiecznej od niej odległości. Musiała być też wyższa od średniej temperatury najcieplejszych miesięcy roku, w przeciwnym bowiem razie konieczne byłoby długotrwałe wypromieniowywanie nadmiaru ciepła, co - jak wiadomo z fizyki - jest nieporównanie trudniejsze od podnoszenia ciepłoty ciała ponad temperaturę otoczenia (stąd stałocieplne zwierzęta znoszą często z powodzeniem nawet silne mrozy, ale przegrzane przez kilka godzin choćby o kilka stopni - giną). Średnia temperatura tropików rzadko przekracza
* 35°C, denaturacja białek zaczyna się w temperaturze nieco powyżej 45°C. Pole do manewru jest więc niewielkie - powyżej 35, poniżej 45 stopni (temperatura ludzkiego ciała, 36,6°C, jest więc. Jak widać, wynikiem precyzyjnego kompro
HISTORIA NATURALNA POŻARU • 207
misu ewolucyjnego). Jest to jednak, pamiętajmy, temperatura clala, nie zaś otoczenia.1 Ta druga może być nawet znacznie niższa, lecz jeśli podniesie się choćby o kilka stopni na dłuższy okres - zabija. A przecież temperatury ognia nie da się porównać z temperaturą najbardziej nawet rozgrzanej pustyni. Czy można się dziwić, że życie i ogień nie idą ze sobą w parze?
To prawda, że istnieją na naszej planecie organizmy, które nie tylko nie boją się podwyższonej temperatury, ale wręcz jej potrzebują. W gorących źródłach Yellowstone żyją bakterie o charakterystycznej nazwie Thermoplasma, rozwijające się najlepiej we wrzących i kwaśnych wodach gejzerów. Całe zespoły podobnych bakterii zasiedlają przegrzane i przesycone siarką roztwory dobywające się z tzw. szczelin ryftowych na dnie oceanów. Są to tzw. bakterie termofilne, stanowiące ewolucyjnie bardzo stary, osobliwy szczep archebakterii (w istocie znacznie różniących się od wszelkich znanych dotąd bakterii).
Archebakterie są być może żywym wspomnieniem po owych najdawniejszych etapach rozwoju życia na młodej, pozbawionej jeszcze tlenu rozpalonej Ziemi, gdy takie przystosowania konieczne były do przeżycia (o archebakteriach pisałem obszerniej w rozdziale „Najbardziej niezwykłe ekosystemy świata”). Chroniąc się więc dziś w przegrzanych, kwaśnych i beztlenowych wodach gorących źródeł, bakterie te nie poszukują
208 •
egzotyki; przeciwnie - tylko to nietypowe i zabójcze dla większości organizmów środowisko przypomina im Ziemię z czasów. gdy innych warunków po prostu nie było. Z punktu widzenia geologii to nie one, lecz my zamieszkujemy nietypowe środowisko.
Jednakże i cl rekordziści, czy może maruderzy, ewolucji żyć mogą jedynie w gorących wodach, nie w ogniu. Już gorące, wysuszone piaski pustyni są niemal zupełnie jałowe, a co dopiero mówić o płomieniach. Takich warunków nie może znieść żadna żywa istota - ani zwierzę, ani roślina, ani bakteria. Ludzie zawsze chcieli się wybawić .od powietrza, głodu, ognia i wojny..." i z podobną suplikacją wystąpić by mogły wszystkie inne żyjące na Ziemi organizmy, gdyby tylko umiały mówić (i gdyby umiały prowadzić wojny). Nigdy nie było żywiących się płomieniami salamander ani odradzających się z popiołów feniksów, nigdy również me żyły buchające ogniem smoki. To tylko bogata fantazja ludzka zaludnić mogła świat podobnie nieprawdopodobnymi stworami. Prawda, życie miało już czas, by się ze gawiskiem ognia oswoić, a nawet - jak zobaczymy - by próbować wyciągnąć z niego pewne korzyści, ale żyjące wprost w ogniu organizmy pozostaną na zawsze w sferze czystej fantazji.
Historia ognia na Ziemi, choć długa (co najmniej 400 milionów lat), jest jednak nieporównanie krótsza od historii samego życia (które liczy sobie 4 miliardy lat). Skąd ta różnica? Przyczyną był brak tlenu, bez którego zapłon materii organicznej, nawet najbardziej łatwo palnej, jest niemożliwy. W najdawniejszych okresach swych dziejów atmosfera Ziemi była niemal zupełnie pozbawiona tlenu. Z występującego wówczas w wielkich ilościach dwutlenku węgla organizmy fo- tosyntetyżujące (zrazu głównie sinice - należące raczej do bakterii niż roślin, choć nazywane glonami) produkowały coraz większe ilości materii organicznej, wypuszczając do at
HISTORIA NATURALNA POŻARU • 209
mosfery, jako bezużyteczny odpad, wolny tlen - zabójczy dla wszystkich organizmów beztlenowych. Prowadziło to do ogól- noplanetamego, naturalnego „zanieczyszczania środowiska” na nie notowaną potem już nigdy skalę (nawet ludzkie wysiłki w tym kierunku są tylko niepozorną namiastką tego pierwszego, naturalnego skażenia). Atmosfera stawała się coraz bardziej aktywna chemicznie, coraz groźniejsza, coraz bardziej zabójcza dla wczesnej biosfery.
Na początku stężenie tlenu w atmosferze rosło jednak bardzo powoli i nieregularnie, a jego nadmiar usuwany był stałe przez powszechnie na powierzchni Ziemi występujące „pułapki tlenowe” - nieutlenione, a łatwo łączące się z tlenem substancje (takie jak metan, siarkowodór czy jony związków żelaza; później, gdy te substancje się wyczerpały, pułapkami tlenowymi stały się rozkładające się organizmy).
Przez miliony lat ery archaicznej i proterozoicznej stężenie tlenu, choć wahało się w znacznych granicach i - średnio biorąc - stale rosło, nie stanowiło na Ziemi żadnego „zagrożenia pożarowego”; zresztą lądy, nie pokryte jeszcze roślinnością, nie dysponowały też odpowiednim „paliwem”. Na początku okresu kambryjskiego (około 530 milionów lat temu) zawartość tlenu w atmosferze przekroczyła już 1% (dziś - przypomnijmy I wynosi ona 21%) i zaczęła szybko zbliżać się do tej granicy (około 15%), powyżej której spontaniczne palenie się suchej materii roślinnej staje się możliwe. Zbliżał się też szybko moment ekspansji roślin na lądy. Niebezpieczeństwo pożarów stawało się realne.
W niecałe 100 milionów lat później zazieleniły się lądy, z upływem kolejnych 50 milionów lat (u schyłku okresu sy- lurskiego) pojawiły się pierwsze lasy, złożone z dużych wieloletnich roślin o zdrewniałych pniach. Poziom tlenu w atmosferze zbliżył się do granicy 20%, a gromadzące się przy ziemi obumarłe fragmenty roślin (pnie, gałęzie, liście) stawały się łatwym łupem dla płomieni, które poczęły niszczyć nie tylko martwe, ale także żywe rośliny (a przy okazji i zwierzęta). Życie na lądach stanęło wobec nowego zagrożenia, którego wcześniej nie znało.
I
Chrzest ogniowy i zabezpieczenia przeciwpożarowe
Ewolucja (o nie tylko proces powstawania nowych gatunków; to przede wszystkim historia tworzenia się nowych przystosować. W swych dziejach życie wciąż stawało wobec nowych wyzwań, którym musiało sprostać pod groźbą wymarcia. Wygrywał ten, kto potrafił nie tylko do zmian środowiska się przystosować, ale jeszcze wyciągnąć z nich, nawet tych pozornie najbardziej szkodliwych, korzyści.
Zwróćmy uwagę, że ze wrzględu na zawartość węgla wszystkie związki organiczne są substancjami palnymi, zwłaszcza po wysuszeniu. Do zapłonu potrzebna jest zwykle obecność wolnego ognia - pożar, jak epidemia, powriela się przez kontakt ciał .zainfekowanych” ze „zdrowymi”. Tym czynnikiem spustowym może być wyładowanie elektryczne (piorun) lub wybuch wulkanu; same promienie słoneczne nie wystarczają zwykle do spowodowania pożaru.
Podatność na ogień, jak na chorobę zakaźną, jest jednak zmienna - zależy od wilgotności otoczenia, temperatury powietrza i przede wszystkim stężenia wolnego tlenu. Przy dzisiejszym stężeniu samozapłon jest niemal wykluczony (zdarza się niekiedy w warunkach pustynnych), ale już nieznacznie wyższa jego zawartość mogłaby mieć pod tym wrzględem dramatyczne następstwa. James Lovelock uważa, że poziom obfitości tlenu w ziemskiej atmosferze jest nieprzypadkowy i znajduje się blisko tej górnej granicy (25%), powyżej której samozapłon lasów byłby nieunikniony. Tak więc, innymi słowy, biosfera sama ustaliła tę granicę na bezpiecznym poziomie i sama też dba, by nie podniosła się ona za bardzo.
W okresach, kiedy stężenie tlenu było wyższe od obecnego, ekosystemy roślinne powinny więc wykształcać specjalne zabezpieczenia przeciwpożarowe (w materiale kopalnym, jak zobaczymy, wiele takich zabezpieczeń daje się odczytać). Gdy to nie wystarcza, zdarzać się mogą wielkie, może nawet planetarne, pożary lasów, powodujące zmniejszenie ilości wolnego tlenu (być może odpowiada to sytuacji z końca okresu kredowe
HISTORIA NATURALNA POŻARU • 211
go, kiedy to zawartość tlenu przewyższała znacznie dzisiejszą wielkość i kiedy to, jak sugerują popioły znajdowane w lądowych osadach tego czasu, spłonęły w gigantycznym pożarze wszystkie lasy świata, grzebiąc też przy oka2ji wszystkie pozostałe przy tyciu dinozaury).
Jakiego rodzaju zabezpieczeń można by oczekiwać podczas okresu „zwiększonego ryzyka" lub na obszarach szczególnie zagrożonych? Zestaw takich środków jest bogaty, a literatura fachowa podaje dziesiątki nieraz bardzo pomysłowych sposobów. Przede wszystkim pamiętajmy, że rośliny - a do nich głównie odnoszą się te uwagi - nie są w całości w jednakowym stopniu zagrożone. Znaczna ich część, głównie narządy zdrewniałe, składa się z martwych komórek (lub produktów ich wydalania), których zetknięcie z ogniem nie musi być dla rośliny specjalnie przykre. Inne komórki, choć żywe, mogą zostać łatwo odtworzone i ich strata też nie jest jeszcze tragiczna w skutkach. Tak naprawdę szczególnie chronić trzeba tylko tzw. komórki wzrostowe (merystemy - to tam właśnie, i tylko tam, roślina przyrasta i produkuje nowe komórki) oraz narządy rozrodcze, gdzie wytwarzane lub przechowywane są nasiona albo spory.
Takie założenia zdają się znajdować praktyczne potwierdzenie. Oczywiście różne gatunki różnie radzą sobie z ogniowym zagrożeniem. Rośliny drzewiaste rosnące na obszarach okresowo suchych i upalnych produkują nieraz grubą lub ognioodporną korę (na przykład dęby korkowe suchych lasów śródziemnomorskich). Narządy rozrodcze umieszczają wysoko, najczęściej na pozbawionym gałęzi, liści i lian pniu, powyżej zasięgu płomieni (wystarczy porównać drzewa sawannowe z drzewami wilgotnych dżungli czy lasów namorzynowych). Mogą też je zamykać w szczelnych i „ogniotrwałych" kapsułach (sekwoje) lub (co dotyczy zwłaszcza krzewów, które nie mogą stosować strategii „ucieczki wzwyż") produkować liczne narządy pod ziemią (kłącza, bulwy, rozłogi), dokąd nie sięga śmiercionośny żar i skąd wkrótce po pożarze wyrosną nowe osobniki (czynią tak na preykład paprocie). Inne wymyślne sposoby to produkcja postrzępionego i łatwo palnego listowia, odciągającego pło
212 • ZIEMIA I ZYCIE
mienie od centrum wzrostu osiowego (palmy, paprocie drzewiaste, sagowce), zwiększenie rozstępu między drzewami, by utrudnić przenoszenie się ognia (drzewa na sawannach), lub zwiększenie zawartości wody w liściach lub pędach (kaktusy, niektóre suchorośla śródziemnomorskie).
Sposobów jest więc wiele i w znacznej liczbie współczesnych środowisk są one spotykane (nie oznacza to, że wszystkie te zabezpieczenia są „adaptacjami ogniowymi”; większość spełnia też inne funkcje, co nie zmniejsza ich przeciwpożarowego znaczenia). Co jednak ciekawsze, w podobnych kategoriach przystosowań przeciwpożarowych interpretować też można liczne skamieniałe szczątki roślinne, zwłaszcza pochodzące z okresów o dużej zawartości tlenu w powietrzu. W głównej mierze dotyczy to roślin z pokładów węgla kamiennego, a więc okresu sprzed przeszło 300 milionów lat, kiedy to, wedle pewnych ocen, stężenie tlenu było znacznie wyższe od obecnego.
Rzecz charakterystyczna; w węglach kopalnych spotykamy przede wszystkim szczątki kory i korzeni (oraz narządów podziemnych), które wyraźnie produkowane były w dużych ilościach i których w takich właśnie ryzykownych warunkach należałoby oczekiwać. Co więcej, pnie drzew, które zachowują się niekiedy w całości, są zwykle długie i wysmukłe, a ich korony są postrzępione - znów zgodnie z oczekiwaniami. Jeśli dodamy do tego, że chodzi tu o rośliny żyjące zapewne na podmokłych, bagnistych, a więc bardzo wilgotnych obszarach, i że wszystkie one - podobnie jak dzisiejsze paprocie, skrzypy czy widłaki - wytwarzały rozległe struktury podziemne służące do propagacji genów, otrzymamy obraz zespołów pod każdym względem przystosowanych do stawienia czoła pożarowemu zagrożeniu. A i tak wiele śladów wskazuje, że także one nieraz padały pastwą płomieni...
Choć żaden z żyjących dziś lub w przeszłości organizmów nie przystosował się do życia w ogniu (czemu trudno się dziwić), to jednak wiele jest takich, które nauczyły się okresowe pożary
raa
HISTORIA NATURALNA POŻARU • 213
znosić (co jest wystarczająco zdumiewające) lub nawet odnostć | nich pewne korzyści. Ewolucja to, w pewnym sensie, proces czynienia cnoty z konieczności. A konieczność radzenia sobie | ogniem zachodzi bądź wówczas, gdy stężenie tlenu wzrasta powyżej bezpiecznego poziomu (Jak bywało w przeszłości), bądź na obszarach, gdzie warunki szczególnie sprzyjają zaprószaniu ognia (jak to bywa dziś w wielu miejscach kuli ziemskiej).
Gdzie są takie obszary? I gdzie szukać przystosowanych do ognia roślin (tzw. pirofitów, od piros - ogień, i JUos - roślina; już to połączenie dwu na pozór wykluczających się pojęć wskazuje. Jak wielkie potrafią być osiągnięcia ewolucji)? Piro- fity, co nie powinno nas dziwić, powstały na obszarach na-
214 •
grzanych, słonecznych i suchych. Najlepszym takim obszarem są oczywiście pustynie i tam jednak roślin, zwłaszcza dużych, zdrewniałych i gęsto rosnących nie ma, a piasek, jak wiadomo, nie chce się palić. Dlatego w poszukiwaniach pirofitów powinniśmy zwrócić uwagę na strefy klimatyczne, gdzie okresowe susze stwarzają odpowiednie warunki do powstawania pożarów, a okresowe deszcze zapewniają warunki do utrzymania odpowiednio bogatej floiy, a więc, poniekąd, paliwa. Obszarami takimi są przede wszystkim stepy, śródziemnomorskie suchorośla oraz lasy klimatów umiarkowanych, o przedłużonym, gorącym i suchym lecie. Gdy przyjrzymy się roślinom we wszystkich tych biocenozach, w każdej znajdziemy przykłady pirofitów.
Najbardziej „pirofltycznymi” zespołami na świecie są środowiska śródziemnomorskich suchorośli - prawdziwy „pas ognia” na Ziemi. Nie dziwmy się, że stamtąd właśnie - z południowej Francji, z Hiszpanii, Włoch, Afiyki północnej i Lewan- tu - przychodzą rokrocznie doniesienia o katastrofalnych pożarach. Swą łatwopalność region śródziemnomorski zawdzięcza osobliwościom swojego klimatu. Występują tu w zasadzie tylko dwie pory roku I lato i zima I o diametralnie przeciwstawnych cechach. Trwająca około czterech miesięcy zima jest względnie ciepła i bardzo wilgotna - deszcz leje niemal bez przerwy. Jest to więc okres wegetacji, podczas którego ilość potencjalnego paliwa przyrasta w szybkim tempie. Już wczesną wiosną deszcze jednak się kończą i rozpoczyna się lato - długie, upalne i skrajnie suche. Wiejące znad Sahary gorące wiatry - jak słynny sirocco - wysuszają powietrze i odbierają mu szybko resztki wilgoci. W czerwcu i lipcu upały dochodzą do 40°C i wtedy zaczynają się pożary. Ofiarą ognia padają krzewy, drzewa, trawa, ściółka. Każdego roku pali się ponad 200 tysięcy hektarów lasów i suchorośli, przynosząc straty oceniane na 50 milionów dolarów. Obliczono, że w najbardziej zagrożonych przez ogień obszarach południowej Francji i Korsyki każda piędź lasów i zarośli pada ofiarą płomieni średnio co 25 lat. Trudno się dziwić, że mało tu starych drzew i odwiecznych borów.
HISTORIA NATURALNA POŻARU • 215
Ale klimat śródziemnomorski panuje nie tylko na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Bardzo zbliżone warunki spotkać też można na południu RPA, w południowej Australii. Kalifornii i na wybrzeżach Chile 1 wszędzie tam, bez wyjątku, powstała charakterystyczna, pirofityczna roślinność, wszędzie też zdarzają się cykliczne pożary, z którymi walka jest tyleż uciążliwa, co kosztowna.
O ile człowiek walczy więc rozpaczliwie z pożarami francuskiego macąuis, włoskiej la macchia, australijskiego scrubu czy kalifornijskiego chaparralu, o tyle rośliny tych terenów stosują całkiem odmienną taktykę: nie mogąc uniknąć nieuchronnego ognia, próbują nauczyć się z nim żyć, przystosować do groźnego żywiołu. Niemal wszystkie rośliny medyterrańskie produkują nasiona o zgrubiałych, twardych i odpornych na ogień łupinach. Nasiona tych, które tego nie czynią, dojrzewają zimą i mają rzadką umiejętność zakopywania się w ziemi, nieraz na znaczne głębokości. Ogromna większość roślin inwestuje też dużo w produkcję części podziemnych - bulw i kłączy - zdolnych do wypuszczania nowych kiełków wkrótce po przejściu ognia.
Na obszarach, gdzie pożary zdarzają się rzadziej, rośliny krzewiaste produkują nasiona o nadzwyczajnych zdolnościach do utajonej egzystencji - na terenach zalesionych Kalifornii odkryto w ściółce leśnej nasiona zachowujące żywotność po upływie 500 lat. Są to więc piroflty czekające niejako na pożar, dzięki któremu powalone zostaną drzewa, odsłonięte fragmenty lasu i jednocześnie podniesiona temperatura gruntu 1 do wysokości potrzebnej dla aktywacji uśpionych nasion. Nasiona te nie tylko bowiem tolerują zwiększoną temperaturę, one jej wręcz potrzebują, by mogły spełnić swe biologiczne funkcje. W badaniach prowadzonych w Kalifornii wiele nasion roślin chaparralu przetrzymywano we wrzącej wodzie i przypiekano w specjalnych piecach. Większość z nich wytrzymywała wielominutowe gotowanie (nawet do pół godziny), niektóre kiełkowały po przebywaniu w gorącym powietrzu o temperaturze 150°C. W większości przypadków zabiegi takie pobudzały drzemiące nasiona do aktywności, po
2)6 •
wodując pękanie ich grubych osłon i umożliwiając zarodkowi absorpcję wody i kiełkowanie.
Części płonne niektórych roślin pirofitycznych potrafią nie tylko znosić okresowe pożary, ale stanowią nawet rodzaj zapalnika, płonącego gwałtownie, ogniem szybkim, zimnym i krótkotrwałym. Pnie różnych gatunków australijskich eukaliptusów pokryte są płatami łuszczącej się, cienkiej i niezwykle łatwo palnej koiy, dzięki czemu ogień przenoszony jest szybko, ale me zbliża się zbytnio do warstwy meiystemu, gdyż .odciągany” jest przez odstającą korę na bezpieczną odległość. Na obszarze śródziemnomorskim znane są rośliny, które otaczają się parą szczególnie łatwo palnych olejków, stających w płomieniach od najmniejszej nawet iskry (lub nawet bez iskry - są doniesienia o samozapłonach). Tworzą one rodzaj ochronnej, ogniowej aureoli, która pali się ogniem zimnym i szybko przemijającym. Biblijny „krzew gorejący" to niekoniecznie przenośnia - Ziemia Święta leży wszak na obszarze śródziemnomorskim.
Adaptacje pirofityczne powstawały z pewnością stopniowo i przez długi czas, jako wynik ewolucyjnego kompromisu z żywiołem, którego niepodobna było uniknąć (tak zresztą rodzą się wszystkie przystosowania będące przecież biologiczną odpowiedzią na powtarzalne wyzwania). W ten sposób w ciągu setek milionów lat współżycia z ogniem powstały nie tylko pojedyncze gatunki ogniolubne, lecz całe pirofityczne zespoły roślinne, dla których pożary stanowią konieczny i nieusuwalny czynnik środowiskowy. Współczesne wspaniałe bory dlugosz- pilkowej amerykańskiej sosny Pinus palustris z południowo- wschodnich regionów Stanów Zjednoczonych są przykładem takiego właśnie ekosystemu, który tylko częstym pożarom zawdzięcza swą pomyślność. Pirofityczne w pewnym sensie są afrykańskie sawanny i wszystkie właściwie stepowe obszary na świecie. Pirofityczne są również wyniosłe amerykańskie lasy sekwojowe i bory Parku Narodowego Yellowstone, ale te szczególne przypadki opisane zostaną dokładniej pod koniec tego rozdziału. Teraz natomiast chciałbym zwrócić uwagę na inny, nieoczekiwany aspekt całej tej sprawy.
HISTORIA NATURALNA POŻARU • 217
Nie istnieją dziś na Ziemi (choć istniały w odległej przeszłości) ekosystemy czysto roślinne, pozbawione zupełnie form zwierzęcych. Pisałem już wcześniej, że możliwość przystosowania zwierząt do ognia wydaje się wykluczona, i rzeczywiście trudno znaleźć w świecie zwierzęcym jakiekolwiek ślady bezpośrednich adaptacji ogniowych. Długa szyja żyrafy nie służy z pewnością do ochrony mózgu przed częstymi na sawannie pożarami traw, gdyż żyrafa miałaby „po drodze" wiele równie cennych narządów do ochrony, a poza tym może ona przed ogniem po prostu uciec, czego żadna roślina zrobić nie potrafi.
A jednak... Przykład żyrafy tyle razy był już w dziejach myśli ewolucyjnej przywoływany dla poparcia różnych, najdziwniej- szych nawet pomysłów, że i my możemy się nim tutaj, choćby pośrednio, posłużyć. Długa szyja tego zwierzęcia jest z pewnością odpowiedzią na wysokość koron drzew, a nie płomieni, ale przecież to pożary sawanny mogły być właśnie czynnikiem decydującym o wielkości drzew. Przystosowując długość swej szyi do tej wyselekcjonowanej przez ogień cechy (o ile to ogień właśnie miał tu decydujące znaczenie), żyrafa pośrednio odpowiedziała na pożarowe wyzwanie; nie będąc z pewnością zwierzęciem „pirozoicznym”, uwzględniła jednak czynnik ognia w swych ewolucyjnych rozwiązaniach.
Ale i możliwość istnienia u zwierząt szczególnie narażonych na pożary bezpośrednich zabezpieczeń przed ogniem nie wydaje się absurdalna. Jednym z takich przystosowań mogą być odpowiednio duże rozmiary ułatwiające ucieczkę przed ścianą ognia. Z badań wynika, że istnieje dodatnia korelacja między wielkością i szybkością ssaków oraz ptaków a palnością zamieszkiwanego przez nie lasu. Innym podobnym przystosowaniem w przypadku zwierząt zbyt małych, by mogły podjąć skuteczną ucieczkę, jest przypuszczalnie zdolność do kopania podziemnych korytarzy - cecha, którą zresztą zwierzęta te dzieliłyby również z roślinami żyjącymi w takich samych warunkach. Wiele innych tego typu przykładów spotkać można w literaturze fachowej, ale nie wykraczają one poza ramy domniemań i spekulacji.
218 • ziemia i Zycie
Są to więc na razie domniemania, mające wykazać, że i 11 zwierząt, które żyją w narażonych na ogień środowiskach, pojawiać się mogły jakieś przeciwpożarowe zabezpieczenia. Ale można przecież pójść o krok dalej pytając - podobnie jak w przypadku roślin - czy zwierzęta żyjące w roślinnych zespołach pirofitycznych nie są same zainteresowane w utrzymaniu tych zespołów, zagrożonych nieraz, jak widzieliśmy, brakiem odpowiednio częstych pożarów. Czy nie można więc oczekiwać, że jeśli nawet zwierzęta nie przystosowały się do bezpośredniego kontaktu z ogniem, to przynajmniej nauczyły się w sposób dla siebie bezpieczny zwiększać palność otoczenia, zapewniając tym samym odpowiednio częste pożaiy pirofitycz- nym roślinom?
Nie ma na razie jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, ale fakt, że pytania takie zaczynają być poważnie rozpatrywane, jest sam w sobie wystarczająco ciekawy. J. F. Bendell analizuje na przykład w swych pracach przypadki ptaków i ssaków, które żyją w często płonących lasach i zachowują się w sposób, mogący prowadzić do zwiększenia ich „palności". Ot, chociażby dwa gatunki amerykańskich wiewiórek (wiewiórka czerwona i Alberta) uszkadzają w specjalny sposób wierzchołki wysokich drzew, usypując zarazem stosy suchych łusek szyszek u ich podstawy. Ma to zwiększać prawdopodobieństwo uderzeń pioruna „od góry”, ułatwiając jednocześnie powstanie pożaru „od dołu”. W podobny sposób Bendell rozpatruje rozmieszczenie i konstrukcję niektórych gniazd ptasich i ssaczych, stanowiących skądinąd doskonały materiał zapłonowy dla ognia.
Tego typu bezpośrednie i aktywne sprowadzanie ognia jest jednak zapewne bardzo rzadkie i trudno oczekiwać, by miało okazać się rozpowszechnioną w świecie zwierząt właściwością. Zasadą, powtórzmy, jest tu unikanie ognia, nie zaś jego sprowadzanie.
Ale i od tej reguły są wyjątki. Istnieje gatunek, który nie tylko .wykorzystuje ogień bezpośrednio, ale nawet dzięki niemu buduje swoją pomyślność. Tym gatunkiem jest oczywiście 3 i pod tym względem wyjątkowy - Homo sapiens, którego licząca so-
HISTORIA NATURALNA POŻARU • 219
bie setki tysięcy lat symbioza z ogniem doprowadziła już nawet do nieodwracalnych zmian biologicznych: nie ma dziś ludów
0 diecie w całości opartej na surowym, a więc nie zmienionym przez ogień, pożywieniu.
Człowiek, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, narodził się na sawannie, czyli w typowo pirofitycznym środowisku, 1 ze zjawiskiem ognia zetknął się z pewnością już na początku swojej historii. Szybko też zapewne nauczył się ten żywioł wykorzystywać, a później również celowo go sprowadzać. Ujarzmienie ognia było może największym z naszych ewolucyjnych osiągnięć. I jednym z najwcześniejszych. Człowiek wcześnie więc stał się gatunkiem par exceUence „pirozoicznym”, a dzięki swej władzy nad ogniem zdołał też radykalnie odmienić oblicze Ziemi. Wywodząc się z otwartych, utrzymywanych przez ogień środowisk, człowiek zdołał podobne środowiska zaprowadzić na znacznych obszarach całej planety. Miliony hektarów lasów na wszystkich kontynentach padły ofiarą płomieni, świadomie lub nieświadomie zaprószonych przez ludzi. To dzięki nim żyjemy dziś na otwartych terenach, które przypominać mogą do pewnego stopnia środowiska naszej ewolucyjnej kolebki.
Bez ognia nie byłoby ludzkiej cywilizacji. Nie znaczy to Jednak, że rozumiemy dobrze znaczenie ognia w przyrodzie i zawsze umiemy rozsądnie się z nim obchodzić. Przeciwnie, igramy z tym źródłem bezmyślnie: sprowadzamy jego niszczycielskie moce tam, gdzie to jest najmniej wskazane (na przykład na dżungle tropikalne, które same nigdy się nie palą}, walczymy z nim tam, gdzie jest on nieunikniony lub wręcz pożądany (suchorośla śródziemnomorskie).
Choć wzrastaliśmy z nim Jako gatunek, dopiero od niedawna zaczynamy rozumieć, czym jest ogień w przyrodzie. Uczymy się rozpoznawać prawdziwe zagrożenia. Jest to nauka trudna
1 nie zawsze bezpieczna 1 dla nas i dla innych. Wiemy Już, że nie wolno nam niszczyć przyrody, ale stajemy nieraz bezradni wobec zniszczeń, jakich natura sama dokonuje na swych naj- wspanials2ych tworach.
Co mamy robić, gdy płoną lasy, Jeśli wiemy - lub domyślamy się I że są to lasy „pirofityczne”? Co czynić, gdy naturalny
220 •
pożar trawi park narodowy, gdzie ingerencja człowieka jest z założenia niewskazana? Czy i kiedy mamy chronić przyrodę przed nią samą? Ostatnie pożary lasów amerykańskich są dobrym przykładem procesów, które postaram się teraz opisać. Zwłaszcza że w kilku wypadkach łupem ognia padły najściślej chronione obszary najpiękniejszych rezerwatów przytody. Fakt. że odbywało się to za aprobatą środowisk zielonych, wzbudził zrozumiale zdumienie i wywołał wiele emocji. Racje ekologów, jak zobaczymy, nie były jednak błahe.
Sekwoje to najbardziej monumentalne drzewa świata. Ich ogromne pnie osiągają 10 m średnicy i ponad 100 m wysokości, a słoje przyrostowe najstarszych z nich przechowują zapis wydarzeń ostatnich 3 tysięcy lat - w tym również zapis okresowych pożarów.
Pożary lasów sekwojowych są zjawiskiem częstym, cyklicznym i najwyraźniej nieuchronnym. Wypalają one gromadzące się przy ziemi suche i obumarłe części roślinne, są w miarę „zimne” i krótkotrwałe, a co szczególnie ważne - nawet największe płomienie nie dosięgają żywej korony dorosłych drzew. Ich gałęzie wyrastają na wysokości kilkudziesięciu metrów, czyli znacznie powyżej zasięgu ognia (mamy tu niewątpliwie do czynienia z jednym z przystosowań „pirofitycznych”). Dlatego przejście pożaru nie oznacza dla drzew katastrofy, dla ich nasion zaś jest nawet zbawiennie, gdyż wysoka temperatura powoduje otwarcie silnie ściśniętych szyszek, które dopiero wtedy wyrzucają nasiona jakby czekające na ogień. Młode siewki mają szansę rozwoju dopiero wówczas, gdy pożar odsłoni wilgotną warstwę gleby spod gromadzącej się na niej masy bu- twiejących szczątków. Dzięki ogniowi znika też gęstwina krzewów, zabierających i tę niewielką część światła, którą przepuszczają korony drzew.
Kora sekwoi jest gruba, zwarta, ma strukturę podobną do azbestu - stanowi więc skuteczne zabezpieczenie dla szczegół-
HISTORIA NATURALNA POŻARU • 221
nie delikatnej i niezwykle dla drzewa Istotnej warstwy żywych komórek miazgi, czyli kambium, organu odpowiedzialnego za ciągle odnawianie warstw drewna i łyka. Bez nich roślina rychło by zamarła (w ten sposób zabezpieczone są oba meryste- my 1 wierzchołkowy przez wyniesienie wysoko ponad zasięg płomieni, boczny przez grubą warstwę ochronną). Kora sekwoi chroni więc warstwę merystemu przed ogniem i dlatego ślady pożarów me powinny być na liniach przyrostu widoczne. Największe jednak pożary, o najdłużej działających i najgorętszych płomieniach, potrafią przebić tę osłonę i „nadgryźć" życiodajną warstwę kambium. Taki ślad pozostanie już w zapisie drzewa na zawsze. Zwykle rana me jest zbyt rozległa i pozostałe przy życiu komórki potrafią ją zregenerować. Na korze tworzy się blizna, którą z czasem zarosłaby kora, gdyby nie nowy pożar.
Przychodzi on zwykle wcześniej i trafiwszy na ową cienką bliznę bez trudu dociera do kambium, nadgryzając kolejną warstwę zregenerowanych komórek. „Oczko” powiększa się, blizna zarasta - i tak do następnego pożaru, który pozostawia swój ślad w tym samym miejscu pnia. Gdy drzewo wreszcie padnie ze starości, jego pień stanowi bezcenne źródło wiedzy
o dawnych pożarach, ich częstotliwości, sile i zasięgu. Zważywszy na wiek najstarszych drzew - również cenne źródło wiedzy o roli ognia w dziejach biocenoz leśnych.
Z tego źródła dopiero zaczynamy czerpać. Po ostatnich katastrofalnych pożarach Yellowstone rozpoczęto intensywne badania tego problemu. Próbowano ustalić, na ile są to zjawiska naturalne (a nie zawinione przez człowieka), na ile zaś szkodliwe dla lasu (a może wręcz pożądane?) i jak często zdarzają się w naturze. Przed kilku laty ciszę Sequoia National Park naruszyło na krótko wycie pił mechanicznych tnących powalone giganty parku I drzewa, na których ślady dawnych pożarów były wyraźnie widoczne. Już pierwsze rezultaty badań przyniosły obfity materiał.
Okazało się, że pożary towarzyszyły lasom sekwojowym od tysiącleci i przekroje większości starych pnl noszą ich wyraźne ślady. Sto ostatnich, najbardziej zewnętrznych pierścieni przy
t
222 •
rostowych drzew śladów takich jednak nie wykazuje, pożary w ciągu ostatniego stulecia najwyraźniej ustały. Czyżby palność lasu z jakichś przyczyn się zmniejszyła? Otóż nie, jest to wynik ustanowienia parku narodowego i aktywnej ochrony naturalnego lasu przez człowieka, powołania specjalnych służb, czuwających dniem i nocą nad bezpieczeństwem drzew.
Ochrona parku narodowego sekwoi zaczęła się pod koniec ubiegłego wieku, kiedy to - między innymi - wprowadzono rygorystyczny nakaz gaszenia wszelkich pożarów. W efekcie wypalana dotąd co kilka lat warstwa obumarłych szczątków roślinnych zaczęła gromadzić się w coraz większych ilościach (zwiększając tym samym ilość najbardziej palnego materiału). Sekwoje przestały się rozmnażać (gdyż szyszki najczęściej przestały w ogóle się otwierać i nasiona nie spadały już bezpośrednio na wilgotną glebę), a struktura lasu zmieniła się znacznie - zamiast mozaiki drzew w różnym wieku i różnym składzie gatunkowym począł powstawać jednolity bór sekwojo- wy z drzewami o znormalizowanej, „pirofitycznej" wysokości.
Tak więc polityka gaszenia wszelkich pożarów doprowadziła do sytuacji, w której każdy następny rok powiększał tylko zagrożenie pożarowe, a gromadzące się coraz większe ilości suchych liści (lub igieł), gałęzi i kory sprawiały, źe warstwa najlepszego „paliwa" rosła z każdym rokiem. Co gorsza, naturalny charakter ekosystemu, zasadnicza wartość, dla której podjęto ochronę lasów sekwojowych, stawał się coraz bardziej problematyczny. Raz jeszcze okazało się, że ingerencja człowieka, nawet podyktowana najszczerszą troską o tzw. naturalne środowisko, nie wychodzi temu środowisku na dobre!
W tej sytuacji, wobec rosnącego lawinowo zagrożenia pożarowego i utraty przez las jego naturalnych walorów, a przede wszystkim w celu przywrócenia reprodukcji drzew, zdecydowano się na lokalne „przepały". Liczono, że uda się w ten sposób odtworzyć naturalną strukturę lasu i zmniejszyć niebezpieczeństwo niekontrolowanego samozapłonu, który mógłby zagrozić całemu drzewostanowi.
Zezwalając na zlokalizowane pożary, starano się imitować naturalne procesy, które w parku narodowym powinny prze-
HISTORIA NATURALNA POŻARU ¡ 223
biegać bez zakłóceń. Rychło okazało się jednak, że kopiowanie natury to sprawa bardzo delikatna. Brakowało doświadczenia. Jeśli pożary miały istotnie być kontrolowane, to należało wiedzieć, jak często mogą one wybuchać. Domniemywano, że w naturze zdarza się to mniej więcej co 10 lat. Wynikałoby stąd, że co najmniej 10 większych pożarów już „przepuszczono”, trudno więc było przewidzieć, jak zachowa się tak długo nie „przepalany” las, ile drzew powinno spłonąć, zanim interwencja człowieka okaże się konieczna, jaką ilość ściółki można uznać za naturalną, a kiedy jest jej już za dużo, jakie powinny być bezpieczne warunki wilgotności powietrza i temperatury w czasie pożaru, aby me wymknął się on spod kontroli itd.
Na domiar złego sam klimat zaczął się w ostatnich latach zmieniać, i to w sposób zwiększający niebezpieczeństwo pożarów. Zmniejszenie opadów i wzrost średnich temperatur przy rosnącej ilości materiału palnego w lasach stwarzały tylko dodatkowe problemy. Stało się jasne, że następny duży pożar, o ile zdarzy się podczas suchej i wietrznej pogody, może przybrać niespotykane rozmiary. W roku 1988 ów oczekiwany z niepokojem moment nadszedł. Połączenie tzw. wydarzenia El Nino (związanego z ekspansją ciepłego Prądu Równikowego w zimne wody Prądu Peruwiańskiego i wynikającego stąd globalnego osuszenia klimatu) z podniesieniem temperatury i zwiększeniem siły wiatrów (związanych być może z pierwszymi oznakami „efektu cieplarnianego”) dało efekt piorunujący: długotrwały upał, suszę i huraganowe wiatiy. Teraz każda iskra mogła się przerodzić w katastrofę. A iskier nie brakowało - w takich warunkach wyładowania elektryczne są szczególnie częste.
Wielka tragedia w Yellowstone była więc, jak się zdaje, logiczną konsekwencją całego splotu wydarzeń, do których działalność człowieka, zarówno ta lokalna, jak i globalna, walnie się przyczyniła. Latem 1988 roku wiedzy na ten temat jednak brakowało, stąd wielkie zaskoczenie i nie mniejsze przerażenie. Przyjrzyjmy się bliżej temu, co wydarzyło się owego roku w Parku Narodowym Yellowstone.
Dla każdego, kto niegdyś na własne oczy widział ten najpiękniejszy park narodowy świata, jego dzisiejszy wygląd będzie zaskoczeniem. Tysiące hektarów wspaniałego lasu sosnowego przestało istnieć - jego miejsce zajęły naturalne łąki 1 pastwiska dla bizonów. Duże połacie pieczołowicie chronionego od dziesięcioleci parku zniknęły w ciągu jednego dnia, w dodatku przy świadomej bierności ludzi. Wnioski, jakie wyciąga się z tej lekcji, są rozbieżne: jedni, mimo ogromu poniesionych strat, optują za utrzymaniem polityki „niech się pali”, inni zarzucają władzom parku karygodną niefrasobliwość, której skutki będą trwać przez stulecia. Kto ma rację? Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, przedstawmy pokrótce kalendarium całego wydarzenia.
Pierwsze, niewielkie zrazu pożary zaczęły się w czerwcu 1988 roku, w lipcu zaś wybuchały w różnych częściach parku, nie niepokojąc nikogo i nie będąc przez nikogo gaszone. Do 15 lipca spłonęło 35 tysięcy hektarów lasu, przez następny tydzień - kolejne 3 tysiące. Lato tego roku było gorące i suche, w sierpniu nadeszły szczególnie silne upały i huraganowe wiatry. Sytuacja stawała się niepokojąca, opinia publiczna - coraz bardziej poruszona. 20 sierpnia, w sobotę (którą nazwano potem czarną), pożar wybuchł z niespotykaną mocą. W ciągu 24 godzin, przy wichurze o prędkości 160 km/h spłonęło ponad 150 tysięcy hektarów lasu. Mimo tych niespodziewanych strat postanowiono jednak nie zmieniać nowej, ale już sprawdzonej polityki postępowania, licząc na szybkie opady deszczu, a wkrótce i śniegu. Niestety upalna pogoda trwała i ogień rozprzestrzeniał się szybko. Do połowy września sytuacja się nie zmieniła, rosło natomiast zaniepokojenie, a wreszcie i przerażenie Amerykanów, którzy co dzień obserwowali na ekranach telewizorów zagładę jednego z symboli swego kraju. Coraz głośniej krytykowano bierność (Jak najbardziej świadomą) władz parku, wzrastało zdezorientowanie kół ekologicznych, które się nie spodziewały, że zalecana przez nie polityka niegaszenia przyniesie tak dramatyczne skutki.
HISTORIA NATURALNA POŻARU • 225
W połowie września spadł wreszcie długo oczekiwany śnieg i pożar zaczął się z wolna zmniejszać. Ustał ostatecznie w dwa miesiące później, wraz z nadejściem zimy. Straty okazały się ogromne. Przyszła pora na refleksję. Na dymiące jeszcze pogorzeliska wyruszyli naukowcy, by zbadać i zrozumieć, co się właściwie wydarzyło i jakie wnioski należy z tej tragedii wyciągnąć. Spróbujmy przyjrzeć się pobieżnie wynikom tych badań.
Polityka niegaszenia pożarów w Yellowstone była wynikiem niekorzystnych trendów w ostatnich dziesięcioleciach. Już w latach sześćdziesiątych naszego wieku ekologowie zaczęli zwracać uwagę na charakterystyczne zmiany zachodzące w strukturze chronionych lasów parku. Porównując najstarsze fotografie z końca ubiegłego wieku z dzisiejszym wyglądem tych samych miejsc, stwierdzono znaczną „homogenizację" lasu. Tam, gdzie przedtem było widać mozaikę płatów młodego i starego lasu, gdzie można było spostrzec rozmaitość różnych gatunków młodych drzew rosnących między wypalonymi kikutami grubych pni sosnowych - rozciągała się głucha, jednolita, gatunkowo jednorodna puszcza sosnowa, o drzewach w tym samym wrieku i o jednej wysokości. To, co udało się takim wysiłkiem ocalić dla potomności, najwyraźniej przestawało być lasem naturalnym.
Prowadzący w tym czasie badania w lasach Yellowstone ekolog z Uniwersytetu Stanowego Wyoming, D. Taylor, doszedł do wniosku, że tym, co utrzymywało przedtem ekologiczną różnorodność lasu, były pożary. Ich wyeliminowanie musiało zmienić charakter chronionego lasu. Jeśli chcemy przywrócić lasom ich utracony stan, musimy dopuścić do głosu ów potężny C2ynnik ekologiczny, jakim Jest ogień. Zwalczając pożary, wzmacniamy tylko nienaturalne cechy lasu. a więc pompujemy wbrew zasadom, które przyświecały powołaniu Parku Narodowego do życia. Taki był końcowy wniosek Jego prac.
Rozumowanie to, naówczas zupełnie nowe i nieoczekiwane, z trudem torowało sobie drogę do władz parku Yellowstone.
W roku 1972, dokładnie w stulecie powstania parku, postanowiono jednak rozpocząć eksperymentalny „przepał" lasu, któ-
226 •
rego przyrodnicza degradacja stawała się coraz bardziej oczywista. Zrazu na pastwę płomieni wystawiono tylko ograniczone fragmenty parku, pozostawiając bez gaszenia tylko te pożary, które wybuchały w sposób naturalny (głównie od pioruna), nie zagrażały ludziom i nie przybierały zbyt dużych rozmiarów. Rezultaty tej nowej polityki okazały się zachęcające, gdyż poprawiła się różnorodność ekologiczna lasu, który na powrót przybierać począł swój „dziewiętnastowieczny” kształt. W roku 1976 postanowiono więc objąć tą polityką cały obszar parku, z wyjątkiem terenów w pobliżu większych skupisk ludzkich. Przez następnych 12 lat wszystko przebiegało zgodnie z oczekiwaniami, a podobne rozwiązania przyjmowano coraz powszechniej, także na innych chronionych obszarach leśnych Ameryki (tylko pirofitycznych, rzecz jasna).
Aż nadeszła „czarna sobota" i wróciły natarczywe pytania: czy warto ponosić tak wielkie koszty w imię cokolwiek mitycznej „naturalności” drzewostanów i czy tak gigantyczne pożary mieszczą się w ogóle w ekologicznych scenariuszach, którymi się posługiwano? By na nie odpowiedzieć, nie wystarczyło już stwierdzić, czy pożary wybuchały z przyczyn naturalnych w przeszłości, bo wybuchały na pewno. Istotne było również, czy w ich natężeniu i skutkach istniała jakaś zmienność czasowa, czy i to zjawisko ewoluowało w czasie - podobnie jak wszystko, co dotyczy życia. Dziś znamy wstępne odpowiedzi na te pytania. Są one zaskakujące.
Okazało się bowiem, że nie sama tylko powtarzalność pożarów i wynikające z nich odmładzanie ekologicznej struktury wybranych fragmentów lasów stanowi o istocie tego zjawiska. Naprawdę ważna jest jej skrajna niejednorodność czasowa. Obok niewielkich i dość regularnych pożarów lokalnych - wpływających na stałe, ale ogólnie nieznaczne podniesienie gatunkowej różnorodności lasu jako całości - zdarzają się rzadko, ale cyklicznie, katastrofalne pożary, które obejmują niemal wszystkie drzewa lasu i stanowią przełomowe momenty jego historii. Po takich katastrofach dalszy rozwój struktury ekologicznej musi się zaczynać każdorazowo od nowa. Mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju cyklicznego „zerowania" ze
HISTORIA NATURALNA POŻARU ¡ 227
gara historii, w którego mechanizm proces okresowych pożarów wbudowany jest na trwale. Walka z nim, jak się zdaje, jest beznadziejna.
Badania linii przyrostowych najstarszych drzew w wyżynnych częściach parku Yellowstone umożliwiły odczytanie przebiegu wypadków w ciągu ostatnich 300 lat. Dzięki nim ustalono, że pod koniec XVII wieku wystąpił wielki pożar, któiy strawił niemal cały obszar dzisiejszego parku. Yellowstone musiał wtedy wyglądać jak po „czarnej sobocie” jesieńią 1988 roku. Wiele wskazuje na to, że było to wydarzenie bliźniaczo podobne i, co więcej, że takie wielkie pożary zdarzały się w przeszłości cyklicznie, co około 250 lat. Jednocześnie były one pod wieloma względami odmienne od pożarów mniejszych i niecyklicznych, które dzisiejszy park doświadcza od kilkunastu lat. Jeśli więc „czarna sobota” zaskoczyła wszystkich, to dlatego, że była czymś jakościowo innym od tego, co w polityce „niech się pali” zakładano. Nie była jednym z wielu lokalnych pożarów, lecz zamykała pewien etap cyklicznego rozwoju lasu. A cykl taki, zgodnie z modelem, zaczyna się i kończy wielkim ogniem. By zrozumieć logikę tego modelu, prześledźmy historię jednego z takich cykli.
Wyobraźmy sobie las sosnowy Yellowstone wkrótce po przejściu wielkiego pożaru, który pozbawił życia wszystkie lub znaczną część drzew (tak zapewne wyglądał ten teren przed 250 laty, tak też wyglądał 6 lat temu). Na ziemi zalega popiół wypalonych gałęzi, igieł, szyszek i ściółki, wokół sterczą kikuty drzew. Pożar, jak zwykle, nastąpił pod koniec lata, w okresie suchej i upalnej pogody. Wkrótce więc nadejdą deszcze, potem śnieg. Wiosną następnego roku cały teren pokryją bujne trawy, zakwitną wszystkimi kolorami jednoroczne i dwuletnie rośliny zielne (które, me zatrzymując w sobie, jak drzewa, związków odżywczych na całe lata. znacznie przyspieszają obieg materii w ekosystemie), przylecą zwabione Ich zapachem owady
228 •
i żerujące na owadach ptaki, przywędrują na nowe pastwiska stada bizonów, łosi i Jeleni, pojawią się dawno nie widziane drapieżniki, zaczną rozbrzmiewać glosy, których nie słyszano od dziesięcioleci. Popiół, odchody roślinożernych zwierząt, rozkładająca się padlina i szczątki roślin, wszystko to użyźni wyjałowioną glebę, zwracając do niej w ciągu miesięcy to, co oddawała drzewom przez całe dekady.
Czarna, odsłonięta ziemia będzie pochłaniać intensywnie promienie słoneczne, rozgrzewając się znacznie i sprzyjając tym samym rozwojowi bakterii oraz grzybów - podniesie to jeszcze bardziej „metabolizm” gleby. Azot, fosfor i wapń, zmagazynowane w tkankach drzew, powrócą w ten sposób do obiegu, z którego wypadły na długo. Ożywi się też erozja, znosząc do rzek i jezior wypłukiwane z obnażonej gleby minerały i substancje odżywcze. Podniesie to znacznie żyzność wód stojących i brzegów rzek, które zaczną zarastać sitowiem. W wodach pojawią się zakwity planktonu, co przyniesie gwałtowny rozwój wszystkich kolejnych pięter piramidy troficznej: mięczaków, skorupiaków, ryb i ptaków.
W rok po pożarze na miejscu dość jednorodnego lasu sosnowego powstanie więc złożony, bogaty i kipiący życiem młody ekosystem, kor2ystający teraz z nagle uwolnionych, gromadzonych przez lata, substancji odżywczych. Stan taki nie będzie trwał jednak długo.
Sosny, choć niewidoczne teraz w krajobrazie, nie zginęły. Owszem, ich wypalone kikuty są martwe i nigdy już nie zazielenią się pękami świeżych igieł. Ale ich szyszki - grube, silnie ściśnięte i trudno palne, jak na prawdziwe pirofity preystało - potrafią uchronić swe cenne nasiona przed długotrwałymi płomieniami. Co więcej, młode siewki sosny wymagają dużo światła i nie są w stanie rozwijać się w półmroku panującym w dolnych warstwach dojrzałego lasu. Dla nich więc zagłada starych drzew jest właśnie przepustką do nowego życia.
Tak więc w żyznej, ciepłej i odsłoniętej teraz glebie nie braknie świeżych nasion sosnowych, gotowych do kiełkowania. Już w następnym roku pojawią się nowe siewki sosen, w dziesięć lat później będą równo rosnąć ponad metrowe drzewka, ni
HISTORIA NATURALNA POŻARU | 229
czym w dobrze prowadzonej szkółce, rzucając coraz większy cień na bogate jeszcze, ale tracące Już wigor rośliny pierwszej generacji kolonizatorów. Okresowe pożary będą przelotne i niegroźne, bo brak ciągłej pokrywy drzew uniemożliwi ich rozprzestrzenianie się, a zielone i wilgotne podłoże utrudni powstawanie gorącego żaru.
Minie jeszcze 40 lat, zanim drzewa osiągną wysokość 10 m, a ich rozłożyste korony zejdą się ze sobą w górze, odcinając ostatecznie swobodny dopływ światła słonecznego do ziemi. Ściółka zacznie się z wolna pokrywać gęstniejącą warstwą igieł, suchych gałęzi i kory, zacznie znikać zielony kobierzec traw i ziół, odlecą roje owadów i ptaków, odejdą na inne pastwiska łosie i bizony. Stan taki trwać teraz będzie przez kolejne 100 lat, korony drzew osiągną wysokość z górą 15 m, tak że nawet przelotne pożary, które poczną trawić coraz bardziej łatwo palną ściółkę, będą przechodzić dołem, nie niszcząc lasu i nie powalając drzew.
W tym czasie między sosnami zaczną się pojawiać drzewa coraz bardziej „dojrzałego” stadium sukcesji ekologicznej - świerk subalpejski (Abies laciocarpa) i jodła Engelmanna [Picea engebnanni) - i przez kolejne 100 lat będą się piąć w górę, gdzieniegdzie wypierając starzejące się i coraz bardziej osłabione sosny. Na miejscu wykrotów po nich powstaną „okna” w koronie, w których szybko będą rosnąć świerki i jodły. Skład gatunkowy ekosystemu zmieni się - poczniemy wkraczać w ostatnie, klimaksowe stadium sukcesji.
Na ziemi będzie gromadzić się coraz więcej coraz bardziej łatwo palnego materiału, a powalone lub pochylone pnie starych sosen i rosnące między nimi młode, strzeliste, z nisko ku ziemi schodzącymi gałęziami świerki i jodły będą stwarzać coraz większe zagrożenie pożarowe, ułatwiając penetrację ognia ściółkowego aż ku koronom. To schyłkowy okres rozwoju lasu sosnowego - jeszcze kilkadziesiąt lat i cały las z sosnowego może się zmienić w świerkowo-jodłowy. Lasu takiego jednak nigdzie w całym parku Yellowstone nie spotykamy. Dlaczego?
Parkowy system istnieje już przecież nieporównanie dłużej, zapewne od kilkunastu tysięcy lat (od końca ostatniego zlodo-
230 • ZIEMIA I ZYCIE
wacenia), miał więc Już niewątpliwie dosyć czasu, by swe kli- maksowe stadium osiągnąć. Dlaczego więc zachowuje wciąż swój .młodzieńczy" charakter? Czyżby proponowany tu model nie odzwierciedlał rzeczywistych procesów ekologicznych? Otóż nie, w opisywanym modelu taki właśnie niedokończony charakter sukcesji jest przewidziany. Pod koniec rozwoju stadium lasu sosnowego palność ekosystemu wzrasta bowiem do tego stopnia, że - przy panującym na obszarze Yellowstone okresowo suchym i gorącym klimacie - wielki, katastrofalny w skutkach pożar wydaje się nieunikniony. Wystarczy teraz jeden szczególnie suchy, upalny i wietrzny sezon, jeden piorun, który uderzy we właściwym miejscu i czasie, by cały las zajął się niby pochodnia i spłonął, nie dając konkurentom sosny okazji do ekologicznego triumfu.
Taki właśnie stan wysokiej palności dojrzałego lasu osiągnął ekosystem Yellowstone - po raz pierwszy od wielkich pożarów XVII wieku - w pierwszej dekadzie obecnego stulecia. Od tego czasu wyrok na las został już właściwie wydany i przyroda czekała tylko na sprzyjające warunki do jego egzekucji. Zbiegło się to jednak w czasie z aktywną polityką gaszenia pożarów, prowadzoną wówczas przez administrację parku. W efekcie prowadziło to tylko do nadmiernego gromadzenia się palnych materiałów i do ekologicznego starzenia się lasu, a więc do powstawania coraz mniej naturalnego systemu na obszarze, gdzie właśnie „naturalność” starano się uchronić za wszelką cenę. W latach siedemdziesiątych pozwolono pożarom płonąć na nowo i odtąd już każdy odpowiednio suchy i upalny rok musiał przynieść ogniową katastrofę (tylko że wówczas nie zdawano sobie jeszcze z tego sprawy). Dalsze gaszenie ognia me tylko przekształciłoby z czasem Yellowstone w prawdziwą beczkę prochu, ale na dodatek odmieniłoby całkowicie jego naturalny ekosystem sprawiając, że pod hasłem ochrony naturalności wydawalibyśmy coraz większe pieniądze na podtrzymanie ekosystemu coraz bardziej sztucznego.
O konkluzję niełatwo. Człowiek chce i musi chronić resztki naturalnej przyrody, ale natura to nie tylko stan Istniejący, to proces, dziejąca się na naszych oczach historia. W losy wielu
HISTORIA NATURALNA POŻARU • 231
ekosystemów wpisane są okresowe, choć rzadkie, katastrofy, które te systemy niszczą i nie pozwalają się im zestarzeć. Skala czasu życia ludzkiego jest dla wielu takich cyklicznych wydarzeń zbyt krótka i dlatego za katastrofę i tragedię poczytujemy to, co dla przyrody jest naturalnym, choć nieczęstym wydarzeniem.
Wielkie pożary w lasach typu Yellowstone są więc zjawiskiem normalnym i powtarzalnym. Problem w tym, że rozległe lasy typu Yellowstone są dziś na Ziemi czymś zupełnie wyjątkowym i niepowtarzalnym, a ich odnowa trwa długo i przeminie kilka pokoleń ludzkich, zanim drzewa pojawią się znów na miejscu dzisiejszych pogorzelisk. Decyzja, by pozwolić im spłonąć, nie jest więc łatwa i oczywista, gdyż tym, co chronimy, nie jest w końcu sama tylko „naturalność”, ale i las jako taki - nawet nie w pełni naturalny. W naszych kontaktach z przyrodą łatwo jest tylko zniszczyć, znacznie trudniej chronić, a najtrudniej - zrozumieć. Czy mamy jednak inne wyjście?
* * *
Post scriptum: Nie chciałbym bardzo, by tekst niniejszy został odczytany jako zachęta do pozostawienia naszych lasów bez ochrony pożarowej lub - jeszcze gorzej - do ich celowego podpalania. Naturalnych lasów mamy w Polsce znacznie mniej niż w Ameryce (i to samo wystarczyłoby, by wszystkie lasy objąć ochroną, nawet kosztem ich - i tak już dawno zatraconej - naturalności), te zaś, które dziś rosną, z ich sosnową monokulturą, są szczególnie podatne na ogień. Poza tym klimat nasz, pozbawiony okresowej pory suchej, jest na tyle odmienny, by uniemożliwić wszelkie automatyczne przenoszenie ameiykań- skich doświadczeń na nasz grunt.
Wielkie, naturalne pożary są w naszych warunkach tak rzadkie, że akumulacja materiału palnego Jest znacznie bardziej długotrwała, a więc ryzyko tragedii przy dużym pożarze odpowiednio większe. W Polsce brak wreszcie. Jak się zdaje, roślin pirofltycznych, zatem wszelkie pożary lasów trzeba uznać za niepożądane - nawet z punktu widzenia ich naturalności.
232 •
Dlatego, przynajmniej na razie, polityka gaszenia wszelkich pożarów wydaje się znacznie bardziej uzasadniona. Z pewnością warto przejąć od Amerykanów ich ogromny entuzjazm dla ochrony naturalnej przyrody. A jeden wniosek wypływający z tego tekstu należałoby zastosować wszędzie: skuteczne i ekologicznie rozsądne działanie zależy od zrozumienia naturalnych procesów zachodzących w ekosystemach. By to osiągnąć, musimy jednak te naturalne ekosystemy zachować. A o to w Polsce jest coraz trudniej.
ROZDZIAŁ 1 3
Żyjemy w czasach przełomów. Rozpadają się imperia, kruszą się systemy polityczne, zmienia się mapa świata. Nawet najnowsze atlasy są już nieaktualne. Powstają dziesiątki nowych państw, święte do niedawna granice ulegają zmianom. Ale i geografia fizyczna musi zrewidować swoje mapy. Znane nam ze szkoły zarysy wielkich mórz śródlądowych (na przykład Morza Kaspijskiego) już od dawna nie odpowiadają rzeczywistości. Zasięgi lodowców górskich zmieniają się z niezwykłą szybkością. Nieaktualne są też mapy klimatyczne świata, bo klimat zmienia się szybciej niż cykl produkcyjny atlasów. Już w najbliższych dziesięcioleciach daleko idącym zmianom mogą ulec zarysy linii brzegowych wielu państw świata, niektóre zaś państwa (państewka, prawdę mówiąc) przypuszczalnie znikną w ogóle z powierzchni Ziemi. Już dziś przygotowuje się plany ewakuacji setek tysięcy ludzi z terenów, które mogą zostać zalane.
Ostatnie lata przyniosły rekordowe upały na całym święcie i przejdą do historii jako najcieplejsze od wielu stuleci, być może nawet od końca ostatniej epoki lodowej. Ale i cała dekada lat osiemdziesiątych była pod tym względem rekordowa. Jak pisze John Gribbin w książce Hothouse Ekirth: »od czasu rozpoczęcia wiarygodnych pomiarów temperatury przed 100 laty sześć najcieplejszych lat odnotowaliśmy w ciągu ostatniej dekady - były to, w kolejności, lata 1988, 1987. 1983, 1981. 1980 1 1976.
234 •
Globalne temperatury wzrosły o około 0,5°C od początku bieżącego stulecia".1 Zdanie to, wyjęte z Raportu Badań Klimatycznych Uniwersytetu Wschodniej Anglii, zapisano w roku 1989, czyli przed rekordowymi upałami ostatnich paru lat.
Wzrost temperatuiy będzie jeszcze więks2y, nawet o 1°C, jeśli uwzględnimy okres od roku 1850, kiedy to rozpoczęło się powolne ocieplanie klimatu. Świat, w którm żyjemy, jest niewątpliwie cieplejszy od znanego nam z przekazów historycznych. Jeden stopień może nie robi wrażenia, pamiętajmy jednak, co to oznacza: każdy dzień roku 1990 był średnio o jeden stopień cieplejszy niż przed ponad stu laty. Jak pisze Gribbin, gdyby ciepło to, z jakichś względów, skoncentrowane być miało w jednym tylko dniu, mielibyśmy temperaturę o 365°C wyższą niż normalnie. W tej temperaturze cały ołów świata byłby już w stanie płynnym. A takich zmian nie można lekceważyć.
Nie wiemy, czy człowiek ma swój udział w tych zmianach. Być może są to naturalne fluktuacje, podobne do tych, jakie miały miejsce w przeszłości (będzie jeszcze o nich mowa w tym rozdziale). Ale fakt, że przypadają one na czasy bezprecedensowych przekształceń środowiska na całym świecie, jest być może znaczący. Od czasu, gdy Jim Hansen z NASA, niekwestionowany autorytet w dziedzinie zmian klimatycznych, powiedział w dramatycznym przemówieniu przed Kongresem Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie, że „możemy stwierdzić z 99- procentowym prawdopodobieństwem, iż obecne ocieplenie rzeczywiście wykazuje trend wznoszący, nie jest więc przypadkową fluktuacją”, ludzie odpowiedzialni za politykę zupełnie inaczej słuchają codziennych komunikatów meteorologicznych i prognoz pogody. I gotowi są wyciągać z nich często wielce kosztowne wnioski.
Nie wszyscy jednak się z tym godzą. Zjawisko „efektu szklarni", o którym tak wiele się ostatnio mówi, jest bardzo złożone i nie ma wciąż jednoznacznych dowodów, że wywołane zostało przez działalność człowieka. Z drugiej strony byłoby doprawdy dziwne, gdyby tak radykalne przeobrażenia, jakim podlega ca
1 J. Gribbin: Hothouse Earth, Londyn 1990, s. 9.
EFEKT SZKLARNI • 235
la planeta, nie miały w ogóle wpływu na funkcjonowanie ziemskiego klimatu. Z czasów historycznych znamy zbyt wiele przykładów, gdy stosunkowo lokalne i niewielkie zmiany środowiskowe miały nieodwracalne i dramatyczne konsekwencje dla całych regionów. Nie budzi już raczej wątpliwości na przykład, że załamania cywilizacji Majów czy Mohendżo-Daro były spowodowane naruszeniem równowagi „ekologicznej” na zajmowanych przez me obszarach. Dziś, gdy zmiany są nieporównanie większe i szybsze i gdy wywierają wpływ na całą planetę, musimy po prostu liczyć się z globalnymi konsekwencjami. Efekt szkłami byłby tylko jedną z nich.
Wszystko wskazuje więc na to, że nadchodzą ciepłe czasy. Ilość dwutlenku węgla 1 Innych gazów „szklarniowych" w atmosferze rośnie stale i wzrostu tego nie da się w najbliższych latach powstrzymać. A za tym, jeśli modele klimatyczne okażą się prawdziwe, nieuchronnie postępować winno ocieplenie.
0 tym, jaki jest mechanizm funkcjonowania ziemskiej „szklarni”, jakie są jej obecne i przwidywane konsekwencje, mówić będziemy w dalszej części. Najpierw jednak skoncentrujemy się na tych zmianach, które miały miejsce w przeszłości i które - choć nie były wywołane przez człowieka - mogą stanowić analogię przyszłych wydarzeń. Będzie zapewne dla wielu zaskoczeniem, że tym „modelowym" zdarzeniom niemal nieodmiennie towarzyszyły przeobrażenia, które kojarzą się nam jak najlepiej.
Żyjemy w okresie polodowcowym, w interglacjale. na ruinach dawnego lodowcowego świata. Cała otaczająca nas geografia - rozmieszczenie Jezior i skał, rzeźba powierzchni, roślinność - nosi niezatarte ślady tego niezwykłego i tak niedawno zakończonego okresu, kiedy to północna i częściowo środkowa Europa, a także północna Ameryka, znajdowały się pod potężnymi czapami lodowymi, które zamroziły ogromne połacie świata na dziesiątki tysięcy lat. Świat, w którym żyjemy. Jest więc młody
1 liczy sobie dopiero 12 tysięcy lat.
236 • ZIEMIA I ZYCIE
Okres, który nastąpił po ostatnim zlodowaceniu, nazywany jest hołoeenem. W porównaniu z epoką lodową jest on cieplejszy (średnio o kilka stopni) i bardziej wilgotny, gdyż wielka masa wody, która uwięziona była w czapach lodowych, krąży teraz swobodnie międ2y hydro- i atmosferą. Choć mówimy o jednym okresie - holocenie - nie znaczy to wcale, że przez 12 tysięcy lat klimat nie ulegał zmianom. Przeciwnie. Podobnie jak w okresie glacjalnym okresy cieplejsze przeplatały się z chłodniejszymi (co odzwierciedla wprowadzony przez naukowców podział na stadiały, fazy itp.), tak i w okresie „ciepłym”, polo- dowcowym, klimat fluktuował. A zmianom klimatu towarzyszyły - będąc niemal ich odbiciem - gospodarcze, polityczne i społeczne zmiany w historii ludzkości. Dziś tworzy się już nowa gałąź wiedzy, historia klimatyczno-ekologiczna, zwana też środowiskową, która stara się uchwycić związek między zmianami środowiska naturalnego a głównymi etapami dziejów człowieka. Już teraz niektóre wojny i rewolucje, przemiany gospodarcze i polityczne tłumaczone bywają jako ekologiczne reakcje przystosowawcze lub odpowiedzi społeczeństw na - z pozoru nawet nieznaczne - zmiany klimatu i środowiska. Rodzi się nowy rodzaj determinizmu: kiedyś decyzjom wielkich jednostek czy logice zachowań mas ludzkich przypisywano sprawczą moc historii, dziś największe nawet przetasowania historyczne łączone bywają z zaledwie kilkustopniowymi zmianami klimatycznymi. I wydaje się, że w niektórych przynajmniej przypadkach trudno będzie się przed takim determini- zmem obronić.
W holocenie wystąpiły trzy wyraźnie cieplejsze okresy (nie licząc naszego). Pierwszy, zwany z angielska Altithermal albo optimum klimatyczne, zaczął się wkrótce po ustąpieniu lądolo- dów i zakończył około 5 tysięcy lat temu. Drugi, z przełomu er, trwał od roku 500 p.n.e. do 400 n.e. Trzeci, który przypadł na czasy historyczne, rozpoczął się około roku 800 i trwał do koń
EFEKT SZKLARNI • 237
ca XII wieku. Wszystkie - jak zobaczymy - wpłynęły na losy człowieka, dwa odcisnęły piętno na naszej historii.
Być może za 20 lat świat będzie cieplejszy o 1-2°C, niż jest dzisiaj, i może ta różnica nie wydaje nam się znacząca. W końcu różnice mięcby porami roku sięgają nawet kilkudziesięciu stopni, a i w ciągu jednego dnia z łatwością dochodzić mogą do 20°. Ale to właśnie takie niemal nieuchwytne zmiany zachodzące w ostatnim tysiącleciu miały głęboki wpływ na rozwój cywilizacji i na niekiedy drastyczne wydarzenia, jakie mu towarzyszyły.
Optimum klimatyczne zaczęło się wkrótce po ustąpieniu lądolodu i było najcieplejszym okresem przynajmniej w ciągu ostatnich 75 tysięcy lat, tzn. od czasu poprzedniego intergla- cjału, który był zapewne nieco cieplejszego niż obecny. Z badań palinologicznych (tzn. pyłków kopalnych) wynika, że bo- realne lasy iglaste (tajga) zachodniej Syberii i Kanady rozciągały się wówczas mniej więcej 300 km dalej na północ, a więc zajmowały obszary dzisiaj całkowicie bezleśne (tundrowe), porosłe tylko trawami, krzewami i mchem. Temperatura wód oceanicznych była na niektórych obszarach wyższa nawet
o 6°C od dzisiejszej, oceany parowały więc silniej, co powodowało zwiększenie wilgotności powietrza. Wzmożone opady wypełniły po brzegi baseny i jeziora saharyjskie, a jezioro Czad na przykład przybrało rozmiary prawdziwego morza, rozlewając się na obszarze porównywalnym z dzisiejszym Morzem Kaspijskim.
Wtedy to właśnie zazieleniła się Sahara i Bliski Wschód. Wspaniałe ryty naskalne i malowidła świadczą o tym, że tereny te tętniły życiem i występowała na nich fauna typowa dla dzisiejszej sawannowej Afiyki. Kolejne, rozciągające się na tysiąclecia, odmiany stylistyczne tej naskalnej galerii pod gołym niebem pokazują jednak obraz terenu coraz bardziej suchego: od bogactwa dzikiej, a później udomowionej zwierzyny na początku, aż po ostatnie - powstałe tuż przed odejściem ludzi i zwierząt - malowidła przedstawiające już tylko wielbłądy, najbardziej wytrzymałe zwierzęta prawdziwej pustyni. (Do dziś gdzieniegdzie tylko na wilgotniejszych obszarach pustyni pozostały przy życiu relikty dawnych czasów - najstarsze drzewa oliwne, których korze
nie zdążyły przez stulecia wrosnąć niewiarygodnie głęboko, aż do warstwy wodonośnej, oraz drobne populacje krokodyli nilowych, zupełnie izolowane od zewnętrznego świata).
Około 5 tysięcy lat temu okres cieplejszy był już w odwrocie. Temperatury zaczęły spadać, wydłużyły się lodowce górskie, lasy szpilkowe wycofały się na południe, obniżył się poziom morza, obszary dzisiejszych pustyń na powrót zaczęły przypominać pustynie. Dla populacji ludzkich przyszły ciężkie czasy - przynajmniej na północy. Wtedy to (około 2500 lat temu) w mroźnej znów Skandynawii narodziła się legenda o Ragnarok jako - być może - odległe wspomnienie dawnego, dobrego i ciepłego świata, po którym przyszła skuta lodowym mrozem rzeczywistość.
Nie jest zapewne przypadkiem, że następne, niewielkie tym razem ocieplenie, przypadające na okres od 500 roku p.n.e. do 400 roku n.e., zbiegło się w czasie z rozkwitem cywilizacji rzymskiej, i nie jest może bez znaczenia, że jej upadkowi towarzyszyło kolejne, ponownie dość łagodne, oziębienie, które w Europie zakończyło się dopiero około roku 700. Rozpoczęło się wtedy nowe ocieplenie - znów niewielkie, krótkotrwałe i - brzemienne w skutki. Przyniosło ono spektakularne wydarzenia, takie jak rozkwit cywilizacji nordyckiej, wielkie wyprawy Wikingów, kolonizację Islandii, odkrycie Grenlandii i wreszcie - dotarcie do Ameryki (Labradoru). Czyżby świat ciepły był zawsze światem dobrym?
Dzieje wypraw Wikingów 1 całego apogeum kultury nor- mańskiej to niezwykły przykład powiązań historii i klimatu. Historia ta zaczęła się na dalekiej północy, bo tylko tam cieplejszy klimat przynieść może radykalną odmianę, a nie jedynie poprawę życia (dla wielu roślin okres wegetacji musi być odpowiednio długi, by mogły być uprawiane; nawet kilkudniowe wydłużenie tego okresu przy jednoczesnym choćby niewielkim ociepleniu, może okazać się przełomem). Tak więc około VIII wieku, gdy klimat złagodniał, cywilizacja skandy
EFEKT SZKLARNI • 239
nawska weszła w okres niezwykłego rozwoju. Szybko zresztą przekroczyła granice nordyckiego świata.
Normanowie byli ludem bardzo ruchliwym. Część z nich po- żeglowała na zachód północnymi szlakami, zdobywając kolejno Islandię, Grenlandię, wreszcie Amerykę. Inni, korzystając z rzecznych szlaków Europy, zapuszczali się daleko na południe i wschód, patronując nawet narodzinom nowych struktur państwowych na Wschodzie (w tym Rosji - hipoteza warezkie- go, czyli normańskiego pochodzenia linii Rurykowiczów jest dość mocno ugruntowana). Wpływy normańskie sięgały daleko, obejmując całą Europę, a poprzez szlaki śródziemnomorskie sięgając na tereny zdominowane przez Arabów i Bizancjum. Mniej lub bardziej krótkotrwale państwa o normańskich korzeniach powstały daleko na południu Europy - na Sycylii, w Italii i Hiszpanii. Również państwo Wandalów w Afryce Północnej wiązać można z ich aktywnością. Według Gribbina, jeśli Europa należała między rokiem 900 i 1100 do kogokolwiek, to właśnie do Normanów. A niewiele być może brakowało, by do nich należała również Ameryka.
Ekspansja Wikingów szlakami północnego Atlantyku odbywała się od IX wieku. Islandia została odkryta około 850 roku, podczas bardzo krótkotrwałego ochłodzenia, kiedy lodowce wyspy zeszły aż do wybrzeży (stąd nazwa - kraina lodu). Na Grenlandię (krainę zieleni) Wikingowie zawitali mniej więcej 100 lat później, kiedy małe optimum klimatyczne było w swym apogeum, a brzegi lodowej wyspy się zazieleniły. Do dziś więc w nazwach Islandii 1 Grenlandii pobrzmiewają echa drobnych wprawdzie, ale jakże wymownych zmian klimatycznych sprzed tysiąca lat.
Około roku 900 na Islandii panowały Już na tyle dobre warunki życia, że przybywający na wyspę Wikingowie nie musieli już powracać do kraju. Populacja Islandii szybko się powiększała, a dobre wulkaniczne gleby w połączeniu z łagodniejszym klimatem umożliwiły rozwój szybko rosnącej ludności. Jako państwo niepodległe Islandia przetrwała 400 lat (870-1262) - niemal dokładnie tyle, ile trwało małe optimum klimatyczne.
I choć skandynawska ludność wyspy pozostała - musiała nie
240 •
tylko utracić swą niezależność i strukturę państwową, ale też zmienić radykalnie sposób gospodarowania 1 zwyczaje.
Lata 1270-1390 to okres stopniowego, ale wyraźnie już odczuwalnego oziębienia klimatu. Nastąpi! wówczas upadek rolnictwa i hodowli na wyspie - okres wegetacji stawał się już zbyt krótki, by zboża mogły zakończyć cykl życiowy przed nadejściem zimowych mrozów. Zmieniając radykalnie tryb życia
i migrując z wnętrza wyspy na wybrzeża, ludność Islandii zdołała zaadaptować się - nie bez ofiar - do nowych warunków: odtąd nie ziemia, lecz morze miało stać się głównym źródłem pożywienia wyspiarzy. Dopiero ostanio, wraz z ponownym ociepleniem, rolnictwo wraca na wyspę (a Islandia, nawiasem mówiąc, ponownie odzyskała niepodległość).
Historia normańskiej populacji na Grenlandii jest krótsza
i bardziej dramatyczna. Po okresie jej rozkwitu we wczesnym średniowieczu (kolonizacja wyspy zaczęła się w roku 982), rozpoczął się stopniowy, lecz nieubłagany jej upadek. Po pięćset- letniej obecności na wyspie, osłabiona, wyniszczona i najwidoczniej niezdolna do adaptacji w nowych warunkach populacja ta wymarła. Jej ostateczny upadek związany był z nadejściem szczególnie chłodnego klimatu, który negatywnie wpłynął na całą historię Europy i dał początek okresowi znanemu dziś jako „mała epoka lodowa”. Po grenlandzkich Normanach pozostały tylko nieliczne obiekty archeologiczne, zachowane w wiecznej zmarzlinie mumie dawnych mieszkańców i - powietrze wypełniające próżnie w lodach i pozwalające odtwarzać skład dawnej atmosfery.
Historia upadku nordyckiej kolonii na Grenlandii jest tragiczna i stanowić może pouczające memento. Coraz bardziej odcinani przez lody od swych terenów rolnych i hodowlanych na lądzie oraz od szlaków łączących ich ze skandynawską Europą na morzu, Grenlandczycy trwali uporczywie w swych dawnych zwyczajach i trybie życia. Ostatni biskup na Grenlandii zmarł w 1378 roku i nie miał już następcy (a jeszcze w połowie XIV wieku Kościół był w posiadaniu 2/3 najlepszych ziem; ta typowo europejska struktura własności na Grenlandii zupełnie się nie sprawdziła).
EFEKT SZKLARNI • 241
Kontakty z resztą skandynawskiego świata stawały się coraz trudniejsze; po roku 1408 ustały całkowicie. Pozostali na wyspie ludzie przeżyli jeszcze sto lat, trzy pokolenia, 1 ta kurcząca się i zmniejszająca populacja (pod każdym względem, gdyż szkielety wydobywane z pochówków ukazują ludzi coraz niższych: w czasach Eryka Rudego, w drugiej połowie X wieku, Ich przeciętny wzrost wynosił 177 cm, na początku zaś XV wieku obniżył się do 164 cm) ostatecznie wymarła. Ostatni potomek Wikingów zmarł na Grenlandii około roku 1500. Gdy w 1540 roku jeden ze statków norweskich zepchnięty przez sztormy przybił do brzegu, nie znalazł już nikogo żywego, tylko leżące na śniegu, zamarznięte ciało - w europejskim tkanym ubraniu, zupełnie nie pasującym do panujących warunków. Tak zmarł ostatni hodowca bydła i owiec na Grenlandii, który nie chciał, lub me potrafił, porzucić trybu życia nie przystającego do zmieniających się warunków klimatycznych. Odtąd na wyspie pozostali już tylko Eskimosi - koczownicy, ubierający się w ciepłe skóry zwierzęce, obeznani z północną przyrodą i mroźnym klimatem - którzy przybyli na wyspę na długo przed Normanami.
Średniowieczne ocieplenie klimatu, które na Islandii i Grenlandii zaowocowało rozwojem gospodarczym i którego efektem było też, pośrednio, odkrycie Ameryki przez Wikingów, wpłynęło na życie i kulturę całej Europy. W czasie, gdy na wyspach północy rozkwitało rolnictwo, w Anglii pogoda pozwalała na uprawę winnej latorośli; jej pnącza zniknęły z wyspy po roku 1250, by powrócić dopiero w obecnym ciepłym stuleciu. Podobny rozkwit przeżywało zresztą rolnictwo całej północnej Europy, a pośrednio jego wynikiem był rozwój miast hanzeatyckich i handlu, który w średniowieczu osiągnął swe apogeum.
Wszystko to jednak w drugiej połowie XIII stulecia stawało się z wolna przeszłością. Okres pomiędzy średniowiecznym optimum klimatycznym a kolejnym ociepleniem, które rozpoczęło
242 •
się w XIX wieku, czyli okres blisko 600 lat, to czasy zwane umownie „małą epoką lodową”. Kiedy w połowie XIX wieku badacze alpejscy zaobserwowali, że wysokie doliny górskie nie są do końca wypełnione lodowcami, choć poniżej ich jęzorów zachowały się bardzo świeże ślady ich niedawnej działalności, uznano, źe przed niewielu laty klimat musiał być chłodniejszy, skoro masy lodów mogły schodzić tak nisko. Niedługo potem przeniesiono te obserwacje w góiy Szkocji, a wkrótce rozszerzono je na ślady lodowców, czytelne również na wielkich nizinnych obszarach Europy. W taki sposób pod koniec XIX wieku narodziła się teoria lodowcowa, która zrewolucjonizowała nasze myślenie o niedawnych dziejach geologicznych Europy i świata.
Wydarzenia ta odnosiły się do historii mierzonej dziesiątkami tysięcy, a nie setkami lat. Ostatni lądolód kontynentalny ustąpił z Europy przed ponad 10 tysiącami lat i od tego czasu tylko lodowce wysokogórskie przypominać mogą wygląd Europy w plejstocenie. Dopiero niedawno jednak okazało się, że okres, w którym rozwijały się nowożytne nauki o Ziemi, jest nietypowy nawet dla ogólnie ciepłych, polodowcowych czasów ostatniego tysięclecia.
Pojęcie „mała epoka lodowa" jest stosunkowo nowe. Powstało, kiedy zorientowano się, że jeszcze na początku XIX wieku, a przede wszystkim w ciągu poprzednich 300 lat, klimat był znacznie chłodniejszy, lodowce górskie znacznie dłuższe, a takie zjawiska, jak zamarzanie rzek, wiosenne i jesienne przymrozki czy nawet zamarzanie całych mórz (zwłaszcza Bałtyku) - znacznie częstsze niż obecnie. Jednocześnie zdano sobie sprawę, jak istotny wpływ miały te wahania pogodowe na losy człowieka.
Mała epoka lodowa trwała od końca małego optimum klimatycznego aż do początków XIX wieku (choć ze stuletnią ciepłą przerwą - też bardzo ważną w historii Europy). Surowe zimy
i znaczne perturbacje upraw rolnych wystąpiły w Europie w XIV i XV wieku. Był to zarazem okres ogólnego upadku gospodarczego na wielu obszarach Europy i Azji, czas wielkich epidemii (w tym tragedii Czarnej Śmierci - epidemii dżumy, która w latach 1348-1350 pochłonęła miliony ofiar, ponad 1/3
EFEKT SZKLARNI • 243
populacji starego kontynentu), masowych rewolt 1 zamieszek.2 Czy zmiana średniej temperatury o 0,5-l°C może istotnie mieć tak dramatyczne konsekwencje?
Wszystko wskazuje na to, że tak. Zresztą średnia Jest tu wartością bardzo mylącą, gdyż jeden szczególnie mroźny dzień w okresie wzrostu roślin lub nieco tylko chłodniejsze lato mogą wyrządzić więcej szkód niż nawet najmroźniejsza zima.
Ale i zimy w tym czasie były niezmiernie surowe. Zdarzały się lata, że Bałtyk był cały skuty lodem 1 od Polski do Szwecji: zachowało się wiele opisów wypraw na saniach z Gdańska do Sztokholmu. Regularnie zamarzała Tamiza, co dziś wydaje się niewiarygodne. Zdarzały się też katastrofalne okresy głodu - zwłaszcza w krajach północnych. Koniec średniowiecza sprawiał wrażenie przygnębiające.
„Te perturbacje klimatyczne - pisze historyk klimatu 1 cywilizacji Gustaf Utterstrom w książce The Ends oj the Earth - stanowić musiały podłoże, na którym rozwinęły się gwałtowne ruchy społeczne, które w drugiej połowie XIV wieku wstrząsnęły Europą od Londynu po Saloniki, od Majorki po Niderlandy, chociaż gdy badamy każdą z tych rewolt z bliska, dostrzegamy tylko przyczyny lokalne i lokalne osobliwości'.3
A potem wszystko się odmieniło. Jeszcze w 1460 roku cały Bałtyk znajdował się pod lodem i aż do końca marca przejść można było suchą stopą na jego drugi brzeg. Ale był to ostatni tak mroźny rok. Tamiza przestała zamarzać nawet wcześniej - po raz ostatni w 1434 roku. Potem przyszło ocieplenie, a z nim rozkwit Renesansu. Trwało to niemal równo 100 lat, polem mrozy wróciły na kolejnych 250 lat. W roku 1546 południowy
Bałtyk zamarzł ponownie. W roku 1540 pod lodem znalazła się Tamiza. Tym razem uderzenie mrozów było może jeszcze silniejsze. W Alpach lodowce górskie zaczęły schodzić daleko w dół. W Szwecji w niektórych latach uprawy w ogóle przestały dawać plony; szczególnie pamiętne są lata 1596-1603, 1649-1652. 1675-1677 i 1695-1697.
Zapiski kronikarskie z tamtych czasów przynoszą nieraz wstrząsające opowieści o dużych połaciach kraju odciętych przez całe miesiące od reszty świata i o ludziach borykających się z dojmującym głodem i zimnem. Ekspansja Szwecji na południe, do krajów zasobniejszych w żywność, jaka miała w tym czasie miejsce (i którą odczuliśmy na własnej skórze), pozostawała zapewne w jakimś związku z tą zmianą klimatu.
Południe Europy także nie było bezpieczne. Klęska głodu dotknęła Sycylię w 1591, Francję zaś w 1587 roku. W latach 1590-1600 całą śródziemnomorską Europą i imperium oto- mańsłdm wstrząsały wybuchające na tym tle rewolty. Nienoto- wane mrozy wystąpiły też w Niderlandach - znalazło to wyraz we wspaniałej sztuce holenderskiej tego okresu. Przedstawiane przez mą sceny zimowe, dziś trudne do wyobrażenia, stały się nawet jednym z głównych motywów malarstwa pejzażowego. Jeden z wielkich malarzy tego czasu, nieznany z nazwiska, otrzymał nawet przydomek „mistrza zimowych krajobrazów” - tak często śnieżne pejzaże gościły na jego płótnach.
Podobne zmiany zanotowano też na Dalekim Wschodzie, gdzie prowadzone skrupulatnie kroniki pozwalają dobrze uchwycić tendencje klimatyczne. W Tokio na przykład najzimniejsze okresy przypadały na lata 1450-1500 oraz około 1600-1700, kiedy to temperatura zimowa była o 0,5°C niższa od średniej ostatnich 100 lat. Niemal dokładnie w tych samych okresach szczególnie surowe zimy zanotowano w Chinach, choć najmroźniejsza dekada przypadła tam na lata 1711-1720.
Pierwsze bezpośrednie i wiarygodne dane dotyczące temperatury i jej zmian pojawiają się jednak dopiero po roku 1760, kiedy to zaczęto używać w tym celu termometrów i powołano instytucje zajmujące się rejestrowaniem zjawisk pogodowych. Początkowo nie było ich wiele, ale i tak możemy dzięki nim
EFEKT SZKLARNI • 245
prześledzić dokładny, dokonywany rok po roku, zapis zmian w ciągu ostatnich 200 lat. Co ważniejsze, możemy porównać dane U2yskane za pomocą instrumentów pomiarowych z różnymi metodami pośredniego odczytu temperatury, które stosowane są dla okresów wcześniejszych.
Porównanie takie wykazuje, że i pośrednie metody badań temperatury - takie jak analiza pyłkowa, badania izotopów tlenu z lodowców, analiza dokumentów pisanych (na przykład kronik handlowych czy administracyjnych), badanie grubości słojów przyrostowych drzew, czy wreszcie wspomniana już analiza przedstawień elementów pogodowych w malarstwie (podobna skądinąd do analizy rytów i malowideł naskalnych z czasów prehistorycznych) - dostarczają niezłych i w miarę precy2yjnych danych, umożliwiających rekonstrukcję warunków klimatycznych. Obraz, jaki się stąd wyłania, przynajmniej w przypadku nowożytnej Europy, jest w swoich zarysach spójny i wskazuje niedwuznacznie na paralelizm zmian cywilizacyjnych i klimatycznych na tych obszarach. Okresy cieplejsze towarzyszyły nieodmiennie sukcesom gospodarczym i ekspansji terytorialnej, okresy chłodniejsze - gospodarczemu, cywilizacyjnemu i kulturowemu regresowi. A obecny ciepły okres, który zaczął się około roku 1850 i trwa do dziś, towarzyszy największym osiągnięciom cywilizacjnym ludzkości od czasu, kiedy człowiek pojawił się na Ziemi.
Czyżby więc nowy rodzaj determinizmu? Czy klimat rzeczywiście kieruje naszą historią, przynajmniej jeśli patrzeć z odpowiednio dalekiej perspektywy? Nie to jest tu dla nas najważniejsze. Jakaś forma oddziaływania klimatu na historię jest bardzo prawdopodobna i można ją uznać za niemal udowodnioną. Ciekawszy problem stanowi jednak charakter tego determinizmu, czyli ustalenie tych parametrów klimatycznych, które towarzyszą zmianom postrzeganym jako korzystne. Otóż wydaje się niemal pewne, że to właśnie ocieplenie wywołuje pozytywne cywilizacyjnie zmiany (oczywiście, z tysiącem zastrzeżeń, na które nie ma tu niestety miejsca; w szczególności pamiętać trzeba, że rozumowanie to odnosi się do stref umiarkowanych), podczas gdy okresom ochłodzenia towarzyszą wy
246 •
darzenia dramatyczne. Dziś. Jak wiemy, stoimy w obliczu kolejnego ocieplenia, wywołanego, przynajmniej częściowo, przez człowieka. Tym razem jednak niemal wszyscy biją na alarm. Czy to nie paradoks? Czy naprawdę jest się czego obawiać? Zanim odpowiemy na to pytanie, zobaczmy najpierw, na czym w istocie polega mechanizm działania ziemskiej „szklarni”.
Całe ciepło docierające do powierzchni Ziemi pochodzi od Słońca. Skorupa ziemska jest grubą, skutecznie Izolującą warstwą, dlatego też ani roztopione jądro, ani znacznie płyciej położona, również częściowo roztopiona warstwa astenosfery (górnego płaszcza Ziemi), nie mają swego udziału w ogólnym bilansie temperatury na powierzchni. Klimat Ziemi napędzany jest zatem ciepłem pochodzącym spoza naszej planety, jednakże mechanizm funkcjonowania klimatu zależy już od lokalnych, ziemskich uwarunkowań. W szczególności obecność na Ziemi „warstwy tycia” (biosfery) wywierała na mego w dziejach rosnący wpływ. Aby zrozumieć ten złożony proces, musimy się teraz cofnąć w czasie o parę miliardów lat, a także rozejrzeć nieco w najbliższym sąsiedztwie naszej planety. W cechach Ziemi musi bowiem być coś wyjątkowego, jeśli tylko na mej powstać mogło i utrzymać się przez tak długi czas życie.
Gdyby tylko Słońce wpływało na temperatury panujące na powierzchni Ziemi, wówczas planety położone w takiej samej od mego odległości powinny mieć jednakowe temperatury. Tak jednak nie jest. Ziemia 1 Księżyc krążą wokół Słońca po bardzo podobnych orbitach i otrzymują na jednostkę powierzchni Identyczną ilość ciepła, a przecież temperatury panujące na Ich powierzchniach są diametralnie różne.
Po części związane jest to z tempem obrotu każdego z ciał wokół swej osi. Księżyc wiruje znacznie wolniej i każdy jego „dzień” jest równy czterem ziemskim tygodniom. Nic więc dziwnego, że Jego strona wystawiona na tak długie działanie promieni słonecznych rozgrzewa się do około 100°C, podczas gdy
EFEKT SZKLARNI • 247
na pogrążonej w długotrwałym mroku półkuli temperatura spada do -150°C. Czy znaczy to jednak, źe szybciej obracający się Księżyc (powiedzmy: raz na 24 godziny) miałby temperaturę taką jak Ziemia? Nie. Średnia temperatura jego powierzchni nie zmieniłaby się, a to właśnie ona pokazuje, jak bardzo różne są te dwa ciała niebieskie. Otóż, średnia temperatura panująca na Księżycu wynosi -18°C, na Ziemi zaś 15°C. Różnica 33°C jest miarą naszego, ziemskiego, naturalnego efektu szklarni.
Energia słoneczna dociera do Ziemi w postaci promieniowania. Promienie o długościach fal w zakresie 0,4-0,7 mikrometrów są widoczne dla oka i dlatego mówimy, że światło słoneczne wypromieniowywane jest w zakresie spektrum widzialnego. Dodatkowo niewielka część, około 7%, emitowana jest w postaci jeszcze krótszych fal nadfioletowych, pewna zaś drobna część w zakresie dłuższych fal podczerwonych (promieniowanie to, zwane również cieplnym, jest wprawdzie niewidoczne dla oka. ale rejestruje je nasza skóra, odczuwając ciepło) i bardzo długich fal radiowych. Niewidzialne promieniowanie, poza radiowym, w większości nie dociera jednak do powierzchni Ziemi. Fale nadfioletowe absorbowane są w stratosferze, głównie przez warstwę ozonową, natomiast promieniowanie podczerwone pochłaniane jest głównie przez parę wodną. Tak więc to światło .widzialne” ogrzewa powierzchnię Ziemi, podobnie jak ogrzewa też powierzchnię Księżyca i innych planet. Dodatkowo przechwytywane jest też przez „żywą powierzchnię Ziemi" - rośliny, które przy- stowowały się do wykorzystywania zawartej w nim energii do produkcji związków organicznych budujących ich ciała.
Pod wpływem światła słonecznego powierzchnia Ziemi ogrzewa się do 20-30°C. Przy tej temperaturze emituje ona promieniowanie w zakresie fal dłuższych niż światło, w podczerwieni.
Na Księżycu promieniowanie cieplne uchodzi w przestrzeń, oziębiając jego powierzchnię. Na Ziemi jednak Jest ono absorbowane w atmosferze przez parę wodną i dwutlenek węgla, które nagrzewają się i same wypromieniowują fale podczerwone, zwracając Je ku powierzchni. W ten sposób ciepło nie ucie- ■ ka. Ziemia zaś ogrzewa się - i mamy efekt szklarni (analogia ze szklarnią używaną w rolnictwie jest Jednak zawodna - tam nie
■
248 •
promieniowanie, lecz cieple powietrze zatrzymywane jest przez szybę szklarni i nie może unieść się do góiy; zwrotna radiacja fal cieplnych odgrywa minimalną rolę).
Sprawność ziemskiej .szklarni” zależy od koncentracji gazów .szklarniowych” w atmosferze. Im więcej dwutlenku węgla, pary wodnej, metanu i innych gazów, tym bardziej nagrzewać się będzie powierzchnia Ziemi. Obecnie ilość dwutlenku węgla w powietrzu jest bardzo niewielka, wynosi około 0,03%. W przeszłości geologicznej było jednak inaczej. Pierwotna atmosfera Ziemi (podobnie jak Wenus czy Marsa) była w ogromnej większości zbudowana z tego gazu, tak więc efekt szklarni musiał być wtedy znacznie potężniejszy. Historia tych trzech planet potoczyła się jednak odmiennie. Dwutlenek węgla pozostał w atmosferze Wenus, podnosząc z czasem jej temperaturę do ponad 500°C. Jego stężenie jest tak wielkie, że dziś ciśnienie na powierzchni planety niemal stukrot- nie przewyższa ciśnienie na Ziemi, a temperatura wystarcza do roztopienia wielu metali. Inaczej jest na Marsie. I ta planeta z początku musiała mieć znacznie gęstszą atmosferę zbudowaną z dwutlenku węgla, a i jej temperatura, choć znacznie niższa, wystarczała, by utrzymać wodę w stanie płynnym. Jest prawdopodobne, że rozpuszczający się w wodzie dwutlenek węgla wiązał się z jonami wapnia i wytrącał w postaci wapieni, które gromadziły się w skorupie. W ten sposób atmosfera marsjańska przerzedzała się i temperatura spadała.
Proces ten zachodził lawinowo, aż osiągnięty został próg, poniżej którego dwutlenek węgla zaczął zamarzać, tworząc widoczne do dziś z Ziemi białe czapy lodowe na biegunach. Mars jest dziś wymarłą lodową pustynią i mc nie może tego sianu odwrócić, bo raz uwięziony dwutlenek węgla (w wapieniach lub w „suchym lodzie”) nie może już do atmosfery powrócić.4 Gdyby Mars był większą planetą, jak Ziemia lub Wenus, wówczas jego ciepło
EFEKT SZKLARNI • 249
wewnętrzne wystarczyłoby do zainicjowania ruchu płyt litosfery
i pogrążające się coraz głębiej osady wapienne topiłyby się, uwalniając dwutlenek węgla w procesach wulkanicznych. W ten sposób naturalny efekt szklarni mógłby się utrzymać podobnie jak na Ziemi. Mars jednak jest małą planetą...
Na Ziemi wcześnie powstały warunki do istnienia wody w stanie płynnym, a więc i do wychwytywania dwutlenku węgla z atmosfery oraz odkładania go w formie wapieni. Ze względu jednak na wielkość naszej planety wcześnie zapoczątkowany też został proces ruchu płyt litosfery i związany z nim wulkanizm. Dzięki temu uwięziona w wapieniach część dwutlenku węgla stale wracała do atmosfery, podtrzymując funkcjonowanie szklarni, choć na odpowiednio niskim poziomie (bo pewna, i to spora, część dwutlenku węgla pozostawała w wapieniach). Gdyby więc tylko ten proces odpowiedzialny miał być za klimat na Ziemi, wówczas powierzchnia planety stale by się ogrzewała. W połączeniu ze wzrostem ilości energii słonecznej, docierającej do powierzchni Ziemi (Słońce jest dziś, jak się zdaje, o 25% jaśniejsze niż 4,5 miliarda lat temu, gdy powstało, i rozgrzewa się nadal), mogłoby to spowodować przekroczenie granicy 100°C, odparowanie oceanów, ustanie wytrącania się wapieni i nakręcenie spirali cieplarnianej
1 aż do osiągnięcia nowej równowagi na poziomie uniemożliwiającym powrót bardziej znośnych warunków.
Mamy więc w istocie tylko dwa stabilne stany klimatyczne - gorącego piekła Wenus i mroźnej pustyni Marsa - bo oba są wynikiem samowzmacniających się procesów, zatrzymujących się po osiągnięciu równowagi wzajemnie znoszących się sił. Tylko na Ziemi żaden z tych stanów nie został osiągnięty I nasza planeta wciąż, po prawie 4 miliardach lat. cieszyć się może łagodnym klimatem sprzyjającym Istnieniu życia. Dlaczego?
Po części dlatego, że Jej cechy astronomiczne są wyjątkowo korzystne. Odpowiednia odległość od Słońca i szybkość obrotu wokół osi zapewniają otrzymywanie nie za dużych, ale i nie
250 • ziemia i Zycie
za małych ilości energii. Z kolei odpowiednia wielkość planety zapewnia funkjconowanie mechanizmu geotektonicznego, dzięki któremu dwutlenek węgla może krążyć między powietrzem, wodą i litosferą. To właśnie los wygrany na kosmicznej loterii - los. który pozwala zwolennikom zasady antropicznej mówić o uprzywilejowaniu Ziemi, jakby celowym przygotowaniu jej do potrzeb życia. Ale sam łut szczęścia to za mało. Słońce się nagrzewa, a mimo to na Ziemi nadal panują korzystne warunki. Zawdzięczamy do dodatkowemu c2ynniko- wi, któiy usuwa z powietrza nadmiar dwutlenku węgla. Czynnikiem tym jest tycie.
W sensie biochemicznym życie uważać można za mechanizm wychwytywania dwutlenku węgla z atmosfery i przekształcania go, z pomocą energii promieni słonecznych, na związki organiczne budujące ciała wszystkich istot. Proces ten jest jednak odwracalny, gdyż obok organizmów produkujących materię organiczną istnieją też formy rozkładające ją ponownie na proste substancje, w tym na dwutlenku węgla. Same procesy życiowe zmniejszyłyby więc ilość tego gazu w atmosferze, ale byłaby to zmiana niewielka (równa ilości dwutlenku węgla uwięzionego w biomasie) i, co więcej, niezmienna (zakładając, że i biomasa pozostawałaby stała). Spowodowałoby to wprawdzie obniżenie początkowej temperatury, ale nie mogłoby sprowadzić jej do odpowiednio niskich wartości, a także wywołać reakcji na stopniowy wzrost ilości energii słonecznej docierającej do Ziemi.
Na szczęście krążenie węgla w biosferze nie odbywa się w obiegu zamkniętym. Część tego pierwiastka wypada z obiegu, bądź w postaci węglanów wapnia, tworzących się na dnie mórz, bądź w postaci złóż węglowych (torf, węgiel kamienny, ropa naftowa, gaz ziemny itp.), gromadzących się głównie na lądach lub w ujściach rzek. W ten sposób ilość eliminowanego węgla może być znacznie większa i - co najważniejsze | może
EFEKT SZKLARNI • 251
być regulowana: istnieją mechanizmy, dzięki którym życie na Ziemi jest w stanie zwiększać lub zmniejszać ilość uwięzionego w skałach węgla.
Ziemska szklarnia epoki lodowej
Nie miejsce tu na opis szczegółów tych niezwykle złożonych procesów (zwłaszcza zakres regulacji składu atmosfery przez żywe organizmy wymagałby znacznie szerszego potraktowania). Chodzi tu tylko o przedstawienie mechanizmu działania ziemskiej szklarni, i to po to, by zrozumieć zmiany zachodzące na Ziemi obecnie, nie zaś w odległej przeszłości. Klimat czwartorzędu, okresu, w którym żyjemy, jest zresztą bardzo specyficzny, być może niepodobny do żadnego istniejącego w przeszłości. Po pierwsze dlatego, że odpowiada on okresowi lodowcowemu, a ten zdarzał się średnio co około 200 milionów lat. Po drugie - bo jest to niezwykły okres lodowcowy, w którym czapy lodowe istnieją na obu biegunach, a to, być może, nie zdarzyło się jeszcze nigdy.
Interesować nas tu zresztą będzie nie tyle klimat czwartorzędu, co wpływ, jaki na fluktuacje klimatu wywierać mogą zmiany, choćby nieznaczne, składu atmosfery. Zmiany te nie są wielkie, a nawet wydawać się mogą śmiesznie małe. W końcu jeśli obecne stężenie dwutlenku węgla wynosi 0,03%, to nawet jego dwukrotne zwiększenie (do 0,06%) nie przekroczy jeszcze choćby dziesiątej części procenta. Cóż to jest wobec kilkudziesięciu procent dwutlenku węgla w pierwotnej atmosferze Ziemi? A jednak porównanie takie jest mylące. Efekt szklarni wzmaga się wprawdzie wraz ze wzrostem ilości dwutlenku węgla (i innych gazów), ale nie jest to bynajmniej wzrost liniowy. Dwutlenek węgla (a jeszcze bardziej metan, ozon czy para wodna) sprawnie absorbują promieniowanie cieplne (choć w nieco różnych zakresach), tak że nawet niewielka ilość tych gazów wychwycić może znaczną część lub nawet całość promieniowania podczerwonego. Później nawet wielokrotne zwiększenie Ilości gazów szklarniowych w powietrzu nie zwlęk-
252 •
szy już ich wpływu na temperaturę. I dlatego największe znaczenie mają zmiany ich stężenia wtedy, gdy jest Ich bardzo mało, nie zaś wówczas, kiedy jest ich dużo.
Kopalne powietrze, minione klimaty
Jeśli przedstawiony tu model ziemskiej szklarni jest poprawny i nawet niewielkie zmiany stężenia gazów szklarniowych wywołują znaczące zmiany klimatu, wówczas epoka lodowa powinna idealnie nadawać się do testowania tej hipotezy. Podczas czwartorzędu klimat zmieniał się wielokrotnie i gwałtownie, a i w obrębie poszczególnych glacjałów i interglacjałów występowały, jak widzieliśmy, istotne skoki temperatury. Wystarczyłoby więc porównać skład powietrza z poszczególnych okresów różniących się temperaturą i sprawdzić, czy w okresach chłodniejszych ilość gazów szklarniowych była istotnie mniejsza, a w cieplejszych - większa. Brzmi to prosto. Skąd jednak wziąć powietrze z dawno minionych okresów?
Okazuje się, że jest to możliwe. Podczas formowania się lodu w czapach lodowych gąbczasta zrazu masa śniegu ulega zgnieceniu, więżąc przy okazji znajdujące się w niej powietrze. Lód przyrasta nierównomiernie: szybciej w zimie, wolniej (lub wcale) w lecie. Dlatego z czasem formuje się wyraźna struktura warstwowa, w której każda warstwa odpowiada dokładnie jednemu rokowi. Pozwala to na datowanie „kopalnego” powietrza z lodu - i to z ogromną dokładnością. Wystarczy teraz, by lód z lądolodów był odpowiednio stary (sprzed co najmniej 100 tysięcy lat w najniższych pokładach), by można było odtworzyć atmosferę przynajmniej ostatniego zlodowacenia i okresu interglacjalnego (lodowce górskie nie nadają się do tego celu, bo choć są one nieraz odpowiednio stare, to tworzący je lód jest stale odnawiany i rzadko Uczy sobie więcej niż kilkaset lat).
Choć idea wykorzystania kopalnego powietrza, uwięzionego w lodach polarnych, do wyjaśnienia problemu efektu szklarni wydaje się prosta i oczywista, to pierwsze badania tego typu zaczęły się niedawno i uwieńczone zostały powodze
niem dopiero w roku 1982. Przedtem mało kto zdawał sobie sprawę z tego, jak silny może być związek między klimatem a temperaturą Ziemi.
Dokładne badania przeprowadzone przez szwajcarskich naukowców | uniwersytetu w Bemie wykazały, że około 20 tysięcy lat temu, a więc w okresie maksimum ostatniego zlodowacenia, zawartość dwutlenku węgla w powietrzu wynosiła zaledwie od 180 do 240 ppm (części na milion), wobec 280 ppm na początku XIX wieku i 350 ppm dziś. Wyka/ano też, że zawartość tego gazu w powietrzu zaczęła rosnąć niemal dokładnie w czasie rozpoczęcia deglacjacji, czyli tajania wielkich północnych czap lodowych, ustabilizowała się zaś na normalnym, przedindustrial- nym poziomie wkrótce po ustąpieniu wielkich lodów.
Takich badan wykonano Już wiele, poddając analizie lód z obu lądolodów polarnych. Wszystkie one (wiercenie koło stacji „Wostok” na Antarktydzie przebiło lód ostatniego zlodowa-
254 •
cenią i dotarło do lodu z poprzedniego, cieplejszego niż dziś, inteiglacjału) wykazały tę samą, uporczywie powtarzającą się prawidłowość: w okresach zimnych było mniej dwutlenku węgla niż w okresach ciepłych, a w okresach szczególnie zimnych było go szczególnie mało.
W wynikach tych nie ma pozornie nic dziwnego. Skoro przyjęliśmy, że zawartość dwutlenku węgla w atmosferze wpływa na temperaturę Ziemi, to wykrycie prostej zależności - im mniej tego gazu, tym niższa temperatura (i odwrotnie) - powinno być przyjęte jako piękne, co prawda, ale zrozumiałe i oczekiwane potwierdzenie teoretycznych rozważań. Tymczasem odkrycie to okazało się pod pewnym względem wielce kłopotliwe.
Kłopot wynika z faktu, że dwutlenek węgla jest nie tylko gazem szklarniowym, lecz także gazem biogennym. Jego koncentracja w atmosferze zależy od ilości i aktywności żywych organizmów, przy czym zależność powinna być dość prosta: im więcej życia na Ziemi (tzn. im większa biomasa), tym więcej węgla uwięzionego w ciałach organizmów (i tym więcej odprowadzonego do litosfery), czyli - tym mniej w atmosferze. Wolno się więc spodziewać, że zawartość dwutlenku węgla w powietrzu stanowi pewien wskaźnik „jakości” warunków na Ziemi: im go mniej, tym „lepsze” (cokolwiek by to miało znaczyć) panują warunki, i gdyż bujniej może się życie rozwinąć. I tak dochodzimy do paradoksu. Zimne okresy lodowcowe byłyby, w skali globalnej,, okresami korzystniejszymi dla życia, natomiast ciepłe intergla- cjały oznaczałyby nadejście niekorzystnych warunków. Zupełnie odwrotnie, niż można by się było spodziewać.
Pozostaje pytanie, dlaczego właściwie życie jako całość miałoby woleć okresy zimne, glacjalne, od ciepłych, a więc wedle ludzkich kryteriów - korzystniejszych? Nie ma na nie dobrej odpowiedzi. W każdym razie można spekulować, że wraz z obniżaniem się poziomu morza w czasie glacjałów, odsłaniane są znaczne połacie zatopionego wcześniej lądu, i to
EFEKT SZKLARNI • 255
często w tropikach (na przykład ogromny obszar malajsko- australljski). Na tak powiększonym obszarze lądowym rozwija się intensywna działalność biologiczna I oto pierwsza odpowiedź. Według drugiej, dzisiejsze oceany, zwłaszcza w strefach polarnych, są mało produktywne, choć relatywnie żyzne, gdyż czynnikiem limitującym liczebność planktonu jest żelazo, konieczne do syntezy chlorofilu i hemoglobiny. Otóż w czasie glacjałów, przy intensywniejszej cyrkulacji powietrza, wiatry dostarczały znad bardziej odsłoniętych wtedy lądów dużych ilości pyłów zawierających żelazo. Mogło to zwiększać produktywność mórz, a więc pobudzać również „pompę” planktonową, odprowadzającą węgiel w postaci wapiennych pancerzyków na dno oceanów.
Tak czy inaczej, człowiek, zwiększając ilość gazów szklarniowych, podwyższa tylko tę i tak już niezdrową „gorączkę” biosfery. I choćby z tej przyczyny powinien tego unikać. Jednak takie rozumowanie mało kogo przekona. Po pierwsze, niewielu ludzi jest skłonnych przedkładać interesy planktonu polarnego lub tropikalnych organizmów błotnych, czy nawet interesy biosfery jako takiej (bo cóż to właściwie znaczy?), nad swe własne interesy. Po wtóre zaś, wszystko, co wiemy o naszej historii, wskazuje na to, że właśnie w ciepłych okresach żyło nam się lepiej niż w zimnych, więc obawiać się raczej powinninśmy mrozów niż upałów. Może więc idące ciepłe czasy są raczej szansą niż zagrożeniem?
Najprostsza odpowiedź brzmi następująco: z ludzkiego punktu widzenia nie ma klimatów lepszych i gorszych, Jest po prostu stan, do którego ludzka cywilizacja w ciągu ostatnich kilku tysięcy, a najbardziej w ciągu ostatnich kilkuset lat, przystosowała się, i każda zmiana przynieść może katastrofalne skutki. Michaił Budyko, pierwszy uczony, który zwrócił uwagę na możliwość nadejścia „klimatu szklarniowego”, dowodził niedawno, że perspektywa ocieplenia Jest korzystna, gdyż wielkie tundro
256 • ZIEMIA I 2YCIE
we obszary Syberii i Kanady oraz wielkie pustynne tereny Sahary będą mogły się zazielenić i zostać wykorzystane w celach rolniaych. Budyko sugerował nawet, że powinniśmy aktywnie wzmagać efekt szkłami, by zmiany te przyspieszyć.
Na szczęście niemal wszyscy odrzucili te pomysły. Budyko się myli, i to pod każdym względem. Po pierwsze dlatego, że trudno z wysokości kilkuset metrów nad poziomem morza skazywać na śmierć dziesiątki milionów ludzi żyjących na obszarach, które muszą zostać zalane w wyniku podniesienia się poziomu wód w morzach. A tak się składa, że są to obszary położone w deltach wielkich rzek, a więc najżyźniejsze i dlatego też najgęściej zaludnione (Bangladesz, delta Nilu, Holandia, również i nasze Żuławy). A co powiedzieć przedstawicielom państw, które w całości znikną z powierzchni Ziemi - nawet jeśli nie są to państwa duże ani stare? (Chodzi tu o atole koralowe, nierzadko wystające w najwyższym miejscu 2-3 m ponad powierzchnię wody. Niedawno wiele z nich uzyskało niepodległość). Co zrobić z zabytkowymi miastami, takimi jak Wenecja czy Aleksandria, które muszą zginąć, jeśli morze podniesie się o spodziewany metr lub więcej (o Wenecji wspomniany już John Gribbin tak pisze: „To piękne miasto już dziś można spisać na straty. Jest już po prostu za późno, by uratować je przed zalaniem, a pieniądze wydane na powstrzymanie fal, to pieniądze wyrzucone w błoto..."). Co począć z portami, drogami, nadbrzeżami, plażami (i ich turystycznym zapleczem)? Wyliczyć można właściwie wszystko, bo cala cywilizacja jest swoistym odbiciem warunków, w jakich przyszło jej żyć. Argumenty Budyko można by ewentualnie przyjąć, przeliczając wartości ludzkich cywilizacji na wydajność w kwintalach z hektara - zakładając, że jego przepowiednie rolne by się sprawdziły. Ale i to jest mocno wątpliwe.
Największe zagrożenia związane z efektem szklarni wynikają z tego. że nie możemy przewidzieć, co stanie się z klimatem, jeżeli nasz „globalny eksperyment" prowadzić będziemy dalej.
EFEKT SZKLARNI • 257
Słabo jeszcze rozumiemy mechanizm ziemskiego klimatu 1 choć skład atmosfeiy (a w szczególności zawartość gazów szklarniowych) z pewnością wywiera na niego znaczny wpływ, to wynikających stąd bezpośrednich 1 pośrednich efektów nie umiemy dokładnie przewidzieć. Oczywiście, im więcej tych gazów, tym wyższa jest średnia temperatura Ziemi. Ale reguła ta nie doty- C2y wszystkich regionów w równej mierze (na niektórych temperatura może nawet się obniżyć, co już obserwujemy) i nie mówi też, o ile stopni temperatura ta miałaby się podnieść. W tym miejscu pojawia się drugi powód do niepokoju.
Musimy wziąć pod uwagę sprzężenia zwrotne, a dokładniej - dodatnie sprzężenia zwrotne, które - jak wiadomo - mogą prowadzić prosto do katastrofy. Zasadą wszelkich sprzężeń dodatnich jest to, że jakakolwiek zmiana stanu wywołuje skutki prowadzące do dalszego odchylenia od stanu pierwotnego, i tak do końca, to znaczy albo do zupełnego załamania się układu (czyli katastrofy), albo do osiągnięcia nowego stanu, w którym wpływ sił przeciwnych dalssym zmianom przeważa nad siłami działającymi dotąd. W ten sposób nawet drobne i zdawałoby się niegroźne zmiany początkowe szybko mogą ulec wzmocnieniu i doprowadzić do następstw, wobec których wydawać się mogą całkiem niewinnie.
O działaniu sprzężeń dodatnich była Już mowa przy rozpatrywaniu ewolucji klimatu na Wenus i Marsie. W Jednym przypadku efektem końcowym było rozgrzane piekło, w drugim - mroźna pustynia, a oba stanowiłyby prawdziwą katastrofę dla jakiegokolwiek życia, gdyby takie na którejś z tych planet zaistniało. Ale i na Ziemi takich przykładów nie brakuje. Najprostszy z nich to przypadek albedo.
Kiedy klimat ulega niewielkiemu ociepleniu, wówczas powierzchnia terenów pokrytych w zimie śniegiem zmniejsza się (choćby nieznacznie). Im mniej Jednak obszarów śnieżnych, tym mniej promieni słonecznych odbijanych jest z powrotem do atmosfery i tym bardziej nagrzewa się powierzchnia Ziemi. Gdy zatem śnieg taje. dodatkowa część promieniowania ulega pochłonięciu (przez glebę lub wodę morską) i Ziemia nieznacznie się ociepla. Wówczas topnieje Jeszcze więcej śniegu. Ziemia
258 •
ogrzewa się jeszcze bardziej itd., aż do stopienia całego śniegu. Oczywiście, dość wcześnie włączają się siły przeciwstawne, ale mechanizm ten z pewnością wywierał pewien wpływ na klimat w okresach przejściowych między okresem lodowcowym i mię- dzylodowcowym.
Kiedy Ziemia się ociepla, wzrasta też temperatura wody morskiej. W cieplejszej wodzie rozpuszcza się mniej gazów, gdy więc jej temperatura rośnie, część gazów (w tym dwutlenek węgla) uchodzi do atmosfery, wzmacniając efekt szklarni. Powoduje to dalsze ocieplenie wody morskiej, ucieczkę dwutlenku węgla do atmosfery na jeszcze większą skalę itd., aż do osiągnięcia nowej równowagi.
Inna przyczyna wzmacniania niewielkich zmian wywoływanych efektem szklarni może się również wiązać z czynnikami geograficznymi. Czasze lodowe wschodniej Antarktydy i Grenlandii są bardzo grube, a ich krawędzie sięgają do morza. A zatem przyrost lub ubytek lodu nie zmieniają początkowo zasięgu lodów (jedynie jego miąższość) i albedo czasz lodowych się nie zmienia. Inaczej rzecz się ma z lodami Oceanu Lodowatego oraz zachodniej Antarktydy. Tu pokrywa lodowa jest bardzo cienka (na Oceanie Lodowatym jej grubość sięga kilku metrów) i w razie ocieplenia zmniejsza się z obu stron -, od góry i od dołu. Może to doprowadzić do szybkiego jej sto-; pienia. Proces ten obserwuje się już od paru lat.5 I chociaż stopienie całego pływającego lodu nie podniesie poziomu morza (bo wzrost ilości wody kompensowany jest przez zmniej-
i szenie jej wyporu), to odsłonięta powierzchnia mórz pochłania
ii znacznie więcej promieni. Podnosi to z kolei ogólną tempera-' turę obszarów polarnych i przyczynia się w ten sposób do stopienia dodatkowych ilości śniegu na otaczających lądach itd. I ten proces może więc doprowadzić do katastrofy.
EFEKT SZKLARNI • 259
Czas na podsumowanie. Tym, co niepokoi nas najbardziej, nie jest żaden przewidywany scenariusz przyszłych zmian, lecz to, że zmian tych nie umiemy przewidzieć.6 Żyjemy w okresie destabilizacji dotychczasowego układu pogodowego, a duża liczba dodatkowych sprzężeń uwikłanych w te przeobrażenia sprawia, że przyszłe zmiany mogą być szybkie i dramatyczne.
Według różnych scenariuszy, średnia globalna temperatura Ziemi może wzrosnąć do roku 2030 o 3,5°C lub nawet 5°C. Na niektóiych obszarach przyrost ten może być znacznie większy, przy czym odnosi się on do dzisiejszych temperatur, i tak wyższych od wartości sprzed rewolucji przemysłowej. Spowodować to może podniesienie się poziomu morza co najmniej o 50 cm. Zmiany te można porównać do tych, które zakończyły ostatnią epokę lodową, tyle że tym razem zachodzić będą ze znacznie większą prędkością. Nie trzeba specjalnej wyobraźni, by zrozumieć, że przestawienie całej gospodarki światowej i przystosowanie jej do nowych warunków może być nadzwyczaj kosztowne.
Jeśli, jak chce James Lovelock, Ziemia jest - choćby w metaforycznym sensie - żywą planetą, to może też - jeszcze bardziej metaforycznie I zapadać na zdrowiu (czyli być wytrącaną z pożądanego przez biosferę stanu). Skoro tak. to. Jak przy każdej chorobie, i w tym przypadku obowiązuje zasada Hlpo- kratesa: przede wszystkim nie szkodzić. 1 nawet jeśli Lovelock nie ma racji, zasada ta powinna nas obowiązywać.
CZY CZŁOWIEK MOŻE ZNISZCZYĆ ŻYCIE NA ZIEMI?
Katastrofy są dziś w modzie i geologia pokazująca, jak Iczęsto nawiedzały one Ziemię w przeszłości, walnie się do tego przyczyniła. Wiele współczesnych koncepcji geologicznych przewyższyło pod tym względem nawet dziewiętnastowiecznych katastrofistów spod znaku Georgesa Cuviera, Williama Bucklanda czy Jeana Louisa Agassiza. Opisane przez tych uczonych gigantyczne zalewy, potopy i zlodowacenia nie robią już na nas wrażenia. Tylko żyjący na przełomie XVII i XVIII wieku przyrodnik William Whiston, ze swymi kometami przesuwającymi oś obrotu Ziemi, zmieniającymi klimaty i niszczącymi całe ziemskie życie w ogniu powszechnym, nie ustępuje rozmachem swych wizji uczonym końca XX wieku.
W modzie też jest dzisiaj „wielka ekologia” - 1 przekonanie, że człowiek niebezpiecznie zabawia się z całą biosferą. Z tych dwóch mód czy tendencji narodził się, bo musiał się narodzić, strach, że nasza działalność może wkrótce doprowadzić do rozregulowania mechanizmu biosfery, do wielkiego wymierania organizmów i ostatecznie do zagłady nas samych. Zewsząd słyszymy ostrzeżenia przed skutkami naszych działań, a przekonanie, że człowiek Jest najmądrzejszym organizmem dla życia na ziemi od początku jego istnienia, przyjęło się już dość powszechnie. Czy tak jest w istocie?
ZIEMIA I ZYCIE • 261
Lęki kończącego się millenium nie wzięły się znikąd - to pewne. Nie trzeba nikogo przekonywać, że istotnie „źle się bawimy” i że już zbieramy ponure żniwo tej zabawy („antropogenne” wymieranie gatunków na wielką skalę jest faktem oczywistym). Tu jednak chciałbym pokazać, że być może przesadzamy trochę | przekonaniem o własnej wszechmocy i że, co więcej, katastrofy w dziejach Ziemi mogą być postrzegane z odpowiedniej perspeklywy jako tyleż niszczące, co twórcze. Że nawet, poniekąd, są one motorem postępu i że my sami zapewne zawdzięczamy im swoje istnienie. Nie ma więc w końcu tego złego, co by na dobre nie wyszło, tyle że trudno przypuszczać, by wyszło to na dobre akurat nam.
Źródła współczesnego neokatastrofizmu, podobnie jak jego odpowiedników w wieku XIX, są z pewnością rozliczne. Same nauki przyrodnicze nie wszystko mogą tu wyjaśnić. Być może w przełomowych czasach łatwiej przychodzi nam słuchać
o przełomach w dziejach życia, niezależnie od tego, jak bardzo prawdopodobne lub nieprawdopodobne są tego rodzaju spekulacje.
A jednak fakty geologiczne, zarówno dziś, jak i przed 150 laty, z pewnością również odegrały swoją rolę. Dziewiętnastowieczny dyluwializm (od diluvium - potop) opierał się na ważnej i istotnie trudnej do wytłumaczenia obserwacji: na ogromnych obszarach Europy można było spotkać luźne, chaotyczne, bezładnie rozrzucone osady, zawierające niezliczone głazy egzotycznego pochodzenia. Osady te, nazwane dryftem, stanowiły zagadkę: Skąd wzięły się na Ziemi, i to w tak niedalekiej przeszłości (ów diyft stanowił wszędzie najmłodsze skały)? Ostatecznie uznano, że tylko potop powszechny mógł rozrzucić tak wiele głazów na tak duże odległości, jest to więc materialny dowód tego biblijnego wydarzenia. (Dopiero teoria lodowcowa Louisa Agassiza, też skądinąd katastroficzna, miała tę obserwację ukazać w nowym świetle). Dziś Jest, poniekąd, podobnie. Niezależnie bowiem od filozoficznych uwarunkowań współczesnego neokatastro-
262 •
fizmu jego podłoże naukowe, odpowiednik dziewiętnastowiecznego „dryftu", też da się streścić jednym słowem - Iryd. To od niego wszystko się zaczęło.
Co ma iryd do bolidu?
Wszyscy już chyba słyszeli o zderzeniu Ziemi z planetoidą (czyli z angielska - o impakcie), o iiydzie i o wymieraniu dinozaurów. Połączenie tych trzech elementów staje się z wolna zbitką pojęciową. Chciałbym więc tylko wyjaśnić kwestię irydu, jako najmniej w tym wszystkim zrozumiałą. Otóż Ziemia ma budowę koncentryczną, a jej cechy są wynikiem grawitacyjnego rozdzielenia mas - w wyniku siły ciążenia w roztopionej kiedyś Ziemi doszło do koncentracji najcięższych pierwiastków w środku (jądrze), najlżejszych zaś - na zewnątrz (w atmosferze), z wszelkimi pośrednimi gradacjami pomiędzy tymi strefami (w płaszczu, astenosferze, skorupie ziemskiej). Potem Ziemia zakrzepła i ten układ, zakonserwowany, przetrwał do dziś (z tym zastrzeżeniem, że prądy cieplne w płaszczu i jądrze doprowadziły do częściowego wymieszania mas). Powstała też, nieobecna z początku, hydrosfera. Ogólnie jednak zasada „im niżej, tym ciężej" obowiązuje do dziś i dlatego najcięższe pierwiastki - z rodziny platynowców - zwykle na powierzchni Ziemi me występują, choć są obecne w meteorytach, a także w płaszczu i jądrze Ziemi.
Iryd jest tu dobrym wskaźnikiem: względnie obfity w jądrze i płaszczu, w litosferze jest praktycznie nieobecny: jeśli pojawia się na powierzchni Ziemi, to dlatego, że dostarczony tam został „od dołu”, przez wulkany, lub „od góry”, przez meteoryty. Jego obecność na Ziemi świadczy więc o stałym opadaniu pyłu kosmicznego i o nieustającej działalności wulkanów. Kiedy zatem jego zawartość nagle rośnie w cienkiej warstwie odpowiadającej krótkiemu okresowi dziejów Ziemi i kiedy ta warstwa jest obecna na całej Ziemi w utworach tego samego wieku, możliwe są właściwie tylko dwie sensowne interpretacje. Albo mamy do czynienia z osadem powstałym w wyniku
CZY CZŁOWIEK MOŻE ZNISZCZYĆ ŻYCIE? • 263
uderzenia w Ziemię gigantycznego meteorytu (planetoidy), albo Ziemia przeszła w tym czasie przez okres bardzo intensywnego wulkanizmu, który wyniósł na powierzchnię ogromne ilości materii z głębszych warstw płaszcza.
Z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia w przypadku osadów z przełomu kredy i trzeciorzędu, sprzed 66 milionów lat. Jest to zwykle cienka, kilkucentymetrowa warstewka iłu o wyraźnie zwiększonej zawartości platynowców; w ciągu ostatniej dekady odkrywano ją niemal na całym świecie, w tym także w licznych wierceniach podmorskich. C2y jest to osad związany ze spadkiem meteorytu, cay osad powulkaniczny, wciąż pozostaje sprawą spomą i żywo dyskutowaną. Paradoksalnie, z biegiem czasu przybywa argumentów na rzecz obu tych hipotez. Są więc i tacy, którzy sądzą, że wulkanizm mógł być związany z impak- tem (spadkiem), na przykład jako odpowiedź litosfery na wstrząsy wywołane uderzeniem w Ziemię meteorytu.
W każdym razie w obu przypadkach chodzi o katastrofę - kosmiczną, ziemską lub obie jednocześnie. Kiedy na dodatek okazuje się, że doszło do niej w tym samym okresie dziejów Ziemi, w którym umiejscowiono wydarzenie znane od dawna jako wielkie wymieranie, wówczas rodzi się myśl, że to ona właśnie wywołała śmierć wielu gatunków. Zaczynają wtedy powstawać hipoteiyczne modele etapów tego wydarzenia, rodzą się też analogie do czasów współczesnych, na przykład do scenariuszy globalnej wojny nuklearnej (zaskakująca analogia między tzw. zimą jądrową a nocą impaktową bierze się stąd, że model pierwszej zbudowano właśnie według modelu zaproponowanego dla wymierania kredowego). Wymieranie dinozaurów staje się sprawą aktualną - bo zaczynamy w tym wydarzeniu widzieć złowrogie analogie.
Wszyscy jesteśmy katastroflstami
Teoria spadku planetoidy padła (sicf) na podatny grunt - w geologii i poza nią. Jej przesłanie współgrało z katastrofizmem we wszystkich właściwie naukach przyrodniczych i nie
264 •
tylko. Ewolucyjny punktualizm, odwołujący się do prawie skokowego powstawania nowych gatunków oraz do wielkich i szybkich przekształceń biosfery, lub tzw. stratygrafia zdarzeniowa, sugerująca, że czas geologiczny i jego odbicie w zapisie kopalnym są przejawem nieciągłości dziejów oraz nieciągłości samego zapisu, to tylko przykłady tej tendencji. Tej samej, która odezwała się w naszych lękach o stan globalnego środowiska naturalnego, o wytrzymałość atmosfery i klimatu na an- tropogenne zakłócenia, o odporność całej biosfery.
Nie są to zagrożenia wydumane. Tyle że do ich dostrzeżenia potrzebne było właśnie to nowe spojrzenie na świat I świat
0 kruchej stabilności, nietrwałej równowadze, świat zdarzeń
1 konwulsji raczej, niż powolnych przekształceń i spokojnych dziejów. Trzeba było odrzucić głęboko zakorzenione przekonanie, że „teraźniejszość jest kluczem do przeszłości", że w przeszłości - by powtórzyć za Charlesem Lyellem - mogło zdarzać się tylko to i tylko w takim natężeniu, jak obecnie, że więc katastrofy o nie znanym nam zasięgu są wykluczone, bo „nieaktuali- styczne". Kiedy w roku 1923 amerykański geolog J. H. Bretz zinterpretował osobliwe formy geologiczne z północno-zachodnich Stanów Zjednoczonych jako osad katastrofalnej powodzi sprzed 20 tysięcy lat, wynikłej z przerwania naturalnej zapory na ogromnym jeziorze zablokowanym przez czapę lodową, nikt mu nie uwierzył, bo za bardzo pachniało to zdyskredytowanym dyluwializmem. Bretz utrzymywał, że potężna fala powodziowa wymyła cały materiał osadowy na obszarze ponad 40 tysięcy km2, odsłaniając surową, chaotyczną topografię znaną dziś pod nazwą Channelled Scobland. Rwące rzeki przez kilka dni miały płynąć z szybkością 70 km/h, prowadząc wody o masie dziesięciokrotnie przekraczającej zasoby wszystkich rzek świata. W 50 lat później, w zmieniającym się już klimacie intelektualnym, sędziwy Bretz doczekał się satysfakcji. Na sympozjum poświęconym interpretacji „jego” osadów przyjęto powszechnie tę wersję wydarzeń, a na zakończenie wysłano mu telegram ze słowami: „Dziś wszyscy już jesteśmy katastrofistami”.
Nie ma powodu, by aktualizm przeciwstawiać katastrofizmowi I to raczej dwie strony jednego medalu. Bo geologia,
CZY CZŁOWIEK MOŻE ZNISZCZYC ŻYCIE? • 265
w odróżnieniu od fizyki czy chemii, dysponuje czynnikiem, którego nie sposób odtworzyć w żadnym laboratorium - niewyobrażalnie długim czasem. W roku 1967 inny amerykański geolog, P. E. Gretener, zwrócił uwagę na pozornie nieistotne rozróżnienie między zjawiskami niemożliwymi a nieprawdopodobnymi. Te pierwsze, z założenia, nie mogą się zdarzyć, te drugie w czasie liczonym miliardami lat zdarzą się na pewno. Jeśli bowiem istnieje najmniejsze choćby prawdopodobieństwo wystąpienia jakiegoś zjawiska (takiego jak spadek planetoidy lub wybuch supernowej w sąsiedztwie Ziemi), to prawie 5 miliardów lat historii Ziemi zwykle wystarcza, by powtórzyło się ono jeszcze nie raz.
Każde „nietypowe” zdarzenie w dziejach Ziemi, krótkie lub długotrwałe, wpływa na życie zamieszkujących naszą planetę organizmów. Każda odpowiednio duża zmiana środowiska pociąga za sobą wymieranie gatunków - to nieuniknione. Historia życia to nie tylko dzieje ekspansji na „puste” jeszcze obszary, to także historia opuszczania nisz, które były przedtem zajęte. Współczesne obliczenia skali wymierania mówią, że przełomu kredy i trzeciorzędu nie przeżyło 75% gatunków. Podobne wyliczenia dla przełomu permu i triasu sugerują śmiertelność sięgającą nawet 95% wszystkich gatunków! Przynajmniej raz w swej historii, przed 245 milionami lat, biosfera otarta się więc o widmo całkowitej zagłady.
Nie oznacza to jednak, że trochę większy kataklizm zniszczyłby całe życie na Ziemi. Owe 5% ocalałych stanowiły zapewne gatunki najbardziej odporne, takie, które dawały sobie szczególnie dobrze radę w okresach kryzysów. Natura bowiem nieraz doświadczała swe dzieci. Dziś mówi się o pięciu „wielkich wymieraniach” podczas fanerozoiku (tzn. w ciągu ostatnich 600 milionów lat) i o kilkunastu mniejszych. Sugeruje się także, że kolejne katastrofy dzielą okresy trwające 32 lub 26 milionów lat. Jeśli nawet ta cykliczność me była tak regularna i niektóre wymierania się „spóźniały" lub przychodziły „za wcześnie”, to i tak wszystkie musiały być swego rodzaju filtrem, przepuszczającym Jedynie gatunki najodporniejsze. Wielkie regresje morskie, wzmożony wulkanizm,
spadki meteorytów, nagle zmiany klimatu, bliskie wybuchy supernowych, zmiany położenia biegunów... - wszystko to doświadczyło już ziemską biosferę, uodpamiając ją na całe spektrum możliwych zagrożeń. Myśl, że dziś moglibyśmy bez trudu unicestwić wszystkie gatunki wydaje się więc zbyt zuchwała.
Życie i jego „nienaturalne” środowisko
Niezależnie od zagrożeń zewnętrznych kryzysy zostały niejako wbudowane w sam mechanizm funkcjonowania biosfery. Zasadą życia jest ekspansja - wynika to z charakteru darwinowskiej ewolucji. Drugie z założeń ewolucji mówi, że dobór naturalny jest ślepy i nie może przewidywać efektów swego działania. W rezultacie ekspansja życia musi prowadzić do wyczerpywania się nieodnawialnych zasobów i przekształceń „środowiska naturalnego” - z tragicznymi tego skutkami dla wszystkich gatunków nazbyt zaadaptowanych do zastanych warunków. Takie autodestrukcje biosfery - często na wielką skalę, ale nigdy totalne - były zapewne normalnym, choć rzadkim, gawiskiem w dziejach życia.
Już rozkwit najprostszych form życia w „pierwotnym bulionie" (zawiesinie spontanicznie powstałych w oceanie związków organicznych) szybko wyczerpał ogromne, ale przecież ograniczone i nieodnawialne zasoby pokarmowe. Nad biosferą zawisło widmo głodu. Wtedy zapewne, jako odpowiedź na to pierwsze wyzwanie „ekologiczne”, pojawiły się pierwsze autotrofy, czerpiące energię już nie ze związków organicznych, lecz wolnych jonów żelaza, siarki i wodoru. Nastała era chemoautotro- fów. Ale i ten okres nie mógł trwać wiecznie. Ekspansja bakterii „chemicznych", przy niezmiennej podaży ich metabolicznego „paliwa”, doprowadziła do załamania świata opartego na chemoau to troili. Nastąpił nowy kryzys, a ci, którzy przeżyli, znaleźli schronienie w środowiskach zapewniających stałą i regularną podaż odpowiedniego „paliwa”: w gorących źródłach, bagniskach i oazach ryftowych oceanów.
CZY CZŁOWIEK MOŻE ZNISZCZYĆ ŻYCIE? • 267
Pojawił się wówczas nowy wynalazek przyrody - bakterie zielone, dokonujące syntezy związków organicznych (cukrów) przy wykorzystaniu światła słonecznego, choć wciąż w atmosferze beztlenowej. W ten sposób źródło energii po raz pierwszy było praktycznie nie ograniczone, jednak coraz bardziej brakowało jonów wodoru potrzebnych jako dawców protonów. Dlatego bakterie te również dotknął kryzys (choć i one przetrwały do dziś w specyficznych i izolowanych środowiskach), a życie dokonało nowego odkrycia, zapewne największego i najbardziej brzemiennego w skutki. Pojawiły się sinice (cyjanobakte- rie), które nie tylko źródło energii, ale i protonów znalazły w nieograniczonych zasobach: cząsteczkach wody rozkładanych przy współudziale światła. Z kryzysów i zakrętów ewolucji wyłoniły się więc istoty w dużej mierze odporne na dalsze niespodzianki - ich „paliwem” stało się zewnętrzne wobec Ziemi Słońce, ich surowcem - praktycznie nieograniczona woda.
Ale w powietrzu czaił się już kolejny kryzys biogenny, tym razem wywołany nie brakiem, lecz nadmiarem.
Fotoliza wody oznacza bowiem odłączanie wolnego tlenu, a ten - jako trujący dla ws2ystkich form beztlenowych - usuwany był wprost do atmosfery (jak widać wyrzucanie odpadów do środowiska nie jest oryginalnym pomysłem człowieka).
Z początku jego obecność nie była zbyt dokuczliwa, gdyż na świecie pełno było nieutlenionych związków (zwłaszcza Jonów żelaza), z którymi tlen wchodził w reakcje - nie bez udziału bakterii 1 i odkładał się na dnie oceanów (kopalną pamiątką tych czasów są tzw. wstęgowe formacje źelaziste. zwane BIF - Banded Iron Formation, największe złoża żelaza na świecie). Ale mniej więcej miliard lat temu całe żelazo zostało utlenione i wówczas wolny tlen zaczął szybko gromadzić się w atmosferze. W krótkim czasie doprowadziło to do wielkiej przebudowy atmosfery, masowego wymierania organizmów beztlenowych, narodzin tlenowego metabolizmu, a wreszcie powstania warstwy ozonowej, dzięki której stała się możliwa kolonizacja lądów wystawionych dotąd na zabójcze promienie nadfioletowe.
Gromadzeniu się tlenu towarzyszyło ubywanie dwutlenku węgla, do dziś Jedynego i niezastąpionego źródła węgla słuźą-
P
cego do produkcji związków organicznych. Wczesna atmosfera była bogata w dwutlenek węgla - stanowi! on być może ponad 90% pierwotnego powietrza (do dziś taką „monokulturą” tego gazu są atmosfery pozbawionych życia planet ziemskich - Wenus i Marsa). Część wychwytywanego z atmosfery węgla więziona była w ciałach żywych organizmów, a po ich śmierci za- grzebywana w osadach na dnie oceanów, zrazu jako tzw. rozproszony węgiel organiczny, potem - w pancerzykach wapiennych organizmów planktonicznych 1 bentonicznych żyjących w górnej warstwie oceanu i na płytkim dnie. Ta grupa organizmów przez miliony lat przechwytywała węgiel z powietrza i odkładała go na dnie w potężniejących osadach węglanowych, z których z czasem utworzyły się warstwy skalne budujące dziś wierzchnią część ziemskiej litosfery. Ekspansja życia opartego na ogromnych, ale kurczących się zasobach węgla w atmosferze doprowadzić musiała do kolejnego załamania 1 węglowego tym razem. Jego zawartość ustaliła się wreszcie na niewiarygodnie niskim poziomie (dziś - 0,03% wszystkich gazów), a obieg węgla uległ zamknięciu. Odtąd tyle samo dwutlenku węgla wchodziło w skład żywych organizmów, co powracało do atmosfery za sprawą bakterii redukujących, grzybów i wulkanów, przywracających powietrzu tę część związków węglanowych, która zagrzebana została w głębszych warstwach litosfery. Efektem tych wszystkich kryzysów, wynalazków i przekształceń była gruntowna przebudowa atmosfery (wzbogacenie w tlen i azot, zubożenie w dwutlenek węgla), ustabilizowanie na odpowiednio niskim poziomie biomasy i wprzęgnięcie do globalnej ekologii wszystkich jej ogniw, niezależnie od czasu powstania i stopnia „zaawansowania”.
Im gorzej, tym lepiej
1 tak właśnie toczyła się ewolucja. Nowe światy powstawały na gruzach starych, jako odpowiedzi na nowe wyzwania i dzięki nowym wynalazkom, które z tych wyzwań wynikały. Zewnętrzne wobec życia lub przez samo życie generowane zagro-
CZY CZŁOWIEK MOŻE ZNISZCZYĆ ŻYCIE? • 269
żenią stanowiły bodziec do nowatorstwa, pomysłowości i postępu przyrody I lecz zawsze, mimo strat i kryzysów, „stary świat” pozostawał, znajdując schronienie jako żyjąca skamieniałość dawnych epok, w tych środowiskach i siedliskach, do których te nowe bodźce nie docierały (również w ciałach innych organizmów, przebywająca bowiem w naszym wnętrzu i pomagająca nam w trawieniu „flora bakteryjna" też jest wspomnieniem dawnych, beztlenowych czasów). W ten sposób świat się wzbogacał, bo kumulowały się wciąż nowe wynalazki, nie wypierając nigdy do końca starych i zapewniając tym samym rosnącą odporność całej biosferze. Najbardziej nawet nieprzewidziane kryzysy dotykały te gatunki, które z takimi osobliwymi warunkami miały Już kiedyś do czynienia: znały już pozbawione tlenu powietrze, zakwaszone gleby.
przesycone siarką wody; które wiedziały, Jak radzić sobie w rozpalonym, nienaturalnie upalnym śwlecle, także w świe- de mrozu, suszy i mroku. Postęp w dziejach życia dokonywał się więc przez katastrofy, wyzwania, zagrożenia, które wystawiały pomysłowość natury na próbę.
Współczesny świat jest produktem miliardów lat takich właśnie ewolucyjnych wyzwań i odpowiedzi, gdzie każdy nowy wynalazek powodował ekspansję nowatorów i eksterminację maruderów (przeżywających czasem w izolowanych, „archaicznych" środowiskach i odgrywających wciąż role, do których się najlepiej przystosowały), wywołując kolejną kaskadę nowych wynalazków, nowych odpowiedzi... i nowych katastrof. Świat dzisiejszy jest niczym muzeum paleontologiczne, gdzie w różnych środowiskach spotkać można skamieniałości z różnych epok, tyle że są to skamieniałości żywe; a im bardziej warunki przypominają dawne czasy, tym starsze są w nich skamieniałości. Dziś podróż od brzegu morza ku głębiom oceanu jest podróżą w czasie, bo im głębiej, tym więcej owych archaicznych istot można spotkać. A czy w jakimkolwiek muzeum wyrzuca się eksponaty tylko dlatego, że są stare?
Obraz, jaki się wyłania, odbiega od dawnych uproszczonych sądów. Inaczej dziś widzimy rolę kryzysów, katastrof, inaczej patrzymy na „łatwość" i „trudność" środowiska. Inaczej, wreszcie, postrzegamy problem postępu. Mówiliśmy już o tym, że ży- de szybko dąży do zapełnienia wszystkich dostępnych mu obszarów, do wypełnienia luk, do ekspansji. To klasyczny niejako motyw ewolucji, bardzo drogi Karolowi Darwinowi, dla którego stanowił najważniejszy, o ile nie jedyny rezultat działania doboru. W takim statycznym, gęsto upakowanym, „darwinowskim” świecie postęp był możliwy I ale był to postęp długi, mozolny, kierunkowy. W takim świecie trudno o wielkie ewolucyjne wynalazki. W ewolucji istnieje pojęcie radiacji adaptatyw- nych, czyli powtarzających się sporadycznie ewolucyjnych „wybuchów” innowacyjności w pustych niszach ekologicznych; pustych, bo jeszcze nigdy nie zajętych lub właśnie pozbawionych swych wcześniejszych lokatorów. Problem w tym, że w spokojnym świecie „gęstego upakowania" takie puste nisze
CZY CZŁOWIEK MOŻE ZNISZCZYĆ ZYCIE? • 271
nie istnieją - po 4 miliardach lat darwinowskiej ewolucji świat wypełniłby się po brzegi, a życie wtargnęło wszędzie tam, gdzie tylko było to możliwe.
Dzisiejszy świat nie sprawia jednak wrażenia gęsto upakowanego. Badania ekologiczne nieoczekiwanie ujawniają istnienie wielu pustych nisz. Daniel SimberlofT prowadził prace nad tzw. introdukcją, to znaczy sztucznie wprowadzonymi do ekosystemów nowymi gatunkami. Otóż, zdawało się, że każdy intruz, który przyjmie się i rozmnoży w nowym środowisku, powinien być „opłacony” wymarciem autochtona (bo tylko tak zachowana jest równowaga). Okazało się jednak, że w wielu przypadkach introdukcja gatunków nie wywiera żadnego wpływu na lokalne zespoły. A jeśli tak, to - jak zauważa SimberlofT - „oznacza to bardzo przychylne środowisko dla powstawania nowych gatunków", dla ewolucyjnej kreatywności.
I choć w tym przypadku chodzi zapewne o msze opustoszałe całkiem niedawno, i to za sprawą destrukcyjnej działalności człowieka, to w przeszłości podobną rolę odgrywać mogły właśnie naturalne kryzysy czy zakłócenia. Niestabilność środowisk i okresowe katastrofy - oto przepis na postęp. Niestabilny świat pustoszony co jakiś czas przez kataklizmy, świat następujących po sobie wymierart i radiacji, wciąż nowych wynalazków i eksperymentów, wciąż odmładzany i kreatywny.
W jakimś sensie i nasza obecność związana jest z kryzysami - już choćby dlatego, że tylko koniec dominacji mezozoicznych gadów umożliwił radiację „czekających” od dawna na tę sposobność ssaków; a następująca potem radiacja dała również początek naczelnym, grupie, z której się wywodzimy.
Ale człowiek jest nie tylko produktem innowacji, gdyż sam jest, i to największym ze wszystkich, innowatorem. Cywilizacja, którą stworzył, oparta została na nieustającej kreatywności, a ostatecznym efektem było pchnięcie ewolucji gatunku na całkiem nowe tory, transformacja zrazu najbliższego, a z cza
272 •
sem i globalnego środowiska, a wreszcie zagrożenie całej biosfery nowymi 1 groźnymi plagami. Znów, jak w okresach największych przełomów, biosfera podlega szybkiej i niszczycielskiej transformacji: wymierają coraz liczniejsze gatunki, znikają całe ekosystemy (na przykład lasy liściaste strefy umiarkowanej, stepy), zmienia się przebieg rzek, zarys linii brzegowych mórz (Holandia, Morze Kaspijskie), nawet skład atmosfeiy. Zmienia się klimat, charakter znoszonych do mórz osadów, odczyn wód opadowych. Ubywa gatunków w coraz bardziej zatrważającym tempie. I rodzi się pytanie 1 coraz bardziej natarczywe: Czy człowiek może zniszczyć życie na Ziemi?
Otóż odpowiedź, jak sądzę, jest jednak przecząca: nie może. Wszystkie klęski, które człowiek sprowadza na Ziemię, miały już swoje odpowiedniki. Kwaśne deszcze spadały nieraz na Ziemię, na przykład po przelocie wielkiego bolidu przez atmosferę, kiedy w rozgrzanym powietrzu tworzyły się tlenki azotu zakwaszające opady. Także największe nawet pożary lasów nie są naszym wynalazkiem: znamy ślady w skałach późnokredowych świadczące o wielkim, globalnym pożarze na lądach, prawdziwym ogniu Ziemi. Mówi się o nocy, która zapadła wtedy na wiele lat, o gigantycznym efekcie cieplarnianym, który podgrzał na długo atmosferę (gromadzący się dwutlenek węgla pochodzić miał z rozpuszczanych przez kwaśne deszcze wapieni), i o wielkiej dziurze ozonowej, która rozwarła się wówczas nad Ziemią. Również wojna jądrowa mogła już mieć swe odpowiedniki - bliskie wybuchy supernowych wystawiać mogły Ziemię na działanie promieni kosmicznych, a znacznie częstsze zmiany położeń biegunów pozbawiały okresowo biosferę ochrony przed nie mniej groźnym wiatrem słonecznym.
Wszystkie te zdarzenia musiały pociągać za sobą fale wy- mierań, nieraz - zapewne - na skalę globalną. Ale życie przetrwało, a nawet mogło w ten sposób uodpornić się na nowe wyzwania. Nie łudźmy się: szykujemy sobie i innym wiele kłopotów i zapewne wielu Już nie zdążymy zapobiec. Ale życia na Ziemi nie zniszczymy - na to Jesteśmy za słabi. A czy katastrofa, którą możemy wywołać, i tym razem przyniesie jakiś
CZY CZŁOWIEK MOŻE ZNISZCZYĆ ŻYCIE? . 273
ewolucyjny „wynalazek” - tego i tak się nie dowiemy, bo zawsze na efekty kolejnych radiacji czekać trzeba było wiele milionów lat. Więc lepiej nie próbować - badanie dawnych katastrof jest jednak nieporównanie bezpieczniejsze niż wywoływanie nowych. A także, mimo wszystko, bardziej twórcze.