Duhamel Georges OGRÓD DZIKICH ZWIERZĄT KRONIKA RODU PASQUIER

GEORG ES DUHAMEL

(Kronika Rodu Pasquier)

OGRÓD

DZIKICH ZWIERZĄT



Był to naprawdę człowiek dziewiętnastego wie* ku, tego stulecia, które wierzyło głęboko w naj» wyższą potęgę nauki, lekceważyło przestrogi Scho« penhauera i nie uznawało z uporem różnicy mię« dzy wiedzą a mądrością“.

Laurertf Pasquier.

(„Notarjusz z Hawru“)



ROZDZIAŁ PIERWSZY

O właściwościach pewnych żyjątek morskich. Wiosna wrtaca. Justyn Weill, czyli cnota żydowska. Rozmowa o zbawieniu świata i czystości obyczajów.

Pierwsze rozważania o przyszłości nauki.

Wygnane z rodzinnych piasków, uwięzione w ja- ikiemś akwarjum, zamknięte w laboratorjum małe żyjątka wybrzeży, zwane convoluta, podlegają wskutek jakiegoś tajemniczego nakazu rytmowi fal morskich, płyną ku lądowi w czasie przypływu, cofa­ją się, gdy odpływ odsłania dalekie wybrzeża.

Ruchy spowodowane tą tęsknotą pełną pokory przypominały mi często los dzieci paryskich, które prawie nic nie wiedzą o zmianach pór roku, a jed­nak przeczuwają je i poznają po zapachu ulewy, po barwie chmur, smudze światła, gasnącej codzień ni­żej w ¡kącie podwórza, po zieleni samotnego źdźbła trawy, wystrzelającego śmiało ku górze między dwiema granitowani płytami, po promieniach słoń­ca, rozpraszających się w gąszczu kominów, po nie-

Z

mym zachwycie uwięzionej rośliny, której wszystkie liście zwracają się z uwielbieniem ku oknu.

Muszę przyznać, źe będąc piętnastoletnim mło­dzieńcem, nie czułem się zbyt oderwanym od natu- ry.

Święta wielkanocne spędziliśmy w Paryżu, z po­wodów, które wkrótce zostaną zrozumiane; mogłem jednak przebywać od czasu do czasu w ogrodzie botanicznym, Jardin des Plantes*), o klombach u- sianych napisami, o wyleniałych podczas zimy traw­nikach, opuszczonych pawilonach, strojnych w drżą­ce gałązki bluszczu; owiewał mnie tam co chwila duszny powiew cieplarni o zapachu łaźni publicznej. Widziałem nawet ponad sztachetami i uszkodzone- mi altanami platany obok Hal, w których sprzedają wino. Pomimo to znalazłem gdzieindziej ukochanego zwiastuna życia ziemi i roślin. Cztery razy dziennie przechodziłem ulicą Clovis, u stóp wysokiego pagór­ka, wciśniętego między stare rudery; był to jakgdy-

*) Ogród botaniczny, Jardin des Plantes, położony na lewym brzegu Sekwany zajmuje powierzchnię 24 hektarów. Zawiera nietylko okazy rzadkich roślin i cieplarnię, lecz i Muzeum Hi* storji Naturalnej i zwierzyniec. Jest to jedno z ulubionych miejsc przechadzek mieszkańców Paryża, zwłaszcza niezamożnych.

(Przyp. tłum.)

by zaczątek dzikiej puszczy: czarne zbocza pokryte drzewami i krzewami, wzgórze — więzień opierające się ze wschodu o grube szczątki murów z czasów Fi- Iipa-Augusta; ciągnęło się ono wzdłuż chodnika i wznosiło stromo ku niebu. Mury Filipa Augusta wi­dać jeszcze dzisiaj, są to ciężkie ruiny, nie mające w sobie nic pięknego, lecz grupa drzew, która two­rzyła tę dziką puszczę została pochłonięta przez bu­dynki.

Poraź ostatni pozdrawiam z wdzięcznością miejsce swoich marzeń, tę wyspę zieleni i zapach unoszący się wokoło niej.

Tu spostrzegałem wiosnę, tu przechodząc cztery razy dziennie witałem ją radosnym hymnem nieme­go uwielbienia.

Po przecięciu ulicy, noszącej nazwę filozofa De- scartes*a, ulica Klodwiga, poświęcona pamięci wo­jownika, zaczyna zstępować wdół. Ma się wrażenie, że będzie ona ciągnęła się długo, tymczasem zaraz za pierwszym zakrętem, niewiadomo dlaczego, Klod- wig ustępuje miejsca Kardynałowi Lemoine. Jeszcze dwa dobre kroki i przechodzień znajduje się w doli­nie Sekwany.

Wysokość to dobro. Rozumiem ten wyraz tak jak go rozumieją chłopi. Jestto to co posiadamy, co sta­nowi naszą własność: pewien zapas siły, bogactwo,

§

którego człowiek rozsądny nie roztrwania lekkomyśl­nie. Doszedłszy do chodnika przed Politechniką, wa­hałem się zawsze przez chwilę zanim zstąpiłem z wy­sokości zapewniającej mi przewagę, aby znaleźć się wkrótce wśród ubóstwa równin. Po tym zwykłym przystanku, spoglądałem na Justyna Weilla i mówi­łem lub myślałem tylko: „Pójdziemy tam?“ Justyn nie zawsze odpowiadał na to krótkie pytanie. Jego światopogląd różnił się bardzo od mojego. Był jeszcze przejęty szkołą i naszemi sporami. Jego wielkie uszy, nerwowe, odstające od czaszki, czerwone jeszcze po ostatnim wybuchu gniewu, drżały na wietrze jak u- szy konia. Jego wielkie oczy, w których raz wraz za­palały się błyski inteligencji, rozszerzały się jeszcze pod naporem myśli, nagłego obrazu lub biegu słów. Nozdrza poczynały drżeć.

Owego dnia, gdy stałem jeszcze nieruchomo, Ju­styn Weill rzekł niepytany, przejęty czemś do głębi: „Tak, zejdźmy wdół“. I zaczął śmiać się, rozchyla­jąc wilgotne usta pełne elokwencji.

- Dziś, odezwałem się, to już nareszcie wiosna. Liście! Prawdziwe liście!

Przechodziliśmy właśnie przed moją ukochaną puszczą. Zapach roślin unosił się wokoło i spływał niby cienką strugą aż na jezdnię. Wdychałem to po­zdrowienie z uniesieniem. Zima 1894-95 roku była

wyjątkowo ponura i ciężka. Tacy jak ja ludzie, do­prowadzeni do rozpaczy długiem oczekiwaniem wio­sny, już od wielu tygodni złorzeczyli niebu.

Jakgdyby pragnąc przerwać mój zachwyt, Justyn rzekł krótko i obojętnie: „Tak“. I natychmiast, są­dząc zapewne, że już dość długo słuchał tego, co mówiłem, towarzysz mój wrócił znowu do powodu swoich rumieńców i swojej męki:

- Co mówił Lyon - Despres do inspektora? Po­wiedz mi, Laurent. Co on powiedział wkońcu lekcji rysunku?

- Ach! odrzekłem, wzruszając ramionami, cży sądzisz, że ja słucham tych głupstw, jakie mówi Ly- on-Despres.

Justyn zatrzymał się nagle, tupiąc nogą jak dziec­ko. Właśnie zaczęliśmy schodzić wdół ulicą Kardy­nała Lemoine. Wyprzedzałem go o krok lub dwa. Odwróciłem się w stronę kolegi i spojrzałem na nie­go badawczo. Był małego wzrostu. Miał, tak jak i ja, piętnasty rok, ale wyglądał daleko młodziej. Nosił jeszcze krótkie spodnie, bluzę i czapkę uczniowską. Trzymał swoją teczkę dwiema rękami, przyciśniętą do boku, czynił to w sposób niedbały i dziecinny. Przechodził wówczas mutację i głos jego brzmiał od czasu do czasu to chrapliwie, to patetycznie; Justyn korzystał z tego, aby wywoływać pewne efekty sce-

niczne, gdyż podziwiał wtedy i naśladował znakomi­cie kilku sławnych artystów. Miał płomienną czupry­nę, cerę przezroczystą, na twarzy jego malowała się inteligencja i namiętność.

Ja byłem trochę wyższy od Justyna, chociaż nie byłem wysokiego wzrostu, robiłem wrażenie mło­dzieńca, donaszałem długie spodnie swego brata Ferdynanda. Głos miałem niski, już uformowany, mój sposób mówienia był oględniejszy, a zapewne i bieg myśli mniej bystry.

Justyn, gestykulując, przyparł mię do ściany Po­litechniki.

- A ja wiem co powiedział Lyon-Despres cho­ciaż nie byłem tak blisko niego jak ty. Domyśliłem się! tak jest, domyśliłem się! On powiedział:

Patrzcie no na tego wstrętnego żyda!“

- Ależ nie, mylisz się, odpowiedziałem śmiejąc się, Lyon-Despres powiedział...

Justyn tupał nogami z wściekłości.

- Wstrętny żyd... Wstrętny żyd... Ach! po ru­chach ust, po ich śmiechu poznaję, że mówią o ży­dach, domyślam się, gdy mówią o mnie. Ale żeby tak mówił Lyon-Despres, to coś potwornego !

- Justynie denerwujesz mnie. Lyon-Despres po­wiedział do inspektora, wskazując na ciebie ruchem

WtB KISZCZTO KIIĄfTCI

głowy, powiedział tak, słowo w słowo: „Ten mały żydek jest nadzwyczajny! nadzwyczajny! “

Justyn zbladł nagle. Pokiwał zwolna głową i ruszył znowu z miejsca.

Czy wiesz, — rzekł, — że Lyon - Despres jest żydem? To żyd czystej krwi wstydzący się tego, że jest żydem. Nienawidzę tego ro­dzaju ludzi. To żona jego nazywa się De­spres. No, powiedz! Jak nazwać taką podłość? A więc, aby zapomniano o jego pochodzeniu, ten niegodziwy żyd, uśmiechając się mówi o mnie, Ju­stynie Weillu: „Ten mały żydek“... Bo pomimo wszystko ten podlec jest dumny ze mnie. Mały ży­dek! Laurent! Niech tylko dłużej pożyję, a stanę się wielkim żydem, prawdziwym wielkim żydem.

Aby zsunąć czapkę na tył głowy, wypuścił z rąk teczkę, która upadła na chodnik z wielkim hałasem.

- Zapamiętaj to, co ci powiedziałem, rzekł zno­wu tonem zlekka dramatycznym. Będę wielkim! Wielkim! Lub niczem.

Dochodziliśmy do rogu ulicy Monge. Do jakiego stopnia Paryż ówczesny mógł być obszerny, prze­stronny i swobodny, tego nie zrozumieją nigdy dzieci wieku, w którym wszystko jest stłoczone i nigdy nie­ma dość miejsca dla harców wyścigowych. Powta­rzam, że nawet w dzielnicach najmniej wspaniałych

Paryża można było przechadzać się po ulicach i skrzyżowaniach ulic, gdyż rzadko bywały one wów­czas do tego stopnia przepełnione publicznością, aby to uniemożliwiało spacer.

- Pójdziemy ulicą des Boulangers? — zapytałem, żeby zmusić Justyna do zwrócenia uwagi na drogę, którą przebywaliśmy.

Odetchnął głęboko, zaprzeczył ruchem głowy, da­jąc mi w ten sposób do zrozumienia, że ulica des Boulangers jest zbyt pospolita dla przyszłego wiel­kiego żyda:

- Nie, odrzekł, obejdźmy ją. Chodź, mamy czas.

Uśmiechnął się z wdziękiem i niepokojem i nagle

zaczął mówić głosem drżącym:

- „Nadzwyczajny“... Nadzwyczajny! Laurent, jesteś moim przyjacielem, powiedz, czy ja naprawdę jestem niezwykły?

Żywiłem wówczas- dla Justyna uwielbienie pełne zapału i niekiedy nieopanowane, a prawie zawsze wzajemne; i Justyn bowiem, w swej pełnej egzalta­cji duszy, uwielbiał mnie podobnie, jeszcze częściej dając temu wyraz.

- Ach! odrzekłem z głębokiem przekonaniem, któż mógłby ci dorównać? Poszukaj w całem naszem liceum.

H

Kto? - odpowiedział Justyn z wielką uprzejmo­ścią. Kto? Ty, Laureat.

I dodał uśmiechając się: „Lecz ty nie jesteś ży- dem‘%

Szukałem słów, któremi mógłbym wyrazić swój szczery żal, że nie jestem żydem, gdy Justyn zaczął znowu mówić z zapałem:

Wy, chrześcijanie, nie możecie pojąć swojej niedoli. Jesteście ludźmi, którym nie przyświeca żadna nadzieja. Tak, Laurent, postaraj się dobrze to zrozumieć: dla was Mesjasz już przyszedł. To się już stało, to się już spełniło raz na zawsze, gdyż on nie przyjdzie poraź drugi. Lecz dla nas, Laurent, co za szczęście! Co za przyszłość! Nie wiem tylko czy możesz zrozumieć to, co ja chcę wyrazić. Oczekiwać Mesjasza, to tak wielka, tak wspaniała rzecz! Lecz najpiękniejsze, najbardziej zdumiewające zarazem...

Uderzył się pięścią w czoło poprzez czapkę (czoło miał wysokie, białe, piękne zarysowane), potem mrugnął znacząco oczyma:

Najpiękniejsze to móc pomyśleć, że Mesjasz...

Przerwał, jakgdyby ujrzał chóry anielskie, w u-

stach zebrało mu się tyle śliny, że aż wiatr uniósł jej kilka kropel. Nagle szepnął z niesłychaną powagą:

A może ja jestem Mesjaszem?

Ogarnął mię szalony entuzjazm.

- Mesjasz!

- Tak, rzekł z dumą. Ponieważ jeszcze nie przy­szedł, ponieważ ma przyjść, jest zupełnie możliwe, a- bym ja, Justyn Weill, syn Szymona Weilla...

Ujął się w zamyśleniu za brodę.

- Ach! wiem dobrze, mówił dalej ciszej, wszyscy mali żydzi, tacy jak ja muszą choć raz, w zaraniu swojej młodości... Jeżeli o tem nie pomyśleli, są zdrajcami lub ubogimi duchem. Czasem zrana! Ta myśl prześladuje mnie najczęściej rano. Jednak co do mnie, to nie jest takie proste.

Justyn Weill szedł w milczeniu kilka kroków, na­gle spojrzał na mnie wzrokiem tragicznym:

- Czy ty jesteś czysty, powiedz?

Zawahałem się czy mam odpowiedzieć, nie dlate­go, abym miał jakąś wątpliwość co do treści pyta­nia, lecz przez wstydliwość. Justyn mówił dalej pew­niejszym tonem:

- To bardzo ważne. Laurent, postaraj się zrozu­mieć mię dobrze: czy jesteś czysty ?

- Nie, odpowiedziałem szeptem.

Justyn zawołał z wściekłością:

- Niestety! ja również! To nie do wiary: ja rów­nież. '

Po paru krokach, Justyn powtórzył ze smutkiem: „Ja również nie jestem czysty!“

Serce jego było wciąż pełne niepokoju, a ponieważ ja nic nie mówiłem, dodał jeszcze:

- Nie chodzi tak bardzo o to, by nie patrzeć na kobiety. U nas można być zbawionym bez względu na kobiety. Rabin może mieć żonę. Nawet prorok może być żonaty. Nie! To jest coś... to jest coś ta­kiego, czego nie może uczuwać Mesjasz, coś co i mnie wydaje się niemożliwe. Mesjasz! tak! Me­sjasz...

Przestał mówić i zarumienił się z przejęcia.

Milczenie trwało kilka minut, wydawało nam sę to wówczas wiecznością. Ponieważ Justyn milczał ciągle, szepnąłem z miną stanowczą:

- Nie martwi mię to, że nie jestem czysty.

- Dlaczego? zapytał Justyn, rzucając na mnie spojrzenie naiwne i ciekawe.

Wzruszyłem ramionami. Czyż mogłem mówić o tem nawet do Justyna, dlaczego musiałem zrezygno­wać z czystości iku swojej wielkiej rozpaczy, - pod warunkiem jednak, aby istoty czyste znajdowały się na ziemi. Co do tego nie miałem żadnych wątpli­wości, wystarczało spojrzeć wokoło siebie, aby być zupełnie pewnym, że tak jest.

Jakgdyby przenikając bieg moich myśli, Justyn zapytał jeszcze:

- Czy znasz ludzi czystego serca?

Skinąłem nieznacznie głową, a Justyn Weill ( d po­wiedział na n^)je skinienie słowem:

- Naturalnie.

Potem dodał z przesadną, nieco teatralną uprzej­mością :

- Może zraniłem cię, Pasąuier, w twoich i czu ciach chrześcijanina?

- Nie, nie zraniłeś mig.

- Wierz mi, rzekł znowu, jakgdyby pragnąc dać mi drogocenną radę, wierz mi: o ile ktoś postanowił dokonać rzeczy wielkich, niech lepiej myśli - tak. mówi mój wuj Jakób - niech lepiej wierzy, że ś >iat nie jest odkupiony, nie jest jeszcze odkupiony.

- Ojciec mój utrzymuje, zawołałem z zapałem, który mię zawsze ogarniał, gdy mówiłem o przeko­naniach naszej rodziny, że świat będzie odkupi <ny przez naukę, tylko on nie wyraża się, będzie odku­piony lub zbawiony, lecz osiągnie doskonałość, al • w istocie jestto to samo, jeżeli wolisz to wyrażenie.

Od paru minut Justyn podskakiwał na jednej no­dze, popychając przed sobą wzdłuż chodnika oc ta­mek płaskiego kamienia, jakgdyby grał w klasy.

- Czekaj! zawołał, zatrzymując się. Czekaj! Na­uka, tak!’To zupełnie co innego. Pod pew­nym względem ojciec twój ma wielką racie. Zależy to od punktu widzenia. Nauka, L? j-

rr nt! Wiesz dobrze, że nikt nie ma większego szacun­ku ode mnie dla wiedzy i dla postępu...

Poprawił czapkę, nagłym ruchem podrzucił tecz­kę i podniósł palec do góry. Aż do ulicy Guy-de-la- Brosse rozprawialiśmy o nauce.

“■wbzoz

%

ROZDZIAŁ DRUGI

Zapoznanie się z Waldemarem Henningsenem. Nie­pokój i zmieszanie Justyna. Piękność mojej siortry pianistki. Cechy szczególne Ronda A-moll. Wspai >a- łomyślność Mozarta. Gniew Cecylji. Filozof ja matki.

Ulica Guy-de-la-Brosse, która do dziś dnia jest miejscem bardzo spokojnem, była wówczas prawd zi- wem wiejskiem zaciszem. Promienie zachodzącego słońca padały ukośnie na front naszego domu; jak- gdyby wywołane tym blaskiem pełnym melanchc 1 ji, przez uchylone okno dźwięki fortepianu snuły s?ę i płynęły ku niebu. Była to melodja lżejsza od dyr tu, unoszącego się wokoło kadzielnicy i tak jak ten dym nieuchwytna i płochliwa.

- Wstąp na chwilę, powiedziałem do Justyn.* Weilla. Cecylja gra. Posłuchamy nie przeszkadzając jej. Słychać to sławne rondo, znasz je: nucę je ciągk od tygodnia, nawet w klasie.

Twarz Justyna pokryła się nagle rumieńcem.

- Nie, odrzekł, nie. Nie chciałbym nikomu prze­szkadzać.

I Jjąłem go za ramię, śmiejąc się. Opierał się dla zas idy, lecz po chwili ustąpił.

- Na chwilę, tylko na chwilę, szepnął, chcę usły­szeć twoje ukochane rondo.

Byliśmy już na schodach. Wchodziliśmy na górę, stąpaliśmy głośno, jak to czynią dzieci.

- Cicho! rzekł Justyn. Wchodźmy ciszej. Nie hcę przeszkadzać twojej siostrze. Nie chcę nawet,

aby wiedziała, że jestem u ciebie. Muzyka, to świę­tość.

- Naturalnie, powiedziałem, zatrzymując się na schodach, Cecylja nie jest sama.

- Skąd wiesz o tem?

- Poznaję to po jej grze. To dobrze, zapoznasz się z Waldem.

Na schodach było ciemno, nie tak ciemno jednak, abym nie mógł zauważyć rysów twarzy przyjaciela. Twarz jego sposępniała nagle. Zawahał się, stanął, coinął się o dwa lub trzy stopnie.

- Słuchaj, Laurent, przyjdę kiedyindziej.

- Czyś oszalał? Masz wolny wieczór, mówiłeś mi

o tem wychodząc z liceum. m

Justyn wahał się, wykrzywiwszy usta z niezado­woleniem.

- Nie, nie dzj|iaj.

Ale nie mógł zdecydować się na odwrót i zapytał tonem ostrym:

- Któż to, ten Waldo, o którym mówisz co chwi­la?

- Zaraz ci go przedstawię, a raczej ciebie mu przedstawię.

- Cóż to za różnica? mruknął Justyn niechętnie.

- Różnica wielka, mój drogi, różnica wielka! Waldo jest starszy od nas o pięć lub sześć lat. Wal­demar Henningsen, to pan duński, nieznający zu­pełnie języka duńskiego. Pozatem mówi dobrze czte­rema czy pięcioma językami europejskiemi. Przeby­wał wszędzie, oprócz w Danji. Trudno określić na­rodowość matki jego, jest chyba Francuską. Ojciec jego, Wiking - tak go nazywa Waldemar - nie ży­je, a więc zniknął z horyzontu. Ma lat dwadzieścia

- mówię o Waldemarze - jest kompozytorem, muzy­kiem. To człowiek niezwykły. Obecnie jest naszym sąsiadem. Zajmuje z matką mieszkanie na piątem piętrze, urządzone jak pracownia artysty. Jest z włas­nej woli nadzwyczajnym i wyjątkowym profesorem mojej siostry Cecylji i przewodnikiem w krainie to­nów pańskiego sługi, Wawrzyńca Pasąuier. O! nie jestem niewdzięczny, Waldemar jest cudownym młodzieńcem.

Justyn gryzł dolną wargę z wściekłością, warga ta była gruba i krwią nabiegła. Schwycił za poręcz i zaczął drżeć, na twarzy jego malowało się szczere strapienie wraz z teatralną przesadą. Znałem go do­brze i wiedziałem, że cierpiał na swój sposób: każ­da pochwała innych budziła w nim szaloną zazdrość, co z mojego przyjacielskiego punktu widzenia uwa­żałem za szlachetne uczucie.

A więc, mruknął ze złością, idź do niego, idź do swojego Waldemara! Bawcie się dobrze! Żegnaj, Laurent.

Schwyciwszy go za ramię i potrząsnąwszy niem z żywością, powiedziałem :

Justynie, nie jesteś już dzieckiem. Zrób to dla mnie, chodź, przywitasz się z Cecylją, a jeżeli Wal­demar jest u nas, zachowasz się jak gentleman.

Gestem tragi-komicznym wepchnął do kieszeni swoją czapkę uczniowską i rzekł udając przygnębie­nie:

- A więc dobrze, jestem posłuszny.

Zostawiliśmy teczki i książki w małym, ciemnym

przedpokoju, gdzie dniem i nocą paliła się lampka benzynowa. Z pokoju jadalnego dochodziła nas je­dnocześnie rozmowa i dźwięki, teraz zupełnie bliskie, starego fortepianu.

- Do twojego pokoju ! szepnął Justyn Weill i po­

ciągnął mię energicznie za kurtkę. Do twojego poko­ju ! Będziemy i%wnie dobrze słyszeli i nie przeszko­dzimy nikomu.

Wzruszyłem ramionami i wszedłem do naszego po­koju. Stały tam dwa łóżka. Na jednem z nich, na większem, sypiałem zwykle ze swoim bratem Ferdy­nandem. Józef sypiał na drugiem; od czasu wyjazdu Józefa do wojska, sypiałem sam z rozkoszą na małem łóżku nieobecnego brata.

Drzwi mojego pokoju prowadziły wprost do jacjal- ni ; stał tam wówczas fortepian, tam również rozsta­wiano co wieczór łóżko dla siostry mojej Cecylji. Ju­styn wszedł na palcach z przesadną ostrożność^ %i usiadł koło drzwi, w pewnem oddaleniu. Stąpaliś­my jaknajciszej, pomimo to lekki szmer nie uszedł uwagi grającej.

- To ty, Laurent? zawołała nagle, przestawszy grać. To ty? Nie jesteś sam?

- Nie jestem sam, odpowiedziałem. Przyszliśmy razem z Justynem, aby posłuchać mojego rondo. Wiesz chyba, że to moje ukochane rondo?

Cecylja zwróciła się w naszą stronę. Skinęła głową z żywością i wdziękiem.

- To Justyn Weill! zawołała. O! proszę zostać, Justynie. Lecz, niestety, nie jestem zadowolona ze

siebie. Niech pan nie słucha. Taka gra nic nie war­ta. •

- Przepraszam, rzekłem, wchodząc do jadalni, muszę teraz przedstawić Waldowi swojego przyja­ciela Weilla. Justynie, to Waldemar Henning,sen.

Justyn zbliżył się, twarz jego pokryła się rumień­cem. On, taki zawsze swobodny w każdej okolicz­ności, taki dumny i mściwy, wydawał się nagle nie­śmiały i zakłopotany, wstydził się swoich krótkich spodni, swego małego wzrostu, swego dużego nosa o drgających nozdrzach i swoich rudych włosów. Uszy jego zbyt duże i zbyt odstające zaróżowiły się. Uś' ’ nął rękę Waldemara ruchem nie zdradzającym ani serdeczności, ani prostoty.

- Lubi pan muzykę? zapytał Waldemar.

Justyn wyprostował się.

- Kocham ją namiętnie. I jakgdyby uczuł, że sło­wa nic nie znaczą, dodał już opanowanym głosem: „Lubię bardzo muzykę. Bardzo“.

- To dobrze, odparł Waldemar spokojnie. I na­tychmiast wrócił do małej pianistki.

- Proszę zacząć wszystko od początku. Nie będę przerywał. Nie będę nic mówił. Pomówimy jak pani skończy. Proszę zaczynać, panno Cecyljo, i nie spra­wić mi przykrości.

Cecylja siedziała wyprostowana, zaczęła grać po

krótkiej przerwie, jakgdyby czuła instynktownie, że muzykę musi poprzedzać milczenie, długa chwila ci­szy. Patrzyłem na nią z radością i podziwem.

Niezwykła piękność mojej siostry Zuzanny, , należałoby właściwie powiedzieć, jej piękność tragiczna, kazała w przyszłości zapomnie1 o urodzie Cecylji w okresie jej młodości. ]’!ęk- ność Zuzanny była — i jest jeszcze be2 wąt­pienia - klasyczna, mam tu na myśli pięk­ność czystej rasy. Każdy szczegół wzbudzał zact vyyt, lecz główną jego przyczyną był czar spojrzenia. Urok Cecylji pozostał żywy w mojej pamięci, nierozłą■•my od fali dźwięków, jakgdyby przesycony blaskiem mu zyki. Cecylja była podobna do jednego z aniołów Van Eycka, do tego, którego profil zaledwie widać < w ostatnim rzędzie boskich śpiewaków, gdyż jest pra­wie zasłonięty przez postacie innych serafinów. C »czy duże, o barwie jasnego lazuru; czoło pięknie zar . so- wane, odkryte; ciemne, gładko zaczesane włosy, — to ją trochę różniło od anioła flamandzkiego malan a, - zaplecione w dwa grube warkocze; nos prosty, r Ina wyniosła, usta dziecinne, o wąskiej wardze, jakby zawsze gotowe do niewypowiedzenia jakiejś myś u- krytej; w chwilach wzruszenia szyja drży z niew) ło- " wionym wdziękiem. Czy taka była Cecylja? Cz to już wszystko? Ależ nie, nie! Nie umiałbym odmdo-

wać ć umy tej dziewczynki, ani jej postaci młodej Djany. W tych czasach, o których opowiadam, siost­ra mo‘a Cecylja miała przeszło dwanaście lat. Urosła bard/') prędko. Spod sukienki, zbyt krótkiej, widać było logi nerwowe, zgrabne. Trzymała się zawsze bard/) prosto, miało się wrażenie, że w każdej chwi­li była gotowa do odparcia zarzutów. Twarz dziecka, lecz w oczach płomiennych malowała się dojrzałość i powaga. Patrzyłem na nią z gorącą miłością i myś­lałem bardzo często: „Może to jeszcze dziecko, jed­nak to najpiękniejsza z kobiet, to wielka artystka, to moja siostra“. •

Zaczęła grać. Grała rondo Mozarta. Rondo A- moll, na sześć ósmych, o tempie dosyć wolnem, wahającem, niemal usypiającem z początku, o przejściach niby ogień niewidzialny; rondo to można znaleźć samo w zbiorach różnych utworów muzycz­nych. Przeszło po trzydziestu pięciu latach, słyszę tę pieśń nieuchwytną, niby westchnienie pełne bólu płynącą ku niebu, i drżę przejęty miłością jak za dni swojego dzieciństwa.

A więc Cecylja zaczęła grać. Stała się pianistką natchnioną, cudownem zjawiskiem. Opowiem za­pewne później w jaki sposób zdarzenia i ludzie zło­żyli się na powstanie takiego cudu. Ponieważ mówię

o tern rondo, niechże raz jeszcze usłyszę je do końca w ciszy wspomnienia.

Waldcrmr zachowywał się bardzo spokojnie pod­czas pierwszej części utworu, nie patrzył na nas zu­pełnie, mogliśmy więc przyglądać mu się z całą swo­bodą. Wysoki, bardzo szczupły, ciało jego i twarz by­ły niezwykle subtelne, wielkie stopy i kościste dłonie wyglądały dziwnie, zaszczepione na delikatnych przegubach; trudno było przyzwyczaić się do tego narazie, on sam zdawał się tem zażenowany i tro­chę zirytowany, jakgdyby po otrzymaniu krępują­cych podarków od natrętnego krewnego. Twarz, oto- . czona delikatną brodą, taką jaką wówczas nosili mło­dzi ludzie, byłaby bardzo miła dla oka, gdyby wyraz jej był pogodniejszy, lecz Waldemar, zupełnie bez­wiednie, wyrażał wszystkie swoje myśli charakterys- tycznem krzywieniem się. Miał wspaniałe blond wło- sy, wijące się w loki. Ubranie jego z grubej, jasnej wełny było wyrazem jakiejś elegancji egzotycznej i zwracało uwagę w takiem otoczeniu jak nasze. Do­dam jeszcze, że miał krawat granatowy w białe groszki, taki jakie nosili artyści i uczniowie. Sie­dział w pozie swobodnej, a jednak w naprężeniu: zgięte kolano ujął dłońmi, wskutek ucisku splecio­ne palce pokryły się białemi i czerwonemi pręg£ mi. Słuchał muzyki w skupieniu, słuchał wszystkiemi ncr-

wami. Od czasu do czasu pochylał nieco głowę, po­tem podnosił ją i poruszał nią gwałtownie.

To rondo A-moll pozwala na wielką swobo­dę wykonania. Waldemar nie wybijał właściwego taktu, jak to czyni wielu prostaczków, łatwo podda­jących się siłom żywiołowym. Jakimś tajemnym na­kazem zdawał się raczej prowadzić artystkę lub po­dążać za nią w jej locie od sfery do sfery.

W chwili gdy zabrzmiała tonacja majorowa, Wal­demar zaczął chodzić po małym pokoju. Ale ponie­waż stara podłoga skrzypiała, młody człowiek za­trzymał się natychmiast; wszystkie mięśnie jego cia­ła i twarzy drżały, wyrażając to niepokój, to gniew, to zac hwyt.

Umilkły ostatnie tony. Młody człowiek włożył rę­ce w kieszenie i zaczął krążyć wokoło stołu. Przestał patrzeć na Cecylję, wydawało się, że nie wie nawet

o nas/.ej obecności. Miałem przed sobą jedną z tych osób, - nie byłem jeszcze przyzwyczajony do takiego widoku, dla których muzyka jest jednocześnie szczę­ściem i męką. Zaczął mówić, nie do nas, lecz do wv'''tkich istot żyjących i mających żyć.

Słyszeliście? Twórca nie może przekazać lu­dziom bardziej wspaniałego daru. Postarajcie się zro­zumieć : daje nam wszystko! Pozwala nam wierzyć, że improwizujemy sami ten utwór grając go, co wię-

cej, że improwizujemy słuchając. Czyż moi" być większa ofiarność? Jaki on dobry! Jaki szcz >dry! Gram, i mafl|wrażenie, że improwizuję to co ; .am, tworzę jedne po drugich te tony, te melodje i pasa­że ! Daje mi wszystko: dzieło i tajemnicę tworzenia. Pozwala, aby jego dzieło stało się mojem na cl wiię, abym ja, Henningsen, mógł je posiąść jak swoją wła­sną myśl, aby się stało moją własną myślą, i o za szczodrość! Niewielu jest twórców zdolnych do ta­kiej wspaniałomyślności. Strzegą zazdrośnie swojego genjuszu. Zapraszają nas jak nędzarzy do stołu Kre- zusa. A on, Mozart, udziela nam swojego geniuszu na przeciąg kilku chwil, pożycza nam swojej pię t.nej zabawki szczęśliwego dziecka... Cecyljo, zdaj« rai się, że pani dodała tu i owdzie parę taktów wh nej improwizacji. A jednak to niemożliwe. Może to ]z słuchając komponowałem coś w sercu swojem.

Młody człowiek usiadł na krześle i zaczął swor cmi dużemi palcami o zgrubiałych stawach gładzić c.fl' ** katnie dłonie Cecylji. Śmiał się teraz: był szczęśl .v>, był zachwycony.

- Cecyljo, dziecko drogie! Zagrała pani < ały utwór z prawdziwą szczerością i prostotą. Jak pini skończyła ten pasaż? '

Przysunął krzesło do fortepianu i usiłował pot*, ló- rzyć pasaż. Palce jego nie były niezręczne, lecz cięż

kie, a właściwie nieposłuszne. Dwa lub trzy razy sta­rałg odtworzyć zarys melodji, grał gorączkowo, rozległy się ostre tony. Przestał, wzruszył ramionami, wstał i podszedł do nas, uśmiechając się gorzko.

- Jakie to niesprawiedliwe, rzekł, wzruszając zno­wu r imionami. Niesprawiedliwe, a nawet śmieszne. Muzyka, to oszustwo. Ja, Henningsen, jestem męż- CzyŁną! Żyłem, cierpiałem. Podróżowałem. Widzia­łem j.ik umierali ludzie. Widziałem wszystko, wszyst­ko! Jestem artystą, tak! Rozumiem ten utwór mu­zyczny lepiej niż ktokolwiekbądź na świecie. Nie śmiejcie się! Lepiej niż Mozart, lepiej niż Bóg! A jest-i i nędznym pianistą. Gdy gram to przeklęte rondo, jeśli spróbuję wykonać je nietylko sercem, gram jak uczeń, który nie wie nawet co ma przed oczyma. Ale posłuchajcie gry tej dziewczynki! Po­słuchajcie gry tej młodej czarodziejki. Gra jakgdyby Y^zyłłko rozumiała. Skoro tylko poruszy palcami, ma sio wrażenie, że tony płyną wprost z jej duszy. A jednak to dziecko, które jeszcze nic nie rozumie. N' sprawiedliwość! Niesprawiedliwość!

Jsa jle zwrócił się do mnie, jakgdyby spostrzegłszy moją prawdziwą istotę, a nie moją zewnętrzną po­stać, Powtórzył komicznie:

- Go powiesz, Laurent, na taką niesprawiedli­wość?

31

WIB NISZCZYĆ

Nie zdążyłem odpowiedzieć. Cecylja witała, sztywna, blada, ze ściągniętemi brwiami.

- Rozulniem to wszystko lepiej niż pan, zawoła­ła. Zarozumialec, szaleniec! Nienawidzę pana! Nie­nawidzę !

Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochai' po­tem uciekła do pokoju naszych rodziców, usłysze­liśmy zgrzyt klucza, zamknęła się tam.

Waldemar rzucił się do drzwi. Zgięty wpół mówił szeptem przez dziurkę do klucza:

- Cecyljo, zawiniłem, żałuję bardzo. Jestem wstrętnym zarozumialcem. Cecyljo, ja żartów;: tem.

Uderzył dłonią we drzwi dwa lub trzy raz;, po­tem zbliżył się do nas, kiwając głową. Nie móg? opa­nować jakiegoś dziwnego akcentu germańskiej o.

- Ja ją przeproszę. To czarodziejka. To nad iiem- ska istota. Wychodzi pan? Ależ dlaczego? Za kwa- dransik uspokoi się i znowu zacznie grać, zapev iiiam pana. Znam ją tak, jak matka dziecko swojt.

Justyn wstał, miał purpurowe rumieńce, wzrok ponury. Wyjąkał kilka słów pożegnania, ] em zwrócił się do mnie z miną błagalną:

- Chodź, Laurent, odprowadź mię kawale!

Skinąłem głową. Gdy przechodziliśmy przez mały

przedpokój, mama wracała. Była zdyszana, gdyż wchodząc po schodach niosła na rękach naszą małą

siosi rzyczkę Zuzannę, którą bardzo pieściła. Puściła dziecko, wstrzymała oddech na chwilę, jakgdyby cb'ała usłyszeć co się dzieje w głębi mieszkania i zap ytała:

- Co się znowu stało?

- Ach! rzekłem, wzruszając ramionami, nic, nic abb >lutnie. Waldo posprzeczał się znowu z Cecylją. Pr'. odzą się zanim wrócę odprowadziwszy Justyna.

lama pokiwała głową, patrząc w sufit.

- Ach! szepnęła, ta muzyka! ta muzyka! Jakgdy­by aie było dosyć trosk bez muzyki!

ROZDZIAŁ TRZECI

Zwiedzenia. Historja rodziny w zarysie. Wdzięcz­ność dla Waldemara. Spokój w domu. Twarz m^jej

matki.

Skoro tylko znaleźliśmy się na ulicy, Justyn wy­buchnął :

- Nie podoba mi się, krzyknął, nie podoba m\ się zupełnie!

- Ach, zawołałem, aby go jeszcze podniecić, po­nieważ lubiłem, gdy wpadał w zapał lub w gniew, to jednak najpiękniejsze rondo Mozarta, najpięk­niejsze ze wszystkich. *

- Nie mówię o tem rondo, rzekł Justyn Weil;. ze złością, zostawmy je w spokoju: jest cudne.

- Nie mówmy o niem? A dlaczego? Przeciwnie, mówmy o niem. •

Justyn wyjął z kieszeni swoją czapkę ze złot m* galonami, o popękanym daszku. Włożył ją na gliwf z wściekłością.

- fest gwałtowny, ordynarny, a przedewszyst- kiem bez wychowania. To niebieski ptak.

U '.łyszałem ten wyraz poraź pierwszy i prosiłem, śmiejąc się, aby go powtórzył.

- Niebieski ptak! Mówię, niebieski ptak! Ry­cerz przemysłu, awanturnik! I to jest właśnie czło­wiek, którego towarzystwo uważasz za odpowiednie dla twojej siostry. Zadziwiasz mię, Laurent!

Mrok wypełzał z zaułków paryskich. Z prętem na ramieniu, człowiek zapalający latarnie szedł szybkim krokiem brzegiem chodnika, pozostawiając poza so­bą cały szereg migoczących gwiazd. Pora wydała mi się romantyczna i odpowiednia do zwierzeń.

- Ach! rzekłem, ty nie wiesz o niczem...

Przerwałem znacząco, byłem przejęty, usta mia­łem i lawpół otwarte. Milczenie Justyna było godne podziwu: nastawił swoje wielkie uszy, opuścił gło­wę i iłuchał.

- Ach! mówiłem dalej z zapałem, nie możesz so­bie niwet wyobrazić, czem jest dla nas przyjaźń te­go młodzieńca. Znasz mojego ojca. Widujesz go cza- irm. Wiedz, że jest to człowiek niezwykły...

- Niezwykły! potwierdził Justyn Weill skinie­niem głowy.

- Człowiek ten, mówiłem ogarnięty nagle wiel­kim zapałem, jakgdybym miał zamiar śpiewać hymn

I na cześć rodziny, człowiek ten pracował we wszyst­kich zawodach, wszystko go pociągało, wszystkie­go próbował i postanowił nauczyć się łaciny i grec­kiego w tym wieku, gdy inni mężczyźni zaczynają mówić już o emeryturze. Widzisz, są to rzeczy, o któ­rych nie opowiadałbym każdemu. Nie dlatego, a bym się wstydził... ale są to nasze sprawy, nasze wła­sne sprawy. Ojciec mój! No! Wyobraź sobie, Justy­nie: „Rosa, - róża“, supinum, dualis, aoryst, ma­jąc pięcioro dzieci. Właściwie wówczas było nas do­piero czworo, lecz ojciec mówi czasem siedmioro, gdyż miało nas być siedmioro, siedmioro dzieci.

- Ja, oświadczył Justyn, wykonując szeroki gest ręką, ja uważam to za bardzo piękne.

- Grecki i łacina, to już stare dzieje. Teraz stud- juje medycynę, i skończy, Justynie! Za rok łub dwa najwyżej otrzyma dyplom. A my wszyscy jesteśmy oczarowani, jakgdybyśmy patrzyli na akrobatę wy- konywującego sztuki na trapezie w cyrku. A mama powtarza: „Kochajcie ojca, moje dzieci, to dzielny człowiek“.

Justyn podał mi rękę z młodzieńczą emfazą.

- Masz z czego być dumny, Laurent!

- Tak, wiem o tem, odpowiedziałem z odcieniem wyższości. Zapewne, jest z czego być dumnym. Lecz... ach! jakże mam ci to wszystko wytłumaczyć?

Ogarnęła mię nagle szalona chęć zwierzeń, chęć której nie mogą oprzeć się niektórzy ludzie, może nawet wszyscy; opanowała mię ona jeszcze i teraz, gdy jestem już autorem pamiętników o siwych wło­sach, piszącym tę historję; zacząłem więc, nie bez powtarzania się, nie bez niedomówień i tajemni­czych aluzyj, opowiadać o sprawach naszej rodziny,

o naszych sekretach, o wszystkich zdarzeniach wiel­kich i strasznych rodu Pasąuier. O niektórych rze­czach było łatwo mówić, lecz gdy przyszło opowia­dać o naszej biedzie, o naszem położeniu bez wyj­ścia, o specjalnych troskach i niedoli rodziny Pas­ąuier, o całej tej niewypowiedzianej męczarni, czu­łem, że ogarnia mię wstyd graniczący z dumą.

- Pięcioro dzieci, Justynie! Ty jesteś jedynakiem. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, co to jest być je­dynakiem. Ja musiałem zawsze pilnować młodszej siostrzyczki i bawić ją. Pięcioro dzieci! A nawet mia­ło nas być siedmioro, mówiłem ci o tem. Byli jeszcze Marta i Michał, oni umarli. Wiele lat upłynęło od tej pory, a mama mówi o nich prawie codzień. My­śli o nich ciągle. Czasem omyli się i nazwie mnie Michałem. A jednak to już tak dawno! Dawniej mieszkaliśmy przy ulicy Vandamme. Lubiłem tam­ten dom, ale musieliśmy go opuścić spowodu wybu­chu gniewu ojca. Straszne są wybuchy gniewu ojca.

Gdy czuję, że wpada w złoić, serce we mnie zamiera, a ręce mam natychmiast zimne jak lód, chociaż je­steśmy przyzwyczajeni do tego; Zdaje mi się, że cza­sem gniewa się tylko dla przyjemności. Nie na serjo. A jednak jest to straszne. A więc potem zamieszka­liśmy przy ulicy Guy-de-la-Brosse. Przeprowadziliś­my się. Jak zwykle, ojciec znika spowodu swojej pra­cy, a mama zajmuje się meblami i wszystkiem. Mó­wi do ludzi, do tragarzy w taki uprzejmy sposób: nie robią jej nigdy przykrości. Lepiej, że ojca niema. Lubię tę dzielnicę. Powiem ci dlaczego: żyje się tu wśród książek, szkół, nauki. To nowy Paryż, mąd­rzejszy od poprzedniego, a pomimo wszystko biedny. Ja to wolę: Jesteśmy biedni, a więc czuję się dobrze jedynie w tych dzielnicach, gdzie nasza bieda nie razi wśród otoczenia. Ach, gdybym już mógł, praco­wałbym z zapałem! Jeszcze pięć, sześć lat, a będę szczęśliwy, będę dorosłym mężczyzną. Co za szczę­ście, że otrzymałem stypendjum w liceum Henryka IV-go. Mama wystarała się o to. To dziwne, Justy­nie! Mama nie jest bardzo wykształcona... rozu­miesz, jest wykształcona z całą pewnością, ale nie tak jak my. Naprzykład: nie umie ani słowa po łacinie. Pomimo to jest niezmiernie inteligentna. Zna się na wszystkiem. Nie rozumiejąc łaciny, rozu­mie wszystko co się dzieje, co robią ludzie, co mówią,

a nawet co myślą. Ojciec nie może poświęcać nam wiele czasu. Musi pracować na wszystkich i przygo­towywać się do egzaminów jednocześnie. A wykłady, a szpital! Sam ojciec mówi czasem, że jest to praca ponad siły. Ojciec jest człowiekiem bardzo cieka­wym, a ma bardzo mało przyjaciół, to dziwne. Ma­ma nie ma czasu zajmować się obcymi. Jeszcze przed dwoma laty nie bywaliśmy nigdzie oprócz u panien Segredat. Są to nasze sąsiadki, osoby bardzo dobrze wychowane. Lecz Cecylja - spowodu Cecylji opo­wiadam ci to wszystko - miała nauczycielkę, już wówczas, gdy mieszkaliśmy przy ulicy Vandamme. Rozumiesz, dawała jej lekcje darmo, bo nie mogliś­my płacić prawdziwemu profesorowi]^ który uczy za pieniądze. Wtedy zdarzyła się rzecz niesłychana. Po kilku miesiącach, trudno zrozumieć jak się to sta­ło, Cecylja grała daleko lepiej od swojej nauczyciel­ki. Wyglądało to tak, jakgdyby pani Malezieux, tak .nazywała się ta osoba, była kurą, która wysie­działa łabędzia. Otóż pewnego dnia, gdy Cecylja grała sama, ktoś zapukał do drzwi. Mama poszła o- tworzyć. Prała — nie pozwala nikomu prać naszej bielizny, ma co do tego swoje przesądy — miała na sobie granatowy fartuch zupełnie mokry. Zapew­niam cię, że pomimo małego wzrostu miała wygląd wzbudzający szacunek, robiła wrażenie damy. O­

*

tworzyła drzwi, Waldemar wszedł. Mieszkał w tym samym domu, wrócił z podróży, usłyszał... Nie mo­żesz sobie wyobrazić czem było dla mas to zjawienie się Waldemara. Powiedziałeś, to awanturnik. Nic podobnego, Justynie! To królewicz! Po pięciu mi­nutach siedział koło Cecylji i zaczął mówić w taki sposób, jak to słyszałeś przed chwilą. Znalazł do na­uki gry na fortepianie, wyłącznie do techniki, jak się wyraził, przyjaciela swojej matki, znakomitego profesora Dietricha. W niespełna dwa lata Walde­mar i profesor Dietrich zrobili z Cecylji prawdzi­wą artystkę. Waldemar jest czerni w rodzaju mi­strza... nie wiem jak się wyrazić... czemś w rodzaju wtajemniczonego! Czyż to nie dosyć? Daje rady Cecylji. Bardzo ważne rad^. < Zadaje jej również ćwiczenia, uczy ją harmonji i wszystkiego czego po­trzeba. Bywa u nas bardzo często. Czasem siedzi pięć minut, czasem pół dnia. Mówi, że w październiku Cecylja będzie mogła dać pierwszy koncert publicz­ny. Zajmie się tem. To już jego rzecz. Lecz najważ­niejsze ze wszystkiego jest to, że nauczył nas rozumieć muzykę, prawdziwą muzykę. Nawet wówczas gdy jest niesprawiedliwy, nawet gdy działa mi na nerwy, nawet gdy jest nieznośny, nie mogę patrzeć na niego bez uczucia wdzięczności.

Justyn spuścił głowę z miną zasępioną.

- Dobrze, mruknął, cofam to co powiedziałem.

Po chwili zdjął czapkę, wytarł czoło, było to czo­ło wysokie, niezwykle białe i oświadczył:

- Twoja siostra Cecylja jest rzeczywiście osobą ze wszech miar godną uwagi. Może ma istotnie ta­lent.

Ponieważ przechodziliśmy pod latarnią, zauważy­łem, że twarz Justyna pokryła się purpurowym ru­mieńcem.

Rodzice Justyna Weilla mieszkali przy bulwarze de l‘Hópital, naprzeciwko szpitala dla obłąkanych kobiet, la Salpetriere. Trzej bracia byli współwła­ścicielami przedsiębiorstwa wynajmu dorożek. O prócz swoich własnych rodzin utrzymywali stare ciotki, jakieś dziwne kuzynki, przybyłe z Alzacji czy Polski i tworzyli razem zamknięte koło rodzinne, do którego miałem jednak wstęp w charakterze gościa i przyjaciela.

Rozstałem się z Justynem na końcu ulicy Geoffroy- Saint-Hilaire i wracałem szybko tą samą drogą. Zda­rzało mi się często za moich młodych lat, zdarza mi się to jeszcze od czasu do czasu, że uczuwam nagle silny niepokój i pragnę znaleźć się jaknajprędzej w domu, aby się przekonać czy nieszczęście nie krąży wokoło, aby upewnić się, że wszystko jest w porząd­ku i na swojem miejscu.

Wszystko było w porządku i na swojem miejscu. Zuzanna bawiła się w moim pokoju jakąś prostą za­bawką, - są to jedyne zabawki za jakiemi przepadają małe dzieci. Ojciec i Ferdynand nie wrócili jeszcze. Cecylja pracowała pilnie. Od czasu do czasu słychać było głos Waldemara spokojny i równy. Matka mu­siała być zajęta obiadem w kuchni. ‘ Zawołała na mnie: „Laurent, popilnuj przez chwilę swojej małej siostrzyczki“.

Zabrałem się do odrabiania lekcji: wypracowa­nie łacińskie na jutro. Zuzanna czołgała się u moich nóg, nucąc jakąś miłą piosenkę dziecinną. Od cza­su do czasu fortepian Cecylji szalał, jakgdyby spie­nione fale rozbijały się o brzegi. Zaczynałem przy­zwyczajać się do tego: od tej pory pracowałem pra­wie zawsze wśród hałasu, a pomimo to umiałem stworzyć w sobie ciszę. Później, owego wieczoru, po­szedłem do mamy zapytać która godzina.

Siedziała przy kuchennym stole i nie pracowała. Spostrzegłszy mnie, wstrząsnęła się nerwowo i upu­ściła ziemniak, który miała obierać. Patrzyłem na nią tak, jak się patrzy na istotę, którą się zna najle­piej na świecie, to jest z zaufaniem graniczącem z brakiem uwagi. Matka szepnęła: „Już ósma!“ Pod­niosła ziemniak i zaczęła obierać go z pośpiechem.

Nagle odniosłem wrażenie, że twarz matki jest

zmieniona. W poruszeniach zaciskających się warg, w dwuch czy trzech zmarszczkach zarysowujących się wzdłuż czoła aż do nasady nosa, w mruganiu po­wiek, w drżeniu brody, które znałem tak dobrze, gdyż było ono w moich oczach oznaką wzruszenia wewnętrznego, w falowaniu szyi, gdzie pulsują or­gany tak tajemnicze, w połączeniu tych wszystkich oznak musiałem spostrzec coś nowego, coś bardzo smutnego, wprost przerażającego. Nie, to nie były skutki zmęczenia i codziennych trosk. To coś nie­zwykłego i trudnego do pojęcia.

Zrozumiałem to wszystko, zrozumiałem również prawie jednocześnie inną rzecz, niemniej zdumiewa­jącą. Ta wielka zmiana inie była dziełem jednego dnia: stało się to już od wielu, wielu dni. A ja tego jeszcze nie zauważyłem, nie chciałem widzieć. Wie­działem, że jakaś zmiana nastąpiła, lecz od wielu, wielu dni odsuwałem od siebie tę świadomość w głę­bi duszy.

Domyślając się, że patrzę na nią, matka uśmiech­nęła się smutno, uśmiech ten zmienił wyraz jej twa­rdy.

- Ósma! rzekła, kiwając głową. A Ferdynanda jak niema, tak niema.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Słońce źródłem wszelkiej energji. Korzyści i niebez­pieczeństwa wynikające z posiadania umysłu kry­tycznego. Wpływ słońca na instynkt wędrowny. Roz­mowa w źle oświetlonej garderobie. Hygjena zwyk­ła i prosta. Uwagi dotyczące kobiet. Spojrzenie rzu­cone na świat podziemny.

Ojciec mój mówił co rano:

- Nie zostanę w tej budzie ani miesiąca dłużej, tu ¡niema dosyć słońca.

Drżąc z obawy słuchaliśmy tych groźnych oświad­czeń. Mieszkanie podobało nam się, pomimo że by­ło ciasne. Wtłoczył się w nie mały świat rodziny Pa- sąuier duszą i ciałem. Ściany tworzyły jakgdyby na­szą muszlę. Trzy lata! Błogi odpoczynek w naszem życiu wędrownem. Ojciec strawił te trzy lata ¡na wielkim wysiłku umysłowym, zdawało się, że wszyst­kie mięśnie zostały wezwane na pomoc, praca jego przypominała prosty trud rolnika i drwala. Podczas tych trzech lat demon wędrówek i przygód skapitu­

lował. Ten człowiek zmienny, ten fantasta uczepił się prowizorycznie skały, aby zebrać wszystkie siły do pokonania jednej jedynej trudności. Ale czuliśmy, że wkrótce będzie gotów do rozpostarcia skrzydeł i do odlotu przy najbliższym powiewie, i drżeliśmy z trwogi, gdyż nie podzielaliśmy tego zamiłowania do wędrówek.

- Słońce, powtarzał ojciec, jest źródłem życia i energji, wszelkiej energji. A w tym nieszczęsnym domu nie otrzymujemy czwartej, ani nawet dziesią­tej części normalnego światła jakie nam się należy. Trzeba stąd uciekać.

I zaczynał krótką rozprawę o słońcu, źródle ener­gji. Nie bywał on wobec nas ani zbyt otwarty, ani zbyt rozmowny, ale lubił, jak pszczoła obciążona sło­dyczą, ofiarowywać nam trochę z tego miodu, jaki zdobywał, nie bez wielkiego trudu, w szkołach i bib- ljotekach. Jak wszystkie umysły niewyćwiczone pod­dawał się bardzo chętnie urokowi inowych idei, lecz nie były one dla niego, jakby to być powinno, pod­nietą budzącą zapał, bodźcem do badań, szczytem zawrotnym, lecz przeciwnie, - gotowym wynikiem, drogą wytkniętą, cytadelą, ostoją.

Poznanie praw naturalnych daje takim ludziom zupełne zadowolenie. Dosyć trudu poniósł zapozna­jąc się z temi prawami i ciężko mu było pogodzić się

z myślą, aby one mogły coś utracić ze swego znacze­nia, podlegając licznym poprawkom. Wysiłek jego był czysto pozytywny. Duch krytyki, bez którego każda nauka jest złudzeniem, którego .nadmiar ha­muje jednak postęp, nie miał dostępu do umysłu tego człowieka o zapale neofity. Myślę, że gdyby raz jeszcze musiał uczyć się wszystkiego od począł ku, byłby ze swoją wzruszającą prostotą i wrodzoną i rn- tazją zdolny do osiągnięcia jakiegoś niebywałego po­wodzenia. Wstąpił późno w progi świątyni wierzy, opuścił ją w nabożnem, choć nie pogodnem, nie- zbitem i napastliwem przeświadczeniu, że pra­wa rządzące światem są zupełnie ustalone, i o ile nie wydają się jeszcze proste, to będą uproszczone, są już na tej drodze, a człowiek w bardzo .niedługim przeciągu czasu stanie się panem swego losu i, co za tem idzie, losu wszechświata.

Mówił z zapałem, z odcieniem profesorskiego to­nu w głosie, a my podziwialiśmy i słuchali­śmy go wszyscy, każdy, po swojemu: Józef z niedowierzaniem, Ferdynand z flegmą, Ce- cylja z uprzejmością, matka z przejęciem, a ja z zainteresowaniem i krytycyzmem. - Słoń“ ce daje nam wszystko, to dowiedzione. Prze- dewszystkiem to co jemy. Fasolę, tak, z całą pewnością i słoninę również. To nie jest trudne do

zrozumienia. Tak jak powiedziałem, wszystko, wszy­stko. A skąd się wzięła woda w karafce, Ferdynan­dzie? Skąd?

F“idynand przygląda się bacznie karafce swoim wzrokiem krótkowidza i odpowiada z powagą:

Z kranu, ależ tak, naturalnie! Z filtrów miej­skich.

Ponieważ nie mogłem powstrzymać się od śmie­chu, Ferdynand spojrzał na mnie z miną obrażoną. A ojciec rzekł:

- Siońce daje ,nam wodę, tak jest, Ferdynan­dzie ! Zamienia w parę wodę morską, i tworzy chmu­ry. A węgiel kamienny do maszyn? Słońce za daw­nych czasów... jest to jaknajzupełniej proste. Słońce jest źródłem wszystkiego! Wszystko dzięki słońcu!

Po chwili namysłu Ferdynand wypowiedział na zakończenie jedno z owych określeń buchalteryj- nych, których bardzo często używał w rozmowie:

Zgadza się najzupełniej.

Przyznawał rację, lecz nie wyrażał zdziwienia. Oj­ciec był trochę rozczarowany, gdyż podziwiał bez zastrzeżeń dowodzenia i wyniki badań naukowych. Wówczas ogarniała go nagle lekka irytacja, dawał- jej ujście mówiąc:

- Właśnie dlatego opuścimy tę wstrętną budę, słońce jest nam tu wymierzane zbyt skąpo.

- Ramie, odzywała się mama, która umiała w po­rę przypomnieć o rzeczach wielkich, Ramie, źrebisz to po otrzymaniu dyplomu. To już tak niedługo!

Ojciec dawał się już unosić innym myślom, in­nym marzeniom, jednak na słowo dyplom lekŁi u- śmiech rozjaśnił jego twarz na mgnienie oka.

Muszę przyznać, że słońce odwiedzało nas rza iko. Ukazywało się wśród dnia w kuchni i w dawym pokoju jadalnym, zamienionym później na pokó’ ro­dziców z powodu pewnych kombinacyj domowych,

o których już zapomniałem. Pamiętam tylko, że trze­ba było przenosić potrawy przez pokój rodziców., aby dostać się do jadalni. Przed wieczorem słońce zŁ>ciło oba pokoje wychodzące na ulicę. My, dzieci, nie my­ślałyśmy nigdy o słońcu i wymagania ojca dz'wiły nas trochę. Dzisiaj myślę, że ta potrzeba słońca by­ła długo jedyną oznaką wieku tego człowieka o rzad­kiej energji i niebywałem pragnieniu młodości. Dru­gą oznaką, będę o tem mówił później, która mię bar­dzo uderzała, była w epoce jego starości, gdy byl zupełnie czerstwy i nie przyznawał się do swoic • lat, ciągła myśl o pogrzebie, troska ta kazała mi z'ozu- mieć zwyczaje starożytnego Egiptu. Ale wróćmy do ulicy Guy-de-la-Brosse.

Była tam jeszcze komórka, wysunięta na mały przedpokój, przerobiona dla nas na garderobę; świa­

tło dochodziło tam z naszego pokoju, z pokoju chłop­ców przez szybę ponad drzwiami, ale musiano u- mieicić tam półki, które zakrywały ją więcej niż do poł<-wy.

A więc komórka ta była bardzo ciemna, narzeka­liśmy na to. Pewnego dnia byłem jednak z tego za­dowolony. W dwa lub trzy dni po zdarzeniach, o któi .rch już mówiłem, ojciec mój otworzył drzwi gar- deiooy, gdy myłem się tam w jaknajlepsze.

- Zaraz kończę, za chwilę, rzekłem.

Ojciec wzruszył ramionami.

- To nic. Myj się. Sądziłem tylko...

Oi i, taki zawsze stanowczy, mówił tonem niezde- cydo vanym. Oparł się z roztargnieniem o odrzwia

i dodał jeszcze:

- Jeśli ci nie przeszkadzam, zostanę tu przez chwi­la

*ę-

- \le przecież...

- Tak, widzę, myjesz się. Właśnie w tej kwestji chciałbym pomówić z tobą.

Nrgle głos jego nabrał pewności:

- Laurent, mój drogi - przyzwyczaił się zwracać się do nas ze słowami „mój drogi“, czego mama bar­d/o ie lubiła - wkrótce przestaniesz być dzieckiem. Jest es już w tym wieku, gdy dziecko zaczy­na przeistaczać się w mężczyznę. Już czas o­

strzec cię przed pewnemi przygodami. Mój drogi, mam na myśli jedynie twoje zdrowie,

i jako lekarz muszę ci dać pewne rady. Czy ci się już zdarzało, aby jakaś kobieta zaczepi­ła cię na ulicy?

Jest tak ciemno, że twarzy ojca prawie wcale nie widać. Spojrzałem na niego ukradkiem i spostrzeg­łem, ie uśmiecha się poważnie, lecz tak, jakgdyby myślą był bardzo daleko; to mię zniechęciło. Na­brałem pewności, że ojciec zacznie zaraz mów ić z całą swobodą o pewnych rzeczach, o których my­ślałem codzień, o pewnych rzeczach nie dających się ani wyrazić ani opowiedzieć; dotyczyły one wy­łącznie mojej osoby, były moją tajemnicą, której strzegłem z całą zaciekłością. Ojciec był ostatnią o- sobą na świecie, z którą rozmowa na ten temat wy­dawałaby mi się pożądana i wprost możliwa. Otóż katastrofa była prawie pewna. Czekałem z praw dzi­wem przerażeniem, z odcieniem ciekawości, a nawet zniecierpliwienia. Czekałem z gąbką w ręku, 7 za - ciśniętemi zębami, gotów do ucieczki, do zamknię­cia się w sobie.

- To możliwe, mówił dalej ojciec, że pewne pa­nie zaczepiały cię wieczorem na ulicy.

Zrozumiałem zaraz, że było to pytanie, jakie mógł

zadać mężczyzna mężczyźnie. Nie bez zdziwienia u- słyszałem swój własny głos, który odpowiedział:

Tak, ojcze, to mi się już zdarzało.

- Byłem tego pewny. Nie jesteś bardzo wysoki, ale dobrze zbudowany i niebrzydki. Nosisz długie ¿podrtie i wieczorem wyglądasz na lat osiemnaście, 7wł«' zeza z pewnej odległości. Gdzie miała miejsce tą. zaczepka?

Przy wejściu na most Austerlitz, przed stacją filtrów.

- Tak, a jak wyglądała ta pani?

- Ach! rzekłem, spuszczając głowę, nie była bar­dzo ładna, raczej gruba, bez kapelusza, w fartuchu z kieiseniami, podobna do posługaczki.

- To nic. Nie ulega wątpliwości... I cóż powie­działa?

- Podeszła zupełnie blisko do mnie. Myślałem na- razie, że poprosi mię o jakieś objaśnienie, a może nawet o jałmużnę. Lecz ona powiedziała...

( ¡o powiedziała?

Żeby iść do niej. W tej chwili znalazłem się właśnie w świetle latami, wówczas zaczęła się śmiać

i zawołała: „Ależ to dziewczyna! Słowo daję! Wy­gląda jak panienka“.

I nic więcej?

Czułem, że się czerwienię. Na szczęście znajdowa-

liśmy się, ojciec i ja, wśród sprzyjających ml ciem­ności.

Nic więcej.

Tak! rzekł ojciec w zamyśleniu.

Wkrótce mówił znowu, tym razem z wyższością, a niemal żartobliwie:

Mój drogi, może zdarzy się nieraz i coraz czę­ściej, że będą cię zaczepiały nie grube baby, lecz ko­biety młode i ładne. A więc proszę cię bardzo, abyś nie ufał takim osobom. Nie radzę ci, żebyś miał być niegrzeczny lub spuszczał oczy jak głupiec. Na wszy­stko jest sposób. Nauczysz się tego. Jesteś w tym wie­ku, że powinieneś rozumieć, a moim obowiązkiem jest ostrzec cię. Te panie mogą ci proponować... Są­dzę, że wiesz już coś o tem. Ogólna zasada: mieć się na baczności wobec tych dam z ulicy, które sprzeda­ją swoje wdzięki - tu ojciec skrzywił się i przymknął oko - rozumiesz chyba, co mam na myśli. Potem, może się to zdarzyć kiedykolwiek, naturalnie nie­prędko jeszcze, że będziesz dość naiwny, to jest do­syć słaby, i zapomnisz o ostrożności. Laurent, nie chcę prawić ci morałów, wiedz o tem, mówię jako lekarz, jedynie jako lekarz. Hygjena, mój drogi, jaknajzwyklejsza i jaknajprostsza hygjena. Chłopiec w twoim wieku powinien umieć myć się starannie. Jak ty się myjesz? Ależ nie tak! Zupełnie nie tak!

Odwagi, mój drogi! Drżysz jakgdybyś się bał. To niedorzeczne. Woda nigdy nie zaszkodziła nikomu. Wody! Jaknajwięcej wody! I mydła. Tak jak ręce, mój drogi, tak jak ręce. Trzeba się przyzwyczaić. Dobrze. A teraz pomówmy o czem innem. Chłopiec w twoim wieku musi już mieć się na baczności wobec dam ulicz­nych. To jedno! Posłuchaj dalej. Wystrzegaj się również dziewcząt, tak, bardzo młodych dziew­cząt. To drugie! Dziwi cię to? To możliwe. Zrozu­miesz mię później. Ach! powinienbym również po­wiedzieć ci o pewnych spotkaniach z pewnymi ko­legami, lecz zdarza się to rzadziej niż przypuszczają, a przedewszystkiem... Tak, pomówimy o tem, o ile zajdzie potrzeba. Ja się na tem poznam odrazu. Do­widzenia, mój drogi, a pamiętaj o tem co ci mówi­łem : primo - damy uliczne; secundo: - dziewczęta. No, dosyć na teraz.

Ojciec pożegnał mię lekkim ruchem ręki, zapalił papierosa, którego skręcił przed chwilą i zniknął w ciemnościach korytarza, aby wrócić do swojego po­koju. Po chwili usłyszałem jak gwizdał na cały głos.

Byłem tak strasznie zmieszany, że długo nie mog­łem zapiąć ubrania. Ojciec gwizdał ciągle. Jak on mógł gwizdać z taką swobodą teraz, gdy ja czułem

się tak bardzo nieszczęśliwy. Upokarzało mię to i bolało.

Rozległy się dźwięki fortepianu. Cecylja grywa­ła wówczas conajmniej po osiem godzin i zaczyna­ła od rana. Nagle przestała i zawołała:

- Laurent! Laurent! Chodź na chwilę.

Skoczyłem do drzwi swojego pokoju i zamknąłem

je na dwa spusty.

- Nie mogę, powiedziałem zmienionym głosem. Już późno, muszę iić.

Cecylja szarpała drzwiami z niecierpliwością.

- Jesteś niedobry! Niedobry! Niegodziwy brat! wołała z oburzeniem. Miałam ci właśnie powiedzieć coś tak pięknego.

Usłyszałem silne uderzenie w klawisze, jakgdyby chciała zemścić się. Z teczką pod pachą znalazłem się wśród ciemności na schodach. Rozmawiać z Ce- cylją, zbliżyć się do niej, do tej czystej, białej Ce- cylji, teraz gdy jestem tak szalenie zmieszany, nie, to byłoby niemożliwe, to byłoby nie do darowania.

Ruch uliczny, lekarstwo tak częto skuteczne, wró­cił mi trochę spokoju i zdolność do analizy.

Od wielu miesięcy żyłem i pracowałem dręczony przez myśli wzbudzające we mnie niepojęte zawsty­dzenie, 'które upajało mię zarazem. Pogodziłem się z tem i postanowiłem z całą starannością nie zdra-

dzić się z niczem. Nie chciałem słuchać rozmów i żartów zepsutych kolegów, nie odpowiadałem na ich pytania, to też byłem głęboko przekonany, że tylko ja jestem wyjątkiem. Kilka aluzyj i zwierzeń Justy­na Weilla nie zmieniło zupełnie tej gnębiącej mię pewności. Byłem potworem i musiałem pogodzić się z tem. Aż oto ojciec mój, człowiek, którego podziwia­łem i obawiałem się więcej niż wszystkich, zaczął nagle rozprawiać o tych strasznych rzeczach ze spo­kojnym uśmiechem, wyrażającym bezwątpienia do- broduszność, ale również i coś jakgdyby poczuwanie się do wspólnej winy. Ojciec mój wkraczał w te mro­czne podziemia z zupełnym spokojem profesora: „Hygjena, rozumiesz, mój drogi, hygjena!" Jak on lekko mówił o tych strasznych głębiach! A czy­stość, czystość? Ani słowa o czystości. Żadnej wzmianki o niej. Rady i rady, jakgdyby tu chodzi­ło o kogoś kto poraź pierwszy ma wsiąść do jednego z tych słynnych wozów o benzynowym motorze.

Napróżno poruszałem językiem, nie miałem w ustach ani jednej kropli śliny. Porządek świata był zagrożony i moje położenie w łonie tego wzburzane­go świata wydawało mi się straszne.

Znalazłem się na ulicy Clovis, doprowadziła mię ona do liceum. Miałem wciąż przed oczyma zagad­kowy uśmiech ojca, przypominałem sobie wszystkie

szczegóły tej krótkiej, pamiętnej rozmowy, mając nadzieję, że je zrozumiem, a i później myślałem wie­le razy o tej scenie; ojciec mój odegrał wówczas zręcznie i gładko rolę, którą dziś uważam za dosyć trudną.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Przejrzystość i przepuszczalność naszych granic. Najście świata Pasąuier przez dzieje świata. Prze­budzenie się domu. Warjacje na temat wiecznej młodości. Urzędy biurokratyczne i duch niepodleg­łości. Marzenia Ariela. Ogród dziewic—kwiatów. Marchje dzielnicy łacińskiej, gapach obcych. Pan­ny Segredat. Rozważania o możliwych nieszczęściach

i preludjum poprzedzające sen.

Aby dobrze opowiedzieć, dobrze opiewać nasze dzieje w roku 1895 nie wystarczy już mały blaszany flet, na którym wygrałem lata swojego wczesnego dzieciństwa.

Jak przez te pergaminy, których pewne miejsca bywają przejrzyste i pozałamywane, tak i poprzez hi- storję rodziny Pasąuier prześwieca czasem historja stulecia. Świat Pasąuier nie jest tak zamknięty, aby tam nie docierały blaski, tchnienia i odgłosy wszech­świata. Powiedziałem już w innem opowiadaniu, że ojcec mój był dosyć dobrym przykładem tego co fi­

lozofowie niemieccy nazwali „typem anty-społecz- nym“. Był zbyt zajęty samym sobą, aby mógł wnosić do domu atmosferę wydarzeń zewnętrznych, echo namiętności publicznych. Część wielkich wypadków przedostawała się do naszego schronienia przypad­kowo, a nawet przemocą. To też w mojej pamięci pozostawał i pozostaje jeszcze szereg obrazów bez związku, coś, co dałoby się porównać z tem, co foto­grafowie nazywają powtórnem odbiciem.

Jeśli myślę o tem co było, to przedewszystkiem staje mi żywo w pamięci wspomnienie naszych kłót­ni, naszych dramatów i całej tej niedoli rodziny Pa- sąuier; do tej pory nie przestała ona kształtować mo­ich wizyj przeszłości, gdyż jest to pomimo wszystko moje najtrwalsze dziedzictwo. Jednak umysł dziecka zaczyna coś pojmować pomimo swojej nieufności: poprzez wybuchy gniewu ojca słychać od czasu do czasu niespodzianie głośne dźwięki trąb na Mada­gaskarze. Naszą rodzinę trawi jakiś ogień wewnętrz­ny. Wielkie państwa europejskie dzielą się posia­daniem ziemi. W spojrzeniu matki drży jakiś ból dotkliwy. W Paryżu i na prowincji rozlegają się codzienne okrzyki strajkujących, gniew i wściekłość maluje się na twarzach ludzi, któ­rzy jeszcze przed świtem przebywają całe miasto pieszo, udając się do pracy. Cecylja

gra na dużym, czarnym fortepianie melodje piękne, szarpiące nerwy. Od czasu do czasu prze­staje i słyszę jakgdyby krzyki i wybuchy: na połu­dnie od Danji Prusacy przebili kanał od jednego mo­rza do drugiego. Japończycy i Chińczycy wiodą bez końca jakiś spór okrutny. Idę, drżąc z przerażenia, po schodach domu przy ulicy de Fleurus. Bismark zachorował, zachorował czy umarł. Widzę jego por­tret w niedzielnym dodatku, ma na głowie wstrętny hełm. Ryciny pism ilustrowanych o barwach okrop­nych i szybko pełznących pozostają czasem dłużej w pamięci od wspomnień osobistych. Ferdynand sie­dzi na krześle, jest bardzo zawstydzony. Wielkie łzy spływają na jego młode wąsy. Nie ma to istotnie żad­nego związku z prezydentem Feliksem Faure‘em, ani nawet z niepowodzeniem Hiszpanji na jednej z od­ległych wysp Antylskich. A jednak wszystko to łą­czy się, fakty i uczucia tworzą razem jeden dziwny splot. Ojciec i ja, bardzo bladzi obaj, obaj z zaciś- niętemi zębami i pięściami patrzymy na siebie w milczeniu, wyzywająco, z wściekłością, w pokoju, z którego nie można wyjść. Bomby anarchistów wy­buchają tu i owdzie, aby złagodzić lub podniecić moje przerażenie. Lato upalne, ziejące ogniem wzmaga mój szalony gniew, pali ogrody pokryte ku­rzem. Czasem wydarzenia przenikają się wzajem-

« i

59

|(IB NISZCZ Y Ć KSIĄŻKI

nie, łączą się. Historja wkracza do naszego domu

i wplata się w nasze myśli. Pasteur umarł. Przez ty­dzień będą u nas^o tem mówili. Zdawałoby się, że ojciec każe nam .włożyć żałobę. Znalazł swoje bó­stwa i składa im hołd po swojemu. Cecylja zbliża się, szczupła i dumna, na wielkiej scenie, wśród mu­zyków. Wszyscy patrzą na tę piękną dziewczynkę. Upadek Tananarywy. Wagner wdarł się w moje życie jak korsarz na statek. Często bardzo drobne zdarzenia zakrywają mi cały świat, ponieważ są bli­skie. Lekki szmer w kuchni, gdzie jest moja matka nie pozwala mi czasem słyszeć pochodu narodów spełniających swoje przeznaczenie.

A jednak wielkie namiętności, które na długi prze­ciąg czasu wprawią w ruch koło świata, kiełkują wszędzie w końcu tego stulecia. Wszystkie ideje, któ­re przez długie lata będą zajmowały, doprowadzały do entuzjazmu, a następnie do rozczarowania mil- jony chciwych wiedzy umysłów, wszystkie te ideje wytrysły jak ze źródeł w czasie tego dusznego lata 1895 roku. Epoka ta, tak daleka od nas, ludzi 1932 roku, nie miała ani naszego tempa, ani naszych upo­dobań, ani naszego rytmu życia, ani naszych obaw, ani przedewszystkiem naszych przyjemności, jest tuż, bliska jeszcze, żywa jeszcze pod cienką warstwą po­piołu.

- '-W

Muszę jednak wrócić do swego opowiadania i opisać wiernie historję naszego sl^pnnego istnienia, historję rodziny Pasquier. Pragnąłbym uczynić to systematycznie, ukazać w odpowiedniem świetle lu­dzi i otoczenie.

Mama budziła się zawsze pierwsza, w zimie je­szcze na długo przed świtem. Poprzez ostatnie ma­rzenia senne słyszeliśmy jak stąpała cicho po miesz­kaniu. Przechodziła przez nasz pokój, oglądała na­sze ubrania i bieliznę. Często coś zabierała i szła do kuchni reperować przy świetle lampy Auera, o ko­szulce kruchej i uszkodzonej. Trochę później schodzi­ła na ulicę po chleb. Otwierała i zamykała drzwi po- cichu. Rozkoszowaliśmy się ostatniemi, krótkiemi chwilami nirwany. Wróciwszy, mama całowała nas, aby nam dodać odwagi do wstawania. Dreszcz chłodnego poranka woda, gąbka i miednica. Już o- golony, uczesany ojciec wołał grzmiącym głosem:

- Zimnej wody, dużo wody, aby zahartować skó­rę. Bez zimnej wody ma się oczy zapuchnięte i wy­gląda się staro mając lat dwadzieścia.

Napisałem przed chwilą: „wołał grzmiącym gło­sem“... W rzeczywistości ojciec mój nie miał głosu zbyt silnego. Sam nazywał go, nie bez żalu, „lirycz­nym tenorem“. Wyrównywał ten brak nienatural­nym wysiłkiem i miewał złudzenie, że posiada głos

potężny, czasem i inni przez chwilę odnosili to samo wrażenie.

Po umyciu i ubraniu się cała rodzina zbierała się przy stole. Pomagaliśmy Cecylji złożyć łóżko, a wła­ściwie składaliśmy je sami z pośpiechem, gdyż Ce- cylja, zupełnie słusznie, oszczędzała swoje drogocen­ne ręce. Zapach kawy przenikał stopniowo z poko­ju do pokoju.

- Nie ziewajcie! wołał ojciec. To okropne i de­nerwujące. Im więcej się ziewa, tem więcej odczuwa się zmęczenie. No, śmiało, oddech! Piersi naprzód! Mówcie wyraźnie! Wymawiajcie dobrze! Nie mó­wicie „papa“, lecz „wawa”, przez ślamazarstwo. To wstyd. Nie możecie być zmęczeni, w waszym wieku, zwłaszcza zaraz po wstaniu z łóżka.

To powiedziawszy, ojciec prostował się i podkrę­cał swoje ognisto-rude wąsy. Potem zaznaczał lekką zmianą tonu, że mówi do mamy.

- Byłem z wizytą u Chevallereau. Ile on może mieć lat? Napewno ze dwa lub trzy lata młodszy ode mnie. Wiesz? Zupełnie się zestarzał, wyłysiał. Niewiele mu włosów pozostało, więcej siwych niż ciemnych.

Po chwili podnosił głos, jakgdyby zwracał się nie- tylko do nas, dzieci, lecz do wielu ludzi, aby wygło­sić z mocą:

- Trzeba być młodym i czerstwym. Nie należy opuszczać się. Kto się zestarzeje, nie będzie już mógł odzyskać młodości. Zasada bezwzględna: Nie zesta­rzeć się! Tak! Jestem apostołem młodości.

Wogóle słuchaliśmy w milczeniu tych nauk, któ­rych mu nie biorę za złe, gdyż byliśmy wszyscy mło­dzi, bardzo młodzi i starość wydawała nam się ewen­tualnością bardzo odległą, wprost niemożliwą. Cza­sem, podczas tej powodzi elokwencji ojcowskiej, spo­glądałem na matkę: zauważyłem wówczas, że ona, zawsze tak gotowa zgadzać się na wszystko, zacis­kała wargi i przymykała powieki w czasie tej prze­mowy na ulubiony temat, na temat wiecznej mło­dości.

Po śniadaniu, które nie trwało zbyt długo, ojciec wstawał i chrząkał energicznie dwa lub trzy razy, aby dobrze przeczyścić głos. Nie był wysoki, lecz patrzył na ludzi i rzeczy niebieskiemi, żywemi ocza­mi ironicznie, zawsze z odcieniem pogardy, i to spoj­rzenie zagadkowe sprawiało, że ojciec mój wydawał się wyższy niż był w rzeczywistości; fenomen ten dziwił mię bardzo w dzieciństwie, przytaczam ten fakt bez zamiaru wyjaśniania go. Jego blond włosy z odcieniem rudawym wiły się w loki, rysy miał wy­raziste, cerę jasną, dbał o nią bardzo. Był wówczas w pełni sił, jednak wszyscy uważali, że wyglądał bar­

dzo młodo, i o ile nie wypowiadali dość szybko tej sprawiającej mu radość opinji, wywoływał ją sam rezolutnie. Nosił, jak studenci wśród których się o- bracał, lekkie wiązane krawaty. Skarżył się ciągle na swoje ubrania, uważając je za zniszczone, lecz mnie wydawały się one niesłychanie eleganckie.

Natychmiast rodzina rozchodziła się do swoich codziennych zajęć. Tego roku, jak to już mówiłem, brat mój Józef odsługiwał wojsko w jednem z miast na wschodzie. Ferdynand przygotowywał się nie bez trudu do egzaminów, aby móc otrzymać posadę w administracji. Narazie odbywał praktykę jako kan­celista u adwokata na placu Vendôme. Czasem ojciec spoglądał na Ferdynanda swojemi błękitnemi oczyma, uśmiechał się z politowaniem i mówił pół­głosem: „gryzipiórek“, gdyż w głębi duszy odczuwał zawsze silne pragnienie niezależności. Wolał oczy­wiście pióro od łopaty, lecz pod warunkiem, aby być wolnym od więzów i krat. Pragnął zdobyć wyższe stanowisko i powtarzał to bezustannie, lecz miał wstręt do posad biurokratycznych i nie uważał za dobre stanowiska, które zmuszałoby do pracy w zam­knięciu, w pewnych oznaczonych godzinach, nawet gdyby mu ono zapewniało królewskie wynagrodze­nie. Nie mógł długo martwić się, jednak nie bez go­ryczy i nie bez oznak złego humoru myślał o przy-

szłości swoich dwuch najstarszych synów: Józef ma być kupcem, Ferdynand urzędnikiem!

Wkrótce po Ferdynandzie ja wychodziłem skolei. Spotykałem się z Justynem Weillem na ro­gu i szedłem do liceum. Ojciec szedł do szpi­tala gdzie odbywał praktykę. Matka zajmo­wała się kupnem żywności i gospodarstwem. Cecylja, z olimpijską obojętnością, siadała do fortepianu. Mała Zuzanna czołgała się szcze­biocąc z pokoju do pokoju, bawiła się ziarn­kiem piasku, lizała z radosnem przejęciem gzymsy mebli. Dom, upojony gamami i arpedżjami, tonął w morzu dźwięków.

Ferdynand jadał w południe w mieście, w kan- celarji: przejazd omnibusem z jednego końca Pary­ża na drugi był dosyć długą podróżą. Z tych samych powodów ojciec nie wracał również na śniadanie. Aż do wieczora, w godzinach wolnych od nauki w liceum, dom stawał się mojem dziedzictwem.

Gdy mówię dom, mam na myśli część czwartego piętra tej nieruchomości. Było to dziedzictwo przez które przechodzono, gdzie wkraczano co chwila. Bar­dzo często rozlegała się pobudka wybijana nerwowo na drzwiach długiemi palcami Walda. Szliśmy o- twierać, matka lub ja. Cecylja, gdy już raz zabrała się do pracy, nie ruszała się nigdy. Zawsze zamyka­

liśmy na klucz drzwi wejściowe. Jak wszyscy Fran­cuzi, lubiący wznosić mury, strzegliśmy zazdrośnie swojego domu, mieliśmy zamiłowanie do ścian, do zamków, do bezpieczeństwa, bodaj urojonego; jest to upodobanie, z którego niektórzy cudzoziemcy lu­bią się wyśmiewać.

Zaraz po wejściu do cytadeli, Waldemar przekła­dał spokojnie klucz nazewnątrz drzwi, gdyż w ten sposób mógł wchodzić z większą swobodą.

- Ach! mówił, czyż boicie się złodziei?

Drogi, kochany Waldemar! Zapewne nigdy nie zrozumiał, że jeżeli zawsze starannie zamykaliśmy drzwi, zwłaszcza mama, i my, dzieci, czyniliśmy to nietylko dlatego, aby strzec swoich ubrań i mebli, lecz przedewszystkiem w obronie ogniska domowego i bogów swojego rodu.

Wzywany, przyciągany przez muzykę, \Valdemar wchodził, nie zapukawszy nawet, do pokoju gdzie grała Cecylja. Niezawsze pamiętał o powitaniu: przysuwał krzesło, siadał, zakreślał w powietrzu pal­cem o zgrubiałych stawach jakiś znak ezoteryczny. Lekcja zaczynała się. Czyż była to rzeczywiście lek­cja we właściwem znaczeniu tego wyrazu? Było to raczej, myślałem o tem często, jakieś oddziaływanie mistyczne. Siedział czasem dziesięć minut, czasem trzy godziny. Wychodził, krążył po domu jak jakiś

duch nadziemski. Nagle odchodził nie powiedziaw­szy ani słowa. Innym razem nie szczędził uwag u- szczypliwych i doprowadzał do takiego rozdrażnie­nia anioła muzyki, że stawał się wówczas podobny do jakiejś młodzieńczej furji.

Dwa razy na tydzień Cecylja ubierała się sta­rannie, wkładała do dużej teczki nuty i książki i szła na swoją oficjalną lekcję do starego profesora Diet­richa, który wyrzekł się wtedy sławy wirtuoza i po­cieszał się pracą pedagogiczną.

Mistrzem budzącym prawdziwe natchnienie był w moich oczach nasz ukochany Waldemar, ten błę­dny ognik, ten Ariel, obdarzony, jakiemś dziwnem przekleństwem losu, wielkiemi rękami i stopami. To, że w oczach świata siostra moja Cecylja stała się wielką artystką, zawdzięcza z całą pewnością tej is­tocie nieuchwytnej i promiennej, temu dużemu Wal­demarowi, od którego doznała niezaprzeczenie wie­le dobrego, a później wiele złego.

Jak to się stało, że ten obcy, ten czlowiek-ptak, ten duch wędrowny mógł zająć tyle miejsca, wywie­rać taki wpływ w kryjówce tak zamkniętej jak na­sza, dziwiłoby mię to dotychczas, gdybym nie przy­zwyczaił się i nie zrozumiał z całą pogodą i rezygna­cją, że wszystko jest możliwe w dziedzinie życia du­chowego. Takie wyrazy jak oczarowanie, urok mają

swoje znaczenie: wyjaśniają dosyć dobrze tajemnicę naszych stosunków z Waldemarem Henningsenem. I rzecz dziwna, wyniosła obojętność z jaką Walde­mar traktował część mojej rodziny, nie zamknęła mu wstępu do naszego domu na początku naszej znajo­mości. Najnaturalniej w świecie zaczął brać udział w misterjach orficznych, które datują się od czasu pierwszych prób Cecylji, to jest od chwili zjawienia się starego fortepianu. Zdawało mi się nawet zawsze, że w źle ukrywanej niechęci Józefa do Waldermara tkwił pewien rodzaj zabobonnego szacunku. Później Józef złorzeczył nieraz Waldemarowi i wyrażał gło­śno swój tryumf, lecz jestem pewny, że z początku uśmiech Waldemara sprawiał mojemu bratu Józefo­wi coś w rodzaju radości połączonej z upokorzeniem, obawiał się tego uśmiechu i pragnął go z odcieniem nienawiści.

Prawie codzień Waldemar uderzał dłonią w sta­ry fortepian i mówił:

Tak nie może być dłużej! Potrzebny ¡nam nowy fortepian, choćby nawet gabinetowy... Już najwyż­szy czas. Muszę się tem zająć.

Matka podnosiła ręce ku niebu. Waldemar mówił dalej z gestem pełnym szlachetności.

To już moja rzecz, proszę pani. Jedno słowo i

m

będzie nowy fortepian. Mówię pani, wydobędę go spod ziemi.

- A gdzież będziemy jadali? — pytała mama szep­tem.

Niebiański uśmiech zakwitał na ustach Waldema­ra.

- Jedzenie, jedzenie! Ależ to nie ma naprawdę żadnego znaczenia.

Cecylja bywała obecna na tych rozprawach, słu­chała z najzupełniejszą obojętnością. Duży forte­pian zjawi się w swoim czasie. Cecylja powierzyła swoją sprawę rycerzowi. Zdawało się, że od tej chwi­li jest spokojna o swój los.

Sądzę, źe Waldo lubił mię bardzo. Często brał mię pod ramię i mówił lakonicznie:

- Chodź!

- Dokąd?

Waldemar wykonywał wspaniały gest, jakgdyby otwierał przede mną bezkresne przestworza.

Schodziliśmy na ulicę. Towarzysz mój był star­szy i daleko wyższy ode mnie. Brał mię za ramię, jestto gest, którego zwykle nie znoszę, gdyż lubię swobodę pod każdym względem, jednak od Walde­mara znosiłem to chętnie.

Ulica Guy-de-la-Brosse leżała jak bezwładne ra­mię pomiędzy spokojną ulicą de Jussieu a ulicą Lin-

neusza, po której przejeżdżały omnibusy z wielkim hałasem, słychać było szczęk żelastwa i rżenie koni. Platany j>rzed Halami w których sprzedają wino, pokrywały się młodemi liśćmi. Od czasu do czasu wiatr przynosił zapachy i wrzawę tego tajemnicze­go miasta, burczenie i kwaśną woń piwnic, jakgdyby z żołądka pijaka, zapach alembiku lub stłuczonego gąsiora, głuchy hałas beczek wytaczanych przez zręcznych robotników, a dalej od ulicy des Fosses- Saint-Bemard odgłos młotów bednarzy.

Prawe zawsze prowadził mnie w stronę ogrodu botanicznego, Jardin des Plantes. Nie zajmowały go ani grupy drzew, ani klatki z dzikiemi zwierzętami. Widział jedynie swoje marzenia i myśli i niezawsze raczył dzielić się niemi ze mną. O ile mówił, mówił najczęściej z wielkim zapałem o muzyce i o muzy­kach. Słuchałem w nabożnem skupieniu. Zaczął za­poznawać mię z bogami, których wyznawcą stałem się na całe życie, było to moją pociechą i rado­ścią.

Waldemar używał, przynajmniej w obcowaniu z nami, terminologji muzycznej, porównań i wyrazów odnoszących się do muzyki. Przyglądał się ciężkiemu gmachowi muzeum zoologicznego i szeptał z pogar­dą: „Oddałbym to wszystko za dwa takty muzyki Bacha**. Astmatyka mieszkającego na parterze na­

zywał „ćwierć tonu”, stróżkę „fermatą“. Wydając sąd o jakiejś głośnej osobistości, której prawie nie znał, mówił z fantazją i gwałtownością: „To jest ze­ro. On uważa Purcella za fabrykanta welocypedów“.

W tych czasach, które były latami spędzonemi na ulicy Guy-de-la-Brosse, Waldemar wpadał wprost w szał mówiąc codzień o Wagnerze: „To nie był czło­wiek, to był demon muzyki. Żył jak król, obcował z królami, mieszkał w pałacu wśród czarującej posiad­łości. Wybudował na wzgórzu prawdziwą świątynię sztuki, gdzie aniołowie dęli w srebrne rogi na cześć świętej czary zapełnionej dymiącą krwią. Mówiono, że umarł w Wenecji, lecz w rzeczywistości przebie­gał świat jak zdobywca i upajał swoich wyznawców nektarem o przedziwnej truciźnie“.

To powiedziawszy, Waldemar wpadał w eksta­zę. Szeptał z twarzą wzniesioną ku niebu: „Ja rów­nież pragnę przebiegać świat! Bywają ludzie tak głęboko tkwiący w swojem życiu, że nic nie może oderwać ich od niego, ani woda, ani ogień, ani hu­ragan. Lecz ja, ja, ja jestem istotą wędrowną. Nic mię nie zatrzyma, nawet matka, którą ubóstwiam. Tak jest, nie zatrzyma mnie nawet matka. Za dwa miesiące będę może siedział na progu jakiejś estan- cji wśród stepów, może w dżonce chińskiej, a może

w więzieniu. Nie wiem. Nie chcę nawet wiedzieć. Jestem gotów na wszystko i to jest cudowne!“

Po tem uniesieniu wpadał w romantyczną melan- cholję i czasem wieczorem dochodziło do tego, że wzbudzał we mnie trwogę. Chodziliśmy wzdłuż ciąg­nącego się bez końca muru szpitala de la Pitié. Na­gle mówił, sam głęboko wzruszony i przerażony:

- Nie słychać chorych. Czy to możliwe? To pew­no my zachowujemy się zbyt głośno. Powinno się słyszeć ich jęki. A umarli? Co za szczęście, że umar­li nie mają głosu. Gdyby umarli mogli się skarżyć, coby to było za krzyk, Laurent ! Co za hałas ! Nie byłoby już słychać życia.

Po kilku chwilach, uspokojony, uleczony zaczynał gwizdać. Gwizdał głośno z mistrzostwem wprost nie- słychanem. Naśladował ptaki, instrumenty muzycz­ne i głosy natury.

Błądziliśmy często rozmarzeni przed bramą ogro­du botanicznego Baillona. Był to ogród otoczony żywopłotem tak gęstym i tak wysokim, że nawet wzrok nie mógł go przebić. Ogród ten zajmował wówczas miejsce, na którem w dwa lata później za­częto budować gmach mający pomieścić wydziały fizyki, chemji i historji naturalnej. Ogród Baillona należał do wydziału medycznego, stary profesor,

którego imię nosił, (ojciec mój mówił o nim z wiel­kim szacunkiem), urządził go jak muzeum rzadkich roślin.

Krążąc w tych stronach, Waldo szeptał przymru­żając oko:

To ogród dziewic-kwiatów. Trzeba tam wejść.

- Ależ, Waldo, tam nie wolno wchodzić.

Tak... tak...

Wzruszał ramionami i zaczynał nucić swoją im­prowizację : „Jestem rycerzem czystym, jestem ryce­rzem mężnym, wkroczę do ogrodu!“

Pewnego dnia, zobaczywszy bramę odemkniętą, schwycił mię za ramię i wciągnął do tajemniczego ogrodu.

Pamiętam do tej pory przestrzeń dosyć pustą, gdzie zaczynały zielenić się krzewy i różne rodzaje małych roślin o chorobliwym wyglądzie. Była tam jeszcze cieplarnia zamknięta jak relikwiarz, o szy­bach mleczno-białych od pary. W głębi sczerniałe tyły domów i okienka pozawieszane brudnemi ścier­kami.

Waldemar przyglądał się temu wszystkiemu wzro­kiem ponurym, prawie okrutnym. Nagle dodał gło­sem zgryźliwym:

- Patrz, Klingsor idzie.

Staruszek biegł za nami. Minę miał smutną i niezadowoloną.

- Czy panowie są studentami medycyny? zapy­tał.

Podniosłem głowę do góry, byłem dumny, że mię wzięto za studenta. Staruszek powtórzył swoje py­tanie.

- Nie, i to całe szczęście, odrzekł Waldemar zu­chwale.

Archanioł o siwych włosach pokazał nam bramę :

- No, to proszę wynosić się stąd !

Waldemar wzruszył ramionami i pociągnął mię

za sobą, gwiżdżąc na cały głos.

Prawie wszystkie nasze spacery kończyły się na małym placu bez nazwy, graniczył on z zachodu z kątem ogrodu botanicznego, Jardin des Plantes ; na plac ten wychodził wówczas szpital de la Pitié. Czar­ne, brudne, podobne do domu poprawy, budynki sta­rego szpitala otwierały dla ludzi wejście przypomi­nające bramę fortecy. W dni odwiedzin zjawiały się na placu wózki z pomarańczami i słodyczami. Tłum ludzi stroskanych, milczących, smutnych jak te mu- ry, czekał tu cierpliwie na obojętne potwierdzenie swoich obaw. Pewnego dnia widziałem jak ten tłum rozstąpił się nagle, jakgdÿby robił miejsce dla króla. Wysoka, jasnowłosa nędzarka ukazała się prowadzo­

na pod ręce przez litościwe osoby. Nieszczęśliwa szar­pała zębami chusteczkę i jęczała głucho.

Nawprost tej całej niedoli, na placu publicznym biła wielka fontanna, słychać było wiecznie ten sam szmer. Woźnice w skórzanych kapeluszach czerpali z niej wodę i poili swoje jabłkowate konie. Omnibu­sy przybywające z Montmartre zatrzymywały się tu­taj pobrzękując wesoło szybami. Przejeżdżały pra­wie przez całe miasto, napełniając hałasem central­ne dzielnice, gdzie pracowali ludzie interesów, prze­bywały rzekę, po której krążyły statki i holowniki. Osoby wysiadające u kresu tak długiego kursu robi­ły wrażenie zachwyconych badaczy.

Na zachód od tego forum pełnego zgiełku zaczy­nało się i zaczyna się jeszcze wzgórze Świętej Geno­wefy ze swojemi uliczkami i rozsypującemi się rude­rami, które nowe stulecie rozwala i burzy.

Pomimo zaułków cuchnących, krzyczącego tłumu, steku plugastwa i nor, ta dziwna dzielnica dała mi poznać nowe życie. Wznosiły się tam wielkie, wspa­niałe szkoły, wyniosłe fortece wiedzy. Jeszcze kilka minut drogi na zachód i znajdowałem się w samem sercu miasta nauki, miasta bibljotek, laboratorjów i muzeów. I my, rodzina Pasquier, przybyli z dziel­nicy Plaisance, niby jakiś szczep emigrantów, o sze­roko otwartych oczach, o chciwych wiedzy móz­

gach, rozłożyliśmy śmiało swoje lary i penaty na pograniczu świętego cesarstwa.

Byliśmy za biedni w chwili swojego przybycia, aby móc odnowić mieszkanie lub przynajmniej ka­zać je odświeżyć, to też cierpieliśmy wspólnie i każ­de zosobna, według swojego usposobienia, nad tem, że musimy dotykać i wąchać brud obcych. Wtedy mama zabierała się codziennie do mycia ścian, li­stew podłóg i tego wszystkiego co się dało umyć. Potem ponalepiała tu i owdzie kawałki czystego pa­pieru. Ta ciężka praca, poza zajęciami domowemi, zniszczyła jej ręce i wyczerpała siły, lecz dzięki niej doznaliśmy wszyscy tak wielkiej ulgi, że matka mó­wiła o tem jak o jakiejś przyjemności, która pozo­stawiła błogie wspomnienia.

Pomimo tych starań, aby oczyścić mieszkanie, za­pach naszych poprzedników pozostał przez długi przeciąg czasu ukryty w podłogach i ścianach. Mat­ka i ja, obdarzeni czulszem powonieniem niż inni, cierpieliśmy jeszcze z tego powodu. Mama mówiła czasem: „Czuć jeszcze zapach mieszkańców“. A ja dodawałem: „Czuć jeszcze zapach obcych”. Zwolna woń poprzedników ulatniała się, może przyzwyczai­liśmy się do niej, a może wkońcu zagłuszyła ją na­sza własna woń, woń naszego własnego życia. Pomi­mo to zdarzało się, że nagle ten zapach obcych wy­

dobywał się nanowo z fal zapomnienia. Czasem czu­liśmy go po powrocie ze spaceru. To znowu przy­czaił się za jakimś meblem lub ukrył w głębi szafy. Udało nam się wkrótce wypłoszyć go i zmusić do ucieczki.

Powiedziałem wyżej: „byliśmy za .biedni...“ To prawda, od wielu lat znosiliśmy biedę, budziło to w nas tem większą gorycz, ponieważ nie byliśmy po­zbawieni ambicji. Aby to dobrze wyjaśnić, muszę dodać uwagę, w której przejawi się nawet duch francuskiego języka. Bieda nasza często dochodziła do punktu, który można wyrazić przymiotnikiem „pauvre“ ; nigdy jednak nie sięgała tak daleko, by trzeba było użyć aż rzeczownika „le pauvre“. Chcę przez to powiedzieć, że chociaż byliśmy zawsze bied­ni, na szczęście, nie byliśmy nigdy nędzarzami.

Po skończonej nauce wracałem do domu w towa­rzystwie swojego drogiego Justyna Weilla. Podczas gdy odrabiałem lekcje z pilnością i łatwością zara­zem, co cechowało całą moją pracę szkolną, odwie­dzały nas często panny Segrédat.

Ojciec miał niewielu kolegów i dzisiaj rozumiem, że wiedzieliśmy bardzo mało poza życiem rodzin- nem. Naszych kilku przyjaciół znajdowało się zaw­sze w naszem najbliższem otoczeniu. Panny Segrédat zajmowały mieszkanie sąsiadujące z naszem. Było

ich trzy, dwie siostrzenice i ciotka, osoba stara, pra­wie niewidoma, zadziwiająco podobna do portretu, na którym Durer uwiecznił swą matkę. Prawdę po­wiedziawszy, z latanii podobieństwo to stawało się coraz większe, gdyż portret, zawsze żywy, zacierał wspomnienie.

Obie siostrzenice miały około trzydziestki. Star­sza, Honorata, była dosyć dobrze zbudowaną dziew­czyną. Nieco uboga duchem, brzydka, sepleniła i pluła mówiąc, co ją jeszcze więcej szpeciło. Młodsza Teresa, troszkę zezowata, miała łagodny wyraz twa­rzy, dobre serce, miły głos i białą cerę, którą uwy­datniała wieczna żałoba. Wszystkie trzy były poboż­ne, ciotka w strapieniu, młodsza siostrzenica przez miłość, starsza przez żarliwość. Wszystkie trzy były wrażliwe na muzykę i przychodziły często, przejęte, posłuchać gry Cecylji, która niezawsze raczyła je nawet zauważyć. Wrócę do nich jeszcze w swojem opowiadaniu.

Noc łączyła znowu całą rodzinę. Naogół ojciec wracał na obiad, lecz nie było to zwyczajem raz na zawsze przyjętym. Co tydzień, w czasie posiłku mat­ka odczytywała list, w którym Józef opowiadał o ży­ciu w wojsku i prosił o trochę pieniędzy.

Ojciec uderzał w stół końcami palców i wzdy­chał w specjalny sposób; było to westchnienie, ja­

kie wydawał tylko wtedy, gdy była mowa o pienią­dzach. j ^ ,

Gdy fortepian umilkł, Cecylja pisała ćwicze­nia z harmonji, niezrozumiałe dla nas. Fer­dynand, leżąc prawie na stole, z powodu swojego krótkiego wzroku, wypisywał kolumny cyfr jedne pod drugiemi. O ile ojciec był w domu, pracował w swoim pokoju, trzy­mając pióro w ręku, poruszał wargami, gdyż zmuszał swoją pamięć do pracy, jak narowistego konia.

A potem zasypiałem w łóżku Józefa. Podczas chwili przytomności umysłu, która następuje po po­łożeniu się do łóżka i odprężeniu mięśni, rozmyślałem jakie niebezpieczeństwa mogły spaść na nasz dom, na to ciasne schronienie, gdzie żyliśmy tak blisko siebie, że w nocy wszystkie oddechy mieszały się, a słuchając uważnie można było odróżnić bicie wszystkich serc. Jakież nieszczęście znane lub niezna­ne mogłoby jeszcze zapukać do naszych drzwi? Weksel rujnujący i zapomniany? Brutalny komor­nik? Jedna z tych strasznych, wiecznych spraw pieniężnych? I cóż jeszcze? Choroba? Śmierć? Czy trzeba myśleć aż o śmierci, wielki Boże! Lub o tych klęskach, które spadają z nieba, wydobywają się spod ziemi, nadciągają z dalekich przestworzy? Czy

trzeba przewidywać pożar, piorun? Czy jest coś straszniejszego? Zamieszki? Wojna?

Wszystkie te myśli nie dawały mi spokoju. O ni- czem nie zapominałem. Wylałem kilka kropel krwi na ołtarz każdego demona. Co mogłoby stać się je­szcze? Nic. Nic, spewnością.

Wówczas, nim zasnąłem, czekałem na znak tajem­niczy. Czułem go. I zaraz zaczynały przesuwać się przed oczyma mojej duszy wszystkie krajobrazy ta­jemnicze z najdrobniejszemi szczegółami, drzewa­mi rażonemi piorunem, samotnemi domami, prze­paściami pełnemi kwiatów, wąwozami wśród grobo­wych skał, górami o wiecznie samotnych ścieżkach,

o sklepieniu jakgdyby z czarnego jedwabiu, wszyst­kie te krajobrazy, które tylko ja jeden znałem, za­padały się coraz szybciej w ciemności, i ciemności te oznajmiały i oznajmiają mi do tej pory zbliżenie się , ekstazy niebytu.

f

I

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Lekcja akompanjamentu. Waldemar mówi o Goe- them z brakiem szacunku. Czy muzyka jest pokar­mem niebios i niczem więcej. Djalog w kuchni. Ta- jemnicZe polecenie. Prawdziwe znaczenie sonaty F-dur. Pani Henningsen i życie artystów.

| Mama nachyliła się nade mną i szepnęła:

- Przyjdź do kuchni, Laurent, chcę ci coś powie­dzieć.

Było to w czwartek. Pamiętam, że była pogoda, j Dzień ten, tonący w żółtem, gęstem świetle, o cie­niach jakgdyby fioletowych, pozostał na zawsze w moich wspomnieniach. Światło takie oświetlało zwy- : kle bolesne dni naszych udręczeń.

Skończyłem odrabianie lekcyj. Miły poranek, wol­ny od zajęć. Siedząc jak na koniu na krześle o zni- szczonem, wyplatanem siedzeniu, słuchałem muzyki Waldemara i Cecylji. Przez otwarte okno padał ol­śniewający blask od dużego, białego domu. Było mi \ gorąco, było mi dobrze.

Waldemar grał z taką samą. niezręcznością na czterech czy pięciu instrumentach. Owego dnia przy­niósł swoje skrzypce, piękne, starożytne skrzypce, które, jak mówił, należały do Kreutzera, opowiadał historję tych skrzypiec z mnóstwem szczegółów nie- zgadzających się ze sobą.

A więc owego dnia miała miejsce lekcja akompan- jamentu. Waldo grał niby dlatego, aby uczyć Ce- cylję, ale sprawiało mu to niewypowiedzianą ra­dość ; była to przyjemność przerywana zrzędzeniem, a chwilami pełna rozczarowania.

- Teraz largo, mówił. Spokojnie! Pogodnie, na Boga! To najpiękniejszy utwór Jana Sebastjana. Skomponował go dla mnie, tylko dla mnie, dla Wal­demara Henningsena. Gdy lekarze wyjmą mi serce, znajdą tam wyryte wszystkie te tony. A jeżeli zosta­nę królem, zabronię, by inni grywali to largo. Tak! Pod karą śmierci, pod grozą tortur lub sam nie wiem czego. Wolniej, Cecyljo! Ach* proszę zaczekać tro­chę, abym się uspokoił, abym przestał drżeć

- Dla ciebie! rzekłem podczas tej przerwy. Napi­sał to wyłącznie dla ciebie! Naprawdę? I cóż ci chciał powiedzieć?

Waldemar o mało nie wypuścił skrzypiec z rąk. Spojrzał wzrokiem okrutnym.

- Mówi do mnie o rzeczach niebiańskich, które

IC1B NISZCZYĆ KSIĄ&r.

nie dadzą się wyrazić słowami, jakto, Laurent! I ty także! Otwieram przed tobą drzwi świątyni, a ty jesteś na tyle naiwny, że mnie pytasz, co znaczy mu­zyka! A cóż ona ma znaczyć? Może te głupstwa? „Chwila narodzin jest pierwszym krokiem do śmier­ci“. Nauczono mię tego wszystkiego w waszych szko­łach. Lub rzeczy odpowiednich dla młodych, senty­mentalnych osób... „Człowiek jest bogiem upadłym, który nie może zapomnieć o niebie“. Nie, to niemoż­liwe! Ależ, Laurent, Laurent, czy matka daje ci groch lub chleb poto, abyś zrozumiał, że człowiek jest upadłym bogiem? Nie, Laurent, nie! Po to, aby cię nakarmić, aby dać pożywienie twojemu ciału i duszy. Człowiek jest bogiem upadłym... Nie zaprze­czam, ale to co innego, zupełnie co innego.

Teraz ja wstrząsnąłem głową z przejęciem.

A jeśli to, co gracie teraz, ma dla mnie jakieś znaczenie, tak, dla mnie, jedynie dla mnie...

Nie! zawołał z pasją młody człowiek. Muzyka jest czysta, jest wolna od wszystkich waszych myśli, od wszystkich waszych wstrętnych myśli. To obraz Boga, i to dosyć, i to wszystko. Wielki Goethe mówił

o muzyce, tak, wiesz o tem... Powiedział: „Lu­dzie w szatach szkarłatnych przechadzający się po stopniach schodów“. No, proszę cię. Po­wiedział jak skończony osioł. Co? Jak osioł,

to brak szacunku, gdy mówi się o wielkim Goethem? Przepraszam, ach, przepraszam! Ale dlaczego wielki Goethe mówi głupstwa i wtrą­ca się w nasze sprawy? Czyż to tak trudno nie otwierać ust? Poeci sądzą, że mogą mówić o wszyst- kiem. Ależ nie, tu trzeba tylko milczeć i słuchać. A więc milcz, bo nie jesteś nawet poetą.

Znowu podniósł skrzypce do piersi, a ponieważ dźwięki fortepianu unosiły się już ku niebu, zaczął grać, i popłynęły tony nieskończonej błagalnej pie­śni.

W tej chwili uczułem, że matka weszła cicho jak cień przez drzwi naszego pokoju i pochyliła się szep­cząc mi do ucha:

Laurent, chodź do kuchni, chcę cię o coś po­prosić.

- Natychmiast, mamo, natychmiast.

Powtórzyłem „natychmiast“, a w duszy dodałem

w rozkosznem rozmarzeniu:

Jeszcze chwilkę, matko, jeszcze chwilkę!“ v

Czułem to dobrze, że muzyka jest niby owa man­na niebiańska, lecz czyż byłem naprawdę głupi i nie­czysty dlatego, że ukazywała mi ona różne obrazy pełne życia, przypominała to jakąś myśl, to jakiś wiersz, to zapach, że w swym locie zniżała się często

ku ziemi i przeistaczała w rozdzierające, bolesne okrzyki?

Teraz unosili się wysoko gońcy skrzydlaci. Twarz Cecylji wydawała się zawsze niewzruszona. Wiedzia­ła dobrze, że nie ona zajmowała pierwsze miejsce, musiała słuchać i podążać za tamtym władczym głosem. Grała widocznie z pamięci, gdyż nie patrzy­ła na nuty, lecz na coś niewidzialnego poprzez ścia­nę domu. Czasem wzrok jej zniżał się i zdawało się, że spostrzega swoje ręce, przygląda się z podziwem rękom czyniącym taki cud, patrzy dumna i daleka na cudowne dzieło swoich rąk. Długo dawała się pro­wadzić posłusznie przewodnikowi, to znowu odzys­kiwała swobodę, zabierała głos samodzielnie, przej­mowała się własną grą, targała więzy. Rozpoczyna­ła się walka między temi dwiema nieujarzmionemi istotami. Było to piękne. Czyż możliwe, aby muzyka naprawdę nic nie wyrażała i była jedynie pokarmem duszy? Patrzyłem przez okno i widziałem małą prze­strzeń nieba podobną do tej muzyki. Jasny, okrągły obłok nadciągał, płynął po tym skrawku nieba, i oto muzyka przybierała kształt tego obłoku. Z drugiej strony ulicy było jakieś okno zagadkowe, wieczorem ukazywała się w niem blada twarz cierpiącej kobie­ty. Czy to możliwe, aby naprawdę między tem obli­czem tonącem zawsze za szybą, a pieśnią skrzypiec

nie było żadnej ukrytej łączności ? A kwiat—więzień., tam, daleko, na brzegu okna, gotów do śmiertelne­go skoku, gotów do samobójstwa, czyż to nie jego płacz słychać właśnie w tej chwili wyrywający sit spod palców Cecylji?

Natychmiast, mamo. Natychmiast...“ Natural­nie, idę, idę zaraz do matki, która czeka w kuchni. Ale jeszcze chwilę, jeszcze chwilę! Czy to możliwe, żeby muzyka nie zawierała nigdy myśli ludzkiej? Właśnie wtedy dla ukojenia serca pragnąłem usły­szeć koniec pieśni, czekałem na to tak, jak się ocze­kuje zakończenia dowodzeń, mowy obrońcy lub mo­dlitwy.

Przemknęła szybko myśl, że opóźniam chwilę pój­ścia do matki: tak odkłada się instynktownie chwilę wysiłku lub bólu. Ależ nie! Trzeba będzie poprostu pobiec na plac de Jussieu i przynieść funt soli ku­chennej, lub trochę mąki i nic więcej.

Znowu poczułem gorący oddech tuż przy samem uchu. Jak mama umiała uszanować muzykę, tę muzykę obcą, zbyt uczoną dla jej duszy tkliwej. Mogła była zawołać zdaleka, bez ceremonji, zmącić ten wzniosły koncert. Lecz nie, weszła na pal­cach i szepnęła cichutko jedno słowo, jedno jedyne słowo, moje imię:

- Laurent!

Waldo podniósł smyczek do góry. Uczta niebiań­ska skończyła się. Tak jak się otrząsa ze siebie krople deszczu, otrząsnąłem się z powodzi tonów i pobieg­łem do kuchni.

Kuchnia była jasna, o jednem oknie, dosyć du- żem, wychodzącem na podwórze. Spostrzegłem więc, skoro tylko wszedłem, na twarzy matki ten sam wy­raz smutku i jakgdyby zmieszania, który zauważy­łem poraź pierwszy pewnego kwietniowego wieczo­ra ; musiało ją coś dręczyć oddawna. Broda jej drża­ła nieznacznie, jak to zwykle bywało, gdy ją spot­kało jakieś nieszczęście, i mnie również zdarza się tc samo w ważnych chwilach życia. Nie jest to zapew­ne drżenie całej brody, jej twardych, kostnych czę­ści, jestto - wystarcza pomyśleć o tem z przeję­ciem i już zaczyna się ten objaw, - delikatne drże­nie mięśni pod dolną wargą.

Matka moja rzekła spuszczając oczy, - nigdy tego nie czyniła, było to coś niezwykłego:

- Laurent, musisz mi oddać pewną przysługę.

Na brzegu okapu ponad kominem były ustawio

na rzędem garnki kamienne. Mama podniosła jeden z nich.

- Dobrze, pomyślałem, to chodzi o mąkę.

Mama podniosła garnek i odkryła jakiś papier.

Ponieważ była mała, musiała wejść na taburet. Nie

zeszła, zawahała się, czy ma mi pokazać ten papier. Wkońcu rzekła:

- Jesteś obuty, zupełnie gotów. Przeczytaj dobrze ten adres, Laurent. Nie, nie przepisuj go - dodała z przerażeniem. — Na szczęście masz dobrą pamięć. Pójdziesz pod ten adres, a wtedy...

Przestała mówić, gryząc dolną wargę, aby po­wstrzymać drżenie brody, które ciągle trwało. Lecz czyż mogła powstrzymać drżenie ramion, rąk, dłoni, palców pokłutych igłą i poparzonych, drżał nawet ten list, którego adres czytałem:

Pan Rajmund Pasąuier, ulica de Fleurus, nr. 16, Paryż.

Lecz nagle wola pokonała wzruszenie. Wszystko przestało drżeć, ręce, broda, nawet głos, i mama rzekła spokojnym tonem:

- Nie zapomnisz, Laurent? A jeżeli dozorczyni odpowie: „Tak jest, to tutaj“, powiesz: „Dziękuję pani” i wrócisz.

Mama dała mi znak że mogę już iść. Mimowoll nie ruszałem się z miejsca. Czekałem na wyjaśnienie, usłyszałem je, wymawiane z trudem.

- Nie chodzi tu o ojca, oczywiście, lecz o kogoś kto nosi to samo nazwisko.

- W takim razie co nas to może obchodzić?

- Mylisz się, Laurent. Obawiam się, aby to nie

stało się przyczyną jakiejś nieprzyjemności, gdyż oj­ciec otworzył ten list przez omyłkę. Rozumiesz?

Nic absolutnie nie rozumiałem.

- W jaki sposób mógł go otrzymać? Był przecież zaadresowany na ulicę de Fleurus?

Odpowiedź matki zdziwiła mię:

- Tak, w jaki sposób mógł go otrzymać? Tego nie mogę zrozumieć.

We wszystkich postępkach i zewnętrznych pobud­kach czynów mojego ojca były zawsze pierwiast­ki, które mię zdumiewały, jakieś tajemnice, jakieś cienie, bałem się zawsze spostrzec je, lecz ostatecz­nie spostrzegałem je zawsze. Fakt, że matka nie rozu­miała czegoś w jego postępowaniu, wydał mi się nor­malny, powinno mię to nawet uspokoić, ponieważ bieg normalny wypadków wymagał właśnie, aby w moim ojcu było zawsze coś niezrozumiałego.

Pochylałem już głowę na znak zgody. Lecz ma­ma, chcąc wyjaśnić to co powiedziała, popsuła wszystko.

- Spiesz się, Laurent, a gdybyś przypadkiem spotkał ojca wracającego do domu dziś rano, nie mów mu nic. Zechciałby zapewne pójść tam sam...

- Może już tam był.

Mama ściągnęła brwi. Przyszło jej coś na myśl.

- Gdybyś spotkał ojca na chodniku lub w bra-

mie... Nie, nie! Nie trzeba, żebyś go tam spotkał.

Poczynało znów kiełkować we mnie owo pragnie­nie wyjaśnień, pragnienie, które dręczyło mnie przez całe życie, pragnienie które - jak powiedział jakiś filozof - stanowi niewątpliwie początek wszelkiej wiedzy.

- Cóżby to szkodziło, gdybym spotkał ojca?

- Ależ on nie lubi, gdy się wtrącają do jego spraw. A więc wejdziesz do dozorczyni i powiesz: „Czy tu mieszka pan Pasquier?“ Wtedy dozorczy­ni odpowie ci napewno: „tak“. Dodasz jeszcze: „Wysoki pan, brunet, dosyć tęgi, z brodą“...

- Dlaczego?

- Ten pan z ulicy de Fleurus jest zupełnie niepo­dobny do ojca.

- Znasz go?

Mama skinęła zlekka głową. Broda zaczęła jej się znowu trząść. Coś niejasnego, coś bardzo smutnego zmąciło jej spojrzenie, zawsze tak pogodne. Przer wała mi, mówiąc:

- Idź, moje dziecko.

Chciałem zadać jeszcze jedno pytanie. Mama odwróciła głowę. Miała wyraz twarzy, jakiego nig­dy nie widziałem, zawstydzony i błagalny.

- Dobrze, mamo.

Po upływie dwuch minut byłem już na dworze i

90

gpeiszczTdtacAF1

szedłem pod górę małą ulicą des Boulangers. Była to moja zwykła droga, chodziłem tamtędy cztery ra­zy na dzień, do liceum i z powrotem do domu. Czwartek był dniem cudownym, dniem szczęścia, słodkim dniem obfitującym w promienie i zapachy.

Moja zwykła droga podlegała, jak wszystko na świe- cie, czarowi tego dnia: stąpając po niej dla przy­jemności, nie poznawałem jej. Dla przyjemności? Niestety! nie dla przyjemności przebywałem ją te­raz skacząc niecierpliwie z płyty na płytę. W głębi mojej duszy powstawała walka między jedną isto­tą, pragnącą cierpieć, a drugą, która odsuwała od siebie wszelkie cierpienie.

Zaczęła się ulica Kardynała - tak nazywaliśmy ją wtedy po przyjacielsku - szło się pod górę z pew­nym wysiłkiem, a dochodziło do końca z westchnie­niem lekkiej ulgi. Przyszło mi na myśl, gdy szedłem tamtędy, że mogłem był zabrać ze sobą Justyna Weilla, aby towarzyszył mi w tej wyprawie. Ale odrzuciłem natychmiast tę myśl: kochałem Justyna, lecz czułem dobrze, i że historja ulicy de Fleurus zawierała jakąś tajemnicę dotyczącą wyłącznie rodziny Pasąuier, nie można było powierzać jej nikomu, nawet... tak, na­wet Bogu, do którego się modlimy.

Ogród Luksemburski - rozkoszny, kuszący. Li-

ście zwieszały się nazewnątrz, chwiały się na wietrze z całą swobodą. Miałem chęć włóczyć się wzdłuż ba­senów, siadać na każdej ławce i dawać się unosić marzeniom: każdy trawnik przynosił mi powiew sa­wanny, każda grupa drzew — tchnienie puszczy dzie­wiczej, pragnąłem zapomnieć, zapomnieć nareszcie

0 tej ulicy de Fleurus, która raniła mię jak cierń i zatruwała moje wolne chwile.

Jednak ulica de Fleurus była tuż przede mną. Czekała na mnie przy wyjściu z ogrodu. Była jasna

1 spokojna. Wolałbym, żeby była ciemna i hałaśliwa, aby móc przemknąć się swobodniej. I natychmiast wypadki potoczyły się z zadziwiającą prostotą.

Dozorczyni z pod 16 numeru stała przed bramą. Była to osoba o twarzy ponurej, o podejrzliwem spojrzeniu, wogóle była przeciwieństwem tego, cze­go mogłem się spodziewać.

- Proszę pani, zapytałem nieśmiało, czy tu miesz­ka pan Rajmund Pasąuier?

- Co? Czego? wystękała pani dozorczyni, aż się poruszył jej brzuch.

We wzroku, jakim mnie zmierzyła, było więcej ciekawości niż gniewu. Milczała przez długą chwi­lę, zanim mi odpowiedziała, to też zdążyłem powtó­rzyć swoje pytanie.

- Nie, nie! szepnęła jejmość, podnosząc brwi

I

I

wraz z mnóstwem zmarszczek pokrywających jej twarz. Nie, nie znam tego nazwiska.

Może za długo nie ruszałem się z miejsca, gdyż powtórzyła tonem szorstkim: „Powiedziałam, że pan się myli“.

Ta odpowiedź, która powinna była uspokoić mię zupełnie, wzbudziła we mnie niepokój. Napróżno Ogród Luksemburski nęcił mię swojemi pięknemi alejami, napróżno drzewa pokryte młodemi liśćmi upajały mię, gdy przechodziłem, zapachem świeżej zieleni, trucizna wsączona w moją duszę zaczynała działać. ,, ;

Opanowałem się, zacisnąłem wargi, czyniłem bo­lesne wysiłki, aby myśleć logicznie nad rozwiąza­niem tego zagadnienia. Ta historja z listem była zbyt niejasna. Aby istniał inny Rajmund Pasąuier poza moim ojcem, było to zupełnie możliwe. Wie­działem już, że nasze nazwisko było dosyć pospolite. Ale dlaczego matka moja interesowała się tym in­nym panem Pasąuier? Nie było żadnej słusznej ra­cji. Mama żyła w ciągłej trosce, godnej podziwu bezwątpienia, lecz poświęcała się jedynie dla swoich, dla swoich Pasquier, jej praca dla własnej rodziny była bardzo ciężka. A więc jak się to stało, że dostał się do jej rąk list zaadresowany do tego obcego czło­wieka noszącego to samo nazwisko? Nie, nie, ten

list musiał być pisany do mojego ojca. Matka nie mogła kłamać z pewnością, lecz sądziła, że miała- obowiązek ukrywać przede mną pewne rzeczy. Nie wszystko mówi się piętnastoletnim młodzieńcom. Zresztą nie miała nawet czasu na wyjaśnienie mi wszystkiego. Nie mogło ujść mojej uwagi, że była bardzo zmieszana. Tak jest, zmieszana, a nawet, a przedewszystkiem zaniepokojona i nieszczęśliwa. Niema żadnej wątpliwości, list ten był wysłany do mojego ojca. A adres? Nie było żadnych popra­wek, marka była normalnie ostemplowana. A więc ojciec otrzymał ten list na ulicy de Fleurus. Jednak nie znają go tam. Przynajmniej ta kobieta, ta do- zorczyni tak mówiła. Ta kobieta musiała kłamać. Co mógłby robić ojciec mój w tym nieznanym do­mu? Zadając sobie to pytanie, uczułem ostry ból. Musiałem widocznie dotknąć właściwej rany. Tak, co on mógł robić na tej ulicy de Fleurus, zdała od swojego ogniska domowego, od swojej rodziny? Pytanie zostało sformułowane, lecz nie wyjaśnione. Nie znalem większej części życia swojego ojca; nie­ma w tem nic dziwnego, gdy mężczyzna pracuje ciężko poza domem. Nie znałem również prawdzi­wego charakteru ojca. Nie mogłem nigdy przewi­dzieć jaki gest wykona, jakie słowa wypowie. A wła­ściwie mogłem zawsze przewidzieć z całą pewnością,

że ojciec mój powie lub uczyni coś nieoczekiwanego, wzbudzającego niepokój, coś nienormalnego i strasz­nego.

Piękny ogród pozostał daleko, opuściłem go, wy­rzekłem się go pomimo jego czaru i piękności. Ob­chodząc wzgórze Panteonu przeżuwałem pytanie, które miałem zadawać sobie potem tysiące razy, za­czynałem już zżywać się z niem, wyczuwać je wśzy- stkiemi nerwami. „Ach, co się znowu stało? Co on znowu zrobił?“ Tak, takie pytanie powstawało i tak mniejwięcej sformułowane w głębi mojego serca, gdy widziałem jak mama zaciskała zbielałe wargi, lub gdy ojciec wpadał wobec obcych w gniew iście teatralny, który wywoływał zawsze przerażenie ca­łej rodziny. Pytanie to zadawaliśmy sobie wszyscy z większą lub mniejszą obawą, gdy ten człowiek za­gadkowy wracał do domu ze wzrokiem nieprzytom­nym, z wąsem do góry. Bezwątpienia, jutro lub na­wet wieczorem dowiemy się o czemś co nas przera­zi, o jakiejś sprawie pieniężnej, z której niema wyj­ścia, o jakiemś przykrem zajściu, o niepowodzeniu, kłótni, zatargu, klęsce w okolicznościach nie dają­cych się przewidzieć.

Gnany strasznym niepokojem, znalazłem się wkrótce na ulicy Guy-de-la-Brosse, w ciemnej klatce schodowej. Zaledwie dotknąłem drzwi, matka otwo­

rzyła je natychmiast, musiała czekać na mnie. Za­pytała mię cicho:

- No i cóż?

- Nie znają nikogo, ktoby się tak nazywał - od­powiedziałem. Dozorczyni oznajmiła mi to wyraź­nie: nikogo.

- To dobrze, rzekła matka, rozczarowana lako­nicznością informacji. Dziękuję ci, Laurent.

Nie wiem dlaczego muzycy wrócili do tej samej pieśni, której melodja rozbrzmiewała znowu w ca­łym domu.

Wszedłem do pokoju i położyłem się na łóżku Jó­zefa. Powziąłem przed chwilą zamiar, który spra­wił mi pewną ulgę. Muszę za wszelką cenę dowie­dzieć się o treści tego listu, tego listu pod garnkiem z mąką...

Leżałem tak z dziesięć minut i uczułem wkrótce, że zaczyna się znowu panowanie muzyki. Lecz ta melodja o tempie wolnem, pobudzającem do rozmy­ślań, która godzinę temu wyobrażała skrawek nie­ba, chmurę, okno, twarz chorej kobiety, nieszczęsny kwiat, wyrażała teraz niepokój dziecka w ogrodzie wiosennym, wściekłość człowieka o zimnem spojrze­niu, niedolę starzejącej się kobiety, której broda drży, drży ze wzruszenia. Niestety! nie należałem do wybranych. Dla mnie muzyka nie będzie nigdy

wzniosłym pokarmem niebios lub, jak to lubił po­wtarzać Waldemar, „obcowaniem z Bogiem i niczem więcej“. Muzyka jest zawsze dla mnie jedynie wier­ną towarzyszką cierpienia.

Nagle pieśń zamilkła. Słyszałem jak Waldo wkła­dał skrzypce do pudła. Potem wszedł do mojego po­koju, aby tędy wyjść na schody.

- Byłeś tutaj! zawołał. Ach, ty odludku! Ach, ty szpiegu!

I zaraz wziął mię pod ramię.

Chodź do pracowni. Trzeba zmienić nastrój. Chodź powiedzieć dzień dobry mojej matce.

Matka Waldemara miała jakiś niewielki kapitał, lecz była dosyć znana jako malarka minjatur i nie pogardzała dochodami ze swojej pracy. Była to ko­bieta dosyć wysoka, piękna jeszcze, pomimo nad­miernego używania pudru i kremów. Nosiła grzywkę, która zakrywała całe czoło i spadała aż na brwi. Duże oczy były podmalowane ciemnym ołówkiem, nie widywano tego wówczas w towarzystwie burżu- azyjnem. U szyi kokarda z czarnej wstążki. Peniu- ary z falbanami, z frendzlą, z koronkami otaczały ją powiewną mgławicą. Fakt godny uwagi: paliła pa­pierosy, gorszyło to ludzi prostych mieszkających w naszym domu. Później dowiedzieliśmy się napewno, że była Francuską, lecz miała akcent cudzoziemski,

było w tem coś dziwnie miłego i nadawało specjal­ny charakter swobodnym zwrotom, jakich używała w rozmowie. Miała w sobie coś artystycznego* to, co naśladowała wtedy część wielkiego świata, lecz my nie byliśmy jeszcze przyzwyczajeni do życia ar­tystów.

Zastaliśmy ją przy pracy, przed oknem, w wiel­kich okularach, końcem języka dotykała kącika ust, w rękach trzymała paletę i pendzel. Przechylała gło­wę to w prawo, to w lewo, przyglądała się swojej pracy, krzywiąc się, potem zwróciła się do mnie ze swoim zwykłym wyrazem twarzy dumnym i serdecz­nym zarazem.

- Twoj młody towarzysz nie ma zbyt wesołej mi­ny, - rzekła zapalając papierosa, Waldemar po­pchnął mię, abym usiadł na otomanie pokrytej za­kurzoną, kaszmirową draperją.

- To dziecko jest smutne, rzekł. Ten młody czło­wiek widzi różne rzeczy w muzyce, ni mniej ni wię­cej tak jak wielki Goethe.

- Waldemarze! - zawołałem drżącym głosem. Przestań! Ty tego nie możesz zrozumieć!

- Naprawdę? - szepnęła pani Henningsen. I cze­góż to nie może zrozumieć ten nasz wstrętny Wal­demar?

- I pani tego nie zrozumie, - rzekłem, spuszcza­jąc głowę.

- Co? I ja nie zrozumiem? No, no! I cóż to ta­kiego?

Wzruszyłem ramionami z zakłopotaniem i powie­działem cicho:

- Smutek.

Pani Henningsen wyjęła papierosa z ust i zaczęła głaskać mię po twarzy końcami palców.

- Ach, ty mały g....rzu! — szepnęła uśmiechając się lekceważąco, lecz w głosie jej brzmiała pieszczo­ta.

Tego było już za wiele na jeden dzień. Zacząłem szlochać pochyliwszy głowę aż do kolan.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Cisza. Złośliwość i utrapienia w sprawach pieniężnych. Daremne szykany testatorów. Kasa wzajemnej pomocy. Kwestja dyplomu i kwestja pożyczki. Dobra nowina. Pamiątka po ciotce Koralji. Naturalny porządek świata wydaje się zachwiany.

Czasem troska o pieniądze przycichała. Przez kil­ka dni, przez kilka tygodni nie mówiono o nich. A my, dzieci, nie myślałyśmy nawet o tem. Pożywie­nie było podawane na stół o zwykłej porze, zelówki naszego obuwia, któremi deptaliśmy po bruku, nie były podarte, ubrania podłużane, nicowane, łatane, odprasowywane miały jeszcze dobry wygląd. Bez- wątpienia, matka czuwała, aby nie było katastrof. Wiedzieliśmy dobrze, że musiała obserwować okoli­ce, badać kierunek wiatru i gwiazdy, wśród ciszy nocnej wykonywała wiele ostrożnych obliczeń. Lecz nic nie mówiła o tem, a my żyliśmy szczęśliwie, jak ludzie dla których pieniądz nie jest krwawiącą raną.

Te błogie chwile nie trwały nigdy zbyt długo. Jak

m

zły duch, troska o pieniądze zjawiała się niespodzia­nie i wpijała kły w żywe ciało. Nieraz dosyć długo ten nurtujący nas ból był naszą jedyną myślą.

Tacy ludzie, jakimi byliśmy wówczas, nie miewa­ją stałych dostawców i nie otrzymują rachunków... Wielkie długi są przywilejem bogatych. U nas cho­dziło zawsze o załatwienie mnóstwa drobnych i pil­nych spraw. Trzeba było myśleć o wekslach, które się podpisało, to jest o tem co się odsunęło na trzy lub na sześć miesięcy; ofensywa rozpoczynała się na- nowo bardzo prędko, gdyż trzy, a nawet sześć mie­sięcy mija wśród kłopotów z niesłychaną szybkością. Bywały zobowiązania dokuczliwe, spłacanie rat za nabyte przedmioty: w ten sposób płacono za książ­ki ojca, nawet za bieliznę i za wiele innych rzeczy. W oznaczonych terminach - niema nic bardziej fan­tastycznego, bardziej nieoczekiwanego ponad ozna­czony termin — zjawiały się kwity za komorne i czę­sto zmieniające kolor karty podatkowe. Pozatem musiało się płacić procent w Kasie wzajemnej po­mocy. Wymaga to pewnych wyjaśnień.

Każde z nas, to jest, z nas, dzieci, oprócz Zuzanny, gdyż ona urodziła się o trzy lata później, otrzymało w spadku kapitał bez prawa użytkowania, a matce przysługiwało prawo podnoszenia procentu.

Mówiłem już w poprzedniem opowiadaniu jakie

skomplikowane rozporządzenia pozostawiła jedna z ciotek mojej matki, aby nie dopuścić do tego, by oj­ciec nasz,które go nie lubiła, roztrwonił ten tak skromny spadek. Bardzo długo uważałem, tak jak wszyscy w domu, postępowanie ciotki za szykany, a nawet za okrucieństwo. Później sądziłem, że było ono ostrożne i mądre. Dzisiaj wiem, że zarządzenia takie były i będą zawsze zbyteczne. Nawet najzręcz­niejszy testator nie może przewidzieć wszystkich wy­biegów prawnych, a przedewszystkiem wszystkich wypadków na świecie: wojen, bankructw ogłasza­nych przez państwa. Lecz niestety! leży to już w na­turze Francuzów: układają z uporem plany na przy­szłość, a przyszłość nie liczy się z ich wolą.

My, dzieci, właściciele pozbawieni prawa użytko­wania kapitału, nabywaliśmy prawo do renty z chwilą śmierci matki; była to ewentualność, o któ­rej nie myśleliśmy nigdy. Otóż gdy Józef doszedł do pełnoletności, ojciec mój, poszukujący jak zwykle pieniędzy, znalazł jakieś towarzystwo finansowe, no­szące nazwę „Kasy wzajemnej pomocy“, 'które zgo­dziło się na pożyczenie na sumę Józefa, za jego zgodą

i za zgodą matki, mającej prawo do podnoszenia procentu, około trzeciej części kapitału, co stanowiło jakieś cztery tysiące franków. Była to pożyczka na sześć procent, procent miał być wpłacany co kwar­

tał. Terminy te doprowadzały ojca do pasji: było mu ciężko pogodzić się z tem, że ma się coś płacić od su­my, która znikła bardzo szybko nie pozostawiwszy żadnych trwałych śladów. Muszę dodać, aby skoń­czyć z tą kwestją, że Józef zgodził się bez zastrzeżeń na tę pożyczkę, gdyż był jeszcze pod wpływem rygo­ru domowego, lecz później, po wielu latach, gdy ja skolei doszedłem do pełnoletności, kazał mi podpi­sać zobowiązanie, że pokryję przypadającą na mnie część tego długu, o ile suma ta nie zostanie spłacona przez naszych rodziców - nie zanosiło się na to, by to mogło nastąpić kiedykolwiek - a więc zlikwidowa­nie tego długu musiało skończyć się ostateczną sprze­dażą tytułu własności Józefa. Mimowoli uży­wam stylu tego zobowiązania. — Czy na tem koniec? Nie, oczywiście, gdyż streszczam się. Interesy te były potem bardzo zagmatwane przez pożyczki, które musieliśmy zaciągać na sumę Ferdy­nanda, moją i Cecylii. Szczęśliwa Zuzanna, była wolna od tych utrapień, ponieważ nic nie otrzyma­ła!

Z początkiem 1895 roku mówiono już o pożyczce na sumę Ferdynanda. Ojciec uważał ją za niezbędną do zainstalowania się po otrzymaniu dyplomu. Po­życzka i dyplom były to wieczne tematy, które po­wtarzały się wciąż w naszych hymnach na cześć

przyszłości. Jeden z bodźców do pracy mojego ojca był zupełnie bezinteresowny: pragnął uczyć się prze- dewszystkiem dla nauki samej; ambicja i pieniądze nie odgrywały głównej roli w zasadzie, jednak pie­niądze, okrutne pieniądze, zjawiały się zawsze na pierwszym planie. Oto przyczyna z powodu której rozumiałem tak dobrze rozpaczliwe wysiłki, czynio­ne przez szlachetne pokolenie uczonych, aby uwolnić naukę od wpływów pieniędzy. Należy dodać jesz­cze, że w ostatniem stuleciu o ile wyniki mogły być bezinteresowne, o tyle początki nauki wymagały o- fiar na cześć chciwego bóstwa. Owoce wiedzy by­wały niekiedy bezinteresowne, lecz zdobywanie jej nie mogło obejść się bez pieniędzy.

Ale wróćmy do ulicy Guy-de-la-Brosse. Dyplom

i pożyczka były to kwestje najczęściej poruszane, lecz nie jedyne. Ojciec mówił czasem, utkwiwszy wzrok w sufit: „Jeszcze cztery lata, a otrzymamy część Ma­tyldy. Dwadzieścia tysięcy franków! To nieprawdo­podobne ! Wypłacą nam te pieniądze, gdy nie będą nam już potrzebne, ponieważ wówczas będę już za­rabiał na wystawne utrzymanie domu".

Chwila ciszy i ofensywa rozpoczynała się: „Cztery lata, a właściwie dzisiaj przydałyby nam się te pie­niądze. Lecz jestem pewny, że Kasa wzajemnej po­mocy pożyczyłaby nam coś na tę sumę“.

Częścią Matyldy nazywaliśmy część spadku, któ­rą miała odziedziczyć matka po jednej ze swoich sióstr, siostra ta zginęła podczas trzęsienia ziemi w Cusco, w roku 1869. Ponieważ nie było aktu zejścia, trzeba było — zgodnie z przepisami prawnemi — cze­kać trzydzieści lat na te pieniądze, które miały do nas należeć. Istna męka Tantala. Gdy ojciec pomy­ślał o tem, zaczynał natychmiast drapać paznokciami z wściekłością stół drewniany, był to straszny gest nabawiający mię bólu zębów.

- Ramie! wzdychała mama. Ramie! Rajmun­dzie! Nie mówmy o tych pieniądzach. Obiecałeś mi, że nie będziesz już o tem mówił aż do chwili o- trzymania ich. Jeżeli tak dalej pójdzie, będziemy zawsze musieli jeść owoce zanim dojrzeją.

Oczy ojca rzucały lodowe błyski.

- Jestem już dorosły i mogę mówić, co mi się po­doba. ^

Pomimo tych wszystkich obliczeń, nadziei i zawo­dów, pomimo pożyczek, terminów płatności, inka­sentów, opłat stemplowych, pomimo tych wszystkich ciężkich kłopotów, bywały, jak to już mówiłem, bło­gie chwile podczas których troska o pieniądze przy- cichała w naszych sercach, jak ból z którym się zży­wamy.

Otóż wieczorem, owego dnia, gdy poraź pierwszy

byłem na wywiadzie na ulicy de Fleurus, obiad nasz został zakłócony przez niezwykły kaprys prześladu­jącego nas losu.

Ojciec przyszedł przed chwilą na kolację. Siadł i położył na ceracie przykrywającej stół dwa czy trzy listy. Zaczął, jeść, rozerwał jedną kopertę, wziął do rąk drugą i rzekł: „Ach! Łucjo, list do ciebie“. I za­raz otworzył list, gdyż posiadał władzę najwyższą. A więc otworzył go i powiedział: „Co za niespo­dzianka!” Matka miała teg owieczora swój zwykły, bardzo smutny wyraz twarzy. Zmieniła się natych­miast i pobladła.

- Co się stało? Mój Boże! szepnęła.

Ojciec uśmiechnął się:

- Dobra nowina, Łucjo! To nie do wiary, a jed­nak prawdziwe: dobra nowina!

Matka pokiwała zwolna głową. Nie wierzyła.

- Mówię ci, dobra nowina! - powtórzył ojciec. Już dosyć naopłakiwałaś swoją ciotkę Koralję, teraz musisz pogodzić się z losem. Koralja była zacną ko­bietą. Miała rzeczywiście niewiele i na dożywocie. W jaki sposób mogła oszczędzić aż tyle?

- Ale o co chodzi? - zapytała mama słabym gło­sem.

Ojciec obracał list na wszystkie strony.

- Tysiąc, osiemset... Tak. Nigdy nie wiadomo, co

nas może spotkać od tych prawników. Ależ tak, ty­siąc Osiemset. Twoja ciotka Koralja dokazała cu­dów oszczędności.

Matka wyciągnęła nareszcie rękę i schwyciła list. Rzuciła na papier bystre spojrzenie, na twarzy jej występowały rumieńce.

- To niesłychane, rzekł znowu ojciec. Gdy się czeka na pieniądze, niema ich, gdy się nie czeka, zja­wiają się niespodzianie.

Przez chwilę panowała głęboka cisza. Mała Zu­zanna piła aż do utraty tchu, postawiła swój kubek, chwytając powietrze. Jej piękne oczy zaszły aż łza­mi z wysiłku.

Mama nie patrzyła na Zuzannę. Nie patrzyła już nawet na list. Przymknęła powieki, usiłując opano­wać swoje wzruszenie i zastanowić się nad tem co zaszło.

Z trzech ciotek mojej matki, Koralja była naj­biedniejsza. Zakończyła swój żywot w schronisku. Ofiarowała tę małą sumę oszczędzaną grosz do gro­sza, tak prosto i bez zastrzeżeń; był to jej ostatni dar, dowód bardzo dawnego przywiązania, które pozosta­ło do końca wierne i pełne poświęcenia.

Ojciec otrząsnął się pierwszy z sentymentalnych wspomnień.

m

- Trzeba, przyznać, rzekł, że stało się to w samą porę. ;

Twarz matki stawała się coraz bledsza. Nic nie odpowiedziała.

- Zaraz jutro dasz mi upoważnienie, mówił dalej ojciec wesołym głosem, załatwię wszystko co potrze­ba.

Ponieważ mama wciąż milczała, dodał jeszcze:

- Załatwię wszystko co potrzeba niezwłocznie. Rzeczywiście, spadło jak z nieba, w samą porę: mo­je egzaminy zaczynają się za miesiąc.

- Ja myślałam, rzekła mama nie podnosząc oczu, że będziesz miał egzaminy dopiero w jesieni.

- Ach! to są egzaminy dodatkowe, o których na­wet ci nie mówiłem, żeby cię nie niepokoić.

Matka rzekła z wysiłkiem:

- Gdybyśmy nie otrzymali tych pieniędzy po ciotce Koralji, musiałbyś obejść się bez nich, Ra­mie...

Przestaliśmy wszyscy poruszać widelcami, a na­wet szczękami, słuchając ze zdumieniem tej tak pro­stej rozmowy.

Wszystkie wyrazy były wymawiane z jednej stro­ny z wielkim spokojem, z drugiej - z humorem; jednak czuliśmy, że coś niebywałego, coś strasznego zagrażało rodzime Pasąuier. Ojciec uśmiechał się.

Był to uśmiech wzbudzający niepokój; wąsy podno­siły się, widać było,kły. - '■-%'

- Rajmundzie, mówiła mama coraz ciszej, to jest», rzecz nieoczekiwana) nie myśleliśmy nawet o cżerris. podobnem godzinę*temu, nie liczyłeś na ten spadek.'..

- A więc? "

- A więc, zostawmy te pieniądze w spokoju. Bę­dą jrji potrzebne_dIa -dzieci.

.Nawet mała Zuzanna ucichła, zdumiona naszem milczeniem. My, tróje, najstarszych, obawialiśmy się jakiegoś straszliwego^ zakończenia: błyskawic i pio­runów, huraganu nad Paryżem, trzęsienia ziemi, Bóg wie czego jeszcze; wypadków dotyczących nas bezpośrednio: dom nasz zaraz się zawali, trzeszcząc złowrogo, może wszyscy stoczymy się na ziemię w ataku epileptycznym. Porządek świata został naru­szony: mama odmawia czegoś naszemu ojcu. Sta­ło się to w sposób jaknajłagodniejszy w świecie, a jednak — stało się.

Końcem paznokcia ojciec drapał plamę na cera­cie. Wąsy jego zjeżyły się. Patrzył na mamę z roz­targnieniem, ciągle z tym samym strasznym uśmie­chem na ustach.

Po upływie dłuższego czasu, matka nasza podnio­sła oczy. Spojrzała na ojca poważnie z takim spoko-

iiUs^irs. —

jem i z takim smutkiem, że nagle ten człowiek nie­zwyciężony pochylił głowę.

Byłem wówczas zupełnie pewny, że jakiś potwór nieznany wdziera się w nasze życie i że wszystko bę~ dzie zdeptane, złamane, skruszone.

ROZDZIAŁ ÓSMY

List pod garnkiem z mąką. Ujemne strony ciasnych mieszkań. Etiuda ria lewą rękę. Pierwsza pieśń „Georgik“. Gniew z samego rana. Ból. Szukanie samotności. Niezrozumiała treść.

Spróbuję opisać w porządku, i o ile to możliwe w streszczeniu, wydarzenia następnego dnia.

Spałem źle i obudziłem się bardzo wcześnie. Jak zwykle, słyszałem jak mama chodziła z pokoju do pokoju, potem wyszła po chleb. Gdy zamknęła drzwi za sobą, — robiła to zawsze bardzo cicho, — wy­skoczyłem z łóżka i przebiegłem kilka kroków na pal­cach.

Znajdowaliśmy się wszyscy tak blisko siebie, że było wprost niemożliwe, gdy jedno z nas uczyniło ja­kiś ruch niezwykły, aby to nie zostało spostrzeżone. Ferdynand szepnął:

- Dokąd idziesz?

Wzruszyłem ramionami i wyszedłem do przedpo­koju. Po chwili byłem już w kuchni i stojąc na tabu-

recie podnosiłem garnek z mąką. List leżał tam. Schwyciłem go i złożyłem prędko, a ponieważ by­łem w nocnej koszuli, musiałem trzymać go w za­ciśniętej dłoni. W tejże chwili głos ojca dał się sły­szeć z drugiej strony przepierzenia.

- Czy to ty, Laurent?

Było istotnie niemożliwością ruszyć się i nie być śle­dzonym. Pozostawało jedno jedyne ustronie, gdzie mogłem pozostać w spokoju, przynajmniej przez pięć minut. Lecz zamiar ten porzuciłem odrazu, było to miejsce nieodpowiednie, a nadomiar za mało pew­ne, gdyż zasuwka była popsuta.

- Co ty tam robisz, Laurent? - pytał znowu oj­ciec.

- Poszedłem zobaczyć, która godzina na budziku.

- Jeszcze kwadrans. Połóż się.

Spędziłem ten kwadrans nieruchomo leżąc na- wznak, ściskając w dłoni wilgotny, trochę rozmiękły list. Udało mi się jakoś ubrać bez otworzenia prawej ręki. Ferdynand zapytał:

- Co ci jest w rękę? Skaleczyłeś się?

Czułem, z coraz większą przykrością, do jakiego stopnia przenikaliśmy się wzajemnie i poraź pierw­szy cierpiałem nad tem. Wsunąłem list do kieszeni. Dręczyła mnie myśl, że może upaść na ziemię przy wyciąganiu chusteczki.

Śniadanie trwało krótko. Ojciec miał minę smut­ną, roztargnioną. Dwa czy trzy razy westchnął dłu­go i głośno, westchnienie takie powinienbym nazwać westchnieniem do pieniędzy. Ferdynand wyszedł za­raz, nie przełknąwszy nawet ostatniego kęsa. Cecy- lja zaczęła grać. Nie pamiętam gdzie łaziła mała Zu­zanna. Miałem jeszcze pół godziny czasu. Powiedzia­łem do mamy: „Czy możesz wysłuchać mię lekcji?“

I nie czekając na odpowiedź, położyłem na jej kola­nach otwartego Wergiljusza.

Wówczas uczyliśmy się dużo wierszy łacińskich na pamięć. Mama nie rozumiała łaciny z pewnością, lecz kazała mi powtarzać zadaną lekcję i poprawiała mnie, gdy zaszła potrzeba, z wielką pilnością.

Zacząłem więc:

Idcirco certis demensum partibus orbem Per duodena regit...

Mama zabrała mię do swojego pokoju i zamknęła drzwi, aby gamy Cecylji nie ogłuszały nas. Położy­ła moją książkę na łóżku. Uwolniwszy w ten spo­sób ręce, zaczęła przyszywać guzik; widzę jak go przyszywa, będę wiecznie widział matkę przyszywa­jącą ten guzik, po wszystkie czasy, nawet w krainie cieniów. Ja trzymam rękę w kieszeni od spodni. Do­tykam listu i myśląc o nim, jąkam się co chwila: et...t...t.. torrida semper ab igni...

Cecylja gra. Ja recytuję. Mama wciąga ślinę od czasu do czasu. Dom uspokaja się, jak za najlepszych czasów. Lecz nie! Dom nie uspokoił się. Ojciec cho­dzi po przedpokoju, po moim pokoju i nie wiem je­szcze gdzie. Chodzi wokoło nas, a kroki jego zdra­dzają gniew. Znam te kroki szybkie, nerwowe, zdra­dzające wszystkie przeżywane myśli. Gniew ojca krąży wokoło nas jak dzikie zwierzę, gdy poluje. Nie- tylko ja to czuję. Pamięć zawodzi mię: „Obliquus qua... qua verteret ordo“. Musiałem opuścić coś naj­ważniejszego, a matka nic nie zauważyła.

W tej chwili Cecylja, skończywszy przedwstępne ćwiczenia, zaczyna grać etiudę na lewą rękę, to etiu­da Chopina, w której brzmi skarga pełna dumy. Nie wiedziałem, nie mogłem wiedzieć wówczas, że skarga ta przeniknie całą moją istotę i że nie za­pomnę jej do końca życia.

Mundus ut ad Scythiam Rhipaeasque...

Chodzi tu o kraj Scytów i o krańce świata. Ojciec wchodzi do pokoju i mówi:

- Gdzie jest moja granatowa marynarka?

- Na swojem miejscu, Rajmundzie. Wyczyściłam ją wczoraj wieczór.

Ojciec wyszedł, po chwili wrócił. Nie jest ani bla­dy ani czerwony. Gniew nie zmienia go nigdy: wy­raża się jedynie w spojrzeniu, zjeżeniu wąsów i gło­

sie. Oczy robią się bardzo jasne, prawie białe, głos nabiera mocy, wąsy podnoszą się. To wszystko, a jednak jest to straszne.

- W kieszeni tej marynarki były papiery. Był tam list. Nie mogę go znaleźć.

Mama podniosła się. Nie była wysokiego wzrostu, przeciwnie, ale trzymała się bardzo prosto. Czysta, nadzwyczaj porządna, ubierała się starannie. Spoj­rzała na ojca spokojnie, podziwiałem ją, i rzekła:

- Idę po ten list.

Wychodzi z pokoju. Co powinienem uczynić? Co mogę uczynić? A jednak powinienem w tej chwi­li coś uczynić. Czy mam zawołać: „List jest w mo­jej kieszeni!“ Niestety, nie mogę powiedzieć czegoś podobnego. To niemożliwe! Niemożliwe!

Słyszę jak matka przesuwa w kuchni jakieś przed­mioty. Musi być wzruszona pomimo panowania nad sobą. Jak długo nie wraca! Nie może znaleźć listu, to jasne, ponieważ list ten jest w mojej kieszeni. Mógłbym wślizgnąć się do kuchni. Co za niedorze­czność ! Ojciec nie spuszcza oczu ze mnie. A Cecylja gra najpiękniejsze miejsce swojej etiudy. Najpięk­niejsze i najokrutniejsze zarazem. Ta muzyka jest tak cicha, tak smutna, jakgdyby szeptała: „Już ni­gdy, nigdy“...

A mama jeszcze nie wraca. Ojciec patrzy na

mnie takim wzrokiem, jakiego nie mogę znieść. Gdybym śmiał popatrzeć mu prosto w oczy przez dłuższą chwilę, może zrozumiałbym choć trochę je­go naturę. Nabiorę tej odwagi w przyszłości, nabio­rę. Rzuca się jak koń płochliwy. I nagle wymawia przekleństwo, wymawia je głucho pod zjeżonym wą- sem. Znam jego zwykłe przekleństwa. Lecz, ach! ach! Czy to możliwe?

Ojciec powiedział wyraźnie, głośno okropny wy­raz, który mi utkwił w głowie jak pocisk. Właśnie w tej samej chwili Cecylja gra najwznioślejszą me- lodję, która przejmuje do głębi duszy. O Boże! Czyż melodja ta i wyraz ten złączą się, stopią w jed­no nazawsze? To okropne. Ojciec mój powtarza to samo poraź drugi. Co za wyraz! Wzbudza on we mnie niewypowiedziany wstręt. To nieprawda! Ta­kie rzeczy, takie domy nie istnieją! Są to wymysły chorych mózgów lub rozpustnych dzieci. A jednak, jeżeli ojciec zna również ten wyraz, jeżeli go wyma­wia... W tej chwili słychać głośny hałas w kuchni. Mama stłukła jakiś garnek, zapewne garnek z mą­ką. Nie może powstrzymać okrzyku bólu. Wraca. Idzie prosto w stronę łóżka i bierze do ręki Wergil- jusza. Ojciec pyta natychmiast:

- Gdzie jest list?

Tym razem matce zabrakło już siły. Mówi zbie- lałemi wargami, zaledwie słychać jej głos:

- Nie wiem.

- Jakto? Nie wiesz? Widziałaś go?

- Tak.

- Może go czytałaś?

Mama odpowiada jeszcze ciszej:

- Tak.

- Nic to nie pomoże. A teraz oddaj mi go.

- Nie wiem, Rajmundzie, nie wiem zupełnie, co się z nim stało.

Trzeba wyznać prawdę, wyjąć ten list z kieszeni. Ale nie mogę: wstyd i bojaźń paraliżują mnie.

- Raz jeszcze proszę, oddaj mi ten list, Łucjo.

Mama stoi tuż przy łóżku. Kładzie Wergiljusza i

rozkłada ręce z taką szczerością, jaka powinnaby roz­broić nawet djabła.

Ojciec powtarza:

- Raz jeszcze proszę!

I nagle prostuje się jak sprężyna działająca spraw­nie i dokładnie. Pokój jest tak mały, że jeden krok wystarcza. Zbliża się o ten jeden krok i wykonuje bardzo szybko inny ruch... po upływie przeszło trzy­dziestu pięciu lat nie mogę nazwać go, nie mogę na­wet myśleć o nim bez drżenia.

Mama podniosła rękę, jak to czynią dzieci. Nie

może cofnąć się, gdyż łóżko przeszkadza. Oddycha w sposób niezwykły, ochrypły, straszny. Ach! żeby ta Cecylja przestała grać! Żeby nareszcie przestała!

Ojciec, jakgdyby mię spostrzegł nagle, bierze Wergiljusza, podaje mi go i krzyczy:

- Ach, jesteś tu jeszcze? Co tu robisz? Idź na­tychmiast do szkoły!

Nie wyciągam ręki. Nie wiem co się stanie. Mo­że zaraz rzucę się, może będę gryzł. Co to wszystko znaczy? Jeszcze wczoraj byliśmy szczęśliwi i spokoj­ni. Co dzieje się z mojemi zębami? Zgrzytają. To z gniewu! I ja wiem także co to gniew. Patrzę z nie­nawiścią na człowieka, którego kocham i uwielbiam ponad wszystko w świecie, to on, ten podziwiany, ten wielki, on — ojciec!

Wówczas włożył mi książkę do ręki, popchnął mię w stronę drzwi i rzekł już spokojnym głosem:

Idź, idź już nareszcie!

Odchodzę. O, jakże jestem słaby i tchórzliwy! Na­wet gniew mój już mija. Czyż jest podobny do gnie­wu... Nie! Nie mogę powiedzieć - ojca, będę mówił on, będę mówił tamten, będę mówił, sam nie wiem jak, tylko nie ojciec, nie tatuś.

Jestem na schodach. Nie mogę przeczytać tego li­stu: jest za ciemno na tych przeklętych schodach.

Na dole będzie Justyn Weill. Co robić? Justyn

£gp mszc^C

czeka na mnie jak zwykle. List pozostanie w mojej kieszeni. Ponieważ ciągle dotykam go ręką, może podrę go wkrótce.

Idziemy pod górę ulicą des Boulangers, ulicą Kar­dynała. Justyn paple. Nagle odzywam się zmienio­nym głosem - gdyż naprawdę nie mogę opanować się.

Czy wiesz jak nazywają te domy dokąd męż­czyźni chodzą w nocy, aby tam robić pewne rzeczy z kobietami?

Justyn zatrzymał się i spojrzał na mnie badawczo.

Tak, szepnął, wiem, nazywają je...

- Milcz! Milcz! Mogę cię zapewnić, że takie domy istnieją. To niesłychane, lecz prawdziwe. Nie mów o tem, Justynie. W imię naszej przyjaźni bła­gam cię!

Justyn dał mi prawdziwy dowód przyjaźni i za­milkł.

Już liceum, tłum kolegów, lekcje. Straszne godzi­ny. Deklamuję:

Mundus ut ad Scythiam Rhipaeasąue...

- Pasąuier, mówi nasz profesor, pan Cortaillod, Pasąuier, proszę cię, wyjm rękę z kieszeni, gdy mó­wisz wiersze.

Wyjmuję rękę z kieszeni. W zaciśniętej dłoni trzy­mam list złożony w czworo. Co za nieostrożność! A

niech tam! Gdyby pan Cortaillod powiedział: „Po­każ no mi ten papier“, wówczas zjadłbym papier i zabiłbym się swoim scyzorykiem.

Pan Cortaillod nie zapytał o nic. Nie mogę do­czekać się końca lekcyj.

Oto chwila powrotu i znowu Justyn Weill.

Nie wrócę do domu, nie dowiedziawszy się. Na rogu naszej ulicy rozstałem się z Justynem i pobie­głem pędem, spoglądając na prawo i na lewo. Dwa kroki, dziesięć kroków, sto i jestem już w Jardin des Plantes. Są tam dobre miejsca wpobliżu cedrów. Jest nawet ławka kamienna. Nareszcie otwieram ten list, ten list, ten list!

Pismo nieznane. Dwadzieścia wierszy prawie nie­zrozumiałych, w których jest mowa o Rambouillet i o ulicy de Fleurus. Nazywają ojca Rajmundem i mówią do niego „ty“. Podpis - litera S. Jest i post­scriptum : „Aż do 25-go najlepiej pisać do mnie pod następującym adresem: Pani Solange Meesemac- ker, ulica du Hasard, w Rambouillet.

Dwadzieścia razy obracam w palcach ten martwy papier. Już po dwunastej. Cisza w ogrodzie. Dwie turkawki gruchają wśród liści, tak jakgdyby nawo­ływały się słowami. Nie mogę nic myśleć o tem. Słyszę:

Chodź moje... kochanie!

Chodź moje drogie... kochanie!

Głos zatrzymuje się na chwilę, najpierw po dru- giem słowie, potem po trzeciem. Mundus ut ad Scy- thiam Rhipaeasąue... Meesema... Meesemacker. Ach! To wszystko nie zgadza się ze sobą. O, jakże jestem zmęczony!

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Potwór w domu. Kapłanka bogów. Niebo Cecylji jest dla mnie niedostępne. Smutek w Jardin des Plantes. Strzaskane tablice przykazań. Robaczywy owoc. Niedola wieku młodzieńczego. Lodowi święci. Rozmowa matki z dzieckiem. Postanowienie dotyczące ulicy de Fleurus.

Teraz zaczyna się w mojem życiu okres ciężki, dziwny, każdy sposób opowiedzenia go wydaje mi >

się nieudolny. Są to wspomnienia, których nie u- miem ani rozplątać, ani przeciąć.

Mamy już duży fortepian. Zjawił się nagle wśród nas jak potwór. Nie było mnie w domu, gdy go lu­dzie przynieśli. Dziwi mię jakim sposobem mogli go wnieść i ustawić w najzaciszniejszem miejscu naszej jaskini. W pokoju jadalnym zrobiło się duszno. Wy­niesiono krzesła do pokoju chłopców. Składane łóż- | ko Cecylji i stół na którym jadamy zostały wtłoczo- » ne w ciemne kąty. Chodzi się po pokoju jak między skałami podwodnemi archipelagu. Wielki fortepian

króluje. Na jakiś czas zapomnieliśmy o wszystkich swoich troskach.

Ferdynand nie może z powodu swojego krótkiego wzroku, widzieć w całości przedmiotu tak wielkiego, to też oglądał fortepian po kawałku. Powstrzymując krótki, nosowy śmiech powiedział:

- To niesłychane.

Ferdynand nie wyraził innej krytyki i szanuje na­wet najmniej zrozumiałą wolę rodziny.

Mama spojrzała na fortepian ze zdziwieniem i nie­pokojem, lecz nie dała nic poznać po sobie. Mama jest chora. Przestaje czasem pracować, siada na krześle i tak trwa w bezruchu dwie lub trzy minuty, jakgdyby pogrążała się w jakiś trawiący ją ból.

Ojciec nasz popatrzył na gościa, zajmującego ty­le miejsca, i szepnął: „Dobrze“. On nie lubi muzy­ki, przynajmniej naszej muzyki, muzyki Cecylji i Waldemara. Pomimo to czuje, że muzyka jest nie­zbędna do tego wyższego życia, w które trzeba bę­dzie wstąpić kiedyś z radością lub z musu. Mój oj­ciec... Przez kilka dni nie spojrzałem mu prosto w o- czy. Używałem różnych wybiegów, aby nie być zmuszonym do odpowiadania mu nawet na naj­prostsze pytania. Raz, rano, w zeszłym tygodniu, po­całowałem go w twarz i zarzuciłem mu ręce na szyję. Nie wiedzieliśmy ani on, ani ja, że ucałowałem go

się, żeby obserwować jakiś owad lub roślinę. J ikże jestem roztargniony! Nie mogę nawet myśleć Wy­trwale o swoim bólu.

Co do ulicy de Fleurus, wiem już co o tem sąc’/jć. Przeczytałem list z dziesięć razy, rozważałem wsz st- ko punkt po punkcie. Zrozumiałem, zrozumiałem do­skonale : nie jestem do tego stopnia naiwny. Pe\ ne szczegóły pozostały niejasne dla mnie, a nie m; n, niestety, nikogo, komu mógłbym powierzyć tak cięż­ką, tak straszną tajemnicę. Powiedziałem strasz >.ą, i to nie jest przesada. Odkąd wiem to, o czem <?;ę dowiedziałem, dom jest dla mnie jakgdyby zatru y, a właściwie myślę o nim jak o robaczywym owo u. Zresztą co do ulicy de Fleurus i tej pani S. M., j >- wziąłem pewną myśl, pewien zamiar. Zachował m ten nieszczęsny list. Nikt mi go nigdy nie odbier .c, nawet mama. Ale co jest mamie? Jest niezdrov a. Zanosi się na jakąś chorobę. To ona tak mówi, g:ly widzi, że nam się oczy trochę świecą. Przechadza m się po alejach ogrodu. Czasem, aby opanować gwał­towne ruchy rąk, wkładam je do kieszeni swoje ;o ubrania. Ogarnia mię wielki niepokój. Mam piętn t- sty rok. Nazywają mnie „młodym człowiekiem Jestem młodzieńcem. Ach, miejcie litość nade mną! Miejcie litość nad wszystkimi młodzieńcami na swee­cie ! Nie jestem szczęśliwy. Wszystko we mnie j< st

spr?ecznością i walką. Mam serce dziecka, lecz ni­ci, męski głos, mam dłonie, stopy i mięśnie doro­słego mężczyzny. Wąsy i broda zaczynają mi ro­snąć, a jednak jak mały chłopczyk mam czasem chęć m ciastko, na cukierek. Przypuszczają, że nic nie wiem o życiu, zniżają jeszcze głos mówiąc o pew­nych rzeczach w mojej obecności, to znowu od cza­su do czasu obijają mi się o uszy jakieś słowa, jakieś sąd> wypowiedziane ni stąd ni zowąd przez nieuwagę, słowa te wybuchają we mnie jak po >ki lub wgryzają się w mój mózg jak trujące pasożyty. Jestem nieczysty, wiem o iein, niema na to rady, ukrywam to ze wsty- den;. lecz na szczęście wszystko jest czyste wokoło mnie. Tak, tak, pomimo omyłek, błędów i nicszczęść, mówię, że wszystko jeszcze jest czyste, trzrha, aby wszystko było czyste dla mnie. Jestem słaby i czasem moja siła dziwi mnie. Nic nie wiem, ale iędę wszystko wiedział. Zostanę uczonym, wiel­kim iczonym i tem okupię swoją nieczystość. Chyba 7P.. Nie! Muszę się jeszcze zastanowić. Czuję w so­bie i apał, uniesienie, a wszystko mnie powstrzymu­je, wszystko mnie krępuje. Wierzę w Boga. Tak, je- szc7e wierzę w Boga. Od jakiegoś czasu to słowo „je­szcze ‘ wdziera się do każdego mojego aktu wiary. Słowo to rośnie, przeszkadza mi.

Jestem dzieckiem. Chętnie grałbym w piłkę. A więc dlaczego myślę wciąż o ulicy de Fleurus? Jak zabrać się do tego, aby dobrze zrobić to, co pragnę uczynić?

Oddałbym z radością pięć lat życia! Tak, pięć lat, aby się już raz skończył ten wstrętny wiek mło­dzieńczy. Pięć lat, a będę już dorosłym mężczyzną! Będę miał obowiązki, prawdziwe obowiązki. Będę miał prawa, z których nikt nie ośmieli się żartować. Nienawidzę, aby szydzono ze mnie. Pragnąłbym za­bić ludzi, którzy śmieją się patrząc na mnie... Prag­nąłbym zabić, naprawdę? Jestem dzieckiem czułem i spokojnem. Czasem żartuję sam ze siebie. W takich chwilach pragnąłbym również zabić się.

Pięć lat! A świat będzie należał do mnie! Pięć lat, a spojrzę słońcu prosto w oczy. Tymczasem nie mogę spojrzeć prosto w oczy nawet ojcu. Nie mo­gę, gdyż istotnie nie chcę. Przyjdzie na to czas, przyj­dzie.

Pamiętam jak błądziłem po alejach skostniałego ogrodu. Jest naprawdę zimno. Matka nie mogła wstać z łóżka. Musi być bardzo chora. Teresa Se- gredat, nasza sąsiadka, ta najmłodsza, ta biała, przy­szła pielęgnować mamę i gotować obiad i kolację. Teresa Segredat szepcze, patrząc na niebo i podwó­rze : „To są dni lodowych świętych“.

Cecylja gra na wielkim potworze. Zabrano nasz stary fortepian, ten z ulicy Vandamme, nie zoba­czymy go już nigdy. Gra Cecylji zmieniła się. Mój głos zmienił się również od zimy.

Teraz jestem sam z mamą w pokoju rodziców. Zuzanna drapie nogę łóżka, słychać jakgdyby skro­banie myszy. Cisza panuje w domu, chcę przez to po­wiedzieć, że nikt nie rozmawia, gdyż gra Cecylji wchodzi w skład ciszy naszego domu. Mówię „na­szego“, mówię „my”, a jednak słowa te sprawiają mi ból: wydają dźwięk pękniętego naczynia.

Cisza trwa długo i zwolna myśli zaczynają się snuć. Wynurzają się jak potwory z nadmorskiej gro­ty i pełzną w smutnem świetle wpadającem przez okno.

Nagle odzywam się:

- Nie odpowiedziałaś mu nic! Zniosłaś wszystko!

Na twarzy matki maluje się przygnębienie. Policz­ki opuszczają się, jakgdyby za dotknięciem ręki wy­nurzającej się z ciemności. Błaga Boga, abym prze­stał mówić. Zapóźno: już zacząłem. Patrząc w sufit mówi:

Laurent! To twój ojciec! Twój ojciec! On was kocha. On nas wszystkich kocha. Był zawsze dobry dla ciebie, dla nas wszystkich. Bądź rozsądny i po­staraj się zrozumieć. Ja to dobrze rozumiem.

Zrywam się. Niestety, mogę tylko przebiec dwa kroki w jednym i dwa w drugim kierunku. Wszystko jest dla nas wymierzone: powietrze, przestrzeń, roz­pęd. Wszystko sprzysięgło się, aby nas skupić koło siebie.

Mówię, mówię przedewszystkiem do siebie same-

- Ma stać się wkrótce, jak mówi, człowiekiem wyższej kultury, i właśnie w takiej chwili...

- Ależ tak, Laurent, pracował zbyt wiele. Wiesz już jak praca umysłowa wyczerpuje.

Nie rozumiemy się. Może myślimy nie o tem sa­mem nieszczęściu. To co mama, z odcieniem szacun­ku, nazywa pracą umysłową, nie ma bezwątpienia nic wspólnego z ulicą de Fleurus. Mama sądzi, że ja myślę o pewnej scenie koło łóżka... „Mundus ut ad Scythiam“... Myślę o ulicy de Fleurus i co do tej ulicy mam pewien plan.

Spoglądam ukradkiem na matkę. Dwie łzy spły­wają zwolna po jej twarzy. Mówi bardzo cicho:

- Nie myśl już o tem wszystkiem, Laurent. To nie są myśli odpowiednie dla chłopca w twoim wie­ku. Jest porywczy, popędliwy, ale kocha nas. Jest dobry, a to najważniejsze. Później zrozumiesz mnie. Jeszcze jedno, Laurent: gdybyś sądził kiedyś, że to co czynię, czynię^ dla siebie. Ach, jakże wstydziła-

go'

ITIB NISZCZYĆ KSIĄ&KI

bym się! Jakże byłabym smutna! Pamiętaj o tem, Laurent.

Nic nie odpowiadam. Nic nie obiecuję. Jestem stanowczo zdecydowany nie kłamać, gdyż cała ta historja jest już bardzo skomplikowana.

Nie powiemy ani słowa o liście. Mama nie chce mówić o nim do mnie, a ja sam nie mogę nic powie­dzieć, to jasne.

Nagle broda mamy zaczyna drżeć, zapewne dla­tego, że jest chora, i słyszę skargę:

- Jaka ja jestem sama, mój Boże! Jaka ja jestem sama!

Byłem zdumiony i bezradny. Schwyciłem jej rę­kę. Lecz to nie wystarcza, aby utulić jej żal, który przypomina skargę dziecka i przechodzi w szept:

- Sama, zawsze sama! Myślałam nieraz: będę miała w przyszłości dorosłe córki. Nietylko pomogą mi we wszystkiem, ale będą przy mnie w ciężkich chwilach życia. Zawiodłam się. Cecylja, to muzy­ka! Rozumiem to dobrze, rozumiem wszystko, lecz jestem sama. Ty jesteś dobry, Laurent, ale jesteś chłopcem, przychodzą ci różne myśli do głowy i drę­czą cię. ’ v;(^

Kładę rękę na jej głowie. Tak mija szybko pół go­dziny i mam chęć pochodzić trochę, gdyż jestem rzeczywiście młodym chłopcem. Matka zamyka o­

czy, abym myślał, że śpi. Wówczas odchodzę. Do­słownie - uciekam.

Waldemar stoi obok dużego fortepianu. Przed chwilą przyszedł i wyjmuje skrzypce z pudła. Przy­gląda mi się długo i ciekawie. W końcu przykłada mi palec do czoła i mówi poważnym głosem:

- Ofiaruję mu chleb i wino.

Zaczyna coś grać, nie pamiętam już co. Może so­bie grać, co mu się podoba. Mam pewien plan. Pój­dę na ulicę de Fleurus.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Szlachetne kłamstwo. Hołd na cześć Fenimoreea Coopera. Chingachgook na tropie Czarnej Stopy. Tramwaj kursujący <na Unji Bastylja-Montparnasse. Schody wysłane dywanem. Umeblowania w stylu japońskim. Różne wzruszenia. Sentymentalne zwierzenia. Cudowne skutki silnej woli.

Zrozumiałem wkrótce, że skoro tylko ojciec prze­stępu je próg domu, życie jego staje się tajemnicą dla mnie. Znika od samego rana. Zanurza się natych­miast w głębinach tego oceanu jakim jest Paryż. Wy­pływa najczęściej dopiero wieczorem, a czasem na­wet późną nocą.

Niedziela nie jest dniem normalnym, fizjologicz­nym, jestto luka, przerwa w paśmie powszednich dni. Postanowiłem czekać do czwartku. Było to w pierwszych dniach czerwca. Był upał, zanosiło się na burzę. Na wszelki wypadek uważałem, że mu­szę mieć cały dzień wolny. Uprzedziłem mat­kę, że mam zamiar zjeść drugie śniadanie z

Justynem Weillem w lasku Clamart, matka zaczy­nała wracać już do zdrowia, przygotowała dla mnie dwie kromki chleba z masłem. Od tej chwili zro­zumiałem. że muszę, chcąc czy nie chcąc, uciec się do kłamstwa. Myśl, że chodzi tu o szlachetne kłam­stwo nie pocieszała mnie zupełnie. Matka prosiła, żebym wziął pelerynę: - „Clamart, mój Boże, to na końcu świata“. — Ponieważ chciałem być lekki, zwin­ny, jaknajmniej widoczny, a peleryna przeszkadzała mi, moim pierwszym czynem było pozostawienie jej u naszego dozorcy; prosiłem go, aby nie mówił o tem matce, żeby jej nie niepokoić. Pierwszy wspól­nik. Drugim był Justyn, którego uprzedziłem w przeddzień. Powiedziałem do niego: „Justynie, mo­że zobaczymy się jutro w ciągu dnia, ale proszę cię, nie przychodź do nas. Może kiedyś opowiem ci... To coś bardzo ważnego. Daj mi słowo honoru“. Ponie­waż patrzył na mnie ze zdziwieniem, dodałem: „Coś ważnego, ale nic strasznego, a przedewszystkiem to ciebie nie dotyczy, Justynie. Możesz zawsze przy­chodne do nas, oprócz jutra, gdyż jutro... Wiesz, że ja nigdy nie kłamię“... Justyn Weill lubił wszystko co zakrawało na sensację, na dramat. Dał mi sło­wo honoru i przyznał uprzejmie, że nigdy nie kłamię.

Wyszedłem z domu przeszło o kwadrans wcześniej przed tem nim ojciec wychodził zwykle. Wówczas

ojciec mój chodził do szpitala Świętego Antoniego i odbywał tę drogę pieszo. A więc czekałem na nie­go przy wejściu do ogrodu botanicznego, Jardin des Plantes, przez który przechodził, aby dojść do mostu Austerlitz. Skoro tylko postać jego ukazała się na u- licy de Jussieu, skryłem się jak w zasadzce w walą­cym się pawilonie, gdzie, ku zdziwieniu publiczno­ści, pleśniał szkielet klasztoru. Później wiele razy widywałem jeszcze to niewinne stworzenie, zawsze ze wzruszeniem: we wspomnieniach mojej młodości zajmuje ono miejsce rozrzewniające i śmieszne za­razem. •

Wśród ciszy, tam gdzie są morsy, słychać plusk fontanny, niby szmer małej kaskady. Musiałem po­czekać dwie lub trzy minuty. Wystarczyłoby mi o wiele mniej czasu, aby puścić wodze marzeniom. W tych czasach, dzięki Bogu romanse i filmy poli- cyine nie zatruwały wolnych chwil młodzieży, ale mieliśmy Fen'more'a Coopera. Ostatniego Mohika­nina, brata o bladej twarzy, Delewareców, prerje i ścieżki wojenne. Nawet w najcięższych chwilach życia, nie umiałem nirjd.y utrzymać na wodzy swej wvobrazni i znajdowałem w tem jakiś dziwny urok. Pomimo swego strapienia, nomimo żalu. jaki mię ogarniał, musiałem wyobrazić sobie natychmiast ja­

kąś historję: byłem młodym Chingachgookiem na tropie Czarnej-Stopy.

Właśnie w tej chwili Czarna-Stopa przebywał pustą przestrzeń na prawo ode mnie i zniknął za o- ranżerją otynkowaną na żywy, różowy kolor, był to prześliczny budynek, który już dziś nie istnieje. Z ostrożnością trapera Chingachgook puścił się śladem Czarnej-Stopy. Prawdę powiedziawszy ostrożność była zupełnie zbyteczna: Czarna-Stopa nie odwró­cił się ani razu. A ja tymczasem szedłem od drzewa do drzewa podziwiając mimowoli zupełną swobodę Czarnej-Stopy, nie wyglądał zupełnie na człowieka, którego ścigają.

Pamiętam jak siedziałem na ławce przed bramą szpitala. Maszyna do polewania ulic zjeżdżała z bul­waru Diderot, koń o krzywych nogach ciągnął ją stępa. Pozostawiała poza sobą woń ścieku, zmytego nawozu, kurzu i błota. Od czasu do czasu, aby uspo­koić swoje zdenerwowanie, dochodziłem aż do uli­cy Chaligny. Za wysokim murem rozlegały się dźwięki trąby, jakgdyby przywołujące mnie do po­rządku. Wówczas wracałem krokiem gimnastycz­nym aż do swego punktu obserwacyjnego. Ławka, spacer i znowu ławka. Zaczynałem drżeć z niecierpli­wości. Pobiegłem kupić gazetę i byłem z tego zado­

wolony; pod osłoną rozłożonych kartek mogłem śle­dzić bez obawy.

Zacząłem czytać dla zabicia czasu. Przypominam sobie jeszcze to śmieszne, pobieżne czytanie, Prezy­dent Feliks Faure udał się w podróż. Pani, którą na­zywano piękną Otero, ma poważne spory ze swoimi wierzycielami. Rower cieszy się nadmiernem powo­dzeniem: ludzie będą mniej czytali i rzadziej cho­dzili do teatru. W Odeanie grają „Dla tronu“, tę cu­downą sztukę, o której mi mówił Justyn Weill...

Nagle podskoczyłem i omal nie podarłem ga­zety. Chingachgook był nieszczególnym wędrowcem preryj: jedna chwila, a pozwoliłbym ujść Czarnej- Stopie.

W istocie Czarna-Stopa szedł bardzo spokojnie bulwarem w towarzystwie dwóch młodych ludzi. Polowanie zaczęło się nanowo. Miałem zresztą wra­żenie, że to długie oczekiwanie przez cały ranek skoń­czy się natychmiast jaknajzupełniejszem niepowo­dzeniem. Doszedłszy do ulicy de Lyon, Czarna-Sto­pa uczynił rzecz jaknajzwyklejszą w świecie, to cze­go właściwie nie przewidziałem. Podniósł rękę, aby dać znak konduktorowi tramwaju.

Dwa ociężałe konie ciągnęły wówczas tramwaj kursujący na linji Bastylja-Montparnasse. Ukryty za kioskiem musiałem obmyślić śmiały podstęp wo*

jenny. Czarna-Stopa wszedł na górę. Jak on młodo wygląda! Jaki on zwinny! Usiadł tuż koło woźnicy.

Już mi znikł z oczu. I on nie może mię widzieć. Tramwaj rusza zwolna. Zaczynam biec. Hop! wska­kuję w biegu. Wsuwam się do środka. Ginę natych­miast w głębi tramwaju, rozkładam gazetę. Jestem uratowany.

Bulwar de THopital. Szybsze bicie serca i poru­szenie powiek koło domu mojego drogiego Justyna Weilla. Bulwar Saint Marcel, bulwar de Port Royal.

Boże, jaki to długi kurs! Dokąd podąża Czarna-Sto­pa? Wiem. Można wysiąść w alei de l‘Observatoire lub dalej na ulicy Brea. Za dziesięć minut dwunasta. Czama-Stopa nie wysiada w alei de TObservatoire. Spoglądam ukradkiem sponad gazety. Ach! Czar- ^ na-Stopa stoi na stopniu. Pociągnął za sznurek. Wy­skakuje. Oddala się. Ma eleganckie ruchy, idzie w stronę ulicy Brea. Teraz na mnie kolej, muszę biec szybko. Trzeba, abym przybył pierwszy i to znacznie wcześniej.

Po kilku minutach wpadłem na ulicę de Fleurus.

Tchu mi brakło, byłem zbyt przejęty, aby móc my­śleć obojętnie o historji, w którą się wplątałem.

Pamiętam bardzo małe podwórze, zamierały tam . włókniste palmy. Gdzież są Chingachgook i Czarna- Stopa? Przed bramą jest tylko dziecko bardzo prze-

rażone, potykające się ze wzruszenia. Na lewo miesz­kanie dozorczyni. Czy ta kobieta wyjdzie zaraz, zacz­nie zadawać mi pytania, pozna mnie? Instynktow­nie rzuciłem się na prawo, gdzie były drzwi prowa­dzące na schody. Drzwi te były zamknięte. Gdy je otwierałem rozległ się dźwięk dzwonka, przeraziło mię to. Po upływie ćwierć sekundy, znalazłem się na pierwszem piętrze, zatrzymałem się, słuchałem bicia własnego serca, zdawało mi się, że od jego u- derzeń huczy poręcz schodów, mrok, ściany i cały świat.

Chociaż plan mój był zupełnie prosty, zawierał jednak ważny błąd, który musiałem teraz spostrzec. Raz jeszcze odpędziłem od siebie tę myśl demora­lizującą. Zresztą nie mogłem już cofnąć się. Jestem tu, bo chciałem tu być. Przez chwilę myślałem, że może omyliłem się, ojciec mój nie przyjdzie na ulicę de Fleurus, nie ma nic do czynienia na tej wstrętnej ulicy de Fleurus, wszystko to jest jakimś bardzo nie­miłym snem. Ta myśl zaczynała sprawiać mi ulgę; wtem rozległ się dźwięk dzwonka pode mną. Natych­miast prawie niedostrzegalny ruch głowy, spojrzenie bardziej szybkie od lotu osy. Niestety! nie mogłem mylić się! zobaczyłem pewne buty zapinane na guzi­ki, które matka czyściła starannie codzień rano.

Jednym skokiem, tuląc się do ściany, wdrapałem

13%JM NISZCZYĆ KKIĄ2KI

się na drugie piętro. Nowy przystanek. Nowe przera­żenie. Kroki zbliżają się - poznani je w dzień sądu ostatecznego wśród miljonów innych. — Wydały mi się jednak bardziej stłumione niż w naszym domu i spostrzegłem, że schody na których znajdowaliśmy się były wysłane dywanem. Kroki przebiegały wła­śnie długą przestrzeń między pierwszem a drugiem piętrem. Natychmiast zacząłem biec znowu aż na trzecie piętro. Im wyżej wdrapywałem się, tem wi­doczniejszy i niebezpieczniejszy stawał się błąd mo­jego planu. Czy „kroki“ wpędzą mnie aż na najwyż­sze, na ostatnie piętro?

Dom ten był bardzo spokojny, cichszy od nasze­go. Rodziny zgromadzone za temi dr2wiami, za temi ścianami jadły zapewne śniadanie. Już dobrze po dwunastej. O tej porze Paryż je śniadanie... „Kro­ki“ słychać już na drugiem piętrze, szybciej niż cień przemknąłem się aż na czwarte. Zanim się tam zna­lazłem, spojrzałem do góry i szalony lęk przeszył mo­je serce. Było to ostatnie piętro. Na szczęście, wszedł­szy tam, zauważyłem strome schodki, które ginęły między grubemi murami prowadząc na jakieś pod­dasze. Gdyby „kroki“ miały zatrzymać się na czwar- tem piętrze, pozostawało mi to schronienie. A gdyby wchodziły jeszcze wyżej? Jaknajwyżej? Istotnie, to byłoby najgorsze, najgorsze! Znalazłyby mnie tam,

stojącego pod ścianą przed ostatniemi drzwiami. Niech przyjdą! Niech mnie nawet biją. Niech mnie uderzą w twarz! Tak, niech będę upokorzony, zwy­ciężony. A gdyby zechciały mię zabić, niech mnie zabiją! W tej chwili wszystko jest mi obojętne.

Zrozumiałem nagle, że „kroki“ zatrzymały się na trzeciem piętrze. Z lewej czy z prawej strony? Po­biegły najwidoczniej na lewo. A więc na lewo. Nic słychać zgrzytu klucza. Może dzwonek? Nie. Tak. Ach! słychać zamykanie drzwi. Trzeba schodzić prędko. Boże, na lewo są dwa wejścia, lecz sznur dzwonka jednego z nich porusza się jeszcze. Trzeba zapamiętać! mniejsze z dwojga drzwi.

Ciężkie westchnienie wydarło mi się z p;.eisi. Do­wiedziałem się tego, co chciałem wiedzieć. Na myśl, że drzwi mogły się otworzyć, zacząłem schodzić z początku szybko, potem wolniej. Schody nie były ciemne: przez imitację witraży wsączało się różno­barwne światło. Gdy schodziłem, ogarnęła mię na­gle zazdrość, że u nas nie było dywanu.

Na ulicy zabójczy upał. Powolny spacer wzdłuż domów, chmury zwiastują burzę. Dwa kawałki chle- ba z masłem i pragnienie nie do zniesienia. Co ja tu robię, mój Boże? Czy to nie jest to, czemu nadają straszną nazwę: szpiegostwo? Działam w imię spra­wiedliwości, a jednak nie jestem zbyt dumny z tej

roli. To trudno, nie cofnę się. Jestem i będę przez całe życie szalenie uparty. Czy to jest zaleta? Nie czas myśleć o tern. Patrzeć. Czekać. Śledzić, tak, is­totnie, śledzić.

Około godziny drugiej spostrzegłem pewien kape­lusz panama schodzący szybkim krokiem. Nie jest mu gorąco, ten niezwykły człowiek nie bywa nigdy zmęczony! Ojciec skierował się w stronę dzielnicy szkół i bibljotek, w stronę miasta mądrości. Przez romboidalne okienko budki strażniczej ścigałem wzrokiem kapelusz panama w alejach Ogrodu Luk­semburskiego. Mój ojciec! Co za wygląd śpokojny, śmiały, a nawet dumny! Jak można zachować taką swobodę popełniając to, co nazywają czynem kary­godnym?

Ponieważ hańba szuka zawsze ofiary, choćby nie­winnej, uczułem, że się rumienię.

Kapelusz panama zniknął w oddali. Ruszyłem niepewnym krokiem, abyv zakończyć swoją wyprawę. Myśl, że dozorczyni może mnie o coś zapytać, prze­stała już paraliżować mię. Byłem gotów na każde kłamstwo, byle się to już raz skończyło: „Czekają * na mnie u tej pani z trzeciego piętra. Pani ją zna: u pani Meesemacker“.

Dozorczyni nie podniosła nawet na moją skrom­ną postać oczu zamglonych przez trawienie. Po upa-

le na ulicy, schody wydawały się chłodne, było to miejsce odpowiednie do zebrania myśli, a może na­wet nakazywało mi ono ostrożność i kapitulację. Lecz nie! Jedyna rzecz jest coś warta na świecie: silna wola.

Stopień po stopniu silna wola zaprowadziła mnie na trzecie piętro. Kazała mi schwycić i po­ciągnąć za sznur dzwonka. Nie mogła jednak po­wstrzymać od drżenia pewnej brody, nie jest to bro­da rodziny Pasąuier, lecz Delahaie, to drżenie bro­dy istnieje w rodzinie mojej matki od czterech po­koleń, od chwili wielkiego przerażenia, jakie ogar­nęło mojego dziada Wilhelma. „Poco zjawił się Wil­helm Delahaie, żołnierz z epoki Cesarstwa, na scho­dach domu przy ulicy de Fleurus? Mówię: wola, wola, wola! A nie mogę pokonać nawet cieniów“.

Pociągnąłem za sznur dzwonka, nie słychać niko­go. Ta pani musiała wyjść. Siła wyższa. Rozkoszne tchórzostwo. Nie, jakieś drzwi zaskrzypiały w głębi. Głos nucący piosenkę zbliża się ku mnie. Znam tę piosenkę: nuci ją ojciec. „Nie zapominaj o mnie!...“ * Drzwi otwierają się.

Drzwi otworzyły się rzeczywiście, zobaczyłem ma­ły, jasny przedpokój. Latarki papierowe, maty mało wane, otwarte parasolki, cała wystawa japońszczyz- ny bardzo modnej wówczas, oto co zauważyłem w

mgnieniu oka, a wśród tego wszystkiego osobę ubra­ną w różowe kimono, panią o wiele wyższą ode mnie, blondynkę o świeżej cerze, o obnażonych rękach. Zapytała lekceważąco:

- O co chodzi, młodzieńcze?

- Chciałbym rozmówić się z panią Solange Me- esemacker.

Głos mój, nawet zmieniony, zrobił pewne wraże­nie na pani w różowem kimono, spojrzała nagle i długo nie odrywała oczu ode mnie, było to bardzo ciężkie do zniesienia.

- To ja.

Umilkła, po chwili mówiła dalej:

- Co pan ma mi do powiedzenia? Coś ważnego? No, to proszę wejść tędy.

Wepchnęła mię poufale do pokoju i zamknęła drzwi za sobą. Był to rodzaj salonu, który przypo­mniał mi swym stylem mieszkanie pani Henning- sen. Była tam sofa zarzucona poduszkami, rozmaite fotele, okrągły stół, musiano jeść na nim, gdyż okru­chy leżały jeszcze na posadzce. Na kominku dwa bia­łe, gipsowe posążki. Zapach kawy, kuchni, papiero­sów i wody kolońskiej. Pomimo to nie miało się wra­żenia nieporządku, była nawet pewna elegancja we wszystkiem.

Solange Meesemacker przyglądała mi się z wzra­

stającą uwagą. Rzekła głosem wyraźnym, o miłem brzmieniu:

- A teraz proszę mówić, młodzieńcze.

Czułem, że blednę, jak przystoi temu, kto ukochał

sprawiedliwość i spełnia swoją powinność.

- Proszę pani, powiedziałem głosem pewnym, je­stem synem pana Rajmunda Pasquier.

Pani milczała, usta jej zamykały i otwierały się naprzemian, jakgdyby miała wymówić jakieś słowa. Nagle wybuchnęła śmiechem. Śmiech ten wstrząsał jej piersią i policzkami, do oczu napływały wielkie, błyszczące łzy, raziło mnie to, denerwowało i dopro­wadzało do wściekłości.

Śmiejąc się wciąż, schwyciła mię za ramię, pocią­gnęła ku oknu i rzekła:

- Powinnam była domyślić się tego. Panu na- pewno na imię Laurent. Jest pan szalenie podobny do ojca.

- Proszę pani, odpowiedziałem głosem stłumio­nym, jestem podobny do matki.

Przechylała głowę to na prawo, to na lewo. Uspo­koiła się, wzdychała, przyglądała mi się uważnie: „Co za podobieństwo do ojca! Proszę stać spokojnie, muszę przyjrzeć się panu. Nawet ten sam gniew! Bo­że, to wykapany ojciec! A to dopiero awantura!

Proszę usiąść i nie bać się. Ja nie pożerani małych chłopców“.

Znowu zaczęła śmiać się, otworzyła szybko drzwi, wyjrzała, jakgdyby chcąc się upewnić, czy niema wpobliżu jakich niedyskretnych uszu, potem wróciła do mnie, mrucząc pocichu:

- To coś niesłychanego. Mały Pasąuier, teraz! Trzeba przyznać, że to śmieszne, śmieszne!

Zaczerwieniłem się, zaczynałem czuć się nieswo­jo. Wszystko przemyślałem, wszystko przewidziałem, oziębłość, wybuch gniewu, nawet walkę, wszystko, oprócz śmieszności. Ta pani miała rację, musiałem być śmieszny. Czułem to i zawstydziłem się bardzo. Poco ja tu przyszedłem, na tę przeklętą ulicę de Fle- urus? j

Solange Meesemacker przestała śmiać się. Usiad­ła na wprost mnie. Trzymała się bardzo prosto, zda­wało mi się, że brykle gorsetu musiały jej trochę za­wadzać. Usiadła więc i końcem palca wykonała nie­znaczny gest, aby odsunąć pukiel włosów, który mi spadał na oczy. Rzekła głosem poważnym:

- To nie ma sensu. Nie, nie, tego się nie robi. Do­brze wychowany młodzieniec nie przychodzi do przy­jaciółki swojego ojca. Stawia mię pan w dziwnej sy­tuacji. Doprawdy, to nie wypada. Coby to było, gdy­by ojciec pana dowiedział się o tem! Nie należy on

do ludzi zbyt łagodnych. A pan wie dobrze, tak jak i ja, że nie znosi śmiesznych sytuacyj.

Uśmiechnęła się nagle i mówiła dalej:

- Może się pan napije kawy? Dlaczego nie miał­by pan wypić małej filiżanki kawy? Jest jeszcze tro­chę w imbryczku. Doda to panu odwagi i powie mi pan może poco pan tu przyszedł.

Ten potok słów pozwolił mi opamiętać się. Zaczą­łem mówić pewniejszym głosem:

- Proszę pani, przyszedłem tu...

Nie mogłem mówić dalej: rozległ się dźwięk dzwonka. Solange odwróciła głowę i ściągnęła brwi.

- Co to? szepnęła. Co za komplikacje. Teraz mu­szę pana ukryć, ach, jaki to nieostrożny chłopiec!

- To zbytecznie, rzekłem zmienionym głosem. Niech mnie zobaczy. Wszystko mi jedno!

- Ach, proszę być cicho. Mnie to nie wszystko jedno, mnie! Proszę tędy. Tylko bez hałasu. Niech pan aby nie kichnie, są tam rozsypane ziarnka piep­rzu. Proszę się nie bać: nie zapomnę, że pan tam jest.

Otworzyła drzwi i wepchnęła mnie do jakiejś skrytki, czuć było pieprz, kamforę i paczulę, ^pędzi­łem tam najwyżej dwie lub trzy minuty, lecz nie za­pomnę nigdy tych ciemności, tego gorąca i zapachu. Wkrótce drzwi otworzyły się znowu i Solange Me-

esemacker wzięła mię za rękę. Nie śmiała się już. Miała nawet zakłopotany wyraz twarzy.

- Co za emocja! Nie mówię o dzwonku, to posła­niec z Bon Marche. Co pan mógł sobie pomyśleć? Głupstwa, okropności, może zdradzam pańskiego oj­ca. Niestety, nie! Nigdy go nie zdradziłam i prag­nęłabym bardzo, żeby on ze swej strony mógł to sa­mo powiedzieć. Ach, plotę głupstwa, to przez pana. Jest pan dzieckiem, i niech pan nie myśli, że będę mu opowiadała swoje sprawy. Tylko proszę nie mó­wić mi rzeczy niemiłych: nie jestem bardzo zdrowa, mam słabe serce.

- Proszę pani, zawołałem zrywając się nagle, mat­ka moja jest bardzo nieszczęśliwa, nie zasługuje na to, zapewniam panią. Pani jej nie zna i nie może zrozumieć...

Solange chodziła po pokoju, przesuwała krzesła i od czasu do czasu tupała nogą.

- Ja jej nie znam? Nie mogę zrozumieć? Ależ przeciwnie, znam ją. To ona mnie nie zna. Ja ją znam: ojciec pana opowiada mi o niej prawie co- dzień. Ona zrobiła to, ona zrobiła owo. Posiada wszystkie zalety, postępuje według zasad przyjętych. Wiecznie to powtarza - zasady! Otóż matka pańska jest nieszczęśliwa, to moja wina, naturalnie.

Usiadła obok mnie. Oddychała głośno. Uczułem

nagle, że zacznie płakać. I rzeczywiście, rozpłakała się.

- Sądzi pan, że mię to wszystko bawi, sprawia mi przyjemność? Może pan sobie wyobraża, że kobie­ta mająca dobre serce może znieść podobne sce­ny?

Schwyciła mię za ręce i nagle zaczęła bełkotać, bredzić, aż jej tchu zabrakło. Mówiła rzeczy okrop­ne:

- Nie lubiłam nigdy ludzi żonatych: mają za du­żo swoich przyzwyczajeń. Ale cóż... Ram! Tak, ro­zumiem, pana to krępuje, że go tak nazywam. Pa­trzy pan na mnie i myśli: płacząca blondynka, to nic ładnego. Byłoby gorzej, gdybym się pudrowała. Nig­dy nie pudruję się, pański ojciec nie lubi tego. No, już dosyć. Ja jestem raczej wesołego usposobienia.

Uścisnęła z żywością moje ręce i szepnęła z miną tragiczną:

- A więc o co pan prosi? Niech się usunie, niech zniknie! Tak jest, siebie mam na myśli. No, niech­że pan powie to szczerze.

Czułem, że wskutek zdenerwowania byłem bardzo bliski płaczu. Wyszeptałem z przejęciem:

- Tak, proszę pani, tak. Błagam panią o to.

Wstała i zaczęła chodzić po pokoju, zaciskając dło­nie.

- To już postanowione. Postanowione. Nie mogę powiedzieć, aby mi to sprawiało przyjemność. Nie, czuję, źe będę chora przynajmniej przez tydzień. Niech pan pamięta o tem, co pan tu widział. Nie zna pan kobiet. O, z takiemi oczyma, pozna je pan kie­dyś! No, już dosyć. Teraz jestem silna...

Rozmowa skończyła się w jaknajsentymentalniej- szy sposób. Solange Meesemacker szeptała: „Pragnę, żeby pan zachował dobre wspomnienie“...

A ja drżałem, nieprzytomny ze wzruszenia, przy­pominałem sobie wszystkie wyrażenia romantyczne jakie znałem, ściskałem ręce tej pani i bełkotałem:

- O, jakże jestem pani wdzięczny! Jak to szla­chetnie i pięknie...

Ujęła mię za ramiona po macierzyńsku, popatrzy­ła na mnie przez chwilę i rzekła nagle:

- Umowa zawarta, a więc można pocałować się.

Oniemiały ze zdumienia, uczułem w okolicach

nosa pocałunek pachnący kawą. Solange popchnęła mię zaraz w stronę drzwi. Położyła palec na ustach, przeszła przede mną, zaczęła nasłuchiwać i dała mi znak uśmiechając się:

- Teraz niech pan idzie jaknajprędzej. Co za wi­zyta pełna emocji! Wypuszcza się pana ukradkiem jak drogiego, małego przyjaciela. Prawda, jakie to miłe? No, a teraz w drogę, bez oglądania się poza

siebie. Proszę unikać niepotrzebnych spotkań. A więc to już przyrzeczone. Zaprzysiężone...

Pb dwu minutach wybiegłem na ulicę. Pierwsze krople deszczu zaczynały kropić na asfalt. Biegłem co tchu aż do ogrodu, aż do tej małej altany w kształ­cie parasola, gdzie bony umieszczają wózki dziecin­ne.

Rozmowa ta wzruszyła mię do głębi, nie mogłem w żaden sposób przewidzieć czegoś podobnego. Gło­wę miałem rozpaloną, usta spieczone. Nie umiałem pogodzić wielu sprzecznych wrażeń. Jednak radosna nadzieja przepełniała moje serce. Świat jest nie­czysty, bezwątpienia, lecz nie jest niegodny odkupie­nia. Miałem tego dowód: trzeba mieć nieugiętą wolę, odwagę i trafić tam gdzie należy, to wystar­cza.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Rozmyślania przyszłego znakomitego człowieka. Buty zapinane na guziki i spodnie w kratkę. Asfalt paryski i cierpienia romantyczne. Szukanie ulgi w muzyce. Wpływ wyobraźni na wydzielanie łez. Nowy smutek młodego L. P.

Ten młody człowiek, stąpający krokiem pewnym i pełnym wdzięku po chodniku ulicy des Ecoles, to młody L. P., przyszła znakomitość.

Gdyby przechodnie byli obdarzeni do pewnego sto­pnia bystrością umysłu i przenikliwością, poznaliby L. P. po niedostrzegalnych, lecz niewątpliwych ozna­kach, patrzyliby na niego z zainteresowaniem peł- nem szacunku, a może nawet kłanialiby mu się ni­sko.

Oczywiście młody L. P. jest jeszcze osobistością słabą i niedoświadczoną. Lecz pokaże co umie ku zdziwieniu współczesnych. Już dzisiaj przeprowadził bardzo zręcznie trudne rokowania. Przywrócił po­rządek na świecie, zapewnił szczęście rodzinie. Mło­

dy L. P. posiada metodę cudowną i nieomylną do spełniania czynów niezwykłych i zasługuje na tkliwą wdzięczność rodzaju ludzkiego.

L. P. nie zależy nadzwyczajnie na zwracaniu uwa­gi przechodniów. Pragnie zawsze jaknajgoręcej, by go nie dostrzegano. W głębi duszy jest pewny, że za­ćmiewa ilością wybitnych zalet większość młodych ludzi w swoim wieku — czyni wyjątek dla pewnego Justyna Weilla, który nie zna zupełnie życia, lecz jest pomimo to umysłem wyższym. - A jednak L. P. usiłuje z prawdziwą skromnością nie wyróżniać się wśród innych młodych ludzi żadną oznaką pospoli­tą, zewnętrzną.

W czasie normalnym, naprzykład, L. P. objawia wielki wstręt do „butów ze skóry juchtowej“. Tak nazywają w rodzinie pewną parę obuwia pięknej czerwonej barwy, zapina­ną na guziki; skąd się wzięła nikt już dobrze nie pamięta, a co dziwniejsze, nikt nie chciał jej nig­dy nosić, nawet w czasach największego niedostat­ku. Niegdyś Józef włożył buty na dziesięć minut i oświadczył, że „wyglądałby w nich jak kokota“. Wy­pchane papierem, lepkie od pasty, nieszczęsne obu­wie czekało w szafce, aby stopy Ferdynanda urosły. Gdy nadszedł ten czas, Ferdynand zapiął buty na guziki i oświadczył, że są doskonałe. Pewnej niedzie­

li nosił je aż do południa. Wróciwszy do domu, zdjął je, mówiąc, żeby nie zwracano uwagi na niego. L. P. jest z natury młodzieńcem wolnym od przesądów. Wie, że kupno pary obuwia zmusza jego matkę do ścisłych obliczeń, a czasem do wyrzeczenia się wielu rzeczy; jednak te buty rosyjskie wzbudzają w nim niewypowiedzianą odrazę. Lecz dziś L. P. jest tak dumny, tak daleki od wszelkich małostek tego świa­ta, że włożyłby, gdyby było potrzeba - nie żądałby tego: nie należy z szaleństwem narażać się na ofia­ry - tak, włożyłby buty z czerwonej skóry. Co wię­cej, czuje się na siłach, przynajmniej dziś, do nosze­nia z lekkiem sercem spodni w kratkę, które uszyto dla niego ze starego ubrania ojca; zwykle wzbudzają one w nim jaknajwiększy wstręt, gdyż w całem li­ceum Henryka IV-go niema ani jednej pary spodni tak dziwacznego wyglądu.

L. P. nie będzie prawdopodobnie zmuszony do dania dowodów tak wielkiej wspaniałomyślności. Powinien zachować swoją radość dla siebie. Musi to nawet uczynić.

L. P. nie ma jeszcze piętnastu lat, a jednak prze­żywał już, przebiegając ulice rodzinnego miasta, te młodzieńcze strapienia, które zmieniają światopo­gląd. Pomimo swojego młodego wieku pielęgnował już na jałowym asfalcie paryskim romantyczną me-

lancholję, będzie o niej myślał w przyszłości jako o wzorze smutku. Nawet romantyczna melancholja L. P. ma zawsze jakąś poważną, realną przyczynę. A zresztą smutek romantyczny sprawia taki sam ból jak każdy inny. Czasem wieczorem umarłoby się z żalu, gdyby nie uśmiech matki i gdyby życie nie wy­twarzało dziwnej skłonności do cierpliwego czekania aż do jutra.

L. P. zna już biedę i wszelkie kłopoty pieniężne. Teraz poznaje nędzę namiętności ludzkich, jak się to mówi w komentarzach do tragików. Bezwątpie- nia jestto straszne, lecz człowiek energiczny i sta­nowczy da sobie z tem radę, tak jak i ze wszystkiem. L. P. jest człowiekiem energicznym i stanowczym. Oto dlaczego kroczy po chodniku ulicy des Ecoles z takim majestatycznym spokojem.

Od czasu do czasu L. P. przeżuwa pewne szcze­góły nigdy niezapomnianej sceny, w której odegrał świetnie swą rolę, nie dzięki wymowie, lecz dzięki niezrównanej powściągliwości. Pewne momenty tej sceny dramatycznej nie przestają niepokoić go, a nawet razić. Skoro tylko pomyśli o nich, rumieni się, jakgdyby widział w nich coś podejrzanego, coś nieszlachetnego. Lepiej nie myśleć o tem, a zastano­wić się nad ostatecznym wynikiem. Co za wspaniały wynik!

Wróciwszy do domu L. P. nie może ukryć skut­ków zupełnie zrozumiałego tryumfu. Czy ktokol­wiek to zauważy? Dom jest pogrążony w odrętwie­niu. Cisza, nie słychać nawet fortepianu Cecylji. W najbardziej ustronnym kąciku kuchni mama robi ja­kieś rachunki na bardzo małym kawałku papieru. Ponieważ matka spojrzała na niego nagle z uwagą, młody bohater wymawia słowa pozbawione sensu. Mówi: „Zobaczysz, mamo, zobaczysz“. Matka py­ta: „Co takiego, moje dziecko?” L. P. nie wie co ma odpowiedzieć, aby się nie zdradzić. Szuka ra­tunku w ogólnikach: „Zobaczysz, matko, jak bę­dziemy szczęśliwi“. Matka wzrusza ramionami w za­myśleniu i mówi „tak” z roztargnieniem, oddycha­jąc jakoś dziwnie. Wie dobrze, że gdy dzieci pójdą na spacer, widzą rzeczy zdumiewające, drzewa, chmury, promienie, różne istoty i wracają czasem jak pijane, jak nieprzytomne. Wie o tem, lecz nie może powstrzymać się, by nie patrzeć na młodego chłopca i nie zauważyć czegoś dziwnego; może na­wet czuje jakiś zapach, tak jest, jakiś podejrzany za­pach. Boże drogi, czyżby już... Ach! to niemożli­we!

L. P. uczuwa potrzebę natychmiastowej ulgi, gdyż radość rozsadza mu serce. A więc pójdzie do Cecylji.

Laurent i Cecylja panują niepodzielnie w małem,

zaklętem królestwie. Gdy Laurent pragnie dostać się do niego, mówi prawie szeptem: „Dzień dobry, sio­strzyczko jedyna“. I Cecylja rozumie, że Laurent jest w stanie łaski.

Laurent i Cecylja stosują się do tajnej umowy. Śpiewają lub nucą jedynie melodje boskiej muzy­ki. Wzniosłej, prawdziwej muzyki. O ile któreś z nich zacznie nucić - i wierni podlegają słabościom — jakiś refren pochodzący z niższego świata, płaci ka­rę. W szufladzie jest dobrze ukryta skarbonka. Bez- wątpienia jest to religja surowa, z którą niema żar­tów.

Gdy niema nikogo, kto mógłby słyszeć ich rozmo­wę, przeszkodzić im, rozproszyć ich uwagę, Cecylja i Laurent opowiadają sobie swoje marzenia. Są to historje zmyślone, które się zwykle opowiada jedy­nie sobie samemu, wywołują one łzy niedostrzegal­ne, zapewne Bóg płakał w podobny sposób, gdy za­mierzał stworzyć wszechświat. Łzy takie w okolicz­nościach normalnych nie powinny wylewać się na- zewnątrz.

Cecylja spogląda na L. P., na tego wspaniałomy­ślnego człowieka, i pyta: „Co ci się stało?“ Trzeba przyznać, że wykazuje względem swego brata zadzi­wiającą przenikliwość.

L. P. uśmiecha się. Poznał głębie. Zstępował w

otchłań namiętności ludzkich i wyszedł z niej zwy­cięzcą. Takich rzeczy nie opowiada się dziewczyn­kom, zwłaszcza tak przeczystym jak Cecylja. A więc mówi: „Otrzymałem najlepszą ocenę z matematy­ki...“ Cecylja spogląda znowu na swego drogiego głuptasa i wzrusza ramionami. Matematyka nie od­grywa żadnej roli w królestwie Cecylji.

Wówczas, ponieważ trzeba za wszelką cenę złożyć jakąś ofiarę na cześć radości, ofiarować jej chleb i wino, L. P. mówi: „Zagraj mi swój najulubieńszy utwór“.

Cecylja wzrusza ramionami poraź drugi. Od kilku miesięcy każe się prosić, gdy ma grać w obecności Filistynów. Gdy chodzi o jej brata, żółtodzióba, po­wie zawsze „tak“.

Cecylja siada przed dużym fortepianem, ma on jakieś dziwne podobieństwo do pewnego wieloryba, którego szkielet króluje w Jardin des Plantes. Cecyl­ja gra z pogodą.

L. P. nie umiałby powiedzieć, co właściwie wy­brała Cecylja. To coś pięknego, coś spokojnego, w wolnem tempie.

Słucha. Jest zadowolony, a jednak zwolna, zwol­na... Ale dlaczego, Boże mój, dlaczego? Czyżby ra­dość minęła już, przepadła? Z każdą chwilą poczyna upodobniać się coraz bardziej do smutku. A więc to

wszystko. Ten męczący dzień skończył się. Melodje i akordy płyną, a młody bohater powstrzymuje z wielkim (trudem niewypowiedzianą chęć płaczu. Smutek wrócił.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Trzy epoki jednego żywota. Wybuchy temperamen­tu cechujące rtidzinę Pasąuier. Otchłań duszy Fer­dynanda. Spisek. Obrazy wyobraźni pełne harmonji. Zjawienie się niebieskiego papieru. Ścieżki wojenne.

Działania i wybiegi.

To uczucie groźby, wiszącej nad mojem zwycię­stwem, i wątpliwej radości mijało i ogarniało mię nanowo wiele razy podczas czerwcowych burz. La­to 1895 roku, które skończyło się rozpaleniem wy­obraźni i rozkosznem zmęczeniem, zaczynało się wśród chaosu. Myśli moje, zależnie od dni, zmienia­ły się, przybierały różne barwy i tony.

Jeżeli poeta ma rację, jeżeli w wieczności czeka istotę ludzką wzniosła metamorfoza, może kiedyś wynurzy się z chaosu takie oblicze matki mojej, ja­kiego jeszcze nie znam. A może .raczej zostanie u- wieczniona jedna z jej postaci, tak dobrze mi zna­nych, które przesuwają się bezustannie w moich wspomnieniach ?

Widzę trzy iposągi matki. Używając wyrazu po­sąg, nie jestem zbyt zarozumiały, jeżeli się rozważy czem była ta istota upokarzana.

Matka mego najwcześniejszego dzieciństwa, to uosobienie zgody, uniesienia, ofiary i przebaczenia. Całkowitej ofiary ze siebie i zupełnego przebaczenia każdego uchybienia. Jest jeszcze młoda, lecz pochy­lona nad pracą, której niema końca, przyjmuje każ­dy ból z entuzjazmem i napawa się nim jak pokar­mem duchowym.

Potem ukazuje się postać więcej surowa. Jest nie­mniej czysta, niemniej czuła, lecz opiera się napo­rowi wiatru. To obraz lata. Wszystkie gałązki obcią­żone owocem. Pochylają się, może złamią. Co za wysiłek każdego nerwu, aby nie pozwolić zginąć wyczerpującemu, żywemu ciężarowi!

A później, o wiele później, powstaje trzeci obraz. Nie jest, jakby to można było przypuszczać, złamana" przez przeciwności losu, zachwiana w swojej istocie i swojej wierze, przeciwnie, czuje się umocniona przez majestat starych zasad, przez uporczywe zwy­cięstwo tradycji, dodające siły kłamstwa, oczyszcza­jące z win wymysły.

Niech wieczność wybierze pierwszą lub ostatnią z tych postaci. Jeżeli pragnę powołać tutaj do życia

tę cierpiącą, czynię to, by ją ukołysać, by ją uśpić, by ją pogrążyć w kojącym śnie.

Zbudować most, odkryć prawo natury, napisać książkę, skomponować symfonję są to wielkie i trud­ne prace. Stworzyć rodzinę, ogrzewać ją bez przer­wy, tulić ją aż do chwili ostatecznego rozłączenia, jest to również dzieło sztuki, najbardziej nieuchwyt­ne ze wszystkich, dające najwięcej rozczarowań. Ileż to razy na obliczu kobiety spostrzegłem tę myśl upar­tą, tę myśl prawie zawsze niewypowiedzianą, która nurtuje poomacku i często pozostaje sobie samej nie­świadoma.

W tym pamiętnym miesiącu czerwcu brat mój Ferdynand odrywał mię od moich spraw osobistych. Miał wówczas lat osiemnaście. O wiele wyższy ode mnie, był nawet wyższy od ojca i od naszego brata Józefa. Miał ramiona pochyłe i plecy przygarbione. Krótki wzrok zmuszał go do patrzenia na wszystko zbliska, czyniło to jeszcze bardziej niezgrabną jego postawę. W tem wszystkiem nie było nic z cech ro­dziny Pasąuier, gdyż trzymaliśmy się bardzo prosto i chętnie stosowaliśmy się do rady ojca: „piersi na­przód“. Wiek, pogłębiając kontrast duchowy, uwy­datnia dziś za to drobne podobieństwa zewnętrz­ne, lecz w epoce naszej młodości Ferdynand był dosyć dobrym przedstawicielem typu od-

miennego, spotykanym w rodzinach dość czę­sto i wzbudzającym przez swoje cechy nie­zwykłe pieczołowitość macierzyńską. Cerę miał białą, skronie zapadnięte, czuprynę czarną, gę­stą i niesforną, nos długi, cienki, oczy aksamit­ne, dosyć piękne, lecz trudno je było dostrzec po­przez wielkie dwuwklęsłe szkła binokli. Lubił czyty­wać gazety, lubił zabawy spokojne, rozmowy obo­jętne, grę słów. Był pilny, cichy i robił wrażenie skromnego. Zapominano łatwo o Ferdynandzie i być może, że i ja zdaję się zapominać o nim w swojem opowiadaniu. Nagle, po długiej ciszy Ferdynand wy­buchał. Trwało to minutę, czasem całą godzinę. Fer­dynand wpadał w szał. Temperament rodziny Pa- sąuier wybuchał wśród siarki i dymu, chociaż zwy­kle zdawało się, że Ferdynand tak mało go posiadał. Wówczas spostrzegano głębię duszy Ferdynanda. Tak jak naczynia, które napełniają się kropla po kropli, a potem gdy nacisnąć nagle sprężynę syfonu opróżniają się odrazu, wyrzucał w ten sposób ze sie­bie zdumiewającą ilość nagromadzonego żalu i pre- tensyj. Wszystko wracało dość szybko do porządku. Ferdynand wpadał znowu w odrętwienie. Zaczyna­no zapominać o nim. Kropla po kropli, chociaż on sam nie zdawał sobie z tego sprawy narazie, urazy i gniew zaczynały nanowo gromadzić się w jego ser­cu.

Mama spostrzegała zawsze po jakiejś oznace or­ganicznej powstawanie tego zjawiska. Formowało się wówczas między brwiami Ferdynanda, ponad nosem obrzmienie ruchome i bolesne, - ja sam, nau­czony doświadczeniem, poznawałem po tern zbliża­nie się wybuchu. Otóż podczas tego miesiąca czerw­ca Ferdynand miewał rzekome ataki, niedoszłe ata­ki. Wiele razy byłem pewny, że zaraz wybuchnie i wyleje żal, i wiele razy widziałem jak się zamykał w sobie. Zdawało się, że mechanizm jego życia był u- szkodzony, rozprężony; czułem się nieswojo, gdyż przebywaliśmy bardzo blisko siebie. Często nietylko się czerwienił, ale i pozostawał długo zarumieniony. Czasem utkwił we mnie wzrok nieprzytomny, jaś­niejący jakimś dziwnym blaskiem. On, tak skąpo obdarzony wymową, zaczął wygłaszać w mojej obec­ności jakieś niejasne przemówienia, niemal poetycz­ne ze względu na formę i treść, mówił o niebie i o przyrodzie. Pewnego dnia szepnął: „Dlaczego na­zwali mię Ferdynandem? Chciałbym nie nosić te­go imienia. To imię nie podoba mi się“ — „Napraw­dę? - rzekłem nawpół żartem, a jakie imię chciał­byś mieć?“ Odpowiedział głosem drżącym ze wzru­szenia : „Guy. To jest ładne imię. Pragnąłbym nosić to imię“. Wszystko to intrygowało, albo irytowało mię, lecz nie czułem się wzruszony. Każde z nas mia-

ło swoje strapienia i zdawało mi się, że tego nie na­leży opowiadać nikomu.

Aż tu pewnego wieczoru nastąpił nagle wybuch, na który zanosiło się oddawna. Właśnie wstaliśmy od obiadu. Ojca nie było w domu. Cecylja pracowała. Ferdynand poszedł za mamą do kuchni i zamknął drzwi za sobą. Usłyszałem zdaleka dwa lub trzy gło­śne okrzyki, potem coś w rodzaju łkania. Chwila ci­szy, i ujrzałem Ferdynanda jednym skokiem przeby­wającego przedpokój i zbiegającego po schodach.

Pobiegłem do matki. Siedziała wyprostowana po­między stołem a ścianą. Zdaje mi się, że było to ulu­bione miejsce, gdzie myślała o swoich strapieniach. Proste przedmioty otaczające ją, towarzysze jej pra­cy codziennej, tworzyły jakgdyby fortecę, czuwały nad nią i dodawały jej siły.

- Co mu się stało, mamo? Co on mówił?

Wykonała gest wyrażający przygnębienie.

- To dziecko jest chore.

I natychmiast zmieniła nieznacznie temat i wró­ciła do swojej skargi: „Jaka ja jestem sama“.

- Ależ nie, matko, nie jesteś sama. Jestem przy tobie. Czego on chce? O co prosi?

Zwolna rozłożyła ręce i rzekła z rozpaczą, spusz­czając głowę:

!76lP JTISZCZYĆ KSIĄŻKI

- Pieniędzy, naturalnie. Pieniędzy, ach, mój Bo­że!

Byłem poruszony do głębi.

- Naturalnie? dlaczego „naturalnie“?

Matka wykonała jeszcze jeden ruch, aby mię u- spokoić, a może, aby zażegnać zło.

Po kilku minutach drzwi otworzyły się. Ferdy­nand wrócił. Był już spokojny. Utknął na martwym punkcie, jak mówił Józef. Miałem zamiar rozpocząć kłótnię, lecz Ferdynand uśmiechnął się do mnie tak dziwnie, nazwałbym taki uśmiech uśmiechem zwie­rzęcia, gdyby zwierzęta uśmiechały się. Dałem za wygraną. Po jakimś czasie Ferdynand rozbierał się i stojąc tyłem do mnie zaczął nucić fałszywie, głosem niepewnym. Wybuchy gniewu Ferdynanda niezaw- sze mnie wzruszały, lecz ten jego śpiew ściskał mi ser­ce, i zrozumiałem wówczas daleko lepiej niż podczas wszelkich zwiei*zeń nieznane cierpienia tego skryte­go chłopca.

W kilka dni potem mama rzekła do mnie:

- Jest list od Józefa.

I dodała prawie natychmiast:

- I on również utrzymuje, że nie mam racji i że powinnam podpisać.

- Podpisać, matko? Co podpisać?

- Upoważnienie dla ojca, upoważnienie, to jest

ten papier na odbiór pieniędzy po ciotce Koralji. Czy ty nic nie widzisz, Laurent? Czy nie zwracasz na nic uwagi? O, jakże jesteś roztargniony!

- Ależ nie, zapewniam cię, mamo. Pamiętam do­skonale.

Mama kiwała głową i mówiła jakby do siebie:

- Józef prosi, żebym podpisała. I Ferdynand po­wtarza mi codzień to samo. Nawet Cecylja, tak, na­wet Cecylja, która przecież nie rozumie zupełnie ży­cia, powiedziała mi również, że powinnam podpisać. Wszyscy sprzysięgli się, by mnie namawiać. Wszy­scy, jakgdybym ja... O Boże! przecież to dla nich, tylko dla nich, pragnęłabym zachować tę trochę pie­niędzy.

Gdybym był mniej przejęty swojemi zwykłemi rozmyślaniami, gdyby mię rzadziej nawiedzały moje wizje, byłbym zapewne lepiej zrozumiał spisek, który powstawał wówczas wokoło naszej matki. Rzecz godna uwagi, jestem prawie pewny, że ojciec nie na­leżał do niego. Aby się przejawić, wola rodziny szu­kała wśród mroku pochyłości i wyjścia.

Matka kiwała ciągle głową. Wkońcu rzekła:

- Nawet najmłodsza Segredat, tak, nawet Te­resa mówiła do mnie, biedactwo, - o, bardzo dy­skretnie, - o tych pieniądzach ciotki Koralji.

Czekałem z otwartemi ustami na dalsze zwierze­

nia. Raz jeszcze mama westchnęła: „Jestem sama, zupełnie sama...“

Poco wśród moich trosk znalazły się historje Fer­dynanda i pieniądze biednej ciotki? Wszystkie myśli moje obracały się jeszcze wokoło ulicy de Fleurus. W pierwszych dniach spodziewałem się jakiegoś za­kończenia w stylu wzniosłym. Pewnego wieczoru oj­ciec zatrzymuje mnie w sieni. Patrzy na mnie wzro­kiem już nie zimnym i pogardliwym, lecz czułym, pełnym wdzięczności. Uścisnął moją dłoń! Wahałem się co do tego, czy powiedziałby parę słów i namy­ślałem się, czy byłoby to „Dziękuję“ lub „Już zapo­mniano o wszystkiem”, a może coś serdeczniejszego: „Jak się to dobrze stało, moje dziecko!“ Niewiado­mo. Bywają ojcowie, którzy powiedzieliby coś w tym rodzaju. W każdym razie byłem pewny, że oblicze matki mojej rozjaśni się, odpręży, że stanie się na zawsze tą twarzą spokojną i pełną zaufania, jaka ja­śniała w oczach mojego dzieciństwa. I czego ja je­szcze nie oczekiwałem! Co za fale harmonji spłyną na świat za sprawą naszej rodziny, gdy odzyska spo­kój.

Dni mijały i niepolkój zapanował nanowo. Gdy noc zapadała, ojciec wracał do nas z tym samym bla­dym, obojętnym, zagadkowym uśmiechem. Nic nie zapowiadało, że ma zwrócić się do mnie w przedpo-

koju, aby mi dać do zrozumienia, że męski hart zwy­ciężył.

Pewnego wieczoru, gdy zaczynaliśmy jeść, ojciec wyjął z kieszeni arkusz niebieskiego papieru. Zna­liśmy już wszyscy ten kolor nie dający się naślado­wać i patrzyliśmy na papier wśród wielkiej ciszy.

- Co to takiego? zapytała matka po chwili ocze- v kiwania.

- To chodzi o weksel Duchaussoy. Należało spo­dziewać się tego.

I natychmiast dodał głosem szczerze strapionym:

- Nie mogę już prosić o najmniejszą zaliczkę w swojej redakcji. Nie wiem jak to będzie. Nie wiem.

Słyszeliśmy już tysiące takich wezwań. Nigdy nie pozostawały bez echa. Byliśmy przerażeni, nikt nie odzywał się.

Zwykły rytuał bywał następujący: matka czytała urzędowy papier, czasem dwa lub trzy razy. Potem składała go i chowała do swojej portmonetki, szep­cząc w zamyśleniu: „Pójdę jutro“. Nazajutrz ubie­rała się w swoją czarną suknię, suknia ta była jak- gdyby strojem dni troski. Wnosiliśmy z jej ruchów powolnych, że zastanawia się, że obmyśla wszystko, nawet słowa swojej obrony. Potem wychodziła do miasta i często długo jej nie było. Wracała prawie zawsze z uśmiechem, zmęczona, lecz zadowolona.

Chodziła do prawników, aż do ich nor, przyjmowali ją dzięki jej wytrwałości, zdobywała cal po calu, ko­rzystając z cierpliwości jednych, rozbrajając szorst­kość drugich, pełna dobrej wiary, silnej woli, była zdolną i dobrą rachmistrzynią. Tak, dobrze powie­działem: była zdolną, zręczną rachmistrzynią w tej okrutnej walce o sprawiedliwość i o pieniądze.

Owego wieczoru mama nie wsunęła urzędowego papieru do portmonetki. Zwróciła go ojcu, nie po­wiedziawszy ani słowa.

Ojciec uśmiechał się, zapanowawszy nad sobą. Rzekł głosem spokojnym:

- Rób jak chcesz, Łucjo, rób jak chcesz.

Matka patrzyła mu prosto w oczy i nic nie odpo­wiadała. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, nie wybuchnął gniewem.

W dwa dni później Chingachgook był znowu na tropie Czamej-Stopy i ślady zaprowadziły go najna­turalniej w świecie na ulicę de Fleurus.

Nie umiałbym opowiedzieć drobnych wydarzeń, które mię skłoniły do przedsięwzięcia drugiej wypra­wy na ulicę de Fleurus.

Chociaż wspomnienia te są zawsze żywe i boles­ne, zostały jednak w przyszłości zaćmione, zmienio­ne, odsunięte na dalszy plan przez mnóstwo podob­nych wspomnień, gdyż człowiek, któr-ego pragnę

przedstawić, dał mi bezwątpienia bardzo złe pojęcie

0 wytrwałości, chociaż pod pewnemi względami u- miał doprowadzić ją do perfekcji. Przypominam so­bie bardzo dobrze, gdy mam tylko wolną chwilę, wy­buchy swojego młodzieńczego gniewu, swoje obawy

1 rozczarowania. Pamiętam jak wchodziłem stopień po stopniu na te schody na ulicy de Fleurus, nie ja­ko petent, nie z naiwną prośbą, lecz z wściekłością w duszy, pragnąc grozić i znieważać.

Otworzyła mi drzwi nie S. M., lecz jakaś bardzo ' stara kobieta, nie umiałem poznać ani jej stanowis­ka, ani jej właściwej roli, odpowiedziała mi głosem niezadowolonym, że osoba, o którą pytam, wyszła z domu. W tejże chwili otworzono jakieś drzwi i So- lange zjawiła się. Była w kostjumie, gotowa do wyj­ścia, miała szerokie, bufiaste rękawy, kapelusz ugi­nał się pod kwiatami z celluloidu. Trzymała para­solkę w ręce.

- Ależ jestem, rzekła, jestem, pani Mathieu. Dla tego młodego człowieka jestem zawsze w domu.

- Z temi wszystkiemi wykrętami, szepnęła sta­ruszka, przez panią będą mnie uważali za warjatkę lub za kłamcę.

Solange wzruszyła ramionami z żywością i wepch­nęła mnie do pokoju, w którym już raz byłem. Miała niezadowoloną minę. Zdjęła kapelusz, poprawiła

włosy, które tworzyły grube wałki na czole, wyciąg­nęła szyję, by oswobodzić ją z powodzi koronek, de­likatnych jak piana, długo gładziła dłońmi suknię na biodrach. Wymawiała z gniewem pocichu słowa dzi­waczne, a może tylko mnie wydawały się one nie­dorzeczne :

- War jatka czy kłamca? O, jedno i drugie! Za­czynają się ładne historje. Ach, mam już tego do­syć ! Jeżeli to stare czupiradło ma choć za grosz ro­zumu, będzie opowiadało okropne rzeczy. Niech o mnie mówią, co im się podoba, byle nie to, że utrzy­muję stosunek z jednym i z drugim. Boże mój! jak mię to wszystko drażni!

Odwróciła się nagle i podeszła do mnie:

- Przypuszczam, że byłoby lepiej, gdyby pan zo­stał w domu i grał w loteryjkę. A nadomiar ta mina niezadowolona! Może ośmieli się pan prawić mi głupstwa. Obiecał mi pan przecież, że nigdy się pan już tu nie pokaże.

- A pani, rzekłem, zdobywając się na odwagę, pani obiecała mi coś innego.

Usiadła, lekkim ruchem bioder poruszając fałdy sukni. Rozłożyła ręce z udanem zakłopotaniem.

- Dopóki tu będę, rozumie pan dobrze, nie prze­stanie przychodzić. Nie, nie rozumie pan? Nauczy się pan tego w przyszłości. I pan będzie miał swoją

ulicę de Fleurus i pan będzie również wracał do niej.

Potem zaczęła mówić to do mnie, to do siebie sa­mej, opowiadała jakąś historję niezromiałą, w której była mowa o Rambouillet, o przeprowadzce, o porze ogórkowej, o sumie czterechset franków i jeszcze o wielu rzeczach. Chwilami mówiła ze złością, chwi­lami ze wzruszeniem, to znowu nagle głaskała mię po twarzy lub uderzała zlekka w ramię, byłem tem zażenowany.

- Ojciec pana nie dawał mi nigdy pieniędzy. To jego zasada, i ja to rozumiem. Jest to również moja zasada, ale tych czterystu franków, które jestem win­na tej starej wiedźmie nie zdobędę tak łatwo.

Zwolna fala wstydu przepełniała moje serce. To dziwne stworzenie to śmiało się, to płakało naprze- mian. „Dałam słowo, tak, istotnie ! ale muszę mieć czas. Wyprowadzić się, łatwo to powiedzieć. Czte­rysta franków, to duża suma“.

Nie wiem już, jak się wydostałem z tego bagna. Pamiętam, że chodziłem po alejach Ogrodu Luk­semburskiego. Chciałem jaknajprędzej zrozumieć mnóstwo rzeczy, które nie były dla mnie po większej części ani zrozumiałe, ani pocieszające. Pieniądze by­ły do tej pory, przynajmniej tak mi się zdawało, je­dyną przyczyną naszych nieszczęść. Jak daleko myślą sięgnę w przeszłość, zawsze walczyliśmy o pieniądze,

lub z powodu pieniędzy. Walczyliśmy odważnie, w zwartym szeregu, jedni obok drugich. Nasza niedola była wolna od wszelkich niskich wyrachowań, od wszelkiej myśli egoistycznej, i jak sądziłem, od wszel­kiego kłamstwa... W naszem ubóstwie pełnem odwa­gi nie było dotąd nic innego poza wzajemnem po­święceniem i wspólną niedolą. Ta przeszłość smut­na i godna szacunku wydała mi się nagle shańbio- na.

Ha, trudno! trzeba szukać ratunku i dać sobie radę pomimo przeszkód. Zanim wróciłem do domu, chodziłem długo po ulicach i myłem sobie twarz i rę­ce w wodzie fontanny Wallace‘a. Zdawało mi się, że zapach z ulicy de Fleurus przenikał każdą nitkę mojego ubrania. Matka, tak jak i ja, miała bardzo wrażliwe powonienie. Zwolna w umyśle moim po­wstawało z trudem nowe postanowienie.

Sposobność, na którą czekałem, nadarzyła się do­piero na drugi dzień. Wychodziłem do liceum. Mat­ka zatrzymała mnie na chwilę i czyściła mię staran­nie.

- Mamo, odezwałem się, wiesz, zastanawiałem się...

- Nad czem, moje dziecko?

- Ach, zaczynam myśleć, że oni mają rację.

Mama spojrzała na mnie bacznie i nic nie od- •

powiedziała. Mówiłem dalej coraz bardziej nieśmia­ło:

- Te pieniądze ciotki Koralji nie będą nam na­prawdę nigdy tak potrzebne, jak teraz. Widzisz, wszyscy tak sądzą.

Matka czekała, trzymając szczotkę w ręce. Rzuci­ła na mnie zukosa szybkie i badawcze spojrzenie. Nagle zmieniła się, cała jej twarz przybrała wyraz niezwykłego uporu i zaciętości. Zaprzeczyła ruchem głowy i rzekła:

- Nie, Laurent. Nie. Nie chcę.

¿Sm JttSZCZYC KftIĄiKI

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

^jawienie się Józefa. Objektywizm historyczny. Audycja muzyczna. Rozmowa nad brzegiem rzeki. Różne odkrycia. Brat krytykuje moje zdolności spostrzegawcze. Wymagania pozytywisty. Woła Źródłem oszczędności. Nauki humanistyczne nie są konieczne do spełnienia wielkich ZAmierzefi.

W początku lipca brat mój Józef przyjechał na urlop. Spodziewaliśmy się go dopiero w jesieni. Je­go obecność wywołała narazie serdeczność, a nawet pewien rodzaj zbliżenia w naszym domu pełnym niepokoju.

Gdybym miał odtworzyć obraz Józefa jedynie z 1895 roku, przyszłoby mi to z pewnym trudem. Musiałbym przypomnieć sobie drobne szczegóły ze­wnętrzne. Jako człowiek zmienił się rzeczywiście ma­ło. Nawet w zapomnianym początku swego istnie­nia, nawet w okresie służby wojskowej, pozbawia­jącej indywidualności, objawiał już despotyzm nie do zniesienia, gwałtowność, często trywjalną, w my­

ślach i w mowie, pogardę dla każdej wartości niedo­stępnej dla swego umysłu, ambicję pełną zazdrości, jakgdyby podlegającą hypnozie, jednem słowem, wszystkie te rysy charakteru, które z biegiem czasu stają się wadami lub zaletami. Czy mam dodać, że cechy te wówczas nie uwydatniały się jeszcze tak wyraźnie jak w późniejszym wieku?

Popełniłbym błąd i niesprawiedliwość, pozwala­jąc przypuszczać naprzykład, że Józef nie cierpiał. Goręcej niż ktokolwiek z mego otoczenia pragnął posiadania dóbr materjalnych. Gdy taka namiętność jest wyłączna, chcę powiedzieć, gdy jej nie przy­świeca żadne inne pragnienie, powoduje ona ból dotkliwy i okropne rozczarowanie.

Objektywizm historyczny jest kłamstwem. Praw­dziwy historyk nie jest kronikarzem, lecz poetą. Mo­że zakochać się w Annie Boleyn, znienawidzieć Jo­annę Seymour. Jeżeli wskrzesza Filipa Ii-go, czyni to w zamiarze ukarania go surowo. Czyż odtwarzać nie jest to znajdować zadowolenie?

To powiedziawszy na swoje usprawiedliwienie, czuję się zupełnie swobodnym w wyrażaniu sądu o Józefie. Ranił mnie tak często i tak często w te sa­me miejsca, że zawdzięczam mu wiele blizn zbawien­nych lub zbytecznych. Jednak te tysiące ukłuć, któ- remi okazywał mi, że nie jest do mnie podobny, to

nie to z pewnością, czego nie mogę mu wybaczyć, czego obawiam się z jego strony.

A teraz wracam do swego opowiadania.

Józef przyjechał o świcie. Całą noc spędził w wa­gonie. Był pokryty pyłem węglowym, trochę zaku­rzony, lecz zachowanie się jego było proste, był spo­kojny i prawdopodobnie wolny od naszych trosk. Pociągnął nosem ze zdumieniem, czując zaduch ro­zespanego domu. A my wszyscy z włosami w nieła­dzie, ociężali, milczący patrzyliśmy na przybysza uśmiechając się.

Ojciec powiedział uprzejmie krótkie, proste zda­nie, które zwróciło jednak moją uwagę: „Muszę się tak urządzić podczas tych dni, abym mógł jadać śniadanie w domu“.

Józef wskazał ruchem głowy duży, czarny forte­pian, wzruszył ramionami bez ceremonji i rzekł: „To kompletna niedorzeczność“.

Pierwszego dnia śniadanie było wesołę. Dzięki swojej pomysłowości matka przygotowała smaczne potrawy. Brała ze swego talerza wszystko, co tylko było zdatne do jedzenia i wkładała na talerz Józe­fa. Patrząc na tego tęgiego chłopaka, szeptała z czu­łością macierzyńską: „Mój synek, moje biedne dziecko'.“... Józef śmiał się, mruczał, parskał, był w dosyć dobrym humorze, i perorował. W tych cza­

sach zaczynał używać w rozmowie wyrażeń ścisłych, mówił naprzykład: „Jestem pozytywistą“ lub: „Uznaję jedynie praktyczny punkt widzenia“.

Po śniadaniu mama spojrzała na Cecylję:

- Może mu co zagrasz?

- Ach, rzekła Cecylja w zamyśleniu, gdybym mogła przypuszczać, że go to zajmie.

- Dlaczego, powiedział Józef, dlaczego nie mia­łoby mię to zająć? Możesz zagrać.

Józef nie lubił zaczepek, to pewne, lecz miał się na baczności, uśmiechał się i uśmiecha się zawsze, ukazując ostre kły, gdy mówimy o swojem królest­wie; wyobrażał sobie zapewne, że pragnęliśmy nie dopuścić go do tych dziedzin ducha, lecz to on sam przez swój upór zamykał sobie wstęp do nich.

Cecylja usiadła przed fortepianem, uśmiechając się i rzucając na tego silnego tęgiego chłopca spoj­rzenie królewny. Zagrała początek sonaty Mozarta, jednej z naszych ulubionych sonat. Czułem, że nie dba o to, by pochlebiać, oczarować lub wprowadzić w błąd słuchaczy, grała doskonale ten utwór trud­ny i prosty. Józef słuchał.

Napewno nie był pozbawiony słuchu. A więc sie­dział wygodnie na krześle z rękami przy sobie, ścią- gniętemi brwiami i słuchał. Sądzę, że w głębi du­szy nie był obojętny na czar prawdziwej, wielkiej

sztuki, powiedziałbym, że opierał mu się raczej, aby zachować powagę swojej osoby. Gdy Cecylja wsłu­chiwała się w ostatnie akordy, rzekł:

- Bezwątpienia, bardzo dobrze. I nie sądź, abym ^ nie rozumiał tego równie dobrze jak wy wszyscy.

Nie jestto tak trudne, jak wam się zdaje. A teraz, Cecyljo, jedno słowo. Zarabiaj pieniądze, moja siostro. Zarabiaj pieniądze, skoro masz talent. By­łoby to bardzo dobrze, bo to najważniejsze.

Cecylja spojrzała na Józefa wzrokiem rozognio­nym:

- Będę zarabiała! syknęła.

A Józef dodał głosem spokojnym :

- O to mi właśnie chodzi. j

- Cecyljo! zawołałem, gdyby Waldemar słyszał 4 twoje słowa!

Ruchem głowy wskazała na Józefa i uśmiechnęła się, by mnie uspokoić.

Wśród ciszy ojciec westchnął głośno i smutno, by­ło to właśnie takie westchnienie, jakie nazywałem w myślach westchnieniem do pieniędzy. Zrobił pa­pierosa i powiedział, że musi nas opuścić i że już czas, abym szedł do liceum.

- Przyjdę po ciebie w tych dniach, rzekł Józef. V

Tego -samego dnia, spotkałem go wieczorem na

placu Panteonu. Włożył cywilne ubranie i był bar-

m

l

dzo czysty. Nie powiem, aby miał wygląd elegancki,

- z pewnością nigdy nie dbał o to - ale był porząd­nie i starannie ubrany. Pogardzał wszystkiem, co trąciło nieporządkiem i niedbalstwem. Dwa czy trzy razy chodził na górę do pani Henningsen, wróciw­szy rzekł krzywiąc się pogardliwie: „Ach! ten nie­ład artystyczny!“ Wbrew naszej woli wyrażenie to pozostało w naszym słowniku. Odczuwało się, że Jó­zef umocnił już swoje stanowisko, był gotów do o- brony, gotów do ataku.

Wziął mię pod ramię po przyjacielsku, z odcie­niem pewnej szorstkości. Prawdę powiedziawszy, ja sam spowodowałem tę szorstkość przez swój własny opór. Wobec Józefa uczuwałem zawsze coś w ro­dzaju skurczu mięśni. Gdy byliśmy mali, Józef, ko­rzystając ze swego prawa starszeństwa, dawał nam klapsy. Ten zwyczaj trwał aż do mojego dwunastego roku życia, aż do pewnej bitwy, która rozegrała się według wszelkich prawideł, zostałem może pokona­ny, lecz zapewniło mi to przynajmniej autonomję. Takie wspomnienia nie zacierają się: przez wiele lat najlżejszy ruch Józefa wzbudzał we mnie mimo­wolnie chęć obrony.

- Przypuszczam, że ci się nie spieszy? Muszę z tobą pomówić.

- Mów.

- Nie w tej chwili, dopiero gdy się pozbędziemy wszystkich twoich kolegów.

Przestał się uśmiechać. Szedł patrząc prosto przed siebie, gdyż nie należy do tych, którzy pochylają gło­wę rozmyślając. Miał wyraz twarzy zmartwiony, co u niego oznacza smutek. Zaprowadził mnie aż nad brzeg Sekwany i zaczął nagle:

- Co się stało?

- Ze mną? Nie.

- Nie o ciebie chodzi. Chodzi o dom. Co się sta­ło? Co się dzieje?

Uczułem, że się czerwienię i przybrałem jaknaj- obojętniejszy wyraz twarzy, ścigając wzrokiem sta­tek płynący w górę rzeki wśród okrzyków.

- Gdy byłem w domu, mówił dalej Józef, widzia­łem wszystko, wiedziałem o wszystkiem. Lecz teraz! Nie mogę pytać o to Ferdynanda, tego wielkiego ślamazary. On nie ma za grosz rozumu. A ty? Je­steś jeszcze dzieckiem, ale nie jesteś bałwanem.

- Dziękuję.

- Mówię to co myślę.

Po paru krokach zaczął znowu mówić w sposób mniej arogancki, w głosie jego brzmiał cień niepo­koju:

- Ostatecznie, co się znowu stało?

Spojrzał na mnie zukosa i zapytał nagle:

- Historje z kobietami?

Postanowiłem od początku rozmowy unikać wszel­kich zwierzeń. W moich tragedjach wewnętrznych nie było miejsca dla Józefa, w moich myślach nie było nic w guście Józefa, nic na miarę Józefa. Zo­stałem jednak zaskoczony.

- Skąd wiesz o tem? zawołałem.

Wzruszył ramionami, miał minę zmęczoną.

- Cóżby to mogło być innego?

- Czy myślisz, ze w domu brak różnych przykro­ści?

- Nie, przerwał dorosły brat, kręcąc głową. Nie. Wiem co mówię. Wystarcza spojrzeć na mamę. A więc ty wiesz coś o tem?...

- Nie, nic. Tak... tak... Może... Historja, tak, historja, o której mówisz... Ach! sądzę, że to koń­czy się już.

Józef obrzucił mnie zboku spojrzeniem inkwizy­tora.

- Ty nie jesteś też taki... taki jakby się zdawało. I z czego to wnosisz?

- Nie mogę powiedzieć. Takie mam wrażenie.

- Wrażenie? Słowo daję! To tak, jakbyś nic nie wiedział. A zresztą to nie ma żadnego znaczenia. Je­żeli ta historja kończy się, zacznie się nowa.

Zaczął uderzać nogą o ziemię. Mruknął:

183

- Musimy się z tern pogodzić, a jednak to wstręt­ne.

- Dlaczego sądzisz, że się to nanowo zacznie? Nie, to jest tylko •••

- Co?

- Nie wiem. Może przypadek.

- Ach, tak! Chwilowy błąd, jak się to mówi w feljetonach. Widzę, że koniec końcem nie jesteś zbyt sprytny, mój drogi. W twoim wieku, tak, w twoim wieku ja wiedziałem wszystko, widziałem wszystko, zdawałem sobie sprawę ze wszystkiego.

- W moim wieku! Gdy byłeś w moim wieku, me mogłeś nic wiedzieć. Nic się wówczas nie działo.

Musiałem zmienić się, zadrżeć, gdyż Józef uś­miechnął się ze współczuciem. Schwycił mię za ra­mię, pokonawszy mój opór i pociągnął za sobą, szedł równym krokiem ze mną. Mówił głosem stłumio­nym, na twarzy jego malował się smutek, nie widy­wałem go nigdy takim.

- Trudno ! Trzeba, żebyś wiedział. To cię może zmartwi, bo masz duszę wrażliwą. Cóż począć? Taką już ma naturę.

- Józefie! Nie możesz tak mówić... On nigdy nie uczynił nic...

- Cóż ty sobie zaraz wyobrażasz? Jesteś niezno­śniejszy od nerwowej kobiety.

- On nigdy nie uczynił nic bardzo złego.

Józef wzruszył ramionami.

- Nie zmuszaj mię do śmiechu, nie mam naj­mniejszej chęci do tego. Podług niego wszystko to nie jest nic złego. Mówię ci, taki już jest. Nie może spojrzeć na kobietę bez... Rozumiem. Rozumiem do­brze. A jednak, żeby aż do tego stopnia!

Do jakiego stopnia, Józefie?

Józef rozłożył ręce szerokim gestem.

Wszystkie, daję słowo! Tak, wszystkie te, któ­re ma pod ręką. O wielu nie wiedzieliśmy nic, a in­ne znamy.

Ależ, Józefie...

- Niema żadnego ależ. Tak jest bezwątpienia. O teraźniejszej nie mogę nic powiedzieć. Jestem w Toul, rozumiesz? Toul! Zatęchła dziura, do pioru­na ! Ale przedtem była pani Hemmer.

- Józefie, to niemożliwe. Pani Hemmer, ta haf- ciarka...

To najzupełniej możliwe. A przed panią Hem­mer, Georgette Due. Tej nie znałeś. Była niebrzyd­ka.. A przed Georgettą Due, farbiarka z ulicy Per­ceval. Nie pamiętam już jej nazwiska. Niepodobna zapamiętać wszystkich. A również przed Georgettą Due, a może nawet jednocześnie była ta pamiętna

historja z panną Legris. Czekaj, a pamiętasz pannę BaiUeul?

- Ach! zawołałem, panna Bailleul! Nie! Nie!

- Rzeczywiście, mówił dalej Józef, zniżając głos, z tą mu się nie udało. Była pomimo wszystko zbyt pobożna. Ale krążył wokoło niej przez długi czas. Co ci jest, Laurent?

- Nic.

- Możnaby było pogodzić się z tem, gdyby to tylko o nas chodziło, o nas, dzieci. Gdyby ona... nie była taka jaka jest, i tak nieszczęśliwa jak jest. Raz jeszcze pytam, co ci jest? Nie jesteś chyba małą dziewczynką.

- Nic mi nie jest. Ale to straszne.

- To jest .przykre, istotnie. To przykre, że jest ta­ki, i że niema na to żadnej rady.

Puścił moje ramię i włożył ręce w kieszenie. Pa­trzył przed siebie, w przestrzeń, z wyrazem tak szcze­rego bólu, że wzruszył mię do głębi. Po chwili mó­wił dalej tonem bardziej szorstkim:

- Ty, Laurent, jesteś, jak to mówią, chłopcem sentymentalnym. Nie mam nic przeciwko temu. Ta­ka już twoja natura. Ale .powtarzam, że ja w twoim wieku widziałem wszystko, rozumiałem wszystko. li­czysz się łaciny, greki, mówisz, że to rozwija zdolność do analizy. To możliwe, to bardzo możliwe. Pomi­

mo to nie jesteś dobrym obserwatorem. Pani Hem- mer! Nie wiedziałeś o pani Hemmer? Ta historja rzucała się w oczy. To dowodzi, że nie jesteś dobrym obserwatorem. Chcesz być uczonym. To taki sam za­wód jak każdy inny. Ale powinieneś zacząć od tego, żeby rozumieć to, co się dzieje wokoło ciebie.

Józef wrócił do jednego ze swoich tematów do ■kłótni. Nie przyjąłem wyzwania.

- Józefie, szepnąłem, musisz mi powiedzieć jed­ną rzecz.

- Ach! Teraz wszystko, co zechcesz.

- Józefie, czy ty go jeszcze kochasz? Czy możesz kochać go jeszcze?

Przechylił zlekka głowę:

- Ja? Tak. Z pewnością. Dlaczegożby nie?

- Zdradził nas.

- Wcale cię nie zdradził. Jeżeli zdradził, to nie ciebie.

- Ależ tak! tak! Mówię ci, że mię zdradził.

- On sobie kpi z twoich poglądów sentymental­nych. A ja, a więc tak, ja sobie również kpię z tego, wiedz o tem. To o co go proszę, to o co prosiłbym go, gdybym mógł pomówić z nim...

- Ale nie możesz, nie śmiesz.

- Ja, ja jestem pozytywistą, nie walczę z wiatra­kami. Przypuśćmy nawet, że nie mam śmiałości.

Wiesz o co prosiłbym go? Aby nie zakłócał spokoju, unikał nieostrożności, nie ściągał cudzej uwagi na siebie, nie zatruwał nam życia.

- A kłamstwo, zawołałem z rozpaczą, kłamstwo !

Józef spojrzał na mnie ze zdumieniem:

- Co za kłamstwo?

Uszliśmy jeszcze kilka kroków i Józef rzekł tonem mentora :

- Nie zapominaj, cokolwiek się stanie, nie zapo­minaj, że on cię żywi !

- Wszystko mi jedno.

- Mówisz tak, bo nie wiesz, co to jest nie jeść, to jest, nie jeść zupełnie.

- I ty nie wiesz tego również.

- Przeciwnie, ja wiem coś o tem.

Uśmiechnął się dziwnie i zaczął opowiadać z zau­faniem :

- Gdy byłem u Meyera i Greffhule‘a, - przypom­nij sobie: więcej niż dwa lata - nie wracałem do domu na śniadanie z powodu omnibusów i dostawa­łem dziesięć sous na jedzenie. Otóż, dłużej niż przez dwa lata odmawiałem sobie pożywienia. Koledzy wychodzili, a ja, podczas gdy oni jedli śniadanie, półtorej godziny, krążyłem wokoło bloku domów po ulicy Montmartre, du Mail, Notre-Dame-des-Vic­toires i t. d... i t. d... Ach ! znałem tam wszystkie skie-

py, a nie chodziłem zbyt szybko, żeby nie niszczyć obuwia.

- Tak, rzekłem, silna wola!

- Silna wola, naturalnie, i wszystko inne. Po dwuch latach miałem dwieście franków, swoich wła­snych.

- Dwieście franków! I co z niemi zrobiłeś?

Józef roześmiał się, mrugnął okiem i rzekł głosem

poważnym:

' - Włożyłem je w pewien interes.

- I one wciąż istnieją?

- Naturalnie! Nie jestem taki... jak on. Nie trwo­nię pieniędzy. Moje dwieście franków istnieje, ale jestto tak jakgdyby ich wcale nie było.

- Nie poproszę cię o nie, bądź spokojny.

- Masz rację, bo nie dałbym ci ich. Pieniądze umieszczone, to świętość. Nie rusza się ich za żadną cenę. Ma się je, ale jestto tak, jakby się ich nie mia­ło. Zrozumiesz to później, jeżeli staniesz się poważ­nym człowiekiem.

- Nie wiem kogo ty nazywasz poważnym czło­wiekiem, ale wiem dobrze czego pragnę. Pragnę ta­kiego życia, w którem nie mówi się nigdy o pienią­dzach, życia bez urzędowych papierów, bez długów, bez inkasentów, bez protestów, bez weksli, bez ludzi interesów..

Józef śmiał się na cały głos.

- Raj ziemski z wężami pieszczącemi małe jagnię­ta. I z pięknemi książkami łacińskiemi i greckiemi wiszącemi na drzewie wiadomości dobrego i złego.

- Tak, rzekłem, zacisnąwszy zęby, z łaciną i gre­ką, z których wyśmiewasz się niesłusznie.

- Ludzie podobni do ciebie, mruknął Józef, przy­pominając sobie temat swoich sporów, wyobrażają sobie, że nie można uczynić nic wielkiego nie recy- towawszy poprzednio Wergiljusza z pamięci. Jestto punkt widzenia belfra.

- Nie wiesz, co mówisz. Nawet ci, którzy wykre­ślają drogi, nawet ci, którzy budują statki lub loko­motywy recytowali Wergiljusza.

- Proszę cię, abyś zwrócił uwagę na to, rzekł Jó-“ zef znacząco, że byłoby lepiej, gdybyś, zastanowiw­szy się dobrze nad wszystkiem, nie sprowadzał dy­skusji na ten temat. Jeżeli ty, Laurent, uczysz się ła­ciny i greckiego, to tylko dlatego, że ja, Józef, naj­starszy brat, poświęciłem się dla innych. Jestto ra­chunek, który będziemy musieli uregulować w przy­szłości. Nie zaprzeczaj, bo gotów jestem dać ci do­wody, cytując cyfry. Pomówimy jeszcze o tem. Je­żeli będzie potrzebny grecki i łacina do zrobienia te­go, co zamierzam uczynić, bądź spokojny, dam sobie radę.

A ponieważ patrzyłem na niego ze zdziwieniem dodał jeszcze:

- Jeżeli będą potrzebni klasycy do zrobienia tego, co zamierzam uczynić, wówczas kupię ich. Takich jak ty uczonych kupuje się, tak jak i innych, tak jak wszystko, i każe im się pracować, tak jak innym, jak urzędnikom, jak służbie, cóż w tem dziwnego... tak jak wszystkim. Tak jest: kupię ich.

- Za swoje dwieście franków?

- Rozmnożą się.

Wracaliśmy o ile dobrze pamiętam, spokojną u- licą Cuvier. Józef szedł długo, nie mówiąc ani słowa. Lecz nagle, głosem spokojnym, jakgdyby mówił w zamyśleniu do siebie, szepnął:

- Ja na to gwiżdżę. Tak istotnie, to najodpowied­niejszy wyraz: ja na to gwiżdżę.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Przykra wizyta. Skutki niejasnej sprawy Duchaus- soy. Piosenka ludowa i muzyka koncertowa. Rozmo­wa o wykonawcach prawa. Jak straszne jest słowo Zajęcie w przenośnem znaczeniu. Gniew dobrze opanowany. Fortepian służy za argument.

Kapitulacja naszej matki.

Było to w dzień powszedni, a pomimo to mieliśmy jeść śniadanie wszyscy razem z powodu obecności Józefa. Ojciec wrócił wcześnie, czekaliśmy jeszcze na Ferdynanda. Teresa Segredat, nasza miła sąsiad­ka pomagała mamie nakrywać do stołu. Teresa była osobą małą, o miękkich ruchach, o mleczno-białej cerze, ubierała się zawsze na czarno.

Lubiłem jej twarz o wylękłem spojrzeniu. Dozna­wałem niewysłowionej radości, przyglądając jej się zdaleka, gdy mnie nie widziała i gdy nie mogłem jej onieśmielać.

Okno było otwarte w pokoju rodziców. Z pod­wórza dochodził głos ochrypły i akompanjament

skrzypiec. Śpiewano piosenkę, której Eugenja Buf­fet nauczyła niedawno cały Paryż:

Wyśmiewamy się z każdego Doznaliśmy już wszystkiego,

W marzeniu...

Od czasu do czasu słychać było brzęk miedzianej monety upadającej na bruk.

Rozległ się dźwięk dzwonka. Józef rzekł: „To Fer­dynand“. I wyszedł do przedpokoju. Wrócił prawie natychmiast i szepnął: „Mamo, to komornik“. Na­stąpiła chwila ciszy. Mama usiadła na krześle, pod­niosła rękę do serca, pobladła trochę i rzekła z wiel­ką prostotą:

- Powiedz mu, żeby wszedł, Józefie.

- Jest ich trzech.

Mama wykonała jakiś gest. Józef nie ruszał się z miejsca i szukał wzrokiem ojca. Ojciec nasz stał oparty o drzwi pokoju jadalnego. Wyprostował się, „wysunął piersi naprzód“, uśmiechnął się, pociągnął za swoje długie, złotawe wąsy i rzekł:

- Na co czekasz, Józefie?

Józef zniknął w ciemnościach przedpokoju. Usły­szano skrzypienie butów. Nasze mieszkanie było ma­łe. W dwu lub trzech krokach przebywano cały przedpokój, goście wchodzili do pokoju chłopców, chętniej do pokoju rodziców, który wydawał się

mniej zastawiony meblami. Teresa Segredat skiero­wała się ku wyjściu. Była bardzo wzruszona. Matka powiedziała po cichu:

- Proszę zostać, Tereso.

I Teresa stanęła za krzesłem mamy, jak dama dworu.

Wówczas drzwi otworzyły się i wykonawcy prawa weszli.

Pierwszy komornik, szef, był to gruby jegomość, jeszcze młody, o długich rękach i nogach, ubrany w ciemny żakiet. Zdjął żółty, słomkowy kapelusz i zaczął wachlować się nim. Ręce miał ogromne, po­kryte rudym puchem. Był nawpół łysy i nosił długie, kędzierzawe faworyty, wprowadzone, zdaje się, w modę przez cesarza Franciszka Józefa.

Jego głównym sekretarzem był wynędzniały sta­ruszek, dziwacznie ubrany w długi surdut i kamizel­kę w kwiatki brudną i poplamioną. Drugi kancelista bym dzieckiem niewiele starszem ode mnie. Obaj trzymali duże teki skórzane, wypchane papierami.

Weszli, a ponieważ pokój był wąski, znaleźliśmy się natychmiast tak blisko jedni drugich, że nie mo­gliśmy poruszać się.

Proszę pani, rzekł szybko komornik, tu chodzi o sprawę Duchaussoy.

A ponieważ matka skinęła głową, dodał żartobli­wym tonem:

- Pani się tego spodziewała. Ja również.

Ojciec uśmiechnął się, mierząc go piorunującem

spojrzeniem i rzekł, wymawiając z naciskiem każdy wyraz:

- Panie, proszę wykonywać swoją czynność bez komentarzy. Znam się na tej ceremonji i nie zniosę żadnych ubliżających słów.

Grubas wydął policzki, odsapnął i zwrócił się do swoich kancelistów.

- A więc czytajcie.

Starzec zaczął odczytywać plik urzędowych pa­pierów. Przez otwarte okno słychać było hałas z podwórza:

- Zamknij okno, Laurent, szepnęła matka.

Spełniłem polecenie. Atmosfera pokoju wydała się odrazu cięższa, wyczuwało się przymus i gniew. Sta­ry kancelista mamrotał pod nosem, ojciec uśmie­chał się patrząc w sufit, mama spuściła głowę, ko­mornik poruszał kapeluszem jak wachlarzem. W tej chwili wszedł Ferdynand. „Co się stało? Co się tu dzieje?“ wyjąkał. Józef rzekł do niego: „Cicho!” I

Chodzimy sobie wesoło Zdała od bzów i róż.

jpm IHSZCZYĆ

Ferdynand umiki, spoglądając skolei na wszystkich swojemi oczami krótkowidza, które nic nie widzia­ły. Cecylja stała tuż obok ojca. Wydawała się naj­zupełniej obojętna, lecz usta jej zaciskały się, hamu­jąc dobrze znany gniew rodzinny. Nagle wyszła z pokoju, zamykając drzwi za sobą. Za chwilę rozle­gły się dźwięki fortepianu.

- Co to? zapytał wykonawca prawa.

- Muzyka, panie, rzekł ojciec, podnosząc palce z powagą. Nie możemy panu zabronić wstępu do mieszkania, lecz nie jesteśmy obowiązani do zacho­wania ciszy.

Jegomość położył swój kapelusz na komodzie o marmurowym blacie. Sapał tak, że aż się poruszyły jego faworyty.

- Niech pan nie będzie złośliwy. Nic panu z tego nie przyjdzie. Gdyby długi były zapłacone, nie by­łoby nas tutaj.

*- Bez morałów, mój panie, odrzekł ojciec. Gdyby nas nie było, nas, złych płatników, nas, biednych lu­dzi, zdechlibyście, wy i cała wasza zgraja; nie mie­libyście co robić na świecie. My jesteśmy waszą ra­cją bytu, my wam dajemy zarobek. Powinniście bło­gosławić nas, kłaniać nam się, całować nasze stopy.

Komornik wzruszył ramionami i rzekł, zwróciwszy się do swoich ludzi:

- Piszcie. Ja będę dyktował.

Temperatura pokoju podnosiła się zwolna. Zda­wało się, że ojciec postanowił za wszelką cenę nie wybuchnąć gniewem, lecz ta siła skoncentrowana wydobywała się nazewnątrz jak jakiś fluid i uderza­ła nam do głowy. Byliśmy wszyscy zatruci tą wście­kłością nie mającą ujścia. Nasza mała siostrzyczka Zuzanna, o której nikt nie myślał w tej chwili, za­częła nagle płakać. Mama zakryła sobie uszy dłońmi i rzekła:

- Proszę zabrać dziecko, Tereso, ono nie powin­no tu być.

A komornik dyktował:

- Mahoniowa komoda w stylu Ludwika Filipa...

Teresa zabrała dziecko i wyszła z mieszkania. Za

przepierzeniem Cecylja grała, uderzając z całej si­ły w klawisze. Pomimo wszystko nie mogłem nie słyszeć tego co grała i podziwiałem jej zimną krew i jej odwagę. A ja? oczy mię piekły, oddychałem szybko. Patrzyłem na ojca z zabobonnem przeraże­niem, gdyż wiedziałem do czego był zdolny. Lecz zdawało się, że owego dnia panował nad sobą zna­komicie. Jedynie uśmiech jego stawał się wprost o- krutny.

Wykonawcy prawa chodzili krok za krokiem po pokoju. Najstarszy pisał, położywszy papiery na de­

sce, do której był przymocowany mały kałamarz z atramentem. Komornik dyktował, śpiesząc się bar­dzo. Opisywał nasze meble w paru słowach; mieli­śmy wrażenie, że temi paru słowami konfiskował na­sze rzeczy, że już je nam zabierał. Mama siedz’.'ła wciąż bez ruchu, dumna, milcząca, wyprostowana. Ojciec dotknął swojej twarzy w tem samem miejscu, gdzie gruby komornik nosił faworyty i spojrzał w niebo z dziwnym uśmiechem politowania. Potem rzekł śpiewnym głosem:

- Pan, poniekąd prawnik, wie zapewne, co może kosztować z punktu widzenia prawnego, o ile ktoś pozwoli sobie na pewną swobodę, naprzykład: spo- liczkowanie?

Komornik odpowiedział z zimną krwią:

- Nie wiem, około tysiąca franków, ale to może wynieść bardzo drogo.

- To szkoda, rzekł ojciec, gdyż w tej chwili nie mogę sobie pozwolić na duży wydatek. Panie, pan ma szczęście.

- Co takiego?

- Tak, właśnie o panu myślałem. Naprawdę ma pan szczęście. Niech pan nie wysila się: znam całą subtelność prawa. Oświadczam publicznie, że nie mam zamiaru spoliczkować pana.

Oczy jego zaświeciły zimnym blaskiem.

- Niechże się pan uspokoi, rzekł Jegomość, wzru­szając ramionami. Jeżeli tak dalej pójdzie, pogorszy pan swoją sprawę.

- Rajmundzie! - odezwała się wkońcu mama, na miłość Boga!

Komornik szepnął: „Przepraszam“, i poszedł do pokoju jadalnego. Poszliśmy za nim zwartym szere­giem, wszyscy, oprócz matki, która nie ruszyła się z krzesła. Józef, z rękami w kieszeniach, rzekł do mnie obojętnie:

- To absolutnie do niczego nie doprowadzi, draż­nić tego pokrakę. Robi to co do niego należy. Trze­ba iść do tych ludzi i porozumieć się z nimi. Mama zadziwia mnie. Co za zmiana!

Cecylja przestała grać. Komornik mówił:

- Piszcie: fortepian Pleyela. Numer serji...

- Przepraszam, rzekł ojciec, spoważniawszy na­de. ten fortepian nie należy do nas.

- W takim razie musicie państwo przedstawić za­świadczenie właściciela z datą dnia dostarczenia me­bla i zastrzeżeniem prawa własności.

Spojrzeliśmy po sobie zmieszani. Nie mieliśmy na­wet noiecia o tem, aby takie zaświadczenie mogło być potrzebne.

- Może Waldemar posiada takie zaświadczenie... szepnął Józef.

Ojciec wydawał się zupełnie bezradny. Ściągnął brwi i rzekł:

- Słyszysz, Łucjo?

Matka skinęła potakująco głową.

- Powtarzamj ' krzyknął ojciec, że ten fortepian nie należy do nas.

- Nic na to poradzić nie mogę, rzekł grubas ze zniecierpliwieniem. Należy jedynie przedstawić do­wód. Trzeba być w porządku, zamast wrzeszczeć i kpić sobie z ludzi. Piszcie: 28.016.

- Nie mogę pozwolić na to.

- Nie może mi pan zabronić. A wreszcie, niech Kię pan uspokoi, nie wyniosę go natychmiast na swo­ich własnych ramionach. Do tej pory może pan da sobie jakoś radę. Jest pan dosyć wymowny.

Cecylja zaczęła nanowo uderzać w klawisze. Oj­ciec mówił: „Naprawdę, to niemożliwe“. Józef, trzymając ręce w kieszeniach, przygryzał swoje mło­de wąsy, a ja, omało nie płacząc, mówiłem do niego: „Gdy dbrosnę, nigdy, Józefie, nigdy nie dopuszczę do tego aby ci ludzie wtargnęli do mojego domu, je­śli będę miał dom“.

Józef kiwał głową.

- Położenie aresztu na ruchomościach nie ma zna­czenia. Można zawsze uniknąć kosztów sądowych. Ale, podług mnie, jest śmieszne, tak, śmieszne, do­

puścić do zajmowania rzeczy z powodu niezapłace­nia trzystu dwudziestu pięciu franków.

Wykonawcy prawa kończyli spis inwentarza.

Ferdynand szepnął: „Czuć spaleniznę“. Pobie­głem do kuchni. Z oddali dochodziły mnie słowa: „Szafa orzechowa, politurowana, okucia mosiężne".

Gdy myślę o tym letnim dniu, przypomina mi się jeszcze inna scena. Wykonawcy prawa wyszli. Wszystkie drzwi pozamykane, rozmawiamy o swoich sprawach, o sprawach rodziny Pasquier. Rozmawia­my przyciszonym głosem. W kącie ojciec udaje, że czvta gazetę, paląc papierosa. Mama siedzi na fo­telu, twarz jej jest zmieniona. My wszyscy, my dzie­ci, otoczyliśmy ją, aby ją prosić, aby ją przekonać. Józef mówi tak. jak się mówi do chorych: „Możemy pozwolić wszystko sprzedać, to proste, to jasne. Na­wet kredens po ciotce Alfonsynie, nawet szafę orze­chową, lecz nie możemy dopuścić do sprzedaży for­tepianu Waldemara! Nie możemy dopuścić do sprzedaży rzeczy nie należącej do nas**. Mama szep­cze słowa słabnacego oporu. Józef atakuje nanowo: ..Wiemy, że to dla nas chciałaś zachować te pienią­dze. A wiec my rezygnujemy z nich. Podpisz, ma­mo. podpisz! I nie mówmy już o tem więcej, niech się to już raz skończy. O jciec i ja załatwimy wszystko co potrzeba“.

Wtedy mam rzekła: „Niech się w już raz skoń­czy. Podpiszę. Obstąpiliście mnie wszyscy. Głowa mi pęka. Zdawałoby się, mój Boże! To okropne! No, siadajcie do stołu. Mówię wam, że podpiszę“.

Śniadanie zaczyna się. Jeszcze nie otworzyliśmy okien, jakgdybyśmy mieli coś do ukrycia przed ludź­mi, jakgdyby nasza męczarnia wydawała jakąś woń. Każde z nas porusza ustami, udaje, że coś je. Nic nie możemy przełknąć, nawet wody. Ferdynand wycho­dzi pierwszy. Cecylja znika w jakimś kącie. Ojciec i Józef zostają, nie spuszczają oczu z mamy. A ma­ma szepcze złamanym głosem:

- Zrób mi przysługę, Laurent: idź na spacer z małą siostrzyczką. Napiszę do twojego liceum. Wy­bacz mi, Laurent.

Biorę Zuzannę za rękę. Mała rozpalona łapka. Przez dwie godziny chodzimy, siostrzyczka i ja, po pełnym kurzu ogrodzie, Cecylja, będąc dzieckiem, nazywała go ogrodem dzikich zwierząt-

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Szczodrość Teresy. Niezręczne komplimenty. Ta­jemnica podziału. Bukiet róż i tort zwany „Saint Honoré". Wpływ upału na dusze muzyków. Koły­sanka. Noc paryska widziana z otwartego okna.

Nazajutrz Teresa Segrédat przyszła do nas przed południem. Była ubrana jak do wyjścia na ulicę. Miała na rękach czarne trykotowe mitynki, trzy­mała torebkę z krepy. Zobaczyłem ją siedzącą koło mamy w pokoju jadalnym. Cecylja pisała tam na dużych linjowanych arkuszach.

Nagle Teresa zniżyła głos. Była mniej blada niż zwykle. Zdawało się, że z trudem powstrzymuje się od płaczu. Mówiła:

- Proszę pani, wychodziłam dziś rano i przyno­szę pani pieniądze.

Mama utkwiła nagle w Teresie nieruchome spoj­rzenie, to'spojrzenie, które przerażało mię czasem i szepnęła :

- Jakie pieniądze?

Teresa zaczęła drżeć na całem ciele i wyciągnęła z torebki żółtą, zalepioną kopertę.

- To są moje pieniądze, moje własne, zapewniam panią. Oto są! Niech je pani przyjmie! Nie chcę, , aby pani była nieszczęśliwa. Nie chcę, nie, nie chcę,

żeby pan Pasąuier wpadał w gniew. A więc niech je pani weźmie, niech je pani weźmie. Będę taka zadowolona.

Spuściła głowę i zaczęła płakać. Matka nasza gła­dziła ją po włosach szepcząc:

- Biedna Teresa! Biedne dziecko! Postąpiłaby tak jak mówi. Ależ nie, dziękuję. To już załatwione, moja droga Tereso. Znaleźliśmy pieniądze. Mają je nareszcie. Mąż mój załatwia w tej chwili wszystko

co potrzeba. Tak jest, wszystko co potrzeba. Biedna i Teresa! Nie mogę pani tego wytłumaczyć.

Teresa uśmiechała się teraz patrząc w niebo. Trzy­mała wciąż kopertę w drżących palcach. Bezwątpie- nia, nie mogła zrozumieć ciemnych kataklizmów na­szej rodziny, naszego życia. Widziała jedynie zdaleka przebłyski naszych burz. Była uosobieniem nieświa­domości, słodkiej nieświadomości i współczucia. Przesyłałem jej zoddali pieśń wdzięczności i uwiel­bienia. (

Matka patrzyła na nią ciągle tym samym wzro­kiem badawczym. Wzięła kopertę i włożyła ją sta-

rannie z powrotem do torebki z krepy. Teresa po­wiedziała jednak:

- Przemyślałam całą noc. Modliłam się całą noc, a teraz pani nie przyjmuje.

- Proszę się nie martwić, rzekła mama, będzie to pani policzone, jakgdyby uczynek został spełniony.

Obie kobiety uspokoiły się i wymieniły jeszcze kil­ka zdań. Teresa spojrzała na Cecylję i rzekła:

- Nie zauważyłam nigdy, jaka pani jest podobna do swego brata, to jest do swego brata Józefa, które­go rzadko widujemy. Musi być bardzo inteligentny, a zwłaszcza bardzo energiczny.

Cecylja wstała nic nie mówiąc, przechyliła wtył głowę, aby opadły jej długie warkocze i przyszła do mojego pokoju. Parę minut chodziła pomiędzy łóż­kami. Od czasu do czasu patrzyła długo w lusterko, wiszące na ścianie. Nagle zwróciła się do mnie, była bardzo zmieniona, i zawołała pocichu :

- Ta dziewczyna, to kompletna warjatka!

- Ach! Cecyljo, szepnąłem % wyrzutem, a nawet z oburzeniem, czy nie słyszałaś, czy nie zrozumiałaś tego co uczyniła przed chwilą? Teresa, to anioł.

Dziewczynka, jak młode źrebię, kopała nogą zie­mię.

- Ona jest dobra, ale głupia.

Ten wybuch gniewu poruszył mię. Rozumiałem

jednak Cecylję. Wówczas mówiono często, że jestem podobny do któregoś ze swoich braci i ta uwaga, wy­rażona nawet wśród innych komplimentów, uczy­niona, jak sądzę, w celu sprawienia mi przyjemno­ści, budziła we mnie wielki nepokój. Od tej pory postanowiłem nie mówić nigdy do nikogo o podo­bieństwie, nawet pochlebnem, a zwłaszcza rodzin- nem: nie wiadomo jakie tajemnice kryje w sobie ro-

A więc tak jak mama powiedziała, ojciec nasz za­łatwił od rana „wszystko co potrzeba“. Odbywały się w domu, a może i pęza domem, narady, od któ­rych byłem trzymany zdaleka, zapewne ze względu na mój wiek, a może również ze względu na to, co Józef nazywał: „mojem niedorzecznem przeczule­niem“. Dowiedziałem się później, że Ferdynand otrzymał od ojca sto franków, i jeszcze do tej pory zadaję sobie pytanie, jakiej, niebywałej u niego e- lokwencji zawdzięczał ten udział w zyskach. Józef kazał sobie wypłacić dwieście franków, jako zwrot częściowy pożyczki zaciągniętej na jego sumę. Oj- ęciec zatrzymał resztę, jak to czynił zawsze. Mama zaś wydawała się nagle zmęczona, jak obca i zupeł­nie obojętna na tę całą ciemną sprawę. Przytaczam te drobne szczegóły, gdyż rzucają one pewne światło na niektóre punkty mojego opowiadania.

Cały ranek upłynął w nerwowem podnieceniu i szeptach. Ojciec wyszedł, wrócił, raz jeszcze wy­szedł, wciąż z tym samym obojętnym uśmiechem na ustach. Około szóstej zjawił się. Przyniósł bukiet róż i tort śmietankowy, zwany „Saint Honore“. Położył to wszystko na stole i rzekł uprzejmie, że ma być od­czyt na wydziale medycznym, bardzo żałuje, lecz nie będzie mógł zjeść obiadu z nami. Ferdynand miał iść do teatru tego wieczoru w towarzystwie kolegi, który zaprosił go nawet do restauracji, Józef został, ale oświadczył, że wyjdzie wieczorem „dla załatwienia swoich interesów“.

Upał był męczący i obiad kończył się w smutnym nastroju. Mama wykonywała wolno ruchy lunatycz­ki. Waldemar zjawił się, gdy wstawaliśmy od stołu. Wydawał się podniecony. Rzekł do Cecylji: „Dzi­siejszy dzień jest stracony. Zupełnie muzyki pani nie słyszałem... Właściwie nic pan nie robiła. Trzeba po­pracować dobrą godznę“.

Matka sprzątnęła ze stołu. Waldemar trzaskał palcem o palec. Józef spojrzał na wszystkich wokoło, wzruszył obojętnie ramionami i wziął kapelusz.

Muzycy zamknęli się, i natychmiast rozległy się dźwięki fortepianu. Lecz nietylko muzykę było sły­chać. Od czasu do czasu dochodził podniesiony głos tego dziwnego profesora. Cecylja odpowiadała, prze­

stawała grać, potem zaczynała nanowo z wściekło­ścią, Wieczna walka tych dwu istot szalała tego lip­cowego wieczoru. *Wziąłem książkę, lecz nie mogłem czytać. Nagle usłyszałem, że Cecylja zamyka forte­pian. Krzyczała głosem drżącym: „Nie! Nie! Wolę zmywać naczynia! Wolę czyścić podłogę wiórami stalowemi! Nie chcę, aby znęcano się nade mną!“

Byliśmy przyzwyczajeni do tych wybuchów, mat­ka i ja, a jednak serca nam się ścisnęły.

Drzwi otworzyły się. Waldemar wszedł. Wyglądał jak człowiek pijany, było to może wskutek gorąca. Targał swoją czuprynę i krzyczał:

Jestem duchem. Tak jest, ja, ja jestem genju- szem! A przez pomyłkę, na pośmiewisko przeklęto mię i dano mi ręce wyrobnika. Lecz ona, ta dziew­czynka, ma moje ręce. Ma moje ciało. Ma ciało mo­jego genjuszu. A więc musi być posłuszna.

Spostrzegł nas, matkę i mnie, siedzących w świetle lampy i rzeki śmiejąc się dziwnie:

- Będzie posłuszna, przysięgam, A jeżeli nie, o- betnę sobie dłonie, jedynie dlatego, aby zrozumiała*, że mi potrzebne jej ręce. aby wiedziała kim jestem, Waldemarem Henningsenem! Natychmiast obetnę sobie dłonie.

Spoglądał wokoło siebie szukając jakiejś broni, jakiegoś noża. Wtedy ujrzeliśmy rzecz niebywałą:

ma szyła. Dwa lub trzy razy usłyszeliśmy jeszcze jak Cecylja przewracała się na łóżku, za każdym razem jakaś sprężyna wyginała się i wydawała słaby dźwięk. Potem zapanowała cisza. Mama szepnęła: „Jedenasta“, zrozumiałem po tonie jej głosu, że wy­mawiała ten wyraz setki, tysiące razy wśród samot­ności pełnej melancholji, owego wieczoru czyniła to w mojej obecności. Długie chwile mijały. Przeczy­tawszy dwie czy trzy stronice, spostrzegałem, że nie wiem co czytam. Wówczas zaczynałem nanowo wiersz po wierszu, wyraz po wyrazie.

W oddali, w Paryżu gotowało się jak w ciemnym kotle. Na prawo i poza nami ciągnęły się wielkie przestrzenie ciszy i ciemności: Ogród, Hale, rzeka. Od czasu do czasu omnibus przejeżdżał na końcu naszej ulicy, słychać było cwałowanie koni. To zno­wu rozlegał się stłumiony turkot jadącej stępa do­rożki lub skrzypienie butów na chodniku. Za każ­dym razem mama podchodziła do okna.

Trochę później usłyszeliśmy pianie koguta od stro­ny Hal. Potem rozległy się srebrzyste dźwięki. Ma­ma szepnęła: „północ“. Wkrótce dodała: „Moje dziecko, połóż się. Nie jesteś przyzwyczajony do czu­wania, będziesz jutro zmęczony“.

- Matko, rzekłem nagle, nie niepokój się o Fer­dynanda. Wiesz jaki on jest spokojny.

Spokojny! Tego się nigdy nie wie. Trzebaby być w nim, aby wiedzieć. Tak, w jego duszy, w jego sercu. Już późno, połóż się, Laurent. Pozostanę przy oknie, nie odwrócę się, aby cię nie krępować.

Rozebrałem się pośpiesznie i wślizgnąłem do łóż­ka. Nocny chłód napełniał teraz pokój. Matka wzię­ła czarny, kaszmirowy szal i zarzuciła go na ramio­na. Wydawała się teraz wyższa, bardziej surowa, niemal majestatyczna, jak bohaterka tragedji.

Otworzyła drzwi pokoju gdzie spała Cecylja’ i zniknęła tam na dłuższą chwilę. Słyszałem równy, od czasu do czasu głęboki oddech siostry. Co matka robiła obok śpiącej Cecylji? Jakie zaklęcia, jaką go­rącą modlitwę szeptała u wezgłowia kapłanki bo­gów? A może zlekka dotknęła z pieszczotą młodej twarzy tej nawiedzonej?

Mama wróciła do mojego pokoju, przyćmiła pło­mień lampy i postawiła ją za stosem moich książek. Potem, po tej małej przestrzeni, gdzie nie mogliśmy nawet bawić się, zaczęła zwolna chodzić tam i z po­wrotem, tam i z powrotem, tak jak to czyniły w ciemnym ogrodzie uwięzione zwierzęta w swoich klatkach.

Przez otwarte okno słychać gwar zasypiającego Paryża. Za każdym razem, gdy jakiś hałas, bodaj najlżejszy, dochodził z dołu, z ulicy, mama zbliżała

się do okna i patrzyła w ciemną noc. Nie spałem je­szcze i ona musiała to odczuć. Podeszła do mnie, pochyliła się, dotknęła ustami mojego ucha i rzekła: „Śpij, Laurent, Nie, nie jestem niespokojna. Oni zaraz wrócą“. Potem dodała bezdźwięcznym szep­tem: „Nadejdzie dzień, gdy i ty uczynisz to samo i nawet nie zastanowisz się nad tern“.

Zasnąłem wkońcu.

Obudziłem się w nocy, po upływie jednej lub dwuch godzin. Dom był jak martwy. Lampa zgasła, lecz rozpięte nad Paryżem niebo wypełniało cały pokój jakimś dziwnym blaskiem. Leżałem wciąż sam w łóżku, drugie było również puste. Cień matki zary­sował się na tle okna. Stała wyprostowana. Zdawało się, że skrzyżowawszy zaciśnięte ręce tuli coś do sie­bie, coś czego dojrzeć nie można. Zdawało się, że czyni jakiś niemy, straszny wysiłek, aby uchronić od upadku, od ruiny, od pochłonięcia przez czarną noc coś, co jedynie ona mogła odczuć i ocalić.

Patrzyłem na nią, powstrzymując oddech, i siła ducha, wola, wydały mi się w owej chwili już nie sło­wami, lecz istotą żywą.

Pragnąłem już nie spać. Jednak zasnąłem pomi-

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Czynię uroczyste zobowiązanie. Drobne rachunki Józefa. Finanse i aspiracje do wieczności. Nauki o niebezpieczeństwach Paryża. Niepokój i błaganie. Tajemniczy list. Nowy tryumf młodzieńca godnego podziwu.

Po upływie dwuch dni Józef wyjechał, gdyż urlop jego kończył się. Przypominam sobie naszą ostatnią rozmowę, była bardzo ożywiona. Było to rano. Józef czyścił jedne po drugich części munduru i ubierał się.

- Dlaczego, powiedziałem do niego z wyrzutem, dlaczego nie wróciłeś wcześnie tamtego wieczoru, a raczej tamtego rana? Coś ty mógł robić tak długo?

Wzruszył ramionami — >był to stanowczo jego ulu­biony gest. - Potem rzekł po długiej chwili milcze­nia:

- Nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego. Byłem ze swoim przyjacielem Valencin.

- Kto to ten Yalencin?

Szyja Józefa nabrzmiała, wyrażało to znakomicie szacunek i zadowolenie. Rzekł z nabożnem przeję­ciem:

Jest to niesłychanie bogaty człowiek.

- Ach, zawołałem z wściekłością, czyż dla ciebie jedynie pieniądz coś znaczy?

Józef zmierzył mnie pogardliwym wzrokiem.

- Ja, powiedział, jestem logiczny, a przedewszy- stkiem uczciwy. Trzeba zawsze myśleć o pieniądzach i wszyscy myślą o nich, gdyż podstawą wszystkiego jest pieniądz. Nawet ci twoi nędzni, ci twoi goli u- czeni, twoje szczury bibljoteczne, twoi fałszywi i za­rozumiali męczennicy nauki, tak jest, nawet oni my­ślą jedynie o swoich poborach, o swoich emerytu­rach, o swoich groszach. Lecz nie mówią o tem, bo nie są dość szczerzy. Aby pogardzać czemś, trzeba przedewszystkiem to coś posiadać.

- Józefie, zawołałem drżąc ze świętego oburzenia, przysięgam na głowę naszej matki...

Nie przysięgaj. Powiesz zaraz jakieś głupstwo.

Przysięgam, że swoje pierwsze tysiąc franków, tak Józefie, swoje tysiąc franków, tysiąc franków po­drę na strzępy wielkości confetti, słyszysz co mówię, i rzucę w ogień, aby okupić to co powiedziałeś przed chwilą.

Józef zadrżał na całem ciele.

- Spodziewałem się, że powiesz głupstwo. I to ja­kie głupstwo! Jeżeli to uczynisz...! Ale nie zrobisz tego. Nie powinieneś przysięgać.

Wyciągnął szyję i zawiązał sobie krawat.

- Zanim zaczniesz palić banknoty tysiącofranko- we, uregulujmy nasz drobny rachunek.

- Co za drobny rachunek?

Uspokoił się zupełnie. Zniżył trochę głos. Zauwa­żyłem jego stanowczość i uśmiech wyrażający spryt kupiecki, po tym uśmiechu poznaję do tej pory, że będzie żądał pieniędzy ode mnie.

- Pamiętasz, Laurent, że mamy drobny rachu­nek do uregulowania?

Nie przypominałem sobie niczego, lecz nie byłem zaskoczony. Z Józefem ma się zawsze jakieś drobne rachunki. Wyjął notes, trzymając go w lewej ręce, przerzucał go. Rzekł głosem ujmującym:

- Oto jest, słuchaj Laurent. Styczeń. Dwa franki, plus trzy, plus frank sześćdziesiąt... czyni to razem sześć sześćdziesiąt... Między nami niema mowy o procencie.

- Ale o co chodzi? Styczeń... Styczeń. Nie rozu­miem.

- Bardzo cię przepraszam. Podczas mojego ostat­niego urlopu byliśmy w teatrze. Przed teatrem jedliś­my w restauracji. Wieczorem, po przedstawieniu na­

piliśmy się czegoś. Możesz zobaczyć, wszystko jest zanotowane.

- Ale ja jestem pewny, że mama dała ci pienią­dze dla nas obu.

- Nie. To były moje pieniądze. To były właśnie pieniądze, które mi była winna. Przypuszczam, że nie będziesz tem zanudzał mamy, zwłaszcza w tym stanie w jakim jest obecnie. (W tej chwili twarz Józefa przybrała wyraz szczerego smutku.) Sądzę nawet, że powinieneś przez jakiś czas pozostawić ją w spokoju, nie opowiadać jej żadnych historyj, nie zawracać jej głowy. Możesz być pewny: zebrałem wiadomości. Trzeba ją oszczędzać.

- Ale, powiedziałem, co do tych wydatków stycz­niowych, naprawdę, nie przypominam sobie...

- Ach! krzyknął Józef tupiąc nogą, jesteście wszy­scy jednakowi, wy, bezinteresowni! Jesteście wspa­niałomyślni za pieniądze innych!

Uczułem, jak zawsze w stosunku do Józefa, takie upokorzenie, że pobiegłem po pieniądze. Na szczę­ście, moje skromne oszczędności wynosiły mniej wię­cej tę sumę.

Opowiedziałem to drobne zdarzenie, gdyż Józef postąpił tak względem mnie nie raz, lecz wiele razy i może ono posłużyć do zrozumienia charakteru mo­jego brata. Pieniądze płyną, zjawiają się, znikają.

Pieniądze ulatniają się i przepadają... Lecz nie z rąk Józefa. Moje sześć franków sześćdziesiąt centymów istnieją do tej pory, jestem tego pewny. Gdzieś w podziemiach banku znajduje się spora paczka papie­rów wartościowych, których komórką twórczą były, o ile można wyrazić się tak, moje sześć franków sześć­dziesiąt centymów. Józef gromadzi i przechowuje. Jestto jedna z funkcyj ludzkich. Prawdziwych czci­cieli pieniędzy dręczy na swój sposób pragnienie wieczności.

Józef dowiódł mi wiele razy słcwcm i rzynem. że bogactwa świata należą istotnie do tych, którzy ma­ją odwagę oświadczyć, że są ich posiadaczami.

Lecz przypuszczam, że później będę miał czas do mówienia o Józefie. Tymczasem niech się z nami rozstanie.

Rozstał się z nami. Minęły dwa czy trzy dni. Dom pogrążył się w ciszy, i ja miałem już w niej zatonąć, gdy nagle rozległ się dzwon na trwogę. Wracałem z liceum. Dochodziła dwunasta. Spotkałem na scho­dach Cecylję i małą Zuzannę.

- Masz coś do załatwienia, wychodzisz? zapyta­łem.

- Coś do załatwienia? Tak sądzisz? O nie! Coś się tam dzieje na górze. Pozbyto się mnie.

Jednym skokiem znalazłem się w domu. Klucz był

w drzwiach i mogłem wejść bez hałasu. Z pokoju chłopców dochodził głos naszego ojca. Głos ten był uroczysty i pełen oburzenia. „Pierwszy raz, mówił ojciec, gdy popełniliśmy błąd, dając ci trochę pie­niędzy! Twoje pierwsze kroki młodego człowieka! Mówiłeś nam o teatrze! Oto rezultat tego! Płacz, płacz, mój drogi, bo jest czego“.

Nastąpiła chwila kłopotliwego milczenia. Ojciec zaczął znowu robić wymówki: „W twoim wieku, z , twojem spokojnem usposobieniem, czyż mogliśmy przypuszczać, że myślisz o rzeczach... o rzeczach nie­właściwych. A tu masz! Od pierwszego razu! Gdy­bym znał tę osobę...**

Usłyszałem protest Ferdynanda: „Nie chcę, aby ją znieważano i Ona jest niewinna**, mówił głosem przerywanym szlochaniem.

Jesteś, krzyczał ojciec, nietylko rozpustny, ale i śmieszny. Gdybym znał tę osobę, kazałbym ją wsa­dzić do więzienia za uwodzenie nieletnich. Nieletni, to ty, mój drogi. Teraz musisz zachowywać się roz­sądnie podczas kilku tygodni, a nawet podczas kilku miesięcy. Jesteśmy, matka i ja, bardzo zmartwieni“.

Drzwi otworzyły się. Zobaczyłem Ferdynanda sie­dzącego na krześle z rękami spuszczonemi aż do zie­mi. Płakał. Ojciec patrzył na niego z niezadowole­niem i zdziwieniem. Nagle Ferdynand krzyknął;

- Nie kochają mnie tutaj. Wszyscy mną pogar­dzają.

Mama rzuciła się ku niemu. Schwyciła w ramiona tego dużego chłopca, skarżącego się żałośnie. Tuliła go, pieściła i mówiła głosem drgającym bólem:

- Jak ty możesz myśleć, że cię nie kochają? Jak ty możesz myśleć, że pogardzają tobą? Ja, ja jestem przy tobie. Ja ci nie czynię wyrzutów i pragnę je­dynie pocieszyć cię.

Ojciec zauważył mnie i zamknął znowu drzwi. Zaczął głosem nieco pedantycznym wygłaszać nau­ki o niebezpieczeństwach Paryża, słowa te, ku moje­mu zdziwieniu, stawały się zwolna budujące i urno- ralniające.

Ferdynand uspokajał się. Ojciec poszedł wkońcu po różne zioła, których zapach słodkawy nie mógł ulotnić się z domu podczas wielu tygodni, pomimo wietrzenia.

Po zatuszowaniu tej sprawy i zachowaniu w ta­jemnicy tych słów, wśród ciszy pełnej troski ogarniał mię straszny niepokój, a nawet w pewnych chwilach szalona ciekawość. Przeklęta pora roku! Widziałem wokoło siebie jedynie trzęsawiska, cuchnące pokrzy­wy, zdradzieckie ciernie, pełzające gady. Ach! oby nie wszystko było dla mnie splugawione! Oby pozo­stała jaikaś ostoja, obym mógł coś uwielbiać! I cho­

ciaż uczuwam wstręt do siebie i pogardzam sobą w pewnych chwilach, obym mógł znaleźć jeszcze tro­chę świeżego powietrza, trochę wody krynicznej, ja­kieś święte oblicze i serce jak kryształ!

Gdy byłem tak pogrążony w swojem strapieniu, małe wydarzenie uniosło mię pod obłoki. Otrzyma­łem list. Waldemar wręczył mi go, gdy schodziliśmy razem po schodach.

- Masz, rzekł, znalazłem to w kopercie pod moim adresem. A to dla ciebie, niegodziwcze! Dla ciebie skryty człowieku! Jakgdybym był twoją subretką! Jakgdyby to było moją powinnością opiekować się twojemi miłostkami! Powąchaj no ten list. To pach­nie tajemnicą. To przypomina zabawy frywolne. A ja sądziłem, że jesteś niewinny jak Parsifal. Co za rozczarowanie!

Podsunął mi list pod sam nos. Pachniał ulicą de Fleurus. Przeczytałem go trochę później, gdy byłem sam w jednej z alei Ogrodu. Oto co mi donoszono: „Jest pan bardzo zręcznym adwokatem, mo­że pan być dumny z tego. Wszystko skończone. Proszę nie pogardzać kobietami, a jeżeli pan ma dobre serce, proszę pomyśleć czasem z ży­czliwością o

S. M."

Czy mam wyznać, że przeczytanie tych paru słów

wstrząsnęło mną do głębi? W jednej chwili śł.iat odzyskał ciepło i światło. Aleje Ogrodu Botanicz­nego patrzyły z pobłażliwością i podziwem na niło- dzieńca dziwnego, lecz godnego uwagi.

Szedł nierówno, śmiesznie, jak zwierzęta, któi>.n dla badań wycięto część mózgu; pomimo to był uo­sobieniem powodzenia, wartości moralnej, spokojnr j dumy, a nadewszystko woli, niezwyciężonej, wszech­mocnej woli.

Fakt, że list ten otrzymałem za pośrednictwem Waldemara zdziwił mię, lecz nie zastanawiałem się nad tem długo. Ostatecznie była to jedynie delik it- ność i ostrożność. A zresztą pewien odcień romćn- tyczności nie mógł mi się nie podobać.

Ponieważ umysł uczonego przejawia się wcześ-iie zamiłowaniem do ścisłości i do badań, urządziłem zaraz nazajutrz wyprawę na ulicę de Fleurus.

Otworzyła mi drzwi ta stara niemiła osoba, kto tą S. M. nazywała w mojej obecności panią Mathieu. Wycierała sobie palce o fartuch płócienny i zaraz zaczęła krzyczeć: *

- Wyjechała! Ta pani wyjechała! Nie zostawiła nawet adresu. Pomyślności! Szczęśliwej podróż? ! Jedynie tego jej życzę.

Zamknęła mi drzwi przed nosem.

Idąc po schodach doznałem uczucia, że w przys.4- łości niewiele rzeczy będzie dla mnie niedostępnych.

222

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Paryż stał się pustynią. Praca i Zapał do nauki podczas nocy. O muzyko, wzniosła pociesiycielko! Sąd o wirtuozach. Odpoczynek w Jouy-en-Josas. Marzenia i zwierzenia. Strona biurokratyczna na- mkiności. O wyborze rodzaju śmierci. Koniec lata.

Zjawienie się księcia.

S; alone upały. Jesteśmy teraz ich ofiarami. Kilka ra spadły deszcze ostatnie, orzeźwiające, i znowu n> ■ • płonie. Będzie długo paliło żarem,

V :rgiljusz i Salluscjusz korzystają z wakacyj. A dla tnie nastały bezczynne dni wlokące się bez koń­ca, izlitosne krążenie o zmierzchu wzdłuż zasypia­ją^ h uliczek, spalony suszą ogród, po którym błijnUę ze swemi książkami i marzeniami.

Paryż opustoszał, rozbrzmiewa echem jak miasto wylu< Inione. Słychać wszystkie zegary, bijące razem wśród ciszy. Paryż stał się własnością biednych, któ­rzy nie wyjeżdżają nad morze. Myślę z goryczą, że

223.

Jffp NISZCZYĆ

ta samotnia jest także moim udziałem. Ogarnia mnie jakieś odrętwienie płynące od tej zupełnej martv o- ty, od tego olśniewającego blasku. To lato nie ma końca! To lato sroży się i przepala wszystko!

Każda noc wydaje mi się ostatnią nocą na ziemi. Jakieś tchnienie wznosi się zwolna z ciemnych prz e­stworzy: to nieśmiertelne tchnienie życia. Nie j s>- tem nieszczęśliwy, lecz w pewnych chwilach myśli z radością, że mogłoby mnie już nie być.

Aby ochłodzić trochę wnętrze mieszkania pozost i- wia się wieczorem wszystkie drzwi i wszystkie okna otwarte. Ze swego łóżka, jak za czasów swojego n?j- wcześniejszego dzieciństwa, widzę ojca zajętego pr cą. Nie męczy go upał. Jest rzeźki, żywy, nawet sie­dząc bez ruchu. Stary, gruby szlafrok, coś w rodz i- ju habitu, wisi na wieszadle, wkłada go w czai te zimnych nocy przez kult — mógłbym przysiąc, że tak jest - przez kult dla Balzaka, gdyż jest jego wiernym czytelnikiem. Ma obnażone ręce jak tragarze m d rzeką. Nawet gdy jest sam trzyma się prosto. Czyt.i, pisze długo. Czasem zatrzymuje się i w roztargnie­niu uderza obsadką o zęby. Widzę jak mięśnie jeso rąk kurczą się i nabrzmiewają, gdy wysila się nad znalezieniem odpowiednich wyrazów. Od czasu d czasu fala gorącego powietrza płynie od jednego ol na do drugiego. Światło zaczyna drżeć. Jakiś głcs,

.los mamy mówi cicho: „lampa filuje“. Wówczas ojci c wyciąga rękę i reguluje płomień starannie.

Ojca ogarnia nanowo zapał do nauki. Był na od- czyr e Maragliano o leczeniu gruźlicy za pomocą 'X!'.pienia. Wrócił pełen entuzjazmu. Opowiada uan: o tem codzień, nie bez liryzmu. Wygłasza rów- rież pochwały na cześć surowicy przeciwdyftery- : , caiej. Mówi zawsze o najznakomitszych teorjach zachwytem i dumą, jakgdyby sam był ich twórcą. *\'-o -a nieszczęście, że nie mogę już podziwiać go! N, .'lety, od tamtej pory nie umiem go podziwiać!

Mama nie odzyska już nigdy swej młodej, gład- V. < l twarzy. Spełnia wszystko, jak dawniej: gotuje ¿X sihk, myje i czyści, ceruje i szyje, opatruje i po- t ita- i, uśmiecha się i śpiewa. Gdy pan domu mówi

o na ice, powtarza jak dawniej: „Moje dzieci, słu­chajcie tego co mówi wasz ojciec!“ Gdy które z nas zak.t ale lub wprost tylko westchnie, jest zaraz przy niem ofiarując swoje ręce wróżki, swoje spojrzenie, dej kojące niż balsam, swój głos szepczący bło­gosławieństwa. Ale jest smutna. Nie wiem już na­wet :zy smutek ten przenika tylko ją, czy też malu- ‘ je sir również i w moich oczach. Jednak powinnaby być szczęśliwa, gdyż „wszystko skończyło się“, od- nk»! ‘.m tryumf, spokój został przywrócony.

Nr'ch sobie Józef szydzi z „moich zdolności do ob­

serwacji“, niech wzrusza ramionami i mruczy: „Nie­ma na to rady”, czuję dobrze, że spokój wrócił do naszego domu.

Nawet muzyka Cecylji jest mądra i spokojna.

Jeśli po tylu latach mam odwagę opowiadać o przeciwnościach naszego szarego życia, to dlatego jedynie, że łączy się ono z muzyką, zawsze obecną, zawsze wytryskującą jak zdrój ożywczy. Ten szla­chetny i bogaty akompanjament łagodził wszystkie nasze troski. Każdej porze dnia, każdej z naszych myśli towarzyszyły wówczas melodje, akordy i kon­certy niewyslowionej piękności.

Gdy zanucę dzisiaj jedną z naszych dawnych pie­śni, wszystkie moje najdroższe wspomnienia wynu­rzają się z mroku. Oto zielony obłok, rozkoszne znu­żenie, modlitwa o zmierzchu, oblicze ujęte przez bła­galne dłonie. Oto zapach unoszący się wokoło, dreszcz ukryty pod szalem. Niknąca z oczu równina, różnobarwny archipelag, wynurzający się z otchła­ni morskich. Kto oparłby się tej smętnej wró^je? W dzień sądu ostatecznego wszystkie istoty zmart­wychwstają, a te, które śpią już pod warstwą popio­łu i zdają się najbardziej dalekie, wracają do życia z największym zapałem, są najwierniejsze i najpew­niejsze.

Muzyka była dla nas tą bramą niebieską, która

uratowała nas od prawdziwego ubóstwa, ubóstwa ducha. Muzyka, najdostojniejsza pani, ukazała nam prawdziwą wartość człowieka.

I oto los zesłał małą Cecylję, aby ochrzciła nas swojemi dziecinnemi paluszkami. Nie zazdroszczę siostrze swojej Cecylji. Zestarzałem sifc nad pracą, którą świat cały uważa za pożyteczną dla lu^izi, to znaczy, że może ona uchronić ich od śmierci, a wła­ściwie, oddalić chwilę śmierci. Pomimo to, gdybym mógł wybrać, gdybym mógł z całą swobodą zacząć życie nanowo, rozpocząć zawód, wybrać sobie uzdol­nienie, błagałbym, aby mi dano talent do muzyki, która pomaga ludziom nie do zwalczania śmierci, lecz do znoszenia życia.

Przyglądałem się Cecylji i odniosłem od tej pory wrażenie, że talent nie sprawiał jej radości; powie­rzono jej raczej pieczę nad nim i musiała spełnić swoją misję, mówiąc stylem Corneille‘a.

^Podczas tego długiego lata Cecylja pracowała bezustanku. Waldemar był rozpromieniony, co wię­cej, pogodny. Pani Henningsen i on nie szczędzili trudów, widywali się z mistrzami, wystarali się o to, aby w kilku miejscach słyszano naszego anioła mu­zyki. W październiku Cecylja będzie grała w Pary­żu na wielkim koncercie, zostało to już postanowio-

tie. Czasem Waldo chwytał mię za ramię, przymru­żając oko:

- Chodźmy na górę, mówił, do mojej matki. Zgó- ry będziemy słuchali muzyki Cecylji w daleko więk- szem skupieniu. Trzeba jej pozostawić zupełną swo­bodę.

Szliśmy na górę. Pani Henningsen, otoczona mgłą muślinu i tiulu, malowała swoje minjatury pendzel- kami cieńszemi od najcieńszej igły. Głaskała mię po twarzy dwoma palcami pachnącemi farbą i często­wała papierosami, za które dziękowałem.

Kładliśmy się na otomanie i słuchaliśmy gry Ce­cylji. Muzyka dochodziła do nas poprzez podłogi i ściany. Waldemar mówił:

- Jest sama, ale bogowie czuwają. Nie! nie! Nie zrobią z Cecylji maszyny. Ja jestem przy niej, aby nie dopuścić do tego. Trzeba, żeby posiadała jaknaj- lepszą technikę. Co do mnie pogardzam wirtuozami, lecz pogardzam również muzykami nie posiadają­cymi umiejętności wirtuozów. A więc wyjaśniam: trzeba być wirtuozem, ale w taki sposób, by się tego nie odczuwało. Trzeba być wirtuozem, nie wiedząc

o tem, to najważniejsze.

Zamyślał się na krótką chwilę, a potem wygłaszał swoją tajemniczą sentencję: „I to wszystko. I to wy­starcza!“

Wracałem do domu i często zastawałem wszystkie trzy panny Segredat, dwie młode i ciotkę, siedzące w naszym pokoju przy drzwiach, za któremi grała Cecylja. Słuchały jak w kościele, z nawpółotwarte- mi ustami, z rękami skrzyżowanemi na kolanach. Czasem jasna perła zbierała się na powiekach Tere­sy, wówczas uwielbiałem muzykę — pocieszycielkę, której zawdzięczamy taką ulgę. Wkońcu budziły się z ekstazy, przepraszały szeptem i znikały pełne za­kłopotania.

W pierwszych dniach września otrzymałem list od Justyna Weilla. Był na wsi, w okolicy Jouy-en-Josas, w tej dolinie sławnej dzięki „Smutkowi Olimpja“. E.odzice jego mieszkali tam w domku położonym wśród drzew i kwiatów. Justyn zapraszał, abym przyjechał na tydzień.

Ucieszyłem się bardzo. Matka znalazła, nie wiem gdzie, małą walizkę, zupełnie możliwą. Pocerowała moją bieliznę, odprasowała ubrania. Wsunęła mi nawet do kieszeni kilka srebrnych pieniążków. I uda­łem się w podróż.

Zdaje mi się, że nie jechałem nawet całej godziny koleją. Justyn czekał na mnie na stacji. Miał twarz

i ubiór dorosłego mężczyzny. Długie rude włosy na­dawały mu wygląd młodego poety romantycznego. Wyciągnął mię natychmiast na spacer wśród wy­

schłych pól. Głos jego stawał się niski i bardzo pięk­ny. A ponieważ był niezmiernie przejęty literaturą, posługiwał się tym głosem w sposób bardzo miły, de­klamując całe tyrady to z „Księżniczki zza mórz“, to z poezyj Heredii. Potem mówił o sztuce pod tytu­łem „Statystka“, której Komedja Francuska nie chciała wystawić, uważał to za hańbę. Mówił o wielkim pisarzu angielskim, skazanym okrutnie na ciężkie roboty, było to również hańbą. Mówił o po­ecie, nazwiskiem Verlaine, któremu pozwolą wkońcu umrzeć w szpitalu, będzie to hańbą większą niż wszy­stkie inne. Żył entuzjazmem i oburzeniem. Zwierzył mi się, że ojciec jego odebrał mu książki Pawła Ver- laine*a, lecz on, Justyn, umie je już napamięć. Brał mię pod ramię i szeptał z wzrokiem utkwionym w przestrzeń :

Miewam często sen dziwny, sen przejmujący :

Kocham kobietę nieznaną i ona mnie kocha“...

Wiedział wszystko, plątał wszystko, mieszał wszy­stko w przemiły sposób. Zaczynał ćwiczyć i zaspoka­jać tę zdumiewającą pamięć żydowską, której jeden świat stanowczo nie wystarcza.

Pamiętam, jak raz wieczorem wracaliśmy obaj wyżyną Soclay. Deklamując niesłychaną ilość poematów, Justyn wprowadził mię w odpowiedni nastrój i nagle zaczął mi się zwierzać :

- Skończyło się, Laurent, skończyło się. Nie bę­dę już Mesjaszem. ^ NISZCZYĆ ‘T

- Dlaczego? zapytałem tonem szczerego żalu.

Pokiwał głową:

- Kocham córę gojów. Niech cię ten wyraz nie przeraża. U nas goj znaczy jedynie — nienależący do narodu żydowskiego.

A ponieważ milczałem, okazując prawdziwe stra­pienie, ciągnął dalej:

- Jest jeszcze bardzo młoda, lecz czuję, że będzie to wielka miłość mojego życia. Ty jesteś, Laurent, ¡moim jedynym przyjacielem. A na nieszczęście, jes­teś jedyną istotą na świecie, której nie mogę zwie­rzyć się ze swojej miłości.

To oświadczenie musiało swoją prawością wzbu­dzić u mnie smutek i wdzięczność. Ująłem dłoń Ju­styna Weilla, uścisnąłem ją w milczeniu i rzekłem:

- Współczuję ci z całego serca. Odwagi! Trzeba być czystym.

Justyn odpowiedział uściskiem na mój uścisk.

- Nie obawiaj się niczego. Umiem cierpieć! Masz rację: trzeba być czystym.

Zdaje mi się, że nasze milczenie trwało długo, przynajmniej minutę. Wkońcu Justyn odezwał się głosem dźwięcznym:

- Ty, Laurent, wydajesz się silny! Czy to na­

prawdę możliwe, abyś nie kochał nikogo? Ach! po­szukaj w głębi swego serca.

- Tak, rzekłem wahając się, ale ona jest o wiele starsza ode mnie. Jest pobożna. Jest biała i słod­ka. Ależ, nie! nie!

Justyn ujął mnie po bratersku za ramię. Spodzie­wał się dłuższego zwierzenia.

- Nie, zawołałem, odsuwając się, nie! Nie chcę nikogo kochać! Miłość wzbudza we mnie wstręt. Nie wiesz, a właściwie, nie mogę ci powiedzieć... To jest okropne.

Zrozumiałem nagle, że zdradzę za chwilę swoją rodzinę, nie mogłem już nie uczynić tego, moja ta­jemnica dławiła mnie i musiałem ją wyznać.

- Mów! rzekł Justyn. I zacytował słowa Mus- seta:

Człowiek jest uczniem, ból jest jego mistrzem“.

- Ach, rzekłem, gdyby to chodziło o mój ból, tyl­ko o mój... To coś ważniejszego. Znasz mojego ojca...

Zacząłem opowiadać o ojcu. Pomimo wielkiego zmieszania, mówiłem o tragedji, jaką przeżywałem wówczas. Justyn Weill słuchał, twarz jego wyrażała zainteresowanie, potem entuzjazm.

- Wiesz, odezwał się wkońcu, gdy przerwałem na chwilę swoje opowiadanie, wiesz, to coś nadzwy­czajnego! Teraz rozumiem lepiej twojego ojca. Ca­

ła ta historja dotycząca was obu, to coś niesłychane­go, to coś „fin de siècle“. To życie płomienne, rwące więzy, Laurent ! To namiętność z maską i z pochod­nią.

- Ależ nie! zawołałem, zdradzając wszelkie ob­jawy rozczarowania. Nie, to nie może być namięt­ność. To nie jest, jak mówisz, rwanie więzów: cho­dził tam codzień od dwunastej do drugiej i wieczo­rem od piątej do siódmej. Głupio to powiedzieć, ale wyobraź sobie, tak jak urzędnik, tak jest, jak urzęd­nik...

r- Skąd wiesz o tych godzinach? zapytał Justyn naiwnie.

Czułem, że się czerwienię.

- Wiem, bo chodziłem za nim, Nie myśl, abym go szpiegował. Nie, chodziłem tylko za nim. Mało go znasz, Justynie. On, nienawidzący wszelkiego przymusu, on, nie mający dość słów pogardy, gdy mówi o biurokratach, - to jego wyrażenie, - mogę cię zapewnić, chodził tam regularnie, tak jak inni cho­dzą do swoich biur. A więc to ma być życie rozpust­ne ! Namiętność, namiętność ! Zdaje mi się, że gdy­by to była namiętność, byłbym się czuł tak mały, byłbym... jakby to powiedzieć, przerażony, ostatecz­nie bardziej przerażony niż byłem w rzeczywistości.

- To nic, rzekł Justyn z odcieniem szacunku, mo-

że to jest straszne, ale ojciec twój jest interesują­cy. On nie trzymałby pod kluczem książek Pawła Verlaine‘a.

A właśnie, że się mylisz. To zupełnie niezrozu­miałe. On nie wie, że ja wiem o wszystkiem. Przy­puszczam jeszcze, że nie wie, ale nie możesz sobie wyobrazić jak on lubi prawić morały; nie wygląda na to i wiecznie powtarza: „ja nigdy nie prawię mo­rałów“... Nie możesz wcale sobie wyobrazić jego przemówień, rozprawia z wielką surowością o tem, co nazywa złem prowadzeniem się. Mówię ci, że te­go wszystkiego kompletnie nie rozumiem.

Przez kilka minut szliśmy w milczeniu. Noc zapa­dała, ułatwiało to nasze zwierzenia.

Józef, zawołałem nagle, Józef mówi, że on zno­wu zacznie to samo. Mówię o ojcu. A więc, jeżeli * zacznie

Napróżno Justyn Weill usiłował uspokoić mnie, nie mogłem zaprzestać...

Justynie, jeśli zacznie nanowo, opuszczę dom.

A może nawet zabiję się. Gdy byłem mały, miałem przyjaciela, nazywał się Dezydery Wasselin. On się zabił (widziałem go, tak jest, widziałem go wiszą­cego w ich pokoju jadalnym), zapewniam cię, że zabił się z powodu winy swojego ojca, było to strasz­ne przewinienie, rzecz prosta.

Gdy schodziliśmy w dolinę, Justyn zapytał mnie z powagą: 1

- Jaki rodzaj śmierci wybrałbyś? Sztylet, truciz­nę czy wieżę Eiffla?

Wzruszyłem ramionami. Nie zastanawiałem się jeszcze nad wszystkiemi szczegółami. Justyn zaczął deklamować:

A więc zapomną o nas ogród, drzewa, dom!

Trawą zarośnie nasz próg, ciernie ukryją ślady

naszych stóp! “

Potem układaliśmy różne projekty wspólnego sa­mobójstwa. Nakoniec rzuciliśmy się sobie w ramio­na, zaprzysięgając sobie wieczną przyjaźń.

Rozmowa ta była punktem kulminacyjnym te­go romantycznego tygodnia. Wieczorem, podczas obiadu, usłyszałem poraź pierwszy nazwisko, które miało później stać się dosyć głośne na świecie. Pa­ni Weill powiedziała:

- Podziwiam Łucję, to prawdziwa odwaga Hada- mardów!*)

A pan Weill odrzekł stroskany:

- Mateusz Dreyfus poruszy niebo i ziemię, lecz niebo i ziemia są przeciwko nim.

W dwa dni później wracałem do Paryża.

*) Łucja Hadamard była żoną Dreyfusa (Przyp. Tłum.).

Dom nasz zapadł w odrętwienie wśród dźwięków muzyki. Ojciec pracował po nocach, matka tonęła w myślach, pochylona nad szyciem, Ferdynand mil­czał, sam nie wiedząc, co się z nim dzieje. Cecylja uderzała bez przerwy w klawisze wielkiego, czarne­go fortepianu.

Gały wrzesień minął w tym spokoju, który wyda­wał się dusznym antraktem.

Pewnego dnia przed wieczorem, Waldemar zapu­kał głośno swojemi kościstemi palcami we drzwi na­szego mieszkania. Byliśmy sami, Cecylja i ja. Po­szedłem otworzyć.

- Matki twojej niema? zawołał Waldemar gło­sem pełnym uniesienia. To nic nie szkodzi. To gość Cecylji. Ty możesz zostać z nami, naturalnie. Po­czekaj, pójdę po niego, jest u mnie.

Przebiegł trzy czy cztery stopnie, odwrócił się i rzekł:

- Jest to przyjaciel mojej matki, mój i nas wszy­stkich. Nie patrz na mnie takiemi oczyma.

Wrócił po kilku minutach mówiąc:

- Jestem panu nieskończenie wdzięczny, że pan zechce posłuchać gry tej dziewczynki. Sądzę, że zro­bi to panu przyjemność i nie będzie pan miał do mnie pretensji.

Usunął się, wpuszczając przed sobą gościa. Był

to człowiek młody jeszcze, prosty, swobodny i u- śmiechnięty. Głowa była piękna i zrobiła na mnie bardzo silne wrażenie, miał delikatną brodę, spoj­rzenie kobiece, gorące, to szydercze, to pieszczotli­we. Najbardziej dziwiło mię czoło, nadawało wyraz całej twarzy, wydłużało jak dziób okrętu głowę o bujnych, ciemnych włosach.

Usiadł na jednem z naszych skromnych krzeseł. Nie był zdziwiony tem, ie się znalazł między dwoj­giem obcych dzieci. Zwracał się do Cecylji jak do damy i prosił ją o pozwolenie zapalenia papierosa.

- Cecyljo, rzekł Waldemar, proszę zagrać par­titę C-moll.

Cecylja grała z powagą, zapewne tak samo gra­łaby na stopniach Olimpu. Raz, raz jeden, gość wy­ciągnął nieznacznie rękę i Cecylja ściszyła ton.

Młody człowiek o pięknem czole szepnął uśmie­chając się:

- Bardzo pani dziękuję. Takich rzeczy powinno się słuchać na kolanach.

Przez kilka chwil milczał trochę onieśmielony. Potem usiadł przed fortepianem i zaczął śpiewać bardzo cicho, zaledwie dotykając klawiszów. Chwy­taliśmy dziwne słowa: „Przeszukałem cały dom...

Przeszukałem całe pole... i nie znalazłem piękno- f •((

sci

Przestał śpiewać i patrzył na nas uśmiechając się. Waldemar zapytał:

- Myśli pan o tern naprawdę, Klaudjuszu?

- Teraz myślę tylko o tem. Ale muszę się dobrze namyślić.

Na fortepianie leżały arkusze linjowanego papie­ru. Gość popatrzył na nas przyjaźnie i ironicznie, nakreślił kilka wierszy i podał kartkę Cecylji.

- To dla pani, rzekł, na pamiątkę.

Wyszedł, byliśmy zdziiwieni, olśnieni. Skoro tylko drzwi się zamknęły, spojrzeliśmy na papier. Zaled­wie można było odczytać kilka wierszy drobnych nut, nakreślonych końcem ołówka. Niżej były napi­sane te słowa: „Jestem szczęśliwa, ale jestem smut­na“. Potem miła dedykacja: „Kapłance bogów". Wkońcu inicjały.

Nie wiem, czy siostra moja posiada jeszcze tę kartkę, była ona podług mnie jej pierwszym dyplo­mem szlachectwa. Przyglądaliśmy jej się uważnie, gdy Waldemar wrócił. Był czerwony i wydawał się zadowolony.

- Kto to? zapytałem naiwnie.

Waldemar podniósł wskazujący palec i odpowie­dział : •

- Książę.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Śmierć Ludwika Pasteura. Posąg wiedzy. Stara znajomość. Odkrycie muru. Rozmowa o udoskonar leniu rodzaju ludzkiego. Odkupienie ludzkości przez sztukę tematem dyskusji. Niezrozumiałe postanowie­nie Teresy. Niema scena na schodach.

Wkrótce miałem znowu chodzić do szkoły. Zaczy­nałem przygotowywać swoje zeszyty i książki. Czy­sta, jak błękitny djament przejrzysta noc jesienna zapadała. Ojciec mój otworzył drzwi. Miał tak po­ważny wyraz twarzy, że mama przeraziła się.

Ojciec zdjął kapelusz i rzekł:

- Pasteur umarł. To wielka strata dla ludzkości.

Zjedliśmy obiad w milczeniu. Potem ojciec opo­wiadał nam o bakterjach. Kończył wówczas studja i rozprawiał swobodnie na różne tematy. Dodał wkońcu:

«- Prace tak wielkich uczonych jak Pasteur przy­czynią się do tego, że ludzkość będzie mądrzejsza i szczęśliwsza.

m jnjjjiiszozTiO

Pogrążyłem się w głębokiem rozmyślaniu. Byłem już wrażliwy na mieszanie pojęć, wprawiało mię ono w sitan dziwnego niepokoju. Ojciec, powiedziawszy to, wstał od stołu.

- Niegdyś, rzekł, poświęcano się nauce zdała od tłumu. Dziś, świat cały śledzi z uwagą odkrycia wiel­kich uczonych. Rząd zajmie się pogrzebem Pasteura, będzie to uroczystość narodowa.

Ojciec wyprostował się „wystawił piersi naprzód", odchrząknął kilka razy, hum! hum, aby sobie prze­czyścić głos i powiedział:

Uważam za swój obowiązek wziąć udział w tym obchodzie. Czy mogę cię prosić, Łucjo, żebyś obejrzała moje czarne ubranie?

Podnieśliśmy na ojca wzrok pełen głębokiego sza- * cunku.

Pogrzeb odbył się w kilka dni potem. Chodziłem. znowu do liceum, a co wieczór ojciec opowiadał nam z przejęciem o nauce i o jej cudach, o wspaniałości genjusza wiedzy. Pomimo wszystko niektóre zdania podobały mi się i powtarzałem je Justynowi Weillo- wi, a on, ze swej strony, deklamował mi mnóstwo no­wych poematów, wielu z nich nie mogłem dobrze zrozumieć. |

Piątego października rano - z powodu kilku przy­czyn historycznych i osobistych pamiętam tę datę

- ojciec włożył czarne ubranie i cylinder. Przez chwi­lę wydawał nam się jakgdyby .posągiem wiedzy. Ojciec przeglądał się w lustrze, uśmiechając się u- przejmie i obojętnie. Posąg wiedzy nie był zbyt suro­wy. Uprzedził mamę, że nie wróci na śniadanie, a zapewne i na obiad.

Nie przypominam już sobie dokładnie, jak spędzi­łem ten tak pamiętny dzień. Pamiętam, źe przed wieczorem szedłem pod rękę z Justynem Weillem bulwarem Saint-Michel. Było jeszcze widno. Paryż był podniecony. Latarnie pozasłaniane krepą. Tłu­my gromadziły się na chodnikach dzielnicy łaciń­skiej. Ta uroczystość pogrzebowa była pomimo wszy­stko świętem.

Nagle stanąłem jak wryty. Zauważyłem ojca sie­dzącego na tarasie kawiarni. Był w swojem czarnem ubraniu i w cylindrze. Palił papierosa. Uśmiechając się, mówił coś do Solamge Meesemacker siedzącej o- bok niego.

- Justynie, rzekłem pocichu, musisz mi oddać wielką przysługę. *

- Rozkazuj, zawołał, to ramię należy do ciebie.

- Justynie, odejdź ode mnie natychmiast, wracaj bulwarem nie odwracając się poza siebie.

Towarzysz mój spojrzał na mnie ze zdumieniem, może nawet z rozczarowaniem. Ponieważ był przy-

żwyczajony do mojego postępowania i bardzo u- przejmy z natury, machnął ręką, uśmiechnął się i zniknął w tłumie.

Na chodniku znajdował się jeden z tych małych kiosków pokrytych różnobarwnemi ogłoszeniami. U- kryłem się za nim i czekałem. Zdawało się, że osoby obserwowane przeze mnie nie spieszyły się zbytnio. Nareszcie pan P. wstał, podał uprzejmie ramię pani S. M. i poprowadził ją na chodnik. Szedłem za nimi zdaleka. Manewrowałem tak, aby mię spostrzeżono. Myślałem z wściekłością, jakby tu zakłócić ich sam na sam, wywołać skandal, odpłacić im choć w części za tg krzywdę, jaką mi wyrządzali.

Przed chwilą zamknięto bramy Ogrodu Luksem­burskiego. Pan i pani skierowali się w stronę ulicy de Vaugdrard. „Ach, myślałem z naiwnością, nie pójdą jednak na ulicę de Fleurus. Ach, żeby tylko nie poszli na ulicę de Fleurus“.

Noc zapadała. Przed Senatem było dużo osób na chodniku. Dzięki tłumowi znalazłem się tak blisko tych państwa, że mogłem słyszeć ich rozmowę. Pan P. rozprawiał uprzejmie: „Wielkie doświadczenia wykonywane przez niego, to, podług mnie, rzeczy genjalne“. Powstrzymałem z trudem szaloną chęć do śmiechu. Pani S. M. korzystała również z krót­kiego wykładu o dobrodziejstwach nauki.

Szedłem za nimi jeszcze przez kilka chwil. Szed­łem za nimi, o ile mam być szczery, aż do ulicy de , Fleurus. Potem udałem się nad brzeg Sekwany i ( przechadzałem się zwolna wzdłuż rzeki. Zastanawia­łem się nad wszystkiem z wielkim spokojem i przy­tomnością umysłu.

Byłem naiwny, ślepy, głupi. Józef miał wielką ra­cję. Nic nie widzę. Nic nie rozumiem. Zadrwili sobie ze mnie, oszukali ¡mnie, potraktowali mnie jak małe dziecko. A czyż nie byłem w istocie biednem, ma- łem dzieckiem? Solange kłamała. Stara z ulicy de Fleurus kłamała również. Ojciec nie kłamał, ale po­stępował tak jakgdyby kłamał. Kłamstwo jest wszę­dzie i wszyscy kpią sobie ze mnie. Poraź pierwszy ► miałem wrażenie, że coś stawia mi opór, coś niezwy­ciężonego, jakiś mur, o który dziecko łamie sobie na- próżno paznokcie i zęby i rozbija głowę.

Idąc po naszych schodach spotkałem Waldemara. Był uradowany i zawołał:

- Cecylja będzie grała od jutra za tydzień swój koncert Mozarta. Czy będziesz przychodził na pró­by?

k Byłem tak daleki od Mozarta, i zupełnie niezdolny

do myślenia o nim w tej chwili.

- Waldemarze, rzekłem głosem, który musiał być

tragiczny, gdyż wzruszył Waldemara, czy i ty wie­rzysz, tak jak wielu innych, że nauka...

Przerwałem, zawstydzony swojem pytaniem, za­wstydzony samym sobą. Waldemar usiadł na scho­dach. Obiema rękami trzymał się za pręty poręczy. Widziałem jego piękną twarz oświetloną nierówno przez płomień lampy gazowej. Waldemar zawołał:

- Co ty pleciesz o nauce?

- Czy wierzysz w to, że ludzkość będzie zbawio­na przez naukę? Mówię „zbawiona“. Rozumiesz... to jest, czy wierzysz, że nauka uszlachetni człowieka ?

Waldemar wstrząsnął gwałtownie poręczą i rzekł wesoło:

- Śmiać mi się chce z ciebie. Ach, śmiać mi się chce! Mówisz jak dziennikarz, jak poseł, jak nie wiem kto. Ależ, mój chłopcze, nauka jest rzeczą bar­dzo zajmującą, bezwątpienia. Doświadczenia fizycz­ne, ja to bardzo lubię.

- - Mówią, rzekłem z goryczą, że nauka podnosi człowieka. Mogę cię zapewnić, że tak nie jest. Nie będę ci tłumaczył dlaczego, ale mogę cię zapewnić, że tak nie jest.

Waldo zamyślił się, przechyliwszy głowę na ramię.

- Może, szepnął, plącze ci się wszystko w głowie. Nie wiem kogo masz na myśli i nie pytam cię nawet. Bez względu na to, masz rację. Ale... Czy znasz Se-

veriniego? Nie. Szkoda, a może nawet i lepiej. Był to znajomy mojej matki. Teraz pogniewaliśmy się ze sobą. Człowiek genialny. Chemik. Odkrył dwa czy trzy pierwiastki, których nie znano przedtem. Sło­wem, cuda! Dobroczyńca ludzkości, oczywiście! A- le wyobraź sobie, Laurent, ten Severini męczył swo je dzieci. Rozwiódł się trzy razy. Bałamuci wszystkie swoje służące. Ma czworo czy pięcioro dzieci niepra­wych. Jest skąpy. Wogóle wstrętny. Matka moja nienawidzi go. Zresztą pogniewaliśmy się. Trzeba tak jak ty nie mieć o niczem pojęcia, aby sobie wyo­brazić, że szklane retorty i buteleczki z kwasami... Znaliśmy wielu uczonych, bywali u nas dawniej, gdy urządzaliśmy przyjęcia. Ale mój drogi chłopcze, oni się temu poświęcają, gdyż ich to bawi. To ich przyjemność, ich zabawa. Wiesz co ci powiem?

Waldo oparł twarz o pręty żelazne i patrzył w za­myśleniu w klatkę schodową.

- Nauka, ja osobiście kpię sobie z niej, byle mię tylko pozostawiła w spokoju. Sztuka, tak jest, sztu­ka zbawi, jak ty się wyrażasz, te świnie, zwane ludź­mi. A o ile nie zechcą być zbawieni, wówczas zmu­si się ich do tego. Co masz jeszcze do powiedzenia?

- Ach! nic. Tylko ten wyraz... świnie, nie po­doba mi się. Nie lubię takich wyrażeń.

- Jesteś zbyt uprzejmy, mój drogi. Powtarzam:

te świnie, zwane ludźmi. Gdy poznasz ich lepiej....

Pomimo wszystko nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu: byłem głęboko przekonany, że Waldo był marzycielem i nie znał zupełnie ludzi.

Potem rozstaliśmy się. Waldo wyszedł, a ja po­szedłem na górę, do domu.

Zauważyłem przechodząc starą pannę Segredat, ciotkę, tę, która była podobna do matki Alberta Dii- rera. Siedziała w pokoju rodziców, na naszym jedy­nym fotelu. Jej stare dłonie drżały na politurowa- nym mahoniu. Mówiła głosem słabym, lecz wyraź­nym. Czy mogłem nie słyszeć? Mieszkanie nasze by­ło tak małe! Aby nie słyszeć tego co mówiono w są­siednim pokoju, należało zrobić wysiłek, na który nie mogłem się zdobyć. Stara panna mówiła:

- Wiem, że dla niej jestto pewnego rodzaju wyj­ście. Nasze dochody są bardzo skromne. Sądziłam, że wydam ją zamąż. Jest inteligentna i umie zająć się domem. Chciałam nawet w ostateczności zatrzymać ją przy sobie. Nie przez egoizm, proszę pani. Już mi tak niewiele życia pozostało. A tu takie postanowie­nie! I to tak nagle! Tak nagle! Nie można było przewidzieć czegoś podobnego...

- Może zmieni zamiar, szepnęła mama. Młode panny podlegają wzruszeniom i popędom, tak jak i wszyscy.

- Nie przypuszczani. I pragnie koniecznie jak- najsurowszej reguły. Chodziła do swojego spowied­nika, do swojego przewodnika duchowego. Najsu­rowszej! Dlaczego? Nie mam pojęcia. Żyję obok niej i wiem dobrze, że mi nigdy nic nie powie, że nic nie powie nikomu.

Nastąpiła chwila długiego milczenia, potem stara panna wyszła. Zapominając o wszelkich postano­wieniach, pobiegłem do matki do kuchni.

- Co ci opowiadała, zapytałem, ciotka panienek?

Mama podniosła zwolna ręce i nie odpowiedzia­ła narazie.

- Ach! mogę ci powiedzieć, ale nie piśnij ani sło­wa o tem dopóki wszyscy nie dowiedzą się. Biedna Teresa chce wstąpić do zakonu.

- Do zakonu! zawołałem. Aby być zamkniętą do końca życia!

- Tak, rzekła matka w zamyśleniu. Przecież ona sama pragnie tego, Laurent. Ostatecznie nie jest to smutniejsze od tego wszystkiego, co się widzi wokoło.

- Mamo, ja nie rozumiem...

- Ach, moje drogie dziecko, dzieje się tyle rzeczy, których nie rozumiemy.

Wieczór był rozpaczliwie smutny. Ojciec nie wra­cał, było to dla mnie wielką ulgą. Położyłem się wcześnie mając nadzieję, że znajdę zapomnienie w

śnie. Wzywałem z głębi duszy, wzywałem gorąco swoje zwykłe marzenia, poprzedzające nirwanę. Ka­zały z okrucieństwem długo czekać na siebie.

Obudziwszy się, usłyszałem, że ojciec był w domu. Czyniłem wszystko co mogłem, aby się z nim nie widzieć, łatwo to zrozumieć, uprzytomniwszy sobie, że całe nasze życie rozgrywało się na przestrzeni kil­ku stóp kwadratowych. Słyszałem jak się mył, ubie­rał, jak gwizdał swoje zwykłe melodje, opowiadał z wszelkiemi szczegółami żałobną ceremonję poprzed­niego dnia. Gdy czułem, że ma wychodzić, aiby nie być zmuszonym do powiedzenia mu dzień dobry, wymknąłem się do sieni i udawałem, że idę na górę do Waldemara.

Na piątem piętrze stanąłem na chwilę. Usłyszałem otwieranie, a potem zamykanie naszych drzwi. Oj­ciec wyszedł. Na pierwszym stopniu schodów zatrzy­mał się, widocznie zastanawiając się nad czemś, jak się to często zdarza. Potem zaczął schodzić, wówczas serce moje zabiło silnie. Drugie drzwi na naszem piętrze otworzyły się natychmiast bez szelestu. Wy­chyliwszy się, zobaczyłem Teresę Segredat zbliżają­cą się do poręczy. Była śmiertelnie blada, oparła się całem ciałem na poręczy 5 patrzyła w czeluść scho­dów. Ojciec mój spojrzał poza siebie, cofnął się o dwa czy trzy stopnie. A potem widziałem jeszcze

rzecz niesłychaną: ojciec uśmiechnął i przesłał ręką pocałunek. Teresa Segredat płakała, przytuliwszy usta do drewnianej poręczy.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Zamknięty pokój. Dziecko, które nie wie samo czego chce. Lub: pan Rajmund Pasąuier nie rozgniewał się. Słowa pozbawione litości. Trzeba zachować pozory. Pochwała cnót rodzinnych. Poszukiwanie klucza. Zdobycie Tananarywy.

Czekałem pięć dni, sześć dni. Nie bywaliśmy ni­gdy sami, nigdy spokojni. W pewnych godzinach wszyscy rozproszeni, wszyscy daleko; w innych zno­wu wszyscy w domu, stłoczeni obok siebie jak ryby w sieci. Nareszcie, pewnego wieczoru nadeszła ta chwila. Usłyszałem, że ojciec wrócił. Byłem sam w domu. Było to przed wieczorem. Zamknąłem swój pokój od strony jadalni i wróciłem drugiemi drzwia­mi. Po chwili rzekł nie podnosząc głosu:

- Jesteś w swoim pokoju, Laurent?

- Tak, ojcze. Czy możesz tu przyjść?

- Poco?

- Chodzi o pewną informację.

Wszedł do mojego pokoju. Był uśmiechnięty. Pod­

kręcał swoje .długie, ognisto-rude wąsy. Trzymał się prosto, „piersi naprzód“. Był uosobieniem radości, zadowolenia ze spełnionego obowiązku, spokoju i za­pału.

- Chodź, rzekłem, proszę cię bardzo. Idzie mi o pewne wyjaśnienie.

Zbliżył się do okna, oparł na łokciach i zaczął wy­glądać spokojnie. Słychać było woddali okrzyki roz nosicieli gazet sprzedających dzienniki wieczorne. Słuchał przez kilka chwil, potem zwrócił się do mnie:

- Czego chcesz, Laurent?

I natychmiast dodał, gdyż musiałem*być bardzo blady:

- Ale... ale, co ci jest, mój drogi?

- Widziałem cię raz wieczorem, w dzień pogrze­bu. Widziałem cię na bulwarze.

Uśmiechnął się i rzekł wesoło:

- To bardzo możliwe.

- Wiesz co mam na myśli. Potem widziałem cię na drugi dzień na schodach z Teresą.

Spojrzał na mnie badawczo i nic nie odpowiedzia­wszy, skierował się w stronę drzwi. Zamknąłem je przed chwilą. Miałem klucz w ręku.

- Wybacz mi, ojcze, ale nie wyjdziesz stąd.

- Ciekawym bardzo dlaczego?

- Nie wyjdziesz, ojcze. Zamknąłem drzwi, aby mieć pewność, że ja sam tu pozostanę i powiem ci, choćby nie wiem co stać się miało, wszystko co pra­gnę ci powiedzieć.

- Daj mi klucz, Laurent.

- To niemożliwe, krzyknąłem i wyrzuciłem klucz przez okno.

Nastąpiła chwila głębokiej ciszy podczas której usłyszeliśmy jak klucz upadł na bruk uliczny. Ojciec mój wzruszył ramionami i podszedł do drugich drzwi prowadzących do pokoju jadalnego. Były zamknięte zzewnątrz. Zwrócił się ku mnie i zmar­szczył lekko brwi.

- Oczywiście, zrobiłeś to doskonale.

- Widziałem cię, mówiłem dalej, na bulwarze.

- I cóż dalej?

- Z panią Meesemacker.

- Naprawdę? Nie jesteś dyskretny.

- Potem widziałem cię na schodach na drugi dzień rano.

- Szpiegujesz mię, słowo daję!

- Pani Meesemacker, mogę powiedzieć, że teraz jest mi to już obojętne. Ale Teresa! Teresa również!

Ojciec podniósł głowę i rzekł wyniośle:

- Teresa jest zachwycającą dziewczyną. Proszę cię, abyś wyrażał się o niej ostrożnie i z szacunkiem.

Ostatecznie czego chcesz? Co znaczy ta komedja?

Rzecz zdumiewająca, był spokojny, a ja musia­łem mieć wygląd wzburzony i rozgniewany. Raz je­szcze zapytał:

-Czego chcesz, mój chłopcze?

Ponieważ nic nie odpowiadałem, dodał uśmiecha­jąc się z pogardliwą ironją:

- Widzisz, że sam nie wiesz czego chcesz. Jesteś dzieckiem nerwowem, może nawet chorem. Trzeba będzie zbadać to później. Tymczasem scena ta jest nietylko śmieszna, ale przedewszystkiem niestosow­na, niemoralna. Niemoralna, to najwłaściwsze okre­ślenie. A teraz, gdy się to już skończyło, wyważę drzwi albo wyłamię zamek, t - Ojcze, zawołałem, rzucając się ku niemu, bła­

gam cię, abyś się zmienił, abyś zaniechał... O, ty wiesz dobrze, co mam na myśli. Pragnęlibyśmy ko­chać cię jeszcze, a ty czynisz wszystko, aby się to sta­ło niemożliwe. Ojcze, trzeba, żeby się to już raz skończyło.

Stałem tuż obok niego. Patrzyłem mu prosto w o- czy, ale go nie dotykałem. Zaczął uśmiechać się w dziwny sposób.

P - Naprawdę, nie mam szczęścia. Już od jakie­

goś czasu wasza matka przestała robić mi awan­tury, a teraz zaczyna się to samo z dziećmi.

Ojcze, to nie są awantury! Obiecaj mi, że się to już skończy, ojcze, lub uderz mnie, zabij mnie. Jest mi to obojętne.

Pokiwał głową ze zdumieniem.

- Ależ nie mam zupełnie zamiaru gniewać się i nie rozumiem dlaczego miałbym cię bić. Nudzisz mnie, niepokoisz, a nawet zadziwiasz. To prawdzi­we rozczarowanie. Tak nie postępuje inteligentny chłopiec. Jestem rzeczywiście zmartwiony, ale nie mam najmniejszego zamiaru uderzyć cię. Nigdy nikogo nie biłem.

- Ach! rzekłem z wyrzutem, uderzyłeś jednak mamę.

Rozłożył ręce ruchem wyrażającym najwyższe zdumienie.

- Cóż to za melodramat! Cóż to za wymysły? Nigdy nie uderzyłem twojej matki. Nie pozwoliłbym sobie na to.

- Raz rano, kolo łóżka. Wydawałem wówczas Wergiljusza.

- To możliwe, szepnął. Oczywiście, żałuję tego bardzo. Zapomniałem zupełnie o tem i to mię naj­bardziej gniewa. Nie masz litości nade mną, przy­pominając mi rzeczy tak przykre. Matka twoja jest kobietą godną podziwu.

- Zlituj się nad nią, ojcze. Widzisz przecież, że jest nieszczęśliwa.

Wsunął ręce w kieszenie i zaczął chodzić od jednej ściany do drugiej.

- Zadaję sobie pytanie, rzekł, skąd możesz mieć tak fałszywe pojęcie o życiu. Nie nabrałeś go w do­mu. Mówisz jak dziecko o wielu kwestjach, a nawet o ludziach, o których nic prawie nie wiesz. Mówisz również o matce w sposób niesłychanie romantycz­ny, można jej conajmniej zarzucić^że^nie jest ele- , gancka, a nawet, że jest nietaktowna. Nie mówię nic o tem, co mnie dotyczy. Pomówimy o tem póź­niej, gdy naprawdę dorośniesz. Zrozumiesz wtedy, że ludzie tacy jak ja nie są gorsi od innych i że po- prostu tylko mniej się maskują. Do czego ty się wtrą­casz, mój chłopcze? Czy ja wywołuję skandale? Czy okryłem się hańbą? A więc o co ci chodzi? O pie­niądze? Wszystko jest możliwe. Wiedz, mój drogi, że te rzeczy nie kosztują mię nigd^ani grosza. Pod tym względem jestem bez zarzutu. Ale dajmy temu wszystkiemu spokój.

Jąkałem się, brakowało mi słów, byłem wyczer­pany i bliski płaczu. Ojciec ciągnął dalej. Głos jego przybierał zwolna ton przekonywujący, strofujący i moralizatorski.

- Prosisz, „aby się to skończyło“. Mój drogi, za­

stanowię się nad tern. Bądź pewny, że postąpię tak, żeby wszystko ułożyło się jaknajlepiej. Ja staram się jaknajmniej wam przeszkadzać, odpłacajcie mi tem samem. Mogę cię zapewnić, że będę dyskretny, nie­widzialny, będę zachowywał się jak prawdziwy gen­tleman, urządzę się zawsze tak, by pozory były za­chowane. Zdaje ci się, że to za mało. Ja twierdzę, że to wszystko. Chodzi mi o to, tak jak i tobie, aby matka miała spokój. Co ja mówię? Tak jak tobie?

O wiele więcej niż tobie, mój chłopcze. Matka za­raz wróci i może domyślić się czegoś dzięki twojej nieostrożności. Możesz sprawić matce niesłychaną przykrość. Nie wybaczyłbym ci tego, gdyż matka twoja jest osobą wyjątkową. Zasługuje na to, by ją traktowano nietylko z szacunkiem, lecz nawet ze czcią. Nie znam kobiety, która mogłaby równać się z nią. Możesz mi wierzyć, mam doświadczenie i nie mówię byle czego.

Dzięki tobie, Laurent, znajdujemy się obaj w nie­dorzecznej sytuacji. Teraz trzeba będzie wybrnąć z tego z honorem. Zdaje mi się, że wkrótce odbędzie się koncert twojej siostry Cecylji. Jak mogłeś, mój drogi, zrobić podobne głupstwo w czasie tak ważnym dla przyszłości siostry? Widzisz, jestem zupełnie spo­kojny. Nie czynię ci wyrzutów : podług mnie jesteś chory. Jest mi tylko bardzo przykro. Cecylja jest ar­

tystką. Trzeba ją otoczyć jaknaj większą opieką. Gdy się żyje razem, należy mieć dla siebie wzajemnie sza­cunek i pewną uprzejmość.

Mówił jeszcze przez jakiś czas. Słuchałem ze spu­szczoną głową. Potem usłyszeliśmy kroki w małym przedpokoju. Były to kroki Cecylji. Ojciec zawołał wesoło:

- Może zechcesz nas uwolnić, Cecyljo? jesteśmy tu zamknięci. Nie wiem, co się stało. Przeciąg, czy coś podobnego. Klucz jest z twojej strony, w drzwiach pokoju jadalnego.

Cecylja otworzyła drzwi. Patrzyła na nas ze zdu­mieniem jak na istoty z innego świata.

- A teraz, rzekł do mnie ojciec, zejdźmy nadół, Laurent, zejdźmy razem poszukać w rynsztoku lub gdzieś w pobliżu tego klucza, który wyrzuciłeś nie­potrzebnie przez okno w przystępie gniewu zupełnie nieusprawiedliwionego. Gniew, mój chłopcze, to u- czucie pospolite. ^

Pociągnął mię na ulicę. Już noc zapadała i jezdnia była zupełnie mokra po deszczu, gdyż lato już mi­nęło. Gazeciarze przechodzili krzycząc: „Zdobycie Tananarywy! Królowa Ranavalo podpisała zawar­cie pokoju“. Ojciec kupił gazetę. Potem znaleźliśmy klucz. Idąc z powrotem po schodach, ojciec powie­dział uprzejmie:

To bardzo ciekawa wiadomość“.

I zaczął mówić o ekspansji kolonjalnej.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Ranek pamiętnego dnia. Odrzucona propozycja. Biedny Laurent nic nie rozumie. Studja <a prowa­dzenie się. Jesteśmy rodzina kochającą się. Rozmowa zakończona kawałkiem placka. Koncert niedzielny.

Kapłanka bogów służy ludziom.

Koncert Cecylji odbył się w dwa czy trzy dni po­tem, w pogodną, jesienną niedzielę.

Od samego rana Cecylja przymierzała swoją su­kienkę, była to sukienka biała, lekka, z paskiem z czarnej wstążki. Przymierzywszy ją wyszła z oj­cem pod rękę. Mieli, wraz z Waldemarem, iść do profesora Dietricha. Ferdynand zniknął także.

Matka przyszywała haftki do sukni Cecylji. By­ła bardzo przejęta swemi obowiązkami, a owego dnia pierwszym jej obowiązkiem była Cecylja. Po­mimo to rzucała na mnie co chwila baczne spojrze­nia, czułem to.

Od kilku dni nic nie jadłem. Zupełnie ubrany, le­żałem na łóżku, uczuwałem wiekie zmęczenie. Ma­

ma szyła w moim pokoju, nietylko dlatego, że po­dług niej, było tu widniej, ale również, rozumiałem to dobrze, aby czuwać trochę nade mną. Nic nie mówiła. Nie była smutna. Myślała napewno o nas,

o Cecylji, o mnie bezwątpienia. Ta twarz drżąca, znużona była od tamtej pory jej zwykłą twarzą, na­wet w chwilach szczęścia.

Nagle zawołałem:

- Mamo! Mamo!

Odpowiedziała bardzo cicho. Miała spokojny wy­raz twarzy, ale znając ją dobrze, domyślałem się, że postanowiła mieć się na baczności.

- Co takiego, moje dziecko?

Usiadłem na brzegu łóżka i rzekłem z przejęciem:

- Mamo! mamo! rozstańmy się z nim.

Uczyniła ruch właściwy szwaczkom, gdy kończą

pośpiesznie ostatnie ściegi zanim odpowiedzą. Roz­łożyła na kolanach piękną, muślinową sukienkę i za­pytała patrząc na ścianę:

- Z kim?

Gdybym był spokojny, rozsądny, lub poprostu wypoczęty, byłbym po tych słowach zmienił temat rozmowy i odpowiedział byle co. Ale tego dnia nie miałem litości ani nad sobą, ani nad nikim.

- Z ojcem, krzyknąłem, rozstańmy się z ojcem!

Mama odsunęła nogą krzesło, koszyczek i śnieżno­

białą sukienkę. Patrzyła na mnie długo, długo, nie otwierając ust. Zdawało się, że zastanawia się, że ¿biera wszystkie siły w chwili tej ciężkiej próby.

- Opuśćmy go! Opuśćmy go! Będę pracował. Przerwę swoją naukę. Będziemy razem pracowali. Obiecuję ci, że będę bardzo dzielny. Wyzwolimy się.

Matka pochyliła się ku mnie, wzięła jedną z mo­ich rąk i zaczęła głaskać ją. Nie odpowiadała. Twarz jej nie była zmieszana, lecz blada i pełna skupienia.

- Uwolnimy się, mamo. Nie będziesz już cierpia­ła. Będziesz szczęśliwa, tak jak na to zasługujesz.

Mama pokiwała nieznacznie głową.

- Moje biedne dziecko, szepnęła. Nie zaznasz szczęścia, o ile będziesz tak się zapatrywał na życie.

- Wynieśmy się stąd, mamo. Wiesz dobrze, że mu przeszkadzamy.

Podniosła brwi z wyrazem zdumienia.

- Co ty mówisz, Laurent ? Czego ty chcesz? Jak myśl podobna mogła ci przyjść do głowy? O- puścić ojca? Ale dlaczego? powiedz!

- Mamo, on nas oszukał.

Wyrzekła zdumiewające słowa:

- Oszukał? Co to ma znaczyć? Kogo oszukał? On mnie nigdy nie oszukał: zawsze mi wszystko mó­wił lub wszystko dawał do zrozumienia. On nawet nie umie kłamać: gdy próbuje skłamać, ja się tego

zaraz domyślam, on wie, że ja to czuję i to wystar­cza.

- Ach! zawołałem, ogarnięty pasją, gdybyś wie­działa co ja widziałem...

- Cicho, szepnęła bardzo szybko. Zapewniam cię, że wiem o wszystkiem. Nie wiem, co masz na myśli, może się mylisz, a więc lepiej nic nie mówić. Odejść stąd, Laurent! Ależ to dziecinny pomysł! Dokąd mielibyśmy się wynieść? Całe moje życie jest tutaj, przy nim, przy was. Co robilibyśmy sami? Nie mó­wię o pieniądzach. Możemy pracować. Ale sama praca nie wystarcza. Coby się ze mną stało? Mówisz, że mu przeszkadzamy. Biedny Laurent, czy ty nic nie rozumiesz? On nas kocha. I on również nie mógł­by obejść się bez nas. To już tak bywa w rodzinie. Kocha nas po swojemu. A właściwie, on tylko nas kocha. Reszta, to tylko kaprys. Jeszcze młodo wy­gląda. Przychodzą mu do głowy różne rzeczy. Mó­wisz, żeby się z nim rozstać, Laurent! Ależ gdybym go opuściła, gdyby mnie nie było przy nim z ręczni­kiem, watą, gdybym go nie nacierała balsamem Fio- raventiego, umarłby może wkrótce ze swoim wiecz­nym bronchitem. Nie mógłby już obejść się beze mnie, a ty właśnie mówisz o porzuceniu go. I to z powodów, które miną zupełnie z wiekiem. To nie może trwać wiecznie.

- Ach! zawołałem z żalem, gdyby cię przynaj­mniej szanował.

Matka spojrzała na mnie z przerażeniem.

- Co masz na myśli, moje dziecko? Ojciec wasz zawsze mnie szanował, zawsze obchodził się ze mną delikatnie.

Otworzyłem szeroko usta ze zdumienia i nie wie­działem już, co mam powiedzieć.

Mama wyciągnęła ręce i pomimo mojego oporu, wzięła mnie na kolana. Tuliła mnie do siebie i szep­tała:

- Wy jesteście mojem życiem. Co jabym robiła bez was wszystkich ? Chcesz mię zmusić do wypo­wiedzenia na głos myśli, których nie śmie się wypo­wiedzieć wobec siebie samej. Mówić o tem wszyst- kiem, o Boże! do dziecka! Czy chcesz, abym oszala­ła?

- Matko, dodałem jeszcze, on pracuje, staje się uczonym, myślałem, że będzie również lepszy. Ma­mo, przyznaj, że to straszne.

Poruszała zwolna krzesłem, jakgdyby chciała uko­łysać mię.

- Ależ to nie ma nic wspólnego! Mieszasz teraz wszystko, studja i prowadzenie się, Tak, rozumiem, gdy byłam w twoim wieku, żądałam również rzeczy niemożliwych.

263

MUS niszozyC

Straciwszy zupełnie panowanie nad sobą, zaczą­łem płakać. Mówiłem łkając:

- Pójdę sobie! Pójdę!

- Tak, z pewnością, pójdziesz w świat, gdy na­dejdzie pora. Z wszelką pewnością wszyscy pójdzie­cie w świat. Ale teraz bądź rozsądny. Ponieważ ja wybaczyłam, ty możesz również wybaczyć, tak bę­dzie najlepiej. Słysząc to co mówisz, możnaby po­myśleć, że nie jesteśmy kochającą się rodziną.

Przerwała na chwilę i powtórzyła z mocą:

- Jesteśmy kochającą się rodziną! Tylko gdy się żyje razem, trzeba sobie pomagać, rozumieć się, trzeba sobie robić wzajemne ustępstwa i umieć za­mykać oczy. O, ja ci nie czynię wyrzutów! Ale przy­znaj się, Laurem, że wybrałeś na tę nieszczęsną roz­mowę właśnie ten dzień, gdy Cecylja ma grać wo­bec publiczności koncert Mozarta, który kosztował ją już tyle pracy.

- Mamo, ja nie myślałem o tem.

- I ja tak sądzę, moje dziecko. Myśl o swojej siostrze Cecylji i chodź posilić się trochę. Już od trzech dni nic nie jesz. Potem zrozumiesz wszystko le­piej. Zostawiłam dla ciebie kawałek placka. Myśla­łam, że powinieneś koniecznie zjeść cośkolwiek. Dzie­ci w twoim wieku nie mogą żyć zmartwieniem. No,

mój drogi Laurent, zapomnij o tern wszystkiem. Gdyby się nie zapominało, nie mogłoby się żyć.

Zabrała mnie do kuchni i kazała mi zjeść kawałek placka i wypić filiżankę kawy z mlekiem. Upokorzy­ło mnie to bardzo. Wszystkie moje strapienia w obecności mamy kończyły się zawsze cukierkami. Czyż i to, najcięższe ze wszystkich, moje pierwsze zmartwienie dorosłego mężczyzny, miało skończyć się kawałkiem placka?

Mama mówiła głosem nagle zmęczonym:

- Nadejdzie dzień, gdy zostanę sama jak ta sta­ra, wytrzymała kwoka. Ale teraz nie utrudniajcie mi życia, a zwłaszcza ty, Laurent, masz zwyczaj kompli­kowania wszystkiego, - może to z powodu czytania tak wielu książek. A teraz, gdy się to już skończyło, wracam do swoich haftek.

Powtórzyła ze smutkiem: „teraz, gdy się to już skończyło...“

Reszta przedpołudnia zeszła na ubieraniu się i na innych przygotowaniach. Zjedliśmy zimne śniada­nie. Cecylja była bardzo piękna i zupełnie spokojna. W długiej sukni wydawała się wyższa. Waldemar przychodził i wychodził, krążył bezustannie między jednem a drugiem mieszkaniem. Dawał wiele rad, których Cecylja już nie słuchała.

Justyn Weill zjawił się u nas, gdy kończyliśmy

śniadanie. Otrzymał pozwolenie pójścia na koncert. Przyglądał się Cecylji swojemi dużemi, wilgotnemi oczyma, właściwemi ludziom jego rasy. Od czasu do czasu odciągał mię na stronę i szeptał mi do ucha urywki namiętnych strof:

Czy zstąpiłaś z niebios, czy wyłoniłaś się z

otchłani,

O piękności?“

Gdy Cecylja ukazała się już zupełnie ubrana, Ju­styn zgiął kolano ruchem wdzięcznym, nieco teatral­nym i poprosił o pozwolenie ucałowania końca jej palców.

Wszyscy mężczyźni wyszli razem, aby jechać om­nibusem. Mama, Cecylja i pani Menningsen miały wyjechać trochę później dorożką.

Pamiętam olbrzymią salę wypełnioną mnóstwem osób. Siedzieliśmy w bocznej loży teatru. Zgóry do­chodził hałas gwałtownych rozmów. Czasem lekki kawałek papieru, złożony w kształcie strzały, spadał, przebywał zwolna przestrzeń i lądował, ku radości galerji, na scenie zastawionej mnóstwem pulpitów i instrumentów.

Muzycy weszli. Nie umiem powiedzieć dzisiaj co grali z początku. Myśleliśmy jedynie o Cecylji i nie mogliśmy słyszeć tego czego nie grała Cecylja.

Zjawiła się wreszcie, taka niezwykle mała, że

ogarnęło mię przerażenie. Nie była to kapłanka bo­gów, lecz szczupła, biała dziewczynka ginąca wśród czarnych fraków. Wówczas jakiś głos z górnego pięt­ra zawołał wyraźnie: „Ach, dosyć już tych cudow­nych dzieci!“ Nastąpiła chwila poruszenia. Cała sa­la, oburzona, żądała ciszy. Czułem, że słabnę. Czyż łódź rodziny Pasąuier miałaby zatonąć zaraz po o- puszczeniu portu?

Mama, tuż obok mnie, siedziała sztywna, w wiel- kiem skupieniu. Przypomniały mi się, jak we śnie, słowa powtarzane przez nią z szalonym uporem: „Jesteśmy kochającą się rodziną!“ I sądzę, że w o- wej chwili byliśmy*rodziną kochającą się, o tak, cu­downie zjednoczoną w godzinie trwogi.

Cecylja dodała mi odwagi. Była spokojna, a na­wet obojętna! Dyrektor orkiestry, człowiek o siwej brodzie, podał jej uprzejmie ramię. Wyszła naprzód sceny, usiadła i spojrzała na publiczność. Cała or­kiestra powitała ją oklaskami. Sala była tem poru­szona, tysiące rąk podniosło się do góry. Już nie czas słabnąć, trzeba żyć.

Dyrektor orkiestry dał dwa czy trzy razy znak pa­łeczką. Zapanowała głęboka cisza. Orkiestra zaczęła grać, potem nagle usłyszałem grę Cecylji.

Kto mówił o cudownem dziecku? Kto widzi jesz­cze na scenie szczupłą dziewczynkę w białej sukien­

ce? To kobieta, to czarodziejka, to uosobienie muzy­ki, muzyki wzniosłej i tak nam bliskiej, która zstą­piła nareszcie wśród nas. Jest spokojna, poważna, dokładna. Jest wierna. Zjawia się, znika, unosi się, milknie, obdarza każdego tem na co zasługuje, cier­pi z nieszczęśliwymi, raduje się z wybrańcami losu. Potem nagle, jednym wzlotem, unosi się ku niebu, porywając za sobą wszystkich.

Publiczność zdziwiona, przekonana, wkońcu za­chwycona odczuwa z rozkoszą prostotę Mozarta, tę prostotę, która wszystko wie.

Czasem Cecylja zatrzymuje się; zdaje się, że cze­ka, aby cała orkierstra grała z nią i towarzyszyła jej jeszcze. Rzuca na publiczność, na te tysiące twa­rzy pełne uniesienia spojrzenie dumne i życzliwe, gdyż kapłanka bogów służy także i człowiekowi.

Sponad ponurego mroku unosi się zwolna jakieś westchnienie ulgi, westchnienie pełne wdzięczno­ści, wydziera się ono z duszy ludzkiej wówczas, gdy spotka jednego z tych, którzy umieją na godzinę, bodaj na minutę, wyzwolić ją z więzów.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Dokument dołączony do sprawy Józefa. Odjazd Teresy. Cecylja i spojrzenie rodziny Pasquier. Je­dyna ostoja czystości. Kontrapunkt sentymentalny i trudności techniczne, gestem szczęśliwa, ale jestem smutna“.

Nazajutrz byliśmy jak rozbici po tern upojeniu się sławą. Zwykle obowiązki wyrwały nas jednak z łóżek, wyjątek stanowiła Cecylja, pozwolono jej spać, nie otwierając okiennic.

Piliśmy pokolei kawę w kuchni. Ojciec przyszedł tam za mną i podał mi zalepioną kopertę.

- List do ciebie, rzekł.

- Od kogo ?

- Nie wiem, mój drogi. Jesteś przecież dorosły. Ja nie czytuję cudzych listów.

Ujrzałem jego uśmiech blady, nieuchwytny. Był znowu, i na długo bezwątpienia, zimny, sarkastycz­ny, zagadkowy.

List od Józefa. Pomimo chęci jaką miałem wów­

czas, aby go podrzeć na strzępy, zachowałem ten dokument. Ludzie mojego zawodu mają zamiłowa­nie do kolekcjonowania; uważa się to jakoby za jedną z zalet uczonych. Sądzę, że w swoich opowia­daniach poświęcę trochę czasu Józefowi, i dlatego zadaję sobie trud i przytaczam jego list dosłownie.

Mój drogi Laurent, pisał, zastanawiałem się nad rozmowami, jakie prowadziliśmy ze sobą podczas mojego zbyt krótkiego pobytu w Paryżu; jestem z nich, prawdę powiedziawszy, niezadowolony, a na­wet niepokoją mię one. Dowiedziałem się skądinąd, zebrawszy osobiście wiadomości, że zamęczasz mat­kę swojemi minami, swojem zachowaniem się, dwu- znacznikami, jednem słowem różnemi kaprysami. Ponieważ zdradzasz zbyt silną tendencję, jak na swój wiek, do wtrącania się do spraw, które do cie­bie nie należą, uważam za swój obowiązek, jako twój starszy brat, przypomnieć ci o poszanowaniu należnem temu, co zowią spójnią rodziny; jestto rzecz godna szacunku, nawet gdy się jest, tak jak ja, człowiekiem niezależnym. Co zaś do tego co mó­wiłem o ojcu, nie byłbym pisnął ani słowa, gdybym mógł przypuszczać, że brak ci do tego stopnia rozwagi, jak się to okazało. Nie jestem, do licha, sentymentalny, lecz gdy się musi żyć razem, niezbędna jest dyplomacja,* przyzwoi­

tość, umiejętność postępowania. Trzeba zamy­kać oczy na tysiące drobnych spraw i nie ro­bić wielkich rzeczy z tego, co jest drobnost­ką. Uważam za swój obowiązek powtórzyć jeszcze raz to, co ci już mówiłem. Mówisz często o obserwa­cji, o analizie i innych bredniach. Naucz się patrzeć poprostu wokoło siebie, gdyż inaczej będziesz ucho­dził za głupca przez całe życie. Bierz przykład ze mnie, nie udaję mądrego, lecz widzę wszystko, wiem Wszystko.

A teraz inna sprawa. Zdaje się, że Cecylja ma grać na koncercie. Nie widzę w tem nic złego. Po­staraj się dowiedzieć, co jej za to dadzą. Cecylja jest dzieckiem, a nasi rodzice są w kwestjach pie­niężnych niesłychanie naiwni. Oszukają ich z wiel­ką łatwością. Jest tam jeszcze Waldemar Henning- sen, znając go nie mam żadnego zaufania do nie­go. Być może, że Cecylja będzie miała prawdziwe powodzenie. Skoro tylko wrócę, zajmę się bardzo chętnie jej interesami. Pomówię o tem z ojcem. Lecz co do tego koncertu, trzeba jasno postawić kwestję.

Zechciej wierzyć, mój drogi Laurent, w moje naj­serdeczniejsze uczucia dla ciebie.

Józef Pasąuier“.

Włożyłem ten list do kieszeni. Nie wiedziałem je­szcze, że otrzymam w przyszłości bardzo dużo li-

271

stów, w których Józef będzie mówił o wiadomo- , ściach zebranych przez siebie samego i o moich o- bowiązkach względem rodziny, w których będzie mi ! dawał mnóstwo rad i rozkazów. Nie znałem jeszcze , dosyć dobrze tego rodzaju ludzi godnych podziwu: | widzą wszystko, wiedzą wszystko, lecz może nicze­go absolutnie nie rozumieją.

Gdy wróciłem z liceum przedpołudniem, dowie­działem się, że Teresa Segredat wyjechała ze swoją ciotką i siostrą. Nie zapadło jeszcze-nic stanowcze­go, lecz Teresa miała usunąć się od świata i przy­gotowywać się do nowicjatu.

Miałem już przeżywać ten nowy smutek, lecz Ce- cylja zawołała mnie do pokoju jadalnego. Tam, zamknąwszy wszystkie drzwi, objęła mnie za szyję

i ściskała długo. Nie wydawała się ani zmęczona, ani dumna, i jestem prawie pewny, że przez cały dzień, ani jednem słowem nie wspomniała o swo- jem powodzeniu; lecz oczy jej jaśniały tym zimnym blaskiem, tym blaskiem łagodnym, który jest bez- wątpienia naszą cechą rodzinną; widywaliśmy to spojrzenie u ojca, gdy dawał się unosić wybuchom wściekłości.

- Ach, szepnęła, nie jesteśmy już mali i nie mo­żemy schować się pod stół. To szkoda, Laurent. Siądźmy przed fortepianem, a gdyby mieli nam

przeszkodzić, zacznę coś grać i dadzą nam spokój.

Usiadła przed fortepianem. Ze swemi długiemi warkoczami, w białym szalu związanym na pier­siach, z rękami o długich nerwowych palcach, była naprawdę bardzo piękna i nie mogłem patrzeć na nią bez zachwytu. Usiadła przed fortepianem, swo­ją jedyną zabawką od wielu lat, swoim towarzy­szem i katem. Od czasu do czasu uderzała w jeden klawisz, wydobywała jeden ton, grała parę taktów, jeden akord, kilka nieuchwytnych arpedżjów. Wa­hała się czy ma mówić. Nagle rzekła, nie patrząc na mnie:

Coś mię spotkało, Laurent, coś strasznego.

Co takiego? zapytałem zdziwiony.

Nie mogę powiedzieć tego nikomu, tylko to­bie, bo ty jesteś moim prawdziwym bratem, moim przyjacielem, moim serdecznym przyjacielem.

Zagrała wyraźnie całą melodję Bacha i nagle od­wróciła się, oparła na mojem ramieniu i rzekła:

Laurent, jestem zakochana.

Zdaje mi się, że miała łzy w oczach.

Siostro, zawołałem z prawdziwą rozpaczą, sio­stro, to niemożliwe. Ty ostatnia, ty jedyna! Tak, ty jesteś jedyną istotą czystą. Mam tylko ciebie jedną na świecie. Ach, Cecyljo! nie trzeba. Nie mogę ci nic powiedzieć, ale gdybyś wiedziała, co

ja teraz wiem, gdybyś tylko rozumiała, co to jest namiętność, jestem pewny, że przeraziłabyś się.

Uśmiechnęła się filuternie.

- Ależ, Laurent, jestem przerażona, i właśnie dla­tego zwierzam ci się. Słuchaj ! Ktoś ruszył drzwiami.

- Tak, to może mama. Jeżeli chcesz, żeby nas pozostawiono w spokoju, udaj, że grasz, będziemy mówili szeptem, a muzyka nam dopomoże.

Cecylja zaczęła grać. Siedziałem koło niej. Roz­mawialiśmy pocichu, a fortepian zdradzał chwila­mi nasze wzruszenie.

- Jest to tem więcej niebezpieczne, rzekłem, że i on cię kocha, mam na to wiele danych.

Uderzyła kilka pięknych akordów sforzando.

- Tak sądzisz? Jestem taka mała.

- Ależ, moja droga Cecyljo, oboje jesteście dzieć­mi. Dzieci nie wydaje się zamąż.

- Ach! rzekła, będziemy starsi.

- Ale, powiedziałem z powagą, czy pomyślałaś

o tem, że on jest żydem?

Po tem pytaniu nastąpiła nieprzewidziana ferma­ta. Po chwili dźwięki fortepianu rozległy się nano- wo.

- Zwarjowałeś ! zawołała Cecylja. Waldemar nie jest żydem.

- Jakto? Waldemar? Ależ... w takim razie... Je­

śli to Waldemar, jestt to jeszcze bardziej niemożli­we.

- Dlaczego ma to być niemożliwe?

Cecylja zagrała doskonale sekstolet w wolnem tem­pie, jakgdyby chciała dowieść mi, że podług niej nie­wiele jest rzeczy zupełnie niemożliwych. Potem od­wróciła się od fortepianu i znowu objęła mnie za szyję.

- Widzisz, powiedziałem, to dopiero początek, a jesteś już nieszczęśliwa.

Potrząsnęła głową, spojrzała na mnie swojemi pięknemi oczyma, uśmiechnęła się tajemniczo i rze­kła, przypominając sobie te słowa:

- „Jestem szczęśliwa, ale jestem smutna”.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Rozmyślania o szafęj godzinie.

Z gołą głową, z rękami w kieszeniach, piętnasto­letni chłopiec błądzi o szarej godzinie po alejach Ogrodu Botanicznego. Posępny wieczór jesienny. Ołowiane chmury pędzą jedne za drugiemi po nie­bie. Gubią w przelocie kilka kropel niemiłego de­szczu. Liście opadłe z drzew, zwarzone przez niszczy­cielską porę roku, unoszą się za najlżejszym wiatru powiewem i przelatują jak szczury.

Myśli chłopca błądzą nisko jpo ziemi. Napróżno duch unosi je wzwyż, opadają natychmiast zawsty­dzone, wyczerpane.

Od czasu do czasu chłopiec zatrzymuje się, tu­pie nogą, zaciska pięści w kieszeniach. Chwilami ostry ból maluje się na jego twarzy.

Wszystko poszło na marne. Wszystko stracone. Świąt cały jest równie wstrętny, równie podły, rów* nie nieczysty, tak, to najwłaściwsze określenie, rów­nie nieczysty jak ja sam. Nie byłem dumny ze sie-

bie. Ale gdyby inni wtrącali się do tego, życie sta­łoby się nie do zniesienia. To straszne! Musiałem się z tem pogodzić, że jestem nieczysty, pod warun­kiem, że tylko ja jestem taki... ja jeden, wyjątko­wo. Lecz oto widzę, że świat cały jest ogarnięty sza­łem, brudem, zepsuciem. Widzę, że świat cały nu­rza się w błocie.

Jestem smutnem stworzeniem, a nadomiar nie- mądrem. Wszyscy mi to powiedzieli, każdy po swo­jemu. Najpierw ojciec, potem mama, Józef, a może nawet Cecylja. Ci, którzy mi tego nie mówią, mają wiele danych na to, aby tak sądzić, gdyż jest to zu­pełnie słuszne.

Z ich winy, z winy wszystkich, czemże ja się stałem, mój Boże! Szpiegiem, szpiclem podsłuchu­jącym pode drzwiami. Ja, który pragnąłem jedynie 'dobra!

Ponieważ jestem biednym głupcem, wszyscy kpią sobie ze mnie. To jest zupełnie pewne. Wszy­scy mię mniej lub więcej oszukali. Nie zasługuję na nic innego.

Już nigdy ust nie otworzę. Nie powiem już ani słowa. Nie można poruszyć końcem palca, aby nie uczynić komuś krzywdy.

Czy chcesz zabić matkę? Czy chcesz zmarnować przyszłość siostry? Chcesz sprawić przykrość bratu?

im*

Ależ ja pragnę jedynie spokoju, wielki Boże! prag­nę jedynie radości, zgody, a posądzają mnie o wno­szenie wszędzie niepokoju. Ostatecznie tylko mnie zmuszają do wyznań, gdyż wszystko jest wielkiem oszustwem: to życie wspólne to wieczne oszustwo. Wszyscy mają tylko jedną myśl, jedno pragnienie: pokonać opór tych, którzy mogliby przeszkodzić im robić to, co zechcą. Jest to wielkie oszustwo, wiel­kie kłamstwo. Wszyscy mówią: „zamykać oczy", lub coś podobnego, to znaczy: kłamać. Żyjemy kłamstwem. Tak jest, ¡będziemy i nadal, z uśmie­chem na ustach, żyli wiecznem kłamstwem.

Czy to możliwe, aby ona również... Boże mój! Ona, która nigdy nie kłamie, czy to możliwe, aby znosiła, aby życzyła sobie..- aby ratowała się kłam­stwem?

A więc to ma być rodzina? Oszustwa, zdra­dy, kłótnie, szantaże i kłamstwo! Czy to jest istot­nie warte takiej miłości, tylu trudów, takiej pra­cy, tylu udręczeń? Gdyż oni ciężko pracowali, wie­le wycierpieli, a ona kochała nas, kocha nas je­szcze, tak wielką miłością. A nawet on, tak, nawet on...

Co stałoby się z miłością? Co stałoby się z wszelką pracą, wszelką tkliwością, gdyby nie by­ło tych wszystkich rodzin na świecie, które żyją

nią lub w potrzebie giną dla niej? Tak jest praw­dopodobnie. Rodzina to potwór, stworzony po to, by pochłonął cały nadmiar miłości na świecie.

,Ach, wiem, jest Cecylja.

Cecylja, to warjatka!

,Cecylja opuści nas. Ona pierwsza jest wybrana. Kto wie, czy spotka to jeszcze które z nas? A więc my zostaniemy poto, aby spełniać drobne prace, pra­ce powszednie- My nie służymy Bogom. Jeżeli ma­my wznieść się wyżej, będziemy postępowali stopień po stopniu. Nas nie uniesie orzeł ku niebu. My, my, któż to taki? To ja, ja, Laurent, ten, który w głębi duszy postanowił, że będzie w przyszłości uczonym.

Ach, tak! ale i to nie jest czyste. Nawet i w tem jest coś, co wydaje niemiłą woń. Czy istotnie wszy­scy ci ludzie, którzy mówią na bankietach o przy­szłości wiedzy, o udoskonaleniu ludzkości przez na­ukę, czy rzeczywiście wszyscy oni chodzą również między piątą a siódmą na swoją ulicę de Fleurus? Czy oszukują swoje dzieci, doprowadzają do roz­paczy swoje żony, czy rozprawiają wieczorem o wspaniałości wiedzy w pewnych domach, których nazwy stanowczo wypowiedzieć nie można? A mo­że to ja plączę wszystko?

Będę pracował, to pewne. Lecz zatruto mi na

długo wodę w mojej studni. Zohydzono mi na dłu­go wszystko, co kochałem na świecie.

Mama, pomimo wszystko.

Co pozostało? Smutek. Lecz to najsmutniejsze, że nawet smutek nie jest dość wierny. Bywają dni, gdy się ulatnia- Nie można liczyć na niego.

Co pozostało? Przyjaźń. Zapewne, przyjaźń.

Co pozostało? Muzyka. Muzyka! I to wszystko,

i to wystarcza, jak mówi mój przyszły szwagier.“

Chłopiec zaczyna się uśmiechać. Zatrzymuje się

i marzy przez chwilę. Wielkie chmury błądzące po niebie zmienią się wkrótce w ulewę. Oto już pada deszcz. Od czasu do czasu zwierzęta uwięzione w klatkach wydają beznadziejny ryk, unosi się on ku rozpiętemu nad Paryżem niebu.

Nagle chłopiec^%nął." Dotknięto jego ramienia. To dozorca w pelerynie z kapturem, widać tylko jego bródkę. Mówi:

- Zamykamy! Tak jest! Zamykamy! Ogłuchł pan, słowo daję! A bęben? Nie słyszał pan bębna? Nie, nie! Proszę nie wychodzić tamtędy.

- Ależ ja idę na ulicę Guy-de-la-Brosse.

- To trudno, mój drogi, to trudno! Trzeba wyjść na plac Walhubert. Obejdzie pan ogród wokoło. To pana otrzeźwi. To pana nauczy rozumu.

Chłopiec puścił się pędem. Nie! Nie chce już o

%

niczem słyszeć. Czy i dozorca będzie mu prawił mo­rały? Czy i dozorca zacznie mu dawać nauki? Wró­ci na ulicę Guy-de-la-Brosse. Będzie spał w swojej budzie, spożywał swoją strawę, spełniał każde swo­je zajęcie, będzie rozsądny, tak jak i wszyscy, to jest, będzie tchórzem i kłamcą. Ale choć na krót­ko, choć na chwilę pragnie spokoju! tak, spokoju i ciszy! Samotności i paru kropel deszczu na rozpalo­ną twarz. Gdyby i tego miało zabraknąć...

KONIEC.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wykonywanie zbliżeń roślin i dzikich zwierząt
Wpływ autostrad i dróg ekspresowych na populacje dzikich zwierząt
George Orwel Folwark zwierzęcy
George Orwell Folwark zwierzęcy(1)
George Orwell Forwalk zwierzęcy
NIE MA MIEJSCA DLA DZIKICH ZWIERZĄT Grzimek Bernard nasza księgarnia 1964
Duhamel Georges NOC ŚWIĘTEGO JANA
Duhamel Georges WIDOK ZIEMI OBIECANEJ
Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie
Karmienie dzikich zwierząt
Organizacja spedycji żywych zwierząt dzikich
MIĘSO TEST 2011, myślistwo, Weterynaria zwierząt dzikich
Profilaktyka weterynaryjna zwierząt gatunków dzikich, myślistwo, Weterynaria zwierząt dzikich

więcej podobnych podstron