GEORGES DUHAMEL
KRONIKA RODU PASQUIER
WIDOK ZIEMI OBIECANEJ
Wrześniowy wieczór. Spokój przedmieścia. Przegląd rodziny. Zagadnienie finansowe. Zaliczka, spłata i suma gwarancyjna. Wpływ polityki ńa nasze pożycie domowe. Wymowa cyfr. Przybliżana wartość pieniężna studiów w Sorbonie i służby wojskowej. Laurent Pasąuier zgłasza dziwne roszczenie. Autor opowiadania.
Cecylia przybyła pierwsza. Nie jeździła co dzień do Paryża, a z końcem tego lata wyjazdy jej bywały nawet dość rzadkie. Nie miała żadnych stałych godzin, jak dwaj nasi starsi bracia. Przyjeżdżała raz koleją, kiedy indziej znów tramwajem. Na schodach, przed drzwiami rozlegał się stuk jej obcasów. Prosta, wysoka, nieco szczupła, zjawiała się, trzymając teczkę z nutami w jednej ręce, a w drugiej zebrane fałdy długiej sukni. Pozdrawiała obecnych. Jej roztargniony, zwiewny głos przepływał ponad naszymi głowami i natychmiast ulatał w przestrzeń. Całowała jedynie mamę.
Nieco później dał się słyszeć głos Ferdynanda,
który uspokajał psa na podwórzu. Ferdynand był bardzo krótkowzroczny i nie lubił niespodzianek. Już w bramie przywoływał pudla, aby się zabezpieczyć przed skokami i wylewnością zwierzęcia. Mama stwierdziła:
— Siódma dwadzieścia pięć!
Ferdynand zatrzymywał się zwykle w progu jadalni. Czyścił obuwie o wycieraczkę i rozglądał się dokoła powolnym, tępym spojrzeniem. Przed zdjęciem okrycia oznajmiał wielkie nowiny dnia.
— Kongres socjalistyczny będzie czymś niesłychanym. Podobno ma zabrać głos Wera Zasuliez, ta, która zabiła kiedyś prezydenta Petersburga. Rozumiem francuską gościnność, istnieją jednak pewne granice.
Wstępując na schody, Ferdynand wciąż jeszcze mówił i komentował gazety.
Pracował w biurze jakiegoś urzędu w okolicy Bastylii i wracał wieczorem, pociągiem, o tej porze właśnie, gdy rozgorączkowany Paryż jak jakiś kurczliwy narząd wyciska z siebie i wydala licznymi wylotami ludność podmiejską.
Brat nasz Józef pracował w śródmieściu. Nie co dzień powracał do Creteil, mógł bowiem nocować na sofce w swoim biurze. Zazwyczaj wsiadał koło Luwru do ociężałego, niezbyt punktualnego tramwaju parowego, zwanego „samowarkiem“.
Matka po raz tysiączny stwierdziła w zamyśleniu :
— Józef wraca zwykle pierwszy.
I znów cisza objęła władzę w swym królestwie.
Prawdziwie prowincjonalna cisza, którą przeszywał dobiegający z dala niespokojny ryk jakiejś lokomotywy. Rozlewna, wilgotna, pełna dreszczów cisza, utrwalona w oddechu zarośli, łąk, ogrodów i odrętwiałych w chłodzie wrześniowego wieczoru domostw.
Pola Lescure wstała. Jej wąska twarz pensjonarki znalazła się w cieniu, w którym drzemały górne strefy pokoju. Uświadomiłem sobie, że po długich godzinach szycia, Pola Lescure przeciąga się nieznacznie i — tak, jak czyniła rzecz każdą — bez najlżejszego szmeru. Szepnęła:
— Czy kuzynka życzy sobie, abym przyniosła coś do picia?
Pola żyła pośród nas od czterech przeszło miesięcy. Zwracała się do nas w trzeciej osobie, głosem nie tyle służbistym, ile pokornym i prawie lodowatym.
— Tak, idź, moje dziecko — odparła matka. I natychmiast zawołała: „Otóż i Józef!“
Józef nie wszedł od razu. Słyszeliśmy jak otrząsa się, fuka i tupie w sieni. Potem udał się do swojego pokoju. Ojciec musiał być o tej porze w schowku, przylegającym do gabinetu i noszącym uroczystą nazwę laboratorium. Spędzał tam całe godziny wśród epruwetek, buteleczek, szklanych rurek, fabrykując rozmaite eliksiry, balsamy i smarowidła, które z chwalebną odwagą sam na sobie wypróbowywał.
— Pójdę teraz przygotować zupę — szepnęła matka.
Po chwili usłyszałem, jak rozprawia w kuchni z Połą. Zdradliwy zapach kukurydzy począł raptem rozchodzić się śmielej po pokojach i na klatce schodowej; to nieme wezwanie skupiło całą rodzinę.
Przypominam sobie, że działo się to pewnego wieczoru tysiąc dziewięćsetnego roku, pod koniec września. Rodzina zebrała się w komplecie, to znaczy, było nas ośmioro: matka, ojciec i my, dzieci: Józef, Ferdynand, Cecylia, Zuzanna, ja, a w końcu nasza kuzynka Pola Lescure. Siostrzyczka moja Zuzia miała zaledwie lat osiem. Siedziała przy końcu stołu pomiędzy matką a Pola. Matka nie chciała zajmować środkowego miejsca, należnego pani domu. I jeżeli od wiosny z konieczności przystała na pomoc Poli Lescure, musiała jednak ze dwadzieścia razy w ciągu wieczerzy — dla zadośćuczynienia dawnym, rytualnym już nieomal obyczajom — biec do kuchni, mieszać sosy, poprawiać ogień, przynosić półmiski i kubki. Z uporem,
o którego istotne przyczyny nikt z nas nie śmiałby zapytać, odmawiała sobie służącej i jedynie z wielką niechęcią, na ogólną naszą prośbę, pozwoliła bledziutkiej Poli w czarnym satynowym fartuszku wprowadzać do salonu chorych przychodzących do doktora po poradę.
Stuk łyżek o fajansowe talerze rozweselał na razie wspólny posiłek. Był to wieczór podobny do wszystkich innych wieczorów; czuliśmy jednak, a nawet wiedzieliśmy, że wieczór ten będzie się zapewne wielce różnił od innych. Słychać było:
„Nieco soli... Dziękuję... Proszę o chleb... Nie, dość“. Jakiś baczny spokój ciążył nad tym gronem dusz. Naraz ojciec wytarł długie, rudawe wą- sy. Nie wysysał ich, jak to czynili chętnie wąsale owych czasów. Gładził je końcem serwetki, po czym w zamyśleniu skręcał roztargnionym ruchem. Ferdynand przytrzymał wielkim palcem jedno nozdrze, a drugim wciągnął powietrze, dla ulżenia sobie w wieczystym katarze. Odezwał się przez nos:
— Cecylio! spadłaś w cenie. Czy wiesz, że odkryto trzyletniego brzdąca, który komponuje i gra jak stary? Nazywa się Pepito Ariola, czy coś w tym rodzaju...
— Ferdynandzie! — szepnęła matka.
— Co takiego? Co się stało? — spytał Ferdynand, wodząc po zebranych pytającym spojrzeniem.
— Ojciec chce z wami pomówić.
Ojciec uśmiechnął się lekko, z roztargnieniem i pogardą.
— Słuchamy — wyrzekł Józef, patrząc w talerz.
Pola Lescure wstała. Zrozumieliśmy od razu, że
przez delikatność niewątpliwie chce odejść. Była średniego wzrostu i wyglądała bardzo zgrabnie w swej wełnianej, opiętej na piersiach sukni. Nad karkiem zwijał się jej wielki warkocz kasztanowatych włosów. Spuszczała oczy z chłodnym wyrazem twarzy, który miał oznaczać i w istocie oznaczał: „Wiem, że nie mam prawa...“
Cecylia wzruszyła ramionami i spokojnie orzekła:
— Nie wiem, czemu Pola nie miałaby słuchać, tak jak my wszyscy.
Ojciec nic nie odpowiedział. Mama przytaknęła ruchem głowy.
— Kuzynka pozwoli — odezwała się Pola — że pójdę po jajka i jarzynę.
Nastąpiła chwila oczekiwania. Józef z kawałkiem chleba w ręku zbierał rozsypane dokoła na stole okruchy i zjadał je jeden po drugim. Zuzia cicho, ale z mocą oświadczyła: „Nie chcę marchwi... Nie, nie będę jadła marchwi!...“ I nagle ojciec zaczął mówić:
— Chodzi, moje dzieci, o pieniądze po waszej ciotce Matyldzie. Mieliśmy, jak wiecie, otrzymać je z końcem zeszłego roku. Dzięki skwapliwości panów pośredników czekaliśmy rok tylko od wyznaczonej daty. Dziś rano otrzymałem pierwszą część — połowę. Reszta nadejdzie w tych dniach.
Nastąpiła maleńka przerwa i ojciec dodał głosem opanowanym:
— Nieco ponad dziesięć tysięcy franków w chwili obecnej, a reszta za tydzień. Jak widzicie, ani matka wasza ani ja nie chcemy nic przed wami ukrywać.
— Ależ my to wszystko wiemy — odparłem. — Nie widzę powodu... Nie rozumiem... Po co ta cała uroczystość?
Józef uniósł ramię i położył mi dłoń na ramie-
— Nieco cierpliwości, — rzekł. — Możesz mówić dalej, ojcze.
Nastąpiła chwila zwłoki, podczas której słychać było jedynie odgłosy jedzenia. Po czym, znów wszystko ustało. Nawet Zuzia przestała jeść i pić.
— Wiecie wszyscy o tym, — mówił ojciec — że nie mogę zwrócić pożyczek zaciągniętych na papiery Józefa i Ferdynanda. Jakkolwiek uciążliwe są procenta, nie możemy pozbawiać się bieżącej gotówki, skoro na szczęście wpadło jej nieco.
— Tak! — zawołałem w rozdrażnieniu, — nie należy zwracać pożyczek! A nawet z góry się zgadzam, aby za osiemnaście miesięcy zaciągnąć pożyczkę i na moje papiery, zanim przyjdzie kolej na papiery Cecylii.
— Laurent! Laurent! — szepnęła matka głosem pełnym wyrzutu. Spojrzenie ojca rzucało mieniące się błyski. Westchnął głęboko.
— Mój drogi, nic nie można wiedzieć. Do tego czasu sytuacja moja może się stać świetniejszą niż myślisz. Chodzi o to, by zacząć, by stanąć na właściwym gruncie. Ale — wracajmy do sprawy. Józef i Ferdynand, sądząc, niesłusznie zresztą, że zaciągnięta na ich papiery pożyczka mogłaby nawet w przyszłości nie być im zwrócona — ot, takie mają wrażenie — prosili nas o udzielenie im z tych pieniędzy po ciotce Matyldzie dość znacznych zaliczek.
Józef uderzył w stół trzonkiem noża.
— Bardzo cię, ojcze, przepraszam, ale zupełnie V e o to chodzi.
— Jak to! Czy nie prosiliście mnie obaj o zaliczki po trzy tysiące franków dla każdego? Co zresztą pozwalam sobie uważać za żądanie wygórowane.
— Ram, — żywo przerwała matka — nie chodzi o zaliczki, skoro jest to zwrot, czyli coś zupełnie przeciwnego.
— Zwrot — czego?
— Sum zaciągniętych na papiery Józefa i Ferdynanda po dojściu każdego z nich do pełnolet- ności.
Ojciec kiwnął głową i szarpnął wąsa. Wzbierało w ndm rozdrażnienie i błyski jego oczu bladły.
— Z waszych słów — rzekł, — można by sądzić, że nic nie rozumiem.
— Zaraz zrozumiesz, — odparł Józef.
Położył na płask mocne swe dłonie na obrusie.
Ruchem tym zdawał się obejmować panowanie nad wszystkim i wszystko wyjaśniać. Podjął, wymawiając każde słowo z naciskiem:
— Sprawa jest źle postawiona. Przede wszystkim: kwestia pożyczek, że ojciec nie chce zwrócić pożyczki zaciągniętej na moje papiery...
— To przecież poszło na domowe potrzeby, wszyscy korzystaliście z tego.
— Nie gmatwajmy sprawy. Nie jesteśmy rodzicami. Wydatki domowe są waszą sprawą. Jeżeli ojciec nie chce pożyczki tej zwrócić, jest to w gruncie rzeczy jego sprawa i nie dziwię się temu. Skoro jednak w rezultacie suma tej pożyczki będzie musiała być potrącona z moich pieniędzy,
proszę nie o jakiś istotny osobisty zwrot, ale o sumę gwarancyjną — oto właściwe wyrażenie. Trzy tysiące franków za cztery tysiące trzysta. Nie jest to za wiele. Kropka. Ale to jeszcze nie wszystko.
— Co do mnie, — zawołał Ferdynand — chodzi
o moje małżeństwo. Proszę o głos!
— Daj mi skończyć, — powiedział Józef. — Otóż, owa suma trzech tysięcy franków, której gwałtownie potrzebuję ze względu na interesy — ale to jest sprawa osobista i, przez zwykłą dyskrecję, nie będę o niej mówił — suma ta jest więc po prostu kwitem gwarancyjnym. Podejmuję się ją zwrócić, jeżeli ojciec spłaci kiedykolwiek towarzystwo, które mu udzieliło pożyczki, to jest, jeżeli kiedykolwiek odda owe cztery tysiące trzysta franków na rzecz Wspólnego Kapitału. Rozumiecie?
— Nie! — odparła chłodno Cecylia.
— Dowodzi to tylko, — odrzekł Józef — że sprawy pieniężne są jednak bardziej skomplikowane, inaczej powiedziawszy — subtelniejsze od muzyki.
Cecylia wzruszyła ramionami, Józef zaś natychmiast ciągnął dalej:
— Odbierzecie w dwóch ratach mniej więcej dwadzieścia dwa tysiące franków. Ależ — tak! —■ wraz z procentami. Mam przy sobie rachunki. Uważam więc sprawę swoich trzech tysięcy franków za załatwioną^w^g
szcze nie skończyłem. Uważam, że nadeszła odpowiednia chwila, aby załatwić inną jeszcze sprawę.
— Co takiego? — wtrąciłem, — nie ma już żadnej innej sprawy!
— Za chwilę zobaczymy.
Józef zniżył głos i zaczął mówić wolniej. Słuchaliśmy go wszyscy w rozdrażnieniu, lekko zabarwionym szacunkiem.
— Znacie już moje — primo. Przechodzę do — secundo. Uważam, że skoro nie otrzymałem wyższego wykształcenia, jak to otrzymali i otrzymują jeszcze Laurent i Cecylia, skoro stałem się poniekąd ofiarą, powinienem skorzystać z istotnie wyjątkowej, a nadarzającej się nam dziś okazji, aby się upomnieć o słusznie należne mi odszkodowanie. Chwileczkę cierpliwości. Obliczyłem to najściślej. Mogę pokazać swoje notatki.
Cecylia zaczęła się śmiać.
— Niefortunne wyrażenie *) — powiedziała.
Józef zagryzł wąsy i przez chwilę panowało
burzliwe milczenie. Ojciec skrobał obrus końcem paznokcia.
— Cecylio! — szepnęła mama. — Obiecałaś mi przecież...
Ilekroć w rozmowach naszych pojawiało się słowo, mające najlżejszy choćby związek ze sprawą Dreyfusa, natychmiast zdawała się rozwierać przepaść u naszych stóp i dzielić rodzinę: z jed
*) Notatka — „bordereau“ — wyrażenie znane też powszechnie, jako najściślej związane z procesem Dreyfusa (przyp. tłum.).
nej strony Cecylia i ja, namiętni dreyfusiści, z drugiej Ferdynand, Józef, a przy sposobności, dla wzmocnienia ich pozycji — i ojciec. Matka, po długich błaganiach, uzyskała wreszcie, by „sprawa“ była wyeliminowana z naszych domowych rozmów. Jednakże niekiedy nazwisko jakieś, wyobrażenie czy mniej jeszcze — sama intonacja głosu, lub nie dający się określić wiew przenikał nasze sprzeczki i umysły natychmiast prężyły się jak owady w bojowej postawie.
— Zdawałoby się — burknął Józef, — że już w ogóle niepodobna tu mówić. Mniejsza z tym! idę dalej. Nie przekraczam granic rozsądku, oceniając na dwa tysiące franków koszta, jakimi obarczyli rodzinę do chwili obecnej Laurent i Cecylia. Powiadam — dwa tysiące na głowę.
— Och! — zawołała mama z zakłopotaniem. — Laurent być może, mimo, że otrzymywał wszelkie stypendia. Ale dobrze wiesz, że za Cecylię nie płaciliśmy nic prawie. Dodam nawet, że blisko od trzech lat, tak, od czasu wyjazdu swego do Belgii Cecylia dała nam, dała mnie na wydatki domowe, dużo więcej ponad dwa tysiące franków z pieniędzy, które zarobiła koncertami...
— Mamo, — przerwała Cecylia z błyszczącym spojrzeniem, — obiecałaś przecież nikomu o tym nie mówić. Nie, nie! Józef ma słuszność. Ja mam talent, a on go nie ma, zasługuje więc na odszkodowanie. Głosuję za dwoma tysiącami franków.
— To niedorzeczność! — krzyknął ojciec uderzając zakrzywionymi palcami o brzeg stołu. —
To przechodzi wszelkie wyobrażenie!! „Głosuję za dwoma tysiącami franków... proszę o glos... primo, secundo...“ Zdawałoby się, że to parlament. Gaze- ciarska polityka przewróci wam w końcu w głowach. Tu trzy tysiące, tam dwa tysiące. Gdzie indziej jeszcze trzy tysiące. I co jeszcze? Gdybym miał was wszystkich słuchać, nic by w końcu nie zostało!
— Rachunki są rachunkami, — z zimną krwią stwierdził Józef. — Domagam się, wolno mi się domagać pięciu tysięcy, mam do tego prawo.
— Tak, — powiedziała matka. — A Ferdynand? Ferdynand również nie odbył żadnych studiów.
— To znaczy, — począł dukać Ferdynand, —że odbyłem ich mniej niż Laurent, pewne studia jednak odbyłem.
— Chwileczkę! — zawołał Józef. — Sprawa Ferdynanda jest prosta.
— Dlaczego uważasz, że jest prosta — odparł Ferdynand z rozdrażnieniem. — Domagam się głosu.
— Mój Boże, mój Boże! — jęknęła matka, — nie będziecie się chyba kłócić.
— Chciałbym wiedzieć — sarknął Józef, — dlaczego miałabyś nam w tym przeszkadzać. Jakakolwiek kłótnia jest tu jednak zbyteczna.
Uderzył rozwartymi dłońmi w stół.
— Dajcie mi mówić: jestem tu jedynym, jedynym, który zna się na sprawach pieniężnych.
— Józefie — westchnęła mama.
— Mówię i powtarzam — jedynym! Ferdynand nie odbył studiów. Niech i tak będzie!
— Bardzo cię przepraszam! A — nie! przepraszam. Jeżeli chodzi o studia to owszem, odbyłem je. Nie mam zamiaru uchodzić za nieuka.
— Cóż to ma za znaczenie? Ja, Józef Pasquier, studiów w gruncie rzeczy nie odbyłem. A nieukiem nie jestem. Ale skoro oświadczasz, że odbyłeś studia, w takim razie twoja sprawa jest załatwiona. Przechodzisz do kategorii, do której należy Lau- rent i Cecylia.
— Doprowadzicie mnie w końcu do szału! — krzyknął ojciec. — Wiesz dobrze, Józefie, że nauka Ferdynanda w gruncie rzeczy niewiele kosztowała.
— Wiem o tym, — odparł Józef. — I chciałem to wszystko ustalić. Ale nie dajecie mi mówić.
— A więc — westchnął ojciec, kręcąc głową z udręczonym wyrazem twarzy. — Mów! To wprost nie do pojęcia!
Józef z powagą przyjrzał się całej rodzinie i wyciągnął ręce zwracając dłonie ku ziemi jak gdyby dla uspokojenia dusz.
— Zgadzam się uznać — ciągnął, — że Ferdynand nie odbył studiów, lub też, że studia jego nie były zbyt długotrwałe i kosztowne. A jednak był on osobliwie uprzywilejowany.
— Ależ — pod jakim względem? — wtrąciła mama, zawsze gotowa przybyć Ferdynandowi z pomocą.
Ziemia Obiecana — 2
17
— Tak, — pod jakim względem? — spytała Cecylia.
— Bardzo proste, — odparł Józef. — Pod tym względem, że nie odbył on służby wojskowej. I to będzie właśnie owym: po trzecie mojego króciutkiego przemówienia. Owszem, wiem — Ferdynand jest krótkowidzem. Bywają wypadki, w których kalectwo jest prawdziwym szczęściem. Skoro więc Ferdynand był zwolniony od służby wojskowej, mogę uważać, że to ja wyłącznie mam prawo do odszkodowania w postaci dwóch tysięcy franków.
— Proszę cię, — zawołałem wstając — proszę cię ojcze, dajmy mu te jego pięć tysięcy franków i niech już nie będzie więcej o tym mowy.
— Chwileczkę, — wyrzekł Józef. — Chcę, oczywiście, otrzymać swoje pięć tysięcy franków, ale chcę, aby mi je dano z uśmiechem, uprzejmie, jako coś, co mi się należy.
— Cudownie! — powiedział ojciec. — „Dajmy mu jego pięć tysięcy franków!“ Ależ to prawdziwy rozbiór Polski. Pięć tysięcy franków dla Józefa, trzy tysiące na ślub i zagospodarowanie się Ferdynanda...
— Tak, właśnie — przerwał Józef. — Pięć i trzy to osiem. Osiem na dwadzieścia dwa... Mówię "wyraźnie dwadzieścia dwa: mam w ręku kopię rachunków notariusza... Osiem od dwudziestu dwóch, pozostaje czternaście tysięcy. To jeszcze poważna suma.
— Nie, — rzekłem podnosząc głos, aby zapanować nad zgiełkiem.—Nie, pozostanie tylko trzy
naście tysięcy; jeżeli każdy bierze, co chce, to i ja również o coś poproszę.
Cecylia ujęła mnie za ramię.
— Och! daj im spokój, — westchnęła. — Ty, Laurent — nie, ty — nie!
— Cecylio, — szepnąłem cichutko — Cecylio, później ci to wytłumaczę.
Ojciec przybladł nieco. Poszczególne włoski jego wąsów ruszały się w powietrzu zwolna, jak nogi pająka.
— To śmieszne, śmieszne! Jesteście dorosłymi ludźmi. Powinniśmy byli postąpić z wami po prostu jak z dziećmi. Cała ta scena jest nie do pojęcia.
— Ojcze, — mówiłem drżącym głosem — przepraszam cię. Józef wykazał, że nie mam prawa do tego podziału, skoro otrzymałem swoją część. A jednak, mimo to, uroczyście proszę cię o tysiąc franków, jako zaliczkę na pieniądze, które otrzymamy za nasze papiery.
— Ale co z nimi zrobisz — spytał ojciec.
— Potrzebuję ich, ojcze, na studia, bo przecież odbywam studia. Poza tym, przysięgam wobec was wszystkich, że nie mam zamiaru uczynić złego użytku z tych pieniędzy. Dodam jeszcze, że podejmuję się oddać je komu zechcecie, bądź wtedy, gdy coś zarobię, bądź gdy będzie zaciągnięta pożyczka na moje papiery. -
— Ale może wcale się nie zaciągnie pożyczki.
— W każdym razie, podejmuję się oddać je. Mogę podpisać zobowiązanie.
— Tak będzie lepiej, — rozsądnie orzekł Jó-
fcef. — Chciałem się ostatecznie zgodzić na cztery tysiące pięćset, a.le, skoro Laurent pisze się na tysiąc franków, pozostanę przy pięciu tysiącach i poproszę go o pokwitowanie, które zachowam u siebie. Tak! tak! taki papierek łatwo ginie. Często się przeprowadzacie.
— Ojcze! — mówiłem ciszej jeszcze, — nie dość że błagam cię o te tysiąc franków, ale proszę jeszcze, abyś mi je dał natychmiast.
— Dziś wieczór? — spytała mama — dlaczegóż to?
Twarz jej przybrała ów niespokojny, roztrzęsiony, srogi wyraz, który widywaliśmy u niej zawsze w trakcie naszych sprzeczek.
— Dziś wieczór, — odrzekłem — koniecznie!
Zapadła głęboka cisza. Pola Lescure poczęła
sprzątać ze stołu. Przebywała pośród nas jak jakiś obojętny cień, jak istota nie z tego świata. Byłem jednak pewien, że przysłuchuje się wszystkiemu.
W zależności od usposobień, jedni z nas byli zaczerwienieni inni bladzi. Ojciec trzaskał paznokciami o paznokieć wielkiego palca. Odezwał się:
— Gdybym to był wiedział... Gdybym był wiedział...
— Co takiego? — spytał Józef. — Co chcesz przez to powiedzieć, ojcze?
— A więc, gdybym to był wiedział, nie byłbym nic mówił.
Józef dobrodusznie wzruszył ramionami.
— No, no, ojcze, śnisz chyba. Nie bądź dziecin
ny. Mam dwadzieścia sześć lat, Ferdynand — dwadzieścia trzy. A reszta, prócz Zuzanny, ma tu też coś do powiedzenia. Kiedy chodziło o zaciągnięcie pożyczki na nasze papiery, nie robiliśmy o to hałasu. Rodzina jest rodziną. W gruncie rzeczy, jeżeli o mnie chodzi, to wcale się tak nie spieszę, jak Laurent. Wezmę pieniądze jutro.
— Pomówimy o tym później, — sarknął ojciec z nadąsaną miną. — Pieniądze! No — proszę!!... Nie miałem nawet czasu im się przyjrzeć.
— Więc pokaż je! — odezwał się Ferdynand.
— Właśnie, pokaż je, — dodał Józef.
— Mnie na tym nie zależy, — orzekła Cecylia. — Idę do siebie, pracować.
—■ Niepojęte! — powtórzył jeszcze ojciec.
Mama kiwała głową.
— Dlaczego nie miałbyś im pokazać? Zdawałoby się, że nie wiedzą co to takiego.
— Bądź co bądź, ciekawy widok—bąknął Józef.
Ojciec wstał z wściekłym a jednocześnie zaciekawionym wyrazem twarzy. Wyszedł z pokoju i po chwili wrócił niosąc wielką kopertę. Wyjął z niej dziewięć niebieskawych banknotów, dwa duże banknoty po pięćset franków i cztery po sto franków.
— Zgadza się, — stwierdził Józef.
Usiedliśmy wszyscy.
— Doprawdy, Laurent, pomówimy o tym — zaczął ojciec. — Zadziwiasz mnie. Wszyscy mnie zadziwiacie.
— Ojcze, — szepnąłem zduszonym głosem — za sześć miesięcy skończę dwadzieścia lat.
— Tak, — powiedział Józef. — Jest niepełnoletni; ale w naszych sprawach wewnętrznych to nic nie szkodzi. Skoro podpisze zobowiązanie... A nawet, w tych sprawach wystarczy, aby rachunki były w porządku.
— Pomówimy o tym później, — oświadczył jeszcze ojciec, wkładając z powrotem banknoty do koperty. Była to wprost zadziwiająca scena!
Mama przyglądała mi się długo i badawczo. Położyła rękę na moim czole i cichutko spytała:
— Czy chcesz pomówić o tym jutro?
— Nie, — odparłem z zaciśniętymi zębami. — Dziś wieczór!
Drobny deszcz perlistych dźwięków spadł nam nagle na głowy. Cecylia zaczęła grać.
/
ROZDZIAŁ II.
Uśmierzające działanie nocnego nieba. Pierwsza wzmianka o “pannie Helenie Strohl. Ostrożność i odwaga. Zaofiarowanie usług, świetny skoczek. Zlikwidowanie starej historii. Święte szaleństwo Józefa. Cicha przepowiednia.
W pół godziny potem znalazłem się w ogrodzie z gołą głową i rękami w kieszeniach. Po sprzeczce rodzinnej nie ma nic lepszego nad widok nieba, szczególnie zaś nocnego nieba. Wilgotny, świeży powiew ciągnął poszarpane, wielkie chmury, na które z oddali padać zapewne musiał odblask świateł Paryża i które jaśniały różowym płomieniem. Wśród chmur i wraz z nimi wędrowały całe klucze gwiazd, jakieś mleczne światła, cieniste przerwy, szafirowe przepaści. Wiatr szedł znad miasta i znad pól; woniał na przemian to dymem, to zapachem zoranej ziemi, więdnących liści. Ciągnął ku nam z zachodu; a niekiedy w jakimś majestatycznym nawrocie rozsiewał niewypowiedzianą woń, którą dotychczas raz jeden tylko czułem z ca
łą oczywistością, którą jednak witam i rozpoznaję natychmiast, ilekroć wiatr przyniesie ją do naszych nizin — przenikliwą woń wody, oceanu.
Był to doprawdy piękny wieczór, zgodny z nastrojem mojej duszy.
W pokoju Józefa błysnęło światło i dobiegł mnie stuk otwieranego okna. Zuch ten lubił świeże powietrze. Po chwili ujrzałem czerwony ognik papierosa. Wówczas, w nagłym postanowieniu, zawołałem głosem na wpół ściszonym: „Józefie!“
Grubo, po męsku odezwał się:
— To ty, Laurent? Czego chcesz?
— Pomówić z tobą, przejść się. Nie kładziesz się jeszcze?
— Co znowu!! Więc?
— Chodź przejść się ze mną.
— Też zachcianka !
— Nie chcesz, Józefie?
— Nie mówię, że nie chcę. Zastanawiam się, co cię dręczy. Zresztą... dobra. Schodzę.
Okrążyłem dom. Po chwili Józef otworzył drzwi. Miał na sobie fularowy szalik i melonik, z którym nie rozstawał się nigdy, sądząc, że wygląda w nim „poważnie“.
— Ach! — zauważyłem — obawiasz się kataru?
Wzruszył ramionami.
— Nigdy nie wychodzę z gołą głową. Nie jestem jakimś świszczypałą, jakimś fantastą, artystą, czy subtelnym duchem...
W tej chwili w szparze uchylonych drzwi zjawi
ła się mama. Usiłując dostrzec nas w ciemnościach, spytała:
— Nie wyjdziecie już chyba?
— Idziemy przejść się, mamo.
— Ale, po co? Po co, moje dzieci?
— Bądź spokojna — odparł Józef, — nie pójdziemy do kawiarni.
Podczas gdy znikaliśmy w czarnej otchłani, niespokojny, zrozpaczony głos powtarzał:
— Nie odchodźcie zbyt daleko, moje dzieci. Wyjść! Wyjść! Co za pomysł!!
Byliśmy już na ulicy. Pochyłość drogi automatycznie wiodła nas ku rzece. Jeszcze chwila i ujrzeliśmy czarną wodę, w której tańczyły nocne światła. Józef zagadnął spokojnie:
— Czy masz jakąś określoną marszrutę?
— Nie, co prawda nie mam żadnej.
— Wielki błąd. Przy pierwszym kroku należy już wiedzieć, dokąd się zmierza. Czy pójdziemy wzdłuż łachy Chapitre?
— Nie. Chodźmy raczej w stronę mostu Saimt- Maur.
— Mnie tam wszystko jedno skoro wyszedłem dla zrobienia ci przyjemności.
— To bardzo miło z twojej strony, Józefie.
Skręciliśmy w lewo. Biegnąca wzdłuż rzeki ścieżka ledwo była widoczna, obraliśmy więc zgodnie drogę. Szliśmy krokiem dość szybkim. Przez dłuższą chwilę trwało milczenie. Wreszcie, Józef odezwał się stłumionym głosem:
— Masz swoją tysiączkę?
*
— Wiesz dobrze, że ją mam.
— Chciałem powiedzieć: czy masz ją przy sobie, po prostu — w kieszeni?
— Naturalnie. Gdzieżbyś chciał, abym ją trzymał?
— W kieszeni ? Ach! To nieostrożność, mój drogi, wielka nieostrożność!
— Chciałbym wiedzieć — dlaczego?
— Ba, nocą, na przedmieściu. Nigdy nie wiadomo... Tak, to nieostrożność! Jeszcze jedna fantazja w twoim rodzaju. Zresztą, to nie moja sprawa.
— Tak, to nie twoja sprawa.
— Powiedziałem, że nie moja. Powiedziałem tak przez grzeczność i dla świętej zgody. Nie twoją rzeczą jest to podkreślać. Ale, dość. Mówmy
o czym innym.
Cichutko zagwizdał jakiegoś wojskowego marsza, po czym spytał:
— Jak się ma panna Strohl?
— Nienajgorzej. Interesuje cię?
— Czemu nie? Wszystko mnie interesuje. Helena Strohl jest osobą, która, jak się zdaje, posiada charakter. A to się nie zdarza tak często w małym światku, w którym żyjesz.
— „Mały światek“ — cudowne określenie!!
— Uważasz może, Laurent, że to jest wielki świat?
— Na szczęście — nie.
— Jeżeli nie jest wielki, w takim razie jest mały. Mały światek: uczeni, myśliciele, intelektualiści. Nazywam to małym światkiem.
— Niech i tak będzie, Józefie. A co chciałeś mi powiedzieć o pannie Strohl?
— Powiedziałem już, oo chciałem powiedzieć. Co tam trzymasz w ręku?
— Tysiącfrankówkę.
— Chociaż jest ciemno — domyślałem się tego. Idiotyzm!
— Chciałbym wiedzieć, oo w tym jest idiotycznego, że trzyma się w ręku tysiącfrankówkę, gdy się ją posiada?
Józef zniżył głos, mówił jednak z naciskiem:
— Przede wszystkim, gdy mówisz o pieniądzach, nie powinieneś tak krzyczeć.
— Sądziłem, że jesteś odważniejszy.
— Mój chłopcze, jestem równie odważny jak ty, a prawdopodobnie nawet odważniejszy, choć na to nie ma sprawdzianu. Ale gdy chodzi o pieniądze odwaga nie ma nic do rzeczy. Niezbędna jest przezorność.
— Uspokój się więc!—odparłem ze śmiechem.— Włożę ją do kieszeni, tę swoją tysiączkę.
— Tak będzie lepiej. Najpierw jednak pokaż mi ją.
— Po co? Wiesz jak wygląda. Zresztą, nic nie widać. Nie, nie pokażę ci jej.
— To ją schowaj. Skoro palisz — daj mi papierosa.
Wziął papierosa i spokojniejszym już głosem powiedział:
— Co zamyślasz, Laurent, zrobić z tymi pieniędzmi?
— Obiecuję, że dowiesz się tego.
— Bo widzisz... Ale niechże ci najpierw wyjaśnię. Czy należy uważać, że postąpiłeś dziś niesłusznie?... Szczerze mówiąc — nie! Gdy pieniądze są, należy je chwytać. U nas są one raczej rzadkością! Na te tu, po ciotce Matyldzie, czekaliśmy od czasu... no, jeszcze przed urodzeniem. Tak. Ale mieć, to jeszcze nie wszystko. Trzeba jeszcze — zachować. A to jest najtrudniejsze. To jest nadzwyczaj trudne. Każdy poważny człowiek ci to powie.
Głos Józefa nabrał w ciemności słodkiego, niemal pieszczotliwego brzmienia. Podjął znów, smakując wyrazy:
— Jeżeli nie robisz natychmiastowego użytku z tego banknotu, może mi go powierzysz. Przy pewnym doświadczeniu nie trudno jest znaleźć dobrą, na,wet bardzo dobrą lokatę. Powiedziałbym — sześć, całe sześć, a nawet siedem procent. I to nie tego rodzaju lokaty, jak ojca.
Zaczął się śmiać, niezbyt jednak głośno, z pewną wstrzemięźliwością.
— Nie, — ciągnął dalej — nie jakieś lokaty marzyciela. Bo, w gruncie rzeczy, dobrze zrobiliśmy żądając pewnych sum natychmiast, póki pieniądze jeszcze były. Zawsze choć tyle ocaleje. Nie ma nawet cienia wątpliwości, że reszta się zmarnuje, ulotni! Co za szkoda! Ach! co za szkoda! I nic nie można na to poradzić. Mogę robić mu wszelkie, najlepsze, najpewniejsze propozycje.
Pójdzie za swoim kaprysem jedynie. No, dokąd teraz idziesz?
Dochodziliśmy do mostu Sairut-Maur. Dwie czy trzy lampy gazowe ledwo go rozjaśniały. W ich drgającym świetle można było dojrzeć Marnę, ogołocony miejscami brzeg i łodzie rybackie. Wąskie kamienne stopnie prowadziły nad samą wodę. Zacząłem powoli schodzić. Józef, całkowicie pogrążony w swych kombinacjach finansowych, szedł posłusznie za mną.
— Jeżeli pożyczysz mi na rok, będę mógł ci dać sześć. Rozumiesz — sześćdziesiąt franków. Jeżeli pożyczysz mi na sześć miesięcy, w takim razie dam tylko cztery procent, co wyniesie dwadzieścia franków. A teraz, jeżeli chcesz wziąć udział w interesie, w prawdziwym interesie, gdzie ryzyko jest wspólne, jak tego słuszność wymaga...
Stanęliśmy tuż nad wodą. Słychać było łagodny szum rozdzieranej filarami mostu rzeki. Przed nami, oświetlony blaskiem jakiejś latarni, kołysał się leniwie drewniany ponton, umocowany przez rybaków o dwa czy trzy metry od brzegu. Byłem świetnym skoczkiem. Nagle rozpędziłem się, skoczyłem i opadłem na ponton. Józef urwał w połowie zdania. Widziałem go teraz, jak stał na brzegu, w meloniku na głowie i z rękami w kieszeniach. Pienił się z cicha:
— No proszę! Oto Laurent czystej wody! I po co to, pytam?
— Więc co? Nie przyjdziesz tu do mnie? — odparłem, pochylając się nieco.
— Nie, nie mam bzika. Zresztą, jeżeli masz zamiar tam zostać, porzucam twoje towarzystwo.
— Ale nie natychmiast, Józefie; najpierw posłuchaj. Mam ci coś do powiedzenia,
— Odpowiednie miejsce wybierasz na to!
— Wybrane lepiej, niż sądzisz.
— Czy myślisz o samobójstwie?
— Nie, wręcz przeciwnie, myślę o życiu, Józefie. Posłuchaj, posłuchaj uważnie. Nie przypominasz sobie, być może, jak pewnego dnia... och! to stara historia, odbywałeś wówczas służbę wojskową, ową sławetną służbę, którą oceniasz na dwa tysiące franków... Mieszkaliśmy przy ulicy Guy-de- la-Brosse... Pewnego dnia posprzeczaliśmy się, na temat, oczywiście, pieniędzy. Mówiłeś rzeczy obrzydliwe, rzeczy sitraszne. Słowem brukałeś to wszystko, co ja szanuję na święcie. Przysięgłem wówczas, w twojej obecności, że pierwszy mój banknot ty- siącfrankowy...
Usłyszałem głos Józefa. Głos zachrypły, wściekły. Józef pochylał się nad wodą, krzycząc głucho:
— Ty! — masz zamiar popełnić szaleństwo. Laurent, to będzie zły uczynek. Na Boga! To przechodzi wszelkie pojęcie!
— ... A więc, Józefie, przysięgłem, że pierwszy mój banknot tysiącfrankowy cisnę w ogień dla okupienia twych słów, twych myśli, tego wszystkiego co mówiłeś o ubóstwie, o bezinteresowności,
o ideach, dla których warto żyć, a nawet umrzeć.
Józef zaczął krzyczeć. Kręcił się na brzegu, był jednakże tak ciężki, że nie mógł skoczyć. Wyrwał
oburącz wielką bryłę ziemi z trawą i cisnął ją w moją stronę, nie dosięgając mnie. Krzyczał:
— Dureń! Dureń! Dostaniesz lanie!
Mówiłem dalej. Owładnęło mną wspaniałe uniesienie.
— Pierwszy mój banknot, Józefie! Oto on! Przypatrz mu się dobrze. Nie cisinę go w ogień. Miałem ten zamiar, nie chcę jednak, abyś poparzył sobie ręce. Popatrz więc, Józefie! Przedzieram go na dwoje. A teraz na czworo. A teraz na osiem części. Raz jeszcze i jeszcze raz! Co się stało? Śmiejesz się, Józefie?
Józef począł się śmiać. W przerwie między dwoma czknięciami wymówił:
— Nie udało ci się. Nie udało. To nie był prawdziwy banknot.
— Nie prawdziwy? Dobrze, mój stary. Zatrzymuję maleńki kawałeczek. Będziesz mógł sprawdzić. A reszta — dalej! do rzeki! A teraz odejdź, bo skaczę na brzeg.
Zdawało się, że Józef uspokoił się nagle. Głośno dysząc, stał wyprostowany z rękami w kieszeniach. Nie widziałem jego twarzy, ale dość dobrze mogłem ją sobie wyobrazić. Powiedział:
— Zasługujesz by cię wrzucić do wody. Och, teraz lepiej nie skacz!!
rV
Nabrałem już rozpędu. Skoczyłem na trawę
0 dwa kroki od mego starszego brata. Rzucił się na mnie natychmiast. Chwycił przegub mojej dłoni
1 potrząsał nią z wściekłością. Nie widziałem go nigdy w stanie takiego nieopanowania. U szczy
tu wzruszenia sam gotów byłem do gwałtownych czynów.
— Tysiąc franków! — powtarzał. — Tysiąc franków! Czy wiesz, że jest to prawie zbrodnia?! Nie masz nawet tyle imaginacji, aby wyobrazić sobie co można mieć za tysiąc franków?
— Ciekaw jestem, — odparłem oddalając się
0 parę kroków — ciekaw jestem, co bym też mógł kupić, aby być choć w połowie tak zadowolony jak jestem teraz.
— I to ma być już wszystko? Wracasz?
— Wszystko, najzupełniej wszys/tko! Idę ao domu.
— A pieniądze? a forsa? — mówił, zataczając się.
— Ach! — rzuciłem powracając w jego stronę — jesteś nieprzytomny, Józefie. Pieniądze są w wodzie, w wodzie. Zdawałoby się, że nie rozumiesz jeszcze.
Uderzeniem pięści zsunął melonik na tył głowy, ściągnął szalik, zwinął go, włożył do kieszeni
1 dwa czy trzy razy westchnął głęboko. Jąkał się:
— Coś niezrozumiałego. Zrobiłeś ten swój kawał, a teraz zmykasz, jak złodziej. Czekaj, czekaj, idę z tobą. Nie wymigasz się tak gładko. Nie są to zdrowe ideje, ideje nasze , francuskie. To pochodzi od tych wszysitkich mętnych łbów, od tych pi- jusów, z którymi się włóczysz. Tysiąc franków! Twierdzisz, że kochasz matkę. Czy zastanowiłeś się czym jest dla mamy suma tysiąca franków? Widziałeś, jak pracuje nasza mama?
— Józefie, bez sentymentów. Rozważyłem wszystko w przeciągu lat pięciu. Wiesz, że mam dobrą pamięć. Co do mamy mś, to możesz jej tę całą sprawę opowiedzieć, jeżeli masz ochotę.
— Nie, — odparł kiwając głową. — Nie, nic jej nie powiem. To zostanie między nami. Sprawa ta nie jest jeszcze zakończona. A co się tyczy pieniędzy, to, czy naprawdę były one całkowicie twoje?
— A ty uważasz, że czyje?
— Po sprawiedliwości, skoro ich nie chciałeś, stawały się z powrotem wpólną 'własnością.
— Były może twoje?
— Częściowo — oczywiście, z chwilą, gdy już były niczyje, stawały się po trochu i moje. A nawet w znacznym stopniu — moje: mimo wszystko jesitem twoim bratem.
— Tak, mocno żałuję!
— No, mój mały, przekonamy się jeszcze. Może przyjdziesz kiedy prosić mnie o pieniądze z miłym uśmiechem i z buzią w ciup. Wtedy przypomnę ci, żeś zabrał mi moje tysiąc franków.
Czułem już dostateczne odprężenie, by się uśmiechnąć. Józef brediził dalej z uporem.
— W gruncie rzeczy nie chciałeś ich, skoro je wyrzuciłeś. Dlaczego więc prosiłeś o nie? Co mówię? Żądałeś! A przecież — nie chciałeś ich.
— Ależ, owszem, owszem, chciałem.
— Na co?
— Aby uczynić to, co uczyniłem. Na to, aby poświęcić tysiąc franków musiałem posiadać tysiąc franków. Nie rozumiesz?
Ziemia Obiecana — 3
33
— Właśnie, że nie — nie rozumiem. W każdym razie tego — nie rozumiem. Tysiąc franków! Mogłeś był w ostateczności... nie uznaję tych rzeczy, a nawet nie cierpię tego rodzaju gestów... Mniejsza jednak z tym — mogłeś był przekazać je, gdybyś był prawdziwie humanitarny, gdybyś był wreszcie prawdziwym filantropem, za jakiego chcesz uchodzić, mogłeś był przekazać je jakiejś instytucji dobroczynnej. Znam takie, które zasługują na uwagę. A! tym razem przyparłem cię do muru. Nie znajdujesz odpowiedzi?
— Nie, nie, Józefie. Na to, aby ofiara miała pełną wartość, pełną cenę, należało uczynić... to, co uczyniłem. Dla biedaków właśnie, dla tych, którzy potrzebują pieniędzy, którzy umierają z powodu pieniędzy, należało ten banknot całkowicie zniszczyć; należało — jednym słowem — uczynić gest bezwzględny.
— Jak powiadasz?
— Bezrwzglę-dny.
Znaleźliśmy się teraz na drodze. Dwa czy trzy dalekie światła, wykwitłe z wilgotnych mroków, raziły nais w oczy. Szliśmy tuż obok siebie i niemal za każdym krokiem ramiona nasze stykały się w ciemnościach. Józef odezwał się ponurym tonem:
— My dwaj nie dojdziemy z sobą do porozumienia.
Potem siapnął gwałtownie, jak kot mający zamiar rzucić się z pazurami. I naraz znów począł zrzędzić. Ujął mnie pod ramię, jak gdyby w oba
wie, że mu się zawieruszę. Mówił w jakiś bzdurny, zupełnie u niego niebywały sposób.
— Chcesz, żebym ci powiedział? A więc — rozumiem już teraz. Ojciec? Nie lubisz go. Ach, miej przynajmniej odwagę swych przekonań. Ojciec cię niepokoi, przyznaj, przeraża cię. Nigdy się nie wie co też nowego wymyśli. I poza tym istnieją rzeczy, których nie możesz mu wybaczyć. Tak, tak, mój chłopcze: jesteś człowiekiem wrażliwym i, co gorsza, subtelnym, człowiekiem wzniosłych uczuć. Bywają więc dni, kiedy ojca nie znosisz, mój drogi, kiedy budzi on w tobie wstręt, zwłaszcza z powodu swych przygód z kobietami: Solange, Teresa... wiem wszystko, mam swój wywiad. A w zeszłym roku owa pani z trafiki! Jednym słowem — budzi w tobie wstręt. Nie przyznajesz się do tego, ponieważ jesteś wykształcony, a tacy wykształceni ludzie jak ty, nie potrafią mówić szczerze. Posłuchaj więc, Laurent: to, co uczyniłeś przed chwilą, tak, owe tysiąc franków, ofiara, wielkie słowa, etc.... mój drogi, to właśnie jest ojciec najczystszej wody, to właśnie sama istota ojca. To jedno z owych szaleństw, które byłby z pewnością wymyślił, gdyby był w młodszym wieku uczył się tego wszystkiego, czego ty się uczysz z tak wielkim nakładem trudu. Nie podoba ci się to, ale mniejsza z tym! Przede wszystkim — prawda.
Silnym wstrząsem ramienia pozbyłem się Józefa. Nie chciałem nic więcej słyszeć. Zmykałem wielkimi krokami. Wówczas Józef rzucił się na
przód, biegł dwie, czy trzy sekundy, uchwycił z powrotem moje raanię i podjął spokojnym głosem:
— Powiem ci coś jeszcze. Tysiąc franków... będziesz ich żałował. Zobaczysz, czy nie maim słuszności.
ROZDZIAŁ III
Dostęp do miasta w pełnym znaczeniu tego słowa. Podróż Sekwaną. Antrakt symfoniczny. Motyio ziemi obiecanej i rodzinnego losu. Tajemny niepokój.
Nazajutrz z samego rana wyjechałem do Paryża. Creteil znajdowało się jeszcze w owych czasach u granic świata roślinnego. Po przebyciu placu de l’Eglise tramwaj nasz jechał dalej drogą na Alfort. Był to brukowany, szeroki, omal pusty szlak, po którym dudniły niekiedy wozy pia- skarzy. Droga podobna, ze swymi ściekami, szynami, chodnikami przypominała ulicę. W samej swej istocie, w swej budowie, była ona jakby emana- cją, czy kamienistą odnogą miasta. A jednak, po prawej i lewej stronie istniały jeszcze liczne wyrwy, przez które roztaczał się widok na pola, na prawdziwą, wymagającą uprawy ziemię, ziemię z widnokręgiem, z pługami, stogami, z końmi, z, wieśniakami, którzy orząc, siejąc i zbierając, opierali się, ustępując jedynie piędź po piędzi, ni
czym straż tylna cofającej się prowincji. Podróżny mógł tu też dostrzec zieleń cmentarza i wielkie pęki listowia, swobodnie okolonego szarą wstęgą muru. Dalej szły rudery i ogrodzenia hodowców warzyw, istot hybrydycznych — na wpół wieśniaków, na wpół robotników, którzy, torturując w cieniu zazdrosnych murów wąskie skrawki ziemi, wydzierali jej przy pomocy wody, nawozu, kloszy i ram oszklonych, ogromne ilości warzyw,
i zwozili je nocą, w sennych wózkach osobiście do hal targowych Paryża.
Zanim skończyły się ostatnie inspekta, zaczynało się właściwe miasto. Wysyłało ono ohydną awangardę w postaci koślawych domków, najrozmaitszych chałup, trzęsących się bud, skleconych ze strzępów tektury i klepek. Natura miewała niekiedy nawroty i fantazje. Odnajdywało się stare ogrody, pełne czcigodnych drzew, a tu i owdzie nawet jakieś uwięzione pole. Dalej z kolei szły karczmy, altanki, maleńkie bistra, o barwnych fasadach, zdobnych w pióropusze trzmieliny. Jeszcze dalej leżały porzucone łupy gałganiarzy, których szałasy zdawały się paść na skorupach i żużlach. Aż nagle, prezentując temu niewyraźnemu otoczeniu swoją skalną podmurówkę z nieciosanego kamienia, wyrastał jakiś czteropiętrowy budynek, z przybłąkanym tu sklepikarzem, z oknami o chroniących od wiatru bocznych zasłonkach, z wietrzącą się na balkonach bladoróżową pościelą. Dalej szły składy drzewa z miłym zapachem piętrzących się świeżych trocin. A później znów całe le
giony połatanych, w pełnym słońcu nawet drżących chałup, kostropatych, cynicznych nie do ukojenia.
Od Alf ort począwszy, miasto szło już jednym ciągiem, miasto twarde i uporządkowane. Jednakże, wzdłuż alej, bulwarów i nadbrzeża, miejscami, plamami, jak jakaś zła myśl, jak uparta choroba, powracało utrapienie przedmieścia. Niejednokrotnie po wielkim szmacie czystego, starannie utrzymanego miasta, otwierał się nowy wrzód, jakieś ciemne, niesłychane podwórze ze zbutwiałymi lepiankami, z całymi górami odpadków, ze sforami zżeranych przez robactwo dzieci, ze zdziczałymi mężczyznami i kobietami, z zapachami ponurego, deszczowego, pełnego nienawiści, przeklętego Wschodu. I, gdy się zbliżało do bram, gdy się już słyszało mowę, śmiech i piosenki Paryża, wybuchała wówczas owa „strefa“, owo wielkie obozowisko nędzy, które zewsząd otacza sławną i wspaniałą stolicę.
Tak więc, każdorazowo, zanim zdołałem dotrzeć do miejsca mej pracy, kłopotów i myśli, musiałem, uwięziony w trzęsącym tramwaju przebyć całą tę wszarnię, poddając się jej niemym, ostrzegawczym wyrzutom. Nie zdołałem nigdy do tego przywyknąć.
Odraza, a może i wstyd sprawiały, że, gdy nie spieszyło mi się zbytnio, wysiadałem z tramwaju już przy moście Charenton, aby dokończyć drogi małym stateczkiem.
Te maleńkie ¡stateczki stanowiły wówczas jeden z wdzięków Paryża. W dni powszednie wyruszały prawie puste: prawdziwe przybytki melancholii, na których nieliczni, zziębnięci pasażerowie czynili wrażenie błąkających siię cieni.
Czy tego ranka spragniony byłem melancholii? Z pewnością — nie! Potrzebowałem radości, entuzjazmu, a nade wszystko ukojenia, tak jest—odpuszczenia. Przechadzka moja z Józefem napełniła mnie dumą, ale, z pewnych powodów, które będę jednak musiał wyłuszczyć — również i niepokojem. Chwilami niepokój ustępował; czułem się podniesiony do godności rycerza idei, wyrzeczenia, honoru: dokonałem wyznania wiary, ogłosiłem zwycięstwo ducha nad materią. Na rzecz najgodniejszej sprawy poniosłem wielką ofiarę. Nie żałowałem jej i nigdy jej nie pożałuję... A jednak, mogłem najlepiej zmierzyć całą jej wagę, skoro w tym czasie właśnie, pod koniec sezonu, ubranie moje z trudem jedynie utrzymywało się na granicy przyzwoitości, a omal że i na granicy czystości. Dziurawe obuwie wchłaniało wodę. A kapelusz, bielizna... Mniejsza z tym! Siłą wyobraźni zostałem na długo odziany, ogrzany, nakarmiony. Dotrzymałem obietnicy, wypełniłem, — no tak... wypełniłem swe zobowiązanie.
Rozległ siię dzwonek i statek ruszył, żadna inna podróż nie mogłaby chyba silniej utwierdzić mnie w poczuciu mej wielkości. Przez chwilę statek pruł opieszałe wody Marny, pozostawiając długie, zielone bruzdy. Droga prowadziła pod mostem
kolejowym, potem pod jakimś wesołym mostkiem dla pieszych i, natychmiast oto docierało się do miejsca, w którym dopływ wpada do rzeki. Był tu rozległy, pijany niebem, wodny pejzaż, krzyżujące się drogi wichrów, zbieg świateł, skojarzenie potęg, nieustanne święto żywiołów ziemskich, szczególnie zrozumiałe dla dusz, uszlachetnionych jakimś trudnym wyczynem.
Miasto widziane z daleka wydawało się niskie, rozrzucone, robiło wrażenie niemal wioski. W o- wych czasach było ono jeszcze wolne od cementowych walhalli, które dziś podziwiamy. Brzegi rzeki chyliły się ku prądowi pięknym, leniwym spadkiem, na którym, jak na dawnych rycinach, widać było poruszających się spacerowiczów, tu jakiegoś śpiącego wyrobnika, tam psa — włóczęgę. Z odległości, w jakiej płynął statek, szpetota ludzi
i rzeczy nie dawała się odczuć. Widać było miłe domeczki, będące, być może, gospodami, mieszkania flisaków, przewoźników i robotników portowych. Aby przeinaczyć rzeczywistość, aby oddać się marzeniu, nie trzeba było nawet zbytnio się oddalać. Można było wyobrażać sobie podróże, Du- naje, Wołgi, ucieczki, wyprawy, podboje.
A wówczas podjeżdżało siię do wielkiego, szerokiego, uwieńczonego rzędem latarń mostu, zatłoczonego i pełnego dymu. I od razu na wybrzeżu poczynały się mrowić tysiące beczek — cały skarb Ber- cy. Po drodze złożyłem ukłon tym mdłym napojom: upojony przecież byłem mocniejszym winem. Stałem na przodzie statku,—nazywając to w my
ślach: na „dziobie“. Był to odkryty stateczek, jeden z tych, które wypuszczono na wystawę. Wiatr, omal że morski, przeszkadzał mi w rozmyślaniach. „Tak, doprawdy, uczyniłem słusznie. Zbyt już często mówiono u nas, u Pasąuierów, o pieniądzach. Nawet ojca, który podjął tak wielki wysiłek i odniósł zwycięstwo, pociągały kuszenia Mammona. Ferdynand spalał się w drobnych pożądaniach. A Józef, och! Józef, ten gotów był duszę oddać za obrączkę Fafnera. Duszę! Już ją oddał, nieszczęsny! Cecylia była cudowna, oczywiście, i tak już od nas daleka, tak już poza kręgiem naszych namiętności — a jednak i ona była w niebezpieczeństwie dzięki swym niemożliwym projektom małżeńskim. Pozostawała biedna mama. Och! ona nie była winna; wszystko to oszołamiało ją tylko, szarpało, miażdżyło. Czyż w ten właśnie sposób, takimi oto sprzeczkami, drobnymi porachunkami i targami należało uczcić nasze wejście do ziemi obiecanej ? Bo przecież była to ziemia obiecana. Ojciec osiągnął cel całego swojego życia. Rozpoczynaliśmy nową egzystencję. Wkraczaliśmy nareszcie do zielonej doliny inłelektualizmu. I na to jedynie, aby się tu sprzeczać o grosze. Co za wstyd! Nie! był już najwyższy czas uczynić coś nadzwyczajnego, okupującego, oczyszczającego. Uczyniłem to... przynajmniej częściowo...“
W tym punkcie rozmyślań poczułem, że niepokój zatruje mi radość. Niepokój, zbliżony zupełnie do wyrzutów sumienia. „Uczyniłem co trzeba? Nie,
rachunek nie jest wyrównany. Jest coś jeszcze, co się domaga rozpatrzenia. Ach! jakie to wszystko trudne!“
W tej chwili mijaliśmy właśnie cały sznur galar. Stateczek nasz począł się kołysać. Z przystani, ciągnących się wzdłuż rzeki, rozlegał się raz poraź przenikliwy gwizd. Spośród filarów mostu d‘Au- sterlitz wyłoniła się Notre-Dame i wysokie, rozsiane na wyspach kamienice. Serce podskoczyło mi do gardła; był to widok na miarę mej udręki. Przed rozdwojeniem się nurtu wzdęta rzeka nabierała jak gdyby zbawczego tchu. Niby oazę wspomnień widziałem po lewej stronie Jardin des Plantes, nasz ukochany ogród dzikich zwierząt, gdzie rozpoczęło się już panowanie jesieni. Zapchane tłumem pieszych, końmi, ciężarowymi platformami bulwary nadbrzeżne prowadziły ze sobą rozmowę ponad wodami rzeki.
Stateczek wjechał pomiędzy wyspy, między podobne do fortów z piaskowca i granitu ocembrowania brzegów i naraz ukazała się oczom rozkoszna nagroda, czarowny, pełen ułudy widok — samo serce, sam rdzeń, sanktuarium miasta w całym tego słowa znaczeniu —owo piękne i szlachetne zgromadzenie wież, kościołów, pałaców, skrzydlatych mostów, domów wiedzy, surowych rezydencji, szalonych budowli, dymiących dachów, drzew uwięzionych, ogrodów i figur, wzniosła gra wody, nieba i dzieł rąk ludzkich, z których każde miało swą historię, swą treść, swoje przeznacze
nie, — jednym słowem — Paryż, oczywiście, a raczej Paryż dziewiętnastoletniego chłopca, który dokonał czegoś, co było niewątpliwie trudne, niewątpliwie piękne i chwalebne, ale z czego nie był zbyt zadowolony, z powodów, które prędzej, czy później trzeba będzie wyjaśnić.
ROZDZIAŁ IV
Dom przy ulicy Saint-Jaques. Kontrasty Paryża. Wizerunek Leona Schleitera z rolcu 1900. Wiedza
i władza. Stosowanie metod matematycznych w biologii. Poranne odwiedziny. Próba zwierzeń. Interwencja zmysłu krytycznego.
Leon Sehleiter jest dużo starszy ode mnie. Jeżeli wierzyć rocznikom, to, w czasach kiedy rozpoczyna się moje opowiadanie, musiał on mieć lat dwadzieścia siedem. Mieszkał przy ulicy Saint—Jaques naprzeciw Sorbony, w domu, który jak czarny świerzb przylepiony był do boku Collège de France, a od tego czasu zniknął na skutek mądrego zarządzenia regulacyjnego.
Dla młodego uczonego tej miary, co Sehleiter, było to mieszkanie bardzo nędzne. Znając tego człowieka, już w korytarzu wejściowym odczuwało się coś w rodzaju politycznego, a nawet społecznego wyznania wiary, które przejmowało mnie szacunkiem, omal że entuzjazmem. Rozgałęzione jak arteria, wąskie schody wznosiły się środkiem
tej budy, rozsyłając na wszystkie strony kręte, przecinane stopniami ganeczki, na które wychodziło całe mnóstwo maleńkich cel. Mieszkali tu robotnicy, córy Koryntu, sprzedawcy uliczni — ludek na ogół dość spokojny. Światło na schody padało z małego, aksamitną sadzą pokrytego dziedzińca. Mieszkańcy mogli tu ,na każdym piętrze wylewać swoje nieczystości przez okno do ołowianych ścieków, których amoniakalne wyziewy wdychało się po drodze.
Było rzeczą zadziwiającą gdy w samym sercu dzielnicy wiedzy napotykało się tę bezczelną ruderę, która za czasów swej młodości widzieć zapewne musiała pielgrzymów, udających się do Corogne i Saint>Jaques de Compostelle. Dziś jeszcze odnaleźć można pomiędzy politechniką i College de France, w cieniu Sainte-Barbe i Louis-le- Grand, pod okiem Panteonu, kościołów i bibliotek, najbardziej cuchnący z zakątków nędzy paryskiej.
Leon Schleiter, nauczyciel mój i kolega, był wówczas pomocnikiem w laboratorium fizjologicznym w Sorbonie i asystentem Dastre’a. żywiliśmy wiele podziwu dla Schleitera. Rok temu bronił on rozprawy, bynajmniej nie błyskotliwej, lecz właśnie monumentalnej, o budowie tłuszczów fosforowych w jajach ptasich. Praca ta, składająca się nieomal w całości z cyfr i wzorów chemicznych, stanowiła w naszych oczach zbiór podstawowych zasad wiedzy, sumę wszystkich rozsądnych pojęć o życiu. Prawdę mówiąc, w pracy tej Schleiter wyłącznie jeszcze ograniczał się do rozwijania
kancepcyj Dastre’a. Wnosił w nie krańcowy do- gmatyzm, który nas olśniewał, mimo że zawdzięczaliśmy mu różne niemiłe przejścia: Schleiterbowiem nie należał do ludzi czułych.
Był on synem skromnego krawca z ulicy Abou- kir. Widział jak ojciec siedząc w kucki przy lśniącym krawieckim stole, niszczeje zgarbiony w piwnicznym świetle. Długi czas prowadził wśród zaduchu starych łachów życie wypełnione udręką ambicji. I, od wysiłku do wysiłku, przy pomocy gry tajemnych potęg i olśniewających przypadków, ten synalek krawca wznosił się wzwyż — obecnie już bardzo szybko — w nowej glorii, jaką wydały owe czasy, w glorii wiedzy.
Mówię — wznosił się, a nie rozkwitał: w słowie
i w pojęciu rozkwitania jest coś giętkiego, swobodnego, coś radosnego, co mi się wydaje niezgodne z osobą Schleitera. Będę z pewnością miał jeszcze sposobność powrócenia do Schleitera na przestrzeni tych i następnych stronic. Zajmował on i zajmuje dotychczas określone miejsce w moim świecie. Muszę, na jego cześć, zboczyć nieco w moim opowiadaniu. Leon Schleiter był, w owych czasach, chudy, wysoki, śniadoskóry i czarnowłosy, nosił wąsy i muszkę. Miał twarz wąską, spłaszczoną po bokach, tak, że we wspomnieniu widzi się go z profilu. Na długi, cienki jak błona nos zakładał binokle. Nos ten, niemieckie brzmienie nazwiska, bezkompromisowość jego poglądów w czasie sprawy Dreyfusa sprawiły, że przeciwnicy uważali go za żyda. Powtarzał chęt
nie: „żałuję, że nie jestem żydem“. I natychmiast dodawał: „Niestety — nie jestem nim“. Był zawsze i dotąd pozostał jeszcze dreyfusistą. Mówił tak wówczas dla zaprotestowania przeciwko temu, co nazywał końcówką obciążającą. W chwili, gdy rozpoczyna się niniejsze opowiadanie, Leon Schlei- ter przystąpił był właśnie, z pasją oschłą i ponurą, jak cała jego osobowość, do ruchu socjalistycznego w odcieniu Guesde‘a, a raczej w odcieniu Schleite- ra, to znaczy ku krańcowo lewemu socjalizmowi, który podbarwiał syndykalizm.
Nie chciałbym, aby dobór słów i rytm zdań mógł choć na chwilę nasunąć myśl, że nieżyczliwie osądzam osobę i bieg przeznaczeń Schleitera. Dzisiaj należy on do (tych, dość zresztą licznych uczonych, którzy wcześnie rzucili laboratoria i roz_ koszne udręki wiedzy, dla zdarzeń życia politycznego. Myśląc o Leonie Schleiterze, przez długi czas zadawałem sobie pytanie, czy zrodzone z popularności upojenie, namiętność posiadania wpływu, lub nawet gra pojęć, mogły istotnie człowieka wysokiej kultury doprowadzić do zawahania się w wyborze między dwoma rodzajami kariery, dwo. ma rodzajami przeznaczeń : drogi wiedzy i drogi władzy; rozumiem przez to — owej widocznej, dotykalnej, prostaczej władzy, jaką jest wpływ w życiu publicznym. Wydaje mi się, po namyśle, że prawdziwi uczeni rzucają badania, gdy nic już wyciągnąć z nich nie mogą. Nie wykraczam tu poza płaszczyznę moralną zagadnienia. W pierwszym rzędzie matematykom — o czym myślałem nieraz
w związku z Pawłem PainJevé — i niektórym poetom lirycznym, zdarza się widzieć, jak talent ich szybko wygasa. Rzucają się wówczas do czynu, ponieważ rozmyślanie ma dla nich już jedynie woń zastygłych popiołów.
Uwagi te nie oddalają nas zbytnio od biologa Schleitera. Jeden z pierwszych zastosował on ścisłość matematycznych rozumowań do wiedzy o życiu. Jakkolwiek Dastre był jednym z czynników tej wielkiej rewolucji, mawiał jednak w owych czasach o Schleiterze i o ¡nas wszystkich: „Mam wrażenie, że jestem kurą, która wysiedziała kaczęta“. Schleiter był zabłąkanym w obserwacji istot żywych matematykiem. Szybko wypalił się ogień jego geniuszu. Jestem pewien, że cierpiał nad tym i że to było przyczyną jego politycznych aspiracji i chłodnej surowości.
Wspinając się tego ranka po schodach domu przy ulicy Saint-Jaques nie myślałem o tym wszystkim. Całkowicie byłem pogrążony w swej walce wewnętrznej i dumie. Potrzebowałem sankcji, potwierdzenia ze strony człowieka własnej klasy moralnej. Oto dlaczego musiałem zapukać do Leona Schleitera.
Schleiter już wstał i natychmiast otworzył drzwi. W tej dziwacznej ruderze posiadał on dość wygodne mieszkanie, składające się z dwóch pokojów, kuchni i czegoś w rodzaju przedsionka. Okna wychodziły na ulicę Saint-Jaques i mury Sorbony — zbożny widok, pozwalający choć częściowo zapomnieć o panującym na schodach mro-
Ziemia Obieeana — 4
49
ku i woni. Mieszkanie Schleitera było nadto bardzo czyste i utrzymane w najwyższym porządku. Otworzył mi więc osobiście z brzytwą w dłoni, ponieważ golił się właśnie.
— Co za miła niespodzianka, — powiedział suchym, miarkowanym głosem, który znałem doskonale i który nie peszył mnie wcale, był bowiem u Schleitera wyrazem jak największej serdeczności. — Czemu zawdzięczam tę przyjemność?
— O! — odparłem niedbale, — może pan być spokojny: nic ważnego.
— Nic ważnego, bez wątpienia; ale może coś poważnego?
— Nie, nie, niech się pan uspokoi.
— Jestem spokojny z zasady i omal z definicji. Proszę siąść w fotelu. Jeżeli pan pozwoli, skończę z goleniem. Jest to, wie pan, prawdziwa męka, bo mam bardzo twardy zarost. A więc poranne odwiedziny, po prostu? Znakomicie!
— Nie są to tak zwane odwiedziny: miałem sajść do labo, ponieważ wiedziałem, że pan tam będzie.
— I nagła jakaś potrzeba zmusiła pana do wyprzedzenia zamierzonej godziny? Dobrze. Niech pan chwilkę zaczeka, zanurzę tylko głowę w wodzie. A teraz, słucham.
— Panie Schleiter — zacząłem wstając — zapewniam pana, że jest to rzecz bez znaczenia.
— Och! widzę to, widzę, sądząc chociażby po pańskim przykładnym spokoju. Woli więc pan pozycję stojącą?
— Właściwie, nieco ruchu...
— Niech mi pan wierzy, panie Pasąuier i uczyni ten drobny wysiłek by usiedzieć w fotelu, chociażby tylko przez dyscyplinę, dla opanowania nerwów.
— Nie jestem zdenerwowany. Niech mi pan wybaczy.
— Czynię to właśnie, mój drogi.
— Czy zna pan mojego starszego brata?
— Znać go... to byłoby zbyt wiele powiedziane. Widziałem go trzy czy cztery razy.
— Chciałbym najpierw stwierdzić, że mój starszy brat, Józef, jest nieprzeciętnym chłopcem.
Schleiter odwrócił się do mnie, poprawił binokle, przyjrzał mi się z wielką uwagą i rzekł przyciszonym głosem:
— W tej chwili chce pan, zapewne, wykazać, co może zdziałać zmysł rodzinny, tak, nawet z młodzieńcem o niezależnych poglądach i krytycznym umyśle. Widzi pan, panie Pasąuier...
— Ach! — wtrąciłem, zrywając się z fotela — wczoraj wieczór uczyniłem coś, o czym muszę koniecznie z panem pomówić.
Schleiter wyciągnął rękę z nieco wzniesionym wskazująęym palcem.
— Uwaga! — powiedział. — Uwaga! Jest pan bardzo podniecony, drogi chłopcze!
— Oczywiście, — odrzekłem, pochylając głowę. — Postaram się wszysto panu opowiedzieć. Jest to coś zadziwiającego.
— Po namyśle, proszę, póki czas jeszcze, nic mi w ogóle mie mówić, kochanku — podjął Schleiter.
Mimo uprzejme słowo „kochanku“, które przejął od Dasitre'a, zgłupiałem na to powiedzenie.
— Nic panu nie mówić... ależ zaręczam... Co pan sobie wreszcie wyobraża?
—■ Nic sobie nie wyobrażam, nic zupełnie. Widzę, po prostu, że pan jest bairdizo podniecony. Przypuszczam, o ile mogę cokolwiek przypuszczać, że uczynił pan coś, z czego nie jest pan zbyt zadowolony. Więc ponieważ mam doświadczenie i interesuję się panem, mój chłopcze, powiadam: proszę wyświadczyć mi tę łaskę i zachować swoje zwierzenia dla siebie.
— Ale dlaczego? Czy wyobraża pan sobie, że popełniłem coś nieuczciwego?
— Tego, oczywiście, nie mówię. Jestem nawet pewien czegoś wręcz przeciwnego. Myślę jednak, że pan podziękuje mi za to, co przed chwilą powiedziałem. Gdyby pan zaczął teraz mówić, wieczorem jużby pan tego żałował. Proszę mi wierzyć, drogi chłopcze: znam ludzi. Jeżeli się musi wspólnie pracować, niezbędna jest ogromna powściągliwość. A teraz, chodźmy do labo, skoro miał pan ten zamiar, a ja również tam idę... No, no, niech się pan uspokoi, Pasquier! Chwileczkę, zamknę drzwi.
Zdjął z wieszaka lekki, czarny, filcowy kapelusz, który dla ludzi nauki był w owych czasach urzędowym nakryciem głowy w dzień powszedni. Popychał mnie za ramię ku wyjściu.
— Tak będzie o wiele lepiej. Jeżeli chcemy razem żyć i pracować z pożytkiem, strzeżmy się, kochanku, strzeżmy się zbyt wielkiej zażyłości, sekretów, spowiedzi i tym podobnych igraszek. To romantyzm, Pasąuier, to nie — pracownia.
Byliśmy na schodach o roztrzęsionej posadzce. Przez każde z okien przesyłały nam ścieki z nieczystościami jak gdyby tchnienie spróchniałych zębów. Schleiter spojrzał w niebo i powiedział:
— Znów będzie deszcz, Rozpaczliwa jest ta jesień.
ROZDZIAŁ V
Samotność w laboratorium. Helena czasów naszej młodości. Zagrożone doświadczenie. Lekkie zanurzenie w świat Weillów. Sentymentalno-filozoficz- na przechadzka. Ogród w deszczu. Los w odwrocie. Rozmowa dwudziestolatka. Nocny poivrot.
Zwykłe pomyłki matek, świetlista smuga pod drzwiami.
Laboratorium fizjologiczne zajmowało, i dotychczas jeszcze zajmuje, południowo-wschodni narożnik Sorbony. Sale zajęć wychodziły bądź na ulicę Saint-Jaques, bądź na ponurą ulicę Cujas, bądź wreszcie na wewnętrzny dziedziniec, gdzie rozpaczliwie wyły przeznaczone do doświadczeń psy.
W czasie naszych długich wakacji laboratorium stało pustkami. Bez pośpiechu przeprowadzano ługowanie ścian — zabieg, do którego szef nasz, profesor, przywiązywał dużo wagi. Drużyna Schleite- ra, składająca się z Villaume‘a, de Rocha, Heleny Strohl i ze mnie, powracała nieraz do pracy z końcem lata. Schleiter lubił rygor i uważał, że waka
cje powodują, zniewieściałość. Przepracowany sierpień wprowadzał go w zachwyt: brak studentów, mało hałasu. Malarze kończyli już swoje zadanie
i opuszczali laboratorium. „Schleiter ma słuszność, mówił Roch. Jest to chwila takiego spokoju, że można by uchwycić w przelocie któreś z praw natury, ot, tak sobie, niechcący“.
Dastre, przebywający wówczas w pewnej okolicy podmiejskiej, gdzie był burmistrzem, układał w marzeniu traktat o przycinaniu drzew, ów piękny traktat na temat ogrodnictwa, który nigdy nie ujrzał światła dziennego. Wiedzieliśmy, że w połowie października szef powróci do nas, życzliwy, troskliwy i ugrzeczniony ; tak człowiek wyobraża sobie wielkopańskie maniery dawnych czasów.
— Jeżeli pan pozwoli, napiję się czarnej kawy — powiedział Schleiter.
Poszedłem z nim do kawiarni na bulwarze Saint- Michel. Schleiter nie był skąpy, ale ograniczał swe wydatki. Spytał:
— Napije się pan kawy?
Odmówiłem pod pozorem, że piłem już w domu. W istocie, zapach kawy budził we mnie wielką na nią ochotę, ale wciąż jeszcze czułem się upokorzony niedawną rozmową. Ruszyliśmy z powrotem do Sorbony.
— Pańska przyjaciółka, panna Strohl, — mówił Schleiter — ma być wcześnie w laboratorium. Robi dla mnie wykresy.
Wiadomość ta przejęła mnie zadowoleniem, które ukryłem. Jakże mogłem, chociażby przez chwilę,
liczyć na tego czarnego Schleitera, na jego poczucie delikatności, wówczas gdy miałem Helenę?
Już od dwóch lat Helena była moją przyjaciółką
i słuchaczką tych samych wykładów, co i ja. Przybyła ona ze swego rodzinnego Belf ort, aby w Paryżu zdobyć licencjat, który też otrzymała jednocześnie ze mną w czasie letniego semestru. Była to wówczas piękna, smukła dziewczyna, nieco wyższa ode mnie. Blondynka o ładnych rysach, o świeżej, jędrnej cerze, i wyrazie owego radosnego zdrowia, jaki widuje się u młodych kobiet z reklam Chereta. Chodziła wielkimi krokami i nosiła spódnice tylko do kostek, co na owe czasy było dość śmiałe. Na piękne, w koronę upięte włosy nakładała zręcznie mały, marynarski, filcowy kapelusik. Wszystko to, nadając zgodnie z jej wolą ce- chy swobody i chłopięcości, nie przeszkadzało jej jednak być kobietą piękną i skorą do śmiechu.
Czyniąc ten wizerunek, zamknąłem mocno oczy, aby spoza stu kolejnych obrazów lepiej odnaleźć naszą Helenę z tamtych czasów.
Helena, w nowym fartuchu sztywnym jeszcze od krochmalu, była już przy pracy. Spojrzenie miała nieruchome i wargi drżące, jak ktoś, kto liczy w myśli. Skinęła jednak życzliwie w moją stronę, wskazując jakiś stołek. Stół, przy którym pracowała Helena, tonął w pięknym, chłodnym świetle. Na korkowej deszczułce widziałem rozkrzyżowaną żabę. Udo zwierzątka było rozcięte. W obnażony, jedwabną nitką umocowany mięsień wbite były elektryczne igły. Po prawej stronie Heleny obra-.
cal się aparat rejestrujący. Cieniutka jak włos linijka zarysowywała się na poczernionym walcu. Helena trzymała chronometr w jednej ręce, w drugiej ołówek.
— Heleno, — odezwałem się cichutko. — jakże jestem szczęśliwy, że panią dziś widzę. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo pragnąłem pani obecności.
Helena uśmiechnęła się, opuściła powieki, zdobne w długie, brunatne rzęsy i na razie nic nie odpowiedziała. Po czym odezwała się spokojnym i śpiewnym głosem:
— Dzień dobry, Laurent! Cóż to się panu stało, drogi chłopcze? Osiem... dziewięć... Ma pan jasno niebieskie spojrzenie, jak pański... proszę zaczekać... Dziesięć... jedenaście, dwanaście... jak pański ojciec, gdy jest w złym usposobieniu. Ach! nie należy tego mówić? Jakiż pan jest... Trzynaście, czternaście... Popsuję sobie przez pana cale doświadczenie... drażliwy. Tak! Można powiedzieć, że pan jest drażliwy! Niech mi pan da spokój przez chwilę. Nie wiem już co robię... No, dalej! proszę odwrócić się do mnie plecami.
Zaczęła znów liczyć. Chwilami zatrzymywała się z półotwartymi ustami i wówczas dostrzegałem jej zęby, na które przyjemnie było patrzeć. Potrząsała głową. Udałem, że się odwracam i ujrzałem zawieszoną na ścianie mądrą maksymę Dastre‘a: „Każdy przedmiot posiada tu określone miejsce. Uprasza się o kładzenie każdej rzeczy na miejsce“.
— Heleno, — odezwałem się raptem. — Jestem bardzo nieszczęśliwy. Nie, nie, niech mnie pani nie
słucha. Nie jestem wcale nieszczęśliwy. Jestem nawet, może, bardzo szczęśliwy. Sam nie wiem: musimy to wspólnie rozpatrzyć. Uwaga! Czyżby ta żaba nie dostała odpowiedniej dawki kurary? Co jej się stało? Nie podobają mi się te skurcze.
— Proszę się nie niepokoić, przewrażliwiony człowieku. Niech pan uczyni tylko co należy, aby się powstrzymać od mówienia. Dwadzieścia pięć. Tak, tak, dwadzieścia pięć. Nie wiem już na czym to stanęłam. Jest pan nieznośny. Gdyby tu nadszedł Schleiter, nazwałby pana artystą, fantastą i już nie wiem czym więcej. I miałby słuszność.
— Och! — szepnąłem zadąsany — Schleiter jest wśród psów. Niech pani posłucha jak charczą. Heleno, muszę z panią pomówić.
— Ależ, drogi chłopcze, to przecież zupełnie proste. Wyjdziemy razem. Ale do tego czasu... Czterdzieści dwa. Och! denerwuje mnie pan... Kiedy pan pracował nad nadnerczami, nie zakłócałam panu spokoju. Czterdzieści cztery... Nie? Nie chce pan, abyśmy wyszli razem?
— Tak, o, tak! Ale nie teraz z rana. Później.
— No — myślę. Do trzeciej będę zajęta. A potem, cóż, niechże mnie pan potem zaprosi na podwieczorek. Och, nie popełnimy żadnego szaleństwa.
— 0 trzeciej. Dzięki, Heleno. Czy mimo to mogę zostać?
— Nie, Lau. Nie. Niech pan popracuje. Niech pan pomoże Schleiterowi. Doprawdy, jeżeli pan tu
zostanie, będę robiła głupstwa. Spokoju, drogi Laurent, spokoju!
— Heleno, nie chcę dziś Schleitera. To człowiek bardzo inteligentny, ale posiada mózg na wpół przepuszczalny. Wiem, co mówię. Drażni mnie dziś. Idę do biblioteki.
— Choćby do samego diabła, mój mały.
— Och, Heleno, gdyby pani wiedziała...
— A więc dobrze! niech pan nie idzie do diabła. Niech pan idzie do biblioteki, ale co ważniejsze, niech pan nie wraca. Laurent, pan jest bardzo miły. Bardzo pana lubię, Laurent.
Wzruszyłem ramionami i poszedłem do biblioteki. Spędziłem tu blisko godzinę na przeglądaniu biuletynów, robiąc jakieś nieokreślone notatki. Potem wyszedłem i, co tchu, popędziłem na Boule- vard de 1’Hopital.
Przyjaciel mój Justyn Weill mieszkał u swych rodziców, którzy, prowadząc niewielkie przedsiębiorstwo wynajmu pojazdów, żyli wspólnie z dwoma braćmi i ich rodzinami. O tej porze, we wrześniu, Justyn musiał zapewne być na wsi, w okolicach Jouy-en-Josas. Mając wolny wstęp do tego rodzinnego domu, skierowałem się wprost do biura pana Weilla.
Był to mały, otyły, łysy izraelita w złotych binoklach, zawsze pełen życia i wesoło usposobiony. Lubił mnie jako najlepszego, najszczerszego przyjaciela swego syna.
— Panie Weill, — powiedziałem wchodząc — czy myśli pan, że Justyn będzie dziś w Paryżu?
Pan Weill potrząsnął głową.
— Nie, mój kochany. Justyn pracuje. I nie myśl, że chodzi tu o doktorat prawa. Nie. Chodzi
o coś w rodzaju szekspirowskiego dramatu w pięciu aktach i trzydziestu siedmiu odsłonach; coś przeraźliwego! Ja, oczywiście, nic o tym nie wiem, nikt z nas nic o tym nie wie. A potrzeba dużo dobrej woli, aby nic nie wiedzieć, aby nie słyszeć, jak deklamuje po wszystkich kątach wiersze ze swego „Ezechiela“. Nazywa się to „Ezechiel“ i jest nawet niezłe, choć zupełnie się na tym nie znam. Masz jakoś niezbyt wesołą minę.
— Panie Weill — mówiłem, idąc za biegiem myśli — zrobiłem głupstwo i wyjechałem dziś z Créteil bez pieniędzy. Czy może mi pan pożyczyć dwadzieścia franków?
Pan Weill począł się śmiać, otworzył kasę i podał mi ludwika ze słowami:
— Chcesz może więcej?
— Nie, — odparłem — dziękuję panu. Jutro, albo pojutrze odniosę.
Pan Weill uczynił ruch człowieka, któremu się nie śpieszy. Byłem już na ulicy; ochłonąwszy, powracałem wolnym krokiem do szkolnej dzielnicy. Jeden Laurent w głębi serca czynił dość niefortunny rachunek, który drugi Laurent z pogardą odrzucał.
Za franka niespełna zjadłem śniadanie, nie w zwykłej naszej traktierni przy ulicy Thénard — obawiałem się tam spotkać Schleitera lub któregokolwiek z moich towarzyszy — ale w jakimś bi
stro na wybrzeżu. Potem odbyłem samotną, dość ponurą przechadzkę, bezustannie stawiając czoło różnym sprzecznym myślom. Wreszcie, koło godziny trzeciej, wróciłem do Sorbony. Ciężkie chmury, przybyłe z zachodu, ocierały się o szczyty domów. Helena przyjęła mnie śmiechem.
— A więc skończone! — zawołała. — Schleiter wynagrodził mnie nawet czymś w rodzaju wzmianki honorowej. I nie ma w tym pańskiej winy, Lau- rent. Już mnie prawie rozbolała głowa. Dokąd mnie pan chce zaprowadzić?
— Dokądkolwiek bądź. Na przykład do ogrodu Luksemburskiego.
— Wygodne rozwiązanie.
Szliśmy krok w krok wzdłuż ulicy Soufflot. Helena nosiła na ulicy długie, nieprzemakalne okrycie, które zwano waterproof i które wydawało mi się nieskończenie eleganckie. Pod pachą miała skórzaną, statecznie wypełnioną książkami teczkę. Zapytała:
— Co się stało, Laurent?
— Stało się, — odparłem cichutko — że jestem bardzo nieszczęśliwy.
Spojrzała na mnie ukradkiem i uśmiechnęła się z lekka.
— Wszystko jest u pana możliwe, nawet i to.
— Heleno, — podjąłem natychmiast, — wie pani, że nadchodzącej zimy skończę lat dwadzieścia.
— Wiem o tym, kochaneczku, wiem. I nie jest to nawet ładnie przypominać mi w ten sposób, że
jestem starsza od pana o dwa lata. No, tak. Prawie że starsza dama.
Nie odpowiedziałem natychmiast, musiałem najpierw przetrawić owo „kochaneczku“. Pan Dastre stanowczo zaraził wszystkich.
— Heleno, — podjąłem wreszcie — pani jest doprawdy moją przyjaciółką. Musi mnie pani wysłuchać, jak przyjaciółka.
Przekroczyliśmy ogrodzenie ogrodu Luksemburskiego. A wówczas Helena uczyniła jeden z owych wdzięcznych gestów, których nigdy nie skąpiła. Ujęła moją dłoń, potrząsnęła nią, uściskała i zatrzymała wreszcie przez chwilę w swojej dłoni. Uśmiechnęła się przy tym:
— Wyglądamy jak para zakochanych. Jest to rozkoszne a nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa.
— Heleno — zacząłem naraz — opowiem pani później moją wczorajszą przygodę, przygodę, która bynajmniej nie jest prosta. Najpierw chciałbym jednak zwierzyć się pani z tysiąca rzeczy. Proszę mi obiecać, że nie będzie się pani ze mnie śmiała. Jestem już w tym wieku, że... Jakże to powiedzieć? To omal śmieszne.
— Ależ nie, bynajmniej — odparła Helena na wpół przymykając oczy. — Nie, to nie jest śmieszne.
— Najsilniej ze wszystkiego odczuwam wielką potrzebę miłości. To — właśnie! Nie ma na to innego określenia. Wielką, prawdziwą, straszliwą potrzebę miłości.
Helena zatrzymała się pochylając głowę. Stała się raptem bardzo poważna, a rumieniec ogarniał ją falami. Szepnęła:
— Mam wrażenie, że doskonale rozumiem.
— A co najbardziej doprowadza mnie do rozpaczy, to, że ja nie mogę kochać, jednym słowem, że nie mam do tego prawa.
Helena podniosła głowę.
— Proszę to wyjaśnić, Laurent, bo teraz już przestaję rozumieć.
— Chodźmy — odpowiedziałem, biorąc ją pod ramię i pociągając w aleję. — Jak wyjaśnić pani ukryte sprawy mojego życia? Czy pani sądzi, że nie jesit dla mnie rzeczą bolesną mówić, że miłość budzi we mnie wstręt? Pani więc, która wszystko odgaduje... Tak, Heleno jest pani najinteligentniejszą kobietą na świecie... Będąc u nas, poznała pani mojego ojca. Pewne strony charakteru czynią zeń zachwycającego człowieka. A jednak, od trzech czy czterech lat przysiągłem sobie postępować wręcz odwrotnie, niż postępował i zawsze postępuje mój ojciec.
Nastała króciutka przerwa. Helena podjęła cicho:
— Pański ojciec miewa kochanki?
— Skąd pani wie o tym?
Wzruszyła ramionami.
— Mój Boże, nie trudno się tego domyślić.
— A więc — tak, to ścisła prawda. Nie, nie powinienem był tak mówić: to jest wyrażenie mojego brata Ferdynanda.
— Pan nie lubi Ferdynanda?
— Owszem, ale zostawmy Ferdynanda w spokoju. Opowiem o nim później. Tak, mój ojciec miewa kochanki i nic na to nie można poradzić.
— Chciałabym wiedzieć, co by pan mógł w ogóle na to poradzić?
— Och! jestem szalony. Zrobiłem kilka prób. Nic się nie dało uczynić. Ojciec to mur. W stosunku do niego wszystko staje się daremne. Jest niemożliwy. Okropny. Ma już ponad pięćdziesiątkę, a myśli jedynie o kobietach, a raczej myśli o kobiecie. Nie mogę powiedzieć wszystkiego. Czasami wprost śmiechu warte. Teraz, kiedy jesteśmy, jakby powiedział Schleiter, burżujami, przydałaby się służąca w domu. Cóż z tego, — wszyscy wiemy, że utrzymanie służącej, nawet brzydkiej, byłoby niepodobieństwem. Trzeba było wymyślić coś innego. Zostawmy to. Myśleć o kobietach! Ja również myślę o kobietach. I nieraz zadaję sobie pytanie, czy ja, Laurent, na skutek złośliwości losu nie jestem całkowitym portretem swego ojca. I to jest rozpaczliwe, ponieważ ojciec budzi we mnie sprzeciw, a nawet wstręt. Wiem, że nie powinienem się do tego przyznawać. Ale to jeszcze nie wszystko: Cecylia! Cecylia — to inna znów historia. Nie powinienem mówić o niej natychmiast po... Czy słyszała pani grę Cecylii? To niebiańska istota, jak ją dawniej określał ten niemożliwy Waldemar. Może to niemądrze mówić w ten sposób o własnej siostrze. Nie dowodzi to naturalnie skromności. Ale— trudno. Cecylia to geniusz. Jest dumna, wyniosła.
żyje między nami jak zesłanka z nieba, jak istota innej rasy. Kiedy gra, świat cały milknie, aby jej słuchać. Zaręczam pani, że nawet Pola Lescure w jadalni... choć Pola nie ma po co się uciszać... i tak nigdy nie robi hałasu — ale nawet koń w swej stajni, nawet to małe stworzonko, które chrobocze w drzewie. A więc — Cecylia ma wyjść za mąż. Istna katastrofa! A do tego — za kogo? Za jakiegoś wschodniego władcę może, za jakiegoś mędrca, maga ? Nie! Skończy się na tym, że poślubi Waldemara Henningsena. Ze sto razy mOwiłem pani o nim, ale nie powiedziałem wszystkiego. Waldemar wydobył nas z mroku. Nie wiedzieliśmy nic, lub prawie nic. Byliśmy — Cecylia i ja — ubożuchnymi dziećmi. On nam objawił wszystko: muzykę, wszelkie piękno... i dumę, przede wszystkim dumę. Mieszkaliśmy w tym samym domu. Był artystą. Przychodził, schodził do nas, uczył Cecylię. Dla mnie był on jakimś Arielem, archaniołem z kluczami i pochodnią. Niezwykły był z tymi wielkimi, niezgrabnymi rękami, z tym wszystkim, co mówił. Józef określał go: esteta! Co pani jest, Heleno?
— Nie czuje pan, że deszcz pada?
— Owszem. Chodźmy pod dach. Więc czymże jest dzisiaj ten zadziwiający chłopiec? Czyżbym się nie orientował? Czyżbym źle widział? Józef twierdzi chętnie, że jestem marnym obserwatorem. Czymże on jest, ten Waldemar? Wykolejeńcem, chorym wariatem. Tak, to przede wszystkim. Neurastenikiem! I Cecylia ma go poślubić! Mógłbym nieomal ręczyć, że Cecylia nie kocha go, albo
Ziemia Obiecana — 6
65
raczej, że już go nie kocha. Nie przemokła pani zanadto, Heleno? Heleno, mam wrażenie, że opowiadam pani banialuki i że wszystkie te przykrości właściwie pani nie obchodzą.
Staliśmy pod daszkiem, sami jedni. W ogrodzie padał wielki, prostopadły, ciężki, nieustępliwy deszcz. Naraz, dobiegły nas dźwięki orkiestry wojskowej; musiał to być czwartek i orkiestra grała dla drzew, dla przemokłych roślin, dla ociekających wodą krzeseł. Grała walca z Traviaty:
Musi...i...my pi...ić aż chivy...y...ci szał
To wino upajające.
Była to melodia, której nie znosiłem, którą uważałem za śmieszną i która, z biegiem lat, nabrała w mym wspomnieniu jakiegoś wprost rozdzierającego piękna.
Spojrzałem na Helenę wzrokiem pełnym tkliwości i niepokoju i, w ciągu chwili, krótkiej jak błyskawica, doznałem nieokreślonego wrażenia, że popełniam błąd, że obieram złą drogę, że w tym momencie właśnie coś psuję, że z czymś, co jest może samym przeznaczeniem, a może jakąś łaską jedyną, mijam się i że jednak niepodobna mi postąpić inaczej; jestem jak wyrzucony pocisk, jak kometa i nie zależy już ode mnie, abym nie podążał tam, dokąd dążę.
— Tak, — podjąłem głosem bardziej jeszcze przytłumionym — jestem więźniem ich wszystkich! Tak jest! Nie jestem wolny. Wieżą mnie, przygniatają. Mówiła pani o Ferdynandzie. Ferdynand się żeni. Wszyscy oni się pożenią. Jest to
coś w rodzaju epidemii. Pani nie zna Klary. Nie wiele pani przez to traci. To najwłaściwsza żona dla Ferdynanda. Przyszłe to małżeństwo całą niedzielę szepce ze sobą po kątach. Myśli więc pani zapewne — miłość. A jakże! Mówią bez końca o meblach z politurowanego orzecha, o obiciach, o serwisie Baccarat, słowem, o tym co nazywają „gniazdkiem“. Przepraszam bardzo, ale to budzi we mnie wstręt, tak, wstręt!
Miałem rozpaczliwe wrażenie że jestem coraz dalszy od tego co chcę powiedzieć. A tam, poza obszarem deszczu, między zmokłymi kasztanami, puzonista sam jeden podejmował ze smutnym uporem:
Musi...i...my aż chivy...y...ci szał.
Wówczas Helena uniosła głowę i skrzydlatym ruchem otrząsnęła płaszcz. Mam wrażenie, że się uśmiechała. Na wpół szeptem wyrzekła:
— Biedny chłopcze, to nie jest takie zawiłe. Myślę, że gdyby pan kochał kogoś, nie myślałby pan nawet o tych wszystkich cudzych sprawach. Obiecał mi pan herbatę. Byłaby teraz bardzo pożądana.
Gdy tak ruszyliśmy po deszczu, zdawało mi się, że nadeszła odpowiednia chwila na najbardziej niezrozumiałą część mych zwierzeń. Ale, czy sprawiła to niepogoda, deszcz, przypadek, złe samopoczucie, czy też rumieniec Heleny, dość, że wszystko odbyło się inaczej, niż się spodziewałem i słowa również zawiodły. W decydującym momencie przyszło mi na myśl, by zrobić pewne doświadczenie. A może to właśnie owo doświadczenie chciało
abym je podjął w stosunku do swojego serca i przeciw niemu. Słyszałem własne słowa:
— Heleno, wczoraj wieczorem popełniłem szaleństwo. Tak, rzecz nierozumną.
Helena patrzyła na mnie jakimś dalekim spojrzeniem. Wielkie krople deszczu zbierały się na brzegu jej filcowego kapelusza. Szepnęła:
— Co pan uczynił?
— Pokłóciłem się wczoraj wieczór z moim bratem Józefem.
Helena wzruszyła ramionami. Przez chwilę wahałem się na pochyłości.
— Miałem banknot tysiącfrankowy, a raczej " ściśle mówiąc... słowem było tam razem tysiąc franków. Dano mi właśnie tę sumę po długich rozprawach. Muszę już powiedzieć wszystko. Chodzi
0 sprawę spadkową. Podarłem więc ten papierek
1 rzuciłem go do Marny, aby pokazać Józefowi...
Helena czekała chwilę a, ponieważ nie mówiłem nic więcej, spytała swobodnym, spokojnym i dalekim ’głosem:
— Aby pokazać... co?
— Nic, Heleno, zupełnie nic. Zresztą, wszystko to nie jest takie proste, jakbym to mógł powiedzieć. Proszę, niech pani wejdzie. Dostaniemy tu herbaty, ciastek i wszystkiego, czego pani zapragnie.
Ciepło herbaty spłynęło mi do gardła, nie przynosząc ulgi sercu. Odczułem wielką udrękę. Wypowiadałem się obficie, mówiłem o wszystkim. Ciągnąłem dalej:
— Spotkałem Boissonnasa, ucznia astronoma Schulhofa. Nic — tylko wyć ! ! Połowa astronomów utrzymuje, że ziemia liczy dwa miliardy lat, inni znów, że tylko trzysta milionów. A — matematycy! Z tymi jeszcze jest gorzej. Wszystko z powrotem podlega dyskusji. Nie ma iiic pewnego. Dwa i dwa to już nie jest cztery. Równoległe doskonale mogą się przecinać. Jakiż nieład! Co za nędza! Istnieje jedna tylko rzecz, której mniej więcej można być pewnym. Nie, nie chodzi o nicość. Chodzi o cierpienie. Gardzę wiedzą ścisłą, a przynajmniej nie ufam jej, mimo Schleitera i jemu podobnych. Wiedza, zwana ścisłą, jest olbrzymim oszustwem. Ale lituję się nad życiem. Zobaczy pani, zobaczy pani, że wymyślę nową fizjologię : fizjologię cierpienia. To jest jedyna rzeczywistość.
Wyszliśmy z powrotem na ulicę. Zdjąłem swój kapelusz o szerokim rondzie, postanowiłem bowiem w niczym nie naśladować Schleitera.
Szliśmy ulicami, o zmierzchu. Helena była pojednawcza, łatwa, macierzyńska, tak, to właściwe słowo: macierzyńska. Chwytała mnie za ramię, gdy, nie zważając na wozy i dorożki, rzucałem się na jezdnię. Słuchała jeszcze, lub przynajmniej udawała, że słucha tego co mówiłem. Pamiętam że około wpół do siódmej błądziliśmy wzdłuż skweru Notre-Dame. Mówiłem gorzkim głosem:
— B ois sonnas przypomniał mi najpierw, że wszystkie planety naszego systemu kręcą się w jednym kierunku, to znaczy w odwrotnym kierunku do wskazówek zegara. Zdawałoby się że to
może dodać otuchy, nieprawdaż? Istnieje tu pewien porządek, coś co pozwala, by umysł odpoczął. A więc — nic podobnego! Oto odkryto planetę, zwaną Uranem, która się kręci w odwrotnym kierunku. I każdy z jej satelitów również kręci się w odwrotnym kierunku. Ach! zaręczam pani, że gdy o tym myślę, miałbym ochotę umrzeć.
— Biedny Lau! — powiedziała Helena. — Pan nie jest prosty, och! bynajmniej nie prosty.
— Co pani robi? Chce mnie pani opuścić?
— Oczywiście. Musizę, mój maleńki. No, no, odwagi! Każdy ma swoje własne życie, Laurent!
Wypowiadając tę surową zasadę, Helena poddała się uniesieniu, o którym z biegiem dni niejednokrotnie miałem marzyć. Szybko pochyliła się ku mnie i złożyła na moich włosach leciutki, leciutki pocałunek; nie pojąłem na razie, iż posiadał on woń pożegnania.
W kilka minut później szedłem wzdłuż Sekwany z moim wielkim kapeluszem pod pachą. Na rogu mostu Austerlitz zatrzymałem się pod latarnią i napisałem bilecik, o którym zapomniałem niemal zupełnie do chwili, gdy mi go pani Weill w roku 1918 oddała wraz z wieloma innymi papierami:
„Justynie, drogi Justynie, jesteś jedynym moim przyjacielem. W imię poezji, przyjaźni, miłości i wszystkiego, co wielbimy, przyjedź jutro do Cre- teil zobaczyć się ze mną. Urządź się tak, abyś mógł pozostać kilka dni z twym nieszczęśliwym
Laurent, którego opuścili bogowie, ludzie, idee“.
Pan Weill na szczęście nie wyjechał jeszcze. W czasie letnich miesięcy kazał się on co wieczór wieźć jedną ze swych dorożek na plac Denfert, by stamtąd udać się pociągiem do rodziny w Jouy.
Podarował mi kopertę, zalepił ostentacyjnie mój list, podjął siię go doręczyć, wyrecytował dwa czy trzy dowcipy, polegające na grze słów, w czym zresztą celował, i wsiadł do dorożki.
Z tego deszczowego wieczoru pozostał mi jeszcze w pamięci szereg obrazów: obrzydliwy obiad, zjedzony w restauracyjce koło placu Maubert; ulice, chodniki, okratowania ciemnych ogrodów i, o północy, kawiarnia w okolicach Bastylii. Wreszcie, później jeszcze, mała stacyjka skąd wyjeżdżało się do Saint-Maur. Pozostał jeszcze jeden jedyny pociąg — koło wpół do drugiej. Byłem zabłocony aż po samą duszę, brudny, dziki, zirytowany. Padałem ze zmęczenia i zasnąłem w wagonie. Ze stacji Saint-Maur do ulicy du Moulin szedłem jak automat. Dostrzegłem wreszcie nasze drzwi i usłyszałem, jak pudel warczy u furtki. Nie miałem klucza od bramy, ponieważ nie zdarzało mi się wracać o podobnej godzinie. Dłuższą chwilę stałem na chodniku bez ruchu. Pies, rozpoznawszy mnie, węszył w szparze przy ziemi, ale już nie szczekał. I wówczas, tuż obok, jak nocny powiew dobiegł mnie głos mamy:
— To ty, Laurent! Jak późno!
Mówiła rzeczywiście bardzo cicho, aby nie zbudzić domowników. Zaraz też posłyszałem jak pora się z wielkim kluczem. Drzwi uchyliły się. Ciem-
ność nocy była teraz przecudownie chłodna i spokojna. Przyciskając mnie do piersi, powiedziała:
— Domyślałam się, że i na ciebie przyjdzie kolej. Jesteś zupełnie zmoczony. Można się od tego rozchorować. Chodź, na ogniu stoi ciepłe mleko z odrobiną kawy.
Pociągnęła mnie do jadalni. Mała oliwna lampka paliła się na stole, który, jak za czasów naszego dzieciństwa, jak za czasów ulicy Vandamme i ulicy Guy-de-la-Brosse, w przerwach między posiłkami nakrywano popękaną, łuszczącą się ceratą. Matka przyniosła mleko w porcelanowej filiżance, którą miała jeszcze po ciotce. Gdy piłem, nie chcąc mnie drażnić, przyglądała się ukradkiem jedynie. Spróbowała nieśmiałym głosem:
— Powiedz mi cokolwiek, Laurent. Może zrozumiem. Nawet jeżeliby to miała być jakaś sprawa dotycząca twego wieku. Nawet, jeżeliby to miała być... no tak, sprawa miłosna.
Postawiłem filiżankę, zerwałem się gwałtownym ruchem i twardym głosem odparłem:
— To jest wszystko co tylko chcesz, mamo, z wyjątkiem sprawy miłosnej.
Szedłem do swej mansardy, potykając się o stopnie. Spod jednych drzwi przedzierała się wąziutka smużka światła: to Pola Lescure czytywała do samego świtu, do ostatecznego zmordowania powiek romanse w ilustrowanych okładkach, które w dzień chowała pod materac w swym łóżku.
ROZDZIAŁ VI
Dom, w którym stawialiśmy pierwsze kroki. Dyplom — kluczem do ziemi obiecanej. Groźba rozłąki. Creteil, czyli mądrość kwoki. Samotność i poddasze. Wariacje na temat praw rządzących odgłosami.
W roku 1927, mniej więcej pięć lat temu, po raz ostatni, przypadkowo podczas jakiejś przechadzki, ujrzałem dom nasz w Creteil. Widok ten ścisnął mi serce. Domek wydał mi się chwiejny, bliski upadku, źle wystawiony do światła. W spar- szywiałym ogrodzie psy obszczekiwały echo swych własnych głosów, co zawsze napełnia mnie smutkiem, jako rozpaczliwy obraz wszystkich niemal naszych sprzeczek. Bielizna suszyła się w podwórzu pozbawionym zarówno wiatru jak i wszelkiej nadziei. Długa rysa szła wzdłuż przedniej ściany domu, podobnie jak na ohydnym frontonie domu Ushera. Nie widać było mieszkańców: jedynie w chwilach, gdy ujadające psy chwytały dech, rozlegał się ponury, dukający głos jakiegoś starca, któ-
ry prawdopodobnie sylabizował gazetę swojej niewidomej towarzyszce.
W zeszłym roku znów znalazłem się na owej uliczce w Creteil. Dom zniknął. Na pociętej w działki przestrzeni wyrastały owe budowle, w których myśl współczesna przejawia się bez umiarkowania i w gruncie rzeczy — naiwnie. Chociaż raz ten architektoniczny pośpiech sprawił mi ulgę. Nie musiałem już w roztrzęsionej ruderze rozpoznawać zbytkownej, dumnej siedziby naszych początków.
Zamieszkaliśmy w Creteil w 99 roku. Rajmund /• Pasąuier, ojciec mój, uzyskał w połowie roku 98 ów dyplom doktora medycyny, którego zarówno on sam, jak i my wszyscy wraz z nim, jeżeli nie bardziej jeszcze od niego, pragnęliśmy jak zbawienia, wyzwolenia i nagrody, jak klucza do nowego życia, jak — sztandaru. W tym to samym 98 roku, Ferdynand, drugi z kolei brat mój, osiągnął peł- noletność; dla ułatwienia sprawy naszego osiedlenia się w ziemi obiecanej, rodzice zaciągnęli więc pożyczkę, o której wspominałem na samym początku.
Z chwilą, gdy dla jasności opowiadania muszę nawrócić do tych wszystkich udręk, opanowuje mnie gorycz, lub może nawet nuda. Zawsze nienawidziłem cyfr. Czyniłem niemałe wysiłki, aby wyrzucić je z mego życia. Czyżby miały one odzyskać ową trującą moc teraz właśnie, gdy a pogodnym sercem pragnę opowiedzieć naszą historię? Nie, powracać do nich będę urywkowo, jak się
zdarzy, alibo gdy się to okaże niezbędne. Opowiem, jeżeli tylko będzie to konieczne, lub przynajmniej możliwe, o długotrwałym pragnieniu ojca, by się wznieść wzwyż — jest to własne jego wyrażenie— przy pomocy wiedzy i o tym, jak żyliśmy w tych latach walki. Ale chcę mówić natychmiast o naszym domu w Creteil. Czy nie to było moim celem od początku?
Po otrzymaniu dyplomu, ojciec przeprowadził najpierw kilka doświadczeń, utrzymanych całkowicie w stylu pasquierowskim. Pojechał rozejrzeć się w wakujących placówkach i zbadać, gdzie mógłby się osiedlić. Oczekiwaliśmy w Paryżu chwili połączenia się z nim. Zagadnienie to nie było proste i od tej chwili począwszy stało się jasne, że życie klanu Pasąuier składa się z rozbieżnych, trudnych do pogodzenia interesów. Nas, każde z dzieci, wszystko wiązało z określoną dzielnicą Paryża. Józef puścił tu w ruch to, co nazywał swymi „interesami“; Ferdynand chodził do biura; prócz tego, uniknąwszy służby, wojskowej dzięki wielkiej krótkowzroczności, zaręczył się wcześnie. Ja, ze swej strony, uczęszczałem na studia do Sorbony. Cecylii, w pierwszym blasku jej sławy, trudno było oddalać się od wielkiego miasta. Jedynie Zuzanna trzymała się jeszcze wówczas matczynego fartuszka. Przypuszczam, że ojciec ani przez chwilę nie pomyślał o tym wszystkim. Miał dyplom w kieszeni. Czuł się pełen zapału, drżał jak żaglowiec, jak ptak, jak uskrzydlona istota, która nareszcie może wyfrunąć, pokazać oo potrafi, osią
gnąć szczyty życia i fortuny. Matka znakomicie potrafiła odgadywać zarówno przeznaczenie, jak i rytm wydarzeń. Przypominam sobie, że w tym czasie, na początku 99 roku, nie okazywała ani wahania, ani bezradności — w poważnych okolicznościach nigdy nie bywała istotnie bezradna—lecz że, przeciwnie, wyraz jej twarzy zdradzał (napięcie, czoło było pochylone, a oczy—na wpół przymknięte. A potem, nagle, pewnego dnia zaczęto mówić
o Creteil i nasz horyzont się rozjaśnił. Patrząc na twarz matki, zrozumiałem, że, jakkolwiek problem nie został rozwiązany, to jednak śmiało odsunięto go na bok, że klan pozostanie nadal skupiony aż do odwołania, że duch opiekuńczy ogniska domowego znalazł sposób, by wszyscy zaczekali jeszcze cierpliwie.
Jeżeli Creteil nie było Paryżem, to jednak znajdowało się w zasięgu promieniowania i ciepła Paryża. Mogliśmy, wszystkie dzieci, nie wyrzekając się naszych gwiazd przewodnich, naszej racji bytu, naszego życia, poczekać czas jakiś cierpliwie pod opiekuńczymi skrzydłami kwoki. Ojciec, od chwili, gdy tego rodzaju projekt zaświtał, począł okazywać zadowolenie niemal radosne: opowiadał stale o wyjazdach, sądzę jednak, że z chwilą gdy tracił z oczu wieże Notre-Dame, natychmiast poczynał usychać z tęsknoty.
Mama pojechała do Creteil, przeprowadziła tam umiejętny wywiad i nawet znalazła przy głównej ulicy przyzwoity domek, o wąziutkiej wprawdzie fasadzie, pozbawiony ogrodu, ale odpowiedni dla
doktora. Zawsze miałem przekonanie, że tytuł doktora, używany w potocznej mowie u nas, Francuzów, wyłącznie w stosunku do lekarzy, w niemałym stopniu przyczynił się do olśnienia i skłonienia do wysiłku człowieka próżnego z natury.
Ojciec pojechał obejrzeć wynalazek matki i od razu, z miejsca, na ulicy, nie przestąpiwszy jeszcze progu, odegrał scenę najwyższego gniewu, gniewu demonstracyjnego, pełnego efektów głosowych i uszczypliwych słów; stwierdzał, że nigdy nie zgodzi się zamieszkać w tej króliczej norze, w tym pudełku od sardynek, klatce na muchy, w tym domu sklepikarzy, sprawiającym takie wrażenie, jak gdyby — cytuję własne jego słowa bez komentarzy — „zaciskał pośladki i cierpiał na zaparcie“.
Po tym wszystkim ojciec, rozprawiając głośno, sam udał się żwawym krokiem na wyprawę. Po dwugodzinnych gorliwych poszukiwaniach znalazł dom, nasz dom przy ulicy du Moulin.
— Ależ Ram — powiedziała mama — nikt tu nie przyjdzie. To jest już prawie za miastem.
— Przyjdą tu! — zawołał ojciec. — A ci co nie przyjdą, sami na tym stracą.
Muszę przyznać, że dom zrobił na nas wielkie wrażenie i tym razem przynajmniej sprzymierzyliśmy się z ojcem; zarzuty mamy wydały się nam bez znaczenia.
Dom ten, o ile wierzyć mam swej pamięci, jeżeli nawet nie był świeżo tynkowany, to w każdym razie bardzo był miły. Wszystkie cztery ściany posiadały okna, co stanowiło wielką jego zaletę: oj
ciec nie cierpiał domów, które na dwie, czy nawet trzy strony wystawiają ślepe mury, jak gdyby odpychające twarze; przyznaję mu w tym słuszność.
Oprócz podwórza z drobnymi zabudowaniami, które Józef natychmiast ochrzcił „gospodarskimi“, był tam jeszcze niewielki ogród, dość dobrze zadrzewiony, w gruncie rzeczy bardzo miły, a dla na® wprost królewski. Jestem przekonany, że Józef czuł już jak słowo „park“ świerzbi go w język. Jeżeli nie wymówił go, to chyba dlatego jedynie, że pragnął pozostawić je dla siebie, dla siwej własnej przyszłości, w przekonaniu, iż kiedyś, on będzie pierwszym z Pasquiierów, który potrafi zdobyć prawdziwy park.
Mam nadzieję, że niejedno jeszcze opowiem o tym ogrodzie. Nie spieszmy się zbytnio.
Dom składał się z parteru, piętra i obszernego strychu, z którego wykrojono trzy pokój e-man- sardy.
Na parterze była jadalnia, kuchnia, salon, gdzie mieli czekać pacjenci, którzy zresztą nigdy nie czekali zbyt długo, o czym jeszcze opowiem, gabinet, w którym ojciec udzielał porad i, wreszcie, ów schowek, nazywany laboratorium, ponieważ ojciec grzebał się tam wśród różnych buteleczek.
Cztery pokoje, po dwa z każdej strony korytarza, stanowiły pierwsze piętro. W jednym spały dziewczęta. Ale Cecylia, całkowicie pochłonięta swoją pracą, nie bardzo znosiła obecność i zabawy małej Zuzi. Naprzeciwko sypiali rodizice. Józef i Ferdynand, od samego początku, a nawet
wcześniej jeszcze, już na podstawie planu, przywłaszczyli sobie pozostałe dwa pokoje tego piętra. W tym okresie mego życia odczuwałem tak żywe, tak przeszywające pragnienie samotności, że nie próbowałem nawet wywalczyć sobie miejsca w którymś z tych pokojów. Nieco zły, ale jednocześnie i lekko podniecony, schroniłem się na jednej z mansard. Pokoiki te miały bardzo ukośną ścianę szczytową, niewielki dostęp światła, mało powietrza i okazały się rozpalone latem, a syberyjsko- lodowate począwszy już od listopada. Ale byłem tam przynajmniej sam.
Mama co wieczór powtarzała: „Ach! ta mania samotności. Gdyby ci się co stało tam, na górze, nic bym o tym nie wiedziała. Nie słyszę twojego oddechu. Ach, ta mania samotności!“
Drugą z trzech mansard od roku 1900 zajęła Pola Lescure. Była to dość daleka kuzynka, krewna Pasquierów, to znaczy „od strony ojca“. Po wielu naradach sprowadziliśmy ją z jej rodzinnego Vexin do pomocy w gospodarstwie, aby nieco ulżyć mamie.
Trzecia mansarda przeznaczona była dla służącej i nigdy prawie nie robiono z niej użytku, a przynajmniej właściwego użytku. Zdarzało się, że nocował tam mój drogi Justyn Weill, gdy do nas przyjeżdżał. Józef mówił z powagą: „Pokój gościnny“. Mając, jak to chętnie twierdził, umysł pozytywny, Józef dawał się jednak z łatwością olśniewać słowom i obrazom.
Tak wyglądał nasz dom i muszę stwierdzić, że.
z początku był on dla nas wszystkich przedmiotem niepomiernej dumy. Tak długo żyliśmy zduszonym życiem drobnego paryskiego ludku! W ciągu tylu lat brakło nam przestrzeni, światła i nawet jako tako znośnego powietrza. Przez całe to życie myśli nasze, bardziej jeszcze od naszych członków, były jak gdyby duszone przez drzwi, przez ściany, a nade wszystko, nade wszystko przez obecność z prawej strony, z lewej, nad nami i pod nami, naprzeciwko i z tyłu, we wszystkich kierunkach i we wszystkich przekrojach — innych ludzi, innych rodzin, innych dusz. A. oto nagle — och! znaleźliśmy się co prawda na przedmieściu jedynie, w krainie małych domków, małych ogródków, niewielkich marzeń i drobnych ambicyj — ale oto ustał naraz ścisk między członkami klanu, zjawi- ‘ ło się nieoo wolnej przestrzeni i można było zostawić szerszy margines między nami a obcymi. Rozkoszna ulga dla wszystkich, oprócz matki, która wyostrzonymi zmysłami przeczuwała w tym początek końca, pierwsze rozluźnienie uścisku, niepokojący wstęp do wyrojenia się i rozproszenia.
Powtarzam: dla ojca i dla nas — dzieci, radość była bez żadnej chmurki. Najżywszą niespodziankę sprawiła mi zmiana w tym, co należałoby nazwać systemem hałasów.
W naszych paryskich mieszkaniach zawsze rozróżniałem kilka „gatunków“ hałasów. Przede wszystkim istniały tam hałasy nasze, hałasy Pas- ąuierów, te, które czyniło nasze plemię. Powinienem zapewne wspomnieć na początku owe najsub
telniejsze szmery mojego osobistego życia, czujne bicie serca, przepływ krwi w tętnicach, oddech piersi i wszystko, co się dczuwa w chwilach najgłębszego nocnego spokoju: tajemną, pracę każdego włókna, drgania kurczących się mięśni, pulsowanie zaciśniętych, błagających o sen powiek, owo pulsowanie znane jedynie weteranom bezsenności. A tajemnicze odgłosy zwierzęcia zmieszane z głuchym nawoływaniem duszy — i te pamiętam również; czyż nie będą mi towarzyszyć aż po granice śmierci? Roztapiały się one wówczas w ogólnej harmonii koncertu Pasąuierów. Znałem wszystkie dźwięki, wszystkie style tego koncertu: chód jednego, kaszel drugiego, głuchy pomruk Józefa przed goleniem, tenorowe westchnienia ojca, odgłos naparstka, którym mama w zamyśleniu uderzała o stół, sposób, w jaki Ferdynand szurał nogami pod krzesłem, gwałtownie wciągał powietrze nosem albo też ciskał się w łóżku, dziecinny śmiech Zuzanny. A wyżej jeszcze — głosy, owe głosy, które rozpoznam za tysiąc lat, gdy trąba archanioła wyciągnie mnie z grobu. I muzyka Cecylii, bynajmniej nie jako korona odgłosów, lecz właśnie najwyższa władczyni milczenia, czarodziej i Bóg mojej duszy! Tak — słowa, okrzyki, nawoływania, wszystkie pieśni, którym noc kładzie koniec. Wówczas zaczyna się dialog przedmiotów codziennego użytku, drganie jakiegoś talerza w kredensie, rozsychanie się szafy lub komody, skrzypienie starego łóżka, gdy nad ranem przychodzi chłód, wszystkie skargi udręczo-
Ziemia Obiecana — 6
81
nego jakąś wewnętrzną przemianą drzewa. A dalej, wokoło, rżący bieg wody w rurach, odgłosy biegnące jak szczury głęboko, w rogach pokojów. I tysiąc innych jeszcze rzeczy: jakaś sennie brzęcząca mucha, spadający płatek kwiatu, jakiś ciąg powietrza, który, przedostawszy się pod drzwiami, czuje się raptem uwięziony i szuka w przerażeniu wyjścia. A wszystko to — to nasze włości. Na pograniczu słychać jeszcze odgłosy zartretyzowanego drewnianego szkieletu domostwa, a dalej, — dalej rozpoczyna się już życie innych: szmery sąsiadów, klanów, o których trudno nie wiedzieć wszystkiego: powłóczenie pantoflami, codzienna kłótnia, zmienne nastroje miłości, rytm drobnego rzemiosła, jęki chorego. A dalej, jeszcze dalej, życie sąsiednich domów, ulica — potok hałasów, i Paryż — ocean hałasów i cały wreszcie świat wokoło, bijący o nasz brzeg, świat, któremu przysłuchiwałem się dniem i nocą z otwartymi ustami, rozczapierzonymi palcami, bo przecież nie potrafiłbym żyć, gdybym nie mógł wsłuchiwać się, wsłuchiwać, tak — wsłuchiwać we wszystko, co może być dosłyszane i w całą resztę, przede wszystkim w ową resztę.
W ten sposób płynęło mi życie w ciągu lat przeszło osiemnastu. I wtedy dopiero przybyliśmy do domu w Creteil. Hałasy Pasąuierów zostały nagle wyłączone z hałasów świata. Piękny krąg ciszy rozpostarł się między światem a nami. Nie była to zresztą cisza międzyplanetarna, ale żywa, nie bezwzględna, lecz pełna szczebiotu, szelestu skrzy
deł, szmeru drążących owadów. Mimo wszystko przepiękna cisza. Każdego wieczoru na swym poddaszu, tonąłem w niej z rozkoszą. Była ona w pierwszych miesiącach zamieszkiwania Creteil największą może rozkoszą i myślę o niej dlatego, by choć na chwilę jeszcze odwlec zamierzoną opowieść.
ROZDZIAŁ VII
Liryzm Justyna Weilla. Zwierzenia z przeszkoda^ mi. Portret doktora Pasąuier. „Bezkonny“ wehikuł. Udatny wyjazd. Niespodzianki szybkości. Skargi nieszczęśliwej miłości. Cham i nowoczesne wynalazki. Kilka wyjaśnień na temat gestu bezwzględnego.
Przyjaciel mój, Justyn Weill niewiele urósł od czasu naszej pierwszej młodości. W chwili, gdy rozpoczynam tę opowieść, miał on mniej więcej lat dwadzieścia. Wiedział, że podobnie jak Szymon Weill, szanowny jego ojciec, pozostanie człowiekiem niskiego wzrostu i wyrównywał ten lekki defekt w sposób naturalny, przez czarującą skłonność do wzniosłości moralnej, liryzmu i wzlotów ducha. Posiadał on ową, wcześnie rozkwitającą urodę młodych żydów, ową niepewną urodę, która nie czeka na brzemię i żar południa, by się stać ociężałą. Po latach z melancholią myślałem o Justynie Weillu czytając gorące wiersze Francka:
żydzie o głowie rudej i śpiewnej wymowie Pełen inteligencji nerwowej i drżącej...
Piękne, niesforne, złociste włosy ukrywały wielkie uszy Justyna. Oczy miał podłużne o przymglonej czerni. Głos, nie dość że śpiewny, lecz wzruszający samą swą barwą. Piękny głos, zbyt m^oże piękny. Ludzie posiadający ten rodzaj głosu, oczarowani, sami stają się jego niewolnikaihi, a jeżeli są przypadkowo poetami, ambicje aktorskie sprowadzają ich w końcu na manowce.
W takiej postaci odnajduję Justyna w podwórzu naszego domu nazajutrz po mojej przechadzce z Heleną. Justyn otrzymał mój bilecik, natychmiast wezwanie odczyta! i nie wahał się długo; przybył z Jouy na rowerze. Miał na sobie bufiaste spodnie, jakąś marynarkę w rodzaju bolera — wszystko z doskonałej angielskiej wełny — wiśniowy krawat i słomiany kapelusz. Szedł przez podwórze u mojego boku, mnąc chusteczkę w swej drobnej, niespokojnej, piegowatej ręce.
— Słuchaj, — powiedział — to cudowne. Tysiąc franków! Tysiącfrankowy banknot! I tyś go podarł, sproszkował, rzucił do wody!
— Czekaj, Justynie, chcę ci jeszcze coś wyznać.
— To dobrze, Laurent, to pięknie! Pozwolisz staremu przyjacielowi powiedzieć wszystko, co myśli. Wiesz, że nie potrafię nic przed tobą ukrywać. Tysiąc franków — to piękny gest. I widzisz, Laurent, moim zdaniem, to jeszcze za mało. Nie
tysiąc franków należało zniszczyć, ale dziesięć tysięcy, pięćdziesiąt ¡tysięcy, sto tysięcy franków...
— Tak, tak, wiem o tym, — odparłem. — Ale nie miałem takiej sumy. Sam pomyśl, już i tak — tysiąc franków! Zresztą, Justynie, posłuchaj mnie jak brata: mam ci coś do powiedzenia. Coś ważnego... ścina mnie to z nóg.
— Nie miałeś ich, wiem o tym. Ale kiedyś będziesz je miał. Tak! Tak! Pomyśl sam! Uczony twej miary! A więc trzeba jeszcze będzie do tego powrócić. Olbrzymia ofiara, prawdziwa rzeź, auto da fe banknotów. Oto co człowiek, taki jak ty...
— Ach! — odparłem, — daj spokój, Justynie. Zawstydzasz mnie.
Nie mam pewności, czy pełnemu zapału Justy- nowi przyszło na myśl spytać mnie o przyczynę tego wstydu. Zresztą i tak nie zdążyłby tego uczynić: ojciec wychodził właśnie z domu. Zeszedł dwa, czy trzy stopnie, chrząknął, spojrzał w niebo.
— No! — odezwał się, — mamy jaką taką pogodę. Wezmę naszą „bezkonną“. Macie ochotę, chłopcy?
Przyjęliśmy propozycję z godnością, nie okazując najmniejszego entuzjazmu, mimo, że bŚrdzo nam przypadła do smaku.
Ojciec znikł w sieni.
— Muszę jeszcze z tobą pomówić — szepnąłem Justynowi. — Poczekajmy trochę, chcesz? A do tego czasu, ani słowa, szczególnie wobec wiadomej ci osoby.
Ojciec ukazał się właśnie z powrotem. Na gło
wie miał jedwabny cylinder, który od czasu do czasu zdejmował, aby muśnięciem łokcia przygładzić jego włos. Porzucił ulubiony swój krawat „Lavallière“, i wiązał pod brodą krawat z białej piki. Zazwyczaj lubił chodzić w surducie, teraz jednak, dla uczczenia tego ciepłego poranku późnej jesieni, wyciągnął z szafy żakiet mysiego koloru, w którym wydawał się nieco wyższy i szczuplejszy. „W zawodzie lekarskim, mawiał, przyjęte jes.t długie ubranie. Należy wzbudzać zaufanie“. Nie było to źle pomyślane. Medycyna przez wyzbycie się wszelkiej' odrębności ubioru traci nieco ze swego wpływu i, co za tym idzie, skuteczności ; jest to błąd, ku któremu nie skłania się jeszcze sądownictwo.
Ten, z radością noszony przez ojca surowy strój łagodziły lekko pachnące benzyną cytrynowe rękawiczki i żółte obuwie, zadziwiające w kolorze, który zdawał się czymś jadalnym i przywodził na myśl jakoweś sosy, ciastka, czy też podawane na Boże Narodzenie mandarynki.
— Ojciec twój doprawdy doskonale wygląda — powiedział mi szeptem Justyn wznosząc brwi. — Ponad pięćdziesiąt trzy, nieprawdaż?
— Ach nie! — odburknąłem, — o tym ani słowa! Pomówimy na ten temat kiedy indziej.
Przyglądałem się jednak ojcu spod przymkniętych powiek uważnie. Zdjął właśnie kapelusz i położył go, rondem do góry, na brzegu okna. Jego jasne, gorące w kolorze włosy, z przedziałkiem z boku, nie miały najmniejszego zamiaru siwieć,
przeciwnie nawet, przebiegały je jakieś brązowe fale, i jak gdyby pokrywały patyną. Miał długie, płomienne, kocie wąsy, które jak macki owadów zdawały się być ożywione niezależnymi, własnymi ruchami. W spojrzeniu niebieskich oczu — przy najlżejszym uśmiechu niemal tkliwych — przebiegały srebrzyste refleksy, chłodne światła, które przez długie lata śledziłem z pewnym niepokojem. Nie był wysoki, ale zręczny i żywy. Nikt by nie powiedział, że jest to człowiek niskiego wzrostu. Wydawało się, że gotów jest przekroczyć granicę wybujałości, jeżeli tylko już jej nie przekroczył.
Przyglądał się nam przez chwilę z serdecznym, a wzgardliwym uśmiechem, którego ukłucia zaczynałem już jakoś znosić w tym czasie.
— Chłopcy, — zwrócił się do nas — otwórzcie drzwi. Wyprowadzimy maszynę.
Dom nasz zbudowany był w połowie XIX wieku na dawną modłę: między podwórzem i ogrodem. . Nie wiem czy wspominałem już o tym, że podwórze znajdowało się od frontu a brama wjazdowa wychodziła na ulicę du Moulin w tym właśnie miejscu, gdzie droga poczyna opuszczać się ku rzece. Po prawej i lewej stronie podwórza, które słuszniej byłoby nazywać podwóreczkiem, znajdowały się owe sławetne „zabudowania gospodarskie“ Józefa: dwa budynki, z których jeden służył za wozownię, a drugi za stajnię. Z głębi tego budynku dochodził nas tupot depczącego skąpą pod- ściółkę Chama. Ojciec nazwał tak naszego konia ze względu na jego karą maść. A ponieważ ojciec
nie gardził dowcipem, więc, widząc pewnego dnia jak gładziliśmy z Justynem to niewinne stworzenie odezwał się kpiąco: „Oto mamy Sema, Chama i Jafeta“. To pozornie nic nie znaczące powiedzonko zdradzało w okresie koło roku 1900 jednak pewien jad antydreyfusisty, na co byliśmy ogromnie czuli. Zaczerwieniliśmy się pod wpływem wspólnie odczutej urazy, a Justyn drżącym głosem odparł natychmast: „Może pan być spokojny, panie Pas- quier, żaden z nas nie ma zamiaru naigrawać się z patriarchy“. Ojciec odczuł cierpkość tej odpowiedzi, daleki będąc bowiem od chęci odgrywania roli szlachetnego ojca, chętnie byłby się raczej podawał za brata swych dzieci. Wróćmy jednak do opowiadania.
Otworzyliśmy więc wozownię. Obok zwykle służącego ojcu do wyjazdów kabrioletu stała tam jakaś nadzwyczajna maszyna, której poczęliśmy się przyglądać z ciekawością i poważaniem. Ostatnia fantazja, ostatnie szaleństwo ojca.
— Pomóżcie mi, chłopcy, — powiedział, zdejmując żakiet.
Pociągana i popychana „bezkonna“ maszyna wyłoniła się na światło dzienne. Było to coś w rodzaju dwuosobowego faetonu, o wysokich, obwiedzionych czarną taśmą gumową kołach. Przed siedzeniem dla prowadzącego na samym czubku pionowego drążka umieszczona była kierownica, obracająca się na podziałce w kształcie zegara słonecznego. Motor znajdował się z tyłu, pomiędzy dwoma większymi kołami, w dużym drewnianym pu
dle, jaskrawoczerwonym w czarne paski. Pudło to otwierało się przy pomocy dwóch skośnie umieszczonych klap, przypominających drzwi piwniczne, w okolicach, gdzie produkuje się wino. Dwie małe latarenki, zaopatrzone w sprężynowe lichtarze i pobielane reflektory, pozwalały przypuszczać, że i jazda nocą nie byłaby zupełnie wykluczona.
— Nie siadajcie jeszcze, — zauważył ojciec — trzeba wpierw zająć się motorem.
Wziął oliwiarkę, szmatę, blaszankę z benzyną i począł krzątać się koło maszyny, dając nam szereg wyjaśnień.
— Jest to maszyna o napędzie benzynowym, — mówił — z motorem Daimlera — ostatni wyraz postępu. Nie jest to, oczywiście, najnowszy model. Dziś robią już o wiele elegantsze wozy. Nie radzę im ufać: mechanizm szwankuje na rzecz wyglądu. Bezpieczeństwo przede wszystkim! Otóż patrzcie, chłopcy, jak się to wprowadza w ruch. Najdoskonalsza prostota: otwieram kurek, przekręcam komutator, a teraz chwytam za kierownicę.
Otworzył pokrywę motoru. Widać było niewyraźnie jakieś metalowe wnętrzności, a przede wszystkim, ustawione w tymże kierunku co koła wozu, ciężkie koło rozpędowe z lanego żelaza, które ojciec chwycił oburącz, wstrzymał oddech i energicznym gestem starał się wprawić w ruch obrotowy. Maszyna siąknęła powoli, kichnęła, po czym wydała jakiś odgłos podobny do szczeknięcia.
— Nie obawiajcie się, — mówił ojciec — ten rodzaj motoru powinien właściwie się nazywać
motorem „wybuchowym“. Pyka, ponieważ zaraz ruszy.
— Oo! — oświadczyliśmy z godnością, — wcale się nie boimy. To nawet dość ciekawe.
Z dziesięć razy wprawiał ojciec bezskutecznie koło rozpędowe w ruch. Motor kaszlał, rzęził, sapał, ale nie mógł się zdecydować. Raptem ruszył: „Pam, pam, pam“ maszyna poczęła trząść się z odgłosem jak gdyby ognia karabinowego. Ojciec, wciąż uśmiechnięty, wkładał z powrotem żakiet, cylinder, żółte rękawiczki. Powiedział:
— Laurent, usiądziesz z tyłu. Podłoży się poduszkę. Twój przyjaciel siądzie obok mnie.
Położyliśmy na skrzyni motoru czarną, skórzaną poduszkę. Maleńki stopień i dwie żalazne rączki utrzymywały mnie w równowadze. Ojciec z Ju- stynem zajęli swoje miejsca. Wykręciwszy się dokoła osi jak pies, który usiłuje chwycić własny ogon, samochód ruszył do bramy.
Jakkolwiek pragnęliśmy oboje — Justyn i ja, — zachowywać pewną rezerwę w stosunku do wszelkich nowoczesnych ekstrawagancyj w ogóle, a do doświadczeń doktora Pasąuier w szczególności, jednakże myśl przebycia Creteil owym dziwnym pojazdem sprawiała nam przyjemność. Usiadłem nieco bokiem, aby czuwać nad jazdą. Ulica du Moulin nie przedstawiała zbyt równego terenu. W chwilach, gdy jadąc koło za kołem, wehikuł po zbadaniu jakiejś rozpadliny, wdrapywał się na drugą jej stronę, musiałem trzymać się kurczowo, aby nie wypaść ze strzemion, czy raczej z tego, co mi
za strzemiona służyć miało. Ojciec, wyprostowany, spokojny, w doskonale trzymającym się na głowie cylindrze, z prawą ręką na kierownicy, a lewą na biodrze, zdawał się całkowicie panować nad tą burzliwą siłą. W chwili, gdy dojeżdżaliśmy do Placu Kościelnego, uniósł kapelusz i elegancko ukłonił się kilku osobom.
— Nie należę do ludzi mściwych, — zaznaczył, a my musieliśmy się uśmiechnąć, gdyż właśnie był dość mściwy — chciałbym jednak spotkać tego durnia Blottiera, aby wykazać mu po koleżeńsku, że jeżeli chodzi o poglądy, to jestem młodszy od niego.
W tej samej chwili wóz nasz, bez żadnej widomej racji, jak koń spłoszony widokiem jakichś taczek, skręcił na prawo i wpadł na chodnik. Przejechawszy kilka metrów stuknął nosem w aptekę.
— Kierownica jest nieco za słaba, — stwierdził ojciec — ale nie ma to żadnego znaczenia, ponieważ chciałem i tak wstąpić do apteki. Ostrożnie ściągnijcie wóz, chłopcy, i umieśćcie go z powrotem na jezdni.
Postaraliśmy się wykonać to zlecenie. Przez ten czas utworzyło się całe zbiegowisko gapiów, i gdy ojciec po powrocie wprawił maszynę w ruch, trzeba było prosić ciekawskich, aby zechcieli nas przepuścić. Jazda rozpoczęła się na nowo. Był ciepły, rozleniwiający poranek jesienny. Wielkie chmury zdawały się szukać w okolicy odpowiedniego miejsca, aby spuścić opieszałą ulewę. Ojciec powiedział :
— Jeżeli zacznie padać, otwórz Justynie parasol, który znajduje się po twojej lewej stronie w futerale z łyka.
W tej chwili istotnie zaczęło padać. Justyn otworzył parasol i starał się uchronić ojca i jego jedwabny cylinder przed deszczem. Pozostawiliśmy już domy za sobą. Po prawej stronie widać było obszerną, świeżo zoraną równinę. Błyszczały na niej tysiączne kawałki szkła i skorup. Pająki od skiby do skiby pozaciągały już cieniutkie, świetliste nitki. Deszcz zawahał się jak gdyby i ustał. Grunt pochylał się ku wiosce, której domy i sady można już było dojrzeć. Maszyna posuwała się naprzód, siejąc ziarnko po ziarnku piękny różańczyk wybuchów, których odgłos ginął w przestrzeni. Niekiedy któraś z detonacyj wypadała z szeregu, lub wydobywała się z trudnością. Ojciec uśmiechał się z zimną krwią, którą w głębi serca oceniałem jako niezwykłą, i mówił:
— Maszyna ta może zrobić osiemnaście, a nawet dwadzieścia dwa kilometry na godzinę. Nie znam jej jednak dostatecznie na to, aby wymagać najwyższej szybkości. Ach! bruk jest mokry. Motor — istne cudo, mówiłem wam o tym. Hamulec budzi we mnie, niestety, -znacznie mniej zaufania.
Zaczęliśmy właśnie zjeżdżać po najbardziej stromej pochyłości. Maszyna, odczuwając spadzi- stość, skakała po wybojach. Ojciec uchwycił hamulec prawą ręką i szepnął:
— Lepiej byłoby nie dać się ponieść.
Zaprzestaliśmy wszelkiej rozmowy, jak eksperymentatorzy w krytycznej chwili doświadczenia. Trzymałem się z całej siły poręczy, czując jednocześnie, że wielki palec u nogi staje się raptem chwytliwy i poprzez skórę trzewików ściska stopień. Ojciec szepnął spokojnie: j
— Możliwe, że przekroczyliśmy szybkość dwudziestu czterech czy dwudziestu pięciu na godzinę. Czy czujecie pęd powietrza?
Potem nie mówił nić już więcej. Sądzę, że wszystkich nas ogarnął lekki niepokój. Dojeżdżaliśmy do zakrętu. Ukazał się nam niewielki rów, skromna szkarpa, kilka stóp kwadratowych ścierniska, wreszcie murowane ogrodzenie jakiejś posiadłości, gdzie złociły się kiście akacji.
Dostrzegłem to wszystko w chwili jakiegoś jasnowidzenia. Ojciec wymówił bladym głosem: „Skręcani kierownicę na prawo, skoro należy jechać na lewo“. Usłyszałem to rozsądne, chłodne, mechaniczne zdanie i, nagle, maszyna zamiast skręcić na lewo, skierowała się na prawo, wjechała do rowu, wzniosła się po szkarpie, jednym wstrząsem uwolniła się od swych trzech pasażerów i rzuciła się w stronę muru.
Mimo brutalnego upadku wszyscy trzej podnieśliśmy się natychmiast. Ujrzałem, jak ojciec biegnie za swym cylindrem, podnosi go, ruchem łokcia przygładza mu włos i odwraca się do nas z uśmiechem:
— To się nazywa być wysadzonym z siodła, — stwierdził. — Nic wam się nie stało, chłopcy?
Uspokoiliśmy go w paru słowach. Byłem nieco oszołomiony, ale cały; Justyn również. Wszystkie nasze myśli zwróciły się ku maszynie i ojciec wzniósł tryumfalny okrzyk:
— A mówiłem, że ten motor, to istny cud. Słuchajcie tylko: wciąż jeszcze pracuje. Na nieszczęście kierownica jest uszkodzona. Tak, nawet bardzo uszkodzona. Nie będziemy mogli jechać dalej. Pomóżcie mi, chłopcy. Poczekajcie! Róbmy wszystko po kolei. Zatrzymuję motor. Dobrze. Zatrzymał się. Oglądam przód wozu. Rozumiecie — z tą maszyną należy się obchodzić zupełnie jak z chorym. Aha! transmisja jest uszkodzona i oś skrzywiona. Może nawet i hamulec... No, trudno! Zastanówmy się chwilę.
— Czy chce pan, panie Pasquier — spytał Justyn — abyśmy wspólnymi siłami przeciągnęli maszynę na drogę?
Ojciec wzruszył ramionami:
— Co też ty sobie wyobrażasz! Tego rodzaju wóz waży co najmniej trzysta kilo. Nie. Czekajcie, chłopcy! Popilnujcie maszyny. Ja pójdę do domu po konia i sznury. Nie będzie to, oczywiście, zbyt chlubny powrót. Trudno! Jeżeli ludzie odważą się śmiać, pokażę im, co myślę.
Ojciec nie miał zwyczaju długo się zastanawiać nad jakąś decyzją. Wyciągnął chustkę, strzepnął nią poły żakietu, aby je oczyścić z jakiegoś drobnego meszku, czy innego źdźbła, które się tam jeszcze znajdowało, uczynił rytualny gest wygładza
nia swego cylindra i ruszył ze słowami: „Za dwadzieścia minut będę tu z powrotem“.
Zapanował rozkoszny spokój. Okolice Creteil nie były już prawdziwą wsią. Co chwila dawał się tu słyszeć gwizd pociągów z Saint-Maur i z Choisy, a niekiedy naglące nawoływania holowników na Sekwanie lub Marnie. Z jakiegoś odległego fortu, czysto i wyraźnie, dochodziła gra trębacza. Zdawało nam się, że od wschodu słychać burzliwy oddech Paryża, ale to było zapewne urojenie.
Ponure i deszczowe lato roku 1900-go wcześnie wyzbyło się całej swej zieleni. Z ziemi unosił się jednak tajemniczy, przenikliwy, grobowy zapach. W dali jakiś oracz przemawiał do koni, jak gdyby w pierwszych dniach stworzenia. Obaj chłonęliśmy ten spokój wsłuchując się w swe marzenia. Justyn trzymał w zębach źdźbło zboża, gryzł je w kawałki i wydmuchiwał w zamyśleniu. Westchnął :
— Ojciec mój i stryjowie twierdzą, ¿e maszyny te mogą nabrać znaczenia i że z czasem trzeba zapewne będzie wymienić nasze dorożki... Wielki wydatek w perspektywie.
Ponieważ nie odpowiedziałem ani słowa, zapadł z powrotem w milczenie.
— Justynie, — zacząłem po chwili — nie pozwoliłeś mi wyjaśnić czegoś, co leży mi na sercu.
Widziałem, że Justyn fałszywie rozumie moje słowa. Uśmiechnął się czule i wyszeptał:
— Przyjechałem, ponieważ wezwałeś mnie. Czu
ję jednak, ze pozostanę, choćby to miało być niegodne.
— Dla mnie tu jesteś — zacząłem...
— Och! czekałem tylko na znak — nawet gdybym miał być niedyskretny, nawet gdybym miał być śmieszny — skoro zaręczyny zostaną oficjalnie ogłoszone pojutrze. Czekałem tylko na znak, Laurent, i przybyłem.
— Justynie, — mówiłem chwytając jego dłoń— długi czas broniłem Waldemara. Był on w moich oczach przedstawicielem różnych świętości: natchnienia, muzyki, słowem — sztuki. Nie jestem niesprawiedliwy, wierzaj mi: Waldy był przedstawicielem muzyki, tak, jak ty jesteś przedstawicielem poezji. Czułem się, jakby rozdarty między wami. Wiedziałem, że jakikolwiek wybór uczyni Cecylia, nie przyjdzie on łatwo. Przypomnij sobie, przypomnij proszę ulicę Guy-de-la-Brosse i nasz ogród — Jardin des Plantes. Ale dzisiaj Waldemar budzi we mnie wstręt. Długi czas, przyglądając się jego spojrzeniu, napadom gniewu, smutku i scenom, jakie nam urządzał, sądziłem że pije. Trwa to przecież nie od dzisiaj. Dwadzieścia razy groził, że otworzy sobie żyły i obetnie rękę, ponieważ nie może grać tak dobrze jak Cecylia. Pewnego razu zatopił scyzoryk w dłoni. Szaleństwa, prawdziwe szaleństwa! A jednak nie, nie pije. Jest chory.
— Och! — zawołał Justyn z błyszczącym spojrzeniem — nie pozwolicie, aby Cecylia poślubiła tego szaleńca.
Ziemia Obiecana — 7
97
— Justynie, — odparłem, ważąc słowa — nie wiem co by mogło powstrzymać Cecylię, by nie uczyniła tego, co chce uczynić. Ale obiecuję ci naj- solenniej, że z całych sił opierać się będę temu związkowi.
Justyn ujął moje ręce i ścisnął je bez odpowiedzi. Po chwili powiedział:
— Otóż i twój ojciec. Jest z nim ktoś jeszcze.
— Tak jest, pan Herbelot, człowiek, który przychodzi oporządzać konia i czyścić pojazd.
Zbawcy nadchodzili, ciągnąc konia za uzdę. W roku 1900 Cham był jeszcze młodym, pełnym wigoru zwierzęciem o pięknej sierści. Ojciec powożąc z roztargnieniem, zaraz z początku dopuścił, by Cham pokaleczył sobie kolana, tak, że biedak często krwawił i prawie stale nosił plastry smołowe. Na widok auta Cham począł rżeć rzucając w koło wystraszone spojrzenia. Poczciwy Herbelot rozwinął sznury i natychmiast zaimprowizował zaprząg.
— Nie przywiązujcie go zbyt blisko, — powiedział ojciec — niech ma swobodę ruchów.
Gdy sznury zostały powiązane, Herbelot ujął konia za uzdę i począł do niego przemawiać. Zwierzę miało krótki, niespokojny oddech: sprężyło nogi i auto natychmiast wykręciło się na tylnych kołach. Koń począł drżeć i, w chwili gdy ruszał, słysząc za sobą chrobot tej straszliwej maszyny, spłoszył się, stanął dęba, wierzgnął kilkakrotnie i wreszcie z rozwianą grzywą, galopem, puścił się na równinę pociągając za sobą całe to żelastwo.
Wtedy wszystko się popsuło. Herbelot, ojciec, Justyn i ja puściliśmy się na przełaj przez pola. Ojciec nie zdjął nawet cylindra. Biegł jak jeleń, nie pozwalając się prześcignąć. Wieśniak zasapał się. Krzyczeliśmy wszyscy naraz, a koń zdawał się tym bardziej jeszcze podniecony. Skakał po bruzdach. Maszyna w ślad za nim toczyła się, kołysała, kręciła w koło własnej osi. W końcu przewróciła się do góry kołami. Zdyszany koń padł na tłusty czarnoziem. Dopadliśmy go wkrótce i sznury zostały pospiesznie przecięte.
— Nic się wielkiego gadzinie nie stało, — stwierdził Herbelot. — Ale maszyna jest popsuta. To będzie chyba wielka strata.
— Zobaczymy, jak to tam będzie, — odrzekł ojciec. — Wziąłem ją pod pewnymi warunkami i nie zapłaciłem jeszcze. W razie czego, będę się procesował. Nie pozwolę, aby ktoś drwił sobie ze mnie. W każdym razie — oddam ją.
— To byłoby chyba najlepsze, — odparłem. — Nie jest ona, jak się zdaje, w najlepszym stanie.
Ojciec wzruszył ramionami i rzucił mi ostre spojrzenie.
Powróciliśmy do Creteil. Ojciec szedł naprzód z Herbelotem i koniem. Justyn i ja szliśmy krokiem bardziej opieszałym. Kiedy odległość między dwiema grupami wydała mi się dostateczna na to, aby głosy stały się nieuchwytne, porwałem Justyna za ramię i silnie ścisnąłem.
— Justynie, wezwałem cię, aby ci się z czegoś zwierzyć i nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego.
Justyn skierował na minie swe piękne, pełne zdumienia spojrzenie.
— Posłuchaj, — zacząłem — słuchaj uważnie. Nie wrzuciłem do Marny tysiącfrankowego banknotu. Było to tylko pięćset franków. Rozumiesz: tylko pięćset. Miałem dwa banknoty po pięćset. Więc, w ostatniej chwili, chciej to zrozumieć — byłem przerażony. Ofiara ta przestraszała mnie. Rzuciłem tylko pięćset franków.
Justyn patrzał na mnie bez słowa i widziałem, że się czerwieni.
— Pozostałe pięćset franków zachowałem, naturalnie, aby je ziniiiszczyć również, skoro przysiągłem to sobie. Zachowałem je w całości tak dalece, że wczoraj pożyczyłem od twojego ojca dwadzieścia franków. Ale, jak ci to powiedzieć, Justynie? Nie mogę zdecydować się na to, aby i te pieniądze poświęcić. Mam więc do siebie wstręt, wstręt. Jestem może gorszy jeszcze od Józefa. Bo on przynajmniej jest zupełnie jednolity. A ja! ja! Mówiłem o geście bezwzględnym, tak, wymówiłem słowo bez-względ-ny. Więc teraz chciałbym wiedzieć, czy nie jestem po prostu kłamcą i świnią.
Justyn rozmyślał. A ja nie wypowiedziałeś jeszcze wszystkiego.
— Widzisz, Justynie, pięćset franków, to już bardzo wiele. A jednak nie mam z czego być dumny. Wiem, że mogę wyrzucić jeszcze i pozostałe pięćset franków; nie sądzę jednak, bym się na to zdobył! To jest zbyt okropne!
Justyn pokiwał głową i uśmiechnął się nawet.
— Zachowaj je, — powiedział w końcu. — Tak! Lepiej je zachować. Tylko...
Przyglądałem mu się z lekkim niepokojem, dodał więc ciszej:
— Tylko nie mów nic Cecylii.
Począł wykładać mi wszystkie wyższe racje, przemawiające za tym, abym pięćset franków zachował w rezerwie. Mówił z ogniem, mądrze, wynajdując coraz to nowe słowa i argumenty.
Justyn Weill był bardzo dobry i bardzo inteligentny.
ROZDZIAŁ VIII
Kaprysy twórczych natchnień. Cierpienia uczonych, namiętności artystów. Waldemar, czyli potępiony archanioł. Dziwactwa pani Henningsen. Skutki osiedlenia się w Creteil. Prośba o rękę. Wmieszanie się kogutka do sprawy. Symfonia pożegnalna. Przypadkowe spojrzenie w głąb laboratorium, Wiele rzeczy znajduje wytłumaczenie, ale żadna szczęśliwego rozwiązania.
Charles Nioolle, mówiąc kiedyś o naszym koledze Vuillaume, powiedział mi: „Byłby oddał życie, może pan być pewny, jeszcze dziś gotów byłby je poświęcić z zapałem, by dokonać jakiegoś wielkiego, prawdziwego odkrycia“. Nicolle, gdy tylko schodzi na tego rodzaju temat, staje się poważny. A jednak, lepiej niż ktokolwiek inny udaremniał on kaprysy twórczego ducha. Często nawiedzał go anioł.
Znam, odczuwałem i ciężko odczuwam ową namiętność uczonych w pogoni za światłem. Życie! Któż z nas nie ofiarowałby go dla zdobycia jakiegoś ułamka, odprysku, cząsteczki czarnego dia
mentu wiedzy. Tworzyć — to ostatecznie jedyna radość godna człowieka, a radość ta kosztuje wiele trudu. My, poszukiwacze, cierpimy cna swój sposób, który nie jest zbyt romantyczny. Wiemy przecież o tym, jak niekiedy trzeba wabić natchnienie, zastawiać nań sidła, ukazywać mu „kwietne łoża, pełne woni“. Wiemy i o tym, że czasami szczęście nie omija śpiącego. I dlatego chętnie przyczajamy się w drzemce nad drobnymi, przeciętnymi zajęciami. Pełzniemy swoją drogą, oczekując na godzinę skoku, godzinę jakiegoś niezwykłego wzlotu.
Byłem świadkiem, jak ludzie tego pokroju, co Vaxelaire, ludzie, którzy cieszą się dzisiaj wielkim uznaniem i zaszczytnym stanowiskiem, spędzali całe semestry na obliczaniu, ile napływa codziennie do hal targowych kaloryj w postaci ryb, mięsa lub jarzyn, a uwzględnieniem specjalnych rubryk dla salcefii i ogórków. Widziałem, jak Fryderyk Vaxelaire starzał się, wymierzając tysiące i dziesiątki tysięcy razy stopień „przewodnictwa elektrycznego“; mierzył, mierzył, raz jeszcze mierzył i mierzył bezustannie. Vaxelaire nie był głupcem. Był nawet człowiekiem wykształconym. Spodziewał się, zapewne, że po tylu próżnych wysiłkach, owe góry cyfr w końcu, pewnego« dnia porodzą i wydadzą na światło dzienne maleńką myszkę, myszkę prawdy. Góry pęczniały, pozostając jednak wciąż bezpłodne. Vaxelaire nie posiadał geniuszu. Wie on zapewne o tym i mam nadzieję, że zdołał się pocieszyć, że wynalazł jakieś źródło zapomnienia. Owo cierpienie bezpłod
nych uczonych mało komu jest znane poza naszym zawodem, a przede wszystkim nie budzi ono współczucia. Większość owych nieszczęsnych poszukiwaczy zbyt jest dumna na to, by się skarżyć. Również i zbyt naiwna. Znajdują schronienie w erudycji, która ich zwodzi, jak zwodzi wszystkich innych; tłum nie widzi przepaści, istniejącej między wynalazcą a erudytą.
Artyści są bardziej gadatliwi. Ich natura nie znosi oporu, dlatego widocznie i cierpienie ich jest nie do zniesienia. Niech tylko natchnienie ich opuści, natychmiast poczynają krzyczeć. Krzyki te są niekiedy tak przenikliwe, że budzą z martwych ich geniusz. Moi koledzy z pracowni nie wzbudzają we mnie zbyt żywego współczucia wtedy nawet, gdy czuję, że jałowość wysiłków doprowadza ich do rozpaczy ; nie oblekają oni w słowa ciężkiej siwej udręki, w czym objawia się mądra przezorność; prędko bowiem znajdują przytułek w nauczycielstwie, w administracji, w zaszczytach. Natomiast, współczucie i to współczucie mocne, szarpiące, odczułem na widok cierpienia Waldemara Henn/ingsena.
Czym tego rodzaju towarzysz był dla Cecylii i dla mnie, mówiłem już w innym opowiadaniu, a przypominałem w niniejszym. Mieszkał z matką w tym samym domu, w którym spędziłem lata najpierwszej swojej młodości, przy ulicy Guy-de- la-Brosse. Był wówczas jedną z owych istot, które, jak się wydaje, w samym już zaraniu dni otrzymały święte namaszczenie. W moich oczach, a z całą pewnością i w oczach mej siostry-pianistki,
był on żywym uosobieniem geniuszu. Wysoki, piękny, z jasną falującą czupryną, z cerą bladą, cały napięty jak łuk; pani Henningsen mawiała: „Mój syn ma zacięcie!“ Olśnił nas, biedne dzieci, pogrążone jeszcze całkowicie w mrokach niższości. W ciągu kilku lat był inaszym mistrzem, naszym archaniołem. Olbrzymie stopy i ciężkie dłonie stanowiły jedyną szpetotę archanioła; cierpiał z ich powodu w sposób nie dający się opanować. Szczególnie do rozpaczy doprowadzały tę prawdziwie muzykalną duszę dłonie — owe dłonie, które mogły być tylko źródłem gorzkiego zawodu. Od pierwszego dnia, w którym zastaliśmy sąsiadami, otworzył on przed nami wrota niebieskie, karmił nas ambrozją, zetknął z samym bóstwem. Pani Henningsen, miniaturzystka i wdowa po uczonym Duńczyku, posiadała skromny mająteczek, a przede wszystkim cenne stosunki w nieznanym nam świecie. Waldemar bywał u Faurego, Chaussona... Był wielbicielem i przyjacielem Klaudiusza Debus- sy. Opowiadałem już zresztą, jak w roku 1895 sprowadził on do nas pewnego dnia króla francuskich muzyków. Wreszcie, Waldemar odkrył naszą Cecylię i do dziś dnia sądzę, że w sławie Cecylii, w owym tak czystym promieniowaniu Cecylii, czuje się zbłąkane, patetyczne widmo Waldemara Henningsena, zranionego muzyka, — muzyka zawiedzionego.
Namiętność Waldemara do Cecylii w niczym nie przypominała wyobrażenia, jakie może stworzyć sobie o miłości prosta jakaś duszyczka. Wal
demar nigdy nie kochał nic, prócz talentu, ściśle mówiąc — własnego talentu. Poszukiwał go wściekle w sobie samym, potem zaś w Cepylii. Wcześnie zrozumiał, że, jako wykonawca, nie przekroczy granic przeciętności i nigdy nie przestał nad tym boleć, mimo, iż żywił bardziej palące ambicje.
Powoli zaczynałem pojmować, że uwielbiał on w Cecylii doskonałe wcielenie swojej spętanej istoty, własnej istoty — istoty Waldemara Henning- sena. Mówił z nieco dziwaczną żarliwością: „Ona posiada moje ręce... musi więc być posłuszna!“ Cecylia długi czas słuchała go z upodobaniem, ale nie bez zastrzeżeń. W ten sposób wcześnie więc powstało u nas coś w rodzaju legendy o muzycznych zaręczynach Waldemara i Cecylii. Do piętnastego roku życia, o ile sądzić mogę z rzadkich zwierzeń, jakie ta milcząca dziewczyna czyniła mnie jednemu zapewne, godziła się ona z tym projektem bez egzaltacji zachwyconej dziewczynki, ale z powagą czujnej, dojrzałej kobiety. Sprawa ta strwożyła mnie do głębi serca: znałem bowiem również cudowne uczucie, jakim przyjaciel mój, Justyn Weill darzył Cecylię. Czułem się po prostu rozdarty między tymi dwoma rywalami.
Zimą 97-go roku grano w sali koncertowej La- moureux niewielki poemat symfoniczny Waldemara pod tytułem Spleen, który jako motto miał słynny wiersz Baudelaire’a:
Jestem niby król deszczowego kraju...
Dzieło to przyjęto uprzejmie. Waldemar miał
w kulturalnych sferach dobrych przyjaciół, jeżeli nie zwolenników. Nigdy jednak nie zapomnę bolesnego przerażenia, jakie zjawiło się na twarzy kompozytora przy pierwszych oklaskach: „Powinieneś być zadowolony, — powiedziałem mu — masz powodzenie“. Siedzieliśmy w dość ciemnej loży. Uszczypnął mnie boleśnie w ramię, mówiąc głosem przyciszonym: „Daj mi spokój! Proszę cię,' nie zawracaj gitary!“, co mnie niesłychanie zdziwiło, Waldy bowiem mniej chętnie od swojej matki ulegał łatwiznom „artystycznego języka“, jak to nazywano w domu.
Mając wszelkie szanse trafienia do któregoś z wydawców, Waldemar, mimo próśb moich, rzucił manuskrypt Spleenu na dno jakiejś szafy. Manuskrypt znajduje się dziś w posiadaniu Cecylii. W wiele lat po koncercie odczytałem go i osądziłem go wówczas trafniej: jest to dzieło ucznia Debussy’ego, i do tego ucznia, który stara się prześcignąć swego mistrza. Czego sam nie potrafiłem zrozumieć, to rozpaczliwie wyraźnie odczuć musiał Waldemar. Nie należał do ludzi, którzy w naśladownictwie znajdują drogę do własnej wartości. W epoce owego sławnego koncertu mógł mieć, jeżeli się nie mylę, około dwudziestu dwóch czy trzech lat. Odniosłem wtedy wrażenie, że oto znalazł on potwierdzenie pewnych tajemnych niepokojów. Był zawsze gwałtowny i pełen fantazji; w ciągu kilku miesięcy stał się niepokojąco nieznośny. Całymi dniami zamykał się, krzycząc, że pracuje, że będzie pracował, że trzeba jednak po-
zwolić mu pracować. Ponieważ mieszkał nad nami, słyszałem, jak chodzi tam i z powrotem, tupie, przewraca krzesła, ziewa przeciągle. Potem następowały długie chwile ciszy, podczas których, przekonany jestem, że spał. A potem dukał na fortepianie kilka niekształtnych fraz. Potem znów brał skrzypce lub wiolonczelę, grał bowiem znośnie na trzech czy czterech instrumentach. Potem otwierał i zamykał okna. Potem słychać było, że klnie
i rozbija jakieś przedmioty. A potem znów — nieskończona cisza.
Po takim okresie odosobnienia stawał się nie tyle ponury, ile wojowniczy i wygadany. Zasiadał przy wielkim fortepianie Cecylii i oddawał się szalonym improwizacjom, w których brzmiały pewne obce echa, nie zawsze nieświadome, czy nawet mimowolne. Stawał się wówczas ohydny. „Co ci jest? — mawiał, zwracając się do Cecylii. — Zdawałoby się, iż sądzisz, że nie jest to moja kompozycja? To moje dzieło; jest ono cudowne, słyszysz, Cecylio? Cudowne! A znam się przecież na tym! Co do mnie przynajmniej, to jestem artystą!“ Potem na całe tygodnie zapadał w bezczynność, udając, że nic ¡nie może go już zająć i mrucząc przy każdej sposobności rozlazłym nosowym głosem: „Ależ nie, ależ nie! dobrze wiecie, że nie zajmuję się już muzyką. Sto razy już mówiłem, że kpię sobie z muzyki i ze wszystkich waszych muzykantów. Bo i po co? Muzyka już się skończyła. Nie stworzą już nic dobrego. Jest to epoka upadku“. Od tego czasu począł mnie mocno gniewać. Gotów
był palić na stosie wszystko, co dotychczas uwielbiał, co nauczył nas wielbić. Wyrzekał się swych przyjaciół, swych mistrzów, swych bogów, plotąc
i dukając mgliste złorzeczenia: „Wszystko to jełopy. Wszystko to — świnie. Wam się podoba? Dobrze to o was świadczy! Okropne!“ Patrzał na nas z pogardą zmąconym, kłótliwym, pełnym żalu
i obelg spojrzeniem. Wówczas zacząłem przypuszczać, — ale tak, jak może to uczynić chłopak, nie ufający własnemu doświadczeniu i obserwacjom porównawczym — zacząłem przypuszczać, że Waldemar pije. Nie miałem, powtarzam, zbyt gruntownej znajomości tego rodzaju życiowych załamań, doszedłem więc dość prędko do przekonania, że muszę się jednak mylić.
Nastąpiła wówczas pomyślna zmiana. Waldemar napisał kompozycję pod tytułem „Interludium f- moll“, którą po tylu latach Cecylia grywa mi niekiedy bez komentarzy, gdy jesteśmy sami. Myślę, że na dnie swej udręki, Waldemar poznał niszczącą radość natchnienia. Interludium jest niemal arcydziełem. Od razu to odczułem, a Waldemar odczuł to lepiej, niż ktokolwiek inny; doznał jednak przerażenia wzgardzonego kochanka, który otrzymuje, jak jałmużnę, bez żadnej nadziei na przyszłość, jedną godzinę od ukochanej.
Rzecz dziwna, ten kwiat zbłąkany — mówię
o Interludium — sprawił, że pani Henningsen niemal oszalała z dumy. Dotychczas żyła ona spokojnie w mniemaniu, że jej syn jest istotą zbyt wyjątkową, aby w najmniejszym choćby stopniu od
czuwać miał potrzebę uzewnętrzniania się. Ta dobra dusza zaczęła sławić talent Waldemara wówczas właśnie, gdy przed skonem rozbłysnął on ostatnią iskierką.
Pani Henningsen dużo paliła, wściekle się malowała, ubierała się z arogancją i fantazją, zasypywała świat muzyki sarkazmami, a nas Pasquie- rów, skromnych przyjaciół swego syna, traktowała jak wyzwolonych poddanych. Nosiła ona face- à-main, sprawiając wrażenie, jak gdyby oglądała odwiedzających przez lupę, co, gotów jestem wierzyć, było u niej jedynie nawykiem miniaturzyst- ki. Mawiała: „Wszyscy ci ludzie, wszyscy ci nowocześni kompozytorzy, to zwykłe pionki. Waldy może ich wsadzić sobie do kieszeni. Nieprawdaż, Waldy?“ Głos miała kontraltowy, akcent, mimo, że była paryżanką, na pół słowiański, na pół germański. Ordynarne słowa wymawiała z doskonałą dystynkcją, zachowując akcent przedmieścia dla wypowiadania cennych uwag i artystycznych sądów. Podejmując przyjaciół, powtarzała co chwila: „Waldy, mój drogi, zagraj im swój kawałek... wiesz przecie — swoje Interludium“. Waldemar grał je ze dwa, czy trzy razy z wielką zapewne chęcią. Potem zaczynał się dąsać, a wreszcie gniewać. „Wciąż to Interludium! — burczał. — Zdawałoby się, że już nic więcej nie spłodziłem!“ Pewnego dnia zaczął się śmiać, powtarzając: „Nic już innego nie stworzyłem. Oczywiście, nic innego“. Raptem zbladł, zsiniał i wpadł w konwulsyj- ny gniew, tłukąc na wschodnich dywanach maleń
kie, wiecznie woniejące i parujące lampki naftowe, które przytwierdzało się sprężynowymi obsadami do lichtarzy fortepianu.
W takich wypadkach pani Henningsen kładła kapelusz i woalkę, która, przy oddychaniu, więzła jej między zaciśniętymi wargami. Schodziła na ulicę z psem, rzucając pracownię, mieszkanie, dom cały na pastwę wściekłości młodzieńca. Niekiedy gdy schodziłem sam, widziałem ją jak, odziana w muślin, tiul i pieniące się gazy, w zamyśleniu i z zaciekawieniem przygląda się swemu gryfono- wi na smyczy, wydzielającemu z siebie skąpą rację wody.
Po wyczerpaniu gniewu, Waldy z powrotem popadał w gnuśne zobojętnienie. Pewnego dnia schwycił mnie za kołnierz i począł łkać na moim ramieniu. Jęczał, mówiąc o sobie, jak gdyby przez wstydliwość, w trzeciej osobie: „Nic! Zupełnie — nic! On nigdy nic nie stworzy. I on to wie, on to wie“.
Po dwóch czy trzeck dniach znajdował dla siebie ulgę: oto udało mu się wykryć jakiegoś nie-, znanego, pomniejszego mistrza włoskiego z XVI wieku. Był to jego cud, konik, na którym poczynał jeździć. Mówił o tym przez tydzień. Z tyrańską gorliwością spraszał nas na tę ucztę. A gdy mu się już udało, gdy narzucił nam przedmiot swego opętania, wówczas wyrzekał się go gwałtownie, usiłował przekonać nas o naszym nieuctwie i złym smaku.
Podczas wszystkich tych sprzeczek Cecylia oka
zywała krańcową oziębłość. Myślę, że w tym właśnie czasie wyrobiła sobie zdanie o Waldemarzej Gdy wypłynęła sprawa naszego wyemigrowania do Creteil, Waldemar począł się unosić. Przede wszystkim oświadczył, że w ten sposób zaprzepaścić się może kariera Cecylii. Dodał też, że dobrze jej tak, że Cecylia na nic innego nie zasługuje, że jest wyniosła i chłodna, że nigdy nic nie zrozumie z czystych cierpień artysty.
Cecylia, wyprostowana i surowa, słuchała tych szaleństw, które po sto razy słyszała już była z tych ust. Słuchała, a górna jej warga drgała nad błyszczącymi zębami. Wtedy, jak zwykle, Waldemar na zakończenie ukląkł, prosił o wybaczenie, raz po raz dając głośny wyraiz swojej dumie. — Chcąc nie chcąc często bywą^em obecny przy tych smutnych scenach miłosnych. — Waldemar powiedział wreszcie: „Możesz wynieść się do tego Creteil. Pójdę tam za tobą. A za dwa, dokładnie za dwa lata, poślubię cię. Przysięgnij mi, że cię poślubię“.
Zaciskał wokoło kolan Cecylii ramiona, które ona spokojnym ale upartym ruchem rozluźniała. Blada jeszcze z ledwie opanowanego gniewu, zaciskając zęby odpowiedziała: „Ależ tak, pobierzemy się, skoro to obiecałam“.
Z chwilą, gdy znaleźliśmy się w Creteil, bieg rzeczy się odmienił. Jeden, dwa lub trzy razy w tygodniu Waldemar przyjeżdżał nas odwiedzić, a raczej odwiedzić Cecylię. Przestał być naszym sąsiadem, domowym Arielem, zwiewnym geniu
szem, którego spotykało się na schodach. Wszystko, co w nim było dziwactwem, ekscentrycznością, anomalią wreszcie, stało się natychmiast bardziej widoczne. Józef mawiał o nim: „Esteta!“, wznosząc przy tym oczy do nieba i udając, że trzyma w palcach lewej ręki wyimaginowany kwiat.
Dlatego zapewne, że przeobraziły się ramy naszego życia, patrzałem w tym czasie na Waldemara jaśniej i z większym okrucieństwem. Waldemar zaczynał się zlekka zaniedbywać. Dotychczas tak staranny w ubiorze, począł okazywać teiraz, dziwne słabostki. Znosił wymiętoszenie, plamy, kurz. Dobór bielizny, krawatów zostawiał przypadkowi. Unosiła się wokół niego jakaś słodka woń wschodniego tytoniu i apteki. Gdy pewnego dnia zwróciłem na to uwagę, odparł, patrząc spode łba: „Wiesz przecież, że się leczę. Wiesz, że jestem neurastenikiem. Nie dręcz mnie więc. Nie zajmuj się mną".
Siadał na jakimś krześle i popadał w niezrozumiałe zamyślenie. Spojrzenie miał senne; było to spojrzenie o rozszerzonych, ukazujących błękitne jakieś otchłanie źrenicach. Niekiedy rozchylały mu się usta i po opuszczonej wardze spływała długa, ciężka kropla śliny. Napady gniewu stawały się rzadsze. Wyraz twarzy bywał obojętny i daleki. Przede wszystkim — daleki. W tym czasie właśnie nabrałem do niego wstrętu.
Rodzina nasza, klan Pasąuierów, nie rozluźniając jeszcze uścisku zaczynała powoli się rozprężać, nabierać tchu. Ferdynand i Józef nigdy nie sprowadzali do domu gości. Józef, który od tego czasu
Ziemia Obieeana — 8
113
poznał cały Paryż, nie posiadał i nie posiada prawdziwego przyjaciela. Nie miał on zresztą najmniejszej pokusy wprowadzania do nas ludzi, z którymi w owym czasie nawiązywał i rozwiązywał najprzeróżniejsze jakieś nieokreślone interesa. Mam dane, by sądzić, że jeżeli na zewnątrz mówił w ogóle kiedy o nas, to jedynie w celu wzmożenia swojego znaczenia, albo dla reklamy: „Ojciec mój, doktór... Moja siostra, szeroko podziwiana artystka... Mój młodszy brat, rokujący wielką przyszłość uczony...“ Jeśli w najtajniejszych swych zapiskach wyryłem twardą maksymę: Nie chcieć uchodzić za coś, czym się nie jest! — uczyniłem to, mając na myśli Józefa, pragnąc ze wszystkich sił przeciwstawić się Józefowi.
Tak więc Józef nikogo prawie nie wprowadzał do domu. Ferdynand na widok moich kolegów odczuł przebłyski współzawodnictwa. Którejś niedzieli zaprosił pewnego młodzieńca ze swego biura. Józef pożarł go z kośćmi. Przerażony młody człowiek nie pokazał się więcej. Zresztą Ferdynand zaręczył się w tym czasie, a zjawisko to zamiast przejawiać się wylewnością, wzlotami w błękity, jakimś preludium do małżeńskiego lotu, zaznaczyło się zamknięciem się w sobie, szeptami, odosobnieniem, słowem — kryciem się po kątach w pełnym tego słowa znaczeniu.
Ja więc byłem tym, który w owym czasie ściągał do domu przyjaciół i kolegów; powrócę jeszcze do tego dalej. — Waldemar dziwnie wyglądał wśród tej młodzieży. Jakkolwiek czyniłem
wszystko, co mogłem, aby nie spotykał się z Ju- stynem, często niepodobna było uniknąć tego zbiegu okoliczności. Bardzo mnie to gniewało. Waldy był kiepskim graczem. Jako szczęśliwy rywal, w powodzeniu swoim nie znajdował ani ukojenia, ani nawet powodu do uprzejmości i miary. Zapalał się, rozpoczynał spory na temat sztuki i poezji. Justyn się ożywiał. Musiałem czuwać, aby nie rozpętała się burza i czynić cuda zręczności. Na szczę- ' ście w sporach tych Justyn okazywał wiele rycerskości ; nigdy nie dopuszczał, aby stały się szpetne.
Od czasu naszej instalacji w Creteil, pani Hen- ningsen złożyła nam jedną, czy dwie wizyty, starając się przy tym być możliwie najbardziej nieprzyjemną. Wytrwałość, z jaką syn jej nosił się z zamiarami, które uważała i głosiła jako absurdalne, wprawiała ją w zły humor. Nadeszła chwila, kiedy Waldemar, z uporem już nie tyle żarliwym, ile wprost chorobliwym, zaczął mówić o ustaleniu jakiejś daty i o ostatecznych przygotowaniach do małżeństwa; zrozumiałem wówczas, że nadchodzą dla nas ciężkie czasy.
Waldemar miał w owym czasie nieco ponad dwadzieścia sześć lat. Był współwłaścicielem niewielkiego mająteczku matki, co, do pewnego stopnia, upraszczało sprawę urządzenia się. Ojciec nasz okazywał w tej sprawie grzeczną obojętność, żywił nas, czuwał nad nami i opiekował się nami w gruncie rzeczy dość długo; trudno, oczywiście, w związku z nim cytować ową rybę, która rzuca ikrę gdzie popadnie; zdawało się jednak zawsze,
że chce powiedzieć: „Radźcie sobie same, moje dzieci. Ja sobie jakoś poradziłem. Wszystko się na tym świecie układa, czego jestem żywym dowodem. A co się waszych drobnych spraw tyczy, waszych uczuć, waszych miłości, czyńcie, jak wam się podoba. A przede wszystkim nie zajmujcie się mną, tak jak i ja nie mam zamiaru wami się zajmować“.
Jeżeli ojciec tak myślał, a mam wszelkie dane sądzić, że myślał w ten sposób istotnie, to w zamian za to matka żyła w nieustannej trwodze, wciąż spogląda jąc w kolo i nadsłuchując. Ze wszystkich dzieci najmniej zrozumieć mogła Cecylię. Cecylia onieśmielała ją zapewne, czego nie potrafiła dokazać ani Zuzanna swoją urodą, ani Józef swymi pieniędzmi, ani ja. Mógłbym twierdzić z całą pewnością, że matka zmierzyła nędzę moralną Waldemara. Dlatego też z zadziwiającym poczuciem taktyki i oceną niebezpieczeństwa usiłowała zwlekać. Przy każdej sposobności wspominała młodość Cecylii, odsuwając wszelką decyzję w przyszłość dość daleką na to, by pozostawić miejsce jakiejś niespodziance, jakiemuś nieoczekiwanemu zdarzeniu, zbawczemu przypadkowi.
Mimo przezorności tego postępowania, wszystko poszło swoim trybem, i w kilka dni po opowiedzianych wydarzeniach, pani Henningsen na prośby syna przybyła do Creteil, aby dopełnić tego, co nazywaliśmy po cichu „oficjalnymi oświadczynami“.
Przybyła pod wieczór, dorożką. Waldemar był
tu już od rana. Jadł z nami śniadanie, łaził z pokoju do pokoju i z domu do ogrodu, roztargnionym uchem słuchając ćwiczeń Cecylii, która nie wstawała od fortepianu. Pani Henningsen przybyła więc i „oficjalna prośba o rękę“ okazała się najbardziej nieokreśloną i śmieszną sceną pod słońcem. Ferdynand z narzeczoną przechadzali się nad rzeką. Józef poszedł zobaczyć jak miejscowa młodzież gra w piłkę nożną, który to angielski obyczaj kwitł u nas wówczas. Rozbrajająco pogodna Cecylia była w trakcie odczytywania poza- zmysłowych drobiazgów Couperina, które nazywała „muzyką niedzielną“. Matka i Pola Lescure szyły, wbrew zwyczajowi, w salonie. Przysłuchiwałem się grze Cecylii, w roztargnieniu pykając z maleńkiej fajeczki z wiśniowego drzewa. Pani Henningsen wkroczyła z laską w ręku, jak markizy z płócien z Jouy. Sapała nieco z powodu poczynającej się zaznaczać u niej tuszy. Cecylia zeszła natychmiast, a ojciec, który odbywał właśnie w ogrodzie jedną z tych niszczących przechadzek,
o których wkrótce opowiem, przyszedł do nas do salonu. Pola Lescure wstała, aby przygotować herbatę. Waldy opadł na kanapę Louis-Philippe, wyciągnął nogi niedbale i począł przyglądać się spacerującej po suficie muszce. Wszyscy okazywali wielkie skrępowanie. Pani Henningsen trzymając swoje face-à-main w ten sposób, że szkła złożone były jedno na drugim, przykładała je do prawego oka, marszcząc przy tym mocno brwi, co wywoływało skrzywienie całej twarzy. Rozpoczęła od ja
kichś gderliwych narzekań na bruki w Creteil, po czym, odwracając się gwałtownie, szorstko wyrzekła:
— Więc doprawdy, Cecylio, chcesz koniecznie poślubić mojego syna?
Cecylia jest z natury blada. Ci, którzy widywali ją na koncertowej estradzie, dobrze znają ową promienną bladość, owo piękne czoło z najczystszego marmuru, które, podczas wzlotów duszy, znajduje siłę, aby stać się jeszcze bardziej niepokalanym, jeszcze bledszym. Cecylia blednie niekiedy; nigdy nie czerwienieje. A jednak, tego dnia, zaczerwieniła się. Była to gwałtowna fala mocnej czerwieni. Taka czerwień rani oko, które ją ogląda. Cecylia tak właśnie się zaczerwieniła.
— Niczego nie chcę, proszę pani, — odparła. — Uczynię to, co zechce Waldemar.
Pani Henningsen wybuchnęła śmiechem. Śmiech jej był wilgotny i kończył się kaszlem, paliła bowiem zbyt wiele i często cierpiała na gardło. Mówiła wśród czkawki:
— To co zechce Waldemar! Jakże to pięknie powiedziane! Ach! ty zrezygnowane stworzenie! Biedna ofiaro! Umęczone dziecko! Jeżeli będzie trzeba, to ostatecznie poślubimy tego Waldemara. Nie, doprawdy, co też pani czyni, panno Pasąuier?
Pani Henningsen, która znała nas, Cecylię i mnie, od dziecka, tykała nas zazwyczaj, ale niekiedy, z teatralnym naciskiem zwracała się do nas bardziej urzędowo. Powtórzyła:
— Nie, doprawdy, co też pani czyni?
Cecylia była już z powrotem zupełnie spokojna.
Miała jednak swoje spojrzenie Pasąuierów. Spojrzenie koloru polarnego błękitu, nie wróżące zgody.
— Proszę pani, — odparła — jeżeli Waldemar chce, abym go poślubiła, no, to go poślubię. Co najmniej tyle jestem mu winna. Ponieważ jest to wszystko, co mam do powiedzenia, i zostało to już powiedziane, wyjdę stąd, jeżeli pani pozwoli.
I szybko wyszła. Waldemar zakładał jedną na drugą swe długie nogi, po czym znów je opuszczał. Zdawało się, że słowa docierają do jego świadomości z pewnym opóźnieniem. Wściekłym głosem zawołał:
— Wszystko popsujesz, mamo, jak zawsze i wszędzie!
I wybiegł z pokoju.
— Cudownie, — zawołała pani Henningsen. — Teraz znów ten wielki głuptas prawi mi niegrzecz- ności! Mnie, która o nim tylko myślę w całej tej nieprzyjemnej sprawie.
Ojciec uśmiechał się, a uśmiech ten obnażał mu kły. Czułem, że z jego strony nie potrzebujemy niczego się obawiać: pani Henningsen zbijała go nieco z tropu. Uśmiechał się więc i przebierał palcami po poręczy fotela z wyrazem skrępowania na twarzy. Sam byłem zresztą zanadto wzruszony, by móc uważnie obserwować ojca. Pani Henningsen zatopiła palce w żabocie, spieniła koronki i odezwała się przeciągając sylaby:
— Na nic się nie zda, proszę pani, ukrywać, że małżeństwo to uważam za absurdalne.
— Jak pani to rozumie? — z powagą spytała matka.
Powiało głębokim chłodem. Obie panie zmierzyły się spojrzeniem. W tego rodzaju okolicznościach matka wprawiała mnie w zachwyt: pełna skromności, zmęczona, nabrzmiała jej twarz, poorana tysiącem bolesnych fałd, twardniała stopniowo, nabierała majestatu i surowej piękności. Matka czekała, czuwając nad każdym słowem i mówiąc z zadziwiającą słodyczą.
— Jest pani zbyt dobrą matką, — podjęła pani Henningsen — aby nie wiedzieć, że gdy się myśli
o swoich dzieciach, snuje się najrozmaitsze marzenia.
Mama bez słowa kiwnęła głową. Pani Henningsen podjęła, stopniowo podnosząc głos i ściągając usta.
— Bardzo lubię waszą Cecylkę. Jest to ogromnie zdolne dziecko. Ale cóż! Widziałam niemało zdolnych dzieci. Waldemar uczyni, oczywiście, co zechce. Jest już więcej niż pełnoletni. Ale nic nie zdoła przekonać mnie, że małżeństwo to nie jest dla niego mezaliansem.
Dla wygłoszenia tej pięknej mowy pani Henningsen przybrała ów ton monarchini, którego nie mogłem u niej ścierpieć. Poczułem, że wybuchnę. Matka nieznacznie wzniosła palec. Nie odpowiedziała natychmiast. Widziałem, że podbródek zaczyna jej drżeć i że usiłuje drżenie to opanować.
— Nie wiem, — zaczęła cichutko — czy oenne przysługi, jakie pani oddała Cecylii, upoważniają panią do obrażania nas dzisiaj. Mimo to jednak, odpowiem pani, że gdyby było w mojej mocy trafić Cecylii do przekonania, wszystko to skończyłoby się już dzisiaj ; ja bowiem również uważam, z przyczyn może zupełnie innych, że małżeństwo to jest szaleństwem. Niech się pani nie uśmiecha. Nie mam zamiaru odparowywać ciosu. W każdym bądź razie jestem zdania, że małżeństwo to nie mogłoby mieć miejsca wcześniej, niż z wiosną przyszłego roku.
Pani Henningsen wzruszyła ramionami.
— Pozwoli mi pani zauważyć, że wszyscy, jak tu jesteście, okazujecie wiele drażliwości. Kto tu mówi o obrażaniu kogokolwiek? Wyrażam po prostu to, co myślę, ale nie mam zamiaru nikogo dotykać.
— Jeżeli pani nie miała zamiaru dotknąć nas,— zawołałem głośno, wstając — to jednak uczyniła to pani! Jak to? Chodzi przecież o Cecylię! Nawet król, słyszy pani? Król nie popełniłby mezaliansu, żeniąc się z Cecylią. Byłoby nawet wręcz, odwrotnie, proszę pani.
Gość nasz uniósł swoje face-à-main, przyglądał mi się przez chwilkę i począł się śmiać.
— No, proszę, co za kogucik! Cóż to cię napadło, mój drogi? Czy wiesz, że nas nudzisz po prostu, swymi serdecznymi odruchami, uniesieniem, historiami, wynurzeniami i tą twoją piękną duszą?
— Może pani być pewna, że nie będę nudził już dłużej, jak to pani łaskawie nazywa.
Zamykając za sobą drzwi, słyszałem, jak pani Henningsen mówiła ze śmiechem:
— To jakaś pożegnalna symfonia. Doprawdy wszyscy uciekają przede mną.
Poszedłem do ogrodu. Dzień kończył się ponuro. Wyładowywałem swój gniew chodząc po ścieżkach. Waldemar pocieszał, zapewne, Cecylię, albo sprzeczał się z nią. Chodziłem mocno tupiąc; czoło miałem rozpalone, zgrzytałem zębami. Nagle, przechodząc w pobliżu owej przybudówki, którą zwano laboratorium, a gdzie ojciec składał swe narzędzia, epruwetki i flaszeczki, dosłyszałem lekki szmer. Drzwi były uchylone. Pchnąłem je nieznacznie i ujrzałem Waldemara. Stał niemal całkowicie odwrócony do mnie plecami. Otworzył szafkę, w której znajdowały się lekarstwa. Trzymając jakąś buteleczkę przesypywał jej zawartość do bombonierki. Był tak pochłonięty tą czynnością, że nie słyszał, jak wszedłem.
— Co tu robisz? — spytałem.
Drgnął nerwowo i natychmiast się opanował.
— Nic. Bawię się. Oglądam.
W tej chwili dostrzegłem etykietę na flaszce i ścisnęło mi się serce. Spojrzenie Waldemara, chód jego, napady smutku, niecierpliwości, ucieczki i zamyślenia, wszystko to ukazało mi się naraz w przerażającym świetle.
— Och! — zawołałem drżącym głosem — zwariowałeś chyba! Zwariowałeś!
Wykręcał się jeszcze, zmuszając się do uśmiechu:
— To dla przyjaciela. Bądź pewien, że nie robię sobie zastrzyków. Możesz być pewien, że to nie dla mnie. To dla przyjaciela, Laurent!
Patrzałem na niego z powagą i łzam! w kącikach powiek. A wówczas, zmieniając ton i gniotąc mi napięstki, począł wyrzucać ze siebie:
— Przysięgnij, że nic nie powiesz. Przede wszystkim, zażyłem tego raz jeden tylko, jeden maleńki razik. Przysięgnij, Laurent, przysięgnij! Chcesz, abym ukląkł przed tobą? Chcesz, abym tarzał się na klęczkach? Jeżeli wspomnisz o tym, będą chcieli pozbawić mnie wszystkiego, będą chcieli zamknąć mnie w sanatorium, leczyć i Bóg wie co jeszcze. Jeżeli powiesz o tym, Laurent, zabiję się i będzie to twoja wina, tak, twoja, Laurent. Przysięgnij, że nic nie powiesz.
— Nie! — odparłem potrząsając głową, — nie mogę ci tego przysiąc.
— Stwierdzam, — dodał — że tu, u twojego ojca, nigdy nie ściągam, że zdarza się to po raz pierwszy. Nie, po raz drugi, ale nie więcej. Pomacaj moje kieszenie: nie mam strzykawki. Jeżeli Cecylia kiedykolwiek się o tym dowie, będę wiedział od kogo to wyszło. Patrzaj, padnę na kolana. Będę się przed tobą tarzał na klęczkach.
Ukląkł. Powtarzał bezustannie: „Nie mów nic!“ i nie wiedziałem co zrobić aby już przestał krzyczeć.
ROZDZIAŁ IX
Doktryna, wiecznej młodości i subtelności kosmetyczne. Powrót do ziemi. Nadmierny użytek ogrodowych nożyc. Wypielęgnowany ogród. Cziko, czi- kokando. Pozorna chudość. Galeria pomniejszych portretów. Polityczna sprzeczka. Zmierzch burżua- zji. Józef pod wpływem materialistycznego liryzmu.
Każdej niedzieli gorączka wstrząsała naszym domem. Poniedziałek przywracał spokój. Bracia udawali się do Paryża, dokąd i ja często jeździłem, przygotowując się do podjęcia studiów. Już o siódmej rano ojciec zaczynał się ubierać. Czynił to z tak wielką starannością, że czułem się tym w głębi podrażniony. Doktryna „wiecznej młodości“, wyznawana przez ojca w sposób, który z każdym sezonem stawał się mniej opanowany, znajdowała tu swe pragmatyczne zastosowanie. Umieścił w swym pokoju duży stół laboratoryjny. Rozkładał na nim słoiki z kremami, flaszki octów toaletowych, wyciągi spirytusowe, maści — wszystko przyrządzone bardziej lub mniej według własnych
recept. Zażywał też pigułek, kropel, eliksirów, o wciąż zmienianym składzie i opowiadał o nich cuda, podając się chętnie za przykład ich skuteczności. Golił się staromodną brzytwą, a w trakcie tej jego czynności całe pokolenie wstrzymywało oddech, klął bowiem siarczyście, nie pozwalał podejść do siebie bliżej niż na odległość czterech metrów, nie odpowiadał na najbardziej palące pytania, a najmniejsze zadraśnięcie czy kropelka krwi stawały się tematem gorących sprzeczek. Gdy brzytwa była już z powrotem w futerale, ojciec oblewał twarz zimną wodą dla „wzmocnienia skóry“, pociągał po niej najrozmaitszymi ołówkami, krystalicznym ałunem, maścią wygładzającą, uzbrajał się w szczypczyki i ścigał pojedyncze włoski, czarne punkciki, drobne krostcczki, złuszczone skórki, jakieś błędne liszaiki. Przy pomocy rozr- maitych szczoteczek i pendzelków nakładał na wą- sy i włosy jakieś w tajemnicy sporządzane olejki, płyny, esencje, które na całą resztę dnia otaczały go nieustępliwą wonią apteki. Zapach ten nie sprawiał mu nigdy przykrości; brakło mu zmysłu powonienia. Potem dwa lub trzy razy przepłukiwał gardło dla oczyszczenia głosu. Zjawiałem się nieraz w chwili najwyższego nasilenia całej tej alchemii. Jeżeli doprowadzało mnie to do wściekłości, to dlatego, że mimo naszych nieporozumień nie mogłem znieść myśli, aby ten niezwykły człowiek miał kiedykolwiek wpaść w śmieszność. W tym jednak, jak i we wszystkim innym, nie słuchał żadnych rad.
Niekiedy nadmierne zabiegi psuły mu cerę, wywołując zaczerwienienia. Przerażało go to; nie przychodziło mu nigdy na myśl, że przesada może być błędem. Te drobne niepowodzenia przypisywał jakiejś niezręczności któregoś spośród nas.
Po zastosowaniu wszelkich możliwych środków przeciw „nieubłaganemu zębowi czasu“, schodził do ogrodu i tu stawał się innym człowiekiem. Ojciec, syn ludzi dość miernego stanu, na wpół chłopów, na wpół ogrodników, porzucił ziemię, aby „wznieść się poprzez wiedzę“, jak chętnie powiadał. Z chwilą gdy posiadł ogród, pragnienie grzebania w ziemi natychmiast poczęło go dręczyć. Kopał więc, rył, pełł zlany potem, z koszulą wzdętą nad spodniami, niepomny słońca, wiatru, ulewy, pochłonięty namiętnością uprawy roli. Zapominał o upływającym czasie, zaniedbywał swe obowiązki, wprawiał matkę w najwyższy niepokój. Schodziła do ogrodu z ręcznikiem w lewej ręce, a flaszeczką terpentyny w prawej. Rolnik, burcząc i szydząc, pozwalał się nacierać. Wracał do swej gotowalni, przez chwilę jeszcze oddawał się genialnym zabiegom kosmetycznym i ubierał się do wyjścia.
Niezależnie od napomnień mamy, ogród prowadził również do wielu nieporozumień ojca z nami. Ogród ten spodobał się nam od pierwszego wejrzenia. Był on, prawdę powiedziawszy, maleńki, ale nieźle zaprojektowany, a przede wszystkim puszczony dość swobodnie z tymi swoimi kilkoma wielkimi drzewami i dużym trawnikiem pochła
niającym najlepszą część przestrzeni, ,a nawet z obsadzoną młodymi lipami alejką. Ojciec w krótkim czasie wycisnął jednak na całej tej przyrodzie jakieś tyrańskie piętno. Z nożycami w ręku przechadzał się z badawczym lub zamyślonym wyrazem twarzy. Gdy już raz zabrał się do ścinania czynił wielkie spustoszenia. Wieczorem, po powrocie do domu, mieliśmy słuszne powody do wściekłości: jakiejś kępce krzaków nadawał kształt pióropusza, ze szpalerów pozostawiał same szkielety, zabierał się nawet przy pomocy podwójnej drabiny i do wielkich drzew, zajmował się słowem wszystkim, nawet pnącymi roślinami, bluszczem i dzikim winem. Całej tej chirurgii nadawał pozory racjonalności i widziałem nawet jak, sięgając po rady do encyklopedii rolniczej, daremnie pocił się nad bzami. Pewnego dnia, podczas naszej nieobecności kazał ściąć Herbelotowi jedno z wielkich drzew. Mimo ogromnych trudności zabieg ten został doprowadzony do skutku w ciągu jednego poranku. Wieczorem, rozsiewając błękitne uśmiechy, wyjaśnił nam, że drzewo to przeszkadzało kwitnąć pięknemu krzakowi róży. Krzak róży mieścił się w doniczce, drzewo zaś było różnobarwnym klonem, najszlachetniejszym władcą naszego ogrodu. Wtedy to — jedyny raz w życiu — Józef, Cecylia, Ferdynand i ja byliśmy wszyscy zupełnie jednomyślni — przynajmniej w naganie.
Ojciec prowadził zresztą nadal uparcie swoje kaleczące doświadczenia. Wyrywanie zielska sprawiało mu przyjemność, której dziwne drogi mie
wałem sposobność często obserwować z daleka. Rozpoczynał w zamyśleniu, pochylając się to tu, to tam, wyrywając jakiś marzymłodek, jakąś czerwoną mokrzycę, każdą nie stawiającą oporu ofiarę. Wówczas to spostrzegał bardziej upartego przeciwnika: jaskier czy dziki szczaw, które z całą zażartością usiłował wyplenić. Niekiedy był to powój o korzeniach rozgałęziających się bez końca, niekiedy pięciornik lub mniszek nie mający najmniejszego zamiaru ustąpić. Wówczas klękał i poczynał ryć. To jedną, to znów drugą ręką chwytał perz, mlecze, obfite pęki trawy. Po chwili zdawało się, że ogarnia go istny szał oczyszczania. Stawało się jasne, że nie ma zamiaru odejść, zanim nie uwolni leżącego tu przed nim rabatu od wszelkich pasożytów. Po chwili słychać było, jak klnie. Ustawał na chwilę w pracy: znaczyło to, że się pomylił i zniszczył jakąś pożyteczną roślinę: główkę sałaty, czy krzaczek truskawki. Zabierał się z powrotem do pracy i pełł gorączkowo. A potem nowe przekleństwo i oto nowa uprawna roślina padała ofiarą. Wówczas ogarniała go wście-i kłość: poczynał wyrywać wszystko, pożyteczne rośliny i zielsko — jak gdyby chodziło o oczyszczenie placu.
Łatwo zrozumieć, że prowadzony w ten sposób ogród bardzo ucierpiał. Nie rozumiejąc nic z tego, cośmy mu przekładali, ojciec spoglądał na pustą przestrzeń, gdzie ćwiczył swe talenta, i odzywał się kwaśno: „Tyle trudu zadaję sobie, abyście mieli porządny ogród i nigdy nie jesteście zadowole
ni“. Powracał wówczas na godzinkę do swoich lekarstw, do całej tej aptekarskiej kuchni, która go jeszcze bawiła. Potem brał cylinder i pieszo lub powozem udawał się do swoich pacjentów.
Wizytami lekarskimi nie przepracowywał się zbytnio, niestety. Urzeczywistnienie tak długo ho- .dowanego marzenia zmieniło się zarówno dla niego jak i dla nas w gorzki zawód. My, dzieci, odczuwaliśmy to tylko częściowo, pozostawało nam bowiem torowanie sobie własnych ścieżek, mieliśmy własne pragnienia i własne prace. Mimo jedność i karność klanu gotowi byliśmy do lotu. Ojciec po dotychczasowym hałaśliwym i ruchliwym życiu, uczuł się nagle jak gdyby związany, nawet w swych wolnych chwilach. A wolnych chwil nie brakowało. Pacjenci byli rzadkością. W okolicy było dwóch innych lekarzy, pełnych podejrzliwości wobec ojca, których nie omieszkał on traktować z lekceważeniem; jak najusilniej starali się więc oni podkopać wszelkie zaufanie do niego. Sam zresztą pracował nad tym również przez swe upodobanie do kaprysów, wywoływanie skandali i zaczepność. Wszystko to przyczyniało mu wiele godzin z niecierpliwością znoszonej samotności, którą dzielił między probówki i ogród. W tych przejściach, jak i we wszystkich innych, matka okazała wiele rozsądku. Mawiała: „Jesteście bardzo niecierpliwi! Trudno zdobyć powodzenie w ciągu sześciu miesięcy. Wszyscy ci ludzie, Ram, muszą zobaczyć cię przy pracy. Dziesięć lat czekaliśmy na twój dyplom. Musimy ze dwa lub trzy
Ziemia Obiecana — 9
129
przynajmniej czekać na powodzenie“. Te dobre, pełne otuchy słowa darzyły spokojem, ale nie pieniędzmi. żyliśmy bardzo skromnie. Tak więc spadek po ciotce Matyldzie, zawieszony na przeciąg lat trzydziestu ¿na skutek szczęśliwego, wynikającego z przepisów prawnych przypadku, przyszedł w samą porę.
Niekiedy ojciec wynajdywał jakiś powód, aby jechać do Paryża. Zaprzęgał konia i zdawał się oto nagle jak gdyby wyzwolony. Wracał dopiero wieczorem. Wtedy dowiadywał się, że żona piekarza odbyła poród bez niego, że przyszło trzech chorych — liczba, granicząca z cudem — że wzywano go do Bonneuil, ale że wszyscy ci ludzie, nie mogąc się doczekać, zwrócili się do innego lekarza. Robił wówczas głośną awanturę, nazywał upadlającym i nieznośnym zawód, którego tak namiętnie pragnął, łapał nożyce i poddawał drzewa w ogrodzie chlaśnięciom specjalnego rodzaju, zaliczanym przeze mnie do odmiany cięć radykalnych, gdyż szybko docierały do korzenia; na koniec, zamykał się w laboratorium, skąd dochodził nas odświeżony raptem głos, nucący ową tajemniczą piosenkę z czasów jego młodości;
Cziko,
Czikokando,
Batifol i ripenpette Cziko
Czikokando Batifol i ripenpo
(nie ręczę za pisownię).
Dłuższą chwilę stawał w zamyśleniu przed rtęciowym barometrem, który od dzieciństwa towarzyszył nam we wszystkich naszych przeprowadzkach, tracąc na każdym nowym etapie wielkie, drżące krople. I poczynał — jakoby ze względu na ogród — martwić się deszczem, suszą, wiatrem wschodnim i zachodnim. Niekiedy widywałem, jak stoi pod murem, po którym piął się rdest. Mrugał w mą stronę, wskazując na ruszającą się wśród zieleni liszkę, która wykonywała półkolisty krok, coraz to przystawiając ogon do głowy. Mówił, uśmiechając się tym swoim „błękitnym“, tak uroczym uśmiechem: „Jak myślisz, czego ona chce? Jeść? Ba! Nie ma z tym kłopotu! Ona chce przede wszystkim iść naprzód, po prostu — wiać. Tak jak i ja, mój drogi, tak jak i ja. Nie, nie zostanę tu długo, w tej zapowietrzonej dziurze“.
Na takich ukradkowych zwierzeniach kończyła się nasza zażyłość. Już po dwóch minutach głos jego rozlegał się w wozowni, albo na piętrach. W następnej znów minucie — w laboratorium. Słyszałem jak butelki drgają od szyderczej przyśpiewki :
Cziko
Czikokando...
Do tego, tak niechętnie znoszonego spokoju, przynajmniej niedziela wnosiła jakąś odmianę. Byliśmy wszyscy razem, a często odwiedzali nas moi koledzy. Ojciec, choć się do tego nie przyznawał, rad był znajdując wśród nich życie, ruch, młodość.
Klara Baraduc, narzeczona Ferdynanda, często przybywała już z samego rana. Była wówczas osóbką nieomal że szczupłą; z trudem przypominam ją sobie w tamtej postaci, widząc, jaką się stała. Ferdynand zetknął się z nią w biurze, gdzie była urzędniczką. Posiadała dyplom, niewielki posag kilku tysięcy franków w tureckich obligacjach i wyprawę, przygotowywaną sztuka po sztuce, od wczesnego dzieciństwa — skarb, o którym Ferdynand opowiadał z wielką dumą. Klara posiadała też miły uśmiech, piękne włosy i zdrowe zęby. Mia- łożby to już być wszystko? Oczywiście — nie! Nosiła binokle, które przesłaniały piękne, wielkie, złotawe, o wyrazie psiej wierności oczy, ocienione gęstymi brwiami. Ojciec już naprzód nazywał ją córką i uprzejmym głosem opowiadał jej mnóstwo zawiłych dowcipów, z których nic nie rozumiała, a które, czułem, że znajdują się na granicy nie- przyzwoitości. Ferdynand począł w tym czasie okazywać wiele zazdrości. Dowcipy ojca drażniły go tym więcej, że podobnie jak Klara i my wszyscy, słowa z nich nie rozumiał. Nie zawsze zdobywał się na to, by ukryć swą irytację, a ponieważ brak mu było ogłady, natychmiast pokazywał zęby. Mawiał: „prosiłem cię już, abyś zostawił Klarę w spokoju“. Wystraszona Klara gubiła binokle; ojciec prostował się, „wypinał pierś“ z całym spokojem i mówił pociągając piękne), jedwabistewąsy: „Mój drogi, staraj się, aby temu dziecku nie przyszło na myśl, że poślubi bałwana. Ludzie twojego
pokolenia nie potrafią rozmawiać z kobietami“. Ferdynand hojnie szafował napadami złości.
Pewnego dnia, ojciec chwycił Klarcię w pół i powiedział lekkim tonem: „Słowo daję! przecież ona wcale nie jest chuda“. Ferdynand zbladł i poważnie obawiałem się jakiegoś wybuchu. Ale pan doktór Pasąuier mówił już po chwili O'czym innym.
Najczęściej Ferdynand, zawładnąwszy Klarą, trzymał ją w oblężeniu gdzieś, w jakimś kącie. Tu, odosobnieni bliźniaczym i istotnie odcinającym ich od reszty ludzi krótkowidztwem, zaczynali szeptać. Od czasu tych zaręczyn pojąłem, że jeżeli dusza pojedynczego człowieka jest tajemniczym i trudno dostępnym światem, to istnieje jednak samotnia bardziej jeszcze zamknięta i bardziej ciemna, a jest nią wspólna dusza dwojga istot.
Na początku, kilku spomiędzy moich kolegów poczęło bywać w naszym domu wprost przypadkiem. Miałem chorobliwą ambicję na punkcie wszystkiego, co dotyczyło klanu Pasquierów. Obawa, że ktoś mógłby krytykować matkę, ojca, a nawet Józefa, nawet Ferdynanda, — powstrzymywała mnie od sprowadzania do domu jakichkolwiek przyjaciół prócz Justyna. Chętnie przyznaję się do tej słabostki, wynikającej z dumy: dostatecznie się z niej wyleczyłem. Długi czas podczas tych zebrań nietęgą miałem minę, zajęty całkowicie godzeniem w głębi serca różnych sprzecznych uczuć.
Przechadzając się pewnej niedzieli nad wodą, ujrzałem drużynę Schleitera, wszystkich swych
towarzyszy pracy, jadących łódkami po Marnie. Zmuszono mnie do zajęcia miejsca w jednej z łódek, do wiosłowania i wspólnego śpiewu. Byli tam Roch, Vuillaume, Helena Strohl, Chabot i nasz kapitan Schleiter, wyglądający uroczyście nawet w kostiumie ¡kąpielowym. Pod wieczór entuzjastycznie przyprowadziłem całe to towarzystwo do nas, a matka przyjęła je herbatą. Przychodzili później sami. Józef kilka razy wziął udział w naszych wycieczkach. Brak mu było lekkości, obdarzony był za to wielką siłą fizyczną, która zjednywała mu poważanie intelektualistów, mimo, że dalecy byli jeszcze od sportowego szału. Podczas tych spotkań Józef zadziwiał mnie. Śledził moich kolegów z szyderczą ciekawością i nie przepuścił sposobności zadania im jakiegoś kłopotliwego pytania w chwili, gdy nie mieli się na baczności. Byli to ludzie innej kasty, i pewien jestem, że Józef, mimo rozdrażnienia, odczuwał jakiś przesądny szacunek dla tego, czego nie rozumiał. Pozostawiał to jednak przy sobie, a ponieważ z tym dziwnym szacunkiem łączyła się również pewna odraza — chętnie atakował, starając się być górą. Między innymi, obawiał się on np. jasnej inteligencji Schlei- tera,—a odmawiał mu wszelkich względów. Zwracając się do niego nie używał formy „proszę pana“ — jako najmniej już obowiązującej grzeczności — ale mówił krótko „panie“. Pewnego dnia Schleiter powiedział swym suchym, pełnym nagany tonem:
— Jeżeli nie może pan przypomnieć sobie mo-
jego nazwiska, to mógłby pan w każdym razie mówić do mnie „mistrzu“.
— Istotnie, — odparł Józef z udaną dobrodu- sznością. — Istotnie, wygląda pan na prowincjonalnego mistrza cechowego1).
Przeciwnicy spoglądali na siebie przez chwilę z chłodnym uśmiechem. Rzuciłem się wpoprzek tej sprzeczki, kierując rozmowę na inne tory. Myśl, że Schleiiter mógłby, atakując Józefa, dotknąć go w czułe miejsce, budziła we mnie niechęć do niego.
Eugeniusz Roch zostawi bez wątpienia ślad w historii nauk biologicznych. Prace jego znane są dzisiaj wszystkim i nie ma powodu mówić o nich w tej kronice, nie będącej kroniką wypadków, czy idej, ale, jeżeli śmiem tak rzec — kroniką dusz. Prawdziwej tragedii Rocha nie znajdzie się w jego książkach: rozegrała się ona na jego twarzy. Roch pod względem fizycznym był w jakiś szczególny, niepojęty sposób brzydki. W życiu swoim widziałem zaledwie dwa wypadki szpetoty tego rodzaju. Drugi wypadek dotyczył człowieka, którego spotkałem kiedyś w Finlandii, w maleńkiej rosyjskiej cerkiewce w Helsingforsie. Człowiek ten miał regularne rysy, białą cerę i nie posiadał żadnej anomalii: był jednak tak brzydki, jakąś wewnętrzną, tak dziką, a’ nawet wręcz okrutną szpetotą, że, nie mogąc jej znieść, musiałem szybko wyjść z cerkiewki, robiło mi się bowiem słabo.
>) W oryginale gra słów dotyczy komornika., zwanego w języku francuskim, „mistrzem“. (Przyp. tłum.).
Szpetota Rocha była nieco inna. Roch nie posiadał brzydkich rysów, ani żadnej z owych chorób skóry, których widok wywołuje wstręt. Nie był również uosobieniem tego typu sympatycznej, zdrowej, zabawnej i malowniczej brzydoty, która bu-* dzi ciekawość kobiet. Nie! szpetota jego była jakaś cierpka i trudna do zrozumienia. Wzbraniałem się widzieć w niej, czy to mimowolne świadectwo nieczystej duszy, czy też, przeciwnie, szukać bolesnej antytezy między niefortunnymi rysami a wzniosłością ducha. Czego jestem jednak dziś już pewien, to tego, że Roch cierpliwie walczył ze swym obliczem. Walczył beznadziejnie i bez wytchnienia. I — rzecz zadziwiająca! — odniósł w końcu zwycięstwo. Dzisiaj, starość przyniosła mu ukojenie. Nie jest bynajmniej odpychającym starcem. Czas, niszcząc jego twarz, zniszczył również i ową niezasłużoną brzydotę. Czas wyczynia i inne dziwy, które niekiedy bywają niesprawiedliwe. Matka mojego przyjaciela Justyna, pani Szymonowa Weill, będąc w młodości osobą bardzo piękną, dzisiaj jest starą bezkształtną żydówką, zniechęcająco, beznadziejnie brzydką, odpychającą i śmieszną, mimo że treścią jej życia było szlachetne poświęcenie i odwaga w znoszeniu cierpień, żaden obcy człowiek nie omieszkałby przypisać tej brzydoty jakimś poniżającym występkom, a ręczę iż byłoby to niezgodne z rzeczywistością.
Jakkolwiek bądź, Eugeniusz Roch w roku 1900 • był tak dziwnie szpetny, że gdy zjawił się u nas po raz pierwszy, siostrzyczka moja Zuzia, mająca
wówczas ósmy rok, szeroko rozwarła usta i poczęła płakać. Nie powiedziała czemu płacze; sama nie zdawała sobie z tego sprawy. Roch był zapewne jedynym, który z bólem zrozumiał przyczynę tego smutku.
Vuillaume pracował z nami w laboratorium Dastre’a. Przeszedł do nas z wydziału filozoficznego, który opuścił natychmiast po otrzymaniu docentury. Potem, jak w istocie i my wszyscy, robił wypady w dziedzinę medycyny. Próbował też i literatury. O nim to mówił Nicolle: „Byłby dał życie...“ Vuillaume jest dzisiaj profesorem w College de France. Kariera jego wypełniona zawsze jednakowo drogimi i zawsze zawodzącymi wzniosłymi ambicjami jest w gruncie rzeczy bardzo piękna. Vuillaume w roku 1900 był wysokim dwudziestosiedmioletnim młodzieńcem, © przedwcześnie siwiejących włosach i delikatnej twarzy. Brzegi powiek miał zaczerwienione wskutek zapalenia. Oczy wydawały się przez to niepokojąco wrażliwe: zawsze wyglądał tak, jak gdyby miał płakać lub śmiać się.
Chabot nie był stałym członkiem naszej drużyny w Sorbonie. Był on internem na medycynie, często jednak pracował u Dastre’a jako fizjolog-ama- tor. Drobny, o energicznych rysach, zniszczonej twarzy, o wrażliwej cerze i rzadkich włosach, we wszystkim co mówił przejawiał prosty, zdecydowany i zdrowo sądzący umysł. W późniejszych czasach, ze zdziwieniem patrzałem, jak się zagłębia w labirynty psychiatrii. Od przebywania z wa
riatami dostaje się lekkiego zawrotu głowy. Lekarze chorób umysłowych o prawdziwym powołaniu nie są i nie mogą być ludźmi chłodnego rozsądku. Jeżeli Chabot obrał tę drogę, to dlatego, że w krysztale tego umysłu logika musiała zapewne być jakaś tajemnicza skaza, jakieś ukryte pęknięcie.
O Schleiterze i Helenie mówiłem już dosyć. Nie chciałbym, aby zamiłowanie do portretowania oddalić mnie miało zbytnio od właściwej treści mego opowiadania, od mej kroniki.
W pierwszych dniach października mieliśmy pogodną niedzielę; była to, jeżeli pamięć mnie nie myli, właśnie następna po bytności pani Henning- sen. Wioślarze na moją prośbę przyszli do nas na podwieczorek i natychmiast rozgorzała wielka polityczna sprzeczka. Przypominam ją sobie lepiej od innych, ponieważ od tego czasu najrozmaitsze zdarzenia ożywiały dla mnie jej wspomnienie. Po kongresie socjalistycznym, a może równocześnie z nim, zaprzątał umysły kongres pokoju. Przewodniczył mu Karol Richet, którego uczniem był właśnie Vuillaume. Można tam było zobaczyć mnóstwo osobistości, nawet Aleksandra Millerand, który jak się zdaje, był ministrem, a którego Schlei- ter z całą surowością nazywał renegatem.
— Jan Bloch, — mówił Vuillaume — dowodzi na zasadzie cyfr, że wojna jest niemożliwością.
— Niezupełnie o to chodzi, — odparł Chabot. — Twierdzi on jedynie, że skoro ryzyko jest olbrzymie, a korzyści żadne, nie można dopuścić do woj
ny. To nie jest to samo. Co pan o tym sądzi, panie Schleiter?
Schleiter począł mówić owym żałobnym, uroczystym „dobrze postawionym“, jakby powiedzieli aktorzy, głosem, który zachowywał na wypadek politycznych rozpraw:
— Ogrom ryzyka z całą pewnością nie przeszkodzi burżuazyjnemu społeczeństwu rozpocząć wojnę. A wojna uwolni nas od burżuazyjnego społeczeństwa. Nie ma innego rozwiązania. Pokój jest możliwy w ustroju socjalistycznym jedynie.
— Czy mógłby pan objaśnić nam, — rzeczowo spytał Józef — kogo pan określa mianem burżuja?
— Pana, —odparł Schleiter. I natychmiast dodał, nie dlatego aby złagodzić to powiedzenie, ale dlatego, aby dać szerszy zasięg swemu wyrokowi:
— Pana, ojca pańskiego, Chabota, Vuillaume’a i Rocha, i pannę Strohl i jeszcze z parę innych osób.
— I, oczywiście, siebie samego — dodał Józef.
Schleiter wzruszył ramionami.
— Jeżeli to ma zrobić panu przyjemność i jeżeli uważa pan to za coś nieprzyjemnego, to i siebie również, oczywiście.
— Niech pan zaczeka — odezwał się ojciec. — Jeżeli dobrze zrozumiałem, nazywa mnie pan burżujem. Nie sprawia mi to najmniejszej przykrości. śmieszy mnie jedynie, muszę się bowiem przyznać, że nigdy nie posiadałem pieniędzy.
— Pieniądze niewiele mają z tym wspólnego.
„Burżuazyjność“ jest to przede wszystkim pewien stan umysłu.
— Niechaj więc będę burżujem, jeżeli pan chce, nie zapieram się, — ciągnął ojciec. — Ale czy pan wie, panie Schleiter, że my dopiero nadchodzimy? Ludzie tego pokroju co ja, zaczynają dopiero. Po ftylu wysiłkach ledwośmy dosiedli wierzchowca, a pan mówi już o wysadzeniu nas z siodła. Niech pan pozwoli nam nieco odsapnąć.
— Och! — chłodno odparł Schleiter, — ani pan, ani ja nie będziemy wybierać godziny.
— Ojcze, — zawołałem z ogniem — nie możesz zrozumieć...
Ojciec zapalał się w dyskusji. Pociągnął wąsa.
— Nie mogę zrozumieć! — zawołał. — Zabawni jesteście. Słuchając was, pomyślałby kto, że już nic nie będę mógł zrozumieć, ani was, razem z waszymi ideami, ani Józefa z jego zapatrywaniami. Nie mogę zrozumieć! A jednak nie jest to nic trudnego. Tacy jak ja walczyli rękami i nogami o to, by wydostać się z biedy, a wy przychodzicie, aby im oświadczyć, że byli w błędzie i że mają natychmiast zejść z powrotem z drabiny. Uważam, że ten sposób postępowania jest bardzo niezręczny. Pan, panie Schleiter, pan i panu podobni marzycie o społeczeństwie, w którym państwo się podejmie powszechnego zbawienia! Chciałbym wiedzieć, co będzie wówczas z zasługą. Znajduję, że o wiele piękniej jest dać sobie samemu radę.
Czując że go słuchają, ojciec zmieszał się.
— I nawet mogę was zapewnić, że nie jest to wcale tak łatwo.
Schleiter podniósł wskazujący palec.
— Ojciec mój, — odparł — był czeladnikiem krawieckim.
— A pan, — zawołał Józef — posiada podobno doktorat Sorbony. O cóż więc panu chodzi?
— Ależ tu nie chodzi o kogokolwiek z nas, — odparłem. — Nie rozumiesz myśli Schleitera.
Józef wstał. Zatopił w kieszeniach spodni ciężkie zaciśnięte pięści.
— Chwileczkę! — zawołał. —.Chwileczkę! Powiadasz, że ja nie rozumiem, że ojciec nie może zrozumieć, że, w rezultacie, nikt nic nie rozumie. Zaraz to sprawdzimy. Czy wiecie co to jest Roma* nee-Conti? Czy wiecie co to jest langust po mon-i golsku? Czy wiecie co to jest czarny ziarnisty kawior? Zaraz wam to powiem. Romanee-Conti — to wino burgundzkie z ziaren wybieranych każde z osobna, rozumiecie — pojedynczo, jak klejnoty, jak perły. Jeżeli zbiór jest niepewny, wina tego nawet się nie sprzedaje. A jeżeli zbiór jest doskonały, wino przechowuje się przez ćwierć wieku» chodząc koło niego jak koło bóstwa, zanim się je poda na stół. To — raz! Langust po mongolsku, jest to delikatny przysmak i ma to, aby go dobrze przygotować muszą chińczycy zdychać, hindusi się prażyć, a syberyjczycy marznąć, a nawet rybacy tonąć, bo to należy do ich rzemiosła. To — dwa! Czarny ziarnisty kawior jest rodzajem przystawki wartości dwustu franków kilo, czy coś w tym gu
ście. To — trzy! Dobrze uważajcie, wszyscy, jak ♦
tu jesteście! Twierdzę, że możecie odmienić świat, system społeczny, prawa, i cały ten kram — zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie pił wino Roma- nee-Conti, zawsze się znajdzie ktoś, kto będzie jadł langusta i ktoś, kto będzie sobie pozwalał na znakomite przekąski z kawiorem.
— Och! — zawołałem ze smutkiem, — wstrętny jesteś, Józefie.
— A ty, — ciągnął, chodząc dokoła stołu, — ty jesteś śmieszny ze swoimi humanitarnymi ideami.
Możecie mi wierzyć: langust chce być zjedzony i to najchętniej po mongolsku. I Romanee-Conti pragnie być wypite. Przysiągłem więc sobie, że skosztuję tych przysmaków, z chwilą gdy tylko znajdą się w zasięgu mojej dłoni... A mówię o tym, ponieważ jestem szczery i nie lubię owijania w bawełnę. Ach! — tak?! Plujecie na pieniądze.
Ach — tak?! gardzicie nimi. Mogę zapewnić was, że pieniądze nie powiedziały jeszcze swego ostatniego słowa. Kiedyś znajdzie się sposób na kupowanie nawet talentu! Będzie się ludzi usypiać, podda się ich drobnej operacji mózgu i obdarzy się ich talentem, inteligencją, wszystkim czego tylko zapragną. A ponieważ na opłacenie tego, jak i wszystkiego innego, potrzeba będzie pieniędzy — pieniądze będą miały ostatnie słowo. Zastanówcie 4
się nad tym wy, którzy pracujecie na zwierzętach
przy pomocy igieł i aparatów elektrycznych, wy— rewolucjoniści! Może to wy właśnie odkryjecie ten sposób, bo dla nas właśnie pracujecie bezwiednie
i wbrew woli. Laurent, dusisz się, napij się czego, drogi chłopcze.
Zapadła głęboka cisza i raptem rozległ się śmiech siedzącej w rogu pokoju Poli Lescure. Po czym, niemal równocześnie, Helena poczęła klaskać w dłonie.
— Co się stało? — spytał Schleiter. — Co się stało, panno Strohl? Znajduje pani może, że to zabawne?
Helena odparła zuchwale:
— Nie, znajduję, że to jest świetne!
Schleiter począł w zamyśleniu napychać maleńką fajeczkę. Wpatrując się w Józefa rzekł sucho:
— Wygląda pan na człowieka wyrachowanego i rozsądnego. A jednak jest pan opętańcem! Tak,— człowieku interesu. I nie ma nawet wątpliwości, że popełni pan szaleństwa. Pan i panu podobni popełnicie olbrzymie szaleństwa. A w dniu, w którym padniecie wraz z tymi, którzy są tacy jak wy, pociągniecie nas wszystkich za sobą. Mówiąc „nas“, mam na myśli intelektualistów, burżujów, inteligentów — niewiniątka, jeżeli pan woli.
Józef wybuchnął długotrwałym śmiechem i raz jeszcze stawił mu czoło.
— Och! — odparł Schleiterowi, — nie mam zmartwienia z pańskiego powodu. Coś mi mówi, że da pan sobie radę i że go pan spróbuje również.
— Kogo? — spytał Schleiter.
— Langusta — rzucił Józef. — Langusta po mongolsku.
ROZDZIAŁ X
Uwagi na temat używania zaimków i 'przymiotników) dzierżawczych. Szkoła konnej jazdy. Poczucie wieczności u mojego ojca. Krytyka pewnej spekulacji nieruchomościami. Wygaśnięcie tak zwanych senuitutów przejściowych. Bogactiuo jako fach. Zmartwychwstanie dawnej sprzeczki. Ukazanie się dzikich bestii. Interwencja mamy.
Pewnego dnia w końcu października, pod wieczór, ojciec, wysiadając z kabrioletu, zauważył mnie w oknie u Cecylii: często zachodziłem do niej, spędzając tam długie godziny na upajaniu się muzyką. Ojciec zawołał mnie natychmiast:
— Laurent, chodź mi pomóc.
Przywiózł dużą, niekształtną paczkę, której zawartości nie umiałem odgadnąć, była bowiem owinięta w papier i gałgany.
— Co to takiego? — spytałem.
Ojciec uśmiechnął się, nic nie odpowiedział i zaczął gwizdać.
— Ciekawe — ciągnąłem, pomagając przy prze
noszeniu tobołka do wozowni — zdawałoby się, że to uprząż. Nasza jest jeszcze dobra.
Nigdy nie korzystałem z kabrioletu i nigdy nie powoziłem. Mówiłem jednak „nasza“, matka od wczesnego dzieciństwa uczyła nas .bowiem używania zaimków i przymiotników jedynie tylko w liczi bie mnogiej. W najgłębsze zdumienie wprawiło ją odkrycie, że Józef instynktownie mówi: „moje nazwisko, mój dom, mój obiad“.
Ojciec wzruszył ramionami i mruknął:
— Nic takiego, co by cię mogło interesować. Zresztą i tak zobaczysz.
„Zobaczyłem“ istotnie w kilka dni później. Okno poddasza, na którym sypiałem, wychodziło na wielki szmat pustego nieba. Stojąc, dojrzeć mogłem otoczony murem ogród, ■za nim jakiś bezużyteczny obszar, zeszpecony rozpadliną, do której przynoszono z daleka gruz i śmiecie, dalej uprawne pola, falisto zbiegające ku drodze do Saint-Maur. Pewnego ranka, podczas ubierania, wpatrywałem się w ten pejzaż, gdy nagle dostrzegłem coś niezwykłego. Ojciec, w surducie, który uważał wówczas za atrybut stanu lekarskiego, w jedwabnym cylindrze, który wkładał ilekroć szedł do chorych na miasto, ukazał się raptem na owym pustym placu. Aby się tam znaleźć musiał otworzyć nieużywaną furtkę w rogu muru, gdzie zazwyczaj składano zapasy drzewa. Za ojcem szedł stary Herbelot, prowadząc Chama za uzdę na długim i mocnym siznurze, okręcanym wokoło przedramienia. Nie zdążyłem przyjrzeć się szczegółom e-
Ziemia Obiecana — 10
145
kwipunku naszego konia, gdy ujrzałem, że ojciec wdrapuje mu się na grzbiet, czyniąc to zresztą z wielką werwą. Gdy już znalazł się w siodle, Herbe- lot począł przemawiać do zwierzęcia.
— To nic trudnego ! — wołał ojciec. — Postarajcież się, aby nie spuszczał tak łba. Nic już przed sobą nie widzę. To bardzo niemiłe.
Przypomniałem sobie wówczas, że poczciwiec Herbelot odbył służbę wojskową w taborach, o czym opowiadał chętnie. Wydawał się zachwycony sposobnością do wykładania podstawowych zasad sztuki, której zresztą ze względu na wiek podeszły nie mógłby już praktykować osobiście. W jednej ręce trzymał powróz, w drugiej ściskał bat, gładząc nim konia. Ten ostatni wydawał się zdumiony raptownym wyniesieniem do godności wierzchowca. Spróbował stanąć dęba; ojciec nie wypuścił strzemion. Śmiał się nawet z całego serca. O- rzący sąsiednie pola chłopi stawali, aby mu się przyjrzeć. Ojciec zawołał:
— Zdawałoby się, że ci hołysze nigdy nie widzieli jeźdźca!
Po czym zsiadł z konia i ciągnął grzmiącym głosem:
— Po czterech, pięciu lekcjach będę mógł wyjechać zupełnie sam. Będę odwiedzał chorych konno.
W ciągu następnych dni zdawało mi się, że doskonały humor ojca można przypisać jego nowemu szaleństwu. W domu panował zupełny spokój. Codziennie udawałem się do Paryża, gdzie podjąłem
już naukę. Wieczorami słuchałem gry Cecylii na klawikordzie, od niedawna bowiem zaczęła ćwiczyć się na tym instrumencie. Bracia zajęci byli interesami, o których nic nie wiedziałem. Matka wyczerpywała się w mnóstwie niezrozumiałych prac. Pewnego razu, wieczorem, usłyszałem dziwny jakiś odgłos — szloch czy westchnienie — słowem coś z owych ludzkich odgłosów, co swym brzmieniem wywołuje natychmiast na powierzchni skóry dreszcz niepokoju. Noc była ciemna. Słuchałem z otwartymi ustami. Przyszedł mi na myśl dziwny śmiech Poli w trakcie przemowy Józefa. Cóż wiedzieliśmy o Poli? Nic, a przynajmniej bardzo niewiele. żyła między nami jak obca. Nigdy nie brała udziału w naszych wieczornych rozmowach. Ogarnęło mnie naraz uczucie, że, być może, czuje się u nas nieszczęśliwa. Potem przyszły mi na myśl jakieś romantyczne możliwości: oto prowincjonalna gąska traci głowę dla Józefa. Niekiedy ukradkiem spogląda przecież w jego stronę czarnymi, wilgotnymi oczyma. Dojdzie więc może do małżeństwa? Z pewnością nie; jest przecież uboga. Cóż więc? Myśli moje schodziły na bezdroża.
Następnego dnia zdawało mi się, że nasza kuzy- neczka ma izmęczone, zaczerwienione oczy, co można było wytłumaczyć jej całonocnym czytaniem. Powiedziałem o tym ojcu słów parę, spotkawszy go w podwórzu przed wyjściem. Roześmiał się beztrosko:
— Nieszczęśliwa? Ona miałaby być nieszczęśli
wa? Chciałbym wiedzieć z jakiego powodu? Zdaje ci się, mój kochany.
Niefrasobliwie zagwizdał swoje „cziko, czikokan- do“, po czym zaczął:
— Uspokój się — to minie. Może jakieś kobiece przywidzenia. To minie, wszystko mija, wszystko nuży, wszystko się rwie, itd jak tam ktoś powiedział. Ja jeden jestem wieczny. Bo, istotnie, mój drogi, chwilami czuję się wiecznym. Ależ tak, mój drogi: spoglądam w .niebo i wiem dobrze, że widzieć je będę zawsze. Niepodobieństwem jest, aby miało być inaczej.
I znów począł gwizdać, tym razem pieszczotliwie
i tęsknie. Rozkoszował się poczuciem wieczności, spojrzenie przyćmiła intensywność marzenia.
Przypuszczałem, że ojciec szkoli się nadal dziarsko w jeździe konnej i przestałem już o tym myśleć, gdy pewnego dnia, wieczorem, wracając do domu, już w drzwiach dosłyszałem odgłos żywej sprzeczki:
— Nie, mamo! — krzyczał Józef. — Szacunek nie ma tu nic do rzeczy. Kiedy ojciec robi głupstwo, to mówię, że ojciec robi głupstwo. A to co właśnie uczynił, jest, niestety, potwornym głupstwem.
— Co się tu znów dzieje? — zapytałem, otwierając drzwi.
Ojciec stał plecami oparty o kredens. Zachowaliśmy zwyczaj siedzenia w jadalni nawet w przerwach między posiłkami. Salon wydawał się nam obszarem pozarklanowym, miejscem izolowanym,
przeznaczonym dla obcych, odwiedzających i dla chorych. Ojciec stał więc z palcami zatkniętymi w wycięcia kamizelki. Zdawał się uśmiechnięty i najzupełniej rad z siebie.
— Ta! Ta! Ta! Nic się nie stało, mój kochany, — szepnął, wydymając usta. — Stało się po prostu to, że źle wychowany chłopak pozwala sobie robić mi uwagi.
Józef przygarbiony, z rękami w kieszeniach, wykonał na pięcie pełny obrót.
— Laurent, nie znasz się wprawdzie na poważnych sprawach — powiedział, — ale umiesz przynajmniej czytać i może zrozumiesz. Posłuchaj więc. Posłuchajcie wszyscy.
— Tego już za wiele! — krzyknął ojciec. — Chcę to sam wyłożyć. To wprost kolosalne! Ponieważ nigdy nie miałem pieniędzy, nigdy nie mogłem uczynić tego, co chciałem, nigdy nie mogłem doprowadzić do skutku jakiejś korzystnej operacji. A dziś, kiedy spadło nam nieco grosza, oto dzieci zaczynają mnie piłować. Przyznajcie, że to oburzające.
— Proszę wziąć pod uwagę — zaryzykował Ferdynand, — że nie powiedziałem jeszcze ani słowa.
— Tak, nie mniej jednak myślisz to samo, co Józef.
— Moje dzieci — powiedziała matka — pozwólcie ojcu wyjaśnić.
— Nie odmawiam wyjaśnień, na wstępie jednak oświadczam, że nikomu nie jestem obowiązany zdawać rachunków.
— Jak to? — zawołał Józef. — Zaciągasz na nasze drobne papiery znaczne pożyczki, których nigdy nie zwrócisz...
— Żądałeś ode mnie gwarancji.
— Oczywiście, niewielkiej gwarancji w braku zwrotu, w który nie wierzę... I twierdzisz lekkim tonem, że nikomu nie jesteś obowiązany zdawać rachunków! Ale, zostawmy to. Przejdźmy do wyjaśnień.
— Tak — szepnęła mama — wszystko nam opowiedz.
— Nie mam nic do ukrywania. Rzecz najzupełniej prosta. Dwa czy trzy razy w życiu źle umieściłem pieniądze. Nie, właściwie, miały to być do-
_ skonał© lokaty, ale stały się złe, ponieważ wkroczyła w to polityka i dlatego, że rząd miesza się wciąż do tego, co do niego nie należy. W rezultacie przysiągłem sobie nigdy już nie kupować papierów wartościowych. Nie, żadnych papierów!
— I dlatego — przeciął Józef — kupiłeś plac.
— Naturalnie! Plac, bardzo piękny plac. I to właśnie jest nadzwyczajny interes. Papier może wyfrunąć, plac pozostaje. Pozostaje do skończenia świata.
— Poczekaj nieco — przerwał Józef. — Nie spoglądaj aż tak daleko. Sądzę, mamo, że wiesz o jaki plac chodzi?
— Ojciec powiedział nam to przed chwilą.
— Jak zwykle, mówi o tym dopiero wtedy, kiedy już sprawa została ubita.
— Oczywiście—zawołał ojciec.—Chciałem zrobić wam miłą niespodziankę.
Józef wzruszył ramionami i chwycił ze stołu plik papierów. Rozłożył go przed mamą.
—• To prawda, sprawa jest ubita. Rzuciłem tu właśnie okiem. A ty, mamo, nic nie wiedziałaś?
— Och, ja o niczym nie wiedziałam. Nie przerażaj nas, Józefie. Nabycie placu wydaje mi się jednak rozsądnym postępkiem.
— Przejrzałem te papiery — mówił Józef. — Zużyłem na to godzinę czasu i to wystarcza. Cena kupna: dziesięć tysięcy franków. Wraz z najrozmaitszymi kosztami powiedzmy jedenaście tysięcy pięćset. Ach — tak! nie pomyślałeś o kosztach? Oto co znaczy być wielkim panem. Jedenaście tysięcy pięćset. No więc ojcze, za ten twój plac nie dałbym nawet dwóch tysięcy franków. Rozumiesz? nawet dwóch tysięcy.
Ojciec zaczął się śmiać.
— Dowodziłoby to jedynie że nie jesteś zbyt hojny.
— Nie o mnie chodzi. Chodzi o to, że dałeś się okpić i to po mistrzowsku.
Mama chwyciła Józefa za rękę.
— Co ty mówisz? To niemożliwe!
— Posłuchaj, mamo. Ty jesteś przynajmniej rozsądna. Ty byłabyś zasługiwała na to, aby mieć nieco pieniędzy. Plac, o którym mowa, jest tak zwaną enklawą.
— Ale o jakimże to placu mówimy? — spytałem.
— Wiesz dobrze — cicho odparł Ferdynand głosem omal że niematerialnym — to ten plac na którym ojciec co rano jeździ konno.
— Oczywiście — mówił ojciec. — Jest to plac przylegający do naszego ogrodu.
— Omówmy te sprawy po kolei. Jest to plac, przylegający do domu pana Givry, domu którego jesteśmy, którego jesteś ty, doktór Pasqu!er, skromnym lokatorem.
— W gruncie rzeczy odparł ojciec — właściciel, czy lokator, nie widzę w tym różnicy. Jak długo mam ten dom, jestem spokojny.
— Nie posiadasz nawet kontraktu. Za sześć miesięcy mogą cię pozbawić tego domu.
— Sześć miesięcy, to nie tak mało. Nie widzę tu żadnego niebezpieczeństwa.
— Dochodzimy do tego, niestety. Jest to teren zamknięty. Dobrze. Czy przeczytałeś wszystkie akta?
— Akta, mój chłopcze, są to rzeczy, których się nigdy nie czytuje.
— Doprawdy? A ja przeczytałem je. Otóż na ów zamknięty teren sąsiedni rolnicy, którym służy on za wytwórnię nawozu, dostają się przez swoje własne tereny; nie ciążą na nich jednak żadne serwituty.
— Mój chłopcze, jest to teren pod budowę... A poza tym nikt jeszcze nie słyszał, aby nie można było dostać się do siebie.
— Daj mi mówić, ojcze. Teren ten, istotnie, korzysta z dawnego serwitutu, obciążającego teren
pana Givry, tak właśnie, obciążającego nasz ogród, ogród, który dzierżawimy.
— Może więc nie wszystko jeszcze stracone — spytała mama z na wpół przymkniętymi oczyma.
Józef rozwartą dłonią trzasnął w stół.
— Skoro nic się na tym nie rozumiesz, notariusz byłby doprawdy mógł zadać ¡sobie trud wyjaśnienia ci, że o ten serwitut, na który w chwili parcelacji dóbr w roku 1864 zgodzono się, nikt się nigdy nie upomniał. A ponieważ było to przeszło trzydzieści lat temu, zatem obowiązek serwitutu przepadł.
— Mój Boże! — szepnęła mama, — mój Boże, Józefie, przerażasz mnie.
— Stwierdzam — powtórzył Józef — że poza tym teren ten nic nie jest wart, że jest on skażony przez bagnistą rozpadlinę, że leży w znacznej odległości od dróg kołowych...
— Ale roztacza się z niego rozkoszny widok — odparł ojciec.
— Et!! zostawmy widok w spokoju. Powtarzam: teren ten sam w sobie nic nie jest wart. Na domiar złego stanowi on enklawę. Serwitut, umożliwiający dostanie się w jego obręb i wykorzystanie go, wygasł już z powodu przedawnienia.
— Ależ to nie do wiary! — zawołał ojciec. — Skąd ty o tym wszystkim wiesz?
— To jest mój fach — odparł Józef. — Moim fachem jest wiedzieć o tym wszystkim. Wy wszyscy coś wiecie. Wyobrażacie może sobie przypadkiem, że ja nic nie wiem?
— Ale — spytała mama — czy jest w końcu rzeczą prawnie możliwą, aby posiadać teren, na który nie można się dostać?
— Oczywiście, że nie. Ale trzeba będzie się procesować. Będzie to kosztować niemożliwe sumy: dziesięciokrotną wartość terenu. I może potrwać dwadzieścia pięć lat.
— Ale skoro serwitut ten obciąża nasz ogród— słabo bronił się ojciec.
— Ogród, który tylko dzierżawisz, a nawet dzierżawisz bez kontraktu, ogród, którego pan Gi- vry nigdy nie pozwoli zepsuć. Przedstaw sobie, co by było, gdyby w zeszłym miesiącu zażądano od ciebie jednej czwartej twego ogrodu. Przedstaw sobie, co by było, gdyby ten teren został nabyty nie przez ciebie, ale przez innego jakiegoś gogusia, przez innego jakiegoś durnia.
— Józefie — zawołałem — Józefie, przebierasz miarę!!
— A ty — odparł Józef patrząc mi prosto w twarz — nie masz prawa zabierać głosu.
— Chciałabym wiedzieć, — zaryzykowała milcząca dotychczas Cecylia — chciałabym wiedzieć, dlaczego Laurent nie miałby prawa zabierania głosu w tej śmiesznej sprawie?
— Mówimy o rzeczach poważnych — odparł Józef — i nie mogą się w to wtrącać ludzie, którzy wyrzucają pieniądze do wody.
Mama oburącz chwyciła się za głowę.
— Oszaleć można. Kto tu znów mówi o rzucaniu pieniędzy do wody? Kto rz,uca pieniądze do wody?
— Durnie! —■ odparł Józef zagadkowo.
Nastąpiła chwila ciszy, po czym ojciec wyszeptał w zamyśleniu:
— Ależ w takim razie, w takim razie, ten notariusz jest draniem.
— A sprzedawca nicponiem—dodał Ferdynand.
— Głupstwo! — burknął Józef. — Nie używajcie tak mocnych wyrażeń. Ci ludzie dbają o swojo interesa. Naszą rzeczą jest się strzec. Drań! Nicpoń! Nie! To kontrahent, nie broniąc się, powoduje draństwa. Nie wiem, czy widziałeś, że hipoteka tego 'placu jest od bardzo dawna obciążona i nie została oczyszczona. Nie ma nic trudniejszego jak pożyczki hipoteczne.
— Co? — zawołał ojciec — to ty znasz się na sprawach pożyczek hipotecznych ?
— I jak jeszcze! — zapiszczał Ferdynand. — Przecież, o ile się orientuję, on pożycza na hipotekę. Czas, abyście już coś o tym wiedzieli.
Na chwilę zapanowała cisza.
— Nie pożyczam — podjął Józef, wzruszając ramionami. — Nie pożyczam, ale będę pożyczał. Od tej chwili zaczynam się tym zajmować. To nie jest nic hańbiącego. Nie macie czemu się tak dziwić.
— Ależ na to, aby pożyczać pieniądze...
— Należy je mieć. Tak jest. Powróćmy jednak do naszej sprawy. Tysiące rzeczy dałoby się powiedzieć o tej niefortunnej sprawie. Nie zrobiłeś żadnych zastrzeżeń, ani co do odwodnienia, ani co do kanalizacji, ani gazu, ani całej reszty, słowem— żadnych.
— Och! — zawołał ojciec wstrząśnięty — jeżeli tak jest, będę się procesował.
— I stracisz na to całe życie. Widać, że nie mieliście nigdy żadnej własności. Wyobrażacie sobie* że posiadać coś to taka prosta sprawa. To jest zawód. Zawód bardzo trudny i niebezpieczny. Zawód, którego nie można się zresztą nauczyć w pięćdziesiątym czwartym roku życia.
— Mówisz — wtrącił ojciec, dotknięty — rzeczy zupełnie zbyteczne.
Matka zaciskała oburącz skronie.
— Poczekaj, Józefie. Wytłumacz mi te sprawy. Mój Boże! to okropne.
— Nic okropnego—stwierdził Ferdynand swym nosowym głosem — tylko, jak zwykle, jest to zupełnie śmieszne.
— Otóż to—dodał świszczącym głosem ojciec— zrobiłem, co mogłem, aby stać się właścicielem ziemskim, ale dzieci moje są prostakami. Nie mówię tego o tobie, Cecylio.
— No, to szczęśliwie ! — krzyknąłem, czerwony z oburzenia.
— A nawet nie o tobie, Laurent.
— A więc jasne — odparł Józef wypuszczając papiery z rąk. — Komplement ten odnosi się do nas.
— Przyznaj — wtrąciłem — że zasłużyłeś nań. Masz, może, słuszność w sprawie tego placu, ale słuszność twoja jest pozioma.
— Możesz być pewien, mój drogi, że wolałbym nie mieć słuszności.
Rozpędziłem się już, czułem się dotknięty. Nie wziąłem pod uwagę tej rozsądnej odpowiedzi.
— Masz słuszność w sposób przyziemny. Mówisz
o pieniądzach w sposób, który nazywam przyziemnym. życie poświęcasz dla pieniędzy. Mógłbym to może zrozumieć, gdyby chodziło o miliardy, o jakieś astronomiczne sumy. W ogromie jest pewna poezja; jest coś zawrotnego w gigantycznych cyfrach. Ale ty zabijasz się, poniżasz, na to, aby zarobić tysiąc franków miesięcznie, nawet może mniej — sam nie wiem. Uważam to za absurd.
Józef odszedł od stołu. Chodził wzdłuż i wszerz, dysząc, jak tygrys. Powstrzymał się jednak i zduszonym głosem odparł:
— Poczekaj tylko! Poczekaj! Przyjdzie dzień, kiedy cię zadziwię. Rozumiesz? Zadziwię cię. Padniesz na kolana, może nawet plackiem.
— Oświadczam ci — mówiłem przez zęby — że darowałbym ci wszystko, gdybym przynajmniej mógł być pewien, że...
— że co?
— że nigdy nie będę do ciebie podobny.
Matka wstała. Objęła mnie. Spoglądała na nas
z rozpaczą. Potem, puszczając mnie, wyciągnęła ramiona, jak gdyby chciała odpędzić złego ducha, wygnać z naszych serc te wrogie demony.
— Ach! — powiedziała z bólem — jeżeli macie zamiar się pogniewać, czekajcie przynajmniej aż umrę.
— Ależ nie, mamo! — zawołał Józef. — Dlaczego nie chcesz dopuścić, abyśmy się pogniewali? A
wy, wraz z waszymi równolatkami, czy czekaliście również? Czy widujecie się z wujem Leopoldem? Czy odwiedzacie ciotkę Annę? Zawsze byliście po- gniewani, wy wszyscy w całej waszej rodzinie.
— Cicho bądź, Józefie — powiedział ojciec. — Jeżeli wasza matka .pogniewała się z moją rodziną, to przez miłość do was!
— Możliwe, — burknął Józef.—Jakkolwiekbądź mamy przykład. Ze wszystkich waszych krewnych nikogo już nie znamy. Wiadomości o rodzinie zdobywa się na cmentarzu. Mama mówiła zeszłego roku: „Celina żyje jeszcze widocznie, skoro jej tu nie ma“. Było tak, czy nie ?
— Niestety, — jęknęła matka — to nie to samo. Co mają wspólnego wszyscy ci ludzie z wami, z wami — moimi dziećmi?
— Tak, tak, — zajwołał Ferdynand — wiadomo, że bardzo nas kochasz.
Matka, prężąc się cała, dodała zrozpaczonym głosem:
— Co mi z tego przyjdzie, że was kocham, jeżeli nie zdołam sprawić, abyście się kochali między sobą?
Opanowany niewytłumaczonym gniewem Ferdynand zbladł raptownie:
— Nie, — zawołał — nie wymagaj zbyt wiele!
Ale Józef zdawał się uspokojony. Objął mamę
i posadził ją łagodnie. Śmiejąc się szczerze, bezwiednie parodiował znaną odpowiedź:
— No, no, nikt nie żywi nienawiści. Nie należy brać tego tak tragicznie.
Dopędziłem Cecylię przy schodach i chciałem chwycić ją za ręce. Usunęła się łagodnie. W tym okresie poczęła kłaniać się jedynie skinieniem głowy, nikomu nie podając ręki, dla zabezpieczenia wątłych, czarodziejskich palców przed ludzką egzaltacją.
— Cecylio, — szepnąłem. — Mam tego dość! Jesteś jedyną moją rodziną. Jesteś mi bratem, siostrą, ojcem, całym życiem moim. Pozwól ani iść ze sobą, inaczej zdechnę ze smutku.
Zabrała mnie do swego pokoju i grała dłuższą chwilę. Kiedy zeszliśmy na kolację, Józef rozmawiał z mamą przyciszonym głosem, przeglądając różne papiery. Mama miała wygląd zmęczonej i zrozpaczonej jak niemal zawsze. Słyszałem jak szeptała: „Masz rację. To straszne. Jesteśmy zdani na łaskę tych ludzi...“ Ojciec spokojnie czytał gazetę, gładząc przy tym swe piękne wąsy.
ROZDZIAŁ XI
Dialog o kilku tematach. Talent poetycki i żydzi. Odrodzenie przez wiedzę i przez sztukę. Melancholijna błogość. Wesoła rozpacz. Wspomnienie o pierwszym napływie przeżyć metafizycznych. Słowa chrześcijanki. Idee są w powietrzu, dostępne dla wszystkich. Niezwykła drażliwość synów Izraela.
Mgliste popołudnie w parę dni po Wszystkich Świętych. Pogrzebowe światło. Nie ma wiatru, niebo jest nieruchome. Wody Marny płyną bez najmniejszej zmarszczki. Justyn i ja chodzimy wolnym krokiem po opuszczonym wybrzeżu. Niekiedy jakiś pomięty liść platanu wpada do wody, unosi się na rzece jak łódeczka, dwa czy trzy razy okręca się w kółko i odpływa z zadartym ogonkiem, porwany siłą, którą trudno było podejrzewać, a która jednak pracuje bezustannie.
Długi czas pogrzebana w panującym dokoła milczeniu, rozmowa budzi się.
LAURENT. Waldemar nie czytał chyba żadnej twojej pracy?
JUSTYN. Nie staraj się go tłumaczyć.
LAURENT. Nie mam najmniejszej chęci. Od czego się to zaczęło?
JUSTYN. Brutalnie, jak ziwykle. Spojrzał na mnie bokiem, owym martwym, bezbarwnym spojrzeniem, jakie mierwa ostatnio, a od którego robi mi się słabo i powiedział — nie specjalnie do mnie, ale tak, jak gdyby mówił do ściany — powiedział więc: „Żydzi nie posiadają twórczej wyobraźni. Posiadają talent do handlu, ale nie są artystami. Ich muzycy są mierni, jakkolwiek lubią oni] muzykę. Co do reszty — co do poezji, malarstwa, rzeźby, szczerze mówiąc, to zupełne zero“. Wysuwał przy tym dolną wargę w tak pogardliwy sposób!!
LAURENT. Idiotyczne!
JUSTYN. Pewnie, że idiotyczne! A co byś ty mu był odpowiedział, skoro uważasz że to idiotyczne?
LAURENT. Byłbym mu powiedział, że sam jest chybionym artystą jedynie.
JUSTYN. Ba! nie o niego chodzi, ale o nas, Lau- rent, o nas! A więc nic byś mu był nie powiedział
i to jest właśnie najważniejsze. Mnie, osobiście, kochasz, a jednak nie byłbyś znalazł żadnej odpowiedzi, bo jesteś taiki sarn, jak wszyscy, bo w gruncie rzeczy nie masz zaufania do naszej umysłowo- ści i nie wiedziałbyś, co odpowiedzieć.
LAURENT. Uspokój się! Byłbym mu przytoczył Henryka Heinego i Gustawa Kahna.
JUSTYN. Po czym miałbyś zakłopotany wyraz twarzy, jak gdyby to już było wszystko. A ja mu powiedziałem tak: „żydzi, proszę pana, mają naj-
Ziemia Obiecana — 11
161
większych poetów wszystkich czasów i wszystkich krajów. Wszyscy czytali ich dzieła. I dotąd czytają ich wszędzie. Przetłumaczono ich na wszystkie języki świata. Byli pańską strawą i jest pan nie-- wdzięcznikiem. To biblia, proszę pana, biblia! Oto co stworzyli nasi poeci!“
LAURENT. Zadziwiająca odpowiedź, mój drogi.
JUSTYN. Pewnie, źe zadziwiająca. Wydawał się zupełnie zdruzgotany.
LAURENT. Co na to odpowiedział?
JUSTYN. Mruknął: „Biblia, to stare dzieje!“ Miałem jednak ostatnie słowo. Oświadczyłem mu, że z pozwoleniem Waldemara Henningsena, czy bez tego pozwolenia, ja, Justyn Weill, jestem żydowskim poetą i spodziewam się zostać wielkim żydowskim poetą.
LAURENT. To znaczy — wielkim francuskim poetą.
JUSTYN. Z konieczności.
LAURENT. Czemu z konieczności?
JUSTYN. Ponieważ nie znam już hebrajskiego języka.
LAURENT. Znałeś go więc?
JUSTYN. Nie, to tylko sposób mówienia. Powinienem był powiedzieć: „skoro nie znamy już...“
LAURENT. Tak, rozumiem!
Długa chwila ciszy. Zapalamy fajki.
LAURENT. Nie mogę ci jeszcze nic powiedzieć
o pewnych wiadomych mi sprawach, żal mi Waldemara. Już to samo, że jest on bezpłodnym i nie
szczęśliwym artystą, jest straszne. A jednak nie jest to jeszcze najsmutniejsze.
JUSTYN. Nie ma już nic smutniejszego.
LAURENT. Owszem, nie żądaj jednak, abym ci to wyjaśnił... Pomówimy o tym kiedyś, mój drogi. Chciałbym wpierw pomówić o tym z Cecylią i nie wiem jak to zrobić. Nie, nie, nie pytaj! W każdym razie nie pytaj o to! Czy czujesz się dotknięty?
JUSTYN. Ufam ci. Jeżeli mi nic nie mówisz, znaczy to, że nie możesz mi nic powiedzieć.
LAURENT. Pewnego dnia, tam, u nas, w naszym dawnym domu na Guy-de-la-Brosse spotkałem Waldemara na schodach. A muszę ci powiedzieć, że byłem zrozpaczony, po prostu wszystko mi obrzydło. Ach! mój drogi, jakże się jest naiwnym w tym wieku. Wyobrażałem sobie, że samo zdobycie wiedzy, samo wykształcenie, jeżeli wolisz, wystarcza by człowiek stał się bardzo dobry i bardzo inteligentny. Nawiasem mówiąc, te chorobliwe pojęcia długo się mnie trzymały. Schleiter je sprostował, sprostował ostatecznie. Nie tyle tym, co mówił, ile przez sam sposób bycia. Mniejsza o to, wracam do Waldemara. Rozmawiałem z nim na schodach o tych różnych głupstwach. Zaczął się śmiać. Opowiedział mi o pewnym obywatelu z grona ich przyjaciół, chemiku wielkiej miary, wspaniałym u- myśle, który był równocześnie skończoną świnią. Wstrząsając kratami poręczy schodów Waldemar krzyczał: „Tylko sztuka zbawi te ludzkie świnie!“
JUSTYN. Jest to myśl rozumna, ordynarnie wyrażona.
LAURENT. Nie, nawet myśl ni« jest rozumna. Sztuka nic a nic nie zbawi.
JUSTYN. Miej się na baczności, stary, to zaczyna być poważne!
LAURENT. Cóż to znaczy — zbawić, proszę ciebie? Pomyśl o Waldemarze, żyje dla sztuki jedynie. Rozumie jedynie sztukę. Cóż więc za klęska, mój drogi?! Waldemar nie jest zły. Jest próżnym egoistą, złośnikiem i kłamcą. Wszystko to jeszcze byłoby niczym, ale — jest przy tym nieszczęśliwy. Czy można powiedzieć, że zbawiony jest człowiek, który się czuje nieszczęśliwy? Wręcz odwrotnie. Uważam, że jest potępiony.
JUSTYN. Dajesz zły przykład: sam przed chwilą mówiłeś, że Waldemar jest chybionym artystą.
LAURENT. I to właśnie jest najstraszniejsze: wszystko na świecie dałby za to, aby być wielkim artystą, a sztuka odrzuca go. Zupełnie jak kobieta, która nie zwraca nawet uwagi...
JUSTYN. Och, mów śmiało dalej. Nic nie szkodzi.
LAURENT. Przepraszam cię, mój drogi. Mówisz: zły przykład. Nie ma dobrych przykładów. Spójrz na Wagnera. Ten jest wielkim artystą, bóstwem muzycznym. I, proszę cię, jest podobno bardzo nieciekawym osobnikiem, niemożliwym charakterem. Mówiłem o tym kiedyś z Vuillaume*em, który chadza ze mną w niedzielę na koncerty. Odpowiedział mi z pełnym wyższości wyrazem twarzy: „A cóż mnie to obchodzi? Nie trzeba psuć sobie przyjemności. Gwiżdżę na Wagnera — człowieka.
Wagner jest dla mnie twórczą abstrakcją“. Na nieszczęście ja nie gwiżdżę.
JUSTYN. Bywają wyjątki.
LAURENT. I najobrzydliwsze właśnie jest to, że są to wyjątki.
JUSTYN. Pomyśl o Beethovenie.
LAURENT. Zawsze ten Beethoven. Dobrze. Zdawałoby się jednak, że nie ma już nikogo poza nim. Oczywiście, gdybym myślał, że Beethoven był sobie zwykłym bydlęciem — uspokój się, nie myślę tak — plunąłbym na wszystko, co jeszcze kocham na świecie. Nie, nie na wszystko, ale prawie na wszystko.
JUSTYN. Czy wiesz, że to jest straszne.
LAURENT. A najdziwniejsze jest to, że po tym wszystkim, co powiedziałem, powinienem być zrozpaczony. Jest jednak odwrotnie. Nie mam powodu do żywienia jakiejkolwiek nadziei, a pełen jestem, doprawdy pełen jestem nadziei. Jak to wytłumaczysz? Zdarza się, że rankiem wychodzę z domu, a nadzieja mnie dusi, dech mi zapiera, doprowadza do szaleństwa. Mam ochotę się śmiać, śpiewać, przefrunąć nad murem. I w nic już nie wierzę! Przyznaj, że brak w tym wszystkim związku. Spójrz na Vankemmefa. Praktykujący i wierzący katolik, dodam nawet, że nic mu zarzucić nie można. Czy widziałeś coś smutniejszego, niż Vankem- mef? Wierzy on w wieczność. Pewien Jest wieczności. żal mi go, będzie to bowiem wieczność à la Vankemmef, wieczność zgorzkniała. Vankemmef posiada coś więcej niż nadzieję. Posiada on pew
ność, powiedziałbym nawet—najzupełniejszą, pewność. A ja, nie posiadający żadnej pewności, jestem
o wiele... weselszy od Vankemimefa. Musi to być chyba jakaś sprawa wydzielania wewnętrznego.
JUSTYN. Jak mówisz?
LAURENT. Ot, taka sobie myśl fizjologa, która znaczy, że jest to, być może, sprawa organiczna. Nie wyobrażaj sobie przypadkiem, że wyśmiewam się z Vankemmefa. Nie. Nie zazdroszczę mu jego wiary. Bóg jest dla niego czymś w rodzaju starszego wujaszka, jednego z tych, którym nic się już nie ma do powiedzenia. Gdy się znajdą razem — Van- kemmef i Pan Bóg — zaczynają z pewnością ziewać, potem czytać gazetę, a potem dłubać w zębach. Wolę samotność od Boga Vankemmef‘a. Nie zazdroszczę Vankemmefowi jego wiary, co nie znaczy, że nie pragnąłbym innej jakiejś wiary.
JUSTYN. Powrócisz do niej, Laurent.
LAURENT. Nie ma na to żadnych danych.
JUSTYN. Och! nie będę ci robił z tego powodu wyrzutów.
LAURENT. Będziesz robił wyrzuty, czy nie, powtarzam: jest to mało prawdopodobne.
Cisza.
LAURENT. Nigdy ci nie opowiadałem, jak się to u mnie odbyło. O wiele prościej, niż w powieściach, zaręczam ci. Otrzymaliśmy w domu wychowanie, które można nazwać zwykłym, dobrym wychowaniem religijnym. Chrzest, nauka katechizmu, pierwsza komunia. Wszystko według wzorów, będących w obiegu. Z innym mężem mama byłaby
może została świętą, uznaną przez kościół. Ale — ojciec! Zaczynasz go już poznawać. — Wszystko co chcecie, tylko nie nudźcie mnie! — Słowem, powtarzam — otrzymaliśmy wszyscy wykształcenie religijne, żadnego fanatyzmu: wszystko prawidłowo i spokojnie. Modliłem się, możesz być o tym przekonany. Modliłem się bez nacisku. O jakieś drobnostki: dla domu, dla rodziny; aby przyszedł list od notariusza, aby ojcu powiódł się egzamin, aby mama wyzdrowiała a Cecylia pięknie grała na koncercie. Nie śmiej się! W ten sposób przyucza się dzieci do modlitwy. Rozumiesz, że przy tym systemie nie często widywałem Boga, nie często miewałem poczucie Jego obecności. A jednak, pewnego dnia, istotnie jej doznałem. Było to za czasów ulicy Guy-de-la-Brosse. Dokładnie mówiąc zimą z dziewięćdziesiątego piątego na dziewięćdziesiąty szósty rok. Miałem okropne niesnaski z ojcem z powodu... jego prowadzenia się. Opowiadałem ci o tym coś niecoś, żyłem w wielkiej egzaltacji nerwowej. W tych czasach modliłem się w sposób pełen nalegania, a narwet groźby. Pewnego dnia, wieczorem, zaszedłem koło godziny dziewiątej do kościoła Saint-Etiemałe^du-Mont. Jarzyło się tam od świateł. Było gorąco. Pachniało. Ksiądz odmawiał na głos nie wiem już jaką litanię. Tłum, odpowiadając, czynił szmer podobny do szumu spokojnego morza. Nigdy jeszcze wówczas nie widziałem morza; później jednak przekonałem się, że morze tak właśnie szumi. Siedziałem sam jeden na krześle za jakąś kolumną. Czułem się słaby, drobny, nędzny, rozpa
czliwie mały. Prawą ręką ująłem przegub lewej; był tak cienki, że litowałem się sam nad sobą i litowałem się nad wszystkimi. Gdyby ktoś był dotknął mego ramienia, popchnął łokciem, czy po prostu spojrzał na mnie — byłbym się rozpłakał. Płakałem zresztą trochę. Nie potrafiłbym powiedzieć, jak długo trwał ów stan ekstazy. Bo jednak, na pograniczu bólu i radości, przechodziło to stopniowo w ekstazę. I nadeszła chwila, w której poczułem obecność Bożą, jak gdyby Bóg znajdował się tuż przy mnie. Jakieś niezrozumiałe wrażenie bliskiej rozłąki i pożegnania czyniło mi tę obecność bardziej jeszcze bolesną. Miałem poczucie, że wszystko to dzieje się po raz ostatni i że opuszczę już na zawsze ten opiekuńczy przybytek. A cała owa słodycz, cała radość i mdłość nie miały nawet na celu zatrzymać mnie. Było to, jak w chwili rozłąki, gdy ludzie całują się mocno, dobrze wiedząc, że nie zobaczą się już nigdy.
JUSTYN. A potem?
LAURENT. Potem? Czułem się jak ktoś, kogo zoperowano. Nie było w tym jednak nic tragicznego. Powtarzam, odbyło się to w sposób bardzo prosty. Dastre móiwił któregoś dnia z uśmiechem, że powtórny przypływ odczuwań metafizycznych koło pięćdziesiątki jest o 'wiele straszniejszy. Ma pewnie słuszność. Zdążymy się o tym przekonać. Reakcja nastąpiła niemal w rok później. A wówczas przybrała formę krańcowo antyreligijną i antykle- rykalną, tym bardziej, że przyłączyła się tu i sprawa Dreyfusa, aby to wszystko powikłać. Szalony
pęd do pozbycia się dziewictwa na wszelkie możliwe sposoby, a nawet w dokładnym tego słowa znaczeniu. W dokładnym słowa tego znaczeniu straciłem je... trzykrotnie... Ale nie mówmy o tym.
JUSTYN. Nigdy mi o tym nie wspominałeś.
LAURENT. A nie! Nikomu. A przede wszystkim nie toibie, mój stary.
JUSTYN. Tak, rozumiem. Mnie — nie!
LAURENT. A teraz — zupełny spokój; przynajmniej z punktu widzenia metafizyki, jakby to powiedział Dastre. Myślę o Bogu tak, jak się myśli
o zmarłym przyjacielu. Niekiedy, po obudzeniu się — bo myśli te niepokoją mnie głównie, gdy się budzę i zwłaszcza, jeżeli miałem nieszczęście zasnąć w ciągu dnia — niekiedy więc mówię sobie, że świat z Panem Bogiem nie byłby bardziej niedorzeczny od naszego świata bez Boga, od naszego rozumnego świata. Nie mogę powiedzieć, abym nie odczuwał czegoś w rodzaju potrzeby jakiejś tam wieczności, wręcz przeciwnie; odczuwam to jednak raczej cieleśnie, niż umysłowo. Tak. Trudno! Mimo wszyistko trzeba się jednak postarać, aby to życie było możliwie najlepsze.
JUSTYN. Powiadam ci, że powrócisz do wiary.
LAURENT. A ja ci powiadam, że nie! Skończone. I nawet nie żałuję tego. Wszystko to jest smutne.
JUSTYN. Tak, jest to smutne.
LAURENT. Czy dobrze mnie rozumiesz?
JUSTYN. Nie wiem. My, W naszej rodzinie, również nie praktykujemy. Ale na to, abyśmy sta-
Ii się takimi, jak widzę, że ty jesteś, abyśmy stali się ateuszami, trzeba by było jakichś nadzwyczajnych okoliczności. Trzeba by było, na przykład, abym ja, żyd, popełnił wprzód szaleństwo nawrócenia się na waszą wiarę. Nie ma na to żadnych danych.
LAURENT. Posłuchaj jeszcze. Parę dni temu, podczas sprzeczki matka powiedziała coś... coś bardzo pięknego. Powiedziała nam: „Co mi z tego, żq was kocham, jeżeli nie zdołam sprawić, abyście się kochali między sobą“.
JUSTYN. Tak, to jest piękne powiedzenie.
LAURENT. Najzupełniej nie wierzę w boskość Chrystusa. Ale wierzę w wielkość pewnych idei i uważam, że te piękne słowa są słowami chrześcijanki. Czy pozwalasz mi o tym mówić?
JUSTYN. Czekaj, mój drogi. Czekaj chwilkę. Mówisz: „Piękne te słowa są słowami chrześcijanki“. Zgoda. A że doskonale rozumiesz, jak powiedzenie twoje jest niezręczne, dowodzi fakt, że mnie, Justyna, prosisz o pozwolenie wypowiedzenia tego głupstwa.
LAURENT. To nie jest głupstwo.
JUSTYN. Nie rozumiesz-więc na czym to głupstwo polega? Wyobrażasz więc sobie może, że my, żydzi, nie wyrośliśmy jeszcze z prawa odwetu — oko za oko, ząb za ząb, że tkwimy wciąż jeszcze w moralności dzikich z puszczy. Mógłbym się o to rozgniewać. Ależ, mój drogi, świat myśli idzie naprzód dla wszystkich, dla żydów podobnie, jak i dla innych. Jak to? znasz mnie od lat ośmiu, znasz
moich bliskich, jesteś naszym szczerym przyjacielem i wyobrażasz sobie może, że nie potrafimy dobrym oddać za. złe, powiedzieć: „kochajcie się pospołu“, i nadstawić lewy policzek, gdy uderzono nas w prawy, co przytrafia się nam częściej, niż komukolwiek?
LAURENT. Justynie, stary druhu, tracisz równowagę.
JUSTYN. Nie, nie tracę równowagi! Jestem tylko wściekły. Bo, proszę: jesteś dreyfusistą, jesteś, jak to się mówi, filosemitą, najzupełniej lojalnym filosemitą. A zdawałoby się, że wierzysz, iż jesteśmy spóźnieni o dwadzieścia wieków. Wobec tego w jaki sposób nas kochasz? Jak jakieś osobliwe zwierzątka?
LAURENT. Nie mówiłem nic podobnego.
JUSTYN. Nie powiedziałeś tego, ale tak myślisz. Jesteś naszym przyjacielem, a zupełnie nas nie rozumiesz.
LAURENT. Owszem, owszem. Doskonale rozumiem, że jesteście strasznie drażliwi.
Justyn uśmiechnął się.
JUSTYN. To prawda, jesteśmy drażliwi. Mamy do tego powody.
LAURENT. Jednak nie w stosunku do mnie. Jestem twoim przyjacielem.
JUSTYN. Tylko z przyjaciółmi można być drażliwym.
Noc zapadła. Powrót odbywa się w milczeniu. Fajki. Na zakończenie przechadzki Justyn ujmuje mnie pod ramię.
ROZDZIAŁ XII
Smutek listopadowy. Gniew cierników. Wiedza i biurokracja. Zwierzenie drażliwe, zwierzenie zbyteczne. Szermierka słowna, czyli przykry wierzyciel. Wielkość Cecylii. Hołd pięknu. Westchnienie do samotności.
Listopad pełznie wśród deszczów. Ogołocone przedmieście wystawia na pokaz rachityczny swój szkielet. Ludzie, którzy jeżdżą do Paryża, powracają w złych humorach. Mają oni, jak zwykle, różne historie do opowiedzenia. Są to historie ponure, dyszące przemokłą wełną, tramwajowym pieniac- twem, długotrwałym wyczekiwaniem na przeby- wanych podczas ulewy chodnikach. Nie jesteśmy władcami, ale klnącymi niewolnikami w smutnym deszczowym kraju.
Cecylia była dwadzieścia dni w podróży. Występowała w Belgii, w Holandii i na dworze angielskim. Jeździ z pewną panią, która umiejętnie wszystko przygotowuje i załatwia.
Waldemar krzyczał, że pojedzie z Cecylią, ale w
końcu nie opuścił Paryża, żyje w dziwnej jakiejś niemocy. W pewnych godzinach poczyna się rzucać, okazując wielki niepokój, a w końcu raptownie znika. Powraca uśmiechnięty, pogoda bije z jego wysokiego czoła.
Po powrocie Cecylii odbyły się tajne narady. Józef bardzo się krzątał. Przekonany jestem, że Cecylia powierzyła mu jakieś pieniądze. Nie umiem powiedzieć czemu, ale myśl ta drażni mnie ¡nieco.
Cecylia spała przez czternaście godzin. Ciisza. Chodzę po domu czytając życie Pasteura, „Dzieje człowieka światłego opowiedziane przez nieoświe- conego“, rzecz, która się dopiero co ukazała i o której ojciec opowiada cuda. Jesień oszpeciła nieszczęsny nasz ogród; brak mi wprost odwagi aby nań spojrzeć. 'Na komodzie stoi szklana bania z mętną wodą. Pływają w niej rybki. Są to ciemiki, które Ferdynand złowił któregoś z ostatnich pogodnych dni.
Ryby mijają się jak spacerowicze na ulicy. Zdają się nie dostrzegać nawzajem, ale raptem sprężają im się po bokach ostre sztylety. Płetwa grzbietowa powstaje, najeżona kolcami. Oczy wychodzą z orbit. Barwna chmura przebiega po metalicznym ciele. Ten .niemy gniew jest straszny. Nie wiem czemu przywodzi mi na myśl ustawiczne sprzeczki klanu Pasąuierów, nasze własne sprzeczki, które wszak nie przebiegają w milczeniu. Czuję, źe ogarnia mnie wstyd.
Ojciec cierpi na bronchit. Nie chce leżeć i, klnąc, toczy się ze swego pokoju do pracowni. Ma na so
bie stary, wełniany szlafrok, który nos! z przyzwyczajenia, a także ku czci Balzaka, jako wielbiciel jego talentu. Ojciec kaszle, krew napływa mu do twarzy, spluwa z wściekłością, podchodzi do okna i patrzy na smugi deszczu, przesłaniające dolinę. Nudzi się bardzo. Niekiedy mawia: „Kpiłem z biurokracji, no i proszę! jestem o wiele mniej swobodny od pierwszego lepszego urzędnika. Jestem jak pies na łańcuchu“. I ma słuszność przenikliwy ten człowiek. W ciągu długich lat marzył o wiedzy, dającej wyzwolenie, o cudownym zawodzie, pełnym niespodzianek, nowości, nieustannych odkryć, wynalazków, gwałtownych wichrów i pięknych burz, i oto nowe jego życie bardziej jest jeszcze martwe od dawnego, ograniczone, jak życie więźnia. Tak, wiedza podobna jest do biurokracji. Co za rozczarowanie!
Niestety! niechby się już nudził, gdyby choć zachowywał się przy tym spokojnie! że traci tę trochę posiadanych pieniędzy nie ma to znaczenia, byleby się nareszcie ustatkował, byleby nie myślał
o głupstwach... innego rodzaju. Wygląda chwilami, jakby się już uspokoił. W ciągu całych tygodni nie mówi o wyjeździe do Paryża. Bronchit ma swoje dobre strony, jeżeli można się tak wyrazić, już chociażby dlatego, że, w rezultacie, upokarza go nieco.
Cecylia, jak młoda bogini o promiennej twarzy, przebudziła się już z długiego snu. Grała na kla- wikordzie. Zapadła noc zimowa. Cecylia jest czysta, spokojna, piękna, tak piękna, jak piękną mo-
głąby być Psyche, piękna, jak bujająca na wysokościach myśl, która nigdy nie opadnie. Chciałbym, aby Cecylia była szczęśliwa. I gdyby to nawet miało być niemożliwe do osiągnięcia, gdyby nawet miała cierpieć i jęczeć w otchłani, postanowiłem, że będzie szczęśliwa przynajmniej w głębi mego serca. Mojej potrzebie czystości i radości na imię Cecylia, Tak musi być dla zbawienia świata. Aby żyć, trzeba wyobrazić sobie, że przynajmniej w jednej duszy panuje szczęście i spokój.
Nie jest to, oczywiście, właściwa chwila do rozmowy z Cecylią. Napewno nie. Ale niepodobna mi czekać, gdy mnie jakaś myśl dręczy; taki już jestem.
Idę pomówić z Cecylią.
Myślę jeszcze nad sposobem wszczęcia rozmowy, gdy naraz Cecylia przestaje grać. Siedzę z tyłu, za nią. Nie powiedziałem ani słówka, nie westchnąłem nawet; nigdy nie wzdycham; odczuwam niechęć do pewnego rodzaju westchnień, które zbyt często słyszę dokoła siebie. Więc nie westchnąłem nawet. A jednak Cecylia przerwała grę. Jej lekkie palce opadają na fałdy sukni. Nie odwracając się, mówi:
— Czego chcesz, Laurent ?
Nie wydaje mi się to czymś niezwykłym. Gdy chodzi o mnie i o Cecylię niemal zawsze tak bywa. Choćby mnie miano pomawiać o zarozumiałość, myśląc o Cecylii, mówię: „Jesteśmy istotnie jednej krwi“.
— Czego chcesz, Laurent?
Jakże się czuję zakłopotany! Cecylia była w peł
ni natchnienia, a to co muszę jej powiedzieć jest brzydkie, smutne i naprawdę przerażające.
— Myślę, siostrzyczko, o twym małżeństwie.
Zaprzecza ruchem głowy. Nie chce, abym mówił.
— Nie dręcz mnie, Laurent.
— Musisz mnie posłuchać, Cecylio.
— Nie, nie, Laurent. Cokolwiek byś powiedział, nie zmienię zdania.
— Pewien jestem, że będzie inaczej.
Cecylia odwróciła się do mnie. Nie obawiam się, że zaraz zapłonie w jej oczach spojrzenie Pasąuie- rów. Nigdy się na mnie nie gniewa, nawet gdy jestem niesprawiedliwy, nawet gdy jestem śmieszny. Wypowiada to dziwne zdanie:
— Wiem wszystko, cokolwiek mógłbyś mi powiedzieć, Laurent.
Gdybym nie był zawsze tym samym niezręcznym uparciuchem i bałwanem, ucałowałbym palce Cecylii i odszedł do swego pokoju. Ale cóż, jestem po prostu nieszczęsnym głupcem i miłość moja, moja zazdrosna, braterska miłość zamiast dodawać mi natchnienia, pozbawia mnie wszelkiej szansy. Rzucam się naprzód jak bawół:
— Więc wiesz, że jest chory?
— Tak, dlatego też należy się nim zaopiekować.
Wytaczam wielkie działo:
— Czy wiesz, Cecylio, co to jest morfina?
Twarz Cecylii nie drgnęła prawie. Przez chwilę
unika mojego spój rżenia. Surowym głosem stwierdza:
— I to wiem również.
— W takim razie, siostrzyczko, to niemożliwe.
— Trudno, wyleczę go.
— Zadanie ponad twoje siły. Zmarnieje przy tym twoja sztuka.
-Wargi Cecylii są teraz blade i drżące.
— Wszystko mi jedno!
Nic już nie mogę z tego zrozumieć.
— Kochasz go więc do tego stopnia?
Cecylia zatrzymuje na mnie spojrzenie wielkich turkusowych oczu. Z niecierpliwością kręci przecząco głową.
I oto raptem w głębi domu rozlega się odgłos hałaśliwej sprzeczki. Słyszę krzyk ojca i słowa mamy. Dochodzi mnie też nieznany jakiś głos; głos szorstki i pospolity. Opuszczam Cecylię i rzucam się w kierunku schodów. Doprawdy, zbyt już wiele spokoju było w tym domu! Zbyt już długo omijamy nas dramaty. Cóż tam może być nowego?
Są w jadalni. Wielki, ciężki, korpulentny człowiek mówi stojąc w kapeluszu na głowie:
— Sprzedałem panu maszynę w dobrym stanie. Pan ją rozbił i teraz zamierza mi ją zwrócić. Powiadam, że pan zapłaci.
— A ja powiadam — odpowiada ojciec — że pańska maszyna nie nadawała się do użytku.
Ojciec rozpoczął pełnym tchem. Potem chwycił go kaszel. Czuję, że słabnie. Grubas czyni krok naprzód i podejmuje, krzycząc głośniej jeszcze:
— Pieniądze, mój panie, pieniądze!
Ojciec miękko odrzuca:
— Nie dam panu pieniędzy. Niech pan zabiera
Ziemia Obiecana — 12
177
z powrotem swoją maszynę. Nie mam dla pana pieniędzy.
Wówczas grubas poczyna wyć:
— Ach, tak! pan nie ma pieniędzy, a kupuje pan samochody! Zapłaci pan do wszystkich diabłów!
— Panie, błagam pana! — woła mama.
Wówczas ojciec czyni coś, czego nigdy dotąd nie
widziałem, a co napełnia mnie wstydem: cofa się
o trzy kroki. Człowiek posuwa się o trzy kroki naprzód. Ojciec istaje za stołem. Rzecz haniebna i niepokojąca. Grubas uderza w stół. Ojciec znów podnosi głos, nie jest jednak w stanie mu dorównać. Grubas wydaje prawdziwe ryki. Pola Lescure o- twiera drzwi i ogarnia tę scenę niewzruszonym spojrzeniem.
— Mam o panu dane. Tak, jest pan złym płatnikiem! Ale ze mną to się nie uda. Zniszczę pana!
Grubas poczyna okrążać stół. Ojciec również go okrąża, aby utrzymać ten stół, cały stół pomiędzy sobą a nieprzyjacielem. Jasne jest że ojciec — owa straszliwa, nie dająca się pomniejszyć osobistość— znalazł pogromcę, człowieka, zdolnego krzyczeć głośniej od niego. Wydaje się tym zdumiony. Mama daremnie usiłuje przemówić do nich. Grubas potężnie bije w stół. Ojciec budzi litość, jak pokonany zapaśnik. Zaraz się w to wmieszam. Ale w jaki sposób, mój Boże, w jakiż sposób?
— Pozwoli pan zwrócić sobie uwagę...
Dyszący grubas chwilę mi się przygląda.
— Jest was dwóch. Dobra! Wart jestem dziesięciu takich, jak wy!
Mama zaraz będzie krzyczeć! krzyczeć! W tym momencie wchodzi Józef. Mówi straszliwie niskim i silnym głosem:
— Co to za wrzaski?
Grubas natychmiast przestaje kręcić się dokoła stołu. Mierzy Józefa spojrzeniem. A Józef gniewnym głosem powiada:
— Proszę stąd wyjść natychmiast.
Skutek jest momentalny. Grubas silniejszy był od ojca. Józef jest wyraźnie silniejszy od grubasa. W nagłym przebłysku ujrzałem całą tajemnicę potęgi i wpływu. Chodzi po prostu o to, by wiedzieć kto ipotrafi głośniej mówić. Grubas wydaje się zmieszany. Mówi, jąkając się nieco:
— Chodzi o pieniądze, które mi się należą.
Osiągnąwszy zamierzone wrażenie, Józef przemawia tak, jak zapewne mówi w swym biurze:
— To niech pan odzywa się grzecznie, albo też ze mną będzie pan miał do czynienia. Proszę tędy. I niech pan zdejmie kapelusz.: jest tu kobieta.
Józef otwiera drzwi i jegomość mrucząc coś wychodzi. Mama opada na krzesło. Wolę nie oglądać twarzy ojca. Wracam na pierwsze piętro. Cecylia stoi za drzwiami swego pokoju. Pyta:
— Co to takiego?
f — Jakiś wierzyciel.
• Milczymy. ulinęły już czasy, gdy Cecylia majestatycznie grała na fortepianie w trakcie odwiedzin komornika. Dobrze czuję, jak pewne formy
szpetoty mrożą ją do dna duszy. Odchodzi na dwa czy trzy kroki, powraca do mnie, dotyka palcem mojej piersi, mówi cicho:
— Waldemar powiedział mi kiedyś, że jemu zawdzięczam swój talent. Należy spłacać długi, Lau- rent, rozumiesz?
Rozumiem to, niestety, rozumiem. Pochylam głowę i szepcę:
— Ale nie kosztem życia.
— Owszem, owszem. Kosztem życia. Gdybym nie uczyniła tego, byłby to zły początek I straciłabym wszelką nadzieję.
Cóż na to odpowiedzieć. Nie znajduję żadnej odpowiedzi. Spoglądam na Cecylię ze istrachem i podziwem. Tak, tak, będę spłacał swoje długi podobnie jak Cecylia. I co będę czynił jeszcze? Wszystko, czego się właśnie nie czyni w tym nieszczęsnym domu.
Pozostajemy tu długą chwilę. Grubas już zapewne poszedł. Dochodzi nas spokojny głos Józefa, wymieniającego jakieś cyfry. Potem nie słychać już nic więcej, prócz deszczu, który uderza w cynkową blachę za oknem.
Jakże musi się ojciec czuć upokorzony! Jest to,
o ile wiem, pierwsza jego porażka. Jak musi cierpieć! Mimo wszystko, cierpię za niego. Na szczęście Cecylia nic nie widziała.
I naraz nowe krzyki. To głos Ferdynanda. Wybiegam, mimo, że dość mam już tego. Jestem słabszy od Cecylii, która z chłodnym spokojem siada przy stole. Rzucam się w stronę schodów i spoty
kam Józefa. Scena rozgrywa się na korytarzu. Ferdynand zgubił kapelusz. Stoi przed Klarą, którą odsuwa jedną ręką. Mówi jakieś rzeczy bez związr- ku: „Chcesz mnie ośmieszyć“. Nagle' dostrzegam ojca. Śmieje się, gładząc wąsy. Ferdynand nie panuje już nad swoimi ruchami. Idzie ze wzniesioną ręką. Wykrzykuje: „Zabraniam ci! Słyszysz? Zabraniam ci!“ Józef i ja rzucamy się w jego stronę, aby zatrzymać wzniesioną dłoń. Binokle Ferdynanda spadają i tłuką się. Klara zaczyna płakać. Zwracam się do Ferdynanda: „Co się tu wreszcie stało?“ Ferdynand dusi się z wściekłości. Odrzuca: „Zabroniłem mu całować Klarę w ten sposób. Nie, nie, nie wolno w ten sposób!“
— Może źle widziałeś ?
— Nie. nie jestem aż tak krótkowzroczny.
Na drugim końcu korytarza Józef beszta ojca. Ale ojciec jest już znów pełen ognia. Mówi: „Nie jestem ciemięgą. Pocałunek w oczy! Cóż wielkiego? Poprostu hołd, złożony urodzie“.
Oto jakim jest ten człowiek! Sądziłem, że czuje się upokorzony, ponieważ sam nim byłem.
Udaje mi się uspokoić Ferdynanda. Jestem śmiertelnie smutny. Wszystko jest szpetne. Wszystko jest śmieszne. Wszystko jest rozpaczliwie przyziemne. A ja nie mam jeszcze lat dwudziestu. Marzyłem o pięknym i wzniosłym życiu. Marnieję wśród sprzeczek, brodzę w głupocie.
Pragnąłbym być sam, sam od dawna i na długo. Pragnąłbym, wiosną, samotnie kroczyć wąską ścieżyną wśród zbóż. Przyjdzie to może. Cierpliwości!
ROZDZIAŁ XIII
Dom derników. Przejściowe zawieszenie broni. Arytmetyka sentymentalna. Józef w laboratorium. Ferdynand i józeficzne tajemnice. Promień piuia- tla wśród ferdynandycznych ciemności. Przymusowe tvywczasy i projekty na przyszłość. Słoneczna istota. Tako rzecze Zarathustra. Niedomagania żołądkowe. Niebiański antrakt. Uczty współwyznawców. Błagalne wezwanie do pioruna.
Zima, jak człowiek chory, unosi powiekę. Ale powieka natychmiast opada i natychmiast wraca noc.
Nigdy już nie będziemy szczęśliwi, jak za czasów dzieciństwa. Zbyt wiele już wiemy; jesteśmy zatruci. Gdybym nie miał Cecylii, poszedłbym sobie, tak, odszedłbym od nich wszystkich. Nie od mamy, oczywiście, i nie od małego niewinnego dziecka. Zresztą, i tak pójdę sobie. Bywają dni, kiedy czuję dręczące pragnienie posiadania duszy swej na wyłączną własność, pragnienie wyzwolenia, czystości. Tak, wyzwolenia, nawet z więzów miłości.
Przyglądam się ciernikom, które kołują w swym szklanym więzieniu. Stworzenia te budują podobno zachwycające gniazdka. Po co? Czy po to, by lepiej wyhodować swoje sztylety i wielkie kolce na grzbietach? Niekiedy, myśląc o naszym domu, mówię sobie szeptem: „dom cierników“.
Rybki pływają w mlecznej, zbyt rzadko zmienianej wodzie. My zaś pływamy chwilowo w czarnym syropie spokoju. Tak, w danej chwili takim właśnie jest nasz spokój.
Jak żeglarz, przepływający obszar pełen min podwodnych, powiadam sobie: „Za chwilę natkniemy się... Wylecimy w powietrze poćwiartowani, rozpadniemy się na wszystkie strony. Nasza rodzina rozpryśnie się“.
Każdego niemal ranka udaję się do Paryża. Zawsze sam układałem sobie rozkład zajęć. Bo i któż by mi tutaj mógł co poradzić? Samotny jestem pośród klanu. Gdy zdaję egzamina, nikt nie ma o to kłopotu; powodzenie moje w oczach wszystkich jest rzeczą najnaturalniejszą w świecie. Ot, zwykłe gorzkie przeżycia dobrego ucznia. Gdy po jakimś nic nie znaczącym konkursie, Ferdynand został przyjęty do biura, matka urządziła obiad proszony. Niewiele brakowało, aby wywieszono chorągwie i postarano się o lampiony. Arytmetyka rodzinna jest, u nas przynajmniej, bardzo prosta: wystarczy przemnożyć wrodzoną wartość każdego z nas przez dostateczną ilość macierzyńskiej miłości, aby wypadło, że: „wszyscy są jednakowo obdzieleni“.
Nie jestem dumny z myśli, które przetrawiam. Dużo jeszcze czasu upłynie zanim zrozumiem, że w tym nieszczęsnym podziale, ta niesprawiedliwość wypada jeszcze nawet na moją korzyść.
Deszcz panuje nad światem. Grudzień. Wiek kończy się wśród cuchnącego pleśnią zimna. Wioślarze zgubili drogę prowadzącą do naszego domu. Niekiedy bywam w towarzystwie Rocha i Vuillau- me’a na koncertach. Czekamy parę godzin na asfalcie alei Victoria, po czym ma miejsce orgia. Przeżywam okres młodości, w którym z każdą, najbardziej nawet wzniosłą radością łączy się jakiś podejrzany niepokój. Tej zimy lubię muzykę w sposób, w jaki niektórzy, wydawałoby się, lubią wino. Muzyka nie jest już celem, ale środkiem. Środkiem — do jakiego celu? Nie bardzo wiem. Do zapomnienia może? Wszystko to mie jest zbyt piękne.
Niekiedy spod sklepienia, gdzie możemy drzemać do woli, spostrzegam w loży, tuż przy orkiestrze, spostrzegam swoją siostrę. W przybytku tym czuje się ona jak u siebie. Szereg wyznawców przybywa złożyć jej hołd. Dziś wieczorem spotkamy się zapewne w domu. Będzie to tak, jakbyśmy się odnajdywali. Cecylia już odeszła. Płynie z rozpostartymi żaglami.
W laboratorium, marząc o tym wszystkim, drzemię nad mdłymi, drobnymi czynnościami, które są moim chlebem powszednim. Odkrycie! Czy to możliwe, aby odkrycie nie było promieniem, błyskawicą rozdzierającą nocne ciemności?
Zadziwiająca rzecz! Józef kilkakrotnie odwiedził mnie w laboratorium. Przybywa, kłania się dokoła i szuka miejsca na melonik, który traktuje z wielkimi względami, jako świetny atrybut swej józeficznej osoby. Potem przygląda się nam ze sceptycznym uśmiechem, uśmiechem, który podkreśla, że jakkolwiek nie wynika z braku orientacji, pragnie się jednak wydać uprzejmy. Zamienia parę kwaśno-słodkich zdań ze Schleiterem, słówko z Heleną, udaje, że zajmują go moje badania. Wszystko razem wziąwszy, jest uprzejmy. W gruncie rzeczy Józef w całej pełni. Niech tylko Vuillaume zaofiaruje się uwolnić dla niego jakiś stołek, a Józef zaraz na to: „Zbyteczne. Dziękuję. Nie przyjmuję żadnych usług“. — „Czemuż to?“— rzuca Vuillaume z prostotą. — „Nie, niech mi pan wierzy, wcześniej, czy później zawsze płaci się za przysługi i to więcej niż są warte. Nie, żadnych usług: wystarczą ugody“. Takie oto zdania wypowiada ten potwór, i co ważniejsze, jest to kłamstwo, posiada bowiem jakiś, właściwy sobie, sposób domagania się i korzystania z różnych drobnych przysług, a nade wszystko przerzucania na cudze barki znacznej części swych zobowiązań.
Józef wyrzuca z siebie mnóstwo gotowych powiedzeń. Na szydercze zapytanie Schleitera: „A pieniądze?“ odpowiada szczerząc zęby: „Pieniądze to zwykła sztuczka. Tak, sztuczka, którą należy wynaleźć. Potem idzie już samo“.
Nie jestem pewien, czy wynalazł już tę swoją sztuczkę. Nic nie wiem o jego sprawach; nie
wiem, przynajmniej, nic bezpośrednio. Właśnie Ferdynand, do którego ani słówkiem nie odzywam się w sprawach rodzinnych, wziął na siebie obowiązek dostarczania mi wiadomości o Józefie. Wielka krótkowzroczność Ferdynanda nie rozciąga się na sprawy, tyczące naszego Józefa. W stosunku do Józefa Ferdynand posiada możliwości większe od jasnowidztwa. Powiedzmy wprost — dar odgadywania przyszłości. Gdy zostaję sam na sam z Ferdynandem mamy jeden tylko przedmiot serdeczniejszej rozmowy, a jest nim Józef. Przyznać muszę, że w porównaniu z Ferdynandem ślepy jestem i głuchy. Poruszając ten ważny temat Ferdynand przybiera szczególny jakiś ton — „jó- zeficzny“, poufny, nosowy, zabarwiony odrobinką kpiny i pewną dawką szacunku. Powiada na przykład: „Czy wiesz, że płaci on swemu urzędnikowi — Józef posiada bowiem urzędnika — płaci mu sto siedemdziesiąt franków miesięcznie. Ale Józef zatrzymuje cztery franki dwadzieścia pięć na emeryturę. Emerytura! Kolosalne!... Józef zarobił w listopadzie tysiąc sześćset pięćdziesiąt franków... Józef wykosztował się na swoje biuro J sprawił krzesła w nowoczesnym stylu. Tak, ale ja wolę dawny... U siebie będę miał same antyki...“ Ferdynand zamyśla się i po chwili mówi dalej: „Być może, że nie znam się jeszcze na tym tak, jak prawdziwi sprzedawcy mebli stylowych, ale posiadam smak. Klara i ja posiadamy dużo smaku. Nikt nam tego nie zaprzeczy...“ Później powraca do Józefa: „Czy wiesz, że oddanie pieniędzy na
hipotekę, tak, jakby to chciał Józef uczynić, jest świetnym interesem: ma się gwarancję i bierze się duży procent. Tylko, że Józef ma dotychczas zbyt mały kapitał. Robi więc różne inne interesy; załatwia cudze pożyczki. Czy wiesz ile on już ma? Nie? A ja wiem...“
Ja natomiast wiem, i mimo wszystko widzę to doskonale, że Józef wygląda jak silne zwierzę na łowach. Nie, oczywiście, nie wynalazł on jeszcze owej „sztuczki“. Niekiedy wydaje się zmęczony, burczy, mruczy, sapie. Wygląda jak gdyby szukał jakiegoś wyjścia. Ferdynand, stojąc w cieniu, objaśnia: „Omal że nie znalazł wspólnika, o jakiego mu chodzi. Ale gość okazał się zbyt sprytny — wycofał się“.
Józef jest ponury i milczący. Na łonie rodziny pozwala sobie niekiedy na chwilę zdobnej w ulubione powiedzonka elokwencji: „Nie ma na to sprawdzianu... To nie jest dowiedzione... Idźmy po porządku... Po pierwsze... Po drugie...“ I natychmiast pogrąża się z powrotem w myśli o drę-* czących go sprawach. Wówczas Ferdynand zaczyna mówić. O ile sam na sam ze mną Ferdynand potrafi mówić wyłącznie o Józefie, o tyle w rodzinie jest niewyczerpany, pełen encyklopedycznych wiadomości: komentuje gazety. Przez długi czas rozprawiał o wystawie powszechnej z wirtuozerią wszechwiedzy. Teraz przyszła kolej na Transwaal, na prezydenta Krugera, którego myśli i zamierzenia zna Ferdynand doskonale.
Gdy chodzi o narzeczoną jego, Klarę, trudno
Ferdynandowi dogodzić. Mówcie o Klarze z zapałem, a Ferdynand okaże zazdrość. Mówcie w najsłabszym choćby stopniu krytycznie, Ferdynand będzie wściekły. Nie mówcie nic o Klarze, a ujrzycie Ferdynanda rozdrażnionego, nie mogącego znieść obojętności wobec zagadnienia tego rodzaju.
Nie czuję do Klarci żadnej niechęci i nigdy czuć jej nie będę, mimo że Ferdynand robi wszystko, co jest w jego mocy, by mi ją obrzydzić.
Nikomu, nie wyłączając Klary samej, Ferdynand nie pozwala na wyjaśnianie różnych właściwości Klary. Jest to jego, Ferdynanda, obowiązkiem. Mówi więc: „Wiesz, Klara nie jada salce- fii... Klara nie znosi tłuszczu ze względu na swą wątrobę... Klara jest dziwaczką: jada ona sałatę nieprzyprawioną... Klara nie używa mydła do mycia twarzy...“ W tym miejscu Ferdynand spogląda na zebranych z nieustraszonym i równocześnie podejrzliwym wyrazem twarzy. Powtarza, wykrzykując radośnie: „Nie, nigdy nie używa mydła do twarzy. Z zasady!“
Ferdynand z łatwością popada w rozdrażnienie. Słyszy on jak po ulicach śpiewają modną piosenkę:
Bądź miłą dla Ferdynanda,
A po powrocie do domu...
Ferdynand nienawidzi tej piosenki i niewiele brakuje, aby wyobraził sobie, że cały Paryż uknuł jakiś spisek przeciwko niemu. Podlega on burzliwym napadom wściekłości, po których chodzi jak ogłupiały. Gdy ojciec ma czas i humor do urządze
nia przedstawienia, odtwarza „napad gniewu“, aby dowieść Ferdynandowi, że gniew jest szkaradny i nieprzyzwoity.
Od chwili gdy zelżał bronchit, ojciec nabrał świeżej werwy. Klnie na deszcze i mówi o wyniesieniu się do Afryki, do Indyj, na Filipiny. Powiada: „Omyliłem się po prostu. Byłem stworzony na podróżnika, odkrywcę. I skończy się na tym, że przedzierzgnę się w odkrywcę“. Nazajutrz mamy zmianę tematu. Jakaś awanturnicza powieść dokonała tego cudu: zostanie marynarzem. Matka dostaje bicia serca. Ojciec powiada: „Można zrobić na tym olbrzymi majątek...“ Tłumaczy nam z szaloną obfitością szczegółów i przykładów, w jaki sposób robi się majątek. Stwierdza: „To zupełnie proste, mój drogi...“ Wszystko jest proste dla tego marzyciela. Przechodzi jeszcze jeden dzień i już mu świta co innego: „Byłem z wizytą lekarską u Domange’a, na samym końcu Sucy; hoduje on wyłącznie kapustę. Zdawałoby się, że to nic trudnego. A jednak, doskonale na tym zarabia. Posiada konie i dwa pojazdy. Stanowisko wprost oszołamiające...“ I świeżo upieczony doktór oznajmia: „Cisnę wszystko i zajmę się hodowlą warzyw. Szanuję wiedzę, ale nie chcę ginąć z nudów“.
Wraca do okna i znów przygląda się ulewie. W chwilę potem szepce słodkim, melodyjnym głosem: „Gdyby obrano mnie kiedyś prezydentem republiki...“ Dalej ciągnie już w czasie przyszłym, a nie warunkowym. Ferdynand rzuca przez nos: „Nie zajmujesz się przecież polityką“. A ojciec na
to: „Cóż to znaczy? Mogą mnie doskonale obrać prezydentem, pomimo że nie zajmuję się polityką“. I oto jest już prezydentem. Mówi o tym całą godzinę. Potem idzie do gabinetu przeciąć pacjentowi czyraki. Wraca zadowolony z siebie. „Jest to najszlachetniejszy ze wszystkich zawodów! Ale nie jestem stworzony do czekania. Nie lubię porodów. Jestem człowiekiem czynu. Jestem przeciwieństwem ślimaka. Jestem człowiekiem żywych namiętności...“
Przegląda drobne ogłoszenia. Pisuje najrozmaitsze listy. Mama jest niespokojna. Pewnego dnia zostawił w salonie na stole nowe wizytówki. Dr Rajmund du Pasąuier. Prowadzi obszerną korespondencję z jakąś firmą posiadającą koperty z napisem : „Instytut narodowy badań heraldycznych“. Słyszę jak mówi do mamy: „Nie jest wykluczone, że jesteśmy szlachtą. A no tak, nic o tym nie wiedząc. Zawsze lepiej dowiedzieć się dokładnie. Kosztuje to tylko dwieście franków. Przyznaj, że to za darmo“. Matka jest przerażona: pieniądze w domu są rzadkością. Oblicza coś i czyniąc aluzję do odziedziczonych po ciotce Delahaie papierów wartościowych, szepce: „Gdybym umarła...“ Ojciec aż podskakuje: „Umrzeć! co za pomysł! Czy się w ogóle umiera?“ Potem przychodzą mu na myśl pieniądze, poczyna więc wzdychać falisto, melodyjnie i z rozpaczą. Westchnienia te nazywałem zawsze „westchnieniami pieniężnymi“. Rozlegają się one zazwyczaj wtedy, gdy są w perspektywie jakieś wielkie trudności.
Zwraca się do Ferdynanda:
— Brat twój babrze się w pożyczkach hipotecznych. Ohydne rzemiosło.
— Należy to powiedzieć jemu samemu.
— Więc on ma jednak pieniądze?
— Możliwe, że ma trochę.
— Dlaczegóż więc zwracał się o nie do mnie?
— Nie wiem. To jego sprawa.
— Jeżeli ma pieniądze, powinien mi pożyczyć. No tak, czemu nie? Niechby to była pożyczka hipoteczna, jeżeli chce.
— Na hipotekę czego?
— Domu.
— Dom nie należy do ciebie.
— Ach, tak! W takim razie — placu.
— Nie jest podobno nic wart.
— To nie jest dowiedzione. A więc na konia, na pojazd, na moje książki. Niechby mi pożyczył dziesięć tysięcy franków, a pojadę osiedlić się w Algierze. Słońca! Słońca! Światła, jak mówił, nie pamiętam już kto. Jestem istotą słoneczną. Chciałbym wiedzieć, co ja tu właściwie robię?
Któregoś dnia wraca, trzymając pod pachą zawiniątko, z którego rozchodzi się niepokojąca woń.
— Co to takiego?
— Borsuk.
— żywy?
— Nie, martwy. Kupiłem go za grosze od starego Herbelot.
— Co chcesz z tego zrobić? — pyta Józef wieczorem.
— Pędzel do golenia.
— Ach, tak! Można z tego zrobić dziesięć pędzli. A taki pędzel służy dziesięć lat.
— Zużyję je, kochanku. Oczywiście pod warunkiem, że zwieję stąd. Nudzę się! Nudzę!
Przychwyciłem go kiedyś jak stał na drabinie i zawieszał jakąś ramę na ścianie.
— Sznur się zerwał, — wyjaśnił. — Gdy się tak siedzi w miejscu, nic się już nie wie o swoich rzeczach. Dawniej, kiedy często się przeprowadzałem, mogłem dopilnować sznurów i nie zdarzały się podobne wypadki.
— Ależ ojcze, mieszkamy tu zaledwie od jakichś szesnastu, czy osiemnastu miesięcy.
— Oszalałeś, chłopcze! Szesnaście, czy osiemnaście miesięcy! Chcesz powiedzieć szesnaście czy osiemnaście lat. Osiwiałbym już, gdybym był zwykłym śmiertelnikiem.
Poczyna gwizdać, aby pokazać całemu światu, że nie jest zwykłym śmiertelnikiem.
Gdy jestem doprowadzony do ostateczności, zatapiam się w czytaniu. Odkryłem Nietzschego, Ibsena i Tołstoja. Tonę i zapominam o wszystkim na przeciąg godziny. Bardzo potrzebuję zapomnienia. Czytam: „Jestem podróżnikiem i człowiekiem wspinającym się po górach. Nie lubię płaszczyzn i wydaje mi się, że nie mogę długo pozostawać w spokoju“. No, no! A przecież ojciec nie czytał Nietzschego.
Zaszedłem do kuchni nie wiem już po co. Widzę Połę Lescure. Odwrócona jest do mnie plecami.
Fochyla się nad zlewem. Mój Boże! Z wysiłkiem wymiotuje. Jakże musi cierpieć!
Podchodzę i pytam cichutko:
— Co ci jest, Polu? Czy chcesz, abym zawołał mamę?
Dokoła oczu ma sine obwódki. Usta nabrzmiałe, spryszczone. Bardzo mi jej żal. Odpowiada:
— Kuzyn wie przecież, że choruję na żołądek. Nikogo nie trzeba wołać. Nie, nikogo !
Oczywista rzecz, że biedna dziewczyna jest chora. Powracam do swego pokoju i zatapiam się z powrotem w czytaniu. Niekiedy, gdy wszyscy się zbiorą, dobiega mnie odgłos jakiejś sprzeczki. Mama powiada: „Kształcono was przecież, a zdawałoby się, że wykształcono was w sprzeczkach i wzajemnej niechęci“. Dokazuje cudów dyplomacji dla przywrócenia na chwilę niemożliwej do utrzymania równowagi.
I nagle wybucha niebiański antrakt. Pewnego wieczoru Cecylia zebrała nas w swym pokoju. Zuzia stoi przy klawikordzie. Wątłym głosikiem śpiewa „Pastorale“ Haydna: „Piękną bądź dziecko w swym stroju i chętną do uśmiechu...“ Za plecami dziewczynki Cecylia rysuje w ciszy czarodziejskimi palcami subtelną koronkę. Cecylia przygotowała to, nic nam nie mówiąc. Chwila jest tak czysta, że nawet „dzikie bestie“ wciągając pazury pełzają z pomrukiem. Przez cały wieczór dom będzie pod znakiem błogosławieństwa. Ale, czy nieuchwytna ta łaska mogłaby zbawić świat?
Ziemia Obiecana — 13
193
Mając Cecylię na cóż miałbym się uskarżać? Niestety! nie zawsze godzien jestem Cecylii.
Posiłki bowiem są straszliwe.
Mogłaby to być wieczerza pańska, uczta współwyznawców. Wszyscy są tu obecni, wszyscy z jednego plemienia. Ale nie jest to uczta współwyznawców.
Ferdynand jak rok długi cierpi na straszliwe katary. Podczas jedzenia, gdy ma usta zajęte, wydaje przez nos niezwykle wymyślne i różnorodne odgłosy. Sądzę, że Józef, mając tego dosyć, nie będzie już wkrótce mógł opanować rozdrażnienia. A jednak to Ferdynand właśnie woła nagle zjadliwym tonem: „Józefie! wytrzyjże nos, mój drogi. Nic nie słychać, tyle robisz hałasu“.
Józef paznokciem małego palca wydobywa spomiędzy zębów resztki jedzenia. Ogląda je i zjada. Czynność ta doprowadza ojca do szału. Wypowiada wreszcie na ten temat zdanie ogólnikowe, ale stanowcze: „To nieprzyzwoite. Kupię wam wykałaczki“.
— Cóż chcesz, — sapie z perfidią Józef. — Czuję swoje zęby: mam własne.
Ten zbiera okruchy przy pomocy ugniecionego chleba i w końcu, ośmielony, zaczyna polować na pogranicznych terytoriach. Inny otwiera usta o dziesięć sekund za wcześnie i ukazuje język obłożony jedzeniem. Jeszcze inny kraje chleb po chłopsku w drobne kostki i układa je z lewej strony talerza. Inny chlipie przy każdym łyku zupy. Jeżeli ktoś powie: „Podaj mi wodę“, głos jakiś zawsze
powtórzy lub wyjaśni: „Brat prosi cię o wodę. Nie rozumiesz? On chce wody“. I zaraz rozlega się: „Nie bujaj się, w głowie się kręci“, albo: „Nie szuraj nogami. To nie do wytrzymania“. „Nie pij więcej niż pół szklanki; żołądek cię rozboli“ — „Cóż ci to szkodzi? Piję ile mi się podoba“ — „Nie lubię głowizny. Jest miękka. Brzydzę się nią“. — „Ale nie obrzydzaj innym“.
I wówczas rozpoczyna się codzienna rozmowa na temat psa, który poczyna głuchnąć, kotki, która kradnie, na temat gazowej kuchni, polityki socjalistów, składu celuloidu i pegamoidu.
Opierają się łokciami o stół. Mówią podczas jedzenia i chcą aby ich rozumieć. Nie lubią rzeczy, które ja lubię. Lubią rzeczy, których ja nie lubię. A jednak są to moi bracia, są to „moi“, z mojego klanu.
I, mimo wszystko, kocham ich.
No więc co? Więc co? Niech piorun uderzy,
o Panie!
ROZDZIAŁ XIV
Rozmaite systemy ogrzewania. Dziwna partia kart. Zatrważający rodzaj zgody. Ból Cecylii. Podstawowe zasady nowej gry. Plan działania. Dwa banknoty pięćsetfrankowe. Józef wie czego chce.
Nie należy wzywać piorunów.
Sunęliśmy poprzez grudzień zwolna jak po oceanie smoły. Pewnego wieczoru, po obiedzie, byłem w pokoju Cecylii i patrzyłem w ogień.
Na dworze panowała zimna i przenikliwa wilgoć. Niewygasający ogień w dużym piecu palił się u nas zawsze w jadalni. Poza tym każdy z nas dawał sobie sam radę jak mógł we własnym pokoju. Rodzice ze względu na bronchit ojca palili koks na ruszcie. U Cecylii paliło się drzewo, żyła ona jak w nagrzanej oranżerii i dziwnym miejscem był ten jej pokój o dwóch łóżkach, biureczku, fortepianie i klawikordzie. Bracia używali naftowego piecyka, który przenoszono z pokoju do pokoju, przy dźwięku mrukliwych obliczeń: „Potrzymaj go do godziny dwadzieścia pięć po... Potem
oddasz mi go do trzy kwadranse na... Uzgodnijmy zegarki...“ Ja jednak nie miałem żadnej możliwości ogrzania swego poddasza. Matka wsuwała mi każdego wieczoru do łóżka kamionkę, a jeżeli było zbyt już zimno, szedłem do Cecylii pomarzyć lub poczytać.
Tego wieczoru byłem więc u Cecylii, która ćwiczyła na klawikordzie. Śledziłem jej grę, może słuchem, ale jednak raczej sercem, przyglądając się jednocześnie zamieraniu ognia.
Józef otworzył drzwi i powiedział:
— Chodźcie do mnie oboje.
— Po co? — spytała Cecylia.
Odpowiedział z powagą :
— Na partię kart.
Zawsze miałem wstręt do kart, Cecylia zaś nie znała żadnej gry prócz związanej ze sztuką. Odnieśliśmy natychmiast wrażenie, że Józef nie żartuje.
— Czego chcesz? — powtórzyła Cecylia.
Józef rzucił w głąb korytarza ukradkowe spojrzenie, odwrócił się do nas, przymknął energicznie lewą powiekę i wymówił kładąc nacisk na każdej sylabie:
— Bar-dzo waż-ne.
— Dobrze. Idziemy.
Cecylia wzięła wielki kaszmirowy szal, którym otulała się ilekroć wychodziła ze swej łaźni i udaliśmy się do pokoju Józefa. Był tam istotnie przygotowany stół, lampa i cztery krzesła. Ferdynand
czekał na nas. W jednym z rogów pokoju naftowy piecyk wydawał miękki dźwięk organów.
Cecylia zauważyła:
— Es moll. To „Złoto Renu“.
Uśmiechnęła się bez przekonania, przeszedł ją
lekki dreszcz.
— Więc proszę, — zaczął Józef swym zwykłym tonem, od którego dudnił cały dom, — nauczę was nowej gry, która przyszła do nas z Anglii, a która stanie się wkrótce grą wszystkich dystyngowanych ludzi.
Powiedziawszy to zamknął drzwi i ściszonym głosem mówił dalej:
— Mama jest jeszcze w kuchni. Za dwie minuty przyjdzie tu na górę z ojcem, który tam majstruje nie wiadomo co przy swych buteleczkach. Gdyby więc otworzyli drzwi — gramy w karty. Sprawa jest bardzo poważna.
— Nie jest to zbyt dobrze wybrane miejsce, — zauważyłem, — jeżeli istotnie chodzi... o jakąś tajemnicę.
— Cóż chcesz? Nie mamy wyboru. Gramy więc w karty. Ferdynandzie, rozdajesz. Pięćdziesiąt dwie karty, jedną po drugiej. Nie, nie tak. W odwrotnym kierunku.
Natychmiast zniżył głos:
— Słuchajcie uważnie wszyscy troje: Pola Les- cure jest w odmiennym stanie.
Przez chwilę panowała cisza. Na schodach dały się słyszeć kroki mamy. Mówiła do ojca: „Czy
wszystkie drzwi są zamknięte? Nawet drzwi wejściowe?“
— Skąd wiesz o tym? — spytał Ferdynand.
— Wiem, niech ci to wystarczy. Pola Lescure jest w odmiennym stanie przeszło od czterech miesięcy.
— Domyślałem się tego, — mruknął Ferdynand.
— Nie, nie domyślałeś się niczego. Nie rób mądrego. Nikt się tu niczego nie domyślał, prócz mnie.
— Józefie! — zawołałem nagle, — czy niezbędne jest mówić o tym wobec Cecylii?
Cecylia ujęła mnie za ramię:
— Śmieszny jesteś, Laurent.
— Tak, raczej tak! — przyznał Ferdynand.
Józef podjął raptem zwykłym swym grubym
głosem:
— Gdy karty są rozdane, układajcie je, każdy swoje, wedle kolorów i wartości.
W tej chwili drzwi się otworzyły. Matka patrzała na nas ze zdziwieniem.
— Co wy tu robicie we czwórkę?
— Uczę ich nowej gry, pochodzącej z Anglii. Coś nadzwyczajnego!
— Spójrz no Ram, — powiedziała matka —■ grają w karty. Podobno jakaś nowa gra. Dlaczego nie miałbyś przysiąść się do nich? Rozerwałbyś się nieco.
— Nie, nie! — zawołał Józef. — Ojciec nie lubi kart. A poza tym musi być zupełna cisza. Jest to gra wymagająca zastanowienia.
— Bawcie się, dzieci,—powiedział ojciec, wzruszając ramionami.
Przez chwilę jeszcze mama spoglądała na nas. Wyraz jej twarzy był niedowierzający, niemal wystraszony. Pokiwała głową i westchnęła :
— Tak rzadko znajdują jakąś wspólną zabawę. Idę położyć Zuzannę.
— Zamknij za sobą drzwi, — powiedział Józef. — Niech się nie ulatnia to trochę ciepła.
W ciągu następnych chwil słychać było, jak matka chodzi tam i z powrotem w sąsiednim pokoju. Józef mówił:
— Obmyślacie sobie plan kampanii odpowiednio do możliwości gry, wedle ilości i jakości kart. Gramy, oczywiście, po dwoje z każdej strony. Ja gram z Ferdynandem, a Laurent z Cecylią. Teraa więc ja mam głos. Pozwólcie mi się zastanowić.
Słysząc, że kroki mamy się oddalają, Józef ciągnął dalej ściszonym głosem:
— Jeszcze kilka tygodni, a stanie się to widoczne. Jest to już, mimo wszystko, widoczne.
— Więc co z tego? — odezwała się naraz Cecylia. — Dla mnie jest ona tym milsza.
— To już sprawa sentymentu, a my nie możemy pozwolić tu sobie na sentyment. Chodzi o to, aby coś postanowić i to natychmiast.
— Co? — zawołała Cecylia, blednąc, — nie wypędzicie jej chyba! Byłoby to wstrętne, nawet gdyby chodziło o służącą. A to jest nasza daleka krewna, nasza kuzynka. Nie, nie chcę, nie chcę!
Józef położył karty na stole maścią na dół, jak
gdyby rozgrywał prawdziwą partię. Po czym, oderwał się ściągając usta:
— A ty co na to powiesz, Laurent?
Pochyliłem głowę:
— Nic.
— Nic! Nic nie mówisz na to! — z bólem zawołała Cecylia. — Chcę, aby Pola została. Będzie przynajmniej małe dziecko w domu i to bardzo szczęśliwie; trudno powiedzieć aby było zanadto wesoło w tym domu.
— Cicho! — odezwał się Ferdynand, — jeszcze cię usłyszą.
Cecylia patrzała na nas oczami pełnymi niepokoju.
— Co takiego? Co się wam wszystkim stało?
— Zrozum, Laurent, — podjął Józef — że jeżeli uznałem za wskazane powiadomić o tym was wszystkich, nawet Cecylię, tak nawet Cecylię, to dlatego, że jest rzeczą konieczną, aby istniała pomiędzy nami całkowita zgoda, żadnych fałszywych kroków, żadnych niezręcznych pytań, żadnego niewczesnego zdumienia. Wszyscy czworo stanowić musimy jedną całość.
— Ale co w tym jest tak strasznego? — spytała jeszcze Cecylia martwym głosem.
Józef wysunął głowę, a my poszliśmy za jego przykładem; włosy nasze zetknęły się ponad stołem.
— Cecylio, — szepnął — bądź przez chwilę rozsądna. Mogę ci zaręczyć, że sprawcą tego... krótko mówiąc tej sytuacji jest ktoś z domowników. Po
winnaś zrozumieć, choć mówię półsłówkami. Z całą pewnością nie ja nim jestem, Cecylio.
— Ani ja, — dodał Ferdynand. — Jestem zaręczony !
— Tak, wiemy o tym. Domyślasz się, że nie jest nim Laurent. Czy rozumiesz, Cecylio? Czy rozumiesz?
Cecylia nie odpowiedziała ani słowa; nagle dwie okrągłe łzy wytrysły jej z oczu i padły na stół.
— Przyznaję, — szepnął Józef — że to okropne. Laurent wie dobrze, co o tym sądzić. Dla ciebie są to rzeczy mniej więcej nowe.
— Doprawdy, — rzekł Ferdynand — jestem pewien, że to już widać. Zresztą, zaczynałem już coś zauważać. Ale w jaki sposób, Józefie, zdobyłeś pewność, bo w gruncie rzeczy...
Józef wzruszył ramionami.
— Sama mi to powiedziała, mój chłopcze. Doprowadziłem ją do tego, że mi powiedziała. Oto wszystko. Dobrze chyba wiecie, że ja wszystko widzę, że wszystko wiem. Bądź spokojna, Cecylio. Nikogo nie traktuję po grubiańsku. Zresztą, sprytna sztuka z tej Poli, mimo jej min pensjonarki. Spojrzała mi w oczy, jak gdyby chciała mnie zabić i odpowiedziała: „tak“! I, jeżeli mówię „od pięciu miesięcy blisko“, to dlatego że sama mi to oznajmiła... Więc, rozumiecie, karo wyższe jest od trefla, a pik jest wyższy, niż karo i kier.
Drzwi się otworzyły: mama spoglądała na nas.
— Co tu robicie? — spytała. — Nie słychać was wcale.
— Zastanawiamy się, — odparł Józef. — To trudna rzecz, taka gra.
— Siedzicie tu we czworo, szepczecie...
— No, pewnie. Angielska gra, wymagająca niesłychanej zdolności kombinowania.
— Moglibyście wypocząć, zamiast męczyć umysł.
— Ale to bardzo ciekawe, mamo. No, idź już spać!
— Pachnie tu u ciebie naftą, Józefie. To niezdrowo.
— Ach! mamo, przeszkadzasz nam! Nie wiem już, na czym stanęło. Rozumiesz, Ferdynandzie, mając na uwadze swój najmocniejszy kolor musisz się starać... Czy słyszeliście zamknięcie drzwi? Tak? Ja niezbyt wyraźnie słyszałem. Widzicie więc, że cała ta sprawa jest w gruncie rzeczy dość prosta. Po pierwsze, mama nie powinna nic wiedzieć. Wszyscy zgadzacie się na to? Dobrze. Po drugie Pola Lescure musi stąd zniknąć i to zniknąć bezzwłocznie.
— Trudne do wiary! — zawołał Ferdynand. — Przecież nigdy nie pozostawali sami.
Coraz to uderzając językiem o zęby, Józef cmokał z niecierpliwością.
— Mama, — odparł — sama załatwia sprawunki na mieście. Stare przyzwyczajenie. Prócz tego, latem wyjeżdżała kilkakrotnie do Paryża, aby się widzieć z adwokatem w sprawie spadku... w sprawie tych pieniędzy po ciotce Matyldzie. A poza tym, poza tym, to jest bez znaczenia. Są — skutki.
Powtarzam więc: po pierwsze — mama nie powinna nic wiedzieć. A wobec tego należy się śpieszyć.
— Myślę, — sapnął Ferdynand, — że musi już coś podejrzewać.
— Niemożliwe! — zaprzeczyła Cecylia. — Nie byłaby tak spokojna.
— Przestańcież się niepokoić,—odparł Józef.— Jest już zapewne bliska odgadnięcia prawdy i zrozumienia jej, ale jeszcze się to nie stało. Istnieje mnóstwo rzeczy, których o mało co się nie dowiedziała i o których długi czas wszelkimi siłami starała się nie wiedzieć.
— Jest domyślna, — szepnął Ferdynand.
Cecylia uczyniła ruch zniecierpliwienia.
— Jestem tego samego zdania co Józef. Nie może dowiedzieć się o niczym. Więc?
— Usuwam więc Połę. To jest mój punkt drugi.
— Usuwasz Połę. Jak ty się jednak wyrażasz!
— A, nie! Nie kłóćmy się o słowa. Mój plan działania jest następujący: ty, Ferdynandzie, tak jakoś urządzisz, aby mama pojechała jutro z tobą do Paryża. Nie potrzeba tu żadnych wykrętów. Najprostszy pretekst — chodzi na przykład o wybranie czegoś do twojego gospodarstwa, chociażby czegoś z umeblowania.
— Ale już wszystko wybrane. Same antyki.
— Mój drogi, nie każ nam wątpić o swej inteligencji. Zabierzesz mamę do magazynów Luwru, aby wybrała z tobą zastawę do kawy, którą ofiarujemy ci wspólnie, Laurent, Cecylia i ja. Oznaczę później cenę.
— Oczywiście, dziękuję wam bardzo. Istotnie to doskonały pretekst.
— Możesz nam nie dziękować, choć robimy to z całego serca. W tym czasie ojciec będzie załatwiał wizyty na mieście. Zostanie wezwany do Brevannes. Mam list w kieszeni. Doskonale! Gdy tylko wyjdzie, Pola otrzyma dla formy depeszę z wiadomością, że ciotka jej ciężko zachorowała, oczywiście, nie jakaś ciotka z naszej strony. Coś, czego nie można sprawdzić, jakaś ciotka ze świata Lescure’ów. Pola zgadza się na to wszystko.
— W jaki sposób nadejdzie depesza? — z powagą zapytał Ferdynand.
— Oto jest, — odparł Józef wyciągając z kieszeni brulion. — Dziś wieczór została ona złożona gdzie należy, przez mojego urzędnika.
— To straszne, — szepnęła Cecylia. — Robi to wrażenie egzekucji. Serce mi się ściska.
— Czy wolisz, aby mam dowiedziała się o tym? Czy wolisz ogromny, wspaniały, a obrzydliwy rodzinny dramat?
— I pomyśleć tylko, — jęknął Ferdynand, — że nie po raz pierwszy stawia on nas w tak okropnej sytuacji.
— Oskarżać go, — mruknął Józef — jest, między nami mówiąc, zupełnie zbyteczne. Nie oskarżacie przecież wiatru, nie oskarżacie słońca, nie oskarżacie przypływu. Zrozumiane? Natomiast nikt nie broni otworzyć parasol, zamknąć okiennice, albo zbudować tamę. Każdy się broni, jak mo
że. Czy już wszystko postanowione? Trzeba, oczywiście, aby Laurent i Cecylia pozostali w domu.
— Dlaczego?
— Aby domu pilnować. Ja bowiem odwiozę Połę na stację i dom będzie pusty. Mama dlatego tylko mogła wychodzić, że zostawiała Połę.
— A kto przeniesie rzeczy Poli?
Za całą odpowiedź Józef ujął blat w dwa palce
i uniósł stół z łatwością.
— Prawda, — zagdakał Ferdynand. — Jesteś, jak to mówią, żylasty. O co chcesz spytać, Cecylio?
— Nie można jednak odesłać jej do rodziny.
— Wiesz dobrze, że ona właściwie nie ma rodziny. Dlatego nawet wzięto ją tutaj.
— To tym smutniejsze, to po prostu oburzające! Czy ma ona pieniądze na... nie wiem... na mieszkanie ?
Zapadła głęboka cisza. Nagle powiedziałem:
— Ja dam pięćset franków.
Józef odwrócił się do mnie.
— Pięćset franków! Skąd je weźmiesz?
— Pytanie jest niedyskretne. Dam pięćset franków.
Józef przyjrzał mi się uważnie i podejrzliwie.
— Ja również, — powiedziała Cecylia — daję pięćset franków.
— Zachwycające! — burczał Józef. — Będzie mogła kupony sobie obcinać. A no cóż? Oboje jesteście pięknoduchami. To już wasza sprawa.
Twarz Cecylii wykrzywiła się pod wpływem jakiejś gwałtownej myśli.
— Nie, nie jesteśmy pięknoduchami. Jesteśmy nieszczęśnikami i obawiamy się wszystkiego.
— Dość sentymentów, Cecylio! Nie rozczulajmy się.
— A was nie obchodzi to zupełnie, że dziecko, które ma przyjść na świat, jest, w gruncie rzeczy...
— Jest — dzieckiem. Oto wszystko. Kropka. Dzieckiem, które będzie zapewne podobne do wielu innych dzieci.
— Nie to chciałam powiedzieć.
— Można mieć poczucie jedności rodzinnej, Cecylio, ale nie do tego stopnia. Powtarzam: nie rozczulajmy się. Wiemy już, jaka rola każdemu z nas przypada. Jeżeli mama nie położyła się jeszcze, powinieneś, Ferdynandzie, porozumieć się z nią w sprawie jutrzejszego ranka. Nie dopuść do żadnych sprzeciwów. Bądź przekonywujący. Laurent
i Cecylia mają jedynie pozostać w domu na swych stanowiskach. Resztę biorę na siebie.
Znów na chwilę zapanowała cisza. Usta Cecylii drżały.
— A jednak! — szepnął Ferdynand — a jednak... ta Pola! Przebywała tu, nie odzywając się
i nie zwracając na siebie uwagi. Nie myślało się wprost o niej.
— Tak, — podjęła Cecylia — nie myśleliśmy o niej dostatecznie. Jest w tym i nasza wina, z całą pewnością, z całą pewnością!
— Nie myśleliście o niej? — powiedział Józef. — To źle! Ja o niej myślałem. Nie co dzień, oczywiście; ale myślałem o niej często. Teraz, kie
dy najgorsze już się stało, nie ma po co dodawać epilogu na zakończenie. Wręczycie mi pieniądze, jeżeli to możliwe, dziś jeszcze. W sprawach tego rodzaju nie wystawiam kwitów. Rozumiecie dlaczego: jestem pośrednikiem jedynie.
Cecylia wzruszyła ramionami.
— Jeszcze słówko, — wyjąkał Ferdynand. — Hm... A co on na to powie?
— Jeżeli o to chodzi, — odparł Józef — jest mi to najzupełniej obojętne. Istnieje dla nas jedno tylko zagadnienie: aby mama nie dowiedziała się
0 niczym.
— Bądź łagodny, — dodała jeszcze Cecylia.
Józef parę razy głucho uderzył w gtół.
— Bardzo łagodny i bardzo grzeczny, obiecuję ci to. •
— Tak, — wyszeptał Ferdynand — grzeczny, jak funkcjonariusz zakładu pogrzebowego.
— Mówisz bzdury! Powtarzam: najważniejsze jest to, aby mama nie dowiedziała się o niczym.
Przytaknąwszy skinieniem, rozeszliśmy się.
Następny ranek spędziłem w pokoju Cecylii, który stanowił dobre stanowisko obserwacyjne. Mama oznajmiła, że musi wyjść z Ferdynandem
1 że zostawia nam Zuzannę. Wyszła istotnie. Po pewnym czasie ojciec zaprzągł konia do kabrioletu i, włożywszy grube palto, ruszył pogwizdując. Jeszcze później, Józef, który dopiero co wyszedł z domu, powrócił z depeszą w ręku. Czekaliśmy wraz z Cecylią w przegrzanym pokoju, gdzie Zuzia szczebiotała. W domu poczęły się rozlegać od
głosy kroków i drzwi. Nie śmieliśmy wyjść z naszego schroniska w obawie, aby nie przeszkodzić Józefowi.
Jeszcze później nieco ujrzeliśmy Józefa i Połę na podwórzu. Józef niósł dwie walizki. Padał drobny deszcz, Pola otworzyła parasol, który osłonił ją przed naszym wzrokiem niemal całkowicie. W chwili, gdy otwierali drzwi wejściowe, doszły nas słowa Józefa:
— Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, pojedzie- my przez Saint-Maur.
Odpowiedź Poli porwał wiatr zimowy.
Cecylia westchnęła :
— Józef jest straszny.
— Tak, — odparłem, — wie czego chce.
Godzinę blisko siedzieliśmy w milczeniu, bezczynnie, nie biorąc do rąk nawet książki. Na koniec Józef wrócił.
Natychmiast wszedł na górę, aby zobaczyć się z nami. Wydawał się niezadowolony.
— Idź pobawić się w stołowym pokoju, — zwrócił się do dziecka.
Gdy zostaliśmy we troje, Cecylia spytała:
— Jak się to odbyło? Czy nie byłeś zbyt bezwzględny?
Józef pokiwał głową.
— Odbyło się to... omal że za dobrze.
— Za dobrze? Co chcesz przez to powiedzieć?
—■ Śmiała się. Rozumiecie? Wsiadając do wagonu, zaczęła się śmiać.
Ziemia Obiecana — 14
209
— Tym lepiej! — zawołała Cecylia. — Co by było, gdyby zaczęła płakać? Umarłabym ze wstydu.
— Ja biorę to inaczej, — odezwał się Józef w zamyśleniu. — Te kpiny ze wszystkich nic dobrego nie wróżą.
Koło pierwszej po południu wróciła mama. Szorstki głos Józefa dudnił u stóp schodów.
— Oddano mi depeszę w chwili, gdy wsiadałem do tramwaju. Wróciłem więc. Pomogłem jej nawet zanieść pakunki. Zaraz jadę do Paryża. Mam stracony ranek.
— Ale, czemu tak nagle! Czemu tak nagle!—zapytywała mama, rozważając posłyszaną nowinę.— Nie czekała nawet na mój powrót. To prawie niezrozumiałe. Cóż ty na to, Rajmundzie?
Ojciec dopiero co powrócił. Odparł głosem zrównoważonym :
— Oczywiście, że to dziwne. Ba! Wszystkiego należy się spodziewać. Na wszystko należy być przygotowanym.
Słuchaliśmy z Cecylią z rozwartymi ustami. Pod wpływem niedorzecznego strachu nie śmieliśmy nawet zejść.
ROZDZIAŁ XV.
Cecylia przy bramie. Niecne zachowanie się Waldemara. Groźba bez następstw. Symptomatyczne kłamstwo. Obrona literatury. Jeszcze o niedawnych zdarzeniach. Gdzie jest prawda? Narodziny nowego Józefa. Skuteczność zwykłej sztuczki. Poezja kasy ogniotrwałej. Zakończenie tajemniczej historii.
Ten szeptem rozegrany dramat pogrążył dom nasz w odrętwieniu. My, dzieci, unikaliśmy poruszenia go choćby jednym słówkiem, nawet między sobą.
W dwa, czy trzy dni później, mama, odkładając robotę, z zatroskanym wyrazem twarzy zaczęła:
— Pola jeszcze nic nie pisała. To zupełnie niezrozumiałe.
Ojciec rzucił w roztargnieniu:
— Pani Herbelot będzie przychodzić co rano na trzy godziny, począwszy od poniedziałku.
I znów milczenie pokryło to wszystko.
Nadeszła jedna z wielu niedziel. Wniosła ona
gwałtowną dywersję. Józef pojechał z samego rana do Paryża i miał wrócić pod wieczór. Wrócił też istotnie, przy czym dobiegł mnie z ulicy odgłos żywej sprzeczki. Mimo, iż w życiu, które wiedliśmy, wybuchy głosów nie były rzadkością, podbiegłem jednak do okna. Józef zatrzasnął właśnie bramę i przekręcał w zamku wielki klucz. Przebył następnie podwórze i wszedł do domu. Ktoś, kto został na ulicy, zasłonięty drzwiami przed naszym wzrokiem, począł krzyczeć. Ferdynand stwierdził:
— To Waldemar. Łatwo jest poznać głos Waldemara.
Józef wszedł i, nie zwracając się do nikogo w szczególności, powiedział:
— Spotkałem w tramwaju pana Henningsena. Nie wiem, co mu się stało i wolę tego nie wiedzieć. Mówił, jak człowiek pijany. Czuć było od niego eter, czy inne jakieś świństwo tego rodzaju. Był ordynarny, gwałtowny, zachowanie jego było pod każdym względem niepoprawne. Postanowiłem zamknąć mu drzwi przed nosem i pozostawić go na dworze tak długo, dopóki będzie w tym stanie. Nie chcę się z nim spotkać. Jeżeli wejdzie — ja wyjdę. To jasne.
Nastąpiła chwila ciszy. Ferdynand kpiącym tonem zaryzykował uwagę:
— Dyktatura!
Cecylia chwyciła swój wielki szal z frędzlami
i natychmiast wyszła. Widzieliśmy, jak idzie przez podwórze. Wołała wątłym, ginącym w zlodowaciałej przestrzeni głosem: „Czy jesteś tu, Waldema
rze?“ Potem przekręciła klucz. Był to antyczny zamek, jęczący i odrętwiały. Z wielkim trudem obróciła w nim klucz.
Józef wzruszył ramionami i poszedł zamknąć się w swoim pokoju. Po paru chwilach Cecylia wróciła; za nią szedł Waldemar, który zgubił kapelusz. Deszcz pozlepiał mu włosy w duże kosmyki. Co gorsza musiał zapewne wymiotować, bo na ubraniu widniały tego ślady. Zdjął palto. Odwracając się do mnie Cecylia powiedziała:
— Chodźmy do mojego pokoju. Chodź, Waldemarze, idź na górę.
Waldemar z trudem szedł po stopniach. Ledwie znalazł się w pokoju, siadł do fortepianu.
— Lepiej byś zrobił, nie grając dzisiaj.
Waldemar uczynił rękę niedbały ruch. Co chwila wstrząsała nim czkawka, przy czym zionął jakąś apteczną wonią.
Począł znęcać się nad klawiaturą. Nigdy nie był dobrym pianistą, posiadał jednak świetną pamięć: grał w sposób daleki od perfekcji całe mnóstwo utworów klasycznych. Począł więc dnia tego grać jak na pośmiewisko różne frazy muzyczne i różne przejścia, które uważaliśmy za wersety naszej biblii, za przykazania naszej wiary.
— Waldo — zwróciłem się do niego łagodnie — gdyby które z nas ośmieliło się uczynić to, co ty czynisz w tej chwili, nazwałbyś go bezbożnikiem.
Zwrócił na mnie zamglone spojrzenie.
— Piękna rzecz, ci neofici! — zawołał. — To ja wpoiłem w was wszystkie te brednie. Nie za
mierzasz chyba mnie uczyć, chłopczyku, tą swoją wzniosłą gadaniną?!
Szal Cecylii ześliznął się na podłogę. Stała z gniewnym spojrzeniem. Szepnęła:
— Waldemarze — zamilcz!
Gdy jednak zaciekłość Waldemara rosła, Cecylia chwyciła ładny wazonik, w którym zamierały jakieś cieplarniane, przywiezione z Paryża kwiaty, i z wykrzywioną twarzą gwałtownym ruchem rozbiła go o podłogę. Blada i doprawdy straszna patrzała na nas owym odbarwionym wzrokiem ojca. Rzekła:
— Rozumiesz taką tylko mowę. Czy przestaniesz wreszcie?
Waldemar porzucił fortepian.
— Dobrze — odparł — idę się zabić.
Cecylia wybuchnęła śmiechem.
— Idź!
Gdy Waldemar znalazł się na schodach, Cecylia rzuciła się do mnie. ściskała mnie za ręce.
— Idź za nim, Laurent, błagam cię. Dość już szpetoty i poniżenia. Idź, Laurent. życie takie budzi we mnie wstręt.
Dogoniłem Waldemara na podwórzu i bez słowa poszedłem za nim. Po dwóch minutach byliśmy nad Marną. Spojrzał na mnie z ukosa.
— Myślisz, że się zabiję?
— Nie — odparłem — niestety, nie!
— No, no! Co za szczerość. Czy znasz ostatnią nowinę? Matka chce mnie zamknąć. Powiada, że wypiłem całą butelkę nalewki opiumowej. Ale z
tym zamknięciem nie pójdzie tak łatwo. Wyszedłem z domu, odkręciwszy zamek. Śmieszne, co?
— Och! — zawołałem — gdybyś zechciał się leczyć i ozdrowieć.
— Ozdrowieć z czego? Na co się leczyć? Jak to, Laurent! i ty także wyobrażasz sobie, że jestem chory? Myślisz może, że robię sobie zastrzyki? Zupełnie niesłuszne przypuszczenie, mój kochany, jestem zdrów jak ryba, zdrów jak ryba!
— Cicho bądź, Waldy, nie kłam!
— Nie kłamię. Nigdy nie kłamię. Nienawidzę kłamstwa.
— Waldemarze, pomyśl o muzyce. Powtarzałeś mi nieraz.: „Jedna istnieje świętość — muzyka; to wszystko, ale to wystarcza“.
— Mój kochany, pozwól sobie powiedzieć, że się nic a nic nie znasz na muzyce. Czy wiesz przynajmniej, że właśnie kończę operę? Nie? Trzy akty z prologiem. Będzie się to nazywało „żółta miłość“. Poczekaj. Nie, mylę się. Właściwy tytuł brzmi: „Sezon w piekle“. Piękny temat. Żadnych smyczków: same instrumenty dęte i perkusja, a do tego, oczywiście, trzy ustępy z dzwonami.
I począł bredzić.
Nie mogłem się powstrzymać, aby kilka dni później nie opowiedzieć Justynowi Weillowi niektórych szczegółów tej sceny.
— Jestem zupełnie pewien — mówiłem — że Cecylia już go nie kocha.
— Jeżeli tak — zawołał Justyn — jest to tym smutniejsze.
Justyn w tym czasie rozbłysnął wśród nowych zapaleńców szkoły symbolistów. W danej chwili zdawało mi się, że jego odpowiedź trąci emfazą, albo, jeśli kto woli, elokwencją, a jeszcze lepiej — literaturą, jak poczęto mówić w owym czasie. Dość prędko miałem się przekonać, że ordynarni głupcy nazywają literaturą prawdopodobnie wszelki wzniosły wyraz szlachetnej, subtelnej duszy i że bez tchnienia owej literatury, najściślej związanej z uprzejmością, życie prędko popada w prostactwo i upodlenie.
Rozmyślałem właśnie nad możliwością oddalenia nieszczęsnego Waldemara, gdy Cecylia skierowała mnie naraz ku innym troskom. Pewnego wieczoru spytała po cichu:
— W jakim wieku może być ojciec?
— Poczekaj — 1846?... W takim razie będzie miał wkrótce pięćdziesiąt cztery.
— Pięćdziesiąt cztery! Niemożliwe.
Zastanawiała się przez chwilę, po czym łamiącym się głosem spytała:
— A w jakim wieku była Pola?
— Cecylio — odparłem — czy nie czujesz jak dziwne jest twoje pytanie? Dlaczego mówisz „była“. Czy wyobrażasz sobie, że umarła?
Cecylia ukryła twarz w dłoniach.
— To okropne. Nie. Powiedziałam „była“, dla siebie samej, zapewne. Dla dopuszczenia nadziei, że skończył się już ten koszmar. Ale lituję się, bądź tego pewien. Lituję się nad nią.
Przeczekałem długą chwilę i jeszcze dodałem:
— Dwadzieścia dwa lub trzy lata. Nie mogę twierdzić na pewno.
— A ty, czyś rozmawiał z nią kiedy?
— Nie. Było to prawie niemożliwe. Nie odpowiadała zupełnie. Często zwracałem się do niej: „Czy nie jesteś głodna? Nic nie jesz“. Odpowiadała mi: „Nie lubię tego. Nie lubię tutejszego jedzenia“. Zdarzało mi się pytać ją o zdanie w sprawie drobnych domowych wydarzeń. Odpowiadała: „To nie moja rzecz“.
— Ja również nigdy z nią nie mówiłam. Ach! był to błąd. Musieliśmy nie dopełnić czegoś, Lau- rent. Zmysł rodzinny pojmujemy w sposób zbyt ciasny, tak, doprawdy, niemal dziki.
— Cecylio! Cecylio! Któż mógł przewidzieć coś podobnego? I nie wiadomo przecież...
— Czegóż to nie wiadomo, niestety?-
— Wyobraź sobie, a jeżeli Józef się omylił?
Dręczyło mnie istotnie niejasne, dziecinne, uparte wrażenie, że Józef mógł się omylić. Wieczorem, podczas rodzinnego obiadu, przyglądałem się ojcu. Miał on, jak za najpiękniejszych swych dni, u- śmiechnięty i pogardliwy wyraz twarzy. Nic nie zdradzało w nim irytacji pogwałconej woli. Lekkim ruchem pociągnął swe płomienne wąsy. Zwracał się do jednego czy drugiego spośród nas swobodnie, z ironią. Zarówno teraz, jak wczoraj i jak zawsze był od stóp do głów sobą — w sposób rozbrajająco niewinny. I jeżeli we wszystkim co mówił, przez cały swój sposób bycia mijał się z prawdą, czynił to — przyznać muszę — w sposób tak
naturalny, że poczynało się wątpić o właściwym znaczeniu prawdy, a wreszcie i o samym wprost istnieniu czegoś zbliżonego do prawdy.
Pewnego wieczoru Józef odezwał się:
— Czy nie ma żadnych wiadomości od Poli? Nie? Nic dziwnego. Nie należy się niepokoić, mamo. Zasięgałem informacji; czemu uśmiechasz się Ferdynandzie? Kazałem zasięgnąć informacji przez biuro, które mi zwykle służy. Pola Lescure po przybyciu do ciotki rozchorowała się... Podobno zapalenie opłucnej.
Podczas tego krótkiego przemówienia przyglądałem się ojcu. Jadł zupę. Nie drgnął nawet.
Ferdynand zaczął mówić o Transwaalu i o tym,, co nazywał „chińskimi wydarzeniami“. Nie wiem jaką drogą zszedł na Dreyfusa. Wulkaniczne słowo buchnęło wśród ciszy. Zdawało się, że nasz domowy rydwan ugrzązł bez reszty.
— Dlaczego — spytałem Józefa w obecności Cecylii, — dlaczego opowiadałeś tę całą historię
o zapaleniu opłucnej? Czy doprawdy wiesz cokolwiek?
Z niecierpliwością potrząsnął głową.
— Tym razem nic nie wiem. Potrzeba tu nieco przebiegłości... inaczej mama zacznie się dziwić. Jestem pewien, że już się dziwi.
— A on, czy mu się przyjrzałeś? To jest coś niezwykłego, Józefie. Najlżejszego drgnięcia twarzy.
— Dowodzi to tylko, że jest... powiedzmy — dobrze kuty.
Zrozumiałem., że Józef nie ma zamiaru dalej prowadzić tej rozmowy. W owym czasie, trudno było nie zauważyć wielkiej zmiany w sposobie bycia Józefa. Jakkolwiek w sprawie Poli Lescure przyjął na siebie kierownictwo wszystkich posunięć, zdawał się jednak całkowicie pochłonięty przez swe sprawy osobiste. Nadeszły burzliwe dni, podczas których czułem, że Józef toczy zapewne jakąś walkę. A później wszystko znalazło rozwiązanie. Z Józefa wykluł się Józef. Jak owad, który zrzuca ostatnią powłokę larwy, aby ukazać się w całej doskonałości swego kształtu —■ tak ukazał się prawdziwy Józef, ten, którego widuje się o- becnie, którego zna cały Paryż. Nie będzie to nadużyciem słów, jeżeli .napiszę, że raptownie zwiększyła się jego objętość, że w ciągu kilku dni nabrał blasku, nabrał — jakby to nazwali astronomowie — wielkości pozornej. Jego wykształcenie ogólne było bardzo niedokładne; popełniał często błędy, które poiniekąd sam odczuwał, a ponad którymi prześlizgiwał się z pewną ostrożnością. Nie zmienił, oczywiście, swego sposobu mówienia i zreisztą nigdy go odtąd nie udoskonalił, począł jednak wykazywać raptem ową dumną pewność siebie, ów pierwotny rozpęd, owo mistrzostwo w podtrzymywaniu błędu, które ma chwilę przynajmniej, potrafi zachwiać wszelką pewność, wszelkie prawa, nawet prawa gramatyki.
Byłem zbyt zatroskany, aby śledzić tę przemianę we wszystkich jej stadiach. Ferdynand nie dopuścił jednak, aby cokolwiek uszło mej uwagi.
Pewnego dnia rankiem, gdy tym samym pociągiem udawaliśmy się do Paryża, westchnął i rozpoczął tonem pełnym znaczenia :
— Wiesz, Laurent, ta jego sztuczka...
— Co za sztuczka? Do czego?
— Sztuczka Józefa. No, wiesz, przecie: „Robienie pieniędzy, jak to on się wyraził, to taka ot sobie sztuczka...“ A więc! wynalazł ją!
— Doprawdy — odparłem, — i ty w to wierzysz? Wierzysz, że wystarczy tu jakaś sztuczka?
— Cóż chcesz? Tak by należało sądzić. Czy wiesz, ile zarobił on w przeciągu ostatnich dziesięciu dni? Powiem ci. Zarobił dziesięć tysięcy franków.
— Od jednego zamachu?
— Od jednego zamachu ! Z pewnego punktu widzenia jest to wstrętne. Ale, w każdym razie, zdumiewające.
— I jak to zrobił?
— Nie jest to czysta magia. Nie, to operacja finansowa. Pomyśl: operacja!! Tyle tylko mogę stwierdzić, że zarobił dziesięć tysięcy franków. Odtąd więc pójdzie to już samo przez się.
— Dziesięć tysięcy franków! To jednak bardzo wiele.
— Oczywiście, ale itak właśnie jest. A czy wiesz, że ma on kasę ogniotrwałą? O, nie u siebie, w swoim biurze. Nie jest tak głupi. Nie, w banku, przy ulicy du Louvre. Czy wiesz co to jest kasa ogniotrwała?
— Nie, nie bardzo.
— Poszedłem to zobaczyć. Wziął mnie ze sobą, aby mi tę swoją kasę pokazać. Nie pokazał mi, oczywiście, co jest we wnętrzu. Nie jest zbyt wylewny, gdy chodzi o szczegóły. Muszę zresztą dodać, że co się tyczy tych dziesięciu tysięcy, nie wspomniał o nich ani słówkiem. Był to interes, który przygotowywał od sześciu miesięcy i który się nagle wyklarował... A taka kasa to doprawdy świetna rzecz. Podchodzisz .najpierw do okienka i składasz swój podpis, bo, rozumiesz, ostrożność jest tu konieczna: chodzi o bezpieczeństwo, kontrolę, i tak dalej. Należy przedstawić swój klucz i przejść przez szereg formalności. Potem schodzi się do piwnicy. Bo jeżeli chodzi o Józefa, to jego kasa znajduje się w piwnicy. Jest tam, zresztą, bardzo czysto, zupełnie elegancko. Piękne malowidła, dywan, słowem—wszystko jak .należy. Więc— dalej jest krata, zupełnie taka jak dla dzikich zwierząt. Pamiętasz, co Cecylia mówiła o dzikich zwierzętach? Oddajesz karteczkę i jeden z dozorców otwiera tę kratę. Dozorca w mundurze. Rozumiesz, że nie stawiają tam byle kogo. I wtedy widzisz kasy. Nie ma nic więcej wzdłuż ścian. Są to kasy tak wielkie jak szafy. Gdy się je otwiera, wewnątrz jest całe mnóstwo maleńkich kas dla poszczególnych osób, jak ty, lub ja. Tak, czemu nie ja, na przykład? I ja też będę miał taką kasę. Nie widzę, dlaczego nie miałbym mieć kasy. Patrzysz na to wszystko i na samą myśl, że są tam miliony milionów ściska cię w dołku. Wtedy oddajesz swój klucz. Dozorca wkłada go do zamku i prze
kręcą inny zamek własnym swoim kluczem, ażebyś ty mógł użyć swego...
— Wydaje się to bardzo skomplikowane.
— Trudno, ale tak już jest. Zresztą, gdy chodzi
0 pieniądze, nigdy nie jest się zbyt ostrożnym. Pod tym względem Józef ma rację. I wtedy nastawiasz swoją literę.
— Jaką literę?
— Literę, którą nastawiasz przekręcając małe śrubki. Nie mogę objaśnić ci wszystkiego, trwałoby to zbyt długo. Gdy już masz literę, klucz się obraca i... drzwi się otwierają. Nie pozwolił mi jednak zajrzeć do środka. Powiedział: „Każdy niech pilnuje swoich spraw“. Zrozumiałe, zupełnie zrozumiałe. A poza tym wszystko mi jedno:
1 tak wiem co jest w środku.
Przez chwilę Ferdynand nie mówił nic, po czym z zamglonym spojrzeniem podjął:
— To niewątpliwie dobra rzecz, ta sztuczka Józefa.
— Skoro o to tylko chodzi, czemu jej nie zastosujesz? — spytałem, patrząc na Ferdynanda.
Wyciągnął złekka szyję.
— Nie twierdzę, że kiedyś, później... Ba! Dochodzi tu jeszcze ryzyko. Trzeba mieć kapitał zakładowy. Nie twierdzę jednak, że nie! Zobaczę.
Dojeżdżaliśmy już do Paryża i na tym rozmowa stanęła.
Z tego pamiętnego okresu przypominam sobie jeszcze co następuje: Pewnego wieczoru, Józef
zatrzymał mnie na platformie pierwszego piętra i nagle, zniżając głos, powiedział:
— Przyszło mi do głowy, że, co się tyczy tego tysiąca franków...
— Co się tyczy czego? — odrzuciłem srogo marszcząc brwi.
— Tego banknotu tysiącfrankowego, banknotu, wrzuconego do Marny. Mam więc niejasne podejrzenie, że w tej sprawie zakpiłeś sobie ze mnie. Nie szkodzi, zupełnie nie szkodzi. Możesz nie zaprzeczać. Dowodziłoby to jedynie, że nie jesteś tak głupi, jakim się niekiedy wydajesz. Nie szukaj odpowiedzi: nie żądam odpowiedzi. Dobranoc; chłopcze, dobranoc.
ROZDZIAŁ XVI
Nowe odmiany tematu pożyczki. Przesunięcie tajemnicy. Rozumne 'przepowiednie. Rzeczownik pospolity i przymiotnik dzierżawczy. Józef i ciotka Anna. Bracia mogą nie być do siebie podobni. Schleiter nie odmawia rady. Wstrząsające odkrycie. Diva pokoje z kuchnią.
Jakże spokojny jest nasz dom! Józef musiał chyba się omylić. W tej całej historii z Połą zbyt wiele jest rzeczy niezrozumiałych. Ojciec jest najdoskonalej pog-odny, a nawet, pomimo kłopotów pieniężnych, wesoły. Otrzymał on urzędowe wezwanie w sprawie samochodu. Trzeba było zapłacić. Zapłaciło się z trudem. Mówi o zaskarżeniu kupna nieszczęsnego placu. Mama usiłuje odwieść go od tego. Mawia on niekiedy: „Brak jeszcze przeszło roku do czasu gdy Laurent będzie pełnoletni...“ Doskonale rozumiem skąd ta pieczołowitość. To preludium do pożyczki, która zostanie zaciągnięta na moje papiery. Kiedy indziej powiada: „Dlaczego by Józef nie miał udzielić mi pożyczki.
Dostał przecież ode mnie pieniądze, niech więc pożyczy mi te, które dostał“. I dodaje surowe uwagi na temat wolnych zawodów: „Męczyliśmy się przez dziesięć lat, aby wznieść się przy pomocy wiedzy. To po prostu oszustwo“.
Po wypowiedzeniu tych słów bierze kapelusz, wkłada palto i idzie do chorych. Jest to tym dziwniejsze, że nie ma żadnych chorych w leczeniu, albo przynajmniej bardzo niewielu.
O Poli ani słówka. Jedyną, poszlaką, która mogłaby potwierdzić przypuszczenia Józefa, jest czujna wola, z jaką ojciec unika wszelkiej wzmianki o niej. Jest to jednak oznaka bardzo niepewna. Może zapomniał już o Poli. Z chwilą, gdy przestaje kogoś widywać, zapomina o nim, porzuca go.
Zagadka nie tkwi już teraz w ojcu. Wiem, że cokolwiek uczyni, wszystko musi być dla mnie zagadką. Tym samym nie ma już żadnej zagadki, w tym przynajmniej co jego dotyczy. Natomiast niepokoi mnie mama. Z pewnością nie wie o niczym: gdyby doprawdy podejrzewała cokolwiek, musiałaby być w rozpaczy i zauważyłbym to. 0- tóż — nie jest w rozpaczy. Jest jakby odrętwiała. Zdawałoby się, że usiłuje nie rozbudzać się całkowicie aż do czasu, gdy nadejdą jaśniejsze dni.
Oto siedzimy sami, we dwoje, przy piecu. Ona właśnie nawiązuje rozmowę. Myśli na głos:
— Dyplom ten nie jest, naturalnie, tym, co się przypuszczało, a w każdym razie nie tym o czym marzył twój ojciec, który tak lubi się łudzić.
Ziemia Obiecana — 15
- 225
Nie odpowiadam, ciągnie więc dalej bez pośpiechu:
— Ale to nic, to nic! Mimo wszystko, nie omylił się. Przyjdziecie przecież wy i z wami będzie już zupełnie dobrze. Wiedza, jak to powiadał. Co się ciebie więc tyczy — powiedzie ci się. Będziesz zapewne brał wszystko łagodniej, cierpliwiej.
To spokojnie wypowiedziane proroctwo nie łamie jeszcze mojego milczenia. Matka wzdycha i mówi dalej:
— Chciałeś kiedyś odejść. Było to na ulicy Guy- de-la-Brosse. Takie dziecinne pomysły. Co byś był robił, mój biedaku! Byłbyś dziś nie wiadomo czym, kancelistą w adwokackim biurze, albo ekspedientem w sklepie. A tak — masz licencjat i przecież na tym jeszcze nie koniec. Widzisz ! Należy czekać. Trudno powiedzieć, aby wszystko szło dobrze, ale jakoś tam idzie. Gdy nie chcę, abyście się pogniewali, wiem co czynię, Laurent.
Jeszcze wzdycha i zabiera się z powrotem do roboty: nigdy bowiem nie przestaje łatać, szydełkować, poruszać zniekształconymi już rękoma.
Spoglądam na nią nie nazbyt intensywnie, aby jej nie spłoszyć. Stała się już bardzo ociężała, szczególnie w ostatnich latach. A jednak widzę w niej dzisiejszego wieczoru pewien majestat, jakąś antyczną wielkość. A no, tak! jest ona korną, omal nieświadomą przedstawicielką praw starszych od człowieka, najistotniejszych praw elementarnego życia.
— Tak, — odpowiadam po dłuższej chwili. — Ty masz przynajmniej jakieś zasady. Wiesz, dokąd zmierzasz, wiesz, czego chcesz. Rodzina! Za wszelką cenę — rodzina!
Zdejmuje okulary; teraz już bowiem potrzebuje okularów do szycia. Spogląda na mnie nieśmiało, z uśmiechem:
— Och! rodzina to coś bardzo wielkiego i bardzo nieokreślonego. Nie, po prostu — moja rodzina. Nie wiele dalej sięgam wzrokiem. Tyle rzeczy mam do zrobienia.
Milczenie raz jeszcze muska nas swoją dłonią. Po czym lekkim tonem rzucam:
— Czy wiesz, co mi powiedział Józef dziś z rana?
— Nie wiem, Laurent. Ale jestem pewna, że nie mógł powiedzieć nic bardzo złego. Dużo jest dobrego w Józefie.
— Nie, nie powiedział nic złego, ale coś zabawnego po prostu. Siedzieliśmy w tramwaju i Józef płacił za bilet. Dał konduktorowi dziesięć centymów napiwku. Tak jest, to, co słyszysz! Powiedział przy tym nadymając się, doprawdy, niczym synogarlica: „Nie możesz sobie wyobrazić, Laurent, jaka to przyjemność zachowywać się jak wielki pan“.
Matka słuchała uważnie z pewnym -niepokojem. Ale .nagle zaczęła się śmiać, śmiechem małej dziewczynki.
— Ach! — powiada, — to mi przypomina panią Troussereau, waszą ciotkę Annę, której nie
widujemy już wcale. Byliśmy pewnego dnia u niej. Było to w czasie, gdy byłam brzemienna Cecylią. Ferdynand był ze mną. Musiało to być w porze podwieczorku. Pani Troussereau daje więc twojemu bratu maleńki kawałeczek suchego chle- ba, waha się przez chwilę i dokłada, zgadnij, co jeszcze? Czarną rzodkiew. Zdawała się zachwycona. Wyjaśniała: „Ten dom jest domem Bożym!“ Oczywiście zabrałam rzodkiew ukradkiem. Nie daje się czarnej rzodkiewki pięcioletniemu dziecku... Tak, Ferdynand mógł mieć naówczas pięć lat. Ciotka ta nigdy nic wam nie dawała. Ale jeżeli zdarzyło się przypadkiem, że dała wam kamyk, korek zużyty, czy mniej nawet — po prostu pestkę od jabłka... Józef! Trudno zaprzeczyć, jest on trochę bratankiem pani Troussereau. Ale ma swoje zalety. Nie jesteście do siebie podobni. Nie zawsze istnieje podobieństwo między rodzeństwem. Nie mówię już o moich biednych siostrach z Limy, nie znałam ich bowiem. Ale spójrz na ojca. Niczym nie przypomina on swego brata Leopolda. Zrobiliście nam któregoś dnia wymówkę, ależ tak! wymówkę, że nie bywamy u Leopolda. Był to o- kropny człowiek i prawdopodobnie zupełnie się nie zmienił. Człowiek wręcz zły. Wraz ze swoją pierwszą żoną bili oni dzieci. I nie tak, jakbyś Tsądził, klapsa tu, czy tam. Nie! Prawdziwe koncerty bicia. Planowali to, rozmawiali o tym już naprzód. A w sobotę zamykali się u siebie, tam, w Nesles, w domu, który mają po dziadku Brunonie Pas- ąuier. I bili swe maleństwa. Czynili to oboje —
ojciec i matka. Sąsiedzi żegnali się i przestawali jeść. A gdy się kto pytał biednego małego Alberta: „Co tu masz nad brwią?“ odpowiadał: „To od uderzenia“. Dzikie jakieś igrzyska. Widzisz, że bracia mogą zupełnie nie być do siebie podobni.
Zapadamy z powrotem w milczenie, po czym mama zinów się odzywa:
— Jak się człowiek zmienia! Jak się zmienia! Kto potrafi to opowiedzieć?
Spoglądam matce w twarz. Co ma na myśli? Czy ma zamiar oddać się jakimś zasadniczym rozważaniom na temat upadku mocarstw i zmienności losu? Chyba nie; mama nie czytuje gazet i jej świat jest zupełnie maleńki. Uśmiecha się z wielką naiwnością, uśmiechem, który nie wybiega poza mury domu.
— Jak się człowiek zmienia! — podejmuje. — Spójrz na Józefa właśnie. Gdy był mały, można powiedzieć, że nie miał prawie zupełnie nosa. Maleńkie ziarnko grochu, albo i mniej jeszcze. I oto teraz ma biedaczysko wielki nochal. Trudno go po prostu poznać. A ty sam, gdy byłeś dzieckiem... Tak, krzywicie się natychmiast, gdy tylko zaczyna się o tym mówić. Miałeś więc wątły głosik i rączki cherubina, jak Cecylia. A teraz zdawałoby się, że cię zamieniono. Ale to nie szkodzi: zawsze jesteś moim synem.
Marzy, a nawet uśmiecha się.
Najwidoczniej nic nie wie, inaczej, trudno przypuszczać, aby mogła się jeszcze uśmiechać.
Patrzę na Zuzannę, która bawi się kalkomanią
przy końcu stołu; jak też się ono odmieni, to ciepłe, żywe stworzonko?
Przechodzi dzień i oto jestem tu, pogrążony w spokoju laboratorium. Popołudnie ma się ku końcowi... Rozmawiam ze Schleiterem.
— Czy sądzi pan, — pytam, — źe młody człowiek w moim wieku, posiadający, tak jak ja, licencjat, mógłby, nie porzucając studiów oczywiście, znaleźć zajęcie, pozwalające żyć choćby najskromniej?
Schleiter kiwa swoją wydłużoną, czarną głową:
— To jest możliwe. Czyż nigdy panu nie mówiłem, że od siedemnastego do dwudziestego trzeciego roku życia otrzymywałem od ojca czterdzieści franków miesięcznie, co zresztą stanowiło dla niego ciężką ofiarę?
— A więc?
— A więc, kochaneczku, dorabiałem resztę. Istnieje na to wiele sposobów. Dawałem lekcje. Pisałem prace, których nie podpisywałem własnym nazwiskiem. S'ą to, kochanku, sposoby elementarne.
— Panie Schleiter, będą mi potrzebne pańskie rady.
— Marzy pan o niezależności?
— Być może. Nie wiem jeszcze.
— Zwykły porządek rzeczy. Zawsze w pewnej chwili pępowina poczyna usychać.
— Nie marzę o niezależności, marzę o... pogodzie ducha.
— Jedno jest funkcją drugiego. A oto i pański' brat.
Istotnre wchodzi Józef. Zdejmuje melonik, parasol stawia w zlewie i mówi:
— Wrócimy razem. Muszę z tobą pomówić. Chwileczkę, jeżeli pozwolisz? Powiem tylko dwa słowa pannie Strohl. Chodzi o zwykłą informację.
Co się znów stało? Czego Józef chce? A ta informacja... Jakaż informacja może być potrzebna Helenie? Biorę palto. Józef gwiżdże, krzywiąc się lekko.
— Jak wy się tu obchodzicie z tymi psami, że tak wyją?
— Jest pan bardzo sentymentalny, — moduluje Schleiter.
Józef unosi brwi.
— Z ludźmi — nie sądzę. Ze zwierzętami to inna sprawa.
A po chwili jesteśmy oto na ulicy. Czekam, aby Józef zaczął. Czekam, aby uczynił pierwszy krok. Nie spieszy mu się. Gdy dochodzimy do tramwaju, powiada:
— Widziałem Połę Lescure.
— Ach! i cóż się z nią dzieje?
— Zgadnij gdzie ją widziałem?
—■ Skądże mogę wiedzieć?
— W Creteil. Jest w Creteil. Najzwyczajniej w świecie. Najprościej w świecie. Zamieszkała w Creteil. Dwa pokoje z kuchnią. Przy końcu głównej ulicy. Cała ulica wie o tym, bo on spędza tam dwie godziny rano i dwie wieczorem. Nic nie mówisz?
— Cóż chcesz, abym powiedział? Wszystko to razem jest straszne.
— Dotychczas nie wiedziałeś jeszcze zapewne, co to jest mężczyzna. Dobra. Zaczynasz się o tym dowiadywać. Mówiłem z Połą Lescure, zbyteczne abym ci powiedział gdzie; byłoby to zbyt zawiłe. Mówiłem z nią grzecznie. Czy wiesz, co mi odpowiedziała? Nie? Odpowiedziała mi: „Dość złego narobiliście mi wszyscy razem“. Ot co! Nie wiem, co mogliśmy jej uczynić. Pozycja w Creteil jest stracona i nikt na świecie nie mógłby jej naprawić.. Pozostają dwa punkty: po pierwsze, aby mama nie dowiedziała się o niczym, a to się staje coraz trudniejsze. Po drugie, inie życzę sobie skandalu. To musi ustać, ponieważ bardzo mi przeszkadza.
Tramwaj dyszy wzdłuż opustoszałych wybrzeży. Dalej zaczyna się ciemne, jęczące w okowach zimy i nocy przedmieście.
Józef nachyla się do mnie, mamy bowiem sąsiadów i szepce:
— Twoje pięćset franków i pięćset franków Cecylii... Oto masz, chłopcze, na co one poszły — dwa pokoje z kuchnią. Dałoby się może utrzymać go na wodzy za pomocą pieniędzy i byłby to dobry sposób. Ale wy mu dajecie pieniądze. Skutek: dwa pokoje z kuchnią.
ROZDZIAŁ XVII
Józef potępia skandal. Nie ma gdzie się schronić. Ryzykowny manewr. Dyskusja może zboczyć z właściwego toru. Łzy mojej siostry Cecylii. Ktoś puka do drzwi. Nowe zwycięstwo nieuchwytnego.
— Zaręczam ci, Józefie, że zbędne jest, aby była obecna i Cecylia.
— Owszem, owszem, chcę tu mieć i Cecylię. Dlatego właśnie, aby go upokorzyć. Za kwadrans mama wyjdzie po zakupy. Wesołą wilię będziemy dziś mieli! Mama zabierze ze sobą Zuzannę. Zuzia od rana zanudza ją o kolorowe świeczki. Gdy tylko wyjdą, zawołam ojca.
— Urządź jakoś, Józefie, by nie wyglądało to na sąd.
— Dziwny jesteś, Laurent. Niegdyś, z powodu spraw dużo mniejszej wagi robiłeś najrozmaitsze hece, które o mało co nie zakłóciły nawet całego życia domowego. Dzisiaj widzę w tobie niepojętą jakąś pobłażliwość.
— Nie jestem, niestety, pobłażliwy; w każdym
razie — jeszcze nim nie jestem. To, co mówisz, mógłbym zastosować do ciebie: niegdyś uważałeś to wszystko za sprawy bez znaczenia, teraz pokazujesz pazury.
— Dlatego, że dzisiaj przeszkadza mi to. Nie życzę sobie skandalu. No, dalej, nie traćmy czasu! Jak tylko mama wyjdzie z domu, stawcie się tu oboje iz Cecylią. Ja biorę na siebie ojca.
Poszedłem zapukać do Cecylii, po czym, cichym głosem zacząłem przygotowywać ją nieco:
— Józef jest zupełnie zdecydowany, Cecylio, a Ferdynand zgadza się z nim. Powiadają, że to jedyny sposób uniknięcia gorszych jeszcze nieszczęść. Chcą, abyś była przy tym. Robiłem, co mogłem, aby ich od tego odwieść.
— Mają rację. Chociaż to straszne, wolę być z wami. Nie dlatego, aby go oskarżać, wierzaj mi. Dlatego, aby się to nie stało... — nikczemne.
— Siostro, jesteś zachwycająca.
— Nie, nie, wcale nie zachwycająca, mój biedny chłopcze, ale bardzo smutna, smutna do łez.
— Pocieszymy się, Cecylio. Pozostaje nam muzyka.
— To co powiem, Laurent, będzie może świętokradztwem. Muzyka! Długo myślałam, że obroni mnie ona przed wszystkim, żyłam w muzyce i czułam się, jak w twierdzy wśród najgęstszych chmur.
I nadal jeszcze żyję w muzyce; wiem jednak, że nie jestem już nieczuła na ciosy. Wszystko mnie rani.
— Mnie również, siostro, rani wszystko. I nie
ma dokąd się schronić. Ach! otóż i mama już wychodzi. Zuzanna z mamą już wyszły. No, Cecylia, czas!
Cecylia wzięła swoją chustkę i przeszliśmy do pokoju Józefa. Znaleźliśmy tam już Ferdynanda. Od samego rana był on uczesany, umyty, porządnie ubrany, co w dni świąteczne nie było jego zwyczajem. Włożył biały kołnierzyk i z całej jego osoby biła jakaś odświętna oficjalność. Skinął, byśmy siedli; w ciągu paru minut słuchaliśmy uważnie rzadko rozlegających się odgłosów domowych.
— Pokażę ci w mojej kartotece, — mówił Józef, — wiadomości dotyczące twego placu.
Weszli razem, bardzo szybko. Gdy już drzwi były zamknięte, ojciec zauważył nas. Miał na sobie sukienne okrycie. Z kołnierza opatrzonego kapturem wznosiła się prosto głowa, doprawdy bardzo jeszcze młoda, głowa o złotawych, poskręcanych w loki włosach, o płomiennych, nieco zawadiackich wąsach i nieuchwytnym uśmiechu, zdającym się wiecznie błąkać, trzepotać, przemyśliwae nad jakąś ucieczką — byle gdzie indziej, gdzie indziej, gdzie indziej... Wpatrywałem się weń z całej siły
i czułem, że nie potrafię go nienawidzić. Straciłem nawet nadzieję, abym mógł kiedykolwiek zrozumieć tego człowieka, który mnip spłodził, który wydał mnie z najintymniejszej swojej substancji. Pozdrowił nas skinieniem głowy, a w ruchu tym nie brak było ani wdzięku, ani dumy i wyrzekł:
— Zachwycające zebranie. Moi drodzy, zostawcie nas samych z Józefem.
— Nie, ojcze, — przeciął Józef. — Musimy porozmawiać wszyscy razem. Zajmij krzesło. Zaczynam.
— Mój kochany, zdawało mi się, że sprowadziłeś mnie tu w sprawie placu.
Usiłował zachować jeszcze ów lekki ton, który zawsze zbijał nas z tropu i czarował.
— Zmieniłem zdanie, ojcze. Pomówimy o Poli.
Błękitny uśmiech oczu raptem przybladł.
— Po raz wtóry, — odparł, — wpadam w tego rodzaju potrzask. Na przyszłość będę się strzegł.
— „Na przyszłość“ jest cudownym wyrażeniem, — spokojnie odpowiedział Józef. — Widzę, że masz projekty. Nie, ojcze, nie odchodź! Wyświadcz nam nawet tę łaskę i siądź na chwilę. Zebraliśmy się tu nie po to, aby się kłócić, wierzaj mi, ale po to, aby podyskutować w sposób przyzwoity.
— Ani kłótni, ani dysput. Nie wiem jakim prawem wtrącacie się do moich spraw. Ja nikogo nie dręczę, do niczyich spraw się nie wtrącam. Już i tak dość się nudzę w tym Creteil, a wy chcecie, zapewne, całkowicie obrzydzić mi tu życie. Ja, człowiek doświadczony, nigdy nie pozwoliłbym sobie jednak na czynienie wam jakichkolwiek wymówek, a wy zbieracie się oto we czworo, aby prawić mi morały. Śmieszne uroszczenia!
— Nie chodzi o morały, — odparł Józef.—Kpię sobie z moralności. Nie jestem taki jak Laurent. Powtarzam: nie chodzi o prawienie morałów.
— O cóż ci więc chodzi?
— Stwierdzam, ojcze, że krępujesz nas. Zrozum — zwłaszcza mnie krępujesz.
— Czy zechcesz wyjaśnić mi w czym?
— Nie życzę sobie skandalu. Po pierwsze ze względu na moje interesa, które by mogły na tym ucierpieć. Po drugie ze względu na dobre imię rodziny, mam bowiem zamiar się ożenić.
— żenisz się! — zawołałem. — Nigdy nie mówiłeś o tym.
— Mówię o tym teraz. Widzisz, ojcze, ograniczam dyskusję. Nie wspominam nawet o mamie, aby nie wysuwać w naszej rozmowie względów u- czuciowych, na które nie jesteś zbyt wrażliwy. Powtarzam: nie życzę sobie skandalu! Ferdynand mówi to samo.
— Oczywiście, — mruknął Ferdynand, — ja również mam się żenić.
— A więc żeńcie się, żeńcie, moje dzieci.
— To niesłychane! — zawołał Józef.—Nie prosimy cię o błogosławieństwo. Prosimy cię o spokój. To nie jest tak wiele.
— Spokój! To wy ten spokój zakłócacie.
— Ależ, w końcu, ojcze, jest w tym coś potwornego, aby ta osoba mieszkała w samym Creteil i to... w stanie, w jakim się obecnie znajduje. O dziesięć minut drogi od domu. To igranie z ogniem. Creteil! Czemuż właśnie — Creteil?
Ojciec dał rozbrajającą odpowiedź:
— Aby oszczędzić na czasie, a nawet na wydatkach.
Zbici z tropu, spoglądaliśmy wszyscy czworo na
siebie, mając niejasne uczucie, że cała ta scena zbacza z wytkniętej drogi, że nie jest tym, czym chcieliśmy, aby była, że ten nieuchwytny człowiek raz jeszcze wymyka nam się z rąk.
— A więc widzicie, — odezwała się Cecylia, — że cała ta rozprawa staje się mniej więcej bezsensowna, a w każdym razie — zbyteczna. Jak to, Józefie, chodzi o nieszczęście, o prawdziwe nieszczęście, o rzecz, nad którą niepodobna zastanawiać się inaczej, jak z rozpaczą i wstydem, a ty jedno tylko masz do powiedzenia: że nas to krępuje, że krępuje to ciebie. A nie! pozwólcie mi odejść.
— Oczywiście, — odparł ojciec. — To najsłuszniejsze, co możesz uczynić. Młoda dziewczyna, jak ty, Cecylio! Chciałbym wiedzieć, co ty właściwie tu robisz? Dawniej młode dziewczęta zachowywały się z większą powściągliwością.
— Poczekaj jeszcze chwilę, Cecylio! — warknął Józef. — Mimo wszystko, można się porozumieć i coś postanowić.
Cecylia zaczęła płakać.
— Nie! nie! Nigdy nie będzie można się porozumieć. Wszystko, co mówicie jest bez znaczenia. Mówicie o postanowieniach, o interesach, o skandalu, nie wiem już o czym więcej. To wszystko jest nędzne. To wszystko jest śmiertelnie smutne. Przestańmy już mówić, przestańmy! Najlepiej będzie milczeć.
— Pójdziemy sobie! — zawołałem. — Z pewnością opuścimy ten dom — Cecylia i ja.
— Ha, cóż, moje dzieci, idźcie sobie. Nie mó
wię — nie! Ale odejdźcie dyskretnie, bez melodramatów. Widzisz, Józefie, jak to niebezpiecznie wciągać nerwowe dziecko w śmieszne sprzeczki.
— Nic nie szkodzi, — burknął Józef, — mimo wszystko doprowadzę to do końca. O jedno tylko cię proszę, o coś prostego i łatwego do urzeczywistnienia : niech Pola opuści Creteil.
— Opuści Creteil, jeżeli zechcę i jeżeli to będzie możliwe, mój drogi.
— Potrafię zmusić cię do tego.
— Mój drogi, chciałbym wiedzieć, w jaki sposób.
Józef nagle wybuchnął :
— Strzeż się! Mam wiele możliwości. Posiadam stosunki. Jestem bogaty.
-— Jesteś bogaty, — westchnął ojciec. — Jesteś bogaty w dwudziestym siódmym roku życia. Masz szczęście, mój drogi.
Józef stał oparty plecami o drzwi. Zawołał z wściekłością:
— Nie wyzywaj mnie! Nie kpij ze mnie!
Ojciec odzyskiwał powoli swój kpiący uśmiech.
— Nie kpię z ciebie. Stwierdzam jedynie, że wychowałem cię bardzo źle. Jest to dla minie doprawdy bolesne.
W tej chwili rozległo się lekkie pukanie do drzwi.
— Otwórzcie! — posłyszeliśmy ledwo uchwytny głos mamy.
Nastała chwila śmiertelnej ciszy.
— Otóż masz! — cicho stwierdził ojciec. — Masz, czegoś chciał.
— Otwórzcie! — powtarzała mama.
— Chwileczkę, — wyszeptał Józef. — No, obiecaj nam, tu, w tej chwili, że ona opuści Creteil.
— To się nazywa nadużywaniem sytuacji, — odparł ojciec. —Absolutnie nic nie obiecuję. Martwisz mnie, Józefie.
Nagle drzwi zahuczały od pośpiesznych uderzeń pięści. Mama krzyczała już teraz:
— Otwórzcie! otwórzcie! Chcę wejść. Co wy tam robicie w tym pokoju?
Cecylia odsunęła Józefa i przekręciła klucz. Drzwi natychmiast się otworzyły. Matka postąpiła dwa kroki i przyjrzała się nam wszystkim pięciorgu. Było to spojrzenie nie do zniesienia, spojrzenie uwieszonego za ręce nad przepaścią nieszczęśliwca, który opierał się długo, ale przestał się już o- pierać i postanawia skoczyć w przepaść. Zrohiła jeszcze jeden krok i padła na podłogę.
— Zabiliście ją! — zawołała Cecylia.
— Nie, — odrzekł ojciec. — To tylko napad nerwowy. Miewała takie napady dawniej, gdy była jeszcze młoda. Przynieście mi wody, octu i ręcznik.
Ferdynand rzucił się w kierunku schodów. Klęczeliśmy wszyscy. Mama była sztywna i bardzo blada.. Ręce i nogi miała powykręcane w jakiś nieludzki sposób. Słychać było jak zgrzyta zębami. Z ust* wydobywał się powolny i niewyraźny jęk. Ojciec począł odpinać jej stanik. Ogarnął nas
wszystkich wstyd; Cecylia zdjęła swój kaszmirowy szal i rozpostarła go na chorej. Ojciec mówił tonem pełnym szczerego politowania:
— Karmiła was piersią, nawet małą Zuzię. Robiła to z zasady. Powtarzam, że to tylko atak nerwowy. Nie, to nie jest śmiertelne. Nie jest to nawet zbyt niebezpieczne, ale bardzo przykre, oczywiście. I możecie sobie powiedzieć, moi drodzy, żeście tego chcieli; możecie sobie powiedzieć, że u- czyniliście wszystko, aby do tego doprowadzić. Cecylio, poszukaj jakiejś poduszki, podłóż matce pod głowę. Polejcie jeszcze ręcznik. Wyobrażacie sobie, że w życiu robi się, co się chce. Zmienicie zdanie. No, nie płacz, Cecylio. Gdy odzyska przytomność, trzeba, abyśmy mieli wesoły wyraz twarzy. Dobrze, powoli. Co mówisz, Józefie? że raz jeszcze wystrychnąłem was na dudków? Jakież wyrażenia, mój chłopcze! Nie nalegaj, byłby to brak szacunku; w stosunku do twojej matki oczywiście.
0 sobie nie mówię. Nie mam już co do was żadnych złudzeń. Nie, najmniejszych nawet złudzeń.
Ziemia Obiecana — 16
ROZDZIAŁ XVIII
Stalowe charaktery. Wzniosły smutek milczenia. List od Heleny Strohl. Krajobraz przedmieścia.
O zmyśle spostrzegaicczości. W piekle z kolegą Chabot. Nie mam jeszcze lat dwudziestu.
Pamiętnikarz opowiada, że nazajutrz po przybyciu na wyspę św. Heleny cesarz począł gwizdać jakąś melodię z wodewilu. I Las Cases wydaje się tym zdziwiony. Jeżeli ta urocza beztroska ma być cechą stalowych charakterów, wierzyć muszę, że ojciec mój — abstrahując od jakichkolwiek porównań — nie był jednak stworzony z kiepskiego materiału.
Nazajutrz po tym nieszczęsnym dniu, parę minut po dwunastej wyszedłem do ogródka, aby odetchnąć zimowym powiewem. Łagodny był i świeży. Zdawało się, że po raz pierwszy od wielu dni ominie nas deszcz. Po mlecznym nieboskłonie wielkie odcumowane chmury płynęły bez steru. Zgnębiony chodziłem wzdłuż małej lipowej alei. Naraz dobiegł mnie głos ojca. Siedział w laboratorium
przy zamkniętych oknach, śpiewając wesoło ezoteryczną swą piosenkę:
Cziko
Czikokando
Batifol i ripempette...
Niekiedy przerywał, wyrzucając dla oczyszczenia głosu dźwięczne „hum!“, od którego trzęsły się szyby.
Matka od rana nie wychodziła ze swego pokoju. Poszedłem ją tam odwiedzić. Leżała z zimnym kompresem na czole. Uśmiechnęła się zlekka.
— To nic wielkiego, mój mały. Sama nie wiem, co mi się stało. Starzeję się już trochę, Laurent.
Nie powiedziała ani słowa więcej. Przyglądając się jej nieznacznie, pojąłem wreszcie, że nie wie ona może o niczym, albo też wie może wszystko, ale nic nie powie.
Trzeba było wielu lat na to, abym się pogodził z podobnym milczeniem i pojął cały wzniosły jego smutek. Jeżeli nie doceniałem go początkowo, to dlatego, że byłem dzieckiem, dlatego, że chodziłem upojony dziełami Ibsena, a może też i dlatego, że potrzeba mi było choćby zatrutego uzasadnienia dla mego wielkiego głodu samotności i ucieczki.
Powiedziałem mamie, że wychodzę i istotnie wyszedłem. Było to, jeżeli się nie mylę, nazajutrz po Bożym Narodzeniu. Sorbona była zamknięta. Nie czekano na mnie nigdzie. Pragnąłem jedynie zmęczenia jako gwarancji snu.
Idąc ulicą du Moulin, spotkałem listonosza, który wręczył mi list.
— Dla kogoś z państwa, — powiedział.
List był do mnie. Natychmiast poznałem pismo
i doznałem jakiegoś, nie dającego się na razie wytłumaczyć, uczucia niemocy, któremu podlegam dotąd jeszcze na samo wspomnienie tego dnia.
Z jakąś szczególną determinacją przeczekałem z dziesięć minut co najmniej, zanim otworzyłem list. Skręcałem właśnie w długą ulicę d‘Alfort. Ciągnęła się ona bez końca, omglona, opustoszała, zimowa. Wziąłem się wreszcie do czytania.
Drogi przyjacielu! Znam Pana przeszło od divóch lat i mam dla Pana wiele szacunku, a także wiele życzliwości. Pragnąc być zupełnie ścisłą muszę dodać, że ta życzliwość graniczyła omal że z tkliwością. Zaledwie śmiem napisać to słowo, nie dlatego, oczywiście, aby tkliwość była Panu obcą, ale dlatego, że mam niemal rozpaczliicą pewność, iż tkliwość moja niezbyt cenną byłaby dla Pana i że nie zamieszkuje Pan tej samej, co ja, planety, żyje Pan, drogi Laurent, w wyimaginoiuanym śioiecie myśli i uczuć, bardzo szlachetnych, naturalnie, ale wśród których najlepsi przyjaciele pańscy tracą nadzieję znalezienia dla siebie jakiegokoliviek zakątka. Trudno! Jedynym człowiekiem z którym chcę natychmiast podzielić się wiadomością o tym co mnie spotyka, jest Pan właśnie, i to z ivielu powodów.
Wychodzę za mąż, Laurent. Coś mi mówi, że wiadomość ta nie spotka się u Pana z zupełną obojętnością. Postanowienie zapadło wczoraj. Przyzna Pan, drogi przyjacielu, że nie zwlekałam zbyt długo ze zwierzeniem się Panu. Zwierzenie to wydaje mi się tym bardziej konieczne, że mam poślubić pańskiego brata, tak, brata pańskiego, Józefa.
Drogi Laurent! niechaj Pan nie sądzi, że mogliśmy, Józef, czy ja, poiviedzieć o tym wcześniej. Trzeba było się zdecydować. Dzisiaj jestem już zdecydowana, i list ten właśnie czyni moje postanowienie zupełnie ostatecznym.
Wiem, czy może toyobrażam sobie tylko, że pomiędzy bratem pańskim, Józefem, a Panem nie ma całkowitego porozumienia. Muszę jednak oddać Panu sprawiedliwość: ilekroć zachodziła między wami jakaś różnica zdań i móiuił Pan o nim ze mną, kończyło się zawsze na tym, że wygłaszał Pan dlań pochwałę. Przyzna Pan, że było to dobrą referencją. Nie mogę uwierzyć, aby równie dumny Pan był z całej swojej rodziny.
Pod koniec tego roku miewałam często sposobność widywania pańskiego brata i rozmawiania z nim. Jest to bezsprzecznie charakter stanowczy i człowiek pełen inteligencji. Prośba, z którą się do mnie zwrócił, podyktowana, czuję to, szczerym uczuciem, wzruszyła mnie, drogi Laurent. Nie żyję, jak Pan, po
śród zjaw. Skończę wkrótce dwadzieścia trzy lata. Jestem nieco starsza od Pana. Muszę myśleć o urządzeniu sobie życia, jak właśnie utrzymuje Józef.
Drogi przyjacielu! Byłabym zrozpaczona, gdyby iviadomość ta miała sprawić Panu najdrobniejszą choćby przykrość; a u Pana wszystko jest możliwe. Byłabym może osobiście przeprowadziła tę rozmowę, jak to umyśliłam początkowo. Ale cóż! z Panem nie udaje się nic przeprowadzić; byłby mi pan zapewne przerwał i począł rozprawiać o poezji lub muzyce, o Uranie, który się kręci w odwrotnym kierunku, niż wszystkie inne planety... Nie miałam pewności czy będzie Pan w danej chwili xvolny od swych zwykłych urojeń. Wolałam więc użyć listu.
Ponieważ, w gruncie rzeczy, trudno mi przypuszczać, aby ten nieskładny list mógł sprawić Panu najmniejszą przykrość, zaniecham wszystkiego, co by mogło być uważane za słowa pociechy. Pragnę jednak dodać, że mimo widoczne różnice, dostrzegam między pańskim bratem, a panem, w pewnych przynajmniej chiuilach, wspólne, bardzo ładne, niekiedy ledwie ujawniające się cechy, co nie jest mi niemiłe, wręcz przeciwnie, skoro przez nie w moją nową egzystencję wejdzie żywe wspomnienie przyjaźni, o której nie powinien Pan już nigdy powątpiewać.
W chwili, gdy kończę ten list, zastanazwiam się jakim mianem mam nazwać Pana. A takie to -proste:
żegnaj, braciszku!
Helena.
Włożyłem list do kieszeni i szedłem dalej. Później nieco skręciłem na lewo i wkroczyłem w ulice, wzdłuż których ciągnęły się bez końca ślepe mu- ry. Niekiedy wyjmowałem list z kieszeni i mówiłem sobie: „Właściwie, co mi to szkodzi? Czemuż by nie? Tak — czemuż by nie?“ I szedłem dalej bez określonego celu.
Mogła być godzina czwarta i ściemniało się już, gdy zatrzymałem się pod latarnią gazową pośrodku umazanej pyłem węglowym uliczki. Ponad mu- rami można było dostrzec zbiorniki gazu. Po drugiej stronie tłoczyły się niewielkie budynki fabrycznie jedne na drugie, jak gdyby popychając się w złości. Z dwóch wylotów kominowych, jeden wyrzucał kiście zielonego dymu, drugi kłęby pomarańczowej pary. W zależności od kierunku wiatru ulica pachniała to gazem świetlnym, to znów landrynkami. Zrobiłem jeszcze parę kroków i woń się nagle zmieniła. Była to potężna stęchlizna o- dlewni, stęchlizna palonego ścierwa.
Wsparłem się o jakiś mur i poczułem, że się rozpłaczę. Ulica była pusta. Nie powstrzymywałem dłużej łez.
Nieco potem nadjechał jakiś robotnik na rowe
rze. Zatrzymał się przede mną, popatrzał z zakłopotaniem i powiedział:
— Chodź na łyk białego. Ja stawiam.
Gdy odmownie potrząsnąłem głową, mruknął:
— Nie chcesz? źle robisz. Wiem, co mówię.
Ciemność poczynała gęstnieć. Ruszyłem naprzód,
myśląc: „Przecież to nie z powodu Heleny. Więc może ze zdenerwowania. Tak, czy inaczej—wstyd“.
W ciemności rozwijało się powoli następujące rozważanie. „Jest we mnie coś niezrozumiałego. Mam zamiar poświęcić się nauce i moi profesorowie, przyjaciele, koledzy z laboratorium uważają, że jestem dobrym obserwatorem. Niestety! To nieprawda. Na pewno tak nie jest. Gdybym był tym, co się nazywa dobrym obserwatorem, widziałbym wszystko, wiedziałbym wszystko, miałbym na wszystko oczy otwarte. Istnieje mnóstwo rzeczy, których nie widzę, które zaczynam rozumieć zbyt późno, wtedy dopiero, gdy utknę już w nich nosem. Co to wszystko ma znaczyć? Cały wielki odcinek życia wymyka mi się, rozgrywa się poza mną. A ja chcę badać życie, chcę właśnie zostać biologiem, czyli badaczem życia. A przecież pewne sprawy, będące istotnie moją własnością, moim pokarmem, ach! te odczuwam, widzę i rozumiem tak dobrze, jak i wszyscy inni, lepiej nawet od kogokolwiek na świecie. Tylko, że nie dostrzegam wszystkiego. Helena ma rację: żyję pośród zjaw. Marzę. Potrafię marzyć jedynie. Schleiter powiada, że w laboratorium nie należy marzyć. Jeżeli Schleiter ma słu
szność, życie moje jest chybione. Ale Schleiter może się mylić...“
Tuż przed ósmą wieczór począł padać deszcz. Znajdowałem się przy końcu jakiejś alei w pobliżu wysokich budynków.
— Co to takiego? — spytałem jednego z przechodniów.
— To, proszę pana, to jest przytułek w Bicetre.
Przypmniałem sobie nagle, że tu właśnie Chabot jest internem. Myśl ta była jak gdyby deską ratunku. Wszedłem, spytałem o dyżurkę i pobiegłem tam. Przypuszczenie, że Chabot mógłby być nieobecny, wzbudziło we mnie na chwilę poczucie nie dającej się przeżyć klęski.
Chabot był tu jednak. Jego subtelna, zmęczona twarz promieniowała wśród innych. Przyjrzał mi się życzliwie, przedstawił mnie, kazał siąść i powiedział :
— Przynieście z powrotem zupę i dajcie kieliszek dla Pasąuiera.
Po dziesięciu minutach pijany byłem hałasem, pijany słowami, a może ,i winem.
Przy deserze jeden z pielęgniarzy zawiadomił Chabota, że wzywają go do chorego.
— Chodź ze mną, — zwrócił się do mnie. — Jest na co popatrzyć.
Była to sala starców. Oświetlały ją nocne lampki, o płomyku tak wątłym, że w pierwszej chwili nie można było dostrzec nic, prócz łóżek, prócz białych zarysów łóżek. Panowała tu dzika jakaś woń. Woń zwierzęcej nory, woń bezwładnych dzikich
bestii. Powoli wzrok przyzwyczajał się do ciemności. Wówczas dostrzegało się leżących na łóżkach starców. Dwie grube deski przymocowane po obu stronach łóżka, chroniły większość spośród nich przed upadkiem. Prawie wszyscy już spali, ale jakimś snem niespokojnym, pełnym westchnień, pomruków, chichotu i niewyraźnych jęków. We śnie szamotali się z widziadłami życia.
Chabot obejrzał chorego i zrobił mu zastrzyk. Po powrocie do dyżurki wypiłem jeszcze kieliszek wina.
— Nie domyślasz się nawet, — powiedziałem mu, — jak wielką mi oddałeś przysługę.
— Zapraszając cię na obiad?
— Nie, pokazując mi to piekło tam, piekło starych ludzi.
Aby wrócić do Creteil, musiałem teraz odbyć cały ów kręty szlak, prowadzący najpierw przez Paryż. Ale, niech tam! Czułem się przedziwnie lekki i silny. Powtarzałem co chwila: „Nie mam jeszcze lat dwudziestu. Nie mam jeszcze lat dwudziestu. Chcę więc żyć!“
ROZDZIAŁ XIX
Wielmożny pan Justyn Weill
u Pana Jakóba Weilla
w Guevenheim (Alzacja)
10 stycznia 1901 roku.
Drogi Justynie! Spróbuję odpowiedzieć Ci na Twój list; wprawdzie nie punkt po punkcie — trudno mi bowiem uporządkować myśli — ale tak, jak mi się odpowiedzi pod pióro nawiną.
Pani Henningsen bardzo zawiniła. Nieszczęśliwa ta kobieta niewątpliwie kochała swego syna. Kochała go na swój sposób. Powinna była od samego początku zwrócić się do specjalistów. Gdy jej to przyszło do głowy, choroba była już zbyt zakorzeniona. W ciągu ostatnich miesięcy panowały tam straszne kłótnie, bito się nawet. .Bywały dni, gdy pani Henningsen wygrażała: „Każę cię zamknąć!“ a znów kiedy indziej jęczała: „Będziesz miał swoją morfinę, kochaneczku! Już ja ci ją wynajdę, gdybym nawet miała ukraść. Gdybym nawet mia
ła oddać się aptekarzowi. Będziesz ją miał, jeżeli ci taką sprawia przyjemność!“ O wszystkich tych szaleństwach dowiedziałem się od sąsiadów, ludzi, którzy zajmują obecnie nasze dawne mieszkanie, pod pracownią Henningsenów.
W ostatnich dniach grudnia zamykała syna na klucz, jakoby dla uzdrowienia go. Gdy poczynał cierpieć z powodu „głodu“, wpadał w szał. Opowiadałem ci chyba o tym, jak pewnej niedzieli wyszedł, odkręciwszy zamek. Przybył do nas w takim stanie, że Józef nie chciał go nawet wpuścić do mieszkania. Pani Henningsen pozbawiła go wówczas pieniędzy. Waldemar począł kraść narkotyki, najpierw w apteczce mego ojca, potem u pewnego aptekarza, którego steroryzował przy pomocy rewolweru, a który złożył skargę dopiero po katastrofie. O tym wszystkim nic nie wiedzieliśmy. Nie mogliśmy nic wiedzieć, choć było tak bez wątpienia. Gazety wypisywały tyle niezwykłości, że nie można wszystkiemu wierzyć.
Wiesz, że na Sylwestra odbywa się u nas zawsze tradycyjne rodzinne przyjęcie. Może kiedyś, w przyszłości, spędzisz to święto z nami. Jemy więc kolację w oczekiwaniu na godzinę dwunastą dla powitania Nowego Roku. O dwunastej wszyscy całują się nawzajem i idą spać. Myślę, że gdybyśmy zaniechali kiedy tej małej uroczystości, mama czułaby się bardzo nieszczęśliwa: żyje ona tradycją. Istnieją wszelkie dane, że potrwa to jeszcze czas jakiś, mimo to, co nazwałbym naszym „wy- eksplodowaniem“.
Waldemar zaproszony był tego roku, podobnie jak i lat ubiegłych, chociaż mama powtarzała mi parę razy: „to małżeństwo nie dojdzie do skutku“. Obawiałem się, aby Waldemar nie przybył w stanie godnym pożałowania: mieliśmy już dość dramatów. Jeżeli o mnie chodzi, to z całych sił pragnąłem trochę spokoju i odpoczynku. Ponieważ dnia tego nie wyjeżdżałem do Paryża, prosiłem Ferdynanda, by, wstąpiwszy wieczorem po Waldemara sam go przywiózł, aby go w ten sposób niejako dopilnować. Zarówno dla Cecylii, jak dla siebie jak i dla nas wszystkich pragnąłem, aby ostatni dzień roku był dniem skupienia. Ferdynand doskonale to zrozumiał. Wytłumaczyłem mu rozmaite rzeczy, bez rozwodzenia się w szczegółach.
O 'siódmej byliśmy już zebrani wszyscy prócz, oczywiście, Waldemara i Ferdynanda. Nie ma jeszcze mowy o obecności H. S. podczas tych drobnych uroczystości. Powrócę jeszcze do osoby H. S. nieco później. Ojciec, rozumie się, był także z nami. Surdut, biała kamizelka, kwiatek w butonierce: w takich okolicznościach wdziewa on strój uroczysty. Mama rozmawiała z Klarcią. Czekaliśmy. Nie potrafię ci powiedzieć, jak dalece zebranie tc było smutne. Jeden tylko człowiek miał odwagę żartować. Ale zostawmy to, zostawmy... Nic mnie już nie zdziwi z jego strony. Jestem pewien, że teraz będę żył w bolesnym oczekiwaniu nowego jakiegoś szaleństwa.
Koło ósmej matka zaczęła uchylać okna i wsłuchiwać się w odgłosy ulicy, na której nigdy nie ma
żadnych odgłosów. Ojciec zauważył: „Wypuszczasz całe ciepło. Nadejdą, nadejdą. Tylko fortuna nie nadchodzi“. O wpół do dziewiątej Klara zaczęła płakać. Mama objęła ją. Z chwilą, gdy znalazł się ktoś, kto okazał więcej niepokoju od niej, biedna nasza mama stała się ogromnie rozsądną— przynajmniej pozornie. Znam ją dobrze i odgadywałem jej udrękę. Przyznać muszę, że i ja ze swej strony czułem się dość nieszczęśliwy. Cecylia dziwiła mnie. Była znów, dzięki nakazowi woli zapewne, dumna, zimna i daleka, jak za czasów naszego dzieciństwa. Muszę ci powiedzieć, że w o- statnich miesiącach Cecylia wiele przecierpiała, brała bowiem wybitny udział... Ale, wybacz, Justynie, o Cecylii będziemy mówili później. Wracam do owego wieczoru — 31 grudnia.
Czekaliśmy do godziny wpół do jedenastej. Ojciec stwierdził: „żołądek mój nie sprawia mi najlżejszego kłopotu“. Tak, oto co miał do powiedzenia. O wpół do jedenastej Józef włożył melonik, mówiąc opryskliwie: „Wyjdę 'naprzeciw tym spóźnialskim“.. Zauważyłem, że .przecież nie wiemy, czy przybędą przez Saint-Maur, czy też tramwajem podmiejskim. Odparł że nie ma to znaczenia
i wyszedł na ulicę z papierosem w ustach. Zaczynałem być już ogromnie niespokojny.
Była jedenasta, może wpół Jo dwunastej, gdy doszedł nas z ulicy du Moulin odgłos rozmowy. Wyszedłem natychmiast. Józef z Ferdynandem wchodzili właśni© na podwórze. Ferdynand powiedział: „To okropne nieszczęście!“, na co Józef:
„No, no, spokojnie, nie trzeba przerażać Cecylii". ,.Łatwo ci tak mówić, podjął Ferdynand, nie wracasz stamtąd“.
Ferdynand wszedł. Mama rzuciła się ku niemu. Klara ściskała go z drugiej strony. Wszyscy zadawaliśmy mu pytania. Zrobiło się zamieszanie nie do opisania. Cecylia wstała bez słowa. Ferdynand wydawał się istotnie wstrząśnięty. Trzeba przyznać, że w ciągu lat siedmiu, Waldemar stale brał udział w naszym życiu. Wiesz zresztą o tym dobrze. Ferdynand bąknął wreszcie: „Waldemar nie przybędzie: zrozum, Cecylio, stał się wypadek...“ Cecylia poszła na górę, nie uroniwszy jednego nawet słowa. Po chwili mama udała się do niej, by powiadomić ją o wszystkim szczegółowo. Zobaczyłem się z Cecylią dopiero nazajutrz rankiem. Tak, teraz już wiem, że jest możliwe, aby śmierć jakiejś istoty sprawiła nam równocześnie głębokie cierpienie i ogromną ulgę.
Gazety, jak zwykle, puściły wodze fantazji. Nie, Waldemar bynajmniej nie był pochłonięty muzyką do chwili rozegrania się dramatu. Od wielu tygodni nie grywał już wcale — sąsiedzi upewniali mię o tym. Wszystko odbyło się w sposób bardzo prozaiczny. Pani Henningsen powróciła do domu pod wieczór. Padało, jak zwykle. Pani Henningsen była w złym humorze, mówiła bardzo głośno. Waldemar natychmiast począł krzyczeć, że jest zaproszony i chce wyjść. Prosił o pieniądze. Od dwóch dni co najmniej, musiał już być w stanie krańcowego „wygłodzenia“. Wiesz, co chcę
przez to powiedzieć. Waldemar więc krzyczał. Przerażeni nasileniem kłótni sąsiedzi wybiegli na schody. I natychmiast posłyszeli strzały. Potem drzwi się otworzyły i pani Henningsen padła na platformę swego piętra. Miała kulę w brzuchu. Waldemar natomiast, w momencie gdy ktoś wbiegł do nich rzęził jeszcze, lecz zmarł po chwili.
Wiesz już o tym, że panią Henningsen przewieziono najbliżej gdzie się dało, to jest do szpitala de la Pitié. Operował ją Terrier, mistrz prawdziwy. Ale jest z nią bardzo źle. Mija już dziesiąty dzień i Terrier sądzi, że nie da się jej uratować. Nie widziałem się z nią oczywiście ; nikogo tam nie wpuszczają. Jest podobno, biedaczka, zupełnie przytomna i mówi o swoim synu z wielką tkliwością, a nawet rozsądnie. Uważa, że jest sama winna. Niestety! Winna — czego? Przychodzi mi na myśl, że chętnie bierzemy na siebie pewne winy, aby losowi ująć cząstkę jego ohydy i głupstwa. Przepraszam cię Justynie, za tę drobną wkładkę filozoficzną: czyniąc wysiłek aby wytłumaczyć ten niezrozumiały świat, doznajemy zawsze pewnej ulgi.
Józef jest stanowczo człowiekiem bardzo twardym. Po wysłuchaniu opowiadania Ferdynanda rzucił przez zaciśnięte zęby krótkie, szaleńcze powiedzonko, powtarzane często przez Waldego : „To jest wszystko, ale to wystarczy“ ! Ojciec uważał za słuszne przywołać go do porządku: „Miej nieco wstydu, Józefie. Gdyby się mówiło wszystko, co się myśli, niepodobna byłoby żyć!“
Mama, jak to już napisałem, była u Cecylii. Jó
l
zef zaproponował, aby jednak zjeść cośkolwiek. Sam dał zresztą przykład. Przyznaję, że nie poszedłem za tym przykładem. Syt byłem tego wieczoru wszystkiego, nawet — życia. Pozostaliśmy razem, ponieważ tu był ogień. Raptem zegar począł bić. Józef stwierdził: „Koniec roku!“ — „Nie tylko roku, podjął Ferdynand, ale i wieku, dziewiętnastego wieku“. Mieliśmy wszyscy, prócz oczywiście ojca, wyraz przygnębienia na twarzy. Ojciec począł nucić: „Tak więc nowy się zaczyna!“ Czynił to w sposób radosny. Nieco później dodał: „Całujemy się zazwyczaj“. I odwrócił się w stronę KI. Nie mam nawet odwagi wypisywać imion w całości.
Przed twym wyjazdem mówiłem ci, Justynie, a możesz być pewien, że mówiłem to tobie jednemu,
o P. L. Brat mój J., który wie wszystko, opowiedział mi, że osoba ta poroniła przedwcześnie u akuszerki w Saint-Mainde niemowlę niezdolne do życia. Wiadomość ta, mimo wszystko, co smutnego zawiera, powinna była sprawić mi ulgę. Ale — cóż! Jestem teraz już zupełnie pewny, że po tym dramacie — jeżeli istotnie jest on już skończony — ten, o kim wiesz, stworzy inne. Byłby zdumiony, gdyby usłyszał to słowo. Stwarza bowiem dramaty tak bezwiednie, jak bezwiednie drzewo owocuje. Nie odczuwa ich nawet; nawet ich nie rozumie. To tylko my cierpimy.
W ostatnich dniach tego miesiąca odbędzie się ślub Ferdynanda, ślub Józefa będzie nieco później.
Ziemia Obiecana — 17
257
Ostatnim razem nie mówiłem ci nic prawie o H.S.
i czuję, że najzupełniej się mylisz, mój stary. Nigdy nie odczuwałem dla H. S. inic, prócz najczystszej przyjaźni. Po namyśle nie mogę nawet zrozumieć, dlaczego wiadomość o tym małżeństwie tak bardzo mną wstrząsnęła; faktem bowiem jest, że wstrząsnęła mną istotnie. Dziś wszystko już jest w porządku. Józef wie czego chce i ma to, czego chce. Zdaje mi isię, że nadchodzi dzień, kiedy i ja będę rozumiał czego chcę — wszystko, czego chcę.
Bardzo pragnąłem rzeczy najważniejszej —jest ona już urzeczywistniona: piszę do ciebie z maleńkiego pokoiku na najwyższym piętrze domu przy ulicy du Sommerard, Nr 31. Daję ci natychmiast adres na wypadek, gdybyś miał czas napisać do mnie przed końcem wakacji, które oby przyniosły ci ukojenie.
Stało się więc! Wyprowadziłem się. Odbyło się to w sposób zupełnie zwykły. Powiedziałem w domu, że zajęcia nie pozwalają mi wracać co wieczór do Creteil, co graniczy z prawdą. Zatrzymam, oczywiście, zawsze pokój swój w domu. Ale w istocie, już z tym koniec! Jestem odłączony, odłączony! Teraz, pozostaje mi tylko jedno jeszcze: wyleczyć się z nich wszystkich!
Nie umiałbym ci powiedzieć, z jakim upojeniem wstawiałem do tego kurnika, w którym się oto znajduję, swoje łóżko, stół, krzesło. Od ośmiu dni tu mieszkam. Jest to coś w rodzaju powtórnych
narodzin, które odczuwam świadomie, bo co do pierwszych...
Widzę teraz, że nic nie wiem, nic nie znałem, nic nie rozumiałem. Znałem „ich“ jedynie. Zamykali mi horyzont, zasłaniali niebo, zapychali serce
i wszystkie drogi życia. A teraz — koniec! Wciąż jeszcze trudno mi w to uwierzyć. Nie mam wątpliwości, że stało się bardzo dobrze: na samą myśl, że już nie widzę ich, że ich nie dźwigam — określenie to jest zupełnie ścisłe — zaczynam ich bardziej kochać.
Schleiter ma swoje dobre strony. Wiesz, że obiecał wynaleźć mi jakąś inteligentną i możliwie opłacalną pracę. Ten oschły człowiek ma zasady: niewiele obiecuje, ale dotrzymuje obietnic. Poszukał tego o co mi chodziło i znalazł. Będę zarabiał sto siedemdziesiąt franków miesięcznie, co mi najzupełniej wystarczy. Nie jest to zajęcie poniżające, przeciwnie, budzi ono nawet we mnie zainteresowanie. Chodzi o encyklopedię popularną, której od tej chwili jestem naukowym współpracownikiem w dziale biologii i f izjologii. Podawanie zjawisk złożonych w skali dostępnej prostaczkom jest pracą niebezpieczną, ale pociągającą. Zajmuje mi to wszystkie wieczory od ósmej mniej więcej do jedenastej. W kominku mam ruszt i sam rozpalam sobie ogień. Zabieram się do tego w sposób tak dziwaczny i tyle zadaję sobie trudu, że mnie to rozgrzewa na przeciąg godziny. Wówczas ogień jest już zbyteczny.
Opowiadam ci te głupstwa, bo właśnie przed chwilą znów rozpaliłem ogień na tym sławetnym ruszcie. t . j
Słówko jeszcze o Cecylii. Jesteś jedyną istotą na świecie, wobec której ledwie śmiem wymówić imię Cecylii. Wybacz więc przyjacielowi jego niezdar-' ność.
Przedwczoraj Cecylia wyjechała do Austrii z ową panią, która w rzeczywistości jest jej ma- nażerem, jak to nazywają mordercy Burów. Cecylia będzie grała w Wiedniu w obecności starego cesarza. Później nastąpią koncerty w całych Au- stro-Węgrzech. Nie chcę przed tobą ukrywać, że wraz ze śmiercią Waldemara opłakiwałem cały okres mej młodości, a raczej dzieciństwa. A jednak na myśl, że Cecylia jest... wyzwolona, tak! wyzwolona od tego ciężaru, od tej idei natrętnej, którą sobie narzucała, na tę myśl czuję się szczęśliwy; nie potrafiłbym nazwać tego inaczej.
Po powrocie zamieszka w Paryżu sama, w małym mieszkanku koło parku Monceau. Jeszcze miesiąc a dom opustoszeje prawie całkowicie. Mimo wszystko, trudno mi myśleć o tym bez ściśnięcia serca. Nastała pora wysiewu jakby to powiedział Bonnier: owoc pęka i ziarno wyskakuje. Tak jest
o wiele lepiej. Potrafiliśmy już tylko ranić się wzajemnie, tłoczyć i dusić.
Zacznę bluźnić, Justynie! Jeżeli jednak może mnie kto zrozumieć to ty, ty jedynie, stary druhu.
Mama jest świętą, to prawda. Jest to święta... ach! jakżeby to nazwać? święta rzeczy drobnych. Nie umiem dokładniej ei tego wytłumaczyć. Bywają dni, w których marzę o szerzej pojętej świę- tości, nie cieplejszej, oczywiście, nie bardziej promiennej, bo to jest niemożliwe. Więc? Sam widzisz, powiedziałem przecież, że bluźnię, tak, bluźnię. ,
Byłem wczoraj w Creteil, ściśle mówiąc jako gość. Spędziłem tam tylko godzinę. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo byłem wzruszony. Może to banalne, powracam jednak do swego porównania. Mówiłem o wysiewaniu. Widziałeś nieraz łupinę kasztana, pustą łupinę. To właśnie coś w tym rodzaju.
A jednak — była przecież Zuzanna. Mama uczyła ją właśnie czytać. Wszystko od początku trzeba zacząć z tą małą. Mama usilnie starała się nie płakać i istotnie nie płakała nawet. Powiedziała mi tylko: „Nie zapomnij przywieźć bielizny. Wypierze się ją tutaj i wszystko ci poreperuję“.
W chwili rozstania uśmiech jej był tak smutny
i tak odważny przy tym, że musiałem uciec.
Myślę, że siedzi tam, z tym niezwykłym człowiekiem ,i mówi sobie może tak jak ja, tak jak my wszyscy, jak Cecylia w głębi Austrii: „Co on teraz zrobi? Co wymyśli teraz nowego?“
Nie, nie, nie chcę już o tym myśleć do jutra. Wiem, przypuszczam, że przeprowadzą się. Poło
żenie ich w Creteil stało się zupełnie niemożliwe. Ojciec poszukuje nowej placówki w okolicach Paryża... Nie, powiedziałem przeęież, że skończyłem z tym aż do jutra.
Mówmy o czym innym, stary przyjacielu.
Wspominam, jak jeszcze dwa miesiące temu, zbijając bąki nad brzegiem Marny, rozprawialiśmy poważnie o odkupieniu świata przez wiedzę, przez sztukę, sam nie wiem już przez co!!! Och! wierzaj mi, że się nie śmieję bynajmniej. Sztuka wciąż jeszcze zajmuje honorowe miejsce w moim umyśle; żądam od niej entuzjazmu, pociechy, światła; co się wiedzy tyczy, poświęcę jej życie, jednak bez krasomówstwa, Justynie! bez łezki w głosie, bez szampana i bez ręki na sercu, dla samej namiętności zrozumienia czegoś z tego niedorzecznego świata.
Szpikowano nam mózgi całym mnóstwem bardzo szanownych zresztą, ale dość bzdurnych idei. A teraz, mimo wszystko, stoimy jednak u stóp muru,
i trzeba się wdrapywa£ Smutną jest rzeczą, gdy w dwudziestym roku-życia jest się tak nagim jak ja, tak jak ja, odartym. Nie brak mi jednak odwagi, raczej—przeciwnie. Bo w sercu moim, mój drogi, dokonał się wielki przewrót. Dwa tygodnie temu byłem zupełnie zrozpaczony. A teraz wszystko się zmieniło. Jak ci to wytłumaczyć? Chcę żyć, chcę żyć dla siebie! Chcę kochać! Chcę się radować pięknem świata. Chcę się sam zbawić... Słowem mam cały program, składający się z trzech części zasadniczych.
Pierwsza dotyczy miłości; druga — wolności; trzecia — sławy. Wytłumaczę ci to wszystko, gdy powrócisz. Ogień znów mi zagasł. Nafta w lampie się kończy. Nie chcę rozpoczynać nowego wieku, naszego wieku, przy kopcącym knocie i wystygłych popiołach mojego pierwszego ogniska.
Wracaj mi spiesznie
Twój, z wolnego wyboru, brat
Laurent Pasquier.
Koniec