Duhamel Georges WIDOK ZIEMI OBIECANEJ

GEORGES DUHAMEL

KRONIKA RODU PASQUIER

WIDOK ZIEMI OBIECANEJ

Wrześniowy wieczór. Spokój przedmieścia. Prze­gląd rodziny. Zagadnienie finansowe. Zaliczka, spłata i suma gwarancyjna. Wpływ polityki ńa nasze pożycie domowe. Wymowa cyfr. Przybliżana wartość pieniężna studiów w Sorbonie i służby wojskowej. Laurent Pasąuier zgłasza dziwne rosz­czenie. Autor opowiadania.

Cecylia przybyła pierwsza. Nie jeździła co dzień do Paryża, a z końcem tego lata wyjazdy jej by­wały nawet dość rzadkie. Nie miała żadnych sta­łych godzin, jak dwaj nasi starsi bracia. Przyjeż­dżała raz koleją, kiedy indziej znów tramwajem. Na schodach, przed drzwiami rozlegał się stuk jej obcasów. Prosta, wysoka, nieco szczupła, zja­wiała się, trzymając teczkę z nutami w jednej rę­ce, a w drugiej zebrane fałdy długiej sukni. Po­zdrawiała obecnych. Jej roztargniony, zwiewny głos przepływał ponad naszymi głowami i natych­miast ulatał w przestrzeń. Całowała jedynie mamę.

Nieco później dał się słyszeć głos Ferdynanda,

który uspokajał psa na podwórzu. Ferdynand był bardzo krótkowzroczny i nie lubił niespodzianek. Już w bramie przywoływał pudla, aby się zabez­pieczyć przed skokami i wylewnością zwierzęcia. Mama stwierdziła:

Siódma dwadzieścia pięć!

Ferdynand zatrzymywał się zwykle w progu ja­dalni. Czyścił obuwie o wycieraczkę i rozglądał się dokoła powolnym, tępym spojrzeniem. Przed zdjęciem okrycia oznajmiał wielkie nowiny dnia.

Kongres socjalistyczny będzie czymś niesły­chanym. Podobno ma zabrać głos Wera Zasuliez, ta, która zabiła kiedyś prezydenta Petersburga. Rozumiem francuską gościnność, istnieją jednak pewne granice.

Wstępując na schody, Ferdynand wciąż jeszcze mówił i komentował gazety.

Pracował w biurze jakiegoś urzędu w okolicy Bastylii i wracał wieczorem, pociągiem, o tej po­rze właśnie, gdy rozgorączkowany Paryż jak jakiś kurczliwy narząd wyciska z siebie i wydala licz­nymi wylotami ludność podmiejską.

Brat nasz Józef pracował w śródmieściu. Nie co dzień powracał do Creteil, mógł bowiem noco­wać na sofce w swoim biurze. Zazwyczaj wsiadał koło Luwru do ociężałego, niezbyt punktualnego tramwaju parowego, zwanego „samowarkiem“.

Matka po raz tysiączny stwierdziła w zamy­śleniu :

Józef wraca zwykle pierwszy.

I znów cisza objęła władzę w swym królestwie.

Prawdziwie prowincjonalna cisza, którą przeszy­wał dobiegający z dala niespokojny ryk jakiejś lokomotywy. Rozlewna, wilgotna, pełna dreszczów cisza, utrwalona w oddechu zarośli, łąk, ogrodów i odrętwiałych w chłodzie wrześniowego wieczoru domostw.

Pola Lescure wstała. Jej wąska twarz pensjo­narki znalazła się w cieniu, w którym drzemały górne strefy pokoju. Uświadomiłem sobie, że po długich godzinach szycia, Pola Lescure przeciąga się nieznacznie i — tak, jak czyniła rzecz każ­dą — bez najlżejszego szmeru. Szepnęła:

Czy kuzynka życzy sobie, abym przyniosła coś do picia?

Pola żyła pośród nas od czterech przeszło mie­sięcy. Zwracała się do nas w trzeciej osobie, gło­sem nie tyle służbistym, ile pokornym i prawie lodowatym.

Tak, idź, moje dziecko — odparła matka. I natychmiast zawołała: „Otóż i Józef!“

Józef nie wszedł od razu. Słyszeliśmy jak otrzą­sa się, fuka i tupie w sieni. Potem udał się do swojego pokoju. Ojciec musiał być o tej porze w schowku, przylegającym do gabinetu i noszą­cym uroczystą nazwę laboratorium. Spędzał tam całe godziny wśród epruwetek, buteleczek, szkla­nych rurek, fabrykując rozmaite eliksiry, balsa­my i smarowidła, które z chwalebną odwagą sam na sobie wypróbowywał.

Pójdę teraz przygotować zupę — szepnęła matka.

Po chwili usłyszałem, jak rozprawia w kuchni z Połą. Zdradliwy zapach kukurydzy począł rap­tem rozchodzić się śmielej po pokojach i na klatce schodowej; to nieme wezwanie skupiło całą ro­dzinę.

Przypominam sobie, że działo się to pewnego wieczoru tysiąc dziewięćsetnego roku, pod koniec września. Rodzina zebrała się w komplecie, to znaczy, było nas ośmioro: matka, ojciec i my, dzieci: Józef, Ferdynand, Cecylia, Zuzanna, ja, a w końcu nasza kuzynka Pola Lescure. Siostrzycz­ka moja Zuzia miała zaledwie lat osiem. Siedziała przy końcu stołu pomiędzy matką a Pola. Matka nie chciała zajmować środkowego miejsca, należ­nego pani domu. I jeżeli od wiosny z konieczności przystała na pomoc Poli Lescure, musiała jednak ze dwadzieścia razy w ciągu wieczerzy — dla za­dośćuczynienia dawnym, rytualnym już nieomal obyczajom — biec do kuchni, mieszać sosy, popra­wiać ogień, przynosić półmiski i kubki. Z uporem,

o którego istotne przyczyny nikt z nas nie śmiał­by zapytać, odmawiała sobie służącej i jedynie z wielką niechęcią, na ogólną naszą prośbę, pozwo­liła bledziutkiej Poli w czarnym satynowym far­tuszku wprowadzać do salonu chorych przycho­dzących do doktora po poradę.

Stuk łyżek o fajansowe talerze rozweselał na razie wspólny posiłek. Był to wieczór podobny do wszystkich innych wieczorów; czuliśmy jednak, a nawet wiedzieliśmy, że wieczór ten będzie się zapewne wielce różnił od innych. Słychać było:

Nieco soli... Dziękuję... Proszę o chleb... Nie, dość“. Jakiś baczny spokój ciążył nad tym gro­nem dusz. Naraz ojciec wytarł długie, rudawe wą- sy. Nie wysysał ich, jak to czynili chętnie wąsale owych czasów. Gładził je końcem serwetki, po czym w zamyśleniu skręcał roztargnionym ru­chem. Ferdynand przytrzymał wielkim palcem je­dno nozdrze, a drugim wciągnął powietrze, dla ulżenia sobie w wieczystym katarze. Odezwał się przez nos:

Cecylio! spadłaś w cenie. Czy wiesz, że od­kryto trzyletniego brzdąca, który komponuje i gra jak stary? Nazywa się Pepito Ariola, czy coś w tym rodzaju...

Ferdynandzie! — szepnęła matka.

Co takiego? Co się stało? — spytał Ferdy­nand, wodząc po zebranych pytającym spojrze­niem.

Ojciec chce z wami pomówić.

Ojciec uśmiechnął się lekko, z roztargnieniem i pogardą.

Słuchamy — wyrzekł Józef, patrząc w talerz.

Pola Lescure wstała. Zrozumieliśmy od razu, że

przez delikatność niewątpliwie chce odejść. Była średniego wzrostu i wyglądała bardzo zgrabnie w swej wełnianej, opiętej na piersiach sukni. Nad karkiem zwijał się jej wielki warkocz kasztanowa­tych włosów. Spuszczała oczy z chłodnym wyra­zem twarzy, który miał oznaczać i w istocie ozna­czał: „Wiem, że nie mam prawa...“

Cecylia wzruszyła ramionami i spokojnie orze­kła:

Nie wiem, czemu Pola nie miałaby słuchać, tak jak my wszyscy.

Ojciec nic nie odpowiedział. Mama przytaknęła ruchem głowy.

Kuzynka pozwoli — odezwała się Pola — że pójdę po jajka i jarzynę.

Nastąpiła chwila oczekiwania. Józef z kawał­kiem chleba w ręku zbierał rozsypane dokoła na stole okruchy i zjadał je jeden po drugim. Zuzia cicho, ale z mocą oświadczyła: „Nie chcę mar­chwi... Nie, nie będę jadła marchwi!...“ I nagle ojciec zaczął mówić:

Chodzi, moje dzieci, o pieniądze po waszej ciotce Matyldzie. Mieliśmy, jak wiecie, otrzymać je z końcem zeszłego roku. Dzięki skwapliwości panów pośredników czekaliśmy rok tylko od wy­znaczonej daty. Dziś rano otrzymałem pierwszą część — połowę. Reszta nadejdzie w tych dniach.

Nastąpiła maleńka przerwa i ojciec dodał gło­sem opanowanym:

Nieco ponad dziesięć tysięcy franków w chwi­li obecnej, a reszta za tydzień. Jak widzicie, ani matka wasza ani ja nie chcemy nic przed wami ukrywać.

Ależ my to wszystko wiemy — odparłem. — Nie widzę powodu... Nie rozumiem... Po co ta ca­ła uroczystość?

Józef uniósł ramię i położył mi dłoń na ramie-

Nieco cierpliwości, — rzekł. — Możesz mó­wić dalej, ojcze.

Nastąpiła chwila zwłoki, podczas której słychać było jedynie odgłosy jedzenia. Po czym, znów wszystko ustało. Nawet Zuzia przestała jeść i pić.

Wiecie wszyscy o tym, — mówił ojciec — że nie mogę zwrócić pożyczek zaciągniętych na pa­piery Józefa i Ferdynanda. Jakkolwiek uciążliwe są procenta, nie możemy pozbawiać się bieżącej gotówki, skoro na szczęście wpadło jej nieco.

Tak! — zawołałem w rozdrażnieniu, — nie należy zwracać pożyczek! A nawet z góry się zga­dzam, aby za osiemnaście miesięcy zaciągnąć po­życzkę i na moje papiery, zanim przyjdzie kolej na papiery Cecylii.

Laurent! Laurent! — szepnęła matka gło­sem pełnym wyrzutu. Spojrzenie ojca rzucało mie­niące się błyski. Westchnął głęboko.

Mój drogi, nic nie można wiedzieć. Do tego czasu sytuacja moja może się stać świetniejszą niż myślisz. Chodzi o to, by zacząć, by stanąć na właściwym gruncie. Ale — wracajmy do sprawy. Józef i Ferdynand, sądząc, niesłusznie zresztą, że zaciągnięta na ich papiery pożyczka mogłaby na­wet w przyszłości nie być im zwrócona — ot, ta­kie mają wrażenie — prosili nas o udzielenie im z tych pieniędzy po ciotce Matyldzie dość znacz­nych zaliczek.

Józef uderzył w stół trzonkiem noża.

Bardzo cię, ojcze, przepraszam, ale zupełnie V e o to chodzi.

Jak to! Czy nie prosiliście mnie obaj o za­liczki po trzy tysiące franków dla każdego? Co zresztą pozwalam sobie uważać za żądanie wy­górowane.

Ram, — żywo przerwała matka — nie cho­dzi o zaliczki, skoro jest to zwrot, czyli coś zu­pełnie przeciwnego.

Zwrot — czego?

Sum zaciągniętych na papiery Józefa i Fer­dynanda po dojściu każdego z nich do pełnolet- ności.

Ojciec kiwnął głową i szarpnął wąsa. Wzbierało w ndm rozdrażnienie i błyski jego oczu bladły.

Z waszych słów — rzekł, — można by są­dzić, że nic nie rozumiem.

Zaraz zrozumiesz, — odparł Józef.

Położył na płask mocne swe dłonie na obrusie.

Ruchem tym zdawał się obejmować panowanie nad wszystkim i wszystko wyjaśniać. Podjął, wy­mawiając każde słowo z naciskiem:

Sprawa jest źle postawiona. Przede wszyst­kim: kwestia pożyczek, że ojciec nie chce zwró­cić pożyczki zaciągniętej na moje papiery...

To przecież poszło na domowe potrzeby, wszyscy korzystaliście z tego.

Nie gmatwajmy sprawy. Nie jesteśmy ro­dzicami. Wydatki domowe są waszą sprawą. Je­żeli ojciec nie chce pożyczki tej zwrócić, jest to w gruncie rzeczy jego sprawa i nie dziwię się te­mu. Skoro jednak w rezultacie suma tej pożyczki będzie musiała być potrącona z moich pieniędzy,

proszę nie o jakiś istotny osobisty zwrot, ale o su­mę gwarancyjną — oto właściwe wyrażenie. Trzy tysiące franków za cztery tysiące trzysta. Nie jest to za wiele. Kropka. Ale to jeszcze nie wszystko.

Co do mnie, — zawołał Ferdynand — chodzi

o moje małżeństwo. Proszę o głos!

Daj mi skończyć, — powiedział Józef. — Otóż, owa suma trzech tysięcy franków, której gwałtownie potrzebuję ze względu na interesy — ale to jest sprawa osobista i, przez zwykłą dys­krecję, nie będę o niej mówił — suma ta jest więc po prostu kwitem gwarancyjnym. Podejmuję się ją zwrócić, jeżeli ojciec spłaci kiedykolwiek towa­rzystwo, które mu udzieliło pożyczki, to jest, je­żeli kiedykolwiek odda owe cztery tysiące trzysta franków na rzecz Wspólnego Kapitału. Rozumie­cie?

Nie! — odparła chłodno Cecylia.

Dowodzi to tylko, — odrzekł Józef — że sprawy pieniężne są jednak bardziej skompliko­wane, inaczej powiedziawszy — subtelniejsze od muzyki.

Cecylia wzruszyła ramionami, Józef zaś natych­miast ciągnął dalej:

Odbierzecie w dwóch ratach mniej więcej dwadzieścia dwa tysiące franków. Ależ — tak! —■ wraz z procentami. Mam przy sobie rachunki. Uważam więc sprawę swoich trzech tysięcy fran­ków za załatwioną^w^g

szcze nie skończyłem. Uważam, że nadeszła odpo­wiednia chwila, aby załatwić inną jeszcze sprawę.

Co takiego? — wtrąciłem, — nie ma już żadnej innej sprawy!

Za chwilę zobaczymy.

Józef zniżył głos i zaczął mówić wolniej. Słu­chaliśmy go wszyscy w rozdrażnieniu, lekko za­barwionym szacunkiem.

Znacie już moje — primo. Przechodzę do — secundo. Uważam, że skoro nie otrzymałem wyż­szego wykształcenia, jak to otrzymali i otrzymują jeszcze Laurent i Cecylia, skoro stałem się ponie­kąd ofiarą, powinienem skorzystać z istotnie wy­jątkowej, a nadarzającej się nam dziś okazji, aby się upomnieć o słusznie należne mi odszkodowanie. Chwileczkę cierpliwości. Obliczyłem to najściślej. Mogę pokazać swoje notatki.

Cecylia zaczęła się śmiać.

Niefortunne wyrażenie *) — powiedziała.

Józef zagryzł wąsy i przez chwilę panowało

burzliwe milczenie. Ojciec skrobał obrus końcem paznokcia.

Cecylio! — szepnęła mama. — Obiecałaś mi przecież...

Ilekroć w rozmowach naszych pojawiało się sło­wo, mające najlżejszy choćby związek ze sprawą Dreyfusa, natychmiast zdawała się rozwierać przepaść u naszych stóp i dzielić rodzinę: z jed­

*) Notatka — „bordereau“ — wyrażenie znane też po­wszechnie, jako najściślej związane z procesem Dreyfusa (przyp. tłum.).

nej strony Cecylia i ja, namiętni dreyfusiści, z drugiej Ferdynand, Józef, a przy sposobności, dla wzmocnienia ich pozycji — i ojciec. Matka, po długich błaganiach, uzyskała wreszcie, by „sprawa“ była wyeliminowana z naszych domo­wych rozmów. Jednakże niekiedy nazwisko jakieś, wyobrażenie czy mniej jeszcze — sama intonacja głosu, lub nie dający się określić wiew przenikał nasze sprzeczki i umysły natychmiast prężyły się jak owady w bojowej postawie.

Zdawałoby się — burknął Józef, — że już w ogóle niepodobna tu mówić. Mniejsza z tym! idę dalej. Nie przekraczam granic rozsądku, oce­niając na dwa tysiące franków koszta, jakimi obarczyli rodzinę do chwili obecnej Laurent i Ce­cylia. Powiadam — dwa tysiące na głowę.

Och! — zawołała mama z zakłopotaniem. — Laurent być może, mimo, że otrzymywał wszelkie stypendia. Ale dobrze wiesz, że za Cecylię nie pła­ciliśmy nic prawie. Dodam nawet, że blisko od trzech lat, tak, od czasu wyjazdu swego do Belgii Cecylia dała nam, dała mnie na wydatki domowe, dużo więcej ponad dwa tysiące franków z pienię­dzy, które zarobiła koncertami...

Mamo, — przerwała Cecylia z błyszczącym spojrzeniem, — obiecałaś przecież nikomu o tym nie mówić. Nie, nie! Józef ma słuszność. Ja mam talent, a on go nie ma, zasługuje więc na odszko­dowanie. Głosuję za dwoma tysiącami franków.

To niedorzeczność! — krzyknął ojciec ude­rzając zakrzywionymi palcami o brzeg stołu. —

To przechodzi wszelkie wyobrażenie!! „Głosuję za dwoma tysiącami franków... proszę o glos... primo, secundo...“ Zdawałoby się, że to parlament. Gaze- ciarska polityka przewróci wam w końcu w gło­wach. Tu trzy tysiące, tam dwa tysiące. Gdzie indziej jeszcze trzy tysiące. I co jeszcze? Gdybym miał was wszystkich słuchać, nic by w końcu nie zostało!

Rachunki są rachunkami, — z zimną krwią stwierdził Józef. — Domagam się, wolno mi się domagać pięciu tysięcy, mam do tego prawo.

Tak, — powiedziała matka. — A Ferdy­nand? Ferdynand również nie odbył żadnych stu­diów.

To znaczy, — począł dukać Ferdynand, —że odbyłem ich mniej niż Laurent, pewne studia jed­nak odbyłem.

Chwileczkę! — zawołał Józef. — Sprawa Ferdynanda jest prosta.

Dlaczego uważasz, że jest prosta — odparł Ferdynand z rozdrażnieniem. — Domagam się głosu.

Mój Boże, mój Boże! — jęknęła matka, — nie będziecie się chyba kłócić.

Chciałbym wiedzieć — sarknął Józef, — dla­czego miałabyś nam w tym przeszkadzać. Jaka­kolwiek kłótnia jest tu jednak zbyteczna.

Uderzył rozwartymi dłońmi w stół.

Dajcie mi mówić: jestem tu jedynym, jedy­nym, który zna się na sprawach pieniężnych.

Józefie — westchnęła mama.

Mówię i powtarzam — jedynym! Ferdynand nie odbył studiów. Niech i tak będzie!

Bardzo cię przepraszam! A — nie! przepra­szam. Jeżeli chodzi o studia to owszem, odbyłem je. Nie mam zamiaru uchodzić za nieuka.

Cóż to ma za znaczenie? Ja, Józef Pasquier, studiów w gruncie rzeczy nie odbyłem. A nieukiem nie jestem. Ale skoro oświadczasz, że odbyłeś stu­dia, w takim razie twoja sprawa jest załatwiona. Przechodzisz do kategorii, do której należy Lau- rent i Cecylia.

Doprowadzicie mnie w końcu do szału! — krzyknął ojciec. — Wiesz dobrze, Józefie, że nau­ka Ferdynanda w gruncie rzeczy niewiele koszto­wała.

Wiem o tym, — odparł Józef. — I chciałem to wszystko ustalić. Ale nie dajecie mi mówić.

A więc — westchnął ojciec, kręcąc głową z udręczonym wyrazem twarzy. — Mów! To wprost nie do pojęcia!

Józef z powagą przyjrzał się całej rodzinie i wy­ciągnął ręce zwracając dłonie ku ziemi jak gdyby dla uspokojenia dusz.

Zgadzam się uznać — ciągnął, — że Ferdy­nand nie odbył studiów, lub też, że studia jego nie były zbyt długotrwałe i kosztowne. A jednak był on osobliwie uprzywilejowany.

Ależ — pod jakim względem? — wtrąciła mama, zawsze gotowa przybyć Ferdynandowi z pomocą.

Ziemia Obiecana — 2

17

Tak, — pod jakim względem? — spytała Cecylia.

Bardzo proste, — odparł Józef. — Pod tym względem, że nie odbył on służby wojskowej. I to będzie właśnie owym: po trzecie mojego króciut­kiego przemówienia. Owszem, wiem — Ferdynand jest krótkowidzem. Bywają wypadki, w których kalectwo jest prawdziwym szczęściem. Skoro więc Ferdynand był zwolniony od służby wojskowej, mogę uważać, że to ja wyłącznie mam prawo do odszkodowania w postaci dwóch tysięcy franków.

Proszę cię, — zawołałem wstając — proszę cię ojcze, dajmy mu te jego pięć tysięcy franków i niech już nie będzie więcej o tym mowy.

Chwileczkę, — wyrzekł Józef. — Chcę, oczy­wiście, otrzymać swoje pięć tysięcy franków, ale chcę, aby mi je dano z uśmiechem, uprzejmie, ja­ko coś, co mi się należy.

Cudownie! — powiedział ojciec. — „Dajmy mu jego pięć tysięcy franków!“ Ależ to prawdzi­wy rozbiór Polski. Pięć tysięcy franków dla Jó­zefa, trzy tysiące na ślub i zagospodarowanie się Ferdynanda...

Tak, właśnie — przerwał Józef. — Pięć i trzy to osiem. Osiem na dwadzieścia dwa... Mó­wię "wyraźnie dwadzieścia dwa: mam w ręku ko­pię rachunków notariusza... Osiem od dwudziestu dwóch, pozostaje czternaście tysięcy. To jeszcze poważna suma.

Nie, — rzekłem podnosząc głos, aby zapa­nować nad zgiełkiem.—Nie, pozostanie tylko trzy­

naście tysięcy; jeżeli każdy bierze, co chce, to i ja również o coś poproszę.

Cecylia ujęła mnie za ramię.

Och! daj im spokój, — westchnęła. — Ty, Laurent — nie, ty — nie!

Cecylio, — szepnąłem cichutko — Cecylio, później ci to wytłumaczę.

Ojciec przybladł nieco. Poszczególne włoski je­go wąsów ruszały się w powietrzu zwolna, jak nogi pająka.

To śmieszne, śmieszne! Jesteście dorosłymi ludźmi. Powinniśmy byli postąpić z wami po pro­stu jak z dziećmi. Cała ta scena jest nie do pojęcia.

Ojcze, — mówiłem drżącym głosem — prze­praszam cię. Józef wykazał, że nie mam prawa do tego podziału, skoro otrzymałem swoją część. A jednak, mimo to, uroczyście proszę cię o tysiąc franków, jako zaliczkę na pieniądze, które otrzy­mamy za nasze papiery.

Ale co z nimi zrobisz — spytał ojciec.

Potrzebuję ich, ojcze, na studia, bo przecież odbywam studia. Poza tym, przysięgam wobec was wszystkich, że nie mam zamiaru uczynić złego użytku z tych pieniędzy. Dodam jeszcze, że podej­muję się oddać je komu zechcecie, bądź wtedy, gdy coś zarobię, bądź gdy będzie zaciągnięta poży­czka na moje papiery. -

Ale może wcale się nie zaciągnie pożyczki.

W każdym razie, podejmuję się oddać je. Mogę podpisać zobowiązanie.

Tak będzie lepiej, — rozsądnie orzekł Jó-

fcef. — Chciałem się ostatecznie zgodzić na cztery tysiące pięćset, a.le, skoro Laurent pisze się na ty­siąc franków, pozostanę przy pięciu tysiącach i po­proszę go o pokwitowanie, które zachowam u sie­bie. Tak! tak! taki papierek łatwo ginie. Często się przeprowadzacie.

Ojcze! — mówiłem ciszej jeszcze, — nie dość że błagam cię o te tysiąc franków, ale proszę je­szcze, abyś mi je dał natychmiast.

Dziś wieczór? — spytała mama — dlacze­góż to?

Twarz jej przybrała ów niespokojny, roztrzę­siony, srogi wyraz, który widywaliśmy u niej za­wsze w trakcie naszych sprzeczek.

Dziś wieczór, — odrzekłem — koniecznie!

Zapadła głęboka cisza. Pola Lescure poczęła

sprzątać ze stołu. Przebywała pośród nas jak ja­kiś obojętny cień, jak istota nie z tego świata. By­łem jednak pewien, że przysłuchuje się wszyst­kiemu.

W zależności od usposobień, jedni z nas byli za­czerwienieni inni bladzi. Ojciec trzaskał paznok­ciami o paznokieć wielkiego palca. Odezwał się:

Gdybym to był wiedział... Gdybym był wie­dział...

Co takiego? — spytał Józef. — Co chcesz przez to powiedzieć, ojcze?

A więc, gdybym to był wiedział, nie byłbym nic mówił.

Józef dobrodusznie wzruszył ramionami.

No, no, ojcze, śnisz chyba. Nie bądź dziecin­

ny. Mam dwadzieścia sześć lat, Ferdynand — dwadzieścia trzy. A reszta, prócz Zuzanny, ma tu też coś do powiedzenia. Kiedy chodziło o zaciągnię­cie pożyczki na nasze papiery, nie robiliśmy o to hałasu. Rodzina jest rodziną. W gruncie rzeczy, jeżeli o mnie chodzi, to wcale się tak nie spieszę, jak Laurent. Wezmę pieniądze jutro.

Pomówimy o tym później, — sarknął ojciec z nadąsaną miną. — Pieniądze! No — proszę!!... Nie miałem nawet czasu im się przyjrzeć.

Więc pokaż je! — odezwał się Ferdynand.

Właśnie, pokaż je, — dodał Józef.

Mnie na tym nie zależy, — orzekła Cecy­lia. — Idę do siebie, pracować.

—■ Niepojęte! — powtórzył jeszcze ojciec.

Mama kiwała głową.

Dlaczego nie miałbyś im pokazać? Zdawało­by się, że nie wiedzą co to takiego.

Bądź co bądź, ciekawy widok—bąknął Józef.

Ojciec wstał z wściekłym a jednocześnie zacie­kawionym wyrazem twarzy. Wyszedł z pokoju i po chwili wrócił niosąc wielką kopertę. Wyjął z niej dziewięć niebieskawych banknotów, dwa duże banknoty po pięćset franków i cztery po sto fran­ków.

Zgadza się, — stwierdził Józef.

Usiedliśmy wszyscy.

Doprawdy, Laurent, pomówimy o tym — za­czął ojciec. — Zadziwiasz mnie. Wszyscy mnie za­dziwiacie.

Ojcze, — szepnąłem zduszonym głosem — za sześć miesięcy skończę dwadzieścia lat.

Tak, — powiedział Józef. — Jest niepełno­letni; ale w naszych sprawach wewnętrznych to nic nie szkodzi. Skoro podpisze zobowiązanie... A nawet, w tych sprawach wystarczy, aby rachun­ki były w porządku.

Pomówimy o tym później, — oświadczył je­szcze ojciec, wkładając z powrotem banknoty do koperty. Była to wprost zadziwiająca scena!

Mama przyglądała mi się długo i badawczo. Po­łożyła rękę na moim czole i cichutko spytała:

Czy chcesz pomówić o tym jutro?

Nie, — odparłem z zaciśniętymi zębami. — Dziś wieczór!

Drobny deszcz perlistych dźwięków spadł nam nagle na głowy. Cecylia zaczęła grać.

/

ROZDZIAŁ II.

Uśmierzające działanie nocnego nieba. Pierwsza wzmianka o “pannie Helenie Strohl. Ostrożność i odwaga. Zaofiarowanie usług, świetny skoczek. Zlikwidowanie starej historii. Święte szaleństwo Józefa. Cicha przepowiednia.

W pół godziny potem znalazłem się w ogrodzie z gołą głową i rękami w kieszeniach. Po sprzeczce rodzinnej nie ma nic lepszego nad widok nieba, szczególnie zaś nocnego nieba. Wilgotny, świeży powiew ciągnął poszarpane, wielkie chmury, na które z oddali padać zapewne musiał odblask świa­teł Paryża i które jaśniały różowym płomieniem. Wśród chmur i wraz z nimi wędrowały całe klucze gwiazd, jakieś mleczne światła, cieniste przerwy, szafirowe przepaści. Wiatr szedł znad miasta i znad pól; woniał na przemian to dymem, to za­pachem zoranej ziemi, więdnących liści. Ciągnął ku nam z zachodu; a niekiedy w jakimś majesta­tycznym nawrocie rozsiewał niewypowiedzianą woń, którą dotychczas raz jeden tylko czułem z ca­

łą oczywistością, którą jednak witam i rozpoznaję natychmiast, ilekroć wiatr przyniesie ją do na­szych nizin — przenikliwą woń wody, oceanu.

Był to doprawdy piękny wieczór, zgodny z na­strojem mojej duszy.

W pokoju Józefa błysnęło światło i dobiegł mnie stuk otwieranego okna. Zuch ten lubił świeże po­wietrze. Po chwili ujrzałem czerwony ognik pa­pierosa. Wówczas, w nagłym postanowieniu, za­wołałem głosem na wpół ściszonym: „Józefie!“

Grubo, po męsku odezwał się:

To ty, Laurent? Czego chcesz?

Pomówić z tobą, przejść się. Nie kładziesz się jeszcze?

Co znowu!! Więc?

Chodź przejść się ze mną.

Też zachcianka !

Nie chcesz, Józefie?

Nie mówię, że nie chcę. Zastanawiam się, co cię dręczy. Zresztą... dobra. Schodzę.

Okrążyłem dom. Po chwili Józef otworzył drzwi. Miał na sobie fularowy szalik i melonik, z którym nie rozstawał się nigdy, sądząc, że wygląda w nim „poważnie“.

Ach! — zauważyłem — obawiasz się kataru?

Wzruszył ramionami.

Nigdy nie wychodzę z gołą głową. Nie je­stem jakimś świszczypałą, jakimś fantastą, arty­stą, czy subtelnym duchem...

W tej chwili w szparze uchylonych drzwi zjawi­

ła się mama. Usiłując dostrzec nas w ciemno­ściach, spytała:

Nie wyjdziecie już chyba?

Idziemy przejść się, mamo.

Ale, po co? Po co, moje dzieci?

Bądź spokojna — odparł Józef, — nie pój­dziemy do kawiarni.

Podczas gdy znikaliśmy w czarnej otchłani, nie­spokojny, zrozpaczony głos powtarzał:

Nie odchodźcie zbyt daleko, moje dzieci. Wyjść! Wyjść! Co za pomysł!!

Byliśmy już na ulicy. Pochyłość drogi automa­tycznie wiodła nas ku rzece. Jeszcze chwila i uj­rzeliśmy czarną wodę, w której tańczyły nocne światła. Józef zagadnął spokojnie:

Czy masz jakąś określoną marszrutę?

Nie, co prawda nie mam żadnej.

Wielki błąd. Przy pierwszym kroku należy już wiedzieć, dokąd się zmierza. Czy pójdziemy wzdłuż łachy Chapitre?

Nie. Chodźmy raczej w stronę mostu Saimt- Maur.

Mnie tam wszystko jedno skoro wyszedłem dla zrobienia ci przyjemności.

To bardzo miło z twojej strony, Józefie.

Skręciliśmy w lewo. Biegnąca wzdłuż rzeki ścież­ka ledwo była widoczna, obraliśmy więc zgodnie drogę. Szliśmy krokiem dość szybkim. Przez dłuż­szą chwilę trwało milczenie. Wreszcie, Józef ode­zwał się stłumionym głosem:

Masz swoją tysiączkę?

*

Wiesz dobrze, że ją mam.

Chciałem powiedzieć: czy masz ją przy so­bie, po prostu — w kieszeni?

Naturalnie. Gdzieżbyś chciał, abym ją trzy­mał?

W kieszeni ? Ach! To nieostrożność, mój dro­gi, wielka nieostrożność!

Chciałbym wiedzieć — dlaczego?

Ba, nocą, na przedmieściu. Nigdy nie wiado­mo... Tak, to nieostrożność! Jeszcze jedna fantazja w twoim rodzaju. Zresztą, to nie moja sprawa.

Tak, to nie twoja sprawa.

Powiedziałem, że nie moja. Powiedziałem tak przez grzeczność i dla świętej zgody. Nie twoją rzeczą jest to podkreślać. Ale, dość. Mówmy

o czym innym.

Cichutko zagwizdał jakiegoś wojskowego mar­sza, po czym spytał:

Jak się ma panna Strohl?

Nienajgorzej. Interesuje cię?

Czemu nie? Wszystko mnie interesuje. He­lena Strohl jest osobą, która, jak się zdaje, posia­da charakter. A to się nie zdarza tak często w ma­łym światku, w którym żyjesz.

„Mały światek“ — cudowne określenie!!

Uważasz może, Laurent, że to jest wielki świat?

Na szczęście — nie.

Jeżeli nie jest wielki, w takim razie jest ma­ły. Mały światek: uczeni, myśliciele, intelektuali­ści. Nazywam to małym światkiem.

Niech i tak będzie, Józefie. A co chciałeś mi powiedzieć o pannie Strohl?

Powiedziałem już, oo chciałem powiedzieć. Co tam trzymasz w ręku?

Tysiącfrankówkę.

Chociaż jest ciemno — domyślałem się tego. Idiotyzm!

Chciałbym wiedzieć, oo w tym jest idiotycz­nego, że trzyma się w ręku tysiącfrankówkę, gdy się ją posiada?

Józef zniżył głos, mówił jednak z naciskiem:

Przede wszystkim, gdy mówisz o pienią­dzach, nie powinieneś tak krzyczeć.

Sądziłem, że jesteś odważniejszy.

Mój chłopcze, jestem równie odważny jak ty, a prawdopodobnie nawet odważniejszy, choć na to nie ma sprawdzianu. Ale gdy chodzi o pieniądze odwaga nie ma nic do rzeczy. Niezbędna jest przezorność.

Uspokój się więc!—odparłem ze śmiechem.— Włożę ją do kieszeni, tę swoją tysiączkę.

Tak będzie lepiej. Najpierw jednak pokaż mi ją.

Po co? Wiesz jak wygląda. Zresztą, nic nie widać. Nie, nie pokażę ci jej.

To ją schowaj. Skoro palisz — daj mi pa­pierosa.

Wziął papierosa i spokojniejszym już głosem powiedział:

Co zamyślasz, Laurent, zrobić z tymi pie­niędzmi?

Obiecuję, że dowiesz się tego.

Bo widzisz... Ale niechże ci najpierw wyja­śnię. Czy należy uważać, że postąpiłeś dziś nie­słusznie?... Szczerze mówiąc — nie! Gdy pienią­dze są, należy je chwytać. U nas są one raczej rzadkością! Na te tu, po ciotce Matyldzie, czeka­liśmy od czasu... no, jeszcze przed urodzeniem. Tak. Ale mieć, to jeszcze nie wszystko. Trzeba je­szcze — zachować. A to jest najtrudniejsze. To jest nadzwyczaj trudne. Każdy poważny człowiek ci to powie.

Głos Józefa nabrał w ciemności słodkiego, nie­mal pieszczotliwego brzmienia. Podjął znów, sma­kując wyrazy:

Jeżeli nie robisz natychmiastowego użytku z tego banknotu, może mi go powierzysz. Przy pewnym doświadczeniu nie trudno jest znaleźć dobrą, na,wet bardzo dobrą lokatę. Powiedział­bym — sześć, całe sześć, a nawet siedem procent. I to nie tego rodzaju lokaty, jak ojca.

Zaczął się śmiać, niezbyt jednak głośno, z pew­ną wstrzemięźliwością.

Nie, — ciągnął dalej — nie jakieś lokaty marzyciela. Bo, w gruncie rzeczy, dobrze zrobili­śmy żądając pewnych sum natychmiast, póki pie­niądze jeszcze były. Zawsze choć tyle ocaleje. Nie ma nawet cienia wątpliwości, że reszta się zmar­nuje, ulotni! Co za szkoda! Ach! co za szkoda! I nic nie można na to poradzić. Mogę robić mu wszelkie, najlepsze, najpewniejsze propozycje.

Pójdzie za swoim kaprysem jedynie. No, dokąd teraz idziesz?

Dochodziliśmy do mostu Sairut-Maur. Dwie czy trzy lampy gazowe ledwo go rozjaśniały. W ich drgającym świetle można było dojrzeć Marnę, ogołocony miejscami brzeg i łodzie rybackie. Wą­skie kamienne stopnie prowadziły nad samą wodę. Zacząłem powoli schodzić. Józef, całkowicie po­grążony w swych kombinacjach finansowych, szedł posłusznie za mną.

Jeżeli pożyczysz mi na rok, będę mógł ci dać sześć. Rozumiesz — sześćdziesiąt franków. Jeżeli pożyczysz mi na sześć miesięcy, w takim razie dam tylko cztery procent, co wyniesie dwadzieścia fran­ków. A teraz, jeżeli chcesz wziąć udział w intere­sie, w prawdziwym interesie, gdzie ryzyko jest wspólne, jak tego słuszność wymaga...

Stanęliśmy tuż nad wodą. Słychać było łagodny szum rozdzieranej filarami mostu rzeki. Przed na­mi, oświetlony blaskiem jakiejś latarni, kołysał się leniwie drewniany ponton, umocowany przez rybaków o dwa czy trzy metry od brzegu. Byłem świetnym skoczkiem. Nagle rozpędziłem się, sko­czyłem i opadłem na ponton. Józef urwał w poło­wie zdania. Widziałem go teraz, jak stał na brze­gu, w meloniku na głowie i z rękami w kiesze­niach. Pienił się z cicha:

No proszę! Oto Laurent czystej wody! I po co to, pytam?

Więc co? Nie przyjdziesz tu do mnie? — od­parłem, pochylając się nieco.

Nie, nie mam bzika. Zresztą, jeżeli masz za­miar tam zostać, porzucam twoje towarzystwo.

Ale nie natychmiast, Józefie; najpierw po­słuchaj. Mam ci coś do powiedzenia,

Odpowiednie miejsce wybierasz na to!

Wybrane lepiej, niż sądzisz.

Czy myślisz o samobójstwie?

Nie, wręcz przeciwnie, myślę o życiu, Józe­fie. Posłuchaj, posłuchaj uważnie. Nie przypomi­nasz sobie, być może, jak pewnego dnia... och! to stara historia, odbywałeś wówczas służbę wojsko­wą, ową sławetną służbę, którą oceniasz na dwa tysiące franków... Mieszkaliśmy przy ulicy Guy-de- la-Brosse... Pewnego dnia posprzeczaliśmy się, na temat, oczywiście, pieniędzy. Mówiłeś rzeczy obrzy­dliwe, rzeczy sitraszne. Słowem brukałeś to wszyst­ko, co ja szanuję na święcie. Przysięgłem wówczas, w twojej obecności, że pierwszy mój banknot ty- siącfrankowy...

Usłyszałem głos Józefa. Głos zachrypły, wście­kły. Józef pochylał się nad wodą, krzycząc głucho:

Ty! — masz zamiar popełnić szaleństwo. Laurent, to będzie zły uczynek. Na Boga! To prze­chodzi wszelkie pojęcie!

... A więc, Józefie, przysięgłem, że pierwszy mój banknot tysiącfrankowy cisnę w ogień dla okupienia twych słów, twych myśli, tego wszyst­kiego co mówiłeś o ubóstwie, o bezinteresowności,

o ideach, dla których warto żyć, a nawet umrzeć.

Józef zaczął krzyczeć. Kręcił się na brzegu, był jednakże tak ciężki, że nie mógł skoczyć. Wyrwał

oburącz wielką bryłę ziemi z trawą i cisnął ją w moją stronę, nie dosięgając mnie. Krzyczał:

Dureń! Dureń! Dostaniesz lanie!

Mówiłem dalej. Owładnęło mną wspaniałe unie­sienie.

Pierwszy mój banknot, Józefie! Oto on! Przypatrz mu się dobrze. Nie cisinę go w ogień. Miałem ten zamiar, nie chcę jednak, abyś popa­rzył sobie ręce. Popatrz więc, Józefie! Przedzie­ram go na dwoje. A teraz na czworo. A teraz na osiem części. Raz jeszcze i jeszcze raz! Co się sta­ło? Śmiejesz się, Józefie?

Józef począł się śmiać. W przerwie między dwo­ma czknięciami wymówił:

Nie udało ci się. Nie udało. To nie był praw­dziwy banknot.

Nie prawdziwy? Dobrze, mój stary. Zatrzy­muję maleńki kawałeczek. Będziesz mógł spraw­dzić. A reszta — dalej! do rzeki! A teraz odejdź, bo skaczę na brzeg.

Zdawało się, że Józef uspokoił się nagle. Gło­śno dysząc, stał wyprostowany z rękami w kiesze­niach. Nie widziałem jego twarzy, ale dość dobrze mogłem ją sobie wyobrazić. Powiedział:

Zasługujesz by cię wrzucić do wody. Och, te­raz lepiej nie skacz!!

rV

Nabrałem już rozpędu. Skoczyłem na trawę

0 dwa kroki od mego starszego brata. Rzucił się na mnie natychmiast. Chwycił przegub mojej dłoni

1 potrząsał nią z wściekłością. Nie widziałem go nigdy w stanie takiego nieopanowania. U szczy­

tu wzruszenia sam gotów byłem do gwałtownych czynów.

Tysiąc franków! — powtarzał. — Tysiąc franków! Czy wiesz, że jest to prawie zbrodnia?! Nie masz nawet tyle imaginacji, aby wyobrazić sobie co można mieć za tysiąc franków?

Ciekaw jestem, — odparłem oddalając się

0 parę kroków — ciekaw jestem, co bym też mógł kupić, aby być choć w połowie tak zadowolony jak jestem teraz.

I to ma być już wszystko? Wracasz?

Wszystko, najzupełniej wszys/tko! Idę ao domu.

A pieniądze? a forsa? — mówił, zatacza­jąc się.

Ach! — rzuciłem powracając w jego stro­nę — jesteś nieprzytomny, Józefie. Pieniądze są w wodzie, w wodzie. Zdawałoby się, że nie rozu­miesz jeszcze.

Uderzeniem pięści zsunął melonik na tył głowy, ściągnął szalik, zwinął go, włożył do kieszeni

1 dwa czy trzy razy westchnął głęboko. Jąkał się:

Coś niezrozumiałego. Zrobiłeś ten swój ka­wał, a teraz zmykasz, jak złodziej. Czekaj, czekaj, idę z tobą. Nie wymigasz się tak gładko. Nie są to zdrowe ideje, ideje nasze , francuskie. To pocho­dzi od tych wszysitkich mętnych łbów, od tych pi- jusów, z którymi się włóczysz. Tysiąc franków! Twierdzisz, że kochasz matkę. Czy zastanowiłeś się czym jest dla mamy suma tysiąca franków? Widziałeś, jak pracuje nasza mama?

Józefie, bez sentymentów. Rozważyłem wszy­stko w przeciągu lat pięciu. Wiesz, że mam dobrą pamięć. Co do mamy mś, to możesz jej tę całą sprawę opowiedzieć, jeżeli masz ochotę.

Nie, — odparł kiwając głową. — Nie, nic jej nie powiem. To zostanie między nami. Sprawa ta nie jest jeszcze zakończona. A co się tyczy pienię­dzy, to, czy naprawdę były one całkowicie twoje?

A ty uważasz, że czyje?

Po sprawiedliwości, skoro ich nie chciałeś, stawały się z powrotem wpólną 'własnością.

Były może twoje?

Częściowo — oczywiście, z chwilą, gdy już były niczyje, stawały się po trochu i moje. A na­wet w znacznym stopniu — moje: mimo wszystko jesitem twoim bratem.

Tak, mocno żałuję!

No, mój mały, przekonamy się jeszcze. Mo­że przyjdziesz kiedy prosić mnie o pieniądze z mi­łym uśmiechem i z buzią w ciup. Wtedy przypo­mnę ci, żeś zabrał mi moje tysiąc franków.

Czułem już dostateczne odprężenie, by się uśmiechnąć. Józef brediził dalej z uporem.

W gruncie rzeczy nie chciałeś ich, skoro je wyrzuciłeś. Dlaczego więc prosiłeś o nie? Co mó­wię? Żądałeś! A przecież — nie chciałeś ich.

Ależ, owszem, owszem, chciałem.

Na co?

Aby uczynić to, co uczyniłem. Na to, aby po­święcić tysiąc franków musiałem posiadać tysiąc franków. Nie rozumiesz?

Ziemia Obiecana — 3

33

Właśnie, że nie — nie rozumiem. W każdym razie tego — nie rozumiem. Tysiąc franków! Mo­głeś był w ostateczności... nie uznaję tych rzeczy, a nawet nie cierpię tego rodzaju gestów... Mniej­sza jednak z tym — mogłeś był przekazać je, gdy­byś był prawdziwie humanitarny, gdybyś był wre­szcie prawdziwym filantropem, za jakiego chcesz uchodzić, mogłeś był przekazać je jakiejś instytu­cji dobroczynnej. Znam takie, które zasługują na uwagę. A! tym razem przyparłem cię do muru. Nie znajdujesz odpowiedzi?

Nie, nie, Józefie. Na to, aby ofiara miała pełną wartość, pełną cenę, należało uczynić... to, co uczyniłem. Dla biedaków właśnie, dla tych, którzy potrzebują pieniędzy, którzy umierają z powodu pieniędzy, należało ten banknot całkowicie znisz­czyć; należało — jednym słowem — uczynić gest bezwzględny.

Jak powiadasz?

Bezrwzglę-dny.

Znaleźliśmy się teraz na drodze. Dwa czy trzy dalekie światła, wykwitłe z wilgotnych mroków, raziły nais w oczy. Szliśmy tuż obok siebie i nie­mal za każdym krokiem ramiona nasze stykały się w ciemnościach. Józef odezwał się ponurym tonem:

My dwaj nie dojdziemy z sobą do porozu­mienia.

Potem siapnął gwałtownie, jak kot mający za­miar rzucić się z pazurami. I naraz znów począł zrzędzić. Ujął mnie pod ramię, jak gdyby w oba­

wie, że mu się zawieruszę. Mówił w jakiś bzdur­ny, zupełnie u niego niebywały sposób.

Chcesz, żebym ci powiedział? A więc — ro­zumiem już teraz. Ojciec? Nie lubisz go. Ach, miej przynajmniej odwagę swych przekonań. Ojciec cię niepokoi, przyznaj, przeraża cię. Nigdy się nie wie co też nowego wymyśli. I poza tym istnieją rzeczy, których nie możesz mu wybaczyć. Tak, tak, mój chłopcze: jesteś człowiekiem wrażliwym i, co gorsza, subtelnym, człowiekiem wzniosłych uczuć. Bywają więc dni, kiedy ojca nie znosisz, mój dro­gi, kiedy budzi on w tobie wstręt, zwłaszcza z po­wodu swych przygód z kobietami: Solange, Tere­sa... wiem wszystko, mam swój wywiad. A w ze­szłym roku owa pani z trafiki! Jednym słowem — budzi w tobie wstręt. Nie przyznajesz się do tego, ponieważ jesteś wykształcony, a tacy wykształce­ni ludzie jak ty, nie potrafią mówić szczerze. Po­słuchaj więc, Laurent: to, co uczyniłeś przed chwi­lą, tak, owe tysiąc franków, ofiara, wielkie słowa, etc.... mój drogi, to właśnie jest ojciec najczystszej wody, to właśnie sama istota ojca. To jedno z owych szaleństw, które byłby z pewnością wy­myślił, gdyby był w młodszym wieku uczył się te­go wszystkiego, czego ty się uczysz z tak wielkim nakładem trudu. Nie podoba ci się to, ale mniej­sza z tym! Przede wszystkim — prawda.

Silnym wstrząsem ramienia pozbyłem się Józe­fa. Nie chciałem nic więcej słyszeć. Zmykałem wielkimi krokami. Wówczas Józef rzucił się na­

przód, biegł dwie, czy trzy sekundy, uchwycił z po­wrotem moje raanię i podjął spokojnym głosem:

Powiem ci coś jeszcze. Tysiąc franków... bę­dziesz ich żałował. Zobaczysz, czy nie maim słu­szności.

ROZDZIAŁ III

Dostęp do miasta w pełnym znaczeniu tego słowa. Podróż Sekwaną. Antrakt symfoniczny. Motyio ziemi obiecanej i rodzinnego losu. Tajemny nie­pokój.

Nazajutrz z samego rana wyjechałem do Pary­ża. Creteil znajdowało się jeszcze w owych cza­sach u granic świata roślinnego. Po przebyciu placu de l’Eglise tramwaj nasz jechał dalej drogą na Alfort. Był to brukowany, szeroki, omal pu­sty szlak, po którym dudniły niekiedy wozy pia- skarzy. Droga podobna, ze swymi ściekami, szyna­mi, chodnikami przypominała ulicę. W samej swej istocie, w swej budowie, była ona jakby emana- cją, czy kamienistą odnogą miasta. A jednak, po prawej i lewej stronie istniały jeszcze liczne wyr­wy, przez które roztaczał się widok na pola, na prawdziwą, wymagającą uprawy ziemię, ziemię z widnokręgiem, z pługami, stogami, z końmi, z, wieśniakami, którzy orząc, siejąc i zbierając, opierali się, ustępując jedynie piędź po piędzi, ni­

czym straż tylna cofającej się prowincji. Podróż­ny mógł tu też dostrzec zieleń cmentarza i wielkie pęki listowia, swobodnie okolonego szarą wstęgą muru. Dalej szły rudery i ogrodzenia hodowców warzyw, istot hybrydycznych — na wpół wieśnia­ków, na wpół robotników, którzy, torturując w cieniu zazdrosnych murów wąskie skrawki zie­mi, wydzierali jej przy pomocy wody, nawozu, kloszy i ram oszklonych, ogromne ilości warzyw,

i zwozili je nocą, w sennych wózkach osobiście do hal targowych Paryża.

Zanim skończyły się ostatnie inspekta, zaczyna­ło się właściwe miasto. Wysyłało ono ohydną awangardę w postaci koślawych domków, najroz­maitszych chałup, trzęsących się bud, skleconych ze strzępów tektury i klepek. Natura miewała nie­kiedy nawroty i fantazje. Odnajdywało się stare ogrody, pełne czcigodnych drzew, a tu i owdzie nawet jakieś uwięzione pole. Dalej z kolei szły karczmy, altanki, maleńkie bistra, o barwnych fa­sadach, zdobnych w pióropusze trzmieliny. Jeszcze dalej leżały porzucone łupy gałganiarzy, których szałasy zdawały się paść na skorupach i żużlach. Aż nagle, prezentując temu niewyraźnemu otocze­niu swoją skalną podmurówkę z nieciosanego ka­mienia, wyrastał jakiś czteropiętrowy budynek, z przybłąkanym tu sklepikarzem, z oknami o chro­niących od wiatru bocznych zasłonkach, z wietrzą­cą się na balkonach bladoróżową pościelą. Dalej szły składy drzewa z miłym zapachem piętrzą­cych się świeżych trocin. A później znów całe le­

giony połatanych, w pełnym słońcu nawet drżą­cych chałup, kostropatych, cynicznych nie do uko­jenia.

Od Alf ort począwszy, miasto szło już jednym ciągiem, miasto twarde i uporządkowane. Jednak­że, wzdłuż alej, bulwarów i nadbrzeża, miejscami, plamami, jak jakaś zła myśl, jak uparta choroba, powracało utrapienie przedmieścia. Niejednokrot­nie po wielkim szmacie czystego, starannie utrzy­manego miasta, otwierał się nowy wrzód, jakieś ciemne, niesłychane podwórze ze zbutwiałymi le­piankami, z całymi górami odpadków, ze sforami zżeranych przez robactwo dzieci, ze zdziczałymi mężczyznami i kobietami, z zapachami ponurego, deszczowego, pełnego nienawiści, przeklętego Wschodu. I, gdy się zbliżało do bram, gdy się już słyszało mowę, śmiech i piosenki Paryża, wybu­chała wówczas owa „strefa“, owo wielkie obozo­wisko nędzy, które zewsząd otacza sławną i wspa­niałą stolicę.

Tak więc, każdorazowo, zanim zdołałem dotrzeć do miejsca mej pracy, kłopotów i myśli, musiałem, uwięziony w trzęsącym tramwaju przebyć całą tę wszarnię, poddając się jej niemym, ostrzegaw­czym wyrzutom. Nie zdołałem nigdy do tego przy­wyknąć.

Odraza, a może i wstyd sprawiały, że, gdy nie spieszyło mi się zbytnio, wysiadałem z tramwaju już przy moście Charenton, aby dokończyć drogi małym stateczkiem.

Te maleńkie ¡stateczki stanowiły wówczas jeden z wdzięków Paryża. W dni powszednie wyruszały prawie puste: prawdziwe przybytki melancholii, na których nieliczni, zziębnięci pasażerowie czy­nili wrażenie błąkających siię cieni.

Czy tego ranka spragniony byłem melancholii? Z pewnością — nie! Potrzebowałem radości, entu­zjazmu, a nade wszystko ukojenia, tak jest—odpu­szczenia. Przechadzka moja z Józefem napełniła mnie dumą, ale, z pewnych powodów, które będę jednak musiał wyłuszczyć — również i niepoko­jem. Chwilami niepokój ustępował; czułem się podniesiony do godności rycerza idei, wyrzeczenia, honoru: dokonałem wyznania wiary, ogłosiłem zwycięstwo ducha nad materią. Na rzecz najgod­niejszej sprawy poniosłem wielką ofiarę. Nie ża­łowałem jej i nigdy jej nie pożałuję... A jednak, mogłem najlepiej zmierzyć całą jej wagę, skoro w tym czasie właśnie, pod koniec sezonu, ubranie moje z trudem jedynie utrzymywało się na grani­cy przyzwoitości, a omal że i na granicy czystości. Dziurawe obuwie wchłaniało wodę. A kapelusz, bielizna... Mniejsza z tym! Siłą wyobraźni zosta­łem na długo odziany, ogrzany, nakarmiony. Do­trzymałem obietnicy, wypełniłem, — no tak... wy­pełniłem swe zobowiązanie.

Rozległ siię dzwonek i statek ruszył, żadna in­na podróż nie mogłaby chyba silniej utwierdzić mnie w poczuciu mej wielkości. Przez chwilę sta­tek pruł opieszałe wody Marny, pozostawiając dłu­gie, zielone bruzdy. Droga prowadziła pod mostem

kolejowym, potem pod jakimś wesołym mostkiem dla pieszych i, natychmiast oto docierało się do miejsca, w którym dopływ wpada do rzeki. Był tu rozległy, pijany niebem, wodny pejzaż, krzyżu­jące się drogi wichrów, zbieg świateł, skojarzenie potęg, nieustanne święto żywiołów ziemskich, szczególnie zrozumiałe dla dusz, uszlachetnionych jakimś trudnym wyczynem.

Miasto widziane z daleka wydawało się niskie, rozrzucone, robiło wrażenie niemal wioski. W o- wych czasach było ono jeszcze wolne od cemento­wych walhalli, które dziś podziwiamy. Brzegi rze­ki chyliły się ku prądowi pięknym, leniwym spad­kiem, na którym, jak na dawnych rycinach, widać było poruszających się spacerowiczów, tu jakie­goś śpiącego wyrobnika, tam psa — włóczęgę. Z odległości, w jakiej płynął statek, szpetota ludzi

i rzeczy nie dawała się odczuć. Widać było miłe domeczki, będące, być może, gospodami, mieszka­nia flisaków, przewoźników i robotników porto­wych. Aby przeinaczyć rzeczywistość, aby oddać się marzeniu, nie trzeba było nawet zbytnio się oddalać. Można było wyobrażać sobie podróże, Du- naje, Wołgi, ucieczki, wyprawy, podboje.

A wówczas podjeżdżało siię do wielkiego, szero­kiego, uwieńczonego rzędem latarń mostu, zatłoczo­nego i pełnego dymu. I od razu na wybrzeżu poczy­nały się mrowić tysiące beczek — cały skarb Ber- cy. Po drodze złożyłem ukłon tym mdłym napo­jom: upojony przecież byłem mocniejszym winem. Stałem na przodzie statku,—nazywając to w my­

ślach: na „dziobie“. Był to odkryty stateczek, jeden z tych, które wypuszczono na wystawę. Wiatr, omal że morski, przeszkadzał mi w rozmyślaniach. „Tak, doprawdy, uczyniłem słusznie. Zbyt już czę­sto mówiono u nas, u Pasąuierów, o pieniądzach. Nawet ojca, który podjął tak wielki wysiłek i od­niósł zwycięstwo, pociągały kuszenia Mammona. Ferdynand spalał się w drobnych pożądaniach. A Józef, och! Józef, ten gotów był duszę oddać za obrączkę Fafnera. Duszę! Już ją oddał, nieszczę­sny! Cecylia była cudowna, oczywiście, i tak już od nas daleka, tak już poza kręgiem naszych namięt­ności — a jednak i ona była w niebezpieczeń­stwie dzięki swym niemożliwym projektom mał­żeńskim. Pozostawała biedna mama. Och! ona nie była winna; wszystko to oszołamiało ją tylko, szar­pało, miażdżyło. Czyż w ten właśnie sposób, taki­mi oto sprzeczkami, drobnymi porachunkami i tar­gami należało uczcić nasze wejście do ziemi obie­canej ? Bo przecież była to ziemia obiecana. Ojciec osiągnął cel całego swojego życia. Rozpoczynaliś­my nową egzystencję. Wkraczaliśmy nareszcie do zielonej doliny inłelektualizmu. I na to jedynie, aby się tu sprzeczać o grosze. Co za wstyd! Nie! był już najwyższy czas uczynić coś nadzwyczajne­go, okupującego, oczyszczającego. Uczyniłem to... przynajmniej częściowo...“

W tym punkcie rozmyślań poczułem, że niepokój zatruje mi radość. Niepokój, zbliżony zupełnie do wyrzutów sumienia. „Uczyniłem co trzeba? Nie,

rachunek nie jest wyrównany. Jest coś jeszcze, co się domaga rozpatrzenia. Ach! jakie to wszystko trudne!“

W tej chwili mijaliśmy właśnie cały sznur galar. Stateczek nasz począł się kołysać. Z przystani, cią­gnących się wzdłuż rzeki, rozlegał się raz poraź przenikliwy gwizd. Spośród filarów mostu d‘Au- sterlitz wyłoniła się Notre-Dame i wysokie, roz­siane na wyspach kamienice. Serce podskoczyło mi do gardła; był to widok na miarę mej udręki. Przed rozdwojeniem się nurtu wzdęta rzeka na­bierała jak gdyby zbawczego tchu. Niby oazę wspomnień widziałem po lewej stronie Jardin des Plantes, nasz ukochany ogród dzikich zwierząt, gdzie rozpoczęło się już panowanie jesieni. Za­pchane tłumem pieszych, końmi, ciężarowymi plat­formami bulwary nadbrzeżne prowadziły ze sobą rozmowę ponad wodami rzeki.

Stateczek wjechał pomiędzy wyspy, między po­dobne do fortów z piaskowca i granitu ocembro­wania brzegów i naraz ukazała się oczom rozko­szna nagroda, czarowny, pełen ułudy widok — sa­mo serce, sam rdzeń, sanktuarium miasta w ca­łym tego słowa znaczeniu —owo piękne i szlachet­ne zgromadzenie wież, kościołów, pałaców, skrzy­dlatych mostów, domów wiedzy, surowych rezy­dencji, szalonych budowli, dymiących dachów, drzew uwięzionych, ogrodów i figur, wzniosła gra wody, nieba i dzieł rąk ludzkich, z których każde miało swą historię, swą treść, swoje przeznacze­

nie, — jednym słowem — Paryż, oczywiście, a ra­czej Paryż dziewiętnastoletniego chłopca, który dokonał czegoś, co było niewątpliwie trudne, nie­wątpliwie piękne i chwalebne, ale z czego nie był zbyt zadowolony, z powodów, które prędzej, czy później trzeba będzie wyjaśnić.

ROZDZIAŁ IV

Dom przy ulicy Saint-Jaques. Kontrasty Paryża. Wizerunek Leona Schleitera z rolcu 1900. Wiedza

i władza. Stosowanie metod matematycznych w biologii. Poranne odwiedziny. Próba zwierzeń. In­terwencja zmysłu krytycznego.

Leon Sehleiter jest dużo starszy ode mnie. Je­żeli wierzyć rocznikom, to, w czasach kiedy rozpo­czyna się moje opowiadanie, musiał on mieć lat dwadzieścia siedem. Mieszkał przy ulicy Saint—Ja­ques naprzeciw Sorbony, w domu, który jak czar­ny świerzb przylepiony był do boku Collège de France, a od tego czasu zniknął na skutek mądre­go zarządzenia regulacyjnego.

Dla młodego uczonego tej miary, co Sehleiter, było to mieszkanie bardzo nędzne. Znając tego człowieka, już w korytarzu wejściowym odczuwa­ło się coś w rodzaju politycznego, a nawet społe­cznego wyznania wiary, które przejmowało mnie szacunkiem, omal że entuzjazmem. Rozgałęzione jak arteria, wąskie schody wznosiły się środkiem

tej budy, rozsyłając na wszystkie strony kręte, przecinane stopniami ganeczki, na które wycho­dziło całe mnóstwo maleńkich cel. Mieszkali tu ro­botnicy, córy Koryntu, sprzedawcy uliczni — lu­dek na ogół dość spokojny. Światło na schody pa­dało z małego, aksamitną sadzą pokrytego dzie­dzińca. Mieszkańcy mogli tu ,na każdym piętrze wylewać swoje nieczystości przez okno do ołowia­nych ścieków, których amoniakalne wyziewy wdy­chało się po drodze.

Było rzeczą zadziwiającą gdy w samym sercu dzielnicy wiedzy napotykało się tę bezczelną ruderę, która za czasów swej młodości widzieć zapewne musiała pielgrzymów, udających się do Corogne i Saint>Jaques de Compostelle. Dziś je­szcze odnaleźć można pomiędzy politechniką i Col­lege de France, w cieniu Sainte-Barbe i Louis-le- Grand, pod okiem Panteonu, kościołów i bibliotek, najbardziej cuchnący z zakątków nędzy paryskiej.

Leon Schleiter, nauczyciel mój i kolega, był wówczas pomocnikiem w laboratorium fizjologicz­nym w Sorbonie i asystentem Dastre’a. żywiliś­my wiele podziwu dla Schleitera. Rok temu bronił on rozprawy, bynajmniej nie błyskotliwej, lecz właśnie monumentalnej, o budowie tłuszczów fo­sforowych w jajach ptasich. Praca ta, składają­ca się nieomal w całości z cyfr i wzorów chemicz­nych, stanowiła w naszych oczach zbiór podstawo­wych zasad wiedzy, sumę wszystkich rozsądnych pojęć o życiu. Prawdę mówiąc, w pracy tej Schlei­ter wyłącznie jeszcze ograniczał się do rozwijania

kancepcyj Dastre’a. Wnosił w nie krańcowy do- gmatyzm, który nas olśniewał, mimo że zawdzię­czaliśmy mu różne niemiłe przejścia: Schleiterbo­wiem nie należał do ludzi czułych.

Był on synem skromnego krawca z ulicy Abou- kir. Widział jak ojciec siedząc w kucki przy lśnią­cym krawieckim stole, niszczeje zgarbiony w piw­nicznym świetle. Długi czas prowadził wśród za­duchu starych łachów życie wypełnione udręką ambicji. I, od wysiłku do wysiłku, przy pomocy gry tajemnych potęg i olśniewających przypad­ków, ten synalek krawca wznosił się wzwyż — obecnie już bardzo szybko — w nowej glorii, ja­ką wydały owe czasy, w glorii wiedzy.

Mówię — wznosił się, a nie rozkwitał: w słowie

i w pojęciu rozkwitania jest coś giętkiego, swo­bodnego, coś radosnego, co mi się wydaje niezgod­ne z osobą Schleitera. Będę z pewnością miał je­szcze sposobność powrócenia do Schleitera na przestrzeni tych i następnych stronic. Zajmował on i zajmuje dotychczas określone miejsce w moim świecie. Muszę, na jego cześć, zboczyć nieco w moim opowiadaniu. Leon Schleiter był, w owych czasach, chudy, wysoki, śniadoskóry i czarnowło­sy, nosił wąsy i muszkę. Miał twarz wąską, spła­szczoną po bokach, tak, że we wspomnieniu wi­dzi się go z profilu. Na długi, cienki jak bło­na nos zakładał binokle. Nos ten, niemieckie brzmienie nazwiska, bezkompromisowość jego po­glądów w czasie sprawy Dreyfusa sprawiły, że przeciwnicy uważali go za żyda. Powtarzał chęt­

nie: „żałuję, że nie jestem żydem“. I natychmiast dodawał: „Niestety — nie jestem nim“. Był za­wsze i dotąd pozostał jeszcze dreyfusistą. Mówił tak wówczas dla zaprotestowania przeciwko temu, co nazywał końcówką obciążającą. W chwili, gdy rozpoczyna się niniejsze opowiadanie, Leon Schlei- ter przystąpił był właśnie, z pasją oschłą i ponurą, jak cała jego osobowość, do ruchu socjalistycznego w odcieniu Guesde‘a, a raczej w odcieniu Schleite- ra, to znaczy ku krańcowo lewemu socjalizmowi, który podbarwiał syndykalizm.

Nie chciałbym, aby dobór słów i rytm zdań mógł choć na chwilę nasunąć myśl, że nieżyczli­wie osądzam osobę i bieg przeznaczeń Schleitera. Dzisiaj należy on do (tych, dość zresztą licznych uczonych, którzy wcześnie rzucili laboratoria i roz_ koszne udręki wiedzy, dla zdarzeń życia politycz­nego. Myśląc o Leonie Schleiterze, przez długi czas zadawałem sobie pytanie, czy zrodzone z po­pularności upojenie, namiętność posiadania wpły­wu, lub nawet gra pojęć, mogły istotnie człowieka wysokiej kultury doprowadzić do zawahania się w wyborze między dwoma rodzajami kariery, dwo. ma rodzajami przeznaczeń : drogi wiedzy i drogi władzy; rozumiem przez to — owej widocznej, dotykalnej, prostaczej władzy, jaką jest wpływ w życiu publicznym. Wydaje mi się, po namyśle, że prawdziwi uczeni rzucają badania, gdy nic już wy­ciągnąć z nich nie mogą. Nie wykraczam tu poza płaszczyznę moralną zagadnienia. W pierwszym rzędzie matematykom — o czym myślałem nieraz

w związku z Pawłem PainJevé — i niektórym poe­tom lirycznym, zdarza się widzieć, jak talent ich szybko wygasa. Rzucają się wówczas do czynu, ponieważ rozmyślanie ma dla nich już jedynie woń zastygłych popiołów.

Uwagi te nie oddalają nas zbytnio od biologa Schleitera. Jeden z pierwszych zastosował on ści­słość matematycznych rozumowań do wiedzy o ży­ciu. Jakkolwiek Dastre był jednym z czynników tej wielkiej rewolucji, mawiał jednak w owych czasach o Schleiterze i o ¡nas wszystkich: „Mam wrażenie, że jestem kurą, która wysiedziała ka­częta“. Schleiter był zabłąkanym w obserwacji istot żywych matematykiem. Szybko wypalił się ogień jego geniuszu. Jestem pewien, że cierpiał nad tym i że to było przyczyną jego politycznych aspiracji i chłodnej surowości.

Wspinając się tego ranka po schodach domu przy ulicy Saint-Jaques nie myślałem o tym wszystkim. Całkowicie byłem pogrążony w swej walce wewnętrznej i dumie. Potrzebowałem sank­cji, potwierdzenia ze strony człowieka własnej kla­sy moralnej. Oto dlaczego musiałem zapukać do Leona Schleitera.

Schleiter już wstał i natychmiast otworzył drzwi. W tej dziwacznej ruderze posiadał on dość wygodne mieszkanie, składające się z dwóch po­kojów, kuchni i czegoś w rodzaju przedsionka. Okna wychodziły na ulicę Saint-Jaques i mury Sorbony — zbożny widok, pozwalający choć czę­ściowo zapomnieć o panującym na schodach mro-

Ziemia Obieeana — 4

49

ku i woni. Mieszkanie Schleitera było nadto bar­dzo czyste i utrzymane w najwyższym porządku. Otworzył mi więc osobiście z brzytwą w dłoni, po­nieważ golił się właśnie.

Co za miła niespodzianka, — powiedział su­chym, miarkowanym głosem, który znałem dosko­nale i który nie peszył mnie wcale, był bowiem u Schleitera wyrazem jak największej serdeczno­ści. — Czemu zawdzięczam tę przyjemność?

O! — odparłem niedbale, — może pan być spokojny: nic ważnego.

Nic ważnego, bez wątpienia; ale może coś poważnego?

Nie, nie, niech się pan uspokoi.

Jestem spokojny z zasady i omal z definicji. Proszę siąść w fotelu. Jeżeli pan pozwoli, skończę z goleniem. Jest to, wie pan, prawdziwa męka, bo mam bardzo twardy zarost. A więc poranne od­wiedziny, po prostu? Znakomicie!

Nie są to tak zwane odwiedziny: miałem sajść do labo, ponieważ wiedziałem, że pan tam będzie.

I nagła jakaś potrzeba zmusiła pana do wy­przedzenia zamierzonej godziny? Dobrze. Niech pan chwilkę zaczeka, zanurzę tylko głowę w wo­dzie. A teraz, słucham.

Panie Schleiter — zacząłem wstając — za­pewniam pana, że jest to rzecz bez znaczenia.

Och! widzę to, widzę, sądząc chociażby po pańskim przykładnym spokoju. Woli więc pan po­zycję stojącą?

Właściwie, nieco ruchu...

Niech mi pan wierzy, panie Pasąuier i uczy­ni ten drobny wysiłek by usiedzieć w fotelu, cho­ciażby tylko przez dyscyplinę, dla opanowania ner­wów.

Nie jestem zdenerwowany. Niech mi pan wybaczy.

Czynię to właśnie, mój drogi.

Czy zna pan mojego starszego brata?

Znać go... to byłoby zbyt wiele powiedziane. Widziałem go trzy czy cztery razy.

Chciałbym najpierw stwierdzić, że mój star­szy brat, Józef, jest nieprzeciętnym chłopcem.

Schleiter odwrócił się do mnie, poprawił bino­kle, przyjrzał mi się z wielką uwagą i rzekł przy­ciszonym głosem:

W tej chwili chce pan, zapewne, wykazać, co może zdziałać zmysł rodzinny, tak, nawet z mło­dzieńcem o niezależnych poglądach i krytycznym umyśle. Widzi pan, panie Pasąuier...

Ach! — wtrąciłem, zrywając się z fotela — wczoraj wieczór uczyniłem coś, o czym muszę ko­niecznie z panem pomówić.

Schleiter wyciągnął rękę z nieco wzniesionym wskazująęym palcem.

Uwaga! — powiedział. — Uwaga! Jest pan bardzo podniecony, drogi chłopcze!

Oczywiście, — odrzekłem, pochylając gło­wę. — Postaram się wszysto panu opowiedzieć. Jest to coś zadziwiającego.

Po namyśle, proszę, póki czas jeszcze, nic mi w ogóle mie mówić, kochanku — podjął Schleiter.

Mimo uprzejme słowo „kochanku“, które prze­jął od Dasitre'a, zgłupiałem na to powiedzenie.

Nic panu nie mówić... ależ zaręczam... Co pan sobie wreszcie wyobraża?

—■ Nic sobie nie wyobrażam, nic zupełnie. Wi­dzę, po prostu, że pan jest bairdizo podniecony. Przy­puszczam, o ile mogę cokolwiek przypuszczać, że uczynił pan coś, z czego nie jest pan zbyt zadowo­lony. Więc ponieważ mam doświadczenie i intere­suję się panem, mój chłopcze, powiadam: proszę wyświadczyć mi tę łaskę i zachować swoje zwie­rzenia dla siebie.

Ale dlaczego? Czy wyobraża pan sobie, że popełniłem coś nieuczciwego?

Tego, oczywiście, nie mówię. Jestem nawet pewien czegoś wręcz przeciwnego. Myślę jednak, że pan podziękuje mi za to, co przed chwilą powie­działem. Gdyby pan zaczął teraz mówić, wieczo­rem jużby pan tego żałował. Proszę mi wierzyć, drogi chłopcze: znam ludzi. Jeżeli się musi wspól­nie pracować, niezbędna jest ogromna powściągli­wość. A teraz, chodźmy do labo, skoro miał pan ten zamiar, a ja również tam idę... No, no, niech się pan uspokoi, Pasquier! Chwileczkę, zamknę drzwi.

Zdjął z wieszaka lekki, czarny, filcowy kape­lusz, który dla ludzi nauki był w owych czasach urzędowym nakryciem głowy w dzień powszedni. Popychał mnie za ramię ku wyjściu.

Tak będzie o wiele lepiej. Jeżeli chcemy ra­zem żyć i pracować z pożytkiem, strzeżmy się, ko­chanku, strzeżmy się zbyt wielkiej zażyłości, se­kretów, spowiedzi i tym podobnych igraszek. To romantyzm, Pasąuier, to nie — pracownia.

Byliśmy na schodach o roztrzęsionej posadzce. Przez każde z okien przesyłały nam ścieki z nie­czystościami jak gdyby tchnienie spróchniałych zębów. Schleiter spojrzał w niebo i powiedział:

Znów będzie deszcz, Rozpaczliwa jest ta je­sień.

ROZDZIAŁ V

Samotność w laboratorium. Helena czasów naszej młodości. Zagrożone doświadczenie. Lekkie zanu­rzenie w świat Weillów. Sentymentalno-filozoficz- na przechadzka. Ogród w deszczu. Los w odwro­cie. Rozmowa dwudziestolatka. Nocny poivrot.

Zwykłe pomyłki matek, świetlista smuga pod drzwiami.

Laboratorium fizjologiczne zajmowało, i dotych­czas jeszcze zajmuje, południowo-wschodni naroż­nik Sorbony. Sale zajęć wychodziły bądź na ulicę Saint-Jaques, bądź na ponurą ulicę Cujas, bądź wreszcie na wewnętrzny dziedziniec, gdzie rozpa­czliwie wyły przeznaczone do doświadczeń psy.

W czasie naszych długich wakacji laboratorium stało pustkami. Bez pośpiechu przeprowadzano łu­gowanie ścian — zabieg, do którego szef nasz, pro­fesor, przywiązywał dużo wagi. Drużyna Schleite- ra, składająca się z Villaume‘a, de Rocha, Heleny Strohl i ze mnie, powracała nieraz do pracy z koń­cem lata. Schleiter lubił rygor i uważał, że waka­

cje powodują, zniewieściałość. Przepracowany sier­pień wprowadzał go w zachwyt: brak studentów, mało hałasu. Malarze kończyli już swoje zadanie

i opuszczali laboratorium. „Schleiter ma słuszność, mówił Roch. Jest to chwila takiego spokoju, że można by uchwycić w przelocie któreś z praw na­tury, ot, tak sobie, niechcący“.

Dastre, przebywający wówczas w pewnej okoli­cy podmiejskiej, gdzie był burmistrzem, układał w marzeniu traktat o przycinaniu drzew, ów piękny traktat na temat ogrodnictwa, który nigdy nie uj­rzał światła dziennego. Wiedzieliśmy, że w poło­wie października szef powróci do nas, życzliwy, troskliwy i ugrzeczniony ; tak człowiek wyobraża sobie wielkopańskie maniery dawnych czasów.

Jeżeli pan pozwoli, napiję się czarnej ka­wy — powiedział Schleiter.

Poszedłem z nim do kawiarni na bulwarze Saint- Michel. Schleiter nie był skąpy, ale ograniczał swe wydatki. Spytał:

Napije się pan kawy?

Odmówiłem pod pozorem, że piłem już w do­mu. W istocie, zapach kawy budził we mnie wiel­ką na nią ochotę, ale wciąż jeszcze czułem się upo­korzony niedawną rozmową. Ruszyliśmy z powro­tem do Sorbony.

Pańska przyjaciółka, panna Strohl, — mó­wił Schleiter — ma być wcześnie w laboratorium. Robi dla mnie wykresy.

Wiadomość ta przejęła mnie zadowoleniem, któ­re ukryłem. Jakże mogłem, chociażby przez chwilę,

liczyć na tego czarnego Schleitera, na jego poczu­cie delikatności, wówczas gdy miałem Helenę?

Już od dwóch lat Helena była moją przyjaciółką

i słuchaczką tych samych wykładów, co i ja. Przy­była ona ze swego rodzinnego Belf ort, aby w Pary­żu zdobyć licencjat, który też otrzymała jedno­cześnie ze mną w czasie letniego semestru. Była to wówczas piękna, smukła dziewczyna, nieco wyż­sza ode mnie. Blondynka o ładnych rysach, o świe­żej, jędrnej cerze, i wyrazie owego radosnego zdrowia, jaki widuje się u młodych kobiet z re­klam Chereta. Chodziła wielkimi krokami i nosiła spódnice tylko do kostek, co na owe czasy było dość śmiałe. Na piękne, w koronę upięte włosy na­kładała zręcznie mały, marynarski, filcowy kape­lusik. Wszystko to, nadając zgodnie z jej wolą ce- chy swobody i chłopięcości, nie przeszkadzało jej jednak być kobietą piękną i skorą do śmiechu.

Czyniąc ten wizerunek, zamknąłem mocno oczy, aby spoza stu kolejnych obrazów lepiej odnaleźć naszą Helenę z tamtych czasów.

Helena, w nowym fartuchu sztywnym jeszcze od krochmalu, była już przy pracy. Spojrzenie miała nieruchome i wargi drżące, jak ktoś, kto liczy w myśli. Skinęła jednak życzliwie w moją stronę, wskazując jakiś stołek. Stół, przy którym praco­wała Helena, tonął w pięknym, chłodnym świetle. Na korkowej deszczułce widziałem rozkrzyżowaną żabę. Udo zwierzątka było rozcięte. W obnażony, jedwabną nitką umocowany mięsień wbite były elektryczne igły. Po prawej stronie Heleny obra-.

cal się aparat rejestrujący. Cieniutka jak włos li­nijka zarysowywała się na poczernionym walcu. Helena trzymała chronometr w jednej ręce, w dru­giej ołówek.

Heleno, — odezwałem się cichutko. — jakże jestem szczęśliwy, że panią dziś widzę. Nie potra­fię wyrazić, jak bardzo pragnąłem pani obecności.

Helena uśmiechnęła się, opuściła powieki, zdob­ne w długie, brunatne rzęsy i na razie nic nie od­powiedziała. Po czym odezwała się spokojnym i śpiewnym głosem:

Dzień dobry, Laurent! Cóż to się panu stało, drogi chłopcze? Osiem... dziewięć... Ma pan jasno niebieskie spojrzenie, jak pański... proszę zacze­kać... Dziesięć... jedenaście, dwanaście... jak pań­ski ojciec, gdy jest w złym usposobieniu. Ach! nie należy tego mówić? Jakiż pan jest... Trzynaście, czternaście... Popsuję sobie przez pana cale do­świadczenie... drażliwy. Tak! Można powiedzieć, że pan jest drażliwy! Niech mi pan da spokój przez chwilę. Nie wiem już co robię... No, dalej! proszę odwrócić się do mnie plecami.

Zaczęła znów liczyć. Chwilami zatrzymywała się z półotwartymi ustami i wówczas dostrzegałem jej zęby, na które przyjemnie było patrzeć. Potrząsała głową. Udałem, że się odwracam i ujrzałem zawie­szoną na ścianie mądrą maksymę Dastre‘a: „Każ­dy przedmiot posiada tu określone miejsce. Upra­sza się o kładzenie każdej rzeczy na miejsce“.

Heleno, — odezwałem się raptem. — Jestem bardzo nieszczęśliwy. Nie, nie, niech mnie pani nie

słucha. Nie jestem wcale nieszczęśliwy. Jestem na­wet, może, bardzo szczęśliwy. Sam nie wiem: mu­simy to wspólnie rozpatrzyć. Uwaga! Czyżby ta żaba nie dostała odpowiedniej dawki kurary? Co jej się stało? Nie podobają mi się te skurcze.

Proszę się nie niepokoić, przewrażliwiony człowieku. Niech pan uczyni tylko co należy, aby się powstrzymać od mówienia. Dwadzieścia pięć. Tak, tak, dwadzieścia pięć. Nie wiem już na czym to stanęłam. Jest pan nieznośny. Gdyby tu nad­szedł Schleiter, nazwałby pana artystą, fantastą i już nie wiem czym więcej. I miałby słuszność.

Och! — szepnąłem zadąsany — Schleiter jest wśród psów. Niech pani posłucha jak charczą. He­leno, muszę z panią pomówić.

Ależ, drogi chłopcze, to przecież zupełnie pro­ste. Wyjdziemy razem. Ale do tego czasu... Czter­dzieści dwa. Och! denerwuje mnie pan... Kiedy pan pracował nad nadnerczami, nie zakłócałam pa­nu spokoju. Czterdzieści cztery... Nie? Nie chce pan, abyśmy wyszli razem?

Tak, o, tak! Ale nie teraz z rana. Później.

No — myślę. Do trzeciej będę zajęta. A po­tem, cóż, niechże mnie pan potem zaprosi na pod­wieczorek. Och, nie popełnimy żadnego szaleń­stwa.

0 trzeciej. Dzięki, Heleno. Czy mimo to mo­gę zostać?

Nie, Lau. Nie. Niech pan popracuje. Niech pan pomoże Schleiterowi. Doprawdy, jeżeli pan tu

zostanie, będę robiła głupstwa. Spokoju, drogi Laurent, spokoju!

Heleno, nie chcę dziś Schleitera. To człowiek bardzo inteligentny, ale posiada mózg na wpół przepuszczalny. Wiem, co mówię. Drażni mnie dziś. Idę do biblioteki.

Choćby do samego diabła, mój mały.

Och, Heleno, gdyby pani wiedziała...

A więc dobrze! niech pan nie idzie do dia­bła. Niech pan idzie do biblioteki, ale co ważniej­sze, niech pan nie wraca. Laurent, pan jest bar­dzo miły. Bardzo pana lubię, Laurent.

Wzruszyłem ramionami i poszedłem do bibliote­ki. Spędziłem tu blisko godzinę na przeglądaniu biuletynów, robiąc jakieś nieokreślone notatki. Po­tem wyszedłem i, co tchu, popędziłem na Boule- vard de 1’Hopital.

Przyjaciel mój Justyn Weill mieszkał u swych rodziców, którzy, prowadząc niewielkie przedsię­biorstwo wynajmu pojazdów, żyli wspólnie z dwo­ma braćmi i ich rodzinami. O tej porze, we wrze­śniu, Justyn musiał zapewne być na wsi, w okoli­cach Jouy-en-Josas. Mając wolny wstęp do tego rodzinnego domu, skierowałem się wprost do biu­ra pana Weilla.

Był to mały, otyły, łysy izraelita w złotych bi­noklach, zawsze pełen życia i wesoło usposobiony. Lubił mnie jako najlepszego, najszczerszego przy­jaciela swego syna.

Panie Weill, — powiedziałem wchodząc — czy myśli pan, że Justyn będzie dziś w Paryżu?

Pan Weill potrząsnął głową.

Nie, mój kochany. Justyn pracuje. I nie myśl, że chodzi tu o doktorat prawa. Nie. Chodzi

o coś w rodzaju szekspirowskiego dramatu w pię­ciu aktach i trzydziestu siedmiu odsłonach; coś przeraźliwego! Ja, oczywiście, nic o tym nie wiem, nikt z nas nic o tym nie wie. A potrzeba dużo do­brej woli, aby nic nie wiedzieć, aby nie słyszeć, jak deklamuje po wszystkich kątach wiersze ze swego „Ezechiela“. Nazywa się to „Ezechiel“ i jest nawet niezłe, choć zupełnie się na tym nie znam. Masz jakoś niezbyt wesołą minę.

Panie Weill — mówiłem, idąc za biegiem myśli — zrobiłem głupstwo i wyjechałem dziś z Créteil bez pieniędzy. Czy może mi pan pożyczyć dwadzieścia franków?

Pan Weill począł się śmiać, otworzył kasę i po­dał mi ludwika ze słowami:

Chcesz może więcej?

Nie, — odparłem — dziękuję panu. Jutro, albo pojutrze odniosę.

Pan Weill uczynił ruch człowieka, któremu się nie śpieszy. Byłem już na ulicy; ochłonąwszy, po­wracałem wolnym krokiem do szkolnej dzielnicy. Jeden Laurent w głębi serca czynił dość niefor­tunny rachunek, który drugi Laurent z pogardą odrzucał.

Za franka niespełna zjadłem śniadanie, nie w zwykłej naszej traktierni przy ulicy Thénard — obawiałem się tam spotkać Schleitera lub którego­kolwiek z moich towarzyszy — ale w jakimś bi­

stro na wybrzeżu. Potem odbyłem samotną, dość ponurą przechadzkę, bezustannie stawiając czoło różnym sprzecznym myślom. Wreszcie, koło godzi­ny trzeciej, wróciłem do Sorbony. Ciężkie chmu­ry, przybyłe z zachodu, ocierały się o szczyty do­mów. Helena przyjęła mnie śmiechem.

A więc skończone! — zawołała. — Schleiter wynagrodził mnie nawet czymś w rodzaju wzmian­ki honorowej. I nie ma w tym pańskiej winy, Lau- rent. Już mnie prawie rozbolała głowa. Dokąd mnie pan chce zaprowadzić?

Dokądkolwiek bądź. Na przykład do ogrodu Luksemburskiego.

Wygodne rozwiązanie.

Szliśmy krok w krok wzdłuż ulicy Soufflot. He­lena nosiła na ulicy długie, nieprzemakalne okry­cie, które zwano waterproof i które wydawało mi się nieskończenie eleganckie. Pod pachą miała skó­rzaną, statecznie wypełnioną książkami teczkę. Zapytała:

Co się stało, Laurent?

Stało się, — odparłem cichutko — że jestem bardzo nieszczęśliwy.

Spojrzała na mnie ukradkiem i uśmiechnęła się z lekka.

Wszystko jest u pana możliwe, nawet i to.

Heleno, — podjąłem natychmiast, — wie pa­ni, że nadchodzącej zimy skończę lat dwadzieścia.

Wiem o tym, kochaneczku, wiem. I nie jest to nawet ładnie przypominać mi w ten sposób, że

jestem starsza od pana o dwa lata. No, tak. Pra­wie że starsza dama.

Nie odpowiedziałem natychmiast, musiałem naj­pierw przetrawić owo „kochaneczku“. Pan Dastre stanowczo zaraził wszystkich.

Heleno, — podjąłem wreszcie — pani jest doprawdy moją przyjaciółką. Musi mnie pani wy­słuchać, jak przyjaciółka.

Przekroczyliśmy ogrodzenie ogrodu Luksembur­skiego. A wówczas Helena uczyniła jeden z owych wdzięcznych gestów, których nigdy nie skąpiła. Ujęła moją dłoń, potrząsnęła nią, uściskała i za­trzymała wreszcie przez chwilę w swojej dłoni. Uśmiechnęła się przy tym:

Wyglądamy jak para zakochanych. Jest to rozkoszne a nie przedstawia żadnego niebezpie­czeństwa.

Heleno — zacząłem naraz — opowiem pani później moją wczorajszą przygodę, przygodę, któ­ra bynajmniej nie jest prosta. Najpierw chciał­bym jednak zwierzyć się pani z tysiąca rzeczy. Proszę mi obiecać, że nie będzie się pani ze mnie śmiała. Jestem już w tym wieku, że... Jakże to po­wiedzieć? To omal śmieszne.

Ależ nie, bynajmniej — odparła Helena na wpół przymykając oczy. — Nie, to nie jest śmie­szne.

Najsilniej ze wszystkiego odczuwam wielką potrzebę miłości. To — właśnie! Nie ma na to in­nego określenia. Wielką, prawdziwą, straszliwą potrzebę miłości.

Helena zatrzymała się pochylając głowę. Stała się raptem bardzo poważna, a rumieniec ogarniał ją falami. Szepnęła:

Mam wrażenie, że doskonale rozumiem.

A co najbardziej doprowadza mnie do roz­paczy, to, że ja nie mogę kochać, jednym słowem, że nie mam do tego prawa.

Helena podniosła głowę.

Proszę to wyjaśnić, Laurent, bo teraz już przestaję rozumieć.

Chodźmy — odpowiedziałem, biorąc ją pod ramię i pociągając w aleję. — Jak wyjaśnić pani ukryte sprawy mojego życia? Czy pani sądzi, że nie jesit dla mnie rzeczą bolesną mówić, że miłość budzi we mnie wstręt? Pani więc, która wszystko odgaduje... Tak, Heleno jest pani najinteligent­niejszą kobietą na świecie... Będąc u nas, poznała pani mojego ojca. Pewne strony charakteru czynią zeń zachwycającego człowieka. A jednak, od trzech czy czterech lat przysiągłem sobie postępować wręcz odwrotnie, niż postępował i zawsze postę­puje mój ojciec.

Nastała króciutka przerwa. Helena podjęła ci­cho:

Pański ojciec miewa kochanki?

Skąd pani wie o tym?

Wzruszyła ramionami.

Mój Boże, nie trudno się tego domyślić.

A więc — tak, to ścisła prawda. Nie, nie po­winienem był tak mówić: to jest wyrażenie moje­go brata Ferdynanda.

Pan nie lubi Ferdynanda?

Owszem, ale zostawmy Ferdynanda w spo­koju. Opowiem o nim później. Tak, mój ojciec mie­wa kochanki i nic na to nie można poradzić.

Chciałabym wiedzieć, co by pan mógł w ogó­le na to poradzić?

Och! jestem szalony. Zrobiłem kilka prób. Nic się nie dało uczynić. Ojciec to mur. W stosun­ku do niego wszystko staje się daremne. Jest nie­możliwy. Okropny. Ma już ponad pięćdziesiątkę, a myśli jedynie o kobietach, a raczej myśli o ko­biecie. Nie mogę powiedzieć wszystkiego. Czasa­mi wprost śmiechu warte. Teraz, kiedy jesteśmy, jakby powiedział Schleiter, burżujami, przydałaby się służąca w domu. Cóż z tego, — wszyscy wie­my, że utrzymanie służącej, nawet brzydkiej, by­łoby niepodobieństwem. Trzeba było wymyślić coś innego. Zostawmy to. Myśleć o kobietach! Ja rów­nież myślę o kobietach. I nieraz zadaję sobie pyta­nie, czy ja, Laurent, na skutek złośliwości losu nie jestem całkowitym portretem swego ojca. I to jest rozpaczliwe, ponieważ ojciec budzi we mnie sprze­ciw, a nawet wstręt. Wiem, że nie powinienem się do tego przyznawać. Ale to jeszcze nie wszystko: Cecylia! Cecylia — to inna znów historia. Nie po­winienem mówić o niej natychmiast po... Czy sły­szała pani grę Cecylii? To niebiańska istota, jak ją dawniej określał ten niemożliwy Waldemar. Mo­że to niemądrze mówić w ten sposób o własnej sio­strze. Nie dowodzi to naturalnie skromności. Ale— trudno. Cecylia to geniusz. Jest dumna, wyniosła.

żyje między nami jak zesłanka z nieba, jak istota innej rasy. Kiedy gra, świat cały milknie, aby jej słuchać. Zaręczam pani, że nawet Pola Lescure w jadalni... choć Pola nie ma po co się uciszać... i tak nigdy nie robi hałasu — ale nawet koń w swej stajni, nawet to małe stworzonko, które chrobocze w drzewie. A więc — Cecylia ma wyjść za mąż. Istna katastrofa! A do tego — za kogo? Za jakie­goś wschodniego władcę może, za jakiegoś mędrca, maga ? Nie! Skończy się na tym, że poślubi Walde­mara Henningsena. Ze sto razy mOwiłem pani o nim, ale nie powiedziałem wszystkiego. Waldemar wydobył nas z mroku. Nie wiedzieliśmy nic, lub prawie nic. Byliśmy — Cecylia i ja — ubożuchny­mi dziećmi. On nam objawił wszystko: muzykę, wszelkie piękno... i dumę, przede wszystkim dumę. Mieszkaliśmy w tym samym domu. Był artystą. Przychodził, schodził do nas, uczył Cecylię. Dla mnie był on jakimś Arielem, archaniołem z klu­czami i pochodnią. Niezwykły był z tymi wielkimi, niezgrabnymi rękami, z tym wszystkim, co mówił. Józef określał go: esteta! Co pani jest, Heleno?

Nie czuje pan, że deszcz pada?

Owszem. Chodźmy pod dach. Więc czymże jest dzisiaj ten zadziwiający chłopiec? Czyżbym się nie orientował? Czyżbym źle widział? Józef twierdzi chętnie, że jestem marnym obserwato­rem. Czymże on jest, ten Waldemar? Wykolejeń­cem, chorym wariatem. Tak, to przede wszystkim. Neurastenikiem! I Cecylia ma go poślubić! Mógł­bym nieomal ręczyć, że Cecylia nie kocha go, albo

Ziemia Obiecana — 6

65

raczej, że już go nie kocha. Nie przemokła pani zanadto, Heleno? Heleno, mam wrażenie, że opo­wiadam pani banialuki i że wszystkie te przykro­ści właściwie pani nie obchodzą.

Staliśmy pod daszkiem, sami jedni. W ogrodzie padał wielki, prostopadły, ciężki, nieustępliwy deszcz. Naraz, dobiegły nas dźwięki orkiestry woj­skowej; musiał to być czwartek i orkiestra grała dla drzew, dla przemokłych roślin, dla ociekają­cych wodą krzeseł. Grała walca z Traviaty:

Musi...i...my pi...ić aż chivy...y...ci szał

To wino upajające.

Była to melodia, której nie znosiłem, którą uwa­żałem za śmieszną i która, z biegiem lat, nabrała w mym wspomnieniu jakiegoś wprost rozdziera­jącego piękna.

Spojrzałem na Helenę wzrokiem pełnym tkliwo­ści i niepokoju i, w ciągu chwili, krótkiej jak bły­skawica, doznałem nieokreślonego wrażenia, że po­pełniam błąd, że obieram złą drogę, że w tym mo­mencie właśnie coś psuję, że z czymś, co jest może samym przeznaczeniem, a może jakąś łaską jedy­ną, mijam się i że jednak niepodobna mi postąpić inaczej; jestem jak wyrzucony pocisk, jak kometa i nie zależy już ode mnie, abym nie podążał tam, dokąd dążę.

Tak, — podjąłem głosem bardziej jeszcze przytłumionym — jestem więźniem ich wszyst­kich! Tak jest! Nie jestem wolny. Wieżą mnie, przygniatają. Mówiła pani o Ferdynandzie. Fer­dynand się żeni. Wszyscy oni się pożenią. Jest to

coś w rodzaju epidemii. Pani nie zna Klary. Nie wiele pani przez to traci. To najwłaściwsza żona dla Ferdynanda. Przyszłe to małżeństwo całą nie­dzielę szepce ze sobą po kątach. Myśli więc pani zapewne — miłość. A jakże! Mówią bez końca o meblach z politurowanego orzecha, o obiciach, o serwisie Baccarat, słowem, o tym co nazywają „gniazdkiem“. Przepraszam bardzo, ale to budzi we mnie wstręt, tak, wstręt!

Miałem rozpaczliwe wrażenie że jestem coraz dalszy od tego co chcę powiedzieć. A tam, poza ob­szarem deszczu, między zmokłymi kasztanami, pu­zonista sam jeden podejmował ze smutnym upo­rem:

Musi...i...my aż chivy...y...ci szał.

Wówczas Helena uniosła głowę i skrzydlatym ruchem otrząsnęła płaszcz. Mam wrażenie, że się uśmiechała. Na wpół szeptem wyrzekła:

Biedny chłopcze, to nie jest takie zawiłe. My­ślę, że gdyby pan kochał kogoś, nie myślałby pan nawet o tych wszystkich cudzych sprawach. Obie­cał mi pan herbatę. Byłaby teraz bardzo pożądana.

Gdy tak ruszyliśmy po deszczu, zdawało mi się, że nadeszła odpowiednia chwila na najbardziej niezrozumiałą część mych zwierzeń. Ale, czy spra­wiła to niepogoda, deszcz, przypadek, złe samopo­czucie, czy też rumieniec Heleny, dość, że wszyst­ko odbyło się inaczej, niż się spodziewałem i słowa również zawiodły. W decydującym momencie przy­szło mi na myśl, by zrobić pewne doświadczenie. A może to właśnie owo doświadczenie chciało

abym je podjął w stosunku do swojego serca i przeciw niemu. Słyszałem własne słowa:

Heleno, wczoraj wieczorem popełniłem sza­leństwo. Tak, rzecz nierozumną.

Helena patrzyła na mnie jakimś dalekim spoj­rzeniem. Wielkie krople deszczu zbierały się na brzegu jej filcowego kapelusza. Szepnęła:

Co pan uczynił?

Pokłóciłem się wczoraj wieczór z moim bra­tem Józefem.

Helena wzruszyła ramionami. Przez chwilę wa­hałem się na pochyłości.

Miałem banknot tysiącfrankowy, a raczej " ściśle mówiąc... słowem było tam razem tysiąc franków. Dano mi właśnie tę sumę po długich roz­prawach. Muszę już powiedzieć wszystko. Chodzi

0 sprawę spadkową. Podarłem więc ten papierek

1 rzuciłem go do Marny, aby pokazać Józefowi...

Helena czekała chwilę a, ponieważ nie mówiłem nic więcej, spytała swobodnym, spokojnym i da­lekim ’głosem:

Aby pokazać... co?

Nic, Heleno, zupełnie nic. Zresztą, wszystko to nie jest takie proste, jakbym to mógł powie­dzieć. Proszę, niech pani wejdzie. Dostaniemy tu herbaty, ciastek i wszystkiego, czego pani zapra­gnie.

Ciepło herbaty spłynęło mi do gardła, nie przy­nosząc ulgi sercu. Odczułem wielką udrękę. Wypo­wiadałem się obficie, mówiłem o wszystkim. Cią­gnąłem dalej:

Spotkałem Boissonnasa, ucznia astronoma Schulhofa. Nic — tylko wyć ! ! Połowa astronomów utrzymuje, że ziemia liczy dwa miliardy lat, inni znów, że tylko trzysta milionów. A — matematy­cy! Z tymi jeszcze jest gorzej. Wszystko z powro­tem podlega dyskusji. Nie ma iiic pewnego. Dwa i dwa to już nie jest cztery. Równoległe doskonale mogą się przecinać. Jakiż nieład! Co za nędza! Istnieje jedna tylko rzecz, której mniej więcej można być pewnym. Nie, nie chodzi o nicość. Cho­dzi o cierpienie. Gardzę wiedzą ścisłą, a przynaj­mniej nie ufam jej, mimo Schleitera i jemu podob­nych. Wiedza, zwana ścisłą, jest olbrzymim oszu­stwem. Ale lituję się nad życiem. Zobaczy pani, zobaczy pani, że wymyślę nową fizjologię : fizjolo­gię cierpienia. To jest jedyna rzeczywistość.

Wyszliśmy z powrotem na ulicę. Zdjąłem swój kapelusz o szerokim rondzie, postanowiłem bo­wiem w niczym nie naśladować Schleitera.

Szliśmy ulicami, o zmierzchu. Helena była po­jednawcza, łatwa, macierzyńska, tak, to właściwe słowo: macierzyńska. Chwytała mnie za ramię, gdy, nie zważając na wozy i dorożki, rzucałem się na jezdnię. Słuchała jeszcze, lub przynajmniej udawała, że słucha tego co mówiłem. Pamiętam że około wpół do siódmej błądziliśmy wzdłuż skweru Notre-Dame. Mówiłem gorzkim głosem:

B ois sonnas przypomniał mi najpierw, że wszystkie planety naszego systemu kręcą się w jednym kierunku, to znaczy w odwrotnym kierun­ku do wskazówek zegara. Zdawałoby się że to

może dodać otuchy, nieprawdaż? Istnieje tu pe­wien porządek, coś co pozwala, by umysł odpo­czął. A więc — nic podobnego! Oto odkryto plane­tę, zwaną Uranem, która się kręci w odwrotnym kierunku. I każdy z jej satelitów również kręci się w odwrotnym kierunku. Ach! zaręczam pani, że gdy o tym myślę, miałbym ochotę umrzeć.

Biedny Lau! — powiedziała Helena. — Pan nie jest prosty, och! bynajmniej nie prosty.

Co pani robi? Chce mnie pani opuścić?

Oczywiście. Musizę, mój maleńki. No, no, od­wagi! Każdy ma swoje własne życie, Laurent!

Wypowiadając tę surową zasadę, Helena podda­ła się uniesieniu, o którym z biegiem dni niejed­nokrotnie miałem marzyć. Szybko pochyliła się ku mnie i złożyła na moich włosach leciutki, leciutki pocałunek; nie pojąłem na razie, iż posiadał on woń pożegnania.

W kilka minut później szedłem wzdłuż Sekwany z moim wielkim kapeluszem pod pachą. Na rogu mostu Austerlitz zatrzymałem się pod latarnią i napisałem bilecik, o którym zapomniałem niemal zupełnie do chwili, gdy mi go pani Weill w roku 1918 oddała wraz z wieloma innymi papierami:

Justynie, drogi Justynie, jesteś jedynym moim przyjacielem. W imię poezji, przyjaźni, miłości i wszystkiego, co wielbimy, przyjedź jutro do Cre- teil zobaczyć się ze mną. Urządź się tak, abyś mógł pozostać kilka dni z twym nieszczęśliwym

Laurent, którego opuścili bogowie, ludzie, idee“.

Pan Weill na szczęście nie wyjechał jeszcze. W czasie letnich miesięcy kazał się on co wieczór wieźć jedną ze swych dorożek na plac Denfert, by stamtąd udać się pociągiem do rodziny w Jouy.

Podarował mi kopertę, zalepił ostentacyjnie mój list, podjął siię go doręczyć, wyrecytował dwa czy trzy dowcipy, polegające na grze słów, w czym zresztą celował, i wsiadł do dorożki.

Z tego deszczowego wieczoru pozostał mi je­szcze w pamięci szereg obrazów: obrzydliwy obiad, zjedzony w restauracyjce koło placu Maubert; uli­ce, chodniki, okratowania ciemnych ogrodów i, o północy, kawiarnia w okolicach Bastylii. Wreszcie, później jeszcze, mała stacyjka skąd wyjeżdżało się do Saint-Maur. Pozostał jeszcze jeden jedyny po­ciąg — koło wpół do drugiej. Byłem zabłocony aż po samą duszę, brudny, dziki, zirytowany. Pada­łem ze zmęczenia i zasnąłem w wagonie. Ze sta­cji Saint-Maur do ulicy du Moulin szedłem jak au­tomat. Dostrzegłem wreszcie nasze drzwi i usły­szałem, jak pudel warczy u furtki. Nie miałem klucza od bramy, ponieważ nie zdarzało mi się wracać o podobnej godzinie. Dłuższą chwilę sta­łem na chodniku bez ruchu. Pies, rozpoznawszy mnie, węszył w szparze przy ziemi, ale już nie szczekał. I wówczas, tuż obok, jak nocny powiew dobiegł mnie głos mamy:

To ty, Laurent! Jak późno!

Mówiła rzeczywiście bardzo cicho, aby nie zbu­dzić domowników. Zaraz też posłyszałem jak pora się z wielkim kluczem. Drzwi uchyliły się. Ciem-

ność nocy była teraz przecudownie chłodna i spo­kojna. Przyciskając mnie do piersi, powiedziała:

Domyślałam się, że i na ciebie przyjdzie ko­lej. Jesteś zupełnie zmoczony. Można się od tego rozchorować. Chodź, na ogniu stoi ciepłe mleko z odrobiną kawy.

Pociągnęła mnie do jadalni. Mała oliwna lamp­ka paliła się na stole, który, jak za czasów nasze­go dzieciństwa, jak za czasów ulicy Vandamme i ulicy Guy-de-la-Brosse, w przerwach między po­siłkami nakrywano popękaną, łuszczącą się ceratą. Matka przyniosła mleko w porcelanowej filiżance, którą miała jeszcze po ciotce. Gdy piłem, nie chcąc mnie drażnić, przyglądała się ukradkiem jedynie. Spróbowała nieśmiałym głosem:

Powiedz mi cokolwiek, Laurent. Może zro­zumiem. Nawet jeżeliby to miała być jakaś sprawa dotycząca twego wieku. Nawet, jeżeliby to miała być... no tak, sprawa miłosna.

Postawiłem filiżankę, zerwałem się gwałtownym ruchem i twardym głosem odparłem:

To jest wszystko co tylko chcesz, mamo, z wyjątkiem sprawy miłosnej.

Szedłem do swej mansardy, potykając się o sto­pnie. Spod jednych drzwi przedzierała się wąziut­ka smużka światła: to Pola Lescure czytywała do samego świtu, do ostatecznego zmordowania po­wiek romanse w ilustrowanych okładkach, które w dzień chowała pod materac w swym łóżku.

ROZDZIAŁ VI

Dom, w którym stawialiśmy pierwsze kroki. Dy­plom — kluczem do ziemi obiecanej. Groźba rozłą­ki. Creteil, czyli mądrość kwoki. Samotność i pod­dasze. Wariacje na temat praw rządzących odgło­sami.

W roku 1927, mniej więcej pięć lat temu, po raz ostatni, przypadkowo podczas jakiejś prze­chadzki, ujrzałem dom nasz w Creteil. Widok ten ścisnął mi serce. Domek wydał mi się chwiejny, bliski upadku, źle wystawiony do światła. W spar- szywiałym ogrodzie psy obszczekiwały echo swych własnych głosów, co zawsze napełnia mnie smut­kiem, jako rozpaczliwy obraz wszystkich niemal naszych sprzeczek. Bielizna suszyła się w podwó­rzu pozbawionym zarówno wiatru jak i wszelkiej nadziei. Długa rysa szła wzdłuż przedniej ściany domu, podobnie jak na ohydnym frontonie domu Ushera. Nie widać było mieszkańców: jedynie w chwilach, gdy ujadające psy chwytały dech, rozle­gał się ponury, dukający głos jakiegoś starca, któ-

ry prawdopodobnie sylabizował gazetę swojej nie­widomej towarzyszce.

W zeszłym roku znów znalazłem się na owej uliczce w Creteil. Dom zniknął. Na pociętej w działki przestrzeni wyrastały owe budowle, w któ­rych myśl współczesna przejawia się bez umiarko­wania i w gruncie rzeczy — naiwnie. Chociaż raz ten architektoniczny pośpiech sprawił mi ulgę. Nie musiałem już w roztrzęsionej ruderze rozpozna­wać zbytkownej, dumnej siedziby naszych począt­ków.

Zamieszkaliśmy w Creteil w 99 roku. Rajmund /• Pasąuier, ojciec mój, uzyskał w połowie roku 98 ów dyplom doktora medycyny, którego zarówno on sam, jak i my wszyscy wraz z nim, jeżeli nie bardziej jeszcze od niego, pragnęliśmy jak zbawie­nia, wyzwolenia i nagrody, jak klucza do nowego życia, jak — sztandaru. W tym to samym 98 ro­ku, Ferdynand, drugi z kolei brat mój, osiągnął peł- noletność; dla ułatwienia sprawy naszego osiedle­nia się w ziemi obiecanej, rodzice zaciągnęli więc pożyczkę, o której wspominałem na samym po­czątku.

Z chwilą, gdy dla jasności opowiadania muszę nawrócić do tych wszystkich udręk, opanowuje mnie gorycz, lub może nawet nuda. Zawsze niena­widziłem cyfr. Czyniłem niemałe wysiłki, aby wy­rzucić je z mego życia. Czyżby miały one odzyskać ową trującą moc teraz właśnie, gdy a pogod­nym sercem pragnę opowiedzieć naszą historię? Nie, powracać do nich będę urywkowo, jak się

zdarzy, alibo gdy się to okaże niezbędne. Opowiem, jeżeli tylko będzie to konieczne, lub przynajmniej możliwe, o długotrwałym pragnieniu ojca, by się wznieść wzwyż — jest to własne jego wyrażenie— przy pomocy wiedzy i o tym, jak żyliśmy w tych latach walki. Ale chcę mówić natychmiast o na­szym domu w Creteil. Czy nie to było moim celem od początku?

Po otrzymaniu dyplomu, ojciec przeprowadził najpierw kilka doświadczeń, utrzymanych całko­wicie w stylu pasquierowskim. Pojechał rozejrzeć się w wakujących placówkach i zbadać, gdzie mógł­by się osiedlić. Oczekiwaliśmy w Paryżu chwili połączenia się z nim. Zagadnienie to nie było pro­ste i od tej chwili począwszy stało się jasne, że ży­cie klanu Pasąuier składa się z rozbieżnych, trud­nych do pogodzenia interesów. Nas, każde z dzie­ci, wszystko wiązało z określoną dzielnicą Paryża. Józef puścił tu w ruch to, co nazywał swymi „in­teresami“; Ferdynand chodził do biura; prócz te­go, uniknąwszy służby, wojskowej dzięki wielkiej krótkowzroczności, zaręczył się wcześnie. Ja, ze swej strony, uczęszczałem na studia do Sorbony. Cecylii, w pierwszym blasku jej sławy, trudno by­ło oddalać się od wielkiego miasta. Jedynie Zuzan­na trzymała się jeszcze wówczas matczynego far­tuszka. Przypuszczam, że ojciec ani przez chwilę nie pomyślał o tym wszystkim. Miał dyplom w kieszeni. Czuł się pełen zapału, drżał jak żaglo­wiec, jak ptak, jak uskrzydlona istota, która na­reszcie może wyfrunąć, pokazać oo potrafi, osią­

gnąć szczyty życia i fortuny. Matka znakomicie potrafiła odgadywać zarówno przeznaczenie, jak i rytm wydarzeń. Przypominam sobie, że w tym czasie, na początku 99 roku, nie okazywała ani wa­hania, ani bezradności — w poważnych okolicz­nościach nigdy nie bywała istotnie bezradna—lecz że, przeciwnie, wyraz jej twarzy zdradzał (napięcie, czoło było pochylone, a oczy—na wpół przymknię­te. A potem, nagle, pewnego dnia zaczęto mówić

o Creteil i nasz horyzont się rozjaśnił. Patrząc na twarz matki, zrozumiałem, że, jakkolwiek problem nie został rozwiązany, to jednak śmiało odsunięto go na bok, że klan pozostanie nadal skupiony aż do odwołania, że duch opiekuńczy ogniska domo­wego znalazł sposób, by wszyscy zaczekali jeszcze cierpliwie.

Jeżeli Creteil nie było Paryżem, to jednak znaj­dowało się w zasięgu promieniowania i ciepła Pa­ryża. Mogliśmy, wszystkie dzieci, nie wyrzekając się naszych gwiazd przewodnich, naszej racji by­tu, naszego życia, poczekać czas jakiś cierpliwie pod opiekuńczymi skrzydłami kwoki. Ojciec, od chwili, gdy tego rodzaju projekt zaświtał, począł okazywać zadowolenie niemal radosne: opowiadał stale o wyjazdach, sądzę jednak, że z chwilą gdy tracił z oczu wieże Notre-Dame, natychmiast po­czynał usychać z tęsknoty.

Mama pojechała do Creteil, przeprowadziła tam umiejętny wywiad i nawet znalazła przy głównej ulicy przyzwoity domek, o wąziutkiej wprawdzie fasadzie, pozbawiony ogrodu, ale odpowiedni dla

doktora. Zawsze miałem przekonanie, że tytuł do­ktora, używany w potocznej mowie u nas, Fran­cuzów, wyłącznie w stosunku do lekarzy, w niema­łym stopniu przyczynił się do olśnienia i skłonie­nia do wysiłku człowieka próżnego z natury.

Ojciec pojechał obejrzeć wynalazek matki i od razu, z miejsca, na ulicy, nie przestąpiwszy jeszcze progu, odegrał scenę najwyższego gniewu, gniewu demonstracyjnego, pełnego efektów głosowych i uszczypliwych słów; stwierdzał, że nigdy nie zgo­dzi się zamieszkać w tej króliczej norze, w tym pudełku od sardynek, klatce na muchy, w tym do­mu sklepikarzy, sprawiającym takie wrażenie, jak gdyby — cytuję własne jego słowa bez komenta­rzy — „zaciskał pośladki i cierpiał na zaparcie“.

Po tym wszystkim ojciec, rozprawiając głośno, sam udał się żwawym krokiem na wyprawę. Po dwugodzinnych gorliwych poszukiwaniach znalazł dom, nasz dom przy ulicy du Moulin.

Ależ Ram — powiedziała mama — nikt tu nie przyjdzie. To jest już prawie za miastem.

Przyjdą tu! — zawołał ojciec. — A ci co nie przyjdą, sami na tym stracą.

Muszę przyznać, że dom zrobił na nas wielkie wrażenie i tym razem przynajmniej sprzymierzy­liśmy się z ojcem; zarzuty mamy wydały się nam bez znaczenia.

Dom ten, o ile wierzyć mam swej pamięci, je­żeli nawet nie był świeżo tynkowany, to w każdym razie bardzo był miły. Wszystkie cztery ściany po­siadały okna, co stanowiło wielką jego zaletę: oj­

ciec nie cierpiał domów, które na dwie, czy nawet trzy strony wystawiają ślepe mury, jak gdyby od­pychające twarze; przyznaję mu w tym słuszność.

Oprócz podwórza z drobnymi zabudowaniami, które Józef natychmiast ochrzcił „gospodarskimi“, był tam jeszcze niewielki ogród, dość dobrze za­drzewiony, w gruncie rzeczy bardzo miły, a dla na® wprost królewski. Jestem przekonany, że Jó­zef czuł już jak słowo „park“ świerzbi go w język. Jeżeli nie wymówił go, to chyba dlatego jedynie, że pragnął pozostawić je dla siebie, dla siwej wła­snej przyszłości, w przekonaniu, iż kiedyś, on bę­dzie pierwszym z Pasquiierów, który potrafi zdo­być prawdziwy park.

Mam nadzieję, że niejedno jeszcze opowiem o tym ogrodzie. Nie spieszmy się zbytnio.

Dom składał się z parteru, piętra i obszernego strychu, z którego wykrojono trzy pokój e-man- sardy.

Na parterze była jadalnia, kuchnia, salon, gdzie mieli czekać pacjenci, którzy zresztą nigdy nie czekali zbyt długo, o czym jeszcze opowiem, ga­binet, w którym ojciec udzielał porad i, wreszcie, ów schowek, nazywany laboratorium, ponieważ ojciec grzebał się tam wśród różnych buteleczek.

Cztery pokoje, po dwa z każdej strony koryta­rza, stanowiły pierwsze piętro. W jednym spały dziewczęta. Ale Cecylia, całkowicie pochłonięta swoją pracą, nie bardzo znosiła obecność i zaba­wy małej Zuzi. Naprzeciwko sypiali rodizice. Jó­zef i Ferdynand, od samego początku, a nawet

wcześniej jeszcze, już na podstawie planu, przy­właszczyli sobie pozostałe dwa pokoje tego piętra. W tym okresie mego życia odczuwałem tak żywe, tak przeszywające pragnienie samotności, że nie próbowałem nawet wywalczyć sobie miejsca w którymś z tych pokojów. Nieco zły, ale jednocze­śnie i lekko podniecony, schroniłem się na jednej z mansard. Pokoiki te miały bardzo ukośną ścianę szczytową, niewielki dostęp światła, mało powie­trza i okazały się rozpalone latem, a syberyjsko- lodowate począwszy już od listopada. Ale byłem tam przynajmniej sam.

Mama co wieczór powtarzała: „Ach! ta mania samotności. Gdyby ci się co stało tam, na górze, nic bym o tym nie wiedziała. Nie słyszę twojego oddechu. Ach, ta mania samotności!“

Drugą z trzech mansard od roku 1900 zajęła Pola Lescure. Była to dość daleka kuzynka, krew­na Pasquierów, to znaczy „od strony ojca“. Po wielu naradach sprowadziliśmy ją z jej rodzinne­go Vexin do pomocy w gospodarstwie, aby nieco ulżyć mamie.

Trzecia mansarda przeznaczona była dla służą­cej i nigdy prawie nie robiono z niej użytku, a przynajmniej właściwego użytku. Zdarzało się, że nocował tam mój drogi Justyn Weill, gdy do nas przyjeżdżał. Józef mówił z powagą: „Pokój go­ścinny“. Mając, jak to chętnie twierdził, umysł pozytywny, Józef dawał się jednak z łatwością olśniewać słowom i obrazom.

Tak wyglądał nasz dom i muszę stwierdzić, że.

z początku był on dla nas wszystkich przedmio­tem niepomiernej dumy. Tak długo żyliśmy zdu­szonym życiem drobnego paryskiego ludku! W cią­gu tylu lat brakło nam przestrzeni, światła i nawet jako tako znośnego powietrza. Przez całe to życie myśli nasze, bardziej jeszcze od naszych członków, były jak gdyby duszone przez drzwi, przez ściany, a nade wszystko, nade wszystko przez obecność z prawej strony, z lewej, nad nami i pod nami, naprzeciwko i z tyłu, we wszystkich kierunkach i we wszystkich przekrojach — innych ludzi, in­nych rodzin, innych dusz. A. oto nagle — och! znaleźliśmy się co prawda na przedmieściu jedy­nie, w krainie małych domków, małych ogródków, niewielkich marzeń i drobnych ambicyj — ale oto ustał naraz ścisk między członkami klanu, zjawi- ‘ ło się nieoo wolnej przestrzeni i można było zosta­wić szerszy margines między nami a obcymi. Roz­koszna ulga dla wszystkich, oprócz matki, która wyostrzonymi zmysłami przeczuwała w tym po­czątek końca, pierwsze rozluźnienie uścisku, nie­pokojący wstęp do wyrojenia się i rozproszenia.

Powtarzam: dla ojca i dla nas — dzieci, radość była bez żadnej chmurki. Najżywszą niespodzian­kę sprawiła mi zmiana w tym, co należałoby na­zwać systemem hałasów.

W naszych paryskich mieszkaniach zawsze roz­różniałem kilka „gatunków“ hałasów. Przede wszystkim istniały tam hałasy nasze, hałasy Pas- ąuierów, te, które czyniło nasze plemię. Powinie­nem zapewne wspomnieć na początku owe najsub­

telniejsze szmery mojego osobistego życia, czujne bicie serca, przepływ krwi w tętnicach, oddech piersi i wszystko, co się dczuwa w chwilach naj­głębszego nocnego spokoju: tajemną, pracę każde­go włókna, drgania kurczących się mięśni, pulso­wanie zaciśniętych, błagających o sen powiek, owo pulsowanie znane jedynie weteranom bez­senności. A tajemnicze odgłosy zwierzęcia zmie­szane z głuchym nawoływaniem duszy — i te pa­miętam również; czyż nie będą mi towarzyszyć aż po granice śmierci? Roztapiały się one wówczas w ogólnej harmonii koncertu Pasąuierów. Zna­łem wszystkie dźwięki, wszystkie style tego kon­certu: chód jednego, kaszel drugiego, głuchy po­mruk Józefa przed goleniem, tenorowe westchnie­nia ojca, odgłos naparstka, którym mama w za­myśleniu uderzała o stół, sposób, w jaki Ferdy­nand szurał nogami pod krzesłem, gwałtownie wciągał powietrze nosem albo też ciskał się w łóż­ku, dziecinny śmiech Zuzanny. A wyżej jeszcze — głosy, owe głosy, które rozpoznam za tysiąc lat, gdy trąba archanioła wyciągnie mnie z grobu. I muzyka Cecylii, bynajmniej nie jako korona od­głosów, lecz właśnie najwyższa władczyni milcze­nia, czarodziej i Bóg mojej duszy! Tak — słowa, okrzyki, nawoływania, wszystkie pieśni, którym noc kładzie koniec. Wówczas zaczyna się dialog przedmiotów codziennego użytku, drganie jakie­goś talerza w kredensie, rozsychanie się szafy lub komody, skrzypienie starego łóżka, gdy nad ra­nem przychodzi chłód, wszystkie skargi udręczo-

Ziemia Obiecana — 6

81

nego jakąś wewnętrzną przemianą drzewa. A da­lej, wokoło, rżący bieg wody w rurach, odgłosy biegnące jak szczury głęboko, w rogach pokojów. I tysiąc innych jeszcze rzeczy: jakaś sennie brzę­cząca mucha, spadający płatek kwiatu, jakiś ciąg powietrza, który, przedostawszy się pod drzwiami, czuje się raptem uwięziony i szuka w przerażeniu wyjścia. A wszystko to — to nasze włości. Na po­graniczu słychać jeszcze odgłosy zartretyzowanego drewnianego szkieletu domostwa, a dalej, — dalej rozpoczyna się już życie innych: szmery sąsia­dów, klanów, o których trudno nie wiedzieć wszystkiego: powłóczenie pantoflami, codzienna kłótnia, zmienne nastroje miłości, rytm drobnego rzemiosła, jęki chorego. A dalej, jeszcze dalej, ży­cie sąsiednich domów, ulica — potok hałasów, i Paryż — ocean hałasów i cały wreszcie świat wokoło, bijący o nasz brzeg, świat, któremu przy­słuchiwałem się dniem i nocą z otwartymi ustami, rozczapierzonymi palcami, bo przecież nie potra­fiłbym żyć, gdybym nie mógł wsłuchiwać się, wsłuchiwać, tak — wsłuchiwać we wszystko, co może być dosłyszane i w całą resztę, przede wszy­stkim w ową resztę.

W ten sposób płynęło mi życie w ciągu lat prze­szło osiemnastu. I wtedy dopiero przybyliśmy do domu w Creteil. Hałasy Pasąuierów zostały nagle wyłączone z hałasów świata. Piękny krąg ciszy rozpostarł się między światem a nami. Nie była to zresztą cisza międzyplanetarna, ale żywa, nie bezwzględna, lecz pełna szczebiotu, szelestu skrzy­

deł, szmeru drążących owadów. Mimo wszystko przepiękna cisza. Każdego wieczoru na swym pod­daszu, tonąłem w niej z rozkoszą. Była ona w pier­wszych miesiącach zamieszkiwania Creteil naj­większą może rozkoszą i myślę o niej dlatego, by choć na chwilę jeszcze odwlec zamierzoną opo­wieść.

ROZDZIAŁ VII

Liryzm Justyna Weilla. Zwierzenia z przeszkoda^ mi. Portret doktora Pasąuier. „Bezkonny“ wehi­kuł. Udatny wyjazd. Niespodzianki szybkości. Skargi nieszczęśliwej miłości. Cham i nowoczesne wynalazki. Kilka wyjaśnień na temat gestu bez­względnego.

Przyjaciel mój, Justyn Weill niewiele urósł od czasu naszej pierwszej młodości. W chwili, gdy rozpoczynam tę opowieść, miał on mniej więcej lat dwadzieścia. Wiedział, że podobnie jak Szy­mon Weill, szanowny jego ojciec, pozostanie czło­wiekiem niskiego wzrostu i wyrównywał ten lekki defekt w sposób naturalny, przez czarującą skłon­ność do wzniosłości moralnej, liryzmu i wzlotów ducha. Posiadał on ową, wcześnie rozkwitającą urodę młodych żydów, ową niepewną urodę, która nie czeka na brzemię i żar południa, by się stać ociężałą. Po latach z melancholią myślałem o Ju­stynie Weillu czytając gorące wiersze Francka:

żydzie o głowie rudej i śpiewnej wymowie Pełen inteligencji nerwowej i drżącej...

Piękne, niesforne, złociste włosy ukrywały wiel­kie uszy Justyna. Oczy miał podłużne o przymglo­nej czerni. Głos, nie dość że śpiewny, lecz wzru­szający samą swą barwą. Piękny głos, zbyt m^oże piękny. Ludzie posiadający ten rodzaj głosu, ocza­rowani, sami stają się jego niewolnikaihi, a jeżeli są przypadkowo poetami, ambicje aktorskie spro­wadzają ich w końcu na manowce.

W takiej postaci odnajduję Justyna w podwó­rzu naszego domu nazajutrz po mojej przechadzce z Heleną. Justyn otrzymał mój bilecik, natych­miast wezwanie odczyta! i nie wahał się długo; przybył z Jouy na rowerze. Miał na sobie bufia­ste spodnie, jakąś marynarkę w rodzaju bole­ra — wszystko z doskonałej angielskiej wełny — wiśniowy krawat i słomiany kapelusz. Szedł przez podwórze u mojego boku, mnąc chusteczkę w swej drobnej, niespokojnej, piegowatej ręce.

Słuchaj, — powiedział — to cudowne. Ty­siąc franków! Tysiącfrankowy banknot! I tyś go podarł, sproszkował, rzucił do wody!

Czekaj, Justynie, chcę ci jeszcze coś wyznać.

To dobrze, Laurent, to pięknie! Pozwolisz staremu przyjacielowi powiedzieć wszystko, co myśli. Wiesz, że nie potrafię nic przed tobą ukry­wać. Tysiąc franków — to piękny gest. I widzisz, Laurent, moim zdaniem, to jeszcze za mało. Nie

tysiąc franków należało zniszczyć, ale dziesięć ty­sięcy, pięćdziesiąt ¡tysięcy, sto tysięcy franków...

Tak, tak, wiem o tym, — odparłem. — Ale nie miałem takiej sumy. Sam pomyśl, już i tak — tysiąc franków! Zresztą, Justynie, posłuchaj mnie jak brata: mam ci coś do powiedzenia. Coś ważne­go... ścina mnie to z nóg.

Nie miałeś ich, wiem o tym. Ale kiedyś bę­dziesz je miał. Tak! Tak! Pomyśl sam! Uczony twej miary! A więc trzeba jeszcze będzie do tego powrócić. Olbrzymia ofiara, prawdziwa rzeź, auto da fe banknotów. Oto co człowiek, taki jak ty...

Ach! — odparłem, — daj spokój, Justynie. Zawstydzasz mnie.

Nie mam pewności, czy pełnemu zapału Justy- nowi przyszło na myśl spytać mnie o przyczynę tego wstydu. Zresztą i tak nie zdążyłby tego uczy­nić: ojciec wychodził właśnie z domu. Zeszedł dwa, czy trzy stopnie, chrząknął, spojrzał w niebo.

No! — odezwał się, — mamy jaką taką po­godę. Wezmę naszą „bezkonną“. Macie ochotę, chłopcy?

Przyjęliśmy propozycję z godnością, nie okazu­jąc najmniejszego entuzjazmu, mimo, że bŚrdzo nam przypadła do smaku.

Ojciec znikł w sieni.

Muszę jeszcze z tobą pomówić — szepnąłem Justynowi. — Poczekajmy trochę, chcesz? A do tego czasu, ani słowa, szczególnie wobec wiadomej ci osoby.

Ojciec ukazał się właśnie z powrotem. Na gło­

wie miał jedwabny cylinder, który od czasu do czasu zdejmował, aby muśnięciem łokcia przygła­dzić jego włos. Porzucił ulubiony swój krawat „Lavallière“, i wiązał pod brodą krawat z białej piki. Zazwyczaj lubił chodzić w surducie, teraz jednak, dla uczczenia tego ciepłego poranku póź­nej jesieni, wyciągnął z szafy żakiet mysiego ko­loru, w którym wydawał się nieco wyższy i szczu­plejszy. „W zawodzie lekarskim, mawiał, przyję­te jes.t długie ubranie. Należy wzbudzać zaufanie“. Nie było to źle pomyślane. Medycyna przez wy­zbycie się wszelkiej' odrębności ubioru traci nieco ze swego wpływu i, co za tym idzie, skuteczności ; jest to błąd, ku któremu nie skłania się jeszcze sądownictwo.

Ten, z radością noszony przez ojca surowy strój łagodziły lekko pachnące benzyną cytrynowe rę­kawiczki i żółte obuwie, zadziwiające w kolorze, który zdawał się czymś jadalnym i przywodził na myśl jakoweś sosy, ciastka, czy też podawane na Boże Narodzenie mandarynki.

Ojciec twój doprawdy doskonale wygląda — powiedział mi szeptem Justyn wznosząc brwi. — Ponad pięćdziesiąt trzy, nieprawdaż?

Ach nie! — odburknąłem, — o tym ani sło­wa! Pomówimy na ten temat kiedy indziej.

Przyglądałem się jednak ojcu spod przymknię­tych powiek uważnie. Zdjął właśnie kapelusz i po­łożył go, rondem do góry, na brzegu okna. Jego jasne, gorące w kolorze włosy, z przedziałkiem z boku, nie miały najmniejszego zamiaru siwieć,

przeciwnie nawet, przebiegały je jakieś brązowe fale, i jak gdyby pokrywały patyną. Miał długie, płomienne, kocie wąsy, które jak macki owadów zdawały się być ożywione niezależnymi, własnymi ruchami. W spojrzeniu niebieskich oczu — przy najlżejszym uśmiechu niemal tkliwych — przebie­gały srebrzyste refleksy, chłodne światła, które przez długie lata śledziłem z pewnym niepokojem. Nie był wysoki, ale zręczny i żywy. Nikt by nie powiedział, że jest to człowiek niskiego wzrostu. Wydawało się, że gotów jest przekroczyć granicę wybujałości, jeżeli tylko już jej nie przekroczył.

Przyglądał się nam przez chwilę z serdecznym, a wzgardliwym uśmiechem, którego ukłucia za­czynałem już jakoś znosić w tym czasie.

Chłopcy, — zwrócił się do nas — otwórzcie drzwi. Wyprowadzimy maszynę.

Dom nasz zbudowany był w połowie XIX wieku na dawną modłę: między podwórzem i ogrodem. . Nie wiem czy wspominałem już o tym, że podwó­rze znajdowało się od frontu a brama wjazdowa wychodziła na ulicę du Moulin w tym właśnie miejscu, gdzie droga poczyna opuszczać się ku rzece. Po prawej i lewej stronie podwórza, które słuszniej byłoby nazywać podwóreczkiem, znajdo­wały się owe sławetne „zabudowania gospodar­skie“ Józefa: dwa budynki, z których jeden służył za wozownię, a drugi za stajnię. Z głębi tego bu­dynku dochodził nas tupot depczącego skąpą pod- ściółkę Chama. Ojciec nazwał tak naszego konia ze względu na jego karą maść. A ponieważ ojciec

nie gardził dowcipem, więc, widząc pewnego dnia jak gładziliśmy z Justynem to niewinne stworze­nie odezwał się kpiąco: „Oto mamy Sema, Chama i Jafeta“. To pozornie nic nie znaczące powiedzon­ko zdradzało w okresie koło roku 1900 jednak pe­wien jad antydreyfusisty, na co byliśmy ogromnie czuli. Zaczerwieniliśmy się pod wpływem wspólnie odczutej urazy, a Justyn drżącym głosem odparł natychmast: „Może pan być spokojny, panie Pas- quier, żaden z nas nie ma zamiaru naigrawać się z patriarchy“. Ojciec odczuł cierpkość tej odpo­wiedzi, daleki będąc bowiem od chęci odgrywania roli szlachetnego ojca, chętnie byłby się raczej podawał za brata swych dzieci. Wróćmy jednak do opowiadania.

Otworzyliśmy więc wozownię. Obok zwykle słu­żącego ojcu do wyjazdów kabrioletu stała tam ja­kaś nadzwyczajna maszyna, której poczęliśmy się przyglądać z ciekawością i poważaniem. Ostatnia fantazja, ostatnie szaleństwo ojca.

Pomóżcie mi, chłopcy, — powiedział, zdej­mując żakiet.

Pociągana i popychana „bezkonna“ maszyna wyłoniła się na światło dzienne. Było to coś w ro­dzaju dwuosobowego faetonu, o wysokich, obwie­dzionych czarną taśmą gumową kołach. Przed sie­dzeniem dla prowadzącego na samym czubku pio­nowego drążka umieszczona była kierownica, obra­cająca się na podziałce w kształcie zegara słonecz­nego. Motor znajdował się z tyłu, pomiędzy dwo­ma większymi kołami, w dużym drewnianym pu­

dle, jaskrawoczerwonym w czarne paski. Pudło to otwierało się przy pomocy dwóch skośnie umie­szczonych klap, przypominających drzwi piwnicz­ne, w okolicach, gdzie produkuje się wino. Dwie małe latarenki, zaopatrzone w sprężynowe lichta­rze i pobielane reflektory, pozwalały przypuszczać, że i jazda nocą nie byłaby zupełnie wykluczona.

Nie siadajcie jeszcze, — zauważył ojciec — trzeba wpierw zająć się motorem.

Wziął oliwiarkę, szmatę, blaszankę z benzyną i począł krzątać się koło maszyny, dając nam sze­reg wyjaśnień.

Jest to maszyna o napędzie benzynowym, — mówił — z motorem Daimlera — ostatni wyraz postępu. Nie jest to, oczywiście, najnowszy model. Dziś robią już o wiele elegantsze wozy. Nie radzę im ufać: mechanizm szwankuje na rzecz wyglądu. Bezpieczeństwo przede wszystkim! Otóż patrzcie, chłopcy, jak się to wprowadza w ruch. Najdosko­nalsza prostota: otwieram kurek, przekręcam ko­mutator, a teraz chwytam za kierownicę.

Otworzył pokrywę motoru. Widać było niewy­raźnie jakieś metalowe wnętrzności, a przede wszystkim, ustawione w tymże kierunku co koła wozu, ciężkie koło rozpędowe z lanego żelaza, któ­re ojciec chwycił oburącz, wstrzymał oddech i energicznym gestem starał się wprawić w ruch obrotowy. Maszyna siąknęła powoli, kichnęła, po czym wydała jakiś odgłos podobny do szczeknięcia.

Nie obawiajcie się, — mówił ojciec — ten rodzaj motoru powinien właściwie się nazywać

motorem „wybuchowym“. Pyka, ponieważ zaraz ruszy.

Oo! — oświadczyliśmy z godnością, — wcale się nie boimy. To nawet dość ciekawe.

Z dziesięć razy wprawiał ojciec bezskutecznie koło rozpędowe w ruch. Motor kaszlał, rzęził, sa­pał, ale nie mógł się zdecydować. Raptem ruszył: „Pam, pam, pam“ maszyna poczęła trząść się z odgłosem jak gdyby ognia karabinowego. Ojciec, wciąż uśmiechnięty, wkładał z powrotem żakiet, cylinder, żółte rękawiczki. Powiedział:

Laurent, usiądziesz z tyłu. Podłoży się po­duszkę. Twój przyjaciel siądzie obok mnie.

Położyliśmy na skrzyni motoru czarną, skórza­ną poduszkę. Maleńki stopień i dwie żalazne rącz­ki utrzymywały mnie w równowadze. Ojciec z Ju- stynem zajęli swoje miejsca. Wykręciwszy się do­koła osi jak pies, który usiłuje chwycić własny ogon, samochód ruszył do bramy.

Jakkolwiek pragnęliśmy oboje — Justyn i ja, — zachowywać pewną rezerwę w stosunku do wszel­kich nowoczesnych ekstrawagancyj w ogóle, a do doświadczeń doktora Pasąuier w szczególności, jednakże myśl przebycia Creteil owym dziwnym pojazdem sprawiała nam przyjemność. Usiadłem nieco bokiem, aby czuwać nad jazdą. Ulica du Moulin nie przedstawiała zbyt równego terenu. W chwilach, gdy jadąc koło za kołem, wehikuł po zbadaniu jakiejś rozpadliny, wdrapywał się na dru­gą jej stronę, musiałem trzymać się kurczowo, aby nie wypaść ze strzemion, czy raczej z tego, co mi

za strzemiona służyć miało. Ojciec, wyprostowany, spokojny, w doskonale trzymającym się na głowie cylindrze, z prawą ręką na kierownicy, a lewą na biodrze, zdawał się całkowicie panować nad tą burzliwą siłą. W chwili, gdy dojeżdżaliśmy do Pla­cu Kościelnego, uniósł kapelusz i elegancko ukło­nił się kilku osobom.

Nie należę do ludzi mściwych, — zaznaczył, a my musieliśmy się uśmiechnąć, gdyż właśnie był dość mściwy — chciałbym jednak spotkać tego durnia Blottiera, aby wykazać mu po koleżeńsku, że jeżeli chodzi o poglądy, to jestem młodszy od niego.

W tej samej chwili wóz nasz, bez żadnej wido­mej racji, jak koń spłoszony widokiem jakichś ta­czek, skręcił na prawo i wpadł na chodnik. Prze­jechawszy kilka metrów stuknął nosem w aptekę.

Kierownica jest nieco za słaba, — stwierdził ojciec — ale nie ma to żadnego znaczenia, ponie­waż chciałem i tak wstąpić do apteki. Ostrożnie ściągnijcie wóz, chłopcy, i umieśćcie go z powro­tem na jezdni.

Postaraliśmy się wykonać to zlecenie. Przez ten czas utworzyło się całe zbiegowisko gapiów, i gdy ojciec po powrocie wprawił maszynę w ruch, trze­ba było prosić ciekawskich, aby zechcieli nas prze­puścić. Jazda rozpoczęła się na nowo. Był ciepły, rozleniwiający poranek jesienny. Wielkie chmury zdawały się szukać w okolicy odpowiedniego miej­sca, aby spuścić opieszałą ulewę. Ojciec powie­dział :

Jeżeli zacznie padać, otwórz Justynie para­sol, który znajduje się po twojej lewej stronie w futerale z łyka.

W tej chwili istotnie zaczęło padać. Justyn otworzył parasol i starał się uchronić ojca i jego jedwabny cylinder przed deszczem. Pozostawili­śmy już domy za sobą. Po prawej stronie widać było obszerną, świeżo zoraną równinę. Błyszczały na niej tysiączne kawałki szkła i skorup. Pająki od skiby do skiby pozaciągały już cieniutkie, świe­tliste nitki. Deszcz zawahał się jak gdyby i ustał. Grunt pochylał się ku wiosce, której domy i sady można już było dojrzeć. Maszyna posuwała się na­przód, siejąc ziarnko po ziarnku piękny różańczyk wybuchów, których odgłos ginął w przestrzeni. Niekiedy któraś z detonacyj wypadała z szeregu, lub wydobywała się z trudnością. Ojciec uśmie­chał się z zimną krwią, którą w głębi serca oce­niałem jako niezwykłą, i mówił:

Maszyna ta może zrobić osiemnaście, a na­wet dwadzieścia dwa kilometry na godzinę. Nie znam jej jednak dostatecznie na to, aby wyma­gać najwyższej szybkości. Ach! bruk jest mokry. Motor — istne cudo, mówiłem wam o tym. Hamu­lec budzi we mnie, niestety, -znacznie mniej zau­fania.

Zaczęliśmy właśnie zjeżdżać po najbardziej stromej pochyłości. Maszyna, odczuwając spadzi- stość, skakała po wybojach. Ojciec uchwycił ha­mulec prawą ręką i szepnął:

Lepiej byłoby nie dać się ponieść.

Zaprzestaliśmy wszelkiej rozmowy, jak ekspe­rymentatorzy w krytycznej chwili doświadczenia. Trzymałem się z całej siły poręczy, czując jedno­cześnie, że wielki palec u nogi staje się raptem chwytliwy i poprzez skórę trzewików ściska sto­pień. Ojciec szepnął spokojnie: j

Możliwe, że przekroczyliśmy szybkość dwu­dziestu czterech czy dwudziestu pięciu na godzi­nę. Czy czujecie pęd powietrza?

Potem nie mówił nić już więcej. Sądzę, że wszystkich nas ogarnął lekki niepokój. Dojeżdża­liśmy do zakrętu. Ukazał się nam niewielki rów, skromna szkarpa, kilka stóp kwadratowych ścier­niska, wreszcie murowane ogrodzenie jakiejś po­siadłości, gdzie złociły się kiście akacji.

Dostrzegłem to wszystko w chwili jakiegoś ja­snowidzenia. Ojciec wymówił bladym głosem: „Skręcani kierownicę na prawo, skoro należy je­chać na lewo“. Usłyszałem to rozsądne, chłodne, mechaniczne zdanie i, nagle, maszyna zamiast skręcić na lewo, skierowała się na prawo, wjecha­ła do rowu, wzniosła się po szkarpie, jednym wstrząsem uwolniła się od swych trzech pasaże­rów i rzuciła się w stronę muru.

Mimo brutalnego upadku wszyscy trzej podnie­śliśmy się natychmiast. Ujrzałem, jak ojciec bie­gnie za swym cylindrem, podnosi go, ruchem łok­cia przygładza mu włos i odwraca się do nas z uśmiechem:

To się nazywa być wysadzonym z siodła, — stwierdził. — Nic wam się nie stało, chłopcy?

Uspokoiliśmy go w paru słowach. Byłem nieco oszołomiony, ale cały; Justyn również. Wszystkie nasze myśli zwróciły się ku maszynie i ojciec wzniósł tryumfalny okrzyk:

A mówiłem, że ten motor, to istny cud. Słu­chajcie tylko: wciąż jeszcze pracuje. Na nieszczę­ście kierownica jest uszkodzona. Tak, nawet bar­dzo uszkodzona. Nie będziemy mogli jechać dalej. Pomóżcie mi, chłopcy. Poczekajcie! Róbmy wszyst­ko po kolei. Zatrzymuję motor. Dobrze. Zatrzy­mał się. Oglądam przód wozu. Rozumiecie — z tą maszyną należy się obchodzić zupełnie jak z cho­rym. Aha! transmisja jest uszkodzona i oś skrzy­wiona. Może nawet i hamulec... No, trudno! Za­stanówmy się chwilę.

Czy chce pan, panie Pasquier — spytał Ju­styn — abyśmy wspólnymi siłami przeciągnęli maszynę na drogę?

Ojciec wzruszył ramionami:

Co też ty sobie wyobrażasz! Tego rodzaju wóz waży co najmniej trzysta kilo. Nie. Czekaj­cie, chłopcy! Popilnujcie maszyny. Ja pójdę do do­mu po konia i sznury. Nie będzie to, oczywiście, zbyt chlubny powrót. Trudno! Jeżeli ludzie odwa­żą się śmiać, pokażę im, co myślę.

Ojciec nie miał zwyczaju długo się zastanawiać nad jakąś decyzją. Wyciągnął chustkę, strzepnął nią poły żakietu, aby je oczyścić z jakiegoś drob­nego meszku, czy innego źdźbła, które się tam je­szcze znajdowało, uczynił rytualny gest wygładza­

nia swego cylindra i ruszył ze słowami: „Za dwa­dzieścia minut będę tu z powrotem“.

Zapanował rozkoszny spokój. Okolice Creteil nie były już prawdziwą wsią. Co chwila dawał się tu słyszeć gwizd pociągów z Saint-Maur i z Choisy, a niekiedy naglące nawoływania holowników na Sekwanie lub Marnie. Z jakiegoś odległego fortu, czysto i wyraźnie, dochodziła gra trębacza. Zda­wało nam się, że od wschodu słychać burzliwy od­dech Paryża, ale to było zapewne urojenie.

Ponure i deszczowe lato roku 1900-go wcześnie wyzbyło się całej swej zieleni. Z ziemi unosił się jednak tajemniczy, przenikliwy, grobowy zapach. W dali jakiś oracz przemawiał do koni, jak gdyby w pierwszych dniach stworzenia. Obaj chłonęliśmy ten spokój wsłuchując się w swe marzenia. Ju­styn trzymał w zębach źdźbło zboża, gryzł je w kawałki i wydmuchiwał w zamyśleniu. Wes­tchnął :

Ojciec mój i stryjowie twierdzą, ¿e maszyny te mogą nabrać znaczenia i że z czasem trzeba za­pewne będzie wymienić nasze dorożki... Wielki wy­datek w perspektywie.

Ponieważ nie odpowiedziałem ani słowa, zapadł z powrotem w milczenie.

Justynie, — zacząłem po chwili — nie po­zwoliłeś mi wyjaśnić czegoś, co leży mi na sercu.

Widziałem, że Justyn fałszywie rozumie moje słowa. Uśmiechnął się czule i wyszeptał:

Przyjechałem, ponieważ wezwałeś mnie. Czu­

ję jednak, ze pozostanę, choćby to miało być nie­godne.

Dla mnie tu jesteś — zacząłem...

Och! czekałem tylko na znak — nawet gdy­bym miał być niedyskretny, nawet gdybym miał być śmieszny — skoro zaręczyny zostaną oficjal­nie ogłoszone pojutrze. Czekałem tylko na znak, Laurent, i przybyłem.

Justynie, — mówiłem chwytając jego dłoń— długi czas broniłem Waldemara. Był on w moich oczach przedstawicielem różnych świętości: na­tchnienia, muzyki, słowem — sztuki. Nie jestem niesprawiedliwy, wierzaj mi: Waldy był przedsta­wicielem muzyki, tak, jak ty jesteś przedstawicie­lem poezji. Czułem się, jakby rozdarty między wami. Wiedziałem, że jakikolwiek wybór uczyni Cecylia, nie przyjdzie on łatwo. Przypomnij sobie, przypomnij proszę ulicę Guy-de-la-Brosse i nasz ogród — Jardin des Plantes. Ale dzisiaj Walde­mar budzi we mnie wstręt. Długi czas, przyglą­dając się jego spojrzeniu, napadom gniewu, smut­ku i scenom, jakie nam urządzał, sądziłem że pije. Trwa to przecież nie od dzisiaj. Dwadzieścia razy groził, że otworzy sobie żyły i obetnie rękę, ponie­waż nie może grać tak dobrze jak Cecylia. Pewne­go razu zatopił scyzoryk w dłoni. Szaleństwa, prawdziwe szaleństwa! A jednak nie, nie pije. Jest chory.

Och! — zawołał Justyn z błyszczącym spoj­rzeniem — nie pozwolicie, aby Cecylia poślubiła tego szaleńca.

Ziemia Obiecana — 7

97

Justynie, — odparłem, ważąc słowa — nie wiem co by mogło powstrzymać Cecylię, by nie uczyniła tego, co chce uczynić. Ale obiecuję ci naj- solenniej, że z całych sił opierać się będę temu związkowi.

Justyn ujął moje ręce i ścisnął je bez odpowie­dzi. Po chwili powiedział:

Otóż i twój ojciec. Jest z nim ktoś jeszcze.

Tak jest, pan Herbelot, człowiek, który przy­chodzi oporządzać konia i czyścić pojazd.

Zbawcy nadchodzili, ciągnąc konia za uzdę. W roku 1900 Cham był jeszcze młodym, pełnym wigoru zwierzęciem o pięknej sierści. Ojciec po­wożąc z roztargnieniem, zaraz z początku dopu­ścił, by Cham pokaleczył sobie kolana, tak, że bie­dak często krwawił i prawie stale nosił plastry smołowe. Na widok auta Cham począł rżeć rzuca­jąc w koło wystraszone spojrzenia. Poczciwy Her­belot rozwinął sznury i natychmiast zaimprowi­zował zaprząg.

Nie przywiązujcie go zbyt blisko, — powie­dział ojciec — niech ma swobodę ruchów.

Gdy sznury zostały powiązane, Herbelot ujął konia za uzdę i począł do niego przemawiać. Zwie­rzę miało krótki, niespokojny oddech: sprężyło nogi i auto natychmiast wykręciło się na tylnych kołach. Koń począł drżeć i, w chwili gdy ruszał, słysząc za sobą chrobot tej straszliwej maszyny, spłoszył się, stanął dęba, wierzgnął kilkakrotnie i wreszcie z rozwianą grzywą, galopem, puścił się na równinę pociągając za sobą całe to żelastwo.

Wtedy wszystko się popsuło. Herbelot, ojciec, Justyn i ja puściliśmy się na przełaj przez pola. Ojciec nie zdjął nawet cylindra. Biegł jak jeleń, nie pozwalając się prześcignąć. Wieśniak zasapał się. Krzyczeliśmy wszyscy naraz, a koń zdawał się tym bardziej jeszcze podniecony. Skakał po bru­zdach. Maszyna w ślad za nim toczyła się, kołysa­ła, kręciła w koło własnej osi. W końcu przewró­ciła się do góry kołami. Zdyszany koń padł na tłu­sty czarnoziem. Dopadliśmy go wkrótce i sznury zostały pospiesznie przecięte.

Nic się wielkiego gadzinie nie stało, — stwierdził Herbelot. — Ale maszyna jest popsuta. To będzie chyba wielka strata.

Zobaczymy, jak to tam będzie, — odrzekł ojciec. — Wziąłem ją pod pewnymi warunkami i nie zapłaciłem jeszcze. W razie czego, będę się procesował. Nie pozwolę, aby ktoś drwił sobie ze mnie. W każdym razie — oddam ją.

To byłoby chyba najlepsze, — odparłem. — Nie jest ona, jak się zdaje, w najlepszym stanie.

Ojciec wzruszył ramionami i rzucił mi ostre spojrzenie.

Powróciliśmy do Creteil. Ojciec szedł naprzód z Herbelotem i koniem. Justyn i ja szliśmy kro­kiem bardziej opieszałym. Kiedy odległość między dwiema grupami wydała mi się dostateczna na to, aby głosy stały się nieuchwytne, porwałem Justy­na za ramię i silnie ścisnąłem.

Justynie, wezwałem cię, aby ci się z czegoś zwierzyć i nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego.

Justyn skierował na minie swe piękne, pełne zdumienia spojrzenie.

Posłuchaj, — zacząłem — słuchaj uważnie. Nie wrzuciłem do Marny tysiącfrankowego bank­notu. Było to tylko pięćset franków. Rozumiesz: tylko pięćset. Miałem dwa banknoty po pięćset. Więc, w ostatniej chwili, chciej to zrozumieć — byłem przerażony. Ofiara ta przestraszała mnie. Rzuciłem tylko pięćset franków.

Justyn patrzał na mnie bez słowa i widziałem, że się czerwieni.

Pozostałe pięćset franków zachowałem, natu­ralnie, aby je ziniiiszczyć również, skoro przysiągłem to sobie. Zachowałem je w całości tak dalece, że wczoraj pożyczyłem od twojego ojca dwadzieścia franków. Ale, jak ci to powiedzieć, Justynie? Nie mogę zdecydować się na to, aby i te pieniądze po­święcić. Mam więc do siebie wstręt, wstręt. Je­stem może gorszy jeszcze od Józefa. Bo on przy­najmniej jest zupełnie jednolity. A ja! ja! Mówi­łem o geście bezwzględnym, tak, wymówiłem sło­wo bez-względ-ny. Więc teraz chciałbym wiedzieć, czy nie jestem po prostu kłamcą i świnią.

Justyn rozmyślał. A ja nie wypowiedziałeś je­szcze wszystkiego.

Widzisz, Justynie, pięćset franków, to już bardzo wiele. A jednak nie mam z czego być dum­ny. Wiem, że mogę wyrzucić jeszcze i pozostałe pięćset franków; nie sądzę jednak, bym się na to zdobył! To jest zbyt okropne!

Justyn pokiwał głową i uśmiechnął się nawet.

Zachowaj je, — powiedział w końcu. — Tak! Lepiej je zachować. Tylko...

Przyglądałem mu się z lekkim niepokojem, do­dał więc ciszej:

Tylko nie mów nic Cecylii.

Począł wykładać mi wszystkie wyższe racje, przemawiające za tym, abym pięćset franków za­chował w rezerwie. Mówił z ogniem, mądrze, wy­najdując coraz to nowe słowa i argumenty.

Justyn Weill był bardzo dobry i bardzo inteli­gentny.

ROZDZIAŁ VIII

Kaprysy twórczych natchnień. Cierpienia uczo­nych, namiętności artystów. Waldemar, czyli po­tępiony archanioł. Dziwactwa pani Henningsen. Skutki osiedlenia się w Creteil. Prośba o rękę. Wmieszanie się kogutka do sprawy. Symfonia po­żegnalna. Przypadkowe spojrzenie w głąb labora­torium, Wiele rzeczy znajduje wytłumaczenie, ale żadna szczęśliwego rozwiązania.

Charles Nioolle, mówiąc kiedyś o naszym kole­dze Vuillaume, powiedział mi: „Byłby oddał ży­cie, może pan być pewny, jeszcze dziś gotów byłby je poświęcić z zapałem, by dokonać jakiegoś wiel­kiego, prawdziwego odkrycia“. Nicolle, gdy tylko schodzi na tego rodzaju temat, staje się poważny. A jednak, lepiej niż ktokolwiek inny udaremniał on kaprysy twórczego ducha. Często nawiedzał go anioł.

Znam, odczuwałem i ciężko odczuwam ową na­miętność uczonych w pogoni za światłem. Życie! Któż z nas nie ofiarowałby go dla zdobycia jakie­goś ułamka, odprysku, cząsteczki czarnego dia­

mentu wiedzy. Tworzyć — to ostatecznie jedyna radość godna człowieka, a radość ta kosztuje wie­le trudu. My, poszukiwacze, cierpimy cna swój spo­sób, który nie jest zbyt romantyczny. Wiemy prze­cież o tym, jak niekiedy trzeba wabić natchnienie, zastawiać nań sidła, ukazywać mu „kwietne łoża, pełne woni“. Wiemy i o tym, że czasami szczęście nie omija śpiącego. I dlatego chętnie przyczajamy się w drzemce nad drobnymi, przeciętnymi zaję­ciami. Pełzniemy swoją drogą, oczekując na go­dzinę skoku, godzinę jakiegoś niezwykłego wzlotu.

Byłem świadkiem, jak ludzie tego pokroju, co Vaxelaire, ludzie, którzy cieszą się dzisiaj wiel­kim uznaniem i zaszczytnym stanowiskiem, spę­dzali całe semestry na obliczaniu, ile napływa co­dziennie do hal targowych kaloryj w postaci ryb, mięsa lub jarzyn, a uwzględnieniem specjalnych rubryk dla salcefii i ogórków. Widziałem, jak Fryderyk Vaxelaire starzał się, wymierzając ty­siące i dziesiątki tysięcy razy stopień „przewod­nictwa elektrycznego“; mierzył, mierzył, raz je­szcze mierzył i mierzył bezustannie. Vaxelaire nie był głupcem. Był nawet człowiekiem wykształco­nym. Spodziewał się, zapewne, że po tylu próż­nych wysiłkach, owe góry cyfr w końcu, pewnego« dnia porodzą i wydadzą na światło dzienne ma­leńką myszkę, myszkę prawdy. Góry pęczniały, pozostając jednak wciąż bezpłodne. Vaxelaire nie posiadał geniuszu. Wie on zapewne o tym i mam nadzieję, że zdołał się pocieszyć, że wynalazł ja­kieś źródło zapomnienia. Owo cierpienie bezpłod­

nych uczonych mało komu jest znane poza naszym zawodem, a przede wszystkim nie budzi ono współ­czucia. Większość owych nieszczęsnych poszuki­waczy zbyt jest dumna na to, by się skarżyć. Rów­nież i zbyt naiwna. Znajdują schronienie w eru­dycji, która ich zwodzi, jak zwodzi wszystkich in­nych; tłum nie widzi przepaści, istniejącej między wynalazcą a erudytą.

Artyści są bardziej gadatliwi. Ich natura nie znosi oporu, dlatego widocznie i cierpienie ich jest nie do zniesienia. Niech tylko natchnienie ich opu­ści, natychmiast poczynają krzyczeć. Krzyki te są niekiedy tak przenikliwe, że budzą z martwych ich geniusz. Moi koledzy z pracowni nie wzbudzają we mnie zbyt żywego współczucia wtedy nawet, gdy czuję, że jałowość wysiłków doprowadza ich do roz­paczy ; nie oblekają oni w słowa ciężkiej siwej udrę­ki, w czym objawia się mądra przezorność; pręd­ko bowiem znajdują przytułek w nauczycielstwie, w administracji, w zaszczytach. Natomiast, współ­czucie i to współczucie mocne, szarpiące, odczułem na widok cierpienia Waldemara Henn/ingsena.

Czym tego rodzaju towarzysz był dla Cecylii i dla mnie, mówiłem już w innym opowiadaniu, a przypominałem w niniejszym. Mieszkał z matką w tym samym domu, w którym spędziłem lata najpierwszej swojej młodości, przy ulicy Guy-de- la-Brosse. Był wówczas jedną z owych istot, które, jak się wydaje, w samym już zaraniu dni otrzy­mały święte namaszczenie. W moich oczach, a z całą pewnością i w oczach mej siostry-pianistki,

był on żywym uosobieniem geniuszu. Wysoki, pię­kny, z jasną falującą czupryną, z cerą bladą, cały napięty jak łuk; pani Henningsen mawiała: „Mój syn ma zacięcie!“ Olśnił nas, biedne dzieci, pogrą­żone jeszcze całkowicie w mrokach niższości. W ciągu kilku lat był inaszym mistrzem, naszym archaniołem. Olbrzymie stopy i ciężkie dłonie sta­nowiły jedyną szpetotę archanioła; cierpiał z ich powodu w sposób nie dający się opanować. Szcze­gólnie do rozpaczy doprowadzały tę prawdziwie muzykalną duszę dłonie — owe dłonie, które mo­gły być tylko źródłem gorzkiego zawodu. Od pierw­szego dnia, w którym zastaliśmy sąsiadami, otwo­rzył on przed nami wrota niebieskie, karmił nas ambrozją, zetknął z samym bóstwem. Pani Hen­ningsen, miniaturzystka i wdowa po uczonym Duńczyku, posiadała skromny mająteczek, a prze­de wszystkim cenne stosunki w nieznanym nam świecie. Waldemar bywał u Faurego, Chaussona... Był wielbicielem i przyjacielem Klaudiusza Debus- sy. Opowiadałem już zresztą, jak w roku 1895 sprowadził on do nas pewnego dnia króla francu­skich muzyków. Wreszcie, Waldemar odkrył na­szą Cecylię i do dziś dnia sądzę, że w sławie Cecy­lii, w owym tak czystym promieniowaniu Cecylii, czuje się zbłąkane, patetyczne widmo Waldemara Henningsena, zranionego muzyka, — muzyka za­wiedzionego.

Namiętność Waldemara do Cecylii w niczym nie przypominała wyobrażenia, jakie może stwo­rzyć sobie o miłości prosta jakaś duszyczka. Wal­

demar nigdy nie kochał nic, prócz talentu, ściśle mówiąc — własnego talentu. Poszukiwał go wście­kle w sobie samym, potem zaś w Cepylii. Wcześnie zrozumiał, że, jako wykonawca, nie przekroczy granic przeciętności i nigdy nie przestał nad tym boleć, mimo, iż żywił bardziej palące ambicje.

Powoli zaczynałem pojmować, że uwielbiał on w Cecylii doskonałe wcielenie swojej spętanej isto­ty, własnej istoty — istoty Waldemara Henning- sena. Mówił z nieco dziwaczną żarliwością: „Ona posiada moje ręce... musi więc być posłuszna!“ Cecylia długi czas słuchała go z upodobaniem, ale nie bez zastrzeżeń. W ten sposób wcześnie więc powstało u nas coś w rodzaju legendy o muzycz­nych zaręczynach Waldemara i Cecylii. Do piętna­stego roku życia, o ile sądzić mogę z rzadkich zwierzeń, jakie ta milcząca dziewczyna czyniła mnie jednemu zapewne, godziła się ona z tym pro­jektem bez egzaltacji zachwyconej dziewczynki, ale z powagą czujnej, dojrzałej kobiety. Sprawa ta strwożyła mnie do głębi serca: znałem bowiem również cudowne uczucie, jakim przyjaciel mój, Justyn Weill darzył Cecylię. Czułem się po prostu rozdarty między tymi dwoma rywalami.

Zimą 97-go roku grano w sali koncertowej La- moureux niewielki poemat symfoniczny Walde­mara pod tytułem Spleen, który jako motto miał słynny wiersz Baudelaire’a:

Jestem niby król deszczowego kraju...

Dzieło to przyjęto uprzejmie. Waldemar miał

w kulturalnych sferach dobrych przyjaciół, jeżeli nie zwolenników. Nigdy jednak nie zapomnę bo­lesnego przerażenia, jakie zjawiło się na twarzy kompozytora przy pierwszych oklaskach: „Powi­nieneś być zadowolony, — powiedziałem mu — masz powodzenie“. Siedzieliśmy w dość ciemnej loży. Uszczypnął mnie boleśnie w ramię, mówiąc głosem przyciszonym: „Daj mi spokój! Proszę cię,' nie zawracaj gitary!“, co mnie niesłychanie zdzi­wiło, Waldy bowiem mniej chętnie od swojej mat­ki ulegał łatwiznom „artystycznego języka“, jak to nazywano w domu.

Mając wszelkie szanse trafienia do któregoś z wydawców, Waldemar, mimo próśb moich, rzu­cił manuskrypt Spleenu na dno jakiejś szafy. Ma­nuskrypt znajduje się dziś w posiadaniu Cecylii. W wiele lat po koncercie odczytałem go i osądzi­łem go wówczas trafniej: jest to dzieło ucznia Debussy’ego, i do tego ucznia, który stara się prześcignąć swego mistrza. Czego sam nie potra­fiłem zrozumieć, to rozpaczliwie wyraźnie odczuć musiał Waldemar. Nie należał do ludzi, którzy w naśladownictwie znajdują drogę do własnej wartości. W epoce owego sławnego koncertu mógł mieć, jeżeli się nie mylę, około dwudziestu dwóch czy trzech lat. Odniosłem wtedy wrażenie, że oto znalazł on potwierdzenie pewnych tajemnych nie­pokojów. Był zawsze gwałtowny i pełen fantazji; w ciągu kilku miesięcy stał się niepokojąco nie­znośny. Całymi dniami zamykał się, krzycząc, że pracuje, że będzie pracował, że trzeba jednak po-

zwolić mu pracować. Ponieważ mieszkał nad na­mi, słyszałem, jak chodzi tam i z powrotem, tupie, przewraca krzesła, ziewa przeciągle. Potem nastę­powały długie chwile ciszy, podczas których, prze­konany jestem, że spał. A potem dukał na forte­pianie kilka niekształtnych fraz. Potem znów brał skrzypce lub wiolonczelę, grał bowiem znośnie na trzech czy czterech instrumentach. Potem otwie­rał i zamykał okna. Potem słychać było, że klnie

i rozbija jakieś przedmioty. A potem znów — nie­skończona cisza.

Po takim okresie odosobnienia stawał się nie tyle ponury, ile wojowniczy i wygadany. Zasiadał przy wielkim fortepianie Cecylii i oddawał się sza­lonym improwizacjom, w których brzmiały pewne obce echa, nie zawsze nieświadome, czy nawet mi­mowolne. Stawał się wówczas ohydny. „Co ci jest? — mawiał, zwracając się do Cecylii. — Zda­wałoby się, iż sądzisz, że nie jest to moja kompo­zycja? To moje dzieło; jest ono cudowne, słyszysz, Cecylio? Cudowne! A znam się przecież na tym! Co do mnie przynajmniej, to jestem artystą!“ Po­tem na całe tygodnie zapadał w bezczynność, uda­jąc, że nic ¡nie może go już zająć i mrucząc przy każdej sposobności rozlazłym nosowym głosem: „Ależ nie, ależ nie! dobrze wiecie, że nie zajmuję się już muzyką. Sto razy już mówiłem, że kpię so­bie z muzyki i ze wszystkich waszych muzykan­tów. Bo i po co? Muzyka już się skończyła. Nie stworzą już nic dobrego. Jest to epoka upadku“. Od tego czasu począł mnie mocno gniewać. Gotów

był palić na stosie wszystko, co dotychczas uwiel­biał, co nauczył nas wielbić. Wyrzekał się swych przyjaciół, swych mistrzów, swych bogów, plotąc

i dukając mgliste złorzeczenia: „Wszystko to je­łopy. Wszystko to — świnie. Wam się podoba? Dobrze to o was świadczy! Okropne!“ Patrzał na nas z pogardą zmąconym, kłótliwym, pełnym żalu

i obelg spojrzeniem. Wówczas zacząłem przypu­szczać, — ale tak, jak może to uczynić chłopak, nie ufający własnemu doświadczeniu i obserwa­cjom porównawczym — zacząłem przypuszczać, że Waldemar pije. Nie miałem, powtarzam, zbyt gruntownej znajomości tego rodzaju życiowych załamań, doszedłem więc dość prędko do przeko­nania, że muszę się jednak mylić.

Nastąpiła wówczas pomyślna zmiana. Waldemar napisał kompozycję pod tytułem „Interludium f- moll“, którą po tylu latach Cecylia grywa mi nie­kiedy bez komentarzy, gdy jesteśmy sami. Myślę, że na dnie swej udręki, Waldemar poznał niszczą­cą radość natchnienia. Interludium jest niemal ar­cydziełem. Od razu to odczułem, a Waldemar od­czuł to lepiej, niż ktokolwiek inny; doznał jednak przerażenia wzgardzonego kochanka, który otrzy­muje, jak jałmużnę, bez żadnej nadziei na przy­szłość, jedną godzinę od ukochanej.

Rzecz dziwna, ten kwiat zbłąkany — mówię

o Interludium — sprawił, że pani Henningsen nie­mal oszalała z dumy. Dotychczas żyła ona spokoj­nie w mniemaniu, że jej syn jest istotą zbyt wy­jątkową, aby w najmniejszym choćby stopniu od­

czuwać miał potrzebę uzewnętrzniania się. Ta do­bra dusza zaczęła sławić talent Waldemara wów­czas właśnie, gdy przed skonem rozbłysnął on ostatnią iskierką.

Pani Henningsen dużo paliła, wściekle się ma­lowała, ubierała się z arogancją i fantazją, zasy­pywała świat muzyki sarkazmami, a nas Pasquie- rów, skromnych przyjaciół swego syna, traktowa­ła jak wyzwolonych poddanych. Nosiła ona face- à-main, sprawiając wrażenie, jak gdyby oglądała odwiedzających przez lupę, co, gotów jestem wie­rzyć, było u niej jedynie nawykiem miniaturzyst- ki. Mawiała: „Wszyscy ci ludzie, wszyscy ci nowo­cześni kompozytorzy, to zwykłe pionki. Waldy mo­że ich wsadzić sobie do kieszeni. Nieprawdaż, Waldy?“ Głos miała kontraltowy, akcent, mimo, że była paryżanką, na pół słowiański, na pół ger­mański. Ordynarne słowa wymawiała z doskona­łą dystynkcją, zachowując akcent przedmieścia dla wypowiadania cennych uwag i artystycznych sądów. Podejmując przyjaciół, powtarzała co chwi­la: „Waldy, mój drogi, zagraj im swój kawałek... wiesz przecie — swoje Interludium“. Waldemar grał je ze dwa, czy trzy razy z wielką zapewne chęcią. Potem zaczynał się dąsać, a wreszcie gnie­wać. „Wciąż to Interludium! — burczał. — Zda­wałoby się, że już nic więcej nie spłodziłem!“ Pe­wnego dnia zaczął się śmiać, powtarzając: „Nic już innego nie stworzyłem. Oczywiście, nic inne­go“. Raptem zbladł, zsiniał i wpadł w konwulsyj- ny gniew, tłukąc na wschodnich dywanach maleń­

kie, wiecznie woniejące i parujące lampki nafto­we, które przytwierdzało się sprężynowymi obsa­dami do lichtarzy fortepianu.

W takich wypadkach pani Henningsen kładła kapelusz i woalkę, która, przy oddychaniu, więzła jej między zaciśniętymi wargami. Schodziła na uli­cę z psem, rzucając pracownię, mieszkanie, dom cały na pastwę wściekłości młodzieńca. Niekiedy gdy schodziłem sam, widziałem ją jak, odziana w muślin, tiul i pieniące się gazy, w zamyśleniu i z zaciekawieniem przygląda się swemu gryfono- wi na smyczy, wydzielającemu z siebie skąpą ra­cję wody.

Po wyczerpaniu gniewu, Waldy z powrotem po­padał w gnuśne zobojętnienie. Pewnego dnia schwycił mnie za kołnierz i począł łkać na moim ramieniu. Jęczał, mówiąc o sobie, jak gdyby przez wstydliwość, w trzeciej osobie: „Nic! Zupełnie — nic! On nigdy nic nie stworzy. I on to wie, on to wie“.

Po dwóch czy trzeck dniach znajdował dla sie­bie ulgę: oto udało mu się wykryć jakiegoś nie-, znanego, pomniejszego mistrza włoskiego z XVI wieku. Był to jego cud, konik, na którym poczynał jeździć. Mówił o tym przez tydzień. Z tyrańską gorliwością spraszał nas na tę ucztę. A gdy mu się już udało, gdy narzucił nam przedmiot swego opętania, wówczas wyrzekał się go gwałtownie, usiłował przekonać nas o naszym nieuctwie i złym smaku.

Podczas wszystkich tych sprzeczek Cecylia oka­

zywała krańcową oziębłość. Myślę, że w tym wła­śnie czasie wyrobiła sobie zdanie o Waldemarzej Gdy wypłynęła sprawa naszego wyemigrowania do Creteil, Waldemar począł się unosić. Przede wszystkim oświadczył, że w ten sposób zaprzepa­ścić się może kariera Cecylii. Dodał też, że do­brze jej tak, że Cecylia na nic innego nie zasłu­guje, że jest wyniosła i chłodna, że nigdy nic nie zrozumie z czystych cierpień artysty.

Cecylia, wyprostowana i surowa, słuchała tych szaleństw, które po sto razy słyszała już była z tych ust. Słuchała, a górna jej warga drgała nad błyszczącymi zębami. Wtedy, jak zwykle, Waldemar na zakończenie ukląkł, prosił o wyba­czenie, raz po raz dając głośny wyraiz swojej dumie. — Chcąc nie chcąc często bywą^em obecny przy tych smutnych scenach miłosnych. — Walde­mar powiedział wreszcie: „Możesz wynieść się do tego Creteil. Pójdę tam za tobą. A za dwa, dokład­nie za dwa lata, poślubię cię. Przysięgnij mi, że cię poślubię“.

Zaciskał wokoło kolan Cecylii ramiona, które ona spokojnym ale upartym ruchem rozluźniała. Blada jeszcze z ledwie opanowanego gniewu, za­ciskając zęby odpowiedziała: „Ależ tak, pobierze­my się, skoro to obiecałam“.

Z chwilą, gdy znaleźliśmy się w Creteil, bieg rzeczy się odmienił. Jeden, dwa lub trzy razy w tygodniu Waldemar przyjeżdżał nas odwiedzić, a raczej odwiedzić Cecylię. Przestał być naszym sąsiadem, domowym Arielem, zwiewnym geniu­

szem, którego spotykało się na schodach. Wszyst­ko, co w nim było dziwactwem, ekscentrycznością, anomalią wreszcie, stało się natychmiast bardziej widoczne. Józef mawiał o nim: „Esteta!“, wzno­sząc przy tym oczy do nieba i udając, że trzyma w palcach lewej ręki wyimaginowany kwiat.

Dlatego zapewne, że przeobraziły się ramy na­szego życia, patrzałem w tym czasie na Waldema­ra jaśniej i z większym okrucieństwem. Waldemar zaczynał się zlekka zaniedbywać. Dotychczas tak staranny w ubiorze, począł okazywać teiraz, dziw­ne słabostki. Znosił wymiętoszenie, plamy, kurz. Dobór bielizny, krawatów zostawiał przypadkowi. Unosiła się wokół niego jakaś słodka woń wschod­niego tytoniu i apteki. Gdy pewnego dnia zwróci­łem na to uwagę, odparł, patrząc spode łba: „Wiesz przecież, że się leczę. Wiesz, że jestem neurasteni­kiem. Nie dręcz mnie więc. Nie zajmuj się mną".

Siadał na jakimś krześle i popadał w niezrozu­miałe zamyślenie. Spojrzenie miał senne; było to spojrzenie o rozszerzonych, ukazujących błękitne jakieś otchłanie źrenicach. Niekiedy rozchylały mu się usta i po opuszczonej wardze spływała długa, ciężka kropla śliny. Napady gniewu stawały się rzadsze. Wyraz twarzy bywał obojętny i daleki. Przede wszystkim — daleki. W tym czasie właśnie nabrałem do niego wstrętu.

Rodzina nasza, klan Pasąuierów, nie rozluźnia­jąc jeszcze uścisku zaczynała powoli się rozprężać, nabierać tchu. Ferdynand i Józef nigdy nie spro­wadzali do domu gości. Józef, który od tego czasu

Ziemia Obieeana — 8

113

poznał cały Paryż, nie posiadał i nie posiada praw­dziwego przyjaciela. Nie miał on zresztą najmniej­szej pokusy wprowadzania do nas ludzi, z który­mi w owym czasie nawiązywał i rozwiązywał naj­przeróżniejsze jakieś nieokreślone interesa. Mam dane, by sądzić, że jeżeli na zewnątrz mówił w ogóle kiedy o nas, to jedynie w celu wzmożenia swojego znaczenia, albo dla reklamy: „Ojciec mój, doktór... Moja siostra, szeroko podziwiana arty­stka... Mój młodszy brat, rokujący wielką przy­szłość uczony...“ Jeśli w najtajniejszych swych za­piskach wyryłem twardą maksymę: Nie chcieć uchodzić za coś, czym się nie jest! — uczyniłem to, mając na myśli Józefa, pragnąc ze wszystkich sił przeciwstawić się Józefowi.

Tak więc Józef nikogo prawie nie wprowadzał do domu. Ferdynand na widok moich kolegów od­czuł przebłyski współzawodnictwa. Którejś nie­dzieli zaprosił pewnego młodzieńca ze swego biu­ra. Józef pożarł go z kośćmi. Przerażony młody człowiek nie pokazał się więcej. Zresztą Ferdy­nand zaręczył się w tym czasie, a zjawisko to za­miast przejawiać się wylewnością, wzlotami w błę­kity, jakimś preludium do małżeńskiego lotu, za­znaczyło się zamknięciem się w sobie, szeptami, odosobnieniem, słowem — kryciem się po kątach w pełnym tego słowa znaczeniu.

Ja więc byłem tym, który w owym czasie ścią­gał do domu przyjaciół i kolegów; powrócę je­szcze do tego dalej. — Waldemar dziwnie wyglą­dał wśród tej młodzieży. Jakkolwiek czyniłem

wszystko, co mogłem, aby nie spotykał się z Ju- stynem, często niepodobna było uniknąć tego zbie­gu okoliczności. Bardzo mnie to gniewało. Waldy był kiepskim graczem. Jako szczęśliwy rywal, w powodzeniu swoim nie znajdował ani ukojenia, ani nawet powodu do uprzejmości i miary. Zapa­lał się, rozpoczynał spory na temat sztuki i poezji. Justyn się ożywiał. Musiałem czuwać, aby nie roz­pętała się burza i czynić cuda zręczności. Na szczę- ' ście w sporach tych Justyn okazywał wiele rycer­skości ; nigdy nie dopuszczał, aby stały się szpetne.

Od czasu naszej instalacji w Creteil, pani Hen- ningsen złożyła nam jedną, czy dwie wizyty, sta­rając się przy tym być możliwie najbardziej nie­przyjemną. Wytrwałość, z jaką syn jej nosił się z zamiarami, które uważała i głosiła jako absur­dalne, wprawiała ją w zły humor. Nadeszła chwi­la, kiedy Waldemar, z uporem już nie tyle żarli­wym, ile wprost chorobliwym, zaczął mówić o usta­leniu jakiejś daty i o ostatecznych przygotowa­niach do małżeństwa; zrozumiałem wówczas, że nadchodzą dla nas ciężkie czasy.

Waldemar miał w owym czasie nieco ponad dwa­dzieścia sześć lat. Był współwłaścicielem niewiel­kiego mająteczku matki, co, do pewnego stopnia, upraszczało sprawę urządzenia się. Ojciec nasz okazywał w tej sprawie grzeczną obojętność, ży­wił nas, czuwał nad nami i opiekował się nami w gruncie rzeczy dość długo; trudno, oczywiście, w związku z nim cytować ową rybę, która rzuca ikrę gdzie popadnie; zdawało się jednak zawsze,

że chce powiedzieć: „Radźcie sobie same, moje dzieci. Ja sobie jakoś poradziłem. Wszystko się na tym świecie układa, czego jestem żywym dowo­dem. A co się waszych drobnych spraw tyczy, wa­szych uczuć, waszych miłości, czyńcie, jak wam się podoba. A przede wszystkim nie zajmujcie się mną, tak jak i ja nie mam zamiaru wami się zaj­mować“.

Jeżeli ojciec tak myślał, a mam wszelkie dane sądzić, że myślał w ten sposób istotnie, to w za­mian za to matka żyła w nieustannej trwodze, wciąż spogląda jąc w kolo i nadsłuchując. Ze wszyst­kich dzieci najmniej zrozumieć mogła Cecylię. Ce­cylia onieśmielała ją zapewne, czego nie potrafiła dokazać ani Zuzanna swoją urodą, ani Józef swy­mi pieniędzmi, ani ja. Mógłbym twierdzić z całą pewnością, że matka zmierzyła nędzę moralną Wal­demara. Dlatego też z zadziwiającym poczuciem taktyki i oceną niebezpieczeństwa usiłowała zwle­kać. Przy każdej sposobności wspominała młodość Cecylii, odsuwając wszelką decyzję w przyszłość dość daleką na to, by pozostawić miejsce jakiejś niespodziance, jakiemuś nieoczekiwanemu zdarze­niu, zbawczemu przypadkowi.

Mimo przezorności tego postępowania, wszyst­ko poszło swoim trybem, i w kilka dni po opowie­dzianych wydarzeniach, pani Henningsen na pro­śby syna przybyła do Creteil, aby dopełnić tego, co nazywaliśmy po cichu „oficjalnymi oświadczy­nami“.

Przybyła pod wieczór, dorożką. Waldemar był

tu już od rana. Jadł z nami śniadanie, łaził z po­koju do pokoju i z domu do ogrodu, roztargnio­nym uchem słuchając ćwiczeń Cecylii, która nie wstawała od fortepianu. Pani Henningsen przy­była więc i „oficjalna prośba o rękę“ okazała się najbardziej nieokreśloną i śmieszną sceną pod słońcem. Ferdynand z narzeczoną przechadzali się nad rzeką. Józef poszedł zobaczyć jak miejscowa młodzież gra w piłkę nożną, który to angielski obyczaj kwitł u nas wówczas. Rozbrajająco pogo­dna Cecylia była w trakcie odczytywania poza- zmysłowych drobiazgów Couperina, które nazywa­ła „muzyką niedzielną“. Matka i Pola Lescure szy­ły, wbrew zwyczajowi, w salonie. Przysłuchiwa­łem się grze Cecylii, w roztargnieniu pykając z maleńkiej fajeczki z wiśniowego drzewa. Pani Henningsen wkroczyła z laską w ręku, jak mar­kizy z płócien z Jouy. Sapała nieco z powodu po­czynającej się zaznaczać u niej tuszy. Cecylia ze­szła natychmiast, a ojciec, który odbywał właśnie w ogrodzie jedną z tych niszczących przechadzek,

o których wkrótce opowiem, przyszedł do nas do salonu. Pola Lescure wstała, aby przygotować her­batę. Waldy opadł na kanapę Louis-Philippe, wy­ciągnął nogi niedbale i począł przyglądać się spa­cerującej po suficie muszce. Wszyscy okazywali wielkie skrępowanie. Pani Henningsen trzymając swoje face-à-main w ten sposób, że szkła złożone były jedno na drugim, przykładała je do prawego oka, marszcząc przy tym mocno brwi, co wywoły­wało skrzywienie całej twarzy. Rozpoczęła od ja­

kichś gderliwych narzekań na bruki w Creteil, po czym, odwracając się gwałtownie, szorstko wy­rzekła:

Więc doprawdy, Cecylio, chcesz koniecznie poślubić mojego syna?

Cecylia jest z natury blada. Ci, którzy widywali ją na koncertowej estradzie, dobrze znają ową promienną bladość, owo piękne czoło z najczyst­szego marmuru, które, podczas wzlotów duszy, znajduje siłę, aby stać się jeszcze bardziej niepo­kalanym, jeszcze bledszym. Cecylia blednie niekie­dy; nigdy nie czerwienieje. A jednak, tego dnia, zaczerwieniła się. Była to gwałtowna fala mocnej czerwieni. Taka czerwień rani oko, które ją oglą­da. Cecylia tak właśnie się zaczerwieniła.

Niczego nie chcę, proszę pani, — odparła. — Uczynię to, co zechce Waldemar.

Pani Henningsen wybuchnęła śmiechem. Śmiech jej był wilgotny i kończył się kaszlem, paliła bo­wiem zbyt wiele i często cierpiała na gardło. Mó­wiła wśród czkawki:

To co zechce Waldemar! Jakże to pięknie powiedziane! Ach! ty zrezygnowane stworzenie! Biedna ofiaro! Umęczone dziecko! Jeżeli będzie trzeba, to ostatecznie poślubimy tego Walde­mara. Nie, doprawdy, co też pani czyni, panno Pasąuier?

Pani Henningsen, która znała nas, Cecylię i mnie, od dziecka, tykała nas zazwyczaj, ale nie­kiedy, z teatralnym naciskiem zwracała się do nas bardziej urzędowo. Powtórzyła:

Nie, doprawdy, co też pani czyni?

Cecylia była już z powrotem zupełnie spokojna.

Miała jednak swoje spojrzenie Pasąuierów. Spoj­rzenie koloru polarnego błękitu, nie wróżące zgody.

Proszę pani, — odparła — jeżeli Waldemar chce, abym go poślubiła, no, to go poślubię. Co najmniej tyle jestem mu winna. Ponieważ jest to wszystko, co mam do powiedzenia, i zostało to już powiedziane, wyjdę stąd, jeżeli pani pozwoli.

I szybko wyszła. Waldemar zakładał jedną na drugą swe długie nogi, po czym znów je opuszczał. Zdawało się, że słowa docierają do jego świado­mości z pewnym opóźnieniem. Wściekłym głosem zawołał:

Wszystko popsujesz, mamo, jak zawsze i wszędzie!

I wybiegł z pokoju.

Cudownie, — zawołała pani Henningsen. — Teraz znów ten wielki głuptas prawi mi niegrzecz- ności! Mnie, która o nim tylko myślę w całej tej nieprzyjemnej sprawie.

Ojciec uśmiechał się, a uśmiech ten obnażał mu kły. Czułem, że z jego strony nie potrzebujemy ni­czego się obawiać: pani Henningsen zbijała go nieco z tropu. Uśmiechał się więc i przebierał pal­cami po poręczy fotela z wyrazem skrępowania na twarzy. Sam byłem zresztą zanadto wzruszony, by móc uważnie obserwować ojca. Pani Henningsen zatopiła palce w żabocie, spieniła koronki i ode­zwała się przeciągając sylaby:

Na nic się nie zda, proszę pani, ukrywać, że małżeństwo to uważam za absurdalne.

Jak pani to rozumie? — z powagą spytała matka.

Powiało głębokim chłodem. Obie panie zmierzy­ły się spojrzeniem. W tego rodzaju okoliczno­ściach matka wprawiała mnie w zachwyt: pełna skromności, zmęczona, nabrzmiała jej twarz, po­orana tysiącem bolesnych fałd, twardniała stop­niowo, nabierała majestatu i surowej piękności. Matka czekała, czuwając nad każdym słowem i mówiąc z zadziwiającą słodyczą.

Jest pani zbyt dobrą matką, — podjęła pani Henningsen — aby nie wiedzieć, że gdy się myśli

o swoich dzieciach, snuje się najrozmaitsze ma­rzenia.

Mama bez słowa kiwnęła głową. Pani Henning­sen podjęła, stopniowo podnosząc głos i ściągając usta.

Bardzo lubię waszą Cecylkę. Jest to ogrom­nie zdolne dziecko. Ale cóż! Widziałam niemało zdolnych dzieci. Waldemar uczyni, oczywiście, co zechce. Jest już więcej niż pełnoletni. Ale nic nie zdoła przekonać mnie, że małżeństwo to nie jest dla niego mezaliansem.

Dla wygłoszenia tej pięknej mowy pani Hen­ningsen przybrała ów ton monarchini, którego nie mogłem u niej ścierpieć. Poczułem, że wybuchnę. Matka nieznacznie wzniosła palec. Nie odpowie­działa natychmiast. Widziałem, że podbródek za­czyna jej drżeć i że usiłuje drżenie to opanować.

Nie wiem, zaczęła cichutko — czy oenne przysługi, jakie pani oddała Cecylii, upoważniają panią do obrażania nas dzisiaj. Mimo to jednak, odpowiem pani, że gdyby było w mojej mocy tra­fić Cecylii do przekonania, wszystko to skończy­łoby się już dzisiaj ; ja bowiem również uważam, z przyczyn może zupełnie innych, że małżeństwo to jest szaleństwem. Niech się pani nie uśmiecha. Nie mam zamiaru odparowywać ciosu. W każdym bądź razie jestem zdania, że małżeństwo to nie mogłoby mieć miejsca wcześniej, niż z wiosną przyszłego roku.

Pani Henningsen wzruszyła ramionami.

Pozwoli mi pani zauważyć, że wszyscy, jak tu jesteście, okazujecie wiele drażliwości. Kto tu mówi o obrażaniu kogokolwiek? Wyrażam po pro­stu to, co myślę, ale nie mam zamiaru nikogo do­tykać.

Jeżeli pani nie miała zamiaru dotknąć nas,— zawołałem głośno, wstając — to jednak uczyniła to pani! Jak to? Chodzi przecież o Cecylię! Nawet król, słyszy pani? Król nie popełniłby mezaliansu, żeniąc się z Cecylią. Byłoby nawet wręcz, od­wrotnie, proszę pani.

Gość nasz uniósł swoje face-à-main, przyglądał mi się przez chwilkę i począł się śmiać.

No, proszę, co za kogucik! Cóż to cię napa­dło, mój drogi? Czy wiesz, że nas nudzisz po pro­stu, swymi serdecznymi odruchami, uniesieniem, historiami, wynurzeniami i tą twoją piękną duszą?

Może pani być pewna, że nie będę nudził już dłużej, jak to pani łaskawie nazywa.

Zamykając za sobą drzwi, słyszałem, jak pani Henningsen mówiła ze śmiechem:

To jakaś pożegnalna symfonia. Doprawdy wszyscy uciekają przede mną.

Poszedłem do ogrodu. Dzień kończył się ponuro. Wyładowywałem swój gniew chodząc po ścieżkach. Waldemar pocieszał, zapewne, Cecylię, albo sprze­czał się z nią. Chodziłem mocno tupiąc; czoło mia­łem rozpalone, zgrzytałem zębami. Nagle, przecho­dząc w pobliżu owej przybudówki, którą zwano la­boratorium, a gdzie ojciec składał swe narzędzia, epruwetki i flaszeczki, dosłyszałem lekki szmer. Drzwi były uchylone. Pchnąłem je nieznacznie i ujrzałem Waldemara. Stał niemal całkowicie od­wrócony do mnie plecami. Otworzył szafkę, w któ­rej znajdowały się lekarstwa. Trzymając jakąś buteleczkę przesypywał jej zawartość do bombo­nierki. Był tak pochłonięty tą czynnością, że nie słyszał, jak wszedłem.

Co tu robisz? — spytałem.

Drgnął nerwowo i natychmiast się opanował.

Nic. Bawię się. Oglądam.

W tej chwili dostrzegłem etykietę na flaszce i ścisnęło mi się serce. Spojrzenie Waldemara, chód jego, napady smutku, niecierpliwości, uciecz­ki i zamyślenia, wszystko to ukazało mi się naraz w przerażającym świetle.

Och! — zawołałem drżącym głosem — zwa­riowałeś chyba! Zwariowałeś!

Wykręcał się jeszcze, zmuszając się do uśmie­chu:

To dla przyjaciela. Bądź pewien, że nie ro­bię sobie zastrzyków. Możesz być pewien, że to nie dla mnie. To dla przyjaciela, Laurent!

Patrzałem na niego z powagą i łzam! w kąci­kach powiek. A wówczas, zmieniając ton i gniotąc mi napięstki, począł wyrzucać ze siebie:

Przysięgnij, że nic nie powiesz. Przede wszystkim, zażyłem tego raz jeden tylko, jeden maleńki razik. Przysięgnij, Laurent, przysięgnij! Chcesz, abym ukląkł przed tobą? Chcesz, abym ta­rzał się na klęczkach? Jeżeli wspomnisz o tym, bę­dą chcieli pozbawić mnie wszystkiego, będą chcieli zamknąć mnie w sanatorium, leczyć i Bóg wie co jeszcze. Jeżeli powiesz o tym, Laurent, zabiję się i będzie to twoja wina, tak, twoja, Laurent. Przy­sięgnij, że nic nie powiesz.

Nie! — odparłem potrząsając głową, — nie mogę ci tego przysiąc.

Stwierdzam, — dodał — że tu, u twojego oj­ca, nigdy nie ściągam, że zdarza się to po raz pierwszy. Nie, po raz drugi, ale nie więcej. Poma­caj moje kieszenie: nie mam strzykawki. Jeżeli Cecylia kiedykolwiek się o tym dowie, będę wie­dział od kogo to wyszło. Patrzaj, padnę na kolana. Będę się przed tobą tarzał na klęczkach.

Ukląkł. Powtarzał bezustannie: „Nie mów nic!“ i nie wiedziałem co zrobić aby już przestał krzy­czeć.

ROZDZIAŁ IX

Doktryna, wiecznej młodości i subtelności kosme­tyczne. Powrót do ziemi. Nadmierny użytek ogro­dowych nożyc. Wypielęgnowany ogród. Cziko, czi- kokando. Pozorna chudość. Galeria pomniejszych portretów. Polityczna sprzeczka. Zmierzch burżua- zji. Józef pod wpływem materialistycznego liryzmu.

Każdej niedzieli gorączka wstrząsała naszym domem. Poniedziałek przywracał spokój. Bracia udawali się do Paryża, dokąd i ja często jeździłem, przygotowując się do podjęcia studiów. Już o siód­mej rano ojciec zaczynał się ubierać. Czynił to z tak wielką starannością, że czułem się tym w głę­bi podrażniony. Doktryna „wiecznej młodości“, wyznawana przez ojca w sposób, który z każdym sezonem stawał się mniej opanowany, znajdowała tu swe pragmatyczne zastosowanie. Umieścił w swym pokoju duży stół laboratoryjny. Rozkła­dał na nim słoiki z kremami, flaszki octów toale­towych, wyciągi spirytusowe, maści — wszystko przyrządzone bardziej lub mniej według własnych

recept. Zażywał też pigułek, kropel, eliksirów, o wciąż zmienianym składzie i opowiadał o nich cu­da, podając się chętnie za przykład ich skuteczno­ści. Golił się staromodną brzytwą, a w trakcie tej jego czynności całe pokolenie wstrzymywało od­dech, klął bowiem siarczyście, nie pozwalał po­dejść do siebie bliżej niż na odległość czterech me­trów, nie odpowiadał na najbardziej palące pyta­nia, a najmniejsze zadraśnięcie czy kropelka krwi stawały się tematem gorących sprzeczek. Gdy brzytwa była już z powrotem w futerale, ojciec oblewał twarz zimną wodą dla „wzmocnienia skó­ry“, pociągał po niej najrozmaitszymi ołówkami, krystalicznym ałunem, maścią wygładzającą, uz­brajał się w szczypczyki i ścigał pojedyncze wło­ski, czarne punkciki, drobne krostcczki, złuszczone skórki, jakieś błędne liszaiki. Przy pomocy rozr- maitych szczoteczek i pendzelków nakładał na wą- sy i włosy jakieś w tajemnicy sporządzane olejki, płyny, esencje, które na całą resztę dnia otaczały go nieustępliwą wonią apteki. Zapach ten nie sprawiał mu nigdy przykrości; brakło mu zmysłu powonienia. Potem dwa lub trzy razy przepłuki­wał gardło dla oczyszczenia głosu. Zjawiałem się nieraz w chwili najwyższego nasilenia całej tej alchemii. Jeżeli doprowadzało mnie to do wście­kłości, to dlatego, że mimo naszych nieporozumień nie mogłem znieść myśli, aby ten niezwykły czło­wiek miał kiedykolwiek wpaść w śmieszność. W tym jednak, jak i we wszystkim innym, nie słu­chał żadnych rad.

Niekiedy nadmierne zabiegi psuły mu cerę, wy­wołując zaczerwienienia. Przerażało go to; nie przy­chodziło mu nigdy na myśl, że przesada może być błędem. Te drobne niepowodzenia przypisywał ja­kiejś niezręczności któregoś spośród nas.

Po zastosowaniu wszelkich możliwych środków przeciw „nieubłaganemu zębowi czasu“, schodził do ogrodu i tu stawał się innym człowiekiem. Oj­ciec, syn ludzi dość miernego stanu, na wpół chło­pów, na wpół ogrodników, porzucił ziemię, aby „wznieść się poprzez wiedzę“, jak chętnie powia­dał. Z chwilą gdy posiadł ogród, pragnienie grze­bania w ziemi natychmiast poczęło go dręczyć. Kopał więc, rył, pełł zlany potem, z koszulą wzdę­tą nad spodniami, niepomny słońca, wiatru, ule­wy, pochłonięty namiętnością uprawy roli. Zapo­minał o upływającym czasie, zaniedbywał swe obowiązki, wprawiał matkę w najwyższy niepo­kój. Schodziła do ogrodu z ręcznikiem w lewej rę­ce, a flaszeczką terpentyny w prawej. Rolnik, bur­cząc i szydząc, pozwalał się nacierać. Wracał do swej gotowalni, przez chwilę jeszcze oddawał się genialnym zabiegom kosmetycznym i ubierał się do wyjścia.

Niezależnie od napomnień mamy, ogród prowa­dził również do wielu nieporozumień ojca z nami. Ogród ten spodobał się nam od pierwszego wej­rzenia. Był on, prawdę powiedziawszy, maleńki, ale nieźle zaprojektowany, a przede wszystkim pu­szczony dość swobodnie z tymi swoimi kilkoma wielkimi drzewami i dużym trawnikiem pochła­

niającym najlepszą część przestrzeni, ,a nawet z obsadzoną młodymi lipami alejką. Ojciec w krót­kim czasie wycisnął jednak na całej tej przyro­dzie jakieś tyrańskie piętno. Z nożycami w ręku przechadzał się z badawczym lub zamyślonym wy­razem twarzy. Gdy już raz zabrał się do ścinania czynił wielkie spustoszenia. Wieczorem, po powro­cie do domu, mieliśmy słuszne powody do wście­kłości: jakiejś kępce krzaków nadawał kształt pió­ropusza, ze szpalerów pozostawiał same szkielety, zabierał się nawet przy pomocy podwójnej drabi­ny i do wielkich drzew, zajmował się słowem wszystkim, nawet pnącymi roślinami, bluszczem i dzikim winem. Całej tej chirurgii nadawał pozo­ry racjonalności i widziałem nawet jak, sięgając po rady do encyklopedii rolniczej, daremnie pocił się nad bzami. Pewnego dnia, podczas naszej nieo­becności kazał ściąć Herbelotowi jedno z wielkich drzew. Mimo ogromnych trudności zabieg ten zo­stał doprowadzony do skutku w ciągu jednego po­ranku. Wieczorem, rozsiewając błękitne uśmiechy, wyjaśnił nam, że drzewo to przeszkadzało kwitnąć pięknemu krzakowi róży. Krzak róży mieścił się w doniczce, drzewo zaś było różnobarwnym klo­nem, najszlachetniejszym władcą naszego ogrodu. Wtedy to — jedyny raz w życiu — Józef, Cecylia, Ferdynand i ja byliśmy wszyscy zupełnie jedno­myślni — przynajmniej w naganie.

Ojciec prowadził zresztą nadal uparcie swoje kaleczące doświadczenia. Wyrywanie zielska spra­wiało mu przyjemność, której dziwne drogi mie­

wałem sposobność często obserwować z daleka. Rozpoczynał w zamyśleniu, pochylając się to tu, to tam, wyrywając jakiś marzymłodek, jakąś czer­woną mokrzycę, każdą nie stawiającą oporu ofia­rę. Wówczas to spostrzegał bardziej upartego przeciwnika: jaskier czy dziki szczaw, które z ca­łą zażartością usiłował wyplenić. Niekiedy był to powój o korzeniach rozgałęziających się bez koń­ca, niekiedy pięciornik lub mniszek nie mający najmniejszego zamiaru ustąpić. Wówczas klękał i poczynał ryć. To jedną, to znów drugą ręką chwytał perz, mlecze, obfite pęki trawy. Po chwili zdawało się, że ogarnia go istny szał oczyszczania. Stawało się jasne, że nie ma zamiaru odejść, za­nim nie uwolni leżącego tu przed nim rabatu od wszelkich pasożytów. Po chwili słychać było, jak klnie. Ustawał na chwilę w pracy: znaczyło to, że się pomylił i zniszczył jakąś pożyteczną roślinę: główkę sałaty, czy krzaczek truskawki. Zabierał się z powrotem do pracy i pełł gorączkowo. A po­tem nowe przekleństwo i oto nowa uprawna rośli­na padała ofiarą. Wówczas ogarniała go wście-i kłość: poczynał wyrywać wszystko, pożyteczne ro­śliny i zielsko — jak gdyby chodziło o oczyszcze­nie placu.

Łatwo zrozumieć, że prowadzony w ten sposób ogród bardzo ucierpiał. Nie rozumiejąc nic z tego, cośmy mu przekładali, ojciec spoglądał na pustą przestrzeń, gdzie ćwiczył swe talenta, i odzywał się kwaśno: „Tyle trudu zadaję sobie, abyście mie­li porządny ogród i nigdy nie jesteście zadowole­

ni“. Powracał wówczas na godzinkę do swoich le­karstw, do całej tej aptekarskiej kuchni, która go jeszcze bawiła. Potem brał cylinder i pieszo lub powozem udawał się do swoich pacjentów.

Wizytami lekarskimi nie przepracowywał się zbytnio, niestety. Urzeczywistnienie tak długo ho- .dowanego marzenia zmieniło się zarówno dla nie­go jak i dla nas w gorzki zawód. My, dzieci, od­czuwaliśmy to tylko częściowo, pozostawało nam bowiem torowanie sobie własnych ścieżek, mieli­śmy własne pragnienia i własne prace. Mimo jed­ność i karność klanu gotowi byliśmy do lotu. Oj­ciec po dotychczasowym hałaśliwym i ruchliwym życiu, uczuł się nagle jak gdyby związany, nawet w swych wolnych chwilach. A wolnych chwil nie brakowało. Pacjenci byli rzadkością. W okolicy było dwóch innych lekarzy, pełnych podejrzliwo­ści wobec ojca, których nie omieszkał on trakto­wać z lekceważeniem; jak najusilniej starali się więc oni podkopać wszelkie zaufanie do niego. Sam zresztą pracował nad tym również przez swe upodobanie do kaprysów, wywoływanie skandali i zaczepność. Wszystko to przyczyniało mu wiele godzin z niecierpliwością znoszonej samotności, którą dzielił między probówki i ogród. W tych przejściach, jak i we wszystkich innych, matka okazała wiele rozsądku. Mawiała: „Jesteście bar­dzo niecierpliwi! Trudno zdobyć powodzenie w cią­gu sześciu miesięcy. Wszyscy ci ludzie, Ram, mu­szą zobaczyć cię przy pracy. Dziesięć lat czekali­śmy na twój dyplom. Musimy ze dwa lub trzy

Ziemia Obiecana — 9

129

przynajmniej czekać na powodzenie“. Te dobre, pełne otuchy słowa darzyły spokojem, ale nie pie­niędzmi. żyliśmy bardzo skromnie. Tak więc spa­dek po ciotce Matyldzie, zawieszony na przeciąg lat trzydziestu ¿na skutek szczęśliwego, wynikają­cego z przepisów prawnych przypadku, przyszedł w samą porę.

Niekiedy ojciec wynajdywał jakiś powód, aby jechać do Paryża. Zaprzęgał konia i zdawał się oto nagle jak gdyby wyzwolony. Wracał dopiero wieczorem. Wtedy dowiadywał się, że żona pie­karza odbyła poród bez niego, że przyszło trzech chorych — liczba, granicząca z cudem — że wzy­wano go do Bonneuil, ale że wszyscy ci ludzie, nie mogąc się doczekać, zwrócili się do innego leka­rza. Robił wówczas głośną awanturę, nazywał upa­dlającym i nieznośnym zawód, którego tak namięt­nie pragnął, łapał nożyce i poddawał drzewa w ogrodzie chlaśnięciom specjalnego rodzaju, za­liczanym przeze mnie do odmiany cięć radykal­nych, gdyż szybko docierały do korzenia; na ko­niec, zamykał się w laboratorium, skąd dochodził nas odświeżony raptem głos, nucący ową tajemni­czą piosenkę z czasów jego młodości;

Cziko,

Czikokando,

Batifol i ripenpette Cziko

Czikokando Batifol i ripenpo

(nie ręczę za pisownię).

Dłuższą chwilę stawał w zamyśleniu przed rtę­ciowym barometrem, który od dzieciństwa towa­rzyszył nam we wszystkich naszych przeprowadz­kach, tracąc na każdym nowym etapie wielkie, drżące krople. I poczynał — jakoby ze względu na ogród — martwić się deszczem, suszą, wiatrem wschodnim i zachodnim. Niekiedy widywałem, jak stoi pod murem, po którym piął się rdest. Mrugał w mą stronę, wskazując na ruszającą się wśród zieleni liszkę, która wykonywała półkolisty krok, coraz to przystawiając ogon do głowy. Mówił, uśmiechając się tym swoim „błękitnym“, tak uro­czym uśmiechem: „Jak myślisz, czego ona chce? Jeść? Ba! Nie ma z tym kłopotu! Ona chce prze­de wszystkim iść naprzód, po prostu — wiać. Tak jak i ja, mój drogi, tak jak i ja. Nie, nie zostanę tu długo, w tej zapowietrzonej dziurze“.

Na takich ukradkowych zwierzeniach kończyła się nasza zażyłość. Już po dwóch minutach głos jego rozlegał się w wozowni, albo na piętrach. W następnej znów minucie — w laboratorium. Słyszałem jak butelki drgają od szyderczej przy­śpiewki :

Cziko

Czikokando...

Do tego, tak niechętnie znoszonego spokoju, przynajmniej niedziela wnosiła jakąś odmianę. Byliśmy wszyscy razem, a często odwiedzali nas moi koledzy. Ojciec, choć się do tego nie przyzna­wał, rad był znajdując wśród nich życie, ruch, młodość.

Klara Baraduc, narzeczona Ferdynanda, często przybywała już z samego rana. Była wówczas osóbką nieomal że szczupłą; z trudem przypominam ją sobie w tamtej postaci, widząc, jaką się stała. Ferdynand zetknął się z nią w biurze, gdzie była urzędniczką. Posiadała dyplom, niewielki posag kilku tysięcy franków w tureckich obligacjach i wyprawę, przygotowywaną sztuka po sztuce, od wczesnego dzieciństwa — skarb, o którym Ferdy­nand opowiadał z wielką dumą. Klara posiadała też miły uśmiech, piękne włosy i zdrowe zęby. Mia- łożby to już być wszystko? Oczywiście — nie! No­siła binokle, które przesłaniały piękne, wielkie, zło­tawe, o wyrazie psiej wierności oczy, ocienione gęstymi brwiami. Ojciec już naprzód nazywał ją córką i uprzejmym głosem opowiadał jej mnóstwo zawiłych dowcipów, z których nic nie rozumiała, a które, czułem, że znajdują się na granicy nie- przyzwoitości. Ferdynand począł w tym czasie okazywać wiele zazdrości. Dowcipy ojca drażniły go tym więcej, że podobnie jak Klara i my wszys­cy, słowa z nich nie rozumiał. Nie zawsze zdoby­wał się na to, by ukryć swą irytację, a ponieważ brak mu było ogłady, natychmiast pokazywał zę­by. Mawiał: „prosiłem cię już, abyś zostawił Kla­rę w spokoju“. Wystraszona Klara gubiła binokle; ojciec prostował się, „wypinał pierś“ z całym spo­kojem i mówił pociągając piękne), jedwabistewąsy: „Mój drogi, staraj się, aby temu dziecku nie przy­szło na myśl, że poślubi bałwana. Ludzie twojego

pokolenia nie potrafią rozmawiać z kobietami“. Ferdynand hojnie szafował napadami złości.

Pewnego dnia, ojciec chwycił Klarcię w pół i powiedział lekkim tonem: „Słowo daję! przecież ona wcale nie jest chuda“. Ferdynand zbladł i po­ważnie obawiałem się jakiegoś wybuchu. Ale pan doktór Pasąuier mówił już po chwili O'czym innym.

Najczęściej Ferdynand, zawładnąwszy Klarą, trzymał ją w oblężeniu gdzieś, w jakimś kącie. Tu, odosobnieni bliźniaczym i istotnie odcinającym ich od reszty ludzi krótkowidztwem, zaczynali szep­tać. Od czasu tych zaręczyn pojąłem, że jeżeli du­sza pojedynczego człowieka jest tajemniczym i trudno dostępnym światem, to istnieje jednak samotnia bardziej jeszcze zamknięta i bardziej ciemna, a jest nią wspólna dusza dwojga istot.

Na początku, kilku spomiędzy moich kolegów poczęło bywać w naszym domu wprost przypad­kiem. Miałem chorobliwą ambicję na punkcie wszystkiego, co dotyczyło klanu Pasquierów. Oba­wa, że ktoś mógłby krytykować matkę, ojca, a na­wet Józefa, nawet Ferdynanda, — powstrzymy­wała mnie od sprowadzania do domu jakichkol­wiek przyjaciół prócz Justyna. Chętnie przyznaję się do tej słabostki, wynikającej z dumy: dosta­tecznie się z niej wyleczyłem. Długi czas podczas tych zebrań nietęgą miałem minę, zajęty całkowi­cie godzeniem w głębi serca różnych sprzecznych uczuć.

Przechadzając się pewnej niedzieli nad wodą, ujrzałem drużynę Schleitera, wszystkich swych

towarzyszy pracy, jadących łódkami po Marnie. Zmuszono mnie do zajęcia miejsca w jednej z łó­dek, do wiosłowania i wspólnego śpiewu. Byli tam Roch, Vuillaume, Helena Strohl, Chabot i nasz kapitan Schleiter, wyglądający uroczyście nawet w kostiumie ¡kąpielowym. Pod wieczór entuzja­stycznie przyprowadziłem całe to towarzystwo do nas, a matka przyjęła je herbatą. Przychodzili później sami. Józef kilka razy wziął udział w na­szych wycieczkach. Brak mu było lekkości, obda­rzony był za to wielką siłą fizyczną, która zjedny­wała mu poważanie intelektualistów, mimo, że da­lecy byli jeszcze od sportowego szału. Podczas tych spotkań Józef zadziwiał mnie. Śledził moich kolegów z szyderczą ciekawością i nie przepuścił sposobności zadania im jakiegoś kłopotliwego py­tania w chwili, gdy nie mieli się na baczności. By­li to ludzie innej kasty, i pewien jestem, że Józef, mimo rozdrażnienia, odczuwał jakiś przesądny sza­cunek dla tego, czego nie rozumiał. Pozostawiał to jednak przy sobie, a ponieważ z tym dziwnym sza­cunkiem łączyła się również pewna odraza — chę­tnie atakował, starając się być górą. Między inny­mi, obawiał się on np. jasnej inteligencji Schlei- tera,—a odmawiał mu wszelkich względów. Zwra­cając się do niego nie używał formy „proszę pa­na“ — jako najmniej już obowiązującej grzeczno­ści — ale mówił krótko „panie“. Pewnego dnia Schleiter powiedział swym suchym, pełnym na­gany tonem:

Jeżeli nie może pan przypomnieć sobie mo-

jego nazwiska, to mógłby pan w każdym razie mówić do mnie „mistrzu“.

Istotnie, — odparł Józef z udaną dobrodu- sznością. — Istotnie, wygląda pan na prowincjo­nalnego mistrza cechowego1).

Przeciwnicy spoglądali na siebie przez chwilę z chłodnym uśmiechem. Rzuciłem się wpoprzek tej sprzeczki, kierując rozmowę na inne tory. Myśl, że Schleiiter mógłby, atakując Józefa, dotknąć go w czułe miejsce, budziła we mnie niechęć do niego.

Eugeniusz Roch zostawi bez wątpienia ślad w hi­storii nauk biologicznych. Prace jego znane są dzisiaj wszystkim i nie ma powodu mówić o nich w tej kronice, nie będącej kroniką wypadków, czy idej, ale, jeżeli śmiem tak rzec — kroniką dusz. Prawdziwej tragedii Rocha nie znajdzie się w je­go książkach: rozegrała się ona na jego twarzy. Roch pod względem fizycznym był w jakiś szcze­gólny, niepojęty sposób brzydki. W życiu swoim widziałem zaledwie dwa wypadki szpetoty tego rodzaju. Drugi wypadek dotyczył człowieka, które­go spotkałem kiedyś w Finlandii, w maleńkiej ro­syjskiej cerkiewce w Helsingforsie. Człowiek ten miał regularne rysy, białą cerę i nie posiadał żad­nej anomalii: był jednak tak brzydki, jakąś we­wnętrzną, tak dziką, a’ nawet wręcz okrutną szpe­totą, że, nie mogąc jej znieść, musiałem szybko wyjść z cerkiewki, robiło mi się bowiem słabo.

>) W oryginale gra słów dotyczy komornika., zwanego w języku francuskim, „mistrzem“. (Przyp. tłum.).

Szpetota Rocha była nieco inna. Roch nie posiadał brzydkich rysów, ani żadnej z owych chorób skó­ry, których widok wywołuje wstręt. Nie był rów­nież uosobieniem tego typu sympatycznej, zdro­wej, zabawnej i malowniczej brzydoty, która bu-* dzi ciekawość kobiet. Nie! szpetota jego była ja­kaś cierpka i trudna do zrozumienia. Wzbraniałem się widzieć w niej, czy to mimowolne świadectwo nieczystej duszy, czy też, przeciwnie, szukać bole­snej antytezy między niefortunnymi rysami a wzniosłością ducha. Czego jestem jednak dziś już pewien, to tego, że Roch cierpliwie walczył ze swym obliczem. Walczył beznadziejnie i bez wy­tchnienia. I — rzecz zadziwiająca! — odniósł w końcu zwycięstwo. Dzisiaj, starość przyniosła mu ukojenie. Nie jest bynajmniej odpychającym starcem. Czas, niszcząc jego twarz, zniszczył rów­nież i ową niezasłużoną brzydotę. Czas wyczynia i inne dziwy, które niekiedy bywają niesprawie­dliwe. Matka mojego przyjaciela Justyna, pani Szymonowa Weill, będąc w młodości osobą bardzo piękną, dzisiaj jest starą bezkształtną żydówką, zniechęcająco, beznadziejnie brzydką, odpychają­cą i śmieszną, mimo że treścią jej życia było szla­chetne poświęcenie i odwaga w znoszeniu cierpień, żaden obcy człowiek nie omieszkałby przypisać tej brzydoty jakimś poniżającym występkom, a ręczę iż byłoby to niezgodne z rzeczywistością.

Jakkolwiek bądź, Eugeniusz Roch w roku 1900 • był tak dziwnie szpetny, że gdy zjawił się u nas po raz pierwszy, siostrzyczka moja Zuzia, mająca

wówczas ósmy rok, szeroko rozwarła usta i poczę­ła płakać. Nie powiedziała czemu płacze; sama nie zdawała sobie z tego sprawy. Roch był zapewne jedynym, który z bólem zrozumiał przyczynę tego smutku.

Vuillaume pracował z nami w laboratorium Dastre’a. Przeszedł do nas z wydziału filozoficz­nego, który opuścił natychmiast po otrzymaniu docentury. Potem, jak w istocie i my wszyscy, ro­bił wypady w dziedzinę medycyny. Próbował też i literatury. O nim to mówił Nicolle: „Byłby dał życie...“ Vuillaume jest dzisiaj profesorem w Col­lege de France. Kariera jego wypełniona zawsze jednakowo drogimi i zawsze zawodzącymi wznio­słymi ambicjami jest w gruncie rzeczy bardzo pię­kna. Vuillaume w roku 1900 był wysokim dwudzie­stosiedmioletnim młodzieńcem, © przedwcześnie si­wiejących włosach i delikatnej twarzy. Brzegi po­wiek miał zaczerwienione wskutek zapalenia. Oczy wydawały się przez to niepokojąco wrażliwe: za­wsze wyglądał tak, jak gdyby miał płakać lub śmiać się.

Chabot nie był stałym członkiem naszej drużyny w Sorbonie. Był on internem na medycynie, czę­sto jednak pracował u Dastre’a jako fizjolog-ama- tor. Drobny, o energicznych rysach, zniszczonej twarzy, o wrażliwej cerze i rzadkich włosach, we wszystkim co mówił przejawiał prosty, zdecydo­wany i zdrowo sądzący umysł. W późniejszych czasach, ze zdziwieniem patrzałem, jak się zagłę­bia w labirynty psychiatrii. Od przebywania z wa­

riatami dostaje się lekkiego zawrotu głowy. Le­karze chorób umysłowych o prawdziwym powoła­niu nie są i nie mogą być ludźmi chłodnego roz­sądku. Jeżeli Chabot obrał tę drogę, to dlatego, że w krysztale tego umysłu logika musiała zapewne być jakaś tajemnicza skaza, jakieś ukryte pęk­nięcie.

O Schleiterze i Helenie mówiłem już dosyć. Nie chciałbym, aby zamiłowanie do portretowania od­dalić mnie miało zbytnio od właściwej treści me­go opowiadania, od mej kroniki.

W pierwszych dniach października mieliśmy pogodną niedzielę; była to, jeżeli pamięć mnie nie myli, właśnie następna po bytności pani Henning- sen. Wioślarze na moją prośbę przyszli do nas na podwieczorek i natychmiast rozgorzała wielka po­lityczna sprzeczka. Przypominam ją sobie lepiej od innych, ponieważ od tego czasu najrozmaitsze zdarzenia ożywiały dla mnie jej wspomnienie. Po kongresie socjalistycznym, a może równocześnie z nim, zaprzątał umysły kongres pokoju. Prze­wodniczył mu Karol Richet, którego uczniem był właśnie Vuillaume. Można tam było zobaczyć mnó­stwo osobistości, nawet Aleksandra Millerand, któ­ry jak się zdaje, był ministrem, a którego Schlei- ter z całą surowością nazywał renegatem.

Jan Bloch, — mówił Vuillaume — dowodzi na zasadzie cyfr, że wojna jest niemożliwością.

Niezupełnie o to chodzi, — odparł Chabot. — Twierdzi on jedynie, że skoro ryzyko jest olbrzy­mie, a korzyści żadne, nie można dopuścić do woj­

ny. To nie jest to samo. Co pan o tym sądzi, pa­nie Schleiter?

Schleiter począł mówić owym żałobnym, uroczy­stym „dobrze postawionym“, jakby powiedzieli ak­torzy, głosem, który zachowywał na wypadek po­litycznych rozpraw:

Ogrom ryzyka z całą pewnością nie prze­szkodzi burżuazyjnemu społeczeństwu rozpocząć wojnę. A wojna uwolni nas od burżuazyjnego spo­łeczeństwa. Nie ma innego rozwiązania. Pokój jest możliwy w ustroju socjalistycznym jedynie.

Czy mógłby pan objaśnić nam, — rzeczowo spytał Józef — kogo pan określa mianem burżuja?

Pana, —odparł Schleiter. I natychmiast do­dał, nie dlatego aby złagodzić to powiedzenie, ale dlatego, aby dać szerszy zasięg swemu wyrokowi:

Pana, ojca pańskiego, Chabota, Vuillaume’a i Rocha, i pannę Strohl i jeszcze z parę innych osób.

I, oczywiście, siebie samego — dodał Józef.

Schleiter wzruszył ramionami.

Jeżeli to ma zrobić panu przyjemność i je­żeli uważa pan to za coś nieprzyjemnego, to i sie­bie również, oczywiście.

Niech pan zaczeka — odezwał się ojciec. — Jeżeli dobrze zrozumiałem, nazywa mnie pan bur­żujem. Nie sprawia mi to najmniejszej przykro­ści. śmieszy mnie jedynie, muszę się bowiem przy­znać, że nigdy nie posiadałem pieniędzy.

Pieniądze niewiele mają z tym wspólnego.

Burżuazyjność“ jest to przede wszystkim pewien stan umysłu.

Niechaj więc będę burżujem, jeżeli pan chce, nie zapieram się, — ciągnął ojciec. — Ale czy pan wie, panie Schleiter, że my dopiero nadchodzimy? Ludzie tego pokroju co ja, zaczynają dopiero. Po ftylu wysiłkach ledwośmy dosiedli wierzchowca, a pan mówi już o wysadzeniu nas z siodła. Niech pan pozwoli nam nieco odsapnąć.

Och! — chłodno odparł Schleiter, — ani pan, ani ja nie będziemy wybierać godziny.

Ojcze, — zawołałem z ogniem — nie możesz zrozumieć...

Ojciec zapalał się w dyskusji. Pociągnął wąsa.

Nie mogę zrozumieć! — zawołał. — Zabawni jesteście. Słuchając was, pomyślałby kto, że już nic nie będę mógł zrozumieć, ani was, razem z wa­szymi ideami, ani Józefa z jego zapatrywaniami. Nie mogę zrozumieć! A jednak nie jest to nic tru­dnego. Tacy jak ja walczyli rękami i nogami o to, by wydostać się z biedy, a wy przychodzicie, aby im oświadczyć, że byli w błędzie i że mają natych­miast zejść z powrotem z drabiny. Uważam, że ten sposób postępowania jest bardzo niezręczny. Pan, panie Schleiter, pan i panu podobni marzy­cie o społeczeństwie, w którym państwo się podej­mie powszechnego zbawienia! Chciałbym wiedzieć, co będzie wówczas z zasługą. Znajduję, że o wiele piękniej jest dać sobie samemu radę.

Czując że go słuchają, ojciec zmieszał się.

I nawet mogę was zapewnić, że nie jest to wcale tak łatwo.

Schleiter podniósł wskazujący palec.

Ojciec mój, — odparł — był czeladnikiem krawieckim.

A pan, — zawołał Józef — posiada podobno doktorat Sorbony. O cóż więc panu chodzi?

Ależ tu nie chodzi o kogokolwiek z nas, — odparłem. — Nie rozumiesz myśli Schleitera.

Józef wstał. Zatopił w kieszeniach spodni cięż­kie zaciśnięte pięści.

Chwileczkę! — zawołał. —.Chwileczkę! Po­wiadasz, że ja nie rozumiem, że ojciec nie może zrozumieć, że, w rezultacie, nikt nic nie rozumie. Zaraz to sprawdzimy. Czy wiecie co to jest Roma* nee-Conti? Czy wiecie co to jest langust po mon-i golsku? Czy wiecie co to jest czarny ziarnisty ka­wior? Zaraz wam to powiem. Romanee-Conti — to wino burgundzkie z ziaren wybieranych każde z osobna, rozumiecie — pojedynczo, jak klejnoty, jak perły. Jeżeli zbiór jest niepewny, wina tego nawet się nie sprzedaje. A jeżeli zbiór jest dosko­nały, wino przechowuje się przez ćwierć wieku» chodząc koło niego jak koło bóstwa, zanim się je poda na stół. To — raz! Langust po mongolsku, jest to delikatny przysmak i ma to, aby go dobrze przygotować muszą chińczycy zdychać, hindusi się prażyć, a syberyjczycy marznąć, a nawet rybacy tonąć, bo to należy do ich rzemiosła. To — dwa! Czarny ziarnisty kawior jest rodzajem przystawki wartości dwustu franków kilo, czy coś w tym gu­

ście. To — trzy! Dobrze uważajcie, wszyscy, jak ♦

tu jesteście! Twierdzę, że możecie odmienić świat, system społeczny, prawa, i cały ten kram — za­wsze znajdzie się ktoś, kto będzie pił wino Roma- nee-Conti, zawsze się znajdzie ktoś, kto będzie jadł langusta i ktoś, kto będzie sobie pozwalał na zna­komite przekąski z kawiorem.

Och! — zawołałem ze smutkiem, — wstręt­ny jesteś, Józefie.

A ty, — ciągnął, chodząc dokoła stołu, — ty jesteś śmieszny ze swoimi humanitarnymi ideami.

Możecie mi wierzyć: langust chce być zjedzony i to najchętniej po mongolsku. I Romanee-Conti pragnie być wypite. Przysiągłem więc sobie, że skosztuję tych przysmaków, z chwilą gdy tylko znajdą się w zasięgu mojej dłoni... A mówię o tym, ponieważ jestem szczery i nie lubię owijania w bawełnę. Ach! — tak?! Plujecie na pieniądze.

Ach — tak?! gardzicie nimi. Mogę zapewnić was, że pieniądze nie powiedziały jeszcze swego ostat­niego słowa. Kiedyś znajdzie się sposób na kupo­wanie nawet talentu! Będzie się ludzi usypiać, pod­da się ich drobnej operacji mózgu i obdarzy się ich talentem, inteligencją, wszystkim czego tylko zapragną. A ponieważ na opłacenie tego, jak i wszystkiego innego, potrzeba będzie pieniędzy — pieniądze będą miały ostatnie słowo. Zastanówcie 4

się nad tym wy, którzy pracujecie na zwierzętach

przy pomocy igieł i aparatów elektrycznych, wy— rewolucjoniści! Może to wy właśnie odkryjecie ten sposób, bo dla nas właśnie pracujecie bezwiednie

i wbrew woli. Laurent, dusisz się, napij się czego, drogi chłopcze.

Zapadła głęboka cisza i raptem rozległ się śmiech siedzącej w rogu pokoju Poli Lescure. Po czym, niemal równocześnie, Helena poczęła kla­skać w dłonie.

Co się stało? — spytał Schleiter. — Co się stało, panno Strohl? Znajduje pani może, że to za­bawne?

Helena odparła zuchwale:

Nie, znajduję, że to jest świetne!

Schleiter począł w zamyśleniu napychać maleń­ką fajeczkę. Wpatrując się w Józefa rzekł sucho:

Wygląda pan na człowieka wyrachowanego i rozsądnego. A jednak jest pan opętańcem! Tak,— człowieku interesu. I nie ma nawet wątpliwości, że popełni pan szaleństwa. Pan i panu podobni po­pełnicie olbrzymie szaleństwa. A w dniu, w któ­rym padniecie wraz z tymi, którzy są tacy jak wy, pociągniecie nas wszystkich za sobą. Mówiąc „nas“, mam na myśli intelektualistów, burżujów, inteli­gentów — niewiniątka, jeżeli pan woli.

Józef wybuchnął długotrwałym śmiechem i raz jeszcze stawił mu czoło.

Och! — odparł Schleiterowi, — nie mam zmartwienia z pańskiego powodu. Coś mi mówi, że da pan sobie radę i że go pan spróbuje również.

Kogo? — spytał Schleiter.

Langusta — rzucił Józef. — Langusta po mongolsku.

ROZDZIAŁ X

Uwagi na temat używania zaimków i 'przymiotni­ków) dzierżawczych. Szkoła konnej jazdy. Poczucie wieczności u mojego ojca. Krytyka pewnej speku­lacji nieruchomościami. Wygaśnięcie tak zwanych senuitutów przejściowych. Bogactiuo jako fach. Zmartwychwstanie dawnej sprzeczki. Ukazanie się dzikich bestii. Interwencja mamy.

Pewnego dnia w końcu października, pod wie­czór, ojciec, wysiadając z kabrioletu, zauważył mnie w oknie u Cecylii: często zachodziłem do niej, spędzając tam długie godziny na upajaniu się muzyką. Ojciec zawołał mnie natychmiast:

Laurent, chodź mi pomóc.

Przywiózł dużą, niekształtną paczkę, której za­wartości nie umiałem odgadnąć, była bowiem owi­nięta w papier i gałgany.

Co to takiego? — spytałem.

Ojciec uśmiechnął się, nic nie odpowiedział i za­czął gwizdać.

Ciekawe — ciągnąłem, pomagając przy prze­

noszeniu tobołka do wozowni — zdawałoby się, że to uprząż. Nasza jest jeszcze dobra.

Nigdy nie korzystałem z kabrioletu i nigdy nie powoziłem. Mówiłem jednak „nasza“, matka od wczesnego dzieciństwa uczyła nas .bowiem używa­nia zaimków i przymiotników jedynie tylko w liczi bie mnogiej. W najgłębsze zdumienie wprawiło ją odkrycie, że Józef instynktownie mówi: „moje na­zwisko, mój dom, mój obiad“.

Ojciec wzruszył ramionami i mruknął:

Nic takiego, co by cię mogło interesować. Zresztą i tak zobaczysz.

Zobaczyłem“ istotnie w kilka dni później. Okno poddasza, na którym sypiałem, wychodziło na wielki szmat pustego nieba. Stojąc, dojrzeć mo­głem otoczony murem ogród, ■za nim jakiś bez­użyteczny obszar, zeszpecony rozpadliną, do któ­rej przynoszono z daleka gruz i śmiecie, dalej uprawne pola, falisto zbiegające ku drodze do Saint-Maur. Pewnego ranka, podczas ubierania, wpatrywałem się w ten pejzaż, gdy nagle dostrze­głem coś niezwykłego. Ojciec, w surducie, który uważał wówczas za atrybut stanu lekarskiego, w jedwabnym cylindrze, który wkładał ilekroć szedł do chorych na miasto, ukazał się raptem na owym pustym placu. Aby się tam znaleźć musiał otwo­rzyć nieużywaną furtkę w rogu muru, gdzie za­zwyczaj składano zapasy drzewa. Za ojcem szedł stary Herbelot, prowadząc Chama za uzdę na dłu­gim i mocnym siznurze, okręcanym wokoło przedra­mienia. Nie zdążyłem przyjrzeć się szczegółom e-

Ziemia Obiecana — 10

145

kwipunku naszego konia, gdy ujrzałem, że ojciec wdrapuje mu się na grzbiet, czyniąc to zresztą z wielką werwą. Gdy już znalazł się w siodle, Herbe- lot począł przemawiać do zwierzęcia.

To nic trudnego ! — wołał ojciec. — Postaraj­cież się, aby nie spuszczał tak łba. Nic już przed sobą nie widzę. To bardzo niemiłe.

Przypomniałem sobie wówczas, że poczciwiec Herbelot odbył służbę wojskową w taborach, o czym opowiadał chętnie. Wydawał się zachwycony sposobnością do wykładania podstawowych zasad sztuki, której zresztą ze względu na wiek pode­szły nie mógłby już praktykować osobiście. W jed­nej ręce trzymał powróz, w drugiej ściskał bat, gładząc nim konia. Ten ostatni wydawał się zdu­miony raptownym wyniesieniem do godności wierz­chowca. Spróbował stanąć dęba; ojciec nie wypu­ścił strzemion. Śmiał się nawet z całego serca. O- rzący sąsiednie pola chłopi stawali, aby mu się przyjrzeć. Ojciec zawołał:

Zdawałoby się, że ci hołysze nigdy nie wi­dzieli jeźdźca!

Po czym zsiadł z konia i ciągnął grzmiącym gło­sem:

Po czterech, pięciu lekcjach będę mógł wy­jechać zupełnie sam. Będę odwiedzał chorych konno.

W ciągu następnych dni zdawało mi się, że do­skonały humor ojca można przypisać jego nowemu szaleństwu. W domu panował zupełny spokój. Co­dziennie udawałem się do Paryża, gdzie podjąłem

już naukę. Wieczorami słuchałem gry Cecylii na klawikordzie, od niedawna bowiem zaczęła ćwiczyć się na tym instrumencie. Bracia zajęci byli intere­sami, o których nic nie wiedziałem. Matka wyczer­pywała się w mnóstwie niezrozumiałych prac. Pe­wnego razu, wieczorem, usłyszałem dziwny jakiś odgłos — szloch czy westchnienie — słowem coś z owych ludzkich odgłosów, co swym brzmieniem wywołuje natychmiast na powierzchni skóry dreszcz niepokoju. Noc była ciemna. Słuchałem z otwartymi ustami. Przyszedł mi na myśl dziwny śmiech Poli w trakcie przemowy Józefa. Cóż wie­dzieliśmy o Poli? Nic, a przynajmniej bardzo nie­wiele. żyła między nami jak obca. Nigdy nie brała udziału w naszych wieczornych rozmowach. Ogar­nęło mnie naraz uczucie, że, być może, czuje się u nas nieszczęśliwa. Potem przyszły mi na myśl ja­kieś romantyczne możliwości: oto prowincjonalna gąska traci głowę dla Józefa. Niekiedy ukradkiem spogląda przecież w jego stronę czarnymi, wilgot­nymi oczyma. Dojdzie więc może do małżeństwa? Z pewnością nie; jest przecież uboga. Cóż więc? Myśli moje schodziły na bezdroża.

Następnego dnia zdawało mi się, że nasza kuzy- neczka ma izmęczone, zaczerwienione oczy, co moż­na było wytłumaczyć jej całonocnym czytaniem. Powiedziałem o tym ojcu słów parę, spotkawszy go w podwórzu przed wyjściem. Roześmiał się bez­trosko:

Nieszczęśliwa? Ona miałaby być nieszczęśli­

wa? Chciałbym wiedzieć z jakiego powodu? Zdaje ci się, mój kochany.

Niefrasobliwie zagwizdał swoje „cziko, czikokan- do“, po czym zaczął:

Uspokój się — to minie. Może jakieś kobie­ce przywidzenia. To minie, wszystko mija, wszyst­ko nuży, wszystko się rwie, itd jak tam ktoś po­wiedział. Ja jeden jestem wieczny. Bo, istotnie, mój drogi, chwilami czuję się wiecznym. Ależ tak, mój drogi: spoglądam w .niebo i wiem dobrze, że widzieć je będę zawsze. Niepodobieństwem jest, aby miało być inaczej.

I znów począł gwizdać, tym razem pieszczotliwie

i tęsknie. Rozkoszował się poczuciem wieczności, spojrzenie przyćmiła intensywność marzenia.

Przypuszczałem, że ojciec szkoli się nadal dziar­sko w jeździe konnej i przestałem już o tym my­śleć, gdy pewnego dnia, wieczorem, wracając do domu, już w drzwiach dosłyszałem odgłos żywej sprzeczki:

Nie, mamo! — krzyczał Józef. — Szacunek nie ma tu nic do rzeczy. Kiedy ojciec robi głup­stwo, to mówię, że ojciec robi głupstwo. A to co właśnie uczynił, jest, niestety, potwornym głup­stwem.

Co się tu znów dzieje? — zapytałem, otwie­rając drzwi.

Ojciec stał plecami oparty o kredens. Zachowa­liśmy zwyczaj siedzenia w jadalni nawet w prze­rwach między posiłkami. Salon wydawał się nam obszarem pozarklanowym, miejscem izolowanym,

przeznaczonym dla obcych, odwiedzających i dla chorych. Ojciec stał więc z palcami zatkniętymi w wycięcia kamizelki. Zdawał się uśmiechnięty i najzupełniej rad z siebie.

Ta! Ta! Ta! Nic się nie stało, mój kocha­ny, — szepnął, wydymając usta. — Stało się po prostu to, że źle wychowany chłopak pozwala so­bie robić mi uwagi.

Józef przygarbiony, z rękami w kieszeniach, wy­konał na pięcie pełny obrót.

Laurent, nie znasz się wprawdzie na poważ­nych sprawach — powiedział, — ale umiesz przy­najmniej czytać i może zrozumiesz. Posłuchaj więc. Posłuchajcie wszyscy.

Tego już za wiele! — krzyknął ojciec. — Chcę to sam wyłożyć. To wprost kolosalne! Ponie­waż nigdy nie miałem pieniędzy, nigdy nie mogłem uczynić tego, co chciałem, nigdy nie mogłem do­prowadzić do skutku jakiejś korzystnej operacji. A dziś, kiedy spadło nam nieco grosza, oto dzieci zaczynają mnie piłować. Przyznajcie, że to obu­rzające.

Proszę wziąć pod uwagę — zaryzykował Fer­dynand, — że nie powiedziałem jeszcze ani słowa.

Tak, nie mniej jednak myślisz to samo, co Józef.

Moje dzieci — powiedziała matka — pozwól­cie ojcu wyjaśnić.

Nie odmawiam wyjaśnień, na wstępie jed­nak oświadczam, że nikomu nie jestem obowiąza­ny zdawać rachunków.

Jak to? — zawołał Józef. — Zaciągasz na na­sze drobne papiery znaczne pożyczki, których ni­gdy nie zwrócisz...

Żądałeś ode mnie gwarancji.

Oczywiście, niewielkiej gwarancji w braku zwrotu, w który nie wierzę... I twierdzisz lekkim tonem, że nikomu nie jesteś obowiązany zdawać rachunków! Ale, zostawmy to. Przejdźmy do wy­jaśnień.

Tak — szepnęła mama — wszystko nam opo­wiedz.

Nie mam nic do ukrywania. Rzecz najzupeł­niej prosta. Dwa czy trzy razy w życiu źle umie­ściłem pieniądze. Nie, właściwie, miały to być do-

_ skonał© lokaty, ale stały się złe, ponieważ wkroczy­ła w to polityka i dlatego, że rząd miesza się wciąż do tego, co do niego nie należy. W rezultacie przy­siągłem sobie nigdy już nie kupować papierów wartościowych. Nie, żadnych papierów!

I dlatego — przeciął Józef — kupiłeś plac.

Naturalnie! Plac, bardzo piękny plac. I to właśnie jest nadzwyczajny interes. Papier może wyfrunąć, plac pozostaje. Pozostaje do skończenia świata.

Poczekaj nieco — przerwał Józef. — Nie spo­glądaj aż tak daleko. Sądzę, mamo, że wiesz o jaki plac chodzi?

Ojciec powiedział nam to przed chwilą.

Jak zwykle, mówi o tym dopiero wtedy, kie­dy już sprawa została ubita.

Oczywiście—zawołał ojciec.—Chciałem zro­bić wam miłą niespodziankę.

Józef wzruszył ramionami i chwycił ze stołu plik papierów. Rozłożył go przed mamą.

—• To prawda, sprawa jest ubita. Rzuciłem tu właśnie okiem. A ty, mamo, nic nie wiedziałaś?

Och, ja o niczym nie wiedziałam. Nie przera­żaj nas, Józefie. Nabycie placu wydaje mi się jed­nak rozsądnym postępkiem.

Przejrzałem te papiery — mówił Józef. — Zużyłem na to godzinę czasu i to wystarcza. Cena kupna: dziesięć tysięcy franków. Wraz z najroz­maitszymi kosztami powiedzmy jedenaście tysięcy pięćset. Ach — tak! nie pomyślałeś o kosztach? Oto co znaczy być wielkim panem. Jedenaście ty­sięcy pięćset. No więc ojcze, za ten twój plac nie dałbym nawet dwóch tysięcy franków. Rozumiesz? nawet dwóch tysięcy.

Ojciec zaczął się śmiać.

Dowodziłoby to jedynie że nie jesteś zbyt hojny.

Nie o mnie chodzi. Chodzi o to, że dałeś się okpić i to po mistrzowsku.

Mama chwyciła Józefa za rękę.

Co ty mówisz? To niemożliwe!

Posłuchaj, mamo. Ty jesteś przynajmniej rozsądna. Ty byłabyś zasługiwała na to, aby mieć nieco pieniędzy. Plac, o którym mowa, jest tak zwa­ną enklawą.

Ale o jakimże to placu mówimy? — spyta­łem.

Wiesz dobrze — cicho odparł Ferdynand gło­sem omal że niematerialnym — to ten plac na któ­rym ojciec co rano jeździ konno.

Oczywiście — mówił ojciec. — Jest to plac przylegający do naszego ogrodu.

Omówmy te sprawy po kolei. Jest to plac, przylegający do domu pana Givry, domu którego jesteśmy, którego jesteś ty, doktór Pasqu!er, skro­mnym lokatorem.

W gruncie rzeczy odparł ojciec — właści­ciel, czy lokator, nie widzę w tym różnicy. Jak dłu­go mam ten dom, jestem spokojny.

Nie posiadasz nawet kontraktu. Za sześć mie­sięcy mogą cię pozbawić tego domu.

Sześć miesięcy, to nie tak mało. Nie widzę tu żadnego niebezpieczeństwa.

Dochodzimy do tego, niestety. Jest to teren zamknięty. Dobrze. Czy przeczytałeś wszystkie akta?

Akta, mój chłopcze, są to rzeczy, których się nigdy nie czytuje.

Doprawdy? A ja przeczytałem je. Otóż na ów zamknięty teren sąsiedni rolnicy, którym służy on za wytwórnię nawozu, dostają się przez swoje wła­sne tereny; nie ciążą na nich jednak żadne ser­wituty.

Mój chłopcze, jest to teren pod budowę... A poza tym nikt jeszcze nie słyszał, aby nie można było dostać się do siebie.

Daj mi mówić, ojcze. Teren ten, istotnie, ko­rzysta z dawnego serwitutu, obciążającego teren

pana Givry, tak właśnie, obciążającego nasz ogród, ogród, który dzierżawimy.

Może więc nie wszystko jeszcze stracone — spytała mama z na wpół przymkniętymi oczyma.

Józef rozwartą dłonią trzasnął w stół.

Skoro nic się na tym nie rozumiesz, notariusz byłby doprawdy mógł zadać ¡sobie trud wyjaśnie­nia ci, że o ten serwitut, na który w chwili parce­lacji dóbr w roku 1864 zgodzono się, nikt się nigdy nie upomniał. A ponieważ było to przeszło trzy­dzieści lat temu, zatem obowiązek serwitutu prze­padł.

Mój Boże! — szepnęła mama, — mój Boże, Józefie, przerażasz mnie.

Stwierdzam — powtórzył Józef — że poza tym teren ten nic nie jest wart, że jest on skażony przez bagnistą rozpadlinę, że leży w znacznej odle­głości od dróg kołowych...

Ale roztacza się z niego rozkoszny widok — odparł ojciec.

Et!! zostawmy widok w spokoju. Powta­rzam: teren ten sam w sobie nic nie jest wart. Na domiar złego stanowi on enklawę. Serwitut, umoż­liwiający dostanie się w jego obręb i wykorzysta­nie go, wygasł już z powodu przedawnienia.

Ależ to nie do wiary! — zawołał ojciec. — Skąd ty o tym wszystkim wiesz?

To jest mój fach — odparł Józef. — Moim fachem jest wiedzieć o tym wszystkim. Wy wszy­scy coś wiecie. Wyobrażacie może sobie przypad­kiem, że ja nic nie wiem?

Ale — spytała mama — czy jest w końcu rzeczą prawnie możliwą, aby posiadać teren, na który nie można się dostać?

Oczywiście, że nie. Ale trzeba będzie się pro­cesować. Będzie to kosztować niemożliwe sumy: dziesięciokrotną wartość terenu. I może potrwać dwadzieścia pięć lat.

Ale skoro serwitut ten obciąża nasz ogród— słabo bronił się ojciec.

Ogród, który tylko dzierżawisz, a nawet dzierżawisz bez kontraktu, ogród, którego pan Gi- vry nigdy nie pozwoli zepsuć. Przedstaw sobie, co by było, gdyby w zeszłym miesiącu zażądano od ciebie jednej czwartej twego ogrodu. Przedstaw sobie, co by było, gdyby ten teren został nabyty nie przez ciebie, ale przez innego jakiegoś gogusia, przez innego jakiegoś durnia.

Józefie — zawołałem — Józefie, przebierasz miarę!!

A ty — odparł Józef patrząc mi prosto w twarz — nie masz prawa zabierać głosu.

Chciałabym wiedzieć, — zaryzykowała mil­cząca dotychczas Cecylia — chciałabym wiedzieć, dlaczego Laurent nie miałby prawa zabierania gło­su w tej śmiesznej sprawie?

Mówimy o rzeczach poważnych — odparł Jó­zef — i nie mogą się w to wtrącać ludzie, którzy wyrzucają pieniądze do wody.

Mama oburącz chwyciła się za głowę.

Oszaleć można. Kto tu znów mówi o rzucaniu pieniędzy do wody? Kto rz,uca pieniądze do wody?

Durnie! —■ odparł Józef zagadkowo.

Nastąpiła chwila ciszy, po czym ojciec wyszep­tał w zamyśleniu:

Ależ w takim razie, w takim razie, ten nota­riusz jest draniem.

A sprzedawca nicponiem—dodał Ferdynand.

Głupstwo! — burknął Józef. — Nie używaj­cie tak mocnych wyrażeń. Ci ludzie dbają o swojo interesa. Naszą rzeczą jest się strzec. Drań! Nic­poń! Nie! To kontrahent, nie broniąc się, powodu­je draństwa. Nie wiem, czy widziałeś, że hipoteka tego 'placu jest od bardzo dawna obciążona i nie została oczyszczona. Nie ma nic trudniejszego jak pożyczki hipoteczne.

Co? — zawołał ojciec — to ty znasz się na sprawach pożyczek hipotecznych ?

I jak jeszcze! — zapiszczał Ferdynand. — Przecież, o ile się orientuję, on pożycza na hipote­kę. Czas, abyście już coś o tym wiedzieli.

Na chwilę zapanowała cisza.

Nie pożyczam — podjął Józef, wzruszając ra­mionami. — Nie pożyczam, ale będę pożyczał. Od tej chwili zaczynam się tym zajmować. To nie jest nic hańbiącego. Nie macie czemu się tak dziwić.

Ależ na to, aby pożyczać pieniądze...

Należy je mieć. Tak jest. Powróćmy jednak do naszej sprawy. Tysiące rzeczy dałoby się po­wiedzieć o tej niefortunnej sprawie. Nie zrobiłeś żadnych zastrzeżeń, ani co do odwodnienia, ani co do kanalizacji, ani gazu, ani całej reszty, słowem— żadnych.

Och! — zawołał ojciec wstrząśnięty — jeżeli tak jest, będę się procesował.

I stracisz na to całe życie. Widać, że nie mie­liście nigdy żadnej własności. Wyobrażacie sobie* że posiadać coś to taka prosta sprawa. To jest za­wód. Zawód bardzo trudny i niebezpieczny. Zawód, którego nie można się zresztą nauczyć w pięćdzie­siątym czwartym roku życia.

Mówisz — wtrącił ojciec, dotknięty — rzeczy zupełnie zbyteczne.

Matka zaciskała oburącz skronie.

Poczekaj, Józefie. Wytłumacz mi te sprawy. Mój Boże! to okropne.

Nic okropnego—stwierdził Ferdynand swym nosowym głosem — tylko, jak zwykle, jest to zu­pełnie śmieszne.

Otóż to—dodał świszczącym głosem ojciec— zrobiłem, co mogłem, aby stać się właścicielem ziemskim, ale dzieci moje są prostakami. Nie mó­wię tego o tobie, Cecylio.

No, to szczęśliwie ! — krzyknąłem, czerwony z oburzenia.

A nawet nie o tobie, Laurent.

A więc jasne — odparł Józef wypuszczając papiery z rąk. — Komplement ten odnosi się do nas.

Przyznaj — wtrąciłem — że zasłużyłeś nań. Masz, może, słuszność w sprawie tego placu, ale słuszność twoja jest pozioma.

Możesz być pewien, mój drogi, że wolałbym nie mieć słuszności.

Rozpędziłem się już, czułem się dotknięty. Nie wziąłem pod uwagę tej rozsądnej odpowiedzi.

Masz słuszność w sposób przyziemny. Mówisz

o pieniądzach w sposób, który nazywam przyziem­nym. życie poświęcasz dla pieniędzy. Mógłbym to może zrozumieć, gdyby chodziło o miliardy, o ja­kieś astronomiczne sumy. W ogromie jest pewna poezja; jest coś zawrotnego w gigantycznych cy­frach. Ale ty zabijasz się, poniżasz, na to, aby za­robić tysiąc franków miesięcznie, nawet może mniej — sam nie wiem. Uważam to za absurd.

Józef odszedł od stołu. Chodził wzdłuż i wszerz, dysząc, jak tygrys. Powstrzymał się jednak i zdu­szonym głosem odparł:

Poczekaj tylko! Poczekaj! Przyjdzie dzień, kiedy cię zadziwię. Rozumiesz? Zadziwię cię. Pad­niesz na kolana, może nawet plackiem.

Oświadczam ci — mówiłem przez zęby — że darowałbym ci wszystko, gdybym przynajmniej mógł być pewien, że...

że co?

że nigdy nie będę do ciebie podobny.

Matka wstała. Objęła mnie. Spoglądała na nas

z rozpaczą. Potem, puszczając mnie, wyciągnęła ramiona, jak gdyby chciała odpędzić złego ducha, wygnać z naszych serc te wrogie demony.

Ach! — powiedziała z bólem — jeżeli macie zamiar się pogniewać, czekajcie przynajmniej aż umrę.

Ależ nie, mamo! — zawołał Józef. — Dlacze­go nie chcesz dopuścić, abyśmy się pogniewali? A

wy, wraz z waszymi równolatkami, czy czekaliście również? Czy widujecie się z wujem Leopoldem? Czy odwiedzacie ciotkę Annę? Zawsze byliście po- gniewani, wy wszyscy w całej waszej rodzinie.

Cicho bądź, Józefie — powiedział ojciec. — Jeżeli wasza matka .pogniewała się z moją rodzi­ną, to przez miłość do was!

Możliwe, — burknął Józef.—Jakkolwiekbądź mamy przykład. Ze wszystkich waszych krewnych nikogo już nie znamy. Wiadomości o rodzinie zdo­bywa się na cmentarzu. Mama mówiła zeszłego ro­ku: „Celina żyje jeszcze widocznie, skoro jej tu nie ma“. Było tak, czy nie ?

Niestety, — jęknęła matka — to nie to sa­mo. Co mają wspólnego wszyscy ci ludzie z wami, z wami — moimi dziećmi?

Tak, tak, — zajwołał Ferdynand — wiadomo, że bardzo nas kochasz.

Matka, prężąc się cała, dodała zrozpaczonym gło­sem:

Co mi z tego przyjdzie, że was kocham, jeżeli nie zdołam sprawić, abyście się kochali między sobą?

Opanowany niewytłumaczonym gniewem Ferdy­nand zbladł raptownie:

Nie, — zawołał — nie wymagaj zbyt wiele!

Ale Józef zdawał się uspokojony. Objął mamę

i posadził ją łagodnie. Śmiejąc się szczerze, bez­wiednie parodiował znaną odpowiedź:

No, no, nikt nie żywi nienawiści. Nie należy brać tego tak tragicznie.

Dopędziłem Cecylię przy schodach i chciałem chwycić ją za ręce. Usunęła się łagodnie. W tym okresie poczęła kłaniać się jedynie skinieniem gło­wy, nikomu nie podając ręki, dla zabezpieczenia wątłych, czarodziejskich palców przed ludzką egzaltacją.

Cecylio, — szepnąłem. — Mam tego dość! Jesteś jedyną moją rodziną. Jesteś mi bratem, sio­strą, ojcem, całym życiem moim. Pozwól ani iść ze sobą, inaczej zdechnę ze smutku.

Zabrała mnie do swego pokoju i grała dłuższą chwilę. Kiedy zeszliśmy na kolację, Józef rozma­wiał z mamą przyciszonym głosem, przeglądając różne papiery. Mama miała wygląd zmęczonej i zrozpaczonej jak niemal zawsze. Słyszałem jak szeptała: „Masz rację. To straszne. Jesteśmy zda­ni na łaskę tych ludzi...“ Ojciec spokojnie czytał gazetę, gładząc przy tym swe piękne wąsy.

ROZDZIAŁ XI

Dialog o kilku tematach. Talent poetycki i żydzi. Odrodzenie przez wiedzę i przez sztukę. Melancho­lijna błogość. Wesoła rozpacz. Wspomnienie o pier­wszym napływie przeżyć metafizycznych. Słowa chrześcijanki. Idee są w powietrzu, dostępne dla wszystkich. Niezwykła drażliwość synów Izraela.

Mgliste popołudnie w parę dni po Wszystkich Świętych. Pogrzebowe światło. Nie ma wiatru, nie­bo jest nieruchome. Wody Marny płyną bez naj­mniejszej zmarszczki. Justyn i ja chodzimy wol­nym krokiem po opuszczonym wybrzeżu. Niekiedy jakiś pomięty liść platanu wpada do wody, unosi się na rzece jak łódeczka, dwa czy trzy razy okrę­ca się w kółko i odpływa z zadartym ogonkiem, porwany siłą, którą trudno było podejrzewać, a która jednak pracuje bezustannie.

Długi czas pogrzebana w panującym dokoła mil­czeniu, rozmowa budzi się.

LAURENT. Waldemar nie czytał chyba żadnej twojej pracy?

JUSTYN. Nie staraj się go tłumaczyć.

LAURENT. Nie mam najmniejszej chęci. Od czego się to zaczęło?

JUSTYN. Brutalnie, jak ziwykle. Spojrzał na mnie bokiem, owym martwym, bezbarwnym spoj­rzeniem, jakie mierwa ostatnio, a od którego robi mi się słabo i powiedział — nie specjalnie do mnie, ale tak, jak gdyby mówił do ściany — powiedział więc: „Żydzi nie posiadają twórczej wyobraźni. Posiadają talent do handlu, ale nie są artystami. Ich muzycy są mierni, jakkolwiek lubią oni] muzy­kę. Co do reszty — co do poezji, malarstwa, rzeź­by, szczerze mówiąc, to zupełne zero“. Wysuwał przy tym dolną wargę w tak pogardliwy sposób!!

LAURENT. Idiotyczne!

JUSTYN. Pewnie, że idiotyczne! A co byś ty mu był odpowiedział, skoro uważasz że to idiotyczne?

LAURENT. Byłbym mu powiedział, że sam jest chybionym artystą jedynie.

JUSTYN. Ba! nie o niego chodzi, ale o nas, Lau- rent, o nas! A więc nic byś mu był nie powiedział

i to jest właśnie najważniejsze. Mnie, osobiście, kochasz, a jednak nie byłbyś znalazł żadnej odpo­wiedzi, bo jesteś taiki sarn, jak wszyscy, bo w grun­cie rzeczy nie masz zaufania do naszej umysłowo- ści i nie wiedziałbyś, co odpowiedzieć.

LAURENT. Uspokój się! Byłbym mu przytoczył Henryka Heinego i Gustawa Kahna.

JUSTYN. Po czym miałbyś zakłopotany wyraz twarzy, jak gdyby to już było wszystko. A ja mu powiedziałem tak: „żydzi, proszę pana, mają naj-

Ziemia Obiecana — 11

161

większych poetów wszystkich czasów i wszystkich krajów. Wszyscy czytali ich dzieła. I dotąd czytają ich wszędzie. Przetłumaczono ich na wszystkie ję­zyki świata. Byli pańską strawą i jest pan nie-- wdzięcznikiem. To biblia, proszę pana, biblia! Oto co stworzyli nasi poeci!“

LAURENT. Zadziwiająca odpowiedź, mój drogi.

JUSTYN. Pewnie, źe zadziwiająca. Wydawał się zupełnie zdruzgotany.

LAURENT. Co na to odpowiedział?

JUSTYN. Mruknął: „Biblia, to stare dzieje!“ Miałem jednak ostatnie słowo. Oświadczyłem mu, że z pozwoleniem Waldemara Henningsena, czy bez tego pozwolenia, ja, Justyn Weill, jestem żydow­skim poetą i spodziewam się zostać wielkim ży­dowskim poetą.

LAURENT. To znaczy — wielkim francuskim poetą.

JUSTYN. Z konieczności.

LAURENT. Czemu z konieczności?

JUSTYN. Ponieważ nie znam już hebrajskiego języka.

LAURENT. Znałeś go więc?

JUSTYN. Nie, to tylko sposób mówienia. Powi­nienem był powiedzieć: „skoro nie znamy już...“

LAURENT. Tak, rozumiem!

Długa chwila ciszy. Zapalamy fajki.

LAURENT. Nie mogę ci jeszcze nic powiedzieć

o pewnych wiadomych mi sprawach, żal mi Walde­mara. Już to samo, że jest on bezpłodnym i nie­

szczęśliwym artystą, jest straszne. A jednak nie jest to jeszcze najsmutniejsze.

JUSTYN. Nie ma już nic smutniejszego.

LAURENT. Owszem, nie żądaj jednak, abym ci to wyjaśnił... Pomówimy o tym kiedyś, mój drogi. Chciałbym wpierw pomówić o tym z Cecylią i nie wiem jak to zrobić. Nie, nie, nie pytaj! W każdym razie nie pytaj o to! Czy czujesz się dotknięty?

JUSTYN. Ufam ci. Jeżeli mi nic nie mówisz, zna­czy to, że nie możesz mi nic powiedzieć.

LAURENT. Pewnego dnia, tam, u nas, w na­szym dawnym domu na Guy-de-la-Brosse spotka­łem Waldemara na schodach. A muszę ci powie­dzieć, że byłem zrozpaczony, po prostu wszystko mi obrzydło. Ach! mój drogi, jakże się jest naiwnym w tym wieku. Wyobrażałem sobie, że samo zdoby­cie wiedzy, samo wykształcenie, jeżeli wolisz, wy­starcza by człowiek stał się bardzo dobry i bardzo inteligentny. Nawiasem mówiąc, te chorobliwe po­jęcia długo się mnie trzymały. Schleiter je sprosto­wał, sprostował ostatecznie. Nie tyle tym, co mó­wił, ile przez sam sposób bycia. Mniejsza o to, wra­cam do Waldemara. Rozmawiałem z nim na scho­dach o tych różnych głupstwach. Zaczął się śmiać. Opowiedział mi o pewnym obywatelu z grona ich przyjaciół, chemiku wielkiej miary, wspaniałym u- myśle, który był równocześnie skończoną świnią. Wstrząsając kratami poręczy schodów Waldemar krzyczał: „Tylko sztuka zbawi te ludzkie świnie!“

JUSTYN. Jest to myśl rozumna, ordynarnie wy­rażona.

LAURENT. Nie, nawet myśl ni« jest rozumna. Sztuka nic a nic nie zbawi.

JUSTYN. Miej się na baczności, stary, to zaczy­na być poważne!

LAURENT. Cóż to znaczy — zbawić, proszę cie­bie? Pomyśl o Waldemarze, żyje dla sztuki jedy­nie. Rozumie jedynie sztukę. Cóż więc za klęska, mój drogi?! Waldemar nie jest zły. Jest próżnym egoistą, złośnikiem i kłamcą. Wszystko to jeszcze byłoby niczym, ale — jest przy tym nieszczęśli­wy. Czy można powiedzieć, że zbawiony jest czło­wiek, który się czuje nieszczęśliwy? Wręcz od­wrotnie. Uważam, że jest potępiony.

JUSTYN. Dajesz zły przykład: sam przed chwi­lą mówiłeś, że Waldemar jest chybionym artystą.

LAURENT. I to właśnie jest najstraszniejsze: wszystko na świecie dałby za to, aby być wielkim artystą, a sztuka odrzuca go. Zupełnie jak kobieta, która nie zwraca nawet uwagi...

JUSTYN. Och, mów śmiało dalej. Nic nie szko­dzi.

LAURENT. Przepraszam cię, mój drogi. Mó­wisz: zły przykład. Nie ma dobrych przykładów. Spójrz na Wagnera. Ten jest wielkim artystą, bó­stwem muzycznym. I, proszę cię, jest podobno bar­dzo nieciekawym osobnikiem, niemożliwym charak­terem. Mówiłem o tym kiedyś z Vuillaume*em, któ­ry chadza ze mną w niedzielę na koncerty. Odpo­wiedział mi z pełnym wyższości wyrazem twarzy: „A cóż mnie to obchodzi? Nie trzeba psuć sobie przyjemności. Gwiżdżę na Wagnera — człowieka.

Wagner jest dla mnie twórczą abstrakcją“. Na nie­szczęście ja nie gwiżdżę.

JUSTYN. Bywają wyjątki.

LAURENT. I najobrzydliwsze właśnie jest to, że są to wyjątki.

JUSTYN. Pomyśl o Beethovenie.

LAURENT. Zawsze ten Beethoven. Dobrze. Zda­wałoby się jednak, że nie ma już nikogo poza nim. Oczywiście, gdybym myślał, że Beethoven był so­bie zwykłym bydlęciem — uspokój się, nie myślę tak — plunąłbym na wszystko, co jeszcze kocham na świecie. Nie, nie na wszystko, ale prawie na wszystko.

JUSTYN. Czy wiesz, że to jest straszne.

LAURENT. A najdziwniejsze jest to, że po tym wszystkim, co powiedziałem, powinienem być zroz­paczony. Jest jednak odwrotnie. Nie mam powodu do żywienia jakiejkolwiek nadziei, a pełen jestem, doprawdy pełen jestem nadziei. Jak to wytłuma­czysz? Zdarza się, że rankiem wychodzę z domu, a nadzieja mnie dusi, dech mi zapiera, doprowadza do szaleństwa. Mam ochotę się śmiać, śpiewać, przefrunąć nad murem. I w nic już nie wierzę! Przyznaj, że brak w tym wszystkim związku. Spójrz na Vankemmefa. Praktykujący i wierzący katolik, dodam nawet, że nic mu zarzucić nie moż­na. Czy widziałeś coś smutniejszego, niż Vankem- mef? Wierzy on w wieczność. Pewien Jest wiecz­ności. żal mi go, będzie to bowiem wieczność à la Vankemmef, wieczność zgorzkniała. Vankemmef posiada coś więcej niż nadzieję. Posiada on pew­

ność, powiedziałbym nawet—najzupełniejszą, pew­ność. A ja, nie posiadający żadnej pewności, jestem

o wiele... weselszy od Vankemimefa. Musi to być chyba jakaś sprawa wydzielania wewnętrznego.

JUSTYN. Jak mówisz?

LAURENT. Ot, taka sobie myśl fizjologa, która znaczy, że jest to, być może, sprawa organiczna. Nie wyobrażaj sobie przypadkiem, że wyśmiewam się z Vankemmefa. Nie. Nie zazdroszczę mu jego wia­ry. Bóg jest dla niego czymś w rodzaju starszego wujaszka, jednego z tych, którym nic się już nie ma do powiedzenia. Gdy się znajdą razem — Van- kemmef i Pan Bóg — zaczynają z pewnością zie­wać, potem czytać gazetę, a potem dłubać w zę­bach. Wolę samotność od Boga Vankemmef‘a. Nie zazdroszczę Vankemmefowi jego wiary, co nie zna­czy, że nie pragnąłbym innej jakiejś wiary.

JUSTYN. Powrócisz do niej, Laurent.

LAURENT. Nie ma na to żadnych danych.

JUSTYN. Och! nie będę ci robił z tego powodu wyrzutów.

LAURENT. Będziesz robił wyrzuty, czy nie, po­wtarzam: jest to mało prawdopodobne.

Cisza.

LAURENT. Nigdy ci nie opowiadałem, jak się to u mnie odbyło. O wiele prościej, niż w powie­ściach, zaręczam ci. Otrzymaliśmy w domu wycho­wanie, które można nazwać zwykłym, dobrym wy­chowaniem religijnym. Chrzest, nauka katechi­zmu, pierwsza komunia. Wszystko według wzorów, będących w obiegu. Z innym mężem mama byłaby

może została świętą, uznaną przez kościół. Ale — ojciec! Zaczynasz go już poznawać. — Wszystko co chcecie, tylko nie nudźcie mnie! — Słowem, po­wtarzam — otrzymaliśmy wszyscy wykształcenie religijne, żadnego fanatyzmu: wszystko prawidło­wo i spokojnie. Modliłem się, możesz być o tym przekonany. Modliłem się bez nacisku. O jakieś drobnostki: dla domu, dla rodziny; aby przyszedł list od notariusza, aby ojcu powiódł się egzamin, aby mama wyzdrowiała a Cecylia pięknie grała na koncercie. Nie śmiej się! W ten sposób przyucza się dzieci do modlitwy. Rozumiesz, że przy tym syste­mie nie często widywałem Boga, nie często miewa­łem poczucie Jego obecności. A jednak, pewnego dnia, istotnie jej doznałem. Było to za czasów uli­cy Guy-de-la-Brosse. Dokładnie mówiąc zimą z dziewięćdziesiątego piątego na dziewięćdziesiąty szósty rok. Miałem okropne niesnaski z ojcem z po­wodu... jego prowadzenia się. Opowiadałem ci o tym coś niecoś, żyłem w wielkiej egzaltacji nerwo­wej. W tych czasach modliłem się w sposób pełen nalegania, a narwet groźby. Pewnego dnia, wieczo­rem, zaszedłem koło godziny dziewiątej do kościoła Saint-Etiemałe^du-Mont. Jarzyło się tam od świateł. Było gorąco. Pachniało. Ksiądz odmawiał na głos nie wiem już jaką litanię. Tłum, odpowiadając, czynił szmer podobny do szumu spokojnego morza. Nigdy jeszcze wówczas nie widziałem morza; póź­niej jednak przekonałem się, że morze tak właśnie szumi. Siedziałem sam jeden na krześle za jakąś kolumną. Czułem się słaby, drobny, nędzny, rozpa­

czliwie mały. Prawą ręką ująłem przegub lewej; był tak cienki, że litowałem się sam nad sobą i lito­wałem się nad wszystkimi. Gdyby ktoś był dotknął mego ramienia, popchnął łokciem, czy po prostu spojrzał na mnie — byłbym się rozpłakał. Płaka­łem zresztą trochę. Nie potrafiłbym powiedzieć, jak długo trwał ów stan ekstazy. Bo jednak, na pograniczu bólu i radości, przechodziło to stopnio­wo w ekstazę. I nadeszła chwila, w której poczu­łem obecność Bożą, jak gdyby Bóg znajdował się tuż przy mnie. Jakieś niezrozumiałe wrażenie bli­skiej rozłąki i pożegnania czyniło mi tę obecność bardziej jeszcze bolesną. Miałem poczucie, że wszy­stko to dzieje się po raz ostatni i że opuszczę już na zawsze ten opiekuńczy przybytek. A cała owa słodycz, cała radość i mdłość nie miały nawet na celu zatrzymać mnie. Było to, jak w chwili rozłąki, gdy ludzie całują się mocno, dobrze wiedząc, że nie zobaczą się już nigdy.

JUSTYN. A potem?

LAURENT. Potem? Czułem się jak ktoś, kogo zoperowano. Nie było w tym jednak nic tragiczne­go. Powtarzam, odbyło się to w sposób bardzo pro­sty. Dastre móiwił któregoś dnia z uśmiechem, że powtórny przypływ odczuwań metafizycznych koło pięćdziesiątki jest o 'wiele straszniejszy. Ma pew­nie słuszność. Zdążymy się o tym przekonać. Reak­cja nastąpiła niemal w rok później. A wówczas przybrała formę krańcowo antyreligijną i antykle- rykalną, tym bardziej, że przyłączyła się tu i spra­wa Dreyfusa, aby to wszystko powikłać. Szalony

pęd do pozbycia się dziewictwa na wszelkie możli­we sposoby, a nawet w dokładnym tego słowa zna­czeniu. W dokładnym słowa tego znaczeniu straci­łem je... trzykrotnie... Ale nie mówmy o tym.

JUSTYN. Nigdy mi o tym nie wspominałeś.

LAURENT. A nie! Nikomu. A przede wszyst­kim nie toibie, mój stary.

JUSTYN. Tak, rozumiem. Mnie — nie!

LAURENT. A teraz — zupełny spokój; przynaj­mniej z punktu widzenia metafizyki, jakby to po­wiedział Dastre. Myślę o Bogu tak, jak się myśli

o zmarłym przyjacielu. Niekiedy, po obudzeniu się — bo myśli te niepokoją mnie głównie, gdy się budzę i zwłaszcza, jeżeli miałem nieszczęście za­snąć w ciągu dnia — niekiedy więc mówię sobie, że świat z Panem Bogiem nie byłby bardziej nie­dorzeczny od naszego świata bez Boga, od nasze­go rozumnego świata. Nie mogę powiedzieć, abym nie odczuwał czegoś w rodzaju potrzeby jakiejś tam wieczności, wręcz przeciwnie; odczuwam to jednak raczej cieleśnie, niż umysłowo. Tak. Trud­no! Mimo wszyistko trzeba się jednak postarać, aby to życie było możliwie najlepsze.

JUSTYN. Powiadam ci, że powrócisz do wiary.

LAURENT. A ja ci powiadam, że nie! Skończo­ne. I nawet nie żałuję tego. Wszystko to jest smutne.

JUSTYN. Tak, jest to smutne.

LAURENT. Czy dobrze mnie rozumiesz?

JUSTYN. Nie wiem. My, W naszej rodzinie, również nie praktykujemy. Ale na to, abyśmy sta-

Ii się takimi, jak widzę, że ty jesteś, abyśmy stali się ateuszami, trzeba by było jakichś nadzwyczaj­nych okoliczności. Trzeba by było, na przykład, abym ja, żyd, popełnił wprzód szaleństwo nawróce­nia się na waszą wiarę. Nie ma na to żadnych da­nych.

LAURENT. Posłuchaj jeszcze. Parę dni temu, podczas sprzeczki matka powiedziała coś... coś bar­dzo pięknego. Powiedziała nam: „Co mi z tego, żq was kocham, jeżeli nie zdołam sprawić, abyście się kochali między sobą“.

JUSTYN. Tak, to jest piękne powiedzenie.

LAURENT. Najzupełniej nie wierzę w boskość Chrystusa. Ale wierzę w wielkość pewnych idei i uważam, że te piękne słowa są słowami chrześci­janki. Czy pozwalasz mi o tym mówić?

JUSTYN. Czekaj, mój drogi. Czekaj chwilkę. Mówisz: „Piękne te słowa są słowami chrześcijan­ki“. Zgoda. A że doskonale rozumiesz, jak powie­dzenie twoje jest niezręczne, dowodzi fakt, że mnie, Justyna, prosisz o pozwolenie wypowiedzenia tego głupstwa.

LAURENT. To nie jest głupstwo.

JUSTYN. Nie rozumiesz-więc na czym to głup­stwo polega? Wyobrażasz więc sobie może, że my, żydzi, nie wyrośliśmy jeszcze z prawa odwetu — oko za oko, ząb za ząb, że tkwimy wciąż jeszcze w moralności dzikich z puszczy. Mógłbym się o to rozgniewać. Ależ, mój drogi, świat myśli idzie na­przód dla wszystkich, dla żydów podobnie, jak i dla innych. Jak to? znasz mnie od lat ośmiu, znasz

moich bliskich, jesteś naszym szczerym przyjacie­lem i wyobrażasz sobie może, że nie potrafimy do­brym oddać za. złe, powiedzieć: „kochajcie się po­społu“, i nadstawić lewy policzek, gdy uderzono nas w prawy, co przytrafia się nam częściej, niż komukolwiek?

LAURENT. Justynie, stary druhu, tracisz rów­nowagę.

JUSTYN. Nie, nie tracę równowagi! Jestem tyl­ko wściekły. Bo, proszę: jesteś dreyfusistą, jesteś, jak to się mówi, filosemitą, najzupełniej lojalnym filosemitą. A zdawałoby się, że wierzysz, iż jesteś­my spóźnieni o dwadzieścia wieków. Wobec tego w jaki sposób nas kochasz? Jak jakieś osobliwe zwierzątka?

LAURENT. Nie mówiłem nic podobnego.

JUSTYN. Nie powiedziałeś tego, ale tak my­ślisz. Jesteś naszym przyjacielem, a zupełnie nas nie rozumiesz.

LAURENT. Owszem, owszem. Doskonale rozu­miem, że jesteście strasznie drażliwi.

Justyn uśmiechnął się.

JUSTYN. To prawda, jesteśmy drażliwi. Mamy do tego powody.

LAURENT. Jednak nie w stosunku do mnie. Je­stem twoim przyjacielem.

JUSTYN. Tylko z przyjaciółmi można być dra­żliwym.

Noc zapadła. Powrót odbywa się w milczeniu. Fajki. Na zakończenie przechadzki Justyn ujmuje mnie pod ramię.

ROZDZIAŁ XII

Smutek listopadowy. Gniew cierników. Wiedza i biurokracja. Zwierzenie drażliwe, zwierzenie zby­teczne. Szermierka słowna, czyli przykry wierzy­ciel. Wielkość Cecylii. Hołd pięknu. Westchnienie do samotności.

Listopad pełznie wśród deszczów. Ogołocone przedmieście wystawia na pokaz rachityczny swój szkielet. Ludzie, którzy jeżdżą do Paryża, powra­cają w złych humorach. Mają oni, jak zwykle, róż­ne historie do opowiedzenia. Są to historie ponure, dyszące przemokłą wełną, tramwajowym pieniac- twem, długotrwałym wyczekiwaniem na przeby- wanych podczas ulewy chodnikach. Nie jesteśmy władcami, ale klnącymi niewolnikami w smutnym deszczowym kraju.

Cecylia była dwadzieścia dni w podróży. Wystę­powała w Belgii, w Holandii i na dworze angiel­skim. Jeździ z pewną panią, która umiejętnie wszy­stko przygotowuje i załatwia.

Waldemar krzyczał, że pojedzie z Cecylią, ale w

końcu nie opuścił Paryża, żyje w dziwnej jakiejś niemocy. W pewnych godzinach poczyna się rzu­cać, okazując wielki niepokój, a w końcu raptow­nie znika. Powraca uśmiechnięty, pogoda bije z je­go wysokiego czoła.

Po powrocie Cecylii odbyły się tajne narady. Józef bardzo się krzątał. Przekonany jestem, że Cecylia powierzyła mu jakieś pieniądze. Nie umiem powiedzieć czemu, ale myśl ta drażni mnie ¡nieco.

Cecylia spała przez czternaście godzin. Ciisza. Chodzę po domu czytając życie Pasteura, „Dzieje człowieka światłego opowiedziane przez nieoświe- conego“, rzecz, która się dopiero co ukazała i o której ojciec opowiada cuda. Jesień oszpeciła nie­szczęsny nasz ogród; brak mi wprost odwagi aby nań spojrzeć. 'Na komodzie stoi szklana bania z mętną wodą. Pływają w niej rybki. Są to ciemiki, które Ferdynand złowił któregoś z ostatnich po­godnych dni.

Ryby mijają się jak spacerowicze na ulicy. Zda­ją się nie dostrzegać nawzajem, ale raptem sprę­żają im się po bokach ostre sztylety. Płetwa grzbietowa powstaje, najeżona kolcami. Oczy wy­chodzą z orbit. Barwna chmura przebiega po me­talicznym ciele. Ten .niemy gniew jest straszny. Nie wiem czemu przywodzi mi na myśl ustawiczne sprzeczki klanu Pasąuierów, nasze własne sprzecz­ki, które wszak nie przebiegają w milczeniu. Czu­ję, źe ogarnia mnie wstyd.

Ojciec cierpi na bronchit. Nie chce leżeć i, klnąc, toczy się ze swego pokoju do pracowni. Ma na so­

bie stary, wełniany szlafrok, który nos! z przy­zwyczajenia, a także ku czci Balzaka, jako wielbi­ciel jego talentu. Ojciec kaszle, krew napływa mu do twarzy, spluwa z wściekłością, podchodzi do okna i patrzy na smugi deszczu, przesłaniające do­linę. Nudzi się bardzo. Niekiedy mawia: „Kpiłem z biurokracji, no i proszę! jestem o wiele mniej swobodny od pierwszego lepszego urzędnika. Je­stem jak pies na łańcuchu“. I ma słuszność przeni­kliwy ten człowiek. W ciągu długich lat marzył o wiedzy, dającej wyzwolenie, o cudownym zawodzie, pełnym niespodzianek, nowości, nieustannych od­kryć, wynalazków, gwałtownych wichrów i pięk­nych burz, i oto nowe jego życie bardziej jest je­szcze martwe od dawnego, ograniczone, jak życie więźnia. Tak, wiedza podobna jest do biurokracji. Co za rozczarowanie!

Niestety! niechby się już nudził, gdyby choć za­chowywał się przy tym spokojnie! że traci tę tro­chę posiadanych pieniędzy nie ma to znaczenia, byleby się nareszcie ustatkował, byleby nie myślał

o głupstwach... innego rodzaju. Wygląda chwila­mi, jakby się już uspokoił. W ciągu całych tygod­ni nie mówi o wyjeździe do Paryża. Bronchit ma swoje dobre strony, jeżeli można się tak wyrazić, już chociażby dlatego, że, w rezultacie, upokarza go nieco.

Cecylia, jak młoda bogini o promiennej twarzy, przebudziła się już z długiego snu. Grała na kla- wikordzie. Zapadła noc zimowa. Cecylia jest czy­sta, spokojna, piękna, tak piękna, jak piękną mo-

głąby być Psyche, piękna, jak bujająca na wyso­kościach myśl, która nigdy nie opadnie. Chciałbym, aby Cecylia była szczęśliwa. I gdyby to nawet mia­ło być niemożliwe do osiągnięcia, gdyby nawet mia­ła cierpieć i jęczeć w otchłani, postanowiłem, że będzie szczęśliwa przynajmniej w głębi mego ser­ca. Mojej potrzebie czystości i radości na imię Ce­cylia, Tak musi być dla zbawienia świata. Aby żyć, trzeba wyobrazić sobie, że przynajmniej w jednej duszy panuje szczęście i spokój.

Nie jest to, oczywiście, właściwa chwila do roz­mowy z Cecylią. Napewno nie. Ale niepodobna mi czekać, gdy mnie jakaś myśl dręczy; taki już je­stem.

Idę pomówić z Cecylią.

Myślę jeszcze nad sposobem wszczęcia rozmowy, gdy naraz Cecylia przestaje grać. Siedzę z tyłu, za nią. Nie powiedziałem ani słówka, nie westchnąłem nawet; nigdy nie wzdycham; odczuwam niechęć do pewnego rodzaju westchnień, które zbyt często sły­szę dokoła siebie. Więc nie westchnąłem nawet. A jednak Cecylia przerwała grę. Jej lekkie palce opa­dają na fałdy sukni. Nie odwracając się, mówi:

Czego chcesz, Laurent ?

Nie wydaje mi się to czymś niezwykłym. Gdy chodzi o mnie i o Cecylię niemal zawsze tak bywa. Choćby mnie miano pomawiać o zarozumiałość, myśląc o Cecylii, mówię: „Jesteśmy istotnie jed­nej krwi“.

Czego chcesz, Laurent?

Jakże się czuję zakłopotany! Cecylia była w peł­

ni natchnienia, a to co muszę jej powiedzieć jest brzydkie, smutne i naprawdę przerażające.

Myślę, siostrzyczko, o twym małżeństwie.

Zaprzecza ruchem głowy. Nie chce, abym mówił.

Nie dręcz mnie, Laurent.

Musisz mnie posłuchać, Cecylio.

Nie, nie, Laurent. Cokolwiek byś powiedział, nie zmienię zdania.

Pewien jestem, że będzie inaczej.

Cecylia odwróciła się do mnie. Nie obawiam się, że zaraz zapłonie w jej oczach spojrzenie Pasąuie- rów. Nigdy się na mnie nie gniewa, nawet gdy je­stem niesprawiedliwy, nawet gdy jestem śmieszny. Wypowiada to dziwne zdanie:

Wiem wszystko, cokolwiek mógłbyś mi po­wiedzieć, Laurent.

Gdybym nie był zawsze tym samym niezręcz­nym uparciuchem i bałwanem, ucałowałbym palce Cecylii i odszedł do swego pokoju. Ale cóż, jestem po prostu nieszczęsnym głupcem i miłość moja, moja zazdrosna, braterska miłość zamiast dodawać mi natchnienia, pozbawia mnie wszelkiej szansy. Rzucam się naprzód jak bawół:

Więc wiesz, że jest chory?

Tak, dlatego też należy się nim zaopiekować.

Wytaczam wielkie działo:

Czy wiesz, Cecylio, co to jest morfina?

Twarz Cecylii nie drgnęła prawie. Przez chwilę

unika mojego spój rżenia. Surowym głosem stwier­dza:

I to wiem również.

W takim razie, siostrzyczko, to niemożliwe.

Trudno, wyleczę go.

Zadanie ponad twoje siły. Zmarnieje przy tym twoja sztuka.

-Wargi Cecylii są teraz blade i drżące.

Wszystko mi jedno!

Nic już nie mogę z tego zrozumieć.

Kochasz go więc do tego stopnia?

Cecylia zatrzymuje na mnie spojrzenie wielkich turkusowych oczu. Z niecierpliwością kręci prze­cząco głową.

I oto raptem w głębi domu rozlega się odgłos hałaśliwej sprzeczki. Słyszę krzyk ojca i słowa ma­my. Dochodzi mnie też nieznany jakiś głos; głos szorstki i pospolity. Opuszczam Cecylię i rzucam się w kierunku schodów. Doprawdy, zbyt już wie­le spokoju było w tym domu! Zbyt już długo omi­jamy nas dramaty. Cóż tam może być nowego?

Są w jadalni. Wielki, ciężki, korpulentny czło­wiek mówi stojąc w kapeluszu na głowie:

Sprzedałem panu maszynę w dobrym stanie. Pan ją rozbił i teraz zamierza mi ją zwrócić. Po­wiadam, że pan zapłaci.

A ja powiadam — odpowiada ojciec — że pańska maszyna nie nadawała się do użytku.

Ojciec rozpoczął pełnym tchem. Potem chwycił go kaszel. Czuję, że słabnie. Grubas czyni krok na­przód i podejmuje, krzycząc głośniej jeszcze:

Pieniądze, mój panie, pieniądze!

Ojciec miękko odrzuca:

Nie dam panu pieniędzy. Niech pan zabiera

Ziemia Obiecana — 12

177

z powrotem swoją maszynę. Nie mam dla pana pie­niędzy.

Wówczas grubas poczyna wyć:

Ach, tak! pan nie ma pieniędzy, a kupuje pan samochody! Zapłaci pan do wszystkich dia­błów!

Panie, błagam pana! — woła mama.

Wówczas ojciec czyni coś, czego nigdy dotąd nie

widziałem, a co napełnia mnie wstydem: cofa się

o trzy kroki. Człowiek posuwa się o trzy kroki na­przód. Ojciec istaje za stołem. Rzecz haniebna i nie­pokojąca. Grubas uderza w stół. Ojciec znów pod­nosi głos, nie jest jednak w stanie mu dorównać. Grubas wydaje prawdziwe ryki. Pola Lescure o- twiera drzwi i ogarnia tę scenę niewzruszonym spojrzeniem.

Mam o panu dane. Tak, jest pan złym płatni­kiem! Ale ze mną to się nie uda. Zniszczę pana!

Grubas poczyna okrążać stół. Ojciec również go okrąża, aby utrzymać ten stół, cały stół pomiędzy sobą a nieprzyjacielem. Jasne jest że ojciec — owa straszliwa, nie dająca się pomniejszyć osobistość— znalazł pogromcę, człowieka, zdolnego krzyczeć głośniej od niego. Wydaje się tym zdumiony. Ma­ma daremnie usiłuje przemówić do nich. Grubas potężnie bije w stół. Ojciec budzi litość, jak poko­nany zapaśnik. Zaraz się w to wmieszam. Ale w jaki sposób, mój Boże, w jakiż sposób?

Pozwoli pan zwrócić sobie uwagę...

Dyszący grubas chwilę mi się przygląda.

Jest was dwóch. Dobra! Wart jestem dzie­sięciu takich, jak wy!

Mama zaraz będzie krzyczeć! krzyczeć! W tym momencie wchodzi Józef. Mówi straszliwie niskim i silnym głosem:

Co to za wrzaski?

Grubas natychmiast przestaje kręcić się dokoła stołu. Mierzy Józefa spojrzeniem. A Józef gniew­nym głosem powiada:

Proszę stąd wyjść natychmiast.

Skutek jest momentalny. Grubas silniejszy był od ojca. Józef jest wyraźnie silniejszy od grubasa. W nagłym przebłysku ujrzałem całą tajemnicę po­tęgi i wpływu. Chodzi po prostu o to, by wiedzieć kto ipotrafi głośniej mówić. Grubas wydaje się zmieszany. Mówi, jąkając się nieco:

Chodzi o pieniądze, które mi się należą.

Osiągnąwszy zamierzone wrażenie, Józef prze­mawia tak, jak zapewne mówi w swym biurze:

To niech pan odzywa się grzecznie, albo też ze mną będzie pan miał do czynienia. Proszę tędy. I niech pan zdejmie kapelusz.: jest tu kobieta.

Józef otwiera drzwi i jegomość mrucząc coś wy­chodzi. Mama opada na krzesło. Wolę nie oglądać twarzy ojca. Wracam na pierwsze piętro. Cecylia stoi za drzwiami swego pokoju. Pyta:

Co to takiego?

f — Jakiś wierzyciel.

Milczymy. ulinęły już czasy, gdy Cecylia maje­statycznie grała na fortepianie w trakcie odwie­dzin komornika. Dobrze czuję, jak pewne formy

szpetoty mrożą ją do dna duszy. Odchodzi na dwa czy trzy kroki, powraca do mnie, dotyka palcem mojej piersi, mówi cicho:

Waldemar powiedział mi kiedyś, że jemu za­wdzięczam swój talent. Należy spłacać długi, Lau- rent, rozumiesz?

Rozumiem to, niestety, rozumiem. Pochylam gło­wę i szepcę:

Ale nie kosztem życia.

Owszem, owszem. Kosztem życia. Gdybym nie uczyniła tego, byłby to zły początek I straciła­bym wszelką nadzieję.

Cóż na to odpowiedzieć. Nie znajduję żad­nej odpowiedzi. Spoglądam na Cecylię ze istrachem i podziwem. Tak, tak, będę spłacał swoje długi po­dobnie jak Cecylia. I co będę czynił jeszcze? Wszy­stko, czego się właśnie nie czyni w tym nieszczę­snym domu.

Pozostajemy tu długą chwilę. Grubas już za­pewne poszedł. Dochodzi nas spokojny głos Józefa, wymieniającego jakieś cyfry. Potem nie słychać już nic więcej, prócz deszczu, który uderza w cyn­kową blachę za oknem.

Jakże musi się ojciec czuć upokorzony! Jest to,

o ile wiem, pierwsza jego porażka. Jak musi cier­pieć! Mimo wszystko, cierpię za niego. Na szczę­ście Cecylia nic nie widziała.

I naraz nowe krzyki. To głos Ferdynanda. Wy­biegam, mimo, że dość mam już tego. Jestem słab­szy od Cecylii, która z chłodnym spokojem siada przy stole. Rzucam się w stronę schodów i spoty­

kam Józefa. Scena rozgrywa się na korytarzu. Fer­dynand zgubił kapelusz. Stoi przed Klarą, którą odsuwa jedną ręką. Mówi jakieś rzeczy bez związr- ku: „Chcesz mnie ośmieszyć“. Nagle' dostrzegam ojca. Śmieje się, gładząc wąsy. Ferdynand nie pa­nuje już nad swoimi ruchami. Idzie ze wzniesioną ręką. Wykrzykuje: „Zabraniam ci! Słyszysz? Za­braniam ci!“ Józef i ja rzucamy się w jego stronę, aby zatrzymać wzniesioną dłoń. Binokle Ferdynan­da spadają i tłuką się. Klara zaczyna płakać. Zwra­cam się do Ferdynanda: „Co się tu wreszcie sta­ło?“ Ferdynand dusi się z wściekłości. Odrzuca: „Zabroniłem mu całować Klarę w ten sposób. Nie, nie, nie wolno w ten sposób!“

Może źle widziałeś ?

Nie. nie jestem aż tak krótkowzroczny.

Na drugim końcu korytarza Józef beszta ojca. Ale ojciec jest już znów pełen ognia. Mówi: „Nie jestem ciemięgą. Pocałunek w oczy! Cóż wielkie­go? Poprostu hołd, złożony urodzie“.

Oto jakim jest ten człowiek! Sądziłem, że czuje się upokorzony, ponieważ sam nim byłem.

Udaje mi się uspokoić Ferdynanda. Jestem śmiertelnie smutny. Wszystko jest szpetne. Wszy­stko jest śmieszne. Wszystko jest rozpaczliwie przyziemne. A ja nie mam jeszcze lat dwudziestu. Marzyłem o pięknym i wzniosłym życiu. Marnieję wśród sprzeczek, brodzę w głupocie.

Pragnąłbym być sam, sam od dawna i na długo. Pragnąłbym, wiosną, samotnie kroczyć wąską ście­żyną wśród zbóż. Przyjdzie to może. Cierpliwości!

ROZDZIAŁ XIII

Dom derników. Przejściowe zawieszenie broni. Arytmetyka sentymentalna. Józef w laboratorium. Ferdynand i józeficzne tajemnice. Promień piuia- tla wśród ferdynandycznych ciemności. Przymu­sowe tvywczasy i projekty na przyszłość. Słonecz­na istota. Tako rzecze Zarathustra. Niedomagania żołądkowe. Niebiański antrakt. Uczty współwy­znawców. Błagalne wezwanie do pioruna.

Zima, jak człowiek chory, unosi powiekę. Ale powieka natychmiast opada i natychmiast wraca noc.

Nigdy już nie będziemy szczęśliwi, jak za cza­sów dzieciństwa. Zbyt wiele już wiemy; jesteśmy zatruci. Gdybym nie miał Cecylii, poszedłbym so­bie, tak, odszedłbym od nich wszystkich. Nie od mamy, oczywiście, i nie od małego niewinnego dziecka. Zresztą, i tak pójdę sobie. Bywają dni, kiedy czuję dręczące pragnienie posiadania duszy swej na wyłączną własność, pragnienie wyzwole­nia, czystości. Tak, wyzwolenia, nawet z więzów miłości.

Przyglądam się ciernikom, które kołują w swym szklanym więzieniu. Stworzenia te budują podob­no zachwycające gniazdka. Po co? Czy po to, by lepiej wyhodować swoje sztylety i wielkie kolce na grzbietach? Niekiedy, myśląc o naszym domu, mówię sobie szeptem: „dom cierników“.

Rybki pływają w mlecznej, zbyt rzadko zmie­nianej wodzie. My zaś pływamy chwilowo w czar­nym syropie spokoju. Tak, w danej chwili takim właśnie jest nasz spokój.

Jak żeglarz, przepływający obszar pełen min podwodnych, powiadam sobie: „Za chwilę natknie­my się... Wylecimy w powietrze poćwiartowani, rozpadniemy się na wszystkie strony. Nasza ro­dzina rozpryśnie się“.

Każdego niemal ranka udaję się do Paryża. Za­wsze sam układałem sobie rozkład zajęć. Bo i któż by mi tutaj mógł co poradzić? Samotny jestem po­śród klanu. Gdy zdaję egzamina, nikt nie ma o to kłopotu; powodzenie moje w oczach wszystkich jest rzeczą najnaturalniejszą w świecie. Ot, zwy­kłe gorzkie przeżycia dobrego ucznia. Gdy po jakimś nic nie znaczącym konkursie, Ferdy­nand został przyjęty do biura, matka urządziła obiad proszony. Niewiele brakowało, aby wywie­szono chorągwie i postarano się o lampiony. Aryt­metyka rodzinna jest, u nas przynajmniej, bar­dzo prosta: wystarczy przemnożyć wrodzoną war­tość każdego z nas przez dostateczną ilość macie­rzyńskiej miłości, aby wypadło, że: „wszyscy są jednakowo obdzieleni“.

Nie jestem dumny z myśli, które przetrawiam. Dużo jeszcze czasu upłynie zanim zrozumiem, że w tym nieszczęsnym podziale, ta niesprawiedli­wość wypada jeszcze nawet na moją korzyść.

Deszcz panuje nad światem. Grudzień. Wiek kończy się wśród cuchnącego pleśnią zimna. Wio­ślarze zgubili drogę prowadzącą do naszego domu. Niekiedy bywam w towarzystwie Rocha i Vuillau- me’a na koncertach. Czekamy parę godzin na as­falcie alei Victoria, po czym ma miejsce orgia. Przeżywam okres młodości, w którym z każdą, najbardziej nawet wzniosłą radością łączy się ja­kiś podejrzany niepokój. Tej zimy lubię muzykę w sposób, w jaki niektórzy, wydawałoby się, lubią wino. Muzyka nie jest już celem, ale środkiem. Środkiem — do jakiego celu? Nie bardzo wiem. Do zapomnienia może? Wszystko to mie jest zbyt piękne.

Niekiedy spod sklepienia, gdzie możemy drze­mać do woli, spostrzegam w loży, tuż przy orkie­strze, spostrzegam swoją siostrę. W przybytku tym czuje się ona jak u siebie. Szereg wyznawców przybywa złożyć jej hołd. Dziś wieczorem spotka­my się zapewne w domu. Będzie to tak, jakbyśmy się odnajdywali. Cecylia już odeszła. Płynie z roz­postartymi żaglami.

W laboratorium, marząc o tym wszystkim, drze­mię nad mdłymi, drobnymi czynnościami, które są moim chlebem powszednim. Odkrycie! Czy to możliwe, aby odkrycie nie było promieniem, bły­skawicą rozdzierającą nocne ciemności?

Zadziwiająca rzecz! Józef kilkakrotnie odwie­dził mnie w laboratorium. Przybywa, kłania się dokoła i szuka miejsca na melonik, który traktuje z wielkimi względami, jako świetny atrybut swej józeficznej osoby. Potem przygląda się nam ze sceptycznym uśmiechem, uśmiechem, który pod­kreśla, że jakkolwiek nie wynika z braku orienta­cji, pragnie się jednak wydać uprzejmy. Zamie­nia parę kwaśno-słodkich zdań ze Schleiterem, słówko z Heleną, udaje, że zajmują go moje ba­dania. Wszystko razem wziąwszy, jest uprzejmy. W gruncie rzeczy Józef w całej pełni. Niech tylko Vuillaume zaofiaruje się uwolnić dla niego jakiś stołek, a Józef zaraz na to: „Zbyteczne. Dziękuję. Nie przyjmuję żadnych usług“. — „Czemuż to?“— rzuca Vuillaume z prostotą. — „Nie, niech mi pan wierzy, wcześniej, czy później zawsze płaci się za przysługi i to więcej niż są warte. Nie, żadnych usług: wystarczą ugody“. Takie oto zdania wypo­wiada ten potwór, i co ważniejsze, jest to kłam­stwo, posiada bowiem jakiś, właściwy sobie, spo­sób domagania się i korzystania z różnych drob­nych przysług, a nade wszystko przerzucania na cudze barki znacznej części swych zobowiązań.

Józef wyrzuca z siebie mnóstwo gotowych po­wiedzeń. Na szydercze zapytanie Schleitera: „A pieniądze?“ odpowiada szczerząc zęby: „Pienią­dze to zwykła sztuczka. Tak, sztuczka, którą na­leży wynaleźć. Potem idzie już samo“.

Nie jestem pewien, czy wynalazł już tę swoją sztuczkę. Nic nie wiem o jego sprawach; nie

wiem, przynajmniej, nic bezpośrednio. Właśnie Ferdynand, do którego ani słówkiem nie odzywam się w sprawach rodzinnych, wziął na siebie obo­wiązek dostarczania mi wiadomości o Józefie. Wielka krótkowzroczność Ferdynanda nie rozcią­ga się na sprawy, tyczące naszego Józefa. W sto­sunku do Józefa Ferdynand posiada możliwości większe od jasnowidztwa. Powiedzmy wprost — dar odgadywania przyszłości. Gdy zostaję sam na sam z Ferdynandem mamy jeden tylko przedmiot serdeczniejszej rozmowy, a jest nim Józef. Przy­znać muszę, że w porównaniu z Ferdynandem śle­py jestem i głuchy. Poruszając ten ważny temat Ferdynand przybiera szczególny jakiś ton — „jó- zeficzny“, poufny, nosowy, zabarwiony odrobinką kpiny i pewną dawką szacunku. Powiada na przy­kład: „Czy wiesz, że płaci on swemu urzędniko­wi — Józef posiada bowiem urzędnika — płaci mu sto siedemdziesiąt franków miesięcznie. Ale Józef zatrzymuje cztery franki dwadzieścia pięć na emeryturę. Emerytura! Kolosalne!... Józef za­robił w listopadzie tysiąc sześćset pięćdziesiąt franków... Józef wykosztował się na swoje biuro J sprawił krzesła w nowoczesnym stylu. Tak, ale ja wolę dawny... U siebie będę miał same antyki...“ Ferdynand zamyśla się i po chwili mówi dalej: „Być może, że nie znam się jeszcze na tym tak, jak prawdziwi sprzedawcy mebli stylowych, ale po­siadam smak. Klara i ja posiadamy dużo smaku. Nikt nam tego nie zaprzeczy...“ Później powraca do Józefa: „Czy wiesz, że oddanie pieniędzy na

hipotekę, tak, jakby to chciał Józef uczynić, jest świetnym interesem: ma się gwarancję i bierze się duży procent. Tylko, że Józef ma dotychczas zbyt mały kapitał. Robi więc różne inne interesy; załatwia cudze pożyczki. Czy wiesz ile on już ma? Nie? A ja wiem...“

Ja natomiast wiem, i mimo wszystko widzę to doskonale, że Józef wygląda jak silne zwierzę na łowach. Nie, oczywiście, nie wynalazł on jeszcze owej „sztuczki“. Niekiedy wydaje się zmęczony, burczy, mruczy, sapie. Wygląda jak gdyby szukał jakiegoś wyjścia. Ferdynand, stojąc w cieniu, objaśnia: „Omal że nie znalazł wspólnika, o jakie­go mu chodzi. Ale gość okazał się zbyt sprytny — wycofał się“.

Józef jest ponury i milczący. Na łonie rodziny pozwala sobie niekiedy na chwilę zdobnej w ulu­bione powiedzonka elokwencji: „Nie ma na to sprawdzianu... To nie jest dowiedzione... Idźmy po porządku... Po pierwsze... Po drugie...“ I na­tychmiast pogrąża się z powrotem w myśli o drę-* czących go sprawach. Wówczas Ferdynand zaczy­na mówić. O ile sam na sam ze mną Ferdynand potrafi mówić wyłącznie o Józefie, o tyle w ro­dzinie jest niewyczerpany, pełen encyklopedycz­nych wiadomości: komentuje gazety. Przez długi czas rozprawiał o wystawie powszechnej z wir­tuozerią wszechwiedzy. Teraz przyszła kolej na Transwaal, na prezydenta Krugera, którego myśli i zamierzenia zna Ferdynand doskonale.

Gdy chodzi o narzeczoną jego, Klarę, trudno

Ferdynandowi dogodzić. Mówcie o Klarze z zapa­łem, a Ferdynand okaże zazdrość. Mówcie w naj­słabszym choćby stopniu krytycznie, Ferdynand będzie wściekły. Nie mówcie nic o Klarze, a uj­rzycie Ferdynanda rozdrażnionego, nie mogącego znieść obojętności wobec zagadnienia tego rodzaju.

Nie czuję do Klarci żadnej niechęci i nigdy czuć jej nie będę, mimo że Ferdynand robi wszystko, co jest w jego mocy, by mi ją obrzydzić.

Nikomu, nie wyłączając Klary samej, Ferdy­nand nie pozwala na wyjaśnianie różnych właści­wości Klary. Jest to jego, Ferdynanda, obowiąz­kiem. Mówi więc: „Wiesz, Klara nie jada salce- fii... Klara nie znosi tłuszczu ze względu na swą wątrobę... Klara jest dziwaczką: jada ona sałatę nieprzyprawioną... Klara nie używa mydła do my­cia twarzy...“ W tym miejscu Ferdynand spoglą­da na zebranych z nieustraszonym i równocześnie podejrzliwym wyrazem twarzy. Powtarza, wy­krzykując radośnie: „Nie, nigdy nie używa my­dła do twarzy. Z zasady!“

Ferdynand z łatwością popada w rozdrażnienie. Słyszy on jak po ulicach śpiewają modną piosenkę:

Bądź miłą dla Ferdynanda,

A po powrocie do domu...

Ferdynand nienawidzi tej piosenki i niewiele brakuje, aby wyobraził sobie, że cały Paryż uknuł jakiś spisek przeciwko niemu. Podlega on burzli­wym napadom wściekłości, po których chodzi jak ogłupiały. Gdy ojciec ma czas i humor do urządze­

nia przedstawienia, odtwarza „napad gniewu“, aby dowieść Ferdynandowi, że gniew jest szkarad­ny i nieprzyzwoity.

Od chwili gdy zelżał bronchit, ojciec nabrał świeżej werwy. Klnie na deszcze i mówi o wynie­sieniu się do Afryki, do Indyj, na Filipiny. Powia­da: „Omyliłem się po prostu. Byłem stworzony na podróżnika, odkrywcę. I skończy się na tym, że przedzierzgnę się w odkrywcę“. Nazajutrz mamy zmianę tematu. Jakaś awanturnicza powieść do­konała tego cudu: zostanie marynarzem. Matka dostaje bicia serca. Ojciec powiada: „Można zro­bić na tym olbrzymi majątek...“ Tłumaczy nam z szaloną obfitością szczegółów i przykładów, w ja­ki sposób robi się majątek. Stwierdza: „To zupeł­nie proste, mój drogi...“ Wszystko jest proste dla tego marzyciela. Przechodzi jeszcze jeden dzień i już mu świta co innego: „Byłem z wizytą lekar­ską u Domange’a, na samym końcu Sucy; hoduje on wyłącznie kapustę. Zdawałoby się, że to nic trudnego. A jednak, doskonale na tym zarabia. Posiada konie i dwa pojazdy. Stanowisko wprost oszołamiające...“ I świeżo upieczony doktór oznaj­mia: „Cisnę wszystko i zajmę się hodowlą wa­rzyw. Szanuję wiedzę, ale nie chcę ginąć z nudów“.

Wraca do okna i znów przygląda się ulewie. W chwilę potem szepce słodkim, melodyjnym gło­sem: „Gdyby obrano mnie kiedyś prezydentem re­publiki...“ Dalej ciągnie już w czasie przyszłym, a nie warunkowym. Ferdynand rzuca przez nos: „Nie zajmujesz się przecież polityką“. A ojciec na

to: „Cóż to znaczy? Mogą mnie doskonale obrać prezydentem, pomimo że nie zajmuję się polity­ką“. I oto jest już prezydentem. Mówi o tym całą godzinę. Potem idzie do gabinetu przeciąć pacjen­towi czyraki. Wraca zadowolony z siebie. „Jest to najszlachetniejszy ze wszystkich zawodów! Ale nie jestem stworzony do czekania. Nie lubię poro­dów. Jestem człowiekiem czynu. Jestem przeci­wieństwem ślimaka. Jestem człowiekiem żywych namiętności...“

Przegląda drobne ogłoszenia. Pisuje najrozmait­sze listy. Mama jest niespokojna. Pewnego dnia zostawił w salonie na stole nowe wizytówki. Dr Rajmund du Pasąuier. Prowadzi obszerną kores­pondencję z jakąś firmą posiadającą koperty z na­pisem : „Instytut narodowy badań heraldycznych“. Słyszę jak mówi do mamy: „Nie jest wykluczone, że jesteśmy szlachtą. A no tak, nic o tym nie wie­dząc. Zawsze lepiej dowiedzieć się dokładnie. Ko­sztuje to tylko dwieście franków. Przyznaj, że to za darmo“. Matka jest przerażona: pieniądze w do­mu są rzadkością. Oblicza coś i czyniąc aluzję do odziedziczonych po ciotce Delahaie papierów war­tościowych, szepce: „Gdybym umarła...“ Ojciec aż podskakuje: „Umrzeć! co za pomysł! Czy się w ogóle umiera?“ Potem przychodzą mu na myśl pieniądze, poczyna więc wzdychać falisto, melo­dyjnie i z rozpaczą. Westchnienia te nazywałem zawsze „westchnieniami pieniężnymi“. Rozlegają się one zazwyczaj wtedy, gdy są w perspektywie jakieś wielkie trudności.

Zwraca się do Ferdynanda:

Brat twój babrze się w pożyczkach hipotecz­nych. Ohydne rzemiosło.

Należy to powiedzieć jemu samemu.

Więc on ma jednak pieniądze?

Możliwe, że ma trochę.

Dlaczegóż więc zwracał się o nie do mnie?

Nie wiem. To jego sprawa.

Jeżeli ma pieniądze, powinien mi pożyczyć. No tak, czemu nie? Niechby to była pożyczka hi­poteczna, jeżeli chce.

Na hipotekę czego?

Domu.

Dom nie należy do ciebie.

Ach, tak! W takim razie — placu.

Nie jest podobno nic wart.

To nie jest dowiedzione. A więc na konia, na pojazd, na moje książki. Niechby mi pożyczył dziesięć tysięcy franków, a pojadę osiedlić się w Algierze. Słońca! Słońca! Światła, jak mówił, nie pamiętam już kto. Jestem istotą słoneczną. Chciałbym wiedzieć, co ja tu właściwie robię?

Któregoś dnia wraca, trzymając pod pachą za­winiątko, z którego rozchodzi się niepokojąca woń.

Co to takiego?

Borsuk.

żywy?

Nie, martwy. Kupiłem go za grosze od sta­rego Herbelot.

Co chcesz z tego zrobić? — pyta Józef wie­czorem.

Pędzel do golenia.

Ach, tak! Można z tego zrobić dziesięć pę­dzli. A taki pędzel służy dziesięć lat.

Zużyję je, kochanku. Oczywiście pod warun­kiem, że zwieję stąd. Nudzę się! Nudzę!

Przychwyciłem go kiedyś jak stał na drabinie i zawieszał jakąś ramę na ścianie.

Sznur się zerwał, — wyjaśnił. — Gdy się tak siedzi w miejscu, nic się już nie wie o swoich rzeczach. Dawniej, kiedy często się przeprowadza­łem, mogłem dopilnować sznurów i nie zdarzały się podobne wypadki.

Ależ ojcze, mieszkamy tu zaledwie od ja­kichś szesnastu, czy osiemnastu miesięcy.

Oszalałeś, chłopcze! Szesnaście, czy osiemna­ście miesięcy! Chcesz powiedzieć szesnaście czy osiemnaście lat. Osiwiałbym już, gdybym był zwy­kłym śmiertelnikiem.

Poczyna gwizdać, aby pokazać całemu światu, że nie jest zwykłym śmiertelnikiem.

Gdy jestem doprowadzony do ostateczności, za­tapiam się w czytaniu. Odkryłem Nietzschego, Ib­sena i Tołstoja. Tonę i zapominam o wszystkim na przeciąg godziny. Bardzo potrzebuję zapomnienia. Czytam: „Jestem podróżnikiem i człowiekiem wspinającym się po górach. Nie lubię płaszczyzn i wydaje mi się, że nie mogę długo pozostawać w spokoju“. No, no! A przecież ojciec nie czytał Nietzschego.

Zaszedłem do kuchni nie wiem już po co. Widzę Połę Lescure. Odwrócona jest do mnie plecami.

Fochyla się nad zlewem. Mój Boże! Z wysiłkiem wymiotuje. Jakże musi cierpieć!

Podchodzę i pytam cichutko:

Co ci jest, Polu? Czy chcesz, abym zawołał mamę?

Dokoła oczu ma sine obwódki. Usta nabrzmiałe, spryszczone. Bardzo mi jej żal. Odpowiada:

Kuzyn wie przecież, że choruję na żołądek. Nikogo nie trzeba wołać. Nie, nikogo !

Oczywista rzecz, że biedna dziewczyna jest cho­ra. Powracam do swego pokoju i zatapiam się z powrotem w czytaniu. Niekiedy, gdy wszyscy się zbiorą, dobiega mnie odgłos jakiejś sprzeczki. Mama powiada: „Kształcono was przecież, a zda­wałoby się, że wykształcono was w sprzeczkach i wzajemnej niechęci“. Dokazuje cudów dyploma­cji dla przywrócenia na chwilę niemożliwej do utrzymania równowagi.

I nagle wybucha niebiański antrakt. Pewnego wieczoru Cecylia zebrała nas w swym pokoju. Zu­zia stoi przy klawikordzie. Wątłym głosikiem śpie­wa „Pastorale“ Haydna: „Piękną bądź dziecko w swym stroju i chętną do uśmiechu...“ Za pleca­mi dziewczynki Cecylia rysuje w ciszy czarodziej­skimi palcami subtelną koronkę. Cecylia przygo­towała to, nic nam nie mówiąc. Chwila jest tak czysta, że nawet „dzikie bestie“ wciągając pazury pełzają z pomrukiem. Przez cały wieczór dom bę­dzie pod znakiem błogosławieństwa. Ale, czy nie­uchwytna ta łaska mogłaby zbawić świat?

Ziemia Obiecana — 13

193

Mając Cecylię na cóż miałbym się uskarżać? Niestety! nie zawsze godzien jestem Cecylii.

Posiłki bowiem są straszliwe.

Mogłaby to być wieczerza pańska, uczta współ­wyznawców. Wszyscy są tu obecni, wszyscy z jed­nego plemienia. Ale nie jest to uczta współwy­znawców.

Ferdynand jak rok długi cierpi na straszliwe katary. Podczas jedzenia, gdy ma usta zajęte, wy­daje przez nos niezwykle wymyślne i różnorodne odgłosy. Sądzę, że Józef, mając tego dosyć, nie bę­dzie już wkrótce mógł opanować rozdrażnienia. A jednak to Ferdynand właśnie woła nagle zja­dliwym tonem: „Józefie! wytrzyjże nos, mój dro­gi. Nic nie słychać, tyle robisz hałasu“.

Józef paznokciem małego palca wydobywa spo­między zębów resztki jedzenia. Ogląda je i zjada. Czynność ta doprowadza ojca do szału. Wypowia­da wreszcie na ten temat zdanie ogólnikowe, ale stanowcze: „To nieprzyzwoite. Kupię wam wyka­łaczki“.

Cóż chcesz, — sapie z perfidią Józef. — Czu­ję swoje zęby: mam własne.

Ten zbiera okruchy przy pomocy ugniecionego chleba i w końcu, ośmielony, zaczyna polować na pogranicznych terytoriach. Inny otwiera usta o dziesięć sekund za wcześnie i ukazuje język obło­żony jedzeniem. Jeszcze inny kraje chleb po chłop­sku w drobne kostki i układa je z lewej strony ta­lerza. Inny chlipie przy każdym łyku zupy. Jeżeli ktoś powie: „Podaj mi wodę“, głos jakiś zawsze

powtórzy lub wyjaśni: „Brat prosi cię o wodę. Nie rozumiesz? On chce wody“. I zaraz rozlega się: „Nie bujaj się, w głowie się kręci“, albo: „Nie szuraj nogami. To nie do wytrzymania“. „Nie pij więcej niż pół szklanki; żołądek cię rozboli“ — „Cóż ci to szkodzi? Piję ile mi się podoba“ — „Nie lubię głowizny. Jest miękka. Brzydzę się nią“. — „Ale nie obrzydzaj innym“.

I wówczas rozpoczyna się codzienna rozmowa na temat psa, który poczyna głuchnąć, kotki, któ­ra kradnie, na temat gazowej kuchni, polityki so­cjalistów, składu celuloidu i pegamoidu.

Opierają się łokciami o stół. Mówią podczas je­dzenia i chcą aby ich rozumieć. Nie lubią rzeczy, które ja lubię. Lubią rzeczy, których ja nie lubię. A jednak są to moi bracia, są to „moi“, z moje­go klanu.

I, mimo wszystko, kocham ich.

No więc co? Więc co? Niech piorun uderzy,

o Panie!

ROZDZIAŁ XIV

Rozmaite systemy ogrzewania. Dziwna partia kart. Zatrważający rodzaj zgody. Ból Cecylii. Podsta­wowe zasady nowej gry. Plan działania. Dwa ban­knoty pięćsetfrankowe. Józef wie czego chce.

Nie należy wzywać piorunów.

Sunęliśmy poprzez grudzień zwolna jak po ocea­nie smoły. Pewnego wieczoru, po obiedzie, byłem w pokoju Cecylii i patrzyłem w ogień.

Na dworze panowała zimna i przenikliwa wil­goć. Niewygasający ogień w dużym piecu palił się u nas zawsze w jadalni. Poza tym każdy z nas da­wał sobie sam radę jak mógł we własnym pokoju. Rodzice ze względu na bronchit ojca palili koks na ruszcie. U Cecylii paliło się drzewo, żyła ona jak w nagrzanej oranżerii i dziwnym miejscem był ten jej pokój o dwóch łóżkach, biureczku, for­tepianie i klawikordzie. Bracia używali naftowe­go piecyka, który przenoszono z pokoju do poko­ju, przy dźwięku mrukliwych obliczeń: „Potrzy­maj go do godziny dwadzieścia pięć po... Potem

oddasz mi go do trzy kwadranse na... Uzgodnijmy zegarki...“ Ja jednak nie miałem żadnej możliwo­ści ogrzania swego poddasza. Matka wsuwała mi każdego wieczoru do łóżka kamionkę, a jeżeli było zbyt już zimno, szedłem do Cecylii pomarzyć lub poczytać.

Tego wieczoru byłem więc u Cecylii, która ćwi­czyła na klawikordzie. Śledziłem jej grę, może słu­chem, ale jednak raczej sercem, przyglądając się jednocześnie zamieraniu ognia.

Józef otworzył drzwi i powiedział:

Chodźcie do mnie oboje.

Po co? — spytała Cecylia.

Odpowiedział z powagą :

Na partię kart.

Zawsze miałem wstręt do kart, Cecylia zaś nie znała żadnej gry prócz związanej ze sztuką. Od­nieśliśmy natychmiast wrażenie, że Józef nie żartuje.

Czego chcesz? — powtórzyła Cecylia.

Józef rzucił w głąb korytarza ukradkowe spoj­rzenie, odwrócił się do nas, przymknął energicz­nie lewą powiekę i wymówił kładąc nacisk na każ­dej sylabie:

Bar-dzo waż-ne.

Dobrze. Idziemy.

Cecylia wzięła wielki kaszmirowy szal, którym otulała się ilekroć wychodziła ze swej łaźni i udali­śmy się do pokoju Józefa. Był tam istotnie przy­gotowany stół, lampa i cztery krzesła. Ferdynand

czekał na nas. W jednym z rogów pokoju naftowy piecyk wydawał miękki dźwięk organów.

Cecylia zauważyła:

Es moll. To „Złoto Renu“.

Uśmiechnęła się bez przekonania, przeszedł ją

lekki dreszcz.

Więc proszę, — zaczął Józef swym zwykłym tonem, od którego dudnił cały dom, — nauczę was nowej gry, która przyszła do nas z Anglii, a która stanie się wkrótce grą wszystkich dystyngowa­nych ludzi.

Powiedziawszy to zamknął drzwi i ściszonym głosem mówił dalej:

Mama jest jeszcze w kuchni. Za dwie minu­ty przyjdzie tu na górę z ojcem, który tam maj­struje nie wiadomo co przy swych buteleczkach. Gdyby więc otworzyli drzwi — gramy w karty. Sprawa jest bardzo poważna.

Nie jest to zbyt dobrze wybrane miejsce, — zauważyłem, — jeżeli istotnie chodzi... o jakąś tajemnicę.

Cóż chcesz? Nie mamy wyboru. Gramy więc w karty. Ferdynandzie, rozdajesz. Pięćdziesiąt dwie karty, jedną po drugiej. Nie, nie tak. W od­wrotnym kierunku.

Natychmiast zniżył głos:

Słuchajcie uważnie wszyscy troje: Pola Les- cure jest w odmiennym stanie.

Przez chwilę panowała cisza. Na schodach dały się słyszeć kroki mamy. Mówiła do ojca: „Czy

wszystkie drzwi są zamknięte? Nawet drzwi wej­ściowe?“

Skąd wiesz o tym? — spytał Ferdynand.

Wiem, niech ci to wystarczy. Pola Lescure jest w odmiennym stanie przeszło od czterech miesięcy.

Domyślałem się tego, — mruknął Ferdynand.

Nie, nie domyślałeś się niczego. Nie rób mą­drego. Nikt się tu niczego nie domyślał, prócz mnie.

Józefie! — zawołałem nagle, — czy niezbęd­ne jest mówić o tym wobec Cecylii?

Cecylia ujęła mnie za ramię:

Śmieszny jesteś, Laurent.

Tak, raczej tak! — przyznał Ferdynand.

Józef podjął raptem zwykłym swym grubym

głosem:

Gdy karty są rozdane, układajcie je, każdy swoje, wedle kolorów i wartości.

W tej chwili drzwi się otworzyły. Matka patrza­ła na nas ze zdziwieniem.

Co wy tu robicie we czwórkę?

Uczę ich nowej gry, pochodzącej z Anglii. Coś nadzwyczajnego!

Spójrz no Ram, — powiedziała matka —■ grają w karty. Podobno jakaś nowa gra. Dlaczego nie miałbyś przysiąść się do nich? Rozerwałbyś się nieco.

Nie, nie! — zawołał Józef. — Ojciec nie lu­bi kart. A poza tym musi być zupełna cisza. Jest to gra wymagająca zastanowienia.

Bawcie się, dzieci,—powiedział ojciec, wzru­szając ramionami.

Przez chwilę jeszcze mama spoglądała na nas. Wyraz jej twarzy był niedowierzający, niemal wy­straszony. Pokiwała głową i westchnęła :

Tak rzadko znajdują jakąś wspólną zabawę. Idę położyć Zuzannę.

Zamknij za sobą drzwi, — powiedział Jó­zef. — Niech się nie ulatnia to trochę ciepła.

W ciągu następnych chwil słychać było, jak matka chodzi tam i z powrotem w sąsiednim po­koju. Józef mówił:

Obmyślacie sobie plan kampanii odpowied­nio do możliwości gry, wedle ilości i jakości kart. Gramy, oczywiście, po dwoje z każdej strony. Ja gram z Ferdynandem, a Laurent z Cecylią. Teraa więc ja mam głos. Pozwólcie mi się zastanowić.

Słysząc, że kroki mamy się oddalają, Józef cią­gnął dalej ściszonym głosem:

Jeszcze kilka tygodni, a stanie się to widocz­ne. Jest to już, mimo wszystko, widoczne.

Więc co z tego? — odezwała się naraz Ce­cylia. — Dla mnie jest ona tym milsza.

To już sprawa sentymentu, a my nie może­my pozwolić tu sobie na sentyment. Chodzi o to, aby coś postanowić i to natychmiast.

Co? — zawołała Cecylia, blednąc, — nie wy­pędzicie jej chyba! Byłoby to wstrętne, nawet gdyby chodziło o służącą. A to jest nasza daleka krewna, nasza kuzynka. Nie, nie chcę, nie chcę!

Józef położył karty na stole maścią na dół, jak

gdyby rozgrywał prawdziwą partię. Po czym, ode­rwał się ściągając usta:

A ty co na to powiesz, Laurent?

Pochyliłem głowę:

Nic.

Nic! Nic nie mówisz na to! — z bólem za­wołała Cecylia. — Chcę, aby Pola została. Będzie przynajmniej małe dziecko w domu i to bardzo szczęśliwie; trudno powiedzieć aby było zanadto wesoło w tym domu.

Cicho! — odezwał się Ferdynand, — jeszcze cię usłyszą.

Cecylia patrzała na nas oczami pełnymi nie­pokoju.

Co takiego? Co się wam wszystkim stało?

Zrozum, Laurent, — podjął Józef — że je­żeli uznałem za wskazane powiadomić o tym was wszystkich, nawet Cecylię, tak nawet Cecylię, to dlatego, że jest rzeczą konieczną, aby istniała po­między nami całkowita zgoda, żadnych fałszywych kroków, żadnych niezręcznych pytań, żadnego nie­wczesnego zdumienia. Wszyscy czworo stanowić musimy jedną całość.

Ale co w tym jest tak strasznego? — spyta­ła jeszcze Cecylia martwym głosem.

Józef wysunął głowę, a my poszliśmy za jego przykładem; włosy nasze zetknęły się ponad sto­łem.

Cecylio, — szepnął — bądź przez chwilę roz­sądna. Mogę ci zaręczyć, że sprawcą tego... krótko mówiąc tej sytuacji jest ktoś z domowników. Po­

winnaś zrozumieć, choć mówię półsłówkami. Z ca­łą pewnością nie ja nim jestem, Cecylio.

Ani ja, — dodał Ferdynand. — Jestem za­ręczony !

Tak, wiemy o tym. Domyślasz się, że nie jest nim Laurent. Czy rozumiesz, Cecylio? Czy rozu­miesz?

Cecylia nie odpowiedziała ani słowa; nagle dwie okrągłe łzy wytrysły jej z oczu i padły na stół.

Przyznaję, — szepnął Józef — że to okrop­ne. Laurent wie dobrze, co o tym sądzić. Dla cie­bie są to rzeczy mniej więcej nowe.

Doprawdy, — rzekł Ferdynand — jestem pewien, że to już widać. Zresztą, zaczynałem już coś zauważać. Ale w jaki sposób, Józefie, zdobyłeś pewność, bo w gruncie rzeczy...

Józef wzruszył ramionami.

Sama mi to powiedziała, mój chłopcze. Do­prowadziłem ją do tego, że mi powiedziała. Oto wszystko. Dobrze chyba wiecie, że ja wszystko wi­dzę, że wszystko wiem. Bądź spokojna, Cecylio. Nikogo nie traktuję po grubiańsku. Zresztą, spryt­na sztuka z tej Poli, mimo jej min pensjonarki. Spojrzała mi w oczy, jak gdyby chciała mnie za­bić i odpowiedziała: „tak“! I, jeżeli mówię „od pięciu miesięcy blisko“, to dlatego że sama mi to oznajmiła... Więc, rozumiecie, karo wyższe jest od trefla, a pik jest wyższy, niż karo i kier.

Drzwi się otworzyły: mama spoglądała na nas.

Co tu robicie? — spytała. — Nie słychać was wcale.

Zastanawiamy się, — odparł Józef. — To trudna rzecz, taka gra.

Siedzicie tu we czworo, szepczecie...

No, pewnie. Angielska gra, wymagająca nie­słychanej zdolności kombinowania.

Moglibyście wypocząć, zamiast męczyć umysł.

Ale to bardzo ciekawe, mamo. No, idź już spać!

Pachnie tu u ciebie naftą, Józefie. To nie­zdrowo.

Ach! mamo, przeszkadzasz nam! Nie wiem już, na czym stanęło. Rozumiesz, Ferdynandzie, mając na uwadze swój najmocniejszy kolor mu­sisz się starać... Czy słyszeliście zamknięcie drzwi? Tak? Ja niezbyt wyraźnie słyszałem. Widzicie więc, że cała ta sprawa jest w gruncie rzeczy dość prosta. Po pierwsze, mama nie powinna nic wie­dzieć. Wszyscy zgadzacie się na to? Dobrze. Po drugie Pola Lescure musi stąd zniknąć i to zni­knąć bezzwłocznie.

Trudne do wiary! — zawołał Ferdynand. — Przecież nigdy nie pozostawali sami.

Coraz to uderzając językiem o zęby, Józef cmo­kał z niecierpliwością.

Mama, — odparł — sama załatwia sprawun­ki na mieście. Stare przyzwyczajenie. Prócz tego, latem wyjeżdżała kilkakrotnie do Paryża, aby się widzieć z adwokatem w sprawie spadku... w spra­wie tych pieniędzy po ciotce Matyldzie. A poza tym, poza tym, to jest bez znaczenia. Są — skutki.

Powtarzam więc: po pierwsze — mama nie powin­na nic wiedzieć. A wobec tego należy się śpieszyć.

Myślę, — sapnął Ferdynand, — że musi już coś podejrzewać.

Niemożliwe! — zaprzeczyła Cecylia. — Nie byłaby tak spokojna.

Przestańcież się niepokoić,—odparł Józef.— Jest już zapewne bliska odgadnięcia prawdy i zro­zumienia jej, ale jeszcze się to nie stało. Istnieje mnóstwo rzeczy, których o mało co się nie dowie­działa i o których długi czas wszelkimi siłami sta­rała się nie wiedzieć.

Jest domyślna, — szepnął Ferdynand.

Cecylia uczyniła ruch zniecierpliwienia.

Jestem tego samego zdania co Józef. Nie mo­że dowiedzieć się o niczym. Więc?

Usuwam więc Połę. To jest mój punkt drugi.

Usuwasz Połę. Jak ty się jednak wyrażasz!

A, nie! Nie kłóćmy się o słowa. Mój plan działania jest następujący: ty, Ferdynandzie, tak jakoś urządzisz, aby mama pojechała jutro z tobą do Paryża. Nie potrzeba tu żadnych wykrętów. Najprostszy pretekst — chodzi na przykład o wy­branie czegoś do twojego gospodarstwa, chociaż­by czegoś z umeblowania.

Ale już wszystko wybrane. Same antyki.

Mój drogi, nie każ nam wątpić o swej inte­ligencji. Zabierzesz mamę do magazynów Luwru, aby wybrała z tobą zastawę do kawy, którą ofia­rujemy ci wspólnie, Laurent, Cecylia i ja. Oznaczę później cenę.

Oczywiście, dziękuję wam bardzo. Istotnie to doskonały pretekst.

Możesz nam nie dziękować, choć robimy to z całego serca. W tym czasie ojciec będzie zała­twiał wizyty na mieście. Zostanie wezwany do Brevannes. Mam list w kieszeni. Doskonale! Gdy tylko wyjdzie, Pola otrzyma dla formy depeszę z wiadomością, że ciotka jej ciężko zachorowała, oczywiście, nie jakaś ciotka z naszej strony. Coś, czego nie można sprawdzić, jakaś ciotka ze świa­ta Lescure’ów. Pola zgadza się na to wszystko.

W jaki sposób nadejdzie depesza? — z po­wagą zapytał Ferdynand.

Oto jest, — odparł Józef wyciągając z kie­szeni brulion. — Dziś wieczór została ona złożona gdzie należy, przez mojego urzędnika.

To straszne, — szepnęła Cecylia. — Robi to wrażenie egzekucji. Serce mi się ściska.

Czy wolisz, aby mam dowiedziała się o tym? Czy wolisz ogromny, wspaniały, a obrzydliwy ro­dzinny dramat?

I pomyśleć tylko, — jęknął Ferdynand, — że nie po raz pierwszy stawia on nas w tak okrop­nej sytuacji.

Oskarżać go, — mruknął Józef — jest, mię­dzy nami mówiąc, zupełnie zbyteczne. Nie oskar­żacie przecież wiatru, nie oskarżacie słońca, nie oskarżacie przypływu. Zrozumiane? Natomiast nikt nie broni otworzyć parasol, zamknąć okienni­ce, albo zbudować tamę. Każdy się broni, jak mo­

że. Czy już wszystko postanowione? Trzeba, oczy­wiście, aby Laurent i Cecylia pozostali w domu.

Dlaczego?

Aby domu pilnować. Ja bowiem odwiozę Po­łę na stację i dom będzie pusty. Mama dlatego tyl­ko mogła wychodzić, że zostawiała Połę.

A kto przeniesie rzeczy Poli?

Za całą odpowiedź Józef ujął blat w dwa palce

i uniósł stół z łatwością.

Prawda, — zagdakał Ferdynand. — Jesteś, jak to mówią, żylasty. O co chcesz spytać, Cecylio?

Nie można jednak odesłać jej do rodziny.

Wiesz dobrze, że ona właściwie nie ma ro­dziny. Dlatego nawet wzięto ją tutaj.

To tym smutniejsze, to po prostu oburzające! Czy ma ona pieniądze na... nie wiem... na mie­szkanie ?

Zapadła głęboka cisza. Nagle powiedziałem:

Ja dam pięćset franków.

Józef odwrócił się do mnie.

Pięćset franków! Skąd je weźmiesz?

Pytanie jest niedyskretne. Dam pięćset fran­ków.

Józef przyjrzał mi się uważnie i podejrzliwie.

Ja również, — powiedziała Cecylia — daję pięćset franków.

Zachwycające! — burczał Józef. — Będzie mogła kupony sobie obcinać. A no cóż? Oboje je­steście pięknoduchami. To już wasza sprawa.

Twarz Cecylii wykrzywiła się pod wpływem ja­kiejś gwałtownej myśli.

Nie, nie jesteśmy pięknoduchami. Jesteśmy nieszczęśnikami i obawiamy się wszystkiego.

Dość sentymentów, Cecylio! Nie rozczulaj­my się.

A was nie obchodzi to zupełnie, że dziecko, które ma przyjść na świat, jest, w gruncie rzeczy...

Jest — dzieckiem. Oto wszystko. Kropka. Dzieckiem, które będzie zapewne podobne do wie­lu innych dzieci.

Nie to chciałam powiedzieć.

Można mieć poczucie jedności rodzinnej, Ce­cylio, ale nie do tego stopnia. Powtarzam: nie roz­czulajmy się. Wiemy już, jaka rola każdemu z nas przypada. Jeżeli mama nie położyła się jeszcze, powinieneś, Ferdynandzie, porozumieć się z nią w sprawie jutrzejszego ranka. Nie dopuść do żad­nych sprzeciwów. Bądź przekonywujący. Laurent

i Cecylia mają jedynie pozostać w domu na swych stanowiskach. Resztę biorę na siebie.

Znów na chwilę zapanowała cisza. Usta Cecy­lii drżały.

A jednak! — szepnął Ferdynand — a jed­nak... ta Pola! Przebywała tu, nie odzywając się

i nie zwracając na siebie uwagi. Nie myślało się wprost o niej.

Tak, — podjęła Cecylia — nie myśleliśmy o niej dostatecznie. Jest w tym i nasza wina, z całą pewnością, z całą pewnością!

Nie myśleliście o niej? — powiedział Jó­zef. — To źle! Ja o niej myślałem. Nie co dzień, oczywiście; ale myślałem o niej często. Teraz, kie­

dy najgorsze już się stało, nie ma po co dodawać epilogu na zakończenie. Wręczycie mi pieniądze, jeżeli to możliwe, dziś jeszcze. W sprawach tego rodzaju nie wystawiam kwitów. Rozumiecie dla­czego: jestem pośrednikiem jedynie.

Cecylia wzruszyła ramionami.

Jeszcze słówko, — wyjąkał Ferdynand. — Hm... A co on na to powie?

Jeżeli o to chodzi, — odparł Józef — jest mi to najzupełniej obojętne. Istnieje dla nas jedno tylko zagadnienie: aby mama nie dowiedziała się

0 niczym.

Bądź łagodny, — dodała jeszcze Cecylia.

Józef parę razy głucho uderzył w gtół.

Bardzo łagodny i bardzo grzeczny, obiecu­ję ci to. •

Tak, — wyszeptał Ferdynand — grzeczny, jak funkcjonariusz zakładu pogrzebowego.

Mówisz bzdury! Powtarzam: najważniejsze jest to, aby mama nie dowiedziała się o niczym.

Przytaknąwszy skinieniem, rozeszliśmy się.

Następny ranek spędziłem w pokoju Cecylii, który stanowił dobre stanowisko obserwacyjne. Mama oznajmiła, że musi wyjść z Ferdynandem

1 że zostawia nam Zuzannę. Wyszła istotnie. Po pewnym czasie ojciec zaprzągł konia do kabriole­tu i, włożywszy grube palto, ruszył pogwizdując. Jeszcze później, Józef, który dopiero co wyszedł z domu, powrócił z depeszą w ręku. Czekaliśmy wraz z Cecylią w przegrzanym pokoju, gdzie Zu­zia szczebiotała. W domu poczęły się rozlegać od­

głosy kroków i drzwi. Nie śmieliśmy wyjść z na­szego schroniska w obawie, aby nie przeszkodzić Józefowi.

Jeszcze później nieco ujrzeliśmy Józefa i Połę na podwórzu. Józef niósł dwie walizki. Padał dro­bny deszcz, Pola otworzyła parasol, który osłonił ją przed naszym wzrokiem niemal całkowicie. W chwili, gdy otwierali drzwi wejściowe, doszły nas słowa Józefa:

Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, pojedzie- my przez Saint-Maur.

Odpowiedź Poli porwał wiatr zimowy.

Cecylia westchnęła :

Józef jest straszny.

Tak, — odparłem, — wie czego chce.

Godzinę blisko siedzieliśmy w milczeniu, bez­czynnie, nie biorąc do rąk nawet książki. Na ko­niec Józef wrócił.

Natychmiast wszedł na górę, aby zobaczyć się z nami. Wydawał się niezadowolony.

Idź pobawić się w stołowym pokoju, — zwró­cił się do dziecka.

Gdy zostaliśmy we troje, Cecylia spytała:

Jak się to odbyło? Czy nie byłeś zbyt bez­względny?

Józef pokiwał głową.

Odbyło się to... omal że za dobrze.

Za dobrze? Co chcesz przez to powiedzieć?

—■ Śmiała się. Rozumiecie? Wsiadając do wa­gonu, zaczęła się śmiać.

Ziemia Obiecana — 14

209

Tym lepiej! — zawołała Cecylia. — Co by było, gdyby zaczęła płakać? Umarłabym ze wstydu.

Ja biorę to inaczej, — odezwał się Józef w zamyśleniu. — Te kpiny ze wszystkich nic do­brego nie wróżą.

Koło pierwszej po południu wróciła mama. Szor­stki głos Józefa dudnił u stóp schodów.

Oddano mi depeszę w chwili, gdy wsiadałem do tramwaju. Wróciłem więc. Pomogłem jej na­wet zanieść pakunki. Zaraz jadę do Paryża. Mam stracony ranek.

Ale, czemu tak nagle! Czemu tak nagle!—za­pytywała mama, rozważając posłyszaną nowinę.— Nie czekała nawet na mój powrót. To prawie nie­zrozumiałe. Cóż ty na to, Rajmundzie?

Ojciec dopiero co powrócił. Odparł głosem zrów­noważonym :

Oczywiście, że to dziwne. Ba! Wszystkiego należy się spodziewać. Na wszystko należy być przygotowanym.

Słuchaliśmy z Cecylią z rozwartymi ustami. Pod wpływem niedorzecznego strachu nie śmieliśmy nawet zejść.

ROZDZIAŁ XV.

Cecylia przy bramie. Niecne zachowanie się Wal­demara. Groźba bez następstw. Symptomatyczne kłamstwo. Obrona literatury. Jeszcze o niedaw­nych zdarzeniach. Gdzie jest prawda? Narodziny nowego Józefa. Skuteczność zwykłej sztuczki. Poe­zja kasy ogniotrwałej. Zakończenie tajemniczej historii.

Ten szeptem rozegrany dramat pogrążył dom nasz w odrętwieniu. My, dzieci, unikaliśmy poru­szenia go choćby jednym słówkiem, nawet między sobą.

W dwa, czy trzy dni później, mama, odkładając robotę, z zatroskanym wyrazem twarzy zaczęła:

Pola jeszcze nic nie pisała. To zupełnie nie­zrozumiałe.

Ojciec rzucił w roztargnieniu:

Pani Herbelot będzie przychodzić co rano na trzy godziny, począwszy od poniedziałku.

I znów milczenie pokryło to wszystko.

Nadeszła jedna z wielu niedziel. Wniosła ona

gwałtowną dywersję. Józef pojechał z samego ra­na do Paryża i miał wrócić pod wieczór. Wrócił też istotnie, przy czym dobiegł mnie z ulicy odgłos żywej sprzeczki. Mimo, iż w życiu, które wiedli­śmy, wybuchy głosów nie były rzadkością, podbie­głem jednak do okna. Józef zatrzasnął właśnie bramę i przekręcał w zamku wielki klucz. Przebył następnie podwórze i wszedł do domu. Ktoś, kto został na ulicy, zasłonięty drzwiami przed naszym wzrokiem, począł krzyczeć. Ferdynand stwierdził:

To Waldemar. Łatwo jest poznać głos Wal­demara.

Józef wszedł i, nie zwracając się do nikogo w szczególności, powiedział:

Spotkałem w tramwaju pana Henningsena. Nie wiem, co mu się stało i wolę tego nie wiedzieć. Mówił, jak człowiek pijany. Czuć było od niego eter, czy inne jakieś świństwo tego rodzaju. Był ordynarny, gwałtowny, zachowanie jego było pod każdym względem niepoprawne. Postanowiłem za­mknąć mu drzwi przed nosem i pozostawić go na dworze tak długo, dopóki będzie w tym stanie. Nie chcę się z nim spotkać. Jeżeli wejdzie — ja wyj­dę. To jasne.

Nastąpiła chwila ciszy. Ferdynand kpiącym to­nem zaryzykował uwagę:

Dyktatura!

Cecylia chwyciła swój wielki szal z frędzlami

i natychmiast wyszła. Widzieliśmy, jak idzie przez podwórze. Wołała wątłym, ginącym w zlodowacia­łej przestrzeni głosem: „Czy jesteś tu, Waldema­

rze?“ Potem przekręciła klucz. Był to antyczny zamek, jęczący i odrętwiały. Z wielkim trudem obróciła w nim klucz.

Józef wzruszył ramionami i poszedł zamknąć się w swoim pokoju. Po paru chwilach Cecylia wróciła; za nią szedł Waldemar, który zgubił ka­pelusz. Deszcz pozlepiał mu włosy w duże kosmy­ki. Co gorsza musiał zapewne wymiotować, bo na ubraniu widniały tego ślady. Zdjął palto. Odwra­cając się do mnie Cecylia powiedziała:

Chodźmy do mojego pokoju. Chodź, Walde­marze, idź na górę.

Waldemar z trudem szedł po stopniach. Ledwie znalazł się w pokoju, siadł do fortepianu.

Lepiej byś zrobił, nie grając dzisiaj.

Waldemar uczynił rękę niedbały ruch. Co chwi­la wstrząsała nim czkawka, przy czym zionął ja­kąś apteczną wonią.

Począł znęcać się nad klawiaturą. Nigdy nie był dobrym pianistą, posiadał jednak świetną pamięć: grał w sposób daleki od perfekcji całe mnóstwo utworów klasycznych. Począł więc dnia tego grać jak na pośmiewisko różne frazy muzyczne i różne przejścia, które uważaliśmy za wersety naszej bi­blii, za przykazania naszej wiary.

Waldo — zwróciłem się do niego łagodnie — gdyby które z nas ośmieliło się uczynić to, co ty czynisz w tej chwili, nazwałbyś go bezbożnikiem.

Zwrócił na mnie zamglone spojrzenie.

Piękna rzecz, ci neofici! — zawołał. — To ja wpoiłem w was wszystkie te brednie. Nie za­

mierzasz chyba mnie uczyć, chłopczyku, tą swoją wzniosłą gadaniną?!

Szal Cecylii ześliznął się na podłogę. Stała z gniewnym spojrzeniem. Szepnęła:

Waldemarze — zamilcz!

Gdy jednak zaciekłość Waldemara rosła, Cecy­lia chwyciła ładny wazonik, w którym zamierały jakieś cieplarniane, przywiezione z Paryża kwia­ty, i z wykrzywioną twarzą gwałtownym ruchem rozbiła go o podłogę. Blada i doprawdy straszna patrzała na nas owym odbarwionym wzrokiem oj­ca. Rzekła:

Rozumiesz taką tylko mowę. Czy przesta­niesz wreszcie?

Waldemar porzucił fortepian.

Dobrze — odparł — idę się zabić.

Cecylia wybuchnęła śmiechem.

Idź!

Gdy Waldemar znalazł się na schodach, Cecylia rzuciła się do mnie. ściskała mnie za ręce.

Idź za nim, Laurent, błagam cię. Dość już szpetoty i poniżenia. Idź, Laurent. życie takie bu­dzi we mnie wstręt.

Dogoniłem Waldemara na podwórzu i bez sło­wa poszedłem za nim. Po dwóch minutach byliśmy nad Marną. Spojrzał na mnie z ukosa.

Myślisz, że się zabiję?

Nie — odparłem — niestety, nie!

No, no! Co za szczerość. Czy znasz ostatnią nowinę? Matka chce mnie zamknąć. Powiada, że wypiłem całą butelkę nalewki opiumowej. Ale z

tym zamknięciem nie pójdzie tak łatwo. Wysze­dłem z domu, odkręciwszy zamek. Śmieszne, co?

Och! — zawołałem — gdybyś zechciał się le­czyć i ozdrowieć.

Ozdrowieć z czego? Na co się leczyć? Jak to, Laurent! i ty także wyobrażasz sobie, że jestem chory? Myślisz może, że robię sobie zastrzyki? Zu­pełnie niesłuszne przypuszczenie, mój kochany, je­stem zdrów jak ryba, zdrów jak ryba!

Cicho bądź, Waldy, nie kłam!

Nie kłamię. Nigdy nie kłamię. Nienawidzę kłamstwa.

Waldemarze, pomyśl o muzyce. Powtarzałeś mi nieraz.: „Jedna istnieje świętość — muzyka; to wszystko, ale to wystarcza“.

Mój kochany, pozwól sobie powiedzieć, że się nic a nic nie znasz na muzyce. Czy wiesz przynaj­mniej, że właśnie kończę operę? Nie? Trzy akty z prologiem. Będzie się to nazywało „żółta mi­łość“. Poczekaj. Nie, mylę się. Właściwy tytuł brzmi: „Sezon w piekle“. Piękny temat. Żadnych smyczków: same instrumenty dęte i perkusja, a do tego, oczywiście, trzy ustępy z dzwonami.

I począł bredzić.

Nie mogłem się powstrzymać, aby kilka dni później nie opowiedzieć Justynowi Weillowi nie­których szczegółów tej sceny.

Jestem zupełnie pewien — mówiłem — że Cecylia już go nie kocha.

Jeżeli tak — zawołał Justyn — jest to tym smutniejsze.

Justyn w tym czasie rozbłysnął wśród nowych zapaleńców szkoły symbolistów. W danej chwili zdawało mi się, że jego odpowiedź trąci emfazą, albo, jeśli kto woli, elokwencją, a jeszcze lepiej — literaturą, jak poczęto mówić w owym czasie. Dość prędko miałem się przekonać, że ordynarni głup­cy nazywają literaturą prawdopodobnie wszelki wzniosły wyraz szlachetnej, subtelnej duszy i że bez tchnienia owej literatury, najściślej związanej z uprzejmością, życie prędko popada w prostac­two i upodlenie.

Rozmyślałem właśnie nad możliwością oddale­nia nieszczęsnego Waldemara, gdy Cecylia skiero­wała mnie naraz ku innym troskom. Pewnego wie­czoru spytała po cichu:

W jakim wieku może być ojciec?

Poczekaj — 1846?... W takim razie będzie miał wkrótce pięćdziesiąt cztery.

Pięćdziesiąt cztery! Niemożliwe.

Zastanawiała się przez chwilę, po czym łamią­cym się głosem spytała:

A w jakim wieku była Pola?

Cecylio — odparłem — czy nie czujesz jak dziwne jest twoje pytanie? Dlaczego mówisz „by­ła“. Czy wyobrażasz sobie, że umarła?

Cecylia ukryła twarz w dłoniach.

To okropne. Nie. Powiedziałam „była“, dla siebie samej, zapewne. Dla dopuszczenia nadziei, że skończył się już ten koszmar. Ale lituję się, bądź tego pewien. Lituję się nad nią.

Przeczekałem długą chwilę i jeszcze dodałem:

Dwadzieścia dwa lub trzy lata. Nie mogę twierdzić na pewno.

A ty, czyś rozmawiał z nią kiedy?

Nie. Było to prawie niemożliwe. Nie odpo­wiadała zupełnie. Często zwracałem się do niej: „Czy nie jesteś głodna? Nic nie jesz“. Odpowia­dała mi: „Nie lubię tego. Nie lubię tutejszego je­dzenia“. Zdarzało mi się pytać ją o zdanie w spra­wie drobnych domowych wydarzeń. Odpowiadała: „To nie moja rzecz“.

Ja również nigdy z nią nie mówiłam. Ach! był to błąd. Musieliśmy nie dopełnić czegoś, Lau- rent. Zmysł rodzinny pojmujemy w sposób zbyt ciasny, tak, doprawdy, niemal dziki.

Cecylio! Cecylio! Któż mógł przewidzieć coś podobnego? I nie wiadomo przecież...

Czegóż to nie wiadomo, niestety?-

Wyobraź sobie, a jeżeli Józef się omylił?

Dręczyło mnie istotnie niejasne, dziecinne, upar­te wrażenie, że Józef mógł się omylić. Wieczorem, podczas rodzinnego obiadu, przyglądałem się ojcu. Miał on, jak za najpiękniejszych swych dni, u- śmiechnięty i pogardliwy wyraz twarzy. Nic nie zdradzało w nim irytacji pogwałconej woli. Lek­kim ruchem pociągnął swe płomienne wąsy. Zwra­cał się do jednego czy drugiego spośród nas swo­bodnie, z ironią. Zarówno teraz, jak wczoraj i jak zawsze był od stóp do głów sobą — w sposób roz­brajająco niewinny. I jeżeli we wszystkim co mó­wił, przez cały swój sposób bycia mijał się z praw­dą, czynił to — przyznać muszę — w sposób tak

naturalny, że poczynało się wątpić o właściwym znaczeniu prawdy, a wreszcie i o samym wprost istnieniu czegoś zbliżonego do prawdy.

Pewnego wieczoru Józef odezwał się:

Czy nie ma żadnych wiadomości od Poli? Nie? Nic dziwnego. Nie należy się niepokoić, ma­mo. Zasięgałem informacji; czemu uśmiechasz się Ferdynandzie? Kazałem zasięgnąć informacji przez biuro, które mi zwykle służy. Pola Lescure po przybyciu do ciotki rozchorowała się... Podobno zapalenie opłucnej.

Podczas tego krótkiego przemówienia przyglą­dałem się ojcu. Jadł zupę. Nie drgnął nawet.

Ferdynand zaczął mówić o Transwaalu i o tym,, co nazywał „chińskimi wydarzeniami“. Nie wiem jaką drogą zszedł na Dreyfusa. Wulkaniczne sło­wo buchnęło wśród ciszy. Zdawało się, że nasz do­mowy rydwan ugrzązł bez reszty.

Dlaczego — spytałem Józefa w obecności Cecylii, — dlaczego opowiadałeś tę całą historię

o zapaleniu opłucnej? Czy doprawdy wiesz cokol­wiek?

Z niecierpliwością potrząsnął głową.

Tym razem nic nie wiem. Potrzeba tu nieco przebiegłości... inaczej mama zacznie się dziwić. Jestem pewien, że już się dziwi.

A on, czy mu się przyjrzałeś? To jest coś niezwykłego, Józefie. Najlżejszego drgnięcia twa­rzy.

Dowodzi to tylko, że jest... powiedzmy — dobrze kuty.

Zrozumiałem., że Józef nie ma zamiaru dalej prowadzić tej rozmowy. W owym czasie, trudno było nie zauważyć wielkiej zmiany w sposobie by­cia Józefa. Jakkolwiek w sprawie Poli Lescure przyjął na siebie kierownictwo wszystkich posu­nięć, zdawał się jednak całkowicie pochłonięty przez swe sprawy osobiste. Nadeszły burzliwe dni, podczas których czułem, że Józef toczy zapewne jakąś walkę. A później wszystko znalazło rozwią­zanie. Z Józefa wykluł się Józef. Jak owad, który zrzuca ostatnią powłokę larwy, aby ukazać się w całej doskonałości swego kształtu —■ tak ukazał się prawdziwy Józef, ten, którego widuje się o- becnie, którego zna cały Paryż. Nie będzie to nadużyciem słów, jeżeli .napiszę, że raptownie zwiększyła się jego objętość, że w ciągu kilku dni nabrał blasku, nabrał — jakby to nazwali astro­nomowie — wielkości pozornej. Jego wykształce­nie ogólne było bardzo niedokładne; popełniał czę­sto błędy, które poiniekąd sam odczuwał, a ponad którymi prześlizgiwał się z pewną ostrożnością. Nie zmienił, oczywiście, swego sposobu mówienia i zreisztą nigdy go odtąd nie udoskonalił, począł jednak wykazywać raptem ową dumną pewność siebie, ów pierwotny rozpęd, owo mistrzostwo w podtrzymywaniu błędu, które ma chwilę przy­najmniej, potrafi zachwiać wszelką pewność, wszelkie prawa, nawet prawa gramatyki.

Byłem zbyt zatroskany, aby śledzić tę przemia­nę we wszystkich jej stadiach. Ferdynand nie do­puścił jednak, aby cokolwiek uszło mej uwagi.

Pewnego dnia rankiem, gdy tym samym pocią­giem udawaliśmy się do Paryża, westchnął i roz­począł tonem pełnym znaczenia :

Wiesz, Laurent, ta jego sztuczka...

Co za sztuczka? Do czego?

Sztuczka Józefa. No, wiesz, przecie: „Robie­nie pieniędzy, jak to on się wyraził, to taka ot so­bie sztuczka...“ A więc! wynalazł ją!

Doprawdy — odparłem, — i ty w to wie­rzysz? Wierzysz, że wystarczy tu jakaś sztuczka?

Cóż chcesz? Tak by należało sądzić. Czy wiesz, ile zarobił on w przeciągu ostatnich dziesię­ciu dni? Powiem ci. Zarobił dziesięć tysięcy fran­ków.

Od jednego zamachu?

Od jednego zamachu ! Z pewnego punktu wi­dzenia jest to wstrętne. Ale, w każdym razie, zdu­miewające.

I jak to zrobił?

Nie jest to czysta magia. Nie, to operacja fi­nansowa. Pomyśl: operacja!! Tyle tylko mogę stwierdzić, że zarobił dziesięć tysięcy franków. Odtąd więc pójdzie to już samo przez się.

Dziesięć tysięcy franków! To jednak bardzo wiele.

Oczywiście, ale itak właśnie jest. A czy wiesz, że ma on kasę ogniotrwałą? O, nie u siebie, w swo­im biurze. Nie jest tak głupi. Nie, w banku, przy ulicy du Louvre. Czy wiesz co to jest kasa ognio­trwała?

Nie, nie bardzo.

Poszedłem to zobaczyć. Wziął mnie ze sobą, aby mi tę swoją kasę pokazać. Nie pokazał mi, oczywiście, co jest we wnętrzu. Nie jest zbyt wy­lewny, gdy chodzi o szczegóły. Muszę zresztą do­dać, że co się tyczy tych dziesięciu tysięcy, nie wspomniał o nich ani słówkiem. Był to interes, który przygotowywał od sześciu miesięcy i który się nagle wyklarował... A taka kasa to doprawdy świetna rzecz. Podchodzisz .najpierw do okienka i składasz swój podpis, bo, rozumiesz, ostrożność jest tu konieczna: chodzi o bezpieczeństwo, kon­trolę, i tak dalej. Należy przedstawić swój klucz i przejść przez szereg formalności. Potem schodzi się do piwnicy. Bo jeżeli chodzi o Józefa, to jego kasa znajduje się w piwnicy. Jest tam, zresztą, bardzo czysto, zupełnie elegancko. Piękne malowi­dła, dywan, słowem—wszystko jak .należy. Więc— dalej jest krata, zupełnie taka jak dla dzikich zwierząt. Pamiętasz, co Cecylia mówiła o dzikich zwierzętach? Oddajesz karteczkę i jeden z dozor­ców otwiera tę kratę. Dozorca w mundurze. Ro­zumiesz, że nie stawiają tam byle kogo. I wtedy widzisz kasy. Nie ma nic więcej wzdłuż ścian. Są to kasy tak wielkie jak szafy. Gdy się je otwiera, wewnątrz jest całe mnóstwo maleńkich kas dla po­szczególnych osób, jak ty, lub ja. Tak, czemu nie ja, na przykład? I ja też będę miał taką kasę. Nie widzę, dlaczego nie miałbym mieć kasy. Patrzysz na to wszystko i na samą myśl, że są tam milio­ny milionów ściska cię w dołku. Wtedy oddajesz swój klucz. Dozorca wkłada go do zamku i prze­

kręcą inny zamek własnym swoim kluczem, ażebyś ty mógł użyć swego...

Wydaje się to bardzo skomplikowane.

Trudno, ale tak już jest. Zresztą, gdy chodzi

0 pieniądze, nigdy nie jest się zbyt ostrożnym. Pod tym względem Józef ma rację. I wtedy nasta­wiasz swoją literę.

Jaką literę?

Literę, którą nastawiasz przekręcając małe śrubki. Nie mogę objaśnić ci wszystkiego, trwało­by to zbyt długo. Gdy już masz literę, klucz się obraca i... drzwi się otwierają. Nie pozwolił mi jednak zajrzeć do środka. Powiedział: „Każdy niech pilnuje swoich spraw“. Zrozumiałe, zupeł­nie zrozumiałe. A poza tym wszystko mi jedno:

1 tak wiem co jest w środku.

Przez chwilę Ferdynand nie mówił nic, po czym z zamglonym spojrzeniem podjął:

To niewątpliwie dobra rzecz, ta sztuczka Jó­zefa.

Skoro o to tylko chodzi, czemu jej nie za­stosujesz? — spytałem, patrząc na Ferdynanda.

Wyciągnął złekka szyję.

Nie twierdzę, że kiedyś, później... Ba! Do­chodzi tu jeszcze ryzyko. Trzeba mieć kapitał za­kładowy. Nie twierdzę jednak, że nie! Zobaczę.

Dojeżdżaliśmy już do Paryża i na tym rozmo­wa stanęła.

Z tego pamiętnego okresu przypominam sobie jeszcze co następuje: Pewnego wieczoru, Józef

zatrzymał mnie na platformie pierwszego piętra i nagle, zniżając głos, powiedział:

Przyszło mi do głowy, że, co się tyczy tego tysiąca franków...

Co się tyczy czego? — odrzuciłem srogo marszcząc brwi.

Tego banknotu tysiącfrankowego, banknotu, wrzuconego do Marny. Mam więc niejasne podej­rzenie, że w tej sprawie zakpiłeś sobie ze mnie. Nie szkodzi, zupełnie nie szkodzi. Możesz nie za­przeczać. Dowodziłoby to jedynie, że nie jesteś tak głupi, jakim się niekiedy wydajesz. Nie szu­kaj odpowiedzi: nie żądam odpowiedzi. Dobranoc; chłopcze, dobranoc.

ROZDZIAŁ XVI

Nowe odmiany tematu pożyczki. Przesunięcie ta­jemnicy. Rozumne 'przepowiednie. Rzeczownik po­spolity i przymiotnik dzierżawczy. Józef i ciotka Anna. Bracia mogą nie być do siebie podobni. Schleiter nie odmawia rady. Wstrząsające odkry­cie. Diva pokoje z kuchnią.

Jakże spokojny jest nasz dom! Józef musiał chyba się omylić. W tej całej historii z Połą zbyt wiele jest rzeczy niezrozumiałych. Ojciec jest naj­doskonalej pog-odny, a nawet, pomimo kłopotów pieniężnych, wesoły. Otrzymał on urzędowe we­zwanie w sprawie samochodu. Trzeba było zapła­cić. Zapłaciło się z trudem. Mówi o zaskarżeniu kupna nieszczęsnego placu. Mama usiłuje odwieść go od tego. Mawia on niekiedy: „Brak jeszcze przeszło roku do czasu gdy Laurent będzie pełno­letni...“ Doskonale rozumiem skąd ta pieczołowi­tość. To preludium do pożyczki, która zostanie za­ciągnięta na moje papiery. Kiedy indziej powiada: „Dlaczego by Józef nie miał udzielić mi pożyczki.

Dostał przecież ode mnie pieniądze, niech więc pożyczy mi te, które dostał“. I dodaje surowe uwa­gi na temat wolnych zawodów: „Męczyliśmy się przez dziesięć lat, aby wznieść się przy pomocy wiedzy. To po prostu oszustwo“.

Po wypowiedzeniu tych słów bierze kapelusz, wkłada palto i idzie do chorych. Jest to tym dziw­niejsze, że nie ma żadnych chorych w leczeniu, albo przynajmniej bardzo niewielu.

O Poli ani słówka. Jedyną, poszlaką, która mo­głaby potwierdzić przypuszczenia Józefa, jest czujna wola, z jaką ojciec unika wszelkiej wzmian­ki o niej. Jest to jednak oznaka bardzo niepewna. Może zapomniał już o Poli. Z chwilą, gdy prze­staje kogoś widywać, zapomina o nim, porzuca go.

Zagadka nie tkwi już teraz w ojcu. Wiem, że cokolwiek uczyni, wszystko musi być dla mnie za­gadką. Tym samym nie ma już żadnej zagadki, w tym przynajmniej co jego dotyczy. Natomiast niepokoi mnie mama. Z pewnością nie wie o ni­czym: gdyby doprawdy podejrzewała cokolwiek, musiałaby być w rozpaczy i zauważyłbym to. 0- tóż — nie jest w rozpaczy. Jest jakby odrętwiała. Zdawałoby się, że usiłuje nie rozbudzać się całko­wicie aż do czasu, gdy nadejdą jaśniejsze dni.

Oto siedzimy sami, we dwoje, przy piecu. Ona właśnie nawiązuje rozmowę. Myśli na głos:

Dyplom ten nie jest, naturalnie, tym, co się przypuszczało, a w każdym razie nie tym o czym marzył twój ojciec, który tak lubi się łudzić.

Ziemia Obiecana — 15

- 225

Nie odpowiadam, ciągnie więc dalej bez pośpie­chu:

Ale to nic, to nic! Mimo wszystko, nie omy­lił się. Przyjdziecie przecież wy i z wami będzie już zupełnie dobrze. Wiedza, jak to powiadał. Co się ciebie więc tyczy — powiedzie ci się. Bę­dziesz zapewne brał wszystko łagodniej, cierpli­wiej.

To spokojnie wypowiedziane proroctwo nie ła­mie jeszcze mojego milczenia. Matka wzdycha i mówi dalej:

Chciałeś kiedyś odejść. Było to na ulicy Guy- de-la-Brosse. Takie dziecinne pomysły. Co byś był robił, mój biedaku! Byłbyś dziś nie wiadomo czym, kancelistą w adwokackim biurze, albo ekspedien­tem w sklepie. A tak — masz licencjat i przecież na tym jeszcze nie koniec. Widzisz ! Należy czekać. Trudno powiedzieć, aby wszystko szło dobrze, ale jakoś tam idzie. Gdy nie chcę, abyście się pognie­wali, wiem co czynię, Laurent.

Jeszcze wzdycha i zabiera się z powrotem do roboty: nigdy bowiem nie przestaje łatać, szydeł­kować, poruszać zniekształconymi już rękoma.

Spoglądam na nią nie nazbyt intensywnie, aby jej nie spłoszyć. Stała się już bardzo ociężała, szczególnie w ostatnich latach. A jednak widzę w niej dzisiejszego wieczoru pewien majestat, jakąś antyczną wielkość. A no, tak! jest ona korną, omal nieświadomą przedstawicielką praw starszych od człowieka, najistotniejszych praw elementarnego życia.

Tak, — odpowiadam po dłuższej chwili. — Ty masz przynajmniej jakieś zasady. Wiesz, do­kąd zmierzasz, wiesz, czego chcesz. Rodzina! Za wszelką cenę — rodzina!

Zdejmuje okulary; teraz już bowiem potrzebu­je okularów do szycia. Spogląda na mnie nieśmia­ło, z uśmiechem:

Och! rodzina to coś bardzo wielkiego i bar­dzo nieokreślonego. Nie, po prostu — moja rodzi­na. Nie wiele dalej sięgam wzrokiem. Tyle rze­czy mam do zrobienia.

Milczenie raz jeszcze muska nas swoją dłonią. Po czym lekkim tonem rzucam:

Czy wiesz, co mi powiedział Józef dziś z rana?

Nie wiem, Laurent. Ale jestem pewna, że nie mógł powiedzieć nic bardzo złego. Dużo jest do­brego w Józefie.

Nie, nie powiedział nic złego, ale coś zabaw­nego po prostu. Siedzieliśmy w tramwaju i Józef płacił za bilet. Dał konduktorowi dziesięć centy­mów napiwku. Tak jest, to, co słyszysz! Powie­dział przy tym nadymając się, doprawdy, niczym synogarlica: „Nie możesz sobie wyobrazić, Lau­rent, jaka to przyjemność zachowywać się jak wielki pan“.

Matka słuchała uważnie z pewnym -niepokojem. Ale .nagle zaczęła się śmiać, śmiechem małej dziew­czynki.

Ach! — powiada, — to mi przypomina pa­nią Troussereau, waszą ciotkę Annę, której nie

widujemy już wcale. Byliśmy pewnego dnia u niej. Było to w czasie, gdy byłam brzemienna Ce­cylią. Ferdynand był ze mną. Musiało to być w porze podwieczorku. Pani Troussereau daje więc twojemu bratu maleńki kawałeczek suchego chle- ba, waha się przez chwilę i dokłada, zgadnij, co jeszcze? Czarną rzodkiew. Zdawała się zachwyco­na. Wyjaśniała: „Ten dom jest domem Bożym!“ Oczywiście zabrałam rzodkiew ukradkiem. Nie da­je się czarnej rzodkiewki pięcioletniemu dziecku... Tak, Ferdynand mógł mieć naówczas pięć lat. Ciotka ta nigdy nic wam nie dawała. Ale jeżeli zdarzyło się przypadkiem, że dała wam kamyk, korek zużyty, czy mniej nawet — po prostu pest­kę od jabłka... Józef! Trudno zaprzeczyć, jest on trochę bratankiem pani Troussereau. Ale ma swoje zalety. Nie jesteście do siebie podobni. Nie zawsze istnieje podobieństwo między rodzeństwem. Nie mówię już o moich biednych siostrach z Limy, nie znałam ich bowiem. Ale spójrz na ojca. Ni­czym nie przypomina on swego brata Leopolda. Zrobiliście nam któregoś dnia wymówkę, ależ tak! wymówkę, że nie bywamy u Leopolda. Był to o- kropny człowiek i prawdopodobnie zupełnie się nie zmienił. Człowiek wręcz zły. Wraz ze swoją pierw­szą żoną bili oni dzieci. I nie tak, jakbyś Tsądził, klapsa tu, czy tam. Nie! Prawdziwe koncerty bi­cia. Planowali to, rozmawiali o tym już naprzód. A w sobotę zamykali się u siebie, tam, w Nesles, w domu, który mają po dziadku Brunonie Pas- ąuier. I bili swe maleństwa. Czynili to oboje —

ojciec i matka. Sąsiedzi żegnali się i przestawali jeść. A gdy się kto pytał biednego małego Alber­ta: „Co tu masz nad brwią?“ odpowiadał: „To od uderzenia“. Dzikie jakieś igrzyska. Widzisz, że bracia mogą zupełnie nie być do siebie podobni.

Zapadamy z powrotem w milczenie, po czym ma­ma zinów się odzywa:

Jak się człowiek zmienia! Jak się zmienia! Kto potrafi to opowiedzieć?

Spoglądam matce w twarz. Co ma na myśli? Czy ma zamiar oddać się jakimś zasadniczym roz­ważaniom na temat upadku mocarstw i zmienno­ści losu? Chyba nie; mama nie czytuje gazet i jej świat jest zupełnie maleńki. Uśmiecha się z wiel­ką naiwnością, uśmiechem, który nie wybiega poza mury domu.

Jak się człowiek zmienia! — podejmuje. — Spójrz na Józefa właśnie. Gdy był mały, można powiedzieć, że nie miał prawie zupełnie nosa. Ma­leńkie ziarnko grochu, albo i mniej jeszcze. I oto teraz ma biedaczysko wielki nochal. Trudno go po prostu poznać. A ty sam, gdy byłeś dzieckiem... Tak, krzywicie się natychmiast, gdy tylko zaczyna się o tym mówić. Miałeś więc wątły głosik i rączki cherubina, jak Cecylia. A teraz zdawałoby się, że cię zamieniono. Ale to nie szkodzi: zawsze jesteś moim synem.

Marzy, a nawet uśmiecha się.

Najwidoczniej nic nie wie, inaczej, trudno przy­puszczać, aby mogła się jeszcze uśmiechać.

Patrzę na Zuzannę, która bawi się kalkomanią

przy końcu stołu; jak też się ono odmieni, to ciepłe, żywe stworzonko?

Przechodzi dzień i oto jestem tu, pogrążony w spokoju laboratorium. Popołudnie ma się ku koń­cowi... Rozmawiam ze Schleiterem.

Czy sądzi pan, — pytam, — źe młody czło­wiek w moim wieku, posiadający, tak jak ja, licen­cjat, mógłby, nie porzucając studiów oczywiście, znaleźć zajęcie, pozwalające żyć choćby najskrom­niej?

Schleiter kiwa swoją wydłużoną, czarną głową:

To jest możliwe. Czyż nigdy panu nie mówi­łem, że od siedemnastego do dwudziestego trzecie­go roku życia otrzymywałem od ojca czterdzieści franków miesięcznie, co zresztą stanowiło dla nie­go ciężką ofiarę?

A więc?

A więc, kochaneczku, dorabiałem resztę. Ist­nieje na to wiele sposobów. Dawałem lekcje. Pisa­łem prace, których nie podpisywałem własnym na­zwiskiem. S'ą to, kochanku, sposoby elementarne.

Panie Schleiter, będą mi potrzebne pańskie rady.

Marzy pan o niezależności?

Być może. Nie wiem jeszcze.

Zwykły porządek rzeczy. Zawsze w pewnej chwili pępowina poczyna usychać.

Nie marzę o niezależności, marzę o... pogo­dzie ducha.

Jedno jest funkcją drugiego. A oto i pański' brat.

Istotnre wchodzi Józef. Zdejmuje melonik, pa­rasol stawia w zlewie i mówi:

Wrócimy razem. Muszę z tobą pomówić. Chwileczkę, jeżeli pozwolisz? Powiem tylko dwa słowa pannie Strohl. Chodzi o zwykłą informację.

Co się znów stało? Czego Józef chce? A ta infor­macja... Jakaż informacja może być potrzebna He­lenie? Biorę palto. Józef gwiżdże, krzywiąc się lekko.

Jak wy się tu obchodzicie z tymi psami, że tak wyją?

Jest pan bardzo sentymentalny, — moduluje Schleiter.

Józef unosi brwi.

Z ludźmi — nie sądzę. Ze zwierzętami to inna sprawa.

A po chwili jesteśmy oto na ulicy. Czekam, aby Józef zaczął. Czekam, aby uczynił pierwszy krok. Nie spieszy mu się. Gdy dochodzimy do tramwaju, powiada:

Widziałem Połę Lescure.

Ach! i cóż się z nią dzieje?

Zgadnij gdzie ją widziałem?

—■ Skądże mogę wiedzieć?

W Creteil. Jest w Creteil. Najzwyczajniej w świecie. Najprościej w świecie. Zamieszkała w Creteil. Dwa pokoje z kuchnią. Przy końcu głów­nej ulicy. Cała ulica wie o tym, bo on spędza tam dwie godziny rano i dwie wieczorem. Nic nie mó­wisz?

Cóż chcesz, abym powiedział? Wszystko to razem jest straszne.

Dotychczas nie wiedziałeś jeszcze zapewne, co to jest mężczyzna. Dobra. Zaczynasz się o tym dowiadywać. Mówiłem z Połą Lescure, zbyteczne abym ci powiedział gdzie; byłoby to zbyt zawiłe. Mówiłem z nią grzecznie. Czy wiesz, co mi odpo­wiedziała? Nie? Odpowiedziała mi: „Dość złego narobiliście mi wszyscy razem“. Ot co! Nie wiem, co mogliśmy jej uczynić. Pozycja w Creteil jest stracona i nikt na świecie nie mógłby jej napra­wić.. Pozostają dwa punkty: po pierwsze, aby ma­ma nie dowiedziała się o niczym, a to się staje co­raz trudniejsze. Po drugie, inie życzę sobie skan­dalu. To musi ustać, ponieważ bardzo mi prze­szkadza.

Tramwaj dyszy wzdłuż opustoszałych wybrzeży. Dalej zaczyna się ciemne, jęczące w okowach zimy i nocy przedmieście.

Józef nachyla się do mnie, mamy bowiem sąsia­dów i szepce:

Twoje pięćset franków i pięćset franków Ce­cylii... Oto masz, chłopcze, na co one poszły — dwa pokoje z kuchnią. Dałoby się może utrzymać go na wodzy za pomocą pieniędzy i byłby to dobry spo­sób. Ale wy mu dajecie pieniądze. Skutek: dwa po­koje z kuchnią.

ROZDZIAŁ XVII

Józef potępia skandal. Nie ma gdzie się schronić. Ryzykowny manewr. Dyskusja może zboczyć z wła­ściwego toru. Łzy mojej siostry Cecylii. Ktoś puka do drzwi. Nowe zwycięstwo nieuchwytnego.

Zaręczam ci, Józefie, że zbędne jest, aby była obecna i Cecylia.

Owszem, owszem, chcę tu mieć i Cecylię. Dla­tego właśnie, aby go upokorzyć. Za kwadrans ma­ma wyjdzie po zakupy. Wesołą wilię będziemy dziś mieli! Mama zabierze ze sobą Zuzannę. Zuzia od rana zanudza ją o kolorowe świeczki. Gdy tylko wyjdą, zawołam ojca.

Urządź jakoś, Józefie, by nie wyglądało to na sąd.

Dziwny jesteś, Laurent. Niegdyś, z powodu spraw dużo mniejszej wagi robiłeś najrozmaitsze hece, które o mało co nie zakłóciły nawet całego życia domowego. Dzisiaj widzę w tobie niepojętą jakąś pobłażliwość.

Nie jestem, niestety, pobłażliwy; w każdym

razie — jeszcze nim nie jestem. To, co mówisz, mógłbym zastosować do ciebie: niegdyś uważałeś to wszystko za sprawy bez znaczenia, teraz poka­zujesz pazury.

Dlatego, że dzisiaj przeszkadza mi to. Nie ży­czę sobie skandalu. No, dalej, nie traćmy czasu! Jak tylko mama wyjdzie z domu, stawcie się tu oboje iz Cecylią. Ja biorę na siebie ojca.

Poszedłem zapukać do Cecylii, po czym, cichym głosem zacząłem przygotowywać ją nieco:

Józef jest zupełnie zdecydowany, Cecylio, a Ferdynand zgadza się z nim. Powiadają, że to je­dyny sposób uniknięcia gorszych jeszcze nie­szczęść. Chcą, abyś była przy tym. Robiłem, co mo­głem, aby ich od tego odwieść.

Mają rację. Chociaż to straszne, wolę być z wami. Nie dlatego, aby go oskarżać, wierzaj mi. Dlatego, aby się to nie stało... — nikczemne.

Siostro, jesteś zachwycająca.

Nie, nie, wcale nie zachwycająca, mój bied­ny chłopcze, ale bardzo smutna, smutna do łez.

Pocieszymy się, Cecylio. Pozostaje nam mu­zyka.

To co powiem, Laurent, będzie może święto­kradztwem. Muzyka! Długo myślałam, że obroni mnie ona przed wszystkim, żyłam w muzyce i czu­łam się, jak w twierdzy wśród najgęstszych chmur.

I nadal jeszcze żyję w muzyce; wiem jednak, że nie jestem już nieczuła na ciosy. Wszystko mnie rani.

Mnie również, siostro, rani wszystko. I nie

ma dokąd się schronić. Ach! otóż i mama już wy­chodzi. Zuzanna z mamą już wyszły. No, Cecylia, czas!

Cecylia wzięła swoją chustkę i przeszliśmy do pokoju Józefa. Znaleźliśmy tam już Ferdynanda. Od samego rana był on uczesany, umyty, porząd­nie ubrany, co w dni świąteczne nie było jego zwy­czajem. Włożył biały kołnierzyk i z całej jego oso­by biła jakaś odświętna oficjalność. Skinął, byśmy siedli; w ciągu paru minut słuchaliśmy uważnie rzadko rozlegających się odgłosów domowych.

Pokażę ci w mojej kartotece, — mówił Jó­zef, — wiadomości dotyczące twego placu.

Weszli razem, bardzo szybko. Gdy już drzwi by­ły zamknięte, ojciec zauważył nas. Miał na sobie sukienne okrycie. Z kołnierza opatrzonego kaptu­rem wznosiła się prosto głowa, doprawdy bardzo jeszcze młoda, głowa o złotawych, poskręcanych w loki włosach, o płomiennych, nieco zawadiackich wąsach i nieuchwytnym uśmiechu, zdającym się wiecznie błąkać, trzepotać, przemyśliwae nad ja­kąś ucieczką — byle gdzie indziej, gdzie indziej, gdzie indziej... Wpatrywałem się weń z całej siły

i czułem, że nie potrafię go nienawidzić. Straci­łem nawet nadzieję, abym mógł kiedykolwiek zro­zumieć tego człowieka, który mnip spłodził, który wydał mnie z najintymniejszej swojej substancji. Pozdrowił nas skinieniem głowy, a w ruchu tym nie brak było ani wdzięku, ani dumy i wyrzekł:

Zachwycające zebranie. Moi drodzy, zostaw­cie nas samych z Józefem.

Nie, ojcze, — przeciął Józef. — Musimy po­rozmawiać wszyscy razem. Zajmij krzesło. Zaczy­nam.

Mój kochany, zdawało mi się, że sprowadzi­łeś mnie tu w sprawie placu.

Usiłował zachować jeszcze ów lekki ton, który zawsze zbijał nas z tropu i czarował.

Zmieniłem zdanie, ojcze. Pomówimy o Poli.

Błękitny uśmiech oczu raptem przybladł.

Po raz wtóry, — odparł, — wpadam w tego rodzaju potrzask. Na przyszłość będę się strzegł.

„Na przyszłość“ jest cudownym wyraże­niem, — spokojnie odpowiedział Józef. — Widzę, że masz projekty. Nie, ojcze, nie odchodź! Wy­świadcz nam nawet tę łaskę i siądź na chwilę. Ze­braliśmy się tu nie po to, aby się kłócić, wierzaj mi, ale po to, aby podyskutować w sposób przy­zwoity.

Ani kłótni, ani dysput. Nie wiem jakim pra­wem wtrącacie się do moich spraw. Ja nikogo nie dręczę, do niczyich spraw się nie wtrącam. Już i tak dość się nudzę w tym Creteil, a wy chcecie, zapewne, całkowicie obrzydzić mi tu życie. Ja, człowiek doświadczony, nigdy nie pozwoliłbym so­bie jednak na czynienie wam jakichkolwiek wymó­wek, a wy zbieracie się oto we czworo, aby prawić mi morały. Śmieszne uroszczenia!

Nie chodzi o morały, — odparł Józef.—Kpię sobie z moralności. Nie jestem taki jak Laurent. Powtarzam: nie chodzi o prawienie morałów.

O cóż ci więc chodzi?

Stwierdzam, ojcze, że krępujesz nas. Zro­zum — zwłaszcza mnie krępujesz.

Czy zechcesz wyjaśnić mi w czym?

Nie życzę sobie skandalu. Po pierwsze ze względu na moje interesa, które by mogły na tym ucierpieć. Po drugie ze względu na dobre imię ro­dziny, mam bowiem zamiar się ożenić.

żenisz się! — zawołałem. — Nigdy nie mó­wiłeś o tym.

Mówię o tym teraz. Widzisz, ojcze, ograni­czam dyskusję. Nie wspominam nawet o mamie, aby nie wysuwać w naszej rozmowie względów u- czuciowych, na które nie jesteś zbyt wrażliwy. Po­wtarzam: nie życzę sobie skandalu! Ferdynand mówi to samo.

Oczywiście, — mruknął Ferdynand, — ja również mam się żenić.

A więc żeńcie się, żeńcie, moje dzieci.

To niesłychane! — zawołał Józef.—Nie pro­simy cię o błogosławieństwo. Prosimy cię o spokój. To nie jest tak wiele.

Spokój! To wy ten spokój zakłócacie.

Ależ, w końcu, ojcze, jest w tym coś potwor­nego, aby ta osoba mieszkała w samym Creteil i to... w stanie, w jakim się obecnie znajduje. O dziesięć minut drogi od domu. To igranie z ogniem. Creteil! Czemuż właśnie — Creteil?

Ojciec dał rozbrajającą odpowiedź:

Aby oszczędzić na czasie, a nawet na wydat­kach.

Zbici z tropu, spoglądaliśmy wszyscy czworo na

siebie, mając niejasne uczucie, że cała ta scena zbacza z wytkniętej drogi, że nie jest tym, czym chcieliśmy, aby była, że ten nieuchwytny człowiek raz jeszcze wymyka nam się z rąk.

A więc widzicie, — odezwała się Cecylia, — że cała ta rozprawa staje się mniej więcej bezsen­sowna, a w każdym razie — zbyteczna. Jak to, Jó­zefie, chodzi o nieszczęście, o prawdziwe nieszczę­ście, o rzecz, nad którą niepodobna zastanawiać się inaczej, jak z rozpaczą i wstydem, a ty jedno tyl­ko masz do powiedzenia: że nas to krępuje, że krę­puje to ciebie. A nie! pozwólcie mi odejść.

Oczywiście, — odparł ojciec. — To najsłusz­niejsze, co możesz uczynić. Młoda dziewczyna, jak ty, Cecylio! Chciałbym wiedzieć, co ty właściwie tu robisz? Dawniej młode dziewczęta zachowywały się z większą powściągliwością.

Poczekaj jeszcze chwilę, Cecylio! — wark­nął Józef. — Mimo wszystko, można się porozu­mieć i coś postanowić.

Cecylia zaczęła płakać.

Nie! nie! Nigdy nie będzie można się poro­zumieć. Wszystko, co mówicie jest bez znaczenia. Mówicie o postanowieniach, o interesach, o skan­dalu, nie wiem już o czym więcej. To wszystko jest nędzne. To wszystko jest śmiertelnie smutne. Przestańmy już mówić, przestańmy! Najlepiej bę­dzie milczeć.

Pójdziemy sobie! — zawołałem. — Z pewno­ścią opuścimy ten dom — Cecylia i ja.

Ha, cóż, moje dzieci, idźcie sobie. Nie mó­

wię — nie! Ale odejdźcie dyskretnie, bez melodra­matów. Widzisz, Józefie, jak to niebezpiecznie wciągać nerwowe dziecko w śmieszne sprzeczki.

Nic nie szkodzi, — burknął Józef, — mimo wszystko doprowadzę to do końca. O jedno tylko cię proszę, o coś prostego i łatwego do urzeczy­wistnienia : niech Pola opuści Creteil.

Opuści Creteil, jeżeli zechcę i jeżeli to będzie możliwe, mój drogi.

Potrafię zmusić cię do tego.

Mój drogi, chciałbym wiedzieć, w jaki spo­sób.

Józef nagle wybuchnął :

Strzeż się! Mam wiele możliwości. Posiadam stosunki. Jestem bogaty.

-— Jesteś bogaty, — westchnął ojciec. — Jesteś bogaty w dwudziestym siódmym roku życia. Masz szczęście, mój drogi.

Józef stał oparty plecami o drzwi. Zawołał z wściekłością:

Nie wyzywaj mnie! Nie kpij ze mnie!

Ojciec odzyskiwał powoli swój kpiący uśmiech.

Nie kpię z ciebie. Stwierdzam jedynie, że wy­chowałem cię bardzo źle. Jest to dla minie dopraw­dy bolesne.

W tej chwili rozległo się lekkie pukanie do drzwi.

Otwórzcie! — posłyszeliśmy ledwo uchwyt­ny głos mamy.

Nastała chwila śmiertelnej ciszy.

Otóż masz! — cicho stwierdził ojciec. — Masz, czegoś chciał.

Otwórzcie! — powtarzała mama.

Chwileczkę, — wyszeptał Józef. — No, obie­caj nam, tu, w tej chwili, że ona opuści Creteil.

To się nazywa nadużywaniem sytuacji, — odparł ojciec. —Absolutnie nic nie obiecuję. Mar­twisz mnie, Józefie.

Nagle drzwi zahuczały od pośpiesznych uderzeń pięści. Mama krzyczała już teraz:

Otwórzcie! otwórzcie! Chcę wejść. Co wy tam robicie w tym pokoju?

Cecylia odsunęła Józefa i przekręciła klucz. Drzwi natychmiast się otworzyły. Matka postąpiła dwa kroki i przyjrzała się nam wszystkim pięcior­gu. Było to spojrzenie nie do zniesienia, spojrzenie uwieszonego za ręce nad przepaścią nieszczęśliw­ca, który opierał się długo, ale przestał się już o- pierać i postanawia skoczyć w przepaść. Zrohiła jeszcze jeden krok i padła na podłogę.

Zabiliście ją! — zawołała Cecylia.

Nie, — odrzekł ojciec. — To tylko napad nerwowy. Miewała takie napady dawniej, gdy była jeszcze młoda. Przynieście mi wody, octu i ręcz­nik.

Ferdynand rzucił się w kierunku schodów. Klę­czeliśmy wszyscy. Mama była sztywna i bardzo blada.. Ręce i nogi miała powykręcane w jakiś nieludzki sposób. Słychać było jak zgrzyta zębami. Z ust* wydobywał się powolny i niewyraźny jęk. Ojciec począł odpinać jej stanik. Ogarnął nas

wszystkich wstyd; Cecylia zdjęła swój kaszmirowy szal i rozpostarła go na chorej. Ojciec mówił to­nem pełnym szczerego politowania:

Karmiła was piersią, nawet małą Zuzię. Ro­biła to z zasady. Powtarzam, że to tylko atak ner­wowy. Nie, to nie jest śmiertelne. Nie jest to na­wet zbyt niebezpieczne, ale bardzo przykre, oczy­wiście. I możecie sobie powiedzieć, moi drodzy, że­ście tego chcieli; możecie sobie powiedzieć, że u- czyniliście wszystko, aby do tego doprowadzić. Ce­cylio, poszukaj jakiejś poduszki, podłóż matce pod głowę. Polejcie jeszcze ręcznik. Wyobrażacie so­bie, że w życiu robi się, co się chce. Zmienicie zda­nie. No, nie płacz, Cecylio. Gdy odzyska przytom­ność, trzeba, abyśmy mieli wesoły wyraz twarzy. Dobrze, powoli. Co mówisz, Józefie? że raz je­szcze wystrychnąłem was na dudków? Jakież wy­rażenia, mój chłopcze! Nie nalegaj, byłby to brak szacunku; w stosunku do twojej matki oczywiście.

0 sobie nie mówię. Nie mam już co do was żad­nych złudzeń. Nie, najmniejszych nawet złudzeń.

Ziemia Obiecana — 16

ROZDZIAŁ XVIII

Stalowe charaktery. Wzniosły smutek milczenia. List od Heleny Strohl. Krajobraz przedmieścia.

O zmyśle spostrzegaicczości. W piekle z kolegą Chabot. Nie mam jeszcze lat dwudziestu.

Pamiętnikarz opowiada, że nazajutrz po przy­byciu na wyspę św. Heleny cesarz począł gwizdać jakąś melodię z wodewilu. I Las Cases wydaje się tym zdziwiony. Jeżeli ta urocza beztroska ma być cechą stalowych charakterów, wierzyć muszę, że ojciec mój — abstrahując od jakichkolwiek po­równań — nie był jednak stworzony z kiepskiego materiału.

Nazajutrz po tym nieszczęsnym dniu, parę mi­nut po dwunastej wyszedłem do ogródka, aby ode­tchnąć zimowym powiewem. Łagodny był i świe­ży. Zdawało się, że po raz pierwszy od wielu dni ominie nas deszcz. Po mlecznym nieboskłonie wiel­kie odcumowane chmury płynęły bez steru. Zgnę­biony chodziłem wzdłuż małej lipowej alei. Naraz dobiegł mnie głos ojca. Siedział w laboratorium

przy zamkniętych oknach, śpiewając wesoło ezote­ryczną swą piosenkę:

Cziko

Czikokando

Batifol i ripempette...

Niekiedy przerywał, wyrzucając dla oczyszcze­nia głosu dźwięczne „hum!“, od którego trzęsły się szyby.

Matka od rana nie wychodziła ze swego pokoju. Poszedłem ją tam odwiedzić. Leżała z zimnym kompresem na czole. Uśmiechnęła się zlekka.

To nic wielkiego, mój mały. Sama nie wiem, co mi się stało. Starzeję się już trochę, Laurent.

Nie powiedziała ani słowa więcej. Przyglądając się jej nieznacznie, pojąłem wreszcie, że nie wie ona może o niczym, albo też wie może wszystko, ale nic nie powie.

Trzeba było wielu lat na to, abym się pogodził z podobnym milczeniem i pojął cały wzniosły jego smutek. Jeżeli nie doceniałem go początkowo, to dlatego, że byłem dzieckiem, dlatego, że chodziłem upojony dziełami Ibsena, a może też i dlatego, że potrzeba mi było choćby zatrutego uzasadnienia dla mego wielkiego głodu samotności i ucieczki.

Powiedziałem mamie, że wychodzę i istotnie wy­szedłem. Było to, jeżeli się nie mylę, nazajutrz po Bożym Narodzeniu. Sorbona była zamknięta. Nie czekano na mnie nigdzie. Pragnąłem jedynie zmę­czenia jako gwarancji snu.

Idąc ulicą du Moulin, spotkałem listonosza, któ­ry wręczył mi list.

Dla kogoś z państwa, — powiedział.

List był do mnie. Natychmiast poznałem pismo

i doznałem jakiegoś, nie dającego się na razie wy­tłumaczyć, uczucia niemocy, któremu podlegam dotąd jeszcze na samo wspomnienie tego dnia.

Z jakąś szczególną determinacją przeczekałem z dziesięć minut co najmniej, zanim otworzyłem list. Skręcałem właśnie w długą ulicę d‘Alfort. Cią­gnęła się ona bez końca, omglona, opustoszała, zi­mowa. Wziąłem się wreszcie do czytania.

Drogi przyjacielu! Znam Pana przeszło od divóch lat i mam dla Pana wiele szacunku, a także wiele życzliwości. Pragnąc być zupełnie ścisłą muszę dodać, że ta życzliwość graniczy­ła omal że z tkliwością. Zaledwie śmiem napi­sać to słowo, nie dlatego, oczywiście, aby tkli­wość była Panu obcą, ale dlatego, że mam nie­mal rozpaczliicą pewność, iż tkliwość moja niezbyt cenną byłaby dla Pana i że nie zamie­szkuje Pan tej samej, co ja, planety, żyje Pan, drogi Laurent, w wyimaginoiuanym śioiecie myśli i uczuć, bardzo szlachetnych, naturalnie, ale wśród których najlepsi przyja­ciele pańscy tracą nadzieję znalezienia dla sie­bie jakiegokoliviek zakątka. Trudno! Jedynym człowiekiem z którym chcę natychmiast po­dzielić się wiadomością o tym co mnie spoty­ka, jest Pan właśnie, i to z ivielu powodów.

Wychodzę za mąż, Laurent. Coś mi mówi, że wiadomość ta nie spotka się u Pana z zu­pełną obojętnością. Postanowienie zapadło wczoraj. Przyzna Pan, drogi przyjacielu, że nie zwlekałam zbyt długo ze zwierzeniem się Panu. Zwierzenie to wydaje mi się tym bar­dziej konieczne, że mam poślubić pańskiego brata, tak, brata pańskiego, Józefa.

Drogi Laurent! niechaj Pan nie sądzi, że mogliśmy, Józef, czy ja, poiviedzieć o tym wcześniej. Trzeba było się zdecydować. Dzi­siaj jestem już zdecydowana, i list ten właśnie czyni moje postanowienie zupełnie ostatecz­nym.

Wiem, czy może toyobrażam sobie tylko, że pomiędzy bratem pańskim, Józefem, a Panem nie ma całkowitego porozumienia. Muszę jed­nak oddać Panu sprawiedliwość: ilekroć za­chodziła między wami jakaś różnica zdań i móiuił Pan o nim ze mną, kończyło się zawsze na tym, że wygłaszał Pan dlań pochwałę. Przy­zna Pan, że było to dobrą referencją. Nie mo­gę uwierzyć, aby równie dumny Pan był z ca­łej swojej rodziny.

Pod koniec tego roku miewałam często spo­sobność widywania pańskiego brata i rozma­wiania z nim. Jest to bezsprzecznie charakter stanowczy i człowiek pełen inteligencji. Proś­ba, z którą się do mnie zwrócił, podyktowa­na, czuję to, szczerym uczuciem, wzruszyła mnie, drogi Laurent. Nie żyję, jak Pan, po­

śród zjaw. Skończę wkrótce dwadzieścia trzy lata. Jestem nieco starsza od Pana. Muszę myśleć o urządzeniu sobie życia, jak właśnie utrzymuje Józef.

Drogi przyjacielu! Byłabym zrozpaczona, gdyby iviadomość ta miała sprawić Panu naj­drobniejszą choćby przykrość; a u Pana wszy­stko jest możliwe. Byłabym może osobiście przeprowadziła tę rozmowę, jak to umyśliłam początkowo. Ale cóż! z Panem nie udaje się nic przeprowadzić; byłby mi pan zapewne przer­wał i począł rozprawiać o poezji lub muzyce, o Uranie, który się kręci w odwrotnym kierunku, niż wszystkie inne planety... Nie miałam pew­ności czy będzie Pan w danej chwili xvolny od swych zwykłych urojeń. Wolałam więc użyć listu.

Ponieważ, w gruncie rzeczy, trudno mi przy­puszczać, aby ten nieskładny list mógł spra­wić Panu najmniejszą przykrość, zaniecham wszystkiego, co by mogło być uważane za sło­wa pociechy. Pragnę jednak dodać, że mimo widoczne różnice, dostrzegam między pańskim bratem, a panem, w pewnych przynajmniej chiuilach, wspólne, bardzo ładne, niekiedy le­dwie ujawniające się cechy, co nie jest mi nie­miłe, wręcz przeciwnie, skoro przez nie w mo­ją nową egzystencję wejdzie żywe wspomnie­nie przyjaźni, o której nie powinien Pan już nigdy powątpiewać.

W chwili, gdy kończę ten list, zastanazwiam się jakim mianem mam nazwać Pana. A ta­kie to -proste:

żegnaj, braciszku!

Helena.

Włożyłem list do kieszeni i szedłem dalej. Póź­niej nieco skręciłem na lewo i wkroczyłem w ulice, wzdłuż których ciągnęły się bez końca ślepe mu- ry. Niekiedy wyjmowałem list z kieszeni i mówi­łem sobie: „Właściwie, co mi to szkodzi? Czemuż by nie? Tak — czemuż by nie?“ I szedłem dalej bez określonego celu.

Mogła być godzina czwarta i ściemniało się już, gdy zatrzymałem się pod latarnią gazową pośrod­ku umazanej pyłem węglowym uliczki. Ponad mu- rami można było dostrzec zbiorniki gazu. Po dru­giej stronie tłoczyły się niewielkie budynki fabry­cznie jedne na drugie, jak gdyby popychając się w złości. Z dwóch wylotów kominowych, jeden wyrzucał kiście zielonego dymu, drugi kłęby po­marańczowej pary. W zależności od kierunku wia­tru ulica pachniała to gazem świetlnym, to znów landrynkami. Zrobiłem jeszcze parę kroków i woń się nagle zmieniła. Była to potężna stęchlizna o- dlewni, stęchlizna palonego ścierwa.

Wsparłem się o jakiś mur i poczułem, że się roz­płaczę. Ulica była pusta. Nie powstrzymywałem dłużej łez.

Nieco potem nadjechał jakiś robotnik na rowe­

rze. Zatrzymał się przede mną, popatrzał z zakło­potaniem i powiedział:

Chodź na łyk białego. Ja stawiam.

Gdy odmownie potrząsnąłem głową, mruknął:

Nie chcesz? źle robisz. Wiem, co mówię.

Ciemność poczynała gęstnieć. Ruszyłem naprzód,

myśląc: „Przecież to nie z powodu Heleny. Więc może ze zdenerwowania. Tak, czy inaczej—wstyd“.

W ciemności rozwijało się powoli następujące rozważanie. „Jest we mnie coś niezrozumiałego. Mam zamiar poświęcić się nauce i moi profesoro­wie, przyjaciele, koledzy z laboratorium uważają, że jestem dobrym obserwatorem. Niestety! To nie­prawda. Na pewno tak nie jest. Gdybym był tym, co się nazywa dobrym obserwatorem, widziałbym wszystko, wiedziałbym wszystko, miałbym na wszystko oczy otwarte. Istnieje mnóstwo rzeczy, których nie widzę, które zaczynam rozumieć zbyt późno, wtedy dopiero, gdy utknę już w nich nosem. Co to wszystko ma znaczyć? Cały wielki odcinek życia wymyka mi się, rozgrywa się poza mną. A ja chcę badać życie, chcę właśnie zostać biologiem, czyli badaczem życia. A przecież pewne sprawy, będące istotnie moją własnością, moim pokarmem, ach! te odczuwam, widzę i rozumiem tak dobrze, jak i wszyscy inni, lepiej nawet od kogokolwiek na świecie. Tylko, że nie dostrzegam wszystkiego. He­lena ma rację: żyję pośród zjaw. Marzę. Potrafię marzyć jedynie. Schleiter powiada, że w laborato­rium nie należy marzyć. Jeżeli Schleiter ma słu­

szność, życie moje jest chybione. Ale Schleiter mo­że się mylić...“

Tuż przed ósmą wieczór począł padać deszcz. Znajdowałem się przy końcu jakiejś alei w pobliżu wysokich budynków.

Co to takiego? — spytałem jednego z prze­chodniów.

To, proszę pana, to jest przytułek w Bicetre.

Przypmniałem sobie nagle, że tu właśnie Cha­bot jest internem. Myśl ta była jak gdyby deską ratunku. Wszedłem, spytałem o dyżurkę i pobie­głem tam. Przypuszczenie, że Chabot mógłby być nieobecny, wzbudziło we mnie na chwilę poczucie nie dającej się przeżyć klęski.

Chabot był tu jednak. Jego subtelna, zmęczona twarz promieniowała wśród innych. Przyjrzał mi się życzliwie, przedstawił mnie, kazał siąść i po­wiedział :

Przynieście z powrotem zupę i dajcie kieli­szek dla Pasąuiera.

Po dziesięciu minutach pijany byłem hałasem, pijany słowami, a może ,i winem.

Przy deserze jeden z pielęgniarzy zawiadomił Chabota, że wzywają go do chorego.

Chodź ze mną, — zwrócił się do mnie. — Jest na co popatrzyć.

Była to sala starców. Oświetlały ją nocne lamp­ki, o płomyku tak wątłym, że w pierwszej chwili nie można było dostrzec nic, prócz łóżek, prócz bia­łych zarysów łóżek. Panowała tu dzika jakaś woń. Woń zwierzęcej nory, woń bezwładnych dzikich

bestii. Powoli wzrok przyzwyczajał się do ciemno­ści. Wówczas dostrzegało się leżących na łóżkach starców. Dwie grube deski przymocowane po obu stronach łóżka, chroniły większość spośród nich przed upadkiem. Prawie wszyscy już spali, ale ja­kimś snem niespokojnym, pełnym westchnień, po­mruków, chichotu i niewyraźnych jęków. We śnie szamotali się z widziadłami życia.

Chabot obejrzał chorego i zrobił mu zastrzyk. Po powrocie do dyżurki wypiłem jeszcze kieliszek wina.

Nie domyślasz się nawet, — powiedziałem mu, — jak wielką mi oddałeś przysługę.

Zapraszając cię na obiad?

Nie, pokazując mi to piekło tam, piekło sta­rych ludzi.

Aby wrócić do Creteil, musiałem teraz odbyć cały ów kręty szlak, prowadzący najpierw przez Paryż. Ale, niech tam! Czułem się przedziwnie lekki i silny. Powtarzałem co chwila: „Nie mam jeszcze lat dwudziestu. Nie mam jeszcze lat dwu­dziestu. Chcę więc żyć!“

ROZDZIAŁ XIX

Wielmożny pan Justyn Weill

u Pana Jakóba Weilla

w Guevenheim (Alzacja)

10 stycznia 1901 roku.

Drogi Justynie! Spróbuję odpowiedzieć Ci na Twój list; wprawdzie nie punkt po punkcie — trudno mi bowiem uporządkować myśli — ale tak, jak mi się odpowiedzi pod pióro nawiną.

Pani Henningsen bardzo zawiniła. Nieszczęśliwa ta kobieta niewątpliwie kochała swego syna. Ko­chała go na swój sposób. Powinna była od samego początku zwrócić się do specjalistów. Gdy jej to przyszło do głowy, choroba była już zbyt zakorze­niona. W ciągu ostatnich miesięcy panowały tam straszne kłótnie, bito się nawet. .Bywały dni, gdy pani Henningsen wygrażała: „Każę cię zamknąć!“ a znów kiedy indziej jęczała: „Będziesz miał swo­ją morfinę, kochaneczku! Już ja ci ją wynajdę, gdybym nawet miała ukraść. Gdybym nawet mia­

ła oddać się aptekarzowi. Będziesz ją miał, jeżeli ci taką sprawia przyjemność!“ O wszystkich tych szaleństwach dowiedziałem się od sąsiadów, ludzi, którzy zajmują obecnie nasze dawne mieszkanie, pod pracownią Henningsenów.

W ostatnich dniach grudnia zamykała syna na klucz, jakoby dla uzdrowienia go. Gdy poczynał cierpieć z powodu „głodu“, wpadał w szał. Opo­wiadałem ci chyba o tym, jak pewnej niedzieli wy­szedł, odkręciwszy zamek. Przybył do nas w ta­kim stanie, że Józef nie chciał go nawet wpuścić do mieszkania. Pani Henningsen pozbawiła go wów­czas pieniędzy. Waldemar począł kraść narkotyki, najpierw w apteczce mego ojca, potem u pewnego aptekarza, którego steroryzował przy pomocy re­wolweru, a który złożył skargę dopiero po kata­strofie. O tym wszystkim nic nie wiedzieliśmy. Nie mogliśmy nic wiedzieć, choć było tak bez wąt­pienia. Gazety wypisywały tyle niezwykłości, że nie można wszystkiemu wierzyć.

Wiesz, że na Sylwestra odbywa się u nas za­wsze tradycyjne rodzinne przyjęcie. Może kiedyś, w przyszłości, spędzisz to święto z nami. Jemy więc kolację w oczekiwaniu na godzinę dwunastą dla powitania Nowego Roku. O dwunastej wszy­scy całują się nawzajem i idą spać. Myślę, że gdy­byśmy zaniechali kiedy tej małej uroczystości, ma­ma czułaby się bardzo nieszczęśliwa: żyje ona tra­dycją. Istnieją wszelkie dane, że potrwa to jeszcze czas jakiś, mimo to, co nazwałbym naszym „wy- eksplodowaniem“.

Waldemar zaproszony był tego roku, podobnie jak i lat ubiegłych, chociaż mama powtarzała mi parę razy: „to małżeństwo nie dojdzie do skutku“. Obawiałem się, aby Waldemar nie przybył w sta­nie godnym pożałowania: mieliśmy już dość dra­matów. Jeżeli o mnie chodzi, to z całych sił pra­gnąłem trochę spokoju i odpoczynku. Ponieważ dnia tego nie wyjeżdżałem do Paryża, prosiłem Ferdynanda, by, wstąpiwszy wieczorem po Walde­mara sam go przywiózł, aby go w ten sposób nieja­ko dopilnować. Zarówno dla Cecylii, jak dla siebie jak i dla nas wszystkich pragnąłem, aby ostatni dzień roku był dniem skupienia. Ferdynand do­skonale to zrozumiał. Wytłumaczyłem mu rozmaite rzeczy, bez rozwodzenia się w szczegółach.

O 'siódmej byliśmy już zebrani wszyscy prócz, oczywiście, Waldemara i Ferdynanda. Nie ma je­szcze mowy o obecności H. S. podczas tych drob­nych uroczystości. Powrócę jeszcze do osoby H. S. nieco później. Ojciec, rozumie się, był także z na­mi. Surdut, biała kamizelka, kwiatek w butonier­ce: w takich okolicznościach wdziewa on strój uro­czysty. Mama rozmawiała z Klarcią. Czekaliśmy. Nie potrafię ci powiedzieć, jak dalece zebranie tc było smutne. Jeden tylko człowiek miał odwagę żartować. Ale zostawmy to, zostawmy... Nic mnie już nie zdziwi z jego strony. Jestem pewien, że te­raz będę żył w bolesnym oczekiwaniu nowego ja­kiegoś szaleństwa.

Koło ósmej matka zaczęła uchylać okna i wsłu­chiwać się w odgłosy ulicy, na której nigdy nie ma

żadnych odgłosów. Ojciec zauważył: „Wypu­szczasz całe ciepło. Nadejdą, nadejdą. Tylko fortu­na nie nadchodzi“. O wpół do dziewiątej Klara za­częła płakać. Mama objęła ją. Z chwilą, gdy zna­lazł się ktoś, kto okazał więcej niepokoju od niej, biedna nasza mama stała się ogromnie rozsądną— przynajmniej pozornie. Znam ją dobrze i odgady­wałem jej udrękę. Przyznać muszę, że i ja ze swej strony czułem się dość nieszczęśliwy. Cecylia dzi­wiła mnie. Była znów, dzięki nakazowi woli za­pewne, dumna, zimna i daleka, jak za czasów na­szego dzieciństwa. Muszę ci powiedzieć, że w o- statnich miesiącach Cecylia wiele przecierpiała, brała bowiem wybitny udział... Ale, wybacz, Justy­nie, o Cecylii będziemy mówili później. Wracam do owego wieczoru — 31 grudnia.

Czekaliśmy do godziny wpół do jedenastej. Oj­ciec stwierdził: „żołądek mój nie sprawia mi naj­lżejszego kłopotu“. Tak, oto co miał do powiedze­nia. O wpół do jedenastej Józef włożył melonik, mówiąc opryskliwie: „Wyjdę 'naprzeciw tym spóź­nialskim“.. Zauważyłem, że .przecież nie wiemy, czy przybędą przez Saint-Maur, czy też tramwa­jem podmiejskim. Odparł że nie ma to znaczenia

i wyszedł na ulicę z papierosem w ustach. Zaczy­nałem być już ogromnie niespokojny.

Była jedenasta, może wpół Jo dwunastej, gdy doszedł nas z ulicy du Moulin odgłos rozmowy. Wyszedłem natychmiast. Józef z Ferdynandem wchodzili właśni© na podwórze. Ferdynand powie­dział: „To okropne nieszczęście!“, na co Józef:

No, no, spokojnie, nie trzeba przerażać Cecylii". ,.Łatwo ci tak mówić, podjął Ferdynand, nie wra­casz stamtąd“.

Ferdynand wszedł. Mama rzuciła się ku niemu. Klara ściskała go z drugiej strony. Wszyscy zada­waliśmy mu pytania. Zrobiło się zamieszanie nie do opisania. Cecylia wstała bez słowa. Ferdynand wydawał się istotnie wstrząśnięty. Trzeba przy­znać, że w ciągu lat siedmiu, Waldemar stale brał udział w naszym życiu. Wiesz zresztą o tym do­brze. Ferdynand bąknął wreszcie: „Waldemar nie przybędzie: zrozum, Cecylio, stał się wypadek...“ Cecylia poszła na górę, nie uroniwszy jednego na­wet słowa. Po chwili mama udała się do niej, by powiadomić ją o wszystkim szczegółowo. Zobaczy­łem się z Cecylią dopiero nazajutrz rankiem. Tak, teraz już wiem, że jest możliwe, aby śmierć jakiejś istoty sprawiła nam równocześnie głębokie cier­pienie i ogromną ulgę.

Gazety, jak zwykle, puściły wodze fantazji. Nie, Waldemar bynajmniej nie był pochłonięty muzy­ką do chwili rozegrania się dramatu. Od wielu tygodni nie grywał już wcale — sąsiedzi upew­niali mię o tym. Wszystko odbyło się w sposób bardzo prozaiczny. Pani Henningsen powróciła do domu pod wieczór. Padało, jak zwykle. Pani Hen­ningsen była w złym humorze, mówiła bardzo gło­śno. Waldemar natychmiast począł krzyczeć, że jest zaproszony i chce wyjść. Prosił o pieniądze. Od dwóch dni co najmniej, musiał już być w sta­nie krańcowego „wygłodzenia“. Wiesz, co chcę

przez to powiedzieć. Waldemar więc krzyczał. Przerażeni nasileniem kłótni sąsiedzi wybiegli na schody. I natychmiast posłyszeli strzały. Potem drzwi się otworzyły i pani Henningsen padła na platformę swego piętra. Miała kulę w brzuchu. Waldemar natomiast, w momencie gdy ktoś wbiegł do nich rzęził jeszcze, lecz zmarł po chwili.

Wiesz już o tym, że panią Henningsen przewie­ziono najbliżej gdzie się dało, to jest do szpitala de la Pitié. Operował ją Terrier, mistrz prawdzi­wy. Ale jest z nią bardzo źle. Mija już dziesiąty dzień i Terrier sądzi, że nie da się jej uratować. Nie widziałem się z nią oczywiście ; nikogo tam nie wpuszczają. Jest podobno, biedaczka, zupełnie przy­tomna i mówi o swoim synu z wielką tkliwością, a nawet rozsądnie. Uważa, że jest sama winna. Niestety! Winna — czego? Przychodzi mi na myśl, że chętnie bierzemy na siebie pewne winy, aby lo­sowi ująć cząstkę jego ohydy i głupstwa. Przepra­szam cię Justynie, za tę drobną wkładkę filozo­ficzną: czyniąc wysiłek aby wytłumaczyć ten nie­zrozumiały świat, doznajemy zawsze pewnej ulgi.

Józef jest stanowczo człowiekiem bardzo twar­dym. Po wysłuchaniu opowiadania Ferdynanda rzucił przez zaciśnięte zęby krótkie, szaleńcze po­wiedzonko, powtarzane często przez Waldego : „To jest wszystko, ale to wystarczy“ ! Ojciec uwa­żał za słuszne przywołać go do porządku: „Miej nieco wstydu, Józefie. Gdyby się mówiło wszyst­ko, co się myśli, niepodobna byłoby żyć!“

Mama, jak to już napisałem, była u Cecylii. Jó­

l

zef zaproponował, aby jednak zjeść cośkolwiek. Sam dał zresztą przykład. Przyznaję, że nie po­szedłem za tym przykładem. Syt byłem tego wie­czoru wszystkiego, nawet — życia. Pozostaliśmy razem, ponieważ tu był ogień. Raptem zegar po­czął bić. Józef stwierdził: „Koniec roku!“ — „Nie tylko roku, podjął Ferdynand, ale i wieku, dzie­więtnastego wieku“. Mieliśmy wszyscy, prócz oczy­wiście ojca, wyraz przygnębienia na twarzy. Ojciec począł nucić: „Tak więc nowy się zaczyna!“ Czy­nił to w sposób radosny. Nieco później dodał: „Ca­łujemy się zazwyczaj“. I odwrócił się w stronę KI. Nie mam nawet odwagi wypisywać imion w ca­łości.

Przed twym wyjazdem mówiłem ci, Justynie, a możesz być pewien, że mówiłem to tobie jednemu,

o P. L. Brat mój J., który wie wszystko, opowie­dział mi, że osoba ta poroniła przedwcześnie u aku­szerki w Saint-Mainde niemowlę niezdolne do ży­cia. Wiadomość ta, mimo wszystko, co smutnego zawiera, powinna była sprawić mi ulgę. Ale — cóż! Jestem teraz już zupełnie pewny, że po tym dramacie — jeżeli istotnie jest on już skończo­ny — ten, o kim wiesz, stworzy inne. Byłby zdu­miony, gdyby usłyszał to słowo. Stwarza bowiem dramaty tak bezwiednie, jak bezwiednie drzewo owocuje. Nie odczuwa ich nawet; nawet ich nie rozumie. To tylko my cierpimy.

W ostatnich dniach tego miesiąca odbędzie się ślub Ferdynanda, ślub Józefa będzie nieco później.

Ziemia Obiecana — 17

257

Ostatnim razem nie mówiłem ci nic prawie o H.S.

i czuję, że najzupełniej się mylisz, mój stary. Ni­gdy nie odczuwałem dla H. S. inic, prócz najczy­stszej przyjaźni. Po namyśle nie mogę nawet zro­zumieć, dlaczego wiadomość o tym małżeństwie tak bardzo mną wstrząsnęła; faktem bowiem jest, że wstrząsnęła mną istotnie. Dziś wszystko już jest w porządku. Józef wie czego chce i ma to, czego chce. Zdaje mi isię, że nadchodzi dzień, kiedy i ja będę rozumiał czego chcę — wszystko, czego chcę.

Bardzo pragnąłem rzeczy najważniejszej —jest ona już urzeczywistniona: piszę do ciebie z ma­leńkiego pokoiku na najwyższym piętrze domu przy ulicy du Sommerard, Nr 31. Daję ci natych­miast adres na wypadek, gdybyś miał czas napi­sać do mnie przed końcem wakacji, które oby przy­niosły ci ukojenie.

Stało się więc! Wyprowadziłem się. Odbyło się to w sposób zupełnie zwykły. Powiedziałem w do­mu, że zajęcia nie pozwalają mi wracać co wie­czór do Creteil, co graniczy z prawdą. Zatrzymam, oczywiście, zawsze pokój swój w domu. Ale w isto­cie, już z tym koniec! Jestem odłączony, odłączo­ny! Teraz, pozostaje mi tylko jedno jeszcze: wy­leczyć się z nich wszystkich!

Nie umiałbym ci powiedzieć, z jakim upojeniem wstawiałem do tego kurnika, w którym się oto znajduję, swoje łóżko, stół, krzesło. Od ośmiu dni tu mieszkam. Jest to coś w rodzaju powtórnych

narodzin, które odczuwam świadomie, bo co do pierwszych...

Widzę teraz, że nic nie wiem, nic nie znałem, nic nie rozumiałem. Znałem „ich“ jedynie. Zamykali mi horyzont, zasłaniali niebo, zapychali serce

i wszystkie drogi życia. A teraz — koniec! Wciąż jeszcze trudno mi w to uwierzyć. Nie mam wątpli­wości, że stało się bardzo dobrze: na samą myśl, że już nie widzę ich, że ich nie dźwigam — okre­ślenie to jest zupełnie ścisłe — zaczynam ich bar­dziej kochać.

Schleiter ma swoje dobre strony. Wiesz, że obie­cał wynaleźć mi jakąś inteligentną i możliwie opłacalną pracę. Ten oschły człowiek ma za­sady: niewiele obiecuje, ale dotrzymuje obietnic. Poszukał tego o co mi chodziło i znalazł. Będę za­rabiał sto siedemdziesiąt franków miesięcznie, co mi najzupełniej wystarczy. Nie jest to zajęcie po­niżające, przeciwnie, budzi ono nawet we mnie zainteresowanie. Chodzi o encyklopedię popularną, której od tej chwili jestem naukowym współpra­cownikiem w dziale biologii i f izjologii. Podawanie zjawisk złożonych w skali dostępnej prostaczkom jest pracą niebezpieczną, ale pociągającą. Zajmu­je mi to wszystkie wieczory od ósmej mniej wię­cej do jedenastej. W kominku mam ruszt i sam rozpalam sobie ogień. Zabieram się do tego w spo­sób tak dziwaczny i tyle zadaję sobie trudu, że mnie to rozgrzewa na przeciąg godziny. Wówczas ogień jest już zbyteczny.

Opowiadam ci te głupstwa, bo właśnie przed chwilą znów rozpaliłem ogień na tym sławetnym ruszcie. t . j

Słówko jeszcze o Cecylii. Jesteś jedyną istotą na świecie, wobec której ledwie śmiem wymówić imię Cecylii. Wybacz więc przyjacielowi jego niezdar-' ność.

Przedwczoraj Cecylia wyjechała do Austrii z ową panią, która w rzeczywistości jest jej ma- nażerem, jak to nazywają mordercy Burów. Ce­cylia będzie grała w Wiedniu w obecności starego cesarza. Później nastąpią koncerty w całych Au- stro-Węgrzech. Nie chcę przed tobą ukrywać, że wraz ze śmiercią Waldemara opłakiwałem cały okres mej młodości, a raczej dzieciństwa. A jed­nak na myśl, że Cecylia jest... wyzwolona, tak! wyzwolona od tego ciężaru, od tej idei natrętnej, którą sobie narzucała, na tę myśl czuję się szczę­śliwy; nie potrafiłbym nazwać tego inaczej.

Po powrocie zamieszka w Paryżu sama, w ma­łym mieszkanku koło parku Monceau. Jeszcze mie­siąc a dom opustoszeje prawie całkowicie. Mimo wszystko, trudno mi myśleć o tym bez ściśnięcia serca. Nastała pora wysiewu jakby to powiedział Bonnier: owoc pęka i ziarno wyskakuje. Tak jest

o wiele lepiej. Potrafiliśmy już tylko ranić się wzajemnie, tłoczyć i dusić.

Zacznę bluźnić, Justynie! Jeżeli jednak może mnie kto zrozumieć to ty, ty jedynie, stary druhu.

Mama jest świętą, to prawda. Jest to święta... ach! jakżeby to nazwać? święta rzeczy drobnych. Nie umiem dokładniej ei tego wytłumaczyć. By­wają dni, w których marzę o szerzej pojętej świę- tości, nie cieplejszej, oczywiście, nie bardziej pro­miennej, bo to jest niemożliwe. Więc? Sam wi­dzisz, powiedziałem przecież, że bluźnię, tak, bluźnię. ,

Byłem wczoraj w Creteil, ściśle mówiąc jako gość. Spędziłem tam tylko godzinę. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo byłem wzruszony. Może to banalne, powracam jednak do swego porównania. Mówiłem o wysiewaniu. Widziałeś nieraz łupinę kasztana, pustą łupinę. To właśnie coś w tym rodzaju.

A jednak — była przecież Zuzanna. Mama uczy­ła ją właśnie czytać. Wszystko od początku trzeba zacząć z tą małą. Mama usilnie starała się nie pła­kać i istotnie nie płakała nawet. Powiedziała mi tylko: „Nie zapomnij przywieźć bielizny. Wypie­rze się ją tutaj i wszystko ci poreperuję“.

W chwili rozstania uśmiech jej był tak smutny

i tak odważny przy tym, że musiałem uciec.

Myślę, że siedzi tam, z tym niezwykłym czło­wiekiem ,i mówi sobie może tak jak ja, tak jak my wszyscy, jak Cecylia w głębi Austrii: „Co on teraz zrobi? Co wymyśli teraz nowego?“

Nie, nie, nie chcę już o tym myśleć do jutra. Wiem, przypuszczam, że przeprowadzą się. Poło­

żenie ich w Creteil stało się zupełnie niemożliwe. Ojciec poszukuje nowej placówki w okolicach Pa­ryża... Nie, powiedziałem przeęież, że skończyłem z tym aż do jutra.

Mówmy o czym innym, stary przyjacielu.

Wspominam, jak jeszcze dwa miesiące temu, zbijając bąki nad brzegiem Marny, rozprawiali­śmy poważnie o odkupieniu świata przez wiedzę, przez sztukę, sam nie wiem już przez co!!! Och! wierzaj mi, że się nie śmieję bynajmniej. Sztuka wciąż jeszcze zajmuje honorowe miejsce w moim umyśle; żądam od niej entuzjazmu, pociechy, świa­tła; co się wiedzy tyczy, poświęcę jej życie, jed­nak bez krasomówstwa, Justynie! bez łezki w gło­sie, bez szampana i bez ręki na sercu, dla samej namiętności zrozumienia czegoś z tego niedorzecz­nego świata.

Szpikowano nam mózgi całym mnóstwem bardzo szanownych zresztą, ale dość bzdurnych idei. A te­raz, mimo wszystko, stoimy jednak u stóp muru,

i trzeba się wdrapywa£ Smutną jest rzeczą, gdy w dwudziestym roku-życia jest się tak nagim jak ja, tak jak ja, odartym. Nie brak mi jednak odwa­gi, raczej—przeciwnie. Bo w sercu moim, mój dro­gi, dokonał się wielki przewrót. Dwa tygodnie temu byłem zupełnie zrozpaczony. A teraz wszystko się zmieniło. Jak ci to wytłumaczyć? Chcę żyć, chcę żyć dla siebie! Chcę kochać! Chcę się radować pięknem świata. Chcę się sam zbawić... Słowem mam cały program, składający się z trzech części zasadniczych.

Pierwsza dotyczy miłości; druga — wolności; trzecia — sławy. Wytłumaczę ci to wszystko, gdy powrócisz. Ogień znów mi zagasł. Nafta w lampie się kończy. Nie chcę rozpoczynać nowego wieku, naszego wieku, przy kopcącym knocie i wystygłych popiołach mojego pierwszego ogniska.

Wracaj mi spiesznie

Twój, z wolnego wyboru, brat

Laurent Pasquier.

Koniec


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
REKLAMA WĘDRÓWKI DO ZIEMI OBIECANEJ
12 Wejscie Izraelitow do Ziemi Obiecanej
Wejście do Ziemi Obiecanej
14. powrt do ziemi obiecanej karta pracy, Klasa I Gimnazjum, Temat 14
12 Wejscie Izraelitow do Ziemi Obiecanejid 13640
Exodus z Ziemi Obiecanej
Podbój Ziemi Obiecanej – czy Bóg Starego Testamentu jest okrutny
12 Wejscie Izraelitow do Ziemi Obiecanej
Duhamel Georges NOC ŚWIĘTEGO JANA
Mity ziemi obiecanej w regionalnej literaturze lodzi Miedzy gra wyobrazni fikcja literacka a histori
W POBLIŻU ZIEMI OBIECANEJ
Duhamel Georges OGRÓD DZIKICH ZWIERZĄT KRONIKA RODU PASQUIER
w poszukiwaniu ziemi obiecanej 5 kl
Exodus z Ziemi Obiecanej
Literatura ziemi obiecanej Tworczosc niemieckojezycznych lodzian w XIX i na poczatku XX wieku e 0e63
KLIMATY ZIEMI

więcej podobnych podstron