Gogol Mikołaj Iwan Fiodorowicz Szpońka i jego ciotuchna

IWAN FIODOROW1CZ SZPOŃKA I JEGO CIOTUCHNA

Z tą historią była taka historia: opowiadał nam ją przybyły z Hadziacza Stiepan Iwanowicz Kuroczka. Trzeba wam wiedzieć, że pamięć mam do niczego: ga­daj do mnie czy nie gadaj, na jedno wychodzi. To sa­mo, co wodę lać do rzeszota. Znając tę moją słabość, umyślnie prosiłem, aby zapisał mi wszystko w zeszy­cie. Daj mu Boże zdrowie, człek z niego był zawsze dobry, wziął więc i zapisał. Włożyłem zeszycik do ma­łego stolika; zapewne dobrze go znacie: stoi w kącie, jak się wchodzi w drzwi... Ach, prawda, zapomniałem, żeście nigdy u mnie nie byli. Stara moja, z którą już trzydzieści lat pędzimy wspólny żywot, od urodze­nia — nie ma co ukrywać — pisania ani czytania się nie uczyła. Aż tu kiedyś zauważyłem, że piecze pie­rożki na jakichś papierkach. Pierożki zaś, szanowni czytelnicy, piecze nadzwyczajne; lepszych nigdzie nie uda się wam zjeść. Spojrzałem przypadkiem na spód pierożka — widzę; jakieś pisane słowa. Od razu coś mnie tknęło: podchodzę do stolika — a tu już nawet połowy zeszytu nie zostało! Wszystkie brakujące kart­ki zużyła pod pierogi. Cóż miałem robić? Przecie na stare lata nie będę się z nią bił.

Ubiegłego roku miałem okazję przejeżdżać przez Hadziacz; umyślnie, zbliżając się do miasta, zawiąza­łem supełek, żeby nie zapomnieć poprosić Stiepana Iwanowicza o resztę. Nie dość tego; zapowiedziałem

sobie, że gdy kichnę w mieście, to zaraz sobie o nim przypomnę. Wszystko na nic! I przez miasto przeje­chałem, i kichnąłem, i nos wytarłem w chustkę, a jed­nak zapomniałem; owszem, przypomniałem sobie, ale dopiero sześć wiorst za rogatkami. Nie ma rady, muszą drukować bez zakończenia. Zresztą jeżeli ktoś ko­niecznie chce wiedzieć, o czym dalej była mowa w tej opowieści, to wystarczy umyślnie pojechać do Hadzia­cza i poprosić Stiepana Iwanowicza. Opowie z wielką przyjemnością, choćby od początku do końca. Mieszka w pobliżu murowanej cerkwi. Tam obok znajduje się mały zaułek: jak tylko skręcisz weń, to zaraz dru­ga albo trzecia brama. Albo jeszcze lepiej: gdy zoba­czysz na podwórzu wysoką żerdź z zawieszoną klatką, w której siedzi przepiórka, i wyjdzie ci na spotkanie gruba baba w zielonej spódnicy (nawiasem mówiąc, Stiepan Iwanowicz jest kawalerem) — to właśnie bę­dzie jego posesja. Zresztą, możecie go państwo spotkać na targu, gdzie bywa każdego ranka przed godziną dziewiątą: kupuje ryby i włoszczyznę na obiad i rozma­wia z ojcem Antypem albo z Żydem-pachciarzem. Na­tychmiast go poznacie, gdyż nikt nie posiada takich wzorzystych cycowych pantalonów i żółtego surduta z kitajki. Macie jeszcze jedną oznakę: chodząc zawsze wymachuje rękami. Już nieboszczyk tamtejszy asesor, Denis Pietrowicz, zobaczywszy go z daleka, zazwyczaj mawiał: „O, patrzcie, patrzcie, idzie ten wiatrak!"

I. IWAN FIODOROW1CZ SZPOŃKA

Oto już cztery lata, jak Iwan Fiodorowicz Szpońka Jest na emeryturze i mieszka w swym futorze w Wytrebeńkach. Kiedy był jeszcze Waniuszą, to uczył się w hadziackięj szkole powiatowej i trzeba przyznać, był bardzo grzecznym i pilnym chłopcem. Nauczyciel

gramatyki rosyjskiej, Nikifor Timofiejewicz Imiesłów, mawiał, że gdyby wszyscy jego uczniowie byli tak pilni jak Szpońka, to nie zabierałby ze sobą do klasy klonowej linijki, którą, jak sam przyznawał, często musiał bić po rękach leniwych i zbytników, aż mu się nieraz prawica zmęczyła. Zeszycik Szpońki był zawsze czyściutki, dokładnie poliniowany, ani jednej plamki. Siedział zawsze grzecznie, ze złożonymi ręka­mi, z oczami utkwionymi w nauczycielu i nigdy nie przyczepiał siedzącemu przed nim koledze papierków na plecach, nie krajał ławki i nie bawił się przed przyj­ściem nauczyciela w ,,dawanie sera"*. Gdy ktoś potrzebował scyzoryka do zatemperowania pióra, natych­miast zwracał się do Iwana Fiodorowicza, wiedząc, że na pewno zawsze ma scyzoryk; Iwan Fiodorowicz, wte­dy jeszcze po prostu Waniusza, wyjmował go z niewielkiego skórzanego futeralika uwiązanego przy pętelce szarego surduta i tylko prosił, aby nie skrobano pióra ostrzem scyzoryka, zapewniając, że do tego służy jego strona tępa. Takie dobre sprawowanie zwróciło nieba­wem na niego uwagę nawet nauczyciela łaciny, które­go już sam kaszel w sieni przerażał całą klasę, zanim jeszcze ukazały się we drzwiach jego bajowy płaszcz i twarz zeszpecona ospą. Ten straszny nauczyciel, któ­ry zawsze miał na katedrze dwa pęczki rózeg, a połowę uczni stawiał na kolana, mianował Iwana Fiodoro­wicza audytorem*, pomimo iż w klasie było wielu znacznie od niego zdolniejszych. W tym miejscu należy wspomnieć o pewnym wypadku, który wpłynął na całe życie Szpońki. Jeden z poleconych jego opiece uczni, aby nakłonić swego audytora do zanotowania mu „scit" *, podczas gdy ani w ząb nie umiał lekcji, przyniósł do klasy zawinięty w papier, polany masłem blin. Iwan Fiodorowicz, cho­ciaż na ogół odznaczał się sprawiedliwością, był aku­rat głodny i nie mógł się oprzeć pokusie; wziął blin, postawił przed sobą książkę i tak gorliwie zabrał się do jedzenia, iż nawet nie zauważył, że nagle w klasie zapadła cisza jak makiem siał. Dopiero wtedy ocknął się z przerażeniem, kiedy straszliwa ręka, wysunąwszy się z fałd bajowego płaszcza, schwyciła go za ucho i wywlokła na środek klasy. — Dawaj no tego blina, dawaj, mówię ci, gałganie jeden! — powiedział groź­nie nauczyciel; porwał palcami tłusty blin i wyrzucił przez okno, surowo zabroniwszy biegającym po pod­wórku uczniom podnosić go z ziemi. Następnie boleś­nie obił po rękach Iwana Fiodorowicza; i słusznie: rę­ce zawiniły, bo po co brały, a inne części ciała nic nie były winne. Od tego czasu nieśmiałość, i tak cechują­ca Waniuszę, wzrosła jeszcze bardziej. Być może, ten właśnie wypadek wpłynął na to, że nigdy nie pragnął wstąpić do służby cywilnej, wiedząc z doświadczenia, że nie zawsze udaje się zatrzeć ślady.

Miał już prawie piętnaście lat, gdy przeszedł do drugiej klasy, gdzie zamiast skróconego katechizmu 1 czterech działań arytmetycznych zabrał się do katechizmu obszernego, do księgi o obowiązkach czło­wieka i do ułamków. Gdy jednak zobaczył, że im dalej w las, tym więcej drzew, i otrzymał wiadomość, że ojczulek opuścił ziemski padół, pobył w szkole jeszcze dwa lata i za zgodą mateczki wstąpił do P*** pułku piechoty.

P*** pułk piechoty był zupełnie innego autoramentu niż prawie wszystkie pułki piechoty; pomimo że prze­ważnie kwaterował po wsiach, był jednak postawiony na takiej stopie, że nie ustępował niektórym kawale­ryjskim. Większa część oficerów pijała wymrozki' i umiała ciągać Żydów za pejsy nie gorzej niż huzarzy; paru oficerów tańczyło nawet mazura, a pułkownik P*** pułku nigdy nie zaniedbał okazji, aby to podkreślić w rozmowie z kimś z towarzystwa. — U mnie — ma­wiał zazwyczaj głaszcząc się po brzuchu po każdym słowie — wielu tańczy mazura, tak, wielu, bardzo wielu. — Chcąc jeszcze lepiej pokazać czytelnikom wysoki poziom kultury P*** pułku piechoty, dodamy, że dwóch oficerów było namiętnymi karciarzami! przegrywali oni mundury, czapki, płaszcze, temblaki, a nawet dolną część garderoby, co nie zawsze się zda­rza nawet między kawalerzystami.

Obcowanie z takimi kolegami nie zmniejszyło by­najmniej nieśmiałości Iwana Fiodorowicza; ponieważ zaś nie pijał wymrażanych win, dając pierwszeństwo kieliszkowi wódki przed obiadem i kolacją, nie tańczył mazura i nie grał w bank*, to rzecz naturalna, że mu­siał stale przebywać w samotności. W ten sposób, pod­czas gdy inni jeździli podwodami do drobnych zie­mian, on siedząc w swej kwaterze uprawiał zajęcia od­powiadające jego łagodnej i dobrej duszy: albo czyścił guziki, albo czytał księgę wróżb, albo rozstawiał pułapki na myszy po kątach swego pokoju, albo wreszcie zdjąwszy mundur wylegiwał się na łóżku. Za to nikt nie był bardziej od niego służbisty w pułku; umiał tak dowodzić plutonem, że dowódca kompanii zawsze stawiał go wszystkim za wzór. Toteż w krótkim czasie, po jakichś jedenastu latach od momentu otrzymania szar­fy podchorążego, awansował na podporucznika.

W tym czasie otrzymał wiadomość o śmierci matki; ciotka, rodzona siostra matki, którą znał tylko stąd, że przywoziła mu w dzieciństwie, a nawet posyłała do Hadziacza suszone gruszki i własnego wyrobu arcysmaczne pierniki (z mateczką się pokłóciły, więc Iwan Fiodorowicz więcej jej nie widywał) — otóż ta ciotuchna z dobrego serca objęła rządy w niewielkim je­go majątku, o czym w swoim czasie powiadomiła go pisemnie. Iwan Fiodorowicz, będąc całkowicie pewien roztropności ciotki, nadal pełnił służbę w wojsku. In­ny na jego miejscu po otrzymaniu takiej szarży wbił­by się w dumę, ale uczucie pychy było mu zupełnie obce: po otrzymaniu szarży podporucznika pozostał tym samym Iwanem Fiodorowiczem, jakim był kiedyś w randze podchorążego. Przesłużywszy po tym nad­zwyczajnym wydarzeniu jeszcze cztery lata, szykował się wraz z pułkiem do wymarszu z guberni mohylowskiej do Wielkorosji, gdy nagle otrzymał list następu­jącej treści:

Kochany mój siostrzeńcze, Iwanie Fiodorowiczu!

Posyłam ci trochę bielizny: pięć par nicianych skarpet i cztery koszule z cienkiego płótna; przy tym chcę jeszcze z tobą pomówić o pewnej sprawie: ponieważ masz już poważną szarżę, o czym, jak sądzę, sam dobrze wiesz, i dożyłeś wieku, w którym pora zająć się gospodarstwem, nie masz tedy potrzeby dłużej pozostawać w wojsku. Jestem już stara i nie mogę w twoim gospodarstwie wszystkiego dopatrzeć; a przy tym wiele rzeczy opowiem ci przy osobistym spotkaniu. Przyjeżdżaj, Waniusza! W oczekiwaniu przyjemnej chwili zobaczenia Cię pozostaję

szczerze kochającą ciotka Wasylisa Cupczewska

Wspaniała rzepa wyrosła u nas w ogrodzie: bardziej podobna do kartofla niżli do rzepy".

W tydzień po otrzymaniu tego listu Iwan Fiodorowicz napisał w odpowiedzi: "*

Wielce szanowna ciotuchno Wasyliso Kaszparowno!

Serdeczne dzięki za nadesłanie bielizny. Szczególnie skarpety miałem bardzo zniszczone, tak że ordynans musiał je cztery razy cerować, przez co bardzo się zwęziły. Co się tyczy mojej służby, to zupełnie zga­dzam się ze zdaniem cioci i w ciągu trzech dni poda­łem się do dymisji. Gdy tylko otrzymam zwolnienie, wynajmę konie. Poprzedniego zlecenia, dotyczącego nasion pszenicy, arnautki syberyjskiej, nie mogłem wykonać: w całej guberni mohylowskiej nie ma takiej. Co się zaś tyczy świń, to karmią je tu przeważnie brahą* dodając trochę zwietrzałego piwa.

Łącząc wyrazy szacunku dla wielce szanownej pani ciotuchny, pozostaję oddanym siostrzeńcem

Iwanem Szpońka"

Wreszcie Iwan Fiodorowicz został przeniesiony w stan spoczynku w randze porucznika, zgodził za czterdzieści rubli Żyda od Mohylewa do Hadziacza i wsiadł do wózka akurat w tym czasie, gdy drzewa przyodziały się w młode, jeszcze rzadkie listki, cała ziemia pokryła się świeżą jaskrawą zielonością, a pola zapachniały wiosną.

*/,,Dawać sera" — zabawa uczniowska, która polega na tym, że kilku uczni siada na jednej ławce i nawzajem się cisną, aż wypchną spośród siebie jednego.

*/Audytor — w dawnych bursach lub seminariach uczeń wyznaczony przez nauczyciela do przepytywania swych kolegów. audytor miał prawo stawiania stopni.

*/Scit — po łacinie „umie". Była to właśnie ocena stawiana przez Edytora.

*/Wymrozki — tu: napoje alkoholowe zyskujące na mocy dzięki" mrożeniu wchodzącej w ich skład wody.

*/Bank — hazardowa gra w karty.

*/Braha — wywar po odpędzeniu wódki w gorzelni.

B. W DRODZE

W drodze nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Je­chali z górą dwa tygodnie. Możliwe, że Iwan Fiodo­rowicz dojechałby jeszcze prędzej, ale nabożny Żyd co sobotę obchodził szabas i nakrywszy się swoją derą modlił się przez cały dzień. Zresztą Iwan Fiodorowicz, jak to już miałem okazję zaznaczyć, nie należał do lu­dzi, którzy pozwalają sobie na nudzenie się. Podczas gdy woźnica się modlił, Iwan Fiodorowicz rozpakowy­wał swoją walizę, wyjmował bieliznę, oglądał ją do­kładnie: czy dobrze wyprana, czy starannie złożona, zdejmował ostrożnie puszek z nowego munduru, uszy­tego już bez naramienników, i znowu jak najstaran­niej układał to wszystko z powrotem. Na ogół książek zbytnio nie lubił, jeżeli zaś czasami zaglądał do księgi wróżb, to tylko dlatego, że lubił znajdować tam rzeczy znane, czytane już wielokrotnie. Tak samo mieszka­niec miasta codziennie wyrusza do klubu nie po to, żeby usłyszeć tam coś nowego, ale żeby spotkać się z przyjaciółmi, z którymi od Bóg wie ilu lat przyzwy­czaił się pogadać. Tak samo również urzędnik z wielką rozkoszą czyta kilka razy dziennie kalendarz adresowy bynajmniej nie dla jakichś dyplomatycznych kom­binacji, ale dlatego, że bawi go oglądanie wydruko­wanych nazwisk. — Aha! Iwan Gawryłowicz taki a taki! - mamrocze pod nosem. — A tu ja jestem! Hm — Następnym razem czyta to samo i tak samo pomrukuje.

Po dwóch tygodniach jazdy Iwan Fiodorowicz dobrnął do wioseczki znajdującej się o sto wiorst od Hadziacza. Było to w piątek. Słońce dawno już zaszło, gdy Iwan Fiodorowicz ze swym wózkiem i Żydem wjechał na dziedziniec zajazdu.

Zajazd ten niczym się nie różnił od innych zajazdów w małych wioskach. Zazwyczaj gorliwie częstują w nich podróżnego sianem i owsem, jakby był koniem pocztowym. Ale gdyby zechciał zjeść śniadanie, jak to zwykle czynią porządni ludzie, to musiałby zacho­wać swój apetyt do następnego postoju. Iwan Fiodoro­wicz, wiedząc o tym, zawczasu zaopatrzył się w dwie wiązki obarzanków i kiełbasę; poprosił tylko o kieli­szek wódki, której nie brak w żadnym zajeździe; rozsiadłszy się na ławie przy dębowym stole wkopanym w glinianą podłogę, przystąpił do kolacji.

W tym czasie rozległ się turkot bryczki. Brama za­skrzypiała, ale bryczka długo nie wjeżdżała na dzie­dziniec. Donośny głos kłócił się ze staruchą, właści­cielką traktierni. — Zatrzymam się — usłyszał Iwan Fiodorowicz — ale jeżeli bodaj jedna pluskwa ugry­zie mnie w twojej chacie, to cię wytłukę, jak mi Bóg miły, wytłukę, stara wiedźmo, i nic nie zapłacę za siano!

Po chwili drzwi się rozwarły i wszedł albo ściślej mówiąc wtoczył się grubas w zielonym surducie. Gło­wa jego nieruchomo spoczywała na krótkiej szyi, która wydawała się jeszcze grubsza z powodu podwójnego podbródka. Z wyglądu należał do tych ludzi, którzy nigdy nie zaprzątają sobie głowy byle czym i których całe życie toczy się jak po maśle.

Witam szanownego pana! — rzekł zobaczywszy Iwana Fiodorowicza.

Iwan Fiodorowicz skłonił się w milczeniu.

A czy wolno spytać, z kim mam zaszczyt rozmawiać? — mówił dalej korpulentny podróżny.

Na takie pytanie Iwan Fiodorowicz mimo woli podniósł się z miejsca i stanął na baczność, co zwykł czy­nić, gdy pytał go o coś pułkownik.

Porucznik w stanie spoczynku, Iwan Fiodorowicz Szpońka — zameldował.

A czy wolno spytać, dokąd szanowny pan raczy jechać?

Do własnego futoru Wytrebeńki.

Wytrebeńki! — zawołał srogi inkwizytor. — Niechże pan pozwoli, niechże pan pozwoli — mówił zbliżając się do niego i wymachując rękami, jakby nie chciał go dopuścić lub jakby musiał przedzierać się przez tłum. Zbliżywszy się, wziął Iwana Fiodorowicza w objęcia i ucałował z początku w prawy, potem w le­wy, a potem znowu w prawy policzek. Iwanowi Fiodorowiczowi bardzo się podobały te pocałunki, gdyż dot­knąwszy wargami pulchnych policzków nieznajomego doznał wrażenia, jakby dotykał miękkich poduszek,

Pozwoli pan, szanowny panie, że się poznamy! — ciągnął grubas. — Jestem obywatelem z tegoż same­go powiatu hadziackiego i pańskim sąsiadem. Mie­szkam o jakieś pięć wiorst od pańskiego futoru Wy­trebeńki, we wsi Chortyszcze; a nazwisko moje brzmi Grigorij Grigorijewicz Storczenko. Koniecznie, konie­cznie, szanowny panie, nawet znać pana nie zechcę, jeśli pan nie odwiedzi mnie w Chortyszczach. Teraz spiesznie jadę w interesie... A to co znaczy? — spy­tał nagle słodkim głosem wchodzącego forysia, chłop­ca w kozackiej świtce o połatanych łokciach, który z gapiowatą miną ustawiał na stole tłumoki i skrzyn­ki. — Co to znaczy? — i głos Grłgorija Grigorijewicza nieznacznie stawał się coraz groźniejszy. — Czy tu ci kazałem postawić, mój kochany? Czy mówiłem ci, abyś tu wniósł, gałganie? Czyż nie kazałem ci nasamprzód odegrzać kurę, szubrawcze? Wynosić się! — zawołał tupnąwszy nogą. — Poczekaj, ty gębo zakazana! Gdzie puzdro z flaszami? Iwanie Fiodorowiczu — znowu zwrócił się do Szpońki, napełniając kieliszek nalewką — uprzejmie proszę tej leczniczej!

Jak Boga kocham, nie mogę... już miałem oka­zję — jąkał nieśmiało Iwan Piodorowicz...

Słuchać nawet nie chcę, szanowny panie! — pod­niósł głos ziemianin. — Słuchać nawet nie chcę! Z miejsca się nie ruszę, póki nie raczy pan wypić...

Widząc, że nie podobna odmówić, Iwan Fiedorowicz wypił z przyjemnością.

A to kura, szanowny panie — mówił dalej gru­bas krając ją nożem w drewnianym pudełku. — Muszę panu powiedzieć, że moja kucharka Jawdocha lubi sobie czasami golnąć i dlatego często przepiecze. Hej, chłopcze! — tym razem odnosiło się to do wyrostka w kozackiej świtce, który przyniósł pierzynę i podusz­ki. — Pościel mi na podłodze pośrodku chaty, a uwa­żaj, nakładź nieco wyżej siana pod głowę i wyciągnij babie trochę konopnych kłaków z kądzieli, żebym so­bie zatkał uszy na noc. Trzeba panu wiedzieć, sza­nowny panie, że mam zwyczaj na noc zatykać uszy po tym przeklętym wypadku, jaki mi się zdarzył w pe­wnej karczmie rosyjskiej, kiedy wlazł mi do lewego ucha karaluch. Jak się potem dowiedziałem, przeklęte kacapy nawet barszcz jedzą z karaluchami. Nie po­dobna opisać, co się ze mną działo: w uchu łaskocze, że choć na ścianę właź! Dopiero w naszych okolicach pomogła mi prosta starucha. I jak pan myśli, w jaki sposób? Po prostu zamawianiem. A co pan powie, sza­nowny panie, o medykach? Sądzę, że najzwyczajniej w świecie oszukują nas i zawracają głowę. Czasami zwykła baba zna się dwadzieścia razy lepiej od wszyst­kich tych medyków.

Istotnie, święta prawda. Czasami rzeczywiście bywają takie... — w tym miejscu Iwan Fiedorowicz zatrzymał się, jakby nie znajdując odpowiedniego słowa.

Nie zawadzi wspomnieć, że Iwan Fiodorowicz w ogóle skąpy był w słowach. Może z powodu nie­śmiałości, a może dlatego, że zawsze pragnął wyrażać się ozdobnie.

Porządnie przetrząśnij siano, porządnie! — naka­zywał swemu lokajowi Grigorij Grigorijewicz. — Tu siano takie marne, że jakiś sączek może się w nim akurat znaleźć. Teraz szanowny pan pozwoli życzyć sobie dobrej nocy! Jutro już się nie zobaczymy. Wyjeż­dżam przed świtem. Pański Żyd będzie obchodzić sza­bas, gdyż jutro sobota, więc nie ma pan po co wsta­wać wcześnie. Proszę tylko nie zapomnieć o mojej prośbie: znać pana nie zechcę, jeśli pan nie przyje­dzie do wsi Chortyszcze.

W tym momencie kamerdyner Grigorija Grigorijewicza ściągnął z niego surdut i buty, włożył mu szla­frok, a Grigorij Grigorijewicz zwalił się na legowisko i zdawało się, jakby jedna olbrzymia pierzyna ułożyła się na drugiej.

Hej, chłopcze! Gdzie idziesz, gałganie? Pójdź tu, popraw mi kołdrę! Hej, chłopcze! podgarnij no mi sia­na pod głowę. A konie napojone? Jeszcze siana, tu, tu, pod ten bok! A poprawże, gałganie, kołdrę jak należy. Ot tak, jeszcze! Och...

Tu Grigorij Grigorijewicz westchnął jeszcze dwa razy i zaczął straszliwie świszczeć przez nos na cały pokój, chrapiąc chwilami tak, że drzemiąca na leżance starucha otwierała nagle oczy, lecz nie widząc nic szczególnego, uspokajała się i znowu zapadała w sen.

Gdy następnego dnia Iwan Fiodorowicz obudził się, ziemianin już odjechał. Był to jedyny godny uwagi wypadek, który go spotkał w podróży. Trzeciego dnia po tym zdarzeniu zbliżał się do swego futorka.

Poczuł, że serce mu mocno zabiło, gdy dojrzał ma­chający skrzydłami wiatrak i gdy w miarę tego, jak Żyd popędzał chabety pod górę, ukazywał się w dole szereg wierzb. Wyraźnie i jaskrawo przebłyskiwał przez nie staw i tchnął świeżością. Tu kąpał się nie­gdyś; w tym samym stawie brodził z chłopcami po szyje w wodzie, łowiąc raki. Wózek wjechał na groblę i Iwan Fiodorowicz zobaczył ten sam staroświecki domek pokryty oczeretem; te same jabłonie i czereś­nie, na które niegdyś właził po kryjomu. Zaledwie wjechał na podwórze, gdy ze wszystkich stron zbiegły się psy wszelakich maści: bure, czarne, szare i łaciate. Niektóre z ujadaniem rzucały się koniom pod nogi, inne biegły z tyłu, poczuwszy, że osie wysmarowane są tłuszczem; jeden stojąc koło kuchni i przykrywszy łapą kość aż się zanosił ujadaniem, drugi szczekał z da­leka i biegał to w tył, to w przód, wymachując ogo­nem i jakby przygadując: ,,Popatrzcie tylko, dobrzy ludzie, jaki to ze mnie zuch!" Chłopcy w brudnych koszulinach lecieli pędem, żeby się pogapić; spaceru­jąca po podwórku z sześcioma prosiakami świnia pod­niosła badawczo do góry ryj i chrząknęła głośniej niż zwykle. Na podwórzu leżało mnóstwo przetaków z pszenicą, prosem i jęczmieniem, które suszono aa słońcu. Na dachu też niemało suszyło się różnego ga­tunku ziół: Piotrowy batog *, dmuchawiec i inne.

Iwan Fiodorowicz tak był zajęty oglądaniem tego wszystkiego, że ocknął się dopiero wtedy, gdy łaciaty pies ugryzł w łydkę schodzącego z kozła Żyda. Ze­wsząd zbiegła się służba, która składała się z kuchar­ki, jakiejś baby i dwóch dziewcząt w samodziałowych wełniakach. Po pierwszych okrzykach: — Ta ceż nas panicz! — oświadczyła, że ciotka sieje w ogrodzie pszeniczkę razem z dziewuchą Pałaszką i stangretem Omelkiem, często pełniącym również funkcje ogrodni­ka i stróża. Ale ciotka, która już z daleka zobaczyła wyplatany wózek, sama niebawem ukazała się na po­dwórku. Iwan Fiodorowicz zdumiał się, gdy nieomal uniosła go na rękach, i patrzył z niedowierzaniem: czy to aby na pewno ta ciotuchna, która mu pisała o swym niedołęstwie i chorobie.

III. Ciotuchna

Ciotuchna Wasylisa Kaszparowna liczyła w tym czasie około pięćdziesięciu lat. Nigdy nie była za­mężna i zwykła mawiać, że stan panieński przekłada nade wszystko. Zresztą, o ile pamiętam, nikt się o nią nie starał, ponieważ wszyscy mężczyźni odczuwali wo­bec niej jakąś nieśmiałość i żaden nie miał odwagi się oświadczyć. — Zbyt silny charakter ma Wasylisa Kaszparowna! — mawiali kandydaci do małżeńskiego stanu i mieli całkowitą rację, gdyż Wasylisa Kaszpa­rowna każdego potrafiła ujarzmić. Pijaczynę młyna­rza, znanego nicponia, bez uciekania się do jakichkol­wiek innych środków, a jedynie tarmosząc go co dzień swą męską ręką za czub, zdołała przekształcić w chło­pa jak złoto. Wzrost miała nieomal gigantyczny, tu­szę i siłę odpowiednią. Zdawało się, że natura popeł­niła niewybaczalny błąd, każąc jej nosić na codzień ciemnobrązową narzutkę w drobne fałdki, a czerwony kaszmirowy szal na Wielkanoc i imieniny, podczas gdy bardziej by do niej pasowały dragońskie wąsy i długie kawaleryjskie botforty. Za to zajęcia jej cał­kowicie licowały z zewnętrznym wyglądem: jeździła sama łódką, wiosłując lepiej od każdego rybaka; po­lowała; pilnowała kosiarzy; znała na pamięć liczbę dyń i arbuzów na basztanie*, pobierała mostowe po pięć kopiejek od każdego wozu, który przejeżdżał przez jej groblę; właziła na drzewo i strząsała gruszki; leniwych wasali tłukła swą straszną ręką, a godnym jej łaski własnoręcznie tą samą groźną ręką podawała kieliszek wódki. Prawie jednocześnie klęła, barwiła przędzę, biegła do kuchni, robiła kwas, smażyła konfi­tury na miodzie, krzątała się przez cały dzień i ze wszystkim nadążała. Skutkiem tych zabiegów mały mająteczek Iwana Fiodorowicza, składający się po ostatnim spisie z osiemnastu dusz, kwitł w pełnym znaczeniu tego słowa. Przy tym bardzo gorąco kocha­ła swego siostrzeńca i skrzętnie ciułała dla niego grosz.

Po przyjeździe do domu życie Iwana Fiedorowicza uległo zdecydowanej zmianie i potoczyło się zupełnie inną drogą. Zdawało się, że był wprost stworzony do zarządzania majątkiem z osiemnastoma duszami. Sa­ma ciotuchna zauważyła, że będzie z niego dobry go­spodarz, chociaż nie do wszystkich zresztą dziedzin gospodarstwa pozwalała mu się wtrącać. — Wono szcze metoda dytyna* —mawiała zazwyczaj, pomimo iż Iwan Fiodorowicz liczył bez mała czterdzieści lat. — Skąd on się może na wszystkim znać!

Jednakże przebywał stale w polu przy żniwiarzach i kosiarzach, co sprawiało niewymowną rozkosz jego łagodnej duszy. Jednoczesny błysk dziesiątka i więcej lśniących kos; szelest opadającej równymi poko­sami trawy, czasami dźwięczne pieśni żniwiarek — to wesołe jak powitanie gości, to smutne jak rozłąka; spokojny, czysty wieczór... i cóż za wieczór! Jakież czyste i świeże powietrze! Jak wszystko wtedy ożywa: step czerwienieje, błękitnieje i płonie barwami; przepiórki, dropie, czajki, koniki polne, tysiące owa­dów. Gwizd, brzęczenie, skrzek, krzyk, a zarazem har­monijny chór; wszystko, co żyje, nie milknie ani na chwilę. A słońce opuszcza się powoli i zachodzi. O! jak świeżo i dobrze! Na polu tu i ówdzie rozpalają ogni­ska i ustawiają kotły, a wokół kotłów siadają wąsaci kosiarze. Para unosi się z hałuszek. Mrok szarzeje... Trudno opowiedzieć, co się działo wówczas w duszy Iwana Fiodorowicza. Podchodząc do kosiarzy, zapo­minał spróbować hałuszek, które tak lubił, i stał nie­ruchomo w jednym miejscu, śledząc wzrokiem ginącą w niebie czajkę lub licząc kopice zżętego zboża, któ­rymi usiane było pole.

W krótkim czasie o Iwanie Fiodorowiczu zaczęto mówić jako o doskonałym gospodarzu. Ciotuchna nie mogła się nacieszyć swym siostrzeńcem i nigdy nie zaniedbała okazji, aby się nim pochwalić. Pewnego dnia — a było to już po żniwach, mianowicie w końcu lipca — Wasylisa Kaszparowna wziąwszy z tajemni­czą miną Iwana Fiodorowicza za rękę powiedziała, że chce z nim pomówić o pewnej sprawie, która od daw­na ją interesuje.

Wiadomo ci, mój drogi Iwanie Fiodorowiczu — tak zaczęła — że masz w swoim chutorze osiemnaście dusz; zresztą to wedle spisu, bo bez tego może by się więcej uzbierało, nawet do dwudziestu czterech. Ale nie w tym rzecz. Znasz ten lasek za naszym pastewnikiem i zapewne znasz szeroką łąkę za tym laskiem: ma około dwudziestu dziesięcin, a trawy tyle, że co roku można sprzedać więcej niż za sto rubli, tym bardziej ze jak mówią, w Hadziaczu będzie kwaterował pułk kawalerii.

- A jakże, ciotuchno, znam: trawa tam bardzo dobra.

Sama wiem, że bardzo dobra; ale czy ty wiesz, że po prawdzie cała ta ziemia jest twoja? Cóżeś tak oczy wybałuszył? Posłuchaj no, Iwanie Fiodorowiczu! Pamiętasz Stiepana Kuźmicza? Ale co ja mówię „pamiętasz", byłeś wtedy taki maleńki, że nie mogłeś na­wet wymówić jego imienia. Przecie! Pamiętam, kiedy przyjechałam tuż przed samą Filipowką * i wzięłam cię na ręce, to o małoś mi całej sukni nie zepsuł; na szczęście zdążyłam oddać cię mamce Matrionie; takiś wtedy był paskudnik! Ale nie o to chodzi! Cała ziemia, która znajduje się za naszym futorem, i wieś Chortyszcze należały do Stiepana Kuźmicza. Trzeba ci wie­dzieć, że jeszcze kiedy ciebie nie było na świecie, Stiepan Kuźmicz zaczął bywać u twojej mateczki; co prawda przeważnie wtedy, kiedy twój ojciec gdzieś wyjeżdżał. Nie po to mówię, żeby robić jej z tego za­rzut. Świeć Panie nad jej duszą, chociaż nieboszczka nie była dla mnie sprawiedliwa. Ale nie w tym rzecz, Tak czy inaczej, Stiepan Kuźmicz uczynił dla ciebie legat na te właśnie dobra, o których ci mówiłam. Ale nieboszczka twoja mateczka, między nami mówiąc, dziwaczny miała charakter. Sam diabeł, Panie Boże, wybacz, nie zrozumiałby jej. Gdzie podziała ten legat — Bogu tylko wiadomo. Przypuszczam, że po prostu znaj­duje się w ręku tego starego kawalera, Grigorija Grigorijewicza Storczenki. Ta brzuchata szelma zagar­nął cały majątek. Głowę bym dała, że to on ukrył za­pis.

Przepraszam ciotuchnę, czy to aby nie ten sam Storczenko, z którym poznałem się na postoju? — I Iwan Fiodorowicz opowiedział ciotce o swym spo­tkaniu.

Kto go tam wie — odrzekła po namyśle ciotka — może on i nie jest szubrawcem. Prawdę mówiąc, do­piero pół roku, jak przeniósł się w nasze strony; w tak krótkim czasie trudno człowieka poznać. Jak sły­szałam, staruszka, jego matka, jest kobietą rozumną i ponoć świetnie kisi ogórki. Jej dziewczęta doskona­le robią dywany. Ponieważ mówisz, że cię życzliwie powitał, to jedź do niego! Może stary grzesznik usłu­cha głosu sumienia i zwróci to, co się tobie należy. Możesz nawet bryczką pojechać, tylko że przeklęta dzieciarnia powyciągała z tyłu wszystkie gwoździe. Trzeba będzie powiedzieć furmanowi Omelce, żeby lepiej poprzybijał skórę.

A po co, ciotuchno? Wezmę linijkę, którą ciocia jeździ czasami na polowanie. Na tym skończyła się ich rozmowa.

*/Piotrowy batog — cykoria.

*/Basztan — pole zaorane na wypalonym stepie, gdzie sieje się arbuzy, dynie, kukurydzę.

*/Jakież to jeszcze dziecko.

*/Filipowką — post w kościele prawosławnym przed Bożym Narodzeniem.

IV. Obiad

W porze obiadowej Iwan Fiodorowicz wjechał do wsi Chortyszcze i trochę się stropił, kiedy zaczął się zbliżać do dworu. Dwór był długi i kryty nie oczeretem, jak u wielu sąsiednich obywateli, lecz drewnia­nym dachem. Dwa spichrze na podwórzu także pod drewnianym dachem; dębowe wrota. Iwan Fiodoro­wicz przypominał eleganta, który przybywszy na bal widzi dokoła siebie ludzi jeszcze wykwintniej ubranych. Z szacunku zatrzymał swą linijkę przy spichrzu i poszedł pieszo do ganku.

A, Iwan Fiodorowicz! — zawołał gruby Grigorij Grigorijewicz krzątający się po podwórku w surducie, lecz bez halsztuka, kamizelki i szelek. Jednakże nawet ten strój krępował, zdawało się, jego korpulentną postać, gdyż kroplisty pot wystąpił mu na twarzy. — Cóż to? Miał pan zaraz po zobaczeniu się z ciotką przyjechać, i nie przyjechał? — Po tych słowach war­gi Iwana Fiodorowicza napotkały te same znajome poduszki.

Przeważnie z powodu zajęć gospodarskich... wpa­dłem do pana na chwilkę, właściwie w interesie...

Na chwilkę? Co to, to nie! Hej, chłopcze! — za­wołał otyły gospodarz i ten sam chłopak w świtce ko­zackiej wybiegł z kuchni. — Powiedz Kasjanowi, żeby natychmiast zamknął bramę, słyszysz, zamknął na mur i migiem wyprzągł mi konie tego pana. Proszę do po­koju; tu taki upał, że mam całą koszulę mokrą.

Wszedłszy do pokoju Iwan Fiodorowicz postanowił nie tracić ani chwili na próżno i przezwyciężając nie­śmiałość nacierać odważnie.

Ciotuchna miała zaszczyt... opowiadała mi, że da­rowizna nieboszczyka Stiepana Kuźmicza...

Trudno opisać, jaką kwaśną minę przybrało oblicza Grigorija Grigorijewicza na te słowa.

Jak Boga kocham, nic nie słyszę! — odrzekł. —

Muszę panu powiedzieć, że w moim lewym uchu sie­dział kiedyś karaluch. W rosyjskich chałupach prze­klęte kacapy wszędzie zapuściły te karaluchy. Nie podobna żadnym piórem opisać, co to była za męka. Wciąż łaskocze i łaskocze. Pomogła mi wtedy pewna starucha za pomocą bardzo prostego sposobu...

Chciałem rzec — odważył się przerwać mu Iwan Fiodorowicz widząc, że Grigorij Grigorijewicz umyśl­nie chce sprowadzić rozmowę na inne tory — że w te­stamencie nieboszczyka Stiepana Kuźmicza wspomnia­ne jest o darowiźnie, zgodnie z czym należy mi się….

Wiem, co panu ciotuchna zdążyła nagadać! To kłamstwo, dalibóg, kłamstwo! Żadnego legatu wujek nie zrobił, chociaż co prawda w testamencie jest wzmianka o jakiejś darowiźnie, ale gdzież ona jest? Nikt jej nie przedłożył. Mówię to panu dlatego, że szczerze życzę panu dobra. Jak Boga kocham, to kłam­stwo!

Iwan Fiodorowicz zamilkł rozważając w duchu, czy aby ciotuchnie rzeczywiście tak się tylko nie zdawało.

A oto idzie moja matuchna z siostrami! — po­wiedział Grigorij Grigorijewicz. — Czyli obiad gotów, chodźmy! — Pociągnął przy tym Iwana Fiodorowicza za rękę do pokoju, w którym stała na stole wódka i zakąski.

W tym samym czasie weszła też niziutka staruszka, zupełnie jak imbryczek w czepku, z dwiema panien­kami — blondynką i czarnowłosą. Iwan Fiodorowicz, jako dobrze wychowany kawaler, podszedł najpierw ucałować rączkę staruszce, a następnie rączki obydwu panien.

To, matuchno, nasz sąsiad, Iwan Fiedorowicz Szpońka — powiedział Grigorij Grigorijewicz.

Staruszka uważnie przyjrzała się Iwanowi Fiodorowiczowi, a może tylko tak mu się wydało. Cała aż promieniała dobrocią. Zdawało się, że za chwilę spyta Iwana Fiodorowicza: „A ile kisi pan na zimę ogór­ków?"

Pił pan wódkę? — spytała staruszka.

Zapewne matuchna się nie wyspała — powie­dział Grigorij Grigorijewicz. — Któż to gościa pyta, czy pił? Należy go tylko częstować, a czyśmy pili, czy nie, to już nasza sprawa. Iwanie Fiodorowiczu, proszę: na tysiączniku czy trochimowskiej siwuchy, Jaką pan woli? Iwan Iwanowicz, a ty czego stoisz? — zawołał Grigorij Grigorijewicz odwracając głowę w tył i Iwan Fiodorowicz zobaczył zbliżającego się do wód­ki Iwana Iwanowicza w długopołym surducie z olbrzymim, stojącym kołnierzem zasłaniającym mu cały kark, tak iż głowa jego tkwiła w kołnierzyku, jak w bryczce. Iwan Iwanowicz podszedł do wódki, zatarł ręce, obejrzał dokładnie kieliszek, napełnił, popatrzył pod światło, wlał od razu całą zawartość do ust, ale nie łykając popłukiwał nią usta, po czym dopiero połknął i zakąsiwszy chlebem z solonymi opieńkami zwrócił się do Iwana Fiodorowicza.

Czy mam zaszczyt rozmawiać z Iwanem Fiodorowiczem, panem Szpońką?

Tak jest — odrzekł Iwan Fiodorowicz.

Bardzo raczył się pan zmienić od czasu, jak pa­na widziałem, bardzo — mówił dalej Iwan Iwanowicz. — Pamiętam pana jeszcze ot tycim! — uniósł przy tym dłoń na arszyn od podłogi. — Nieboszczyk pański ojczulek, Panie świeć nad jego duszą, niezwykłym był człowiekiem. Arbuzy i melony miał takie, jakich teraz nigdzie pan nie znajdzie. Chociażby tu — mówił od­ciągając go na stronę — podadzą panu do stołu melon. Cóż to jednak za melon, spojrzeć nie warto. Wierzaj mi pan, że miał takie arbuzy — powiedział tajemni­czo, rozstawiając ręce jakby miał zamiar objąć nimi gruby pień — dalibóg takie!

Chodźmy do stołu! — powiedział Grigorij Grigorijewicz biorąc Iwana Fiodorowicza za rękę.

Wszyscy wyszli do jadalni. Grigorij Grigorijewicz usiadł na swym zwykłym miejscu przy końcu stołu, podwiązawszy pod brodę olbrzymią serwetę, przez co stał się podobny do tych zuchów, których cyruliki malują na swoich szyldach. Iwan Fiodorowicz rumieniąc się usiadł na wskazanym mu miejscu naprzeciwko dwóch panienek, a Iwan Iwanowicz umieścił się obok niego, uradowany, że ma z kim podzielić się swymi wiadomościami.

Niepotrzebnie pan wziął kuperek, Iwanie Fiodorowiczu. To indyczka! — powiedziała staruszka zwracając się do Iwana Fiodorowicza, któremu w tej chwili podsuwał półmisek wsiowy lokaj w szarym fraczku z czarną łatą. — Niech pan weźmie grzbiecik.

—— Matuchno, przecie nikt matuchnę nie prosi o radę! — rzekł Grigorij Grigorijewicz. — Na pewno gość sam wie, co ma wziąć! Iwanie Fiodorowiczu, niech pan weźmie skrzydełko, o, to drugie z pępuszkiem. Dla­czego pan wziął tak mało? Niech pan weźmie udko. Hej, ty z półmiskiem, coś tak gębę rozdziawił! Proś, uklęknij, gałganie, mów zaraz: „Iwanie Fiodorowiczu, niech pan weźmie udko".

Iwanie Fiodorowiczu, niech pan weźmie udko! — ryknął lokaj klękając z półmiskiem.

Hm, cóż to za indyczka! — odezwał się półgęb­kiem z wyraźną pogardą Iwan Iwanowicz, zwracając się do swego sąsiada. — Czy to tak powinny wyglą­dać indyczki? Gdyby pan u mnie zobaczył indyczki! Zapewniam pana, że jedna więcej ma tłuszczu niż dziesięć takich jak te. Wierzaj mi pan, szanowny pa­nie, że aż wstręt bierze patrzeć, kiedy chodzą po po­dwórku, takie tłuste!

Kłamiesz, Iwanie Iwanowiczu — powiedział Gri­gorij Grigorijewicz, do którego uszu dotarły jego uwagi.

Powiadam panu — ciągnął tym samym tonem Iwan Iwanowicz udając, że nie słyszał słów Grigorija Grigorijewicza — że w zeszłym roku, kiedy je wysy­łałem do Hadziacza, to dawali po pięćdziesiąt kopiejek za sztukę, a ja jeszcze nie chciałem brać.

Mówię ci, Iwanie Iwanowiczu, że łżesz — po­wtórzył głośniej Grigorij Grigorijewicz dzieląc sylaby i aby być lepiej zrozumiałym.

Lecz Iwan Iwanowicz wciąż udawał, że to zupełnie go nie dotyczy, i ciągnął dalej, tylko znacznie ciszej:

- Doprawdy, tak, szanowny panie, nie chciałem brać. W Hadziaczu żaden obywatel...

Głupi jesteś, Iwanie Iwanowiczu, i kwita — głoś­no powiedział Grigorij Grigorijewicz. — Przecie Iwan Fiodorowicz wie wszystko lepiej od ciebie i na pewno ci nie wierzy.

Teraz dopiero Iwan Iwanowicz całkiem się obraził, zamilkł i zabrał się do indyczki, pomimo iż nie była tak tłusta, jak te, na które aż wstręt brał patrzeć.

Brzęk noży, łyżek i talerzy zastąpił na pewien czas rozmowę; lecz najgłośniej dawało się słyszeć wysysanie szpiku z baraniej kości przez Grigorija Grigorijewicza.

Czy pan czytał — spytał po chwili milczenia Iwan Iwanowicz wysuwając głowę ze swej bryczki w stronę Iwana Fiodorowicza — książkę ,,Podróż Korobiejnikowa do miejsc świętych*"? Prawdziwa uczta dla duszy i serca. Teraz takich książek nie drukują. Bardzo żałuję, że nie spojrzałem, z którego roku.

Usłyszawszy, że mowa o książce, Iwan Fiodorowicz gorliwie począł nabierać sobie sosu.

To doprawdy zadziwiające, szanowny panie, sko­ro się pomyśli, że zwykły mieszczanin przewędrował przez wszystkie te miejscowości: ponad trzy tysiące wiorst, szanowny panie! Ponad trzy tysiące wiorst! Zaiste, chyba sam Pan Bóg uczynił go godnym takiej pielgrzymki do Palestyny i Jerozolimy.

Więc, powiada pan — rzekł Iwan Fiodorowicz, który wiele nasłuchał się o Jerozolimie od swego ordynansa — że i w Jerozolimie był?

O czym pan mówi, Iwanie Fiodorowiczu? — za­pytał z końca stołu Grigorij Grigorijewicz.

Ja, niby, miałem sposobność zauważyć, że istnie­ją na świecie takie dalekie kraje! — powiedział Iwan Fiodorowicz szczerze zadowolony, że wygłosił tak długie i trudne zdanie.

Niech mu pan nie wierzy, Iwanie Fiodorowi­czu! — powiedział nie dosłyszawszy Grigorij Grigori­jewicz — wszystko łże!

Tymczasem obiad dobiegł końca. Grigorij Grigori­jewicz poszedł do swego pokoju, by wedle zwyczaju trochę chrapnąć; a goście ruszyli za staruszką czynią­cą honory domu i panienkami do bawialni, gdzie ten sam stół, zastawiony przed obiadem karafkami z wód­ką, jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej pokrył się spodeczkami z konfiturami różnych gatun­ków oraz półmiskami z arbuzami, wiśniami i melo­nami.

Nieobecność Grigorija Grigorijewicza odbiła się na wszystkich: staruszka stała się rozmowniejsza i nie proszona odsłaniała wiele tajemnic z dziedziny spo­rządzania powideł i suszenia gruszek. Nawet panienki zaczęły rozmawiać: ale blondynka, która wyglądała o jakieś sześć lat młodziej od siostry i której na oko można było dać około dwudziestu pięciu lat, zachowy­wała się bardziej wstrzemięźliwie. Najwięcej mówił i działał Iwan Iwanowicz. Przekonany, że teraz nikt go nie zbije z pantałyku i nie zmiesza, rozprawiał o ogór­kach i sadzeniu kartofli, o tym, jacy to dawniej byli mądrzy ludzie, któż by się teraz z nimi równał, i wreszcie o tym, jak sam coraz bardziej staje się mądry i dochodzi do arcymądrych wynalazków. Słowem, był jednym z tych, którzy z najwyższym zadowoleniem lubią uraczyć bliźniego rozmową i rozwodzić się nad wszystkim, o czym tylko można mówić. Jeżeli rozmo­wa dotyczyła ważnych i moralnych zagadnień, to Iwan Iwanowicz wzdychał po każdym słowie, z lekka kiwając głową; jeżeli gospodarskich, to wysuwał gło­wę ze swej bryczki i robił takie miny, że patrząc na nie można było wprost z nich wyczytać, jak trzeba robić kwas z gruszek, jak wielkie są te melony, o któ­rych mówił, i jak tłuste gęsi, które biegają u niego po podwórku.

Dopiero pod wieczór Iwanowi Fiodorowiczowi z tru­dem udało się pożegnać gospodarzy i pomimo swej ustępliwości, chociaż nieomal gwałtem zatrzymywano go na noc, postawił na swoim, że musi jechać — i wy­jechał.

*/Autor ma na myśli wydaną w r. 1783 popularną w swoim czasie książkę pt. „Podróż kupca moskiewskiego Trytona Korobiejnikowa z towarzyszami do Jerozolimy, Egiptu i na Górę Synaj w 1583 roku".

V. NOWY POMYSŁ CIOTUCHNY

No co, wyłudziłeś od starego grzesznika zapis? — takim pytaniem powitała Iwana Fiodorowicza ciotuchna, która od paru godzin z niecierpliwością czekała na ganku, wreszcie nie wytrzymała i wybiegła za bramę.

Nie, ciociu — odrzekł Iwan Fiodorowicz schodząc z wózka. — Grigorij Grigorijewicz nie ma żadnego za­pisu.

A tyś mu uwierzył? Kłamie, przeklęty! Jak go kiedy dopadnę, to dalibóg wytłukę własnymi rękami. Ja mu sadła upuszczę! Zresztą, trzeba przedtem po­rozmawiać z naszym podsędkiem, czy nie dałoby się zażądać przez sąd... Ale nie o to chodzi. Czy dobry był obiad?

O tak, znakomity!

No, jakież były potrawy? Opowiedz. Starucha, wiem o tym, zawołana gospodyni.

Były serniki ze śmietaną, ciotuchno. Nadziewane gołąbki w sosie...

A indyczka ze śliwkami była? — spytała ciotka, gdyż sama znakomicie przyrządzała tę potrawę.

Była i indyczka! Bardzo ładne panienki, te siost­ry Grigorija Grigorijewicza, zwłaszcza blondynka!

Aha! — powiedziała ciotka i spojrzała uważnie pa Iwana Fiodorowicza, który zaczerwienił się i spu­ścił oczy. Nowa myśl szybko przeleciała jej przez głowę. — No cóż — dopytywała się z żywą ciekawością — jakie ma brwi?

Trzeba tu zaznaczyć, że dla ciotki piękno kobiety przede wszystkim polegało na brwiach.

Brwi, ciotuchno, zupełnie takie same, jakie cio­cia podobno miała w młodości. A na całej twarzy nie­duże piegi.

Aha! — powtórzyła ciotka, bardzo zadowolona z uwagi Iwana Fiodorowicza, który zresztą wcale nie miał zamiaru prawienia jej komplementów. — A ja­kąż miała suknię? Chociaż, prawdę mówiąc, trudno te­raz o takie trwałe materiały, jak chociażby, na przy­kład, ten, z którego zrobiona jest moja mantylka. Ale nie o to chodzi. Rozmawiałeś z nią o czymś?

Niby jak?... czy ja rozmawiałem, ciotuchno? A może ciocia już sobie myśli...

Cóż w tym dziwnego? Taka wola boska! Może sądzone ci właśnie z nią stworzyć parę.

Nie rozumiem, jak ciocia może mówić coś po­dobnego! Dowodzi to tylko, że ciocia wcale mnie nie zna...

Masz ci los, już się obraził! — powiedziała ciot­ka. ,,Szcze mołoda dytyna — pomyślała w duchu — nic nie wie! Trzeba ich jakoś zetknąć ze sobą, niech się poznają".

Następnie ciotka poszła zajrzeć do kuchni i zosta­wiła Iwana Fiodorowicza samego. Ale od tej chwili Myślała wciąż tylko o tym, jakby ożenić swego siostrzeńca i poniańczyć maleńkie wnuczęta. W głowie piętrzyły się pomysły wyłącznie związane z weselem i widać było, że koło wszelkich spraw krzątała się znacznie żwawiej, chociaż, zresztą, sprawy te szły ra­czej gorzej niż lepiej. Często piekąc jakieś ciasto, którego zazwyczaj nie powierzała kucharce, zamyślała się i wyobrażała sobie, że stoi przy niej malutki wnu­czek, prosząc o kawałek pieroga, w roztargnieniu wy­ciągała ku niemu rękę z najlepszym kawałkiem ciasta, a podwórzowy kundel skorzystawszy z tego porywał smaczny kąsek i głośnym mlaskaniem doprowadzał ją do przytomności, za co też zwykle dostawał pogrze­baczem. Porzuciła nawet swe ulubione zajęcia i nie jeździła na polowanie, zwłaszcza kiedy zamiast kuro­patwy zastrzeliła wronę, co jej się nigdy przedtem nie zdarzało.

Wreszcie, po upływie czterech dni, wszyscy zoba­czyli wytoczoną z wozowni na podwórko bryczkę. Stangret Omelko, w tej samej osobie także ogrodnik i stróż, już od rana stukał młotkiem i przybijał skó­rę, odpędzając psy, które wciąż usiłowały lizać koła. Uważam za swój obowiązek uprzedzić czytelników, że była to właśnie bryczka, którą jeszcze jeździł Adam; dlatego też jeśli ktokolwiek będzie pokazywał inną jako Adamową, to niecnie skłamie, tamta bryczka bę­dzie na pewno podrobiona. Zupełnie nie wiadomo, w jaki sposób uratowała się przed potopem. Należy przypuszczać, że w arce Noego znajdowała się dla niej specjalna szopa. Wielka szkoda, że nie podobna opisać czytelnikom jej wyglądu. Dość powiedzieć, że Wasylisa Kaszparowna była zadowolona z jej kon­strukcji i zawsze wyrażała ubolewanie, że staroświec­kie pojazdy wyszły teraz z mody. Sam układ bryczki nieco skośny, to znaczy taki, że prawy jej bok znacz­nie przewyższał lewy, bardzo się jej podobał, gdyż z jednej strony, jak mówiła, może wchodzić człowiek niski, a z drugiej wysoki. Zresztą wewnątrz bryczki mogło się zmieścić pięciu ludzi niskich i troje takich , jak ciotuchna.

Koło południa Omelko uporawszy się z robotą wy­prowadził ze stajni trójkę koni niewiele młodszych od bryczki i zaczął przywiązywać je sznurem do ma­jestatycznego ekwipażu. Iwan Fiodorowicz i ciotuch­na, jedno z lewej strony, drugie z prawej, wleźli do bryczki i konie ruszyły. Spotykani po drodze chłopi, widząc tak wspaniały ekwipaż (ciotka bardzo rzadko nim wyjeżdżała), zatrzymywali się z szacunkiem, zdejmowali czapki i kłaniali się w pas. Po dwóch godzi­nach bryczka zatrzymała się przed gankiem, przy­puszczam, że nie trzeba wyjaśniać: przed gankiem domu Storczenki. Grigorija Grigorijewicza nie było w domu. Staruszka z panienkami wyszła na powitanie gości do jadalni. Ciotuchna zbliżyła, się majestatycz­nym krokiem, zgrabnie wysunęła nogę naprzód i po­wiedziała głośno:

Bardzo jestem rada, szanowna pani dobrodziko, że mam zaszczyt osobiście złożyć moje uszanowanie. Wraz z należnym respektem niech mi wolno będzie podziękować za gościnę, jakiej tu zaznał mój siostrzeniec Iwan Fiodorowicz, który wielce ją sobie chwali. Wspaniałą macie hreczkę, pani dobrodziko! Widzia­łam ją wjeżdżając do wsi. A czy mogę wiedzieć, ile kop zbieracie z dziesięciny?

Po czym nastąpiła ogólna wymiana pocałunków. Kiedy zaś rozsiedli się w bawialni, staruszka, pani domu, zaczęła:

Co do hreczki, nie potrafię odpowiedzieć: to dziedzina Grigorija Grigorijewicza. Dawno się już tym nie zajmuję, bo nie podołam — jużem za stara. Dawniej bywało, pamiętam, hreczka była po pas, teraz Bóg wie co. Chociaż zresztą ludzie powiadają, że teraz wszystko lepsze. — Tu staruszka westchnęła: a w tym westchnieniu dobry obserwator mógłby dosłyszeć westchnienie starego wieku osiemnastego.

Słyszałam, dobrodziko, że pani dziewczyny wspa­niale robią dywany — powiedziała Wasylisa Kaszparowna, utrafiając w czułe miejsce. Na te słowa sta­ruszka jakby ożyła i zaczęła rozwodzić się o barwie­niu przędzy i przygotowywaniu nici. Z dywanów roz­mowa przeszła na kiszenie ogórków i suszenie gru­szek. Słowem, nie minęła godzina, jak obie damy tak się ze sobą rozgadały, jakby się znały od wieków. W pewnej chwili Wasylisa Kaszparowna zaczęła mó­wić o czymś tak cicho, że Iwan Fiodorowicz nie mógł dosłyszeć.

Może pani życzy sobie obejrzeć? — spytała wsta­jąc staruszka.

Jednocześnie wstały także panienki i Wasylisa Kaszparowna, po czym wszystkie skierowały się do izby czeladnej. Ciotka dała znak Iwanowi Fiodorowiczowi, żeby został, i szepnęła coś staruszce.

Maszeńko! — rzekła staruszka zwracając się do panienki o blond włosach. — Zostań z gościem i po­rozmawiaj z nim, żeby mu się nie nudziło.

Blondynka pozostała i usiadła na kanapie. Iwan Fio­dorowicz siedział na swym krześle jak na szpilkach, czerwienił się i spuszczał oczy; ale panienka zdawała się wcale tego nie widzieć, siedziała obojętnie, przypatrując się pilnie oknom i ścianom lub też śledząc wzrokiem kota, który ostrożnie przemykał się między krzesłami.

Iwan Fiodorowicz nabrał nieco odwagi i chciał już rozpocząć rozmowę, ale zdawało się, jakby wszystka słowa zgubił po drodze. Ani jedna myśl nie przychodziła mu do głowy. Milczenie trwało około kwadransa. Panienka wciąż siedziała nieruchomo. Wreszcie Iwan Fiodorowicz uzbroił się w odwagę.

Latem strasznie dużo much, proszę pani! — oświadczył drżącym głosem.

Nadzwyczaj dużo — odrzekła panienka. — Bra­ciszek zrobił taką packę ze starego pantofla mamu­si; ale wciąż jeszcze jest ich bardzo dużo.

Na tym rozmowa się urwała i Iwan Fiodorowicz w żaden sposób nie mógł z siebie wydobyć ani słowa.

Wreszcie powróciła gospodyni z ciotuchną i smagłą panienką. Porozmawiawszy jeszcze trochę, Wasylisa Kaszparowna pożegnała się ze staruszką i panienkami pomimo gorących zaprosin, by pozostali na noc. Sta­ruszka i panienki odprowadziły gości aż na ganek i długo jeszcze kłaniały się wyglądającym z bryczki ciotce i jej siostrzeńcowi.

No więc, Iwanie Fiodorowiczu, o czym rozma­wialiście z panienką? — spytała po drodze ciotka.

Maria Grigorijewna to bardzo skromna i cnotli­wa panienka — powiedział Iwan Fiodorowicz.

Posłuchaj no, Iwanie Fiodorowiczu, chcę z tobą porozmawiać poważnie. Chwalić Boga zacząłeś trzy­dziesty ósmy rok. Rangę masz dobrą. Czas pomyśleć o dzieciach! Koniecznie potrzebna ci żona.

Co? — zawołał przerażony Iwan Fiodorowicz — co, żona? Nie, ciotuchno, zmiłuj się... Ciotuchna mnie zawstydza, nigdy jeszcze nie byłem żonaty... Absolut­ne nie mam pojęcia, co bym z nią robił!

Dowiesz się, Iwanie Fiodorowiczu, dowiesz — Powiedziała z uśmiechem i pomyślała: „Kudyż, szcze zowsim mofoda dytyna*, nic nie wie!"—Tak, Iwanie Foodorowiczu! — podjęła głośno — lepszej żony od Marii Grigorijewny nie znajdziesz. A przy tym bardzo ci się spodobała. Jużeśmy o tym pogadały ze starą. Bardzo rada mieć cię za zięcia; wprawdzie jeszcze nie wiadomo, co powie ten stary grzesznik Grigorijewicz ale nie będziemy na niego zważali i niech tylko spró­buje nie dać posagu, to my go wtedy do sądu...

W tym czasie bryczka podjechała do dworu i staro­żytne chabety ożyły czując bliskość stajni.

Słuchaj, Omelko, daj dobrze koniom wytchnąć i nie prowadź zaraz po wyprzęgnięciu do wodopoju: to są konie gorące! A więc, Iwanie Fiodorowiczu — wysiadając z bryczki znowu podjęła ciotka — radzę ci dobrze się nad tym zastanowić. Muszę jeszcze wpaść do kuchni, bo zapomniałam kazać Sołosze przy­gotować kolację, a ta flądra sama na pewno o tym nie pomyślała.

Iwan Fiodorowicz stał jak piorunem rażony. Istot­nie, Maria Grigorijewna to niebrzydka panienka; ale ożenić się!... Wydało mu się to takie dziwne, tak nie­zwykłe, że nie mógł o tym myśleć bez lęku. Żyć z żo­ną!... To niepojęte! Nie będzie sam w pokoju, lecz wszędzie musi być ich dwoje!... W miarę zagłębiania się w tych rozmyślaniach pot zraszał mu czoło.

Wcześniej niż zwykle położył się do łóżka, ale po­mimo wysiłków nie zdołał zasnąć. Wreszcie nawiedził go upragniony kojący sen; ale jakiż to sen! Bardziej bezsensownych marzeń sennych nigdy jeszcze nie miewał. Śniło mu się, że dokoła niego wszystko huczy, wiruje. A on biegnie, biegnie, nie czuje pod sobą nóg. Traci siły, nagle ktoś go chwyta za ucho. ,,Aj, któż to?" ,,To ja, twoja żona!" — wrzaskliwie odpowiada mu jakiś głos i nagle się budzi. Albo też marzyło mu się, że jest już żonaty, że w domu ich wszystko takie dziwne, takie niezwykłe: w jego pokoju stoi zamiast pojedynczego, podwójne łóżko. Na krześle siedzi żona. Iwan Fiodorowicz czuje lęk, nie wie, jak ma do niej podejść, o czym z nią mówić; aż raptem spostrze­ga, że ona ma twarz gęsi. Mimo woli odwraca się w in­ną stronę i widzi drugą żonę, również o twarzy gęsi. patrzy w bok — stoi trzecia żona, w tył — jeszcze jedna żona. Tu ogarnia go rozpacz. Pędzi do ogrodu; ale w ogrodzie upał. Zdjął kapelusz, patrzy: w jego kape­luszu także siedzi żona. Pot kroplisty spływa mu po twarzy. Sięgnął do kieszeni po chusteczkę — w kie­szeni także żona; wyjął z ucha kłaczek bawełny — i tam siedzi żona... Potem skakał na jednej nodze, a ciotka patrząc nań mówiła z poważną miną: „Tak, musisz skakać, ponieważ teraz jesteś już żonaty". Rzuca się do niej, ale ciotka — to już nie ciotka, lecz dzwonnica. I czuje, że ktoś go wciąga sznurem na dzwonnicę. „Kto mnie ciągnie?" — skarży się Iwan Fiodorowicz. ,,To ja, twoja żona, wciągam cię, gdyż jesteś dzwonem!" „Ależ nie, nie jestem dzwonem, je­stem Iwanem Fiodorowiczem!" — krzyczy wniebogło­sy. „Tak, tak, jesteś dzwonem" — mówi mijając go pułkownik P*** pułku piechoty. To znów śniło mu się, że żona to wcale nie człowiek, lecz jakiś materiał weł­niany, że w Mohylewie wchodzi do sklepu, do kupca. „Jakiego pan sobie życzy materiału? — pyta kupiec — niech pan weźmie żonę; to najmodniejszy materiał! W bardzo dobrym gatunku! Wszyscy teraz szyją so­bie z tego surduty". Kupiec odmierza i kraje żonę. Iwan Fiodorowicz bierze ją pod pachę i idzie do Żyda krawca. „Nie — powiada Żyd — to marny materiał. Z takiego nikt sobie nie szyje surduta..."

Budził się wreszcie w niesamowitym lęku. Zimny pot spływał mu z czoła wielkimi kroplami. Gdy tylko wstał, sięgnął natychmiast po księgę wróżb, gdzie na końcu pewien poczciwy księgarz z dobrego serca bezinteresownie zamieścił skrócony sennik. Ale nic tam takiego nie znalazł, co by bodaj w czymkolwiek przypominało taki bezsensowny sen.

A tymczasem w głowie ciotki dojrzewał zupełnie nowy pomysł, o którym będzie mowa w rozdziale na­stępnym.*

*/Gogol nie spełnił swego zamierzenia i nie dokończył opowia­dania.

Przełożył Jerzy Brzączkowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
[ICI][PL][sandy] Gogol Mikolaj Iwan Fiodorowicz Szponka i jego ciotuchna
Miko┼éaj Gogol (2) , Mikołaj Gogol „Martwe dusze”
13.Kochanowski a Sep Szarzynski, Jan Kochanowski i Mikołaj Sęp-Szarzyński o człowieku i jego miejscu
Miko┼éaj Gogol , Mikołaj Gogol „Martwe dusze”
Gogol Mikołaj Płaszcz(szynel)
Gogol Mikołaj Zaginione pismo
Gogol Mikołaj Wij
[ICI][PL][sandy] Gogol Mikolaj 3in1
Gogol Mikołaj Noc wigilijna (1)
Gogol Mikołaj Opowieść o kapitanie Kopiejkinie
[ICI][PL][sandy] Gogol Mikolaj Noc majowa czyli topielica
Gogol Mikołaj Newski prospekt
Gogol Mikołaj Rewizor
Gogol Mikołaj Straszna zemsta
Gogol Mikołaj Zaginione pismo
Gogol Mikołaj Szynel
Gogol Mikołaj Jarmark w Soroczyńcach
Gogol Mikołaj Straszna zemsta
Gogol Mikołaj Szynel streszczenie

więcej podobnych podstron