Andrzej Stasiuk Jak zostalem pisarzem

Projekt okładki i stron tytułowych: Kamil Targosz Copyright © by Andrzej Stasiuk, 1998

Ósma z rana bar Parana

Fantoma

Projekt typograficzny i skład komputerowy:

Wydawnictwo małe s.c., Warszawa Druk i oprawa:

Zakład Poligrafii Instytutu Technologii Eksploatacji,

ul. K. Pułaskiego 6, Radom

ISBN 83-87391-08-5

Wydawnictwo Czarne s.c. Czarne 4

38-309 Gładyszów fax: (O-18) 3 53 63 60

Czarne 1998

Wydanie I

Ark. wyd. 5,3; ark. druk. 8

Loco















































Kurczę, nikt wtedy nie jeździł taksówkami, przynajmniej nikt z nas. Taryfiarze byli podejrzani. Jak się ma szesnaście lat, to większość jest podejrzana. A zresztą nie mieliśmy kasy. Jak się nie ma kasy, to wszystko od razu robi się podejrzane, zwłaszcza ci, co mają. My w każdym razie nie mieliśmy. Jeździło się autobusami i tramwajami. Tramwaje skrzypiały jak nieszczęście. Skrzypiały na zakrętach. Pierwszy był na rondzie Starzyńskiego, jak jechało się do Śródmieścia. Skręcały w prawo i skrzypiały. Jak się jechało na Pragę, to dopiero przy Ratuszowej był ten cholerny skrzyp. Ale tam można było wysiąść i była zielona budka z piwem. Można było pójść w prawo i do zoo, popatrzeć na małpy, słonie i hipopotamy. Jak się doszło do hipopotamów, to był już most Gdański i można było złapać tramwaj do Śródmieścia. Tak robiliśmy. Można też było iść na piechotę na drugą stronę i w lewo przez park, potem koło fabryki pieniędzy i już łapało się staromiejski klimat, kamieniczki, bruk, elegancka makieta i w Pasiece piwo kosztowało dziesięć złotych. Nikt się nie pytał. Zresztą wyglądaliśmy na więcej. Rzadko jest tak, że się wygląda na mniej. Nam się w każdym razie nie zdarzyło. A może kelnerki były zdemoralizowane. To jest sprawa niejasna i dzisiaj raczej nie do rozkminienia. Pierwsza telefoniczna budka stała na rogu Freta i Kościelnej. Zawsze była zepsuta. Guzik nas to obchodziło, bo i tak nie mieliśmy do kogo dzwonić. W Bombonierce wieczorami koleś grał na fortepianie przedwojenne szlagiery. Ciociosan był po dwadzieścia złotych lampka, a cola po dziesięć. W sobotę nie było gdzie usiąść i do tego jasno jaku lekarza. I wszyscy to samo: cola, ciocio-san i ciastko. Papierosy caro były w miękkich błękitnych paczkach. Kosztowały dwadzieścia złotych. Klubowe cztery pięćdziesiąt. To był poważny rozrzut. Dzisiaj już tak nie ma. Najchętniej paliliśmy extra mocne bez filtra, bo najbardziej szkodziły. Potem gdzieś znikły i musieliśmy się zadowalać byle czym. Ale zanim przepadły, kosztowały chyba najpierw sześć pięćdziesiąt, a potem dziesięć. Żółty pasek i czarne litery. Zanim wyleciał z nich tytoń, były grube jak mały palec. Wierzyliśmy, że mają coś wspólnego z gitanesami. Nie miały. Teraz to wiem. Kościelną można było zejść koło Najświętszej Marii Panny nad samą Wisłę. Nikt tego nie robił, bo tam nic nie było. Chodziło się zawsze prosto. Ludzi robiło się więcej i więcej, a przy Barbakanie już przelewał się tłum. To zawsze działało trochę podniecająco. Nie wiadomo właściwie, dlaczego. Wszyscy pałętaliśmy się między jednym Rynkiem a drugim i z powrotem. Po drodze żadnych atrakcji, a niektórzy potrafili robić to cały boży dzień. Zawsze była nadzieja, że coś się stanie i stawało się zazwyczaj mniej więcej to samo. Spotykaliśmy się i tyle. Niektórzy dzisiaj nie żyją. Nie wiadomo na przykład, czy żyje Bobik. Był ciut szurnięty, więc naprawdę trudno coś powiedzieć. Nosił chyba szalik i wyglądał całkiem przystojnie. Trochę jak ładny Niemiec. Co do innych też nie można mieć pewności. Chodziło się i czekało. Siedziało się i czekało, stało i czekało. Trochę monotonne zajęcie, ale nikt nie mówił, że mu się nudzi. Na Rynku jak zwykle wisiały obrazy i pilnowali tego artyści w sandałach. Czasami ustrzelili jakiegoś jelenia i szli pić do Fukiera. Towaru pilnował wtedy jakiś wynajęty. To było ekstra malarstwo. Zachody słońca, wschody, żaglowce, roślinność, postacie kobiece i staromiejskie widoki. Te ostatnie szły najlepiej, bo można było od razu porównać, że to prawda. Niemcy brali po kilka sztuk. Holendrzy nic nie kupowali, bo na ogół też mieli sandały, byli podobni do malarzy i wiedzieli, co jest grane. Kiedyś nie miałem papierosów i podszedłem do jednego Holendra. Zrobił skręta z druma i mi dał. To był mój pierwszy skręt i wcale mi nie smakował. Wieczorem chodziło się do Jaja. Paliły się świeczki, można było mazać po ścianach i puszczać swoje taśmy. Tak wyobrażaliśmy sobie wolność. Wszędzie było tanio. Nie mieliśmy o tym pojęcia. Czasami legitymowała nas milicja. To było coś. Nie wszystkich legitymowała. Jak się chciało mieć spokój, to się szło Celną na Gnojną Górę. Tam można było robić właściwie wszystko, byleby nie za głośno. Wierzyliśmy we wszystko, co sobie opowiadaliśmy i nie przychodziło nam do głowy, by cokolwiek sprawdzać. Piszę w liczbie mnogiej, bo nie lubię zwierzeń. Szło się Brzozową w lewo i pod Barbakan. Wieczorem siedzieli tam pijaczkowie. Pod mostem było w cholerę plastikowych korków od alpag i blaszanych od piwa. Jak nie było pijaczków, to też można było robić, co się chciało. Gliny tam nie chodziły. Trochę śmierdziało. Byłem tam z kilkoma dziewczynami. Nie ma się czym chwalić. Wszyscy tam przychodzili. Stała jedna ławka. Górą szli japońscy turyści i się uśmiechali. Nikt ich wtedy nie traktował poważnie. Imponowali nam Amerykanie i Anglicy. Francuzi już nie tak bardzo. Mieli tylko Jean-Michel Jarre'a, ale nie wszyscy załapy-wali się na Oxygene. Prawdę mówiąc, prawie nikt. Żyliśmy jak zwierzęta. W stadzie. Niektórzy wyglądali jak ostatni kretyni. Nikomu to nie przeszkadzało. Niektórzy byli głupsi niż drewniane pięć złotych. Nikt im złego słowa nie powiedział. Podejrzewam, że już nigdy tak nie będzie. Długie włosy, kiepskie papierosy. Słuchało się Floydów, o Sex Pistols nikt jeszcze wtedy nie słyszał. Grali dla siebie, nie dla nas. Jakby się zjawili na Piwnej, pewnie byśmy ich pogonili. Te agrafki, podarte koszulki i dżinsy. My też nosiliśmy podarte wrangle. Podarte, ale połatane. Łata na łacie. Jedna na drugiej. Tak grubo, że latem to niewyróbka z gorąca. Musieliśmy trochę śmierdzieć. Ale jak się jest młodym, to się tak nie cuchnie.

Cuchnie się później, później trzeba się częściej myć ze strachu przed bakteriami i przed innymi ludźmi. Tak, nakopalibyśmy Rottenowi w 77-mym. Nie miał szans. Niektórzy słuchali Slade'ów, lecz się nie przyznawali. Ja też słuchałem, ale udawałem, że tylko Floydzi, Hendrix i Joplinka. Co miał piernik do wiatraka. Jedliśmy chleb i popijaliśmy mlekiem. W New Yorku Nico śpiewała z Velvetem, a nas to gówno obchodziło. Nie mieliśmy pojęcia. Musiało być długo, nudno i na poważnie. Pięć minut gitarowej solówki wcale nas nie zadowalało. Najlepiej jakby było dziesięć i to na perkusji. Jak Piotrowski z Apostolisem na kortach Legii. Publika szalała, chociaż wszystko razem, jak popatrzeć, nie miało żadnego sensu. Zwyczajnie się ścigali. Dziewczyny były tak samo obdarte jak my. Trudno było odróżnić. Zwłaszcza z tyłu. Nosiły spodnie. Pękały na tyłkach. Coś się wtedy naszywało. Najlepiej amerykańską flagę. Angielską naszywało następne pokolenie. Nikt nie naszywał sobie francuskiej. A niemieckiej to już w ogóle. Niemcy to nie był żaden kraj. Nikt o nich nie myślał. Dopiero później, jak niektórzy jeździli na arbajt. Tak, ale to było naprawdę później. Już razem z Rottenem i resztą. Na Krakowskie się nie chodziło, bo nie było po co. Do Zamkowego i z powrotem. Czasami, żeby było urozmaicenie, wracało się Kanonią i Jezuicką pod oknami komendy. Nosiliśmy podróbki adidasów i trampki. Albo zamszaki. Tak, zamszaki, przede wszystkim zamszaki. Beżowe, miękkie, sznurowane na cztery dziurki. Chodziło chyba o pacyfizm, łagodność, te rzeczy, chociaż niektórzy czasem się napierdalali. Z takiego zamszaka też można było nieźle komuś zapalić. Jak padało, robiły się całkiem do niczego. W ogóle jak padało, to trzeba było gdzieś się schować. Kelnerki tego nie lubiły, chociaż knajpy były państwowe i kobitki jechały na pensji. Jakbyśmy wyglądali trochę normalniej, to byłoby nam lżej, ale młodość nie uznaje kompromisów i w końcu nas wywalali z każdej knajpy. Taki na przykład Jasio — w tamtych czasach wszyscy musieli go brać za wariata. Nawet teraz ludzie by się za nim oglądali. Był z jakiejś podlubelskiej wsi i chodził z Pismem Świętym. Nie mieliśmy uprzedzeń. Dopiero potem się okazało, że naprawdę chce nas nawracać na jakiś zwariowany pury-tanizm. Przypominał Charlesa Mansona w takiej trochę chłopskiej wersji. Bez przerwy gadał o miłości. Braliśmy to dosłownie i wtedy się okazało, że zaszło nieporozumienie. Nadawał nam jakieś biblijne imiona. Tak, miał w sobie coś z apostoła, ale wybrał sobie kiepski czas i miejsce. Nie nadawaliśmy się. Spokojnie mógł gdzieś zagrać świętego Pawła. Strasznie się wściekał, gdy dziewczyny siadały chłopakom na kolanach. Cholernie czarny, cholernie zarośnięty i umięśniony jak kowal. Chodził za nim Andżelo, najwierniejszy uczeń. Tak musiał wyglądać święty Jan. Blondyn, bez brody, z nieobecnym spojrzeniem, cichy jak świr, który może w każdej chwili odlecieć. Pochodzili chyba z jednej wsi. Obydwaj mieli twarde, mocne dłonie wieśniaków. Niewykluczone, że Pan posłał ich pomiędzy nas, ale niewiele zwojowali. Nie mieli pojęcia o Floydach ani Joplince. Andżelo nosił w chlebaku flet i wygrywał jakieś smutne, pastuszkowe melodyjki. Chyba sam je układał. Miałem dżinsową kurtkę z obciętymi rękawami, nic z tego nie rozumiałem, ale wszystko mi się podobało. Przestałem chodzić do szkoły. Tramwaj ruszał z przystanku, rozpędzał się i hałasował jak startujący odrzutowiec. Połowa chłopaków z klasy nosiła zaprasowane spodnie i kanciaste nesesery po czterysta pięćdziesiąt złotych sztuka. Wszystkie były czarne. Jak pierwsze samochody Forda. Początki elegancji zawsze są skromne. Nesesery były z twardego plastiku. Można było grać na nich w karty. Jak na stoliku. Nigdy nie miałem nesesera. I nigdy nie przyszło mi to do głowy. Byłem outsiderem. Pierwszy w szkole ostrzygłem się. na łyso. W 77-mym. Po pijanemu. W wannie. Matka się załamała. Pierwszy i ostatni, bo nie pamiętam, aby ktoś potem wpadł na taki głupi pomysł. Chodziłem Ząbkowską i starzy złodzieje w bramach patrzyli na mnie ze współczuciem i zrozumieniem. Pierwszy w szkole nosiłem kolczyk, ale zaraz go zgubiłem i mi zarosło. W ogóle w szkole mieli ze mną ciężko. Jak przestałem przychodzić, to chyba odetchnęli. Dyrektor nazywał się Libera. Nosił czereśniackie baki i chabrowy garnitur. Może go krzywdzę, może garnitur był fiołkowy. W każdym razie strasznie się wydzierał. Jak większość był sadystą. Guzik mnie to obchodziło. Po prostu nie wysiadałem na tym przystanku. Jechałem dalej. Paru belfrów było OK, ale to jeszcze nie powód, żeby zaraz wysiadać. Wyskakiwało się przy Międzyparkowej i od razu w Zakroczymską, koło czerwonych murów Cytadeli i dalej. Miałem błękitną torbę na ramię. Wchodziło do niej dziesięć piw. Byliśmy idealistami. Nie chodziło nam o kasę. Zaraz ją puszczaliśmy. Mieliśmy taki knif, że jak zabrakło, to się podchodziło do starszej eleganckiej pani i bardzo grzecznie i nieśmiało opowiadało się historyjkę, że nam zabrakło do rachunku w kawiarni i dziewczyny tam siedzą i czekają. Damy na ogół wyjmowały pugilaresy. Psychologia. Na chleb nikt by nie dał. Nosiliśmy rzemyki zamiast bransoletek. Giry nosiły srebrne łańcuszki z wisiorkiem w formie żyletki. Taka moda. Dziewczyny gitów miały na szyjach czarne aksamitki. Ale to mogło być trochę wcześniej. W 74-tym, 75-tym. Mniej więcej wtedy, gdy nosiło się spódnice bananowy. To są stare dzieje i może mi się mieszać. Oczywiście czytałem Wojaczka i matka była przerażona. Piłem mocną herbatę i czytałem do rana. Kawa była wtedy droga. U nas w domu uchodziła za luksus. Kawę zacząłem pić nałogowo dziesięć lat później. Nie uprzedzajmy jednak faktów. Nie pamiętam, jakie buty nosiły gity. Ale najpewniej zwykłe pantofle ze sklepu. Skajowe. Jak ich ojcowie. Wyobraźni to oni za dużo nie mieli. Konkretne chłopaki. Słuchali w kółko „Domu wschodzącego słońca". Grali to nawet na gitarach. Zamiast kostki używali grzebienia. Taki styl. Łatwo można było ich poznać. Wcale nie musieli mieć cyngwaj-sów. Na Starówce rządził Diabeł. Duży, kędzierzawy i nerwowy. Nigdy nikomu nie zrobił nic złego. Po prostu siedział na ławce na Rynku z kolesiami i naradzał się w sprawie krajowego wina. Nawet nie wiem, czy miał cyngwajs. Nosił koszule z Różyckiego. Takie w tęczowe zygzaki. My nie mieliśmy szefa, tylko postacie charyzmatyczne. Nie wiadomo, skąd się to brało. Zjawiał się taki jeden z drugim i robiło się ciche szu-szu w stylu: „To jest ten i ten, wiesz? No co ty? Poważnie!". I tak to hulało. Facet nie musiał nic robić. Wystarczy, że go wcześniej nie było i się zjawiał, a paru innych coś o nim wiedziało. Najlepiej jeszcze od kogoś innego. No i musiał mieć wygląd. Z tym było najtrudniej, bo wszyscy wyglądaliśmy jakpojebańcy. Nigdy nie miałem cierpliwości, żeby zapuścić naprawdę długie włosy, więc sobie tapirowałem. Miałem na to szybki i bezbolesny sposób. No i w ogóle Hendrix był ideałem. Dla chłopców. Dla dziewczynek Joplinka. Ale na przykład Napiór wytatuował sobie coś takiego co miała Joplinka, więc nie wszystko szło tak prosto. Jak pierwszy raz zobaczyłem Napiorą, to miał na sobie ponczo ze starego koca. Wszyscy wokół robili szu-szu, więc był postacią charyzmatyczną. Potem się przyjaźniliśmy. Pisał wiersze i siedział na odwyku w Garwolinie. To mi imponowało. Odwiedzałem go. Diabli wiedzą, po co tam siedział, ale najpewniej po to, żeby mieć święty spokój. Malował obrazy. Czysty taszyzm — tak mówił. Rzeczywiście. W Garwolinie miał farby za darmo i nikt się nie przypieprzał. Wszystko zresztą w Garwolinie było za darmo. Zawsze chciałem się tam załapać, ale jakoś nie miałem cierpliwości. Odwiedzałem tylko Napiorą, bo to było przy trasie na Kazimierz. Piękna trasa. Wtedy to była E-81. Kołbiel, Garwolin, Ryki, Kurów. W Kurowie odbijało się na Puławy. W Kurowie urodził się generał Jaruzelski, ale wtedy nie mieliśmy o tym pojęcia. Po prostu odbijaliśmy w prawo, żeby jak najprędzej dopaść kazimierskiej szosy. Niebieskie lustro Wisły leżało na płask. Po obu stronach drogi rosły tysiącletnie drzewa, a co krok były głębinowe studnie z zimną jak lód wodą. Lessowe wzgórki, zawijasy, zakręty i robiło się od razu cieplej. Wszystko tam szybciej dojrzewało, było większe, lepsze, słodsze. A kiedyś w nocy nic nas nie wzięło z tego zasranego Kurowa i przeszliśmy prawie trzydzieści kilometrów, a gęby nam się nie zamykały. Wiele bym dał, żeby pamiętać, o czym rozmawialiśmy. Nad ranem byliśmy w Kazimierzu i pachniała piekarnia. Pachniała tak, że nigdy tego nie zapomnę. Piekarz dał nam dwa bochenki chleba. Ledwo mogliśmy je utrzymać, takie były gorące. A potem jakiś facet po prostu nas zawołał, dał poduszki i pierzynę i kazał iść do stodoły na siano. Pewnie wyglądaliśmy jak wcielenie bezsenności. Tak było. Ciężarówki jeździły wtedy wolniej, były mniejsze i nie każdy kierowca miał radio, więc nas zabierali. W ogóle auta były brudniejsze i państwowe, więc nikomu nie było żal. Dzisiaj nawet jak chcą, to nie mają się jak zatrzymać. Tak zapierdalają. Wszystkim się spieszy, wszyscy wiozą jakiś towar i się trzęsą, że ktoś im coś ukradnie. Kiedyś w ogóle było lepiej. Wszyscy to mówią. Nawet jak ich wtedy nie było, nawet jak nic nie pamiętają. Tak. Garwolin był dobry. Potem był Monar i już nikt się tak nie zachwycał, nikomu się specjalnie nie spieszyło. Kupiłem sobie dżinsy za dziesięć doków. Wallysy. Żadna firma, ale mnie się podobały. Chyba w Pewexie na Inżynierskiej kupiłem. Niedaleko był prywatny antykwariat, gdzie facet w granatowym kitlu miał chyba wszystkie zeszyty z Kapitanem Żbikiem. A może Pewex był na winklu Wileńskiej i Konopackiej? Bardzo możliwe. W każdym razie i tak mi zazdrościli. Lubiłem atmosferę Pewexów. To był elegancki świat. Papierosy były na ogół po czterdzieści pięć centów. Po trzydzieści pięć były ba-stosy. Wchodziło się i głupiało. Same cuda. Jak na amerykańskim filmie. Gordon, Walker, napoleon, koronkowe majtki, kobiety w ondulacjach, mężczyźni w skórach. Człowiek czuł się onieśmielony jak jakiś Janko Muzykant. Kiedyś kupiłem sobie plastikowe philip morrisy. Kompletnie nie miały smaku, ale pudełko nosiłem przez miesiąc. Niewykluczone jednak, że tak nie było, że pudełko od kogoś dostałem. W końcu się połapali i wywalili Napiorą z Garwolina. Dużo rozmawialiśmy. Głównie o Allenie Ginsbergu. Czytał mi na głos „Sutrę o słoneczniku" i czułem się jak Jack Kerouac. Mieliśmy jakieś śmiertelnie zszargane niewyraźne odbitki na ksero. Jak pierwszy raz czytałem „Skowyt", to jeździłem trzy razy od pętli do pętli autobusem H, a to jest kawał drogi. Z Dąbrówki na Okęcie. Czytałem i czytałem. W końcu pogonił mnie kierowca. Chyba gadałem do siebie. To były czasy. Przed Poniatoszczakiem wsiadały zawsze kanary. Najdłuższy przystanek i miały czas wszystkich sprawdzić. Wtedy chodzili jeszcze w mundurach i mieli po pięćdziesiąt lat. W dodatku mieszane zestawy — facet z kobitką. Szansę były wyrównane. W tramwajach rzadko wsiadali do drugiego wagonu. Bilety były po złotówce na tramwaj, po złoty pięćdziesiąt na autobus i po trzy na pospieszny. Na nocny też chyba po trzy. Pączek kosztował dwa złote. Kiełbasa z rożna siedem pięćdziesiąt,? Mleko ze srebrnym kapslem chyba dwa osiemdziesiąt. Właściwie cały czas. O świcie stały przed sklepami pojemniki ze śmietaną, kefirem, maślanką, twarożkami, skrzynki z bułkami i chlebem. Wtedy często rozmawialiśmy do białego rana, więc jakoś to szło. Nikt nie głodował. Chyba że był leniem. Albo śpiochem. Mleko ze złotym kapslem kosztowało chyba trzy dwadzieścia, lecz mogę się mylić. W każdym razie kiełbasa zwyczajna coś koło czterdziestu czterech złotych. Ale nie zależało nam na mięsie. Zależało nam na wolności. Dlatego tyle spacerowaliśmy. Całe dnie i noce. I jeździliśmy. Całe miesiące. Dopóki nie zrobiło się naprawdę zimno. Ale nawet wtedy próbowaliśmy. Jak nie stopem, to pociągami bez biletów. Kwity przychodziły do domu. Tam bywaliśmy coraz rzadziej. Tak. Podróżowaliśmy jak jakieś przygłu-py. Pojromania. W Złoczewie staliśmy kiedyś dwanaście godzin. Cała wieś przychodziła nas oglądać. Grochal miał dwa metry i w maluchach zawsze kasował kolanem pokrętła od radia. Jak wsiadał, to uważał, jak wysiadał, to zapominał. Stało się parę godzin i pluło. Asfalt był tak zacharchany, że trzeba się było przenosić dalej. W nocy pod Kutnem wzięła nas kobieta, a potem chciała wyrzucić, jak zobaczyła, że Napiór nie jest dziewczyną. W Jastrzębiej Górze spaliśmy w filmowych dekoracjach na plaży. Takie Stonehenge z dykty i drewna. Robiło się dziurę i kimało w megalicie. Faceci łazili z wiaderkami po grajdołach i krzyczeli: „Ogóry, ogóry z Jastrzębiej Góry!". Sprzedawali rano kiszone skacowanym. W Sopocie spaliśmy w piasku pod molo. W Zakopanem w wagonach na bocznicy. Najłatwiej było nie spać, tylko jechać bez przerwy. Kiedyś jechaliśmy sześćdziesiąt godzin non stop i pod Słupskiem mieliśmy już halucynacje bez żadnego podkładu. Dojechaliśmy nad Czaplinek nie wiadomo po co. Chyba, żeby zaraz wracać. Zawsze wracaliśmy, żeby się dowiedzieć, czy ktoś się gdzieś nie wybiera. Czasami przejeżdżaliśmy Warszawę bez zatrzymywania, bez wysiadania. Kiedyś gdzieś pod Rzeszowem spaliśmy na przystanku i rano zbudziły nas dzieci z tornistrami. Zrozumieliśmy, że jest wrzesień. Pojechaliśmy więc do Wrocławia, bo wydawało się nam, że tam ktoś pożyczy nam pieniądze. Ale Dżonsona nie było w domu, w Em-piku też pusto i musieliśmy jechać dalej. Pojechaliśmy nowiutkim berlietem z Jelcza. Do Łodzi. Może zresztą zupełnie gdzie indziej. Cholera wie. Ziły miały jeszcze benzynowe silniki. Paliły ponad trzydzieści na sto. Jeździły na 78-oktanowej. Niebieskiej. W starach było gorzej, bo maska silnika grzała w dupę. To nie jest dobre, jak się człowiek przez tydzień nie myje. Ale kierowcy też nie byli najczyściejsi. Częstowali nas papierosami. My ich też, jak mieliśmy. Męczyła nas sraczka po zielonych jabłkach. Ci, co walili, mieli zatwardzenie. Oni mieli lepiej. Gdzieś koło Stalowej Woli podarowałem wiejskim dzieciakom kopię niemieckiej parabelki. Oczy wyszły im na wierzch. Pewnie się potem kłócili o to, czyja jest. W Radomiu zawsze odliczaliśmy ostatnią setkę, chociaż nie miało to żadnego sensu. Jeździliśmy przecież w kółko. Siedemdziesiąty szósty, siedemdziesiąty siódmy. Kacz-kowski w Trójce puszczał w kółko Emersonów i Yesów. To nie było uczciwe. Załatwił nas na cacy. Puszczał ten gnój i rozmiękczał nam charaktery. Przy takiej muzyce można brać tylko heroinę. Pewnie nie wiedział. Mógł się kogoś spytać. Na przykład Metysa. On się na tym znał. Mieszkał na Koźlej i mieliśmy blisko. Wyglądał jak młody Robert Redford. Jakby tam wszedł Iggy Pop, to byśmy mu nakopali. Nie znaliśmy kolesia. Patti Smith też byśmy pogonili. Co za czasy. I całe New York Dolls. Przegrane pokolenie. Młodzi powinni słuchać ostrej muzyki, a nie takiego pitolenia, takiej pedalskiej brzdąkaniny. Rick Wakeman w nocnej koszuli jak jakiś druid. Po kryjomu słuchałem Slade'ów. Gitowcy też ich słuchali. Jimmy Lea nosił czarną aksamitkę. Byliśmy na koncercie The Mud. Kaszana. Ale grali szybko, prosto i bez namysłu. Brzmiało jak jakaś parodia. Byliśmy na Muddym Watersie i to było coś. Byliśmy na Rorym Gallagherze i to było prawie tak dobre, jak Waters. Przynajmniej wtedy. Żadnej ścierny. Wszedł koleś we flanelowej koszuli i trampkach i zagrał. Popijał coś z butelki. Niewykluczone, że alkohol. Waters nic nie popijał. Nie musiał. Tym się różnili. Jak się kończyły koncerty, to nie było czym wracać. Zostawał tylko nocny. 602, a potem 612. Przesiadało się przy Wileńskim. Lumpy kłóciły się z menelkami. Podjeżdżały radiowozy z Cyryla i ich uspokajały. Jak starzy znajomi. Jak w rodzime. Nikt nie miał pieniędzy i nie było się czego bać. 612 jechało na sam koniec miasta. Do Dąbrówki. Spokojna trasa. W Dąbrówce kompletnie nic nie było. Wszyscy spali, żeby wstać rano i jechać do FSO. Nie było Koreańczyków. Robiło się poloneza i dużego fiata. Każdy miał jakieś zajęcie. Dawali wodę mineralną, sok, mleko i zbożową kawę. Nawet więźniarki z Toleda, a potem z Kamczatki miały zajęcie. Kiedyś wetknęły facetowi w tyłek przewód ze sprężonym powietrzem. Nie przeżył. Zupełnie jak z tymi żabami, które się nadmuchiwało w dzieciństwie. Nie chcieliśmy iść do FSO. Nie ze względu na więźniarki. Nie chcieliśmy iść gdziekolwiek. To było jakieś podejrzane: rok, dwa wcześniej wiedzieć, gdzie się pójdzie. Byliśmy na koncercie Dextera Gordo-na. Miał kraciastą marynarkę, trochę go rzucało po scenie, ale grał pięknie. Niby białas, ale wystarczyło zamknąć oczy i można sobie było wyobrazić, że to Charlie Parker. Na Trane'a był ciut za grzeczny. Czytaliśmy Cortazara. Jak wszyscy. Powinniśmy czytać coś innego. Cortazar był jak Muzyczna poczta UKF. Dla każdego coś miłego. Wypaczał nam charaktery. Na koncerty przyjeżdżali Węgrzy. Wszyscy mieli długie włosy i amerykańskie wojskowe parki. Tego im zazdrościliśmy. Przyjeżdżali też Niemcy. Na rękawach mieli przyszyte niemieckie flagi. Nigdy nie wpadliśmy na to, żeby przyszyć sobie polską. Największy ścisk był na McLaughli-nie. Drzwi do Kongresowej poszły w drobne chujki. Nie było żadnej obstawy. Paru stójkowych i paru cieciów. McLaughlin siedział na tapczanie w białej koszuli i ścigał się z Hindusami, który zagra szybciej. Nic wielkiego. Jeszcze jeden charyzmatyk. Livin' Blues dawali w cyrku na Chłodnej. Mieli wokalistę z Filipin. Ci jechali całkiem nieźle. Po bożemu i bez kompleksów. Siedziałem pod kolumną od basu. Nic mi się nie stało. Nie ten sprzęt co teraz. Nigdy nie kupowaliśmy biletów. Nie mieliśmy za co. Nie przychodziło nam to w ogóle do głowy. A nawet jak mieliśmy, to woleliśmy dać w łapę. Taki styl. Ale na ogół nie dawaliśmy. Nikt się nie przejmował. Jak nie było extra mocnych, to paliliśmy popularne. Panowało przekonanie, że najlepsze są radomskie. Po latach przekonałem się, że to nieprawda. O wina było łatwiej niż o piwo. Piliśmy więc wino. W takich ilościach, w jakich należałoby pić piwo. Wcale nam nie szkodziło. Lubiliśmy to robić. Na Grenadierów był sklepik, gdzie można było dostać jeszcze ciepłe. Prosto z Warsowinu na Żelaznej. Butelki parzyły w ręce. Przywozili je w drewnianych skrzynkach. Nie to, co teraz. Czytaliśmy „Greka Zorbę" i Bakunina. Niezły zestaw. Zimą robiliśmy grzańca. Ale też nie zawsze. Częściej wypijaliśmy od razu. Niby byliśmy wolni, a jednak trochę nam się spieszyło. Powoli dawaliśmy sobie siana z Emersonami i Floydami. W samą porę. To była droga donikąd. Tak samo jak z Cortazarem. Zwietrzyliśmy zasadzkę, jak to się mówi. Olaliśmy Muzyczną pocztę UKF. Raz pobiliśmy milicjanta. Ale był w cywilu i sam zaczął, wiać trochę nie bardzo się to liczy. Chodziliśmy na Olszynkę Grochowską, na Kozią Górkę, żeby widok śmietników i przejeżdżających pociągów podsycał w nas smutek i nostalgię. Słuchaliśmy Dylana. Pociągi jechały do Lublina, do Chełma, a potem może i do Ruskich. Syberia była w końcu większa od Środkowego Zachodu. Słuchaliśmy Wysockiego. Mieszał nam się w głowach z Dylanem, tak samo jak Joau Baez mieszała się z Żanną Biczewską. Wszystko było lepsze od Floy-dów i Emersonów. Czytaliśmy Faulknera i Dostojewskie-go. Nikt nie czytał Stachury. Jeden Napiór go czytał, ale po drodze gdzieś przepadł. Poszedł chyba na jakiś poważniejszy odwyk. Zawsze był marzycielem. Puszczaliśmy sobie płyty z Big Billem Bronzim i Leadbellym. Czarni byli konkretni. Od początku powinniśmy słuchać Czarnych. Zero złudzeń. Chcieliśmy żyć jak Czarni. Czuliśmy się jak Czarni. Nic nie robiliśmy. Słuchaliśmy w kółko dziesięciu płyt i popijaliśmy na zmianę piwo i wino. Słuchaliśmy na zmianę bluesa z Delty i z Chicago. Chodziliśmy po ulicach i kopaliśmy puszki po konserwach, bo wtedy nie było jeszcze puszek po piwie. To znaczy były, ale w Pewexach, i jak już ktoś sobie kupił, to na pewno puszki nie wyrzucał, tylko stawiał w charakterze ozdoby i wspomnienia. Piliśmy po to, żeby na drugi dzień mieć kaca. Tak sobie wyobrażaliśmy życie Czarnych. Nie mieliśmy pojęcia, że tak wygląda życie w ogóle. Kuflowe było po dziesięć. Polskie płyty były po sześćdziesiąt pięć. Nie pamiętam więcej cen z tamtego czasu, ale wciąż mogę zagwizdać „See see rider" i „Johna Henry", i „Take this hammer". W telewizji leciały seriale, ale nikt ich nie oglądał. Ani dzienników, ani w ogóle czegokolwiek. Tak samo z radiem. Wiedzieliśmy, że tam nic nie ma. W kółko puszczali Boney M., Africa Simon i Marylę Rodowicz. W telewizji nic nie puszczali. Co najwyżej Turniej miast i Zbigniewa Wodeckiego. Paliliśmy marihuanę. Rosła przy torach na Olszynce. Szybko nam się znudziła. To nie był najlepszy gatunek. Parę lat później Fantomas z tej sa-mosiei wyselekcjonował całkiem przyzwoity materiał. Suszył się w kuchni przy Szembeku i matka się wściekała, że robi syf. Bez przerwy się kłócili. Matka lubiła mieć porządek w kuchni. Jak to kobieta. A tu jej się zielsko do rosołu sypało. Fantomas odgrażał się, że jak nie da mu spokoju, to zacznie robić kompot. Nikt wtedy trawą jeszcze nie handlował, a wszędzie jej było pełno. Tyle że nie działała. To były czasy. Wysocki i faja. Biczewską i skręt. Nie mieliśmy pojęcia, że u Ruskich też to rośnie. W Afganistanie był jeszcze spokój. Każdy się w kimś kochał, ale się nie afiszowaliśmy. Dziewczyny nie przepadały za kumplami swoich chłopaków. Niektóre zresztą były zmyślone. W niczym to nie przeszkadzało. Mieliśmy więcej czasu i mieliśmy o czym gadać. O wymyślonych rzeczach lepiej się gada. Nie ma potem człowiek wyrzutów sumienia. Daliśmy sobie siana ze Starówką. Człowiek musi kiedyś wydorośleć. Oni tam w kółko grali na fletach i chowali się po bramach ze strzykawkami. Zupełnie jak dzieci. Słuchaliśmy Pete Seegera. Nie mieliśmy pojęcia, że jest komunistą. Juraj czytał Kautsky'ego, żeby się dowiedzieć, co w trawie piszczy. Był raczej odosobniony. Próbowałem czytać Marksa, ale mnie znudził. Kupiłem go, bo był bardzo gruby i bardzo tani. Kupiłem też Lenina, ale to był zupełny bełkot. Ani słowa o życiu. Dzisiaj czuję, że byliśmy jakimiś popieprzonymi lewakami. Zwłaszcza Dżojo, ponieważ pochodził z bogatej rodziny. Mieli willę i ogródek. Siedzieli w Erefenie na placówce. Dżojo tam jeździł i przesiąkł ideałami. Czytał nawet kolesi ze szkoły frankfurckiej. My nie mieliśmy cierpliwości. Woleliśmy chałupniczo tłumaczyć Dylana. Nienawidziliśmy kapitalizmu. Kochaliśmy Amerykę. Ostas czytał „Grona gniewu" i płakał. Wszystko przez Marcusego. Ale o tym dowiedziałem się później. Paliliśmy jednego za drugim i byliśmy dość obdarci. Oprócz Ostasa. Zawsze był elegancki. Nosił nawet wąsy. Wtedy nie był to żaden obciach. Mało kto pamięta tamte czasy. Jak się komuś nie chciało zapuszczać włosów, to zapuszczał wąsy. Mnie nie bardzo rosły, a poza tym lubiłem się golić. Sprawiało mi to przyjemność. Jeździliśmy szóstką na Gocławek i wracaliśmy na piechotę. Melancholia peryferii brała nas w objęcia jak najlepsza kochanka. Po drodze była Arizona i musieliśmy uważać. W barze Grochowskim dało się wytrzymać. Zwłaszcza w niedzielę, gdy przychodzili też porządni obywatele — czasami nawet z dziećmi. Najprzyjemniej było w Zagłobie. Nikt się do nikogo nie przypierdalał. Rondo Wiatraczna niedaleko, więc był przepływ i nie wiadomo, kto swój, a kto obcy, więc nikt się nie wychylał. Staliśmy godzinami nad piwem. To nie było w porządku, bo kufli na całą salę barmanka miała z piętnaście i kolesi w kolejce szlag trafiał, ale nic nie mogli zrobić. Takie czasy. Zawsze czegoś brakowało. Albo piwa, albo kufli, albo kasy. Myśleliśmy, że to jest normalne i zawsze tak będzie. Nie chcieliśmy nic zmieniać. Zajmowały nas idee, a nie przedmioty. W niektórych barach przynosiło się ze sobą butelki od mleka i też jakoś hulało. Nawet lepiej, bo w końcu litr to jest więcej niż pół litra. A w takiej Pokusie to stało się nieraz godzinę w kolejce i nikt się nie buntował, ponieważ wszyscy chcieli się napić. Potem z Pokusy zrobili pizzerię i zaraz potem wyleciała w powietrze. Wtedy było spokojniej. Jak nie chcieliśmy załapać się na łomot, to przechodziliśmy na drugą stronę ulicy i żulia na ogół to honorowała. Mieliśmy wpadki, ale zazwyczaj była to nasza wina. Jak ktoś o północy widzi siedmiu kolesi, powiedzmy, na Osowskiej i próbuje przejść między nimi, mówiąc w dodatku „przepraszam", to sam sobie winien. W zasadzie jednak chronił nas instynkt dzieci peryferii. Jak chcieliśmy mieć komfort, to jechaliśmy do Śródmieścia. Do Okrąglaka. Tam było całkiem ekumenicznie. Opisałem to w jednej swojej książce. Szczało się byle gdzie. Odchodziło się kawałek i już. 102 zawijał przy samej knajpce. Wtedy jeździły berliety. Miały eleganckie czerwone siedzenia. Chuliganeria wciąż je cięła, bo były delikatne i mięciutkie. W ikarusach tego nie ma. Na samym tyle berlieta przyjemnie bujało. Przyglądaliśmy się dziewczynom. Wystarczył jeden przystanek i już był człowiek zakochany. Ona wysiadała, wsiadały kanary, kwit przychodził do domu. To wtedy moja matka zaczęła się bać listonosza i boi się do dzisiaj. Krosbi miał zawsze więcej kasy i mi stawiał. Czasami nawet autobusowy bilet, jak chcieliśmy spokojnie pogadać. Bez przerwy gadaliśmy. Potrafiliśmy przejść z Grochowa na Marszałkowską i bez przerwy nawijać. Wychodzi na to, że wtedy powinniśmy powiedzieć sobie wszystko, ale jak teraz się spotykamy, to też gadamy. Ale wtedy mówiliśmy sobie same najważniejsze rzeczy, a dzisiaj to raczej wspominamy. Tak, wtedy mniej się wspominało. Najwyżej to, co było wczoraj albo przedwczoraj. Taka informacja, żeby nie wypaść z kursu. Ten zrobił to, ten śmo, na ogół na bańce. Same bohaterskie czyny. Co wieczór coś się działo. Heroizm i fabuła. Rzadko pozwalaliśmy sobie na lirykę. Najczęściej wtedy, gdy nie było świadków. 2Ibis jeździło tylko do Wiatracznej. Na trójce jeździły stare wozy, takie kanciaste z wiecznie otwartymi drzwiami. Motorniczy siedział na wysokim drewnianym stołku jak w barze. W tych staroświeckich tramwajach były staroświeckie dzwonki. Jak był odjazd, to odzywało się dzyń, dzyń, dzyń. Można było wskakiwać i wyskakiwać w biegu, co nie znaczy, że było to dozwolone. Wtedy zresztą trudno się było zorientować, co jest dozwolone, a co nie. Prawdziwy raj dla anarchistów. Teraz na ogół wszystko można, więc to już nie jest to i pewnie nigdy nie będzie. Aha, w tych starych tramwajach motorniczy miał przed sobą taki zestaw korb, coś jak wielkie młynki do kawy. Strasznie romantycznie to wyglądało, jak z dziewiętnastego wieku. Korby były mosiężne i błyszczące. Pamiętam też stare jelcze na mniej wytwornych trasach. Stały na pętlach z włączonymi silnikami. Widać paliwa było do oporu, ale nie było dobrych akumulatorów. Najlepsze miejsce było koło kierowcy. Całkiem pojedyncze i człowiek był od reszty odgrodzony maską silnika, która wyglądała jak odwrócona wanna i do tego obciągnięta beżowym skajem. Du-champ czegoś lepszego by nie wymyślił. Tak. Czytałem i oglądałem surrealistów. Wtedy to działało jak cholera. Zwłaszcza gdy padał deszcz. Sam nie wiem dlaczego. Może w ogóle, jak świeciło słońce, to się raczej nie czytało? Krosbi się zakochał, Juraj się zakochał, Majeran się zakochał, co do Fantomasa i Dżoja to nie ma pewności. Ja też się zakochałem. Kiedyś to opiszę. Ogólnie rzecz biorąc, melancholia. Może dlatego, że wszyscy byliśmy z Pragi. Tam czuć Wschodem. Nikt ze Śródmieścia nie wyprowadzał się na Pragę, a czymś trzeba j ą było zaludnić. To się zaludniało synami i córami Mazowsza i Podlasia. Kiedyś taki najmłodszy, co to dla niego nie starczyło ojcowizny, szedł na krucjatę do Ziemi Świętej albo wyjeżdżał do Ameryki. Po wojnie się to skończyło, więc wędrowali na Pragę. Grochowska od strony Gocławka wyglądała jak Węgrów albo Sokołów Podlaski. Stąd ta liryka i melancholia. Wierzby, fujarka, pastuszek, krówka, jesienne mgły i dymy na kartofliskach. To ma się w sercu, nawet jak się nosi levisy i słucha Dead Kenne-dys. Ale Kennedysów słuchaliśmy trochę później, tak samo jak Snakefingera. Levisy też były trochę później. Chociaż nie: Dżojo już mógł mieć. Krosbi miał chyba wrangle. Na ogół nosiło się podroby. Na Różyckiego było tego do oporu. Z całego świata. To znaczy naszywki były z całego świata, to znaczy napisy na nich. Wykonanie było z Ząbek i Zielonki. Majeran miał jakieś takie jasne i przez to cały czas trochę zaświnione. Nikomu to nie przeszkadzało. Nie byliśmy szpanerami. Właściwie wygląd nam zwisał. Dezodorantów nie było za dużo. Ale jak człowiek jest młody, to tak strasznie nie capi. Dziewczyny trochę nas cywilizowały, ale to nie była łatwa sprawa, skoro ideałem stroju były dla nas westernowe longjohny — takie kombinezoniki, podkoszulek razem z długimi kalesonami i z klapą na tyłku zapinaną na guziki. No tak. Francja nie miała na nas wpływu. Kochaliśmy plebejską Amerykę. Może z wyjątkiem Majerana, który czasem śpiewał Brassensa. Ale nie robił tego nachalnie i zazwyczaj na wyraźne życzenie. Surrealistów nie liczę, bo to była moja prywatna sprawa i się nie obnosiłem. Któregoś dnia pojechaliśmy z Krosbim w Bieszczady. W Komańczy kupiliśmy sobie kuchenny nóż z żółtą plastikową rączką, żeby coś w ogóle w te góry mieć. Potem przyszło dwóch kolesi. Wyszli akurat z więzienia w Łupkowie. Tam były kamieniołomy. Bardzo nam się spodobali i Krosbi chciał im zagrać „Juliana Johnsona" Leadbelle-go, bo jak wiadomo, Leadbelly był wielokrotnym wyro-kowcem i nawet mordercą, ale oni chcieli w kółko „Dom wschodzącego słońca". No to Krosbi im grał. W teczce mieli chyba z pięć litrów wódki. Cały czas nam polewali. W końcu Krosbi stracił przytomność. Po prostu siedział, grał i nagle się przewrócił na plecy, i tak już został. Ja zaraz po nim. Tyle tylko, że na bok. Zwinąłem się w kłębek i powtarzałem „mamusiu, mamusiu". Zbudziliśmy się wieczorem. Katorżników już nie było. Cierpieliśmy i nie chciało nam się podnosić z ziemi. Krosbiemu wcięło harmonijkę, prawdziwego bluesharpa. Nigdy się nie dowiemy, czy to tamci ją skroili. Rano poszliśmy czerwonym szlakiem. Nad Osławą, tam gdzie rzeka robi taką pętelkę, widzieliśmy jakiegoś golasa. Mył się. Potem zaczęło lać jak nagła cholera. Szliśmy, wywracaliśmy się, taplaliśmy się w glinie i byliśmy zachwyceni. Spaliśmy w jakimś baraku koło Baligrodu. Drwale powiedzieli, żebyśmy się kładli i nie pierdolili, że bardzo przepraszamy. Porządne chłopaki. Nic nam nie zrobili. W Baligrodzie Krosbi wypłacił z książeczki PKO kasę i pojechaliśmy na Mazury. Chciałem mu pokazać zlot hipisów w Zbicznie. Sam zresztą nie wiem. Może najpierw byliśmy na Mazurach? W każdym razie to w Zbicznie rozpieprzyli nam namiot. Był taki stary, że do środka wpadła piłka. Zrobiła dziurę jak stodoła. Ciekawe, kto w nią grał? Połowa była nawalona, a druga dyskutowała o miłości i pokoju. Leżymy sobie, a tu przez płótno wlatuje nam futbolówka. Love and peace, nie ma co. Wkurzyliśmy się. Nie miałem już do tego serca, jak dwa lata temu. Zaczynały mi się podobać dziewczyny na obcasach. A tam wszystkie wyglądały jak Indianki z „Błękitnego żołnierza" albo „Jesieni Cheyennów". To znaczy gorzej. Strzeliłem sobie raz z półtora centa, żeby sprawdzić, jak tam z moją silną wolą, ale na wszelki wypadek zaraz się zerwaliśmy. Z silną wolą to jest niepewna sprawa. Poza tym już kompletnie nas nie kręciło Wschodnie Wybrzeże ani tasiemcowe solówki, ani flety i bębenki, ani frędzle i paciorki, nie kręciło nas nawet całe to „Hair" — no, może jeden Mor-rison, ale on też, jak my, miał to wszystko gdzieś. Tak, przypominam sobie. Stamtąd polecieliśmy w Bieszczady. Żukiem, który wiózł odkurzacze. Krosbi cwaniaczek siedział w szoferce, a ja z tyłu. Narzekał na nerki i sikał co pięć minut. W Krośnie byliśmy na koncercie big bandu Woody Hermana. To było coś. Jakiś koleś wziął mnie za puzonistę. Mówiłem do niego po polsku, a on nic, tylko że świetnie, świetnie i nigdy czegoś takiego nie słyszał. To było w kiblu. Staliśmy przy pisuarach. A wcześniej spaliśmy u jednej sławnej osoby, ale nie zdradzę nazwiska, bo to nie jest plotkarska książka, ani tekst z kluczem. Ta sławna osoba załatwiła nam wejście na Hermana i ma piękny dom nad Sanem. Przyjęła nas brudnych, głodnych i w środku nocy. Zawsze będę to pamiętał. Jedliśmy chleb ze smalcem i skwarkami, a potem jak ostatni cham zapaliłem papierosa, nie pytając o pozwolenie. Jeździliśmy pociągami bez biletu. Gdzieś w środku Polski na korytarzu raz w życiu udało mi się czysto zaśpiewać drugim głosem. Krosbiemu aż oczy wyszły. Nigdy tego nie powtórzyłem. Do muzyki trzeba mieć cierpliwość. To jest zajęcie dla ludzi z charakterem. Pisać może każdy. Większość to robi, tylko nie pokazuje. Byliśmy w Gołkówku, gdzie kiedyś grasował słynny wampir. Przespaliśmy się w czystej pościeli u rodziny Krosbiego i pojechaliśmy. Wpadaliśmy w różne, raz lepsze, raz gorsze towarzystwa. Interesowało nas życie, a książki raczej tak sobie. Prowadziłem dziennik, w którym zapisywałem, ile którego dnia wypiłem. Szkoda, że gdzieś mi zginął. Niewykluczone, że go odnajdę, żeby rozprawić się z mitologią. Dziewczyny kompletnie nie kumały, o co nam chodzi. Przyjeżdżaliśmy i godzinami gadaliśmy, gdzie nas cholera nosiła. Uważały nas za idiotów. Powinniśmy wiecznie zapraszać je do kawiarń, ale my chodziliśmy tylko tam, gdzie żadna kobieta nie miała odwagi się pokazać. My też się baliśmy, ale preferowaliśmy męskie cnoty w rodzaju bezmyślnej odwagi. Cichym ideałem był dla nas proletariat, tyle że nigdy za bardzo nie chciało nam się pracować. Inteligencja kompletnie nam wisiała. Tak samo jak szkoła. Krosbi nic nie skończył przeze mnie, ja nic nie skończyłem przez niego. Spotykaliśmy się przed bramą Zespołu Szkół przy FSO i w długą. Gdziekolwiek, w pinechy, na Centralny popatrzeć, jak odjeżdżają pociągi, na lotnisko popatrzeć, jak odlatują samoloty, na Gdański most popatrzeć, jak odpływają statki, na tramwajową pętlę, żeby popatrzeć, jak odjeżdża osiemnastka i dwunastka. Starzy musieli nas diabelnie kochać, bo żadnego z nas nie wywalili z domu. A powinni. Byli mądrzy. I tak nas nigdy nie było. Jak dobrze dostaliśmy w tyłek, wpadaliśmy odespać i podjeść. Trochę jednak się pracowało. Krosbi oblatywał samochody na próbnym torze w FSO. Wypijali flaszkę i się ścigali fiatami. Zazdrościłem mu. Do tej pory jest jedynym kierowcą, z którym nie boję się jeździć. Ja pracowałem w Fabryce Mebli Artystycznych. Mało romantyczne zajęcie poza tym, że wszystkim facetom brakowało jednego albo dwóch palców. Wkładałem do maszyny kawałki drewna i z drugiej strony wylatywały ostrugane. Miłe zajęcie, tylko głośne. Pierwsza wypłata to było 1800 złotych. Czułem się jak prawdziwy mężczyzna i wszystko zaraz puściłem. Nie wiem, skąd mi to przyszło, bo ojciec zawsze wszystko przynosił i oddawał. Tak, to była fajna praca. Nauczyłem się rozróżniać gatunki drewna, brzoza, jesion, buk, mahoń. Kładło się mokre deski na wózek i wio, do suszarni, a w środku było jak w dżungli: duszno, gorąco i pachniało żywicą. Robiłem posadzki do Zamku Ujazdowskiego. Byłem dumny. Zapieprzałem na grubościówkach i formatówkach. Stare majstry pociągały za maszynami winko. Sklep był przez ulicę. Stoi do tej pory. Taki samotny, pojedynczy dom na rogu Modlińskiej i Mehoffera. Szuflowałem trociny. Po dwóch miesiącach któregoś dnia zapomniałem pójść. Zupełnie jak do szkoły. To znaczy poszedłem, ale nie wysiadłem z autobusu i jakoś tak samo wyszło. Pojechałem do zoo. Była jesień. Złoto, czerwono, hipopotamy, słonie, odgłos Gdańskiego mostu — jeden z piękniejszych dźwięków na świecie — i Najświętsza Maria Panna po drugiej stronie rzeki, nad którą unosiły się mgły. Nigdy nie byłem dobrym pracownikiem. Krosbi był trochę lepszy. Miał ciekawszą pracę. Brązowe niedźwiedzie przy Świerczewskiego, rude wieże świętego Floriana, dziwny skos Floriańskiej i czarne dachy Krowiej i Blaszanej. W takich warunkach nie dało się pracować. Albo zapach Praskiego Portu. Ludzie musieli być kompletnie ślepi, żeby tego wszystkiego nie widzieć. Wystarczyło przecież hycnąć Zamoyskiego i już był park Skaryszewski i czekoladowy zapach od Wedla. Pekaesy przy Stadionie były niebieskie bez wyjątku i miały żółte emblematy. Po Jeziorku Kamionkowskim pływali kajakarze, a żulia czasami rzucała w nich flaszkami. Pływali więc bliżej środka. Za płotem na zielonym boisku ćwiczyły ubrane na biało łuczniczki. Przy Stanisława Augusta był zakład naprawy akordeonów. Szło się i szło, i zawsze coś można było zobaczyć, zawsze można było gdzieś skręcić albo wrócić inną trasą. W barze mlecznym o nazwie Wiosenny staruszki jadły ryż z cukrem i popijały mleko. To były czasy. Pomidorowa kosztowała dwa sześćdziesiąt, ogórkowa coś koło tego, a chleb był bez ograniczeń. Za złoty pięćdziesiąt kakao. Nikt się nikogo nie czepiał. Można było siedzieć i siedzieć, i patrzeć przez zaparowaną szybę, a z kuchni płynęły zapachy naleśników, sosu pieczarkowego i jarskich kotletów. Byłem wolny i nie byłem głodny. Jak w jakimś rewolucyjnym śnie. Zainteresowanym przypominam, że dwa sześćdziesiąt to wtedy były pieniądze więcej niż śmieszne. Dwie puste flaszki albo i jedna. Jak nie chciało mi się nigdzie wracać, to sypiałem w wagonowni na Olszynce. Wybierałem zawsze pierwszą klasę. Rano budziły mnie sprzątaczki. Złego słowa od nich nie słyszałem. Mówiłem „dzień dobry" i się zbierałem. Czasami sypiał ze mną Filip. On znał miasto jak własną kieszeń. Miał metr pięćdziesiąt, chodził w drewniakach i nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Podziwiałem go. Potrafił załatwić towar nawet w przychodni na Nowowiejskiej. Jak był jakiś ciężki zjazd, to załatwiał hemineurynę. Zawsze potrafił załatwić kasę. Wszystkich znał. Grał na gitarze jednym palcem, ale potrafił śpiewać jak Hooker. Tak, to był ktoś. Podobno umarł. Podobno huknął sobie olejek kanabilowy i coś było nie tak. Nie bardzo w to wierzę. Cały czas wierzę, że i zejście potrafiłby sobie jakoś załatwić. Lepszy od niego był tylko Jacuś. Przekonał moją matkę, że jest studentem seminarium duchownego. Uwierzyła. Mówił po łacinie. O chemii wiedział wszystko. Był chudy jak wykrzyknik i tak samo czarny. Przypominał ćpuńskiego Mefistofelesa. To już nie było żadne Stare Miasto i nawiedzone małolaty z kołtunem a la Joplinka. To było całkowite zawodowstwo i najwyższy profesjonalizm. Jak ktoś mu uwierzył, to było po chłopie. Lubiłem skubańca. Prawdziwy straceniec i pełna samoświadomość. Na szczęście zniknął któregoś dnia. Mogło być niewesoło. Spotkałem go później. Widzieliśmy się pięć minut. Dał mi kasę. Po prostu dał bez słowa i poszedł. Nigdy tak bardzo nie potrzebowałem kasy, jak wtedy. I wcale nie na to, co sobie myślicie. Zupełnie na coś innego. Diabli wiedzą, skąd wiedział. Życie jest dziwne. No tak. Latem jeździłem z Krosbim, a zimą z Majeranem. Do Zakopanego. Nie wiadomo właściwie, dlaczego. Któregoś wieczoru wstaliśmy i poszliśmy na dworzec. Chryste, zakopiańska rzeźnia. Osiem godzin w osobowym na stojąco w umywalni. Wszyscy pili. Kanar bał się pokazać. Zresztą nie miał szans zrobić trzech kroków. Ludzie stali na korytarzu jak papierosy w paczce. Jak nie mieli siły, to się osuwali i leżeli. Umywalnia to był luksus. Tak samo jak sracz. Jak ktoś nie mógł wytrzymać, to się go wpuszczało. Ale dopiero jak błagał. Na zwykłe „proszę" nikt nie reagował. Szczało się na odległość przez plecaki i toboły. Nikt się nie przejmował. Takie czasy. Liczyło się tylko, żeby dojechać. Jak w rewolucyjnej Rosji. Wszystko śmierdziało. Wszyscy palili. Wszyscy się darli jak rezerwa. Zimowe ferie. Na wagon było po dziesięć gitar. Nikt nie umiał grać. Wszyscy śpiewali. Tak mniej więcej do Skarżyska, bo potem tracili siły. Przewracali się. Połowa wiozła narty. Wszystko zlatywało na łeb. Kijki tak samo. Pełne braterstwo. Nigdy już tak nie będzie. Za szybkie i za luźne pociągi. Wszyscy siedzą i rozmawiają o pieniądzach. Nigdy nie gadaliśmy o forsie. Mieliśmy ważniejsze sprawy. Tak naprawdę forsa to gówno. Kłóciliśmy się do upadłego, ale nigdy o rzeczy. Skakaliśmy sobie do oczu o to, kto jest lepszy: czy Oscar Peterson, czy Errol Garner. Nigdy nic nie ustaliliśmy w tej sprawie. Tak. Porzygałem się gdzieś koło Skarżyska. Potem sobie zasnąłem na stojąco. Jak się zbudziłem, był już jasny dzień. Niezły wynik. Ze cztery godziny na baczność bez przytomności. Majeran miał dwie nowe koleżanki. Zapraszał je do naszej umywalni, ale się trochę brzydziły. W końcu nawet w tamtych czasach nie wszyscy byli wyluzowani. Musiałem wyrzucić szalik. Do niczego się nie nadawał. Nigdy wcześniej nie byłem w Tatrach. Wydawało mi się, że w Tatry jeżdżą tylko snoby albo frajerstwo z dobrych domów. Jak zwykle prawda leżała pośrodku. Nie mieliśmy gdzie spać. Spaliśmy, gdzie się dało. Raz nawet w śniegu za jakąś budką czy kioskiem. Ciekawe, dlaczego nie zamarzliśmy. Robiliśmy wszystko, żeby tak się stało. Raz u jakichś panienek zapalił nam się grzaniec. Powiedziały, żebyśmy sobie poszli. Poszliśmy do innych. Te powiedziały, żebyśmy w ogóle nie wchodzili. Ale nie było źle, bo w końcu gdzieś się udało. Pokój był na dwie osoby, a mieszkało tam chyba z dziesięć. Wszyscy z dobrych domów. Po prostu piliśmy i rozmawialiśmy. Na parapecie stała Matka Boska. Ktoś odwrócił ją w stronę okna, żeby patrzyła na góry, a nie na nas. Mieszkaliśmy też na bocznicy w wagonach. To był mój pomysł. Miałem wprawę. A może Majeran na to wpadł? Skąd mam wiedzieć? Chodziliśmy też w góry. Ale ostrożnie, żeby nic nam się nie stało. W górach było ślisko, niebezpiecznie i pełno ludzi. Woleliśmy sobie usiąść i po prostu patrzeć. Z daleka wyglądały bardzo dobrze. Bez przerwy gadaliśmy. Siadaliśmy byle gdzie, byle był widok, wyjmowaliśmy wino i rozmawialiśmy. Bardzo różniliśmy się charakterami i to były ciekawe rozmowy. Żadnej z nich już nie pamiętam. Nie można pamiętać wszystkich rozmów. Człowiek by wtedy oszalał. Skleroza jest dobra. Ma się wrażenie, że wciąż się jest interesującym. Niewykluczone że wydawało się nam, że jeden jest Patem Garretem, a drugi Billym the Kidem. Ale kto był kim? Obydwaj chcieliśmy być Grekiem Zorbą. To są proste wzorce, ale skuteczne. Ostas nie jeździł z nami, bo pracował. Wtedy chyba na wtryskarce, ale mogę się mylić. Juraj też nie. Diabli wiedzą, dlaczego. Jemu mogło się po prostu nie chcieć. Taki był. Siedział i czytał Bakunina. Tak, Juraj to był ktoś. Nie uznawał kompromisów. Jak potem spierdolił, to nie do jakichś zasranych Niemiec czy czereśniackiej Ameryki, tylko od razu do Australii. To rozumiem. Żadnej dziecinady. Dalej już tylko zielona Nowa Zelandia, Maorysi i wieczna biel Antarktydy. Stamtąd się nie wraca. Z Ameryki zawsze można wrócić i opowiadać cuda-wianki, że buty z wężowej skórki, a limony trzy razy kwaśni ej sze niż u nas. Z Australią taki numer nie przechodzi. A któregoś dnia poszedłem do wojska. Sam nie wiem, jak to się stało. Jakoś tak przez nieuwagę. Zagapiłem się i się okazało, że to już. I tak mi się udało urwać pięć dni. Oczywiście przez kolegów. Tak samo jak dzięki nim jednak w ogóle się wybrałem, bo w końcu litościwie zaprowadzili mnie na dworzec i wsadzili do pociągu, ponieważ kompletnie utraciłem wolę. Wciąż mi chodziło po głowie j echać-nie jechać, jechać-nie jechać. Jak jakaś poborowa sójka. Jechać — niedobrze, zostać — też nie najlepiej. No, kurde, nie chciało mi się. W końcu zaczynała się wiosna, zielono, ciepło, a tutaj żadnych widoków na to, że sobie pojeżdżę po kraju. Ale nic. Pojechałem. Tyle dobrego, że nie musiałem jechać z tą bandą wystraszonych ocipców, co to chleją całą drogę, kozaczą, jakby szli na Berlin, a na miejscu przed bramą to nic, tylko bojaźń i drżenie. Miałem czas, żeby „przeżyć to sam" jak w piosence. Jak wysiadłem, to było całkiem przyjemnie, słonecznie i pusto. Miasto Dębica to nie jest złe miasto. Nikt mnie nie pilnował. Tamtych sprzed pięciu dni to prosto z pociągu ładowali na samochody jak w łapance. A ja sam, spacerkiem, z papierosem, jak wolny człowiek. Nawet się ucieszyli na mój widok, bo to zawsze jest kłopot, jak trzeba żandarmów wysyłać. Na początek obiecali mi tydzień aresztu, ale nigdy jakoś nie dotrzymali. Kiedyś słowo oficera było chyba więcej warte. A tak w ogóle to mi się podobało. JW 2265 robiła przyjemne wrażenie. Żółte budynki, czerwona dachówka, wieżyczki, pierdułki. Przedwojenne koszary kawalerii, a teraz batalion saperów. Nie miałem żadnych oczekiwań, to się i nie rozczarowałem. Ustawiali nas w rzędach i szeregach, wydawali rozkazy, myje wypełnialiśmy, nie trzeba było myśleć. To zawsze jest pewna ulga. Oni też niespecjalnie myśleli, więc rzecz odbywała się raczej bez zgrzytów. Kapral Brzuchacz (nic nie poradzę...) podciągał się sto razy na drążku i podziwialiśmy go. Porucznik Sury ze stu metrów trafiał z kałacha dziesięć razy pod rząd w betonowy słupek od ogrodzenia. I to stojąc, bez żadnej podpórki. Też go podziwialiśmy. Jeszcze bardziej go podziwialiśmy, jak podczas akcji powodziowej wleciał do wody i trzeba go było ratować. To było wtedy, gdy ewakuowaliśmy jakiś magazyn z winami. Wyciągnęliśmy go, a on wciąż wydawał rozkazy. Podziwialiśmy starszego kaprala Lenczewskiego, który tak się darł, że wszyscy myśleli, że coś mu się stanie, że padnie trupem, a on nie padał. Podziwialiśmy naszego dowódcę batalionu majora Maruszaka za to, że był naszym dowódcą. On też się darł, ale raczej na oficerów. Latem okna w sztabie były otwarte i słyszeliśmy. Podziwialiśmy naszego dowódcę kompanii porucznika Bednarza, który potrafił się drzeć nie gorzej od majora Maruszaka. Lepszy od niego był tylko starszy kapral Lenczewski, o którym porucznik Bednarz mówił, że autentycznie kocha wojsko i to była prawda. Wszyscy przepowiadali starszemu kapralowi Lenczewskiemu wojskową karierę i to też się sprawdziło: nie poszedł do cywila, tylko został plutonowym. Był jeszcze jeden kapral, w cywilu leśnik i widać lubił ciszę, bo strasznie się zmuszał do krzyku. O niego też się baliśmy, bo bardzo czerwieniał. I to nawet bez krzyku. Czerwienił się, jak musiał nam wydać jakikolwiek rozkaz. Musiał być po prostu nieśmiały. Było nam go żal. Kapral Brzuchacz nigdy nie czerwieniał. To nie było sprawiedliwe. Na przysiędze stałem w pierwszym szeregu i musiałem poruszać ustami. Poruszałem, ale bezdźwięcznie. Tak na wszelki wypadek. Wolałem mieć czyste sumienie. Potem oczywiście upiłem się w gronie rodziny i kolegów. Jak tylko rodzina i koledzy sobie poszli, to od razu zagonili nas za karę do obierania ziemniaków. Żeby nam się w głowach nie przewróciło. Najbardziej lubiłem warty. Zwłaszcza w nocy. Zostawiałem w krzakach tego cholernego kałacha i łaziłem sobie pod gwiazdami, marzyłem i wspominałem. Bardzo miłe chwile. Raz coś mi wyskoczyło na członku, badała mnie pani doktor i to też było całkiem przyjemne. Trochę gorsze były warty z aresztantami. Trzeba było pilnować, czy nie idzie jakiś zawodowy. Aresztanci spali w słomie i nie wolno ich było budzić z byle powodu, bo się strasznie wściekali. Czasem robili nam alarmy i całą noc musieliśmy siedzieć w jakimś rowie. Czasami wyjeżdżaliśmy na poligon. Pięćdziesiąt kilometrów i połowa samochodów nie dojeżdżała na miejsce. Zupełnie jak na wojnie. Na poligonie sprzedawaliśmy miejscowym chleb w puszkach jako tuszonkę. Wrócili i chcieli nas bić. Obronili nas oficerowie. Porucznik Sury kazał im po prostu wypierdalać z terenu wojskowego, bo jak nie, to zacznie strzelać. To był blef. Nie miał nic do strzelania, ale się wystraszyli. W ogóle porucznik Sury często nas bronił, bo dobrze znał życie. Mam nadzieję, że jest już co najmniej pułkownikiem i może sobie strzelać z kałacha, ile dusza zapragnie. A raz do porucznika Surego przyszedł chłop. Chciał, żeby mu wojsko pomogło zabić byka. Porucznik nie miał żadnej broni, bo to był roboczy, a nie bojowy poligon. Złapali więc tego byka i do łba przywiązali mu kostkę trotylu oraz pół metra lontu ze spłonką. Zapalili, ale byk się trochę wystraszył i pobiegł do rodzinnej obory. Znów było jak na wojnie. Na innym poligonie wybudowaliśmy most. Wycięliśmy trochę lasu i z tego drzewa zrobiliśmy most. Bardzo mi się to podobało. Nie podejrzewałem, że dziesięciu chłopa może podnieść i przenieść'kilkaset metrów zajebiste drzewo, a potem zrobić z niego most przy pomocy paru siekier. Takie rzeczy widziałem tylko na filmach wojennych. Za poligonem było wielkie wysypisko śmieci. Chodziłem do ciecia i popijaliśmy wino. Na wysypisku leżało w cholerę mięsa z miejscowych składów. Nikt tego nie brał. Nie to, co teraz. Czasami pozwalali nam postrzelać na poligonie, ale nie za dużo. Saperzy nie strzelają. To do saperów się strzela. Porucznik Sury lojalnie nas o tym uprzedzał zaraz po przysiędze. Mieliśmy w batalionie dwie amfibie. Zawsze marzyłem, żeby zobaczyć, jak pływają, ale były chyba zepsute, albo czekały na jakąś wyjątkową okazję. Nigdy się tego nie dowiem. Na zajęciach pokazywali nam wredne amerykańskie miny ze sztucznego tworzywa, których nie wyłapuje żaden wykrywacz. Znów podziwialiśmy Amerykanów. W kantynie były herbatniki i oranżada. Dostawaliśmy wodę kolońską Polarna. Nie pamiętam, jakie dostawaliśmy mydło, ale gacie były granatowe i zamiast gumek miały sznurki. Ciekawe, dlaczego? Do golenia krem Pollena i żyletki Pol-silver. Niektórzy wyskakiwali do kiosku i kupowali sobie iridium. O dwa złote droższe od polsilverów. Kalesony miały troczki przy nogawkach. Stąd się pewnie wzięło powiedzenie „jesteś głupi jak troki od kaleson". Przez dziewięć miesięcy nie przeczytałem żadnej książki i to było dobre. Próbowałem jedną przeczytać, ale natychmiast mnie znudziła. Wcześniej czytałem „Stąd do wieczności" Jamesa Jonesa, ale to była dziecinada. Wzruszała mnie. W JW 2265 nic mnie nie wzruszało. Jak się jechało na poligon, to każdy dostawał kilogramową puszkę wołowiny. Od razu to zjadaliśmy. Była pyszna. Chuda, pachnąca i z taką słoną galaretką. W sklepach takiej nie było. W sklepach w ogóle wtedy było mało. Myśleliśmy, że tak ma być. Rodzice mówili, że powinno być inaczej, ale kto wtedy słuchał rodziców. Jak się podeszło do betonowego płotu za parkiem maszynowym, to w oddali na południu widać było zielone wzgórza we mgle. To mnie jednak trochę wzruszało. Myślałem sobie: trochę prosto, potem w lewo i już Bieszczady. Jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów. Stałem i się gapiłem, dopóki nie pogonił mnie kapral Brzuchacz albo starszy kapral Lenczewski, albo w ogóle ktokolwiek. Wszyscy wszystkich ganiali. To szło od góry i majora Maruszaka też ktoś musiał ganiać. Może generał Baryła albo generał Oliwa. Wcale nie zmyślam. Tak się nazywali. Major Maruszak często się na nich powoływał. Tylko my nie mieliśmy kogo ganiać, bo byliśmy najmłodsi. W nagrodę można było oglądać telewizję po dzienniku. Nigdy nic nie obejrzałem. Najgorzej mieli ci, co nie palili. Nigdy nie mieli przerwy. Przerwy były tylko na papierosa. Wielu nauczyło się palić dla tych pięciu minut. Kapral Brzuchacz sprawdzał, czy się zaciągają. Zaciągali się i potem rzygali. Ale tylko przez pierwsze dni. Opisałem to wszystko w jednej swojej książce. Na szczęście maszynopis zaginął. Byłem za młody, żeby napisać porządną książkę. Jak się jest młodym, można pisać wiersze i to też nie za długie. Dopiero teraz widzę, że moje życie składało się ze zdarzeń. Kiedyś zdawało mi się, że z myśli i uczuć. Podstawowy błąd. Po pół roku dostaliśmy stopnie i rozesłali nas po świecie. Ja nie skończyłem wcześniej nawet zawodówki i dostałem tylko starszego szeregowego. Jakbym miał maturę, tobym dostał kaprala. Pogodziłem się z losem. Nigdy nie miałem ambicji. Matka zawsze mi to wytykała. Wysłali nas w świat, ale akurat ja niezbyt daleko ujechałem, bo tylko do Rzeszowa. Też do batalionu saperów. Tam było całkiem inaczej. Nie było porucznika Surego, nie było kaprala Brzuchacza, nie było nawet starszego kaprala Lenczewskiego ani porucznika Bednarza. Były za to same jakieś kutafo-ny. To nie jest żadna zemsta, więc nie będę sobie przypominał nazwisk. Przepadną w niebycie, tak jak się z niego wyłoniły. Zamiataliśmy liście. Nie było widać żadnych wzgórz. Nic, tylko smutek jesieni, beton, asfalt i zimno jak nagła cholera. Teraz wiem, że gdybym został w JW 2265, byłbym przyzwoitym żołnierzem. Ci, co tym wszystkim rządzili, nie mieli za grosz rozumu. Byłbym przyzwoitym saperem i kto wie, może podczas ewentualnej wojny dałbym się bez oporu zastrzelić przy budowie jakiegoś mostu. Rzeszów nie był dla mnie. W ogóle nie był dla nikogo przy zdrowych zmysłach. Wszystko razem

T i wyglądało tak, jakby cała władza przeszła akurat w ręce ludu. Jak w rewolucyjnej Rosji. Jakaś ochujała robotni-czo-chłopska republika. Zważywszy, że to Rzeszów, bardziej chłopska. Wszyscy mieli władzę, tylko nie my z młodego rocznika. Ja się zgadzam, że władzę ma parę osób, tak zawsze było i prawdopodobnie będzie, ale nie bardzo, jak władzę mają wszyscy. Anarchizm zaczął wychodzić mi bokiem. Utopia, jaka by nie była, prędzej czy później daje człowiekowi w dupę. Wystarczy j ą zrealizować. Poza zamiataniem liści sprzątaliśmy sale i korytarze. Kurde, jakie to wielkie było. Jak się stanęło z jednego końca, to nie było widać drugiego. Żarówki miały po czterdzieści wat i nawet na trzecim piętrze było jak w piwnicy. Sprzątaliśmy średnio dwadzieścia godzin na dobę. W przerwach robiliśmy pompki. Czystość i tężyzna fizyczna. Jak w Trzeciej Rzeszy. Władza jak na Ukrainie między 18-tym a 20-tym rokiem: biali, czerwoni, mach-nowcy, Dyrektoriat — kto jak i kiedy chciał. Każdy był dowódcą. Przez to nawet nie pamiętam, jak się nazywał dowódca całego tego batalionu. Chociażbym chciał, to sobie nie przypomnę. Chyba go nawet nie widziałem. Może nawet nie było żadnego dowódcy. Czasem zjawiał się jakiś sierżant. W mundurze lotnika. W promieniu stu kilometrów nie było żadnego wojskowego lotniska, a on paradował w szarym gajerze, gdy reszta miała zielone. W dodatku nosił czarne saperki. I biało-czerwone szachownice w klapach. Wyglądał jakby skądś uciekł. Od jakichś partyzantów. Tylko mu kordzika przy pasku brakowało. Albo szabli. Chyba się bał, bo rzadko się zjawiał. Za to na wartowni bez przerwy siedziały jakieś panienki. Jak skończyły się liście, to grabiliśmy trawę. W przerwach między pompkami i bieganiem w górę i w dół przez cztery piętra. Było jak w jakiejś klatce: wszyscy na wszystkich, starzy na młodych, starzy na starych, szeregowi na podoficerów, kaprale na kaprali, a wszystko w ciemnościach i piździawie jak w kieleckiem. Warty były do dupy. Zero gwiazd, zero nieba, wszędzie beton i za każdym winklem kapuś. Nie dało się oka zmrużyć. Nawet się specjalnie nie darli. Tak się nienawidzili, że im głos odebrało. Jak młodszy widział starszego, to bez słowa leciał na cztery łapy. Intuicyjna więź. Na pierwszą przepustkę pojechałem, jak ten wariat zastrzelił Johna Lennona. Zawsze będę to pamiętał. Złapałem żuka na wylotówce. Jechał do Iłży. Gdzieś w połowie drogi trochę przez sen usłyszałem z radia, że Lennon nie żyje. Kierowcę guzik to obchodziło. Pomyślałem, że coś się kończy, że świat się jednak zmienia. W Iłży poszedłem do knajpy i strzeliłem sobie setkę. Ktoś postawił mi drugą. Wyszedłem na trasę. Zimno, ciemno, środek Polski, zadupie, ja sam jak palec i jeszcze Lennon. To się pamięta. Wozili nas do roboty na poligon do Nowej Dęby. Układaliśmy jakieś betonowe drogi. Tyraliśmy na budowie. Pół Nowej Dęby chodziła na wojskowo. Chłopy nosiły całe mundury prosto z magazynów. My mieliśmy jakieś wytarte i dziurawe. Całego tego poligonu pilnowała straż przemysłowa. Widać już wojsko samemu sobie nie ufało. Mieszkaliśmy w barakach. Pisałem listy do Długiego, a Długi do mnie. Mieliśmy o czym, bo jego też wzięli. Do wojsk radiowych. Siedział w jakiejś puszczy nad niemiecką granicą i nasłuchiwał, czy faszyści nie nadlatują. Głównie łapali zagraniczne stacje z rokendrolem albo Wolną Europę. Pili piwo, mieli ciepło i jakieś przyzwoite dowództwo. Ale i tak mu się nie podobało. Po roku troszkę zwariował i puścili go do domu. W każdym razie póki co pisaliśmy sobie listy. Podejrzewam, że dość sentymentalne. Obaj byliśmy wrażliwi. On chyba nawet trochę bardziej. W końcu to on wlazł na dwudziestometrowy maszt i powiedział, że za nic nie zejdzie. Cały dzień go prosili.

W końcu obiecali, że wypuszczą do domu. Dotrzymali słowa. Wprawdzie wyszedł przez psychiatryk, ale nic mu nie było i nie jest do tej pory. Spaliśmy na piętrowych łóżkach. W kantynie znów były herbatniki z zakładów San w Jarosławiu. I wafle po trzy pięćdziesiąt paczka. W paczce było osiem albo dziesięć sztuk. Pamiętam wszystkie smaki: kawowy, truskawkowy, śmietankowy i cytrynowy. Pamiętam piasek i sosny, i starego siwego chorążego, którego szlag trafiał, bo mu kazali lać beton w piętnastostopniowe mrozy. On jeden znał się na robocie i nie mógł takiego dziadostwa przeboleć. Wyobrażałem sobie, że tak wygląda Syberia, i było mi dość przyjemnie. Na poligonie trochę nas oszczędzali. Poza tym, jak jest jakieś konkretne zajęcie, to zawsze człowiekowi lżej. Sens to jest wbrew pozorom ważna rzecz. Ale nawet poligony nie trwają wiecznie i w końcu trzeba wrócić do tego całego gówna. A tam jakby coś się zmieniło. Zawodowa kadra zaczęła się jakby trochę częściej zjawiać i chwilami miało się nawet poczucie, że gdzieś istnieje jakieś w miarę konkretne dowództwo, że nad całym tym burdelem ktoś próbuje zapanować. Zaczęliśmy chyba nawet rozróżniać poszczególnych dowódców kompanii. Przychodzili i robili nam pogadanki. A to o imperializmie, a to o Wolnej Europie, a to o Głosie Ameryki. Założę się, że z całej tej bandy mało który słyszał cokolwiek poza Programem I Polskiego Radia, ale tamci twardo swoje. Że niepokoje społeczne, że warcholstwo, że to, że śmo i świzdu-pizdu. Nikt tego oczywiście nie słuchał, bo wszyscy kombinowali tylko, jak się nażreć, wyspać i za bardzo się nie narazić. Jednym słowem, ogólnopolska norma i pełna odporność na cokolwiek, prócz myśli o cywilu. Mnie też to wszystko wisiało jak kilo kitu, ale zacząłem z nudów słuchać i kombinować. Jak któregoś dnia przeszli do chlubnych tradycji jednostki, to powoli mi zajarzyło. Chlubne tradycje, granatowe otoki, jednym słowem Jednostki Nadwiślańskie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, dawniej KB W, czyli Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. A rok był 80-ty, o czym miałem wtedy mgliste pojęcie, bo z przyzwyczajenia nigdy za bardzo w życiu społecznym nie uczestniczyłem. Coś tam się słyszało, coś tam się wiedziało, ale ogólnie rzecz biorąc człowiek myślał, że to znowu jakieś zabawy dorosłych. Polityka jako rzecz praktyczna nigdy mnie nie interesowała. Na koniec dowiedzieliśmy się, że niewykluczone, iż będziemy potrzebni Ojczyźnie. A do tej pory to co? Tak naprawdę to się nawet ucieszyliśmy w ogólnej masie, bo już wszystko było lepsze od tego syfu. Żołnierze idą na wojnę tym chętniej, im bardziej gówniany jest pokój. Ale i tak w końcu wszystko przyschło i ucichło. Na drugą przepustkę pojechałem na sylwestra. A może to było trzy dni urlopu? Kto to może wiedzieć. Znów stopem, okazją, żołnierzy wtedy wszyscy chętnie brali i jeszcze częstowali czym tam kto miał. Poza tym wtedy już się czuło ogólne zbratanie narodu i sojusz międzywarstwowy. Wszystkie rewolucje się od tego zaczynają. W sylwestra jak zwykle się bawiliśmy. Nic się nie zmieniło. Tyle że z krótkimi włosami wyglądałem jak dupek. Teraz wszyscy tak chodzą. Wtedy tylko kryminaliści i żołnierze. Właściwie to już miałem wracać, ale się rozmyśliłem. Zupełnie tak jak kiedyś rozmyślałem się przed pójściem do szkoły, a potem przed wyjściem z autobusu na przystanku, gdzie stało moje miejsce pracy. Po prostu ogólne zniechęcenie w stylu: pierdolę, nie lecę... Coś mi się tam roiło w głowie, że wolność, że noś noś długie włosy i pal pal papierosy, ale tak naprawdę to miałem zajebisty atak nudy oraz zniechęcenia dostępną w tej akurat formie rzeczywistością. A już najbardziej chciałem się dowiedzieć, co mi zrobią, jak mnie złapią. Chociaż z grubsza to mogłem się domyślać. Ech, to były czasy. Jak jakiś bal na Titaniku. Piłem wódkę., piłem wino, piłem szampana, piłem piwo. Obiady jadłem w szpitalu zakaźnym na Woli. Krosbi akurat załapał się. na żółtaczkę i tam leżał. Nie miał apetytu i oddawał mi swoje porcje. Niedługo cały oddział wiedział, że się ukrywam. Oddawali mi swoje kotlety i kompoty. WSW też się dowiedziało, bo w końcu nietrudno im było ustalić, kto był mój najlepszy kumpel z cywila. To znaczy nie dowiedziało się, że tam przychodzę, tylko że Krosbi tam leży i przychodzili go pytać, czy przypadkiem nie wie, gdzie się mogę obracać. Oni przychodzili, ja wychodziłem. Oni wychodzili, ja przychodziłem. Doszło do tego, że pytałem siostrę, czy już byli albo czy nie wie, o której przyjdą. Nigdy tak dobrze się nie odżywiałem. Tak. Piłem szampana. Nie codziennie wprawdzie, ale kilka razy na pewno. Miałem koleżankę. Pracowała w międzynarodowej centrali na Poczcie Głównej. Wtedy to nie było tak, że się brało i dzwoniło. Było zupełnie inaczej. Trzeba było stać cały dzień, żeby złapać połączenie z New Yorkiem czy innym Buenos Aires. No, chyba że się zdobyło przychylność pani telefonistki. Wtedy stało się tylko z godzinkę albo pół. Przychylność zdobywało się na różne sposoby, ale najlepiej było po prostu dać jakiś banknot. W końcu to chyba było sensowniej sze niż marnowanie całego dnia. No więc pijałem szampana i zawsze miałem na papierosy. Kobiety nieodmiennie wykazują słabość do przeróżnych uciekinierów i ukrywających się przed wymiarem sprawiedliwości. Wystarczy wspomnieć obydwa powstania, ostatnią okupację czy też czasy chronologicznie nieco późniejsze niż opisywane. Mieszkałem u Napiorą. Na Mokotowie. Tuż obok była jakaś wojskowa instytucja, bo wciąż kręcili się tam wyżsi oficerowie. Przeważnie z zielonymi chyba otokami. Ci akurat mnie nie interesowali. Napiór wciąż uprawiał czysty taszyzm. Ja pisałem nocami wiersze. Prawdopodobnie dość ponure. Mam nadzieję, że wszystkie przepadły. Jak wypiłem, to byłem odważny. Jak nie, to się jednak trochę bałem. Starałem się pić dość często. To nie było trudne. Wszyscy byliśmy młodzi i nie trzeba było nam dwa razy powtarzać. Wtedy poznałem Dziadka Jaremę, który bardzo chciał mi pomóc. Dziadek Jarema był prawdziwym opozycjonistą. Nigdy wcześniej nie miałem pojęcia, jak wygląda opozycjonista. Prowadzał mnie albo sam chodził do różnych ludzi, ale oni niewiele mogli zrobić, bo sami jakby trochę się ukrywali. Nie będę wymieniał ich nazwisk, bo to nie jest plotkarska książka, a oni sami są na tyle porządni, że wisi im jakakolwiek reklama. Dziadek Jarema mieszkał na Starym Mieście i tam też się ukrywałem. To znaczy mieszkałem. Dziadek Jarema miał stalowe nerwy. Nigdy nie widziałem, żeby przypeniał, zdenerwował się albo coś w tym stylu. Po prostu robił swoje. Cholernie mi imponował. Od razu chciałem zostać opozycjonistą-rewolucjonistą, ale guzik wiedziałem i w dodatku byłem bardziej spalony niż oni wszyscy razem. Na dobrą sprawę byłem zwykłym kryminalistą. Jedno jest w porządku w tej całej historii: nikt nigdy mi nie powiedział, żebym spadał, bo się boi czy cokolwiek w tym stylu. Polacy jacy są, tacy są, ale jak przyjdzie do tego, że trzeba władzy wykręcić numer, to nie ma lepszych. No tak. Ale sam dobrze wiedziałem, że to wszystko nie może trwać wiecznie i coś musiałem wykombinować. Poddanie kompletnie nie wchodziło w grę. Mój kolega Maciek wymyślił, że dobrym wyjściem jest samobójstwo. Zgodziłem się. Miałem je popełnić w Międzylesiu. Tam miała mnie odnaleźć jego koleżanka pielęgniarka i natychmiast zawiadomić pogotowie, które z kolei miało mnie przewieźć do szpitala, gdzie jako samobójca zostałbym uznany za niepoczytalnego i następnie umieszczony w jakimś psychiatryku, a potem to już jak Bóg da. Plan był dobry jak każdy inny. Maciek twierdził, że to jest bank, sto procent i dostane, jeszcze medal, a może i wojskową rentę. Powiedziałem: „Dobra, wchodzę w to". Wrzuciłem jakieś prochy, łyknąłem jakieś płyny, wsiadłem w autobus i pojechałem do Międzylesia. Pora była późna, ale nie za bardzo. Może ósma wieczór. Znalazłem umówioną budkę z zieleniną. Obok była zaspa. Odszedłem parę kroków pod latarnię i chlasnąłem sobie mojką lewy przegub. Owszem, owszem, ale nie za bardzo. W końcu nie zejście było nam potrzebne, tylko trochę koloru. Wróciłem, uwaliłem się w zaspie i czekam. Nawet przyjemnie było, bo prochy i płyny zaczęły już działać. Robiło mi się wszystko jedno i czułem, że dość szybko dziecinnieję. Chciało mi się gaworzyć. Nikt się nie zjawiał. Panienka miała mnie znaleźć zupełnie przypadkowo. O tej porze zawsze tędy wracała z pracy. Takie było założenie. „Jak się wystraszy, będzie naturalna" — tak mówił Maciek. „A jak nie przyjdzie?" — pytałem. „To wstaniesz i se pójdziesz sam na pogotowie". Dzięki. W końcu jednak się zjawiła. Z koleżanką. Wystraszyły się, ale serce pielęgniarki to jest serce pielęgniarki. Zadzwoniły. Przyjechała karetka. Wysiadł sanitariusz z kierowcą. Dali mi kopa, żeby sprawdzić, czy żyję. Żyłem. Postawili mnie na nogi. Natychmiast się przewróciłem. Znów dostałem kopa, ale niemocnego. Dziwili się, że pijany, a nic nie czuć. Że pochlastany, zupełnie ich nie dziwiło. Na każdym rogu leżał wtedy pochlastany. Nie to, co teraz. W końcu mnie załadowali. „Wieziem chuja do Dzieciątka Jezus". Tak powiedzieli. U Dzieciątka Jezus lekarz powiedział: „Zszyjem chuja na żywca i tak nic nie poczuje". Wyskoczyłem na korytarz i uciekłem. Nikt mnie zresztą nie gonił, bo i po co. Tydzień później mnie zwinęli. Bardzo elegancko, bo z przyjęcia. Całkiem mili.

Usiedli, wypili po kieliszku i mnie pozwolili się napić. Była ósma rano, jechaliśmy sobie Łazienkowskim jak lordowie, świeciło słońce. Ogólnie całkiem w porządku, przynajmniej do momentu, gdy wytrzeźwiałem. Cela na Żwirki pomalowana była chyba na czarno. Ciężki kac w takiej scenerii to jest mocna rzecz. Myślałem, że tak będzie wyglądała kara. Dożywocie w czarnych ścianach bez okna i bez picia. Nawet się z tym pogodziłem. Była wina, jest kara. Ale nie, pod wieczór dali miskę kawy. A potem zakuli mnie w ciężkie kajdany i powiedli na dworzec do pociągu. Staruszki wygrażały im parasolkami i krzyczały: „Gdzie biedaka prowadzicie, gestapowcy!". Taki był duch w narodzie w owych czasach. Zbrodniarze i mordercy mogli mieć miłość ludu. W końcu nie miałem wypisane na czole, że jestem tylko popieprzonym dezerterem. Jak wysiadaliśmy w Rzeszowie, to już nikt nie wiwatował. Lud na prowincji bardziej ufał swojej władzy. Zło zawsze przychodziło z metropolii. Tak jest do dzisiaj. Wszyscy to wiedzą. Rany boskie —jakie to więzienie w Załężu było wielkie. Szliśmy i szliśmy, i myślałem, że nigdy nie dojdziemy. Bramy, kraty, wierzeje, psy, straże, zapadnie, pułapki i strażnicze wieże. Właściwie to byłem dumny, że to wszystko dla mnie. Ale na wszelki wypadek nic nie dałem poznać po sobie. Ani mru-mru, tylko imię ojca, data urodzenia, odciski palców i parę fotek. A potem pod celę. Co tam za zbieranina siedziała! Chłopi, robotnicy i inteligenci. Taksówkarze i cinkciarze. Złodzieje i mordercy. Gwałciciele i defraudanci. Jak to zwykle na przejściówce. I wszyscy mieli nadzieję, że zaraz wyjdą, że zaszła tragiczna pomyłka wymiaru sprawiedliwości. Jeden przekonywał drugiego, wszyscy przekonywali każdego nowego. Podrywali się na każdy zgrzyt zamka i lecieli do drzwi z całym dobytkiem. Nie miałem fajek. Ale wszyscy wszystkich częstowali. Przecież zaraz mieli wychodzić. Łazili wzdłuż i wszerz, wpadali na siebie, ale nadzieja rozpalała ich serca i nikt nikomu złego słowa nie powiedział. Pisali grypsy i sobie dawali, bo przecież już, już wychodzą i wystarczy wrzucić do skrzynki. Klawisz otwierał drzwi i tylko się uśmiechał. Sracz i umywalka były po prawej, stół na wprost, łóżka po lewej. Nie było wolnych. Spaliśmy na materacach. Myślałem, że tak będzie zawsze. Myliłem się. Wzięli mnie w końcu do innej celi. Tam już panował względny spokój i siedziało dwóch całkowicie pogodzonych z losem. Teraz sracz był po lewej, a łóżka po prawej. Zawsze jakaś zmiana. Ci już się tak nie podniecali. Jak człowiek wie, co jest co, to go przyszłość niespecjalnie interesuje. Idzie raczej we wspomnienia albo w to, żeby jak najlepiej się urządzić. Graliśmy w domino. To było dozwolone. Karty były niedozwolone, ale też graliśmy. Dużo przeklinaliśmy. Ja w każdym razie coraz więcej. Dobrze mi szło. Poszedłem na rozmowę z adwokatem. Papuga był z urzędu. Kazał mi się przyznać i prosić o łagodny wymiar kary. Zapytałem, do czego mam się przyznawać. Przecież mnie złapali i to raczej gołym okiem widać. Powiedział, że to zawsze dobrze robi, jak się człowiek przyznaje. Zapytałem, ile dostanę. Powiedział, że trudno powiedzieć. Poszedł sobie. Mnie też zabrali. Nikt się nad nikim nie litował. Przez radiowęzeł robili nam pogadanki o szkodliwości alkoholu. Wkurzało nas to i rzucaliśmy w głośnik butami. Klawisze nie wiedzieli, skąd powieje wiatr i robili się coraz grzeczniejsi. Wszyscy starzy złodzieje to powtarzali. Że kiedyś było gorzej, że kiedyś to było ho ho. Zupełnie inaczej niż na wolności. Tam się zawsze gada, że kiedyś było lepiej. Gotowaliśmy czaj na kaganku. Zwijało się kawałek prześcieradła, nasączało smalcem i już. Strasznie to śmierdziało. Na wypiskę można było kupić cebulę i marokańskie sardynki. I elastyczne skarpetki. I popularne. I herbatę. I biały chleb. Ale ten czarny był taki dobry, że klawisze chcieli zamieniać go na biały. Były ziemniaki z gulaszem. Był makaron z mięsem i kapustą. Był żurek. W piątek była ryba. W poniedziałek tylko grochówka, ale za to do oporu. Ostrzyliśmy łyżki na parapecie i tym się kroiło. Za oknem było widać niebo i samoloty ze sportowego lotniska w Jasionce. W nocy słyszeliśmy pociągi. Gwizdałem sobie „Midnight spe-cial". Zapamiętałem to z płyty Bronziego. Takiej ener-dowskiej. Majeran ją miał. Potem, jak poszedłem piętro wyżej, to z okna widziałem zielone łąki i łaciate krowy. Mogłem tak stać i stać i nigdy mi się nie nudziło. W ogóle w kryminale nigdy nie zaznałem nudy. Nawet jak siedziałem sam w celi. Zdarzyło się, ze dwa razy po tygodniu. Normalnie to była kara, ale widać zwyczajnie zapomnieli mi kogoś wrzucić. Przyjeżdżał wózek z książkami. Czytałem „Dzwony Bazylei" Aragona. Nic nie pamiętam. Czytałem „Abaddona Anioła Zagłady" Sabato i pamiętam: „Czy dusza jest kimś samotnym na świecie" albo jakoś podobnie. Zapisywałem wszystkie tytuły, ale zapiski gdzieś przepadły. Czytałem „Bakunowego faktora" Bartha i pamiętam ten myk z bakłażanem czyli oberżyną. Czytałem „Plugawego ptaka nocy" Jose Donoso i byłem zachwycony. Gdybym odnalazł zeszyt z tymi notatkami, wszystko by wyglądało zupełnie inaczej. Dobrze było siedzieć samemu. Ale jak się siedziało z kimś, to też było nieźle. Znali lepsze historie niż John Barth. Opowiadali i opowiadali. Piliśmy czaj. Opowiadali do rana. To był śledczak i nie trzeba było chodzić do roboty. Dosypiało się w dzień. Nie wolno było kłaść się na łóżkach, ale było wolno. Taki paradoks. Klawisze naprawdę nie wiedzieli, z której strony zawieje wiatr. Rozmyślałem nad wieloma rzeczami, ale wcale nie robiłem się od tego mądrzejszy. Powinienem nienawidzić więzienia, ale więzienie mi się podobało. Powinienem mieć do kogoś żal, ale kompletnie mi to zwisało. Powinienem mieć jakieś poglądy, a nie miałem żadnych. Na spacerniaku rosły żółte mlecze. W górze chodził klawisz z krótkofalówką. Z jedzenia tylko krupnik był wstrętny. Czasami ktoś się pochlastał. Czasami ktoś robił zadymę. Jednych brali do szpitala, drugich skręcali do pojedynek. Życia miało swoje ustalone formy. To było całkiem przyjemne. Jak jakieś wakacje. Coś jak sanatorium. Wiedziałem, że mam dużo czasu. Siedziałem z Teściem. Teść miał sześćdziesiątkę, z czego połowę spędził w różnych kryminałach. Bardzo przyjemny człowiek. Jak mu się nudziło, wybijał po cichu jedną z podwójnych szyb w oknie i tym szkłem powolutku cy-klinował parkiet w celi. Klepka po klepce. Mówiło się, że to wiatr wybił okno. Przychodzili i wstawiali. Teściu wiedział wszystko. Lubiłem go słuchać. O nic mnie nie pytał. Sam opowiadał. Ja nie mogłem powiedzieć mu nic ciekawego. Gówno go obchodził Bob Dylan i blues z Delty. Wolał prawdziwe historie. Raz w tygodniu przychodził Tadzio, fryzjer. Był stary jak Teściu i też wszystko wiedział. Znał cały kryminał. Przenosił informacje. Za szluga albo dwa po goleniu dawał trochę Przemysławki. Jak nie było szlugów, to tylko odkażał brzytwę w czymś niebieskim bez zapachu. Przenosił grypsy. Przenosił papierosy. Przenosił herbatę. Potrafił wszystko załatwić. Nigdzie mi się nie spieszyło. A już najmniej do sądu. Raz zawieźli mnie do psychiatryka do Jarosławia. Nic z tego nie wynikło. Byłem zdrów jak rydz. Żołnierze są na ogół zdrowi. Ze dwa razy wzięli mnie na przesłuchanie. Lecz nic z tego nie wynikło. Raz stchórzyłem i powiedziałem, że miałem zamiar wrócić. Wszystko fajnie, ale nie chciałem dostać piątki. Wolałem jednak mniej. Dali nam pod celę gliniarza. Bez przerwy go gdzieś przerzucali, bo się tu i tam załapywał na wpierdol. Teściu im powiedział, żeby go lepiej od razu zabrali. Tak zrobili. Z takim gliną to tylko klawisze mają kłopot. Nawet pamiętam, jak się nazywał, ale nie napiszę, bo niewykluczone, że wkroczył w końcu na drogę cnoty. Siedział za gwałt. Każdy się może poprawić i nie warto ludziom utrudniać. Sracze były żeliwne, ale z bieżącą wodą. Umywalki blaszane z białą emalią. Kąpaliśmy się raz w tygodniu. Raz w tygodniu wymieniali nam gacie. Niejeden tak w domu nie miał. Wielu to doceniało. Dostałem półtora roku wojskowego aresztu. Nikt nie wiedział, co to jest. Zrobili pokazówkę w jednostce. Nie podobało mi się to. Wolałbym poważny normalny sąd. Jak poważne więzienie, to i sąd powinien być poważny. Niedługo potem nareszcie dali mi przyzwoite kryminalne ubranie. Na swoje cywilne już nie mogłem patrzeć. Ponad pół roku musiałem chodzić w tym samym. Teraz zabrali, wpakowali do wora i dali katanę i sztany w kolorze przybrudzony róż z granatowymi kieszeniami. I gatki dali, i koszulinę. Nie było źle. Jak się kończyły papierosy, jaraliśmy skręty. Parę petów i rzeszowskie „Nowiny". Nikt tego nie czytał, bo za darmo dawali. Jakbyśmy czytali, tobyśmy wiedzieli chociaż trochę, co się na świecie dzieje. Guzik nas to obchodziło. Tylko amnestia się liczyła. To było jak jakaś religia. Wszyscy wierzyli. Miała być zaraz. Wymyślali jakieś daty. Jak nie była na pierwszego maja, to miała być na 22 lipca. Jak nie na 22-giego, to na pierwszego sierpnia, na pierwszego września, bo szkoła. Najmądrzejsi głupieli od tego kombinowania. Tylko Teściu był spokojny, bo w nic nie wierzył. A nawet ja zaczynałem wierzyć. Wczoraj dostałem wyrok, jutro chciałem wychodzić. Szybko mi przeszło. Pieprzyć amnestię. Chodziło o to, żeby było co jarać. Tak, to było jak epidemia. Parę razy do roku wszyscy dostawali pierdolca. Na Wielkanoc, na Boże Narodzenie. Każdy termin był dobry. Siedzieli w oknach i gadali między celami. Ten słyszał stąd, ten stamtąd. Miała być na bank. Nigdy nie było. Nikomu to nie przeszkadzało. Mieli wypuszczać nawet wielokrotnych morderców. Wszystko się miało zmienić. Mieli pozamykać klawiszy. Tym żyliśmy. Klawisze zresztą też. W oczach można było wyczytać. „Jeszcze trochę, chłopaki". Tak myśleli. To były te słynne i piękne miesiące. Dostawaliśmy sok pomarańczowy. Przeterminowany, ale zawsze. W makaronie było coraz więcej mięsa. Jak ktoś miał życzenie, to Tadek załatwiał chlor i można było sobie wybielić więzienny gajerek. Bardzo elegancko się potem wyglądało. Jak jakiś plantator albo lodziarz. Nikt się nie przypieprzał. Można było iść do psychologa. Zawsze jakaś odmiana. Gadało się byle co, bo i tak nie słuchał. Czasami dał papierosa. Do czaju łykało się proszki z krzyżykiem. Lepiej kręciło. W którymś momencie zrobiło się tak dobrze, że wystarczyło zadzwonić i klawisz przynosił wrzątek. Ale to się nie przyjęło. Za mała atrakcja. Woleliśmy sami. Dwie żyletki, kawałek drutu i już. Lepiej smakowało. Człowiek miał poczucie, że walczy z systemem. A może to był sok z dyni? Teraz to już nie do sprawdzenia. W każdym razie, jak się tego trochę nazbierało w jakiejś puszce, to się wrzucało skórkę od chleba i po jakimś czasie miało ze dwa procent. Syf straszny, ale piliśmy. Pewnie dlatego, że prawdopodobnie było zakazane. I jeszcze pastówa. Rozrabiało się tubkę pasty w słoiku wody i łyk. Miało kopać. Mnie jakoś nigdy nie kopnęło. Jakiś kolejny przesąd albo więzienna legenda. Klawisze też pili czaj. Sam widziałem. Tak samo jak my: ze słoików. Bo niby dlaczego nie, jak to było całkiem przyjemne i niedrogie. A któregoś dnia zajechała lodowa, załadowali nas ze czterdziestu i powieźli w świat. Nie było czym oddychać. Wszyscy jarali. Wy szczać można się było w kryminale w Tarnowie. Spaliśmy w Strzelcach. Strzelce to legenda.

Zawsze się mówiło: Strzelce to, Strzelce tamto. Rano pojechaliśmy dalej. Wyszczać się można było w Rawiczu. Rawicz to też legenda. Spaliśmy we Wronkach. Wronki to największa legenda. Naprawdę robiły wrażenie. Powinno się dzieci przyprowadzać. Byłyby grzeczniejsze. W celi, gdzie siedziała Róża Luksemburg, był kącik pamięci. Paliła się czerwona lampka jak w kościele. Wronki będę pamiętał do końca życia. Idealne miejsce do tortur i gotyckich romansów. Wyobraźnia tak mi pracowała, że nie mogłem spać. Następnego dnia dowiedziałem się w końcu, co to jest ten areszt wojskowy. Miejscowość nazywała się Płoty. Przy trasie nr 52, która leci przez całe Pomorze. Jeździłem tamtędy stopem. No więc wchodzę i niby wszystko normalnie: mur, kolczasty drut, strażnicze wieże, klawisze, ale zaraz potem coś nie tak, bo widzę kolesi w polowych wojskowych mundurach. Mnie też dali moro, tyle że na czapce nie było orzełka. Pomyślałem — trudno i właściwie byłem pogodzony z losem, ale zaraz potem zaczęli się drzeć. Komenda za komendą i cały czas biegiem. Kompletnie od tego odwykłem. Jak człowiek posiedzi trochę w przyzwoitym więzieniu, to od razu wzrasta mu poczucie własnej godności. A tutaj jakieś pajace odpierdalają cyrk, jak, nie przymierzając, w Rzeszowie. Baczność, padnij, powstań, czołganiem... jednym słowem cały stary repertuar, bo przecież niczego nowego tutaj się nie wymyśli. Jakoś się doczołgałem i dopadłem do reszty skazańców zamkniętych w wielkiej i zatłoczonej sali, i od razu się zapytałem, co tu jest grane. Okazało się, że struktura żywcem ściągnięta z obozu koncentracyjnego. Owszem, pilnują nas klawisze, ale wewnątrz rządzą zawodowi wojskowi albo jacyś posrani kaprale, skazani tak samo jak reszta. No, tacy kapo, tyle że bardziej militarni. Większych kutafonów nie spotkałem w życiu. Stara zasada, że jak się chce rządzić, to trzeba najpierw podzielić, podana była w Płotach jak na talerzu. Z normalnych skazanych wyselekcjonowali najgorszych chujków i dali im władzę. Wyselekcjonowanie chujka nie jest trudne, bo na ogół widać go gołym okiem. Im głupszy, tym lepszy. Im paskudniej szy z wyglądu, tym będzie skuteczniejszy. Im bardziej wszawy charakter, tym posłuszniej-szy. Tak działał areszt wojskowy w Płotach. Tym razem żałuję, że nie pamiętam nazwisk, bo miłosierdzie też ma swój kres. Biegaliśmy. Ryliśmy okopy. Zasypywaliśmy je. Znów biegaliśmy. Znów ryliśmy okopy. Poligon był wielkości średniego boiska. Wystarczył. Biegaliśmy po prostu w kółko. A co się wykopało, to się zasypało i znów było płasko. Wstawaliśmy rano i biegaliśmy do wieczora. Z plecakami i w maskach. Mieliśmy karabiny. Z zepsutymi zamkami. Kabeki pewnie jeszcze spod Lenino. W nagrodę dostawało się KMPK. Ważył dziesięć kilo. Jakoś często się na niego załapywałem. Nie to, żebym się jakoś specjalnie wychylał. Po prostu źle mi patrzyło z oczu, a na co, jak na co, ale na spojrzenia to ta łobuzeria była wyczulona. Szczególnie taki jeden kurdupel w pancerniackim czarnym berecie. Zdegradowany chorąży bodajże. Nigdy nie odwracał się tyłem. Nawet bokiem bał się odwrócić. Gorszego jedzenia nie widziałem w życiu. W zupie pływały robaki. W chlebie były kamienie. I zawsze było mało. Mleko rozcieńczali wodą, tak że było całkiem przezroczyste. Ten chorąży był spasiony. Wystawał mu brzuch. Za to kolegów to nie miałem w życiu lepszych. Jeden w drugiego dezerterzy z przekonania i dwóch za pobicia oficerów. Bardzo przyjemny zestaw. Jakoś tak odruchowo zaczęliśmy konspirować. Dziesięciu przeciwko reszcie. Tej reszty była chyba setka. Wyglądało na to, że im to wszystko pasuje. Nam nie pasowało. Zaszła jakaś tragiczna pomyłka wymiaru sprawiedliwości, ponieważ uciekliśmy z wojska, by znów się w nim znaleźć. Coś tu nie grało. Karabiny, co nie strzelają, okopy, co trzeba zakopywać. Ktoś sobie robił jaja. Na świecie zaczynała się jesień. Za murem biegła słynna trasa nr 52. W nocy słyszałem, jak pędzą ciężarówki. Moje serce krwawiło. Na kolację dawali suchy czarny chleb i łyżeczkę margaryny. Zbieraliśmy się po kątach i snuliśmy sieci spisku. Wokół pełno było kapusiów, ale byli głupi jak buty i nie potrafili zrozumieć, o czym gadamy. Zresztą nie rozmawialiśmy o niczym konkretnym. Wspominaliśmy nasze poprzednie więzienia. Reszta wspominała swoje jednostki. Na poligonie puszczali nam świece dymne i rzucali petardy. Jak wojna, to wojna. Za murem chłopi robili podorywki. Pachniało dymem i mgłą. Bez przerwy rewidowali nam łóżka. Jak coś znaleźli, to biegaliśmy. Jak nie, to też. Zresztą niczego nie mogli znaleźć, bo nikt nic nie miał. Nie było skąd wziąć czegokolwiek. Nikt nie przychodził ani nie wychodził. Klawisze byli rozpaczliwie niezdemoralizowani. Patrzyli na nas z wieżyczek i tyle. Bez przerwy sprzątaliśmy i bez przerwy był syf. Nie może być porządku, jak połowa sprząta, a druga połowa bez przerwy biega po tym sprzątanym. Wzywał nas naczelnik i darł się, żebyśmy przestali szeptać po kątach, że nam się nie podoba. Lubiłem, jak się drze. Podobało mi się to. Czapka spadała mu na oczy. Czasami próbował powiedzieć coś normalnym głosem, ale jak tylko na mnie spojrzał, od razu zaczynał się drzeć. Darł się i darł, a mnie to uspokajało. Mogłem słuchać i słuchać, ale to był już starszy człowiek i szybko się męczył. Taki po czterdziestce i wciąż porucznik. Pewnie sobie myślał, że utrudniamy mu awans. Miał biedak rację. Jakoś tak wyszło, że nas to wszystko znudziło. Któregoś dnia rano w dziesięciu powiedzieliśmy, że mamy wszystko w dupie. Nie mogli zrozumieć, o co nam chodzi. Dopiero jak powiedzieliśmy, że nie idziemy biegać, kopać, czołgać się, to coś skumali. „Jak to nie idziecie?" — i oczy im się robiły takie wielkie, że strach. „Tak to" — odpowiadaliśmy. „Przecież był rozkaz" — mówili. „Chuj z rozkazami" — odpowiadaliśmy. „Przecież to niemożliwe" — odpowiadali. „Możliwe, niemożliwe, na jedno wychodzi. Nigdzie nie idziemy. Jesteśmy przestępcami i chcemy siedzieć, a nie latać z jakimiś głupimi karabinami" — odpowiadaliśmy. Znowu nic nie załapywali. W końcu sam porucznik musiał to rozkminić. „To jest bunt" — powiedział. Wymówił to słowo i widział, jak kolejna gwiazdka, czyli awans na kapitana oddala się o świetlne lata. „Jak zwal, tak zwał, ale nie idziemy" — odpowiadaliśmy. Wszystko nam zabrali. Sznurowadła, pasy, zasmarkane chusteczki. Byliśmy bohaterami. Wszyscy patrzyli na nas jak na wariatów. Czegoś takiego tutaj nigdy nie widzieli. Pozamykali nas oddzielnie. Nie dla wszystkich starczyło pojedynek, ale dla Kajtka, Jacka i dla mnie starczyło. Reszta siedziała razem. Kajtek chciał kiedyś walnąć chorążego karabinem, Jacek miał do perfekcji opanowany pogardliwy wyraz twarzy, a mnie źle patrzyło z oczu i ta łobuzeria myślała, że to mój pomysł. Guzik prawda, ale zawsze tak miałem. Jak tylko była jakaś władza, to zaraz mnie podejrzewała o najgorsze. No więc nas zamknęli, żebyśmy skruszeli. Wlali nam i nas zamknęli. Miałem bardzo elegancką celę. Mogłem zrobić dwa kroki wzdłuż i pół kroku wszerz. W kącie stał kibel. No i prycza. Gołe dechy. Na noc dawali jeden koc. Było ciemno jak w dupie. W oknie blacha, a za blachą krata. Zostawili otwarte, żeby wiało. Ale nic nie trzeba było robić. Po prostu się siedziało. Albo stało. Albo dreptało. Albo leżało. Trzy razy dziennie micha. Kamienie i robaki. Miałem kawałek gazety zamiast papieru toaletowego. Czytałem w kółko ten skrawek. Znałem go na pamięć. To było coś o rolnictwie, a z drugiej strony był sport. Nigdy nie interesowałem się ani jednym, ani drugim, ale czytałem i czytałem. Zrezygnowałem ze srania, żeby mieć coś do czytania. Przypomniałem sobie swoje życie dzień po dniu i były tam całkiem ciekawe rzeczy, których wcześniej nie zauważyłem. Kładłem się, zamykałem oczy i leciał serial. Twardo było, zimno, ale wyobraźnia pracowała jak nigdy. Trzeba było bez przerwy coś wymyślać albo sobie przypominać, żeby nie ocipieć. Wokół ciemno, głucho i tylko własna głowa zostawała. Za ścianą siedział Kajtek, ale mur był taki gruby, że nawet stukanie gdzieś przepadało. Raz ktoś mi podesłał papierosa, zapałkę i kawałek draski. Powiedziałem kolesiowi, co roznosił jedzenie, żeby dali sobie spokój. Albo paczka dziennie, albo nic. Paczka nie wchodziła w grę. Ten jeden szlug to i tak był fart. We wszystkim grzebali i sprawdzali. Po tygodniu brali nas pojedynczo, straszyli i kusili. Poddajcie się, bo was zabijemy. Poddajcie się, to was zrobimy funkcyjnymi. Chcieli spełniać nasze marzenia. Mnie naczelnik powiedział: „Zostaniesz bibliotekarzem". Skąd łobuz wiedział? No bo była tam biblioteka. Taka kanciapa. Siedział w niej taki cwany oprych. Nic nie robił. Jak się bez przerwy biega i ryje okopy, to nie bardzo jest czas na czytanie. Wypisywał jakieś raporty i robił gazetki ścienne. Wyjątkowa szumowina. Miał świńskie oczka. Ale mogę się mylić. Wielu miało wtedy dla mnie świńskie oczka. Niedługo miał wychodzić i zwalniał miejsce. Na ogół mam słaby charakter, ale powiedziałem „dziękuję, nie trzeba". Biedny porucznik. Z koziej dupy trąba, a nie kapitan. Znów nas pozamykali. Kajtek wrzeszczał przez kratę, że nie przypeniał i żeby powtórzyć reszcie. Ja też wrzeszczałem i Jacek też. Całkiem niepotrzebnie. Nikt nie przypeniał. To byli koledzy. Przylecieli funkcyjni i klawisze. Dostaliśmy łomot, ale cały kryminał wiedział, że się trzymamy. To były dni chwały, tyle że robiło się cholernie zimno. Wiedzieliśmy, że nie mogą nas tak trzymać w nieskończoność. To nie był najlepszy przykład dla reszty, jaka by ta reszta nie była. W końcu się udało. Po trzech tygodniach zebrali nas, załadowali i porozwozili. Szkoda, że nie wszystkich razem. Jednych tam, drugich jeszcze gdzie indziej. Mnie do Stargardu Szczecińskiego. Bardzo konkretne i sympatyczne miejsce. Jeszcze poniemieckie. Obóz tam kiedyś był. Zupełnie jak na starych filmach. Szeregi baraków, kolczaste druty, wieże. Od razu mi się spodobało. Zwłaszcza w zimie w nocy robiło wrażenie. Biało, mróz i jarzeniowe lampy, a my w dwuszeregu, liczą nas i wpuszczają do baraków po drugiej zmianie. Tak. Tam było w porządku. Sami złodzieje i bandyci. Wszyscy wiedzieli, co mają robić, żadnych wynaturzeń w postaci bezproduktywnego wysiłku. Pracowaliśmy, spaliśmy, jedliśmy, spędzaliśmy czas. Uregulowany tryb życia. Na ścianach był lód. Nikomu to specjalnie nie przeszkadzało, bo cele były spore i jak ktoś chciał, to mógł sobie pospacerować dla rozgrzewki. Wszyscy spacerowali. Trudno uwierzyć, ale można było spacerować w pięciu, rozmawiać i właściwie było jak w parku. Tyle że w tę i z powrotem. Zmieniali nam pościel, zmieniali bieliznę. Nie można złego słowa powiedzieć. Prowadzali do łaźni. Jak się puściło gorącą wodę, to się nawet ciepło robiło. W łaźni załatwiało się interesy. Klawisze pozwalali odwiedzać kolegów w innych celach. W zasadzie było to zabronione, ale starzy klawisze są trochę jak starzy złodzieje: mają poczucie realizmu. Na przykład jeden klawisz zawsze w razie podpadnięcia dawał do wyboru parę pał na dyżurce albo odebranie prawa do widzenia. Wszyscy wybierali pały i byli zadowoleni. Z widzenia przemycali pieniądze. Za pieniądze kupowali od klawiszy herbatę. To też było zabronione, niemniej jednak trochę dozwolone. Grzałki z brzeszczotów i żyletek były zabronione, ale klawisze włączali w nocy prąd w celach, żeby złodzieje mogli sobie zagotować czaj. Nie mogli przecież ograniczać popytu, skoro interesowała ich podaż. Bardzo imponowały mi, te racjonalne zasady po gównianym absurdzie pierdolnika w Płotach. Jak już wspomniałem, człowiek potrzebuje sensu i niejedno zniesie, żeby się do niego dorwać. Moi nowi koledzy byli dość zdemoralizowani, ale za to przeważnie sympatyczni. Niezbyt cenili artykuł, z którego zostałem skazany, ale osobiście nie pozwalali mi tego odczuć. Uczyli mnie wielu nowych rzeczy. Siadaliśmy wokół stołu, żuliśmy chleb i wypluwaliśmy do miski. Potem suszyło się to na kaloryferze, dodawało chyba kremu i ci bardziej uzdolnieni plastycznie lepili z tego bohaterów dziecięcych bajek. Na przykład Rumcajsa. Albo damskie pantofelki na obcasie. Potem się suszyło i malowało. Za to rękodzieło klawisze niezwykle chętnie przynosili herbatę i papierosy. Chyba nawet chętniej niż za pieniądze. Tak spędzaliśmy wieczory i popołudnia. Opowiadaliśmy sobie mrożące krew historie. Ja znałem ich stosunkowo mało, więc częściej słuchałem niż opowiadałem. Pozycja słuchacza nie jest wcale taka zła. Nie musi dorywać się do głosu i nikt mu nie zarzuca, że sprzedaje kit. Niektórzy się tatuowali. To też było zabronione. Nawet trochę bardziej niż inne rzeczy, bo z tatuowania klawisze nic kompletnie nie mieli. Nie spotkałem klawisza, który chciałby się wytatuować, a tym bardziej takiego, który by sam tatuował. Najlepiej tatuował Mirek. Ten sam, który występuje w piosence Maćka Maleńczuka. To był bardzo w porządku chłopak. Niechcący zabił brata. Tragiczna postać. Wszyscy bardzo go lubili, bo po prostu inaczej się nie dało. Poza tym znał Kalibabkę. Byli z jednego miasta. Maleńczuk też siedział w Stargardzie, ale nigdy się nie spotkaliśmy. W końcu to było jednak więzienie i nie dało się spotykać, kogo się chciało. W celach mieliśmy kible.

Najpierw wrzucało się kawałek gazety, żeby nie ochlapać sobie tyłka. Nazywało się to „spadochron". Pracowaliśmy w wielkiej lodowatej hali. Jakieś części do żukowskich silników. Piłowało się to, wierciło, gwintowało i tak dalej. Wszyscy zasuwali jak diabli, żeby nie zamarznąć. Dobry sposób na wydajność. Niektórzy tak zapieprzali, że musieli rozbierać się do podkoszulków. Z ust leciała para. Za miesiąc takiej roboty można było kupić dwanaście paczek popularnych, parę kilo cebuli, dwa pudełka herbaty, ze trzy konserwy i kostkę masła. Nie było źle. Ludzie na wolności zbierali pety na przystankach, a my mogliśmy za ekstra cenę dostać nawet ruskie kosmosy albo jakieś jugosłowiańskie z tytoniowym liściem na opakowaniu. Którejś niedzieli rano nie odezwał się radiowęzeł. Wstajemy, a tu cisza, chociaż zawsze już od szóstej leciała jakaś muzyczka. I w ogóle w całym kryminale jakaś taka cisza się zrobiła trochę nadprzyrodzona. A potem usłyszeliśmy, jak otwierają się w naszym baraku drzwi od cel i ruch jakiś nienormalny się zrobił. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy i nas otworzą. W końcu otworzyli. W kryminale wszystko idzie po kolei. Wleciało z dziesięciu wielkich drabów ze szturmowymi pałami, w hełmach, przyłbicach i z tarczami. Wlecieli i po prostu bez słowa spuścili nam wpierdol. Lali na spokojnie, bez nerwów, więc każdy się załapał. Jak skończyli, to od razu sobie poszli. Ani przepraszam, ani dziękuję. Czuliśmy, że zaszły jakieś zmiany i już nic nie będzie takie, jak kiedyś. A potem odezwał się głośnik i dowiedzieliśmy się, że jest wojna. Czytali jakieś ogłoszenia i komunikaty. Nikt nic nie rozumiał. Złodzieje potrafią słuchać tylko siebie nawzajem. Tylko ta wojna była dosyć jasna. Kurde, nawet najtwardsi trochę przypanikowali. Nawet najodważniejsi na parę godzin przestali się przechwalać i mówić, co oni z tym wszystkim mogą zrobić i jak. Blady strach to jest dobre słowo. Już widzieliśmy, jak idziemy przed czołgami jako żywa osłona. Już widzieliśmy, jak zapieprzamy przez zasieki, a z tyłu poganiają nas lufami. Dyskusyjne było tylko to, z kim ta wojna. Niektórzy obstawali za tym, że rozwalą nas na miejscu. Inni z kolei kombinowali, że jak jest zadyma, to jednak łatwiej skoczyć na kamasz. Pod oknami chodziły draby z pałami. Walili nimi w kraty. Strach było się wychylić i pogadać z sąsiednią celą. To jest podstawa wszystkich przewrotów: najpierw opanować łączność i komunikację. Siedzieliśmy jak myszy pod -miotłą. Z głośnika leciała jakaś pogrzebowa muzyka. Nastrój był podniosły. Dopiero pod wieczór zrozumieliśmy, że to tylko wojna z narodem. Dosyć nam ulżyło. Nie czuliśmy się zanadto narodem, więc sprawa jakby trochę mniej nas dotyczyła. Nazajutrz rozdali nam kwity do podpisania. Stało w nich mniej więcej to, że nie będziemy mieli pretensji, jak jakiś strażnik zastrzeli nas bez ostrzeżenia. Zebrała się starszyzna i zaczęła radzić. W końcu ustalili, że podpisujemy i niech się odwalą. Przecież jak nie podpiszemy, to i tak zastrzelą. Nieboszczykowi wszystko jedno, czy coś podpisał, czy nie. Ale poza tym niewiele się zmieniło. Zaczęło brakować papierosów. Klawisze zrobili się trochę bardziej niekoleżeńscy. Szybko im przeszło, bo przecież polityka polityką, a ekonomia ekonomią i rynek zbytu to jest rynek zbytu. Z wrogami gorzej się handluje. Do jednego baraku wsadzili internowanych. Nie widywaliśmy ich, ale nas wkurzali. Wieczorami śpiewali religijne pieśni. Nic tak nie wkurza złodzieja jak religijna pieśń. Słaliśmy im wiąchy, żeby nam nie przeszkadzali. Trochę niewygodnie jest przeklinać, jak gdzieś w tle leci „Pod Twą obronę". Ogólnie rzecz biorąc, bojownicy wolności nie znajdowali sympatii u tych najdotkliwiej zniewolonych. Nie będę powtarzał, co wykrzykiwaliśmy. Wkrótce przestali śpiewać i sytuacja się unormowała. Po prostu ruszyły kanały i handel. Mieli więcej papierosów. Potem wszyscy o nich zapomnieli. Oni siedzieli sobie, a my sobie. Tylko wtedy, gdy powracała myśl o amnestii, zalewała nas krew. Wiadomo było, że to przez nich nici z aktu łaski. Czy tak, czy tak nie zdobyli popularności. Opracowałem niezawodną symulację ataku korzonków. Jak chciałem poleżeć w prawdziwej pościeli w trzyosobowej celi, to szedłem do lekarza. Wyłem z bólu i ani ręką, ani nogą. Tyle że walili mi jakieś cholerne zastrzyki. I tak się opłacało. Potem na naszym oddziale zrobiliśmy bunt. Za diabła nie pamiętam, o co chodziło. Pewnie o jedzenie. To zresztą nie miało żadnego znaczenia. Złodziej od czasu do czasu musi się zbuntować. Bunt to artykuł zastępczy wolności. Powód jest obojętny. Poza tym starszyzna też musi czasem wykazać swoje talenty przywódcze oraz autorytet. Bunt to trochę jak manewry w wojsku. Nie byliśmy jednak tak głupi, żeby odmawiać jedzenia. Odmówiliśmy wychodzenia do pracy, i tyle. Z pół oddziału się zbuntowało. Po paru dniach wyłapali starszyznę i pozamykali w izolatkach. Resztę porozrzucali po innych oddziałach i było po buncie. Trafiłem do innego baraku, do innej roboty. Pracowaliśmy w klatkach. Skrobaliśmy nożami izolację z jakichś niedorobionych przewodów i odzyskiwaliśmy czystą miedź. To był najgorszy oddział w więzieniu, ale tak naprawdę to najlepszy. Siedzieliśmy w tych klatkach przez osiem godzin i klawisza się w ogóle nie oglądało. Pełna wolność. Piło się czaj, jarało szlugi i godzinami gadało. Mieliśmy rękawice bokserskie, uszyte z koca i gąbki. Robiliśmy sparingi. Siedział z nami koleś z Czarnych Słupsk. Trenował nas. Wszystko prawidłowo. Podział na wagi, sędzia, te rzeczy. Nawet nieźle mi szło. Miałem dobry zasięg i byłem dość szybki. Nie to, co teraz. W tych klatkach było ciemno, ponuro i straszny bałagan. Wszystko dało się tam schować. Mieliśmy nawet hantle i sztangi. Gdzieś tam po-spawane i poprzemycane. To było oczywiście zabronione. Podobnie jak boks. Podobnie jak rzucanie nożami do celu. Pięćdziesięciu facetów zamkniętych w czterech klatkach musiało wynajdywać sobie jakieś zajęcia. Tak. To był najgorszy oddział w kryminale. Nigdzie lepiej mi się nie siedziało. Trzymali tam tych z największym temperamentem. Nigdy się nie nudziliśmy. Nowym robiło się tatuaż aluminiowym szpikulcem na klacie. Po prostu ryło się do krwi, co tam komu do głowy przyszło. Wszyscy z szóstego oddziału mieli białe blizny na klacie. Gdzie indziej tego nie było. Inne oddziały były gorsze. Nie trzymały się tak razem jak my. Czytałem „Historię filozofii rosyjskiej i radzieckiej" wydaną w 53. roku. Bardzo gruba książka. Nikt się; nie dziwił. Tam każdy miał jakiegoś pierdolca. Jak się ma pierdolca, to czas nie jest taki groźny. Karty, domino, filozofia, branzlowanie, opowieści, kajety z więziennymi wierszami, angielski totalizator, ostrzenie noża, kulturystyka — każdy sposób jest dobry. Wtedy też zaczęła lecieć trójkowa lista przebojów. Niezłe śmądactwo, ale niektórzy obstawiali to jak ligę. Za cholerę nie pamiętam, co wtedy było na topie. Może to biedne TSA. A może Stranglersi. Na pewno Steve Miller Band i „Abra-Cadabra". Tygodniami. A Stranglersi tylko chyba mignęli. No tak. Z muzyką nie było najlepiej. Przestałem kumać, co jest co. Niezła przerwa. Najpierw przez Kaczkowskiego, potem przez Niedźwiedzkiego, chociaż wtedy nie puszczał jeszcze takiej kaszanki, jak teraz. Jeszcze się czaił ze swoimi gustami i zespołem Toto. Dopiero potem się odkrył. Jak był już ustawiony. Zawsze zdrada, zawsze podstęp. Jak nie historia filozofii radzieckiej, to Marek Niedźwiedzki. Na pewno puszczał Ma-anam. Tak. Ale to był ten legendarny czas, gdy Kora Jac-kowska tylko śpiewała i nie zabierała głosu w kwestiach pozamuzycznych. Nie wiem, dlaczego Steve Miller koja- i rzył mi się z Markiem Bolanem i T. Rexami. Miałem ze i sobą widokówkę z Bieszczadami. Jak mi było ciężko, to sobie na nią patrzyłem i robiło mi się jeszcze ciężej. Robiliśmy fifki z drewna. Strugało się kawałek taboretu, przewiercało drutem, a w kominek wprawiało rozklepaną końcówkę z tubki po paście. Przypominam, że tubki były wtedy aluminiowe. Pollena-Lechia kosztowała trzy pięćdziesiąt. Przynajmniej na początku. Potem ceny zaczęły się tak zmieniać, że pieniądze, zwłaszcza w kryminale, robiły się kompletnie abstrakcyjne. Z tubki można było też zrobić przewód do grzałki z brzeszczotów. Cięło się blachę na cieniutkie paseczki i potem łączyło. Nie było to zbyt bezpieczne, ale wymyślili to w końcu ludzie, którzy lubili ryzyko. Najgorszy był czerwony barszcz. Pływały w nim ochłapy białego sadła. Nie napiszę, jak na to mówiliśmy. Resztę dało się zjeść. Najlepsza była jak zwykle grochówka. Tego nie sposób spartolić. Na Boże Narodzenie dostaliśmy kiełbasę na gorąco. Niektórzy się chlastali. Ale bardziej z nudów niż z rozpaczy, albo żeby wyskoczyć do szpitala i popatrzeć na kobiety i cywilnych obywateli. Ja też chciałem zobaczyć, jak wygląda miasto Stargard i raz się pochlastałem, ale za słabo jak na szpital. Widać nie miałem wystarczającej determinacji. Jak pochlastał się Śledź, to aż pryskało na ściany. Od razu go powieźli. Jak wrócił, to powiedział, że ten cały Stargard to dziura i się nie opłacało. Może wieźli go bocznymi uliczkami. Innym się podobał. Zza muru widać było tylko jakiś blok. Ale za daleko, żeby coś konkretnego przyuwa-żyć. W ogóle z kobietami było ciężko. Sprzedawczyni w kantynie i więzienna psycholog. Obie po pięćdziesiątce i obie po sto kilo. Tak się jakoś złożyło. Może i lepiej. Latem było gorąco. Na górnym koju tak grzało od dachu, że trzeba się było zawijać w mokre prześcieradło, żeby

zdrzemnąć się w dzień. Naczelnik kazał wtedy polewać dachy z hydrantów. Ludzki człowiek. Lali nam też wodę do cel przez otwarte okna, ale to już na nasze indywidualne życzenie. Tak w ogóle było to prawdopodobnie zabronione. Woda bez problemu wsiąkała w poniemiecki beton. Wolność zbliżała się wielkimi krokami. Miesiąc przed wyjściem postanowiłem wyciszyć się wewnętrznie. Co mi odbiło, nie wiem do tej pory. W tym celu odmówiłem pójścia do pracy. Za coś takiego z mety dostawało się miesiąc izolatki. Dostałem. Nudziłem się jak mops. Żadna mądra myśl nie przyszła mi do głowy. Po tygodniu już żałowałem, że nie jestem z kolegami. Tym bardziej, że oni zaraz po tym, jak ich opuściłem, zorganizowali kolejny bunt. Tylko że tym razem całkiem zajebisty. Cały oddział. Pięćdziesięciu facetów. Z chlastaniem, głodówką, demolką i całą resztą jak należy. Zachciało mi się wewnętrznego wyciszenia... Myślałem, że mnie cholera udusi. Tam dym na cały kryminał, a ja tu kontemplacją się zajmuję. Nawet sama wolność mi obrzydła. Całkiem bez przekonania na nią czekałem. Łaziłem od ściany do ściany i liczyłem kroki. Istny debilizm. Oni się tam wykrwawiali, a ja eremitę odstawiałem. Zobaczyłem ich ostatniego dnia. Okna przejściówki wychodziły na ich barak. Byli bladzi, słabi, ale śmiali się, machali mi i wrzeszczeli „wolność"! Zupełnie jak Mel Gibson w „Braveheart". Takich ich zapamiętałem i będę pamiętał aż po grób. Wcale mi się ta wolność nie podobała. Zwyczajnie odwykłem. W mieście Stargard jak ten głupi poszedłem do księgarni i pół kasy wydałem na „Odmieńców". Wetknąłem to do kieszeni i polazłem na wylotówkę. Przez miesiąc izolatki nie paliłem. Teraz miałem paczkę carmenów. Jarałem jednego za drugim. Tak mnie sieknęło, że ledwo odczołgałem się w krzaki. Rzygałem jak kot. Film mi się urwał i ocknąłem się o zmierzchu. Byłem łysy, obdarty i wysoce podejrzany, ale w końcu złapałem stara. W środku było trzech kolesi. Dwóch z nich wyszło ze Stargardu parę miesięcy wcześniej. Zajechaliśmy do Piły do jakiegoś zajazdu. Znów zerwał mi się film. Taki już mój los. O świcie odwieźli mnie na stację, bo sami skręcali gdzieś w bok. Jechałem pociągiem, czytałem Geneta i o Gene-cie, a konduktorzy nic ode mnie nie chcieli. Wracałem do rodzinnego miasta.

CZĘŚĆ II

Tak, tego można się było spodziewać: witali mnie jak bohatera, jakbym co najmniej uciekł z katorgi, jak jakiś Bakunin, i przez Syberię, Kamczatkę oraz Ziemię Ognistą powrócił do kraju. Jakbym odniósł rany i dzierżył sztandar wolności, a nie odpękał po prostu swoje od dzwonka do dzwonka w z grubsza humanitarnych warunkach. Mężczyźni chcieli ze mną pić, kobiety chciały ze mną przebywać. Wszystko się pozmieniało. Krosbi był działaczem Solidarności. Ostas zerwał się do Reichu. Wszyscy palili coraz więcej marihuany i wspominali czarną noc stanu wojennego jako jedną nieustającą balangę. W końcu była godzina policyjna, więc zbierali się po domach i siedzieli do rana. Pytałem Krosbiego, co z niego za działacz, jąknie siedział. Odpowiadał, że zszedł do podziemia i się zakonspirował. Tak skutecznie, że sama Solidarność o nim zapomniała. Zawsze go podziwiałem. Zaczynaliśmy słuchać Marleya. Też niby Czarny, ale jakoś zupełnie inaczej to brzmiało. Puścili mi Sex Pistolsów, ale na wszelki wypadek nie uwierzyłem, że tak można grać. Do tego trzeba się było przyzwyczaić. Do rewolucji się dojrzewa. W ogóle byłem dość nieufny. Jak to facet po przejściach. Patrzyłem na moich kolegów z pobłażaniem. Jak dzieci: nic, tylko alkohol, drągi, seks i rokendrol. Wydawało mi się, że jestem nieco dojrzalszy. Czytałem nocami Geneta, czytałem nocami Becketta. Genet strasznie ściemniał. Przecież byłem, siedziałem, widziałem, ale to, co on wypisywał, to była czysta fikcja. Potem się okazało, że przeczucia mnie nie myliły. To jego siedzenie to było coś jak internowanie działacza. Już bardziej Beckett. Nie siedział, ale dobrze kumał, o co chodzi. Czytałem „Teksty po nic" i kręciło mnie jak diabli. Tak wyglądała wtedy moja dusza. Nic, tylko egzystencjalna czerń po najdalsze widnokręgi. Człowiek nigdy nie przeżywa tego, co jest. Przeżywa to, co było albo co będzie. Łaziłem ponury i czekałem, aż mi włosy odrosną. Jak odrastały, to się zaraz strzygłem. Czytałem „Czekając na Godota". Czysty realizm. Jakbym słuchał swoich kolegów rozmawiających o amnestii. Tak. Beckett to był gość. Szkoda słów. Miałem poważny romans. To było trudne uczucie. Nie będę o tym pisał, ponieważ nie jest to dziennik intymny, tylko kronika pewnej formacji duchowej. Szukałem pracy. Sam nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że przywykłem do wczesnego wstawania. Aha, no i pieniądze były mi potrzebne. Odwykłem od posiadania kasy i znów musiałem się przyzwyczaić. Ciężko to szło. W końcu znalazłem pracę zgodną z moimi ówczesnymi zainteresowaniami. Poszedłem do psychiatryka na Dolną w charakterze sanitariusza. Wychodziłem z nocnej zmiany i wpadałem do Fantomasa. Fantomas pracował w kiosku. Siedział tam od siódmej, ufarbowany na rudo i przeklinał całe to zasrane mieszczaństwo, które dzień zaczynało od „Życia Warszawy", „Trybuny Ludu" i paczki extra mocnych. Siedziałem z nim z godzinkę i razem przeklinaliśmy wyścig szczurów. Czasami wypalaliśmy skręta. Mnie to nie było za bardzo potrzebne, bo w szpitalu miałem taki odjazd, że dzięki. Niby byłem tym sanitariuszem, ale tak do końca to nie wiedziałem, po której jestem stronie. W końcu zaczynaliśmy wtedy słuchać Residents i czytać Castanedę. Nie wszyscy oczywiście, ale niektórzy na pewno. Ja czytałem nawet Lainga. Nie było to zbyt bezpieczne. Wkrótce zacząłem patrzeć na pielęgniarki jak na jakieś hitle-rówki. „Lot nad kukułczym gniazdem" przeczytałem na szczęście trochę później. Na razie rozdawałem na prawo i lewo papierosy, godzinami gadałem z tymi, co mogli jeszcze gadać i niesumiennie wiązałem kaftany bezpieczeństwa. Czasami przywozili jakiegoś słynnego człowieka w delirium tremens. Ale alkoholikom jakoś mniej współczułem. Byli zdecydowanie bardziej przyziemni niż schizofrenicy. Rozwiązało się takiemu pasy i już myślał tylko o jednym. Schizole to jednak inna jakość. W pasach, w kaftanie czy bez, wciąż uprawiali mistykę i poezję. Na nocnych dyżurach kładłem się na wolnym łóżku i próbowałem sobie wyobrazić, jak to jest. Czasami mi się to chyba udawało. Krosbi został wyznawcą Guru Maha-ra Ji. Ględził o tym bez przerwy. Zrobił sobie ołtarzyk i walił przed nim pokłony, przysiady i pompki. Nawet się na to zgadzałem, ale pokazał mi zdjęcie swojego duchowego mistrza i odpadłem. Mistrz, tak sobie to wyobrażałem, powinien być chudy, powinien mieć w sobie coś z ascety, a ten był tłusty jak jakiś cinkciarz i jeszcze do tego w pomarańczowej nocnej koszuli. Uśmiechał się jak głupi do sera. Nie. Tego nie mogłem przeskoczyć. Wychowany byłem na chrześcijańskich świętych, na Aleksym, na Szymonie Słupniku i kompletnie mnie nie strzykało w stronę takiego wizerunku jak to bobo. Ale Krosbi się nie poddawał. Mieli takie jakieś wiatraczki i kręcili nimi przed fotkami mistrza. Że niby poświęcają mu energię, którą wytwarzaj ą. Tak, byliśmy zagubionym pokoleniem. Inni też na coś się bez przerwy załapywali. Na cokolwiek, żeby tylko się załapać. Na przykład na Franka Zappę. Potrafili gadać o nim godzinami. Całkiem na poważnie, jak w jakiejś sekcie. Franek to, Franek śmo. Nie można się było odezwać, bo rwali się do bicia. Mnie Franek nie kręcił. Za skomplikowany był. Lubiłem rokendro-la. A w ogóle to artystów najskuteczniej obrzydzają wielbiciele. Poza tym jak ktoś czyta Becketta, to nie może słuchać Zappy. Albo rybka, albo pipka. Długi też się załapał na Mahardżijego. Ale on przynajmniej nie gadał o tym. Kręcił tym wiatrakiem i widać było mu to potrzebne. Poza tym był w wojsku, a ja zawsze bardziej ufałem tym, którzy wiedzą, co jest co. Krosbi nie poszedł. Miał iść do Braniewa, do czołgów. Jakoś sobie załatwił. Nikt do tej pory nie wie, jak. Podejrzewam, że się zwyczajnie nie nadawał, i tylko świrował, że ich wykręcił. Mieszkaliśmy w Radości. Na Dolną było cholernie daleko. Ale byłem sumienny. Nigdy się nie spóźniałem i jak było trzeba, to brałem dyżury po szesnaście godzin. Myłem, sprzątałem, froterowałem. Śmierdziałem lizolem jak publiczny szalet. Nie do zabicia był ten smród. Ludzie się ode mnie odsuwali w autobusie. Niektóre pielęgniarki miały spore piersi. To bardzo przeszkadzało w terapii. Sam widziałem. Któregoś dnia nie poszedłem do pracy. Jak zwykle. Chyba znalazłem sobie nawet jakiś powód. Szybka decyzja to moja specjalność. Wtedy w ogóle decyzje były łatwiejsze. Nie to co teraz. Podejmowało się jakąś, a i tak niewiele się zmieniało. Właściwie można było podjąć jakąkolwiek. Uczucie, że nie ma się wpływu na własny los, jest uczuciem dość przyjemnym. Teraz jest niby wolność, ale ludzie są zniewoleni jak nigdy nie byli. Wtedy byli kompletnie pozbawieni wolności, a i tak każdy robił co chciał. Przynajmniej ci, których znałem. Nie wiem, może gdzie indziej było inaczej. Można było pracować, można było nie pracować — wychodziło na jedno. Ja postanowiłem się uczyć. Coś mi odbiło. Pomyślałem: zrobię maturę. Oczywiście żadna normalna szkoła nie wchodziła w grę. Aż taki napalony na wiedzę nie byłem. Zresztą przyjąć mnie mogli tylko do jednej. Przy rondzie Wia-traczna była wtedy kultowa szkoła warszawskiej kontr-kultury. Nazywało się to Szkolny Ośrodek Socjoterapii. Przyjmowali tam klientów z trudnościami, przeszłością i umiarkowanie uzależnionych. Spełniałem wszystkie warunki i od razu mnie przyjęli. Piętro niżej urzędowały siostry miłosierdzia od Matki Teresy z Kalkuty. Piętro wyżej jakaś wieczorówka dla pracujących. Z boku był kościół. Doskonałe miejsce. Zacząłem chodzić. Wszyscy spotykali się na schodach i ustalali, co będą robić. Najczęściej wypalali faję i wychodzili. Jak padało, to czasem zostawali. Przenosili się na korytarz i tam stali albo siedzieli, gadali i czekali, aż przestanie padać. Jac był dyrektorem. Złoty człowiek. Nigdy specjalnie się nie denerwował. Jeśli już, to na nauczycieli. Denerwowanie się na uczniów było zabronione. Pilnowało tego dziesięciu psychologów. Psychologowie bez przerwy kłócili się z nauczycielami o to, żeby nas ci drudzy nie denerwowali. Można było palić, przeklinać, nie przychodzić na lekcje, publicznie romansować. Na początku można było nawet być nawalonym, byle nie za bardzo. Jak ktoś był za bardzo, to się go prosiło, żeby wyszedł albo schował się gdzieś w kącie. Zresztą ani nauczyciele, ani psychologowie nie mieli wprawy w rozróżnianiu, kto jest nawalony, a kto nie. Jak ktoś już leciał przez ręce, to się orientowali. Ale wyrzuć tu za drzwi takiego, co leci przez ręce. Sadzało się go pod ścianą i tyle. Potem trochę nauczyli się rozróżniać. Bardzo przyjemna szkoła. Za mojej pamięci nikogo nie wyrzucili. Tylko przyjmowali. Było tylu chętnych, że wprowadzali coraz ostrzejsze kryteria i w końcu tylko najostrzejsi mogli się załapać. Jak na przykład Tycu. Jeszcze do niego wrócę. Jako uczeń wytrzymałem tam trzy miesiące. Straciłem złudzenia, że w tych rozrywkowych warunkach czegokolwiek się nauczę. Natomiast za Boga nie chciałem porzucać takiego miejsca. Zostałem sprzątaczką. Tam był taki syf, że nikt nie potrafiłby mi z czystym sumieniem powiedzieć, że źle pracuję. Wszyscy wszystko rzucali na podłogę. Co kto miał to po prostu rzucał tam, gdzie stał. Pety, kanapkę, pustą flaszkę, wszystko, co było niepotrzebne albo wkurzyło tego czy innego. Kosze stały puste. Jak rano wymiotło się to wszystko na korytarz, to była taka góra, że drzwi się nie dało otworzyć. Jak coś się zepsuło, to też wyrzucali. Krzesła psuły się najwięcej, bo bez przerwy się na nich bujali. Psuły się książki, bo jak ktoś miał się czegoś nauczyć, to po prostu wyrywał te strony i brał do domu, żeby nie dźwigać. Zeszytów nie było, bo wszyscy ufali swojej pamięci. Zwłaszcza ci, co wypalali kilo marihuany tygodniowo. Najpiękniejsze fajki do trawy robił Bafel. Prawie wszyscy na czymś grali. Po kanciapach były pozamykane ze trzy perkusje i kupa pieców. Jakie były, takie były, ale jak się rozkręciło, to słychać było aż pod Uniwersamem w godzinach szczytu. Żadnej litości. Jak socjoterapia, to socjoterapia. Ja nie grałem na niczym. Jak się dużo czyta, to z grania nici. Teraz żałuję. Mogłem mniej czytać. Tym bardziej, że większość tych książek to był szajs. Mogłem nauczyć się dobrze na czymś grać. Zostałbym gwiazdą rokendrola i nie musiałbym pisać tych wszystkich książek. Zawsze podziwiałem rokendrolow-ców. Nigdy nie podziwiałem pisarzy. Zawsze chciałem być taki jak Iggy Pop, a nigdy nie chciałem być taki jak na przykład Ignacy Kraszewski albo Władysław Reymont. Gdzieś w moim życiu musiała zajść jakaś pomyłka. Wciąż jest we mnie rozdarcie. Do tej pory zazdroszczę Rafałowi Kwaśniewskiemu, a kompletnie nie zazdroszczę Czesławowi Miłoszowi. Zawsze chciałem mieć swój zespół. Nigdy nie chciałem mieć zespołu redakcyjnego. Życie jest grą przypadków, zdrad i zasadzek. Tak. Zawsze podziwiałem Rafała Kwaśniewskiego. Dla mnie grał tak samo dobrze jak Lou Reed. Ta jego prawa ręka! Chodził do Esoesu. Chyba w Esoesie właśnie założył Still. Grali na RóbReggae i klawiszowiec dostał padaczki. Wszyscy myśleli, że tak ma być, bo klimat koncertu był zupełnie epileptyczny. Kolesia znieśli, a chłopaki grali dalej. Nawet na chwilkę nie przycichli. To się nazywa zawodowstwo. Hipisowski zespół na pewno by przestał albo zadedykował choremu następny kawałek. Tak. Hipisi byli beznadziejni. Punkowcy byli lepsi. Taki Abaddon na przykład. Grali tak, jakby chcieli rozpirzyć Remont w drobne chujki. Kiki tak się darł o „pozostałościach pierdolonego faszyzmu", że myślałem, że jego też wyniosą. Ale nie. Sam zszedł i piliśmy potem salicyl u Kurczaka. Nie było zmiłuj. Albo taka Praffdata. Tylko Dudi potrafił grać, a orkiestra była całkiem przyzwoita. Prawdziwy horror na estradzie. Grochowska apokalipsa. Kto chciał, mógł wejść i zagrać. Byle ponuro i chorobliwie. Taki lepszy Bauhaus. Dudi powtarzał w kółko „okulary i złote zęby nie będą wam potrzebne, prenko, prenko". I te jego bębny. Jakby coś się w nich popsuło na dobre i koniec świata miał się zacząć od jutra właśnie przy Wiatracznej. Wszystko wymyślił Guła. Nie było lepszego w wymyślaniu. Mieszkał przy Majdańskiej. Jego ojciec był chyba wojskowym i Guła przebywał raczej poza domem. My mieszkaliśmy przy Kobielskiej. Kawałek dalej Dudi, na samym rogu Kickiego, a jeszcze kawałek i Jakubek. Ja-kubek też grał w Praffdacie. Grał jak umiał. Ale na co dzień to malował. Miał odjazd na punkcie malowania sprężyn i innych technicznych detali. Robił z tego wielkie kolorowe płótna. Nigdy żadnego nie widziałem. Dudi mi opowiadał. Raz na stacji w Zagórzu Jakubek fotografował sprężynę w jakiejś przedpotopowej lokomotywie. Wpadł w zachwyt. Zwinęli go sokiści jako szpiega. Kiedyś fotografowanie było zabronione. Wszędzie wisiały tabliczki z przekreślonym aparatem fotograficznym. Zabrali Jakubkowi film i chcieli go odstawić na kontrwywiad, ale był z Esoesu i miał zaświadczenie, że jest wariatem. Ja też miałem takie zaświadczenie. Robiło wrażenie. Gliny zazwyczaj dawały spokój. To musiało przyjść z Rosji, ten szacunek dla jurodiwych. Dudi nie malował obrazów. Malował i przemalowywał swoje mieszkanie. Bez przerwy. Wpadał do nas o czwartej nad ranem i pożyczał ekierkę, bo mu kąt prosty nie chciał wyjść. To też był taki industrial jak u Jakubka, ale bardziej abstrakcyjno-geometryczny. Nikt wtedy jeszcze nie słyszał o techno. Miałem najładniejszą bramę na Kobiels-kiej. Jak Guła z Jakubkiem wracali w nocy z malowania szablonów, to ostatni trzaskali właśnie w mojej bramie. Cała kolekcja się uzbierała. W niedzielę rano spotykaliśmy się u Dudiego, bo miał telewizor, i oglądaliśmy „Czterech pancernych". To był całkowicie kultowy serial. Jest do tej pory. „Stawka..." już taka nie była. Znaliśmy wszystkie dialogi na pamięć. Jadło się głównie serek i bułki. Popijaliśmy mlekiem. Słuchało się Policjantów. Słuchało się B52's. Słuchało się Talking Heads. Tych ostatnich słucham do tej pory. Szczególnie „Remain in Light". Kupa rzeczy zaczęła się od tej płyty, a my mieliśmy kupę spóźnienia. Dlatego słuchało się tego w kółko. W każdym razie ja miałem kupę spóźnienia. Na coś ciepłego szło się do Wiosennego. Kurczę, a jak przyjechała Nico, to nie poszedłem. Na Swans też nie poszedłem. Pewnie coś czytałem. Za to jak palant poszedłem na Leonarda Cohena i stałem trzy godziny pod Kongresową w takim ścisku, że ani do tym, ani do przodu. Miałem sfałszowane bilety, ale inni ze sfałszowanymi weszli, a ja nie. Stałem razem z tymi, co mieli prawdziwe. Oni też nie weszli, bo ich miejsca zajęli ci z fałszywymi. Takie rzeczy się wyrabiały. Na Claptonie dostałem pałą i mnie wyrzucili. Na Mayalu dostałem paroma pałami, zanim w ogóle spróbowałem wejść. Ale byliśmy już duzi i sami potrafiliśmy sobie grać. To znaczy ja akurat nie, ale cała reszta. Góra z Laosiem jechali jazzrocka, Dżeden na bębnach sypał solową frytę, Dudi właściwie grał wszystko, bo oprócz Praffdaty nabijał jeszcze w jakichś regatowych i punkowych kapelach, Krosbi bezkompromisowo ciął tego swojego folka i bez przerwy zakładał zespoły. W jednym nawet pozwolił mi zagrać. Podprowadził skądś takie niby bongosy i kazał mi ćwiczyć. Ten szmelc był z normalnego zestawu, do pałek, i łapy wysiadały po dziesięciu minutach. Krwawiłem, ale nie przestawałem. No i mi w końcu pozwolił. Graliśmy na Starym Mieście. Poważny band. Dwie gitary, mandolina, kontrabas, sopranowy saksofon i jeszcze ja jako pierwszy kaszaniarz. Tylko wieloletnia przyjaźń mnie ratowała. Chłopaki po prostu nie zwracali uwagi na to, jak gram. Jak tylko któryś załapał to, co ja nabijałem, to od razu się sypał, a za nim reszta. No więc starali się nie słuchać. Ja też. Patrzyłem na ręce kontrabasiście. Ale i tak mieliśmy brańsko. Przed nami na ulicach grał tylko Maciek Pietraho. Ale on się nie liczył, bo to była absolutna legenda i całkowity top ulicznego grania, folku i co tam jeszcze. My mogliśmy co najwyżej futerał za nim nosić. Maciuś nawet z Rodowiczki potrafił zrobić takie cudo, że łzy w oczach stawały i człowiek był za zniesieniem wszystkich podziałów w muzyce. Wtedy Maciek grał w Berlinie i mogliśmy się udzielać bez specjalnego obciachu. Repertuar mieliśmy urozmaicony, bo w zasadzie to miał być tylko folk, ale jak przychodziła rezerwa, to graliśmy „Wojsko idzie na ćwiczenia", tyle że zrobione na reggae. Jak przychodziły panie w przedwojennym wieku, to jechaliśmy „La Cuca-rachę". A jak żądna rozrywki żulia, to „Felka Zdankiewi-cza". W sumie te trzy kawałki najlepiej chodziły. Na resztę był mniejszy popyt, ale zawsze te pięćdziesiąt osób stało. Przeważnie graliśmy pod Fukierem. Jak pogoda szwankowała, to szliśmy na Barbakan. Raz zaprosili nas na wesele do Rycerskiej. Zdaje się, że to był szczyt naszej kariery. Potem przyszła prawdziwa kapela i nas pogonili. Niemniej jednak Rycerska wtedy to był bardzo elegancki lokal. Pamiętam, że drinki mieliśmy gratis i do oporu. Prócz nas na Starówce grała jeszcze Varsovia Manta. Dobrze się znaliśmy, bo z Koszmarem chodziłem do podstawówki i bardzo się przyjaźniliśmy. On służył nawet do mszy. Oni grali przeważnie na winklu Zakrzewskiego i Świętojańskiej albo bliżej Zamkowego. Nie wiadomo dlaczego goniła ich milicja. Nas nigdy. Może dlatego, że ta ich muzyka była jednak dla gliniarzy odrobinę obca kulturowo. My od biedy mogliśmy uchodzić za takich gorszych Cyganów. Oni z tymi bambusowymi fletami, gitarką z pancernika i wielkim bębnem na oko z łaciatej krowy już nie za bardzo. Ale i tak wychodzili na swoje. Jak ich pogonili, to chwilę postali w bramie i znów zaczynali. Zawsze mieli z pół godziny, zanim patrol znów się zjawi. Całkiem jak na „Zakazanych piosenkach". W dodatku publika ich lubiła i przy nich zawsze kręciło się więcej spragnionych egzotyki małolat. Tak. Byliśmy bogaci. Bez przerwy popijaliśmy. Nie dało się na trzeźwo grać tych samych dziesięciu kawałków w kółko. Zwłaszcza jak robiło się zimno. Ale i tak będąc na nieustannej umiarkowanej bańce udało mi się w tydzień zarobić na lodówkę. Nigdy potem już tak nie było. Wciąż ją pamiętam. Miała miedzianą tabliczkę, była radziecka i sięgała mi prawie pod brodę. Chciałem jeszcze zarobić na automatyczną pralkę Polar, ale przyszła zima. Nie da się grać na mrozie. Na mrozie grała tylko Orkiestra z Chmielnej, ale oni byli znacznie starsi i musieli mieć jakieś sposoby. Dostawaliśmy dolary, franki i marki. Bez drżenia wchodziliśmy do Pewexów. Kiedyś kupiłem sobie wielką, piękną puszkę kawy. Piłem i piłem. Myślałem potem, że wykituję. Pewex był na Kaleńskiej. Zaraz przy Kobiel-skiej. Na parterze pod nami był chyba rybny, a w następnej kamienicy monopolowy. A może odwrotnie? W każdym razie mięsny i spożywczy też były tuż. Rybny się przydawał, bo mieliśmy kota. Pamiętam, że świeże płocie były niezwykle tanie. Mięso było oczywiście na kartki, ale chodziliśmy na Grochowską do końskiej jatki, zaraz koło Cafe Mulatka, i tam wszystkiego mieli skolko ugodno bez żadnych kwitów. Przy Wiatracznej była piekarnia. Jak się wracało w nocy, to zakolegowane dziewczyny dawały gorące bułki. Trzeba było trzymać je przez ubranie. Zapach rozchodził się nad całym rondem. Skup butelek był na Prochowej. Drugi przy Uniwersamie, ale tam stały zawsze kolejki, a na Prochowej nigdy. Dwie, trzy osoby najwyżej. Prowadziliśmy dom właściwie otwarty. Bez przerwy ktoś przychodził. Parę razy była nawet milicja. Raz weszli, popsikali gazem i poszli. Innym razem zostali na dłużej, żeby wszystkich wylegitymować. Oczywiście większość miała zaświadczenia z Esoesu, że są wariatami. Też nie zabawili zbyt długo. Ale poza tą babą z dołu, której wszystko przeszkadzało, kamienica była bardzo porządna. Nikt chyba nie pracował, bo wszyscy siedzieli od rana na ławeczce koło śmietnika i pili wino. W zupełnym spokoju. Jak w jakimś śródziemnomorskim kraju. Winko i rozmowa. Nie kłócili się, nie rzucali flaszkami. Nie to, co teraz. Tylko ta baba z dołu bez przerwy dzwoniła na gliny. Nikt jej nie lubił. Raz przykopałem jej psu na schodach. Od razu przestał szczekać. A tak to szczekał bez przerwy i nikt na milicję nie dzwonił. A wystarczyło, że wpadło do nas parę osób, puściliśmy U.K.Subs, a ta już za telefon. Kolegowaliśmy się z panią Krysią zza ściany. Wpadała pożyczyć parę groszy albo schować jakiś drobiazg, radio, nowe buty, kuchennego robota. Zawsze oddawała i zawsze przy odbiorze fantów dziękowała. Czasami przychodził jej mąż, ale go nie wpuszczała. My też nie, chociaż się dobijał. Ale rzadko. Na ogół go nie wypuszczali. Nie bardzo pamiętam, jakie mieliśmy radio, ale chyba Elizabeth-Stereo. Na tamte czasy nie było złe. Dudi miał radio Zodiak. Też niczego sobie. Czasami kupowaliśmy dużo białego wina, piekliśmy kurczaki i zapraszaliśmy przyjaciół. Puszczaliśmy Joni Mitchell. Na Joni Mitchell ta 7 dołu nie reagowała. Którejś zimy pojawiły się litrowe wina z Czech. Tak się mówiło, chociaż oddzielnej Słowacji jeszcze nie było. Kupowaliśmy je w sklepie na Szembeku. W tym samym domu, co sklep, mieszkał Fantomas. Jeśli się nie mylę, kawałek dalej mieszkał Skandal z Dezertera. Grochów to była czadowa dzielnica. Parę kroków w stronę Gocławka mieszkał Denek: Bodajże na rogu Stoczkow-skiej. Chcieliśmy obejrzeć u niego „Ostatnie tango w Paryżu", ale Długi tak się nawalił podczas oczekiwania, że wywalił lampę, którą Denek szczególnie lubił. Jednym słowem, wiocha. Była tam też pewna lesbijka. Bardzo mi się podobała, ale nienawidziła mężczyzn. Dokładnie naprzeciwko mieszkał Napiór. Los nieustannie krzyżował nasze drogi. Napiór wciąż uprawiał czysty taszyzm, który rozwieszał na ścianach. Można było wpaść do niego o każdej porze. Szliśmy wtedy na jedną ze stu dwudziestu met przy Grochowskiej po flaszkę i potem jak zwykle rozmawialiśmy do rana o poezji oraz malarstwie. Nie miał lodówki, tylko taką szafkę pod parapetem, jak na Mokotowie. W szafce było zimno, ale tylko zimą. Zresztą nigdy nie miał nawyku gromadzenia jedzenia. Wszyscy mieli kaseciaki, a on wciąż ZK 246. Podłoga trzeszczała i uginała się. Prawie we wszystkich starych kamienicach na Grochowie tak było. Drewniane stropy i kaflowe piece. Jesienią na Kobielską zajeżdżały fury z węglem i fury z ziemniakami. Zupełnie jak kiedyś. Chodzili faceci z maszynkami do ostrzenia noży. Stawali na podwórkach i zlatywały się do nich kobiety ze wszystkimi tępymi rzeczami, jakie znalazły w domu. Księgarnia była zaraz koło poczty, prawie pod arkadami. Chodziłem tam codziennie. Czasami kradłem książki. Mam nadzieję, że będzie mi to wybaczone. Pracował tam taki nieśmiały pan z brodą, który pewnego dnia powiedział mi w tajemnicy, że drugi tom „Odmieńców" można dostać jeszcze w Wołominie. Natychmiast tam pojechałem. Było ciemno, jesień, padał deszcz. Chłopcy w Wołominie pili po bramach wino, a ja po „Odmieńców"... W każdym razie drugi tom mnie trochę rozczarował, w odróżnieniu od Wołomina. Nigdy później tam nie byłem. Sprzątać do Esoesu chodziłem z Gośką, siostrą Koszmara. Mieszkała na Korytnic-kiej, po drugiej stronie Uniwersamu. Kupowaliśmy sobie rano piwo i szliśmy. Przed nami przychodził Janek i uruchamiał kuchnię. Nic wielkiego, herbata, jakieś kanapki i tyle. Na parapecie kuchennego okienka stał sprzęt i każdy mógł sobie puszczać co chciał, ale wszyscy i tak woleli śmiecić. W czasie tych porannych sprzątań znajdowaliśmy z Gośką kupę różnych rzeczy, ale nigdy nie trafiło się nam cokolwiek sensownego. Alternatywna młodzież była biedna jak kościelna mysz. Alpag jednak raczej nie pili. Na co dzień piwo i trawa. Żeby się przewietrzyć, wyjechałem w góry. Pomyślałem sobie, że trochę popracuję fizycznie jak prawdziwy mężczyzna. Czerpałem wzorce z kiepskiej literatury, ponieważ wzorce z tej lepszej były niezwykle skomplikowane i kompletnie nie nadawały się do realizacji w tak zwanym codziennym życiu. W górach można było pracować w pegeerze albo w lesie. Wybrałem las, ponieważ jeśli idzie o romantyczną mitologię stał trochę wyżej niż Państwowe Gospodarstwa Rolne. Leśniczy był sympatyczny. Pił w zasadzie ze wszystkimi i raczej nie wychodził z leśniczówki. Można powiedzieć, że sprawował nad wszystkim patronat duchowy. Nigdy nie sprawdzał, kto ile zrobił. Wierzył na słowo i zapisywał w papierach. Mieszkałem w takim baraku i w sumie było całkiem w porządku. Jak padało, to nie wychodziłem do pracy i nikt się nie czepiał. Wtedy dużo padało. Nie to, co teraz. Przez pierwszy miesiąc padało właściwie bez przerwy. Wziąłem taką wypłatę, że nogi się pode mną ugięły. Inni też wzięli. To byli fajni koledzy, ale po wypłacie trochę się jakby zmieniali i na parę dni wyprowadzałem się z baraku. Wracałem, jak kończyła się im kasa. Następowało to dość szybko. Do czytania zabrałem ze sobą Kierkegaarda. „Bojaźń i drżenie". To był dobry tytuł. Zwłaszcza w okolicach wypłaty. Któregoś dnia nie zastałem Kierkegaarda. Okładki znalazłem w sraczu. Byłem zbyt młody, by pojąć metaforyczne znaczenie tego faktu. W ogóle wtedy byłem dość słaby w metaforycznej interpretacji rzeczywistości. Większość młodzieńczych cierpień bierze się z niewzruszonej wiary w istnienie świata jako takiego. Druga wypłata nie była już taka, jak pierwsza. Coś się psuło w leśnictwie. Nie mogłem tego pojąć. Przestało przecież padać i do pracy chodziłem częściej niż na początku. W moim baraku nie było prądu. Jak koledzy chcieli obejrzeć telewizję, to uruchamiali taki zajebisty agregat. Ziemia się od tego trzęsła, a obraz skakał na wszystkie strony. W dodatku program był czeski. Nikomu to nie przeszkadzało. Prawdziwe Pogranicze. Trzecia wypłata była już kompletną pomyłką. Przypominała to, co mogłem zarobić w mieście bez tego codziennego wychodzenia do lasu, błądzenia i obcowania z nieogarnioną nudą świata przyrody. Oddałem służbowe gumowce i wróciłem. Jakie to miasto było, takie było, ale nikt mi przynajmniej nie wyrywał kartek z dzieł egzystencjalistów. Znów mogłem pracować jako sprzątaczka godzinę dziennie pod dachem i w dniach wypłaty nie drżeć o swoje zdrowie i życie. W Esoesie pracował wtedy Dziadek Jarema. Był wychowawcą. Uczniowie bardzo go cenili, ponieważ nie był wymagający w potocznym znaczeniu tego słowa. Wymagał jedynie, aby jego podopieczni bezkompromisowo rozwijali swoją osobowość. Miałem wtedy sprężynowy nóż. Do tej pory nie mogę sobie przypomnieć, skąd. Dziadek Jarema był za całkowitą legalizacją marihuany. Także na terenie szkoły. Na tym tle często dochodziło do konfliktów z resztą kadry. Co by nie mówić, to ta kadra z nielicznymi wyjątkami to byli ludzie troszkę z innego świata. Bardzo oddani i szlachetni, ale nie rozumieli podstawowej reguły, która mówi, że albo jest wolność, albo jej nie ma. Dziadek Jarema proponował, żeby wszędzie rozwiesić hamaki i żeby wszyscy sobie leżeli, a jak komuś coś przyjdzie do głowy, to po prostu wstanie i zrealizuje swój pomysł. Wszyscy inni byli zdania, że najpierw realizacja, a potem ewentualnie hamaki. Po Jacu dyrektorem został Misiek. Był fajny, nosił kolczyk i lubił grać w piłkę. Teraz czyta wiadomości sportowe w trzecim programie Polskiego Radia. Jak Misiek gdzieś wyjeżdżał, to zostawiał swoje mieszkanie Nince. Robiliśmy tam balangi. Jedno z przyjemniejszych mieszkań, jakie znałem. Na Ochocie, ale nie podam adresu. Możliwe zresztą, że się już wyprowadził. W oknach miał kraty, a bramę zamykał cięć. Bez przerwy musieliśmy się z nim wykłócać. Z cieciem znaczy, bo Misiek rzecz jasna nic nie wiedział. Dzięki Dziadkowi Jaremie zacząłem działać w konspiracji i byłem dwukrotnie aresztowany, ale nigdy dłużej niż 24 godziny. Chodziliśmy po ulicach i spiskowaliśmy. Wszędzie w mieszkaniach były podsłuchy. Bardzo zdrowe zajęcie taka konspiracja — ciągle na świeżym powietrzu i w ruchu. Raz pojechałem do Gdańska jako kurier. Przewoziłem chyba ze dwieście niemieckich marek. Cały dworzec był obstawiony, wszystkie ulice były poobstawiane, a ja się przemknąłem. Bardzo bałem się tortur. Chciałem zapytać Jaremy, czy też się boi, ale było mi wstyd. Kon-spirował z nami Roland Kruk, który jest teraz w Ameryce i zdaje się, że jeździ wielką ciężarówką. Konspirował z nami Gwido Zlatkes. Też jest w Ameryce. Wymieniam ich, żeby nie byli zapomniani. Byliśmy ruchem pacyfistyczno-anarchizującym. Niektórzy odsyłali swoje książeczki wojskowe Ministrowi Obrony Narodowej. Janie. Odsiedziałem swoje i nie bardzo mi się chciało drugi raz za to samo. Nie wszystkich pozamykali, ale taki Czapa poszedł siedzieć. Jak go zamknęli, to robiliśmy u niego w mieszkaniu balangi. Raz przyszedł nawet Jacek Kuroń. Popijał łyskacza i bez przerwy mówił. Bardzo sympatyczny człowiek. Podziwiałem go, ale nie miałem odwagi podejść. Dżekob Jankowski też siedział, ale w Gdańsku. Nie miał nic wspólnego z prałatem Jankowskim. Wręcz odwrotnie. Gdańsk był za daleko, żeby robić u Dżekoba balangi. U Czapy było zresztą całkiem przyjemnie. Miał bardzo miłą żonę. Przychodzili zagraniczni dziennikarze i zawsze było coś do picia. Pierwszy raz aresztowali mnie na pierwszego maja. A może na trzeciego? W każdym razie jakoś tak. Szczerze mówiąc, całkiem przez przypadek. Chciałem się przejść na spacer na Stare Miasto, a tam stał kordon zomowców i mówili, że nie wolno. Jakbym posłuchał, to nic by nie było. Ale nie posłuchałem i mnie zwinęli. No, zwyczajnie: chciałem przejść między dwoma zomowcami, a oni mnie wzięli pod ręce i zaprowadzili do suki. W środku siedziało już paru takich. Powieźli nas na Wilczą. Zimno tam było jak w psiarni. Najpierw na sieczkarni, a potem na dole w celi. Pomyślałem „trudno" i się nie sprzeciwiałem. Najważniejsze, że zachodni dziennikarze puścili w świat niusy, że bohaterowie cierpią. Przespałem jedną noc, ktoś podrzucił papierosy i już trzeba było wychodzić. Dla mnie to była kromka z masłem. Inni bardziej przeżywali. Właściwie z czasem wyszliśmy z podziemia. Spiskowaliśmy w mieszkaniach. Zwłaszcza u Jaremy. Leżeliśmy i spiskowaliśmy. Całymi godzinami. Czasami dostawałem jakieś papiery i miałem gdzieś zanieść. Najczęściej do Rolanda Kruka. Bałem się, ale nosiłem. Wszyscy wtedy nosili. Jak ktoś miał okulary, brodę, powyciągany sweter, amerykańską wojskową kurtkę i brezentową torbę, to było wiadomo, że niesie jakieś papiery. Zerkaliśmy na siebie w autobusach i tramwajach, ale nic, sza, pełna konspiracja. Nie wiem, co nosili inni, ale w naszych kwitach przekonywaliśmy facetów, że jak nie chcą, to nie muszą iść do wojska, bo człowiek urodził się wolny i taki powinien za przeproszeniem umrzeć. Napisałem wtedy bardzo pacyfistyczną książkę, którą mieli gdzieś wydać. Oczywiście nie wiedziałem, gdzie. Jarema podobno wiedział. Dostałem nawet jakąś kasę, ale koniec końców nikt jej nie wydał, bo podobno jednak była za bardzo jak na tamte czasy pacyfistyczna. Maszynopis na szczęście zaginął i mam nadzieję, że się nie odnajdzie. W głębi duszy nie jestem pacyfistą. W głębi duszy to chyba nawet Dziadek Jarema nie był, bo często rozmawialiśmy z podziwem o Che Gueva-rze. Gandhi owszem, ale bez przesady. Koledzy Dżekoba na przykład pogonili kiedyś w Gdańsku milicjantów na jakiejś manifestacji i byli z tego dumni. Bardzo im zazdrościłem. Pacyfizm pacyfizmem, ale o tym, żeby nalu-tować zomowcom to każdy marzył. Nawet dziewczyny. W ogóle dziewczyn było wtedy sporo jak na anty wojskową konspirację. W dodatku same radykalistki. Na przykład Małgosia z Gdańska. To jej miałem oddać dwieście marek. Przenocowała mnie w mieszkaniu, w którym mieszkała z niewidomą staruszką. Staruszka oczywiście nie miała prawa wiedzieć, że w jej mieszkaniu ukrywa się spiskowiec. Przeżyłem chwile grozy, gdy leżałem w wannie, a staruszka musiała skorzystać z toalety. W każdym razie udało się. Krzysiek Galiński („Mać Pariadka", Cze-czenia) siedział wtedy w psychiatryku. Jego mama bardzo się o niego martwiła. To chyba u mamy Galińskiego poznałem wtedy Krzyśka Skibę, chociaż może tego nie pamiętać. Opowiadał, jak rozrzucał w Jarocinie ulotki i zgarnęły go gliny. Był tylko w szortach, bez żadnych dokumentów i powiedział milicjantom, że nazywa się Jimmi Hendrix i oni to zapisali w raporcie. W ogóle Gdańsk był zawsze bardziej radykalny od Warszawy, nie mówiąc już o Krakowie, w którym nie było jeszcze Marka Kurzyńca, a przynajmniej wtedy się nie ujawniał. Pojechaliśmy tam raz z Dziadkiem Jaremą jako emisariusze i nawet spać nie było gdzie. Niejaki Kapuśniak nas wystawił i błąkaliśmy się całą noc we mgłach pod Wawelem. To znaczy w końcu ktoś nam załatwił spanie na Kazimierzu, ale nie mogliśmy znaleźć. Znaleźliśmy dopiero nad ranem. W sumie dobrze się stało, bo luksusów to tam specjalnych nie było. Najprzyjemniej konspirowało się jednak w Warszawie. Zwłaszcza u Kasi na Bednarskiej. Drzwi się nie zamykały. Od rana do wieczora przychodzili spiskowcy i bardzo często przynosili wytrawne wino. W rogu pokoju stał piękny zielony kufer. Kubki na herbatę były żółte i czerwone. Bardzo lubiłem te kubki. Sam nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że były bardzo leciutkie. Nigdy wcześniej nie widziałem takich kubków. Czasami wpadałem do Kasi nie w spiskowych celach, ale żeby zwyczajnie, po ludzku pogadać. Lepszej koleżanki do gadania nie miałem w życiu. Mieliśmy jęzorami do białego rana. Kasia była mądra i wszystko wiedziała lepiej niż ja, ale nigdy nie zadzierała nosa. W dodatku dokarmiała mnie. Takie rzeczy się pamięta. U Dziadka Jaremy zazwyczaj słabo było z jedzeniem. Jak kiedyś próbował zrobić krówki ze skondensowanego mleka, to rozpirzyło całą puszkę jak granat. Nigdy chyba nie spotkałem faceta, który w większym stopniu żyłby sprawami ducha, a w głębszej obojętności miał materię. Za to Ba-fel, z którym Jaremą się przyjaźnił, potrafił zrobić wszystko. Po prostu brał i robił. Piękna była z nich para. Malowali i remontowali mieszkania ludziom. Raz i mnie załatwili remont. Gdzieś, kurde, na Żoliborzu. Jakaś inteligencka klitka. Dwa zawalone po sufit książkami pokoiki. I weź tu maluj. Właściciele gdzieś wyjechali. Targałem te półki i szafy, otulałem papierem, folią, przesuwałem, przestawiałem, ale i tak nie było miejsca, żeby machnąć pędzlem. No, czysta rozpacz. Byłem załamany. W końcu pomyślałem, że jak nie mogę malować, to chociaż sobie poczytam. Parę dni czytałem i było fajnie. Ale z drugiej strony wziąłem jednak sporą zaliczkę, którą zaraz puściłem, więc nie mogłem dać ciała. W końcu polecił mnie Dziadek Jaremą. No więc próbowałem, kombinowałem, wspinałem się, zlatywałem, znów się wspinałem. Jak pomalowałem w końcu sufit, to byłem taki szczęśliwy, że znów wziąłem się do lektury. Najbardziej podobał mi się taki albumik z ilustracjami do „120 dni Sodomy" de Sade'a. A może to było do „Justyny"? Nie pamiętam. Mogło być do jednego i do drugiego. Najgorzej szło z kuchnią, chociaż akurat tam nie było jakimś cudem książek. Jak to u inteligentów, nikt nigdy jej nie odnawiał. Skrobanie, mycie, jedna warstwa emulsyjnej za drugą i nic. Ciągle żółte wyłaziło. Na samą kuchnię poszło dziesięć litrów. Nigdy ciężej nie pracowałem, a efekty były takie, jakbym tam tylko leżał i tego de Sade'a oglądał oraz czytał Leszka Kołakowskiego. Oddałem w końcu klucz Jaremie i powiedziałem, że następnym razem niech mi załatwi jakieś normalne robotnicze mieszkanie. Jak się potem dowiedziałem, właściciele nie byli zachwyceni. Niniejszym ich przepraszam. Robiłem, co mogłem. Mniej więcej w tym samym czasie słuchałem w kółko koncertowej płyty Black Uhuru. Studyjne kompletnie się nie liczą. Na studyjnych Black Uhuru brzmi jak jakieś UB40. Mniej więcej w tym samym czasie Tycu wystawił w Esoesie swój prywatny spektakl. Jeżeli ktoś w tym całym bałaganie grał pierwszoplanową rolę męską, to na pewno był to Tycu (pisząc „bałagan" myślę o Eso-esie, a nie o spektaklu). Pierwszoplanową kobiecą grała Gryzia. Jak zdążę, to do niej jeszcze wrócę. Tycu miał dwa metry i niektórzy się go bali. Ludzie na ogół boją się indywidualności. Nie zapomnę tego spektaklu. To było naprawdę coś. W rogu sali gimnastycznej leżała kupa piasku. Jakby wykiprowali z wywrotki i se pojechali. Było ciemnawo. Grała oczywiście (ale mogę się mylić) Praf-fdata. Grała tak, jak potrafiła, czyli ciemny zjazd, całkowicie niekomercyjne zejście i tak dalej. I z tej kupy piachu wyskoczył dwumetrowy Tycu w jakichś ciut przykusych spodniach i zaczął tańczyć. Nic więcej. Tycu tańczy, a Praffdata gra. To było coś tak niesamowitego, że ciarki po plecach chodziły. Cholera wie, co Tycu tańczył. To było jak śmierć i narodziny w jednym. Wash and go. Jakieś takie diabelstwo i anielstwo, jakieś skrajne czło-. wieczeństwo i bydlęctwo ostatnie. Tak. Tycu to był ktoś. Mieli rację, że się go trochę bali. Koleś całkowicie bez obciachu. Jak w ogóle sobie Peerel zasłużył na jakiegoś Deana Moriarty'ego, to jeden Tycu nim był. Nie chce mi się więcej gadać na ten temat. Nie do wytrzymania był. Ci, co go znają, wiedzą. Kiedyś wracaliśmy nocnym z balangi. Ja na tej balandze przechodziłem przez zamknięte okna, a on nie wiem, co robił, bo zajęty byłem sobą. W każdym razie wracaliśmy razem. Był środek nocy i Służewiec Przemysłowy, gdzie o tej porze nie było niczego, tylko pustka industrialu, wiatr, przeciągi, zagubione dusze zmarłych komputerów i psa z kulawą nogą. Tycu wyjrzał przez okno, powiedział:, ja pierdolę, nigdy tu nie byłem", na siłę kazał kierowcy stanąć, wysiadł i zniknął w ciemności. Cały Tycu. W tym samym czasie Mareczek się obrzezał. Mówił, że poszedł do jakiegoś ważnego Żyda, ale ten mu powiedział, że najbliżej to dopiero w Budapeszcie. Wtedy trudno było wyjechać, a poza tym Mareczek był biedny jak kościelna mysz, więc sam to zrobił. Trochę wcześniej sprowadził na Esoes gliny i ubecję. Skonstruowali w nocy z kumplem wielkie na pięć metrów krzyże z desek podprowadzonych z budowy i ozdobili nimi szkołę od frontu. To nie były czasy przychylne dla manifestacji religijności w państwowych instytucjach i Misiek nieźle musiał się napocić, zanim wszystko odkręcił. Mareczek mieszkał chyba na Ząbkow-skiej w jakiejś kompletnie lumpiarskiej kamienicy. Sąsiad rąbał mu drzwi siekierą, bo po pijanemu myliły mu się piętra. Bardzo lubiłem Mareczka. Fajnie nam się rozmawiało. Miał bardzo skomplikowane i ciekawe poglądy. Mniej więcej w tym samym czasie otworzyli nocny z alkoholem w Uniwersamie. Ale i tak chodziliśmy na mety, bo tam było ciekawiej i zawsze ten element ryzyka. Co dziwniejsze, przez ten nocny mery w ogóle nie ucierpiały. Miały swoją stałą klientelę niechętną nowinkom w rodzaju czynnego w nocy sklepu. Lud jest konserwatywny. Chyba że przychodzi rewolucja. Wtedy jest radykalny. Wówczas nic nie zapowiadało rewolucji. Myśleliśmy, że tak będzie zawsze. Że przy Kaleńskiej będzie zawsze Pe-wex, że będą stać cinkciarze, że telefon będzie zawsze kosztował dwa złote, że z automatu przy Paca zawsze będzie można za darmo dzwonić do Szwecji, albo i do Ameryki, że w samie przy Wiatracznej zawsze będzie piwo, chociaż gdzie indziej ani na lekarstwo, jednym słowem, wierzyliśmy, że świat posiada skończoną i mniej więcej przyzwoitą formę. Byliśmy ostatnim tak szczęśliwym pokoleniem. Na kawę chodziło się do tej dziupli przy przystanku eFki na rondzie. Nie pamiętam, ile kosztowała, ale była mocna i dobra. I ten widok na rondo, na pętlę tramwajową, na ten cały grochowski syf, na wylot Waszyngtona, gdzie przez parę przystanków kompletnie nic nie było, tylko jeden zakład tapicerski i dalekie niebo Śródmieścia w uciekającej perspektywie. Tak było. Kawa prawdopodobnie po 10,50. Bez śmietanki. Zaraz obok rurki z kremem. Błyszcząca, srebrna maszynka napełniała wafle. Po ile były rurki, zabijcie, ale sobie nie przypomnę. Za to przy rondzie Waszyngtona była taka knajpka z plastikowymi kolorowymi stolikami w dziwnych, płynnych, owalnych kształtach. Coś jak reliefy Mań Raya. Prawie nikt tam nie przychodził. Wiało przy podłodze. We wszystkich knajpach wiało wtedy przy podłodze. Tak samo w tramwajach, w autobusach. Nikogo nie wkurzały przeciągi. Wszyscy myśleli, że to normalne. Zamykało się drzwi, ale zaraz przychodził ktoś następny i zostawiał otwarte. Za to jak się wysiadało zjramwaju albo autobusu, to się oddawało swój bilet komuś, kto wsiadał. Taki miły zwyczaj. Wszyscy walczyli wtedy z władzą i każdy sposób był dobry. Bilety na pośpieszny były czarno-białe, więc jak ktoś miał dojście do ksero, to robił od razu parę setek i rozdawał. Indyferentni politycznie pewnie handlowali. Dudi pisał na murach „musztarda i ocet" i wszyscy wiedzieli, że to jest graffiti całkiem polityczne. Jak ktoś miał powyciągany sweter, to sobie wpinał opornik. Nikt z moich kumpli tego nie robił. Ja cały czas nosiłem okrągły znaczek Sex Pistols. Dostałem go chyba od Kurczaka. Inni nosili po piętnaście różnych znaczków. Krosbi się ożenił i zmienił wyznanie. Teraz jego Mistrzem był niejaki Ole Nydhal. Chyba Duńczyk. Bardzo przystojny mężczyzna. Krosbi był bodaj jedynym jego uczniem płci męskiej. Reszta to były same dziewczyny. Żona go namówiła na tę konwersję. Ten Duńczyk nauczał buddyzmu tybetańskiego. Dlaczego niby nie. Nie za bardzo się na tym znam, ale wyglądało to trochę poważniej niż cały ten Mahara Ji. Krosbi pojechał nawet potem w Himalaje. Tybet wprawdzie okupują Chińczycy, ale Nepal to prawie Tybet. Rzadziej się wtedy widywaliśmy, bo małżeństwo to jednak małżeństwo. Zamieszkał zresztą w Jerozolimskich w kamienicy z domofonem. Domofonów było wtedy na lekarstwo i ludzie się ich bali. Nie, przepraszam: nie było domofonu, tylko cięć zamykał bramę o dziesiątej. To było upokarzające prosić jakiegoś gnypa, żeby ci otworzył o północy, ponieważ masz życzenie zobaczyć się z przyjacielem. I jeszcze kasę takiemu daj. Ciężko to znosiłem i wolałem unikać. Tonik sprzedawali w wąskich butelkach bez etykietek. Ciekawe, dlaczego. Wciąż się nad tym zastanawiam. Ale ciągle mocno trzymała się cytroneta. Była lekko mętna i całkiem dobra. Była jeszcze club-cola i polokokta. Płynny owoc też jeszcze się chyba trzymał, ale głównie na wsiach. Pojawiły się za to suszone krewetki. Wrzucało się na gorący olej i fajnie puchły. Długi zeżarł kiedyś całe pudełko i miał straszne wyrzuty sumienia. Myślał, że to są jakieś prażynki ziemniaczane, a był wtedy ortodoksyjnym wegetarianinem. Dużo było wtedy wegetarian, ale wszyscy z powodów religijno-moralnych, a nie dla zdrowia, jak teraz. W rybnych pojawiły się ośmiornice. Pojawiły się ruskie śledzie iwaszi w puszkach wielkich jak przeciwpancerne miny. Kompletnie nie przypominały śledzi i szczerze mówiąc, były zupełnie paskudne. Pojawiła się też morska kapusta. Też od Ruskich. Z Solówek pewnie. To już był taki syf, że dzięki. W ogóle jedzenia nie przypominało. Po Czarnobylu pojawiły się mołdawskie wina. Piliśmy je na potęgę, bo były pyszne i tanie. Czerwone półwytrawne. Za to azerbejdżański portwajn był zupełnie do kitu. Raz kupiliśmy polskie wino musujące Pieniawa. Całe poszło do zlewu, więc można sobie wyobrazić. Naj-pyszniejsze, ale ciut drogie były rumuńskie Mamaia i Cotnari. Tak. To było coś. Białe półwytrawne, a może półslodkie. W takich smukłych butelkach. Z piwa to tylko browar warszawski i warecki. Warszawskie na ogół było lepsze, chociaż czasem warecki Pułaski dał się wypić. Najlepszym sprzętem do grania było radio Radmor. Z gramofonów chyba Fonomaster. Wchodził człowiek do sklepu i nie miał problemów z wyborem. Może było biednie, ale za to nerwy spokojniejsze. Wszyscy wiedzieli, że z wódek nie należy kupować Bałtyckiej, z win unikać raczej Okęcia, a z papierosów łódzkich popularnych, i to była cała filozofia przetrwania. Wciąż nie było nikogo stać na taksówkę. Jak raz wzięliśmy, to trzeba było oddać japońską składaną parasolkę takiej jednej właśnie poznanej koleżanki, którą zaprosililiśmy akurat na balangę. Balanga była u Leworękiego z Varsovii Manty. Ta koleżanka była trochę zła, bo myślała, że to jest jakieś eleganckie przyjęcie albo chociaż kanapki. Szybko sobie poszła. Tak. Ale to chyba było trochę wcześniej. Może nawet przed powstaniem Varsovii. W każdym razie jechaliśmy gdzieś z Rembertowa aż na Rakowiecką i cud, że ta parasolka wystarczyła. Jak Krosbi się ożenił, to się zrobił poważny. Traktował mnie z pobłażaniem. Myślę, że miał rację. Kompletnie nie miałem pomysłu, żeby się ożenić. Wręcz odwrotnie. Byłem świadkiem na tym jego ślubie, a na weselu wrzuciłem własne spodnie do akwarium. Niewykluczone, że to był mój sprzeciw wobec stabilizacji. Niezbyt dobrze to wszystko pamiętam. Zniszczyłem też jakiś zabytkowy bęben buddyjski. Kompletnie niechcący, ale zawsze. Potem było mi głupio. W ogóle zrobił się jakiś taki czas, że nic mi za bardzo nie wychodziło. Poszedłem nawet do zaprzyjaźnionego lekarza i poprosiłem, żeby mi wszył coś w tyłek. Na szczęście po prostu mnie pogonił i powiedział, żebym nie robił z siebie kretyna i zaczął się zachowywać jak człowiek. To był bardzo mądry lekarz. W ogóle miałem szczęście do mądrych ludzi. Jedna pani psycholog z Esoesu powiedziała mi, żebym się nie martwił, że zwariuję i pójdę do szpitala, bo takich jak ja zamykają tylko do więzień. Są zdrowi jak ryby, tylko mają trudne charaktery. Jak przychodziłem do niej z jakimiś wydumanymi problemami, to mnie po prostu opieprzała i kazała się przyzwoicie zachowywać, a nie kombinować, co jest ze mną nie w porządku. Bardzo lubiłem tę panią psycholog. Korzystając z okazji chciałbym ją pozdrowić, gdziekolwiek jest, i przekazać jej, że miała absolutną rację. Po prostu za dużo czytałem i Kępińskiego, i tych wszystkich antypsychiatrów. Oni tak pięknie pisali o tych wszystkich chorobach, że nic, tylko zostać jakimś konkretnym paranoikiem albo schyziem. Jeszcze innym mądrym człowiekiem, którego poznałem w życiu, był Tadeo. On był pierwszy, który powiedział mi, żebym się przestał opieprzać, tylko wziął do pisania. Tak. Tadeo to był ktoś. Bardzo lubiłem łazić z nim po mieście nocami i gadać o poezji, literaturze i życiu w ogóle. Nigdy potem z nikim tak mi się nie gadało. W dodatku jak się z nim szło, to człowiek nie wiedział, gdzie wyląduje: czy na komendzie, czy na eleganckim przyjęciu, czy pod zelówkami jakichś żuli, bo Tadeo miał zwyczaj traktować wszystkich na absolutnie równej stopie. W dodatku po chrześcijańsku zakładał, że wszyscy są tacy dowcipni, bystrzy i bezpośredni jak on. Czasami naprawdę było ciężko. Charakter miał wyjątkowo trudny i trzeba go było naprawdę lubić, żeby z nim wytrzymać. Ale wystarczyło posłuchać, jak zasuwa z pamięci kilometry wierszy, a potem o nich opowiada i człowiek miękł jak wosk. No i miał dobre serce, a to jest najważniejsze. Mam nadzieję, że jakoś się trzyma, bo tacy jak on zazwyczaj biorą w dupę od życia za tych, którym się to naprawdę należy. Któregoś dnia przyszedł Dziadek Jarema i powiedział, żebym napisał książkę o więzieniu. No, po prostu: usiądź se, weź i napisz. Wzruszyłem ramionami i powiedziałem, że to ciut skomplikowane i takie tam ecie-pecie.

Jakiś czas potem pojechaliśmy trochę, popracować i po-spiskować do Wrocławia. To znaczy spiskowaliśmy we Wrocławiu, a pracowaliśmy w takiej jebitnej cukrowni sześćdziesiąt kilometrów od Wrocławia. Robiliśmy jakieś roboty wysokościowe, liny, zjazdy i tak dalej. Najlepszy był w tym oczywiście Bafel. Zapieprzał bez ubezpieczenia po jakichś wąskich jak żyletka belkach dwadzieścia metrów nad ziemią, zupełnie jakby nie czuł cykora, zupełnie jak ci Indianie, co nie mają lęku wysokości. Ja miałem lęk wysokości, owszem, i lubiłem mieć te wszystkie zabezpieczenia, karabińczyki, szelki oraz resztę. Żeby nie kasa, to za cholerę bym tego nie robił. Pracowaliśmy po dwanaście godzin, a wieczorami siedzieliśmy w jakimś baraku robotniczym. Pić za bardzo nie piliśmy, bo ani Jarema, ani Bafel, ani Guła, który też z nami był, nie stanowili zbyt trunkowej frakcji. Poza tym mieć kaca na tych wysokościach to ja bardzo uprzejmie dziękuję. No więc trochę się nudziliśmy, bo w tej mieścinie to nic nie było poza cukrownią. Jedni nudzili się tak, inni inaczej, a ja z nudów kupiłem sobie zeszyt i długopis. Usiadłem któregoś wieczora i tak jak mi poradził Dziadek Jarema, napisałem książkę o więzieniu. Właściwie jak usiadłem, to pisałem bez przerwy, dopóki mi się spać nie zachciało. Dwa tygodnie mi to raptem zajęło. Dokładnie tyle, ile ta robota w cukrowni. Nie miałem pojęcia, że tak łatwo jest napisać książkę. Jak wróciliśmy do Warszawy, to przepisałem na maszynie cały ten kajet i zaniosłem maszynopis Jaremie. Wziął, przeczytał i powiedział, że postara się coś z tym zrobić, bo rzecz jest owszem owszem i mu się podoba. Z kim i gdzie próbował coś z tym zrobić, oczywiście mi nie powiedział, bo to była konspiracja i na torturach mogłem się wygadać. Takie były zasady. Trwało to i trwało. Jarema coś bąkał, odmrukiwał jak to on, ale było widać, że coś nie idzie i jest mu najzwyczajniej głupio. W końcu przemówił i się okazało, że nic z tego nie będzie, bo książka jest ciut za bardzo więzienna jak na obecne czasy. Trudno, pomyślałem. Tamta za bardzo pacyfistyczna, ta za bardzo więzienna. W sumie nic się nie stało. Nad ziemią czekało się na wydanie książki pięć lat, to można poczekać i pod ziemią. Może czasy się zmienią. Właściwie to całkiem o tym zapomniałem, bo życie towarzyskie i uczuciowe zawsze pochłaniało mnie bardziej niż literatura, a dochodziła do tego jeszcze praca w konspiracji. Dwa razy do roku działacze naszego ruchu udawali się na pielgrzymkę do grobu Ottona Schimka. Grób był we wsi Machowa pod Tarnowem na zwykłym przykościelnym cmentarzu. Otto Schimek podczas drugiej wojny odmówił strzelania do naszych, to znaczy do cywilów. Był w Wehrmachcie i kazali mu wykonać jakąś egzekucję. Nie wykonał, więc koledzy z wojska wykonali na nim. Bardzo porządna postać. Nic dziwnego, że został świętym pacyfistycznego ruchu. No i dwa razy do roku cały ruch miał się tam udawać. W rocznicę śmierci i urodzin. Za pierwszym razem robiliśmy to indywidualnie, czyli kto i jak chciał. Miałem niby pojechać z Dziadkiem Jarema, ale jakoś tak wyszło, że spotkałem się z Długim i postanowiłem pozyskać go dla naszej sprawy. Szło całkiem dobrze, ale zapomnieliśmy kupić bilety i w Radomiu musieliśmy uciekać przed kanarami. Jakoś się udało, chociaż włączyli się sokiści i pryskaliśmy gdzieś pod pociągami, dołem, zupełnie jak na wojennych filmach. Potem kupę czasu zajęło nam znalezienie mety czynnej o północy. Nerwy mieliśmy nadszarpnięte, więc musieliśmy się uspokoić. Jak już się napiliśmy, to Długi stwierdził, że chce mu się spać i wraca najbliższym pociągiem do własnego łóżka. Z nim zawsze tak było. Jedzenie i sen to były świętości. Jak był najedzony i wyspany, to poszedłby za tobą w paszczę lwa albo wykonał wszechświatową rewolucje.. Na głodniaka nigdy. Pojechałem sam jakimś autostopem, a potem jeszcze czymś i sią załapałem akurat jak pielgrzymi pokonywali ostatnie parę kilometrów piękną drogą wśród jesiennego lasu. Ale nie pokonali. Z lasu wyjechały suki i gaziki i tyle było naszego. Ostatnie pięć minut mieliśmy wtedy, gdy podszedł do naszej załogi jakiś sierżant i, jak to było w zwyczaju, zażądał dowodów osobistych. Wszyscy mu oddali i zaczęli odchodzić swoją drogą. I ten biedny sierżant stał z plikiem dowodów w ręku i nie mógł pojąć, że ich właściciele odchodzą. Krzyczał za nami, że to jest niemożliwe, że tak nie wolno, że przecież ma nasze dokumenty. Ale zwycięstwa anarchizmu, jak uczy historia, są zawsze złudne i krótkotrwałe. Suki podjechały bliżej i po prostu nas załadowali. Nikt się specjalnie nie bronił, bo w kupie zawsze raźniej. Nawet chyba specjalnie nie pałowali. Następnym razem byliśmy mądrzejsi. Wynajęliśmy po prostu w Warszawie dwa autokary, które zawiozły nas na miejsce. Ubecy, owszem, byli, ale grzecznie robili nam zdjęcia oraz filmowali, nie ingerując w samą uroczystość, religijną zresztą, bo mszę odprawiał miejscowy ksiądz. Taki był nasz anarchopacyfizm. Błogosławili nam księża, a kościoły udzielały schronienia. Pamiętam, że podczas trwania mszy część z nas piła wódkę w krzakach. Między innymi Piotr Ikonowicz, co dodaję z kronikarskiego obowiązku. Wtedy byłem już człowiekiem uczuciowo, że tak powiem, wolnym, aczkolwiek dość z tego powodu cierpiącym. Trudne uczucie okazało się za trudnym. Ja wprawdzie jeszcze trochę bym się pomęczył, ale, jak mówi ostatni szlagier, do tanga trzeba dwojga. Poza tym zdaje się, że byłem nieco mniej umęczony. Wkrótce nawiązałem szereg przelotnych romansów, o których nie będę wspominał, ponieważ jest to wysoce nieeleganckie. Niektóre z nich przeradzały się w przyjaźnie i bardzo mi to odpowiadało, ponieważ ludzie, którzy spędzali ze sobą czas, nie powinni potem udawać, że się nie znają. W każdym razie nie było tego złego, co by na dobre nie wyszło: z etyczną swobodą mogłem oddać się dalszemu życiu. W owym mniej więcej czasie poznałem Karola i Pluszowego. Pierwszy z nich wspierał mnie cieleśnie i emocjonalnie, drugi intelektualnie. Czasami zamieniali się rolami, czasami ja ich wspierałem, czasami nie wiadomo, kto kogo wspierał, czyli wiódł ślepy kulawego. Karola poznałem, gdy leżał w łóżku i nie mógł wstać z powodu słabości fizycznej oraz moralnej. Ta druga wynikała z tego, że wyjechała jego żona (jak się wkrótce okazało, była żona), a on nadużył jej zaufania, puszczając całą swoją pensję, jej pensję oraz pensję również nieobecnej teściowej. Poznałem go w momencie puszczania oszczędności teściowej oraz pustoszenia zamrażarki, w której teściowa zahiberaowała około pięćdziesięciu kilogramów mięsa różnego gatunku. Od razu poczułem, że to bratnia dusza. Zacząłem go pocieszać, że to każdemu się może zdarzyć i żeby się nie przejmował. Ech, to były piękne dni. Teściowa oszczędności miała zgromadzone w obcej walucie. Rano braliśmy taksówkę i jechaliśmy na jedną z licznych met. Za dolary kupowaliśmy wina krajowe. Nie wiem, czy pamiętacie, ale za czarnej nocy komunizmu alkohol był dostępny w uspołecznionej sieci dopiero od godziny trzynastej. Wprawdzie Pewexy nie przestrzegały tego zwyczaju, ale oszczędności nie było znowu tak wiele. Po powrocie z mety smażyliśmy sobie wieprzowinę. Albo wołowinę. Albo jedno i drugie. Potem przychodzili koledzy. Potem koleżanki. Potem szliśmy już do normalnego sklepu. Potem znów coś sobie przyrządzaliśmy. Bez przerwy grał telewizor. To było najdłuższe przyjęcie, na jakim byłem. Dobrze, że grał ten telewizor, bo wtedy na koniec programu pokazywali taką planszę: jutro poniedziałek, jutro wtorek itd. Bez tego byłoby cienko. Raz poszliśmy z jedną koleżanką na spacer, ale spacerowaliśmy po dachu jakiegoś wieżowca i koleżanka chciała wracać do domu. Jak się zaczęło kończyć mięso w zamrażarce i oszczędności w wazonie, to od razu zaczęło ubywać kolegów i koleżanek. To taka ogólnoświatowa prawidłowość. W końcu zostaliśmy tylko we dwóch. Karol wyglądał jak półtora nieszczęścia, ponieważ żona (już wkrótce — była żona) wraz z teściową miały się pojawić za parę dni. Raz próbowaliśmy posprzątać, ale dywan tak się przykleił do płytek PCV, że nie można go było oderwać. Poza tym to było jakieś zawrotne piętro i nie chciało nam się nosić tych wszystkich flaszek, których było chyba z tysiąc. Nic nie mogliśmy poradzić. Z drugiej strony nie mogłem Karola też tak zostawić. No bo jak? Powiedziałem: „Stary, spadamy w góry. Tam jest cicho, spokojnie i się pomyśli, co z tym wszystkim zrobić". No i spadliśmy. Samochodem teściowej zresztą, bo innego nie mieliśmy. Pierwszej nocy w górach Karol przebudził się rozmarzony i powiedział: „Śniło mi się, że jest wojna". „No i co?" — zapytałem. „Śniło mi się, że tam pierdolnęła bomba i po wszystkim nie ma śladu" — odpowiedział. Mówił to wszystko tak jak Martin Luther King, gdy wygłaszał to swoje najsłynniejsze przemówienie: „Miałem sen...". Gdy wróciliśmy, de facto było po rozwodzie. Karol porzucił auto na parkingu i zadzwonił. Nigdy nie byli dobraną parą. Od początku nie byli. Tak poznałem Karola, który później wspierał mnie w różnych nieco podobnych sytuacjach. Pluszowego nie pamiętam jak poznałem. W każdym razie przypadli sobie z Karolem do gustu i to było najważniejsze. Bardzo często się widywaliśmy. Czasami po kilka dni pod rząd, bo nikomu nie chciało się wychodzić. Niby dokąd mieliśmy iść, jak wszyscy byli na miejscu. Pluszowy był moim ojcem duchowym, chociaż czasami się upierał, że jest moim synem. Jak zwał, tak zwał, ale przez pewien czas byliśmy rodziną. Pluszowy wiedział wszystko i podziwiałem go za to. Wiedział na przykład, kto na mistrzostwach świata w 1984 zdobył pierwsze miejsce w trójskoku. Co tam w 84. On wiedział, kto zajął drugie w sztafecie cztery razy sto kobiet w 1965 roku. Przetłumaczył też „Blady ogień" Nabokova, zanim wyszedł po polsku, bo zwyczajnie był ciekaw, jak to zabrzmi. Napisał parę książek, ale wszystkie nie dość mu się podobały i trzymał je w szufladzie. Jak byłem grzeczny, to pozwalał mi trochę poczytać. Parę innych miał w głowie, ale nie chciało mu się tracić czasu na pisanie. Gadaliśmy całymi dniami i nocami. Do sklepu chodziłem ja, bo on miał lekką awersję do rzeczywistości. Puszczał mi pierwsze płyty Roxy Musie i przekonywał, że Sex Pistols jest, i owszem, dobrym zespołem, ale bez przesady. Kazał mi czytać „Locus Solus" Roussela i być cierpliwym. Jego obsesją było napisanie książki o gruzińskich szachistkach. W ogóle miał dużo obsesji, podczas gdy ja prawie żadnych. To zawsze imponuje. Przedstawiałem mu różne koleżanki, ale miał obsesję na punkcie szczegółów i zawsze coś wynalazł. Jak koleżanka wychodziła, to była już zazwyczaj kompletnie inną koleżanką. „A zwróciłeś uwagą, jak ona miesza herbatę?" — pytał i wszystko rozsypywało się jak domek z kart. Bardzo dużo rozmawialiśmy o kobietach. Kto wie, czy nie więcej niż o całej reszcie, z literaturą włącznie. Dość szybko się nudził. To też była jego obsesja. Kiedyś przechodziliśmy przez Łazienkowską w miejscu oczywiście niedozwolonym i dopadła go taka nuda, że zasnął na trawniku pomiędzy dwoma pasami ruchu. Musiałem go budzić. Zasnął też na filmie pod tytułem „Windą na szafot". Od rana byliśmy podnieceni, że posłuchamy sobie starego Daviesa i obejrzymy porządne czarne kino. Ja miałem coś do załatwienia w połowie seansu i musiałem wyjść. Jak wróciłem, to paliły się światła i bileterka szarpała Pluszowego, żeby wstawał. Któregoś dnia powiedział mi, żebym dał sobie siana z prozą Geneta, bo to chała. Kazał mi czytać jego sztuki. Tak zrobiłem. Po latach przyznaję mu rację, ale te sztuki to też nie było mistrzostwo świata. Nie mogłem tylko pojąć jego miłości do sportu, a on mojej do samochodów. Ja nigdy nie miałem auta, on nigdy nic nie uprawiał. Zdaje się, że mimo wszystko łączyła nas miłość do teorii. Pisał jakieś hermetyzmy naukowe ze swojej humanistycznej dziedziny. Po trzech stronach odpadałem jak tynk. Powtarzał, że więcej czasu powinien spędzać w bibliotece. W ogóle tam nie chodził. Siedział w domu i wyglądał przez okno. Zupełnie mu to wystarczało, żeby wyrobić sobie zdanie. Ja nigdy nie chodziłem do bibliotek. Czasami coś skubnąłem w jakiejś księgarni. Byłem lepszy od Geneta i nigdy mnie nie zwinęli. Czasy robiły się kompletnie liberalne. Można było chodzić po mieście do rana i nikt się nie czepiał. Ludzie mieli już pierwsze video-odtwarzacze. Oglądali głównie pornosy, „Łowcę jeleni" i koncerty Jimmiego Hendrixa. W takim Remoncie zbierały się trzy setki luda i próbowały coś dostrzec w telewi-zorku ustawionym gdzieś pod sufitem. Z Aśką wymyśliliśmy nowego mixta: ciężka, prawie czarna malaga pół na pół z tonikiem. Świetnie smakowało. Byłem wtedy niezwykle rozbudzony intelektualnie. Zaczynałem się we wszystkim dopatrywać metafor. Środowisko artystyczne i czyste doświadczenie przestały mi wystarczać. Nieubłaganie nadciągał czas refleksji. Przesiadywaliśmy w Rozdrożu, bo to była axis mundi, a poza tym wszędzie było blisko. I ta przezroczystość ścian. Immanentne mieszało się z transcendentnym. Piliśmy porter, tak jak kiedyś pijało się absynt. Niewiele jadaliśmy. Przeważnie u Aśki.

Parówki z majonezem. Aśka mieszkała na Marszałkowskiej. To też była axis mundi, tylko trochę inna. Jak się wyjrzało przez okno, to stał tam ogłoszeniowy słup z wielkim plakatem z jakiegoś spektaklu: „Życie jest snem". Bardzo nam to odpowiadało. Urządzaliśmy przyjęcia. Przychodzili różni ludzie. Często nieznajomi, ale szybko się do nich przyzwyczajaliśmy. Na ogół przychodzili z Remontu. Za oknem stał Pałac Kultury. Wciąż wyglądał tak, jakby miał zamiar wystartować. W kółko słuchaliśmy solowej płyty Johna Cale'a. Ni chu-chu nie pamiętam tytułu. Potem zginęła. Bardzo bym chciał jeszcze kiedyś jej posłuchać. Był na niej kawałek o Sharon Tatę. Ale słuchaliśmy też całego Velvetu. Prowadziliśmy proste i surowe życie, więc słuchaliśmy prostej i surowej muzyki. Magnetofon był czerwono-złoty. Lodówka stała w przedpokoju. Za ścianą też się bawili, ale w zupełnie innym stylu. Pojawił się Henry Miller w „Literaturze na Świecie". Bardziej nas bawił niż podniecał. Ryliśmy z Pluszowym do spadu. On czytał kawałek i chacha. Ja czytałem kawałek i chuchu. To, zdaje się, miały być poważne książki. Coś tu nie grało albo byliśmy idiotami. Ten cały Paryż jakoś za bardzo przypominał Warszawę. Potem czytaliśmy Anais Nin i zdaje się, że była sporo lepsza od tego całego Millera. Wychodziło na to, że kobiety jednak wolniej się starzeją. Przynajmniej te myślące. To przekonanie towarzyszy mi do dzisiaj. Najgorszą wódką była wtedy Podlaska. Najlepszą starowin lubuski. Nie do wiary, że coś takiego stało w sklepach w cenie zwykłej flaszki. Nie mogliśmy się wprost od niego oderwać. Potem się popsuł. Jak wszystko w naszym kraju. Tak samo jak papierosy poznańskie. W błękitnych paczkach z głową Hermesa. Bez filtra. Najpierw były świetne, a potem już nie. Z serialami w telewizji było chyba podobnie. Strzelam na ślepo, bo przez te wszystkie lata nigdy nie oglądałem telewizji. Dobry duch czuwał. Raz mieliśmy telewizor, ale nigdy go nie włączaliśmy. Nie było nawyku. W końcu się popsuł od samego stania. Może był zresztą popsuty od samego początku? Żyliśmy między Śródmieściem a Grochowem. Piętnaście minut tramwajem. Jakaś unia się zrobiła. Jak między Koroną a Litwą. Grochów to od biedy mogła być Litwa, chociaż Pluszowy, który bywał w świecie, twierdził, że Grochów to taki Brooklyn. Wierzyliśmy mu wszyscy. Przychodził Pogo-rzel i rozmawialiśmy o trudnej sztuce eseistyki. Piliśmy białe wino i rozmawialiśmy do rana. Pogorzel twierdził, że pisze wiersze, bo nie chce mu się pisać esejów. Mistrz zwięzłości. Lubiłem jego wiersze, tak samo jak jego samego. Musiałem bez przerwy uważać na jego delikatność. Wydał jedną książkę i ucichł. Szkoda. Potem przychodził Andrzejek i musiałem go opatrywać, bo się akurat pochlastał, i pić z nim wódkę do rana. Bardzo miły chłopak, tylko trochę skomplikowany. Kiedyś kręcili z bratem dziesionę, czyli napad z rabunkiem. To było wczesnym wieczorem pod kinem Luna. Facet za cholerę nie chciał oddać portfela, więc wzięli go na kamasze. Ludzie się zlecieli i robiło się groźnie, więc Andrzejek zaczął krzyczeć: „Nie będziesz, skurwysynu, więcej matki bił". No i ludzie się rozeszli w stylu: w sprawy rodzinne się nie wtrącamy. Bardzo inteligentny był z niego chłopiec, tylko natura niespokojna. Potem przychodził Karol i zostawał. Potem przychodziła Gośka i też zostawała. Potem przychodziła Aśka i też zostawała. Potem wpadał Gula, ale on nigdy długo nie siedział, bo zawsze miał kupę spraw. Potem wpadał Dudi, ale że mieszkał blisko, raczej nie zostawał. Dudi najczęściej wpadał do sracza, bo u mego nie było. Zostawiał albo zabierał jakąś płytę. Jak wszyscy poszli, to czytałem albo wyglądałem przez okno. Zupełnie jak Pluszowy. Wyglądanie przez okno, pod warunkiem, że tam się niewiele dzieje, bardzo rozwija wyobraźnię. Niewykluczone, że lepiej niż czytanie. Większość książek wzięła się z nudy i nieciekawego okna. Zawsze lepiej jest studiować źródła niż komentarze. Czytałem Bataille'a w „Literaturze na Świecie", bo wtedy wszystko, co miało ręce i nogi, ukazywało się w „Literaturze na Świecie". Czytałem i ciemna grochowska noc z jękiem tramwajów i szalonymi światłami gdzieś w niebie bardzo się z tą literaturą składała. Wtedy w ogóle większość rzeczy jakoś dziwnie pasowała do siebie. Jak ktoś ma pusto w głowie, to znaczy jak ma dużo w niej miejsca, to łatwiej jest jedno z drugim ożenić. To była, zdaje się, moja intuicyjna zasada edukacyjna. Pluszowy dał mi „Eseje dla Kassandry" Stempowskiego i powiedział, że szkoda zdrowia na eksperymenty i żebym najpierw nauczył się po ludzku myśleć, a kombinował dopiero potem. Mimo zatrważających pozorów siedział w nim przyzwoity dziewiętnastowieczny humanista. Dużo innych rzeczy też w nim siedziało, dlatego chyba w ogóle potrafił mnie znosić. Karol nie dawał mi żadnych książek do czytania. Ja jemu zresztą też. Taka dżentelmeńska umowa bez słów. Z Karolem chodziliśmy w miasto. Pluszowego za cholerę nie dało się ruszyć. Poszedł raz do kina i zasnął. Karol nigdy nie zasypiał. Potrafiliśmy i dwie noce wytrzymać. Kiedyś zwinęli nas na Wschodnim za czynne znieważenie patrolu WSW. Sam nie wiem, co mi się stało. Jakieś resentymenty, czy co. A może wzięło nas na sprawiedliwość społeczną i kogoś broniliśmy przed interwencją? Bardzo możliwe. Jak nas wieźli na Cyryla, to mnie skuli z jakimś cholernym bandziorem, który bez przerwy ubliżał władzy. Milicja to już nie było śmądackie WSW, więc jak się zabrali do niego, to tylko fruwaliśmy po ścianach. Nie chciało im się nas rozkuwać. Ramię sprawiedliwości zaiste jest ślepe. Karolowi się udało, ponieważ był skuty z jakimś przysypiającym pijaczyną. Ale puścili nas po dwudziestu czterech godzinach. Nawet nie miałem specjalnych obrażeń. Zawsze po podobnej przygodzie dawaliśmy sobie z Karolem tak ze trzy dni urlopu od siebie. Żeby nie kusić losu. W pojedynkę nigdy nam się nic nie przydarzało. A w każdym razie znacznie rzadziej. Kiedyś wybrałem się do koleżanki z bardzo starych czasów. Przechodziłem przez jakiś płot, żeby narwać róż i nie wyjść na chama, co tak z ulicy i z pustymi rękami. Spadłem i złamałem sobie żebro. Potem, gdy już wracałem z wizyty, pogryzł mnie rortweiler. Pojąłem, że czas ma jednak strukturę linearną i o żadnym wiecznym powrocie nie ma mowy. Rzeczywistość pełna jest znaków, tylko trzeba je umieć odczytywać. W nocy chodziliśmy na Skrę na baseny. Cięć albo spał, albo wolał się nie wtrącać. Pikniki z piwem urządzaliśmy w krzakach koło przystani harcerskiej przy Łazienkowskim. Tam też pewnie był jakiś cięć. Teraz wszędzie są strażnicy z pistoletami. Epoka cieciów bezpowrotnie minęła i nigdy już nie powróci. Lubiłem wsiadać do dalekobieżnego pociągu na Centralnym i jechać na Wschodni. Tam wysiadałem i łapałem jakiś pociąg, który jechał na Centralny. Mogłem tak jeździć i jeździć. Pewnego razu tak się rozmarzyłem, że zasnąłem i obudziłem się w Krakowie. Wielu ludziom się to wtedy zdarzało. Justus wsiadł kiedyś w Krakowie i całą drogę do Warszawy szukał kasownika, bo był przekonany, że to jest tramwaj i wiezie go na Podgórze. Takie i inne niespodzianki robiło nam życie. Przyjmowaliśmy je zupełnie naturalnie, bez zdziwienia. W końcu należały do tego samego porządku, co spanie, jedzenie oraz inne przygody. Połowa lat osiemdziesiątych to była kraina cudowności. Czas po prostu trochę nie istniał. A w każdym razie przybierał postać dość krótkich odcinków. Trwał od jednego zdarzenia do następnego, urywał się i musiał zaczynać od nowa. Dokądś prawdopodobnie zmierzał, ale mieliśmy poczucie, że zawsze zdążymy, że jakby co, to i tak się załapiemy. Wszędzie było blisko. Nikomu się nie spieszyło. Wpadało się do kogoś na chwilę i wychodziło rano. Spróbujcie wykonać coś takiego dzisiaj. Tak. Ostatnie szczęśliwe pokolenie. Nie było lepszego alibi niż rzeczywistość. Kryła nas i chroniła jak najczulsza matka. Widzę, że wpadam w tony elegijne, ale obiecałem sobie, że skończę tę historię dokładnie na setnej stronie i powoli robi mi się żal. No a poza tym dzieło literackie powinno być trochę inne na końcu niż na początku. W każdym razie najprzyjemniej wieczorem było na parterze w Bukareszcie. W winiarni. Wszyscy się tam spotykali, bo zamykali dość, jak na tamte czasy, późno. Zgiełk, dym, nic do żarcia i każdy walił szklankę za szklanką, jak wielbłąd, na zapas. Ludzie niespecjalnie się między sobą różnili i wyglądało to na dość demokratyczny lokal. Podziwiałem kelnerki. Kopniakami musiały torować sobie drogę i nigdy żadna nie upuściła tacy. We wszystkich innych knajpach lali po dwieście gram, a tam po trzysta. Nie było przebacz. I żadnych kieliszków, tylko szklanki. Z takim grubym i lekko rozszerzonym dnem. Żeby się w tym rwetesie nie przewracały. Miałem podobne. Cotnari było w 600-gramowych flaszkach, więc bez problemu rozlewało się na dwa razy. Nikt nie narzekał. Jak się komuś nie podobało, mógł siedzieć w domu. Nie było społecznej presji na przesiadywanie w knajpach. Na nic nie było. Owszem, rodzina czasem próbowała wywierać presję, nauczyciele wywierali, ale społeczeństwo jako takie było całkowicie liberalne. Mogłeś być, kim chciałeś. No, może komuniści i milicjanci nie mieli najlepszych notowań w społeczeństwie, ale za to całkiem niezłe u władzy, więc był remis i też się jakoś wyrabiali. Nikt ci nie kazał być bogaty, czysty, młody, uśmiechnięty i reszta tych imperatywów kategorycznych. Można było być lumpem i sumienie, godność oraz samoocena kompletnie na tym nie cierpiały. Tak, to był niezwykle dobry ustrój dla wyżej wymienionych, artystów i młodzieży. Nigdy już tak nie będzie. W dzień dość przyjemnie siedziało się w Amforze. To było pod ziemią i człowiek miał wrażenie, że jest noc. To też była winiarnia. Nie wiem, co nam padło, ale w knajpach piliśmy w zasadzie wino. Wódkę piło się w domach. Zdaje się, że chodziło o jakieś relacje cenowe. Poza tym przy winie człowiek dłużej mógł posiedzieć bez uszczerbku na kulturze osobistej. Mogło też chodzić o nieuświadomione zakorzenienie w cywilizacji śródziemnomorskiej. Najpewniej jednak chodziło o to pierwsze. Któregoś dnia przyjechał do Warszawy idol mojej młodości Allen Gins-berg. Bardzo się ucieszyłem. Świętowałem jego przyjazd od rana. Chciałem, żeby Pluszowy ze mną poszedł na poetycki wieczór. Wzruszył tylko ramionami. Jeśli coś go w ogóle kręciło z amerykańskiej poezji, to owszem, Allan, ale Edgar Poe. To były jego klimaty. No więc poszedłem sam. Nie miał mnie kto pilnować i polazłem na estradę, z której wygonił mnie Słoma, bo mu robiłem bałagan w bębnach, a sobie wstyd. Od Ginsberga dostałem autograf, w którym coś było o alkoholu i bezmyślności. Przechowuję go jak relikwię. Wszystko fajnie, tylko następnego dnia nic nie pamiętałem i ogarnął mnie żal. Na szczęście poeta dawał dwa wieczory i ten drugi grzecznie i przytomnie przesiedziałem na twardej podłodze u jego stóp. Nawet się do mnie uśmiechnął. Widać wryłem mu się w pamięć poprzedniego dnia. Wyszedłem potem z tej Prochowni, łaziłem i myślałem. Coś znowu było nie tak. Nie strzykało mnie w tę stronę jakoś zupełnie. Nie strzykało i koniec. Pomyślałem, że idole młodości powinni zostawać w swoich krajach i nie przyjeżdżać, albowiem zawsze przyjeżdżaj ą za późno. Może to i lepiej. Tak, to było jedno z rozczarowań, których miał mi nie szczędzić świat i moja rozwijająca się osobowość. Niedługo potem przyjechało Black Uhuru i abarot to samo. Na koncercie brzmieli jak lekko natrawione UB40.1 tyle. Nie dało się porównać z tym, co miałem nagrane. Też niby z koncertu. Ale na Black Uhuru przynajmniej Pluszowy dał się wyciągnąć. Jechaliśmy sobie autobusem, on, ja i nasza koleżanka. W autobusie doszło do tzw. wymiany zdań z parą innych pasażerów. To byli jacyś chuligani i w dodatku, jak się potem okazało, dziewczyna z tamtej pary uprawiała spadochroniarstwo. Jak nam było mało wymiany zdań, to wzięliśmy się do bicia. To znaczy chyba ja się zabrałem, tamci i nasza koleżanka. Pluszowy też chciał, ale nie mógł się dopchać i wyglądało, że dostaniemy bęcki od tych spadochroniarskich chuliganów. Ale na pomoc ruszyli nam całkiem obcy pasażerowie. Wyczuli, że też jedziemy na Black Uhuru. Takie rzeczy się wtedy wyczuwało. Nie to, co dzisiaj, gdy wszyscy wyglądaj ą jakby jechali na jakiś koncert. Straszny dym się zrobił i musieliśmy wyrwać drzwi, żeby uciekać, bo kierowca trąbił i szukał glin. Potem się okazało, że złamałem szczękę jednemu z tych, co nam pomagali. To był jakiś kolega Krosbiego i od niego się dowiedziałem. Pluszowy powiedział, że to jest pierwszy i ostami koncert, na jaki się ze mną wybrał. Niedługo potem sprzedaliśmy japońską maszynę do pisania z angielską czcionką. Była piękna. Żółta jak słonecznik. Chyba Długi ją zaniósł, a reszta czekała, aż wróci z kasą. Raczej pozbywaliśmy się rzeczy niż gromadziliśmy. Gdy mieszkałem z jedną koleżanką, to sprzedaliśmy piętnaście tomów Prousta. Trochę się wahałem, mówiłem, że może najpierw je przeczytani i dopiero potem sprzedamy, ale powiedziała, że w takim razie będę musiał pójść do pracy. Zrezygnowałem. Być może była to ostatnia okazja. Miałem wtedy dużo czasu. Wychodziliśmy tylko do sklepu albo do telefonu. Niedaleko była szkoła muzyczna, trąbki i skrzypce, a w oknach błękitne niebo i chmurki. Po Prouście poszedł cały Kraszewski. Po Kraszewskim reszta. Zostały tylko takie bardziej zaczytane. Znaczy się komuś były potrzebne, ktoś się nimi interesował. Na półkach zrobił się luz, a mieszkanko wcale nie należało do największych. Tak sobie filozofowaliśmy. Mieliśmy tam jeszcze telewizor, ale telewizor trudno było sprzedać. Tata tej koleżanki zawiózł mnie kiedyś na milicję. Podstępnie. Wiózł nas niby na przyjęcie i raptem wio, pod komisariat przy Londyńskiej i w krzyk, że tego to aresztujcie. No, z lekka facet ześwirował z miłości do córki. Milicjanci, że dobrze, zaraz go wtrącimy do lochu i potorturujemy, ale jak tatuś spadł, to sprawdzili, czy jesteśmy pełnoletni, postukali się w czoło i kazali się zrywać. Z rodzicami nigdy nic nie wiadomo. W Esoesie już nie pracowałem. Nie pamiętam, jak to się stało. Pewnie jak zwykle. Ale nie byłem takim zupełnym pasożytem. Zatrudniłem się w prywatnej firmie budowlanej. Krosbi mi załatwił. Pracowaliśmy jak w państwowej, a braliśmy dwa razy większe pieniądze. To znaczy pracowaliśmy jak w prywatnej, jak szef patrzył, a jak go nie było, to normalnie. Firma była duża i szef bez przerwy gdzieś jeździł. Sam sobie winien. Mógł mieć mniejszą. Nie liczył się kompletnie z realiami. Mit prywatnej inicjatywy okazał się mocno naciągany. Kraść się nie kradło, ale zaraz się kładliśmy, jak było na czym. Na przykład w Aninie robiliśmy willę dla ambasady japońskiej. Takie wielkie łoża w stylu rumuńskiego rokoka żeśmy instalowali. Pamiętam jak dzisiaj: białe, malowane na olejno drewno i błękitna tapicerka. Jeden stał na obcince, a reszta spała. Wszędzie. Na tych łożach, w fotelach, na podłodze. Za wcześnie musieliśmy wstawać i wszystko przez to. Szef był bardzo porządnym, aczkolwiek nieco cholerycznym facetem. Założę się, że wiedział, że wysypiamy się za jego kasę, ale nic nie mógł zrobić. Wziąłby innych, też by spali. Chyba nas nawet lubił, bo w sobotę po fajrancie, jak porozdawał te koperty, to jeszcze nam lody stawiał przy rondzie, tam gdzie były rurki. W brygadzie był jeden pracuś, ale wszyscy go nienawidzili. Poza tym kapował. Jeździliśmy starym zielonym lublinem. Jak zielony szerszeń pruł środkiem Łazienkowskiej, to kierowcy przecierali oczy, jakby jakiegoś zmartwychwstańca zobaczyli. Kasę zaraz puszczałem i w połowie tygodnia byłem całkiem goły. Ale dobrzy koledzy i koleżanki nie pozwolili zginąć. Wszyscy wiedzieli, że pracuję i to napełniało ich nabożną czcią oraz współczuciem. Zwłaszcza dziewczyny mnie żałowały. Nie mogłem znieść tej litości i po jakimś czasie dałem sobie spokój z robotą. W ramach ekstrawaganckiego eksperymentu próbowaliśmy z Pluszowym uwalić się denaturatem. Zawsze nas ciekawiły zachowania lumpen-proletariatu. W końcu tak jak oni byli marginesem społecznym, tak my świadomie wybieraliśmy margines kulturalny. Okazało się, że dinksem nie da się uwalić, ponieważ jest paskudny. Spożycie pół litra zajęło nam dwa dni. W ramach następnego eksperymentu spożywaliśmy krople żołądkowe. Po latach okazało się, że to żaden eksperyment, ponieważ identycznie smakuje czeski fernet produkowany obecnie przez znaną firmę Stock. Z Karolem też przeprowadzaliśmy różne doświadczenia, powodowani raczej ciekawością niż koniecznością. Karol miał większy zapał badawczy niż ja i Pluszowy razem wzięci. Czasami musiałem go mitygować, co nie znaczy, że nie próbowałem mu dorównać. Wielokrotnie zabierałem się za lekturę Fryderyka Nietzschego, ale zawsze dawał mi radę. Prawdopodobnie rzecz była w tym archaicznym - przekładzie Staffa. Niby taki nowoczesny myśliciel, a zasuwał frazą jak z Przybyszewskiego. Poza tym wszelki ekskluzywizm w kulturze był mi wtedy obcy. Nic dziwnego, skoro minione lata przyszło mi spędzać w środowiskach, w których wyznawano dogmatyczną zasadę, że każdy może być artystą. Wystarczy, że zechce. No i oczywiście odpieprzy się od niego represyjne społeczeństwo. Tak. Chciałoby się powiedzieć, że „pamiętam tylko dni słoneczne", ale jakoś tak się składało, że żyliśmy głównie w nocy. Wtedy noce były bezpieczne. Nie to, co teraz. Chodziliśmy środkiem chodnika. Nikt się nie przemykał ani nie oglądał za siebie. W nocnych autobusach pary obejmowały się i całowały. Jak było ciepło, to się szło. Przez noc można było zajść w dowolne miejsce. Często chodziliśmy Poniatoszczakiem. Był wtedy w remoncie. Nic nie jeździło. Bardzo przyjemny industrial: jakieś maszyny, żurawie, konstrukcje, reflektory, rumowiska — od razu człowieka dopadała jakaś przyzwoita refleksja nad kulturą i cywilizacją. W dzień zazwyczaj sypialiśmy, ponieważ na ulicach było za dużo ludzi. Miasto jest w porządku, gdy jest puste. W końcu tak będzie, bo wciąż słyszę, że ktoś się wyprowadza na wieś. No więc podobało nam się między drugą nad ranem a świtem. Te wszystkie mgły, dwuznaczności i dalekie dźwięki. Trochę jak „Pałac o czwartej nad ranem" Giacomettiego. Żadnego katastrofizmu ani „Ucieczek z Nowego Jorku". Byliśmy ciut za młodzi na epikę. Kręciła nas liryka. Do epiki się dorasta. Dlatego tylu jest poetów, a porządnych prozaików na lekarstwo. Ludzie zaczynali nosić walkmany. Całkowity pierdolec. Spotykali się na środku ulicy i nie gadali ze sobą, tylko zamieniali się słuchawkami. Stali tak po dwóch i przytupywali. Wszędzie leżały baterie R6. Tak jak kiedyś po pustych flaszkach poznawało się, że tu byli nasi, tak teraz po zużytych bateriach. W niektórych miejscach leżały całe stosy. Myślę, że od tego właśnie zaczęła się alienacja i teraz są technoparties oraz Internet. Aha, no i wtedy nikt nie miał komputera. Słowo. Nie znałem nikogo, kto by miał. Nie było CD. Nie do wiary, ale to prawda. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, winyle. To był szpan przejść się z Laurie Anderson pod pachą. Z kompaktem tak się nie da. Za mały i nic nie widać. Stawało się z taką Laurie albo z Television i czekało, aż ktoś podejdzie i zacznie się przyglądać albo zapyta. Tak się zawierało znajomości. Często na całe życie. A z kompaktem co? Weź, koleś, pokaż, co masz w torbie? Na takie pytanie to nic, tylko w długą albo przejść do kontrataku. Myślę, że to były ostatnie dni humanistycznej kultury. Cieszę się, że udało mi się załapać. Jesień nowożytności. Kompot robiło się raczej na własne potrzeby, z trawą tak samo. Na bajzlu widywałem dawnych kolegów. Słabo wyglądali. Musiałem wyglądać trochę lepiej, bo mnie nie poznawali. Tak. Byłem szczęściarzem. Uniknąłem codziennego oglądania telewizji i heroinowego zjazdu. Inni wpakowali się i w jedno, i w drugie. Tak. Miałem cholerny fart. Poza paleniem zasadniczo byłem odporny na nałogi. Po prostu mnie nudziły. Jak szkoła, jak praca. Po tygodniówce miałem wstręt do alkoholu jak wściekły do wody. Musiałem się zmuszać. Abstynenci mieli niezręczną sytuację towarzyską. Komunizm komunizmem, a dobre wychowanie dobrym wychowaniem. Karol założył się kiedyś, że wypije płyn na łupież. Wygrał. Potem ja się założyłem. Przegrałem. Zakładaliśmy się jeszcze wielokrotnie o różne rzeczy. Na ogół Karol był górą. Robiłem, co mogłem, ale widać nie wystarczało mi woli zwycięstwa. Zawsze to amatorstwo. Nie potrafiłem się głęboko zaangażować. Zawsze w rozdarciu: rokendrol czy literatura, picie czy niepicie, klasycyzm czy romantyzm i zawsze na dwoje babka wróżyła. Rano The Police, wieczorem Dead Kennedys. W poniedziałek Lew Szes-tow, we wtorek „Dobry wojak Szwejk". W środę. Pluszowy, w czwartek Karol, w piątek we trzech, w sobotę Śródmieście, w niedzielę Grochów. I tak w kółko. Mentalnie byłem postmodernistą. Dziecięca choroba postno-woczesności. Dostałem od Gwidona „Podróż do kresu nocy" Celine'a. Nie, przepraszam, tylko mi pożyczył i mu oddałem. Kompletnie mnie wtedy Celinę nie kręcił. Teraz za to rżnę z niego ile się da. — To na wypadek, gdyby jakiemuś krytykowi wydawało się, że odkrywa Amerykę. Siedzę i rżnę aż gwiżdże. To jest bardzo przyjemne uczucie patrzeć, jak coś człowiekowi wychodzi. Znacznie przyjemniejsze niż ściubolenie niby to we własnym, niepowtarzalnym stylu. Cały rokendrol jest zerżnięty z Amerykanów i Anglików. Zastanawiające, że nikt nie rżnie w rokendrolu z Niemców. W literaturze też nie bardzo. No, może jeden albo dwóch. Ja w każdym razie nie. Byłem ostatnio miesiąc w Niemczech. Za Boga nie chciałbym z nich zrzynać. Poza wszystkim to wpływ Pluszowego, który zawsze mówił „Gadamer-Radamer", jak chciał jakiemuś osiągnięciu intelektualnemu okazać pogardę. Niemcy mieli jedną dobrą kapelę. Nazywała się Trio. Słuchaliśmy tego w kółko. Natomiast nie czytaliśmy w kółko żadnej niemieckiej książki. Ruscy, Francuzi i Amerykanie. Potem Czesi. Pluszowy dał mi Otę Pavla i płakałem. Spróbujcie zapłakać nad niemiecką książką. To jest rzecz zupełnie, całkowicie niemożliwa i historia nie ma tu nic do rzeczy. Nie znałem wtedy osobiście żadnego pisarza. Pluszowy opublikował wprawdzie w czasach mojej wczesnej młodości jedno opowiadanie w miesięczniku „Nowy Wyraz", ale za dobrze się znaliśmy, żebym miał go traktować jak pisarza. Pisarz musi być trochę tajemniczy. To znaczy Pluszowy był tajemniczy, ale w nieco innym sensie. Można powiedzieć, że w takim bardziej ogólnofilozoficznym. Poza tym twierdził, że sam dla siebie jest raczej zagadką. Tajemnica musi być samo-świadomą tajemnicą, żeby robiła wrażenie, bo inaczej to jest tylko siwy dym i wzajemna nieprzenikalność, w krytyce ostatnich lat zwana nieprzejrzystością. Tak więc Pluszowy był i zarazem nie był niewiadomą. Może gdybym znał wtedy jakiegoś prawdziwego pisarza, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Myślę, że miałem podobny fart jak z telewizją i heroiną. Wyjeżdżaliśmy czasem z Pluszowym na wieś. Bardzo mu się tam podobało. Oglądał zwierzęta i podziwiał je za ich wrodzoną mądrość. Typowy mizantrop. Na wsi to nawet lubił ruch. Do sklepu jeździł na rowerze. Słuchaliśmy odgłosów przyrody. Chodziliśmy na spacery. Niedługie wprawdzie, ale zawsze. Dzikie gęsi, dzikie kaczki, prosty lud. Istna bukolika. Moczyliśmy nogi w wodzie. Rozmawialiśmy w kółko o gruzińskich szachistkach i kobietach w ogóle. Spływał na nas wielki spokój. O zmierzchu ryczały krowy. W nocy szczekały psy. Rano śpiewały ptaki. Odwieczna harmonia natury. Nie to, że od razu chcieliśmy wszystko rzucać i żyć na roli, ale było całkiem przyjemnie. Czasami do sklepu pływaliśmy kajakiem. Ot tak, żeby było jakieś urozmaicenie. Płynęło się pod prąd, ale wracało z prądem. Rzecz jasna, obaj znaliśmy „Pod wulkanem". W końcu to był kanon. Pluszowy nieco nieufnie się do Lowry'ego odnosił. Był dla niego ciut za histeryczny. Mówił, że wiele hałasu o nic, że za grube i że w ogóle kultura Zachodu jest do zrzygania przesycona poczuciem winy. Mówił, że przydałaby się im jedna dobra okupacja, toby się jakoś pozbierali. Natomiast do „Moskwy-Pietu-szek" nie miał żadnych zastrzeżeń i tu się całkowicie z nim zgadzałem. Heroizm i tragedia wymagają środków zgoła nietragicznych i niebohaterskich. Camusa też uważaliśmy za przereklamowanego. Owszem, przystojny, ale jak to u Francuzów za grube książki na za cienkie tematy. O Sartrze w ogóle nie rozmawialiśmy, ponieważ miał umoczone prawie tak samo jak Phil Kilby albo Jewgienij Jewtuszenko. Słuchałem wprawdzie punk rocka, ale powoli i nieodwołalnie odsuwałem się od lewicy. Ale prawica też mnie nie kręciła. Kto zresztą wtedy słyszał o jakiejś prawicy? Do dziś się zastanawiam, skąd się ona wzięła. Chyba tylko z lewicy. Centrum też nie było, chyba że za centrystów weźmiemy anarchistów. Zawsze chcieli wolności, a nigdy podatków. Tak więc Sartre nie. Radziecka myśl społeczno-filozoficzna podobnie. Pluszowy czytał wprawdzie Bachtina, ale on był trochę prześladowany. Ja też próbowałem, bo na jednym zdjęciu wyglądał jak carski zesłaniec. Aha, no i czytaliśmy chłopaków ze szkoły tartuskiej. Ale czy Tartu to w ogóle były Sowie-ty? To był jakiś odjazd i lewitowali tak jak narzeczem na obrazach Chagalla. Semiotyka semiotyką, ale i tak najbardziej kłóciliśmy się o to, czy Bruce Springsteen jest największym czereśniakiem rokendrola czy nie. Ja go trochę broniłem. W końcu to był prosty chłopak z Nebraski i czułem z nim pewne pokrewieństwo. Pluszowy nie znał litości. Nic niżej Roberta Frippa. Jedną ręką dawał mi Stempowskiego, a drugą jakichś zupełnych popyrtańców. Tak z nim było ciągle. Najpierw ci puścił Vana Morrisso-na, a zaraz potem Briana Eno. Na szczęście zawsze mogłem sobie pójść i coś namieszać z Karolem. Z nim nie było, że to, że śmo, że może by jednak, aczkolwiek z drugiej strony i tak dalej. Mieliśmy zadanie do wykonania i je wykonywaliśmy. Teoria była nam obca. Action directe i tyle. Do Uniwersamu, do domu i po godzinie w miasto. Kompletnie nam wisiało, czy świat składa się ze znaczeń, czy z metafor. Składał się z tego, z czego się składał. Z Kobielskiej, Korytnickiej i Kałeńskiej. W zupełności wystarczało. Jak się robiło ciasno, to jechaliśmy na Marszałkowską. Rzeczywistość przedstawiała się całkiem koherentnie. Jak człowiek napił się kordiału warec-kiego, to na drugi dzień cierpiał. Jak się nie napił, to nie cierpiał. Mógł się napić mniej i wtedy i się napił, i nie cierpiał. Cała filozofia. Nigdy się o nic nie kłóciliśmy. Nawet jak coś stłukłem, to mi wybaczał, a ja jemu. Jeśli Pluszowy był w jakimś stopniu Naphtą, to Karol był bardzo fajnym Settembrinim. Z Pluszowym cały czas gadaliśmy o babach, z Karolem cały czas motaliśmy różne epizody. I takie, i owakie, ale jak wspomniałem, nie są to intymne wyznania, tylko rozprawa społeczno-historycz-no-obyczaj owa, więc niczego się nie dowiecie, choćbyście pękli. Karol miał gdzieś muzykę. Czasami coś sobie gwizdał albo nastawiał radio, gdy było za cicho. Gdy mu się nudziło, zajmował się czymś praktycznym. Kiedyś zrobił miniaturową kuszę wielkości długopisu. Siedział z nią na środku pokoju i strzelał do much. Czasami trafiał. W ogóle potrafił zrobić wszystko. Wszyscy z nas mieli lewe ręce, prócz Bafla. No, może jeszcze Długiego. Najczęściej robił rzeczy zupełnie niepotrzebne, jak ta kusza. Kiedyś zrobił z silniczka, kawałka gumy i baterii urządzenie do palenia papierosów. Wkładało się papierosa i za pięć minut był wypalony. Nigdy nie zrobił przyrządu do wypijania, chociaż miał taki pomysł. Gdyby trzymał się tego, to któregoś dnia wymyśliłby maszynę do robienia wszystkich czynności i wreszcie miałby spokój. Pluszowy nie potrafił wbić w ścianę gwoździa. Walił zawsze obok i trzeba było łatać dziury. Jak mu coś odleciało, to już leżało, dopóki ktoś tego nie wyrzucił. Bardzo chciał mieć ubranie takie samo z lewej, jak z prawej, żeby nie trzeba było tak często prać. Dziewczyny chodziły wtedy przeważnie na czarno. Chłopaki jak kto chciał, ale każdy chciał mieć skórę. Niekoniecznie ramoneskę, ale zwykłą motocyklowe. Po motocyklowy chodziło się na bazar przy Szembeku. Zawsze się jakaś trafiała. Niektóre z lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych. Pamiętam, że Krosbi kupił sobie kiedyś nową w sklepie i dał dwa tysiące i pięćdziesiąt złotych. Czasami mi pożyczał, ale była za mała i wyglądałem w niej jak palant. Nie zrażałem się jednak. Wtedy skóra to była skóra i nikt nie patrzył, że za mała. Potem miałem zamszową marynarkę od Karola. Zaczynałem mieć dość lewaków i zaczynałem nosić się jak człowiek. Chodziłem w tej marynarce dwa lata bez przerwy. Nawet w niej spałem. Taka była wygodna. W końcu się rozleciała. Nigdy nie kupowałem sobie nic do ubrania. Wszystko dostawałem. Takie miałem zasady. Nie lubiłem nowych rzeczy. Wkurzały mnie. Zawsze szkoda było kasy na ciuchy. Jak była okazja, to się myłem, jak nie było, to nie. Prawie wszyscy tak robili. No, może poza dziewczynami. Dziewczyny dbały o siebie. Faceci tylko się golili. Nie to, co teraz. Jakby jakiś koleś z dzisiejszych czasów raptem przeniósł się te dziesięć lat wstecz, to nie miałby życia. Zaraz by go wszyscy palcami pokazywali i robili sobie podśmichujki. Najlepiej ubierała się zawsze Aśka. Z facetów to chyba jednak Uchol. Uchol bez obciachu mógłby pokazać się i dzisiaj. My z Karolem wyglądaliśmy jak łajzy. Pluszowy trochę lepiej, ale on miał zapas ubrań z Ameryki i z dawnych czasów, zanim nas poznał. Potem powoli mu się to zużywało i przestawał się różnić. Tylko twarz miał cały czas inteligentniejszą i tak chyba już zostanie. Jak nas brało na klimaty, to chodziliśmy do Niespodzianki. Poznałem tam nowego kolegę, który po półgodzinie znajomości namawiał mnie na wspólny napad z rabunkiem, ponieważ kończyła mu się kasa. Tym razem pozostałem nieugięty. Pożyczyłem mu jakieś drobne i powiedziałem, żeby sobie sam napadał. Innym razem jak memento na mej drodze pojawił się Teściu. Spotkałem go w tramwaju. Do niczego mnie nie namawiał. W parku Morskie Oko spożyliśmy kilka win owocowych i wspominaliśmy dawne czasy. Pokazywał mi swoje nowe tatuaże. Do tamtych okolic, do Mokotowa znaczy, nie miałem specjalnego szczęścia. Jakiś czas potem pewien dżentelmen wybił mi tam zęby. To było chyba na Dąbrowskiego. Słabo to pamiętam. W każdym razie miał chyba rację, ponieważ stawał w obronie dwóch kobiet, z którymi wyszedł na spacer. Różne rzeczy się wtedy zdarzały, ale zasadniczo nikt nie dostawał za darmo. Po pierwsze, musiał być powód. Nie to, co dzisiaj. Postmodernizm dopiero czaił się w mrokach przyszłości, a życie miało jeszcze swoją starą, przyczynowo-skutkową strukturę. Napisałem o tym ostatnio esej i Piotr Muchar-ski obiecał, że puści go w „Tygodniku Powszechnym". Widzę, że zanadto wybiegłem w przyszłość. Wtedy kompletnie nie myślałem o pisaniu esejów. Wydawało mi się to zupełną stratą czasu, ponieważ zamiast pisania mogłem sobie eseje czytać, co robiłem z wielkim uporem, wysiłkiem i często jednak z przyjemnością. Na starość chyba powrócę do podobnego rozwiązania. Kiedyś weszliśmy z Karolem na dźwig przy Nowogrodzkiej. To było w nocy i nikt nam nie przeszkadzał. Dźwig nie był wysoki, nie więcej niż dziesięć pięter. Wyleźliśmy na koniec tego poziomego ramienia i przywiązaliśmy prześcieradło. Cholera wie, co nam odbiło. Zejść było trudniej niż wejść. W każdym razie wisiało to tam dobry tydzień, bo nie znalazł się nikt odważny. Biała flaga nad Śródmieściem. Wiał wiatr historii i prawdopodobnie chodziło o to, żeby się w porę poddać. Oczywiście jest to jedna z późniejszych interpretacji. A może się starzeliśmy i czuliśmy, że już niedługo pociągniemy, stając kością w gardle rzeczywistości. W każdym razie czyn był bohaterski i beznadziejny, jak wszystkie nasze narodowe powstania, ale niektórzy nas podziwiali. Pojawiły się papierosy stołeczne.

Ciemnoniebieska paczka z pomarańczowym słońcem i Warsaw skyline. Długi to jarał. Ja kopciłem cały czas poznańskie. Wtedy już chyba nie spiskowałem. Chyba że towarzysko. Pocił się człowiek, kombinował, narażał, a zręby totalitarnej budowli ani myślały runąć, czy chociażby się zakolebać. Konspiracja to jest zajęcie dla cierpliwych. Wszystko wskazywało na to, że cały ten ustrój potrwa do końca świata. Usprawiedliwiałem się, że jak Ojczyzna mnie wezwie, to zawsze będę się mógł jeszcze zgłosić. Nikt wtedy nie grał katolickiego rokendrola. Właściwie ciekawe, dlaczego. Może chłopaki bali się represji? A może czekali, aż Moce Ciemności wyjdą z ukrycia? W końcu trudno było grać przeciwko czemuś, o czym nie bardzo było wiadomo, czy złe czy dobre. W zasadzie nie słuchało się polskiego rokendrola z płyt. No bo czego? Republiki? Albo Lady Pank? Kultu się słuchało z jakichś fajansiarskich kaset. Chodziło się na koncerty, ale w klubach był coraz lepszy sprzęt i coraz trudniej było wytrzymać. Dorwaliśmy skądś z Pluszowym jakieś amatorskie nagrania starego Staszewskiego. Mało co było słychać, bo ze sto razy przegrywane, a w tle w dodatku jakaś balanga, szkło i krzyki, ale i tak odlecieliśmy. Puszczaliśmy to na zmianę ze starymi płytami Grzesiuka i trudno było się zdecydować, gdzie jest więcej poezji w czystym stanie. „Kobieta daje szczęścia na chwilę, a potem gryzie jak leśny wąż" i zaraz później „srebrne kule śpią w czarnych lufach". Ani Kazik, ani Muniek nie mieli jeszcze pojęcia, co się święci. A my znowu „dziś mi się śniła wysoka góra, na nią wciągałem harmaty dwie" i zaraz „alkohol kąsa jak żmija". Aż pani Krystyna zza ściany przychodziła i przynosiła, co tam miała. A zawsze powtarzałem Krosbiemu: Krosbi, ty nie rżnij z Dylana, ty rżnij z Grzesiuka. Nie chciał słuchać. Grał w kółko tylko „Felka Zdankiewicza" i zaraz potem jakieś podróbki „Like a rolling stone". Ja do tej pory rżnę z Grzesiuka i nikt mnie za rękę nie złapał, ponieważ jest to nie do udowodnienia. A Krosbi się wstydził. No i teraz ma. Pluszowy się ze mnie śmiał, ale zawsze lubiłem Creedence Clearwater Revival. Patrzył na mnie jak na jakiegoś pastuszka. Sam po kryjomu słuchał Aerosmith. A ja, jak go nie było, puszczałem sobie Longue Lizards. Mieliśmy takie małe tajemnice. Jak w małżeństwie. Budowali metro. Nikt nie wierzył, że coś z tego kiedyś będzie. Byliśmy sceptyczni i cyniczni. Jak nam podawali piwo w knajpie, od razu wiedzieliśmy, że musi być rozcieńczone. Jak dostawaliśmy paczkę papierosów, to musiały w nich być kołki. Jak ktoś kupował płytę, to mu od razu przeskakiwała. Najlepszy był w tym Ostas. Jak wrócił z Reichu, to się co chwilę apriorycznie przewracał, ponieważ chodniki w ojczyźnie miały być nierówne, dziurawe i szlus. W sklepach była herbata instant. No, taka rozpuszczalna. Nikt nie wiedział, ile tego sypać. Wypijało się filiżankę i do rana chodzony po mieszkaniu. Pojawiły się jajka w proszku. Pojawiła się płyta z Maciejem Zembatym śpiewającym Cohena. Kompletnie nie odczuwaliśmy nostalgii za latami siedemdziesiątymi ani rym bardziej sześćdziesiątymi. Nostalgia to specyfika lat dziewięćdziesiątych. Umysł się cofa przed ścianą dwutysięcznego roku. Wtedy nikt nie wierzył, że kiedyś będzie jakiś dwutysięczny. Nie bardzo nawet wierzyliśmy w dziewięćdziesiąty. W komunizmie czas, podobnie jak pieniądze, miał wartość nieco umowną. Jedno i drugie się po prostu przepuszczało. Oczywiście, zdarzali się jacyś poważni ludzie, ale słabo ich znałem. Nie było górskich rowerów, nie było rolek, nie było desek. Trudno sobie to wyobrazić, ale po Placu Zamkowym wszyscy chodzili na piechotę. W telewizorze pokazywali Kaszpirowskiego. To był taki radziecki cudotwórca, który uzdrawiał wzrokiem.

Przez ekran. Pół narodu siedziało i gapiło się na niego, a on na nich. Powinniśmy się zorientować, że System był już zwyrodniały i, jak to ze zwyrodnialcami bywa, pokazywał to, co chciał przez te wszystkie lata ukryć, a mianowicie swoje paramistyczne i parareligijne pochodzenie. Ale się nie zorientowaliśmy. Po prostu nikt nigdy nie traktował telewizji poważnie i wzięliśmy to za jeszcze jeden kabaret, rewię albo Turniej miast, a to, kurde, była prawda. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy obok berlie-tów zaczęły jeździć ikarusy. I w którym roku zaczęli robić malucha bis z tym gównianym silnikiem lancii. Ale to chyba było później. Milicjanci jeździli na rowerach składakach po Ogrodzie Saskim. Żeby dobrze i tanio zjeść, chodziło się do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Chińskiej. Były tylko dwa dania, ale obydwa w porządku. Wino kupowało się w Marywilu, w sklepie obok knajpy. Jadło się ryż i popijało rieslingiem. Nikt się nie czepiał. Wyjechałem zjedna koleżanką do Kazimierza nad Wisłą. Zleciałem z zamkowej góry i skręciłem sobie nogę. Nic nie było takie jak kiedyś. Nawet Kazimierz. Piździło, padało i ani jednego wolnego miejsca we wszystkich hotelach i pensjonatach. Spaliśmy w Puławach w pokoju bez okien. Chciałem przyszpanować i znów wyszedłem na głupka. Lecz umysł był wtedy giętki i wszystkie klęski zamieniał w zwycięstwa. Dostawałem czasami jakąś bibułę, ale nie miałem cierpliwości do tych palimpsestów. Starałem się, słowo daję, ale jedno wyłaziło spod drugiego, a to pierwsze było rozmazane. Jak spotykałem Dziadka Jaremę, to mi ustnie referował sytuację. Była raczej pozytywistyczna niż romantyczna, więc póki co trwałem w uśpieniu jak agent wywiadu. Byłem dwa razy w teatrze. Raz w Łodzi i raz w Warszawie. Bardzo chciałem zobaczyć „Końcówkę", ale nigdzie nie grali. No to sobie czytałem. Jak się ma wyobraźnię, to nie trzeba nigdzie chodzić. Jak Pluszowy. Co do Becketta, to zgadzaliśmy się od samego początku. To znaczy on mówił, a ja się zgadzałem. Karol też się zgadzał. Mogliśmy tak godzinami. Chodziło tylko o to, żeby nie przegapić zamknięcia sklepu. Hamm to, Clov śmo, ogólna egzegeza metafizycznej ciszy, a potem się zastanawialiśmy, kto kogo mógłby zagrać. Pluszowy zawsze chciał Hamma. Zupełnie jak na podwórku: wy jesteście Niemcy, a my Polacy. Cwaniaczek. Przez te wszystkie lata na Kobielskiej było tylko jedno morderstwo. Niestety, nie widzieliśmy, jak wynoszą nieboszczyka, chociaż rzecz miała miejsce prawie naprzeciwko. Ale w skupie butelek przy Prochowej wszyscy znali sprawę ze szczegółami. Na pewno wiedzieli więcej niż cała grochowska milicja. Wychodziło na to, że zbrodnia w afekcie. Innych wtedy nie było. Nie to, co teraz. My zasadniczo nie popełnialiśmy poważnych przestępstw. A już na pewno nie z chęci zysku. Do głowy nam by nie przyszło, że możemy splamić się jakimś zyskiem. Interesowała nas strata. Ostatnie takie pokolenie. Jak Maciek Pietraho przywoził z Berlina struny na handel, to połowę od razu rozdawał. Jak ktoś kupił głupią flaszkę, to zaraz obdzwaniał pół miasta. Jak Rafał zrobił kiedyś sylwestra, to był szczęśliwy, że mu zdemolowali całe mieszkanie. Sam nawet trochę demolował. Jak usiadłem przypadkiem Krosbiemu na jego ukochanej gitarze, to słowa nie powiedział. Gdy już ją pokleiliśmy u lutnika, to twierdził, że dopiero teraz ma dźwięk jak się patrzy. Jak ktoś się do kogoś wprowadził, to się go nie wyrzucało, dopóki sam nie poszedł. Jak ktoś był głodny, to się go karmiło, jak obdarty, to przy odziewało. Żadna tam agape, ale spróbujcie dzisiaj załapać się gdzieś na krzywy ryj, to zobaczycie. Miałem coraz więcej pomysłów, i Karol, i Krosbi, i cała reszta. Pękaliśmy od pomysłów. Było za mało czasu, żeby je realizować. Nie starczało dwudziestu czterech godzin, by zrealizować chociaż połowę. Powinniśmy to wszystko zapisywać. Teraz byłoby jak znalazł. Od rana do wieczora kombinowaliśmy. Nieustająca mentalna kostka Kubika, jeśli jeszcze w ogóle ktoś pamięta, co to była kostka Rubika. Wymyśliliśmy wtedy ze setkę książek i przynajmniej ze dwie setki płyt. Zastanawiające jest to, że nigdy nie wymyśliliśmy radykalnych zmian rzeczywistości. Co najwyżej, żeby tu i tam można było dostać piwo, a nie latać po całym mieście. Świat kulał w szczegółach, ale nikt przecież nie obiecywał, że będzie łatwo. Stale byliśmy gotowi ponosić jakieś ofiary. Jeden Ostas przez te niemieckie wyjazdy uważał, że świat jest mu coś winien. Chociażby z tymi chodnikami właśnie. Tak, to był jakiś całkiem arystokratyczny etos. Jedną z zasad dżentelmena jest to, że nigdy nie domaga się swoich praw. Lud powoli przestawał być naszym idolem. Wychodził na ulice i wciąż było mu mało. Nam jakimś cudem starczało. Za cholerę nie chcieliśmy być ludem. I tak w jakiś niejasny sposób czuliśmy się wybrani. Dość plemienne prawa tym rządziły. Kiedyś napiszę strukturalną analizę tego zjawiska. Albo fenomenologiczną syntezę. Nasz język był metajęzykiem. Czasami spotykaliśmy innych ludzi i za cholerę nie szło się dogadać. My swoje, oni swoje. Brak dekodera. Przeczytałem „Nieznośną lekkość bytu". Najbardziej podobało mi się zdanie: „Zwyczajem wszystkich czeskich lekarzy odlałem się do umywalki" czy jakoś tak, ale całość specjalnie mnie nie powaliła. Trochę powaliła, ale po legendzie człowiek spodziewa się trochę więcej. Tak, podstawowy błąd recepcji dzieła literackiego. W telewizji puszczali pierwszą profesjonalną polską reklamę. Tleniona blondyna namawiała, żeby kupować Prusakolep. Ślicznie się uśmiechała i pokazywała wstydliwie pudełko z tym muchotłukiem. Świat nie nadążał za Kunderą. Świat wciąż był wierny Jarosławowi Haśkowi. My zresztą też. Mieliśmy swoją prywatną mitologię. Na przykład, że jak położyć pięciokoronówkę na pianie ze Złotego Bażanta, to ta pięciokoronówka się utrzyma. Nikt z nas nie widział na oczy Złotego Bażanta, ale wierzyli wszyscy. Nie wiadomo dlaczego, ale właśnie Czechy jakoś nas kręciły. Ameryka, owszem, ale Czechy jakoś bardziej realnie. Czesi to byli dla nas tacy Polacy, ale trochę lepsi. W końcu to nie Dariusz Kozakie-wicz pojechał grać z Patti Smith, ale Ivan Kral. My mieliśmy parę doskonałych kapel, ale tylko Czesi mieli Pla-stic People of the Universe i te zajebiste apokaliptyczne jasełka. Czesi to w ogóle był jakiś odjazd. Tak nam się zdawało. No i jeszcze Warhol. Nie wiedzieliśmy wprawdzie, że był słowackim Rusinem, ale wiedzieliśmy, że był Czechem i kumplował się z Lou Reedem. I tak dalej, i tak dalej, że o „Locie nad kukułczym gniazdem" nie wspomnę. W chwilach nagłych zrywów chcieliśmy być Czechami. Palić czeskie papierosy, pić czeskie piwo i legendarną becherovkę. I rum. Czesi wszędzie i przy każdej okazji pili rum. My niby mieliśmy te parę kilometrów morskiego wybrzeża oraz fregatę Dar Pomorza, ale rum nie przyjął się jako narodowy trunek. Podobała nam się czeska dezynwoltura. Amfetamina ani grzybki nie były jeszcze popularne. Hasz należał do towarów luksusowych. Pod Pewexami wciąż stali cinkciarze. Na postojach taksówek wciąż stały kolejki pasażerów. Można było wyjeżdżać za granicę, ale nie za bardzo .W kioskach pojawiły się kalendarze z gołymi babami. Na każdy miesiąc jedna goła baba. Pojawiły się też broszury z wydrukami biorytmów dla każdego. Też w kioskach. To były pierwsze sygnały, że społeczeństwo zaczyna się hedonizować. Ale film „Emanuelle" wciąż pozostawał legendą. „Ostatnie tango..." tak, „Emanuelle" nie. Pornosy kupowało się na Różyckiego. Na wierzchu leżały „Burdy", „Playboye" i „Brava", aie wystarczyło podejść, zagadać i zawsze coś się znalazło. Na straganach z używanymi książkami leżały powielaczowe odbitki „Królewny Pizdolonej" i „XIII księgi Pana Tadeusza". To był właściwy trzeci obieg, zanim pojawiły się fanziny. W domu towarowym Sezam otwarto stoisko, w którym skupowano zagraniczne alkohole. Zwłaszcza napoleony. Przychodzili tam głównie lekarze, ponieważ napoleon był podstawową formą wyrażania wdzięczności przez pacjentów. Jak ktoś miał dużo pacjentów, to chociażby pił dzień i noc to wszystkiego by nie wypił. No i państwo się zlitowało. To też był symptom rozkładu, lecz nie zwróciliśmy na to uwagi. Napoleony były po prostu poza naszym zasięgiem, a poza tym zgodnie z mitem miały cuchnąć myszami. Tak jak whisky. W tym mniej więcej czasie porzuciliśmy starowin lubuski i zaczęliśmy pić Złotą Jesień. Jak zwykle na początku była wyśmienita. Piliśmy ten nasz calvados i wyobrażaliśmy sobie, że jest „Noc w Lizbonie", albo że Pluszowy jest Rawik, a ja ten drugi i odwrotnie. Czasami musieliśmy odetchnąć od tych wszystkich ambitnych lektur i nieco zbliżyć się do życia. Z tytoniów fajkowych były kolejno: przedni, najprzedniejszy, bosman, neptun i kapitan oraz amphora w czterech odmianach — zielona, czerwona, brązowa i niebieska. Biały ser był w dwóch odmianach: tłustej i chudej. Twarożki homogenizowane chyba w czterech: normalny, waniliowy, truskawkowy i kawowy. Niestety, nie jestem w stanie przypomnieć sobie cen, ponieważ zmieniały się nienormalnie często. Wędzony łosoś jak zwykle był diabelnie drogi. Ale na ruskiego szampana stać było każdego. Najgorsza była herbata gruzińska. Popularna była tańsza, ale lepsza. Niestety, ruski szampan pojawiał się zazwyczaj w okolicach sylwestra. Latem — pustynia. Piwo na ogół podawali ciepłe, ale i tak się człowiek cieszył, że dostał. Najrzadziej bywaliśmy na Woli. Nic tam nie było. Wylotówka na Poznań i tyle. Zresztą nikt z nas nie jeździł do Poznania. Nie było po co. Żoliborz też nas specjalnie nie kusił. Wylotówka na Gdańsk i tyle. Ochota przez pewien czas owszem. Trochę tam się działo, ale to akurat nie należy do porządku tej opowieści. No i wylotówka na Kraków, na południe. Poza lubelską zdecydowanie najwyższe notowania. Południe i wschód. Znów się jakaś metafora tutaj szykuje, ale nie skorzystam. Nie mieliśmy wtedy żadnej płyty The Ramones. Jakieś pojedyncze kawałki. Niewykluczone, że gdybyśmy mieli, losy wszystkich potoczyłyby się zupełnie inaczej. Kto to może wiedzieć? W czym nos Kleopatry jest lepszy od Ramonesów? W niczym. Albo gdyby pisma Maxa Webera były dostępne tak jak dzisiaj. Albo gdyby pokazali wtedy w kinie Palladium „Dym". Wayne Wang musiałby go tylko wcześniej nakręcić. Natomiast jest pewne, że Derrida nie miałby na nas wpływu. Ni chu-chu by nie miał. Tak samo jak nikomu z nas w najczarniejszych wizjach nie przychodziło do głowy, żeby wybrać się na Śląsk. Tylko pozornie wiedliśmy życie bez zasad. Któregoś wieczoru postanowiliśmy z Karolem coś zrobić. Pojechaliśmy w tym celu z Grochowa do Śródmieścia. Zabawiliśmy tu i tam, jak zwykle. Pokręciliśmy się po Centralnym, ale rzeczywistość nie wysyłała jakichś specjalnie zachęcających sygnałów. Ot, noc jak noc. Wtedy miałem dobrą pamięć i nie musiałem nosić żadnych notesów. Pamiętałem wszystkie telefony, a przynajmniej te, które były mi potrzebne. Dzwoniliśmy raz ja, raz Karol. I też nic specjalnego. Wszyscy owszem, ale nie za bardzo. Więc sobie wyszliśmy na Marszałkowską i włożyliśmy ręce do kieszeni. Czas sobie leciał, był czerwiec i za godzinkę miało się zrobić jasno. I wtedy Karol powiedział: „Może wejdziemy na dźwig?". „Przecież już byliśmy" — odpowiedziałem. „Ale na ten" — odrzekł Karol. Budowali akurat Marriott i postawili sobie tam dźwig. Wyglądał przyzwoicie. To znaczy nie całkiem go było widać, bo góra znikała gdzieś w ciemnościach. W każdym razie od Marriotta musiał być wyższy. Tak nakazywała budowlana logika. Powiedziałem, że możemy wejść. Szliśmy i szliśmy. Chyba z godzinę, bo się jasno zrobiło. Po takich szczebelkach. W końcu doszliśmy. Fajnie na górze bujało. Centralny wyglądał jak paczka papierosów. Patrzyłem sobie z góry na moje miasto i wiedziałem, że wyżej już nie zajdę. I wtedy właśnie pomyślałem, że może jednak wyjadę i zostanę w końcu tym pisarzem. Miesiąc później to zrobiłem. Aha, chciałbym dodać, że zanim zaczęliśmy się wspinać, podjęliśmy decyzję o tym, że nie zabieramy flaszki na górę, tylko zostawiamy na dole.

SPIS TREŚCI

Część pierwsza Część druga

v*J~M

***

I to jest koniec pierwszej części mojej autobiografii. Niedługo pewnie zacznę pisać następną, ponieważ jest to zajęcie niezwykle przyjemne i wciągające. W następnej części z konieczności więcej będzie o literaturze i pisaniu w ogóle, natomiast mniej o życiu jako takim i rokendrolu. Za to dużo będzie o pisarzach, krytykach oraz redaktorach, ponieważ poznałem zawrotną ich ilość w niezmiernie krótkim czasie, mieszkając w zasadzie na kompletnym odludziu. Mam zamiar przebadać ten paradoks. Poza tym autobiografia bez pełnokrwistych bohaterów to nie jest autobiografia, tylko jakieś wspomnienia.

25 września - 8 października 1998, Wołowiec


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stasiuk A Jak zostalem pisarzem
Stasiuk Andrzej Jak zostalem pisarzem
Stasiuk Andrzej Jak zostalem pisarzem
Bulyczow Kir Jak zostac pisarzem fantasta
Jak zostal zrobiony calun turynski
Bulyczow Kir Jak zostac pisarzem fantasta
Bulyczow Kir Jak zostac pisarzem?ntasta
Jak zostałem kolekcjonerem, NUMIZMATYKA(1), Jerzy Chałupski
Jak została zalegalizowana tzw aborcja Śmiertelne oszustwo, z
Bulyczow Kir Jak zostac pisarzem fantasta
nawrocki, no więc dukla o prozatorskiej twórczości andrzeja stasiuka
Jak zostal zrobiony calun turynski
JAK ZOSTAŁEM CZARNYM DIAMENTEM W 8 MIESIĘCY
Andrzej Mańka Jak o pieniądzach myślą bogaci i dlaczego biedni robią błąd myśląc inaczej
Jak została zalegalizowana tzw aborcja Śmiertelne oszustwo, z
Pisarze radzą, jak być pisarzem

więcej podobnych podstron