Morcinek Gustaw LISTY Z MOJEGO RZYMU

GUSTAW MORCINEK

LISTY Z MOJEGO RZYMU

Kochany Janie z Bogumina!

A więc jednak wyjechałem z Francji!

Pognała mnie po prostu tęsknota za szerokim światem, pragnienie wyczuwania w sobie i kolo sie­bie wolności, głód spotykania innych ludzi, nadzieja, że znajdę to, co zgubiłem w sobie podczas tamtych sześciu lat w-obozie koncentracyjnym.

O Rzymie zawsze marzyłem, najgoręcej zaś marzy­łem o nim w obozie. Pamiętam, był taki dziwny okres u mnie, podczas którego ślubowałem sobie, że jeżeli wyjdę na wolność, powędruję piechotą do Italii, od klasztoru do klasztoru, a w każdym będę szukał miej­sca dla siebie. Oto po prostu żeby się zamknąć do­browolnie, jako już człowiek wolny, w jakiejś sło­necznej celi klasztornej i szukać rozwiązania drę­czących zagadek życia.

Stało się jednak nieco inaczej.

Już temu dawno, bardzo dawno, kiedy uciekłem od gromady turystów, ganiających po wszystkich rzymskich muzeach, zziajanych i nienasyconych,

opętanych pragnieniem widzenia, wszystkiego i do­wiedzenia się wszystkiego. Poszedłem wtedy samo- pas krętymi i hałaśliwymi uliczkami, dokąd mnie oczy poniosły. I tak się zdarzyło, że znienacka sta­nąłem oczarowany przed Fontana di Trevi. Obskoczyła mnie zgraja chłopców o chytrych oczach,

0 czarnych czuprynach i o niesłychanie obrotnych językach. Jęli mnie gorąco namawiać, bym rzucił jednego solda do cysterny. Twierdzili, że przyniesie mi to nie tylko szczęście, lecz że przede wszystkim wiócę jeszcze raz do Rzymu. Rzuciłem, chłopcy sko­czyli za pieniążkiem do wody, pobili się, a ja istotnie wróciłem do Rzymu.

O tym soldzie również myślałem nieraz w obozie.

1 czekałem cierpliwie na spełnienie się jego wróżby. Aż się doczekałem.

Już temu ogromnie dawno i trzeba było tylu lat wojny i tylu lat drutów kolczastych i tylu lat błą­dzenia po dalekim świecie, by nareszcie znaleźć drogę do niego. I by się znaleźć w nim, jakby w dru­gim ojczystym mieście.

Rome, it is the city where .every person of cul­ture finds his second home; the home of spirit" — powiedział jakiś Anglik.

Dobrze powiedział, lecz zanim dotarłem do tego „home of spirit" poprzez Paryż, zapadłą wieś fran­cuską w Alpach, Niceę, Bolonję, Anconę i przez Ape­niny w dolinę gliniastego Tybru, trzeba było prze­mienić się w jakiegoś pielgrzyma pełnego chrze­ścijańskiej pokory, trzeba było szeptać po drodze pacierze i z lękiem patrzeć z niebotycznej drożyny w szarą przepaść pod kołami samochodu, trzeba było

V

stać się przede wszystkim innym człowiekiem, takim samym — w przybliżeniu przynajmniej — człowie­kiem, jak ongiś przed laty przed Fontana di Trevi.

Paryż mnie oszołomił zbiegowiskiem ludzi z ca­łego prawie świata, był dla mnie zdumieniem na widok długich kukieł chleba, urzekł mnie urokiem malowanych ust dziewczęcych w kształt stylizowa­nego serca, zaskoczył łatwą miłością i oczarował radosnym zjawiskiem Wenus w Luwrze. Paryż stał się dla mnie rokokowym portalem, szeroko rozwar­tym, przez który wstępuje barbarzyńca w świat dzi­wnej przygody, o jakiej tylko w zuchwałych snach można było marzyć. Paryż był dla mnie miastem wysubtelnionej kultury, miastem miłości i miastem rewolucji.

Zagubiona wieś francuska w Alpach, jakiś cu­daczny Biviers, przyniosła mi słoneczną ciszę za dnia

i srebrne noce księżycowe, szum starej morwy nade mną i zapamiętały,, metaliczny krzyk świerszczy w winnicach, towarzystwo rudego kota i włóczęgi 7. bezdomnym psem góralskim nad leniwą Iserą. A ponad tym wszystkim była wciąż słoneczna cisza za dnia i srebrna cisza po nocach, oraz jedwabny szum wiatru spływającego po stokach Belledonne w gałęzie starej morwy.

Nicea była najpiękniejsza.

Nicea była pełna słońca wędrującego po ogro­mnie błękitnym morzu. Poza mną, w Alpach francu­skich, został śnieg, mróz i narty. Niebo w Nicei zaś było tak błękitne, jak oczy dziewczyny w moich Be­skidach, | słońce tak złote i ciche, jak serce kogoś niesłychanie dobrego, jak chyba serce matki. Nad

morzem rozsiadła sio Nicea o wulgarnym przepychu, a pod jakimś Chateau bez nazwy, na skalistym pa­górze, skupiła sią stara Nicea. Obie słuchały nie­bieskiego morza, które szumiało i szumiało bez miary

i bez końca, łagodnie, miękko, rozmieniając słońce na łuski, na złocisty piasek, na złocisty zachwyt. Złoty piasek sypał się również bez miary i bez końca w znużone oczy i w poszczerbione serce i czynił z ni­mi cuda. Bo szare oczy rozpalały się złotymi skier- kami, a serce, to głupiutkie serce, upijało się jak chłop w przydrożnej karczmie. I było mu dobrze, bo ■wszelkie ponure wspomnienia wyciekały z niego jakąś drobną szczerbinką.

W starej Nicei były kręte i wąskie uliczki. W uliczkach kłębił się krzyk rozbawionych dzieci, uciekały przede mną tłuste szczury i podchodziły do innie skupione, poważne, chude koty. Koty ocierały się o moje nogi, a koło nas przebiegały tabunami Tozkrzyczane bandy dzieci, i narobiwszy niesły­chanego zgiełku swymi butami o drewnianych po­deszwach, ‘przepadały w drugiej uliczce. Inne wy­pisywały na asfalcie brzydkie sentencje, a małe dzie­wczynki tańczyły parami w takt melodii, wygrywa­nej na ustnej harmonijce. Tańcząc — naśladowały ruchy swych starszych sióstr i braci, mocno nie­skromne. Ulicami błąkał się zapach słońca, morza, nędzy ludzkiej, przypalonej oliwy i tułała się woń dziwnych kwiatów, podobnych do mimozy o blado- niebieskim kolorze.

Z płaszczyzny szarych ścian kamienic wynurzała śię co raz śliczna, lekka, renesansowa sylwetka ko­ścioła. W kościołach była cisza, stężała modlitwą

całych pokoleń, zapach zgaszonych świec i zapach morza. W kościołach modliły się stare, brzydkie ko­biety. Mężczyźni siedzieli pod ścianami ulicy, trzy­mali w kąciku ust ośliniony niedopałek papierosa i patrzyli w zamyśleniu na ogromne płachty komu­nistycznych afiszów. Ich dziadowie i pradziadowie modlili się jeszcze w tamtych kościołach w czas roz­pętanej burzy na morzu, w czas morowego powie­trza, wojny, najazdu piratów, pożarów i w czas uci­sku wielmoża z Chateau nad miastem. Dzisiaj modlą się ich wnukowie i prawnukowie do Maurice Tho- reza, patrzącego na nich przymrużonymi oczami z komunistycznego afisza na ścianie.

Młodych dziewczyn nie spotkałem w cuchnących uliczkach starej Nicei. Już bowiem dawno zeszły lekkim, tanecznym krokiem w dolinę, do nowej Ni­cei, by przechadzać się wzdłuż morza, pod rozczoch­ranymi palmami, cudne i wdzięczne w swej urodzie, ubrane w powiewne szatki, pachnące, o pełnych ustach czerwonych, o ogromnie czarnych oczach, niosące w swych drobnych dłoniach swe serca Ame­rykanom za czekoladę, za gumę do żucia i za dolary.

W Bolonii był wspaniały mit renesansu i wspa­niały mit Dąbrowskiego, byli potomkowie patrycju- szów, zębate blanki u kalenic, wspomnienia lecących pod niebem bombowców, radość spotkania uśmiech­niętego człowieka, dostojeństwo wieków, rubinowy blask wina w szklance i dobre słowo na drogę A droga była znów długa i daleka, przypominająca wojaże prababek — wprawdzie nie naszych — jadą­cych rzemiennym dyszlem od miasteczka do mia­steczka, od karczmy do karczmy, po drogach bez­

ludnych i po drogach zbójeckich. Koło dróg walał sią rozbity sprzęt wojenny, a wzdłuż dróg snuły się gaje oliwne, w których brakowało tylko Mistrza i jego dwunastu Apostołów.

Potem była Ancona.

Znad morza, znad Adriatyku, leciał skłębiony wicher. Wicher był szary i zły. Wicher rwał morze na strzępy i ciskał o wysoki brzeg. Wicher leciał z chmurami na grzbiecie, chmury zaś były opęczniałe chłodem, mrokiem i wspomnieniem bezgranicznie długich dni za drutami kolczastymi. Chmury pożarły słońce i sypały na ziemię szary popiół. Ancona była tak smutna i opuszczona, tak pełna duchów pobi­tych ludzi i tak pełna zawodzącego wichru, że po­dobna była do Niobe, gdy płacze o swoje pobite dzieci. Jej smętku nie zdołał rozgonić nawet widok krajobrazu, widziany z drogi na Monte Sicuro. Krajo­braz był z obrazu Paola Veronese czy zgoła Bolti- celliego, i jak na drodze do Ancony brakowało w przydrożnych gajach oliwnych Mistrza z dwuna­stu Apostołami, tak tutaj brakowało Madonny z Dzie­ciątkiem Jezys.

A potem były jeszcze Apeniny.

Droga wyniosła się zakosami pod niskie niebo, utonęła w chmurach i w śniegu, biegła zziębnięta przez ogromnie ubogie miasteczka bez nazwy, ludzie zaś chuchali w dłonie, zasłaniali ręką twarze przed miotanym śniegiem, z dachów zwisały sople, samo­chód ślizgał się nad skrajem przepaści, a szofer roz­mawiał ze świętym Krzysztofem.

Święty Krzysztofie, kupię ci świecęl... — mru­czał nabożnie i naciskał ostrożnie hamulec. A gdy

pojawił się gwałtowny zakręt, a pod zakrętem ziała przepaść, samochód zataczał się tyłem, szofer po­dwajał stawkę:

Święty Krzysztofie, kupię ci dwie świece!...

Potem zlecieliśmy w dolinę jedną i drugą, aż na­reszcie w dziesiątej odkryliśmy Rzym!

Mój Boże, Rzym!...

I oto jestem w Rzymie, w swoim Rzymie, w swoim „home of spirit", podobny znowu do tego barbarzyń­cy z północy, który przed wiekami tutaj docierał i zdumiony wodził spojrzeniem po onej nieziemskiej zjawie, wyśnionej również w zuchwałych snach zdo­bywcy. Lub podobnym raczej do pielgrzyma pełnego pokory i cichej radości, co długo trudził się samot­nymi drogami, aż oto stanął obłąkany wzruszeniem u Porta del Popolo.

Z Monte Pincio tylko patrzeć, jak spod sklepienia bramy wynurzy się zdrożony pielgrzym, Adam Mic­kiewicz, ca był zstąpił ze swego pomnika niedaleko Champs Elysees w Paryżu i tak, jak go widział Bour- delłe, przejdzie przed moimi oczami przez Piazza del Popolo, spojrzy na obelisk, zamyśli się na drobną chwilę i powędruje pod Kopułę świętego Piotra, by snuć w niej słodki majak o Chrystusowej Polsce. I tylko patrzeć, jak za nim przyjedzie w dyliżansie smętny Juliusz Słowacki, zatrzyma się również przy tamtym obelisku, a potem odjedzie pod Kopułę świę­tego Piotra, by pod nią snuć dramat Kordiana. Ko­pułą świętego Piotra zaś majaczy w opalowej mgle i chociaż ją zasłania pinia na Monte Pincio, widzę, jak wspiera niebo, które jest znowu tak błękitne, jak oczy dziewczyny w moich Beskidach.

Oto więc jestem w Rzymie i widzę, jak na Kapi­tolu patrzy w daleki świat imperatorski Marek Au­reliusz na brązowym koniu, pod nim zaś generał Dąbrowski przemawia do swych Legionów, a wśród nich do moich przodków, zwykłych „gemajnów",

chłopów z Cieszyńskiego. Moi przodkowie słuchają pilnie, co każe ich „obywatel Generał, Protektor i Wódz", gdyż na swym tułaczym szlaku z ziemi włoskiej na Śląsk nie wolno im niczego uszczknąć z tamtych dostojnych słów o Polszczę, tak bardzo im dalekiej przez całe wieki. Na ulicach spotykam cezarów i tłumy papieży, Michałów Aniołów i Mi­

chała Archanioła nad Tybrem, widzą za witrynami smukłe Madonny, rzezane z białego drzewa lipowe­go, podobne do stylizowanych lilij czy do west­chnienia dziecka: widzę pokornych świętych Fran­ciszków z Asyżu każących do ptaszków na drzewie. Na rogach ulic prażą się kasztany, a w perspektywie Corso Umberto wynosi się ponad dachy marmurowy patos pomnika Wiktora Emanuela z rozpędzonymi kwadrygami. Patos jest teatralny, a kwadrygi, pra­gnące lecieć z grzmotem ponad Wiecznym Miastem, przemieniły się w stężały wicher brązowy. Stąpam po stopniach wiodących do Santissima Trinita dei Monti, jak po skamieniałym sonecie Petrarki. Spo­tykam prototypy Madonny Raffaela, Madonny zaś patrzą na mnie dużymi, czarnymi oczami i nucą „O sole mio!..."

Ponad Wiecznym Miastem szumią wichry, a mnie się wydaje, że to wieki szumią i że w ich szumie błą­dzą duchy całych pokoleń ludzi tak pięknych i tak wspaniałych, że wzruszenie dech zapiera. Modlitwa szeptana w Rzymie przybiera kształt korynckiej ko­lumny z białego marmuru, a westchnienie do Boga przemienia się w Kopułę świętego Piotra. Kopuła piętrzy się nad miastem, wspiera niebo, a niebo wciąż jest tak bardzo błękitne i tak bardzo słonecz­ne, jak oczy dziewczyny w Beskidach śląskich. Nie­bo zaś rozpina się renesansową kopułą nade mną i nad moim „home of spirit", a na jej szczycie stoi Bóg, uśmiecha się łagodnie i patrzy na Wieczne Miasto, na mój Rzym.

W Rzymie, dnia 17 grudnia 1945.

Najdroższy Janie z Bogumina!

Pytasz się zapewne, co czynię w Rzymie?

Po prostu zwiedzam kościoły. A jest ich tu tyle, że jeżeli codziennie wstąpię do jednego, do dwóch przynajmniej, starczy mi ich chyba na rok cały. Py­tasz się trochę zdumiony, dlaczego to czynię? Wi­dzisz, jest to rodzaj odtrutki dla mnie. Tak, odtrut­ki!... Nie interesuję się niczym, co wychodzi poza ramy moich przeżyć rzymskich, nie chcę o niczym wiedzieć. Gdybyś na przykład zapytał się mnie, jaki dzisiaj układ partii politycznych w Italii, kto wła­ściwie rządzi w tym dziwnym kraju — nie umiałbym powiedzieć. Nie interesuje mnie to wcale. Jestem jeszcze trochę zmęczony tym wszystkim, co przy­niosła wojna, chcę mieć spokój, szukam go wcicjż koło siebie i w sobie. Tak, przede wszystkim w sobie.

Nie radziłbym nikomu tego osobliwego ustosun­kowania się do życia i do jego spraw codziennych. To jest odtrutka skuteczna tylko dla mnie, która po-

winna mnie wyleczyć. I wierzę, że wcześniej' czy później otrząsnę się z tamtego czadu zła, które stwo- izyło wojnę i obozy koncentracyjne i jakie rozple­niło się w wojnie i obozach koncentracyjnych.

Zwiedzam więc kościoły, każdego dnia po jed­nym, po dwa. Są dni, że nie zachodzę do żadnego. Potem nagradzam sobie wszystko, lecz czynię to po­maleńku, roztropnie, by mi na długo starczyło. Po­tem przyjdzie kolej na cezarów, na papieży, na Mi­chałów Aniołów, na Berninich, Raffaelów...

Wędruję więc od kościoła do kościoła i szukam Boga.

W obozie nie mogłem Go dostrzec poprzez tamte zwały trupów i szkieletów, poprzez nędzę ludzką, wszy, sponiewieranie godności ludzkiej: nie mogłem Go słyszeć poprzez charkot moich współtowarzyszy, konających w błocie czy w śniegu, pod ścianami ba­raków, w barłogach; i nie mogłem Go słyszeć po­przez krzyki i urągania rozbestwionego człowieka; zagubił mi się w sinych dymach, bijących z kominów krematoriów, zagubił mi się w oparach krwi, w smro­dzie gnijących żywych ciał ludzkich, w tym tłumie owrzodziałych Jobów, w przekleństwie żywota ludz­kiego.

Usiłuję go odnaleźć w Rzymie wśród wysokich kolumn marmurowych, wśród złoceń na barokowych stropach kościelnych, wśród rozrzutnego bogactwa i skamieniałej pychy ludzkiej, wśród mitr, koron i tiar wyrzezanych w kamieniu. Znalazłem go u świę­tego Hieronima, widzianego przez Leonarda da Vin­ci. Lecz o tym kiedy indziej...

Włóczę się więc od kościoła do kościoła i szukam Boga. Nie chcę nawet wiedzieć, jak się taki kościół jeden i drugi nazywa, pod czyim on wezwaniem. Gdy mi ta niewiedza zbytnio dokucza, wychodzę przed fronton i szukam czarnej tablicy drewnianej w czerwonych ramach, z białym tekstem angielskim. Coś tam z tego wysylabizuję, coś się domyślę, coś dopełnię fantazją i to mi wystarczy. Najczęściej jed­nak wystarczy mi to, że nie wiem, jaki to kościół i kto go zbudował. Z pewnością Michał Anioł; bo któż by inny? Nie chcę sprawdzać. Michał Anioł zbudował chyba cały Rzym renesansowy i stąd w moim sercu urósł do rzędu jakiegoś półboga. Pa­trzę na niego z szacunkiem, z podziwem, bez cienia zazdrości. Trochę to więcej, niż by przystało na bar­barzyńcę z Północy!... Czasem zrodzi się tylko, ukrad­kiem, takie nieśmiałe i głupiutkie pragnienie, by w Polsce znalazł się taki Michał Anioł, dzisiaj, który by odbudował Warszawę na miarę patosu jej walki. Lecz potem śmieję się z tych naiwnych zachcianek.

Wędruję więc od kościoła do kościoła i spoty­kam marmury, obrazy, Michały Anioły, renesansowe anioły, barokowe anioły i rubensowskie anioły ro­kokowe,- spotykam rzeźbionych świętych i rzeźbio­nych papieży w hieratycznym geście swego błogo­sławiącego dostojeństwa. Spotykam księży. Są księ­ża biali i księża murzyni, księża żółci i inni jacyś, Anamici, księża tacy i owacy, w czarnych sutannach, w czerwonych sutannach, a czasem i w fioletowych sutannach; z dużymi tonsurami i z małymi tonsurami, z brodami i gładko wygoleni, w habitach brązowych^ i w habitach białych; jakichś grubych bernardy$ó$£7^

i ascetycznych dominikanów i jeszcze wielu innych. Ma się wrażenie, że tu tyle zakonów, ilu świętych w niebie.

Kazania tutaj głoszą inaczej, aniżeli-u nas w Pol­sce. Kazania głoszą z takim patosem i z takim ogniem w słowach, że je chyba przed wiekami w podobny sposób głosił sam wspaniały buntownik Savonarola czy pokorny święty Franciszek z Asyżu. Ja niczego nie rozumiem, bo gadają po italsku, lecz muszą chyba mówić o piekle, bo tamto słowo ,,inferno' , acz­kolwiek przegradzane czasem słowem „paradiso" czy ,,regno dei cieli", wybija się tak mocno na pierwszy plan, że ludzie słuchają skruszeni, szepczą w pokorze święte słowa i biją się w piersi. A taki braciszek franciszkanin każe na trybunie. Nie na ambonie, lecz na trybunie, okrytej czerwonym suknem, z dużym, prostym krzyżem stojącym z jego lewej strony! To już nie jest ambona, ni trybuna — to'szafot, na któ­rym ścina się łby grzechom śmiertelnym, na którym miażdży się parszywe serce ludzkie, pełne złości i nieprawości. I na której ubożuchny człowiek, opę­tany Bogiem, w zgrzebnym habicie, przepasany po­wrozem, boso, a jedynie w trepach, w takich obozo­wych trepach na stopach . przemienia się w natchnio­nego proroka i wieści światu niesłychanie radosną nowinę. Słowa jego o Bogu i o Jego dobroci i Jego karze lecą nad schylonymi głowami i tętnią nad nimi, jak sto burz, i szumią w mrokach pod złoconym stro­pem, jak sto wichrów, porywają z sobą serca ludzkie i unoszą pod granatowy błękit nad Rzymem.

Ludzie słuchają i kajają się w duchu, i ja słu­cham, i porywany jestem jego niezrozumiałą dla

mnie mową, jej wspaniałym patosem, jej ogniem,, jej fanatycznym uwielbieniem wielkości Boga.

W kościele jest półmrok. Gdzieniegdzie żarzą się świece, a z mroku wyłania się biała twarz mni­cha, pełna ekstazy, i jego białe, wąskie dłonie, wy­nurzające się z obszernych rękawów habitu. Czasem tamte dłonie lecą pod niebo na kształt trzepocących skrzydeł gołębich; czasem nieruchomieją wzniesione w górę, jakby porażone zachwytem; czasem zała­mują się boleśnie; czasem obejmują błagalnie stopy Ukrzyżowanego; a czasem ciskają z pasją przeklęte zło ludzkie na posadzkę, ciskają z takim gestem, jaki chyba podpatrzyły u Chrystusa w „Sądzie Ostatecz­nym" w Kaplicy Sykstyńskiej.

Ogromne słowa, nabrzmiałe Bogiem, grzmią i przelatują pod złoconym stropem w mrokach, hu­czą stokrotnym echem trąb z Sądu Ostatecznego, spadają na ludzi, wyzwalają ich serca spod jakichś ciężkich skib grzechu i wynoszą, wynoszą pod niebo.

Mężczyźni wzdychają ukradkiem i chylą głowy coraz niżej, a czarnookie i czarnowłose kobiety i dziewczyny ściągają chusteczki | głów, wycierają nosy z hałasem, wycierają oczy i chusteczki znowu rozpościerają na głowach.

Gdzieś tam w bocznej nawie jarzą się Jasełka.

Skupiły się koło nich dzieci wielką gromadą i po­dziwiają głośno tamte niesłychane cuda. I te konie, i wielbłądy, słonie i króliki, lwy i pieski, barany i koty, co ciżbą stanęły przed Jezuskiem i teraz pa­trzą nań w zdumieniu. Podobnie, jak te dzieci przed nimi. Jezusek jest duży i albo spoczywa w marmu­

rowym żlóbeczku, albo też siedzi na krzesełku. Cza­sem żłóbek bywa zmajstrowany z deseczek, czasem z tektury. Lecz żłóbek jest nawet ze sianem, i acz­kolwiek Jezusek rozparł się wygodnie w krzesełku, widać — uczynił to dla miłych sobie gości, gdyż oto za chwilę wstanie i wydrapie się z powrotem na sianko w żłóbku. Goście zaś nie są byle jacy. Są kudłaci pasterze, podobni do kalabryjskich oprysz- ków z jakiejś opery. Opryszkowie nawrócili się i te­raz pobieżeli do Stajenki z tym, co zdołali po drodze „zorganizować". Są także Trzej Królowie, podobni do rzymskich imperatorów, a czasem do przebranych Mussolinich. Jedynie ten czarny król mocno mi przypomina jednego z licznych czarnych żołnierzy amerykańskich, którzy nas przyszli wyzwolić z obo­zu koncentracyjnego. A po wyzwoleniu jęli wywo­zić naszych kolegów, chorych na tyfus, do „esmań- skiego" lazaretu poza obozem. Jednego z tych mu­rzynów ucharakteryzowano więc na króla i kazano mu kłaniać się Jezuskowi w Stajence. Z łatwością przychodzi mu to czynić, gdyż to byli pierwsi ludzie w naszym obozie, u których odkryliśmy ogromnie ludzkie serce.

Przyjeżdżali sanitarką, czarni jak diabły, żujący gumę, o grubych, odętych ustach, o płaskich nosąch,

o oczach błyskających groźnie białkami. Bełkotali coś do siebie i udawali, że nas nie widzą. Zajeżdżali przed bramę lazaretu i wynosili naszych chorych ko­legów. Brali ich w ramiona, jakby coś ogromnie kru­chego i nieśli ostrożnie do sali. W kącie sanitarki został jeszcze chłopiec. Może miał lat dziesięć, może osiemnaście. Podobny do kościotrupa, miał duże

niebieskie oczy, podobne do oczu skrzywdzonego dziecka. Barczysty murzyn o ponurej gębie nachylił się i wszedł do środka. Oczy chłopca rozszerzyły się jak w przerażeniu. Zdawało się, że lada chwila usły­szy jego kwilące wołanie: — Mamo!... Murzyn wziął go w ramiona, wycofał się, i teraz przygarnął do piersi i niósł tak ostrożnie, z taką tkliwością, że chy­ba matka zdolna by tak nieść swoje dzieciątko w ra­mionach. A te czarne oczy jego przemieniły się w tej chwili w oczy tak bardzo ludzkie, że nic w nich już nie dostrzegłbyś, krom tego ogromnie ludzkiego serca. Murzyn wniósł chłopca do sali, położył ostro­żnie na łóżku, pogłaskał po głowie, mruknął: —

O key!... i wyszedł mając wciąż te dziwne, słodkie, dobre oczy.

I co mi to wszystko przypomina?

Oto, gdy jeszcze byłem w Biviers, przysłał mi mój przyjaciel w Szkocji Pismo święte^ Uważał, że to chyba najodpowiedniejsza lektura dla mnie po przej­ściach obozowych. W czas cichych,* słonecznych godzin czytałem niekiedy w tamtej książce pod mor­wą. I zatrzymałem się nad Pierwszą Księgą Kró­lewską, w tym miejscu, gdzie jest mowa o Eliaszu, uciekającym przed Jezabelą „chcąc zachować duszę swoją". Udaje się na pustynię, gdzie w końcu dotarł do góry Horeb. I tam pragnął ujrzeć Boga. „A oto Pan przychodził, i wiatr gwałtowny i mocny, podry­wający góry i łamiący skały przed Panem; ale Pan nie był w onym wietrze. Za wiatrem było trzęsienie ziemi; ale nie był Pan i w ónym trzęsieniu. Za trzę­sieniem był ogień; ale Pan nie był w ogniu; za ogniem był głos cichy i wolny". I to był Pani"

I gdy dzisiaj błądzą po kościołach rzymskich i szukam Boga, znajdują Go nie w tym lesie marmu­rowych kolumn, nie w złoceniach i w tym przepychu, w niczym takim, co powstało z pychy, lecz w tych pozornie niezrozumiałych dla mnie słowach mnicha, każącego o Bogu na trybunie, okrytej czerwonym suknem, w towarzystwie dużego, prostego krzyża i Chrystusem po lewej stronie, w tym półmroku, w którym bieleją ludzkie twarze, pełne pokory i ciszy; i w tym wspomnieniu, jakie przyszło do mnie na widok czarnego króla w Stajence betlejemskiej, w wspomnieniu widzianego serca ludzkiego u ame­rykańskiego murzyna. Jak tamten biblijny Eliasz, widzący Pana w „głosie cichym i wolnym..."

Nie dziwię się przeto swemu przyjacielowi z obo­zu, byłemu „izbowemu' z bloku 16, i nie dziwię się drugiemu przyjacielowi, historykowi sztuki ze Ślą­ska, że po wyzwoleniu z obozu poszli na teologię do Rzymu. Co do nich przyjdą na via Pietro Cavallini, to modlą się w kaplicy. Ci już znaleźli Boga!... A gdy wyjdą do mnie, to podobni są do tych młodzianków | Pisma świętego, co Bogu dziękowali, że wywiódł ich z pieca gorącego. Chadzają czasem po Rzymie w czarnych sutannach, w jakichś czarnych, kardy­nalskich kapeluszach i uśmiechają się do mnie. Jeden i drugi namawia mnie pół żartem, żebym przywdział habit. Taki brunatny habit mi radzą, chodzenie na bosaka w trepach, jak w obozie koncentracyjnym, i zwykły powróz do przepasania.

Powiadam, że jeszcze się namyślą.

Namyśliłem się już wprawdzie, lecz nie chcą ich martwić. Postanowiłem bowiem zaczekać w Rzymie

na przyjście wiosny. A gdy pewnej nocy posłyszę nad sobą na Monte Pincio szum wracających pta­ków z wyraju i kiedy w ciepłym mroku posłyszę ich idyszane nawoływania się, zabieram swoje manatki i udam się za nimi na północ...

W Rzymie, dnia 29 grudnia 1945 /.

lA v»e

Najmilszy Janie z Bogumina!-

W poprzednim liście pisałem Ci, jak to włóczą się po Rzymie, od kościoła do kościoła, urzeczony ich pięknem i zdumiony ich wielkością. I pisałem Ci, że w przybytkach tych, pełnych kolumn i złoceń, mar­murów i wspaniałego gestu człowieka, co był mądry i piękno miłujący, dumny, a częstokroć pyszny, że w onych przybytkach z trudem doszukałem się Boga. Lecz Go znachodzę.

Może to zgorszy kogo, być może. Nie zgorszy jednak nikogo, kto przeszedł obozy koncentracyjne. Na jego pocieszenie dodam, że w Rzymie można przecież na każdym prawie kroku, w każdej prawie uliczce znaleźć jakiś drobniuchny fragmencik wiel­kiego- uniesienia serca ludzkiego, tęskniącego do Boga. I wtedy nie czuję się osamotniony w swej upartej włóczędze; przeciwnie — radośnie mi na duszy, że nas tutaj taka wielka, nieprzejrzana gro­

mada Judzka, żywiąca od wieków te same pragnie­nia i nadzieje, i tęsknoty, co przybłąkany „człowiek z obozu".

Lubię Rzym o zmroku, kiedy nad jezdniami zapa­lają się przyćmione kopuły świetlne, sprawiające z perspektywy złudzenie, iż to dogasające gwiazdy z nieba, które utrzymują nad miastem barokowe aniołki i pozwalają im dopalać się w spokoju. Sączy się z nich jakiś płowy poblask, jakby rudo-szara mgła, wypełniająca wgłębienie ulic aż po czarne ka­lenice renesansowe. Na kalenicach zaś wspiera się już granatowe niebo.

Obok zaś, na bocznych węgłach ulic, na wyso­kości pierwszego lub drugiego piętra, pełgają drobne „janiczki". Przypominasz sobie, Janku, że tak u nas, na Śląsku, nazywają się drobne światełka w mroku. Światełka te rzucają skąpy blask na słodką twarz Madonny z Dzieciątkiem, otoczonej czasem uskrzy­dlonymi główkami anielimi Sassoferrata, czasem umajonej girlandą kwiatów i owoców, a zawsze na­śladują ma jolikowe Madonny i jej aniołki czy kwiaty z owocami Luca dello Robbii.

Czasem na ścianie kamienicy jarzy się cały wie­niec światełek, a z ich barokowej ramy patrzy na ulicę jasna twarz Madonny, wyczarowana przez na­bożne wzruszenie nieznanego mi malarza. Jeżeli za­pytać przechodnia, kto malował ową Madonnę, prze­chodzień spojrzy trochę zdumiony na obraz, spojrzy zdumiony na mnie, uśmiechnie się lekko zakłopotany i powie szczerze, że nie wie. Ja też nie wiem, Niech nam więc obu wystarczy, że tamta Madonna jest prześliczna, że wyrosła z tęsknoty człowieka, pra-

w

Kolumna z Madonnę

gnącego uciec od rzeczywistości i że patrzy na szary tłum uliczny, biegnący w pośpiechu za swoimi spra­wami.

Czasem wystarczy pójść w kierunku Santa Maria Maggiore. I znienacka staniesz olśniony. Bo oto spoza murów wystrzela nagle pod słoneczny błękit wy­soka, smukła kolumna z bazyliki Konstantyna, a na jej szczycie unosi się Madonna. Ta sama Madonna, która Cię, Janku, ongiś wzruszała, kiedy jeszcze, chłopaczkiem będąc chadzałeś do starego kościoła na wieczorne nabożeństwa majowe. Wysoko, pod sczer­niałym stropem, na tle błękitnych draperyj bieliła się wtedy ta sama postać. Pełna słodyczy i dobroci pa­trzyła na nasze kudłate łby i na nasze rozwichrzone serca, jak ogromnie dobra matka patrzy na swoje dzieci. Coś tam potem zostało z owego spojrzenia, bo

gdy człek błąkał się po świecie i gdy tkwił łatami za drutami kolczastymi i gdy patrzał w kaprawe, cuchnące ślepia śmierci, przychodziło znienacka wspomnienie tamtego spojrzenia Madonny ze sta­rego kościoła karwińskiego i wtedy serce uciszało się na długo.-

Dzisiaj, po tyłu latach, spotykam je znowu w Rzymie.

Wystarczy zabłąkać się bez przewodnika, tak zupełnie przypadkowo do kościoła Santa Prassede. Kto to była owa święta Prasseda — nie wiem. We­dług imienia wnioskując i według kościoła pod jej wezwaniem, musiała żyć w pierwszych latach chrze­ścijaństwa i musiała to być jakaś zacna święta, kiedy ją wieki taką czcią otoczyły. Czarna tablica na sza­rym, skromnym frontonie kościoła, czarna tablica z białymi literami podszepnie Ci w języku angiel­skim, iż w tym 1000-letnim kościele znajduje się również mozaika z dziewiątego wieku. Dobrze, do­brze!... Święte postacie" na mozaice są bizantyńskie, suto złocone, sztywne, hieratyczne i patrzące jakby w znieruchomiałym zdumieniu' na świat dzisiejszy. Lecz wśród ich tłumu, gdzieś w bocznej kaplicy, nad ołtarzem, wynurzy się znienacka z pachnącego pół­mroku znowu jasna postać Madonny. Otoczyły ją z obu stron hieratyczne i również sztywno uszere­gowane postacie mnichów i mniszki o zdumionych, zmartwiałych oczach. Mnisi i mniszki klęczą w głę­bokiej adoracji, znieruchomieli w swym ekstatycz­nym uniesieniu, a w środku, z maluchnego ogrojca wyrastają lilie podobne do naszych śnieżyczek lub zgoła do białych krokusów tatrzańskich. A wśród

śnieżyczek jaśnieje wysoka, smukła, lekka postać Madonny. I teraz nie wiedzieć, kogo bardziej po­dziwiać: czy samą Madonnę czy też tego artystę, któiy z kolorowych kamuszków ułożył tak przecudne zjawisko.

Przechodzi koło mnie stary, zgarbiony, kulawy mnich o zasuszonej i jakby pergaminowej twarzy. Twarz jest ogromnie stara, lecz oczy jego są duże, głębokie i młode. Podobny jest do jednej z tamtych bizantyńskich postaci mozaikowych, która zeszła z fryzu i błąka się jak zamierzchły cień sprzed tysiąca lat po mrocznym wnętrzu kościoła. Zapytany, któż był tym dziwnym człowiekiem, co wyczarował ową postać Madonny z kamuszków, nachyli się i szepnie, jakby to była niesłychana tajemnica:

Questo e mosaico di Bargellinil...

Dobrze, dobrze! Niech będzie Bargellinil Czło­wieka obleci wprawdzie leciuchny żal, że ten Bar- gellini żył przed kilkudziesięciu laty, a nie w IX wie­ku, lecz nic nie szkodzi. Nie chodzi mi tutaj o auten­tyczną mozaikę bizantyjską, lecz o samo przeżycie na widok Madonny, o jakieś pastelowe „Katharsis",

0 to samo „Katharsis", którego doznawał Bargellini, radujący się z urzeczywistnienia swej mistycznej tęsknoty.

Patrzysz więc długo na tamto zjawisko i nie mo­żesz się nasycić. Odchodzisz, by po chwili znowu wrócić. Myślałbyś, żeś już nabrał w serce do syta ciszy i słodyczy liliowej postaci świętej, jużeś do ostatka pokorny i wdzięczny za radosne przeżycie

1 odchodzisz. Błądzisz więc wzdłuż nawy, wodzisz .spojrzeniem po marmurach, po szczątkach architra-

wów z antycznych świątyń pogańskich, po tym bo­gactwie najstarszej mozaiki w Rzymie, wyławiasz z nich postacie biblijne, zdumiewasz się wciąż ich zastygłą świątobliwością, a potem patrzysz z ubocza, jak ludzie podchodzą w skupieniu pod marmurowy tron w bocznej nawie i dotykają palcami sukni lub stóp białej Madonny na tronie, i jak całują koniuszki palców i czynią krzyż na piersiach. Patrzysz z jakimś ledwo uchwytnym przebłyskiem racjonalistycznego ujmowariia tego rodzaju zjawisk, jak podchodzi do Madonny stara i brudna przekupka, gruba i rozczo­chrana z narzuconą pomiętą chusteczką na głowie, jak stanie przed Madonną, rozłoży szeroko podnie­sione dłonie i stoi teraz rozmodlona, podobna do księdza, kiedy przy ołtarzu podczas Kanonu szepce: „Memento, Domine, famulorum...“ a potem staje na palce, dotyka ze czcią stopy Madonny, całuje palce, żegna się i odchodzi. Od Madonny odchodzi już nie gruba, brudna i pyskata przekupka o chytrych oczach, lecz uciszony człowiek, który wyżalił się w westchnieniu i teraz mu dobrze...

Tamta przekupka odeszła, a ja wróciłem po trzeci raz do Madonny w bocznej kaplicy. I teraz już wszystko zrozumiałem.

Żal mi było tylko, że nie posiadam jeszcze tej prostej wiary rozczochranej przekupki rzymskiej.

Czasem jestem blisko tej wiary.

Otp w kościele Ojców Zmartwychwstańców, pod­czas nabożeństwa organista błądzi w preludiach, aż w końcu przypomni sobie ,,Ave Maria' Schuberta. Dlaczego nie Gounoda, lecz właśnie Schuberta — nie

wiem. Muzyka spływa na kościół, cicha i jakby prze­sycona błękitem dnia wiosennego, czy zapachem fiołków i dalekiej, nieobeszłej łąki.

1 dziwna rzecz, że wtedy zawsze przypomina mi się obóz koncentracyjny. A z tamtym wspomnie­niem pojawia się na chwilę, jak czad gryzący, pra­gnienie jeżeli już nie zemsty, to przynajmniej pom­sty, żal jakiś, gorycz nienazwana, piołun w sercu. Boć w obozie, w każdą niedzielę wieczorem schodzi­liśmy się na placu apelowym pod głośnikiem. Głoś­nik wisiał na żelaznym maszcie, na maszcie zaś po­wiesił się kiedyś nasz kolega, współwięzień. Dziwne miejsce obrał sobie na swoją śmierć. Inni wieszali się w umywalni, w ustępie, on wybrał sobie maszt głośnikowy. Może chciał widzieć w tym czynie usymbolizowanie swojej śmierci. Niechaj na cały świat krzyczą głośniki o jego śmierci, która wyrosła I ponurej rozpaczy i męki!...

Schodziliśmy się więc każdej niedzieli wieczorem pod głośnikiem i słuchaliśmy zniekształconej muzyki klasyków niemieckich, Brahmsa, Mozarta, Wagne­ra... W końcu przyszła kolej na Schuberta.

Muzyka posiadała metaliczny pobrzęk, dudniła jak w sklepionej beczce blaszanej, czasem prze­kształciła się w chrapliwy dysonans, lecz była nam zawsze muzyką. I pamiętam, pod masztem skupili się najbardziej fanatyczni jej wielbiciele. Reszta zaś kolegów przechadzała się grupami, tam i z powro­tem, od jednej granicy, uczynionej z drutów kolcza­stych, po drugą granicę. Jak zwierzęta w klatkach w zoologicznych ogrodach. Rozmawiali wszyscy •o szarym życiu, ja zaś chodziłem ze swym przyja-

cielem, ks. Kazimierzem M., który wiódł ze mną ja­kieś głębokie apologetyczne rozmowy.

A z głośnika sączyła się muzyka.

Muzyka była wdzięczna i mimo swego zniekształ­cenia w głośniku, posiadała wciąż jeszcze czar czy­stej muzyki. W pewnej chwili gardłowy głos spea­kera zabełkotał niezrozumiale, ucichł, a po drobnej chwili na plac apelowy popłynęła miękka, jedwabna melodia „Ave Maria".

I stała się rzecz dziwna. Wszyscy przestali roz­mawiać, wszyscy stanęli lub na palcach jęli się zbli­żać do masztu, i wszyscy zasłuchali się w melodię

o Matce Boskiej. Szare i złe oczy ludzkie przemie­niały się stopniowo w głębokie otchłanie, w których zaczyna rozpalać się ogień; podnosiły się głowy, prostowały zgarbione plecy, oddechy przemieniały się bezwiednie w westchnienia, a serca jęły bić szyb­ciej, gorzeć uniesieniem, sycić się dziwną słodyczą tamtej melodii. Nikt już nie był ze swymi myślami w obozie. Sczezła w onej chwili posępna rzeczywi-. stość, gdyż każdy teraz błądził po szerokim świecie, na wolności, wśród swoich, i każdy przeżywał po­wtórnie swoje najczystsze i najgłębsze wzruszenie, każdy stawał się wyzwolonym z przekleństwa ludz­kiego zła, każdemu urastały skrzydła u ramion, wy­nosząc go w zachwycie pod niebo.

Znienacka otworzyła się ciężka, żelazna brama obozu i w jej czeluści ukazały się pierwsze piątki pędzonych więźniów. Wlewali się przez bramę na plac apelowy, jak brudna woda, ludzie zbiedzeni, chudzi, skrwawieni, a koło nich przewalał się krzyk tłuszczy „esmańskiej", z karabinami i z psami na

smyczy. Pochód zaś zamykało czterech współwięź­niów, niosących na ramionach zwłoki swego kolegi. Zwłoki były chude, ciężkie, z kołyszącymi się ramio­nami, pięści zaciśnięte, a głowa przechylona głęboko do tyłu, z otwartymi ustami i z otwartymi oczami. Oczy były szklane i jakby ogromnie zdumione, usta zaś krzyczały, tak strasznie krzyczały. Ich okropny krzyk zastygł na ostatnim słowie, na słowie tak samo ukrwawionym i bolesnym, jak ukrwawiona i bolesna była twarz jego.

A z głośnika sączyła się wciąż słodka, kwiląca melodia ,,Ave Maria"!...

A tamci szli poprzez ową melodię, ponurzy, za­patrzeni w siebie, niosący na ramionach swego za­bitego współtowarzysza.

I oto teraz nasze najczystsze wzruszenie zostało brutalnie splute, skopane, do ziemi wbite podkutymi butami. „Ave Maria" stało się nam bolesnym urągo­wiskiem i szyderstwem z naszego poniżenia, naigra- wało się z nas i z naszych wzruszeń, które jeszcze oto przed chwilą wynosiły nas pod niebo, a teraz zostały porażone ohydą życia i skonały w pohańbie­niu. „Ave Maria" Schuberta stało nam się tak po­twornym zakłamaniem, tak nieludzkim natrząsaniem się z naszych serc, że z przekleństwem jęliśmy szyb­ko wracać do baraków.

Oto ,,Ave MaYia" Schuberta osłoniło nam bo­wiem ohydę zła ludzkiego.

Dzisiaj atoli, gdy wędruję w Rzymie od jednego węgła ulicy do drugiego węgła, żeby spojrzeć na majolikową Madonnę w wieńcu uskrzydlonych głó­wek anielskich na ścianie kamienicy, kiedy patrzę

na Madonnę „Immacolata“, unoszącą się w błękity z kolumny na Piazza di Spagna czy z kolumny Kon­stantyna, kiedy stanę przed witryną sklepową i pie­szczę oczyma smukłą, drobną Madonnę z białego drzewa lipowego, a podobną do stylizowanej lilii czy do westchnienia dziecka,- kiedy patrzę, jak brzydka baba całuje końce palców, którymi dotknęła w po­korze stóp marmurowej Madonny w Santa Prassede, i kiedy nawet słucham zdumiony melodii „Ave Maria" Schuberta, granej w rotundzie termów Dio­klecjana, jako ilustracja muzyczna do filmu, przedsta­wiającego kanarzycę siedzącą na jajkach w gniazd­ku, kiedy nawet melodię tę słyszę w restauracji hotelowej, granej podczas-obiadu — nie zżymam się już, nie buntuję zgorzkniały, lecz uśmiecham, jak uśmiechała się tamta rozanielona przekupka, gruba i brzydka, wychodząca z uciszonym sercem spod stóp Madonny w Santa Prassede.

W' Rzymie, dnia 10 stycznia 1946.

Kochany Janie z Bogumina!

W Rzymie czasem pada deszcz, lecz gdy u Ciebie, w Beskidach, ganiają sromotne wichry od jednego krańca ziemi po drugi kraniec, i gdy śnieg prószy z szarego nieba, a Ty w dłonie chuchasz i patrzysz za •drobiną słońca, to w moim Rzymie jest wciąż słońce, takie-iagodne słońce, jak u nas w Beskidach o wiośnie, i jest najbłękitniejszy błękit, jaki dotychczas w ży­ciu widziałem, a na tamtych barokowych schodach, wiodących z Piazza di Spagna do Santissima Triuita dei Monti, a które — jak Ci już pisałem — podobne są do skamieniałego sonetu Petrarki, u stóp tych najpiękniejszych schodów rzymskich wdzięczą się na straganach wspaniałe snopy żółtych mimoz, roz­wijają się róże z nieśmiałych pąków i zanoszą się zapachem dziwnie białe kwiaty, podobne do czerem­chy czy też do pomniejszonych narcyzów. I gdyby człekowi nie starczyło słońca i błękitu, trzeba pójść do tamtych kwiatów u pyskatych przekupek, by się zachłysnąć rzymską wiosną styczniową.

W Rzymie więc pada czasem deszcz, lecz to ni­czym nie umniejsza uroku Wiecznego Miasta. Rzekł­byś — przeciwnie!... Deszcz jest bowiem podobny do rosy, wichry zaś są szare i lecą wysoko nad mia­stem, a chmury są równipż szare i czynią wrażenie, że to tłumy pątników, które ogromnie śpieszą, by zobaczyć jakiś cud niesłychany.

U mnie kojarzą się one z postaciami świętego Piotra i świętego Jana z obrazu Burnanda w paryskim Luwrze. „I discepoli Pietro e Giovanni corrono ał sepolcro" — jak głosi podpis pod jego kopią, widzia­ną na via del Babuino. Obaj uczniowie śpieszą do opuszczonego już grobu Mistrza, gdyż słyszeli od Marii Magdaleny, że „wzięli Pana z grobu, a nie wiemy, gdzie go złożyli". Bieżą więc obaj społem — jak głosi Ewangelia św. Jana, nachyleni do przodu, z rozwianymi włosami,- borykający się i z wichrem, co ich szaty czesze do tyłu, i z niepokojem, ęo ich serca trawi. Święty Jan, ów „drugi uczeń, którego Pan miłował", złożył dłonie, przymrużył oczy i z na wpół rozchylonymi ustami patrzy w przestrzeń, jak .człowiek, który z rosnącą trwogą wypatruje na nie­boskłonie kogoś, który mu najdroższym na świecie. Święty Piotr zaś przyciska dłonią serce i z szeroko otwartymi oczami, z brwiami wysoko podniesiony­mi, tak wysoko, że na czole utworzyły się gęste łuki zmarszczek, wypatruje w odległościach Mistrza. Lęk, trwoga i niepokój w ich sercach, w ich oczach i w tamtych chmurach na niebie czynią ich podob­nymi do tych chmur, lecących dzisiaj z wichrem po­nad Rzymem.

U Ciebie zaś, Janku widok owych chmur koja­rzyłby się z wyobrażeniem Hannibala śpieszącego pod Rzym. Lub z freskami Raffaela, przedstawiają­cymi Attylę, kiedy pierzcha ze swym wojskiem przed papieżem Leonem I. Lub zgoła z tym niebem zacią­gniętym chmurami, kiedy papież Grzegorz Wielki szedł na czele błagalnej procesji z Santa Maria Mag- giore do Świętego Piotra, prosząc Boga o odwróce­nie zarazy znad Rzymu. Wtedy pod lecącymi chmu­rami na szczycie mauzoleum Hadriana, dostrzegł Michała Archanioła, wsuwającego swój karzący miecz do pochwy. • , ,

Michał Archanioł stoi po dziś dzień w brązie pod niebem, miecza swego jeszcze nie wsunął do po­chwy, zaraza wciąż trwa na świecie, a szare, postrzę­pione chmury uciekają nad Rzymem, jak ongiś przed wiekami.

Taki rozdeszczony Rzym i teraz posiada swój patos, który urzeka na każdym kroku. Deszcz jest podobny do stąpań nabożnego człowieka, kiedy na koniuszkach palców idzie przez kościół. A gdy z de­szczem zacznie sypać się zmierzch na miasto, i człek zasiędzie z przyjaciółmi przy nędznej łojówce, jako że to czasem brakuje prądu elektrycznego w Rzymie, rozmowa schodzi nieoczekiwanie na temat, który również posiada swój osobliwy patos, aczkolwiek utajony i jakby pastelowy.

Rozpoczęło się od omawiania „La Virgine" Sasso- ferrata. Nie chodziło nam w tym wypadku o tę słodycz, jaką malarz widział w twarzy Dziewicy, ni

o tę błękitną pokorę, jaką widzimy w opuszczeniu oczu i w lekkim pochyleniu głowy do przodu, ile

o te jej dłonie, złożone, jak do pacierza, najpięk­niejsze dłonie, jakie spotkałem u tego malarza. Takie same dłonie miała moja matka.

W złożonych dłoniach „Dziewicy" Sassoferrata mieści się cały świat lej niepojętej tkliwości, jaka może jedynie w świętym sercu zakwitnąć. W tych dłoniach mieści się wszystko, co nas wzrusza, prze­inacza, co człowieka radosną pokorą i ufnością na­syca, co wyzwala z nas tak wielkie i głębokie wzru­szenie, jakie tylko w sennych majakach nam się zwidywało, w majakach śnionych w obozie koncen­tracyjnym podczas nieskończenie długich dni i nocy.

Takie dłonie miała każda matka — zauważył mój znajomy ■— kiedy modliła się i prosiła Boga

o ratunek dla swego dziecka, Któremu śmierć groziła w obozie koncentracyjnym, czy na tułaczce po obcej ziemi, czy też w walkach w podziemnej Polsce. Wszystkie matki miały te same dłonie, co „La Vir- gine” Sassoferrata...

Deszcz wciąż szeptał za oknami, rdzawe światło łojówki paliło się spokojnie, a nasze myśli błądziły po świecie.

A ta aureola nad głową Madonny... — zaczął znowu. — To nie przypadek, że malarze otaczali głowy swych Madonn i Świętych Pańskich owym świetlanym nimbem. Popatrzcie na „Madonnę" Sas-

soferrata czy na „Madonnę" z Dzieciątkiem Carla Dolciego czy na Madonny Raifaela czy też na „Zwia­stowanie" Beato Angelica, czy na jakiegokolwiek innego malarza... Oni wszyscy zdawali sobie sprawę, że u Madonny i u każdego świętego owa świętość promieniowała w formie aureoli kolo ich głów. Wie­dzieli o tym, o czym później mówił nasz Zan, przyja­ciel Mickiewicza, jako o „promionkowaniu", a nowsi psycholodzy jako o emanacji osobowości, że to wszystko działo się i dzieje w istocie, że każdy z nas promieniuje z siebie jakieś fale, naszymi zmysłami dzisiaj już niedostrzeżone. Chyba z nielicznymi wy­jątkami. Może jeszcze widzi je pies, może wyczu­wają je kwiaty — jak dowodzą Hindusi. Według nich bowiem każdy kwiat w swoisty, sposób reaguje na obecność człowieka jemu sympatycznego czy niemiłego. Lilie, cyprysy,'róże czy fiołki w symbo­lice malarstwa religijnego, to nie poetyczny wymysł, lecz rzeczywistość transponowana w dziedzinę sym­bolizmu. Nawet te główki maku, rzeźbione na sarko­fagu Hadriana w jego Mauzoleum, poza swoją sym­boliką wiecznego snu posiadają rzeczywiste znacze­nie. I u takich postaci, jak Chrystus, Dzieciątko Boże w żłóbku, Madonna, Święci Pańscy, u wszystkich istniała owa emanacja świętości, która w naszym prymitywnym zrozumieniu ukształtowała się w for: mę aureoli, otaczającej ich głowy...

Tak, tak, są rzeczy na niebie i na ziemi, o któ­rych się ani filozofom nie śniło, jak powiedział... kto io powiedział? —-zauważył ktoś w mroku.

Szekspir!

Tak, tak... Szekspir to był bardzo mądry czło­wiek! — dodał tamten sentencjonalnie i rozsiadł się wygodniej w fotelu,

Była jeszcze mowa o tym, że są ludzie, którzy potrafią widzieć śmierć towarzyszącą człowiekowi. Widzą ją w kształcie nieuchwytnego blasku unoszą­cego się nad człowiekiem, a raczej poza nim. U jed­nych blask ów jest zielonkawy, u innych szaro- czerwony, u innych jeszcze nijaki.

Ktoś napomknął, że na Śląsku, w Beskidach, sta- izy bacowie opowiadają, iż kiedy ksiądz przy ołtarzu podnosi hostię zwrócony do wiernych, to zobaczy przez nią tego wśród zebranych, co ma ludzkie życie- na sumieniu.

A znany pisarz amerykański, Ernest Hemming- way pisze w swej powieści pl. ,,For whom the beli

folls" o ludziach, którzy człowieka, mającego nieza­długo umrzeć, poznawali po trupim zapachu. Może to była fantazja autora, a może... Któż to może wiedzieć?

I tak gwarzyli wszyscy przy łojowej świeczce, ten o tym, ów o tamtym, deszcz wciąż szeleścił za oknami, a w moich wspomnieniach dostrzegałem co­raz wyraźniej obóz koncentracyjny i te trupy w nim, schnącą krew w słońcu i roznoszoną butami, niedo- palone kości w krematorium, brunatne prochy ludz­kie, rozrzucane łopatami po „Wildparku" jako na­wóz pod kwiaty, i znowu trupy, szklane oczy pełne stężałego bólu i przerażenia, oczy martwe, błyszczące szklaną powłoką, oczy upiory, patrzące słupem w nie­bo, a wyłaniające się z ciemności podczas bezsen­nych nocy, i te żółte, obnażone zęby w otwartych ustach, pełne jakiegoś potwornego chichotu, zasty­głego podczas konania. I widziałem ludzi żywych, chodzących tłumem po obozie, ludzi skazanych na śmierć, słaniających się w swej niemocy, podobnych do cieni z zaświatów...

Nie było trzeba zbytniej wnikliwości, czy też zbytniej wrażliwości, by podświadomie wyczuwać ową emanację ich nadchodzącej śmierci. Gdyby to doznanie ująć w kształt lub kolor, byłoby to coś w rodzaju szarej, cuchnącej smugi, wlokącej się za nimi. Jak jakiś brudny, zgrzebny welon... Nie do światła było to więc podobne, lecz do szarej smugi.

I trzeba było mieć nerwy mocno już zszarpane, trzeba było graniczyć z histerią czy Bóg wie, z czym tam właściwie, by tę szarą smugę widzieć czy przeżywać ją jako rzeczywistość.

Jeżeli istniał ów mistyczny zapach śmierci, mógł w błąd wprowadzić, lub być niedostrzeżony, gdyż ludzie cuchnęli trupem nieraz tak bardzo, iż trzeba było ogromnego wysiłku, by nie okazać swego obrzy­dzenia. Ludzie ci bowiem gnili zą_ życia, zarażeni flegmoną. To ropa z ich ran cuchnęła tak strasznie, ropa brudna, jakaś zielonkawa, lepka, gęsta, ciekną­ca poprzez papierowe bandaże. Zarażała naokoło powietrze ohydnym fetorem, pozostawiając ckliwy, słodkawy posmak w ustach czy w nozdrzach.

U tych ludzi było można łatwo dostrzec śmierć.

I nie zawsze była to flegmona. Czasem bywało to odmrożenie palców u rąk czy u nóg, czasem odbicie drągiem lub butem. Takie odmrożenia bowiem czy odbicia ciała od kości nie chciały się goić. Gniły, ■zaciekały ropą, a człowiek przemieniał się w biblij­nego Hioba, wyrzuconego na śmietnik ludzkości, stawał się sam cuchnącym gnojem... I tak konał po­maleńku i konał, polem czołgał się już na czwora­kach, aż w końcu przyszła po niego śmierć gdzieś pod ścianą baraku czy w zawszonym barłogu, czy też przywołał ją bul „esmański", lub zgoła zastrzyk benzyny, dokonany przez „kapa ' w lazarecie.

A była to zawsze śmierć łagodna, cicha, bezwy­razowa, typowa śmierć z literackiego repertuaru, kiedy się ją porównywa do gasnącego płomyczka lampki, gdy w niej oliwy-brakuje.

Potem przyszedł do naszego obozu kolega 'L Oświęcimia. I opowiadał mi taką rzecz. Otc był już podobny do szkieletu, słaniał się na nogach, sam czekał śmierci, jak kogoś, co przyniesie mu wyba­wienie z piekła. Myślał wciąż o tej nadchodzącej

..im

śmierci i pogodził się z jej przyjściem. Przywoływał ją w westchnieniach, dopraszał jej przybycia. Lecz śmierć nie nadeszła. Doprosił się czegoś innego.

Oto koledzy postanowili go ratować. 1 za cenę dużej ilości papierosów — jakie to zabawne, że za papierosy można było życie ratować!... — za cenę więc dużej ilości papierosów i marek niemieckich udało się go wyleczyć i przywieść do jakiej takiej formy fizycznej. Lecz pozostał u niego dziwny objaw. Oto, kiedy już przyszedł do siebie i znajdował się wśród swoich wiernych towarzyszy, ze zdziwieniem i z przerażeniem spostrzegł, że u jednego z najser­deczniejszych kolegów, u swojego Wacka, widzi śmierć. Ze po prostu umrze. Co to było, nie umiałby powiedzieć. Wiedział tylko, że umrze. I to wkrótce. Zwierzył się przed drugim przyjacielem.

Wiesz, Wacek umrze!...

Przyjaciel wyśmiał się z niego.

Po trzech dniach Wacek zostaje wywołany i za­prowadzony na rozstrzelanie. Takie egzekucje odby­wały się bardzo często.

Z początku tłumaczył to sobie przypadkiem. Ni­czym innym. Ot, przywidziało mu się i skończone! Jego przyjaciel również tak myślał. Lecz kiedy po kilku dniach znalazł się znowu w gronie swych towa­rzyszy, znowu spostrzegł, że jeden z nich umrze. Nie było ani światełka nad nim, ani zapachu trupiego, ani nic. Była tylko niezrozumiała świadomość, że drugi przyjaciel, Staszek, umrze. I znowu powiedział

o tym swemu przyjacielowi. Tamten znowu go wy­śmiał. Lecz za pięć dni Staszek umiera na tyfus.

I nic. Mija znowu kilka dni. I znowu znajduje się w gronie swych przyjaciół i znowu widzi śmierć u trzeciego kolegi. Już teraz nic nie mówi, tylko czeka. Czekał dwa tygodnie. Zaczynał się łudzić z ulgą, że to było chorobliwe przywidzenie. Tamtego trzeciego kolegę przeznaczono do pracy przy kar­czowaniu zarośli nad Wisłą. Podczas pracy „kapo" pobił go tak mocno, że nie mógł wstać z ziemi. Wów­czas podchodzi „esman", zmusza go kopaniem do wstania, a gdy nieszczęśliwy próżno usiłuje się pod­nieść, wydusił z niego życie. W bardzo prosty spo­sób. Oto skoczył mu butami na piersi, załamał klatkę piersiową i odszedł. A towarzysze powieźli jego skrwawione zwłoki na taczkach do krematorium.

Od tej chwili wszyscy unikali „jasnowidza". Każdy lękał się, że dostrzeże u niego śmierć. „Jasnowidz" również unikał kolegów, bo lękał się tego samego. Niezadługo wyjechał z transportem do Dachau.

A teraz widzisz u kolegów śmierć? Widzisz ją na przykład u mnie? — zapytałem.

Jasnowidz" spojrzał na mnie zaniepokojony, pa­trzył długo dziwnymi oczyma, mienił się na twarzy, coś w nim tężało z wysiłku, a potem odgarnął sprzed oczu jakiś majak, odetchnął głęboko i szepnął z ulgą:

Nie!...

W Rzymie, dnia 20 itycznia 1946.

Najmilszy Janie z Bogumina!

Lubię czasem, gdy słońce wędruje po czystym błękicie, pójść do parku na Monte Pincio. Mam bo­wiem stamtąd niezwykły widok na kopułę świętego Piotra i na zielone wzgórze Monte Mario. Zanim jednak dojdę na taras z piniami, wznoszący się nad Piazza del Popolo, wędruję drogą okólną poprzez Rzym i patrzę na jego życie. Ulica tętni zestokrot- nionym gwarem ludzi i krzykiem samochodów. Uli­cami płynie życie olbrzymią, spiętrzoną rzeką. Ulica rzymska jest zaprzeczeniem wojny, gdyż umie się śmiać. Jedynie na skraju cichszych ulic znajduje się ludzka nędza na pokaz i dla wzruszenia dobrotliwych serc tłumu. Oto na Corso Umberto czy przy via Quattro Fontane spotykam stale kilkoro dzieci, uło­żonych na chodniku na jakichś szmatach, dzieci brudne, obdarte, kudłate, a które nie wyciągają wcale dłoni do przechodniów, tylko siedzą w mil­czeniu, zatopione w jakiejś ponurej kontemplacji. Przechodnie rzucają im papierowe liry, one zaś zgar­

niają je jakby od niechcenia pod ścianę, obojętne, zajęte własnymi sprawami. Czasem jest tylko jedno dziecko, czasem siedzi ich cała gromada w różnym wieku. Czasem to pojedyncze dziecko zasypia na chodniku, skulone, podobne do zwierzątka. Prze­chodnie przywykli już do ich widoku. Nieraz jakaś Amerykanka stanie przed nimi i wszczyna alarm. Wtedy skupiają się przechodnie i słuchają, co prawi tamta dziwna kobieta w mundurze wojskowym. A potem uśmiechają się i odchodzą.

Czasem spotykam owe dzieci już w późną noc, śpiące na chodniku pod ścianą, nakryte łachmanami. Widać, matka jeszcze nie zdążyła przyjść po nie. Wiem, że przyjdzie, przeliczy papierowe liry, narzu­cane im w ciągu całego dnia, zaprowadzi do domu, a nazajutrz wczesnym rankiem znowu je wyprowa­dzi i ułoży na łachmanach pod ścianą.

Przy Piazza S. Silvestro istnieje czarny rynek na papierosy. Dorastające dziewczyny o chytrych oczach doświadczonego człowieka, o twarzach po­starzałych i brzydkich, o malowanych ustach, a rów­nież brudne i obdarte, sprzedają papierosy. Krążą na skraju Piazza i przez cały dzień krzyczą jedno­stajnie „Inglesi, America, Nazionale, Macedonia!..." Dziewczyny te chyba jeszcze nie ukończyły szkoły powszechnej. Otacza je grupa niedorostków, którzy przekomarzają się z nimi.

Czasem przychodzi Amerykanin o gębie gang­stera, stanie na uboczu i taksuje ich urodę i wdzięki. Dziewczyny w mig go otaczają, on zaś bełkoce po swojemu, uśmiecha się i wiedzie całą krzykliwą zgraję do pierwszej z brzegu bramy. Przechodnie nie

zwracają na tą sceną uwagi. Wiedzą bowiem, że Amerykanin sprzedaje papierosy dziewczynom, że je częstuje gumą do żucia, że ma konserwy i dolary do zbycia. Cóż ich to wszystko obchodzi?...

Przechodnie wiedzą jeszcze więcej.

Jeżeli Amerykanina przerażą wszy w rozczochra­nych kudłach nieletnich dziewczyn, jeżeli przerazi go brud i odór ich nędzy, wystarczy mu pójść pod kolumnadę na Corso Umberto czy pod którykolwiek hotel amerykański, gdzie znajdują się giełdy na starsze dziewczyny. Same się licytują, umalowane, pachnące tanimi perfumami, w miarę natrętne, w miarę wdzięczne i bardziej już doświadczone w sprawach miłości.

Zanim więc pójdę na Monte Pincio, przechodzę koło nędzy ulicznej, która nikogo nie dziwi i nie przeraża, prócz tych jasnych i rudych Amerykanek w wojskowych mundurach, szukających w swych sercach sposobu na zaradzenie złu. Zło zaś pleni się szczodrze mimo ich zmartwienia, gdyż wyrasta z nę­dzy ludzkiej, nędza ludzka zaś wyrasta z wojny, jako jej robaczywy owoc.

Na Monte Pincio muszę iść po stopniach, wiodą­cych do SS. Trinita dei Monii. Na schodach zastaję również dzieci. To już nie są dzieci nędzy. Ładnie ubrane, rozszczebiotane, biegają po schodach, wy­łażą na marmurowe kapitele koło obeliska, krzyczą uradowane słońcem i wiosną, a pod ścianami tarasu siedzą ich matki, trzymają niemowlęta na kolanach i opowiadają sobie jakieś niesłychane nowiny.

Siadam między nimi i udaję zaczytanego w ga­zecie lub zapatrzonego w własne myśli. I wtedy

zapominam i o obozie i o tamtych dzieciach, kupczą­cych sobą i swą nędzą, a zaczynam myśleć o Twojej i o swojej matce. Twojej matki nie znałem, więc nie mogę jej sobie wyobrazić, lecz wiem z opowiadania, że była jedną z najlepszych matek. Podobnie jak moja matka.

Kiedy więc siedzę między dziećmi i między ich matkami na schodach pod obeliskiem, przypominam sobie swoją matkę, jej oczy, dłonie i serce. Oczy jej były szare i ogromnie mądre. Dłonie zaś były chro­powate, spracowane, twarde w dotyku, lecz jak

bardzo łagodne, ciche i radosne!.., A jej serce! Nie, w ludzkiej mowie nie znajdziesz już na to określenia. Znalazł je chyba młody Michał Anioł, kiedy mając w sobie widok oczu swojej matki, widok jej dłoni, a w sercu swym jej serce, przystąpił do bryły bia­łego marmuru, by wyrzeźbić z niej swą „Pietą".

Chyba znasz ową rzeźbę, chociażby z fotografij czy z reprodukcyj książkowych? Pewnie, że znasz. Jest tu jeszcze „Pieta" Raffaela, dzieło również z jego młodzieńczych lat, jest „Pieta" Mannoti'ego w Ba­zylice św. Jana, są jeszcze inne „Piety", lecz la, którą stworzył Michał Anioł u świętego Piotra w Rzymie, jest najpiękniejsza i najgłębsza w swej treści. Nic dziwnego zresztą! Przecież to był Michał Anioł!...

Oto wśród niesłychanego przepychu Bazyliki św. Piotra, wśród mnóstwa kolumn marmurowych, wśród złoceń, łuków, sklepień i kopuły, wśród obrazów, rzeźb, sarkofagów i pomników, wśród tego jedynego w świecie nagromadzenia najwspanialszego wykwitu kultury Odrodzenia; wśród tego głębokiego wzru­szenia religijnego i pychy ludzkiej, ujętych w prze­życie sztuki, gdzieś tam na uboczu w bocznej nawie przy Porta Santa, w pierwszej kaplicy jaśnieje mar­murowy cud 25-cioletniego Michała Anioła, jego „Pieta". Barbarzyńca z północy czy „człowiek z obo­zu" staje przed nią olśniony, jak przed nieziemskim zjawiskiem, które tak mocno i tak głęboko wzrusza, jak bodaj już żadne inne dzieło artysty na ziemi. Oto widzisz bowiem przed sobą dwie postacie: Matkę Bolesną i jej Syna. Matka Bolesna zastygła w tej chwili w bólu, gdyż na kolanach trzyma ciężkie, mar­twe ciało Syna, zdjęte z krzyża. Naokoło jest sku-

ńiii ~ • 49

/

piona cisza, a Tobie się wydaje, że słyszysz w niejr jak serce Matki dygoce, jak trzepoce się zranione, spostrzegasz, że ten biały marmur — to nie marmur, lecz żywe ciało, pulsujące krwią, oniemiałe i przy­walone ciężarem matczynego bólu. Chrystus zaś na jej kolanach, to już bezwładne, martwe ciało, na śmierć zamęczone, spoczywające w swej niemocy po ostatni raz u Matki, po ostatni raz pieszczone drżącymi dłońmi i po ostatni raz głaskane bolesnym spojrzeniem.

1 kiedy tak patrzę na skamieniały ból Matki, wi­dzę w nim symbol bólu wszystkich matek, których synów wytraciła wojna i wlokące się z nią zło ludzkie.

Wyobrażam sobie wtedy matką swojego przyja­ciela, który przetrwał w obozie tyle lat, a skonał tuż przed przybyciem Amerykanów, niosących nam wol­ność. A jakże często rozmawiał ze mną o niej!...

Mój przyjaciel,'młody Stefan, był księdzem. Na­zywał się Stefan Zielonka, lecz to nie jest istotne. Był młody i piękny. Kiedy na niego patrzyłem z bo­ku, słuchając jego zapamiętałych dowodzeń, że jest Bóg, wtedy tak żywo przypominał mi Appolina Bel- wederskiego z muzeum watykańskiego, a jeszcze częściej świętego Jana Chrzciciela z obrazu Bronzino w Galerii Borghesów. I podobnie, jak „11 Battista" Bronzina, miał śliczne oczy i usta. Oczy jego były niebieskie, a w chwili zapalania się w dyskusji cie­mniały, stawały się pełne ognia i one chyba najbar­dziej przekonywały o głoszonej prawdzie. Usta jego były zaś miękkie, prawie dziewczęce i robiły wra­żenie, że każde słowo z nich ulatujące musi. posiadać kształt przesłonecznionego serca i smak miodu.

I tak też było w istocie.

Wracaliśmy z pracy wieczorem i po zjedzeniu skąpej wieczerzy miewaliśmy koło godziny wolnego czasu. Zbieraliśmy się za ostatnim blokiem, przed drucianym parkanem, poza którym był „esmański" ogród. W ogrodzie rosły kwiaty. W ogrodzie rosło dużo kwiatów, a my stawaliśmy przed drucianą siatką i syciliśmy oczy ich barwnym widokiem. Pa­miętam, że nas najbardziej czarowały duże szarotki alpejskie i wysokie lilie. I pamiętam, że kiedy jed­nego razu patrzyłem na nie, zapomniawszy o całym świecie, gdyż szarotki zawiodły mnie w nasze Ta­try, a lilie w świat pierwszych wzruszeń pacholęcych

na widok spotkanej dziewczyny w tłumie, gdy tak na nie patrzyłem, stanął znienacka obok mnie ksiądz Stefan. I od tych kwiatów rozpoczęła się pierwsza nasza rozmowa o Bogu.

Potem już stale przychodził. Smukły, uśmiechnię­ty, o jasnych oczach szedł w tłumie do nas, a my widzieliśmy go już z daleka.

Stefan, król węgierski! — wołaliśmy na niego, a on uśmiechał się, jak tylko dobry człowiek potrafi się uśmiechać. I mądry człowiek.

Potem siadaliśmy w kuczki przed krawężnikiem. Z krawężnika spędzali nas „esmani". Albo też opie­raliśmy się o parkan i tworzyliśmy koło. Ksiądz Ste­fan najpierw słuchał, nie wysuwał się na pierwszy plan. Niech inni gadają! I prałaty, i kanonicy, i dok­torzy teologii, górnicy, kierownik szkoły, szofer. A kiedy zdawało się, że dyskusja już wyczerpana, rozpoczynał ksiądz Stefan. Jak on wspaniale mó­wił!... Nie unosił się, nie ciskał, lecz tłumaczył łago­dnie, z miłością. Jego dowodzenia nie posiadały ni­czego z tamtych dowodzeń, które budzą zgrozę, które są twarde, surowe’, pełne ascezy, pokuty, zgrzebnych worów i popiołu sypanego na głowy, które by wywo­dziły się od scholastyków czy zgoła od Sawonaroli lub od świętej Inkwizycji. Jego wywody były ra­dosne, pełne słońca, ogromnie proste i tak bardzo przekonywujące. 11

Przyszedł do mnie stary górnik, szczerbaty Ma- chej z Karwinęj i powiedział:

Tak chyba gadał święty Jan Chrzciciel do ży­dów! No nie?...

I odtąd ksiądz Stefan został dla nas świętym Ja­nem Chrzcicielem.

Ksiądz Stefan pochodził z Pułtuska. Swój Pułtusk kochał ponad wszystko.

Owszem, zgadzam się — mawiał -- że twój Śląsk beskidzki powstał z uśmiechu Boga, lecz mój Pułtusk powstał, kiedy się Pan Bóg zamyślił!...

Często nam dowodził, że jego Pułtusk jest naj­piękniejszym miastem na świecie, a że ciemna Na­rew — to najpiękniejsza rzeka w Polsce. A tamta „Księża Kępa" na środku rzeki! Nie, takiej „Księżej Kępy" nie ma już nigdzie na całym świecie i gdy tylko wróci z obozu do matki w Pułtusku, to naza­jutrz siada w pierwszą łódkę na brzegu i pożegluje do „Księżej Kępy" powyżej mostu. A tam położy się w trawie, będzie słuchał bełkotu Narwi, będzie słu­chał krzyku ptaków i będzie rozmawiał z Bogiem. A wieczorem wróci do domu, gdzie go już matka będzie czekała.

Gdy mówił o matce, ogarniało go wzruszenie. Mówił o niej, jak mówi się o świętej postaci. Ojciec odumarł go dawno, a matka była praczką. Borykała się z biedą, żeby synka Stefana wyprowadzić w świat. Synek Stefan został księdzem, a matka postarzała się, lecz wciąż jeszcze była praczką. Teraz synek przebywa w obozie, a matka martwi się i modli

o szczęśliwy jego powrót do domu.

Wyobrażałem ją sobie na podstawie swych wspo­mnień z lat pacholęcych. Oto matka Stefana — po­dobnie jak moja — stoi schylona nad balią, w balii gorąca woda, zanurzona w niej bielizna, a matka pierze i pierze, mydliny pienią się coraz mocniej,

para unosi się w izdebce, cuchnie i krztusi płuca, a potem przychodzi ktoś i powiada, że oto list od syna Stefana z obozu. I nic. Matka stoi teraz nad balią i czyta list. Literki przesłania para z balii, albo też oczy mętnieją ze wzruszenia i łzy-samotnice ciekną powoli i spadają na czarne literki, a literki rozpływają się...

Ksiądz Stefan podchodzi nieraz do jednego i dru­giego kolegi i zaczyna cicho, jakby nieśmiało i po­kornie:

Jeżeli chcesz, to mogę wysłuchać spowiedzi!... Bo jutro rano mam komunikanty!... Otrzymaliśmy spoza obozu!...

I wtedy ksiądz Stefan zostawał sam z naszym towarzyszem przy parkanie. Niby to patrzyli na kwiaty, a po prawdzie szeptali do siebie. Żeby nikt nie zauważył, gdyż wtedy jeszcze nie było wolno spowiadać. Patrzyli więc na kwiaty, a gdy jeden z nich kajał się przed nimi w pokorze, drugi, zapa­trzony w lilie przebaczał mu w imieniu Boga. 1 wciąż patrzyli w kwiaty.

Ksiądz Stefan często mówił o swojej matce. Po­wracał do niej w każdej prawie rozmowie, czekał jej listu, radował się każdym jej słowem. Często usiło­wał przedstawić mi jej tęsknotę za nim i jej niewy- słowioną radość, gdy pewnego dnia wróci po tylu latach do domu.

Wiesz, wydaje mi się nieraz, że potrafię wy­obrazić sobie jej radość, a gdy pomyślę głębiej o niej, spostrzegam, że nie potrafię. To jest bowiem radość, którą tylko matka może przeżywać, a nikt inny. Jak myślisz?

Czasem snuł szerokie plany na przyszłość. Marzył

0 tym, jak wyplenić zło, które rozmnożyło się na świecie ponad miarę, a pewnego razu długo coś my­ślał, idąc ze mną w milczeniu po ulicy obozowej.

O czym myślisz?

Ksiądz Stefan ocknął się z zamyślenia.

Myślę o tym, że my, księża, dotychczas za dużo mówiliśmy o niebie, a za mało o chlebie... Że kazaliśmy ludziom, by byli dobrzy, karciliśmy ich za popełnione grzechy, a nie umieliśmy szukać przy­czyn tych grzechów. Obóz dopiero nauczył mnie rozumieć, że zło lęgnie się przede wszystkim z nędzy ludzkiej!...

I stąd przypomina mi się tak żywo, kiedy na ulicach Rzymu spotykam dzieci, siedzące w łachma­nach na chodniku pod ścianą i żebrzące w milczeniu, dzieci spłodzone w nędzy, i kiedy spotykam tamte nieletnie dziewczyny przy Piazza S. Silvestro, brudne

1 złe, o starych twarzach, wołające piskliwym, za­chrypniętym głosem, jak rozczochrane papugi, swoje monotonne „Inglesi, America, Nazionale, Macedo­nia...", a biegnące do żołnierza amerykańskiego o gę­bie gangstera, gdyż wietrzą u niego czekoladę, gumę do żucia i dolary.

Tak, ksiądz Stefan miał słuszność. Zło Judzkie lęgnie się przede wszystkim z nędzy.

Potem pojawił się tyfus jeden i drugi. Tyfus brzuszny i tyfus plamisty. Przynieśli go z sobą ci nieszczęśliwi, których pędzono do nas z innych obo­zów, zagrożonych wojną. Przychodzili do naszego obozu ludzie-szkielety, ludzie głodni, wlokący się ostatnim wysiłkiem, zawszeni, robaczywi, zdziesiąt­

kowani po drodze i znaczący swą^golgotową drogę trupami swych współtowarzyszy. Współtowarzysze nie mogli już dotrzymać kroku i „esmani" strzelali do nich. i butami- spychali do rowów.

Amerykanie przechodzili już Ren. Obóz liczył chwile wybawienia na miesiące, potem na tygodnie, a ludzie konali i konali. Ksiądz Stefan zgłosił się na ochotnika do chorych w lazarecie. Niech przynaj­mniej konają z Bożym słowem na ustach. Mijały ostatnie tygodnie, ludzie wciąż konali, Amerykanie byli coraz bliżej, a kominy krematorium dymiły już teraz dniami i nocami...

I jeszcze zostało zaledwie kilka dni do wyzwo­lenia, już tam gdzieś nocami słychać było armaty, gdy spotkałem sztygara Macheja. Szedł ulicą''obo­zową i klął.

Co tobie? — zapytałem zdziwiony.

Jeszcze się pytasz? — wybuchnął z żalem. — Ksiądz Stefan umarł!... Dzisiaj rano!... Przeklęty ty­fus winien temu!... A mówiłem mu...

I wtedy w myślach ujrzałem starą matkę Stefana, tak bardzo podobną do „Piety" Michała Anioła!...

W Rzymie, dnia 25 stycznia 1946,

Mój drogi Janie z Bogumina!

Czasem przeżywam coś w rodzaju wyrzutów su­mienia, że kiedy ja tutaj wałęsam się po Rzymie, pijany słońcem, wolnością i trochę winem, to wy tam w Polsce, pod szarym niebem, krzątacie się pilnie koło odbudowania wszystkiego zniszczonego, zagry­zacie się troskami, nie macie nawet czasu spojrzeć na owe szare niebo, by się przekonać, czy ono istot­nie szare. Lecz potem usiłuję pocieszyć się nieśmiało, żeć przecież tego czasu nie mitrężę w Rzymie, źe jednak coś z niego korzystam, że staję się podobnym do kogoś zapobiegliwego, zbierającego i gromadzą­cego na zapas.

Pamiętasz, jak to czyniliśmy, gdy jeszcze byliśmy chłopcami? Było przecież lato, a my chadzaliśmy na hałdę zbierać odpadki węgla, by je gromadzić na na zimę. W szkole uczyli nas nauczyciele prześlicz­nych rymowanych bajek, ogromnie budujących

i wzniosłych, o skrzętnej mrówce, w drewutni zaś rosła wysoka kępa węgla i rosła, trzeba było deska­

mi nadstawiać ściany, a kępa węgla rosła aż pod •dach, matki chwaliły nas i patrzyły z zadowoleniem na naszą zapobiegliwość, my zaś chcieliśmy się wi­dzieć owymi mrówkami z tamtej niesłychanie budu­jącej bajki rymowanej, której nas uczono na pamięć w szkole powszechnej.

Wszystko to oklepanym, katarynkowym banałem. Można by tu jeszcze przytoczyć jakieś wyszukane po­równanie do chomika czy nawet zgoła do niedźwie­dzia, a nikogo to już dzisiaj nie wzruszy. Przecież te moje wyświechtane mądrości omawiali już do znudzenia Grecy w swych bajkach i na swych fry­zach, a o czym łacno może człek się przekonać, jeżeli zabłądzi do któregokolwiek z rzymskich muzeów.

I nie o tym chciałem Ci dzisiaj pisać. Lecz kiedy już zahaczyłem o greckie fryzy, przypomina mi się taki fryz na sarkofagu w galerii Borghesów, widziany oto niedawno. Na tych sarkofagach i fryzach roi się od scen mitologicznych, wspaniałych w swej prostocie i mądrości, na rzymskich zaś brak często owych postaci z mitologii, lecz budzą zdumienie po­wtarzające się dwurzędy falistych żłobkowań w mar­murze, które mogłyby uchodzić za uszeregowane algebraiczne znaki nieskończoności. Być może, że Rzymianie mieli właśnie ów znak nieskończoności na myśli, a może chcieli w ten sposób uzmysłowić fale, płynące w nieskończoność. Fale morza lub czasu. Nie wiem, jak to tam było po prawdzie. Jeżeli zapytać przewodnika, będzie Ci coś opowiadał o pry­mitywnej ornamentyce rzymskiej. Łajdak sam nie wie, lecz udaje mądralę, bo chodzi mu o napiwne. Zapytać kogoś ze zwiedzających, to popatrzy zdu­

miony na mnie i mruknie coś niechętnie. A do książ­ki nie chce mi się zaglądać. Jeszcze bowiem czas u mnie na tego rodzaju książkę. Zresztą niech sobie nad tym wszystkim łamią głowę ludzie uczeni. Mnie w tej chwili wystarczy samo tylko skromniutkie przeżycie bez dociekania istoty rzeczy.

A kiedy już jestem przy sarkofagach rzymskich, przypomina mi się śliczny marmurowy, lecz mocno już poszczerbiony sarkofag Hadriana w jego Mauzo­leum, a na sarkofagu rzeźbione główki maku. Już Ci

o nim wspomniałem w jednym z poprzednich listów, pisząc, że ów mak usiłuje w sposób symboliczny przedstawić śmierć jako łagodny sen, trwający w nie­skończoność.

Po tym mądrym Hadrianie pozostał tylko pusty sarkofag, złożony jakby do marmurowych rupieci w bocznej niszy, oraz samo Mauzoleum, które przez następne wieki przechodziło tak dziwne koleje. Dzi­siaj znajdziesz tam ponure, sklepione krużganki, wynoszące się spiralą na szczyt grobowca, znaj­dziesz tam wspaniałe sale papieskie, kaplice, posępne cele więzienne, jakieś komory śmiertelne, gdzie du­szono skazańców, a co mi żywo przypomina nasze obozowe komory gazowe, gdzie ludzi duszono w spo­sób może mniej brutalny, lecz potworniejszy,- znaj­dziesz tam stężałą emanację ludzkiej złości i okru­cieństwa, wyczuwasz koło siebie śmierć Beatrice Cenci na kształt błądzącej Niobidy, zwłaszcza jeżeli masz w oczach jej portret, przypisywany Guidowi Reni. Pytasz się wtedy w myślach, czy to istotnie jest owa Beatrice Cenci, zaduszona w tamtym gro­bowcu? Przecież to dzieweczka o tak wzruszającej

urodzie, o tak niewysłowionej dobroci w subtelnych rysach twarzy, o tak bardzo skrzywdzonych oczach,

o ustach — o których mówi Shelley — że świadczą

o niezwykłej grze fantazji i delikatności uczuć, tych uczuć, których wszystkie cierpienia nie zdołały po­konać i których sama śmierć, zdawałoby się, nie

byłaby zdolna zgasić... Jest-że to ta sama Beatrice Cenci?... I co więcej? Znajdziesz tam wspaniałą salę sądową, sypialnie papieży, freski najwybitniejszych malarzy Odrodzenia, zdradzieckie zapadnie w po­sadzkach, owidiuszowskie sceny miłosne we fre­skach na cokole sali sądowej, prześcigające w swym infantylnym bezwstydzie słynne freski pompejskie; wyczuwasz koło siebie obecność całych wieków, peł­nych pychy, intryg, morderstw, zuchwałych myśli

i pragnień, nabożnych wzruszeń, uskrzydlonych na­tchnień i mistycznego zatopienia się w Bogu. A prze­de wszystkim znajdziesz tutaj niedużą tablicą mar­murową z najpiękniejszymi słowami o śmierci, jakie znalazłem w Rzymie.

Nachylasz się w mroku i czytasz zdumiony: „Pa- rola rivolte all anima dali Imperałore Adriano me- rente“, a pod tym wstępem olśniewają cię wzrusza­jące słowa o śmierci z tamtych antycznych czasów, słowa, które zdumiewają swą prostotą i swą głąbią,

i pogodą, i swą ciszą. Oto umierający Hadrian żegna się z życiem i teraz pieszczotliwymi słowy przemawia do swej duszy:

Animula vagula blandula Hospes comesque corporis Quae nunc abibis in loca Pallidula rigida nt/dula Hec ut soles dabis jocos.

I myślisz z jakimś podświadomym żalem, że oto Hadrian umierał w tak wzniosły sposób, że jego śmierć była jakimś radosnym obrzędem żegnanego życia, że śmierć jego posiadała tyle wspaniałego, cezarskiego, imperatorskiego, a jednak tak bardzo prostego majestatu, iż dzisiaj „człowiek z obozu" czy barbarzyńca z Północy staje przed nim pełen pokory

i wzruszenia. I równocześnie pełen żalu, dlaczego w obozie koncentracyjnym musieli moi towarzysze konać jak rozdeptane, gnijące robaki, dlaczego ich śmierć nie posiadała niczego z owego majestatu, a raczej była podobna do zdychania parszywego psa pod płotem!... Dlaczegóż tak było?... Toć przecież ostatni żebrak na wolności, ostatni włóczęga bez­

domny umierał z większym majestatem i ze wspa­nialszym patosem, aniżeli moi towarzysze w obozie? Dlaczegóż tak było? Czemuż tyle nikczemności w człowieku-szatanie?

A tuż pod Mauzoleum Hadriana przelewał się szary Tyber, a na moście, strzeżonym przez marmu­rowych aniołów rozłożyła swój stragan gruba prze­kupka rzymska i sprzedaje kwiaty. Goździki czer­wone i różowe, pęki fiołków o zapachu dłoni młodej dziewczyny, żółte mimozy czyniące wrażenie, iż to słoneczne obłoczki na zielonych łodygach, a przede wszystkim białe róże. |

Gdybym miał ten list zaopatrzyć tytułem, byłoby to „Białe róże w Rzymie".

Białe róże bowiem, zerwane gdzieś w podmiej­skich ogrodach, zanurzone teraz w starych blaszan- kach po amerykańskim smalcu, wdzięczą się z nie- wysłowionym powabem na straganie wśród mnóstwa goździków, fiołków i mimóz. Po starym moście ka­miennym przechodzą tłumy, przebiegają dzieci, wlo­ką się żebracy, idą lekkim, wdzięcznym krokiem dziewczyny o czarnych oczach i o pełnych ustach malowanych, i uśmiechają się do róż. Białe róże rozkwitają powoli z nieśmiałych pączków, pysznią się swoją urodą w starych blaszankach, podobne do westchnienia tamtych młodych dziewczyn o czarnych oczach, kiedy marzą o pierwszej miłości.

Często przechodzę koło owych białych róż i zaw­sze patrzę na nie z uwielbieniem, a równocześnie z żalem. Mój żal znowu jest podobny do tej szarej wody Tybru pod kamiennym mostem.

Widok ich bowiem wywołuje osobliwe skoja­rzenie. Oto przywodzi w wspomnieniu fryz grecki, widziany w galerii Borghesów w ogrodzie Pincio. Ze tam ścigana Messalina swoją śmierć znalazła, zaszty­letowana po nocy w krzakach, nie ma z tym nic do rzeczy. Dla mnie istotniejszym jest ów fryz grecki na marmurowym sarkofagu. Przedstawia on między innymi scenami, związanymi z wojną trojańską, mat­kę Hekubę, płaczącą nad urną z popiołami swego syna Hektora. Oto siedzi na kamieniu, trzyma w dło­niach urnę i płacze, a najstarszy syn, który jeszcze jej pozostał, Polydoros, zbliża się i usiłuje podnieść jej schyloną głowę.

Rozpacz nieszczęśliwej matki, ujęta przez niezna­nego artystę helleńskiego w gest tragicznego patosu, jest tak przejmująca i tak bardzo matczyna, że od­nosi się wrażenie, iż to nie legendarna Hekuba nad urną z popiołami Hektora, lecz polska matka, jedna z wielu tysięcy matek, płacząca nad urną z popio­łami swego syna, którego zamęczone zwłoki spalono w krematorium niemieckiego obozu koncentracyj­nego.

Oto matce przysłano urnę, a w urnie rudy popiół. To są prochy twojego syna! — powiedziano jej, a matka teraz patrzy i nie może zrozumieć, że owa spora garść popiołu, to ciało jej umiłowanego dziec­ka. Dotyka palcami, a palce drżą bojaźliwie, a serce jej kamienieje z przerażenia i bólu, a łzy spadają w urnę i mieszają się z popiołem...

W krematorium obozu koncentracyjnego w Da­chau pracowali żydzi, a potem „zieloni". Byli to wię­źniowie, noszący na marynarkach zielone trójkąty

na znak, że są tak zwanymi zawodowymi zbrodnia­rzami. Po dwóch, po trzech miesiącach zmieniano załogę. Poprzednią zastrzelono. Kazano jej ustawić się twarzami do ściany, a jeden z „esmanów" kro­czył powoli za nimi, przykładał rewolwer do potylicy

i strzelał. Nowa załoga ujmowała zwłoki swych by­łych kolegów za ręce i za nogi i wlokła do krema­torium. Za dwa, trzy miesiące dzieliła los tamtych, by zrobić miejsce nowym skazańcom.

O czym ci ludzie myśleli podczas swej maka­brycznej pracy i jak się godzili z myślą o czekającej ich śmierci — nie wiem. Trudno mi się wczuć w ich położenie. Pracy mieli dużo. Pracowali na dwie zmiany, w dzień i w noc. Z kominów walił tłusty, ciężki dym, czołgał się w szarych tumanach po obo­zie, powlekał słońce żałobą, krztusił płuca i niecił odrętwiały lęk u żyjących.

Z kominów walił więc dniem i nocą ciężki szary dym. Zwłoki ludzkie kurczyły się na rozpalonych patelniach w piecach, wykręcały, podnosiły, jakby chciały usiąść, opadały ciężko na wznak, szczerzyły zęby w potwornym grymasie, zajmowały się niebie­skawym płomieniem, kapały resztkami gorejącego tłuszczu, czerniały stopniowo, rozpadały, aż w końcu przesypywały się jako żarzący popiół poprzez ruszta do podziemnej komory.

Obok pieców stały już przygotowane urny gli­niane. Gdy komora napełniała się po brzegi, dwóch więźniów schodziło do niej z urnami i jęli je szufel­kami napełniać gorącym jeszcze popiołem. Jedną, drugą, dziesiątą urnę... Potem naklejano na nie kar­teczki z imieniem i nazwiskiem. A nazajutrz szły

w świat. A potem jeszcze gdzieś tam jakaś nieznana nam Hekuba płakała nad urną z rzekomymi popio­łami swego syna Hektora!...

Obok krematorium, za wysokimi murami, pysznił sią śliczny „Wildpark". Były w nim smukłe topole nadwiślańskie, były przeróżne krzewy, osypane dro­bnym kwieciem różowym i żółtym, były białe, kręte ścieżki, urocze zagajniki, duży staw z wysepką, by­stry potok, szalet alpejski z wygodnymi fotelami, z biblioteką, kominkiem i obrazami, i były przede wszystkim kwiaty. Z wiosną zakwitały krokusy, ' potem wspaniałe bzy białe, purpurowe i blado-żółte goździki, a później jeszcze róże. Były one tak nie­ziemsko piękne, że zmęczone oczy nie chciały wie­rzyć, iż to róże.

Róże były białe i znużone spojrzenie obejmowało je w radosnym zachwycie, jakby to był uśmiech człowieka ogromnie dobrego, tak dobrego jak matka.

Boże, jakie to piękne! — pomyślałem wtedy głośno, gdy je po pierwszy raz zobaczyłem.

Obok mnie stał kolega, stary więzień obozowy, niedobitek z owej ogromnej armii więźniów, która była już przemieniona na popiół w krematorium. Przyszedł gdzieś znad Renu w pierwszych latach pa­nowania Hitlera i teraz już zapomniał, jak wygląda jego Ren, wymazał z pamięci swoje dzieciństwo, swoje radości, żonę i dzieci. Był już teraz człowie­kiem starym i tak bardzo zmienionym, że gdyby wrócił do swoich,.nie poznano by go wcale, on zaś nie poznałby nikogo. Byłby już wszystkiemu obcy.

Boże, jakie to piękne! — powtórzyłem ocza­rowany, pełen radosnego wzruszenia.

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się dziwnie.

Tak, piękne... — przyświadczył. — Lecz czy wiesz, dlaczego te róże takie piękne?

■— Dlaczego?

Widzisz, tu były kiedyś mokradła. So ein Moorland!... Tu były nieprzebyte torfowiska pełne dołów i stawów z gnijącą wodą. My tutaj zbudo­waliśmy obóz. Powstał kosztem istnień tysiąca a ty­siąca naszych kolegów. I te wszystkie doły w ,,Wild- parku" i te torfowiska zasypaliśmy grubą warstwą popiołów!... Wiesz, popiołem ze spalonych zwłok naszych kolegów. I stąd ta bujna zieleń i stąd te' przedziwnie białe róże!... Wiesz już teraz, dlaczego one takie piękne?... Już teraz wiesz?...

Wiem!

Widzisz, w każdym listku, w każdym najdrob­niejszym ździebełku trawy i w każdym płatku tej białej róży zamknięta cząsteczka umęczonego czło­wieka. On już skonał, jego ciało spalone, a jednak nadal żyje... Oto, widzisz?... Nawet w tym przecud­nym płatku róży!... Widzisz?... — i dotknął jej palcem.

Widzę!

I kiedy dzisiaj na moście Michała Archanioła widzę białe róże, przypominają mi się tamte róże, rosnące na popiołach moich kolegów w „Wildparku" w Dachau, i przypomina się radosne pożegnanie umierającego Hadriana ze swą duszą i Hekuba przy­pomina mi się, Hekuba z greckiego fryzu, płacząca nad urną z popiołami swego syna Hektora.

W Rzymie, dnia 1 luiego 1946.

X

Najdroższa Alinko!

Podziwiam Twoją iście chrześcijańską pokorę. Wspominałem Ci już o tym przy innej sposobności, dzisiaj powtarzam to samo. Bo ją naprawdę podzi­wiam! Skąd się ona wzięła u Ciebie, trudno mi do­ciec. Jeżeliby Cię zapytać o to, także nie będziesz umiała powiedzieć. Powiedziałabyś w ten rozbraja­jący sposób dziewczyński, że oto po prostu wzięła się i skończone.

Przypuszczam tylko, że na jej powstanie złożyły się wszystkie Twoje przeżycia, począwszy od tamtej chwili, kiedy do waszego mieszkania w Kaliszu przy­szli w nocy urzędnicy Gestapo i wyrzucili Cię z mat­ką na ulicę, żeby zająć je dla jakiegoś „Volksdeut- schera"; począwszy więc od tamtej ponurej chwili, poprzez całą Twoją gehennę w niemieckim obozie pracy, a skończywszy na Twoim powędrowaniu na zachód, po przyjściu wojsk angielskich, by znaleźć się na uniwersytecie w Louvain. Zdaję sobie sprawę, że ów przeskok był tak gwałtowny, przeskok z lat dziecięcych jeszcze do wieku dojrzałego, pełnego gorzkich doświadczeń, sponiewierania najgłębszych

twych wzruszeń i patrzenia w bolesnym zdumieniu w brutalny, ohydny realizm już nie życia, lecz upo­karzającego bytowania, kiedy wszystko uprzytomnię sobie, nie powinienem dziwić się Twojej pokorze.

Dziwię się raczej czemu innemu. I to bardzo się dziwię! Że mimo tego piekła, które musiałaś przejść podczas wojny, zachowałaś tę dziwną prostotę i ra­dość życia, a przede wszystkim, że jeszcze posiadasz wiarę w człowieka. Boć to przecież tak niesłychanie dużo!...

Są chwile, że Ci tego zazdroszczę.

Chociaż nie! Nie zazdroszczę, lecz raduję się bar­dzo, że zdołałaś ocalić i wynieść z tamtej pożogi te wszystkie wartości moralne, bez których życie nie byłoby godnym życia. I co więcej, że wartośęi te umiesz pomnażać, dzieląc się nimi ze, swoimi naj­bliższymi i z tymi, którzy Twojemu sercu najmilsi.

Z listów Twoich dowiaduję się, że ową równo­wagę psychiczną i moralną już posiadasz, lub przy­najmniej jesteś jej bardzo blisko, i że do jej uzy­skania i utwierdzenia podchodzisz w sposób może niewyrozumowany, lecz z serdecznej potrzeby, zna- chodząc ją w prostej wierze w Boga —; a której Ci istotnie zazdroszczę — i w tej prostej wierze w czło­wieka. Ale przede wszystkim w wierze w Boga, bo jedynie z wiary w Boga wypływa wiara w człowieka. A jednym z tych środków, wiodących Cię do wiary w Boga i w człowieka — to u Ciebie muzyka.

Lubisz muzykę, nie zdając sobie sprawy, dlaczego. A ja wiem! Muzyka jest dla Ciebie tym samym, czym stała się dzisiaj po wojnie dla innych, dążących również świadomie czy też podświadomie do uzy­

skania w niej owego greckiego Katharsis. Dzisiaj bowiem muzyka dla współczesnego człowieka już przestaje być rozrywką, czy jakimś towarzyskim „evento", a staje się głębokim przeżyciem, umożli­wiającym mu ucieczkę przed wszelkim spospolito- waniem jego myśli i serca, i przed koszmarnymi wspomnieniami zła, które spłodziła wojna. Dzisiaj zmęczony człowiek szuka w muzyce tego uciszenia własnego serca i tego oczyszczenia się ze zła wojny, słowem — szuka w niej owego Katharsis, jakie da­wała helleńskiemu człowiekowi tragedia Ajschylosa czy Sofoklesa.

Kiedy patrzę dzisiaj na te tłumy ludzi, wypełnia­jące rzymskie saile koncertowe przy Piazza Cavour i via dei Greci, tłumy złożone nie tylko ze zblazo­wanych estetów i melomanów, lecz z fryzjerczyków, żołnierzy, młodzieży akademickiej, z pokornych bra­ciszków zakonnych i chudych urzędników, z dziew- “ czyn sklepowych i z oficerów, z policjantów wolnych od służby i ze służących, co przybiegły na koncert po drodze, mając w torbie cebulę i główki sałaty; i kie­dy patrzę, jak te tłumy szaleją, jak krzyczą i jakby w ekstazę wpadają, gdy orkiestra ukończy którąś tam symfonię Beethovena czy Brahmsa, jak domaga się powtórzenia Debussyego lub Paganiniego; kiedy podczas muzyki Chopina patrzę na twarze i dostrze­gam, że w tych ludziach dzieje się coś niezwykłego, że przeżywają jakieś radosne misterium, kiedy widzę, jak te oczy płoną, że te na wpół rozwarte usta zdają się pić muzykę jak spragniony pątnik wodę, że ktoś tam zakrywa oczy dłonią i głowę opuszcza na piersi, bo wstydzi się swego wzruszenia, a ktoś inny znów

ulega złudzeniu, że mu rosną skrzydła u ramion, a ktoś inny jeszcze splata przed sobą dłonie jak do pacierza — kiedy na to wszystko patrzą, widzę, że znajduję się w zbiorowym ekstatycznym przeżyciu nowej rzeczywistości, że serca i dusze nasze oczy­szczają się w Katharsis sztuki, że wszyscy w tej chwili stajemy się już innymi ludźmi, u których zaczyna kiełkować nowa, radosna wiara w Boga i w człowieka.

I wtedy muszę myśleć o Tobie,, Alino, i o naszym obozie koncentracyjnym w Dachau.

I myślę również o tym wspaniałym micie greckim, sławiącym muzykę Orfeusza. Wszak znąsz, Alinko, ową wzruszającą legendę o tym, jak to Orfeusz po­szedł do podziemi, żeby wyzwolić Eurydykę i jak swoją muzyką pokonał wszystkie złe moce, które broniły mu drogi do niej. Nawet kamienie były wzruszone!...

W willi Albani znalazłem kopią greckiej płasko­rzeźby, przedstawiającą chwilę, kiedy Orfeusz wy­prowadza już Eurydykę z podziemi. W opuszczonej lewej dłoni trzyma swą czarodziejską lirę, prawą uj­muje miękkim ruchem dłoń Eurydyki, wspartą na jego ramieniu. Oto za chwilę odwróci się i wypro­wadzi ją na świat. W oczach Orfeusza, typowych dla greckiej rzeźby z wczesnego okresu, w jego pochy­leniu głowy do przodu i w tym wygięciu prawego ramienia mieści się tyle tkliwości i radosnego, ci­chego wzruszenia i szczęścia, że zdawałoby się, iż żywa to postać, a nie rzeźbiony marmur. I tylko czekać, skoro wstanie z marmuru i przejdzie przed naszymi oczami w milczeniu, wiodąc za rękę dzie-

weczkę Eurydykę, białą i drżącą, pełną miłosnej po­kory i niepojętej ufności. Merkury pójdzie za nimi, jak cień ich błękitnego szczęścia. A oni sami, po­dobni do białych, prześwietlonych cieni, miną nas w milczeniu i utoną w przestrzeni.

Pozornie to tylko piękna legenda, która może mniej lub więcej urzekać swą urodą. A tymczasem w rzeczywistości głęboka to znajmość psychiki ludz­kiej u dawnych Greków i zdawanie sobie sprawy

"A

z wpływu muzyki na człowieka. Legenda o Orfeuszu- i o Eurydyce — to prześliczny symbol wartości mu­zyki, zdolnej nie tylko kamienie, lecz chyba nawet kamienne serca ludzkie wzruszać.

I kiedy patrzę na tamte szalejące tłumy w rzym­skich salach koncertowych, gdy już muzyka ukoń­czona, a zasłuchane do ostatka podczas jej trwania, i kiedy patrzę na tłum uliczny przy termach Diokle­cjana, czy na moście nad Tybrem, czy też na Corso Umberto, otaczający nabożną ciżbą ślepego grajka ulicznego, przypomina mi się tamten mit o Orfeuszu i Eurydyce. Tym bardziej, że ślepy grajek spod ter- mów Dioklecjana i z mostu nad Tybrem tak bardzo mi przypomina Orfeusza z greckiej płaskorzeźby w willi Albani. A raczej ślepe oczy jego przypomi­nają mi oczy Orfeusza.

Grajek ów wędruje po całym Rzymie. Jest o wiele starszy i wcale nie taki piękny, jak Orfeusz. Liczy koło czterdziestu lat, jest barczysty, o grubych ry­sach, o stale przymkniętych oczach. A kiedy prze­chyli głowę w ekstazie i podniesie powieki, wnętrze jego oczu jest szare i podobne do oczu greckiej rzeź­by z wczesnego okresu. Jego oczy wtedy są podobne do oczu Orfeusza, gdy wzruszony patrzy w oczy Eurydyki.

Ślepy grajek rzymski siada na małym stołeczku, na kolanach trzyma akordeon i czeka. Twarz jego jest podniesiona i nieruchoma. Za nim staje jego przewodnik. 1 w pewnej chwili zaczyna grać. Z po­czątku jest to tylko próba palców, nabieranie biegło­ści, pierwsze nieśmiałe, sztywne jakieś dźwięki. Wy­dobywa kilka akordów, powtarza je, splata w bogatą

harmonię, urywa znienacka i przez chwilę milczy.. Bo oto odnalazł siebie w tamtych skłębionych tonach. I teraz dopiero jakby nabierał tchu, rozszerza barki, pochyla głowę i palce jego zaczynają szaleć po kla­wiszach.

Gra przeważnie fragmenty z muzyki klasycznej.

Palce jego wydobywają z tamtego pogardzonego instrumentu to wszystko, co nieraz z trudem udaje ,się wydobyć wyszkolonemu pianiście. To zaczyna już być nie jakieś mechaniczne czy pamięciowe od­twarzanie pierwowzoru, lecz staje się artystyczną jego interpretacją, pełną utajonego życia, które wy­bucha czasami olbrzymimi kaskadami wspaniałych tonów, czasem przemienia się w ciche drżenie serca, czasem tętni żywą krwią, czasem zamienia się w sze­leszczący urok księżycowej nocy, czasem płacze w jego muzyce czyjeś ogromnie skrzywdzone serce, czasem płonie krwista żagiew buntu, czasem kwili zagubione dziecko, a czasem przechodzi w westchnie­nia tak ciche i subtelne, iż rzekłabyś — Orfeusz gra w tęsknocie za swoją Eurydyką.

Czasem gra tylko dla tłumu. Zbywa słuchaczów jakąś tanią melodią taneczną jedną i drugą, po czym milknie.

A potem znowu zaczyna cjrać dla siebie. Palce jego lecą po klawiszach, a on przechyla się do tyłu, przechyla głowę, otwiera szeroko ślepe oczy i znowu przeżywa swoją muzykę z taką pasją, z taką namięt­nością, że jego ekstaza udziela się tłumowi, który w tej chwili stoi przed nim cichy, pokorny, zasłu­chany i jakby zatopiony w egzaltowanej modlitwie.

A kiedy muzyka dochodzi do najwyższego napięcia

uczuciowego, wtedy trwa w tamtej ekstatycznej po­zie i skanduje szeptem jakieś słowa. Może to jakieś zaklęcie, może modlitwa, może tęsknota za utraco­nym światłem...

Spieszący przechodnie zatrzymują się, otaczają go wielkim kołem i słuchają, pomieszani z uliczni­kami, z robotnikami, z dziewczynami o subtelnej urodzie, o wykwintnych ruchach, i z dziewczynami- ulicznicami. Tłum rośnie i rośnie i wtedy zdumiony patrzę, bo obok jakiegoś profesora czy malarza

o długich siwych włosach, obok starej przekupki stoi jakiś kleryk w czarnym kapeluszu o ascetycznej twarzy, obok ulicznika policjant, obok amerykań­skiego oficera brudny, rozchełstany włoski żołnierz zdemobilizowany, potem jakiś ptak niebieski o chy­trej gębie złodziejaszka, tam małe dziecko, i znowu wymalowana dziewczyna o prostackich manierach, w zbyt krótkiej spódniczce, a potem już tłum bez­barwny, bezwyrazowy i bezimienny.,

I wszyscy w owej chwili przeżywają podobne misterium, co tamte tłumy w teatrze Adriana pod­czas 9-tej symfonii Beethovena.

Oto pod kolumnadą idzie jakaś dziewczyna z ob­dartym i kudłatym chłopcem. Dziewczyna jest ład­na, lecz w tej chwili jest brzydka, bo ciska jakieś złe, syczące, zjadliwe słowa w nachmurzoną twarz swo­jego przyjaciela. Znienacka posłyszała muzykę ślep­ca. Milknie i pociąga za rękę swego towarzysza. Przeciska się przez tłum i staje na wprost grajka. I teraz można patrzeć na nią i widzieć, jak ulega muzyce. Oto jej brzydka, jędzowata, zła twarz wy- pogadza się, przemienia powoli, gaśnie w jej rysach

tamten gniew, szlachetnieje, staje się piękna, jasna, uduchowiona i kiedy tak stoi zapatrzona w ślepca i zasłuchana w jego muzykę, z na wpół otwartymi ustami, z rozszerzonymi czarnymi oczami, znierucho­miała w rosnącej ekstazie — spostrzegasz, że to już nie jest wulgarna ulicznica, lecz człowiek, może nie­szczęśliwy człowiek, który przeżywa łaskę Katharsis. I być może, że gdyby jej nie było wstyd, oparłaby się o ramię swego, również przemienionego przyja­ciela i płakałaby z głową ukrytą na jego piersiach.

I rozumiem wtedy, patrząc na ów tłum, dlaczego w greckiej legendzie kamienie były wzruszone i dla­czego złe potwory płakały, gdy Orfeusz grał, idąc po swoją Eurydykę...

Śliczna legenda i pełna głębokiej symboliki.

Wątpię jednakże, czy nawet taka muzyka byłaby zdolna wzruszyć „esmanów" w naszym obozie kon­centracyjnym. To już bowiem nie byli ani ludzie, ani kamienie, ani potwory, lecz to były szatany. Takiego szatana znalazłem w Rzymie, w muzeum watykańskim, lecz to jednak nie jest ten szatan, który przyszedł na świat i rozpętał wojnę i bestię w czło­wieku.

' Szatan z muzeum watykańskiego, służący do ta­jemniczego kultu Mitry w pierwszych wiekach chrze­ścijaństwa, jest nawet piękny w swej brzydocie. Oto stoi kamienny, omotany od stóp po barki wężem, z głową potwora przypominającą stylizowaną gło­wę lwa, z rozwartą paszczą o ostrych kłach, wąski w biodrach, podobny do głowni, jarzącej się krwa­wym blaskiem wśród ciemnej nocy, zły, rozjątrzony i jakby ryczący w rosnącym gniewie. Nie uczyni

krzywdy, bo wąż spętał mu nogi. To jest szatan, do którego modlili się jacyś obłąkani ludzie o ponurych duszach i o zatrutych sercach.

Wieki średnie przekazały nam szatana różnego. Raz bywał poczwarą, przyśnioną chyba w delirium łremens, śmieszny i naiwny, głupi i odęty pychą, potem był szatan zły i chytry, podstępny i krwiożer­czy, był szatan szary i smutny, był rudy i zwycięski, był rubaszny, był podobny do lisa, był kaprawy i że­braczy, zjadliwy i szyderczy, jak tamten na gzymsie wieży Notre Dame w Paryżu, lecz szatana tak złego, tak strasznego i tak potwornego, jakiemu patrzył człowiek w oczy podczas wojny, nie — takiego sza­tana ludzkość jeszcze nie widziała, nie wyśniła.

Szatan przyszedł na świat w postaci człowieka, pijanego swą pychą. I obojętne, czy to był Himmler, czy ten zapity „esman" w kuchni obozowej w Da­chau, gruby, opasły i wieprzowaty Góring, czy ów chudy i głupkowaty nasz Blockfiihrer w obozie, czy to był milczący, zamknięty w sobie, rozmiłowany bałwochwalczo w swej pięcioletniej dziewczynce szef politycznego oddziału Gestapo w Dachau, czy też stary, zniedołężniały fizycznie lekarz obozowy, przeprowadzający doświadczenia z malarią, flegmo- ną i z zamrażaniem na śmierć moich kolegów w laza­recie obozowym, czy to był zwykły pismak czy też urodziwa dziewczyna o dużych jasnych oczach i o ja­snych włosach, kierowniczka żeńskiej młodzieży hitlerowskiej w Dachau, potrafiająca głaskać swego psa, a równocześnie kopnąć starego więźnia politycz­nego, że nie zdjął przed nią czapki — wszystko to był jeden potworny szatan wieloosobowy, szatan krwio-

żerczy, szatan tak straszny, jakiego jeszcze nikt w ciągu istnienia świata nie spotkał, szatan zwycię­ski, triumfujący, opęczniały krwią ludzką, złem i nie­nawiścią.

Takiemu szatanowi patrzyliśmy w oczy i nie wiem, Alinko, czy nawet Orfeusz zdołałby go swoją muzyką wzruszyć.

Lecz ów szatan jest również i głupi.

Oto ulicznemu grajkowi w Rzymie wyłupił oczy na wojnie, a grajek — niby głuchy Beethoven - aczkolwiek ślepy i szarymi oczodołami patrzący w słońce za swoimi wizjami muzycznymi, uzdrawia ludzkie serca, zbierane ha bruku.

Ślepy grajek rzymski ma dzisiaj oczy Orfeusza 7 greckiej płaskorzeźby, a twarz podczas muzyki tak bardzo uduchowioną, że podobny staje się do jed­nego z tych licznych grających Aniołów Beato Ange- lica z muzeum św. Marka we Florencji, czy też Me- lozza da Forli z galerii watykańskiej. Wprawdzie nie jest tak młodzieńczy, jak tamci Aniołowie, chodzi w znoszonym ubraniu, bywa często nieogolony i za­latuje czosnkiem i tanim winem; lecz mam na myśli to wewnętrzne objawienie, prześwietlające jego twarz zbiedzoną. I może tym jeszcze się różni, że gdy owe Anioły swoją muzyką sławią wielkość Boga, to ślepy grajek znad Tybru oczyszcza nią ludzkie serca i prostuje ich ścieżki, by im łacniej było trafić do Boga. Na przekór tamtemu szatanowi, co mu wy­łupił oczy na wojnie.

W naszym obozie koncentracyjnym działo się coś podobnego.

Oto nieraz jakiś grajek, ubożuchny duchem, usiadł gdzieś pod barakiem i jął wygrywać ogromnie prostą melodię na organkach. A czasem przybłąkał się do nas współtowarzysz cygan i za kawałek chleba czy za kilka kartofli rzępolił nam na skrzypcach. A ludzie słuchali, bo to była niesłychanie piękna mu­zyka!... A potem jeszcze pojawił się nauczyciel Gru­ca z Górnego Śląska i ksiądz Mizgalski z Poznania i stworzyli chór. Czterogłosowy chór śpiewał kolędy, i wędrował z nimi od bloku do bloku. A ludzie zno­wu słuchali i tłamsili w sobie łzy, i zapominali o po­nurej rzeczywistości, i przemieniali się w aniołów chociażby na drobną chwilę, bo.chór śpiewał naj­piękniejszą kolędę na świecie, tamtą naiwną balladę kolędową o „Jezusku malućkim jako rękawicka".

Zmęczony człowiek'słuchał i stawał się znowu innym człowiekiem. Prostował się, podnosił głowę, prężył ramiona, a jego przygaszone oczy jęły się rozpalać i patrzeć zuchwale i z pogardą w ślepia szatana. I już nie załamywał się ani nie szedł z do­brej woli na linię obstrzału, ani nie wieszał się w ustępie, ani nie pożerał z głodu obierzyn kartofli, które go o rychłą śmierć przyprawiały, bo teraz już chciał żyć, bo jego wola życia stawała się tak mocna, że już jej tamten szatan nie potrafił skruszyć.

Ow szatan jest istotnie głupi. -

Bo oto po tylu latach wędrówki po piekle wystarczy pójść dzisiaj do Panteonu w Rzymie. Kiedyś dumny Marcus Agrippa zbudował go — jak głosi antyczny napis na architrawie — by uwiecznić swoje zwycię­stwo nad Antoniuszem i Kleopatrą, w marmurowych niszach zaś poumieszczał posągi siedmiu bóstw rzym-

skich. Dzisiaj w niszach stoją Święci Pańscy i przez ogromny otwór w czubie rotundy patrzą w błękitne niebo nad Rzymem. Z otwartej kopuły zaś wchodzi

słońce do wnętrza, takim olbrzymim, skośnym, zło­tym słupem i rozprasza się w harmonijnie rozłożonej przestrzeni. Cisza w niej uśpiona i dostojeństwo wieków. Sączy się daleki szum miasta, a człowie­kowi wydaje się, że to czas szumi. A gdy znienacka odezwą się organy, przypomina się wspaniały sonet Baudelaire’a o muzyce, zaczynający się słowami:

La musique souvent me prend comme une mer!...'1

Organy w Panteonie grają, a muzyka ich płynie ze wszystkich stron, wycieka ze ścian, zdaje się schodzić wraz ze słońcem'przez tamten okrągły otwór w sklepieniu, wypełnia wnętrze do ostatka, kłębi się jak złoty dym ze złotych kadzielnic, syci zszarzałe serce ludzkie i podobnie jak u Baudelaire'a, ujmuje człowieka, jak morze i niesie w błękity...

I stąd, Alinko, ów szatan jest głupi, bo w swej przewrotnej złości zapomniał o muzyce, jakakolwiek by ona była; czy wydmuchiwana przez prostaczka na organkach w obozie koncentracyjnym, czy też przeżywana przez ślepego grajka nad Tybrem, czy też powtarzana przez nieznanego organistę w ceza­rowym Panteonie, czy stworzona przez głuchego Beethovena w dziewiątej symfonii. Zapomniał więc

o muzyce tamten głupi szatan i o tym zapomniał, że człowiek współczesny przeżywa w niej swoje Ka­tharsis!...

Duży list Ci napisałem, a ja chciałem przecież tylko donieść Ci, że myślę o „szarej studentce w Lou- vain” i że ją serdecznie pozdrawiam...

W Rzymie, dnia 2 lutego 1946.

Kochany Janie,z Bogumina!

Zapytujesz się w swym liście o moje przeżycia w galerii watykańskiej. Trudno mi je zdefiniować. Wiem, że przeżywam osobliwe wzruszenia, lecz jakie one, nie chcę wiedzieć. W ogóle lękam się wszelkiego analizowania tego rodzaju stanów psy­chicznych, bo pozbawiam się wtedy radości prze­żywania.

Do galerii watykańskiej często zachodzę. Trzeba przejść koło zmurszałego Zamku Anioła nad Ty- brem, który zawsze budzi u mnie jakąś nieuświado­mioną grozę, gdy pomyślę, że w jego murach konali ludzie, a między nimi dziewczyny, podobne do Bea­trice Cenci z obrazu Guida Ren i.

Irytuje mnie to skojarzenie, bo już raz nareszcie pragnąłbym patrzeć na mój Rzym inaczej, aniżeli przez pryzmat obozu.

Trzeba więc przejść koło ponurego Zamku Anioła i myśleć wtedy o czymkolwiek, chociażby o tej sto­krotce na Sacra Via, by nie zwalały się na mnie wspomnienia z obozu. Potem trzeba jeszcze wędro­wać wzdłuż wysokich murów Watykanu, na których,

w drobniuchnycń szczelinach, rosną pęki traw i ja­kieś blade kwiaty bez nazwy, oraz pysznią się ka­mienne herby z tiarami i z Piotrowymi kluczami, by nareszcie dotrzeć do ogromnej bramy wejściowej. W sklepionym krużganku siedzą przewodnicy i cza­tują na gości. I jeżeli pojawi się jakaś grupa zwie-

V l

* |

dzających, podbiegają i zaczynają mówić wszystkimi prawie językami Europy. Po polsku tylko nie umieją, co ich przyprawia o głębokie zmartwienie.

Ja obywam się bez przewodnika i najlepiej na tym wychodzę.

Do galerii Watykańskiej często więc zachodzę i przejdę jedną i drugą i trzecią salę, by w końcu odkryć jakiś obraz, który wyjątkowo w tym dniu właśnie staje mi się najbardziej bliski.

I chociaż taki D'Arpino nie jest notowany na giełdzie historyków sztuki i snobizujących estetów, urzeka mnie swoim ,,L'Annunziazione", gdyż jego Madonna jest tak śliczna i tak bardzo radująca wdzię­kiem młodej dziewczyny, spotykanej czasem w tłumie na ulicach Rzymu, że trudno oprzeć się jej urokowi.

Wczoraj zatrzymałem się przed obrazem Cara- vaggia „Święty Piotr zapiera się Chrystusa". Oto święty Piotr, towarzyszący pojmanemu Jezusowi, usiadł w przedsionku pałacu najwyższego kapłana i grzał się przy ognisku. ,,A ujrzawszy go niektóra dziewka u ognia siedzącego, i pilnie mu się przypa­trzywszy, rzekła: I ten z nim był! A on się go zaprzał, mówiąc: Niewiasto, nie znam go!..." Dziewczyna jest przekonana, że przecież ten stary, siwy, łysy czło­wiek o pomarszczonym czole i o zaniepokojonej twarzy znajdował się w towarzystwie Chrystusa. Oświetlona jaskrawo przez światło, padające gdzieś 1 góry, nachylona do przodu, o prostych, grubych rysach, wpatrzona w starca, rozłożyła przed nim dło­nie w żywej gestykulacji i mówi do niego gwałto­wnie, że go przecież widziała z nim. A święty Piotr położył prawą dłoń na piersiach, a lewą odpiera jej słowa, broni się przed nimi, a w oczach jego pełza głupi strach, trwoga i żal, że swego Mistrza wypiera się w tak wielkiej godzinie.

Przed obrazem można stać bardzo długo i słuchać niekończącej się rozmowy między służącą a świętym Piotrem.

I znowu przypomina mi się obóz, kiedy niektórzy powoływali aię na świętego Piotra:

{'7

i

Przecież Piotr trzykrotnie zaparł się Chrystusa, a jednak został świętym!.,.

Tak, ale to był święty Piotr, a ty jesteś ,,Volks- deutscherem ’!... I ty nie zostaniesz nigdy świętym, lecz pospolitym łajdakiem, który podpisał „Volks- listę".

I rosłą wtedy nienawiść i gniew i żal między ludźmi w obozie.

Przecież ja mogę zostać Wallenrodem! — bro­nił się tamten.

Lecz to był już tylko mizerny zwrot retoryczny, który nie przekonywał nikogo. Nawet obwinionego.

A niesłusznie!

W Rzymie nie ma już gęsi na Kapitolu, ni wilczy­cy, lecz są koguty. Koguty zaczynają śpiewać koło północy i śpiewają do świtu. Dziwny to śpiew, jakby zwoływanie się na jakąś wyprawę, jakby wzajemne przypominanie sobie, iż należy czuwać. Pierwszy kogut odezwie się gdzieś na Monte Pincio. Odpo­wiada mu drugi w okolicy Kwirynału, a w te pędy biegnie za nim zdyszane wołanie jakiegoś chudego kogucika koło Santa Maria Maggiore, potem przy Lateranie, potem jeszcze gdzieś w starym Rzymie nad Tybrem, by wreszcie wywołać basowe echo w okolicy Palatynu czy zgoła u stróża na Forum Romanum.

Za Mussoliniego gęgały gę^si na Kapitolu i drep­tała w ogromnej klatce wilczyca koło skały Tar- pejskiej. Czasem wilczyca wyła, a wtedy zabobonni Rzymianie na Zatybrzu żegnali się nabożnie i szeptali jakieś zaklęcia. Potem przyszła wojna, Niemcy zjedli gęsi kapitolińskie, a wilczyca wyrwała się z klatki

i biegała nocą po ulicach. Zabobonni Zatybrzanie widywali ją, jak przemykała w księżycu pod ściana­mi cuchnących kamienic, i opowiadali jeden dtugie- mu, że wilczyca szuka Remusa i Romulusa. W końcu zmówili się wszyscy, urządzili na nią obławę, zabili kłonicami i również zjedli. A gdy przyszli Anglicy do Rzymu, jakiś utalentowany dowcipniś wywiesił w nocy olbrzymi afisz, a na afiszu stała zdumiona wilczyca, maleńki Remus i Romulus skulili się za jej nogami i patrzyli z przerażeniem, jak dwaj grubi żołnierze angielscy położyli się wygodnie na wznak pod wilczycą i jak ją ssają z ogromnym zadowole­niem. Wilczyca zaś ogląda się i nie może pojąć, skąd znienacka Remus i Romulus przemienili się w takich tęgich, rudych i nienasyconych dryblasów.

Dziś już więc nie ma na Kapitolu ani gęsi, ani wilczycy, lecz pozostały koguty, które zaczynają się zwoływać o północy z jednego krańca miasta po drugi kraniec. I tamto ich wołanie znowu przypo­mina mi obraz Caravaggia ze świętym Piotrem, za­pierającym się swego Mistrza trzykrotnie przed brudną dziewką, a w dalszym łańcuchu skojarzeń przypomina mi obóz koncentracyjny, a w nim tych ludzi, którzy podpisywali ,,Volkslistę".

Trudno ich za to potępiać.

Ja ich wcale nie potępiam. Mieli do wyboru albo perspektywę podłej śmierci, albo perspektywę zwol­nienia | obozu i powrotu na wolność. Przekonała mnie do nich rozmowa z moim przyjacielem-Niem- cem, ideowym komunistą, przebywającym w obozie ' od kilku lat przed moim przybyciem.

Spotkałem go na ulicy obozowej, gdy wracałem z sąsiedniego baraku, gdzie namiętnie dyskutowa­liśmy nad wartością podpisania „Volkslisty". Więk­szość jej przeciwników była nieubłagana i nie do­puszczała żadnych okoliczności łagodzących.

A ty, Fritz, co myślisz o tym wszystkim? [— zapytałem go z miejsca.

Co ja myślę? — powtórzył i zaśmiał się chrap­liwie. — Ja myślę o tym wszystkim tak: ostatni du­reń ten, kto nie chciałby podpisać takiej świńskiej „Volkslisty"! Przecież nas więźniów nie obowiązuje żadna etyka wobec tych zbrodniarzy!... Jeżeli oni nie kierują się żadną etyką, przyjętą w świecie kul­turalnym czy chrześcijańskim, to skąd mnie ma wią­zać wobec nich owa etyka? Wszystko to nonsens!... To przeklęte bydło można zniszczyć tylko ich własną bronią! Chcą podpisać, to podpiszą, lecz tylko dla­tego, żeby wyjść na wolność, a będąc na wolności wbić nóż w ich plecy!... Rozumiesz mnie? To jest najwyższa moralność niewolnika!... Niszczyć to by­dło przeklęte ich własną bronią!...

Umilkł, bo gniew go poniósł. Przez chwilę paso­wał się z nim, a gdy ochłonął, dodał 1 melancholij­nym uśmiechem:

To jest moja' etyka!... Rozumiesz mnie? To jest moja etyka! Nikomu jej nie chcę narzucać!...

A potem jeszcze dodał, gdy mieliśmy się już po­żegnać:

To tyczy się tylko tych naszych kolegów, któ­rzy podpisują „Volkslistę" nie po to, by zaprzeć się swoich ideałów, lecz by je ratować przed zagładą

-w obozie... By je móc w życie wprowadzić na wol­ności!...

I kiedy dzisiaj słyszą po nocy nawołujące się koguty w Rzymie, przypomina mi się owa rozmowa w obozie. I równocześnie przypomina mi się inny obraz Caravaggia w kościele Santa Maria del Popolo, przedstawiający „Nawrócenie się Szawła". I wtedy wspomnienie tamtej rozmowy traci na wyrazie, bo przypominam sobie spotkanie z młodym podchorą­żym, który oto niedawno przyszedł do mnie i przy­niósł mi swoje wiersze do oceny. Nie potrafię wierszy oceniać, lecz jego wiersze przeczytałem zaintrygo­wany ich treścią. Młody ten człowiek przeszedł trzy obozy koncentracyjne, napatrzył się do syta w ślepia szatana i to, co przeżywał, ujął w bardzo proste i tro­chę niezgrabne rymy.

I jeden z jego wierszy parafrazuje „Ojcze nasz" w sposób wybitnie bluźnierczy naśladując w nim podświadomie może, lecz przede wszystkim nieudol­nie fragment z „Dziadów" czy z Kasprowiczowego Hymnu „Święty Boże". Zaczyna się od słów: — Oj­cze nasz — który nie jesteś naszym ojcem!...

Przechodzi w ten sposób całą modlitwę Pańską.

Dlaczego pan napisał tego rodzaju parafra­zę? — zapytałem zdumiony.

I wtedy ów młody, nieudolny poeta jął mi opo­wiadać o swoich obozach. Nie powiedział mi nic nowego. Wszystko to bowiem sam widziałem i prze­żywałem. Nawet ten jego bunt, kiedy człowiek pa­trzył przerażony na zbrodnie, dokonywane w sposób niepojęty dla naszego umysłu i dla naszego serca, i kiedy w pewnej chwili wydzierało się ogromnie

rozpaczliwe pytanie, czy jest Bóg, czy nie ma Boga? Bo jeżeli jest Bóg, dlaczego tak spokojnie, bez współ­czucia patrzy na owe zbrodnie, dlaczego nie porazi wcielonych szatanów, dlaczego pozwala złu trium­fować?...

A więc o niczym nowym mi nie mówił, opowia­dając mi o swoim buncie. Nawet i to nie było dla mnie nowością, kiedy mi jął opowiadać o godzeniu się z ową ponurą rzeczywistością, kiedy serce ludzkie przemieniało się w jakiś wystygły żużel...

Nowością jednak dla niego było to, co ja mu . teraz opowiadąłem o dalszym procesie, jaki zacho­dził w nas wszystkich w obozie w Dachau. Że oto ci wszyscy załamani zaczęli powoli, bardzo powoli roz­glądać się, podnosić głowy i przepatrywać ciemności, pragnąc w nich dojrzeć chociażby najmizerniejszą ścieżynkę, prowadzącą do Boga.

Ów okres w naszym życiu tak żywo przypomina mi przeżycie moje na widok’ „Stworzenia Adaiąa" w kaplicy Sykstyńskiej. Jest to chyba najwspanial­sza i najgłębsza scena z fresków Michała Anioła. Oto I Adam leży na skraju ziemi jako człowiek zupełnie biedny, bezsilny i opuszczony, z wyrazem niewypo­wiedzianej i bezmiernej tęsknoty na twarzy. A Bóg zjawia się przed nim w ogromnym szumie twór­czego wichru, wyciąga ramię do osieroconego czło­wieka, palcem dotyka wyciągniętej dłoni jego, i nieci w nim pierwszą iskrę życia!...

W scenie tej osiągnął Michał Anioł chyba szczyt swojej twórczości. Przynajmniej ja tak sądzę.

I kiedy patrzę na ów fresk, bezwiednie myślę wtedy o człowieku w obozie, kiedy już do ostatka

wyczerpany, biedny, bezsilny i opuszczony czekał z trwożnym niepokojem na ową łaskę boską, która wywoła w nim pierwszą iskrę życia, kiedy podnosił głowę i pociemniałymi oczami jął wypatrywać tej najdrobniejszej chociażby ścieżyny do Boga. Wie­dział bowiem, że jeżeli jej nie znajdzie — zginie.

I jak bardzo przypomina mi owo bolesne szamo­tanie się człowieka w obozie z własną niemocą, gdy stanę przed „Nawróceniem Szawła" Caravaggia. Ma­larz ów posługuje się w swych pracach kolorami kontrastowymi, soczystymi, światłami i cieniami. Jakiejś dalekiej reminiscencji jego techniki i formy malarskiej chciałbym się dopatrzeć we współczes­nym mu prawie van Dycku. Ale to znów tylko moje wrażenie. Ze spotkanych w Rzymie obrazów Cara­vaggia, z jego „Ucieczki do Egiptu”, ,,Sw. Piotra za­pierającego się Chrystusa", „Madonny", najmocniej

przemawia do mnie „Nawrócenie się Szawła", a jak twierdzi mój przyjaciel, pastor Fierla: „Nawrócenie się Saula". Oto na obrazie widzę tylko trzy postacie: konia, jaskrawo oświetlonego z góry, starca pod­trzymującego go za uzdę, i samego Szawła, który porażony widzeniem, spadł z konia na ziemię i teraz leży na wznak, z podniesionymi ramionami, ślepy już, a w tym olśniewającym świetle unoszą się sło­wa: — Szawle, Szawle, czemu mnie prześladujesz?...

Czasem i człowiek w obozie stawał się podobnym do owego Szawła, przerażonego światłem nieoczeki­wanie pojawiającym się wśród ciemnej nocy, i na­wracał się, będąc jeszcze jakiś czas ślepym, jak ślepym był przez trzy dni Szaweł, lecz mający już w sercu Boga.

Mówiłem o tym młodemu poecie, zbuntowanemu przeciwko Bogu, a ten słuchał i dziwił się bardzo.

A umie pan po francusku? — zapytałem go po jego długim zamyśleniu.

Umiem...

-I podałem mu wtedy tomik poezji Verlaine'a, ka­żąc mu czytać prześliczny wiersz ze zbioru „Sagesse" pt. „Agnus Dei". Czytał i zatrzymał się, jak tego sobie życzyłem w duchu, na ostatnich trzech rząd­kach:

Donne-nous la paix et non la guerre, o l’agneau, terrible en ta juste colère,

0 toi, seul Agneau, Dieu te seul fils de Dieu le Père.

Śliczny wiersz! rzekł szczerze wzruszo­ny. — Kiedy go napisał?

Po nawróceniu się, a raczej po powrocie do ka­tolicyzmu podczas swego dwuletniego pobytu w wię­zieniu w Mons.

1 wyszedł ode mnie jakby czymś zaniepokojony. Mówił mi jeszcze, że nie potrafi się modlić, że nie umie wykrztusić tamtych słów: „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom!", że w tej chwili nie odczuwa potrzeby szukania Boga, gdyż zbyt mocno tkwi jeszcze w wspomnieniach krzywd, czynionych człowiekowi podczas wojny. A co będzie w przyszłości, nie wie...

A ja wiem. Proces ów nastąpi u niego podobnie jak musi nastąpić u każdego z nas współczesnych. Jak nastąpił u Szawła i u Verlaine'a. Szaweł stał się

świętym Pawłem, a Verlaine napisał wiersz „Agnus Dei". Niewspółmierność jest tutaj pozorna, bo w isto­cie obydwa nawrócenia tworzą te same wartości.

Na Via Appia stoi ubożuchny kościół. Biedny on, odrapany, z wybitymi szybami w oknach, otwory są

pozatykane tekturą z amerykańskich paczek woj­skowych, w środku zaś brudna babina sprzedaje jakieś obrazki i różańce. Babinka mą oczy chytre i patrzące łakomie, ile lirów ten jakiś „straniero" wyciąga z portfelu i kładzie na stragan za mizerny bohomaz świętobliwy. Wnętrze kościółka przypo­mina mi jakiś wiejski kościół w górach, daleko gdzieś na odludziu, w którym samotne wichry ga­niają, gnieżdżą się puhacze, a po nocach narzekają

duchy pokutujące. Jak w naszych legendach ślą­skich. I gdyby nie te przybłąkane kolumny marmu­rowe, i jakieś połamane fryzv czy architrawy I rzymskich świątyń pogańskich, sędziwa mozaika i te czarne pinie, i rozczochrane palmy — uwierzył­byś, iż znajdujesz się w kościółku z legendy beskidz­kiej. A w poprzek posadzki wiedzie od jednej ściany do drugiej bardzo wąska droga, raczej ścieżka, wyłożona, jak na Sacra Via na Forum Romanum, ogromnymi kamieniami o wygładzonej powierzchni. A między nimi znajduje się kamień ze śladem stopy ludzkiej. I usłużna babina tłumaczy z przejęciem, że w tym właśnie miejscu pokazał się Chrystus świę­temu Piotrowi, kiedy uchodził z Rzymu przed prze­śladowaniem chrześcijan i w tym miejscu zapytał się go zdumiony Apostołr „Quo vadis, Domine?"...

Śliczna legenda, w którą owa babinka wierzy.

Lecz nie chodzi mi w tej chwili ani o prawdo­mówność legendy, ni o wiarę kudłatej babiny, ile

o to, że w tym właśnie kościele, tak bardzo opuszczo­nym i przez ludzi zapomnianym, można czuć się bliższym Boga. 1- gdyby dzisiaj Najświętsza Panna szukała miejsca, gdzieby porodzić swego Synaczka, zamiast stajenki wybrałaby ów kościółek na Via Appia.

I że w tym miejscu nie pytałby się już słaby człowiek swego Pana: „Quo vadis, Domine?", lecz Chrystus zapytałby się człowieka: „Quo vadis, ho­mo?"

Jesteśmy bowiem wszyscy podobni do tego na­wróconego Szawła, lecz jeszcze wciąż śłepego. Może przyjdzie taka chwila, że palec Boży pomaże ślinij

nasze oczy i wtedy przejrzymy. Albo pojawi się Anioł, jak pojawił się świętemu Piotrowi w więzie­niu i wyprowadził go na wolność. Tego samego Piotra, co trzykrotnie zapierał się. Chrystusa.

Motyw ów niepokoił i Raffaela, który ujął go w swych freskach w Watykanie, i Domenichina, w kościele świętego Piotra w Okowach. Współcze­snego człowieka także niepokoi i kiedy patrzeć w świetlistą postać Anioła u Domenichina, gdy w ciemną noc pojawia się w więzieniu między śpią­cymi strażnikami i budzi świętego Piotra, i zrzuca mu okowy z rąk, i każe wyjść na wolność, „człowiek z obozu" waży wtedy myśli, zastanawia się i w pew­nej chwili wyczuwa w sobie wstające pragnienie, żeby stać się podobnym do świętego Piotra w więzie­niu, którego Anioł wśród głębokiej nocy wywiódł na wolność.

Lub żeby stać się owym Szawłem, ślepym jeszcze i za rękę prowadzonym, lecz który przejrzał w Da­maszku...

Widzisz, mój Janku, takie dziwaczne myśli snują się człowiekowi po głowie, kiedy błąka się o wiośnie po swoim Rzymie.

W Rzymie, dnia 15 lutego. 1946.

V,

Kochany Janie z Bogumina!

Kiedyś — pamiętam — rozmawialiśmy o krajo­brazie italskim. Rozmowa ta była nawiązana do listów naszego wspólnego przyjaciela we Florencji, oraz do mych wrażeń z włóczęgi po Italii w ciągu tego samego lata. Była ona jakby bezwiedną remi­niscencją z „Pana Tadeusza". Wtedy wróciłem do Polski, jakby rozżalony nie wiedzieć do kogo, gdyż w Italii znalazłem ogromną spiekotę, palące słońce, a krajobraz szary i szary. I aczkolwiek nasz przy­jaciel florencki skierował mnie wtedy do Viareggio nad morze, które było wprawdzie ogromnie błękitne, a niebo było również ogromnie błękitne, to poza mną krajobraz był nadal szary, spalony słońcem, a góry bez drobiny zieloności. Tyle mnie tylko intereso­wały, że tam gdzieś w spiekocie, przesyconej opa­lową mgiełką, bieliła się słynna Carrara, a gdy wró­ciłem do Florencji, zaprowadził mnie- na Fiesole i kazał mi podziwiać miasto i krajobraz. Miasto było szaro-rdzawe, krajobraz znowu szary.

Jakie to wszystko oeznadziejnie szarel — za­uważyłem wtedy.

Jaki to wspaniały, srebrny krajobraz — od­powiedział przyjaciel.

Innymi słowy, co dla mnie było szare, dla niego było srebrne i wskutek tego nie mogliśmy się zro­zumieć.

Podczas rozmowy z Tobą, Janku, — wiem, było to gdzieś na beskidzkim groniu — twierdziłeś, że krajobrazowi italskiemu nadają swoistego tonu gaje oliwne, winnice, a na południu palmy i pinie.- Zga­dzałem się wtedy z Tobą, lecz dzisiaj musiałbym tę swoją zgodę uzupełnić. Bo oprócz gajów oliwnych, winnic, pinii i palm osobliwy urok tej drugiej mojej ojczyźnie nadają cyprysy. Takie ciemne, smukłe,

96

bardzo smukłe cyprysy, podobne w swej sylwetce do naszych topól niekłańskich, a przede wszystkim do tamtych topól w naszym obozie koncentracyjnym.

I dlatego też, gdy wyjadę poza Rzym, a oczy lecą po świecie, wyławiam w nim z rzadka palmy, a czę­ściej pinie, te charakterystyczne pinie o osobliwej sylwetce, prawie czarne, z rozłożoną na płask koroną pod niebem. Pinie — rzecz dziwna i poniekąd za­bawna — kojarzą się u mnie z tymi wszystkimi prze­życiami, jakie powstawały podczas czytania książek w rodzaju ,,Quo vadis" Sienkiewicza i podczas ucze­nia się historii starożytnej Romy. Pinia italska ko­jarzy się u mnie z wyobrażeniem cezarów, marmu­rów, kolumn z korynckimi kapitelami, a przede wszystkim z wyobrażeniem Nerona, Palatynu, Via Appia i rzymskich kohort, maszerujących w skwarze wszystkimi drogami po nowe zdobycze.

Pinie te i dzisiaj jeszcze rosną na Palatynie i na Monte Pincio, i na Janiculum, i na wszystkich wzgó­rzach naokoło Rzymu, i na cmentarzach, a czasem zabłąkają się do śródmieścia, a czasem przystaną na­wet na środku jezdni ku zgorszeniu amerykańskich kierowców samochodowych.

Poza tym w samym Rzymie i poza Rzymem rosną cyprysy.

Cyprysy podobne są do płaczek, smęcących się w ciszy nad człowiekiem, który już umarł. Rosną na cmentarzach, na grobowcu cezara Augusta, w ogro­dach podmiejskich, przy drogach, na Via Appia, a przede wszystkim tworzą wspaniałe gaje na cmen­tarzach wiejskich. Przypominają wtedy do złudzenia „Wyspę umarłych" Boecklina.

Cyprysy przywodzą mi w wspomnieniu nasze topole obozowe. Przez pięć lat miały czas uróść i z małych drzewek pozamieniały się w wysokie, smukłe, gotyckie żałobne drzewa, pod którymi umie­rali ludzie aż do ostatnich dni obozowych. A nawet wtedy jeszcze, gdy już Amerykanie przyszli do nas i nie mogli się uporać z tak wielką ilością konają­cych. Topole szumiały przeciągle, jak woda w gór­skim potoku. Wiatr w nich szeleścił bez przerwy, ciemno-zielone, sztywne i błyszczące liście trzepo­tały się jak serce konającego pod nimi człowieka. Czasem wpadał wicher, a wtedy topole nachylały się głęboko i krzyczały. Czasem wicher zginał nisko ich czuby i wyczesywał z nich liście. Czasem stały mil­czące i wtedy były podobne do tych samych płaczek, do których podobne są cyprysy na grobowcu cezara Augusta w Rzymie.

Taki cyprys-topola rośnie na podwórzu klasztoru oo. kapucynów w Rzymie, w podziemiach kościoła zaś znajdują się cztery nisze, służące za cmentarz braci zakonnych. Część ich spoczywa w brunatnej ziemi, a reszta tworzy makabryczną ozdobę ścian. Oto jakiś braciszek zakonny, przejęty myślą o śmier­ci i Salomonowym „marność nad marnościami i wszy­stko marność" z Ecclesiastes, i ponurą bogobojnością średniowiecznych flagellantów, podjął się osobliwej pracy. Pragnął przypodobać się Bogu, a przejęty ka­zaniem jakiegoś wędrownego mnicha, każącego po­kutne słowa wśród ogromnych tłumów na rynku, i wstrząśnięty ich spiętrzonym, lamentującym krzy­kiem „misericordia", co kłębił się pod niebem, po­dobnie jak uderzał pod niebo ów niemy krzyk, ów

okropny krzyk, jaki zamarł na wykrzywionych ustach olbrzymiej sterty Lrupów przed naszym kre­matorium — wstrząśnięty więc rozpaczą ludzką po­szedł w podziemia klasztoru i jął układać z czaszek i z piszczeli ponury kształt swych myśli i serca. Miał jeszcze w sobie ostatnie słowa każącego mnicha na rynku: „...la pace sia eon voil", a którego nie mogli dosłyszeć żołnierze amerykańscy, gdy stanęli zdu­mieni i osłupiali przed moimi pomordowanymi kole­gami, gdyż w odwet wystrzelali wszystkich żołnierzy „esmańskich'', zabranych przy obozie do niewoli.

Lub może też widział tego młodego mnicha, który przebiegał miasta i wsi w zgrzebnym habicie, niosą­cego na wysokiej tyczce trupią czaszkę i przymoco­waną do niej kartę z posępnym wersetem biblijnym.

I być może widok trupiej czaszki na tyczce, wysoko niesionej w słońcu, i ów werset biblijny przekonał go do reszty, iż wszystko jest marnością nad mar­nościami.

A może też w czas morowej zarazy i głodu patrzył na ów pochód straceńców, obszarpanych, brudnych, bosych, z rozwichrzonymi włosami, z obłąkaniem w zapadłych oczach, chudych i poczerniałych na twarzach, niosących Sakrament w ozdobnej skrzyni na noszach, jak ongiś Żydzi nosili swą Arką Przy­mierza, i również ciskających pod niebo swą straszną rozpacz, zamkniętą w skomlącym i nieustannym krzyku „misericordia!".

Któż to może wiedzieć?

Zapytać się dzisiaj owych mnichów, nie wiele powiedzą.

Dosyć na tym, że w ciągu całego swego żywota układał z kości ludzkich i z czaszek krzyże, lichtarze, pająki, religijne emblematy, piramidy, łuki gotyckie i znowu krzyże, jakieś znaki mistyczne, ponure zjawy ponurego okresu przedrenesansowego, upomnienia, ozdoby ścienne. Przytłaczał pomarłych mnichów w habitach do ścian, a oni w ciągu wieków zmaleli i stali się podobnymi do kukieł z wytrzeszczonymi oczodołami, nagie czaszki zaś wychylają się spod kapturów i patrzą na ludzi, i szczerzą do nich zęby w upiornym grymasie. Amerykańscy żołnierze wy­pisują na nich swoje nazwiska i radzi by jedną i dru­gą zabrać z sobą na pamiątkę do domu, inni ludzie zaś poważnieją, żegnają się ukradkiem, dziewczyny zakrywają oczy, a ciężarne matki odwracają się na progu i szepcą potem przed ołtarzem jakieś modli­

tewne zaklęcia z troską o to dzieciątko, które mają urodzić.

Na via Vittorio Veneto tętni przelewające się życie, zakwitają drzewa, przyoblekają się w pach­nące, przejrzyste obłoczki słoneczne, dziewczyny

0 pełnych, karminowych ustach uśmiechają się do życia i do znudzonych żołnierzy amerykańskich, przekupnie krzyczą za kramikami, słońce wędruje po niesłychanie błękitnym niebie, samochody suną i su­ną z suchym szelestem po asfaltowej jezdni, w ogro­mnej witrynie sklepowej jarzą się purpurowe róże

1 kuszą tajemnicze orchidee, a zejść tych kilkanaście stopni do klasztornych podziemi, wszystko przemie­nia się w truchło ludzkie, w szkielety, w ciężki za­duch trupów i butwiejących kości, w nastrój tak bardzo ponury, że z ulgą wracasz na rozkrzyczaną i rozsłonecznioną via Vittorio Veneto...

I oto przypomina ci się „Taniec szkieletów" Saint Saensa.

Wszystkie tamte nagromadzone kości zaczynają się ruszać, rozsypują się lichtarze i krzyże, odpadają z szelestem od ścian i ze stropu, wynurzają się z mroku czaszki, toczą pod nogami w takt muzyki, łączą się, powstają szkielety, podnoszą, rosną w ogro­mny tłum, ujmują za dłonie i zaczynają tańczyć.

Saint Saens widział je, ja je też widzę, słuchając jego muzyki.

Na załamanych piszczelach w kolanach, z chwie­jącymi się czaszkami, z wytrzeszczonymi, czarnymi oczodołami, z wyszczerzonymi zębami, kiwają się, kołyszą, kroczą niezdarnie, chwieją nieporadnie, su­ną parami, suną olbrzymim tłumem, zaczynają pląsać,

piszczele klekocą do taktu muzyki, coraz szybciej i coraz głośniej, tłum szkieletów przelewa się już teraz, kłębi i toczy w rytmicznych drgawkach, pod­nosi stopy, przytupuje, potrząsa kiściami dłoni jak grzechotkami, zatacza od ściany do ściany, przemie­nia w olbrzymi korowód, a piszczele klekocą i kle­kocą coraz szybciej i coraz głośniej, wyciągają się chude, kościste palce, porywają w oszalałe wiro- wisko...

Chryste Boże!...

Na via Vittorio Veneto burzy się i pieni życie, słońce wędruje po niesłychanie błękitnym niebie, drzewa przyoblekają się w przesłonecznioną mgiełkę listowia, że podobne są do spojrzenia dziecka, pur­purowe róże płoną w witrynie sklepowej i młode dziewczyny idą lekkim, tanecznym krokiem, kołyszą się wdzięcznie w biodrach i uśmiechają do swego młodego życia i do miłości, która ich czeka...

Ver ante portas!

Kiedyś przed wiekami Cicero czy Liwiusz wołali: „Hannibal ante pt>rtas!" — dzisiaj dziewczyna rzym­ska szepce wzruszona, że wiosna już pod murami miasta.

Bo oto na Via Sacra, wśród strzaskanych kolumn marmurowych o połamanych liściach akantu płożą się zielone akanty i kwitną stokrotki. Wzdłuż Via Appia i wzdłuż wszystkich dróg, wiodących do Rzy­mu, rosną szare osfedelie, rumianek i maki. Po ka­mienicach i po starych murach obronnych pną się nagie, żylaste, zdrewniałe powoje, bez liści jeszcze, osypujące się blado-niebieskimi kiściami glicynij. W powietrzu unosi się czad wstającej wiosny i rdza­

wej ziemi rozoranej, przez wysokie parkany prze­lewa się oddech kwitnących krzewów, w sercach rośnie słodki niepokój, na Monte Pincio zaś pod pi- niami całują się dziewczyny z chłopcami. Ciepłe wichry lecą nocami pod niebem, w ich głębi kwilą ptaki wracające z wyraju na północ, a u szczytu sta­rego, szczerbatego muru przy Perta Pinciana, na wy­sokiej galerii zapalają się o zmierzchu małe okna, a pod galerią drobna lampka przed obrazem Ma­donny. Na galerię wchodzi potem dziewczyna o czar­nych włosach, w czerwonym szalu zarzuconym na białej bluzce, siada na kamiennym parapecie i zasłu­chana w nadlatujący wicher podniebny i zapatrzona w ów zmierzch liliowy, z którego wiosna nadchodzi, śpiewa nieśmiało jakąś prostą piosenkę miłosną.

E nato il nostro amore qui sotto un cielo blu, lo portero nel cuore per non scordarti piu I gdyby się zapytać młodej studentki, która siedzi na ławce pod pinią i linijką kreśli w piasku czyjeś imię, gdyby się jej zapytać, o kim myśli, podniosłaby głowę, uśmiechnęła i rzekłaby może tajemniczo:

Ver ante portas!...

Widzisz, Janku, ja dopiero pierwszą wiosnę prze­żywam po tamtych latach obozowych. Dlatego nie śmiej się ze mnie, żem taki...

U nas każda wiosna zatrzymywała się przed dru­tami kolczastymi i tam konała w tym samym poheń-

I / ^ k, .'’V'..- 355

# nr

bieniu i nędzy, co „człowiek w obozie". J pamiętam,, kiedy podczas takiej wiosny wyszedłem ze swoim przyjacielem — Niemcem na skraj obozu i stanę­liśmy przed drutami, szpiegowani przez wartownika z wieży, wysuwającego lufę karabinu w naszą stronę, przyjaciel zaczął mówić. Nie o wiośnie, lecz o „czło­wieku w obozie".

■— Pomyśl sobie — zaczął znienacka — jakiby to był widok, gdyby tak wszyscy ci, co w tym obozie zginęli, mogli teraz stanąć do apelu. Pomyśl sobie, jakaby to była ogromna armia szkieletów!... Dokąd popatrzysz, wszędzie szkielety, piątka za piątką, szkielety uszeregowane, szkielety w ordynku idące, szkielety piątkami maszerujące!... Oto widzisz, jak idą? Idą, idą i wciąż idą niekończącym się pocho­dem, piątka za piątką, szkielety za szkieletami, mil­czą, tylko ich kości klekocą... Jaki to potworny kle­kot, jak on rośnie, jak pęcznieje, jak wzmaga się, że już nawet własnych myśli nie słyszysz!... Gdyby tak wszyscy stanęli, ilu ich tu zginęło, jaka byłaby to ogromna armia szkieletów!... Widzisz ją, widzisz?... — krzyczał już do mnie zduszonym głosem, ująwszy mnie za ramiona i patrząc mi w oczy z jakimś bole­snym obłąkaniem w swych oczach.

Wydaje mi się dzisiaj, że to było bardzo dawno.

I że to raczej sen był, a nie rzeczywistość. I chociaż mi wszystko tamto przypomni widok podziemi kla­sztoru przy via Vittorio Veneto, czy muzyka Saint Saensa, w następnej chwili wydaje mi się znowu, że to tylko sen był, a nie rzeczywistość, gdyż ,,ver ante portas!"...

W Rzymie, dnia 28 lutego 1946.

fm

íscrícorbí^

Kochany Janie z Bogumina!

W poprzednim liście wspomniałem o tamtych mnichach, wędrujących od miasta do miasta i nawo­łujących do pokuty. I o tym wspomniałem, jak inny pomniejszy mnich jakiś, nie dufając snadź swojej wymowie, swego ucznia-mnicha wysłał na taką po­kutniczą wędrówkę po italskiej ziemi, a który szedł niosąc zatkniętą na tyczce trupią czaszkę, a poniżej czaszki kartę z wersetem biblijnym. Co głosił ów werset — nie wiem, lecz przypuszczam, że również jakieś Salomonowe: „marność nad marnościami, i wszystko marność", lub coś podobnego. Wspom­niałem wreszcie o pochodach ludzi, na wpół obłąka­nych głodem i strachem przed morowym powietrzem, idących w skwarze, boso, w łachmanach, z poczernia­łymi twarzami, spragnionych i trawionych gorączką, niosących Sakrament na ustrojonych noszach, po­dobnie jak Żydzi nosili swą Arkę Przymierza koło murów Jerycha. I że ci pątnicy szli i szli ze swoją ,,1'arca del testimonio", padali z utrudzenia, czołgali się w prochu i szeptali: „Misericordia!..." A gdy

wreszcie dotarli do katedry w Mediolanie, podnieśli tak wielki lament i krzyk, i błaganie, tak rozpaczliwie wołali,owo „misericordia", iż zdawało się, sklepienie katedry zawali się od tego ogromnego krzyku — jak pisze współczesny kronikarz — i niejeden musiał wierzyć, że ów krzyk musi skłonić Boga do uczynie­nia cudu, że wzruszony nędzą człowieka uwolni go i wybawi od strasznej zmory, od strachu przed śmiercią nagłą i niespodziewaną.

Może ów człowiek tak samo wił się w mękach i skomlał, krzyczał i dopraszał się pomocy Boga, jak wówczas kiedy powstał jego wspaniały hymn „Świę­ty Boże, Święty Mocny..."

I wówczas może jeszcze, gdy powstała legenda

o Laokoonie.

I ci, co .wlekli się drogami, na wpół obnażeni, bi­czując się do krwi, i ci, co nieśli na tyczce trupią czaszkę z biblijnym wersetem,- i ci, co nieśli w po­chodzie „1’arca del testimonio", i ci, co po pierwszy raz zaśpiewali Suplikacje, i tamta trójca antyczna, Agesander, Athenodoros i Polidoros, co w marmurze wykuli Laokoona z dwoma synami — wszyscy przy­pominają mi opowiadanie chłopca w obozie.

Grupa Laokoona bieli się dzisiaj w muzeum wa­tykańskim, w tej pozie, w jakiej przedstawił ją nam Wergiliusz w drugiej księdze Eneidy. I znów nie wiedzieć, co tu bardziej podziwiać: czy tych domnie­manych artystów, umiejących stworzyć tak niezwy­kłe arcydzieło, ów „cud artyzmu" — jak je nazwał Michał Anioł, czy też podziwiać ból ludzki, wyrażony w taki potężny sposób w marmurze. Stoisz przed ową grupą i patrzysz, a Tobie wydaje się, że to nie

marmur, lecz istotnie żywy człowiek, który zastygł w bólu i męce, przegięty w konwulsyjnym geście, | twarzą wykrzywioną tak wielkim cierpieniem, że zaczynasz sam cierpieć, i z oczami wpatrzonymi w niebo, jak w otchłań, skąd na próżno wypatrywał pomocy!...

Patos skamieniałego bólu Laokoona rozpiera ludz­kie serce, najmocniej zaś przejmują jego oczy. To już nie ciało krzyczy i wije się, to już nie jego usta krzyczą, lecz to jego oczy wołają, tak samo wołają „misericordia", jak wołał obłąkany rozpaczą czło­wiek w średniowieczu i jak wołał człowiek, dobijany spokojnie przez kapa w obozie.

I kiedy patrzę dzisiaj na Laokoona, staje mi się — jak już to gdzieś pisałem — symbolem współczesnego człowieka, a przede wszystkim staje mi się symbolem „człowieka w obozie".

Już zapominam o nim i raduję się, bo wiem, że to zapomnienie oddala ode mnie napierające obłą­kanie. Lecz kiedy stanę dzisiaj przed watykańskim Laokoonem, wspomnienia znowu przychodzą, tłoczą się koło mnie i krzyczą: „Misericordia!..."

Na drodze wiodącej z Rzymu db morza, i na drodze, wiodącej wzdłuż morza, łatwo zapomnieć

0 wszystkim. Morze jest bowiem podobne do ogro­mnego ogona pawiego, rozłożonego na płask pod błękitnym niebem. Morze mieni się również błękitem

1 płową zielenią, rozdrobionym złotem i srebrnymi grzywami, seledynem i opalową przestrzenią, wzdłuż drogi zaś idzie niesłychana wiosna, że człowiek upija się nią, jak chłop w przydrożnej karczmie.

Wzdłuż dróg rosną kwiaty, zbiegają się w nie­przejrzane kępy szare asfedelie, zalatuje słodkim zapachem rumianek, który mi tak bardzo przypomina stokrotkę, rosnącą na Via Sacra, drogami zaś idą dziewczyny i kobiety z palmami w dłoniach. Gałązki palmowe są rozczochrane, kobiety są zapatrzone we własne troski, a dziewczyny uśmiechają się i rozglą­dają po świecie.

Nad Lago di Bracciano jest ogromna cisza błę­kitna, jezioro jest również błękitne, a miasteczko Anquillara wdrapało się na wąskie wzgórze i znie­ruchomiało. Jak uznojony człowiek, co się mozolił i teraz na szczycie przysiadł znużony. Na samym szczycie stoi kościół, a w kościele odbywają się ja­

kieś nieszpory. Stary ksiądz, chudy i zgarbiony, śpiewa trzęsącym, nosowym głosem, a kilka starych kobiet odpowiada mu tak okropnym dysonansem, że chyba Pan Bóg uszy zatyka dłońmi, by nie słyszeć ich śpiewu. Śpiewają zaś głośno i jazgotliwie, a głos ich rozbija się pod barokowym sklepieniem, jak spłoszone stadko kur w ciasnej klatce. Z tarasu ko­ścioła lecą urzeczone oczy po jeziorze, a gdy spojrzą na miasto, przeraża brud i śmiecie na uliczkach, kupy łajna ludzkiego pod ścianami kościoła i domów, oso­wiała nuda słonecznego popołudnia niedzielnego, w której wszystko zasypia, wszelkie zdarzenia zwiot­czały i już nie stanie się nic takiego, co by ludzką myśl i serce poderwało do rozglądnięcia się. Nawet ten pies nudzi się okropnie, chodzi po cuchnącym placyku, przystanie, rozglądnie się, coś zamyśli, za­wróci kilka kroków, znowu przystanie i coś długo medytuje, zapatrzony w własny cień pod nogami Potem machnie ogonem, ziewnie przeciągle, i patrzy tępo na wróbla, co usiadł na starej bramie i dziob­kiem szuka pchełek pod skrzydłami.

Zostawiłem poza sobą Necropoli Etruska, czeka mnie jeszcze Isola Farnese z zaoranym miastem etruskim Veio.

W Veio młode dziewczyny patrzą z wysokiej baszty na drogę, chichocą, i rzucają w głębinę dro­bne kwiaty. A jeżeli trafią w przechodnia, klaskają w dłonie i zanoszą się długim, jasnym śmiechem. Jakby ktoś na szczycie baszty w mnóstwo srebrnych talerzy uderzał. Pod Castel Farnese jest małe mu­zeum etruskie. Ponury, mrukliwy stróż otwiera drzwi i wprowadza do składu rupieci. Stosy skorup po am­

forach, jakieś blaszanki po amerykańskiej benzynie i nieprzeliczona ilość małych posążków etruskich z wypalonej gliny, przedstawiających matkę z dziec­kiem. Czasem nagą dziewczynę, zastygłą w jakimś tanecznym „pas", czasem młodego wojownika z ogro­mnym hełmem na głowie. Między posążkami leży maska twarzy młodzieńczej. Maska jest uszkodzona, ubite czoło' i lewy policzek, lecz oczy, usta i nos są tak pełne życia, są tak prześliczne, że z żalem odkła­dam ją do gablotki. Podnieść ją i poruszać pod świa­tło, maską odżywa, nabiera rumieńców/ zaczyna patrzeć oczami z wczesnej rzeźby greckiej, usta zaś, miękkie i rzekłbyś — dziewczęce, układają się nie­znacznie w jakiś ledwo uchwytny grymas pogardli­wy, w jakąś leciuchno zaakcentowaną gorycz. I oto czekać, skoro te cudne usta rozchylą się i zaczną szeptać w nieznanym Ci języku słowa przesycone dumą, doświadczeniem życia, przekorą miłosną, po­gardą wszystkiego, co jest małe i szare, i podłe...

Dla tych ślicznych ust etruskiego chłopca sprzed czwartego wieku przed Chrystusem warto było przy­jechać do Veio.

Po ścianach zamku pną się białe róże, a spomię­dzy blanków baszty wychylają się dwie młode dziew­czyny o pełnych ustach karminowych i o czarnych oczach, śmieją się głośno i ciskają na mnie kiściami glicynii. Potem zachodzi słońce, a dziewczyny stoją na baszcie, patrzą w dolinę i śpiewają:

Un canto d’amor si disper de lontano,

Dal monte al piano, nella valle laggiu...')

) Pieśń miłosna rozchodzi się daleko Z gór spływa w niziny, w doliny...

Ostatnia kiść glicynii spadla na nas do samo­chodu, gdyśmy przejeżdżali głęboko, w chłodnym wąwozie pod basztą. Za nami zostało miasteczko Isola Farnese z wizją zaoranego przez Rzymian etru­skiego Veio, została w wspomnieniu prześliczna ma­ska etruskiego chłopca o męskich oczach i o smęt­nych ustach dziewczęcych, i pozostało w wspomnie­niu błękitne jezioro, otoczone granatowymi górami, ze szczytem Soracte na widnokręgu. Mój towarzysz przypomniał sobie Wergilego i patrząc na znikającą w mroku sylwetkę Soractę, jął skandować:

Summę deum sancti custos Soracte Apollo...

I pozostało jeszcze w wspomnieniu Necropoli Etruska z grobowcami. W grobowcach leżeli kiedyś pomarli ludzie, i Rzymianie nie zdołali zakłócić ich spokoju. Zniszczyli i zaorali dwanaście miast etru­skich, zniszczyli kulturę etruską, wytępili lub wchło­nęli w siebie jej ludność, a do grobowców nie doszli, gdyż były ukryte pod ziemią, w wykrzesanych w tufie komorach, a zasypanych ziemią dla niepoznaki. I kie­dy błądzić dzisiaj po tych odkrytych niszach z czwo­robocznymi kolumnami o jońskich — rzekłbyś - kapitelach, z wyrzeźbionymi mieczami i narzędziami pracy, ze sarkofagami podobnymi do małżeńskich łożnic z poduszkami, ze smukłymi amforami z palonej gliny, i kiedy w końcu patrzeć na ogromne bloki kamieni, ułożone w potężne mury podziemne, a na każdym bloku wypatrywać rysy, uczynione oskar­dem czy kilofem, i kiedy wodzić palcem po takińi śladzie ludzkiej pracy, nachodzi dziwne wzruszenie.

Takie same, jak w Colosseum, gdy staniesz u jego ■ogromnych ścian i zaczniesz śledzić oczyma i dłonią ślady każdego uderzenia oskardem,

I już wtedy nie zdumiewa cię jego ogrom, nie zdumiewa wysiłek mózgu ludzkiego, który musiał przecież obliczać w wyobraźni każdy najdrobniejszy szczegół owej gigantycznej budowli, nie zdumiewa cię wola. i potęga cezarów, którzy mogli sobie po­zwolić na taki gest imperatorski, lecz zdumiewa cię praca tych tysięcy a tysięcy nieznanych nikomu bez­imiennych ludzi, którzy mozolili się przy wznoszeniu tych murów, którzy układali te ciosane głazy, którzy ginęli podczas pracy...

Podobnie jak „człowiek w obozie".

Oto wodzę palcem po głazie i wyczuwam już ra­czej sercem, aniżeli dotykiem, jak nieznany człowiek przed tylu wiekami staje mi się znienacka tak bardzo blisko i tak bardzo moim bratem, iż zaczynam prze­żywać jego trud i mękę. Oto w tym miejscu uderzył mocno, spoza głowy, co sił w zmęczonych ramionach. A oto ześlizgnęło się ostrze oskardu po płaszczyźnie głazu, bo rysa jest krótka i coraz' płytsza. A oto znowu kuł długo, rytmicznie, raz po rązie, wymierza­jąc spftjrzeniem każde uderzenie, zanim dotknęło kamienia. Rysy biegną równo, jedna za drugą, nie­przerwanie, aż znienacka urywają się w połowie. Albo mu wypadł oskard z dłoni, albo zatoczył się i upadł, trafiony biczem w schylony grzbiet. Podobnie, jak „człowiek w obozie".

Palce błądzą po każdym wgłębieniu, wgłębienie zaś jest obłe i długie. W każdym wgłębieniu zaś mieści się wysiłek człowieka, skazanego na śmierć

.z bicia, głodu i wycieńczenia. W każdym wgłębieniu kuli się zaszczute serce ludzkie i obolała myśl ludz­ka, i nieziszczona tęsknota za wolnością i taka stra­szna nienawiść do człowieka wolnego, nienawiść taka wielka i tak wielka rozpacz, że zrodziły w końcu wspaniałego Spartakusa i drogę z krzyżami, a na krzyżach umierających niewolników.

Równo krzesane głazy układają się w potężne ściany, rosną, piętrzą się w zuchwałe sklepienia, się­gają pod ciemny błękit, urastają w niepojętą pychę, a światło księżyca leży na arenie i na ścianach, po­wleka je matowym srebrem i wywołuje duchy nie tylko tych, co na arenie konali, lecz i tych, co konali przy wznoszeniu tej areny. W księżycowym świetle zaludnia się Colosseum ogromnym tłumem pomar-

łych. Cienie wypełniają wszystkie załomy i głębier łoże i sklepienia, siedzą ciżbą na stopniach, błąkają się pod arkadami, przewalają w krużgankach, prze­pychają na arenę i jednym, ogromnym chórem krzy­czą: ’— Misericordia!...

Z boku areny zaś, u głównego wyjścia, wynosi się olbrzymi krzyż, a z krzyża idą ciche słowa na tłumy cieni: — Pax vobiscum!...

Wie pan, bo to było tak... — zaczął mi wte­dy opowiadać ów chłopiec o twarzy Cherubina, i o ustach i oczach tamtej etruskiej maski chłopięcej z muzeum w Veio. Z tą różnicą, że chłopiec napa­trzył się do syta zbrodni, i teraz w jego twarzy czaiła się gorycz starego człowieka. —T Wie pan, to było tak... Pracowaliśmy w kamieniołomach w Gusen. Musieliśmy pracować biegiem. To znaczy, musieliś­my biec z próżnymi noszami i musieliśmy biec z peł­nymi noszami. Na noszach leżały ogromne kamienie. Co kilka kroków stali „esmani" i kapowie. „Esmani" bili nas kolbami, kapowie drągami. Ja nosiłem ka­mienie z drugim Polakiem. Kamienie były ciężkie, a mój towarzysz był już stary. Może tak stary, jak pan. A on był bardzo słaby, bo był głodny i bity. I nie mógł tak biec... On szedł pierwszy, a ja drugi. W dłoniach trzymaliśmy nosze, a na noszach były kamienie. A oni, ci „esmani1' i kapowie wciąż krzy­czeli i bili nas. „Los! Los!” — krzyczeli bez przerwy. Mnie jednak nie bili, tylko jego. Może dlatego, że on był pierwszy i że był już słaby i nie mógł biec, i wciąż się potykał i upadał. A gdy upadł, to kapo doskakiwał i bił go strasznie. A „esman" jeszcze go podjudzał, tego kapa, że temu „Sauhundowi" nie

chce się pracować. A potem on już nie mógł i gdy upadł, nie mógł już wstać. Wtedy kapo przyskoczył i bił go, tak strasznie bił!... A on krzyczał, a potem już jęczał, a potem już szeptał, żeby go Matka Boska Częstochowska ratowała... A kapo rozumiał tyle po polsku i śmiał się z niego i jeszcze bardziej bił i krzy­czał, czemu go ta jego Matka Boska Częstochowska nie ratuje!... I tak długo bił go, aż tamten już nie krzyczał do Matki Boskiej... Bo już nie żył. To kapo kopnął go, a ja potem nosiłem z innymi kamienie, a wieczorem musiałem go wieźć w taczkach do kre­matorium...

A ciebie nie bił? — zapytałem.

Nie!...

Dlaczego?

Bo... bo on mnie lubił!... — wyjąkał szczerze

i zarumienił się znienacka.

Potem odrzucił hardo głowę, spojrzał mi wyzy­wająco w oczy i zapytał:

Co się tak pan na mnie patrzy? Myśli pan, że ja frajer? Czy ja miałem tak samo konać, jak tamten, który krzyczał do Matki Boskiej, a ona mu nie po­mogła?

Dobrze już, dobrze...

Dużo Ci tego dzisiaj, Janku, napisałem, a ja tylko chciałem Ci powiedzieć, że już nigdy nie pójdę do Colosseum podczas księżycowej nocy. Ni nie będę już nigdy dotykał koniuszkami palców tamtych śla-_ dów oskarda na blokach granitu w jego ścianach. Jeżeli pójdę, to chyba za dnia. Spotkam tam żołnie­rzy amerykańskich z Kodakami, dziewczyny uliczne, mizdrzące się do nich, jakieś nabożne pielgrzymki,

samotnych ludzi, patrzących w zamyśleniu z naj­wyższego piętra na szumiące miasto, drzemiącego odźwiernego na stopniach, pyskatych przekupniów z pamiątkami i z pocztówkami, jakichś rzezimiesz­ków o ponurych gębach, a przede wszystkim ujrzę tam ogromny, wysoki krzyż czarny na skraju areny, zupełnie podobny do tego krzyża, który postawi­liśmy w naszym obozie koncentracyjnym w Dachau po przybyciu Amerykanów.

W Rzymie, dnia 10 kwietnia 1946.

cl ł>jdVłi

Kochany Janie z Bogumina!

Nie wiem, czy Ci o tym wspominałem, że kiedy wyszedłem z obozu, przez dłuższy czas jeszcze żyłem ciągle w przekonaniu, że może mi braknąć chleba.

I częstokroć ulegałem do tego stopnia owemu złu­dzeniu, że bezwiednie, kierowany już raczej nawy­kiem aniżeli jakąkolwiek inną pobudką — chowałem każdy kawałek chleba w obawie, że mi 'go może jutro nie starczyć, że będę po prostu głodny.

Dzisiaj już zapomniałem o tym osobliwym przy­zwyczajeniu, poniekąd może śmiesznym. Przypom­niałem je sobie, gdy podczas swej włóczęgi po Ba­zylice świętego Piotra odkryłem w jej krypcie ślicz­ny sarkofag jakiegoś Juniusa Bassusa, prefekta rzym­skiego z 359 roku. Ów szczegół, że to był jakiś prefekt rzymski i że nazywał się tak a tak, jest dia mnie nieistotny. Więcej zainteresowały mnie płasko­rzeźby na jego sarkofagu, a między nimi scena, przed­stawiająca „Nasycenie pięciu tysięcy mężów".

I ona mi przypomniała głód w naszym obozie

koncentracyjnym i wyniesiony z niego nawyk, by każdy najdrobniejszy ułomek chleba chować na zapas.

Przypomniała mi także rozmowę z jednym z tych żołnierzy, którzy do Italii przeszli przez Daleki i przez Środkowy Wschód.

Widzi pan — opowiadał mi spokojnie t—; już byłem tak bardzo słaby, że ledwie tymi nogami włó­czyłem. Miałem trzech kolegów, lecz ci trzej koledzy po drodze umarli z wycieńczenia i głodu. Ja zaś byłem cały opuchły i jakiś owrzodziały. I zdawało mi się, że już też -pójdę za nimi. A miałem już prze­cież jechać jako człowiek wolny do polskiego woj­ska, formującego się gdzieś w południowej Rosji. Ja zaś przebywałem koło Archangielska. I myślałem sobie, że już z pewnością będę tu musiał umrzeć

i koniec wszystkiemu. Wtedy prosiłem Boga: — Pa­nie Boże, Ty jesteś wielki i Ty wszystko możesz. Lecz jeżeli już taka Twoja wola, że mam umrzeć, chociażem jeszcze młody, to uczyń tak, żebym umarł nie na tej obcej ziemi, lecz na swojej ziemi... No

i Pan Bóg mnie wysłuchał, bo nie umarłem...

Lecz to jeszcze nic — zaczął znowu po chwili.

Bo oto żyłem, lecz byłem głodny. Byłem tak strasz­nie głodny, jak jeszcze nigdy w życiu. Gdy usiadłem na drodze, na takiej kupie kamieni, to mi się wyda­wało z głodu, że siedzę nie na kamieniach, lecz na bochenkach chleba. Dotykałem ich palcami i wyczu­wałem dobrze, że to kamienie, takie chropowate, a mnie się wciąż zdawało, że to takie srogie bochny chleba. A byłem słaby już, jak mucha. I dostałem przed wyjazdem na południe kawał chleba. Mój Bo­

że, myślałem sobie, cóż to jest tyle chleba, kiedy do swoich muszę jechać przez cztery tygodnie, jeżeli dobrze pójdzie. Przecież to mi wystarczy tego chleba zaledwie ńa dzień, na dwa najwyżej. Dzierżę ten chleb na dłoniach i tak se rozmyślam, co to będzie

P. Stoller

ze mną... Nie dojadę i koniec)... I wtedy znowu po­modliłem się do Boga i On mi pomógł...

A jak się pan modlił?

Modliłem się, jak umiałem. Panie Boże świę­ty, popatrz się, dali mi tylko taki kawałek chleba,

a ja mam jechać cztery tygodnie do swoich. Umrę z głodu, jak amen w pacierzu!... Popatrz się, Panie Boże, przecież Ty umiesz robić cuda!... Przecież gdzieś tam stoi w Piśmie świętym, że nasyciłeś pięciu chlebami i dwiema rybami pięć tysięcy głodnych ludzi, a jeszcze zostało tyle koszy odłamków, to bądź też tak dobry, Panie Boże, ą uczyń podobńy cud ze mną i rozmnóż mi ten chleb na dłoni, by mi wystar­czył na cztery tygodnie!... Przecież Ty, Panie Bożer możesz to zrobić, bo cóż taki cud dla Ciebie?... Dla Ciebie, Panie Boże, to tyle, co dla mnie mrugnięcie powieką. Nie gniewaj się więc na mnie, żem taki, a uczyń podobny cud z moim chlebem na dłonir a rozmnóż mi go na cztery tygodnie, bo inaczej skap- nę z głodu i będzie po wszystkim!... No, zrób tor Panie Boże, zrób!...

I rozmnożył ten chleb na waszej dłoni? — za­pytałem.

A jakże! Rozmnożył, bo przyjechałem szczę­śliwie po owych czterech tygodniach do swoich, słaby, bo słaby, chory i już prawie bez siebie, ale przyjechałem...

Żal mi było i zazdrościłem mu, że nie posiadam jego prostej, naiwnej może wiary.

Opowiadanie to pozostało już u mnie, jako jedno- z najpiękniejszych moich przeżyć w Rzymie i chęt­nie je zestawiam z przeżyciami na widok jakiejś białej kolumny korynckiej na Forum Romanum, czy z ową stokrotką na Via Sacra, czy z tą chwilą, gdy stanąłem oparty o balustradę na szczycie Kopuły świętego Piotra i patrzyłem na szumiące miasto pod stopami i na te drogi, biegnące na skraj świata i na

morze pod nawisłym niebem, zakryte opalową mgiełką...

Wszystko to jest niesłychanie piękne i wzru­szające, lecz jakżeż małe wobec przeżyć głodnego człowieka!

Wiesz, — opowiadał mi młody ksiądz w obozie koncentracyjnym — kiedy byłem w Oświęcimiu, to byłem tak strasznie głodny, że zapomniałem, iż je­stem człowiekiem. Radowałem się, że zostałem przy­dzielony w karnej kompanii do odnoszenia trupów do krematorium. Bo wtedy w kieszeni marynarki rozstrzelanego skazańca czy w torebce również roz­strzelanej dziewczyny można było czasem znaleźć kawałeczek chleba. Ale czasem udało nam się „zor­ganizować" kilka kartofli. Nawlekałem je przeto na drut i wieszałem na piersiach pod koszulę. Jakby jaki różaniec...

By się na nim modlić?

Nie... Oto dlatego tak je ukrywałem, boć prze­cież wiesz, że za tego rodzaju „dokarmianie się" groziło zakatowanie na śmierć ze strony „esmana". Nosiłem więc zwłoki rozstrzelanych ofiar do krema­torium. Cały byłem utytłany od krwi... 1 kiedy do­niosłem je do hali, oglądałem się czy nie patrzy „es- man". A w piecach paliły się zwłoki na takich pa­telniach. I gdy nikt nie widział, podbiegałem szybko do pieca, zdejmowałem z piersi swój kartoflany różaniec, otwierałem drzwi... Od wewnętrznej strony posiadały szeroki gzyms. Na tym gzymsie kładłem ów różaniec i zamykałem szybko drzwi. I znowu biegłem po następne zwłoki. Bo wiesz chyba, że

i tutaj musieliśmy pracę odbywać biegiem... Dobie­

gałem do kupy zwłok, porywałem jedne, nagie już, zarzucałem nogi trupa na ramiona swoje i schylony teraz pod jego ciężarem, biegłem z nim do kremato­rium. Spieszyłem się ogromnie, bo mi zależało na pośpiechu. Porzucałem je w hali obok pieca, otwie­rałem drzwi, porwałem swój upieczony już różaniec kartoflany i kładłem go sobie na piersi. Parzył okro­pnie, lecz to nic!... Najważniejsze, że kartofle były upieczone i że mogłem nimi nasycić swój parszywy głód... I że ,,esman" nie widział!... I gdyby nie owe kartofle, pieczone na ogniu, pożerającym ludzkie zwłoki, byłbym już dawno wyszedł kominem na tam­ten świat... Co się ^żdrygasz? — zapytał z uśmie­chem.

Nic, nic!...

No, jeżeli nic, to zjedz jeszcze jedną kanap­kę!... — zapraszał.

Był to mój towarzysz obozowy, z którym za­przyjaźniłem się podczas pracy na obozowych plan­tacjach. Na plantacjach hodowano zioła lecznicze, olbrzymie łany gladioli i ozdobne kwiaty. Towarzysz sprzedawał kwiaty ludności cywilnej. Przychodzili po nie okoliczni chłopi i kobiety. Stosunek ich do nas był raczej życzliwy, aniżeli obojętny lub wrogi.

I mimo kontroli czy obecności „esmana" udawało im się nieraz podsunąć mojemu towarzyszowi kawał chleba, drobinę masła lub zgoła kawałek słoniny. On to zbierał skwapliwie i chował na niedzielę. W nie­dzielę podczas pracy nie byliśmy już tak bardzo pilnowani. Zapraszał nas przeto do swej klitki, od­prawiał Mszę świętą na zaimprowizowanym ołtarzu.

uczynionym z lady, a po skończonym nabożeństwie wyjmował ze skrytek chleb, masło i słoninę i urzą dzał ucztę.

W obozie byliśmy podobni do tego Eliasza, o któ­rym mówi Biblia, że mu kruk przynosił chleb i mięso

w dziobie. Z pewnością byłby umarł z głodu, gdyby nie ów tajemniczy ptak. W naszym obozie byłoby z pewnością o wiele więcej ofiar głodu, gdyby ńie również tajemnicze przesyłki z żywnością z kraju. Niektóre były od najbliższych, od żony, od matki czy od siostry, lecz większość ich przychodziła od kogoś,

którego nikt z nas nie znał. Nazwiska wysyłających nic nam nie mówiły, a tylko nas utwierdzały w prze­konaniu, że kryją się za nimi osoby, które nie chcą, by o nich Niemcy wiedzieli i by o nich my wiedzie­liśmy. Nadchodziły z Warszawy i z Krakowa, nad­chodziły z Czerwonego Krzyża z Genewy. Kto im dostarczał wiadomości o ńas, kto im podawał nasze adresy — nie wiedzieliśmy- Pojawiały się przed nami z chlebem, i papierosami, z tłuszczem i z cu­krem, często z lekarstwami; czasem było widoczne, że żywność ta była kupiona na czarnym rynku, że została przepłacona szczodrze różnym pośrednikom, że narażała na kary wysyłającego... Czasem był tylko ogromny bochen chleba, zaszyty w juchtowy worek, czasem była paczka wysyłana w pośpiechu, czasem znowu wypełniona z taką wyraźną pieczoło­witością, jakby to matka przekazywała ją swemu synkowi; a wszystkie świadczyły o tym ogromnie ludzkim, nieznanym nam sercu, które gdzieś na dru­gim krańcu świata przeżywało mękę człowieka, ko­nającego z głodu. I dla „człowieka w obozie" więk­szą wartość stanowiła nie sama paczka z żywnością, lecz właśnie to ludzkie serce, każące mu znowu wierzyć w człowieka i w Boga, w tego samego Boga, w którego wierzył ów żołnierz, gdy głodny pod Archangielskiem domagał się od Niego cudu roz­mnożenia chleba...

O, właśnie o to serce chodziło!

Bo „człowiek w obozie" był tak samo złakniony serca ludzkiego, jak tego kawałka chleba. Człowiek ów łaknął tego serca jeszcze wtedy, gdy już znalazł się na wolności. I dziś go jeszcze pragnie!

Wystarczy mi zamieszać się w tłum, w jakieś zbiegowisko łudzi, by wyczuwać u niego tą niezwy­kłą wrażliwość na serce ludzkie. I niechaj ono ob­jawi się w jakiejkolwiek formie, czy w podaniu ręki, czy w podparciu upadającego, czy tylko w tym drobnym na pozór uśmiechu nieznanego człowieka, w gotowości wskazania komuś drogi, gdy o nią pyta błądzący, czy też tylko w tym prostym słowie wło­skim, ,,scusate!" lub ,,pręgo" — by spostrzec, że słowo to wywołuje jakby olśnienie na twarzy ludz­kiej, że nawet brzydka czy ponura twarz rozjaśnia się w takiej chwili i staje się piękna.

Sercem ludzkim jest ów list, przesłany mi do obozu, w którym mało kiedyś doceniany przeze mnie człowiek donosi mi, że jego przyjaciel, kapelan woj­skowy w armii niemieckiej odprawił na froncie wschodnim Mszę świętą na intencję mego powrotu na wolność,, a do Mszy służył pułkownik Wehrmach­tu. Wspaniałym sercem ludzkim świadczy się taki szczegół, że nieznany mi człowiek, leżący sparaliżo­wany w łóżku od kilkunastu lat, pisze do mnie list z serdecznymi słowy, pragnącymi dodać mi otuchy

i wiary w wytrwanie. List ów zaś pisze leżąc w łóż­ku, lewą ręką, na maszynie do pisania, patrząc na nią przez dwa zwierciadła, ustawione do siebie pod wyliczonym kątem, a umieszczone nad jego oczyma. Wspaniałym sercem jest to podejście do mnie w Ba­zylei nieznanego człowieka na stacji, kiedy stałem oparty o wagon kolejowy, i który wsunął mi do dłoni paczkę papierosów. A gdy żachnąłem się zdu­miony i trochę niemile dotknięty, oświadczył mi po niemiecku: — Ale przecież pan jest człowiekiem,

a ja jestem także człowiekiem!... A w dalszej roz­mowie w-ytłumaczył mi, że wprawdzie zdaje sobie sprawę, iż przez przyjęcie owej paczki papierosów zaciągam wobec niego tak zwany dług wdzięczności, lecz ten dług przecież mogę spłacić nie jeńiu wpra­wdzie, lecz komuś trzeciemu, potrzebującemu i cho­ciażby w innej formie. A ten trzeci spłaci go czwar­temu. I tak powstaje łańcuch spłacanych długów wdzięczności w nieskończoność. I nikt wtedy nie będzie przeżywał poczucia niższości wobec ofiaro­dawcy, lecz przeciwnie zaspokoi ów Adlerowski „Geltungstrieb" w dwójnasób, gdyż pomnoży serce ludzkie!... A przecież o to chodzi przede wszystkim przy spełnianiu dobrego czynu.

Przekonał mnie wtedy ów Szwajcar, że może istnieć łańcuch spłacanych długów wdzięczności, ciągnący się w- nieskończoność. I że to pomnaża serce ludzkie i że to przybliża Królestwo niebieskie na ziemi, o czym zapewnie myślał, lecz mi tego już nie powiedział. Widziałem to bowiem w jego oczach.

Albo ktoś nieznany pisze mi takie słowa w liście: „...byłam wczoraj w kościele i modliłam się za Pana, a potem byłam przy Komunii świętej i myślałam wtedy o Panu!"

Dobrze, już dobrze!

Powiedział mi dzisiaj ktoś, nie pamiętam już kto to był, że owszem, można spotkać ludzkie serce, lecz najczęściej spotyka się brak jego, śobkostwo, ego- tyzm, „kasztaniarstwo" (nowy termin stworzony wśród Polaków we Włoszech), brak współczucia

i wrażliwości na biedę czy nędzę, czy na kłopotliwe położenie bliźniego. Nie zaprzeczyłem, bo sam spot­

kałem się z tym zjawiskiem, lecz jak bardzo odbija się na tym posępnym tle właśnie to spotykane serce ludzkie!...

Powiadasz, Janku, że to wszystko, co Ci piszę

o sercu ludzkim, to jakieś apologetyczne wywody

o wątpliwej wartości życiowej? Nie, tak nie powiesz, bo Cię dobrze znam. Jeżelibyś tak powiedział, to tylko dlatego, by zamaskować własne serce, bo jesteś za skromny, by się zgodzić na pokazywanie go na dłoni ludziom. Bo nie chciałbyś, by ludzie mówili uradowani: — Patrzcie, patrzcie, jakie wspaniałe serce ludzkie!...

Niech już tak będzie, mój Janku!

Serdecznie Cię pozdrawiam, a wiedz, że w tym słowie „serdecznie" pragnę także pomieścić chociaż­by drobinkę własnego serca.

W Rzymie, dnia 17 kwietnia 1946.

Najmilsza Dziewczyno!

Nad Rzymem jest dzisiaj niebo niskie i szare.

Nad naszą Madonną ułożyły się w barokowy kształt czerwone róże, żółte tulipany i różowe goź­dziki. Madonna jest biała, smukła i do westchnienia dziecka podobna. Ów snycerz, który jej kształt wy­pieścił w lipowym drzewie i uczynił ją podobną do stylizowanej lilii, zapewne myślał podczas pracy

o swym pierwszym błękitnym wzruszeniu, przeży­wanym o wiośnie. Bo trudno inaczej przypuszczać patrząc na jego maleńkie arcydzieło.

Przez okno sączy się szum miasta, a poprzez szum dochodzi splątany akord dzwonów. To gdzieś na drugim końcu Rzymu pod szarym niebem biją dzwony.

,,A pod niebem biją dzwony..."

Przypomina mi się Ujejski z Chopinem, Tetmajer i Staff, i Wyspiański. Smętek minionych dni i smętek minionych wzruszeń schodzący 1 szarego nieba i z tamtych dzwonów.

Madonna bieli się smukłą, gotycką plamą w ros­nącym zmierzchu. Nad nią wdzięczą się kwiaty w glinianym dzbanku i przypominają mi stokrotkę z Via Sacra.

Wiesz, oto niedawno w ogromnie słoneczny dzień poszedłem na Forum Romanum. Przez Forum Ro- manum wiedzie antyczna droga, Via Sacra, wyłożona dużymi kamieniami o wytartej powierzchni. Chodzili kiedyś po niej cezarowie i przewalały się tłumy plebejuszów, i wracały tędy zwycięskie kohorty rzymskie, i tędy kroczyły pochody triumfalne. A za kwadrygą triumfatora szli w łańcuchach pokonani wodzowie ze wszystkich stron świata.

Tędy szedł także Vercingetorix.

I tutaj spotkałem stokrotkę, wychylającą się ze szczelin między jednym a drugim kamieniem o wy­tartej powierzchni.

Stokrotka była ogromnie jasna i wzruszająca w swej prostocie.

Vercingetorix był ponury i dumny.

Vercingetorix uzyskałby wolność u zwycięskiego Juliusza Cezara, gdyby stał się „kolaboracjonistą" — że użyję współczesnego określenia. Nie zgodził się i za to czekała go śmierć w więzieniu mamertyriskim.

Święty Piotr zaparł się trzykrotnie Chrystusa, poczem wyszedł — gdy kur zapiął — i gorzko płakał.

I mimo tego wywiódł go Anioł z więzienia, pora­ziwszy swym blaskiem poczwórną straż. Vercinge- torixa nie mógł wywieść Anioł z więzienia, bo wtedy jeszcze nie było Chrystusa i nie działy się takie cuda. Czekał więc na swoją śmierć, jak inni, podobni do niego, czekali na swoją śmierć na różnych Pawiakach

K. Badura

i w obozach koncentracyjnych. Co działo się w jego- mężnym sercu w przeddzień śmierci, nie trudno sobie- wyobrazić, jeżeli patrzyło się na. swoich towarzyszy w niemieckich więzieniach i obozach koncentracyj­nych, czekających również na swoją śmierć. I jeżeli samemu patrzyło się w jej oczy. Oczy takiej nad­chodzącej śmierci były zimne, spokojne i głębokie jak otchłań pełna ciemności i tajemniczego lęku. Vercingetorix modlił się wtedy do swych bogów ga- lickich, więzień na Pawiaku i w obozie modlił się da Boga. Godziny upływały w podziemiach mamertyń- skich jak szelest szeptanej modlitwy za konających. Godziny przemieniły się w nieskończoność bez po-

czątku i bez kresu, a w której serce ludzkie stanęło struchlałe i słuchało... Potem przyszła śmierć i zwłoki Vercingetorixa wrzucono do Tybru, a może je spa­lono na stosie, jak palono zwłoki moich kolegów w krematorium. A w Galii płakali po nim jego naj­bliżsi, może żona, może jego dziewczyna, pragnąca urodzić mściciela. I urodziła się legenda, najpiękniej­sza legenda o niezwalczonym sercu ludzkim. Podo­bna rodzącej się dzisiaj najpiękniejszej legendzie

0 niezwalczonych sercach tych, co konali w obozach

1 na Pawiaku, w podmiejskich laskach i na ulicach Warszawy, na ustroniach i w kamieniołomach, i za wałem naszego krematorium, i na podwórzu więzie­nia obozowego.

Oni krzyczeli: „Niech żyje Polska!..." A pbtem już nie krzyczeli, bo karabin maszynowy zaszczekał i już było po wszystkim... — szeptał do mnie w nocy w obozie zniemczały Górnoślązak z Opolskiego, na­zwiskiem Ogryzek. Nazajutrz po egzekucji wypu­szczono go z więzienia, bo odbył swoją dwutygodnio­wą karę za drobne przewinienie. Lecz zakazano mu mówić o tym, co widział i co słyszał.

Bo ja musiałem tłumaczyć im wyrok na język polski. Potem mnie zapędzono z powrotem do celi. Lecz nie mów o tym nikomu! — prosił zalękniony.

Nie powiem...

Wiesz, bo ja słyszałem już w ęeli, jak krzy­czeli: „Niech żyje Polska!...“ Wszyscy trzej wołali!...

Dobrze już, dobrze! Vercingetorix także wołał w swoim barbarzyńskim języku: „Niech żyje Gal- lia!..." A może nie wołał, tylko myślał o niej, jak myśli syn o swojej matce.

ff

m

Po Via Sacra kroczyli więc cezarowie, przewa­lały się tłumy gawiedzi, wybijały twardy rytm zwy­cięskie kohorty rzymskie, niosące nad sobą orły, toczyły się kwadrygi, a konie, trzymane za więdzidła, szarpały się i kopytami krzesały iskry z kamieni, i rwały się do biegu na skraj świata.

Po Via Sacra przewędrowały całe wieki.

Dzisiaj leżą koło niej strzaskane kolumny mar­murowe o kapitelach z połamanymi liśćmi akantu, i smęcą się szczątki świątyń. Po jej bruku przebiega w słońcu jaszczurka i kryje się w zielonej kępie akantu. Czasem przejdzie po niej hałaśliwa zgraja żołnierzy amerykańskich( przystaje przed szczątkiem jakiejś świątyni i wzrusza ramionami z politowaniem. A cźasem przejdzie chłopiec z dziewczyną trzyma­jący się wpół, zapatrzeni w swe młode szczęście i zasłuchani w swoje serca. Idą powoli, gdyż mają czas, jak czas posiada ich rodząca się miłość, przy­staną pod Łukiem Tytusa i całują się w jego sklepio­nym cieniu. Cień jest błękitny, a ich miłość purpu­rowa. Potem znowu obejmują się wpół i błądzą jalc jasne duchy wśród ruin.

Nad Forum Romanum wznosi się Palatyn.

Na Palatynie śpiewają słowiki i kwitną prześlicz­ne róże. Stary ogrodnik chodzi między różami, słucha słowików i podlewa kwiaty wodą, czerpaną z omsza­łego basenu. Do basenu cieknie woda z paszczy try­tona i szemrze, jak szemrały upływające godziny w więzieniu mamertyńskim. Woda w basenie jest przeźroczysta, bo w niej kąpie się słońce i przemie­nia w splątane łuski złociste. Złociste łuski suną po­woli po zielonym dnie, a nad nim stoi dziewczyna

0 ślicznym profilu greckim, o czarnych włosach

1 o* czarnych aksamitnych oczach, patrzy za nimi i myśli o czymś jasnym, bo się uśmiecha. Słowiki zaś zanoszą się śpiewem do niepamięci i sycą ciszę słodyczą.

Na Via Sacra wygrzewa się słońce i kwitną sto­krotki.

Oto niedaleko zwalonego architrawu, tuż koło moich stóp, kwitnie taka stokrotka. Jest ogromnie skromna i tak nieśmiała, jak tamta dziewczyna sto­jąca nad basenem na Palatynie, uśmiechająca się do własnych myśli. Lęka' się bowiem, by ich ktoś nie przejrzał, bo to są myśli tylko jej i tego kogoś, o któ­rym myśli.

Stokrotka na Via Sacra jest również nieśmiała, jakby lękała się, by ktoś nie przejrzał tych myśli, jakie powstają na jej widok u „człowieka z obozu".

Via Sacra ze swą stokrotką urastają do symbolu. Toć przecież każdy z nas widzi w niej własną drogę, koło której leżą dzisiaj strzaskane kolumny marmu­rowe i szczątki murów świątyń, i pogrzebane na­dzieje, i ów smętek minionych dni, i te wyłamane skrzydła, i wartości postrącane z ołtarzy, i wspomnie­nia najdroższych ludzi, którzy skonali jak Vercin- getorij^.

I dzisiaj na tych gruzach wyrasta biała stokrótka! Jakaś nowa wartość. Niech będzie miała nazwę jaką­kolwiek. Nie chodzi tutaj o nazwę, chodzi o istotę owej nowej wartości. Może nią być przyjaźń spot­kana nieoczekiwanie na drodze, może nią być od­zyskana wiara w Boga, może być odkrycie siebie samego w chaosie, i sformułowanie odkrytych war­

tości w jakąś olśniewającą świadomość, wyrażoną chociażby jednym słowem, chociażby jednym rados­nym westchnieniem. Wartością tą może być cokol­wiek, a czego my jeszcze nie umiemy ująć w takie słowa, które by to odkrycie mogły przekazać drugie­mu człowiekowi. Wciąż nie chodzi mi tutaj ani

o słowa, ani o formę, lecz o istotę owej wartości.

Mówiąc o tym, usiłuję, by moje myśli przekazy­wane Tobie, Dziewczyno, stały się podobne do głosu kamertonu, wywołującego ten sam dźwięk w nastro­jonej strunie skrzypiec. U Ciebie nie natrafi to na trudności, boć przecież sama śtajesź się podobną do owej stokrotki z Via Sacra!

Niechaj więc będzie to przyjaźń, którą mi ktoś dotychczas nieznany ofiaruje bezinteresownie, tak dalece bezinteresownie, że potwierdzenie jej znaj­duję u świętego Pawła w jego liście do Koryntian.

Niech to będzie cokolwiek, wypowiedziane w ja­kichkolwiek słowach — wszystko będzie zmierzało do radosnej syntezy, ujętej w wizję Chrystusa, idą­cego dzisiaj po Via Sacra. Trudno Go dostrzec w rzymskich kościołach, bo „człowiekowi z obozu" zasłaniają Go kolumny i marmury, złocenia na stro­pie, pycha ludzka i śmieszna już dzisiaj duma rodo­wa, teatralna poza, purpurowa i fioletowa nuda tajona patosem, pustka i jakby zdumienie pełne za­gadkowego niepokoju.

Jakże łatwiej mi dostrzec Go w jakimś ubożuch-. nym kościółku, chociażby w tamtym zaniedbanym na Via Appia; czy w jakiejś bocznej kaplicy, gdzie człowiek modli się, jak Ty modliłaś się o świcie przed Grotą w Lourdes; czy też na owej Via Sacra!..,.

Jeżeli usiąść na zwalonym architrawie i pozwolić się wchłonąć w słoneczną ciszę zamkniętą nad Fo­rum Romanum, jakby w szklanej kopule, wtedy czas stanie i w tym znieruchomiałym czasie ujrzysz Chry­stusa, idącego powoli spod Łuku Tytusa. Ujrzysz Go takim, jak Go przedstawiali malarze renesansowi, gdy wypowiadał słowa: „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzyście spracowani i jesteście obciążeni, a ja was ochłodzę..." Dojdzie powoli do miejsca, gdzie ze szczeliny między jednym a drugim kamieniem wy­rasta stokrotka. Zatrzyma się, schyli i nie zerwie, lecz uśmiechnięty pogłaska ją palcami...

li Rzymie, dnia 20 kwietnia 1946.

r

Najmilsza Dziewczyno!

Ostatni list piszę do Ciebie z Rzymu, bo już czas i na mnie.

Ptaki już dawno przeleciały nad Monte Pincio, a ja słyszałem ich zdyszany szum w głębi granatowej nocy. Wtedy myślałem o Tobie i o swoim przyrze­czeniu, że udam się za nimi. Już mi więc czas w dro­gę za ptakami.

Ptaki te są już u Ciebie i ów słowik, który po nocach zanosi się śpiewem nad ponurym kanałem w Louvain, to może ten sam słowik, który przelaty­wał w ową noc nad Monte Pincio. Wiem z Twoich listów, że kanał jest ciemny, leniwy i czarne'- myśli rodzący. Pisałaś mi niedawno, że ujrzałaś w nim płynącego szczura. Szczur był duży, śliski i wstrętny. Płynął długo, aż w końcu wypełznął, wciąż śliski i wstrętny, do okienka piwnicy Pedagogie St. Ursula. I wyczułaś wtedy żal, że to jest szczur, którego ludzie tępią, a który także chce żyć. 1 gdy potem wstąpiłaś

do ogrodu, w którym rosną stokrotki, ujrzałaś starą Mère, lecz nie powiedziałaś jej, że do jej piwnicy wpełznął duży szczur.

Tamten szczur z kanału w Louvain przypomniał mi ludzi.

Nie, nie!... Nie myślmy już o nich!

Milszy mi jest po tysiąckroć ów przybłąkany sło­wik, kląskający podczas wiosennej nocy nad po­nurym kanałem belgijskim. W ogóle śmieszne jest to powiedzenie, że słowik jest mi po tysiąckroć milszy, aniżeli szczur z belgijskiego kanału. Szcztr jest mi tak samo wstrętny, jak Tobie. I co więcej, szczur ów jest dla mnie symbolem zła, które wyrosło z przekleństwa wojny. Słowik zaś stanowi dla mnie tę samą radość, jaką stanowi dla mnie na przykład Twój list, w którym piszesz mi n sercu, mieszczącym w sobie Boga. Jesteś nawet przekonana, że kiedy matka nosiła swoje dzieciątko pod sercem, to już wtedy Bóg znajduje się w nim nie tylko u matki, lecz i w sercu jej dzieciątka.

Pytasz się, czy nasyciłem się Rzymem?

Nie, Rzymem nie można się nasycić, Rzymem nie można się nigdy nasycić.

Gdziekolwiek będę, zawsze hędę nosił w sobie niedosyt jego uroku, i zawsze liędę za nim tęsknił jak za swoim „home of spirit", jak go nazwał jakiś Anglik.

Wypada mi więc po raz ostatni spojrzeć na Rzym i pójść w świat. Spojrzę na niego z Kopuły świętego Piotra. Chyba to jedyne miejsce, skąd można patrzeć nie tylko na miasto, lecz na cały świat.

Zanim wyjdziesz na Kopułę, musisz przejść Bazy­likę. I po raz nie wiedzieć który oszołomi Cię znowu swymi kolumnami, marmurami, rzeźbami, wyniosło­ścią, przepychem i wspaniałą pustką. Ludzie błąkają się w niej, jakby bezradni i zagubieni, podobni czasem do ludzi, co spóźnili się na pociąg i teraz wałęsają się w hali dworcowej, a czasem podobni do bełkotliwych cieni z zaświatów, pragnących czyjejś pomocy. Bardzo rzadko ujrzysz między nimi czło-

wieka modlącego się. A jeżeli takiego napotkać, to każdy patrzy na niego trochę zdumiony i trochę zakłopotany, i każdy udaje, że go nie widzi. Modlący się człowiek zaś wstaje i schodzi wszystkim z oczu, ukrywa się gdzieś za marmurowym węgłem ko­lumny.

Ja wiem, Alino, Ciebie może dziwi ten człowiek, ukrywający się ze swą modlitwą za kolumną, gdy Ty potrafisz modlić się nawet wtedy, gdy śpieszysz spóźniona na wykłady, a naokoło kłębi się krzyk gotyckiego miasta. Lecz nie każdy potrafi być Tobą i nie każdy potrafi modlić się z tą swobodą, jak Ty. A widzisz, sama mi przecież pisałaś, że chcąc modlić się za mnie przed Grotą w Lourdes, wstałaś bardzo wcześnie i poszłaś do niej o świcie. Nie było wtedy nikogo koło Ciebie, tylko ten szum rzeki, której nazwy nie znasz, i znowu to zanoszenie się ptaków śpiewem w starych platanach, tak bardzo przypomi­nających Ci nasze brzozy w Polsce.

Jeżeliś w kościele Mariackim w Krakowie, czy w Notre Dame w Paryżu, gdy w nim nie ma wałęsa­jących się i znudzonych „etranżerów", gotycki urok owych kościołów wynosi Cię pod niebo. Lecz jeżeliś w naszym kościółku beskidzkim zbudowanym z jo­dłowych brewion, i uklękniesz pod stropem, malo­wanym na błękitno, znajdujesz się w niebie. I tylko czekać, skoro nadlecą rozśpiewane anioły i zaczną grać na organach, i skoro Chrystus stanie na skrzy­piącej ambonie i zacznie prawić kazanie o miłowa­niu bliźniego.

A jeżeliś w Bazylice Sw. Piotra — stajesz się małym robaczkiem bez tej wewnętrznef pokory, po­

trzebnej dla pozyskania nieba. Bazylika świętego Piotra jest ogromna, jest wspaniała i zdumiewająca swym pięknem, swą harmonią i geniuszem tych, którzy ją wznosili. Bazylika jest zaludniona Świę­tymi Pańskimi z marmuru i grobowcami papieży, lecz mimo tego jest pusta. I ta pustka jeszcze bar­dziej Cię przytłacza, aniżeli jej zdumiewający ogrom.

Winda wyniesie Cię na dach Bazyliki, a wąskie, ciemne i kręte schody, a potem jeszcze ciasne kory­tarze o nachylonych ścianach wywiodą cię na szczyt Kopuły. I na jej szczycie nie czujesz się już mizer­nym robakiem bez pokory, lecz wolnym człowiekiem, pełnym pokory. I wtedy zdumiewa Cię radośnie wszystko; i sama Kopuła, jako doskonały wyraz czy­jegoś umiłowania piękna i nieskazitelnej harmonii, i ta bliskość błękitu nad Tobą, i to słońce pławiące się w owym błękicie, i to miasto szumiące pod Tobą, jak szare morze bez granic, i ta nieobeszła przestrzeń pod niebem, i biegnące ciemne drogi po wszystkie strony świata, i to dalekie morze na nieboskłonie, zanurzone w opalowej mgiełce. Wszystko Cię zdu­miewa, nawet mętny Tyber, cieknący przez miasto w milczeniu, jak tamten kanał w Twoim Louvain.

U Ciebie na kanale łuszczy się blade słońce bel­gijskie, a na Tybrze rozmienia się królewskie słońce italskie, a w Tybrze kąpią się zgraje nagich, rozkrzy­czanych uliczników rzymskich.

Krajobraz przekreślają ciemne pinie.

I te ciemne pinie nasuwają dziwne myśli.

Oto przyplątują się, nie wiedzieć gdzie i kiedy posłyszane lub czytane zawołanie krzyżowców fran­cuskich: ,,GAta Dei per Francos!”. Patrząc zaś z Ko-

puły na Wieczne Miasto i na cały świat, tamto zawo­łanie krzyżowców przemienia się w parafrazę: „Gę­sta Dei per homines!".

Istotnie! „Gęsta Dei per homines" — jeżeli spoj­rzę z perspektywy swych przeżyć na to wszystko, co mi dał Rzym. I obojętne, czy to będzie zapomniana kolumna koryncka, dająca mi najwięcej uradowania, czy gdy patrzę na samą Kopułę, czy to będzie skrom- niutka stokrotka na Via Sacra, czy „Mojżesz" Mi­chała Anioła u świętego Piotra w Okowach. I nie wiedzieć, kto tu głębiej do mnie przemawia, czy ta stokrotka na Via Sacra, czy też ów wspaniały Moj­żesz marmurowy, z rosnącym gniewem na twarzy, wzbierający się w sobie, by oto wstać i cisnąć tabli­cami z dziesięciorgiem przykazań o ziemię, gdyż patrzy w tej chwili na żydów tańczących koło zło­tego cielca.

I cokolwiek to będzie, czy owa kolumna korync­ka, Kopuła św. Piotra, stokrotka czy „Mojżesz” Mi­chała Anioła — zawsze jestem bliski zrozumienia tamtych słów „Gęsta Dei per homines". I zawsze pozostaje u mnie ten dziwny niedosyt piękna, jako zjawisko towarzyszące wszelkim wzruszeniom este­tycznym. Ów niedosyt piękna wywołuje w nas nie­określony żal i smutek, jakąś mistyczną tęsknotę, wynikającą z podświadomego przeświadczenia, że piękno — jak twierdził Kant — jest przebłyskiem nieskończoności, której nigdy nie osiągniemy, i że jest przeczuciem Boga, którego istoty nigdy nie poj­miemy z powodu jego nieskończonej doskonałości.

I może też nigdy nie nabrały słowa „Gęsta Dei per homines" tyle i takiej wartości jak w Rzymie

i nigdzie też nie wyrosła u mnie tak dziwna tęsknota mistyczna, wynikająca z niedosytu piękna, jak w Rzymie.

Oto stoję na Kopule świętego Piotra i widzę czarne pinie, przekreślające nieboskłon. Linia pinii jest twarda, nieboskłon zaś miękki i opalowy.

Tuż pode mną płynie Tyber. W jego wodzie kąpią się słońce i nagie dzieci. Wyobrażam sobie, że idę jego brzegiem i patrzę na jego wodę. Woda płynie i płynie i nasyca mnie poczuciem nieskończoności. Idę dzień, idę drugi dzień, trzeci, idę tydzień cały i miesiąc, i wciąż patrzę na wodę, na jej ustawiczny i niezmienny rytm, który daje mi ciszę i uśmiech serca. I każda podobna rzeka staje mi się niewyczer­paną w swym pięknie i harmonii. I każda taka rzeka uczy mnie przede wszystkim uśmiechu, bo uczy mnie rozumieć nieskończoność. A mając ten uśmiech w sobie, staję się człowiekiem, który może komuś coś dać. I dlatego też dzisiaj nie unikam już czło­wieka, jak unikałem go po wyjściu z obozu, lecz szukam go, by się z nim podzielić.

Nade mną jest ogromny błękit, a w błękicie płyną chmury. Błękit jest podobny do oczu dziewczyny w Beskidach, a chmury są podobne do myśli o nie­skończoności. Błękit jest niezgłębiony i nieskoń­czony. Błękit można pić jak wodę, i można nim oddychać, jak powietrzem. I można się nim do tego stopnia sycić, że nawet myśli stają się powoli błę­kitne. Błękit nad Kopułą świętego Piotra dzieli mnie tylko swoim błękitem od Boga.

Sylwetki czarnych pinij na horyzoncie przywodzą do mnie myśli o wojnie.

Wojna już przeszła, wojny już prawie nie ma, chociaż pozostał po niej jakby przykry swąd pogo­rzeliska. Wojna wypaczyła nasze sumienia, nauczyła nas wielbić bezprawie i zbrodnię, spowodowała na­wrót do prymitywnych, starych, pierwotnych złóż psychicznych brutalnych i dzikich — jak twierdzi Freud — zatruła nas nienawiścią do wroga, znie­kształciła nasze dusze, uświęciła zło w człowieku.

Wyszliśmy z wojny jako ludzie chorzy i wyko- szlawieni moralnie, ludzie słabi i nieszczęśliwi, z wy­łamanymi skrzydłami. Teraz już nam czas wracać do tych błękitów, z których zostaliśmy strąceni.

Jako ostatni fragment tamtych ponurych wspom­nień słyszę rozmowę młodej dziewczyny, podobnej w swym zachowaniu i w swych oczach do skrzyw­dzonego dziecka, o twarzy zgorzkniałego człowieka.

Zabili mi ojca!... Został rozstrzelany przez Gestapo na Pawiaku. Zostałam z matką. Potem i nas aresztowali. W czasie transportu matka postanowiła ze mną uciec. Było to na małej polanie w dużym lesie. Na polanie spoczywaliśmy z innymi ludźmi. Naokoło stali „esmani" i czekali, do kogo strzelić. I gdy mojej matce zdawało-się, że nikt na nas nie patrzy, porwała mnie za rękę i zaczęła uciekać. ,,Es- mani" zaczęli strzelać. Matka puściła moją rękę i upadła na twarz. A ja uciekałam do lasu. Gonili za mną, lecz ja ukryłam się w paprociach. Potem oni poszli, a ja wróciłam do matki na polanę. Matka była już zimna i sztywna, tylko pod jej piersiami była kałuża krwi. Poszłam z płaczem w las. Potem byłam już w lesie z tymi, co walczyli z Niemcami. Przez całe lato, przez jesień i przez zimę. Na wiosnę

był koniec wojny i ja poszłam na zachód. Teraz je­stem w Paryżu, mam suchoty; nie mam rodziców, nie miałam młodości, nie miałam nic...

Mam tylko to zadowolenie — zaczęła znowu po chwili — że mściłam się za śmierć ojca i matki. Brałam udział w wyprawach na pociągi i na placówki niemieckie po wsiach. Ciskałam granatami ręcznymi w okna i radowałam, tak strasznie się ładowałam, gdy widziałam, że granat pęka i rozrywa tamtych ludzi. Ciskałam granatami w uciekających żołnierzy niemieckich z wysadzonego w powietrze pociągu i radowałam się, gdy widziałam, że granat pęka i roz­rywa tamtych ludzi!... Szukałam śmierci, bo już było mi wszystko obojętne poza pragnieniem zemsty, lecz śmierć mnie mijała. Teraz z Paryża czeka na mnie śmierć. Taka biała śmierć, w szpitalu, na łóżku okrytym białym prześcieradłem, bez wszy, bez szczę­kania zębami i bez kulenia się z zimna, i bez tego pragnienia nienawiści... Bo ono już się wypaliło... Dobrze będzie mi się umierało... Ile mi lat? Młoda jeszcze jestem, a już taka stara!... Dwadzieścia i je­den na wiosnę... I zanim umrę, tak bardzo pragnęła­bym pójść jeszcze raz sama jakąś nieznaną drogą...

I tak chciałabym iść, iść...

Z Kopuły świętego Piotra widać drogi wiodące na skraj świata.

Drogi te urzekają mnie swą nieskończonością. Drogi te posiadają w sobie nieskażony patos wielko­ści i przestrzeni, jaki miał każdy z tych walczących i każdy z tych ginących. Drogi te posiadają w sobie coś z ich heroizmu. Po takiej jednej drodze, niknącej

pod opalowym niebem, wędruje może duch tamtej dziewczyny, spotkanej w Paryżu, a u której wypaliło się przed śmiercią pragnienie zemsty.

A po tamtej drugiej drodze wędruje może du­szyczka małego Jureczka.

Dziwisz się, Alino, skąd się wziął w moim liście Jureczek?

Opowiem Ci wszystko. Oto niedawno otrzyma­łem list od swoich z Polski. Dołączony był list od naszej Janki. Przez całą wojnę nie wiedziałem, co się z nią dzieje. Tylko tyle wiedziałem, że wojna za­stała ją na medycynie w Wilnie. Dopiero w Rzymie dowiedziałem się od siostry, że z początkiem wojny wyszła za mąż, że po niespełna roku męża jej are­sztowało Gestapo i rozstrzelało, a Jureczek był po- grobowcem. Jureczek rósł i liczył już trzy przeszło łatka, gdy Gestapo aresztowało Jankę. Groziła jej ta sama śmierć, co jej mężowi. I teraz przytaczam już fragment z jej listu, wysłanego do mnie do Rzymu.

,,... a teraz jeszcze coś Ci powiem. Oto był ktoś, taki cudny, kochany chłopaczek Jureczek, mój sy­neczek najdroższy, który Cię bardzo kochał. Musia­łam mu opowiadać bajki, a w bajkach tych musiał być wujaszek Gustaw. I tak bardzo cieszyłam się, że nadejdzie dzień, gdy przyprowadzę go do Ciebie i po­znasz go. Temu dziecku zawdzięczam życie. On bo­wiem wymodlił u Boga mój powrót z więzienia i jak się później dowiedziałam, modlił się w dziwny spo­sób do świętego Tadeusza Judy, poświęcając w za­mian siebie; I. Bóg wysłuchał jego dziecinnej mo­dlitwy, bo ja wróciłam, a on odszedł. Ty wiesz, że

ja się załamałam strasznie wówczas. To było dziecko wybrane przez Boga, a ja cieszyłam sie, że to było moje dziecko i nigdy nie przypuszczałam, że Bóg mi je zabierze i to za taką cenę...”

Albo czytałem list, taki najpiękniejszy list, jaki kiedykolwiek dziewczyna mogła napisać komuś, któ­rego umiłowała ponad wszystko. List był ogromnie prosty, aż wzruszający w swej prostocie, a tak wspa­niały w swym patosie, jakiego już chyba nigdzie nie znajdziesz na świecie. Jedynie porównać go można do modlitwy Jureczka, a wszystko inne blednie wo­bec nich i staje się małe. „Gęsta Dei per homines" objawia się w całej pełni i w tamtej ofierze Jureczka i w słowach owej dziewczyny, gdy pisze: „... codzien­nie tak bardzo proszę Boga, aby wszystko zło, co jest dla Ciebie przeznaczone, przeszło na mnie, a ja będę wszystko za Ciebie pokornie znosić!”

I popatrz się, Alinko, trzeba było tylu lat wojny i tylu lat patrzenia'w zgniłe ślepia śmierci w obozie koncentracyjnym, by nareszcie, nareszcie przejrzeć, jak ów ślepiec biblijny, któremu Pan pomazał oczy śliną, a on przejrzał i wielbił Go.

I nie zgadzam się z tym, co mi pisze Władka, że za dużo było krzywd, których nikt nigdy nie odejmie.

Przecież bez tych krzywd nie byłoby tamtej wspa­niałej ofiary Jureczka i bez tych krzywd nie byłoby wspaniałej modlitwy nieznanej dziewczyny, pro­szącej Boga, by mogła przejąć na siebie wszystko zło, które czeka jej umiłowanego, gdyż pragnie znosić je z pokorą. Śmiem zaryzykować twierdzenie, że bez tych krzywd nie byłoby tego zdumiewającego patosu miłości i ofiary, że właśnie w tych krzywdach widzi-

my owe „Gęsta Dei per homines". Znajdują przecież potwierdzenie tej myśli w wielkosobotnim hymnie liturgicznym:Tb beata felix culpa!..."

Już dobrze, Alino, już wszystko dobrze.

I oto, kiedy stoję na Kopule świętego Piotra i pa­trzę na Wieczne Miasto pod sobą, które szumi jak

sama wieczność, i kiedy patrzę na te wszystkie drogi, idące na skraje świata, widzę między nimi drogę, po której wędruje tamta dziewczyna z Paryża, u której przed śmiercią wygasło pragnienie zemsty, lecz nie wygasło pragnienie wędrowania taką drogą. Teraz idzie nią, uciszona już i uśmiechnięta, bo Bóg zamie­szkał w jej sercu, jak Ty mówisz. A tą drugą drogą idzie Jureczek mały, co się za swą matkę Bogu ofia­rował, a Bóg przyjął jego ofiarę. I widać, skutecz­nego wyszukał sobie pośrednika, świętego Tadeusza

Judę, lecz dlaczego jego a nie innego, to już jego tajemnica, którą zabrał ze sobą. I w jego sercu znaj­dował się Bóg.

A tą trzecią drogą idzie owa dziwnie piękna dziewczyna, mająca swe serce wypełnione miłością człowieka i miłością Boga, serce zaś niesie w dło­niach przed sobą, a ono pali się jak mały płomień i prześwietla jej dłonie, że stają się podobne do pur­purowych płatków róży.

A tą następną drogą wędruje serce tych tysięcy, tysięcy matek, które ofiarowały wszystko dla swego umęczonego dziecka...

Gdzie spojrzysz z Kopuły świętego Piotra, wszę­dzie widzisz drogi, wiodące na skraj świata, a dro­gami idącą miłość, która jest tak cicha i skromna, jak owa stokrotka na Via Sacra, | tak wspaniała, jak już nie tylko sama Kopuła świętego Piotra, lecz jak ta błękitna kopuła nieba, rozpięta nad ziemią i nad wszystkimi jej drogami.

I po takiej jednej z tych licznych dróg wypada mnie już niezadługo wędrować.

Niech będzie najdrobniejszą ścieżyną, lecz niech będzie podobna do tej Via Sacra z Forum Romanum, gdzie wśród strzaskanych kolumn korynckich i wśród szczątków świątyń ujrzałem pierwszą stokrotkę. Ście­żyna ta zawiedzie mnie chyba do Boga, jak już Cie­bie, Alino, zawiodła.

W Rzymie, dnia 29 kwietnia 1946.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Morcinek Gustaw Ludzie są dobrzy
Morcinek Gustaw Przedziwne śląskie powiarki
Gustaw Morcinek biografia
Wspolnota i literatura Studia o prozie Gustawa Morcinka e 1gfi
Gustaw Morcinek Józef Kluska Kanonier (1909 1943)
Wokol tajemnicy mojego poczecia
listy zadan, rach3
listy zadan 1 7 i odp
FM listy id 178271 Nieznany
Lista 9, Polibuda, Podstawy Chemii Organicznej (1), Chemia Organiczna Laborki, Listy zadań
Bogowie starożytnego Rzymu.
Pochowajcie mnie w kwiatach, Poezja, poezja mojego męża - warta czytania
Lista 1, Polibuda, Podstawy Chemii Organicznej (1), Chemia Organiczna Laborki, Listy zadań
Lista 4, Polibuda, Podstawy Chemii Organicznej, Chemia Organiczna Laborki, Listy zadań
Lista 8, Polibuda, Podstawy Chemii Organicznej (1), Chemia Organiczna Laborki, Listy zadań
Listy o A. Lisowskim, W, Rozmaitości

więcej podobnych podstron