Kochany Janie z Bogumina!
A więc jednak wyjechałem z Francji!
Pognała mnie po prostu tęsknota za szerokim światem, pragnienie wyczuwania w sobie i kolo siebie wolności, głód spotykania innych ludzi, nadzieja, że znajdę to, co zgubiłem w sobie podczas tamtych sześciu lat w-obozie koncentracyjnym.
O Rzymie zawsze marzyłem, najgoręcej zaś marzyłem o nim w obozie. Pamiętam, był taki dziwny okres u mnie, podczas którego ślubowałem sobie, że jeżeli wyjdę na wolność, powędruję piechotą do Italii, od klasztoru do klasztoru, a w każdym będę szukał miejsca dla siebie. Oto po prostu żeby się zamknąć dobrowolnie, jako już człowiek wolny, w jakiejś słonecznej celi klasztornej i szukać rozwiązania dręczących zagadek życia.
Stało się jednak nieco inaczej.
Już temu dawno, bardzo dawno, kiedy uciekłem od gromady turystów, ganiających po wszystkich rzymskich muzeach, zziajanych i nienasyconych,
opętanych pragnieniem widzenia, wszystkiego i dowiedzenia się wszystkiego. Poszedłem wtedy samo- pas krętymi i hałaśliwymi uliczkami, dokąd mnie oczy poniosły. I tak się zdarzyło, że znienacka stanąłem oczarowany przed Fontana di Trevi. Obskoczyła mnie zgraja chłopców o chytrych oczach,
0 czarnych czuprynach i o niesłychanie obrotnych językach. Jęli mnie gorąco namawiać, bym rzucił jednego solda do cysterny. Twierdzili, że przyniesie mi to nie tylko szczęście, lecz że przede wszystkim wiócę jeszcze raz do Rzymu. Rzuciłem, chłopcy skoczyli za pieniążkiem do wody, pobili się, a ja istotnie wróciłem do Rzymu.
O tym soldzie również myślałem nieraz w obozie.
1 czekałem cierpliwie na spełnienie się jego wróżby. Aż się doczekałem.
Już temu ogromnie dawno i trzeba było tylu lat wojny i tylu lat drutów kolczastych i tylu lat błądzenia po dalekim świecie, by nareszcie znaleźć drogę do niego. I by się znaleźć w nim, jakby w drugim ojczystym mieście.
„Rome, it is the city where .every person of culture finds his second home; the home of spirit" — powiedział jakiś Anglik.
Dobrze powiedział, lecz zanim dotarłem do tego „home of spirit" poprzez Paryż, zapadłą wieś francuską w Alpach, Niceę, Bolonję, Anconę i przez Apeniny w dolinę gliniastego Tybru, trzeba było przemienić się w jakiegoś pielgrzyma pełnego chrześcijańskiej pokory, trzeba było szeptać po drodze pacierze i z lękiem patrzeć z niebotycznej drożyny w szarą przepaść pod kołami samochodu, trzeba było
V
stać się przede wszystkim innym człowiekiem, takim samym — w przybliżeniu przynajmniej — człowiekiem, jak ongiś przed laty przed Fontana di Trevi.
Paryż mnie oszołomił zbiegowiskiem ludzi z całego prawie świata, był dla mnie zdumieniem na widok długich kukieł chleba, urzekł mnie urokiem malowanych ust dziewczęcych w kształt stylizowanego serca, zaskoczył łatwą miłością i oczarował radosnym zjawiskiem Wenus w Luwrze. Paryż stał się dla mnie rokokowym portalem, szeroko rozwartym, przez który wstępuje barbarzyńca w świat dziwnej przygody, o jakiej tylko w zuchwałych snach można było marzyć. Paryż był dla mnie miastem wysubtelnionej kultury, miastem miłości i miastem rewolucji.
Zagubiona wieś francuska w Alpach, jakiś cudaczny Biviers, przyniosła mi słoneczną ciszę za dnia
i srebrne noce księżycowe, szum starej morwy nade mną i zapamiętały,, metaliczny krzyk świerszczy w winnicach, towarzystwo rudego kota i włóczęgi 7. bezdomnym psem góralskim nad leniwą Iserą. A ponad tym wszystkim była wciąż słoneczna cisza za dnia i srebrna cisza po nocach, oraz jedwabny szum wiatru spływającego po stokach Belledonne w gałęzie starej morwy.
Nicea była najpiękniejsza.
Nicea była pełna słońca wędrującego po ogromnie błękitnym morzu. Poza mną, w Alpach francuskich, został śnieg, mróz i narty. Niebo w Nicei zaś było tak błękitne, jak oczy dziewczyny w moich Beskidach, | słońce tak złote i ciche, jak serce kogoś niesłychanie dobrego, jak chyba serce matki. Nad
morzem rozsiadła sio Nicea o wulgarnym przepychu, a pod jakimś Chateau bez nazwy, na skalistym pagórze, skupiła sią stara Nicea. Obie słuchały niebieskiego morza, które szumiało i szumiało bez miary
i bez końca, łagodnie, miękko, rozmieniając słońce na łuski, na złocisty piasek, na złocisty zachwyt. Złoty piasek sypał się również bez miary i bez końca w znużone oczy i w poszczerbione serce i czynił z nimi cuda. Bo szare oczy rozpalały się złotymi skier- kami, a serce, to głupiutkie serce, upijało się jak chłop w przydrożnej karczmie. I było mu dobrze, bo ■wszelkie ponure wspomnienia wyciekały z niego jakąś drobną szczerbinką.
W starej Nicei były kręte i wąskie uliczki. W uliczkach kłębił się krzyk rozbawionych dzieci, uciekały przede mną tłuste szczury i podchodziły do innie skupione, poważne, chude koty. Koty ocierały się o moje nogi, a koło nas przebiegały tabunami Tozkrzyczane bandy dzieci, i narobiwszy niesłychanego zgiełku swymi butami o drewnianych podeszwach, ‘przepadały w drugiej uliczce. Inne wypisywały na asfalcie brzydkie sentencje, a małe dziewczynki tańczyły parami w takt melodii, wygrywanej na ustnej harmonijce. Tańcząc — naśladowały ruchy swych starszych sióstr i braci, mocno nieskromne. Ulicami błąkał się zapach słońca, morza, nędzy ludzkiej, przypalonej oliwy i tułała się woń dziwnych kwiatów, podobnych do mimozy o blado- niebieskim kolorze.
Z płaszczyzny szarych ścian kamienic wynurzała śię co raz śliczna, lekka, renesansowa sylwetka kościoła. W kościołach była cisza, stężała modlitwą
całych pokoleń, zapach zgaszonych świec i zapach morza. W kościołach modliły się stare, brzydkie kobiety. Mężczyźni siedzieli pod ścianami ulicy, trzymali w kąciku ust ośliniony niedopałek papierosa i patrzyli w zamyśleniu na ogromne płachty komunistycznych afiszów. Ich dziadowie i pradziadowie modlili się jeszcze w tamtych kościołach w czas rozpętanej burzy na morzu, w czas morowego powietrza, wojny, najazdu piratów, pożarów i w czas ucisku wielmoża z Chateau nad miastem. Dzisiaj modlą się ich wnukowie i prawnukowie do Maurice Tho- reza, patrzącego na nich przymrużonymi oczami z komunistycznego afisza na ścianie.
Młodych dziewczyn nie spotkałem w cuchnących uliczkach starej Nicei. Już bowiem dawno zeszły lekkim, tanecznym krokiem w dolinę, do nowej Nicei, by przechadzać się wzdłuż morza, pod rozczochranymi palmami, cudne i wdzięczne w swej urodzie, ubrane w powiewne szatki, pachnące, o pełnych ustach czerwonych, o ogromnie czarnych oczach, niosące w swych drobnych dłoniach swe serca Amerykanom za czekoladę, za gumę do żucia i za dolary.
W Bolonii był wspaniały mit renesansu i wspaniały mit Dąbrowskiego, byli potomkowie patrycju- szów, zębate blanki u kalenic, wspomnienia lecących pod niebem bombowców, radość spotkania uśmiechniętego człowieka, dostojeństwo wieków, rubinowy blask wina w szklance i dobre słowo na drogę A droga była znów długa i daleka, przypominająca wojaże prababek — wprawdzie nie naszych — jadących rzemiennym dyszlem od miasteczka do miasteczka, od karczmy do karczmy, po drogach bez
ludnych i po drogach zbójeckich. Koło dróg walał sią rozbity sprzęt wojenny, a wzdłuż dróg snuły się gaje oliwne, w których brakowało tylko Mistrza i jego dwunastu Apostołów.
Potem była Ancona.
Znad morza, znad Adriatyku, leciał skłębiony wicher. Wicher był szary i zły. Wicher rwał morze na strzępy i ciskał o wysoki brzeg. Wicher leciał z chmurami na grzbiecie, chmury zaś były opęczniałe chłodem, mrokiem i wspomnieniem bezgranicznie długich dni za drutami kolczastymi. Chmury pożarły słońce i sypały na ziemię szary popiół. Ancona była tak smutna i opuszczona, tak pełna duchów pobitych ludzi i tak pełna zawodzącego wichru, że podobna była do Niobe, gdy płacze o swoje pobite dzieci. Jej smętku nie zdołał rozgonić nawet widok krajobrazu, widziany z drogi na Monte Sicuro. Krajobraz był z obrazu Paola Veronese czy zgoła Bolti- celliego, i jak na drodze do Ancony brakowało w przydrożnych gajach oliwnych Mistrza z dwunastu Apostołami, tak tutaj brakowało Madonny z Dzieciątkiem Jezys.
A potem były jeszcze Apeniny.
Droga wyniosła się zakosami pod niskie niebo, utonęła w chmurach i w śniegu, biegła zziębnięta przez ogromnie ubogie miasteczka bez nazwy, ludzie zaś chuchali w dłonie, zasłaniali ręką twarze przed miotanym śniegiem, z dachów zwisały sople, samochód ślizgał się nad skrajem przepaści, a szofer rozmawiał ze świętym Krzysztofem.
— Święty Krzysztofie, kupię ci świecęl... — mruczał nabożnie i naciskał ostrożnie hamulec. A gdy
pojawił się gwałtowny zakręt, a pod zakrętem ziała przepaść, samochód zataczał się tyłem, szofer podwajał stawkę:
— Święty Krzysztofie, kupię ci dwie świece!...
Potem zlecieliśmy w dolinę jedną i drugą, aż nareszcie w dziesiątej odkryliśmy Rzym!
Mój Boże, Rzym!...
I oto jestem w Rzymie, w swoim Rzymie, w swoim „home of spirit", podobny znowu do tego barbarzyńcy z północy, który przed wiekami tutaj docierał i zdumiony wodził spojrzeniem po onej nieziemskiej zjawie, wyśnionej również w zuchwałych snach zdobywcy. Lub podobnym raczej do pielgrzyma pełnego pokory i cichej radości, co długo trudził się samotnymi drogami, aż oto stanął obłąkany wzruszeniem u Porta del Popolo.
Z Monte Pincio tylko patrzeć, jak spod sklepienia bramy wynurzy się zdrożony pielgrzym, Adam Mickiewicz, ca był zstąpił ze swego pomnika niedaleko Champs Elysees w Paryżu i tak, jak go widział Bour- delłe, przejdzie przed moimi oczami przez Piazza del Popolo, spojrzy na obelisk, zamyśli się na drobną chwilę i powędruje pod Kopułę świętego Piotra, by snuć w niej słodki majak o Chrystusowej Polsce. I tylko patrzeć, jak za nim przyjedzie w dyliżansie smętny Juliusz Słowacki, zatrzyma się również przy tamtym obelisku, a potem odjedzie pod Kopułę świętego Piotra, by pod nią snuć dramat Kordiana. Kopułą świętego Piotra zaś majaczy w opalowej mgle i chociaż ją zasłania pinia na Monte Pincio, widzę, jak wspiera niebo, które jest znowu tak błękitne, jak oczy dziewczyny w moich Beskidach.
Oto więc jestem w Rzymie i widzę, jak na Kapitolu patrzy w daleki świat imperatorski Marek Aureliusz na brązowym koniu, pod nim zaś generał Dąbrowski przemawia do swych Legionów, a wśród nich do moich przodków, zwykłych „gemajnów",
chłopów z Cieszyńskiego. Moi przodkowie słuchają pilnie, co każe ich „obywatel Generał, Protektor i Wódz", gdyż na swym tułaczym szlaku z ziemi włoskiej na Śląsk nie wolno im niczego uszczknąć z tamtych dostojnych słów o Polszczę, tak bardzo im dalekiej przez całe wieki. Na ulicach spotykam cezarów i tłumy papieży, Michałów Aniołów i Mi
chała Archanioła nad Tybrem, widzą za witrynami smukłe Madonny, rzezane z białego drzewa lipowego, podobne do stylizowanych lilij czy do westchnienia dziecka: widzę pokornych świętych Franciszków z Asyżu każących do ptaszków na drzewie. Na rogach ulic prażą się kasztany, a w perspektywie Corso Umberto wynosi się ponad dachy marmurowy patos pomnika Wiktora Emanuela z rozpędzonymi kwadrygami. Patos jest teatralny, a kwadrygi, pragnące lecieć z grzmotem ponad Wiecznym Miastem, przemieniły się w stężały wicher brązowy. Stąpam po stopniach wiodących do Santissima Trinita dei Monti, jak po skamieniałym sonecie Petrarki. Spotykam prototypy Madonny Raffaela, Madonny zaś patrzą na mnie dużymi, czarnymi oczami i nucą „O sole mio!..."
Ponad Wiecznym Miastem szumią wichry, a mnie się wydaje, że to wieki szumią i że w ich szumie błądzą duchy całych pokoleń ludzi tak pięknych i tak wspaniałych, że wzruszenie dech zapiera. Modlitwa szeptana w Rzymie przybiera kształt korynckiej kolumny z białego marmuru, a westchnienie do Boga przemienia się w Kopułę świętego Piotra. Kopuła piętrzy się nad miastem, wspiera niebo, a niebo wciąż jest tak bardzo błękitne i tak bardzo słoneczne, jak oczy dziewczyny w Beskidach śląskich. Niebo zaś rozpina się renesansową kopułą nade mną i nad moim „home of spirit", a na jej szczycie stoi Bóg, uśmiecha się łagodnie i patrzy na Wieczne Miasto, na mój Rzym.
W Rzymie, dnia 17 grudnia 1945.
Najdroższy Janie z Bogumina!
Pytasz się zapewne, co czynię w Rzymie?
Po prostu zwiedzam kościoły. A jest ich tu tyle, że jeżeli codziennie wstąpię do jednego, do dwóch przynajmniej, starczy mi ich chyba na rok cały. Pytasz się trochę zdumiony, dlaczego to czynię? Widzisz, jest to rodzaj odtrutki dla mnie. Tak, odtrutki!... Nie interesuję się niczym, co wychodzi poza ramy moich przeżyć rzymskich, nie chcę o niczym wiedzieć. Gdybyś na przykład zapytał się mnie, jaki dzisiaj układ partii politycznych w Italii, kto właściwie rządzi w tym dziwnym kraju — nie umiałbym powiedzieć. Nie interesuje mnie to wcale. Jestem jeszcze trochę zmęczony tym wszystkim, co przyniosła wojna, chcę mieć spokój, szukam go wcicjż koło siebie i w sobie. Tak, przede wszystkim w sobie.
Nie radziłbym nikomu tego osobliwego ustosunkowania się do życia i do jego spraw codziennych. To jest odtrutka skuteczna tylko dla mnie, która po-
winna mnie wyleczyć. I wierzę, że wcześniej' czy później otrząsnę się z tamtego czadu zła, które stwo- izyło wojnę i obozy koncentracyjne i jakie rozpleniło się w wojnie i obozach koncentracyjnych.
Zwiedzam więc kościoły, każdego dnia po jednym, po dwa. Są dni, że nie zachodzę do żadnego. Potem nagradzam sobie wszystko, lecz czynię to pomaleńku, roztropnie, by mi na długo starczyło. Potem przyjdzie kolej na cezarów, na papieży, na Michałów Aniołów, na Berninich, Raffaelów...
Wędruję więc od kościoła do kościoła i szukam Boga.
W obozie nie mogłem Go dostrzec poprzez tamte zwały trupów i szkieletów, poprzez nędzę ludzką, wszy, sponiewieranie godności ludzkiej: nie mogłem Go słyszeć poprzez charkot moich współtowarzyszy, konających w błocie czy w śniegu, pod ścianami baraków, w barłogach; i nie mogłem Go słyszeć poprzez krzyki i urągania rozbestwionego człowieka; zagubił mi się w sinych dymach, bijących z kominów krematoriów, zagubił mi się w oparach krwi, w smrodzie gnijących żywych ciał ludzkich, w tym tłumie owrzodziałych Jobów, w przekleństwie żywota ludzkiego.
Usiłuję go odnaleźć w Rzymie wśród wysokich kolumn marmurowych, wśród złoceń na barokowych stropach kościelnych, wśród rozrzutnego bogactwa i skamieniałej pychy ludzkiej, wśród mitr, koron i tiar wyrzezanych w kamieniu. Znalazłem go u świętego Hieronima, widzianego przez Leonarda da Vinci. Lecz o tym kiedy indziej...
Włóczę się więc od kościoła do kościoła i szukam Boga. Nie chcę nawet wiedzieć, jak się taki kościół jeden i drugi nazywa, pod czyim on wezwaniem. Gdy mi ta niewiedza zbytnio dokucza, wychodzę przed fronton i szukam czarnej tablicy drewnianej w czerwonych ramach, z białym tekstem angielskim. Coś tam z tego wysylabizuję, coś się domyślę, coś dopełnię fantazją i to mi wystarczy. Najczęściej jednak wystarczy mi to, że nie wiem, jaki to kościół i kto go zbudował. Z pewnością Michał Anioł; bo któż by inny? Nie chcę sprawdzać. Michał Anioł zbudował chyba cały Rzym renesansowy i stąd w moim sercu urósł do rzędu jakiegoś półboga. Patrzę na niego z szacunkiem, z podziwem, bez cienia zazdrości. Trochę to więcej, niż by przystało na barbarzyńcę z Północy!... Czasem zrodzi się tylko, ukradkiem, takie nieśmiałe i głupiutkie pragnienie, by w Polsce znalazł się taki Michał Anioł, dzisiaj, który by odbudował Warszawę na miarę patosu jej walki. Lecz potem śmieję się z tych naiwnych zachcianek.
Wędruję więc od kościoła do kościoła i spotykam marmury, obrazy, Michały Anioły, renesansowe anioły, barokowe anioły i rubensowskie anioły rokokowe,- spotykam rzeźbionych świętych i rzeźbionych papieży w hieratycznym geście swego błogosławiącego dostojeństwa. Spotykam księży. Są księża biali i księża murzyni, księża żółci i inni jacyś, Anamici, księża tacy i owacy, w czarnych sutannach, w czerwonych sutannach, a czasem i w fioletowych sutannach; z dużymi tonsurami i z małymi tonsurami, z brodami i gładko wygoleni, w habitach brązowych^ i w habitach białych; jakichś grubych bernardy$ó$£7^
i ascetycznych dominikanów i jeszcze wielu innych. Ma się wrażenie, że tu tyle zakonów, ilu świętych w niebie.
Kazania tutaj głoszą inaczej, aniżeli-u nas w Polsce. Kazania głoszą z takim patosem i z takim ogniem w słowach, że je chyba przed wiekami w podobny sposób głosił sam wspaniały buntownik Savonarola czy pokorny święty Franciszek z Asyżu. Ja niczego nie rozumiem, bo gadają po italsku, lecz muszą chyba mówić o piekle, bo tamto słowo ,,inferno' , aczkolwiek przegradzane czasem słowem „paradiso" czy ,,regno dei cieli", wybija się tak mocno na pierwszy plan, że ludzie słuchają skruszeni, szepczą w pokorze święte słowa i biją się w piersi. A taki braciszek franciszkanin każe na trybunie. Nie na ambonie, lecz na trybunie, okrytej czerwonym suknem, z dużym, prostym krzyżem stojącym z jego lewej strony! To już nie jest ambona, ni trybuna — to'szafot, na którym ścina się łby grzechom śmiertelnym, na którym miażdży się parszywe serce ludzkie, pełne złości i nieprawości. I na której ubożuchny człowiek, opętany Bogiem, w zgrzebnym habicie, przepasany powrozem, boso, a jedynie w trepach, w takich obozowych trepach na stopach . przemienia się w natchnionego proroka i wieści światu niesłychanie radosną nowinę. Słowa jego o Bogu i o Jego dobroci i Jego karze lecą nad schylonymi głowami i tętnią nad nimi, jak sto burz, i szumią w mrokach pod złoconym stropem, jak sto wichrów, porywają z sobą serca ludzkie i unoszą pod granatowy błękit nad Rzymem.
Ludzie słuchają i kajają się w duchu, i ja słucham, i porywany jestem jego niezrozumiałą dla
mnie mową, jej wspaniałym patosem, jej ogniem,, jej fanatycznym uwielbieniem wielkości Boga.
W kościele jest półmrok. Gdzieniegdzie żarzą się świece, a z mroku wyłania się biała twarz mnicha, pełna ekstazy, i jego białe, wąskie dłonie, wynurzające się z obszernych rękawów habitu. Czasem tamte dłonie lecą pod niebo na kształt trzepocących skrzydeł gołębich; czasem nieruchomieją wzniesione w górę, jakby porażone zachwytem; czasem załamują się boleśnie; czasem obejmują błagalnie stopy Ukrzyżowanego; a czasem ciskają z pasją przeklęte zło ludzkie na posadzkę, ciskają z takim gestem, jaki chyba podpatrzyły u Chrystusa w „Sądzie Ostatecznym" w Kaplicy Sykstyńskiej.
Ogromne słowa, nabrzmiałe Bogiem, grzmią i przelatują pod złoconym stropem w mrokach, huczą stokrotnym echem trąb z Sądu Ostatecznego, spadają na ludzi, wyzwalają ich serca spod jakichś ciężkich skib grzechu i wynoszą, wynoszą pod niebo.
Mężczyźni wzdychają ukradkiem i chylą głowy coraz niżej, a czarnookie i czarnowłose kobiety i dziewczyny ściągają chusteczki | głów, wycierają nosy z hałasem, wycierają oczy i chusteczki znowu rozpościerają na głowach.
Gdzieś tam w bocznej nawie jarzą się Jasełka.
Skupiły się koło nich dzieci wielką gromadą i podziwiają głośno tamte niesłychane cuda. I te konie, i wielbłądy, słonie i króliki, lwy i pieski, barany i koty, co ciżbą stanęły przed Jezuskiem i teraz patrzą nań w zdumieniu. Podobnie, jak te dzieci przed nimi. Jezusek jest duży i albo spoczywa w marmu
rowym żlóbeczku, albo też siedzi na krzesełku. Czasem żłóbek bywa zmajstrowany z deseczek, czasem z tektury. Lecz żłóbek jest nawet ze sianem, i aczkolwiek Jezusek rozparł się wygodnie w krzesełku, widać — uczynił to dla miłych sobie gości, gdyż oto za chwilę wstanie i wydrapie się z powrotem na sianko w żłóbku. Goście zaś nie są byle jacy. Są kudłaci pasterze, podobni do kalabryjskich oprysz- ków z jakiejś opery. Opryszkowie nawrócili się i teraz pobieżeli do Stajenki z tym, co zdołali po drodze „zorganizować". Są także Trzej Królowie, podobni do rzymskich imperatorów, a czasem do przebranych Mussolinich. Jedynie ten czarny król mocno mi przypomina jednego z licznych czarnych żołnierzy amerykańskich, którzy nas przyszli wyzwolić z obozu koncentracyjnego. A po wyzwoleniu jęli wywozić naszych kolegów, chorych na tyfus, do „esmań- skiego" lazaretu poza obozem. Jednego z tych murzynów ucharakteryzowano więc na króla i kazano mu kłaniać się Jezuskowi w Stajence. Z łatwością przychodzi mu to czynić, gdyż to byli pierwsi ludzie w naszym obozie, u których odkryliśmy ogromnie ludzkie serce.
Przyjeżdżali sanitarką, czarni jak diabły, żujący gumę, o grubych, odętych ustach, o płaskich nosąch,
o oczach błyskających groźnie białkami. Bełkotali coś do siebie i udawali, że nas nie widzą. Zajeżdżali przed bramę lazaretu i wynosili naszych chorych kolegów. Brali ich w ramiona, jakby coś ogromnie kruchego i nieśli ostrożnie do sali. W kącie sanitarki został jeszcze chłopiec. Może miał lat dziesięć, może osiemnaście. Podobny do kościotrupa, miał duże
niebieskie oczy, podobne do oczu skrzywdzonego dziecka. Barczysty murzyn o ponurej gębie nachylił się i wszedł do środka. Oczy chłopca rozszerzyły się jak w przerażeniu. Zdawało się, że lada chwila usłyszy jego kwilące wołanie: — Mamo!... Murzyn wziął go w ramiona, wycofał się, i teraz przygarnął do piersi i niósł tak ostrożnie, z taką tkliwością, że chyba matka zdolna by tak nieść swoje dzieciątko w ramionach. A te czarne oczy jego przemieniły się w tej chwili w oczy tak bardzo ludzkie, że nic w nich już nie dostrzegłbyś, krom tego ogromnie ludzkiego serca. Murzyn wniósł chłopca do sali, położył ostrożnie na łóżku, pogłaskał po głowie, mruknął: —
O key!... i wyszedł mając wciąż te dziwne, słodkie, dobre oczy.
I co mi to wszystko przypomina?
Oto, gdy jeszcze byłem w Biviers, przysłał mi mój przyjaciel w Szkocji Pismo święte^ Uważał, że to chyba najodpowiedniejsza lektura dla mnie po przejściach obozowych. W czas cichych,* słonecznych godzin czytałem niekiedy w tamtej książce pod morwą. I zatrzymałem się nad Pierwszą Księgą Królewską, w tym miejscu, gdzie jest mowa o Eliaszu, uciekającym przed Jezabelą „chcąc zachować duszę swoją". Udaje się na pustynię, gdzie w końcu dotarł do góry Horeb. I tam pragnął ujrzeć Boga. „A oto Pan przychodził, i wiatr gwałtowny i mocny, podrywający góry i łamiący skały przed Panem; ale Pan nie był w onym wietrze. Za wiatrem było trzęsienie ziemi; ale nie był Pan i w ónym trzęsieniu. Za trzęsieniem był ogień; ale Pan nie był w ogniu; za ogniem był głos cichy i wolny". I to był Pani"
I gdy dzisiaj błądzą po kościołach rzymskich i szukam Boga, znajdują Go nie w tym lesie marmurowych kolumn, nie w złoceniach i w tym przepychu, w niczym takim, co powstało z pychy, lecz w tych pozornie niezrozumiałych dla mnie słowach mnicha, każącego o Bogu na trybunie, okrytej czerwonym suknem, w towarzystwie dużego, prostego krzyża i Chrystusem po lewej stronie, w tym półmroku, w którym bieleją ludzkie twarze, pełne pokory i ciszy; i w tym wspomnieniu, jakie przyszło do mnie na widok czarnego króla w Stajence betlejemskiej, w wspomnieniu widzianego serca ludzkiego u amerykańskiego murzyna. Jak tamten biblijny Eliasz, widzący Pana w „głosie cichym i wolnym..."
Nie dziwię się przeto swemu przyjacielowi z obozu, byłemu „izbowemu' z bloku 16, i nie dziwię się drugiemu przyjacielowi, historykowi sztuki ze Śląska, że po wyzwoleniu z obozu poszli na teologię do Rzymu. Co do nich przyjdą na via Pietro Cavallini, to modlą się w kaplicy. Ci już znaleźli Boga!... A gdy wyjdą do mnie, to podobni są do tych młodzianków | Pisma świętego, co Bogu dziękowali, że wywiódł ich z pieca gorącego. Chadzają czasem po Rzymie w czarnych sutannach, w jakichś czarnych, kardynalskich kapeluszach i uśmiechają się do mnie. Jeden i drugi namawia mnie pół żartem, żebym przywdział habit. Taki brunatny habit mi radzą, chodzenie na bosaka w trepach, jak w obozie koncentracyjnym, i zwykły powróz do przepasania.
Powiadam, że jeszcze się namyślą.
Namyśliłem się już wprawdzie, lecz nie chcą ich martwić. Postanowiłem bowiem zaczekać w Rzymie
na przyjście wiosny. A gdy pewnej nocy posłyszę nad sobą na Monte Pincio szum wracających ptaków z wyraju i kiedy w ciepłym mroku posłyszę ich idyszane nawoływania się, zabieram swoje manatki i udam się za nimi na północ...
W Rzymie, dnia 29 grudnia 1945 /.
Najmilszy Janie z Bogumina!-
W poprzednim liście pisałem Ci, jak to włóczą się po Rzymie, od kościoła do kościoła, urzeczony ich pięknem i zdumiony ich wielkością. I pisałem Ci, że w przybytkach tych, pełnych kolumn i złoceń, marmurów i wspaniałego gestu człowieka, co był mądry i piękno miłujący, dumny, a częstokroć pyszny, że w onych przybytkach z trudem doszukałem się Boga. Lecz Go znachodzę.
Może to zgorszy kogo, być może. Nie zgorszy jednak nikogo, kto przeszedł obozy koncentracyjne. Na jego pocieszenie dodam, że w Rzymie można przecież na każdym prawie kroku, w każdej prawie uliczce znaleźć jakiś drobniuchny fragmencik wielkiego- uniesienia serca ludzkiego, tęskniącego do Boga. I wtedy nie czuję się osamotniony w swej upartej włóczędze; przeciwnie — radośnie mi na duszy, że nas tutaj taka wielka, nieprzejrzana gro
mada Judzka, żywiąca od wieków te same pragnienia i nadzieje, i tęsknoty, co przybłąkany „człowiek z obozu".
Lubię Rzym o zmroku, kiedy nad jezdniami zapalają się przyćmione kopuły świetlne, sprawiające z perspektywy złudzenie, iż to dogasające gwiazdy z nieba, które utrzymują nad miastem barokowe aniołki i pozwalają im dopalać się w spokoju. Sączy się z nich jakiś płowy poblask, jakby rudo-szara mgła, wypełniająca wgłębienie ulic aż po czarne kalenice renesansowe. Na kalenicach zaś wspiera się już granatowe niebo.
Obok zaś, na bocznych węgłach ulic, na wysokości pierwszego lub drugiego piętra, pełgają drobne „janiczki". Przypominasz sobie, Janku, że tak u nas, na Śląsku, nazywają się drobne światełka w mroku. Światełka te rzucają skąpy blask na słodką twarz Madonny z Dzieciątkiem, otoczonej czasem uskrzydlonymi główkami anielimi Sassoferrata, czasem umajonej girlandą kwiatów i owoców, a zawsze naśladują ma jolikowe Madonny i jej aniołki czy kwiaty z owocami Luca dello Robbii.
Czasem na ścianie kamienicy jarzy się cały wieniec światełek, a z ich barokowej ramy patrzy na ulicę jasna twarz Madonny, wyczarowana przez nabożne wzruszenie nieznanego mi malarza. Jeżeli zapytać przechodnia, kto malował ową Madonnę, przechodzień spojrzy trochę zdumiony na obraz, spojrzy zdumiony na mnie, uśmiechnie się lekko zakłopotany i powie szczerze, że nie wie. Ja też nie wiem, Niech nam więc obu wystarczy, że tamta Madonna jest prześliczna, że wyrosła z tęsknoty człowieka, pra-
w
Kolumna z Madonnę
gnącego uciec od rzeczywistości i że patrzy na szary tłum uliczny, biegnący w pośpiechu za swoimi sprawami.
Czasem wystarczy pójść w kierunku Santa Maria Maggiore. I znienacka staniesz olśniony. Bo oto spoza murów wystrzela nagle pod słoneczny błękit wysoka, smukła kolumna z bazyliki Konstantyna, a na jej szczycie unosi się Madonna. Ta sama Madonna, która Cię, Janku, ongiś wzruszała, kiedy jeszcze, chłopaczkiem będąc chadzałeś do starego kościoła na wieczorne nabożeństwa majowe. Wysoko, pod sczerniałym stropem, na tle błękitnych draperyj bieliła się wtedy ta sama postać. Pełna słodyczy i dobroci patrzyła na nasze kudłate łby i na nasze rozwichrzone serca, jak ogromnie dobra matka patrzy na swoje dzieci. Coś tam potem zostało z owego spojrzenia, bo
gdy człek błąkał się po świecie i gdy tkwił łatami za drutami kolczastymi i gdy patrzał w kaprawe, cuchnące ślepia śmierci, przychodziło znienacka wspomnienie tamtego spojrzenia Madonny ze starego kościoła karwińskiego i wtedy serce uciszało się na długo.-
Dzisiaj, po tyłu latach, spotykam je znowu w Rzymie.
Wystarczy zabłąkać się bez przewodnika, tak zupełnie przypadkowo do kościoła Santa Prassede. Kto to była owa święta Prasseda — nie wiem. Według imienia wnioskując i według kościoła pod jej wezwaniem, musiała żyć w pierwszych latach chrześcijaństwa i musiała to być jakaś zacna święta, kiedy ją wieki taką czcią otoczyły. Czarna tablica na szarym, skromnym frontonie kościoła, czarna tablica z białymi literami podszepnie Ci w języku angielskim, iż w tym 1000-letnim kościele znajduje się również mozaika z dziewiątego wieku. Dobrze, dobrze!... Święte postacie" na mozaice są bizantyńskie, suto złocone, sztywne, hieratyczne i patrzące jakby w znieruchomiałym zdumieniu' na świat dzisiejszy. Lecz wśród ich tłumu, gdzieś w bocznej kaplicy, nad ołtarzem, wynurzy się znienacka z pachnącego półmroku znowu jasna postać Madonny. Otoczyły ją z obu stron hieratyczne i również sztywno uszeregowane postacie mnichów i mniszki o zdumionych, zmartwiałych oczach. Mnisi i mniszki klęczą w głębokiej adoracji, znieruchomieli w swym ekstatycznym uniesieniu, a w środku, z maluchnego ogrojca wyrastają lilie podobne do naszych śnieżyczek lub zgoła do białych krokusów tatrzańskich. A wśród
śnieżyczek jaśnieje wysoka, smukła, lekka postać Madonny. I teraz nie wiedzieć, kogo bardziej podziwiać: czy samą Madonnę czy też tego artystę, któiy z kolorowych kamuszków ułożył tak przecudne zjawisko.
Przechodzi koło mnie stary, zgarbiony, kulawy mnich o zasuszonej i jakby pergaminowej twarzy. Twarz jest ogromnie stara, lecz oczy jego są duże, głębokie i młode. Podobny jest do jednej z tamtych bizantyńskich postaci mozaikowych, która zeszła z fryzu i błąka się jak zamierzchły cień sprzed tysiąca lat po mrocznym wnętrzu kościoła. Zapytany, któż był tym dziwnym człowiekiem, co wyczarował ową postać Madonny z kamuszków, nachyli się i szepnie, jakby to była niesłychana tajemnica:
— Questo e mosaico di Bargellinil...
Dobrze, dobrze! Niech będzie Bargellinil Człowieka obleci wprawdzie leciuchny żal, że ten Bar- gellini żył przed kilkudziesięciu laty, a nie w IX wieku, lecz nic nie szkodzi. Nie chodzi mi tutaj o autentyczną mozaikę bizantyjską, lecz o samo przeżycie na widok Madonny, o jakieś pastelowe „Katharsis",
0 to samo „Katharsis", którego doznawał Bargellini, radujący się z urzeczywistnienia swej mistycznej tęsknoty.
Patrzysz więc długo na tamto zjawisko i nie możesz się nasycić. Odchodzisz, by po chwili znowu wrócić. Myślałbyś, żeś już nabrał w serce do syta ciszy i słodyczy liliowej postaci świętej, jużeś do ostatka pokorny i wdzięczny za radosne przeżycie
1 odchodzisz. Błądzisz więc wzdłuż nawy, wodzisz .spojrzeniem po marmurach, po szczątkach architra-
wów z antycznych świątyń pogańskich, po tym bogactwie najstarszej mozaiki w Rzymie, wyławiasz z nich postacie biblijne, zdumiewasz się wciąż ich zastygłą świątobliwością, a potem patrzysz z ubocza, jak ludzie podchodzą w skupieniu pod marmurowy tron w bocznej nawie i dotykają palcami sukni lub stóp białej Madonny na tronie, i jak całują koniuszki palców i czynią krzyż na piersiach. Patrzysz z jakimś ledwo uchwytnym przebłyskiem racjonalistycznego ujmowariia tego rodzaju zjawisk, jak podchodzi do Madonny stara i brudna przekupka, gruba i rozczochrana z narzuconą pomiętą chusteczką na głowie, jak stanie przed Madonną, rozłoży szeroko podniesione dłonie i stoi teraz rozmodlona, podobna do księdza, kiedy przy ołtarzu podczas Kanonu szepce: „Memento, Domine, famulorum...“ a potem staje na palce, dotyka ze czcią stopy Madonny, całuje palce, żegna się i odchodzi. Od Madonny odchodzi już nie gruba, brudna i pyskata przekupka o chytrych oczach, lecz uciszony człowiek, który wyżalił się w westchnieniu i teraz mu dobrze...
Tamta przekupka odeszła, a ja wróciłem po trzeci raz do Madonny w bocznej kaplicy. I teraz już wszystko zrozumiałem.
Żal mi było tylko, że nie posiadam jeszcze tej prostej wiary rozczochranej przekupki rzymskiej.
Czasem jestem blisko tej wiary.
Otp w kościele Ojców Zmartwychwstańców, podczas nabożeństwa organista błądzi w preludiach, aż w końcu przypomni sobie ,,Ave Maria' Schuberta. Dlaczego nie Gounoda, lecz właśnie Schuberta — nie
wiem. Muzyka spływa na kościół, cicha i jakby przesycona błękitem dnia wiosennego, czy zapachem fiołków i dalekiej, nieobeszłej łąki.
1 dziwna rzecz, że wtedy zawsze przypomina mi się obóz koncentracyjny. A z tamtym wspomnieniem pojawia się na chwilę, jak czad gryzący, pragnienie jeżeli już nie zemsty, to przynajmniej pomsty, żal jakiś, gorycz nienazwana, piołun w sercu. Boć w obozie, w każdą niedzielę wieczorem schodziliśmy się na placu apelowym pod głośnikiem. Głośnik wisiał na żelaznym maszcie, na maszcie zaś powiesił się kiedyś nasz kolega, współwięzień. Dziwne miejsce obrał sobie na swoją śmierć. Inni wieszali się w umywalni, w ustępie, on wybrał sobie maszt głośnikowy. Może chciał widzieć w tym czynie usymbolizowanie swojej śmierci. Niechaj na cały świat krzyczą głośniki o jego śmierci, która wyrosła I ponurej rozpaczy i męki!...
Schodziliśmy się więc każdej niedzieli wieczorem pod głośnikiem i słuchaliśmy zniekształconej muzyki klasyków niemieckich, Brahmsa, Mozarta, Wagnera... W końcu przyszła kolej na Schuberta.
Muzyka posiadała metaliczny pobrzęk, dudniła jak w sklepionej beczce blaszanej, czasem przekształciła się w chrapliwy dysonans, lecz była nam zawsze muzyką. I pamiętam, pod masztem skupili się najbardziej fanatyczni jej wielbiciele. Reszta zaś kolegów przechadzała się grupami, tam i z powrotem, od jednej granicy, uczynionej z drutów kolczastych, po drugą granicę. Jak zwierzęta w klatkach w zoologicznych ogrodach. Rozmawiali wszyscy •o szarym życiu, ja zaś chodziłem ze swym przyja-
cielem, ks. Kazimierzem M., który wiódł ze mną jakieś głębokie apologetyczne rozmowy.
A z głośnika sączyła się muzyka.
Muzyka była wdzięczna i mimo swego zniekształcenia w głośniku, posiadała wciąż jeszcze czar czystej muzyki. W pewnej chwili gardłowy głos speakera zabełkotał niezrozumiale, ucichł, a po drobnej chwili na plac apelowy popłynęła miękka, jedwabna melodia „Ave Maria".
I stała się rzecz dziwna. Wszyscy przestali rozmawiać, wszyscy stanęli lub na palcach jęli się zbliżać do masztu, i wszyscy zasłuchali się w melodię
o Matce Boskiej. Szare i złe oczy ludzkie przemieniały się stopniowo w głębokie otchłanie, w których zaczyna rozpalać się ogień; podnosiły się głowy, prostowały zgarbione plecy, oddechy przemieniały się bezwiednie w westchnienia, a serca jęły bić szybciej, gorzeć uniesieniem, sycić się dziwną słodyczą tamtej melodii. Nikt już nie był ze swymi myślami w obozie. Sczezła w onej chwili posępna rzeczywi-. stość, gdyż każdy teraz błądził po szerokim świecie, na wolności, wśród swoich, i każdy przeżywał powtórnie swoje najczystsze i najgłębsze wzruszenie, każdy stawał się wyzwolonym z przekleństwa ludzkiego zła, każdemu urastały skrzydła u ramion, wynosząc go w zachwycie pod niebo.
Znienacka otworzyła się ciężka, żelazna brama obozu i w jej czeluści ukazały się pierwsze piątki pędzonych więźniów. Wlewali się przez bramę na plac apelowy, jak brudna woda, ludzie zbiedzeni, chudzi, skrwawieni, a koło nich przewalał się krzyk tłuszczy „esmańskiej", z karabinami i z psami na
smyczy. Pochód zaś zamykało czterech współwięźniów, niosących na ramionach zwłoki swego kolegi. Zwłoki były chude, ciężkie, z kołyszącymi się ramionami, pięści zaciśnięte, a głowa przechylona głęboko do tyłu, z otwartymi ustami i z otwartymi oczami. Oczy były szklane i jakby ogromnie zdumione, usta zaś krzyczały, tak strasznie krzyczały. Ich okropny krzyk zastygł na ostatnim słowie, na słowie tak samo ukrwawionym i bolesnym, jak ukrwawiona i bolesna była twarz jego.
A z głośnika sączyła się wciąż słodka, kwiląca melodia ,,Ave Maria"!...
A tamci szli poprzez ową melodię, ponurzy, zapatrzeni w siebie, niosący na ramionach swego zabitego współtowarzysza.
I oto teraz nasze najczystsze wzruszenie zostało brutalnie splute, skopane, do ziemi wbite podkutymi butami. „Ave Maria" stało się nam bolesnym urągowiskiem i szyderstwem z naszego poniżenia, naigra- wało się z nas i z naszych wzruszeń, które jeszcze oto przed chwilą wynosiły nas pod niebo, a teraz zostały porażone ohydą życia i skonały w pohańbieniu. „Ave Maria" Schuberta stało nam się tak potwornym zakłamaniem, tak nieludzkim natrząsaniem się z naszych serc, że z przekleństwem jęliśmy szybko wracać do baraków.
Oto ,,Ave MaYia" Schuberta osłoniło nam bowiem ohydę zła ludzkiego.
Dzisiaj atoli, gdy wędruję w Rzymie od jednego węgła ulicy do drugiego węgła, żeby spojrzeć na majolikową Madonnę w wieńcu uskrzydlonych główek anielskich na ścianie kamienicy, kiedy patrzę
na Madonnę „Immacolata“, unoszącą się w błękity z kolumny na Piazza di Spagna czy z kolumny Konstantyna, kiedy stanę przed witryną sklepową i pieszczę oczyma smukłą, drobną Madonnę z białego drzewa lipowego, a podobną do stylizowanej lilii czy do westchnienia dziecka,- kiedy patrzę, jak brzydka baba całuje końce palców, którymi dotknęła w pokorze stóp marmurowej Madonny w Santa Prassede, i kiedy nawet słucham zdumiony melodii „Ave Maria" Schuberta, granej w rotundzie termów Dioklecjana, jako ilustracja muzyczna do filmu, przedstawiającego kanarzycę siedzącą na jajkach w gniazdku, kiedy nawet melodię tę słyszę w restauracji hotelowej, granej podczas-obiadu — nie zżymam się już, nie buntuję zgorzkniały, lecz uśmiecham, jak uśmiechała się tamta rozanielona przekupka, gruba i brzydka, wychodząca z uciszonym sercem spod stóp Madonny w Santa Prassede.
W' Rzymie, dnia 10 stycznia 1946.
Kochany Janie z Bogumina!
W Rzymie czasem pada deszcz, lecz gdy u Ciebie, w Beskidach, ganiają sromotne wichry od jednego krańca ziemi po drugi kraniec, i gdy śnieg prószy z szarego nieba, a Ty w dłonie chuchasz i patrzysz za •drobiną słońca, to w moim Rzymie jest wciąż słońce, takie-iagodne słońce, jak u nas w Beskidach o wiośnie, i jest najbłękitniejszy błękit, jaki dotychczas w życiu widziałem, a na tamtych barokowych schodach, wiodących z Piazza di Spagna do Santissima Triuita dei Monti, a które — jak Ci już pisałem — podobne są do skamieniałego sonetu Petrarki, u stóp tych najpiękniejszych schodów rzymskich wdzięczą się na straganach wspaniałe snopy żółtych mimoz, rozwijają się róże z nieśmiałych pąków i zanoszą się zapachem dziwnie białe kwiaty, podobne do czeremchy czy też do pomniejszonych narcyzów. I gdyby człekowi nie starczyło słońca i błękitu, trzeba pójść do tamtych kwiatów u pyskatych przekupek, by się zachłysnąć rzymską wiosną styczniową.
W Rzymie więc pada czasem deszcz, lecz to niczym nie umniejsza uroku Wiecznego Miasta. Rzekłbyś — przeciwnie!... Deszcz jest bowiem podobny do rosy, wichry zaś są szare i lecą wysoko nad miastem, a chmury są równipż szare i czynią wrażenie, że to tłumy pątników, które ogromnie śpieszą, by zobaczyć jakiś cud niesłychany.
U mnie kojarzą się one z postaciami świętego Piotra i świętego Jana z obrazu Burnanda w paryskim Luwrze. „I discepoli Pietro e Giovanni corrono ał sepolcro" — jak głosi podpis pod jego kopią, widzianą na via del Babuino. Obaj uczniowie śpieszą do opuszczonego już grobu Mistrza, gdyż słyszeli od Marii Magdaleny, że „wzięli Pana z grobu, a nie wiemy, gdzie go złożyli". Bieżą więc obaj społem — jak głosi Ewangelia św. Jana, nachyleni do przodu, z rozwianymi włosami,- borykający się i z wichrem, co ich szaty czesze do tyłu, i z niepokojem, ęo ich serca trawi. Święty Jan, ów „drugi uczeń, którego Pan miłował", złożył dłonie, przymrużył oczy i z na wpół rozchylonymi ustami patrzy w przestrzeń, jak .człowiek, który z rosnącą trwogą wypatruje na nieboskłonie kogoś, który mu najdroższym na świecie. Święty Piotr zaś przyciska dłonią serce i z szeroko otwartymi oczami, z brwiami wysoko podniesionymi, tak wysoko, że na czole utworzyły się gęste łuki zmarszczek, wypatruje w odległościach Mistrza. Lęk, trwoga i niepokój w ich sercach, w ich oczach i w tamtych chmurach na niebie czynią ich podobnymi do tych chmur, lecących dzisiaj z wichrem ponad Rzymem.
U Ciebie zaś, Janku widok owych chmur kojarzyłby się z wyobrażeniem Hannibala śpieszącego pod Rzym. Lub z freskami Raffaela, przedstawiającymi Attylę, kiedy pierzcha ze swym wojskiem przed papieżem Leonem I. Lub zgoła z tym niebem zaciągniętym chmurami, kiedy papież Grzegorz Wielki szedł na czele błagalnej procesji z Santa Maria Mag- giore do Świętego Piotra, prosząc Boga o odwrócenie zarazy znad Rzymu. Wtedy pod lecącymi chmurami na szczycie mauzoleum Hadriana, dostrzegł Michała Archanioła, wsuwającego swój karzący miecz do pochwy. • , ,
Michał Archanioł stoi po dziś dzień w brązie pod niebem, miecza swego jeszcze nie wsunął do pochwy, zaraza wciąż trwa na świecie, a szare, postrzępione chmury uciekają nad Rzymem, jak ongiś przed wiekami.
Taki rozdeszczony Rzym i teraz posiada swój patos, który urzeka na każdym kroku. Deszcz jest podobny do stąpań nabożnego człowieka, kiedy na koniuszkach palców idzie przez kościół. A gdy z deszczem zacznie sypać się zmierzch na miasto, i człek zasiędzie z przyjaciółmi przy nędznej łojówce, jako że to czasem brakuje prądu elektrycznego w Rzymie, rozmowa schodzi nieoczekiwanie na temat, który również posiada swój osobliwy patos, aczkolwiek utajony i jakby pastelowy.
Rozpoczęło się od omawiania „La Virgine" Sasso- ferrata. Nie chodziło nam w tym wypadku o tę słodycz, jaką malarz widział w twarzy Dziewicy, ni
o tę błękitną pokorę, jaką widzimy w opuszczeniu oczu i w lekkim pochyleniu głowy do przodu, ile
o te jej dłonie, złożone, jak do pacierza, najpiękniejsze dłonie, jakie spotkałem u tego malarza. Takie same dłonie miała moja matka.
W złożonych dłoniach „Dziewicy" Sassoferrata mieści się cały świat lej niepojętej tkliwości, jaka może jedynie w świętym sercu zakwitnąć. W tych dłoniach mieści się wszystko, co nas wzrusza, przeinacza, co człowieka radosną pokorą i ufnością nasyca, co wyzwala z nas tak wielkie i głębokie wzruszenie, jakie tylko w sennych majakach nam się zwidywało, w majakach śnionych w obozie koncentracyjnym podczas nieskończenie długich dni i nocy.
— Takie dłonie miała każda matka — zauważył mój znajomy ■— kiedy modliła się i prosiła Boga
o ratunek dla swego dziecka, Któremu śmierć groziła w obozie koncentracyjnym, czy na tułaczce po obcej ziemi, czy też w walkach w podziemnej Polsce. Wszystkie matki miały te same dłonie, co „La Vir- gine” Sassoferrata...
Deszcz wciąż szeptał za oknami, rdzawe światło łojówki paliło się spokojnie, a nasze myśli błądziły po świecie.
— A ta aureola nad głową Madonny... — zaczął znowu. — To nie przypadek, że malarze otaczali głowy swych Madonn i Świętych Pańskich owym świetlanym nimbem. Popatrzcie na „Madonnę" Sas-
soferrata czy na „Madonnę" z Dzieciątkiem Carla Dolciego czy na Madonny Raifaela czy też na „Zwiastowanie" Beato Angelica, czy na jakiegokolwiek innego malarza... Oni wszyscy zdawali sobie sprawę, że u Madonny i u każdego świętego owa świętość promieniowała w formie aureoli kolo ich głów. Wiedzieli o tym, o czym później mówił nasz Zan, przyjaciel Mickiewicza, jako o „promionkowaniu", a nowsi psycholodzy jako o emanacji osobowości, że to wszystko działo się i dzieje w istocie, że każdy z nas promieniuje z siebie jakieś fale, naszymi zmysłami dzisiaj już niedostrzeżone. Chyba z nielicznymi wyjątkami. Może jeszcze widzi je pies, może wyczuwają je kwiaty — jak dowodzą Hindusi. Według nich bowiem każdy kwiat w swoisty, sposób reaguje na obecność człowieka jemu sympatycznego czy niemiłego. Lilie, cyprysy,'róże czy fiołki w symbolice malarstwa religijnego, to nie poetyczny wymysł, lecz rzeczywistość transponowana w dziedzinę symbolizmu. Nawet te główki maku, rzeźbione na sarkofagu Hadriana w jego Mauzoleum, poza swoją symboliką wiecznego snu posiadają rzeczywiste znaczenie. I u takich postaci, jak Chrystus, Dzieciątko Boże w żłóbku, Madonna, Święci Pańscy, u wszystkich istniała owa emanacja świętości, która w naszym prymitywnym zrozumieniu ukształtowała się w for: mę aureoli, otaczającej ich głowy...
— Tak, tak, są rzeczy na niebie i na ziemi, o których się ani filozofom nie śniło, jak powiedział... kto io powiedział? —-zauważył ktoś w mroku.
— Tak, tak... Szekspir to był bardzo mądry człowiek! — dodał tamten sentencjonalnie i rozsiadł się wygodniej w fotelu,
Była jeszcze mowa o tym, że są ludzie, którzy potrafią widzieć śmierć towarzyszącą człowiekowi. Widzą ją w kształcie nieuchwytnego blasku unoszącego się nad człowiekiem, a raczej poza nim. U jednych blask ów jest zielonkawy, u innych szaro- czerwony, u innych jeszcze nijaki.
Ktoś napomknął, że na Śląsku, w Beskidach, sta- izy bacowie opowiadają, iż kiedy ksiądz przy ołtarzu podnosi hostię zwrócony do wiernych, to zobaczy przez nią tego wśród zebranych, co ma ludzkie życie- na sumieniu.
A znany pisarz amerykański, Ernest Hemming- way pisze w swej powieści pl. ,,For whom the beli
folls" o ludziach, którzy człowieka, mającego niezadługo umrzeć, poznawali po trupim zapachu. Może to była fantazja autora, a może... Któż to może wiedzieć?
I tak gwarzyli wszyscy przy łojowej świeczce, ten o tym, ów o tamtym, deszcz wciąż szeleścił za oknami, a w moich wspomnieniach dostrzegałem coraz wyraźniej obóz koncentracyjny i te trupy w nim, schnącą krew w słońcu i roznoszoną butami, niedo- palone kości w krematorium, brunatne prochy ludzkie, rozrzucane łopatami po „Wildparku" jako nawóz pod kwiaty, i znowu trupy, szklane oczy pełne stężałego bólu i przerażenia, oczy martwe, błyszczące szklaną powłoką, oczy upiory, patrzące słupem w niebo, a wyłaniające się z ciemności podczas bezsennych nocy, i te żółte, obnażone zęby w otwartych ustach, pełne jakiegoś potwornego chichotu, zastygłego podczas konania. I widziałem ludzi żywych, chodzących tłumem po obozie, ludzi skazanych na śmierć, słaniających się w swej niemocy, podobnych do cieni z zaświatów...
Nie było trzeba zbytniej wnikliwości, czy też zbytniej wrażliwości, by podświadomie wyczuwać ową emanację ich nadchodzącej śmierci. Gdyby to doznanie ująć w kształt lub kolor, byłoby to coś w rodzaju szarej, cuchnącej smugi, wlokącej się za nimi. Jak jakiś brudny, zgrzebny welon... Nie do światła było to więc podobne, lecz do szarej smugi.
I trzeba było mieć nerwy mocno już zszarpane, trzeba było graniczyć z histerią czy Bóg wie, z czym tam właściwie, by tę szarą smugę widzieć czy przeżywać ją jako rzeczywistość.
Jeżeli istniał ów mistyczny zapach śmierci, mógł w błąd wprowadzić, lub być niedostrzeżony, gdyż ludzie cuchnęli trupem nieraz tak bardzo, iż trzeba było ogromnego wysiłku, by nie okazać swego obrzydzenia. Ludzie ci bowiem gnili zą_ życia, zarażeni flegmoną. To ropa z ich ran cuchnęła tak strasznie, ropa brudna, jakaś zielonkawa, lepka, gęsta, cieknąca poprzez papierowe bandaże. Zarażała naokoło powietrze ohydnym fetorem, pozostawiając ckliwy, słodkawy posmak w ustach czy w nozdrzach.
U tych ludzi było można łatwo dostrzec śmierć.
I nie zawsze była to flegmona. Czasem bywało to odmrożenie palców u rąk czy u nóg, czasem odbicie drągiem lub butem. Takie odmrożenia bowiem czy odbicia ciała od kości nie chciały się goić. Gniły, ■zaciekały ropą, a człowiek przemieniał się w biblijnego Hioba, wyrzuconego na śmietnik ludzkości, stawał się sam cuchnącym gnojem... I tak konał pomaleńku i konał, polem czołgał się już na czworakach, aż w końcu przyszła po niego śmierć gdzieś pod ścianą baraku czy w zawszonym barłogu, czy też przywołał ją bul „esmański", lub zgoła zastrzyk benzyny, dokonany przez „kapa ' w lazarecie.
A była to zawsze śmierć łagodna, cicha, bezwyrazowa, typowa śmierć z literackiego repertuaru, kiedy się ją porównywa do gasnącego płomyczka lampki, gdy w niej oliwy-brakuje.
Potem przyszedł do naszego obozu kolega 'L Oświęcimia. I opowiadał mi taką rzecz. Otc był już podobny do szkieletu, słaniał się na nogach, sam czekał śmierci, jak kogoś, co przyniesie mu wybawienie z piekła. Myślał wciąż o tej nadchodzącej
..im
śmierci i pogodził się z jej przyjściem. Przywoływał ją w westchnieniach, dopraszał jej przybycia. Lecz śmierć nie nadeszła. Doprosił się czegoś innego.
Oto koledzy postanowili go ratować. 1 za cenę dużej ilości papierosów — jakie to zabawne, że za papierosy można było życie ratować!... — za cenę więc dużej ilości papierosów i marek niemieckich udało się go wyleczyć i przywieść do jakiej takiej formy fizycznej. Lecz pozostał u niego dziwny objaw. Oto, kiedy już przyszedł do siebie i znajdował się wśród swoich wiernych towarzyszy, ze zdziwieniem i z przerażeniem spostrzegł, że u jednego z najserdeczniejszych kolegów, u swojego Wacka, widzi śmierć. Ze po prostu umrze. Co to było, nie umiałby powiedzieć. Wiedział tylko, że umrze. I to wkrótce. Zwierzył się przed drugim przyjacielem.
— Wiesz, Wacek umrze!...
Przyjaciel wyśmiał się z niego.
Po trzech dniach Wacek zostaje wywołany i zaprowadzony na rozstrzelanie. Takie egzekucje odbywały się bardzo często.
Z początku tłumaczył to sobie przypadkiem. Niczym innym. Ot, przywidziało mu się i skończone! Jego przyjaciel również tak myślał. Lecz kiedy po kilku dniach znalazł się znowu w gronie swych towarzyszy, znowu spostrzegł, że jeden z nich umrze. Nie było ani światełka nad nim, ani zapachu trupiego, ani nic. Była tylko niezrozumiała świadomość, że drugi przyjaciel, Staszek, umrze. I znowu powiedział
o tym swemu przyjacielowi. Tamten znowu go wyśmiał. Lecz za pięć dni Staszek umiera na tyfus.
I nic. Mija znowu kilka dni. I znowu znajduje się w gronie swych przyjaciół i znowu widzi śmierć u trzeciego kolegi. Już teraz nic nie mówi, tylko czeka. Czekał dwa tygodnie. Zaczynał się łudzić z ulgą, że to było chorobliwe przywidzenie. Tamtego trzeciego kolegę przeznaczono do pracy przy karczowaniu zarośli nad Wisłą. Podczas pracy „kapo" pobił go tak mocno, że nie mógł wstać z ziemi. Wówczas podchodzi „esman", zmusza go kopaniem do wstania, a gdy nieszczęśliwy próżno usiłuje się podnieść, wydusił z niego życie. W bardzo prosty sposób. Oto skoczył mu butami na piersi, załamał klatkę piersiową i odszedł. A towarzysze powieźli jego skrwawione zwłoki na taczkach do krematorium.
Od tej chwili wszyscy unikali „jasnowidza". Każdy lękał się, że dostrzeże u niego śmierć. „Jasnowidz" również unikał kolegów, bo lękał się tego samego. Niezadługo wyjechał z transportem do Dachau.
— A teraz widzisz u kolegów śmierć? Widzisz ją na przykład u mnie? — zapytałem.
„Jasnowidz" spojrzał na mnie zaniepokojony, patrzył długo dziwnymi oczyma, mienił się na twarzy, coś w nim tężało z wysiłku, a potem odgarnął sprzed oczu jakiś majak, odetchnął głęboko i szepnął z ulgą:
— Nie!...
W Rzymie, dnia 20 itycznia 1946.
Najmilszy Janie z Bogumina!
Lubię czasem, gdy słońce wędruje po czystym błękicie, pójść do parku na Monte Pincio. Mam bowiem stamtąd niezwykły widok na kopułę świętego Piotra i na zielone wzgórze Monte Mario. Zanim jednak dojdę na taras z piniami, wznoszący się nad Piazza del Popolo, wędruję drogą okólną poprzez Rzym i patrzę na jego życie. Ulica tętni zestokrot- nionym gwarem ludzi i krzykiem samochodów. Ulicami płynie życie olbrzymią, spiętrzoną rzeką. Ulica rzymska jest zaprzeczeniem wojny, gdyż umie się śmiać. Jedynie na skraju cichszych ulic znajduje się ludzka nędza na pokaz i dla wzruszenia dobrotliwych serc tłumu. Oto na Corso Umberto czy przy via Quattro Fontane spotykam stale kilkoro dzieci, ułożonych na chodniku na jakichś szmatach, dzieci brudne, obdarte, kudłate, a które nie wyciągają wcale dłoni do przechodniów, tylko siedzą w milczeniu, zatopione w jakiejś ponurej kontemplacji. Przechodnie rzucają im papierowe liry, one zaś zgar
niają je jakby od niechcenia pod ścianę, obojętne, zajęte własnymi sprawami. Czasem jest tylko jedno dziecko, czasem siedzi ich cała gromada w różnym wieku. Czasem to pojedyncze dziecko zasypia na chodniku, skulone, podobne do zwierzątka. Przechodnie przywykli już do ich widoku. Nieraz jakaś Amerykanka stanie przed nimi i wszczyna alarm. Wtedy skupiają się przechodnie i słuchają, co prawi tamta dziwna kobieta w mundurze wojskowym. A potem uśmiechają się i odchodzą.
Czasem spotykam owe dzieci już w późną noc, śpiące na chodniku pod ścianą, nakryte łachmanami. Widać, matka jeszcze nie zdążyła przyjść po nie. Wiem, że przyjdzie, przeliczy papierowe liry, narzucane im w ciągu całego dnia, zaprowadzi do domu, a nazajutrz wczesnym rankiem znowu je wyprowadzi i ułoży na łachmanach pod ścianą.
Przy Piazza S. Silvestro istnieje czarny rynek na papierosy. Dorastające dziewczyny o chytrych oczach doświadczonego człowieka, o twarzach postarzałych i brzydkich, o malowanych ustach, a również brudne i obdarte, sprzedają papierosy. Krążą na skraju Piazza i przez cały dzień krzyczą jednostajnie „Inglesi, America, Nazionale, Macedonia!..." Dziewczyny te chyba jeszcze nie ukończyły szkoły powszechnej. Otacza je grupa niedorostków, którzy przekomarzają się z nimi.
Czasem przychodzi Amerykanin o gębie gangstera, stanie na uboczu i taksuje ich urodę i wdzięki. Dziewczyny w mig go otaczają, on zaś bełkoce po swojemu, uśmiecha się i wiedzie całą krzykliwą zgraję do pierwszej z brzegu bramy. Przechodnie nie
zwracają na tą sceną uwagi. Wiedzą bowiem, że Amerykanin sprzedaje papierosy dziewczynom, że je częstuje gumą do żucia, że ma konserwy i dolary do zbycia. Cóż ich to wszystko obchodzi?...
Przechodnie wiedzą jeszcze więcej.
Jeżeli Amerykanina przerażą wszy w rozczochranych kudłach nieletnich dziewczyn, jeżeli przerazi go brud i odór ich nędzy, wystarczy mu pójść pod kolumnadę na Corso Umberto czy pod którykolwiek hotel amerykański, gdzie znajdują się giełdy na starsze dziewczyny. Same się licytują, umalowane, pachnące tanimi perfumami, w miarę natrętne, w miarę wdzięczne i bardziej już doświadczone w sprawach miłości.
Zanim więc pójdę na Monte Pincio, przechodzę koło nędzy ulicznej, która nikogo nie dziwi i nie przeraża, prócz tych jasnych i rudych Amerykanek w wojskowych mundurach, szukających w swych sercach sposobu na zaradzenie złu. Zło zaś pleni się szczodrze mimo ich zmartwienia, gdyż wyrasta z nędzy ludzkiej, nędza ludzka zaś wyrasta z wojny, jako jej robaczywy owoc.
Na Monte Pincio muszę iść po stopniach, wiodących do SS. Trinita dei Monii. Na schodach zastaję również dzieci. To już nie są dzieci nędzy. Ładnie ubrane, rozszczebiotane, biegają po schodach, wyłażą na marmurowe kapitele koło obeliska, krzyczą uradowane słońcem i wiosną, a pod ścianami tarasu siedzą ich matki, trzymają niemowlęta na kolanach i opowiadają sobie jakieś niesłychane nowiny.
Siadam między nimi i udaję zaczytanego w gazecie lub zapatrzonego w własne myśli. I wtedy
zapominam i o obozie i o tamtych dzieciach, kupczących sobą i swą nędzą, a zaczynam myśleć o Twojej i o swojej matce. Twojej matki nie znałem, więc nie mogę jej sobie wyobrazić, lecz wiem z opowiadania, że była jedną z najlepszych matek. Podobnie jak moja matka.
Kiedy więc siedzę między dziećmi i między ich matkami na schodach pod obeliskiem, przypominam sobie swoją matkę, jej oczy, dłonie i serce. Oczy jej były szare i ogromnie mądre. Dłonie zaś były chropowate, spracowane, twarde w dotyku, lecz jak
bardzo łagodne, ciche i radosne!.., A jej serce! Nie, w ludzkiej mowie nie znajdziesz już na to określenia. Znalazł je chyba młody Michał Anioł, kiedy mając w sobie widok oczu swojej matki, widok jej dłoni, a w sercu swym jej serce, przystąpił do bryły białego marmuru, by wyrzeźbić z niej swą „Pietą".
Chyba znasz ową rzeźbę, chociażby z fotografij czy z reprodukcyj książkowych? Pewnie, że znasz. Jest tu jeszcze „Pieta" Raffaela, dzieło również z jego młodzieńczych lat, jest „Pieta" Mannoti'ego w Bazylice św. Jana, są jeszcze inne „Piety", lecz la, którą stworzył Michał Anioł u świętego Piotra w Rzymie, jest najpiękniejsza i najgłębsza w swej treści. Nic dziwnego zresztą! Przecież to był Michał Anioł!...
Oto wśród niesłychanego przepychu Bazyliki św. Piotra, wśród mnóstwa kolumn marmurowych, wśród złoceń, łuków, sklepień i kopuły, wśród obrazów, rzeźb, sarkofagów i pomników, wśród tego jedynego w świecie nagromadzenia najwspanialszego wykwitu kultury Odrodzenia; wśród tego głębokiego wzruszenia religijnego i pychy ludzkiej, ujętych w przeżycie sztuki, gdzieś tam na uboczu w bocznej nawie przy Porta Santa, w pierwszej kaplicy jaśnieje marmurowy cud 25-cioletniego Michała Anioła, jego „Pieta". Barbarzyńca z północy czy „człowiek z obozu" staje przed nią olśniony, jak przed nieziemskim zjawiskiem, które tak mocno i tak głęboko wzrusza, jak bodaj już żadne inne dzieło artysty na ziemi. Oto widzisz bowiem przed sobą dwie postacie: Matkę Bolesną i jej Syna. Matka Bolesna zastygła w tej chwili w bólu, gdyż na kolanach trzyma ciężkie, martwe ciało Syna, zdjęte z krzyża. Naokoło jest sku-
/
piona cisza, a Tobie się wydaje, że słyszysz w niejr jak serce Matki dygoce, jak trzepoce się zranione, spostrzegasz, że ten biały marmur — to nie marmur, lecz żywe ciało, pulsujące krwią, oniemiałe i przywalone ciężarem matczynego bólu. Chrystus zaś na jej kolanach, to już bezwładne, martwe ciało, na śmierć zamęczone, spoczywające w swej niemocy po ostatni raz u Matki, po ostatni raz pieszczone drżącymi dłońmi i po ostatni raz głaskane bolesnym spojrzeniem.
1 kiedy tak patrzę na skamieniały ból Matki, widzę w nim symbol bólu wszystkich matek, których synów wytraciła wojna i wlokące się z nią zło ludzkie.
Wyobrażam sobie wtedy matką swojego przyjaciela, który przetrwał w obozie tyle lat, a skonał tuż przed przybyciem Amerykanów, niosących nam wolność. A jakże często rozmawiał ze mną o niej!...
Mój przyjaciel,'młody Stefan, był księdzem. Nazywał się Stefan Zielonka, lecz to nie jest istotne. Był młody i piękny. Kiedy na niego patrzyłem z boku, słuchając jego zapamiętałych dowodzeń, że jest Bóg, wtedy tak żywo przypominał mi Appolina Bel- wederskiego z muzeum watykańskiego, a jeszcze częściej świętego Jana Chrzciciela z obrazu Bronzino w Galerii Borghesów. I podobnie, jak „11 Battista" Bronzina, miał śliczne oczy i usta. Oczy jego były niebieskie, a w chwili zapalania się w dyskusji ciemniały, stawały się pełne ognia i one chyba najbardziej przekonywały o głoszonej prawdzie. Usta jego były zaś miękkie, prawie dziewczęce i robiły wrażenie, że każde słowo z nich ulatujące musi. posiadać kształt przesłonecznionego serca i smak miodu.
I tak też było w istocie.
Wracaliśmy z pracy wieczorem i po zjedzeniu skąpej wieczerzy miewaliśmy koło godziny wolnego czasu. Zbieraliśmy się za ostatnim blokiem, przed drucianym parkanem, poza którym był „esmański" ogród. W ogrodzie rosły kwiaty. W ogrodzie rosło dużo kwiatów, a my stawaliśmy przed drucianą siatką i syciliśmy oczy ich barwnym widokiem. Pamiętam, że nas najbardziej czarowały duże szarotki alpejskie i wysokie lilie. I pamiętam, że kiedy jednego razu patrzyłem na nie, zapomniawszy o całym świecie, gdyż szarotki zawiodły mnie w nasze Tatry, a lilie w świat pierwszych wzruszeń pacholęcych
na widok spotkanej dziewczyny w tłumie, gdy tak na nie patrzyłem, stanął znienacka obok mnie ksiądz Stefan. I od tych kwiatów rozpoczęła się pierwsza nasza rozmowa o Bogu.
Potem już stale przychodził. Smukły, uśmiechnięty, o jasnych oczach szedł w tłumie do nas, a my widzieliśmy go już z daleka.
— Stefan, król węgierski! — wołaliśmy na niego, a on uśmiechał się, jak tylko dobry człowiek potrafi się uśmiechać. I mądry człowiek.
Potem siadaliśmy w kuczki przed krawężnikiem. Z krawężnika spędzali nas „esmani". Albo też opieraliśmy się o parkan i tworzyliśmy koło. Ksiądz Stefan najpierw słuchał, nie wysuwał się na pierwszy plan. Niech inni gadają! I prałaty, i kanonicy, i doktorzy teologii, górnicy, kierownik szkoły, szofer. A kiedy zdawało się, że dyskusja już wyczerpana, rozpoczynał ksiądz Stefan. Jak on wspaniale mówił!... Nie unosił się, nie ciskał, lecz tłumaczył łagodnie, z miłością. Jego dowodzenia nie posiadały niczego z tamtych dowodzeń, które budzą zgrozę, które są twarde, surowe’, pełne ascezy, pokuty, zgrzebnych worów i popiołu sypanego na głowy, które by wywodziły się od scholastyków czy zgoła od Sawonaroli lub od świętej Inkwizycji. Jego wywody były radosne, pełne słońca, ogromnie proste i tak bardzo przekonywujące. 11
Przyszedł do mnie stary górnik, szczerbaty Ma- chej z Karwinęj i powiedział:
— Tak chyba gadał święty Jan Chrzciciel do żydów! No nie?...
I odtąd ksiądz Stefan został dla nas świętym Janem Chrzcicielem.
Ksiądz Stefan pochodził z Pułtuska. Swój Pułtusk kochał ponad wszystko.
— Owszem, zgadzam się — mawiał -- że twój Śląsk beskidzki powstał z uśmiechu Boga, lecz mój Pułtusk powstał, kiedy się Pan Bóg zamyślił!...
Często nam dowodził, że jego Pułtusk jest najpiękniejszym miastem na świecie, a że ciemna Narew — to najpiękniejsza rzeka w Polsce. A tamta „Księża Kępa" na środku rzeki! Nie, takiej „Księżej Kępy" nie ma już nigdzie na całym świecie i gdy tylko wróci z obozu do matki w Pułtusku, to nazajutrz siada w pierwszą łódkę na brzegu i pożegluje do „Księżej Kępy" powyżej mostu. A tam położy się w trawie, będzie słuchał bełkotu Narwi, będzie słuchał krzyku ptaków i będzie rozmawiał z Bogiem. A wieczorem wróci do domu, gdzie go już matka będzie czekała.
Gdy mówił o matce, ogarniało go wzruszenie. Mówił o niej, jak mówi się o świętej postaci. Ojciec odumarł go dawno, a matka była praczką. Borykała się z biedą, żeby synka Stefana wyprowadzić w świat. Synek Stefan został księdzem, a matka postarzała się, lecz wciąż jeszcze była praczką. Teraz synek przebywa w obozie, a matka martwi się i modli
o szczęśliwy jego powrót do domu.
Wyobrażałem ją sobie na podstawie swych wspomnień z lat pacholęcych. Oto matka Stefana — podobnie jak moja — stoi schylona nad balią, w balii gorąca woda, zanurzona w niej bielizna, a matka pierze i pierze, mydliny pienią się coraz mocniej,
para unosi się w izdebce, cuchnie i krztusi płuca, a potem przychodzi ktoś i powiada, że oto list od syna Stefana z obozu. I nic. Matka stoi teraz nad balią i czyta list. Literki przesłania para z balii, albo też oczy mętnieją ze wzruszenia i łzy-samotnice ciekną powoli i spadają na czarne literki, a literki rozpływają się...
Ksiądz Stefan podchodzi nieraz do jednego i drugiego kolegi i zaczyna cicho, jakby nieśmiało i pokornie:
— Jeżeli chcesz, to mogę wysłuchać spowiedzi!... Bo jutro rano mam komunikanty!... Otrzymaliśmy spoza obozu!...
I wtedy ksiądz Stefan zostawał sam z naszym towarzyszem przy parkanie. Niby to patrzyli na kwiaty, a po prawdzie szeptali do siebie. Żeby nikt nie zauważył, gdyż wtedy jeszcze nie było wolno spowiadać. Patrzyli więc na kwiaty, a gdy jeden z nich kajał się przed nimi w pokorze, drugi, zapatrzony w lilie przebaczał mu w imieniu Boga. 1 wciąż patrzyli w kwiaty.
Ksiądz Stefan często mówił o swojej matce. Powracał do niej w każdej prawie rozmowie, czekał jej listu, radował się każdym jej słowem. Często usiłował przedstawić mi jej tęsknotę za nim i jej niewy- słowioną radość, gdy pewnego dnia wróci po tylu latach do domu.
— Wiesz, wydaje mi się nieraz, że potrafię wyobrazić sobie jej radość, a gdy pomyślę głębiej o niej, spostrzegam, że nie potrafię. To jest bowiem radość, którą tylko matka może przeżywać, a nikt inny. Jak myślisz?
Czasem snuł szerokie plany na przyszłość. Marzył
0 tym, jak wyplenić zło, które rozmnożyło się na świecie ponad miarę, a pewnego razu długo coś myślał, idąc ze mną w milczeniu po ulicy obozowej.
— O czym myślisz?
Ksiądz Stefan ocknął się z zamyślenia.
— Myślę o tym, że my, księża, dotychczas za dużo mówiliśmy o niebie, a za mało o chlebie... Że kazaliśmy ludziom, by byli dobrzy, karciliśmy ich za popełnione grzechy, a nie umieliśmy szukać przyczyn tych grzechów. Obóz dopiero nauczył mnie rozumieć, że zło lęgnie się przede wszystkim z nędzy ludzkiej!...
I stąd przypomina mi się tak żywo, kiedy na ulicach Rzymu spotykam dzieci, siedzące w łachmanach na chodniku pod ścianą i żebrzące w milczeniu, dzieci spłodzone w nędzy, i kiedy spotykam tamte nieletnie dziewczyny przy Piazza S. Silvestro, brudne
1 złe, o starych twarzach, wołające piskliwym, zachrypniętym głosem, jak rozczochrane papugi, swoje monotonne „Inglesi, America, Nazionale, Macedonia...", a biegnące do żołnierza amerykańskiego o gębie gangstera, gdyż wietrzą u niego czekoladę, gumę do żucia i dolary.
Tak, ksiądz Stefan miał słuszność. Zło Judzkie lęgnie się przede wszystkim z nędzy.
Potem pojawił się tyfus jeden i drugi. Tyfus brzuszny i tyfus plamisty. Przynieśli go z sobą ci nieszczęśliwi, których pędzono do nas z innych obozów, zagrożonych wojną. Przychodzili do naszego obozu ludzie-szkielety, ludzie głodni, wlokący się ostatnim wysiłkiem, zawszeni, robaczywi, zdziesiąt
kowani po drodze i znaczący swą^golgotową drogę trupami swych współtowarzyszy. Współtowarzysze nie mogli już dotrzymać kroku i „esmani" strzelali do nich. i butami- spychali do rowów.
Amerykanie przechodzili już Ren. Obóz liczył chwile wybawienia na miesiące, potem na tygodnie, a ludzie konali i konali. Ksiądz Stefan zgłosił się na ochotnika do chorych w lazarecie. Niech przynajmniej konają z Bożym słowem na ustach. Mijały ostatnie tygodnie, ludzie wciąż konali, Amerykanie byli coraz bliżej, a kominy krematorium dymiły już teraz dniami i nocami...
I jeszcze zostało zaledwie kilka dni do wyzwolenia, już tam gdzieś nocami słychać było armaty, gdy spotkałem sztygara Macheja. Szedł ulicą''obozową i klął.
— Co tobie? — zapytałem zdziwiony.
— Jeszcze się pytasz? — wybuchnął z żalem. — Ksiądz Stefan umarł!... Dzisiaj rano!... Przeklęty tyfus winien temu!... A mówiłem mu...
I wtedy w myślach ujrzałem starą matkę Stefana, tak bardzo podobną do „Piety" Michała Anioła!...
W Rzymie, dnia 25 stycznia 1946,
Mój drogi Janie z Bogumina!
Czasem przeżywam coś w rodzaju wyrzutów sumienia, że kiedy ja tutaj wałęsam się po Rzymie, pijany słońcem, wolnością i trochę winem, to wy tam w Polsce, pod szarym niebem, krzątacie się pilnie koło odbudowania wszystkiego zniszczonego, zagryzacie się troskami, nie macie nawet czasu spojrzeć na owe szare niebo, by się przekonać, czy ono istotnie szare. Lecz potem usiłuję pocieszyć się nieśmiało, żeć przecież tego czasu nie mitrężę w Rzymie, źe jednak coś z niego korzystam, że staję się podobnym do kogoś zapobiegliwego, zbierającego i gromadzącego na zapas.
Pamiętasz, jak to czyniliśmy, gdy jeszcze byliśmy chłopcami? Było przecież lato, a my chadzaliśmy na hałdę zbierać odpadki węgla, by je gromadzić na na zimę. W szkole uczyli nas nauczyciele prześlicznych rymowanych bajek, ogromnie budujących
i wzniosłych, o skrzętnej mrówce, w drewutni zaś rosła wysoka kępa węgla i rosła, trzeba było deska
mi nadstawiać ściany, a kępa węgla rosła aż pod •dach, matki chwaliły nas i patrzyły z zadowoleniem na naszą zapobiegliwość, my zaś chcieliśmy się widzieć owymi mrówkami z tamtej niesłychanie budującej bajki rymowanej, której nas uczono na pamięć w szkole powszechnej.
Wszystko to oklepanym, katarynkowym banałem. Można by tu jeszcze przytoczyć jakieś wyszukane porównanie do chomika czy nawet zgoła do niedźwiedzia, a nikogo to już dzisiaj nie wzruszy. Przecież te moje wyświechtane mądrości omawiali już do znudzenia Grecy w swych bajkach i na swych fryzach, a o czym łacno może człek się przekonać, jeżeli zabłądzi do któregokolwiek z rzymskich muzeów.
I nie o tym chciałem Ci dzisiaj pisać. Lecz kiedy już zahaczyłem o greckie fryzy, przypomina mi się taki fryz na sarkofagu w galerii Borghesów, widziany oto niedawno. Na tych sarkofagach i fryzach roi się od scen mitologicznych, wspaniałych w swej prostocie i mądrości, na rzymskich zaś brak często owych postaci z mitologii, lecz budzą zdumienie powtarzające się dwurzędy falistych żłobkowań w marmurze, które mogłyby uchodzić za uszeregowane algebraiczne znaki nieskończoności. Być może, że Rzymianie mieli właśnie ów znak nieskończoności na myśli, a może chcieli w ten sposób uzmysłowić fale, płynące w nieskończoność. Fale morza lub czasu. Nie wiem, jak to tam było po prawdzie. Jeżeli zapytać przewodnika, będzie Ci coś opowiadał o prymitywnej ornamentyce rzymskiej. Łajdak sam nie wie, lecz udaje mądralę, bo chodzi mu o napiwne. Zapytać kogoś ze zwiedzających, to popatrzy zdu
miony na mnie i mruknie coś niechętnie. A do książki nie chce mi się zaglądać. Jeszcze bowiem czas u mnie na tego rodzaju książkę. Zresztą niech sobie nad tym wszystkim łamią głowę ludzie uczeni. Mnie w tej chwili wystarczy samo tylko skromniutkie przeżycie bez dociekania istoty rzeczy.
A kiedy już jestem przy sarkofagach rzymskich, przypomina mi się śliczny marmurowy, lecz mocno już poszczerbiony sarkofag Hadriana w jego Mauzoleum, a na sarkofagu rzeźbione główki maku. Już Ci
o nim wspomniałem w jednym z poprzednich listów, pisząc, że ów mak usiłuje w sposób symboliczny przedstawić śmierć jako łagodny sen, trwający w nieskończoność.
Po tym mądrym Hadrianie pozostał tylko pusty sarkofag, złożony jakby do marmurowych rupieci w bocznej niszy, oraz samo Mauzoleum, które przez następne wieki przechodziło tak dziwne koleje. Dzisiaj znajdziesz tam ponure, sklepione krużganki, wynoszące się spiralą na szczyt grobowca, znajdziesz tam wspaniałe sale papieskie, kaplice, posępne cele więzienne, jakieś komory śmiertelne, gdzie duszono skazańców, a co mi żywo przypomina nasze obozowe komory gazowe, gdzie ludzi duszono w sposób może mniej brutalny, lecz potworniejszy,- znajdziesz tam stężałą emanację ludzkiej złości i okrucieństwa, wyczuwasz koło siebie śmierć Beatrice Cenci na kształt błądzącej Niobidy, zwłaszcza jeżeli masz w oczach jej portret, przypisywany Guidowi Reni. Pytasz się wtedy w myślach, czy to istotnie jest owa Beatrice Cenci, zaduszona w tamtym grobowcu? Przecież to dzieweczka o tak wzruszającej
urodzie, o tak niewysłowionej dobroci w subtelnych rysach twarzy, o tak bardzo skrzywdzonych oczach,
o ustach — o których mówi Shelley — że świadczą
o niezwykłej grze fantazji i delikatności uczuć, tych uczuć, których wszystkie cierpienia nie zdołały pokonać i których sama śmierć, zdawałoby się, nie
byłaby zdolna zgasić... Jest-że to ta sama Beatrice Cenci?... I co więcej? Znajdziesz tam wspaniałą salę sądową, sypialnie papieży, freski najwybitniejszych malarzy Odrodzenia, zdradzieckie zapadnie w posadzkach, owidiuszowskie sceny miłosne we freskach na cokole sali sądowej, prześcigające w swym infantylnym bezwstydzie słynne freski pompejskie; wyczuwasz koło siebie obecność całych wieków, pełnych pychy, intryg, morderstw, zuchwałych myśli
i pragnień, nabożnych wzruszeń, uskrzydlonych natchnień i mistycznego zatopienia się w Bogu. A przede wszystkim znajdziesz tutaj niedużą tablicą marmurową z najpiękniejszymi słowami o śmierci, jakie znalazłem w Rzymie.
Nachylasz się w mroku i czytasz zdumiony: „Pa- rola rivolte all anima dali Imperałore Adriano me- rente“, a pod tym wstępem olśniewają cię wzruszające słowa o śmierci z tamtych antycznych czasów, słowa, które zdumiewają swą prostotą i swą głąbią,
i pogodą, i swą ciszą. Oto umierający Hadrian żegna się z życiem i teraz pieszczotliwymi słowy przemawia do swej duszy:
Animula vagula blandula Hospes comesque corporis Quae nunc abibis in loca Pallidula rigida nt/dula Hec ut soles dabis jocos.
I myślisz z jakimś podświadomym żalem, że oto Hadrian umierał w tak wzniosły sposób, że jego śmierć była jakimś radosnym obrzędem żegnanego życia, że śmierć jego posiadała tyle wspaniałego, cezarskiego, imperatorskiego, a jednak tak bardzo prostego majestatu, iż dzisiaj „człowiek z obozu" czy barbarzyńca z Północy staje przed nim pełen pokory
i wzruszenia. I równocześnie pełen żalu, dlaczego w obozie koncentracyjnym musieli moi towarzysze konać jak rozdeptane, gnijące robaki, dlaczego ich śmierć nie posiadała niczego z owego majestatu, a raczej była podobna do zdychania parszywego psa pod płotem!... Dlaczegóż tak było?... Toć przecież ostatni żebrak na wolności, ostatni włóczęga bez
domny umierał z większym majestatem i ze wspanialszym patosem, aniżeli moi towarzysze w obozie? Dlaczegóż tak było? Czemuż tyle nikczemności w człowieku-szatanie?
A tuż pod Mauzoleum Hadriana przelewał się szary Tyber, a na moście, strzeżonym przez marmurowych aniołów rozłożyła swój stragan gruba przekupka rzymska i sprzedaje kwiaty. Goździki czerwone i różowe, pęki fiołków o zapachu dłoni młodej dziewczyny, żółte mimozy czyniące wrażenie, iż to słoneczne obłoczki na zielonych łodygach, a przede wszystkim białe róże. |
Gdybym miał ten list zaopatrzyć tytułem, byłoby to „Białe róże w Rzymie".
Białe róże bowiem, zerwane gdzieś w podmiejskich ogrodach, zanurzone teraz w starych blaszan- kach po amerykańskim smalcu, wdzięczą się z nie- wysłowionym powabem na straganie wśród mnóstwa goździków, fiołków i mimóz. Po starym moście kamiennym przechodzą tłumy, przebiegają dzieci, wloką się żebracy, idą lekkim, wdzięcznym krokiem dziewczyny o czarnych oczach i o pełnych ustach malowanych, i uśmiechają się do róż. Białe róże rozkwitają powoli z nieśmiałych pączków, pysznią się swoją urodą w starych blaszankach, podobne do westchnienia tamtych młodych dziewczyn o czarnych oczach, kiedy marzą o pierwszej miłości.
Często przechodzę koło owych białych róż i zawsze patrzę na nie z uwielbieniem, a równocześnie z żalem. Mój żal znowu jest podobny do tej szarej wody Tybru pod kamiennym mostem.
Widok ich bowiem wywołuje osobliwe skojarzenie. Oto przywodzi w wspomnieniu fryz grecki, widziany w galerii Borghesów w ogrodzie Pincio. Ze tam ścigana Messalina swoją śmierć znalazła, zasztyletowana po nocy w krzakach, nie ma z tym nic do rzeczy. Dla mnie istotniejszym jest ów fryz grecki na marmurowym sarkofagu. Przedstawia on między innymi scenami, związanymi z wojną trojańską, matkę Hekubę, płaczącą nad urną z popiołami swego syna Hektora. Oto siedzi na kamieniu, trzyma w dłoniach urnę i płacze, a najstarszy syn, który jeszcze jej pozostał, Polydoros, zbliża się i usiłuje podnieść jej schyloną głowę.
Rozpacz nieszczęśliwej matki, ujęta przez nieznanego artystę helleńskiego w gest tragicznego patosu, jest tak przejmująca i tak bardzo matczyna, że odnosi się wrażenie, iż to nie legendarna Hekuba nad urną z popiołami Hektora, lecz polska matka, jedna z wielu tysięcy matek, płacząca nad urną z popiołami swego syna, którego zamęczone zwłoki spalono w krematorium niemieckiego obozu koncentracyjnego.
Oto matce przysłano urnę, a w urnie rudy popiół. To są prochy twojego syna! — powiedziano jej, a matka teraz patrzy i nie może zrozumieć, że owa spora garść popiołu, to ciało jej umiłowanego dziecka. Dotyka palcami, a palce drżą bojaźliwie, a serce jej kamienieje z przerażenia i bólu, a łzy spadają w urnę i mieszają się z popiołem...
W krematorium obozu koncentracyjnego w Dachau pracowali żydzi, a potem „zieloni". Byli to więźniowie, noszący na marynarkach zielone trójkąty
na znak, że są tak zwanymi zawodowymi zbrodniarzami. Po dwóch, po trzech miesiącach zmieniano załogę. Poprzednią zastrzelono. Kazano jej ustawić się twarzami do ściany, a jeden z „esmanów" kroczył powoli za nimi, przykładał rewolwer do potylicy
i strzelał. Nowa załoga ujmowała zwłoki swych byłych kolegów za ręce i za nogi i wlokła do krematorium. Za dwa, trzy miesiące dzieliła los tamtych, by zrobić miejsce nowym skazańcom.
O czym ci ludzie myśleli podczas swej makabrycznej pracy i jak się godzili z myślą o czekającej ich śmierci — nie wiem. Trudno mi się wczuć w ich położenie. Pracy mieli dużo. Pracowali na dwie zmiany, w dzień i w noc. Z kominów walił tłusty, ciężki dym, czołgał się w szarych tumanach po obozie, powlekał słońce żałobą, krztusił płuca i niecił odrętwiały lęk u żyjących.
Z kominów walił więc dniem i nocą ciężki szary dym. Zwłoki ludzkie kurczyły się na rozpalonych patelniach w piecach, wykręcały, podnosiły, jakby chciały usiąść, opadały ciężko na wznak, szczerzyły zęby w potwornym grymasie, zajmowały się niebieskawym płomieniem, kapały resztkami gorejącego tłuszczu, czerniały stopniowo, rozpadały, aż w końcu przesypywały się jako żarzący popiół poprzez ruszta do podziemnej komory.
Obok pieców stały już przygotowane urny gliniane. Gdy komora napełniała się po brzegi, dwóch więźniów schodziło do niej z urnami i jęli je szufelkami napełniać gorącym jeszcze popiołem. Jedną, drugą, dziesiątą urnę... Potem naklejano na nie karteczki z imieniem i nazwiskiem. A nazajutrz szły
w świat. A potem jeszcze gdzieś tam jakaś nieznana nam Hekuba płakała nad urną z rzekomymi popiołami swego syna Hektora!...
Obok krematorium, za wysokimi murami, pysznił sią śliczny „Wildpark". Były w nim smukłe topole nadwiślańskie, były przeróżne krzewy, osypane drobnym kwieciem różowym i żółtym, były białe, kręte ścieżki, urocze zagajniki, duży staw z wysepką, bystry potok, szalet alpejski z wygodnymi fotelami, z biblioteką, kominkiem i obrazami, i były przede wszystkim kwiaty. Z wiosną zakwitały krokusy, ' potem wspaniałe bzy białe, purpurowe i blado-żółte goździki, a później jeszcze róże. Były one tak nieziemsko piękne, że zmęczone oczy nie chciały wierzyć, iż to róże.
Róże były białe i znużone spojrzenie obejmowało je w radosnym zachwycie, jakby to był uśmiech człowieka ogromnie dobrego, tak dobrego jak matka.
— Boże, jakie to piękne! — pomyślałem wtedy głośno, gdy je po pierwszy raz zobaczyłem.
Obok mnie stał kolega, stary więzień obozowy, niedobitek z owej ogromnej armii więźniów, która była już przemieniona na popiół w krematorium. Przyszedł gdzieś znad Renu w pierwszych latach panowania Hitlera i teraz już zapomniał, jak wygląda jego Ren, wymazał z pamięci swoje dzieciństwo, swoje radości, żonę i dzieci. Był już teraz człowiekiem starym i tak bardzo zmienionym, że gdyby wrócił do swoich,.nie poznano by go wcale, on zaś nie poznałby nikogo. Byłby już wszystkiemu obcy.
— Boże, jakie to piękne! — powtórzyłem oczarowany, pełen radosnego wzruszenia.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się dziwnie.
— Tak, piękne... — przyświadczył. — Lecz czy wiesz, dlaczego te róże takie piękne?
■— Dlaczego?
— Widzisz, tu były kiedyś mokradła. So ein Moorland!... Tu były nieprzebyte torfowiska pełne dołów i stawów z gnijącą wodą. My tutaj zbudowaliśmy obóz. Powstał kosztem istnień tysiąca a tysiąca naszych kolegów. I te wszystkie doły w ,,Wild- parku" i te torfowiska zasypaliśmy grubą warstwą popiołów!... Wiesz, popiołem ze spalonych zwłok naszych kolegów. I stąd ta bujna zieleń i stąd te' przedziwnie białe róże!... Wiesz już teraz, dlaczego one takie piękne?... Już teraz wiesz?...
— Wiem!
— Widzisz, w każdym listku, w każdym najdrobniejszym ździebełku trawy i w każdym płatku tej białej róży zamknięta cząsteczka umęczonego człowieka. On już skonał, jego ciało spalone, a jednak nadal żyje... Oto, widzisz?... Nawet w tym przecudnym płatku róży!... Widzisz?... — i dotknął jej palcem.
— Widzę!
I kiedy dzisiaj na moście Michała Archanioła widzę białe róże, przypominają mi się tamte róże, rosnące na popiołach moich kolegów w „Wildparku" w Dachau, i przypomina się radosne pożegnanie umierającego Hadriana ze swą duszą i Hekuba przypomina mi się, Hekuba z greckiego fryzu, płacząca nad urną z popiołami swego syna Hektora.
W Rzymie, dnia 1 luiego 1946.
X
Najdroższa Alinko!
Podziwiam Twoją iście chrześcijańską pokorę. Wspominałem Ci już o tym przy innej sposobności, dzisiaj powtarzam to samo. Bo ją naprawdę podziwiam! Skąd się ona wzięła u Ciebie, trudno mi dociec. Jeżeliby Cię zapytać o to, także nie będziesz umiała powiedzieć. Powiedziałabyś w ten rozbrajający sposób dziewczyński, że oto po prostu wzięła się i skończone.
Przypuszczam tylko, że na jej powstanie złożyły się wszystkie Twoje przeżycia, począwszy od tamtej chwili, kiedy do waszego mieszkania w Kaliszu przyszli w nocy urzędnicy Gestapo i wyrzucili Cię z matką na ulicę, żeby zająć je dla jakiegoś „Volksdeut- schera"; począwszy więc od tamtej ponurej chwili, poprzez całą Twoją gehennę w niemieckim obozie pracy, a skończywszy na Twoim powędrowaniu na zachód, po przyjściu wojsk angielskich, by znaleźć się na uniwersytecie w Louvain. Zdaję sobie sprawę, że ów przeskok był tak gwałtowny, przeskok z lat dziecięcych jeszcze do wieku dojrzałego, pełnego gorzkich doświadczeń, sponiewierania najgłębszych
twych wzruszeń i patrzenia w bolesnym zdumieniu w brutalny, ohydny realizm już nie życia, lecz upokarzającego bytowania, kiedy wszystko uprzytomnię sobie, nie powinienem dziwić się Twojej pokorze.
Dziwię się raczej czemu innemu. I to bardzo się dziwię! Że mimo tego piekła, które musiałaś przejść podczas wojny, zachowałaś tę dziwną prostotę i radość życia, a przede wszystkim, że jeszcze posiadasz wiarę w człowieka. Boć to przecież tak niesłychanie dużo!...
Są chwile, że Ci tego zazdroszczę.
Chociaż nie! Nie zazdroszczę, lecz raduję się bardzo, że zdołałaś ocalić i wynieść z tamtej pożogi te wszystkie wartości moralne, bez których życie nie byłoby godnym życia. I co więcej, że wartośęi te umiesz pomnażać, dzieląc się nimi ze, swoimi najbliższymi i z tymi, którzy Twojemu sercu najmilsi.
Z listów Twoich dowiaduję się, że ową równowagę psychiczną i moralną już posiadasz, lub przynajmniej jesteś jej bardzo blisko, i że do jej uzyskania i utwierdzenia podchodzisz w sposób może niewyrozumowany, lecz z serdecznej potrzeby, zna- chodząc ją w prostej wierze w Boga —; a której Ci istotnie zazdroszczę — i w tej prostej wierze w człowieka. Ale przede wszystkim w wierze w Boga, bo jedynie z wiary w Boga wypływa wiara w człowieka. A jednym z tych środków, wiodących Cię do wiary w Boga i w człowieka — to u Ciebie muzyka.
Lubisz muzykę, nie zdając sobie sprawy, dlaczego. A ja wiem! Muzyka jest dla Ciebie tym samym, czym stała się dzisiaj po wojnie dla innych, dążących również świadomie czy też podświadomie do uzy
skania w niej owego greckiego Katharsis. Dzisiaj bowiem muzyka dla współczesnego człowieka już przestaje być rozrywką, czy jakimś towarzyskim „evento", a staje się głębokim przeżyciem, umożliwiającym mu ucieczkę przed wszelkim spospolito- waniem jego myśli i serca, i przed koszmarnymi wspomnieniami zła, które spłodziła wojna. Dzisiaj zmęczony człowiek szuka w muzyce tego uciszenia własnego serca i tego oczyszczenia się ze zła wojny, słowem — szuka w niej owego Katharsis, jakie dawała helleńskiemu człowiekowi tragedia Ajschylosa czy Sofoklesa.
Kiedy patrzę dzisiaj na te tłumy ludzi, wypełniające rzymskie saile koncertowe przy Piazza Cavour i via dei Greci, tłumy złożone nie tylko ze zblazowanych estetów i melomanów, lecz z fryzjerczyków, żołnierzy, młodzieży akademickiej, z pokornych braciszków zakonnych i chudych urzędników, z dziew- “ czyn sklepowych i z oficerów, z policjantów wolnych od służby i ze służących, co przybiegły na koncert po drodze, mając w torbie cebulę i główki sałaty; i kiedy patrzę, jak te tłumy szaleją, jak krzyczą i jakby w ekstazę wpadają, gdy orkiestra ukończy którąś tam symfonię Beethovena czy Brahmsa, jak domaga się powtórzenia Debussyego lub Paganiniego; kiedy podczas muzyki Chopina patrzę na twarze i dostrzegam, że w tych ludziach dzieje się coś niezwykłego, że przeżywają jakieś radosne misterium, kiedy widzę, jak te oczy płoną, że te na wpół rozwarte usta zdają się pić muzykę jak spragniony pątnik wodę, że ktoś tam zakrywa oczy dłonią i głowę opuszcza na piersi, bo wstydzi się swego wzruszenia, a ktoś inny znów
ulega złudzeniu, że mu rosną skrzydła u ramion, a ktoś inny jeszcze splata przed sobą dłonie jak do pacierza — kiedy na to wszystko patrzą, widzę, że znajduję się w zbiorowym ekstatycznym przeżyciu nowej rzeczywistości, że serca i dusze nasze oczyszczają się w Katharsis sztuki, że wszyscy w tej chwili stajemy się już innymi ludźmi, u których zaczyna kiełkować nowa, radosna wiara w Boga i w człowieka.
I wtedy muszę myśleć o Tobie,, Alino, i o naszym obozie koncentracyjnym w Dachau.
I myślę również o tym wspaniałym micie greckim, sławiącym muzykę Orfeusza. Wszak znąsz, Alinko, ową wzruszającą legendę o tym, jak to Orfeusz poszedł do podziemi, żeby wyzwolić Eurydykę i jak swoją muzyką pokonał wszystkie złe moce, które broniły mu drogi do niej. Nawet kamienie były wzruszone!...
W willi Albani znalazłem kopią greckiej płaskorzeźby, przedstawiającą chwilę, kiedy Orfeusz wyprowadza już Eurydykę z podziemi. W opuszczonej lewej dłoni trzyma swą czarodziejską lirę, prawą ujmuje miękkim ruchem dłoń Eurydyki, wspartą na jego ramieniu. Oto za chwilę odwróci się i wyprowadzi ją na świat. W oczach Orfeusza, typowych dla greckiej rzeźby z wczesnego okresu, w jego pochyleniu głowy do przodu i w tym wygięciu prawego ramienia mieści się tyle tkliwości i radosnego, cichego wzruszenia i szczęścia, że zdawałoby się, iż żywa to postać, a nie rzeźbiony marmur. I tylko czekać, skoro wstanie z marmuru i przejdzie przed naszymi oczami w milczeniu, wiodąc za rękę dzie-
■weczkę Eurydykę, białą i drżącą, pełną miłosnej pokory i niepojętej ufności. Merkury pójdzie za nimi, jak cień ich błękitnego szczęścia. A oni sami, podobni do białych, prześwietlonych cieni, miną nas w milczeniu i utoną w przestrzeni.
Pozornie to tylko piękna legenda, która może mniej lub więcej urzekać swą urodą. A tymczasem w rzeczywistości głęboka to znajmość psychiki ludzkiej u dawnych Greków i zdawanie sobie sprawy
z wpływu muzyki na człowieka. Legenda o Orfeuszu- i o Eurydyce — to prześliczny symbol wartości muzyki, zdolnej nie tylko kamienie, lecz chyba nawet kamienne serca ludzkie wzruszać.
I kiedy patrzę na tamte szalejące tłumy w rzymskich salach koncertowych, gdy już muzyka ukończona, a zasłuchane do ostatka podczas jej trwania, i kiedy patrzę na tłum uliczny przy termach Dioklecjana, czy na moście nad Tybrem, czy też na Corso Umberto, otaczający nabożną ciżbą ślepego grajka ulicznego, przypomina mi się tamten mit o Orfeuszu i Eurydyce. Tym bardziej, że ślepy grajek spod ter- mów Dioklecjana i z mostu nad Tybrem tak bardzo mi przypomina Orfeusza z greckiej płaskorzeźby w willi Albani. A raczej ślepe oczy jego przypominają mi oczy Orfeusza.
Grajek ów wędruje po całym Rzymie. Jest o wiele starszy i wcale nie taki piękny, jak Orfeusz. Liczy koło czterdziestu lat, jest barczysty, o grubych rysach, o stale przymkniętych oczach. A kiedy przechyli głowę w ekstazie i podniesie powieki, wnętrze jego oczu jest szare i podobne do oczu greckiej rzeźby z wczesnego okresu. Jego oczy wtedy są podobne do oczu Orfeusza, gdy wzruszony patrzy w oczy Eurydyki.
Ślepy grajek rzymski siada na małym stołeczku, na kolanach trzyma akordeon i czeka. Twarz jego jest podniesiona i nieruchoma. Za nim staje jego przewodnik. 1 w pewnej chwili zaczyna grać. Z początku jest to tylko próba palców, nabieranie biegłości, pierwsze nieśmiałe, sztywne jakieś dźwięki. Wydobywa kilka akordów, powtarza je, splata w bogatą
harmonię, urywa znienacka i przez chwilę milczy.. Bo oto odnalazł siebie w tamtych skłębionych tonach. I teraz dopiero jakby nabierał tchu, rozszerza barki, pochyla głowę i palce jego zaczynają szaleć po klawiszach.
Gra przeważnie fragmenty z muzyki klasycznej.
Palce jego wydobywają z tamtego pogardzonego instrumentu to wszystko, co nieraz z trudem udaje ,się wydobyć wyszkolonemu pianiście. To zaczyna już być nie jakieś mechaniczne czy pamięciowe odtwarzanie pierwowzoru, lecz staje się artystyczną jego interpretacją, pełną utajonego życia, które wybucha czasami olbrzymimi kaskadami wspaniałych tonów, czasem przemienia się w ciche drżenie serca, czasem tętni żywą krwią, czasem zamienia się w szeleszczący urok księżycowej nocy, czasem płacze w jego muzyce czyjeś ogromnie skrzywdzone serce, czasem płonie krwista żagiew buntu, czasem kwili zagubione dziecko, a czasem przechodzi w westchnienia tak ciche i subtelne, iż rzekłabyś — Orfeusz gra w tęsknocie za swoją Eurydyką.
Czasem gra tylko dla tłumu. Zbywa słuchaczów jakąś tanią melodią taneczną jedną i drugą, po czym milknie.
A potem znowu zaczyna cjrać dla siebie. Palce jego lecą po klawiszach, a on przechyla się do tyłu, przechyla głowę, otwiera szeroko ślepe oczy i znowu przeżywa swoją muzykę z taką pasją, z taką namiętnością, że jego ekstaza udziela się tłumowi, który w tej chwili stoi przed nim cichy, pokorny, zasłuchany i jakby zatopiony w egzaltowanej modlitwie.
A kiedy muzyka dochodzi do najwyższego napięcia
uczuciowego, wtedy trwa w tamtej ekstatycznej pozie i skanduje szeptem jakieś słowa. Może to jakieś zaklęcie, może modlitwa, może tęsknota za utraconym światłem...
Spieszący przechodnie zatrzymują się, otaczają go wielkim kołem i słuchają, pomieszani z ulicznikami, z robotnikami, z dziewczynami o subtelnej urodzie, o wykwintnych ruchach, i z dziewczynami- ulicznicami. Tłum rośnie i rośnie i wtedy zdumiony patrzę, bo obok jakiegoś profesora czy malarza
o długich siwych włosach, obok starej przekupki stoi jakiś kleryk w czarnym kapeluszu o ascetycznej twarzy, obok ulicznika policjant, obok amerykańskiego oficera brudny, rozchełstany włoski żołnierz zdemobilizowany, potem jakiś ptak niebieski o chytrej gębie złodziejaszka, tam małe dziecko, i znowu wymalowana dziewczyna o prostackich manierach, w zbyt krótkiej spódniczce, a potem już tłum bezbarwny, bezwyrazowy i bezimienny.,
I wszyscy w owej chwili przeżywają podobne misterium, co tamte tłumy w teatrze Adriana podczas 9-tej symfonii Beethovena.
Oto pod kolumnadą idzie jakaś dziewczyna z obdartym i kudłatym chłopcem. Dziewczyna jest ładna, lecz w tej chwili jest brzydka, bo ciska jakieś złe, syczące, zjadliwe słowa w nachmurzoną twarz swojego przyjaciela. Znienacka posłyszała muzykę ślepca. Milknie i pociąga za rękę swego towarzysza. Przeciska się przez tłum i staje na wprost grajka. I teraz można patrzeć na nią i widzieć, jak ulega muzyce. Oto jej brzydka, jędzowata, zła twarz wy- pogadza się, przemienia powoli, gaśnie w jej rysach
tamten gniew, szlachetnieje, staje się piękna, jasna, uduchowiona i kiedy tak stoi zapatrzona w ślepca i zasłuchana w jego muzykę, z na wpół otwartymi ustami, z rozszerzonymi czarnymi oczami, znieruchomiała w rosnącej ekstazie — spostrzegasz, że to już nie jest wulgarna ulicznica, lecz człowiek, może nieszczęśliwy człowiek, który przeżywa łaskę Katharsis. I być może, że gdyby jej nie było wstyd, oparłaby się o ramię swego, również przemienionego przyjaciela i płakałaby z głową ukrytą na jego piersiach.
I rozumiem wtedy, patrząc na ów tłum, dlaczego w greckiej legendzie kamienie były wzruszone i dlaczego złe potwory płakały, gdy Orfeusz grał, idąc po swoją Eurydykę...
Śliczna legenda i pełna głębokiej symboliki.
Wątpię jednakże, czy nawet taka muzyka byłaby zdolna wzruszyć „esmanów" w naszym obozie koncentracyjnym. To już bowiem nie byli ani ludzie, ani kamienie, ani potwory, lecz to były szatany. Takiego szatana znalazłem w Rzymie, w muzeum watykańskim, lecz to jednak nie jest ten szatan, który przyszedł na świat i rozpętał wojnę i bestię w człowieku.
' Szatan z muzeum watykańskiego, służący do tajemniczego kultu Mitry w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, jest nawet piękny w swej brzydocie. Oto stoi kamienny, omotany od stóp po barki wężem, z głową potwora przypominającą stylizowaną głowę lwa, z rozwartą paszczą o ostrych kłach, wąski w biodrach, podobny do głowni, jarzącej się krwawym blaskiem wśród ciemnej nocy, zły, rozjątrzony i jakby ryczący w rosnącym gniewie. Nie uczyni
krzywdy, bo wąż spętał mu nogi. To jest szatan, do którego modlili się jacyś obłąkani ludzie o ponurych duszach i o zatrutych sercach.
Wieki średnie przekazały nam szatana różnego. Raz bywał poczwarą, przyśnioną chyba w delirium łremens, śmieszny i naiwny, głupi i odęty pychą, potem był szatan zły i chytry, podstępny i krwiożerczy, był szatan szary i smutny, był rudy i zwycięski, był rubaszny, był podobny do lisa, był kaprawy i żebraczy, zjadliwy i szyderczy, jak tamten na gzymsie wieży Notre Dame w Paryżu, lecz szatana tak złego, tak strasznego i tak potwornego, jakiemu patrzył człowiek w oczy podczas wojny, nie — takiego szatana ludzkość jeszcze nie widziała, nie wyśniła.
Szatan przyszedł na świat w postaci człowieka, pijanego swą pychą. I obojętne, czy to był Himmler, czy ten zapity „esman" w kuchni obozowej w Dachau, gruby, opasły i wieprzowaty Góring, czy ów chudy i głupkowaty nasz Blockfiihrer w obozie, czy to był milczący, zamknięty w sobie, rozmiłowany bałwochwalczo w swej pięcioletniej dziewczynce szef politycznego oddziału Gestapo w Dachau, czy też stary, zniedołężniały fizycznie lekarz obozowy, przeprowadzający doświadczenia z malarią, flegmo- ną i z zamrażaniem na śmierć moich kolegów w lazarecie obozowym, czy to był zwykły pismak czy też urodziwa dziewczyna o dużych jasnych oczach i o jasnych włosach, kierowniczka żeńskiej młodzieży hitlerowskiej w Dachau, potrafiająca głaskać swego psa, a równocześnie kopnąć starego więźnia politycznego, że nie zdjął przed nią czapki — wszystko to był jeden potworny szatan wieloosobowy, szatan krwio-
■żerczy, szatan tak straszny, jakiego jeszcze nikt w ciągu istnienia świata nie spotkał, szatan zwycięski, triumfujący, opęczniały krwią ludzką, złem i nienawiścią.
Takiemu szatanowi patrzyliśmy w oczy i nie wiem, Alinko, czy nawet Orfeusz zdołałby go swoją muzyką wzruszyć.
Lecz ów szatan jest również i głupi.
Oto ulicznemu grajkowi w Rzymie wyłupił oczy na wojnie, a grajek — niby głuchy Beethoven - aczkolwiek ślepy i szarymi oczodołami patrzący w słońce za swoimi wizjami muzycznymi, uzdrawia ludzkie serca, zbierane ha bruku.
Ślepy grajek rzymski ma dzisiaj oczy Orfeusza 7 greckiej płaskorzeźby, a twarz podczas muzyki tak bardzo uduchowioną, że podobny staje się do jednego z tych licznych grających Aniołów Beato Ange- lica z muzeum św. Marka we Florencji, czy też Me- lozza da Forli z galerii watykańskiej. Wprawdzie nie jest tak młodzieńczy, jak tamci Aniołowie, chodzi w znoszonym ubraniu, bywa często nieogolony i zalatuje czosnkiem i tanim winem; lecz mam na myśli to wewnętrzne objawienie, prześwietlające jego twarz zbiedzoną. I może tym jeszcze się różni, że gdy owe Anioły swoją muzyką sławią wielkość Boga, to ślepy grajek znad Tybru oczyszcza nią ludzkie serca i prostuje ich ścieżki, by im łacniej było trafić do Boga. Na przekór tamtemu szatanowi, co mu wyłupił oczy na wojnie.
W naszym obozie koncentracyjnym działo się coś podobnego.
Oto nieraz jakiś grajek, ubożuchny duchem, usiadł gdzieś pod barakiem i jął wygrywać ogromnie prostą melodię na organkach. A czasem przybłąkał się do nas współtowarzysz cygan i za kawałek chleba czy za kilka kartofli rzępolił nam na skrzypcach. A ludzie słuchali, bo to była niesłychanie piękna muzyka!... A potem jeszcze pojawił się nauczyciel Gruca z Górnego Śląska i ksiądz Mizgalski z Poznania i stworzyli chór. Czterogłosowy chór śpiewał kolędy, i wędrował z nimi od bloku do bloku. A ludzie znowu słuchali i tłamsili w sobie łzy, i zapominali o ponurej rzeczywistości, i przemieniali się w aniołów chociażby na drobną chwilę, bo.chór śpiewał najpiękniejszą kolędę na świecie, tamtą naiwną balladę kolędową o „Jezusku malućkim jako rękawicka".
Zmęczony człowiek'słuchał i stawał się znowu innym człowiekiem. Prostował się, podnosił głowę, prężył ramiona, a jego przygaszone oczy jęły się rozpalać i patrzeć zuchwale i z pogardą w ślepia szatana. I już nie załamywał się ani nie szedł z dobrej woli na linię obstrzału, ani nie wieszał się w ustępie, ani nie pożerał z głodu obierzyn kartofli, które go o rychłą śmierć przyprawiały, bo teraz już chciał żyć, bo jego wola życia stawała się tak mocna, że już jej tamten szatan nie potrafił skruszyć.
Ow szatan jest istotnie głupi. -
Bo oto po tylu latach wędrówki po piekle wystarczy pójść dzisiaj do Panteonu w Rzymie. Kiedyś dumny Marcus Agrippa zbudował go — jak głosi antyczny napis na architrawie — by uwiecznić swoje zwycięstwo nad Antoniuszem i Kleopatrą, w marmurowych niszach zaś poumieszczał posągi siedmiu bóstw rzym-
skich. Dzisiaj w niszach stoją Święci Pańscy i przez ogromny otwór w czubie rotundy patrzą w błękitne niebo nad Rzymem. Z otwartej kopuły zaś wchodzi
słońce do wnętrza, takim olbrzymim, skośnym, złotym słupem i rozprasza się w harmonijnie rozłożonej przestrzeni. Cisza w niej uśpiona i dostojeństwo wieków. Sączy się daleki szum miasta, a człowiekowi wydaje się, że to czas szumi. A gdy znienacka odezwą się organy, przypomina się wspaniały sonet Baudelaire’a o muzyce, zaczynający się słowami:
„La musique souvent me prend comme une mer!...'1
Organy w Panteonie grają, a muzyka ich płynie ze wszystkich stron, wycieka ze ścian, zdaje się schodzić wraz ze słońcem'przez tamten okrągły otwór w sklepieniu, wypełnia wnętrze do ostatka, kłębi się jak złoty dym ze złotych kadzielnic, syci zszarzałe serce ludzkie i podobnie jak u Baudelaire'a, ujmuje człowieka, jak morze i niesie w błękity...
I stąd, Alinko, ów szatan jest głupi, bo w swej przewrotnej złości zapomniał o muzyce, jakakolwiek by ona była; czy wydmuchiwana przez prostaczka na organkach w obozie koncentracyjnym, czy też przeżywana przez ślepego grajka nad Tybrem, czy też powtarzana przez nieznanego organistę w cezarowym Panteonie, czy stworzona przez głuchego Beethovena w dziewiątej symfonii. Zapomniał więc
o muzyce tamten głupi szatan i o tym zapomniał, że człowiek współczesny przeżywa w niej swoje Katharsis!...
Duży list Ci napisałem, a ja chciałem przecież tylko donieść Ci, że myślę o „szarej studentce w Lou- vain” i że ją serdecznie pozdrawiam...
W Rzymie, dnia 2 lutego 1946.
Kochany Janie,z Bogumina!
Zapytujesz się w swym liście o moje przeżycia w galerii watykańskiej. Trudno mi je zdefiniować. Wiem, że przeżywam osobliwe wzruszenia, lecz jakie one, nie chcę wiedzieć. W ogóle lękam się wszelkiego analizowania tego rodzaju stanów psychicznych, bo pozbawiam się wtedy radości przeżywania.
Do galerii watykańskiej często zachodzę. Trzeba przejść koło zmurszałego Zamku Anioła nad Ty- brem, który zawsze budzi u mnie jakąś nieuświadomioną grozę, gdy pomyślę, że w jego murach konali ludzie, a między nimi dziewczyny, podobne do Beatrice Cenci z obrazu Guida Ren i.
Irytuje mnie to skojarzenie, bo już raz nareszcie pragnąłbym patrzeć na mój Rzym inaczej, aniżeli przez pryzmat obozu.
Trzeba więc przejść koło ponurego Zamku Anioła i myśleć wtedy o czymkolwiek, chociażby o tej stokrotce na Sacra Via, by nie zwalały się na mnie wspomnienia z obozu. Potem trzeba jeszcze wędrować wzdłuż wysokich murów Watykanu, na których,
w drobniuchnycń szczelinach, rosną pęki traw i jakieś blade kwiaty bez nazwy, oraz pysznią się kamienne herby z tiarami i z Piotrowymi kluczami, by nareszcie dotrzeć do ogromnej bramy wejściowej. W sklepionym krużganku siedzą przewodnicy i czatują na gości. I jeżeli pojawi się jakaś grupa zwie-
* |
dzających, podbiegają i zaczynają mówić wszystkimi prawie językami Europy. Po polsku tylko nie umieją, co ich przyprawia o głębokie zmartwienie.
Ja obywam się bez przewodnika i najlepiej na tym wychodzę.
Do galerii Watykańskiej często więc zachodzę i przejdę jedną i drugą i trzecią salę, by w końcu odkryć jakiś obraz, który wyjątkowo w tym dniu właśnie staje mi się najbardziej bliski.
I chociaż taki D'Arpino nie jest notowany na giełdzie historyków sztuki i snobizujących estetów, urzeka mnie swoim ,,L'Annunziazione", gdyż jego Madonna jest tak śliczna i tak bardzo radująca wdziękiem młodej dziewczyny, spotykanej czasem w tłumie na ulicach Rzymu, że trudno oprzeć się jej urokowi.
Wczoraj zatrzymałem się przed obrazem Cara- vaggia „Święty Piotr zapiera się Chrystusa". Oto święty Piotr, towarzyszący pojmanemu Jezusowi, usiadł w przedsionku pałacu najwyższego kapłana i grzał się przy ognisku. ,,A ujrzawszy go niektóra dziewka u ognia siedzącego, i pilnie mu się przypatrzywszy, rzekła: I ten z nim był! A on się go zaprzał, mówiąc: Niewiasto, nie znam go!..." Dziewczyna jest przekonana, że przecież ten stary, siwy, łysy człowiek o pomarszczonym czole i o zaniepokojonej twarzy znajdował się w towarzystwie Chrystusa. Oświetlona jaskrawo przez światło, padające gdzieś 1 góry, nachylona do przodu, o prostych, grubych rysach, wpatrzona w starca, rozłożyła przed nim dłonie w żywej gestykulacji i mówi do niego gwałtownie, że go przecież widziała z nim. A święty Piotr położył prawą dłoń na piersiach, a lewą odpiera jej słowa, broni się przed nimi, a w oczach jego pełza głupi strach, trwoga i żal, że swego Mistrza wypiera się w tak wielkiej godzinie.
Przed obrazem można stać bardzo długo i słuchać niekończącej się rozmowy między służącą a świętym Piotrem.
I znowu przypomina mi się obóz, kiedy niektórzy powoływali aię na świętego Piotra:
{'7
i
— Przecież Piotr trzykrotnie zaparł się Chrystusa, a jednak został świętym!.,.
— Tak, ale to był święty Piotr, a ty jesteś ,,Volks- deutscherem ’!... I ty nie zostaniesz nigdy świętym, lecz pospolitym łajdakiem, który podpisał „Volks- listę".
I rosłą wtedy nienawiść i gniew i żal między ludźmi w obozie.
— Przecież ja mogę zostać Wallenrodem! — bronił się tamten.
Lecz to był już tylko mizerny zwrot retoryczny, który nie przekonywał nikogo. Nawet obwinionego.
A niesłusznie!
W Rzymie nie ma już gęsi na Kapitolu, ni wilczycy, lecz są koguty. Koguty zaczynają śpiewać koło północy i śpiewają do świtu. Dziwny to śpiew, jakby zwoływanie się na jakąś wyprawę, jakby wzajemne przypominanie sobie, iż należy czuwać. Pierwszy kogut odezwie się gdzieś na Monte Pincio. Odpowiada mu drugi w okolicy Kwirynału, a w te pędy biegnie za nim zdyszane wołanie jakiegoś chudego kogucika koło Santa Maria Maggiore, potem przy Lateranie, potem jeszcze gdzieś w starym Rzymie nad Tybrem, by wreszcie wywołać basowe echo w okolicy Palatynu czy zgoła u stróża na Forum Romanum.
Za Mussoliniego gęgały gę^si na Kapitolu i dreptała w ogromnej klatce wilczyca koło skały Tar- pejskiej. Czasem wilczyca wyła, a wtedy zabobonni Rzymianie na Zatybrzu żegnali się nabożnie i szeptali jakieś zaklęcia. Potem przyszła wojna, Niemcy zjedli gęsi kapitolińskie, a wilczyca wyrwała się z klatki
i biegała nocą po ulicach. Zabobonni Zatybrzanie widywali ją, jak przemykała w księżycu pod ścianami cuchnących kamienic, i opowiadali jeden dtugie- mu, że wilczyca szuka Remusa i Romulusa. W końcu zmówili się wszyscy, urządzili na nią obławę, zabili kłonicami i również zjedli. A gdy przyszli Anglicy do Rzymu, jakiś utalentowany dowcipniś wywiesił w nocy olbrzymi afisz, a na afiszu stała zdumiona wilczyca, maleńki Remus i Romulus skulili się za jej nogami i patrzyli z przerażeniem, jak dwaj grubi żołnierze angielscy położyli się wygodnie na wznak pod wilczycą i jak ją ssają z ogromnym zadowoleniem. Wilczyca zaś ogląda się i nie może pojąć, skąd znienacka Remus i Romulus przemienili się w takich tęgich, rudych i nienasyconych dryblasów.
Dziś już więc nie ma na Kapitolu ani gęsi, ani wilczycy, lecz pozostały koguty, które zaczynają się zwoływać o północy z jednego krańca miasta po drugi kraniec. I tamto ich wołanie znowu przypomina mi obraz Caravaggia ze świętym Piotrem, zapierającym się swego Mistrza trzykrotnie przed brudną dziewką, a w dalszym łańcuchu skojarzeń przypomina mi obóz koncentracyjny, a w nim tych ludzi, którzy podpisywali ,,Volkslistę".
Trudno ich za to potępiać.
Ja ich wcale nie potępiam. Mieli do wyboru albo perspektywę podłej śmierci, albo perspektywę zwolnienia | obozu i powrotu na wolność. Przekonała mnie do nich rozmowa z moim przyjacielem-Niem- cem, ideowym komunistą, przebywającym w obozie ' od kilku lat przed moim przybyciem.
Spotkałem go na ulicy obozowej, gdy wracałem z sąsiedniego baraku, gdzie namiętnie dyskutowaliśmy nad wartością podpisania „Volkslisty". Większość jej przeciwników była nieubłagana i nie dopuszczała żadnych okoliczności łagodzących.
— A ty, Fritz, co myślisz o tym wszystkim? [— zapytałem go z miejsca.
— Co ja myślę? — powtórzył i zaśmiał się chrapliwie. — Ja myślę o tym wszystkim tak: ostatni dureń ten, kto nie chciałby podpisać takiej świńskiej „Volkslisty"! Przecież nas więźniów nie obowiązuje żadna etyka wobec tych zbrodniarzy!... Jeżeli oni nie kierują się żadną etyką, przyjętą w świecie kulturalnym czy chrześcijańskim, to skąd mnie ma wiązać wobec nich owa etyka? Wszystko to nonsens!... To przeklęte bydło można zniszczyć tylko ich własną bronią! Chcą podpisać, to podpiszą, lecz tylko dlatego, żeby wyjść na wolność, a będąc na wolności wbić nóż w ich plecy!... Rozumiesz mnie? To jest najwyższa moralność niewolnika!... Niszczyć to bydło przeklęte ich własną bronią!...
Umilkł, bo gniew go poniósł. Przez chwilę pasował się z nim, a gdy ochłonął, dodał 1 melancholijnym uśmiechem:
— To jest moja' etyka!... Rozumiesz mnie? To jest moja etyka! Nikomu jej nie chcę narzucać!...
A potem jeszcze dodał, gdy mieliśmy się już pożegnać:
— To tyczy się tylko tych naszych kolegów, którzy podpisują „Volkslistę" nie po to, by zaprzeć się swoich ideałów, lecz by je ratować przed zagładą
-w obozie... By je móc w życie wprowadzić na wolności!...
I kiedy dzisiaj słyszą po nocy nawołujące się koguty w Rzymie, przypomina mi się owa rozmowa w obozie. I równocześnie przypomina mi się inny obraz Caravaggia w kościele Santa Maria del Popolo, przedstawiający „Nawrócenie się Szawła". I wtedy wspomnienie tamtej rozmowy traci na wyrazie, bo przypominam sobie spotkanie z młodym podchorążym, który oto niedawno przyszedł do mnie i przyniósł mi swoje wiersze do oceny. Nie potrafię wierszy oceniać, lecz jego wiersze przeczytałem zaintrygowany ich treścią. Młody ten człowiek przeszedł trzy obozy koncentracyjne, napatrzył się do syta w ślepia szatana i to, co przeżywał, ujął w bardzo proste i trochę niezgrabne rymy.
I jeden z jego wierszy parafrazuje „Ojcze nasz" w sposób wybitnie bluźnierczy naśladując w nim podświadomie może, lecz przede wszystkim nieudolnie fragment z „Dziadów" czy z Kasprowiczowego Hymnu „Święty Boże". Zaczyna się od słów: — Ojcze nasz — który nie jesteś naszym ojcem!...
Przechodzi w ten sposób całą modlitwę Pańską.
— Dlaczego pan napisał tego rodzaju parafrazę? — zapytałem zdumiony.
I wtedy ów młody, nieudolny poeta jął mi opowiadać o swoich obozach. Nie powiedział mi nic nowego. Wszystko to bowiem sam widziałem i przeżywałem. Nawet ten jego bunt, kiedy człowiek patrzył przerażony na zbrodnie, dokonywane w sposób niepojęty dla naszego umysłu i dla naszego serca, i kiedy w pewnej chwili wydzierało się ogromnie
rozpaczliwe pytanie, czy jest Bóg, czy nie ma Boga? Bo jeżeli jest Bóg, dlaczego tak spokojnie, bez współczucia patrzy na owe zbrodnie, dlaczego nie porazi wcielonych szatanów, dlaczego pozwala złu triumfować?...
A więc o niczym nowym mi nie mówił, opowiadając mi o swoim buncie. Nawet i to nie było dla mnie nowością, kiedy mi jął opowiadać o godzeniu się z ową ponurą rzeczywistością, kiedy serce ludzkie przemieniało się w jakiś wystygły żużel...
Nowością jednak dla niego było to, co ja mu . teraz opowiadąłem o dalszym procesie, jaki zachodził w nas wszystkich w obozie w Dachau. Że oto ci wszyscy załamani zaczęli powoli, bardzo powoli rozglądać się, podnosić głowy i przepatrywać ciemności, pragnąc w nich dojrzeć chociażby najmizerniejszą ścieżynkę, prowadzącą do Boga.
Ów okres w naszym życiu tak żywo przypomina mi przeżycie moje na widok’ „Stworzenia Adaiąa" w kaplicy Sykstyńskiej. Jest to chyba najwspanialsza i najgłębsza scena z fresków Michała Anioła. Oto I Adam leży na skraju ziemi jako człowiek zupełnie biedny, bezsilny i opuszczony, z wyrazem niewypowiedzianej i bezmiernej tęsknoty na twarzy. A Bóg zjawia się przed nim w ogromnym szumie twórczego wichru, wyciąga ramię do osieroconego człowieka, palcem dotyka wyciągniętej dłoni jego, i nieci w nim pierwszą iskrę życia!...
W scenie tej osiągnął Michał Anioł chyba szczyt swojej twórczości. Przynajmniej ja tak sądzę.
I kiedy patrzę na ów fresk, bezwiednie myślę wtedy o człowieku w obozie, kiedy już do ostatka
wyczerpany, biedny, bezsilny i opuszczony czekał z trwożnym niepokojem na ową łaskę boską, która wywoła w nim pierwszą iskrę życia, kiedy podnosił głowę i pociemniałymi oczami jął wypatrywać tej najdrobniejszej chociażby ścieżyny do Boga. Wiedział bowiem, że jeżeli jej nie znajdzie — zginie.
I jak bardzo przypomina mi owo bolesne szamotanie się człowieka w obozie z własną niemocą, gdy stanę przed „Nawróceniem Szawła" Caravaggia. Malarz ów posługuje się w swych pracach kolorami kontrastowymi, soczystymi, światłami i cieniami. Jakiejś dalekiej reminiscencji jego techniki i formy malarskiej chciałbym się dopatrzeć we współczesnym mu prawie van Dycku. Ale to znów tylko moje wrażenie. Ze spotkanych w Rzymie obrazów Caravaggia, z jego „Ucieczki do Egiptu”, ,,Sw. Piotra zapierającego się Chrystusa", „Madonny", najmocniej
przemawia do mnie „Nawrócenie się Szawła", a jak twierdzi mój przyjaciel, pastor Fierla: „Nawrócenie się Saula". Oto na obrazie widzę tylko trzy postacie: konia, jaskrawo oświetlonego z góry, starca podtrzymującego go za uzdę, i samego Szawła, który porażony widzeniem, spadł z konia na ziemię i teraz leży na wznak, z podniesionymi ramionami, ślepy już, a w tym olśniewającym świetle unoszą się słowa: — Szawle, Szawle, czemu mnie prześladujesz?...
Czasem i człowiek w obozie stawał się podobnym do owego Szawła, przerażonego światłem nieoczekiwanie pojawiającym się wśród ciemnej nocy, i nawracał się, będąc jeszcze jakiś czas ślepym, jak ślepym był przez trzy dni Szaweł, lecz mający już w sercu Boga.
Mówiłem o tym młodemu poecie, zbuntowanemu przeciwko Bogu, a ten słuchał i dziwił się bardzo.
—A umie pan po francusku? — zapytałem go po jego długim zamyśleniu.
— Umiem...
-I podałem mu wtedy tomik poezji Verlaine'a, każąc mu czytać prześliczny wiersz ze zbioru „Sagesse" pt. „Agnus Dei". Czytał i zatrzymał się, jak tego sobie życzyłem w duchu, na ostatnich trzech rządkach:
Donne-nous la paix et non la guerre, o l’agneau, terrible en ta juste colère,
0 toi, seul Agneau, Dieu te seul fils de Dieu le Père.
— Śliczny wiersz! — rzekł szczerze wzruszony. — Kiedy go napisał?
— Po nawróceniu się, a raczej po powrocie do katolicyzmu podczas swego dwuletniego pobytu w więzieniu w Mons.
1 wyszedł ode mnie jakby czymś zaniepokojony. Mówił mi jeszcze, że nie potrafi się modlić, że nie umie wykrztusić tamtych słów: „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom!", że w tej chwili nie odczuwa potrzeby szukania Boga, gdyż zbyt mocno tkwi jeszcze w wspomnieniach krzywd, czynionych człowiekowi podczas wojny. A co będzie w przyszłości, nie wie...
A ja wiem. Proces ów nastąpi u niego podobnie jak musi nastąpić u każdego z nas współczesnych. Jak nastąpił u Szawła i u Verlaine'a. Szaweł stał się
świętym Pawłem, a Verlaine napisał wiersz „Agnus Dei". Niewspółmierność jest tutaj pozorna, bo w istocie obydwa nawrócenia tworzą te same wartości.
Na Via Appia stoi ubożuchny kościół. Biedny on, odrapany, z wybitymi szybami w oknach, otwory są
pozatykane tekturą z amerykańskich paczek wojskowych, w środku zaś brudna babina sprzedaje jakieś obrazki i różańce. Babinka mą oczy chytre i patrzące łakomie, ile lirów ten jakiś „straniero" wyciąga z portfelu i kładzie na stragan za mizerny bohomaz świętobliwy. Wnętrze kościółka przypomina mi jakiś wiejski kościół w górach, daleko gdzieś na odludziu, w którym samotne wichry ganiają, gnieżdżą się puhacze, a po nocach narzekają
duchy pokutujące. Jak w naszych legendach śląskich. I gdyby nie te przybłąkane kolumny marmurowe, i jakieś połamane fryzv czy architrawy I rzymskich świątyń pogańskich, sędziwa mozaika i te czarne pinie, i rozczochrane palmy — uwierzyłbyś, iż znajdujesz się w kościółku z legendy beskidzkiej. A w poprzek posadzki wiedzie od jednej ściany do drugiej bardzo wąska droga, raczej ścieżka, wyłożona, jak na Sacra Via na Forum Romanum, ogromnymi kamieniami o wygładzonej powierzchni. A między nimi znajduje się kamień ze śladem stopy ludzkiej. I usłużna babina tłumaczy z przejęciem, że w tym właśnie miejscu pokazał się Chrystus świętemu Piotrowi, kiedy uchodził z Rzymu przed prześladowaniem chrześcijan i w tym miejscu zapytał się go zdumiony Apostołr „Quo vadis, Domine?"...
Śliczna legenda, w którą owa babinka wierzy.
Lecz nie chodzi mi w tej chwili ani o prawdomówność legendy, ni o wiarę kudłatej babiny, ile
o to, że w tym właśnie kościele, tak bardzo opuszczonym i przez ludzi zapomnianym, można czuć się bliższym Boga. 1- gdyby dzisiaj Najświętsza Panna szukała miejsca, gdzieby porodzić swego Synaczka, zamiast stajenki wybrałaby ów kościółek na Via Appia.
I że w tym miejscu nie pytałby się już słaby człowiek swego Pana: „Quo vadis, Domine?", lecz Chrystus zapytałby się człowieka: „Quo vadis, homo?"
Jesteśmy bowiem wszyscy podobni do tego nawróconego Szawła, lecz jeszcze wciąż śłepego. Może przyjdzie taka chwila, że palec Boży pomaże ślinij
nasze oczy i wtedy przejrzymy. Albo pojawi się Anioł, jak pojawił się świętemu Piotrowi w więzieniu i wyprowadził go na wolność. Tego samego Piotra, co trzykrotnie zapierał się. Chrystusa.
Motyw ów niepokoił i Raffaela, który ujął go w swych freskach w Watykanie, i Domenichina, w kościele świętego Piotra w Okowach. Współczesnego człowieka także niepokoi i kiedy patrzeć w świetlistą postać Anioła u Domenichina, gdy w ciemną noc pojawia się w więzieniu między śpiącymi strażnikami i budzi świętego Piotra, i zrzuca mu okowy z rąk, i każe wyjść na wolność, „człowiek z obozu" waży wtedy myśli, zastanawia się i w pewnej chwili wyczuwa w sobie wstające pragnienie, żeby stać się podobnym do świętego Piotra w więzieniu, którego Anioł wśród głębokiej nocy wywiódł na wolność.
Lub żeby stać się owym Szawłem, ślepym jeszcze i za rękę prowadzonym, lecz który przejrzał w Damaszku...
Widzisz, mój Janku, takie dziwaczne myśli snują się człowiekowi po głowie, kiedy błąka się o wiośnie po swoim Rzymie.
W Rzymie, dnia 15 lutego. 1946.
Kochany Janie z Bogumina!
Kiedyś — pamiętam — rozmawialiśmy o krajobrazie italskim. Rozmowa ta była nawiązana do listów naszego wspólnego przyjaciela we Florencji, oraz do mych wrażeń z włóczęgi po Italii w ciągu tego samego lata. Była ona jakby bezwiedną reminiscencją z „Pana Tadeusza". Wtedy wróciłem do Polski, jakby rozżalony nie wiedzieć do kogo, gdyż w Italii znalazłem ogromną spiekotę, palące słońce, a krajobraz szary i szary. I aczkolwiek nasz przyjaciel florencki skierował mnie wtedy do Viareggio nad morze, które było wprawdzie ogromnie błękitne, a niebo było również ogromnie błękitne, to poza mną krajobraz był nadal szary, spalony słońcem, a góry bez drobiny zieloności. Tyle mnie tylko interesowały, że tam gdzieś w spiekocie, przesyconej opalową mgiełką, bieliła się słynna Carrara, a gdy wróciłem do Florencji, zaprowadził mnie- na Fiesole i kazał mi podziwiać miasto i krajobraz. Miasto było szaro-rdzawe, krajobraz znowu szary.
— Jakie to wszystko oeznadziejnie szarel — zauważyłem wtedy.
— Jaki to wspaniały, srebrny krajobraz — odpowiedział przyjaciel.
Innymi słowy, co dla mnie było szare, dla niego było srebrne i wskutek tego nie mogliśmy się zrozumieć.
Podczas rozmowy z Tobą, Janku, — wiem, było to gdzieś na beskidzkim groniu — twierdziłeś, że krajobrazowi italskiemu nadają swoistego tonu gaje oliwne, winnice, a na południu palmy i pinie.- Zgadzałem się wtedy z Tobą, lecz dzisiaj musiałbym tę swoją zgodę uzupełnić. Bo oprócz gajów oliwnych, winnic, pinii i palm osobliwy urok tej drugiej mojej ojczyźnie nadają cyprysy. Takie ciemne, smukłe,
96
bardzo smukłe cyprysy, podobne w swej sylwetce do naszych topól niekłańskich, a przede wszystkim do tamtych topól w naszym obozie koncentracyjnym.
I dlatego też, gdy wyjadę poza Rzym, a oczy lecą po świecie, wyławiam w nim z rzadka palmy, a częściej pinie, te charakterystyczne pinie o osobliwej sylwetce, prawie czarne, z rozłożoną na płask koroną pod niebem. Pinie — rzecz dziwna i poniekąd zabawna — kojarzą się u mnie z tymi wszystkimi przeżyciami, jakie powstawały podczas czytania książek w rodzaju ,,Quo vadis" Sienkiewicza i podczas uczenia się historii starożytnej Romy. Pinia italska kojarzy się u mnie z wyobrażeniem cezarów, marmurów, kolumn z korynckimi kapitelami, a przede wszystkim z wyobrażeniem Nerona, Palatynu, Via Appia i rzymskich kohort, maszerujących w skwarze wszystkimi drogami po nowe zdobycze.
Pinie te i dzisiaj jeszcze rosną na Palatynie i na Monte Pincio, i na Janiculum, i na wszystkich wzgórzach naokoło Rzymu, i na cmentarzach, a czasem zabłąkają się do śródmieścia, a czasem przystaną nawet na środku jezdni ku zgorszeniu amerykańskich kierowców samochodowych.
Poza tym w samym Rzymie i poza Rzymem rosną cyprysy.
Cyprysy podobne są do płaczek, smęcących się w ciszy nad człowiekiem, który już umarł. Rosną na cmentarzach, na grobowcu cezara Augusta, w ogrodach podmiejskich, przy drogach, na Via Appia, a przede wszystkim tworzą wspaniałe gaje na cmentarzach wiejskich. Przypominają wtedy do złudzenia „Wyspę umarłych" Boecklina.
Cyprysy przywodzą mi w wspomnieniu nasze topole obozowe. Przez pięć lat miały czas uróść i z małych drzewek pozamieniały się w wysokie, smukłe, gotyckie żałobne drzewa, pod którymi umierali ludzie aż do ostatnich dni obozowych. A nawet wtedy jeszcze, gdy już Amerykanie przyszli do nas i nie mogli się uporać z tak wielką ilością konających. Topole szumiały przeciągle, jak woda w górskim potoku. Wiatr w nich szeleścił bez przerwy, ciemno-zielone, sztywne i błyszczące liście trzepotały się jak serce konającego pod nimi człowieka. Czasem wpadał wicher, a wtedy topole nachylały się głęboko i krzyczały. Czasem wicher zginał nisko ich czuby i wyczesywał z nich liście. Czasem stały milczące i wtedy były podobne do tych samych płaczek, do których podobne są cyprysy na grobowcu cezara Augusta w Rzymie.
Taki cyprys-topola rośnie na podwórzu klasztoru oo. kapucynów w Rzymie, w podziemiach kościoła zaś znajdują się cztery nisze, służące za cmentarz braci zakonnych. Część ich spoczywa w brunatnej ziemi, a reszta tworzy makabryczną ozdobę ścian. Oto jakiś braciszek zakonny, przejęty myślą o śmierci i Salomonowym „marność nad marnościami i wszystko marność" z Ecclesiastes, i ponurą bogobojnością średniowiecznych flagellantów, podjął się osobliwej pracy. Pragnął przypodobać się Bogu, a przejęty kazaniem jakiegoś wędrownego mnicha, każącego pokutne słowa wśród ogromnych tłumów na rynku, i wstrząśnięty ich spiętrzonym, lamentującym krzykiem „misericordia", co kłębił się pod niebem, podobnie jak uderzał pod niebo ów niemy krzyk, ów
okropny krzyk, jaki zamarł na wykrzywionych ustach olbrzymiej sterty Lrupów przed naszym krematorium — wstrząśnięty więc rozpaczą ludzką poszedł w podziemia klasztoru i jął układać z czaszek i z piszczeli ponury kształt swych myśli i serca. Miał jeszcze w sobie ostatnie słowa każącego mnicha na rynku: „...la pace sia eon voil", a którego nie mogli dosłyszeć żołnierze amerykańscy, gdy stanęli zdumieni i osłupiali przed moimi pomordowanymi kolegami, gdyż w odwet wystrzelali wszystkich żołnierzy „esmańskich'', zabranych przy obozie do niewoli.
Lub może też widział tego młodego mnicha, który przebiegał miasta i wsi w zgrzebnym habicie, niosącego na wysokiej tyczce trupią czaszkę i przymocowaną do niej kartę z posępnym wersetem biblijnym.
I być może widok trupiej czaszki na tyczce, wysoko niesionej w słońcu, i ów werset biblijny przekonał go do reszty, iż wszystko jest marnością nad marnościami.
A może też w czas morowej zarazy i głodu patrzył na ów pochód straceńców, obszarpanych, brudnych, bosych, z rozwichrzonymi włosami, z obłąkaniem w zapadłych oczach, chudych i poczerniałych na twarzach, niosących Sakrament w ozdobnej skrzyni na noszach, jak ongiś Żydzi nosili swą Arką Przymierza, i również ciskających pod niebo swą straszną rozpacz, zamkniętą w skomlącym i nieustannym krzyku „misericordia!".
Któż to może wiedzieć?
Zapytać się dzisiaj owych mnichów, nie wiele powiedzą.
Dosyć na tym, że w ciągu całego swego żywota układał z kości ludzkich i z czaszek krzyże, lichtarze, pająki, religijne emblematy, piramidy, łuki gotyckie i znowu krzyże, jakieś znaki mistyczne, ponure zjawy ponurego okresu przedrenesansowego, upomnienia, ozdoby ścienne. Przytłaczał pomarłych mnichów w habitach do ścian, a oni w ciągu wieków zmaleli i stali się podobnymi do kukieł z wytrzeszczonymi oczodołami, nagie czaszki zaś wychylają się spod kapturów i patrzą na ludzi, i szczerzą do nich zęby w upiornym grymasie. Amerykańscy żołnierze wypisują na nich swoje nazwiska i radzi by jedną i drugą zabrać z sobą na pamiątkę do domu, inni ludzie zaś poważnieją, żegnają się ukradkiem, dziewczyny zakrywają oczy, a ciężarne matki odwracają się na progu i szepcą potem przed ołtarzem jakieś modli
tewne zaklęcia z troską o to dzieciątko, które mają urodzić.
Na via Vittorio Veneto tętni przelewające się życie, zakwitają drzewa, przyoblekają się w pachnące, przejrzyste obłoczki słoneczne, dziewczyny
0 pełnych, karminowych ustach uśmiechają się do życia i do znudzonych żołnierzy amerykańskich, przekupnie krzyczą za kramikami, słońce wędruje po niesłychanie błękitnym niebie, samochody suną i suną z suchym szelestem po asfaltowej jezdni, w ogromnej witrynie sklepowej jarzą się purpurowe róże
1 kuszą tajemnicze orchidee, a zejść tych kilkanaście stopni do klasztornych podziemi, wszystko przemienia się w truchło ludzkie, w szkielety, w ciężki zaduch trupów i butwiejących kości, w nastrój tak bardzo ponury, że z ulgą wracasz na rozkrzyczaną i rozsłonecznioną via Vittorio Veneto...
I oto przypomina ci się „Taniec szkieletów" Saint Saensa.
Wszystkie tamte nagromadzone kości zaczynają się ruszać, rozsypują się lichtarze i krzyże, odpadają z szelestem od ścian i ze stropu, wynurzają się z mroku czaszki, toczą pod nogami w takt muzyki, łączą się, powstają szkielety, podnoszą, rosną w ogromny tłum, ujmują za dłonie i zaczynają tańczyć.
Saint Saens widział je, ja je też widzę, słuchając jego muzyki.
Na załamanych piszczelach w kolanach, z chwiejącymi się czaszkami, z wytrzeszczonymi, czarnymi oczodołami, z wyszczerzonymi zębami, kiwają się, kołyszą, kroczą niezdarnie, chwieją nieporadnie, suną parami, suną olbrzymim tłumem, zaczynają pląsać,
piszczele klekocą do taktu muzyki, coraz szybciej i coraz głośniej, tłum szkieletów przelewa się już teraz, kłębi i toczy w rytmicznych drgawkach, podnosi stopy, przytupuje, potrząsa kiściami dłoni jak grzechotkami, zatacza od ściany do ściany, przemienia w olbrzymi korowód, a piszczele klekocą i klekocą coraz szybciej i coraz głośniej, wyciągają się chude, kościste palce, porywają w oszalałe wiro- wisko...
Chryste Boże!...
Na via Vittorio Veneto burzy się i pieni życie, słońce wędruje po niesłychanie błękitnym niebie, drzewa przyoblekają się w przesłonecznioną mgiełkę listowia, że podobne są do spojrzenia dziecka, purpurowe róże płoną w witrynie sklepowej i młode dziewczyny idą lekkim, tanecznym krokiem, kołyszą się wdzięcznie w biodrach i uśmiechają do swego młodego życia i do miłości, która ich czeka...
— Ver ante portas!
Kiedyś przed wiekami Cicero czy Liwiusz wołali: „Hannibal ante pt>rtas!" — dzisiaj dziewczyna rzymska szepce wzruszona, że wiosna już pod murami miasta.
Bo oto na Via Sacra, wśród strzaskanych kolumn marmurowych o połamanych liściach akantu płożą się zielone akanty i kwitną stokrotki. Wzdłuż Via Appia i wzdłuż wszystkich dróg, wiodących do Rzymu, rosną szare osfedelie, rumianek i maki. Po kamienicach i po starych murach obronnych pną się nagie, żylaste, zdrewniałe powoje, bez liści jeszcze, osypujące się blado-niebieskimi kiściami glicynij. W powietrzu unosi się czad wstającej wiosny i rdza
wej ziemi rozoranej, przez wysokie parkany przelewa się oddech kwitnących krzewów, w sercach rośnie słodki niepokój, na Monte Pincio zaś pod pi- niami całują się dziewczyny z chłopcami. Ciepłe wichry lecą nocami pod niebem, w ich głębi kwilą ptaki wracające z wyraju na północ, a u szczytu starego, szczerbatego muru przy Perta Pinciana, na wysokiej galerii zapalają się o zmierzchu małe okna, a pod galerią drobna lampka przed obrazem Madonny. Na galerię wchodzi potem dziewczyna o czarnych włosach, w czerwonym szalu zarzuconym na białej bluzce, siada na kamiennym parapecie i zasłuchana w nadlatujący wicher podniebny i zapatrzona w ów zmierzch liliowy, z którego wiosna nadchodzi, śpiewa nieśmiało jakąś prostą piosenkę miłosną.
E nato il nostro amore qui sotto un cielo blu, lo portero nel cuore per non scordarti piu I gdyby się zapytać młodej studentki, która siedzi na ławce pod pinią i linijką kreśli w piasku czyjeś imię, gdyby się jej zapytać, o kim myśli, podniosłaby głowę, uśmiechnęła i rzekłaby może tajemniczo:
— Ver ante portas!...
Widzisz, Janku, ja dopiero pierwszą wiosnę przeżywam po tamtych latach obozowych. Dlatego nie śmiej się ze mnie, żem taki...
U nas każda wiosna zatrzymywała się przed drutami kolczastymi i tam konała w tym samym poheń-
I / ^ k, .'’V'..- 355
bieniu i nędzy, co „człowiek w obozie". J pamiętam,, kiedy podczas takiej wiosny wyszedłem ze swoim przyjacielem — Niemcem na skraj obozu i stanęliśmy przed drutami, szpiegowani przez wartownika z wieży, wysuwającego lufę karabinu w naszą stronę, przyjaciel zaczął mówić. Nie o wiośnie, lecz o „człowieku w obozie".
■— Pomyśl sobie — zaczął znienacka — jakiby to był widok, gdyby tak wszyscy ci, co w tym obozie zginęli, mogli teraz stanąć do apelu. Pomyśl sobie, jakaby to była ogromna armia szkieletów!... Dokąd popatrzysz, wszędzie szkielety, piątka za piątką, szkielety uszeregowane, szkielety w ordynku idące, szkielety piątkami maszerujące!... Oto widzisz, jak idą? Idą, idą i wciąż idą niekończącym się pochodem, piątka za piątką, szkielety za szkieletami, milczą, tylko ich kości klekocą... Jaki to potworny klekot, jak on rośnie, jak pęcznieje, jak wzmaga się, że już nawet własnych myśli nie słyszysz!... Gdyby tak wszyscy stanęli, ilu ich tu zginęło, jaka byłaby to ogromna armia szkieletów!... Widzisz ją, widzisz?... — krzyczał już do mnie zduszonym głosem, ująwszy mnie za ramiona i patrząc mi w oczy z jakimś bolesnym obłąkaniem w swych oczach.
Wydaje mi się dzisiaj, że to było bardzo dawno.
I że to raczej sen był, a nie rzeczywistość. I chociaż mi wszystko tamto przypomni widok podziemi klasztoru przy via Vittorio Veneto, czy muzyka Saint Saensa, w następnej chwili wydaje mi się znowu, że to tylko sen był, a nie rzeczywistość, gdyż ,,ver ante portas!"...
W Rzymie, dnia 28 lutego 1946.
fm
Kochany Janie z Bogumina!
W poprzednim liście wspomniałem o tamtych mnichach, wędrujących od miasta do miasta i nawołujących do pokuty. I o tym wspomniałem, jak inny pomniejszy mnich jakiś, nie dufając snadź swojej wymowie, swego ucznia-mnicha wysłał na taką pokutniczą wędrówkę po italskiej ziemi, a który szedł niosąc zatkniętą na tyczce trupią czaszkę, a poniżej czaszki kartę z wersetem biblijnym. Co głosił ów werset — nie wiem, lecz przypuszczam, że również jakieś Salomonowe: „marność nad marnościami, i wszystko marność", lub coś podobnego. Wspomniałem wreszcie o pochodach ludzi, na wpół obłąkanych głodem i strachem przed morowym powietrzem, idących w skwarze, boso, w łachmanach, z poczerniałymi twarzami, spragnionych i trawionych gorączką, niosących Sakrament na ustrojonych noszach, podobnie jak Żydzi nosili swą Arkę Przymierza koło murów Jerycha. I że ci pątnicy szli i szli ze swoją ,,1'arca del testimonio", padali z utrudzenia, czołgali się w prochu i szeptali: „Misericordia!..." A gdy
wreszcie dotarli do katedry w Mediolanie, podnieśli tak wielki lament i krzyk, i błaganie, tak rozpaczliwie wołali,owo „misericordia", iż zdawało się, sklepienie katedry zawali się od tego ogromnego krzyku — jak pisze współczesny kronikarz — i niejeden musiał wierzyć, że ów krzyk musi skłonić Boga do uczynienia cudu, że wzruszony nędzą człowieka uwolni go i wybawi od strasznej zmory, od strachu przed śmiercią nagłą i niespodziewaną.
Może ów człowiek tak samo wił się w mękach i skomlał, krzyczał i dopraszał się pomocy Boga, jak wówczas kiedy powstał jego wspaniały hymn „Święty Boże, Święty Mocny..."
I wówczas może jeszcze, gdy powstała legenda
o Laokoonie.
I ci, co .wlekli się drogami, na wpół obnażeni, biczując się do krwi, i ci, co nieśli na tyczce trupią czaszkę z biblijnym wersetem,- i ci, co nieśli w pochodzie „1’arca del testimonio", i ci, co po pierwszy raz zaśpiewali Suplikacje, i tamta trójca antyczna, Agesander, Athenodoros i Polidoros, co w marmurze wykuli Laokoona z dwoma synami — wszyscy przypominają mi opowiadanie chłopca w obozie.
Grupa Laokoona bieli się dzisiaj w muzeum watykańskim, w tej pozie, w jakiej przedstawił ją nam Wergiliusz w drugiej księdze Eneidy. I znów nie wiedzieć, co tu bardziej podziwiać: czy tych domniemanych artystów, umiejących stworzyć tak niezwykłe arcydzieło, ów „cud artyzmu" — jak je nazwał Michał Anioł, czy też podziwiać ból ludzki, wyrażony w taki potężny sposób w marmurze. Stoisz przed ową grupą i patrzysz, a Tobie wydaje się, że to nie
marmur, lecz istotnie żywy człowiek, który zastygł w bólu i męce, przegięty w konwulsyjnym geście, | twarzą wykrzywioną tak wielkim cierpieniem, że zaczynasz sam cierpieć, i z oczami wpatrzonymi w niebo, jak w otchłań, skąd na próżno wypatrywał pomocy!...
Patos skamieniałego bólu Laokoona rozpiera ludzkie serce, najmocniej zaś przejmują jego oczy. To już nie ciało krzyczy i wije się, to już nie jego usta krzyczą, lecz to jego oczy wołają, tak samo wołają „misericordia", jak wołał obłąkany rozpaczą człowiek w średniowieczu i jak wołał człowiek, dobijany spokojnie przez kapa w obozie.
I kiedy patrzę dzisiaj na Laokoona, staje mi się — jak już to gdzieś pisałem — symbolem współczesnego człowieka, a przede wszystkim staje mi się symbolem „człowieka w obozie".
Już zapominam o nim i raduję się, bo wiem, że to zapomnienie oddala ode mnie napierające obłąkanie. Lecz kiedy stanę dzisiaj przed watykańskim Laokoonem, wspomnienia znowu przychodzą, tłoczą się koło mnie i krzyczą: „Misericordia!..."
Na drodze wiodącej z Rzymu db morza, i na drodze, wiodącej wzdłuż morza, łatwo zapomnieć
0 wszystkim. Morze jest bowiem podobne do ogromnego ogona pawiego, rozłożonego na płask pod błękitnym niebem. Morze mieni się również błękitem
1 płową zielenią, rozdrobionym złotem i srebrnymi grzywami, seledynem i opalową przestrzenią, wzdłuż drogi zaś idzie niesłychana wiosna, że człowiek upija się nią, jak chłop w przydrożnej karczmie.
Wzdłuż dróg rosną kwiaty, zbiegają się w nieprzejrzane kępy szare asfedelie, zalatuje słodkim zapachem rumianek, który mi tak bardzo przypomina stokrotkę, rosnącą na Via Sacra, drogami zaś idą dziewczyny i kobiety z palmami w dłoniach. Gałązki palmowe są rozczochrane, kobiety są zapatrzone we własne troski, a dziewczyny uśmiechają się i rozglądają po świecie.
Nad Lago di Bracciano jest ogromna cisza błękitna, jezioro jest również błękitne, a miasteczko Anquillara wdrapało się na wąskie wzgórze i znieruchomiało. Jak uznojony człowiek, co się mozolił i teraz na szczycie przysiadł znużony. Na samym szczycie stoi kościół, a w kościele odbywają się ja
kieś nieszpory. Stary ksiądz, chudy i zgarbiony, śpiewa trzęsącym, nosowym głosem, a kilka starych kobiet odpowiada mu tak okropnym dysonansem, że chyba Pan Bóg uszy zatyka dłońmi, by nie słyszeć ich śpiewu. Śpiewają zaś głośno i jazgotliwie, a głos ich rozbija się pod barokowym sklepieniem, jak spłoszone stadko kur w ciasnej klatce. Z tarasu kościoła lecą urzeczone oczy po jeziorze, a gdy spojrzą na miasto, przeraża brud i śmiecie na uliczkach, kupy łajna ludzkiego pod ścianami kościoła i domów, osowiała nuda słonecznego popołudnia niedzielnego, w której wszystko zasypia, wszelkie zdarzenia zwiotczały i już nie stanie się nic takiego, co by ludzką myśl i serce poderwało do rozglądnięcia się. Nawet ten pies nudzi się okropnie, chodzi po cuchnącym placyku, przystanie, rozglądnie się, coś zamyśli, zawróci kilka kroków, znowu przystanie i coś długo medytuje, zapatrzony w własny cień pod nogami Potem machnie ogonem, ziewnie przeciągle, i patrzy tępo na wróbla, co usiadł na starej bramie i dziobkiem szuka pchełek pod skrzydłami.
Zostawiłem poza sobą Necropoli Etruska, czeka mnie jeszcze Isola Farnese z zaoranym miastem etruskim Veio.
W Veio młode dziewczyny patrzą z wysokiej baszty na drogę, chichocą, i rzucają w głębinę drobne kwiaty. A jeżeli trafią w przechodnia, klaskają w dłonie i zanoszą się długim, jasnym śmiechem. Jakby ktoś na szczycie baszty w mnóstwo srebrnych talerzy uderzał. Pod Castel Farnese jest małe muzeum etruskie. Ponury, mrukliwy stróż otwiera drzwi i wprowadza do składu rupieci. Stosy skorup po am
forach, jakieś blaszanki po amerykańskiej benzynie i nieprzeliczona ilość małych posążków etruskich z wypalonej gliny, przedstawiających matkę z dzieckiem. Czasem nagą dziewczynę, zastygłą w jakimś tanecznym „pas", czasem młodego wojownika z ogromnym hełmem na głowie. Między posążkami leży maska twarzy młodzieńczej. Maska jest uszkodzona, ubite czoło' i lewy policzek, lecz oczy, usta i nos są tak pełne życia, są tak prześliczne, że z żalem odkładam ją do gablotki. Podnieść ją i poruszać pod światło, maską odżywa, nabiera rumieńców/ zaczyna patrzeć oczami z wczesnej rzeźby greckiej, usta zaś, miękkie i rzekłbyś — dziewczęce, układają się nieznacznie w jakiś ledwo uchwytny grymas pogardliwy, w jakąś leciuchno zaakcentowaną gorycz. I oto czekać, skoro te cudne usta rozchylą się i zaczną szeptać w nieznanym Ci języku słowa przesycone dumą, doświadczeniem życia, przekorą miłosną, pogardą wszystkiego, co jest małe i szare, i podłe...
Dla tych ślicznych ust etruskiego chłopca sprzed czwartego wieku przed Chrystusem warto było przyjechać do Veio.
Po ścianach zamku pną się białe róże, a spomiędzy blanków baszty wychylają się dwie młode dziewczyny o pełnych ustach karminowych i o czarnych oczach, śmieją się głośno i ciskają na mnie kiściami glicynii. Potem zachodzi słońce, a dziewczyny stoją na baszcie, patrzą w dolinę i śpiewają:
Un canto d’amor si disper de lontano,
Dal monte al piano, nella valle laggiu...')
’) Pieśń miłosna rozchodzi się daleko Z gór spływa w niziny, w doliny...
Ostatnia kiść glicynii spadla na nas do samochodu, gdyśmy przejeżdżali głęboko, w chłodnym wąwozie pod basztą. Za nami zostało miasteczko Isola Farnese z wizją zaoranego przez Rzymian etruskiego Veio, została w wspomnieniu prześliczna maska etruskiego chłopca o męskich oczach i o smętnych ustach dziewczęcych, i pozostało w wspomnieniu błękitne jezioro, otoczone granatowymi górami, ze szczytem Soracte na widnokręgu. Mój towarzysz przypomniał sobie Wergilego i patrząc na znikającą w mroku sylwetkę Soractę, jął skandować:
— Summę deum sancti custos Soracte Apollo...
I pozostało jeszcze w wspomnieniu Necropoli Etruska z grobowcami. W grobowcach leżeli kiedyś pomarli ludzie, i Rzymianie nie zdołali zakłócić ich spokoju. Zniszczyli i zaorali dwanaście miast etruskich, zniszczyli kulturę etruską, wytępili lub wchłonęli w siebie jej ludność, a do grobowców nie doszli, gdyż były ukryte pod ziemią, w wykrzesanych w tufie komorach, a zasypanych ziemią dla niepoznaki. I kiedy błądzić dzisiaj po tych odkrytych niszach z czworobocznymi kolumnami o jońskich — rzekłbyś - kapitelach, z wyrzeźbionymi mieczami i narzędziami pracy, ze sarkofagami podobnymi do małżeńskich łożnic z poduszkami, ze smukłymi amforami z palonej gliny, i kiedy w końcu patrzeć na ogromne bloki kamieni, ułożone w potężne mury podziemne, a na każdym bloku wypatrywać rysy, uczynione oskardem czy kilofem, i kiedy wodzić palcem po takińi śladzie ludzkiej pracy, nachodzi dziwne wzruszenie.
Takie same, jak w Colosseum, gdy staniesz u jego ■ogromnych ścian i zaczniesz śledzić oczyma i dłonią ślady każdego uderzenia oskardem,
I już wtedy nie zdumiewa cię jego ogrom, nie zdumiewa wysiłek mózgu ludzkiego, który musiał przecież obliczać w wyobraźni każdy najdrobniejszy szczegół owej gigantycznej budowli, nie zdumiewa cię wola. i potęga cezarów, którzy mogli sobie pozwolić na taki gest imperatorski, lecz zdumiewa cię praca tych tysięcy a tysięcy nieznanych nikomu bezimiennych ludzi, którzy mozolili się przy wznoszeniu tych murów, którzy układali te ciosane głazy, którzy ginęli podczas pracy...
Podobnie jak „człowiek w obozie".
Oto wodzę palcem po głazie i wyczuwam już raczej sercem, aniżeli dotykiem, jak nieznany człowiek przed tylu wiekami staje mi się znienacka tak bardzo blisko i tak bardzo moim bratem, iż zaczynam przeżywać jego trud i mękę. Oto w tym miejscu uderzył mocno, spoza głowy, co sił w zmęczonych ramionach. A oto ześlizgnęło się ostrze oskardu po płaszczyźnie głazu, bo rysa jest krótka i coraz' płytsza. A oto znowu kuł długo, rytmicznie, raz po rązie, wymierzając spftjrzeniem każde uderzenie, zanim dotknęło kamienia. Rysy biegną równo, jedna za drugą, nieprzerwanie, aż znienacka urywają się w połowie. Albo mu wypadł oskard z dłoni, albo zatoczył się i upadł, trafiony biczem w schylony grzbiet. Podobnie, jak „człowiek w obozie".
Palce błądzą po każdym wgłębieniu, wgłębienie zaś jest obłe i długie. W każdym wgłębieniu zaś mieści się wysiłek człowieka, skazanego na śmierć
.z bicia, głodu i wycieńczenia. W każdym wgłębieniu kuli się zaszczute serce ludzkie i obolała myśl ludzka, i nieziszczona tęsknota za wolnością i taka straszna nienawiść do człowieka wolnego, nienawiść taka wielka i tak wielka rozpacz, że zrodziły w końcu wspaniałego Spartakusa i drogę z krzyżami, a na krzyżach umierających niewolników.
Równo krzesane głazy układają się w potężne ściany, rosną, piętrzą się w zuchwałe sklepienia, sięgają pod ciemny błękit, urastają w niepojętą pychę, a światło księżyca leży na arenie i na ścianach, powleka je matowym srebrem i wywołuje duchy nie tylko tych, co na arenie konali, lecz i tych, co konali przy wznoszeniu tej areny. W księżycowym świetle zaludnia się Colosseum ogromnym tłumem pomar-
łych. Cienie wypełniają wszystkie załomy i głębier łoże i sklepienia, siedzą ciżbą na stopniach, błąkają się pod arkadami, przewalają w krużgankach, przepychają na arenę i jednym, ogromnym chórem krzyczą: ’— Misericordia!...
Z boku areny zaś, u głównego wyjścia, wynosi się olbrzymi krzyż, a z krzyża idą ciche słowa na tłumy cieni: — Pax vobiscum!...
— Wie pan, bo to było tak... — zaczął mi wtedy opowiadać ów chłopiec o twarzy Cherubina, i o ustach i oczach tamtej etruskiej maski chłopięcej z muzeum w Veio. Z tą różnicą, że chłopiec napatrzył się do syta zbrodni, i teraz w jego twarzy czaiła się gorycz starego człowieka. —T Wie pan, to było tak... Pracowaliśmy w kamieniołomach w Gusen. Musieliśmy pracować biegiem. To znaczy, musieliśmy biec z próżnymi noszami i musieliśmy biec z pełnymi noszami. Na noszach leżały ogromne kamienie. Co kilka kroków stali „esmani" i kapowie. „Esmani" bili nas kolbami, kapowie drągami. Ja nosiłem kamienie z drugim Polakiem. Kamienie były ciężkie, a mój towarzysz był już stary. Może tak stary, jak pan. A on był bardzo słaby, bo był głodny i bity. I nie mógł tak biec... On szedł pierwszy, a ja drugi. W dłoniach trzymaliśmy nosze, a na noszach były kamienie. A oni, ci „esmani1' i kapowie wciąż krzyczeli i bili nas. „Los! Los!” — krzyczeli bez przerwy. Mnie jednak nie bili, tylko jego. Może dlatego, że on był pierwszy i że był już słaby i nie mógł biec, i wciąż się potykał i upadał. A gdy upadł, to kapo doskakiwał i bił go strasznie. A „esman" jeszcze go podjudzał, tego kapa, że temu „Sauhundowi" nie
chce się pracować. A potem on już nie mógł i gdy upadł, nie mógł już wstać. Wtedy kapo przyskoczył i bił go, tak strasznie bił!... A on krzyczał, a potem już jęczał, a potem już szeptał, żeby go Matka Boska Częstochowska ratowała... A kapo rozumiał tyle po polsku i śmiał się z niego i jeszcze bardziej bił i krzyczał, czemu go ta jego Matka Boska Częstochowska nie ratuje!... I tak długo bił go, aż tamten już nie krzyczał do Matki Boskiej... Bo już nie żył. To kapo kopnął go, a ja potem nosiłem z innymi kamienie, a wieczorem musiałem go wieźć w taczkach do krematorium...
— A ciebie nie bił? — zapytałem.
— Nie!...
— Dlaczego?
— Bo... bo on mnie lubił!... — wyjąkał szczerze
i zarumienił się znienacka.
Potem odrzucił hardo głowę, spojrzał mi wyzywająco w oczy i zapytał:
— Co się tak pan na mnie patrzy? Myśli pan, że ja frajer? Czy ja miałem tak samo konać, jak tamten, który krzyczał do Matki Boskiej, a ona mu nie pomogła?
Dobrze już, dobrze...
Dużo Ci tego dzisiaj, Janku, napisałem, a ja tylko chciałem Ci powiedzieć, że już nigdy nie pójdę do Colosseum podczas księżycowej nocy. Ni nie będę już nigdy dotykał koniuszkami palców tamtych śla-_ dów oskarda na blokach granitu w jego ścianach. Jeżeli pójdę, to chyba za dnia. Spotkam tam żołnierzy amerykańskich z Kodakami, dziewczyny uliczne, mizdrzące się do nich, jakieś nabożne pielgrzymki,
samotnych ludzi, patrzących w zamyśleniu z najwyższego piętra na szumiące miasto, drzemiącego odźwiernego na stopniach, pyskatych przekupniów z pamiątkami i z pocztówkami, jakichś rzezimieszków o ponurych gębach, a przede wszystkim ujrzę tam ogromny, wysoki krzyż czarny na skraju areny, zupełnie podobny do tego krzyża, który postawiliśmy w naszym obozie koncentracyjnym w Dachau po przybyciu Amerykanów.
W Rzymie, dnia 10 kwietnia 1946.
Kochany Janie z Bogumina!
Nie wiem, czy Ci o tym wspominałem, że kiedy wyszedłem z obozu, przez dłuższy czas jeszcze żyłem ciągle w przekonaniu, że może mi braknąć chleba.
I częstokroć ulegałem do tego stopnia owemu złudzeniu, że bezwiednie, kierowany już raczej nawykiem aniżeli jakąkolwiek inną pobudką — chowałem każdy kawałek chleba w obawie, że mi 'go może jutro nie starczyć, że będę po prostu głodny.
Dzisiaj już zapomniałem o tym osobliwym przyzwyczajeniu, poniekąd może śmiesznym. Przypomniałem je sobie, gdy podczas swej włóczęgi po Bazylice świętego Piotra odkryłem w jej krypcie śliczny sarkofag jakiegoś Juniusa Bassusa, prefekta rzymskiego z 359 roku. Ów szczegół, że to był jakiś prefekt rzymski i że nazywał się tak a tak, jest dia mnie nieistotny. Więcej zainteresowały mnie płaskorzeźby na jego sarkofagu, a między nimi scena, przedstawiająca „Nasycenie pięciu tysięcy mężów".
I ona mi przypomniała głód w naszym obozie
koncentracyjnym i wyniesiony z niego nawyk, by każdy najdrobniejszy ułomek chleba chować na zapas.
Przypomniała mi także rozmowę z jednym z tych żołnierzy, którzy do Italii przeszli przez Daleki i przez Środkowy Wschód.
— Widzi pan — opowiadał mi spokojnie t—; już byłem tak bardzo słaby, że ledwie tymi nogami włóczyłem. Miałem trzech kolegów, lecz ci trzej koledzy po drodze umarli z wycieńczenia i głodu. Ja zaś byłem cały opuchły i jakiś owrzodziały. I zdawało mi się, że już też -pójdę za nimi. A miałem już przecież jechać jako człowiek wolny do polskiego wojska, formującego się gdzieś w południowej Rosji. Ja zaś przebywałem koło Archangielska. I myślałem sobie, że już z pewnością będę tu musiał umrzeć
i koniec wszystkiemu. Wtedy prosiłem Boga: — Panie Boże, Ty jesteś wielki i Ty wszystko możesz. Lecz jeżeli już taka Twoja wola, że mam umrzeć, chociażem jeszcze młody, to uczyń tak, żebym umarł nie na tej obcej ziemi, lecz na swojej ziemi... No
i Pan Bóg mnie wysłuchał, bo nie umarłem...
— Lecz to jeszcze nic — zaczął znowu po chwili.
— Bo oto żyłem, lecz byłem głodny. Byłem tak strasznie głodny, jak jeszcze nigdy w życiu. Gdy usiadłem na drodze, na takiej kupie kamieni, to mi się wydawało z głodu, że siedzę nie na kamieniach, lecz na bochenkach chleba. Dotykałem ich palcami i wyczuwałem dobrze, że to kamienie, takie chropowate, a mnie się wciąż zdawało, że to takie srogie bochny chleba. A byłem słaby już, jak mucha. I dostałem przed wyjazdem na południe kawał chleba. Mój Bo
że, myślałem sobie, cóż to jest tyle chleba, kiedy do swoich muszę jechać przez cztery tygodnie, jeżeli dobrze pójdzie. Przecież to mi wystarczy tego chleba zaledwie ńa dzień, na dwa najwyżej. Dzierżę ten chleb na dłoniach i tak se rozmyślam, co to będzie
P. Stoller
ze mną... Nie dojadę i koniec)... I wtedy znowu pomodliłem się do Boga i On mi pomógł...
— A jak się pan modlił?
— Modliłem się, jak umiałem. Panie Boże święty, popatrz się, dali mi tylko taki kawałek chleba,
a ja mam jechać cztery tygodnie do swoich. Umrę z głodu, jak amen w pacierzu!... Popatrz się, Panie Boże, przecież Ty umiesz robić cuda!... Przecież gdzieś tam stoi w Piśmie świętym, że nasyciłeś pięciu chlebami i dwiema rybami pięć tysięcy głodnych ludzi, a jeszcze zostało tyle koszy odłamków, to bądź też tak dobry, Panie Boże, ą uczyń podobńy cud ze mną i rozmnóż mi ten chleb na dłoni, by mi wystarczył na cztery tygodnie!... Przecież Ty, Panie Bożer możesz to zrobić, bo cóż taki cud dla Ciebie?... Dla Ciebie, Panie Boże, to tyle, co dla mnie mrugnięcie powieką. Nie gniewaj się więc na mnie, żem taki, a uczyń podobny cud z moim chlebem na dłonir a rozmnóż mi go na cztery tygodnie, bo inaczej skap- nę z głodu i będzie po wszystkim!... No, zrób tor Panie Boże, zrób!...
— I rozmnożył ten chleb na waszej dłoni? — zapytałem.
— A jakże! Rozmnożył, bo przyjechałem szczęśliwie po owych czterech tygodniach do swoich, słaby, bo słaby, chory i już prawie bez siebie, ale przyjechałem...
Żal mi było i zazdrościłem mu, że nie posiadam jego prostej, naiwnej może wiary.
Opowiadanie to pozostało już u mnie, jako jedno- z najpiękniejszych moich przeżyć w Rzymie i chętnie je zestawiam z przeżyciami na widok jakiejś białej kolumny korynckiej na Forum Romanum, czy z ową stokrotką na Via Sacra, czy z tą chwilą, gdy stanąłem oparty o balustradę na szczycie Kopuły świętego Piotra i patrzyłem na szumiące miasto pod stopami i na te drogi, biegnące na skraj świata i na
morze pod nawisłym niebem, zakryte opalową mgiełką...
Wszystko to jest niesłychanie piękne i wzruszające, lecz jakżeż małe wobec przeżyć głodnego człowieka!
— Wiesz, — opowiadał mi młody ksiądz w obozie koncentracyjnym — kiedy byłem w Oświęcimiu, to byłem tak strasznie głodny, że zapomniałem, iż jestem człowiekiem. Radowałem się, że zostałem przydzielony w karnej kompanii do odnoszenia trupów do krematorium. Bo wtedy w kieszeni marynarki rozstrzelanego skazańca czy w torebce również rozstrzelanej dziewczyny można było czasem znaleźć kawałeczek chleba. Ale czasem udało nam się „zorganizować" kilka kartofli. Nawlekałem je przeto na drut i wieszałem na piersiach pod koszulę. Jakby jaki różaniec...
— By się na nim modlić?
— Nie... Oto dlatego tak je ukrywałem, boć przecież wiesz, że za tego rodzaju „dokarmianie się" groziło zakatowanie na śmierć ze strony „esmana". Nosiłem więc zwłoki rozstrzelanych ofiar do krematorium. Cały byłem utytłany od krwi... 1 kiedy doniosłem je do hali, oglądałem się czy nie patrzy „es- man". A w piecach paliły się zwłoki na takich patelniach. I gdy nikt nie widział, podbiegałem szybko do pieca, zdejmowałem z piersi swój kartoflany różaniec, otwierałem drzwi... Od wewnętrznej strony posiadały szeroki gzyms. Na tym gzymsie kładłem ów różaniec i zamykałem szybko drzwi. I znowu biegłem po następne zwłoki. Bo wiesz chyba, że
i tutaj musieliśmy pracę odbywać biegiem... Dobie
gałem do kupy zwłok, porywałem jedne, nagie już, zarzucałem nogi trupa na ramiona swoje i schylony teraz pod jego ciężarem, biegłem z nim do krematorium. Spieszyłem się ogromnie, bo mi zależało na pośpiechu. Porzucałem je w hali obok pieca, otwierałem drzwi, porwałem swój upieczony już różaniec kartoflany i kładłem go sobie na piersi. Parzył okropnie, lecz to nic!... Najważniejsze, że kartofle były upieczone i że mogłem nimi nasycić swój parszywy głód... I że ,,esman" nie widział!... I gdyby nie owe kartofle, pieczone na ogniu, pożerającym ludzkie zwłoki, byłbym już dawno wyszedł kominem na tamten świat... Co się ^żdrygasz? — zapytał z uśmiechem.
— Nic, nic!...
— No, jeżeli nic, to zjedz jeszcze jedną kanapkę!... — zapraszał.
Był to mój towarzysz obozowy, z którym zaprzyjaźniłem się podczas pracy na obozowych plantacjach. Na plantacjach hodowano zioła lecznicze, olbrzymie łany gladioli i ozdobne kwiaty. Towarzysz sprzedawał kwiaty ludności cywilnej. Przychodzili po nie okoliczni chłopi i kobiety. Stosunek ich do nas był raczej życzliwy, aniżeli obojętny lub wrogi.
I mimo kontroli czy obecności „esmana" udawało im się nieraz podsunąć mojemu towarzyszowi kawał chleba, drobinę masła lub zgoła kawałek słoniny. On to zbierał skwapliwie i chował na niedzielę. W niedzielę podczas pracy nie byliśmy już tak bardzo pilnowani. Zapraszał nas przeto do swej klitki, odprawiał Mszę świętą na zaimprowizowanym ołtarzu.
uczynionym z lady, a po skończonym nabożeństwie wyjmował ze skrytek chleb, masło i słoninę i urzą dzał ucztę.
W obozie byliśmy podobni do tego Eliasza, o którym mówi Biblia, że mu kruk przynosił chleb i mięso
w dziobie. Z pewnością byłby umarł z głodu, gdyby nie ów tajemniczy ptak. W naszym obozie byłoby z pewnością o wiele więcej ofiar głodu, gdyby ńie również tajemnicze przesyłki z żywnością z kraju. Niektóre były od najbliższych, od żony, od matki czy od siostry, lecz większość ich przychodziła od kogoś,
którego nikt z nas nie znał. Nazwiska wysyłających nic nam nie mówiły, a tylko nas utwierdzały w przekonaniu, że kryją się za nimi osoby, które nie chcą, by o nich Niemcy wiedzieli i by o nich my wiedzieliśmy. Nadchodziły z Warszawy i z Krakowa, nadchodziły z Czerwonego Krzyża z Genewy. Kto im dostarczał wiadomości o ńas, kto im podawał nasze adresy — nie wiedzieliśmy- Pojawiały się przed nami z chlebem, i papierosami, z tłuszczem i z cukrem, często z lekarstwami; czasem było widoczne, że żywność ta była kupiona na czarnym rynku, że została przepłacona szczodrze różnym pośrednikom, że narażała na kary wysyłającego... Czasem był tylko ogromny bochen chleba, zaszyty w juchtowy worek, czasem była paczka wysyłana w pośpiechu, czasem znowu wypełniona z taką wyraźną pieczołowitością, jakby to matka przekazywała ją swemu synkowi; a wszystkie świadczyły o tym ogromnie ludzkim, nieznanym nam sercu, które gdzieś na drugim krańcu świata przeżywało mękę człowieka, konającego z głodu. I dla „człowieka w obozie" większą wartość stanowiła nie sama paczka z żywnością, lecz właśnie to ludzkie serce, każące mu znowu wierzyć w człowieka i w Boga, w tego samego Boga, w którego wierzył ów żołnierz, gdy głodny pod Archangielskiem domagał się od Niego cudu rozmnożenia chleba...
O, właśnie o to serce chodziło!
Bo „człowiek w obozie" był tak samo złakniony serca ludzkiego, jak tego kawałka chleba. Człowiek ów łaknął tego serca jeszcze wtedy, gdy już znalazł się na wolności. I dziś go jeszcze pragnie!
Wystarczy mi zamieszać się w tłum, w jakieś zbiegowisko łudzi, by wyczuwać u niego tą niezwykłą wrażliwość na serce ludzkie. I niechaj ono objawi się w jakiejkolwiek formie, czy w podaniu ręki, czy w podparciu upadającego, czy tylko w tym drobnym na pozór uśmiechu nieznanego człowieka, w gotowości wskazania komuś drogi, gdy o nią pyta błądzący, czy też tylko w tym prostym słowie włoskim, ,,scusate!" lub ,,pręgo" — by spostrzec, że słowo to wywołuje jakby olśnienie na twarzy ludzkiej, że nawet brzydka czy ponura twarz rozjaśnia się w takiej chwili i staje się piękna.
Sercem ludzkim jest ów list, przesłany mi do obozu, w którym mało kiedyś doceniany przeze mnie człowiek donosi mi, że jego przyjaciel, kapelan wojskowy w armii niemieckiej odprawił na froncie wschodnim Mszę świętą na intencję mego powrotu na wolność,, a do Mszy służył pułkownik Wehrmachtu. Wspaniałym sercem ludzkim świadczy się taki szczegół, że nieznany mi człowiek, leżący sparaliżowany w łóżku od kilkunastu lat, pisze do mnie list z serdecznymi słowy, pragnącymi dodać mi otuchy
i wiary w wytrwanie. List ów zaś pisze leżąc w łóżku, lewą ręką, na maszynie do pisania, patrząc na nią przez dwa zwierciadła, ustawione do siebie pod wyliczonym kątem, a umieszczone nad jego oczyma. Wspaniałym sercem jest to podejście do mnie w Bazylei nieznanego człowieka na stacji, kiedy stałem oparty o wagon kolejowy, i który wsunął mi do dłoni paczkę papierosów. A gdy żachnąłem się zdumiony i trochę niemile dotknięty, oświadczył mi po niemiecku: — Ale przecież pan jest człowiekiem,
a ja jestem także człowiekiem!... A w dalszej rozmowie w-ytłumaczył mi, że wprawdzie zdaje sobie sprawę, iż przez przyjęcie owej paczki papierosów zaciągam wobec niego tak zwany dług wdzięczności, lecz ten dług przecież mogę spłacić nie jeńiu wprawdzie, lecz komuś trzeciemu, potrzebującemu i chociażby w innej formie. A ten trzeci spłaci go czwartemu. I tak powstaje łańcuch spłacanych długów wdzięczności w nieskończoność. I nikt wtedy nie będzie przeżywał poczucia niższości wobec ofiarodawcy, lecz przeciwnie zaspokoi ów Adlerowski „Geltungstrieb" w dwójnasób, gdyż pomnoży serce ludzkie!... A przecież o to chodzi przede wszystkim przy spełnianiu dobrego czynu.
Przekonał mnie wtedy ów Szwajcar, że może istnieć łańcuch spłacanych długów wdzięczności, ciągnący się w- nieskończoność. I że to pomnaża serce ludzkie i że to przybliża Królestwo niebieskie na ziemi, o czym zapewnie myślał, lecz mi tego już nie powiedział. Widziałem to bowiem w jego oczach.
Albo ktoś nieznany pisze mi takie słowa w liście: „...byłam wczoraj w kościele i modliłam się za Pana, a potem byłam przy Komunii świętej i myślałam wtedy o Panu!"
Dobrze, już dobrze!
Powiedział mi dzisiaj ktoś, nie pamiętam już kto to był, że owszem, można spotkać ludzkie serce, lecz najczęściej spotyka się brak jego, śobkostwo, ego- tyzm, „kasztaniarstwo" (nowy termin stworzony wśród Polaków we Włoszech), brak współczucia
i wrażliwości na biedę czy nędzę, czy na kłopotliwe położenie bliźniego. Nie zaprzeczyłem, bo sam spot
kałem się z tym zjawiskiem, lecz jak bardzo odbija się na tym posępnym tle właśnie to spotykane serce ludzkie!...
Powiadasz, Janku, że to wszystko, co Ci piszę
o sercu ludzkim, to jakieś apologetyczne wywody
o wątpliwej wartości życiowej? Nie, tak nie powiesz, bo Cię dobrze znam. Jeżelibyś tak powiedział, to tylko dlatego, by zamaskować własne serce, bo jesteś za skromny, by się zgodzić na pokazywanie go na dłoni ludziom. Bo nie chciałbyś, by ludzie mówili uradowani: — Patrzcie, patrzcie, jakie wspaniałe serce ludzkie!...
Niech już tak będzie, mój Janku!
Serdecznie Cię pozdrawiam, a wiedz, że w tym słowie „serdecznie" pragnę także pomieścić chociażby drobinkę własnego serca.
W Rzymie, dnia 17 kwietnia 1946.
Najmilsza Dziewczyno!
Nad Rzymem jest dzisiaj niebo niskie i szare.
Nad naszą Madonną ułożyły się w barokowy kształt czerwone róże, żółte tulipany i różowe goździki. Madonna jest biała, smukła i do westchnienia dziecka podobna. Ów snycerz, który jej kształt wypieścił w lipowym drzewie i uczynił ją podobną do stylizowanej lilii, zapewne myślał podczas pracy
o swym pierwszym błękitnym wzruszeniu, przeżywanym o wiośnie. Bo trudno inaczej przypuszczać patrząc na jego maleńkie arcydzieło.
Przez okno sączy się szum miasta, a poprzez szum dochodzi splątany akord dzwonów. To gdzieś na drugim końcu Rzymu pod szarym niebem biją dzwony.
,,A pod niebem biją dzwony..."
Przypomina mi się Ujejski z Chopinem, Tetmajer i Staff, i Wyspiański. Smętek minionych dni i smętek minionych wzruszeń schodzący 1 szarego nieba i z tamtych dzwonów.
Madonna bieli się smukłą, gotycką plamą w rosnącym zmierzchu. Nad nią wdzięczą się kwiaty w glinianym dzbanku i przypominają mi stokrotkę z Via Sacra.
Wiesz, oto niedawno w ogromnie słoneczny dzień poszedłem na Forum Romanum. Przez Forum Ro- manum wiedzie antyczna droga, Via Sacra, wyłożona dużymi kamieniami o wytartej powierzchni. Chodzili kiedyś po niej cezarowie i przewalały się tłumy plebejuszów, i wracały tędy zwycięskie kohorty rzymskie, i tędy kroczyły pochody triumfalne. A za kwadrygą triumfatora szli w łańcuchach pokonani wodzowie ze wszystkich stron świata.
Tędy szedł także Vercingetorix.
I tutaj spotkałem stokrotkę, wychylającą się ze szczelin między jednym a drugim kamieniem o wytartej powierzchni.
Stokrotka była ogromnie jasna i wzruszająca w swej prostocie.
Vercingetorix był ponury i dumny.
Vercingetorix uzyskałby wolność u zwycięskiego Juliusza Cezara, gdyby stał się „kolaboracjonistą" — że użyję współczesnego określenia. Nie zgodził się i za to czekała go śmierć w więzieniu mamertyriskim.
Święty Piotr zaparł się trzykrotnie Chrystusa, poczem wyszedł — gdy kur zapiął — i gorzko płakał.
I mimo tego wywiódł go Anioł z więzienia, poraziwszy swym blaskiem poczwórną straż. Vercinge- torixa nie mógł wywieść Anioł z więzienia, bo wtedy jeszcze nie było Chrystusa i nie działy się takie cuda. Czekał więc na swoją śmierć, jak inni, podobni do niego, czekali na swoją śmierć na różnych Pawiakach
K. Badura
i w obozach koncentracyjnych. Co działo się w jego- mężnym sercu w przeddzień śmierci, nie trudno sobie- wyobrazić, jeżeli patrzyło się na. swoich towarzyszy w niemieckich więzieniach i obozach koncentracyjnych, czekających również na swoją śmierć. I jeżeli samemu patrzyło się w jej oczy. Oczy takiej nadchodzącej śmierci były zimne, spokojne i głębokie jak otchłań pełna ciemności i tajemniczego lęku. Vercingetorix modlił się wtedy do swych bogów ga- lickich, więzień na Pawiaku i w obozie modlił się da Boga. Godziny upływały w podziemiach mamertyń- skich jak szelest szeptanej modlitwy za konających. Godziny przemieniły się w nieskończoność bez po-
czątku i bez kresu, a w której serce ludzkie stanęło struchlałe i słuchało... Potem przyszła śmierć i zwłoki Vercingetorixa wrzucono do Tybru, a może je spalono na stosie, jak palono zwłoki moich kolegów w krematorium. A w Galii płakali po nim jego najbliżsi, może żona, może jego dziewczyna, pragnąca urodzić mściciela. I urodziła się legenda, najpiękniejsza legenda o niezwalczonym sercu ludzkim. Podobna rodzącej się dzisiaj najpiękniejszej legendzie
0 niezwalczonych sercach tych, co konali w obozach
1 na Pawiaku, w podmiejskich laskach i na ulicach Warszawy, na ustroniach i w kamieniołomach, i za wałem naszego krematorium, i na podwórzu więzienia obozowego.
— Oni krzyczeli: „Niech żyje Polska!..." A pbtem już nie krzyczeli, bo karabin maszynowy zaszczekał i już było po wszystkim... — szeptał do mnie w nocy w obozie zniemczały Górnoślązak z Opolskiego, nazwiskiem Ogryzek. Nazajutrz po egzekucji wypuszczono go z więzienia, bo odbył swoją dwutygodniową karę za drobne przewinienie. Lecz zakazano mu mówić o tym, co widział i co słyszał.
— Bo ja musiałem tłumaczyć im wyrok na język polski. Potem mnie zapędzono z powrotem do celi. Lecz nie mów o tym nikomu! — prosił zalękniony.
— Nie powiem...
— Wiesz, bo ja słyszałem już w ęeli, jak krzyczeli: „Niech żyje Polska!...“ Wszyscy trzej wołali!...
Dobrze już, dobrze! Vercingetorix także wołał w swoim barbarzyńskim języku: „Niech żyje Gal- lia!..." A może nie wołał, tylko myślał o niej, jak myśli syn o swojej matce.
ff
m
Po Via Sacra kroczyli więc cezarowie, przewalały się tłumy gawiedzi, wybijały twardy rytm zwycięskie kohorty rzymskie, niosące nad sobą orły, toczyły się kwadrygi, a konie, trzymane za więdzidła, szarpały się i kopytami krzesały iskry z kamieni, i rwały się do biegu na skraj świata.
Po Via Sacra przewędrowały całe wieki.
Dzisiaj leżą koło niej strzaskane kolumny marmurowe o kapitelach z połamanymi liśćmi akantu, i smęcą się szczątki świątyń. Po jej bruku przebiega w słońcu jaszczurka i kryje się w zielonej kępie akantu. Czasem przejdzie po niej hałaśliwa zgraja żołnierzy amerykańskich( przystaje przed szczątkiem jakiejś świątyni i wzrusza ramionami z politowaniem. A cźasem przejdzie chłopiec z dziewczyną trzymający się wpół, zapatrzeni w swe młode szczęście i zasłuchani w swoje serca. Idą powoli, gdyż mają czas, jak czas posiada ich rodząca się miłość, przystaną pod Łukiem Tytusa i całują się w jego sklepionym cieniu. Cień jest błękitny, a ich miłość purpurowa. Potem znowu obejmują się wpół i błądzą jalc jasne duchy wśród ruin.
Nad Forum Romanum wznosi się Palatyn.
Na Palatynie śpiewają słowiki i kwitną prześliczne róże. Stary ogrodnik chodzi między różami, słucha słowików i podlewa kwiaty wodą, czerpaną z omszałego basenu. Do basenu cieknie woda z paszczy trytona i szemrze, jak szemrały upływające godziny w więzieniu mamertyńskim. Woda w basenie jest przeźroczysta, bo w niej kąpie się słońce i przemienia w splątane łuski złociste. Złociste łuski suną powoli po zielonym dnie, a nad nim stoi dziewczyna
0 ślicznym profilu greckim, o czarnych włosach
1 o* czarnych aksamitnych oczach, patrzy za nimi i myśli o czymś jasnym, bo się uśmiecha. Słowiki zaś zanoszą się śpiewem do niepamięci i sycą ciszę słodyczą.
Na Via Sacra wygrzewa się słońce i kwitną stokrotki.
Oto niedaleko zwalonego architrawu, tuż koło moich stóp, kwitnie taka stokrotka. Jest ogromnie skromna i tak nieśmiała, jak tamta dziewczyna stojąca nad basenem na Palatynie, uśmiechająca się do własnych myśli. Lęka' się bowiem, by ich ktoś nie przejrzał, bo to są myśli tylko jej i tego kogoś, o którym myśli.
Stokrotka na Via Sacra jest również nieśmiała, jakby lękała się, by ktoś nie przejrzał tych myśli, jakie powstają na jej widok u „człowieka z obozu".
Via Sacra ze swą stokrotką urastają do symbolu. Toć przecież każdy z nas widzi w niej własną drogę, koło której leżą dzisiaj strzaskane kolumny marmurowe i szczątki murów świątyń, i pogrzebane nadzieje, i ów smętek minionych dni, i te wyłamane skrzydła, i wartości postrącane z ołtarzy, i wspomnienia najdroższych ludzi, którzy skonali jak Vercin- getorij^.
I dzisiaj na tych gruzach wyrasta biała stokrótka! Jakaś nowa wartość. Niech będzie miała nazwę jakąkolwiek. Nie chodzi tutaj o nazwę, chodzi o istotę owej nowej wartości. Może nią być przyjaźń spotkana nieoczekiwanie na drodze, może nią być odzyskana wiara w Boga, może być odkrycie siebie samego w chaosie, i sformułowanie odkrytych war
tości w jakąś olśniewającą świadomość, wyrażoną chociażby jednym słowem, chociażby jednym radosnym westchnieniem. Wartością tą może być cokolwiek, a czego my jeszcze nie umiemy ująć w takie słowa, które by to odkrycie mogły przekazać drugiemu człowiekowi. Wciąż nie chodzi mi tutaj ani
o słowa, ani o formę, lecz o istotę owej wartości.
Mówiąc o tym, usiłuję, by moje myśli przekazywane Tobie, Dziewczyno, stały się podobne do głosu kamertonu, wywołującego ten sam dźwięk w nastrojonej strunie skrzypiec. U Ciebie nie natrafi to na trudności, boć przecież sama śtajesź się podobną do owej stokrotki z Via Sacra!
Niechaj więc będzie to przyjaźń, którą mi ktoś dotychczas nieznany ofiaruje bezinteresownie, tak dalece bezinteresownie, że potwierdzenie jej znajduję u świętego Pawła w jego liście do Koryntian.
Niech to będzie cokolwiek, wypowiedziane w jakichkolwiek słowach — wszystko będzie zmierzało do radosnej syntezy, ujętej w wizję Chrystusa, idącego dzisiaj po Via Sacra. Trudno Go dostrzec w rzymskich kościołach, bo „człowiekowi z obozu" zasłaniają Go kolumny i marmury, złocenia na stropie, pycha ludzka i śmieszna już dzisiaj duma rodowa, teatralna poza, purpurowa i fioletowa nuda tajona patosem, pustka i jakby zdumienie pełne zagadkowego niepokoju.
Jakże łatwiej mi dostrzec Go w jakimś ubożuch-. nym kościółku, chociażby w tamtym zaniedbanym na Via Appia; czy w jakiejś bocznej kaplicy, gdzie człowiek modli się, jak Ty modliłaś się o świcie przed Grotą w Lourdes; czy też na owej Via Sacra!..,.
Jeżeli usiąść na zwalonym architrawie i pozwolić się wchłonąć w słoneczną ciszę zamkniętą nad Forum Romanum, jakby w szklanej kopule, wtedy czas stanie i w tym znieruchomiałym czasie ujrzysz Chrystusa, idącego powoli spod Łuku Tytusa. Ujrzysz Go takim, jak Go przedstawiali malarze renesansowi, gdy wypowiadał słowa: „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzyście spracowani i jesteście obciążeni, a ja was ochłodzę..." Dojdzie powoli do miejsca, gdzie ze szczeliny między jednym a drugim kamieniem wyrasta stokrotka. Zatrzyma się, schyli i nie zerwie, lecz uśmiechnięty pogłaska ją palcami...
li Rzymie, dnia 20 kwietnia 1946.
r
Najmilsza Dziewczyno!
Ostatni list piszę do Ciebie z Rzymu, bo już czas i na mnie.
Ptaki już dawno przeleciały nad Monte Pincio, a ja słyszałem ich zdyszany szum w głębi granatowej nocy. Wtedy myślałem o Tobie i o swoim przyrzeczeniu, że udam się za nimi. Już mi więc czas w drogę za ptakami.
Ptaki te są już u Ciebie i ów słowik, który po nocach zanosi się śpiewem nad ponurym kanałem w Louvain, to może ten sam słowik, który przelatywał w ową noc nad Monte Pincio. Wiem z Twoich listów, że kanał jest ciemny, leniwy i czarne'- myśli rodzący. Pisałaś mi niedawno, że ujrzałaś w nim płynącego szczura. Szczur był duży, śliski i wstrętny. Płynął długo, aż w końcu wypełznął, wciąż śliski i wstrętny, do okienka piwnicy Pedagogie St. Ursula. I wyczułaś wtedy żal, że to jest szczur, którego ludzie tępią, a który także chce żyć. 1 gdy potem wstąpiłaś
do ogrodu, w którym rosną stokrotki, ujrzałaś starą Mère, lecz nie powiedziałaś jej, że do jej piwnicy wpełznął duży szczur.
Tamten szczur z kanału w Louvain przypomniał mi ludzi.
Nie, nie!... Nie myślmy już o nich!
Milszy mi jest po tysiąckroć ów przybłąkany słowik, kląskający podczas wiosennej nocy nad ponurym kanałem belgijskim. W ogóle śmieszne jest to powiedzenie, że słowik jest mi po tysiąckroć milszy, aniżeli szczur z belgijskiego kanału. Szcztr jest mi tak samo wstrętny, jak Tobie. I co więcej, szczur ów jest dla mnie symbolem zła, które wyrosło z przekleństwa wojny. Słowik zaś stanowi dla mnie tę samą radość, jaką stanowi dla mnie na przykład Twój list, w którym piszesz mi n sercu, mieszczącym w sobie Boga. Jesteś nawet przekonana, że kiedy matka nosiła swoje dzieciątko pod sercem, to już wtedy Bóg znajduje się w nim nie tylko u matki, lecz i w sercu jej dzieciątka.
Pytasz się, czy nasyciłem się Rzymem?
Nie, Rzymem nie można się nasycić, Rzymem nie można się nigdy nasycić.
Gdziekolwiek będę, zawsze hędę nosił w sobie niedosyt jego uroku, i zawsze liędę za nim tęsknił jak za swoim „home of spirit", jak go nazwał jakiś Anglik.
Wypada mi więc po raz ostatni spojrzeć na Rzym i pójść w świat. Spojrzę na niego z Kopuły świętego Piotra. Chyba to jedyne miejsce, skąd można patrzeć nie tylko na miasto, lecz na cały świat.
Zanim wyjdziesz na Kopułę, musisz przejść Bazylikę. I po raz nie wiedzieć który oszołomi Cię znowu swymi kolumnami, marmurami, rzeźbami, wyniosłością, przepychem i wspaniałą pustką. Ludzie błąkają się w niej, jakby bezradni i zagubieni, podobni czasem do ludzi, co spóźnili się na pociąg i teraz wałęsają się w hali dworcowej, a czasem podobni do bełkotliwych cieni z zaświatów, pragnących czyjejś pomocy. Bardzo rzadko ujrzysz między nimi czło-
■wieka modlącego się. A jeżeli takiego napotkać, to każdy patrzy na niego trochę zdumiony i trochę zakłopotany, i każdy udaje, że go nie widzi. Modlący się człowiek zaś wstaje i schodzi wszystkim z oczu, ukrywa się gdzieś za marmurowym węgłem kolumny.
Ja wiem, Alino, Ciebie może dziwi ten człowiek, ukrywający się ze swą modlitwą za kolumną, gdy Ty potrafisz modlić się nawet wtedy, gdy śpieszysz spóźniona na wykłady, a naokoło kłębi się krzyk gotyckiego miasta. Lecz nie każdy potrafi być Tobą i nie każdy potrafi modlić się z tą swobodą, jak Ty. A widzisz, sama mi przecież pisałaś, że chcąc modlić się za mnie przed Grotą w Lourdes, wstałaś bardzo wcześnie i poszłaś do niej o świcie. Nie było wtedy nikogo koło Ciebie, tylko ten szum rzeki, której nazwy nie znasz, i znowu to zanoszenie się ptaków śpiewem w starych platanach, tak bardzo przypominających Ci nasze brzozy w Polsce.
Jeżeliś w kościele Mariackim w Krakowie, czy w Notre Dame w Paryżu, gdy w nim nie ma wałęsających się i znudzonych „etranżerów", gotycki urok owych kościołów wynosi Cię pod niebo. Lecz jeżeliś w naszym kościółku beskidzkim zbudowanym z jodłowych brewion, i uklękniesz pod stropem, malowanym na błękitno, znajdujesz się w niebie. I tylko czekać, skoro nadlecą rozśpiewane anioły i zaczną grać na organach, i skoro Chrystus stanie na skrzypiącej ambonie i zacznie prawić kazanie o miłowaniu bliźniego.
A jeżeliś w Bazylice Sw. Piotra — stajesz się małym robaczkiem bez tej wewnętrznef pokory, po
trzebnej dla pozyskania nieba. Bazylika świętego Piotra jest ogromna, jest wspaniała i zdumiewająca swym pięknem, swą harmonią i geniuszem tych, którzy ją wznosili. Bazylika jest zaludniona Świętymi Pańskimi z marmuru i grobowcami papieży, lecz mimo tego jest pusta. I ta pustka jeszcze bardziej Cię przytłacza, aniżeli jej zdumiewający ogrom.
Winda wyniesie Cię na dach Bazyliki, a wąskie, ciemne i kręte schody, a potem jeszcze ciasne korytarze o nachylonych ścianach wywiodą cię na szczyt Kopuły. I na jej szczycie nie czujesz się już mizernym robakiem bez pokory, lecz wolnym człowiekiem, pełnym pokory. I wtedy zdumiewa Cię radośnie wszystko; i sama Kopuła, jako doskonały wyraz czyjegoś umiłowania piękna i nieskazitelnej harmonii, i ta bliskość błękitu nad Tobą, i to słońce pławiące się w owym błękicie, i to miasto szumiące pod Tobą, jak szare morze bez granic, i ta nieobeszła przestrzeń pod niebem, i biegnące ciemne drogi po wszystkie strony świata, i to dalekie morze na nieboskłonie, zanurzone w opalowej mgiełce. Wszystko Cię zdumiewa, nawet mętny Tyber, cieknący przez miasto w milczeniu, jak tamten kanał w Twoim Louvain.
U Ciebie na kanale łuszczy się blade słońce belgijskie, a na Tybrze rozmienia się królewskie słońce italskie, a w Tybrze kąpią się zgraje nagich, rozkrzyczanych uliczników rzymskich.
Krajobraz przekreślają ciemne pinie.
I te ciemne pinie nasuwają dziwne myśli.
Oto przyplątują się, nie wiedzieć gdzie i kiedy posłyszane lub czytane zawołanie krzyżowców francuskich: ,,GAta Dei per Francos!”. Patrząc zaś z Ko-
puły na Wieczne Miasto i na cały świat, tamto zawołanie krzyżowców przemienia się w parafrazę: „Gęsta Dei per homines!".
Istotnie! „Gęsta Dei per homines" — jeżeli spojrzę z perspektywy swych przeżyć na to wszystko, co mi dał Rzym. I obojętne, czy to będzie zapomniana kolumna koryncka, dająca mi najwięcej uradowania, czy gdy patrzę na samą Kopułę, czy to będzie skrom- niutka stokrotka na Via Sacra, czy „Mojżesz" Michała Anioła u świętego Piotra w Okowach. I nie wiedzieć, kto tu głębiej do mnie przemawia, czy ta stokrotka na Via Sacra, czy też ów wspaniały Mojżesz marmurowy, z rosnącym gniewem na twarzy, wzbierający się w sobie, by oto wstać i cisnąć tablicami z dziesięciorgiem przykazań o ziemię, gdyż patrzy w tej chwili na żydów tańczących koło złotego cielca.
I cokolwiek to będzie, czy owa kolumna koryncka, Kopuła św. Piotra, stokrotka czy „Mojżesz” Michała Anioła — zawsze jestem bliski zrozumienia tamtych słów „Gęsta Dei per homines". I zawsze pozostaje u mnie ten dziwny niedosyt piękna, jako zjawisko towarzyszące wszelkim wzruszeniom estetycznym. Ów niedosyt piękna wywołuje w nas nieokreślony żal i smutek, jakąś mistyczną tęsknotę, wynikającą z podświadomego przeświadczenia, że piękno — jak twierdził Kant — jest przebłyskiem nieskończoności, której nigdy nie osiągniemy, i że jest przeczuciem Boga, którego istoty nigdy nie pojmiemy z powodu jego nieskończonej doskonałości.
I może też nigdy nie nabrały słowa „Gęsta Dei per homines" tyle i takiej wartości jak w Rzymie
i nigdzie też nie wyrosła u mnie tak dziwna tęsknota mistyczna, wynikająca z niedosytu piękna, jak w Rzymie.
Oto stoję na Kopule świętego Piotra i widzę czarne pinie, przekreślające nieboskłon. Linia pinii jest twarda, nieboskłon zaś miękki i opalowy.
Tuż pode mną płynie Tyber. W jego wodzie kąpią się słońce i nagie dzieci. Wyobrażam sobie, że idę jego brzegiem i patrzę na jego wodę. Woda płynie i płynie i nasyca mnie poczuciem nieskończoności. Idę dzień, idę drugi dzień, trzeci, idę tydzień cały i miesiąc, i wciąż patrzę na wodę, na jej ustawiczny i niezmienny rytm, który daje mi ciszę i uśmiech serca. I każda podobna rzeka staje mi się niewyczerpaną w swym pięknie i harmonii. I każda taka rzeka uczy mnie przede wszystkim uśmiechu, bo uczy mnie rozumieć nieskończoność. A mając ten uśmiech w sobie, staję się człowiekiem, który może komuś coś dać. I dlatego też dzisiaj nie unikam już człowieka, jak unikałem go po wyjściu z obozu, lecz szukam go, by się z nim podzielić.
Nade mną jest ogromny błękit, a w błękicie płyną chmury. Błękit jest podobny do oczu dziewczyny w Beskidach, a chmury są podobne do myśli o nieskończoności. Błękit jest niezgłębiony i nieskończony. Błękit można pić jak wodę, i można nim oddychać, jak powietrzem. I można się nim do tego stopnia sycić, że nawet myśli stają się powoli błękitne. Błękit nad Kopułą świętego Piotra dzieli mnie tylko swoim błękitem od Boga.
Sylwetki czarnych pinij na horyzoncie przywodzą do mnie myśli o wojnie.
Wojna już przeszła, wojny już prawie nie ma, chociaż pozostał po niej jakby przykry swąd pogorzeliska. Wojna wypaczyła nasze sumienia, nauczyła nas wielbić bezprawie i zbrodnię, spowodowała nawrót do prymitywnych, starych, pierwotnych złóż psychicznych brutalnych i dzikich — jak twierdzi Freud — zatruła nas nienawiścią do wroga, zniekształciła nasze dusze, uświęciła zło w człowieku.
Wyszliśmy z wojny jako ludzie chorzy i wyko- szlawieni moralnie, ludzie słabi i nieszczęśliwi, z wyłamanymi skrzydłami. Teraz już nam czas wracać do tych błękitów, z których zostaliśmy strąceni.
Jako ostatni fragment tamtych ponurych wspomnień słyszę rozmowę młodej dziewczyny, podobnej w swym zachowaniu i w swych oczach do skrzywdzonego dziecka, o twarzy zgorzkniałego człowieka.
— Zabili mi ojca!... Został rozstrzelany przez Gestapo na Pawiaku. Zostałam z matką. Potem i nas aresztowali. W czasie transportu matka postanowiła ze mną uciec. Było to na małej polanie w dużym lesie. Na polanie spoczywaliśmy z innymi ludźmi. Naokoło stali „esmani" i czekali, do kogo strzelić. I gdy mojej matce zdawało-się, że nikt na nas nie patrzy, porwała mnie za rękę i zaczęła uciekać. ,,Es- mani" zaczęli strzelać. Matka puściła moją rękę i upadła na twarz. A ja uciekałam do lasu. Gonili za mną, lecz ja ukryłam się w paprociach. Potem oni poszli, a ja wróciłam do matki na polanę. Matka była już zimna i sztywna, tylko pod jej piersiami była kałuża krwi. Poszłam z płaczem w las. Potem byłam już w lesie z tymi, co walczyli z Niemcami. Przez całe lato, przez jesień i przez zimę. Na wiosnę
był koniec wojny i ja poszłam na zachód. Teraz jestem w Paryżu, mam suchoty; nie mam rodziców, nie miałam młodości, nie miałam nic...
— Mam tylko to zadowolenie — zaczęła znowu po chwili — że mściłam się za śmierć ojca i matki. Brałam udział w wyprawach na pociągi i na placówki niemieckie po wsiach. Ciskałam granatami ręcznymi w okna i radowałam, tak strasznie się ładowałam, gdy widziałam, że granat pęka i rozrywa tamtych ludzi. Ciskałam granatami w uciekających żołnierzy niemieckich z wysadzonego w powietrze pociągu i radowałam się, gdy widziałam, że granat pęka i rozrywa tamtych ludzi!... Szukałam śmierci, bo już było mi wszystko obojętne poza pragnieniem zemsty, lecz śmierć mnie mijała. Teraz z Paryża czeka na mnie śmierć. Taka biała śmierć, w szpitalu, na łóżku okrytym białym prześcieradłem, bez wszy, bez szczękania zębami i bez kulenia się z zimna, i bez tego pragnienia nienawiści... Bo ono już się wypaliło... Dobrze będzie mi się umierało... Ile mi lat? Młoda jeszcze jestem, a już taka stara!... Dwadzieścia i jeden na wiosnę... I zanim umrę, tak bardzo pragnęłabym pójść jeszcze raz sama jakąś nieznaną drogą...
I tak chciałabym iść, iść...
Z Kopuły świętego Piotra widać drogi wiodące na skraj świata.
Drogi te urzekają mnie swą nieskończonością. Drogi te posiadają w sobie nieskażony patos wielkości i przestrzeni, jaki miał każdy z tych walczących i każdy z tych ginących. Drogi te posiadają w sobie coś z ich heroizmu. Po takiej jednej drodze, niknącej
pod opalowym niebem, wędruje może duch tamtej dziewczyny, spotkanej w Paryżu, a u której wypaliło się przed śmiercią pragnienie zemsty.
A po tamtej drugiej drodze wędruje może duszyczka małego Jureczka.
Dziwisz się, Alino, skąd się wziął w moim liście Jureczek?
Opowiem Ci wszystko. Oto niedawno otrzymałem list od swoich z Polski. Dołączony był list od naszej Janki. Przez całą wojnę nie wiedziałem, co się z nią dzieje. Tylko tyle wiedziałem, że wojna zastała ją na medycynie w Wilnie. Dopiero w Rzymie dowiedziałem się od siostry, że z początkiem wojny wyszła za mąż, że po niespełna roku męża jej aresztowało Gestapo i rozstrzelało, a Jureczek był po- grobowcem. Jureczek rósł i liczył już trzy przeszło łatka, gdy Gestapo aresztowało Jankę. Groziła jej ta sama śmierć, co jej mężowi. I teraz przytaczam już fragment z jej listu, wysłanego do mnie do Rzymu.
,,... a teraz jeszcze coś Ci powiem. Oto był ktoś, taki cudny, kochany chłopaczek Jureczek, mój syneczek najdroższy, który Cię bardzo kochał. Musiałam mu opowiadać bajki, a w bajkach tych musiał być wujaszek Gustaw. I tak bardzo cieszyłam się, że nadejdzie dzień, gdy przyprowadzę go do Ciebie i poznasz go. Temu dziecku zawdzięczam życie. On bowiem wymodlił u Boga mój powrót z więzienia i jak się później dowiedziałam, modlił się w dziwny sposób do świętego Tadeusza Judy, poświęcając w zamian siebie; I. Bóg wysłuchał jego dziecinnej modlitwy, bo ja wróciłam, a on odszedł. Ty wiesz, że
ja się załamałam strasznie wówczas. To było dziecko wybrane przez Boga, a ja cieszyłam sie, że to było moje dziecko i nigdy nie przypuszczałam, że Bóg mi je zabierze i to za taką cenę...”
Albo czytałem list, taki najpiękniejszy list, jaki kiedykolwiek dziewczyna mogła napisać komuś, którego umiłowała ponad wszystko. List był ogromnie prosty, aż wzruszający w swej prostocie, a tak wspaniały w swym patosie, jakiego już chyba nigdzie nie znajdziesz na świecie. Jedynie porównać go można do modlitwy Jureczka, a wszystko inne blednie wobec nich i staje się małe. „Gęsta Dei per homines" objawia się w całej pełni i w tamtej ofierze Jureczka i w słowach owej dziewczyny, gdy pisze: „... codziennie tak bardzo proszę Boga, aby wszystko zło, co jest dla Ciebie przeznaczone, przeszło na mnie, a ja będę wszystko za Ciebie pokornie znosić!”
I popatrz się, Alinko, trzeba było tylu lat wojny i tylu lat patrzenia'w zgniłe ślepia śmierci w obozie koncentracyjnym, by nareszcie, nareszcie przejrzeć, jak ów ślepiec biblijny, któremu Pan pomazał oczy śliną, a on przejrzał i wielbił Go.
I nie zgadzam się z tym, co mi pisze Władka, że za dużo było krzywd, których nikt nigdy nie odejmie.
Przecież bez tych krzywd nie byłoby tamtej wspaniałej ofiary Jureczka i bez tych krzywd nie byłoby wspaniałej modlitwy nieznanej dziewczyny, proszącej Boga, by mogła przejąć na siebie wszystko zło, które czeka jej umiłowanego, gdyż pragnie znosić je z pokorą. Śmiem zaryzykować twierdzenie, że bez tych krzywd nie byłoby tego zdumiewającego patosu miłości i ofiary, że właśnie w tych krzywdach widzi-
my owe „Gęsta Dei per homines". Znajdują przecież potwierdzenie tej myśli w wielkosobotnim hymnie liturgicznym:Tb beata felix culpa!..."
Już dobrze, Alino, już wszystko dobrze.
I oto, kiedy stoję na Kopule świętego Piotra i patrzę na Wieczne Miasto pod sobą, które szumi jak
sama wieczność, i kiedy patrzę na te wszystkie drogi, idące na skraje świata, widzę między nimi drogę, po której wędruje tamta dziewczyna z Paryża, u której przed śmiercią wygasło pragnienie zemsty, lecz nie wygasło pragnienie wędrowania taką drogą. Teraz idzie nią, uciszona już i uśmiechnięta, bo Bóg zamieszkał w jej sercu, jak Ty mówisz. A tą drugą drogą idzie Jureczek mały, co się za swą matkę Bogu ofiarował, a Bóg przyjął jego ofiarę. I widać, skutecznego wyszukał sobie pośrednika, świętego Tadeusza
Judę, lecz dlaczego jego a nie innego, to już jego tajemnica, którą zabrał ze sobą. I w jego sercu znajdował się Bóg.
A tą trzecią drogą idzie owa dziwnie piękna dziewczyna, mająca swe serce wypełnione miłością człowieka i miłością Boga, serce zaś niesie w dłoniach przed sobą, a ono pali się jak mały płomień i prześwietla jej dłonie, że stają się podobne do purpurowych płatków róży.
A tą następną drogą wędruje serce tych tysięcy, tysięcy matek, które ofiarowały wszystko dla swego umęczonego dziecka...
Gdzie spojrzysz z Kopuły świętego Piotra, wszędzie widzisz drogi, wiodące na skraj świata, a drogami idącą miłość, która jest tak cicha i skromna, jak owa stokrotka na Via Sacra, | tak wspaniała, jak już nie tylko sama Kopuła świętego Piotra, lecz jak ta błękitna kopuła nieba, rozpięta nad ziemią i nad wszystkimi jej drogami.
I po takiej jednej z tych licznych dróg wypada mnie już niezadługo wędrować.
Niech będzie najdrobniejszą ścieżyną, lecz niech będzie podobna do tej Via Sacra z Forum Romanum, gdzie wśród strzaskanych kolumn korynckich i wśród szczątków świątyń ujrzałem pierwszą stokrotkę. Ścieżyna ta zawiedzie mnie chyba do Boga, jak już Ciebie, Alino, zawiodła.
W Rzymie, dnia 29 kwietnia 1946.