Turgieniew Iwan W PRZEDEDNIU

Iwan

Turgieniew

W przededniu

Na brzegu rzeki Moskwy, w pobliżu Kuncowa, któregoś z najupalniejszych dni lata 1853 roku leżało na trawie w cieniu wysokiej lipy dwóch młodych ludzi. Jeden z nich może dwudziestotrzy letni, wysoki, o smagłej cerze, z ostrym, nieco zakrzywionym nosem, wysokim czołem i opanowa­nym uśmiechem na szerokich wargach, leżał na wznak i w zamyśleniu patrzył w dal, z lekka mrużąc niewielkie szare oczka; drugi leżał na brzuchu, podparłszy obu rękami kędzierzawą, o jasnych włosach głowę, i również spoglądał gdzieś w dal. Był o trzy lata starszy od swego towarzysza, lecz wyglądał na znacznie młodszego; wąsy ledwo mu się sypały, a delikatny meszek okrywał podbródek. Było coś dziecięco miłego, coś ujmująco wytwornego w drobnych rysach tej świeżej, okrągłej twarzy, w tych czarnych, peł­nych słodyczy oczach, w pięknych, wypukłych wargach i białych dłoniach. Tchnął cały szczęściem, weselem, zdro­wiem, młodością, beztroską, wiarą w siebie, kapryśnym urokiem młodości. Wodził oczyma, to znów uśmiechał się, podpierał głowę, jak to robią chłopcy, gdy wiedzą, że ktoś z przyjemnością im się przygląda. Miał na sobie szeroki, biały płaszcz w rodzaju bluzy; niebieska chustka owijała mu

cienką szyję, pognieciony kapelusz słomkowy poniewierał się obok na trawie.

Jego towarzysz w porównaniu z nim wyglądał jak starzec i nikomu, kto by spojrzał na jego kanciastą postać, nie przyszłoby do głowy, że i on upaja się pięknym dniem, że i jemu jest lekko na duszy. Leżał niezgrabnie: jego duża, szeroka u góry, ku dołowi zwężająca się głowa była nie­zgrabnie osadzona na długiej szyi; niezgrabność wyrażała się nawet w ułożeniu rąk, w tułowiu szczelnie opiętym krótkim, czarnym surducikiem, w długich, podgiętych nogach, podobnych do tylnych nóżek konika polnego. Przy tym nie można było jednak nie poznać, że jest to człowiek dobrze wychowany; piętno „solidności** było widoczne w całej jego niezdarnej postaci, a nieładna, nawet trochę śmieszna twarz była myśląca i pełna dobroci. Młodzieniec ów nazywał się Andrzej Pietrowicz Biersieniew, a jego młody, jasnowłosy towarzysz — Paweł Jakowlicz Szubin.

Dlaczego nie leżysz, jak ja, na brzuchu? — zaczął Szubin. — To wygodniej. Zwłaszcza gdy podnieść nogi i uderzać piętami jedna odrugą—o tak! Trawa pod nosem: jeśli cię znudzi krajobraz, możesz popatrzyć na jakiegoś pękatego chrząszczyka, jak pełznie po źdźble, lub na zapracowaną mrówkę. Doprawdy — tak lepiej. A ty przy­brałeś jakąś pseudoklasyczną pozę — jak nie przymierzając tancerka w balecie, gdy się opiera łokciami o tekturowy występ skalny. Pamiętaj, że masz teraz pełne prawo do odpoczynku. Łatwo się mówi: ukończył jako trzeci kandy­dat! Odpocznij, sir, przestań się wysilać, rozprostuj swo­bodnie swoje członki!

Szubin wypowiedział to wszystko przez nos, na poły leniwie, na poły żartobliwie (rozpieszczone dzieci mówią

tak do przyjaciół domu, gdy ci przynoszą im cukierki), i nie otrzymawszy odpowiedzi ciągnął dalej:

Zdumiewa mnie najwięcej w mrówkach, chrzą­szczach i innych panach owadach ich podziwu godna powaga: biegają tam i z powrotem z tak zafrasowanymi minami, jakby żywot ich miał jakiekolwiek znaczenie! Darujcie, człowiek, król stworzenia, istota wyższa, patrzy na nie, a ich to nic, ale to nic nie obchodzi: ten i ów komar siada nawet na nosie króla stworzenia i używa go za pokarm. To ubliżające! Z drugiej znów strony, czym ich żywot jest gorszy od naszego? I czemu nie mają traktować go poważ* nie, jeśli my sobie na to pozwalamy? Ej, panie filozofie, rozwiąż mi to zadanie. Czemu milczysz? Co? .

Co? — ocknąwszy się spytał Biersieniew.

Co? — powtórzył Szubin. — Twój przyjaciel odsłania przed tobą całą głębię swoich myśli, a ty go nie słuchasz.

Rozkoszowałem się widokiem. Patrz, jak te pola lśnią w słońcu! (Biersieniew mówił trochę niewyraźnie.)

Koloryt imponujący — rzekł Szubin. — Słowem, natura!

Biersieniew potrząsnął głową.

Wszystko to powinno zachwycać cię bardziej niż mnie. To twoja specjalność: jesteś artystą.

Nie, to nie moja specjalność—zaprzeczył Szubin i włożył kapelusz na tył głowy. —Jestem rzeźnikiem; moja rzecz — to mięso; lepić mięso, ramiona, nogi, ręce, a w tym obrazie nie ma nawet formy, nie ma wykończenia — rozłazi się na wszystkie strony. Spróbuj to uchwycić!

|— Lecz i w tym jest piękno — zauważył Biersie­niew. — Ach, właśnie, czy skończyłeś swoją płaskorzeźbę?

Jaką?

Dziecko z kozłem.

Do diabła! do diabla! do diabła! — wykrzyknął śpiewnie Szubin. — Przyjrzałem się prawdziwym mi­strzom, starożytnym, i zniszczyłem swoją bzdurę. Pokażesz mi przyrodę i mówisz: „I tu jest piękno!*’ Oczywiście, piękno jest wszędzie, nawet w twoim nosie — lecz trudno uganiać się za wszelkim pięknem. Starożytni nie uganiali się za nim; ono samo zstępowało do ich dzieł, Bóg wie skąd — może z nieba. Świat cały należał do nich; my nie umiemy ogarniać takich bezmiernych przestrzeni: za krótkie mamy ręce. Zarzucamy wędkę w jednym punkcie — i czekamy. Chwyci, brawo! a nie chwyci...

Szubin pokazał język.

Pomału, pomału — sprzeciwił się Biersieniew. — To paradoks. Jeśli nie będziesz odczuwał piękna, kochał go wszędzie, gdziekolwiek je spotkasz, nie uda ci się go wyrazić i w twojej sztuce. Jeśli piękny widok, piękna muzyka nie przemawiają ci do duszy, jeśli, powiedziałbym, nie odczu­wasz ich...

Ach, ty, odczuwaczu! — rzucił Szubin i sam roześmiał się z nowo utworzonego słówka, a Biersieniew popadł w zamyślenie. — Nie, bracie! — ciągnął dalej Szubin. — Z ciebie filozof-mądrala, trzeci kandydat uni­wersytetu moskiewskiego, straszna to rzecz dyskutować z tobą, zwłaszcza dla mnie, niedouczonego studenta, ale wiesz, co ci powiem: prócz mojej sztuki kocham pięk­no tylko w kobietach,., w dziewczętach, a i to od nie­dawna...

Przewrócił się na wznak i podłożył ręce pod głowę.

Sra

Kilka chwil trwało milczenie. Cisza południowego upału ciążyła nad jaśniejącą i uśpioną ziemią.

Gdy już mowa o kobietaah... — odezwał się znów Szubin. — Czemuż to nikt nie ujmie mocno w ręce Sta- chowa? Widziałeś go w Moskwie?

Nie.

Staruszek zupełnie zwariował. Przesiaduje cały­mi dniami u swojej Augustyny Christianowny, nudzi się straszliwie, ale siedzi. Gapią się na siebie tak głupio... Aż wstręt bierze patrzeć. Pomyśl tylko! Taką dobrą rodzinę Bóg dał temu człowiekowi — ale nie, jemu zachciało się Augustyny Christianowny! Nie znam nic obrzydliwszego niż jej kacza fizjonomia! W tych dniach ulepiłem jej karykaturę w guście Dantana — udała się wcale nieźle. Pokażę ci.

A jak tam popiersie Heleny Nikołajewny? — zapytał Biersieniew. — Pracujesz nad nim?

Nie, bracie! Ta twarz może doprowadzić do roz­paczy. Z pozoru linie czyste, surowe, proste; zdawałoby się, nietrudno uchwycić podobieństwo. Akurat!... Tym­czasem idzie mi jak z kamienia! Czyś zauważył, jak ona słucha? Ani jeden rys nie drgnie, tylko wyraz jej oczu wciąż się zmienia , i przez to zmienia się cała twarz. Co tu mo^e zrobić rzeźbiarz, w dodatku lichy rzeźbiarz? Nie­zwykła istota... przedziwna — dodał po krótkiej chwili milczenia.

Tak, to niezwykła dziewczyna—powtórzył Bier­sieniew.

A jest córką Mikołaja Artemiewicza Stachowa! Co tu mówić wobec tego o krwi, o rasie. To przecież za­bawne, że ona jest naprawdę jego córką, podobna do niego

i do matki, do Anny Wasiliewny. Annę Wasiliewnę szanuję z całego serca — to przecie moja dobrodziejka; ale prawdę mówiąc, to ptasi mózg... Jak więc się stało, że Helena jest tak uduchowiona? Kto rozniecił ten płomień? Oto znowu zagadnienie dla ciebie, filozofie!

Lecz „filozof* jak i przedtem nic nie odpowiadał. Biersieniew na ogół nie grzeszył wielomównością, gdy mówił, zacinał się, wyrażał się niezręcznie, niepotrzebnie gestykulując rękami; teraz zaś jakaś niezwykła cisza ogar­nęła jego duszę, cisza podobna do zmęczenia i smutku. Niedawno po długiej i ciężkiej pracy, która zabierała mu po kilka godzin dziennie, przeprowadził się za miasto. Bez­czynność, upajająca czystość powietrza, poczucie, że osiąg­nął cel, do którego dążył, kapryśna, niedbała rozmowa z przyjacielem, nagle wywołany obraz drogiej istoty, wszy­stkie te, tak różnorodne i jednocześnie nie wiadomo dla­czego podobne wrażenia spłynęły w nim w jedno uczucie, które uspokajało go, a zarazem wzruszało i obezwładniało... Był to bardzo nerwowy młodzieniec.

Pod lipą było przewiewnie i cicho; przylatujące w krąg jej cienia muchy i pszczoły brzęczały jak gdyby ciszej; czysta, drobna trawa szmaragdowej barwy bez zło­tego odcienia nie kołysała się; wysokie źdźbła stały nieru­chomo jak zaczarowane; drobne kiście żółtych kwiatów wisiały martwo na dolnych gałęziach lipy. Słodki zapach z każdym oddechem wdzierał się w głąb piersi, lecz pierś chętnie nim oddychała. Za rzeką, w oddali, aż po widno­krąg, wszystko płonęło i lśniło; przelatywał tam od czasu do czasu wietrzyk marszcząc i potęgując świetlistość migocą­cego powietrza, promienista mgiełka chwiała się nad zie­mią. Ptaki milczały: nie śpiewają nigdy podczas upału; lecz

koniki polne ćwierkały ze wszystkich stron i przyjemnie było, siedząc spokojnie w cieniu, słuchać tego namiętnego głosu życia, który nawiewał senność i budził marzenia.

Czyś zauważył — zaczął nagle Biersieniew poma­gając sobie ruchami rąk — jak dziwne uczucie budzi w nas natura? Tyle w niej pełni, tyle jasności, tyle, powiedział­bym, dosytu i zadowolenia z siebie; rozumiemy to i na­pawamy się tym, a jednocześnie budzi się w nas, we mnie przynajmniej, jakiś niepokój, jakiś lęk, nawet smutek. Cóż to znaczy? Czy silniej odczuwamy wobec niej, w jej obliczu, brak pełni w nas samych, naszą niedoskonałość, czy też może nie wystarcza nam ta pełnia, która ją zadowala, innej zaś pełni, czyli mówiąc inaczej, tej, której my pragniemy, natura nie ma w sobie.

Hm — odparł Szubin — powiem ci, mój drogi, skąd się to wszystko bierze. Opisałeś wrażenia człowieka samotnego, który nie żyje, tylko patrzy i bezsilnie omdlewa. Po co patrzeć? Żyj sam, a będziesz zuchem. Stukaj, ile chcesz, do drzwi natury, nie odezwie się zrozumiałym głosem, ponieważ jest niema. Będzie dźwięczeć i zawodzić jak struna, lecz nie oczekuj od niej pieśni. Ale żywa dusza— odezwie się, a zwłaszcza dusza kobiety. Toteż, szlachetny mój przyjacielu, radzę ci postarać się o przyjaciółkę od serca, a wszystkie twoje tęskne i smutne doznania znikną natychmiast. Oto czego „pragniemy”, jak ty się wyrażasz. Przecież ów niepokój, owe smutki to po prostu swego rodzaju głód. Daj żołądkowi należytą strawę, a wszystko natychmiast się ułoży. Zajmij swoje miejsce w przestrzeni, bądź, bratku, ciałem. I cóż to takiego, po co tu „natura”? Pomyśl tylko: miłość! jakie to silne, jakie gorące słowo! Natura... jaki to zimny, szkolarski wyraz! Toteż (Szubin

HU

zaśpiewał): „Niech żyje Maria Pietrowna!” albo nie — dodał —nie Maria Pietrowna, zresztą wszystko jedno! W u me komprene*.

Biersieniew podniósł się nieco i oparł podbródek na skrzyżowanych rękach.

Po cóż te drwiny — rzekł nie patrząc na towarzy­sza — po co to szyderstwo? Tak, masz słuszność: miłość — to wielkie słowo, wielkie uczucie... Ale o jakiej mówisz miłości?

Szubin podniósł się również.

O jakiej miłości? O jakiej bądź, byle tylko była. Przyznam ci się, że według mnie nie ma różnych rodzajów miłości. Skoro pokochałeś...

Z całej duszy — dodał Biersieniew.

No tak, to się rozumie samo przez się: dusza — to nie jabłko, nie da się podzielić. Skoro pokochałeś, słuszność jest po twojej stronie. Wcale nie zamierzałem szydzić! Mam teraz w sercu tyle tkliwości, tyle dobroci... Chciałem tylko wyjaśnić, dlaczego, według ciebie, natura tak działa na nas. Ponieważ budzi w nas potrzebę miłości, a nie może jej zaspokoić. Pcha nas potajemnie w objęcia drugiej żywej istoty, my zaś nie rozumiemy tego i oczekujemy czegoś od samej natury. Ach, Andrzeju, Andrzeju, piękne jest to słońce, to niebo — wszystko, wszystko wokół nas tchnie pięknem, a ty się smucisz; lecz gdybyś w tej chwili trzymał w swej dłoni dłoń ukochanej kobiety, gdyby ta dłoń i ta kobieta należały do ciebie, gdybyś nawet patrzył jej oczy­ma, gdybyś czuł nie tylko swoim osamotnionym uczuciem,

lecz jej uczuciem — wówczas, Andrzeju, natura nie budzi­łaby w tobie smutku i niepokoju i nie dostrzegałbyś nawet jej piękna; ona sama radowałaby się i śpiewała, wtóro­wałaby twoim hymnom, bo ty właśnie dałbyś jej, niemej, mowę!

Szubin wstał pośpiesznie i przeszedł się tam i z po­wrotem. Biersieniew natomiast pochylił głowę i twarz jego okrył lekki rumieniec.

Niezupełnie się z tobą zgadzam — zaczął. —Nie zawsze natura napomyka nam... o miłości. (Słowo to wy­powiedział nie od razu). Natura również nam grozi: przy­pomina o straszliwych... tak, o niezgłębionych tajemnicach. Czyż nie ona nas pochłonie, czyż nie pochłania nas bez­ustannie? W niej — Życie, w niej — Śmierć. Śmierć przemawia w niej równie donośnie jak Życie.

Iw miłości tkwi Życie i Śmierć — przerwał Szubin.

Gdy na przykład wiosną — ciągnął dalej Biersie­niew — stoję w lesie, w zielonym zagajniku, gdy marzą mi się romantyczne dźwięki rogu Oberona (Biersieniew za­wstydził się nieco, wymawiając te słowa), czyż i to...

Pragnienie miłości, pragnienie szczęścia, nic wię­cej! — podchwycił Szubin. — I ja znam te dźwięki, i ja znam owo roztkliwienie i oczekiwanie, które spływa na duszę w cieniach lasu, w jego gęstwinie, lub wieczorem, na otwartym polu, gdy zachodzi słońce i za krzakami rzeka dymi mgłą. Ale od lasu i od rzeki, od ziemi i od nieba, od każdego obłoczka, od każdej trawki oczekuję, pragnę szczę­ścia, we wszystkim wyczuwam jego bliskość, słyszę jego zew! „Bóg mój, Bóg jasny i wesoły!” Tak niegdyś zacząłem jeden wiersz; przyznaj, że to doskonałe pierwsze zdanie,

lecz drugiego jakoś żadną miarą nie mogłem dorobić. Szczęścia! Szczęścia! póki życie nie przeminęło, póki ciało jest nam posłuszne, póki nie idziemy z góry, lecz pod górę! Do licha! — ciągnął dalej Szubin z nagłym zapałem — jesteśmy młodzi, nie potwory, nie głupcy; zdobędziemy sobie szczęście!

Potrząsnął czupryną i pewnym, wyzywającym niemal wzrokiem spojrzał w górę, na niebo. Biersieniew popatrzył na niego.

Czyż nie ma nic wyższego nad szczęście? — rzekł

dcho.

Na przykład? — spytał Szubin i zamilkł.

Na przykład ja i ty jesteśmy, jak mówisz, młodzi i obaj zapewne przyzwoici; każdy z nas pragnie szczęścia dla siebie... Czy jednak to słowo „szczęście” jest czymś, co by nas obu złączyło, rozpłomieniło, zmusiło do podania sobie pomocnej ręki? Czy to nie egoistyczne, chcę powiedzieć, dzielące ludzi słowo?

A czy ty znasz takie słowa, co łączą?

Tak, i jest ich niemało; znasz je również.

Jakież to słowa?

Choćby sztuka—jesteś przecież artystą—ojczy­zna, nauka, wolność, sprawiedliwość.

A miłość? — spytał Szubin.

I miłość jest słowem, co łączy; lecz nie owa miłość, której teraz pożądasz: nie miłość-upojenie, lecz miłość- -ofiara.

Szubin nachmurzył się.

To dobre dla Niemców; ja chcę kochać dla siebie; chcę być numerem pierwszym.

Numerem pierwszym—powtórzył Biersieniew.—

A mnie się zdaje, że wybrać numer drugi — to właśnie cel naszego życia.

Jeśli wszyscy pójdą za twoją radą — z żałosnym grymasem rzekł Szubin — nikt na ziemi nie skosztuje ananasów: wszyscy będą je proponować innym.

To znaczy, że ananasy są niepotrzebne; a zresztą nie lękaj się — zawsze znajdą się tacy, którzy nawet chleb odejmą innym od ust.

Obaj przyjaciele zamilkli.

Znów spotkałem w tych dniach Insarowa — zaczął Biersieniew. — Zaprosiłem go do siebie; chcę ko­niecznie poznać go z tobą... i z rodziną Stachowów.

Cóż to za Insarow? Ten Serb czy Bułgar, o któ­rym mi mówiłeś? Ten patriota? Czyżby to on wmówił w ciebie te wszystkie filozoficzne myśli?

Być może.

Jakieś niezwykłe indywiduum, co?

Tak.

Mądry? Utalentowany?

Mądry?... Tak. Utalentowany? Nie wiem, nie zdaje mi się.

Nie? Cóż więc w nim jest godnego uwagi?

Zobaczysz sam. A teraz myślę, że czas wracać. Anna Wasiliewna zapewne już nas oczekuje. Któraż to godzina?

Trzecia. Chodźmy. Jak duszno! Ta rozmowa rozpaliła mi krew. Miałeś i ty swoją chwilę... Nie na próżno jestem artystą; spostrzegam wszystko. Przyznaj się: intere­suje cię jakaś kobieta?...

Szubin chciał spojrzeć Biersieniewowi prosto w oczy, lecz ten odwrócił się i ruszył spod lipy. Szubin poszedł za

nim, zamaszyście i z wdziękiem stąpając swymi małymi nóżkami. Biersieniew poruszył się niezdarnie, wysoko pod­nosząc przy tym ramiona i wyciągając szyję: a mimo to robił wrażenie człowieka solidniejszego niż Szubin, rzekłbym, że wyglądał bardziej na dżentelmena, gdyby to słowo nie było u nas tak stiywializowane.

II

Młodzieńcy zeszli ku rzece i ruszyli wzdłuż jej brzegu- Od wody wiało świeżością i cichy plusk drobnych fal pieścił ucho.

Jeszcze raz bym się wykąpał—rzekł Szubin—ale boję się spóźnić. Spójrz na rzekę: zupełnie jakby nas ku sobie wabiła. Starożytni Grecy uznaliby ją za nimfę. Lecz my nie jesteśmy Grekami, o nimfo! Jesteśmy gruboskórni Scytowie.

My mamy rusałki — zauważył Biersieniew.

Daj spokój ze swymi rusałkami. Na cóż mnie, rzeźbiarzowi, owe twory zastraszonej, ubogiej wyobraźni, te obrazy zrodzone w zaduchu chaty, w mroku nocy zimo­wych? Trzeba mi światła, przestrzeni... Kiedyż, na miły Bóg, pojadę do Włoch? Kiedy...

Chcesz powiedzieć do Małorosji?

Wstydziłbyś się wymawiać mi bezmyślne głup­stwo, którego i tak gorzko żałuję. Istotnie, postąpiłem jak dureń: zacna Anna Wasiliewna dała mi pieniądze na podróż do Włoch, ja zaś powędrowałem do chochłów na kluski...

Nie kończ, proszę cię — przerwał Biersieniew.

A jednak powiem ci, że te pieniądze nie poszły na mame. Znalazłem tam takie typy, zwłaszcza kobiece... Przyznaję, rozumie się: poza Włochami nie masz zbawienia!

Pojedziesz do Włoch — rzekł nie odwracając się ku niemu Biersieniew — i nic nie zrobisz! Będziesz tylko wciąż machał skrzydłami i nie wzlecisz... Znamy takich!

Stawasser jednak wzleciał... I nie on jeden. A jeśli nie wzlecę — to znak, żem pingwin morski, bez skrzydeł. Duszno mi tu, chcę do Włoch — ciągnął dalej Szubin —

tam słońce, tam piękno.

W tej chwili na ścieżce, którą szli przyjaciele, ukazała się młoda dziewczyna w szerokim kapeluszu słomkowym, z różową parasolką na ramieniu.

Ach, cóż ja widzę? I tu idzie nam na spotkanie piękno. Skromny artysta wita uroczą Zoję! — wykrzyknął nagle Szubin, teatralnie machnąwszy kapeluszem.

Młoda dziewczyna, do której skierowany był ten okrzyk, zatrzymała się, pogroziła palcem i gdy obaj przyja­ciele zrównali się z nią, przemówiła dźwięcznym głosikiem, miękko wymawiając „r”.

Czemuż to panowie nie wracają na obiad? Na­kryto już do stołu.

Co słyszę? — klasnąwszy w ręce rzekł Szubin — czy doprawdy pani, zachwycająca Zojo, zdecydowała się w taki upał nas szukać? Czy tak mam zrozumieć znaczenie pani słów? Proszę powiedzieć, czy tak? Albo nie, lepiej niech pani nie mówi: skrucha zabije mnie na miejscu.

Ach, proszę przestać, Pawle Jakowlewiczu — nie bez irytacji odparła dziewczyna—dlaczego nigdy nie mówi pan ze mną poważnie? Rozffnięwam się — dodała z kokie­teryjną minką i

Nie rozgniewa się pani na mnie, idealna Zojo Nikitiszno; nie zechce mnie pani strącić w mroczną otchłań obłędnej rozpaczy. A mówić poważnie nie umiem, bo nie jestem poważnym człowiekiem.

Dziewczyna wzruszyła ramionami i zwróciła się do Biersieniewa:

Zawsze taki sam: traktuje mnie jak dziecko, a ja skończyłam już osiemnaście lat. Jestem już dorosła.

O, Boże! — jęknął Szubin wywracając oczy, Biersieniew zaś uśmiechnął się w milczeniu»

Dziewczyna tupnęła nóżką.

Pawle Jakowlewiczu! Rozgniewam się... Hélène wyszła ze mną — mówiła dalej — lecz została w ogrodzie. Zlękła się upału, a ja się nie boję. Chodźmy.

I ruszyła naprzód ścieżką, kołysząc lekko za każdym krokiem cienką kibicią i odgarniając z twarzy ładniutką rączką, odzianą w czarną mitynkę, miękkie, długie loki.

Przyjaciele poszli za nią ( Szubin to przyciskał ręce do serca, to wznosił je nad głowę) i po chwili znaleźli się przed jedną z tych licznych letnich will, które otaczają Kuncowo. Niewielki drewniany domek z facjatką, pomalowany na różowo, stał w ogrodzie i jakoś naiwnie wyzierał spoza zieleni drzew. Zoja pierwsza otworzyła furtkę, wbiegła do ogrodu i zawołała: — Przyprowadziłam wędrowców! — Młoda dziewczyna o bladej, wyrazistej twarzy wstała z ław­ki w pobliżu dróżki, a na progu domu ukazała się dama w jedwabnej, liliowej sukni i wznosząc nad głową dla ochrony przed słońcem wyszywaną batystową chustkę, uśmiechnęła się leniwie i marząco.

Anna Wasiliewna Stachów* z domu Szubin, liczyła lat siedem, gdy została zupełną sierotą i spadkobierczynią dość znacznego majątku. Krewnych miała zarówno bardzo boga­tych, jak i bardzo biednych; biednych — ze strony ojca, bogatych — ze strony matki; był to senator Wołgin oraz książęta Czikurasow. Książę Ardalion Czikurasow, nazna­czony opiekunem sieroty, umieścił "ją w Moskwie na naj­lepszej pensji, kiedy zaś ukończyła nauki, wziął ją do sie­bie. Książę prowadził dom otwarty i zimą wydawał bale. Przyszły mąż Anny, Mikołaj Artemiewicz Stachów, podbił jej serce na jednym z owych balów, na którym była w „prześlicznej różowej sukni i miała koafiurę z maleńkich róż’*. Zachowała na pamiątkę tę koafiurę. Stachów, syn dymisjonowanego kapitana, rannego w roku 1812 i nagro­dzonego dobrą posadą w Petersburgu — po skończeniu lat szesnastu wstąpił do szkoły junkrów i dostał się do gwardii. Był przystojny, dobrze zbudowany i uważany za najświet­niejszego bodaj kawalera na wieczorynkach w nie najwyż­szych sferach towarzyskich, na których przeważnie bywał; droga do wielkiego świata była dla niego zamknięta. Za młodu miał dwa marzenia: zostać fligiel-adiutantem i ko­rzystnie się ożenić; z pierwszym marzeniem pożegnał się prędko, więc tym mocniej trzymał się drugiego. Toteż każdej zimy jeździł do Moskwy. Mówił dobrze po francu­sku i miał opinię filozofa, ponieważ nie hulał. Gdy był jeszcze tylko podchorążym, lubił uparcie dysputować, na przykład, czy można w ciągu całego życia objechać kulę ziemską, czy można się dowiedzieć, co się dzieje na dnie morskim i zawsze trwał w przekonaniu, że nie można.

Mikołaj Artemiewicz skończył dwadzieścia pięć lat, gdy „upolował sobie” Annę Wasiliewnę; podał się do dymisji i pojechał na wieś gospodarować. Życie wiejskie niebawem go znudziło, majątek zaś był czynszowy; za­mieszkał w Moskwie, w domu żony. W młodości nie upra­wiał żadnych gier, teraz natomiast zapalił się do lotto, gdy zaś zabroniono lotto, do jerałasza. W domu nudził się; nawiązał stosunek z pewną wdową niemieckiego pochodze­nia i spędzał u niej wszystek czas. W lecie 1853 roku nie pojechał do Kuncowa: został w Moskwie, niby dla kuracji wodami mineralnymi, w istocie zaś, żeby nie rozstawać się ze swoją wdową. I z nią zresztą rozmawiał mało, a najczę­ściej dysputował o tym, czy można przepowiedzieć pogodę itp. Pewnego razu ktoś nazwał go frondeur*3 nazwa ta spodobała mu się niezmiernie. „TakSs myślał z zadowole­niem opuszczając kąciki ust i bujając się na krześle — niełatwo mi dogodzić: nie dam się wystrychnąć na dudka”. Fronda Mikołaja Artemiewicza polegała na tym, że gdy usłyszał na przykład słowo „nerwy”, pytał: „A cóż to takiego nerwy?”, albo gdy kto wspominał w jego obecności

o zdobyczach astronomii, odpowiadał: „Więc pan wierzy w astronomię?” Kiedy zaś chciał ostatecznie pognębić przeciwnika, mówił: „Wszystko to tylko frazesy!” Przyznać należy, że wielu rozmówcom argumenty tego rodzaju wyda­wały się (i do dziś się wydają) nie do odparcia; lecz Mikołaj Artemiewicz nie domyślał się nawet, że Augustyna Chri- stianowna w listach do kuzynki, Teodolindy Petersilius, nazywała go: mein Pinselchen*.

Anna Wasiliewna, żona Mikołaja Artemiewicza, była maleńka, szczuplutka, o delikatnych rysach, skłonna do wzruszeń i smutku. Na pensji interesowała się muzyką i czytywała romanse, potem wszystko to zarzuciła, zaczęła się stroić — lecz i to minęło; zajęła się wychowaniem córki, i to ją znużyło, oddała więc dziecko w ręce guwernantki; skończyło się na tym, że tylko się smuciła i wciąż żyła w we­wnętrznym niepokoju. Narodziny Heleny podkopały jej zdrowie i nie mogła już mieć więcej dzieci; mąż robił aluzje do tej okoliczności usprawiedliwiając swą znajomość z Augu­styną Christianowną. Niewierność męża bardzo martwiła Annę Wasiliewnę; boleśnie dotknęło ją zwłaszcza to, że mąż w podstępny sposób darował pewnego razu swej Niemce parę siwych koni z jej własnej, Anny Wasiliewny, stadniny. W oczy nie robiła mu nigdy wyrzutów, lecz ukradkiem skar­żyła się na niego po kolei wszystkim w domu, nawet córce. Anna Wasiliewna nie lubiła bywać w świede; sprawiało jej przyjemność, gdy ktoś ją odwiedzał i o czymkolwiek opo­wiadał, w samotności ogarniała ją natychmiast melancholia. Serce miała miękkie i kochające: życie przemełło ją szybko.

Szubin był jej dalekim krewnym. Ojciec jego był urzędnikiem w Moskwie. Bracia wstąpili do korpusu kade­tów, on, jako najmłodszy, delikatnej budowy dała, ulubie­niec matki, pozostał w domu. Postanowiono, że skończy uniwersytet, i z trudem przepchnięto go przez gimnazjum. Od wczesnej młodości zdradzał zamiłowanie do rzeźby; ociężały senator Wołgin zobaczył pewnego razu u jednej z ciotek pięknie wyrzeźbioną statuetkę (Szubin miał wtedy lat szesnaście) i zapowiedział, że gotów jest popierać ów młodociany talent. Nagła śmierć ojca omal nie zmieniła całej przyszłośd młodzieńca. Senator, protektor talentów,

podarował mu gipsowe popiersie Homera — i na tym po­przestał; lecz Anna Wasiliewna pomogła pieniędzmi i Szu­bin, z trudem co prawda, licząc lat dziewiętnaście dostał się na uniwersytet, na wydział medycyny. Paweł nie miał naj­mniejszego pociągu do medycyny, lecz przy obowiązującym wówczas kontyngencie studentów nie mógł się dostać na inny fakultet; spodziewał się przy tym poduczyć anatomii. Nie poduczył się jednak anatomii, nie przeszedł na drugi rok i nie doczekawszy egzaminów wystąpił z uniwersytetu, by całkowicie poświęcić się swemu powołaniu. Pracował pilnie, lecz z przerwami; włóczył się po okolicach Moskwy, lepił z gliny i rysował portrety wiejskich dziewcząt, sty­kał się z różnymi osobnikami, młodymi i starymi, wyższej i niższej kondycji, z włoskimi formierzami i rosyjskimi artystami, o akademii nie chciał nawet słyszeć i nie uznawał żadnego z profesorów. Naprawdę miał talent: niebawem zaczął być znany w Moskwie. Matka jego, paryżanka, z dobrej rodziny, rozumna, poczciwa kobieta, nauczyła go francuskiego, czuwała nad nim, troszczyła się o niego dniem i nocą, był jej dumą; umierając młodo na gruźlicę uprosiła Annę Wasiliewną, by się nim zaopiekowała. Skończył już wtedy dwadzieścia lat. Anna Wasiliewna spełniła ostatnie życzenie umierającej. Szubin zajmował niewielki pokój w oficynie dworku.

IV

Chodźmy wreszcie jeść, chodźmy — powiedziała żałos­nym głosem gospodyni i wszyscy udali się do jadalni. — Usiądź przy mnie, Zoé—mówiła dalej — ty, Hélène, zajmij

się gościem, a ty, Paul, proszę, nie dokazuj i nie drażnij Zoé. Głowa mnie dziś boli...

Szubin znów zwrócił oczy ku niebu; Zoé odpowie­działa mu półuśmiechem. Owa Zoé, czyli mówiąc ściśle, Zoja Nikitiszna Müller, była to milutka, pulchniutka, troszkę zezowata blondynka, rosyjska Niemeczka, z roz­dwojonym na końcu noskiem i czerwonymi maleńkimi wargami, Śpiewała dość ładnie rosyjskie romanse, wpraw­nie wygrywała na fortepianie różne wesołe, to znów senty­mentalne kawałki; ubierała się z gustem, lecz jakoś zbyt po dziecinnemu i już zanadto schludnie. Anna Wasiliewna wzięła ją na pannę do towarzystwa dla córki i prawie wciąż trzymała przy sobie. Helena nie skarżyła się na to: nie wie­działa zupełnie, o czym mówić z Zoją, gdy zostawały same.

Obiad trwał dość długo; Biersieniew rozmawiał z He­leną o życiu uniwersyteckim, o swych zamiarach i nadzie­jach; Szubin słuchał i milczał, jadł z przesadną łapczy­wości ą, z rzadka rzucając komicznie smętne spojrzenia na Zoję, która odpowiadała mu wdąż jednakowo flegmatycz­nym uśmieszkiem. Po obiedzie Helena, Szubin i Biersie­niew poszli do ogrodu; Zoja ścigała ich wzrokiem i z lekka wzruszywszy ramionami, siadła do fortepianu. Anna Wasi­liewna zapytała wprawdzie:

Dlaczego pani również nie idzie na przechadz­kę? — ale nie czekając na odpowiedź, dodała: — Proszę mi zagrać coś smutnego...

La dernière pensée de Weber?* — zapytała Zoja.

Ach, tak, Webera — rzekła Anna Wasiliewna, usadowiła się w fotelu i łza zabłysła na jej rzęsach.

Helena zaprowadziła tymczasem obu przyjaciół do akacjowej altanki, z drewnianym stolikiem pośrodku i ła­weczkami. Szubin obejrzał się, podskoczył kilkakrotnie i powiedziawszy szeptem: —Proszę zaczekać! —pobiegł do swego pokoju, przyniósł kawał gliny i zaczął lepić figurkę Zoi, kręcąc głową, mrucząc i chichocząc.

Znów stare żarty — rzekła Helena patrząc na jego pracę i zwróciła się w stronę Biersieniewa, prowadząc dalej zaczętą z nim przy obiedzie rozmowę.

Stare żarty! — powtórzył Szubin. — Tó niewy­czerpany temat. Ona dziś zwłaszcza wyprowadza mnie z cierpliwości.

A to czemu? — spytała Helena. — Myślałby kto, że pan mówi o jakiejś złośliwej, przykrej staruszce. Ład- niutka, młoda dziewczyna...

Oczywiście—przerwał jej Szubin—jest ładniut- ka, nawet bardzo; jestem pewien, że każdy przechodzień, ujrzawszy ją, natychmiast musi pomyśleć: oto z kim byłoby doskonale... zatańczyć polkę; jestem również pewien, że ona wie o tym dobrze i że to sprawia jej przyjemność... Po co te wstydliwe minki, ta skromność? No, ale przecież pani wie, co chcę powiedzieć—dodał przez zęby. —Zresztą jest pani teraz zajęta czym innym.

I miażdżąc figurkę Zoi, Szubin zaczął pośpiesznie i jakby z irytacją ugniatać glinę.

A więc pragnąłby pan zostać profesorem? —• spytała Helena Biersieniewa.

Tak — odparł wciskając między kolana swoje czerwone ręce. — To moje ulubione marzenie. Oczywiście, zdaję sobie doskonale sprawę ze wszystkiego, czego mi brak, aby stać się godnym tak wysokiego... chcę powie­

dzieć, że jestem zbyt słabo przygotowany; lecz mam nadzieję, iż otrzymam pozwolenie na wyjazd za grani­cę; pobędę tam trzy, cztery lata, jeśli trzeba, i wów­czas...

Urwał, spuścił głowę, po czym szybko podniósł oczy i uśmiechając się z zakłopotaniem, poprawił włosy. Gdy Biersieniew rozmawiał z kobietą, mqwil jeszcze wolniej i niewyraźniej niż zwykle.

Pragnie pan być profesorem historii? — spytała Helena.

Tak, lub filozofii — dodał zniżając głos — jeśli to będzie możliwe.

On już. teraz zna filozofię jak diabli — zauważył Szubin wyrzynając paznokciem głębokie rysy w glinie. — Po co mu zagranica?

I będzie pan zupełnie zadowolony ze swej sytua­cji? — spytała Helena opierając się na łokciu i patrząc mu prosto w twarz.

Najzupełniej, Heleno Nikołajewno, najzupełniej. Czyż może być piękniejsze powołanie? Niech pani tylko pomyśli: pójść^w ślady Timofieja Nikołajewicza... Sama myśl o podobnej pracy napełnia mnie radością i trwogą, tak... trwogą, bo zdaję sobie sprawę, jak ograniczone są moje siły. Zmarły mój ojciec błogosławił mnie na tę drogę. Nie zapomnę nigdy jego ostatnich słów.

Ojciec pański zmarł tej zimy?

Tak, w Jutym.

Mówią — ciągnęła dalej Helena — że pozostawił w rękopisie znakomite dzieło, czy to prawda?

Tak, prawda. To był niezwykły człowiek. Poko­chałaby go pani, Heleno Nikołajewno.

Jestem tego pewna. A cóż jest treścią tego dzieła?

Treść tego dzieła trochę trudno wypowiedzieć w kilku słowach. Ojciec mój był bardzo uczony, był szellingistą, używał wyrażeń nie zawsze zrozumiałych...

Andrzeju Pietrowiczu —przerwała mu Helena — proszę mi wybaczyć moje nieuctwo: co to znaczy szel- lingista?

Biersieniew uśmiechnął się nieznacznie.

Szellingistą — to zwolennik Schellinga, filozofa niemieckiego; na czym zaś polega nauka Schellinga...

Andrzeju Pietrowiczu! — wykrzyknął nagle Szu­bin — na miłość boską! Czy nie masz czasem zamiaru wygłosić dla Heleny Nikołajewny wykładu o Schellingu? Zlituj się!

Wcale nie wykład — zamruczał Biersieniew i za­czerwienił się — chciałem tylko...

A czemuż by nie wykład — zauważyła Helena. — I mnie, i panu, Pawle Jakowlewiczu, bardzo przydadzą się wykłady.

Szubin wlepił w nią oczy i nagle zachichotał.

Czemu się pan śmieje? —I spytała chłodno i prawie szorstko.

Szubin zamilkł.

No, dobrze, niech się pani nie gniewa — rzekł po chwili. — Przepraszam, ale doprawdy, cóż to za pomysł, na miły Bóg, teraź, przy takiej pogodzie, pod tymi drzewami, pozprawiać o filozofii? Lepiej porozmawiajmy o słowikach, różach, młodych oczach i -uśmiechach.

Tak; i o francuskich romansach, o kobiecych szmatkach — dodała Helena.

A choćby i o szmatkach — odparował Szubin — jeśli są piękne.

Przypuśćmy! Lecz jeśli my nie mamy ochoty mówić o szmatkach? Pan nazywa siebie wolnym artystą, dlaczego nastaje pan na wolność innych? Niech mi wolno będzie pana zapytać, czemu mając takie poglądy napada pan na Zoję? Z nią doskonale można mówić o różach i szmatkach.

Ach, więc to tak!... — zaczął wzburzony. — Rozumiem tę aluzję; odsyła mnie pani do niej, Heleno Nikołajewno! Innymi słowy, jestem tu zbyteczny?

Nie zamierzałam pana odsyłać.

Chce pani powiedzieć—mówił dalej zapalczywie Szubin — że nie wart jestem innego towarzystwa, że pa­sujemy do siebie, że jestem równie pusty, płytki i bez­myślny jak ta ckliwa Niemeczka? Czyż nie tak?

Helena ściągnęła brwi.

Nie zawsze miał pan o niej takie zdanie — za­uważyła.

Ach, więc to wymówka, robi mi pani teraz wymów­ki! — zawołał Szubin. — Tak, nie ukrywam, była chwila, kiedy te świeże, pospolite policzki... Lecz gdybym ja chciał odpowiedzieć wymówką i przypomnieć pani... Żegnam — dodał nagle — gotów jestem nagadać głupstw.

I uderzywszy ręką po ulepionej w kształcie głowy glinie, wybiegł z altanki i poszedł do swego pokoju.

Dziecko — rzekła Helena patrząc za odchodzą­cym.

Artysta — z łagodnym uśmiechem powiedział Biersieniew. — Wszyscy artyści są tacy. Należy im wyba­czyć kaprysy. To ich prawo.

Tak — odparła Helena — lecz Paweł niczym jeszcze nie zdobył sobie tego prawa. Cóż on dotychczas zrobił? Proszę mi podać ramię, przejdziemy się aleją. Przeszkodził nam. Mówiliśmy o pracy pańskiego ojca.

Biersieniew pod rękę z Heleną poszli do ogrodu, lecz rozpoczęta i zbyt wcześnie przerwana rozmowa już się nie nawiązała; Biersieniew zaczął znowu mówić o powołaniu profesora, o przyszłej swojej działalności. Szedł powoli, obok Heleny, niezgrabnie stąpał, niezgrabnie podtrzymy­wał jej rękę, potrącał ją czasem ramieniem i ani razu na nią nie spojrzał; mówił za to płynnie, choć niezupełnie swobod­nie, mówił po prostu i ściśle, a w jego spojrzeniu, z wolna błądzącym po pniach drzew, po piasku ścieżki, po trawie, palił się blask szlachetnych uczuć, w spokojnym zaś głosie drgała radość człowieka, który ma świadomość, że udało mu się wypowiedzieć swoje myśli przed drugim, bliskim mu człowiekiem. Helena słuchała uważnie i na pół ku niemu zwrócona nie odrywała wzroku od jego z lekka pobladłej twarzy i dobrych, przyjaznych oczu, choć unikały one spotkania z jej oczyma. Dusza Heleny otwierała się z wolna, coś tkliwego, sprawiedliwego, dobrego ni to wpływało w jej serce, ni to w nim wyrastało.

V

Szubin do samego wieczora nie opuszczał swojego pokoju. Ściemniało już całkiem, niepełny księżyc stał wysoko na niebie, zbielała Droga Mleczna i zamigotały gwiazdy, gdy Biersieniew, pożegnawszy się z Anną Wasiliewną, Heleną

i Zoją, podszedł do drzwi pokoju przyjaciela. Były zamknię­te, więc zastukał.

Kto tam? — rozległ się głos Szubina.

To ja — odrzekł Biersieniew.

' Czego chcesz?

Wpuść mnie, Pawle, dość kaprysów, jak ci nie wstyd?

Nie kapryszę, śpię i widzę we śnie Zoję.

Dosyć, proszę cię. Nie jesteś dzieckiem. Wpuść mnie. Muszę z tobą pogadać.

Nie dość się nagadałeś z Heleną?

Dobrze już; wpuść mnie.

Szubin odpowiedział udanym chrapaniem. Biersie­niew wzruszył ramionami i poszedł do siebie.

Noc była ciepła i dziwnie jakoś milcząca, jak gdyby wszystko wokół nasłuchiwało, i czuwało; i Biersieniew, owiany nieruchomą mgłą, mimo woli zatrzymywał się

i również nasłuchiwał. Lekki szmer, podobny do szelestu sukni kobiecej, rozlegał się czasami w koronach pobliskich drzew i wywoływał w Biersieniewie słodkie i trwożne uczucie jakiegoś lęku; mrowie przebiegało po jego policz­kach, w oku stawała chłodna łza: pragnął stąpać niedo­słyszalnym krokiem, kryć się, skradać; ostry wiatr wionął na niego z boku — Biersieniew z lekka drgnął i zamarł na miejscu; senny chrabąszcz spadł z gałązki i stuknął

o ziemię; Biersieniew cicho krzyknął: „A!” — i znów się zatrzymał. Lecz pomyślał o Helenie i wszystkie te prze­lotne wrażenia znikły od razu; pozostało tylko ożywcze uczucie nocnego chłodu i nocnej przechadzki — duszę jego wypełnił obraz młodej dziewczyny. Szedł spuściwszy głowę i przypominał sobie jej słowa, pytania... Zdawało mu

się, że słyszy poza sobą odgłos szybkich kroków... Zaczął nasłuchiwać... Ktoś biegł, ktoś go dopędzał — rozległ się nierówny oddech — i nagle tuż przed nim, z czarnego krę­gu cienia rzucanego przez wielkie drzewo, bez czapki na potarganych włosach, blady w świetle księżyca, wynurzył się Szubin.

Rad jestem, że poszedłeś tędy — rzekł z wysił­kiem — całą noc bym nie zasnął, gdybym cię nie dopędził. Daj mi rękę. Przecie idziesz do domu?

Do domu.

Odprowadzę cię.

Lecz jakże tak pójdziesz bez czapki...

To nic. Zdjąłem nawet halsztuk. Ciepło teraz.

Przyjaciele przeszli kilka kroków.

Prawda, że byłem dziś bardzo głupi? — spytał nagle Szubin.

Szczerze mówiąc, tak. Nie mogłem cię zrozumieć. Nigdy cię takim nie widziałem. I cóż cię tak rozgniewało, zlituj się. Jakieś głupstwa?

Hm — mruknął Szubin. — Ty tak mówisz, a dla mnie to nie głupstwa. Widzisz — dodał — muszę ci po­wiedzieć, że ja... że... Myśl o mnie, co ci się podoba... ja... no, cóż? Zakochałem się w Helenie.

Ty, w Helenie?! — powtórzył Biersieniew i przy­stanął.

Tak — ze sztuczną swobodą ciągnął dalej Szu­bin. — Dziwi cię to? Powiem ci więcej. Do dzisiejszego wieczoru mogłem żywić nadzieję, że i ona mnie z czasem pokocha... Ale dziś doszedłem do wniosku, że nie ma celu się łudzić. Zakochała się w innym.

W innym? W kimże?

W kim? W tobie! — zawołał Szubin i uderzył Biersieniewa po ramieniu.

We mnie!

W tobie! — powtórzył Szubin.

Biersieniew cofnął się o krok i znieruchomiał. Szubin

spojrzał na niego przenikliwie.

Dziwisz się? Skromny z ciebie młodzian. Lecz ona cię kocha. Możesz być co do tego spokojny.

Co za bzdury pleciesz! — wyrzekł wreszcie z roz­drażnieniem Biersieniew.

To nie bzdury. A zresztą, cóż my tak stoimy... Chodźmy naprzód. Łatwiej mówić — idąc. Znam ją od dawna, znam dobrze. Nie mogę się mylić. Przypadłeś jej do serca. Był czas, że i ja się jej podobałem; lecz po pierwsze, jestem dla niej zbyt lekkomyślnym młodzieńcem, ty zaś jesteś poważny, osoba moralnie i fizycznie czysta, ty... poczekaj, nie skończyłem, ty jesteś rzetelnym, umiarkowa­nym entuzjastą, prawym przedstawicielem owych kapła­nów nauki, którymi — nie — nie którymi — jakowymi tak słusznie szczyci się klasa średnio zamożne; szlachty rosyjskiej! Po wtóre zaś, Helena w tych dniach schwytała mnie na gorącym uczynku, gdym całował... ręce Zoi!

Zoi?

-Tak, Zoi! Cóż robić? Ma takie ładne ramiona.

Ramiona?

No, tak, ramiona, ręce, czy tonie wszystko jedno? Helena schwytała mnie na tych igraszkach po obiedzie, a przed obiadem w jej obecności urągałem Zoi... Helena, niestety, nie rozumie, że tego rodzaju sprzeczności są zupełnie naturalne. W tym miejscu tyś się nawinął — ty wierzysz... w co, u licha, ty wierzysz? Rumienisz się,

mieszasz, rozprawiasz o Schillerze, Schellingu (ona prze­cież wciąż szuka ludzi wybitnych), no i zwyciężyłeś; a ja, nieszczęsny, próbuję żartować... lecz... tymczasem...

Szubin rozpłakał się nagle, odszedł na bok, usiadł na ziemi i schwycił się za włosy.

Biersieniew zbliżył się ku niemu.

Pawle — zaczął — co za dzieciństwa? Opamiętaj się. Co cię dziś napadło? Bóg wie jakie bzdury uroiły ci się w głowie i płaczesz. Doprawdy, mam wrażenie, że udajesz.

Szubin podniósł głowę. Łzy błyszczały w świetle księżyca na jego policzkach, ale twarz była uśmiechnięta.

Andrzeju—powiedział —możesz myśleć o mnie, co ci się podoba. Gotów jestem nawet przyznać, że mam w tej chwili atak histerii, ale daję słowo, zakochałem się w Helenie, a Helena kocha ciebie. Obiecałem zresztą odprowadzić cię do domu i dotrzymam obietnicy.

Wstał.

Co za noc! Srebrzysta, ciemna, młoda! Jak dobrze tym, którzy są kochani! Jak im radośnie nie spać! Czy ty będziesz spał, Andrzeju?

Biersieniew nie odpowiedział i przyśpieszył kroku...

Dokąd tak biegniesz? — mówił Szubin. — Wie- rzaj mi, druga taka noc nie powtórzy się w twoim życiu, a w domu czeka na ciebie Schelling. Prawda, oddał ci dziś przysługę. A jednak nie śpiesz się; śpiewaj, jeśli umiesz, śpiewaj jeszcze głośniej; jeśli nie luniesz, zdejm kapelusz, podnieś głowę i uśmiechaj się do gwiazd. Wszystkie patrzą na ciebie, tylko na ciebie: gwiazdy nic innego nie robią, tylko patrzą na zakochanych, dlatego są tak urocze... A ty jesteś przecie zakochany, Andrzeju?... Nie odpowiadasz mi... Czemu mi nie odpowiadasz? — ciągnął dalej Szu­

bin. — O, jeśli czujesz się szczęśliwy — milcz, milcz! Ja plotę trzy po trzy, bo jestem nieszczęśliwy, niekochany, kuglarz, artysta, błazen; lecz jakież niewymowne upojenia czerpałbym z tych nocnych powiewów, pod tymi gwiazda­mi, pod tymi diamentami — gdybym wiedział, że jestem kochany!... Biersieniew, czy jesteś szczęśliwy?

Biersieniew wciąż milczał i szedł szybko równą drogą. Przed nim, wśród drzew, zamigotały światła letni­ska, gdzie mieszkał; składało się ono może z dziesięciu niewielkich will. ISfa samym jego skraju, na prawo od drogi, pod dwiema rozłożystymi brzozami, znajdował się sklepik; wszystkie jego okna były już zamknięte, lecz szeroka smuga światła wachlarzowato padała z otwartych drzwi na zdepta­ną trawę i szła w górę po pniach drzew, jaskrawo oświetlając białawe spody gęstych liści. Dziewczyna, z wyglądu podob­na do pokojówki, stała w sklepiku odwrócona plecami do drzwi i targowała się z właścicielem; spod czerwonej chustki, którą narzuciła na głowę i przytrzymywała gołą ręką u podbródka, ledwie widać było okrągły policzek i de­likatną szyję. Młodzieńcy weszli w smugę światła... Szubin zajrzał do wnętrza sklepiku, zatrzymał się i krzyknął: — Annuszka! — Dziewczyna szybko się odwróciła. Ujrzeli miłą, nieco szeroką, lecz świeżą twarz, o czarnych, weso­łych oczach i czarnych brwiach. —Annuszka! —powtórzył Szubin. Dziewczyna przyjrzała mu się, zlękła się, zawsty­dziła i nie kończąc zakupów zbiegła z ganku, zręcznie prześliznęła się bokiem i oglądając się ukradkiem, poszła drogą na lewo. Sklepikarz, człowiek otyły i obojętny na wszystko na świecie; jak wszyscy drobni kupcy podmiejscy, chrząknął i ziewnął, Szubin zaś zwrócił się do Biersienie- wa mówiąc: — To... to... widzisz... mam tu znajomych...

i właśnie u nich... ale nie myśl czasem... — i nie kończąc zdania pobiegł za uciekającą dziewczyną.

Otrzyj przynajmniej łzy — zawołał za nim Bier- sieniew nie mogąc pohamować śmiechu. Ale gdy wrócił do domu, twarz miał niewesołą; nie śmiał się już. Nie wierzył ani na chwilę w to, co mu powiedział Szubin, lecz wypowie­dziane przez niego słowa zapadły mu głęboko w duszę. „Paweł plótł głupstwa—myślał — lecz ona... kiedyś, bądź co bądź, pokocha... Kogo pokocha?”

W pokoju Biersieniewa stał fortepian, niewielki i nie­nowy, lecz o miękkim, przyjemnym, choć niezbyt czystym tonie. Biersieniew usiadł i zaczął brać akordy. Jak wszyscy rosyjscy szlachcice, uczył się w młodości muzyki i jak wszyscy prawie, grał bardzo źle; lecz muzykę kochał na­miętnie. Właściwie kochał w niej nie kunszt, nie formy, w których się muzyka wyraża (symfonie, sonaty, a nawet opery napawały go smutkiem), lecz jej żywioł; kochał te smętne i słodkie, nieokreślone i wszechogarniające wraże­nia, które budzi w duszy harmonia i modulacja dźwięków. Przeszło godzinę nie odrywał się od fortepianu, wielekroć brał jedne i te same akordy, niezręcznie poszukując nowych, zatrzymując się i zamierając na zmniejszonych septymach. W sercu czuł tęsknotę, oczy niejednokrotnie napełniały się łzami. Nie wstydził się ich; płakał w ciemnościach. „Paweł ma słuszność — myślał — przeczuwam, że ten wieczór się nie powtórzy”. Wreszcie wstał, zapalił świeczkę, narzucił szlafrok, zdjął z półki drugi tom Historii Hohenstaufów Raumera i dwukrotnie westchnąwszy pogrążył się w czy­taniu.

Tymczasem Helena wróciła do swego pokoju, usiadła przy otwartym oknie i wsparła głowę na ręku. Stało się to już jej zwyczajem, by co wieczór przepędzać kwadrans w oknie swego pokoju. Rozmawiała wtedy sama z sobą, zdawała sobie rachunek z minionego dnia, Helena skończyła nie­dawno dwadzieścia lat. Wzrostu była wysokiego, twarz miała smagłą i bladą, oczy wielkie, szare, pod regularnymi łukami brwi, otoczone drobniutkimi piegami, czoło i nos zupełnie proste, usta zaciśnięte i dość wydatny podbródek. Ciemnoblond włosy, zaplecione w warkocz, spadały nisko na delikatną szyję. W całej jej postaci, w wyrazie twarzy skupionym i nieco lękliwym, w jasnym, lecz zmiennym spojrzeniu, w jakby wymuszonym uśmiechu, w cichym, nierównym głosie było coś nerwowego, naelektryzowane- go, coś porywczego i niespokojnego, słowem, coś, co nie wszystkim się podobało, a niektórych nawet odpychało. Ręce miała wąskie, różowe, o długich palcach, stopy również wąskie; chodziła szybko, energicznie, pochylając się trochę do przodu. Rozwijała się również dziwnie: po­czątkowo ubóstwiała ojca, później namiętnie przywiązała się do matki, wreszcie ochłodła dla obojga, zwłaszcza dla ojca. W ostatnich czasach traktowała matkę jak chorą babkę; ojciec zaś, który był z niej dumny, dopóki uchodziła za niezwykłe dziecko, zaczął się jej bać, gdy podrosła, i mó­wił o niej, że to jakaś egzaltowana republikanka, która wrodziła się Bóg wie w kogo. Słabość ją oburzała, głupota budziła w niej gniew, kłamstwa nie'wybaczała „na wieki wieków”; wymagania jej nie cofały się przed niczym, nawet modlitwy mieszały się niejednokrotnie z wyrzutem. Wy­

starczyło, by ktoś stracił jej szacunek — a wydawała osąd prędko, często zbyt prędko — i człowiek ów przestawał już dla niej istnieć. Wszelkie wrażenia ostro odbijały się w jej duszy: życie jej płynęło niełatwo.

Guwernantka, której Anna Wasiliewna poruczyła „dokończenie” edukacji córki — edukacji, nawiasem mó­wiąc, nawet nie rozpoczętej przez znudzoną damę — była Rosjankę, córką zrujnowanego łapownika, wychowanką instytutu, istotą nader sentymentalną, dobrą i kłamliwą; miała zwyczaj co chwila kochać się w kimś i skończyła na tym, że w pięćdziesiątym roku życia (gdy Helena skończyła siedemnaście lat) wyszła za mąż za jakiegoś oficera, który ją natychmiast porzucił. Guwernantka owa bardzo lubiła literaturę i sama pisywała wierszyki; zachęciła swą pupilkę doczytania, lecz tonie wystarczało Helenie: od dzieciństwa pragnęła działać, czynić dobro; interesowali ją i niepokoili biedni, głodni i chorzy; widywała ich w snach, wypytywała

o nich znajomych; jałmużnę dawała troskliwie, z mimowol­ną powagą, nieomal ze wzruszeniem. Wszystkie prześlado­wane zwierzęta, chude psy podwórzowe, skazane na śmierć kocięta, wróble wyrzucone z gniazda, nawet owady i płazy miały w niej opiekunkę i obrończynię, sama je karmiła, nie brzydziła się nimi. Matka jej w tym nie przeszkadzała, ojciec natomiast oburzał się na córkę za jej wulgarną, jak mówił, czułostkowość i twierdził, że przez te psy i koty nie ma się w domu gdzie ruszyć. — Lenko — wołał niekie­dy — prędzej, pająk wysysa muchę, broń nieszczęśliwej! —

I Lenka przybiegała wzburzona, wyzwalała muthę, odkle- jała jej łapki. —A teraz daj się pokąsać, jeżeliś taka dobra — rzucał ironiczną uwagę ojciec; ale ona go nie słuchała. W dziesiątym roku życia Helena poznała się z dziewczyn­

ką, żebraczką Katią, i w tajemnicy spotykała się z nią w ogrodzie, przynosząc jej łakocie, chustki, dziesiędoko- piejkówki — zabawek Katia nie brała. Siadała obok niej na gołej ziemi, gdzieś w jakimś zakątku za krzakiem pokrzywy; z uczuciem radosnej pokory jadła jej czerstwy chleb, słu­chała jej opowiadań. Katia miała ciotkę, starą i złą, która ją często biła; Katia nienawidziła jej i opowiadała wciąż, jak to ucieknie od ciotki, jak będzie żyć na bożej wolności; z tajonym szacunkiem i lękiem słuchała Helena tych no­wych, nieznanych słów, uważnie patrzyła na Katię i wszy­stko w niej — czarne, bystre, zwierzęce niemal oczy, opa­lone ręce, stłumiony głos, nawet łachmany—wydawało się Helenie czymś niezwykłym, niemal świętym. Wracała do domu i długo potem rozmyślała o nędzarzach, o wolności danej od Boga; myślała, jak to wytnie kij z leszczyny, weźmie torbę i ucieknie z Katią, jak będzie chodziła po drogach w wianku z bławatków: raz widziała Katię w takim wianku. Gdy ktoś z rodziny wchodził wtedy do pokoju, patrzyła na niego spode łba jak dzikuska. Pewnego razu pobiegła w czasie deszczu do Kati i zabłociła sukienkę: ojciec zobaczył ją i nazwał brudasem, chłopką. Zapłoniła się, ogarnął ją lęk i dziwna słodycz. Katia często śpiewała jakąś półdziką piosenkę żołnierską; Helena nauczyła się tej piosenki... Anna Wasiliewna raz ją usłyszała i wybuchnęła oburzeniem.

Skąd wzięłaś to paskudztwo? — spytała.

Helena tylko popatrzyła na matkę i nie odrzekła ani słowa: czuła, że pozwoli raczej rozszarpać się na kawałki, niż wyda swą tajemnicę, i znów słodycz i lęk napełniły jej serce. Znajomość z Katią ciągnęła się zresztą niezbyt długo: bied­na dziewczynka zapadła na febrę i po kilku dniach zmarła.

Helena, dowiedziawszy się o śmierci Kati, była bar­dzo zmartwiona i długo nie mogła spać po nocach. Ostatnie słowa dziewczynki dźwięczały nieustannie w jej uszach

i wdąź się jej zdawało, że ktoś ją wzywa...

A lata biegły, biegły... Szybko i cicho, jak podśnieżne wody, mijała młodość Heleny; z pozoru traciła czas bez­czynnie, lecz w duszy jej toczyła się walka i trwał zamęt. Przyjaciółek nie miała; nie zaprzyjaźniła się z żadną z pa­nien, które bywały u Stachowów. Ręka rodzicielska nigdy nie ciążyła nad Heleną, ągdy ukończyła szesnaście lat, stała się niemal całkowicie niezależna; żyła własnym życiem, lecz było to życie samotne. Dusza jej zapalała się i gasła w samotności, miotała się jak ptak w klatce, choć klatki nie było; nikt jej nie krępował, nikt nie powstrzymywał, lecz ona szamotała się i dręczyła. Czasem nie mogła siebie zro­zumieć, nawet sama siebie' się lękała .^Wszystko, co ją ota­czało, wydawało się jej jak gdyby bezmyślne czy też nie­zrozumiałe. „Jak żyć bez miłości? a kochać nie ma kogo!** — myślała i strachem tchnęło na nią od tych myśli i tych uczuć. Mając lat osiemnaście omal nie umarła na febrę; wstrząśnięty do głębi, choć z natury zdrowy i krzepki jej organizm długo nie mógł uporać się z chorobą. Ostatnie jej ślady wreszcie znikły, lecz ojciec Heleny wciąż nie bez złości rozwodził się o jej nerwach. Przychodziło jej czasem do głowy, że pragnie czegoś, czego nikt nie pragnie, o czym nikt w całej Rosji nie myśli. Cichła potem,1; sama nawet się z siebie śmiała, żyła beztrosko z dnia na dzień, lecz nagle jakaś nienazwana siła, coś, czego nie mogła opanować, bu­dziło się i wrzało w jej duszy, gwałtem rwąc się na zewnątrz. Burza mijała, zmęczone skrzydła zwisały nie zakosztowaw­szy lotu; lecz te porywy nie mijały bez śladu: jakkolwiek

Helena starała się nie zdradzić tego, co się działo w jej duszy, tęsknota wzburzonego serca wyrażała się nawet w jej pozornym spokoju i bliscy jej często wzruszali ramionami, zdumiewali się, nie rozumieli jej „dziwactw”.

Owego dnia, gdy zaczyna się nasza opowieść, Helena dłużej niż zwykle nie odchodziła od okna. Myślała o Bier- sieniewie, o rozmowie, którą z nim prowadziła; podobał się jej; wierzyła w jego uczucia, w czystość jego zamiarów. Nigdy jeszcze nie rozmawiał z nią tak jak tego wieczoru. Przypominała sobie wyraz jego nieśmiałych oczu, jego uśmiech — i sama się uśmiechnęła i zamyśliła, lecz już nie

o nim. Zaczęła wpatrywać się „w noc” przez otwarte okno. Długo spoglądała na ciemne, nisko nawisie niebo; potem wstała, ruchem głowy odrzuciła włosy z twarzy i sama nie wiedząc po co, wyciągnęła ku temu niebu swe obnażone, zziębłe ręce: potem opuściła je, uklękła przed łóżkiem, przycisnęła twarz do poduszki i mimo wszelkich wysiłków, by nie poddać się przepełniającemu ją uczuciu, rozpłakała się jakimiś dziwnymi, pełnymi zdumienia, lecz palącymi łzami.

VII

Nazajutrz o dvyunastej Biersieniew nająwszy powracającego do miasta woźnicę pojechał do Moskwy. Chciał odebrać pieniądze na poczcie, kupić trochę książek, a przy tym pragnął zobaczyć się z Insarowem i pomówić z nim. W czasie ostatnie; rozmowy z Szubinem przyszło mu na myśl, by zaprosić Insarowa na letnisko. Nieprędko go

jednak odnalazł: Insarow przeprowadził się z dawnego mieszkania na nowe, gdzie niełatwo było go odszukać. Mieszkanie to znajdowało się w drugim podwórzu wstręt­nej kamienicy, zbudowanej na wzór domów petersburskich między Arbatem a Powarską. Próżno Biersieniew błąkał się od jednej brudnej oficyny do drugiej, próżno nawoływał stróża lub „kogo bądź”. Stróże nawet w Petersburgu starają się unikać wzroku interesantów, a tym bardziej w Moskwie; nikt więcej nie odezwał się na jego wołanie; tylko ciekawy krawiec, w samej kamizelce i z kłębkiem szarych nici na ramieniu, w milczeniu wychylił z wysokiego lufcika swoją mizerną, nie goloną twarz z podbitym okiem, a czarna, bezroga koza, która wgramoliła się na kupę nawozu, odwró­ciła się ku niemu, beknęła żałośnie i jeszcze żwawiej niż przedtem zaczęła żuć swój pokarm. Wreszcie jakaś kobieta w starej salopie i przydeptanych trzewikach zlitowała się nad Biersieniewem i wskazała mu mieszkanie Insarowa. Biersieniew zastał go w domu. Wynajmował pokój u tego właśnie krawca, który tak obojętnie patrzał z lufcika na kłopoty zabłąkanego przechodnia. Pokój był duży, całkiem niemal pusty, z ciemnozielonymi ścianami, trzema kwadra­towymi oknami, maleńkim łóżkiem w jednym, skórzaną kanapką w drugim kącie oraz z ogromną, tuż pod sufitem wiszącą klatką; w klatce tej był niegdyś słowik. Insarow wstał na spotkanie gościa, gdy tylko ten przestąpił próg, lecz nie zawołał: „A, to pan!” lub: „Ach, mój Boże! Co za los pana sprowadza?” —nie powiedział nawet: „Witam pana”, lecz po prostu uścisnął mu rękę i podprowadził do jedynego w pokoju krzesła.

Niechże pan siada — rzekł, a sam przysiadł na brzegu stołu.

Zastaje pan u mnie wielki nieład—dodał wskazu­jąc na stosy papierów i książek leżące na podłodze — nie urządziłem się jeszcze jak należy. Nie miałem czasu.

Insarow mówił po rosyjsku zupełnie poprawnie, do­bitnie i czysto wymawiając każde słowo; lecz w jego gard­łowym, przyjemnym zresztą głosie dźwięczało coś nie- rosyjskiego. Cudzoziemskie pochodzenie Insarowa (był Bułgarem) jeszcze wyraźniej zaznaczało się w jego powierz­chowności: był to młody człowiek, lat dwudziestu pięciu, szczupły i muskularny, z zapadniętą piersią, z żylastymi rękami; rysy twarzy miał wyraziste, nos garbaty, gładkie czarne włosy o granatowym odcieniu, czoło niewysokie, oczy niewielkie, głęboko osadzone, spoglądające uważnie, i gęste brwi. Gdy się uśmiechał, spod cienkich, surowych, zbyt wyraźnie zarysowanych warg błyskały na chwilę pięk­ne białe zęby. Miał na sobie stary, lecz porządny surducik, zapięty pod szyję.

Dlaczego wyprowadził się pan z dawnego miesz­kania? — zapytał Biersieniew.

Tu jest taniej i bliżej do uniwersytetu.

Lecz teraz przecie wakacje... Że też się panu chce mieszkać latem w mieście! Lepiej było nająć domek na letnisku, gdy już zdecydował się pan na przeprowadzkę.

Insarow nic nie odpowiedział na tę uwagę i poczęsto­wał Biersieniewa fajką mówiąc: — Wybaczy pan, papiero­sów i cygar nie mam.

Biersieniew zapalił.

Ja na przykład — ciągnął dalej — wynająłem domek koło Kuncowa. Bardzo tanio i wygodnie. Mam nawet na piętrze wolny pokój.

Insarow znów nic nie odpowiedział.

Biersieniew zaciągnął się.

‘ — Myślałem więc — rzekł wypuszczając cienką smugę dymu — że gdyby na przykład znalazł się ktoś... choćby pan, tak sobie myślałem... co by zechciał... co by się zgodził zamieszkać tam na górze... jak by to było dobrze! Jak pan sądzi, Dymitrze Nikanoryczu?

Insarow spojrzał na niego swymi niewielkimi oczami.

Proponuje mi pan, bym zamieszkał u pana la letnisku?

Tak, mam tam na górze wolny pokój.

Bardzo panu jestem wdzięczny, Andrzeju Pietro- wiczu, lecz sądzę, że nie pozwolą mi na to moje środki.

Jak to — nie pozwolą?

Nie pozwolą mieszkać na letnisku. Nie mogę opłacać dwóch mieszkań.

Ależ ja... — zaczął Biersieniew i urwał. —Żad­nych kosztów z tego powodu mieć pan nie będzie — ciągnął dalej. — To mieszkanie, przypuśćmy, mógłby pan zatrzy­mać; tam wszystko jest bardzo tanie; można by nawet tak się urządzić, żeby na przykład jadać obiady wspólnie.

Insarow milczał. Biersieniew poczuł się nieswojo.

Niech pan przynajmniej odwiedzi mnie kiedykol­wiek — zaczął po chwili milczenia.—O dwa kroki ode mnie mieszka rodzina, z którą bardzo rad bym pana zaznajomić. Ach, Insarow! Gdyby pan wiedział, jaka tam niezwykła panna! Jest tam również pewien mój bliski przyjaciel, człowiek wielkiego talentu — jestem przekonany, że przy­padlibyście sobie do gustu. (Rosjanin lubi częstować — choćby swoimi znajomymi, gdy nie może czym innym). Doprawdy,niech pan przyjedzie. A jeszcze lepiej, niech pan się do nas przeprowadzi... doprawdy. Moglibyśmy razem

pracować, czytać... Ja, jak panu wiadomo, zajmuję się historią, filozofią. Wszystko to pana interesuje. I książek mam dużo.

Insarow wstał i przeszedł się po pokoju.

Czy zechce mi pan powiedzieć — spytał wresz­cie — ile płaci pan za domek?

Sto rubli srebrem.

A ile tam jest pokoi?

,— Pięć.

A więc według obrachunku należałoby się dwa­dzieścia rubli za pokój.'

Według obrachunku... Ależ na litość boską, ten pokój jest mi zupełnie niepotrzebny. Po prostu stoi pustką.

Być może; lecz proszę mnie wysłuchać — dodał Insarow, stanowczo, a zarazem dobrodusznie skinąwszy głową. — W takim tylko wypadku mogę skorzystać z pań­skiej propozycji, jeśli zgodzi się pan wziąć ode mnie pieniądze według obrachunku. Na zapłacenie dwudziestu rubli stać mnie, tym bardziej że wedle pańskich słów mogę zaoszczędzić na czym innym.

Rozumie się; lecz doprawdy, wstyd mi.

'Nie mogę inaczej, Andrzeju Pietrowiczu.

No, jak pan chce; ależ z pana uparciuch!

Insarow znów nic nie odpowiedział.

Młodzi ludzie wyznaczyli dzień, kiedy Insarow miał się przeprowadzić. Wezwano gospodarza; lecz ten przysłał początkowo córkę, siedmioletnią dziewczynkę w wielkiej pstrej chustce na głowie; wysłuchała uważnie, prawie z przerażeniem wszystkiego, co jej powiedział Insarow, i odeszła w milczeniu; po niej zjawiła się matka, kobieta w ostatnim okresie ciąży, również w chustce na głowie, lecz

maleńkiej. Insarow wyjaśnił jej, że udaje się na letnie mieszkanie pod Kuncowo, ale zatrzymuje pokój i powierza jej opiece swe rzeczy; krawcowa również jakby się przelękła i wyszła. Wreszcie wszedł gospodarz; na razie zdawało się, że wszystko zrozumiał, i tylko rzekł w zamyśleniu: — Koło Kuncowa? — lecz po chwili otworzył nagle drzwi i krzyk­nął: — Zatrzymuje pan pomieszkanie czy jak? — Insarow uspokoił go. — Bo to trza wiedzieć — powtórzył krawiec groźnie i zniknął.

Biersieniew wrócił do domu bardzo zadowolony, że mu się tak powiodło. Insarow odprowadził go do drzwi z uprzejmością mało w Rosji praktykowaną, a gdy został sam, powoli zdjął surdut i zajął się porządkowaniem papierów.

VIII

Tegoż dnia wieczorem Anna Wasiliewna siedziała w saloni­ku; zbierało się jej na płacz. Prócz niej w pokoju był jej mąż oraz niejaki Uwar Iwanowicz Stachów, daleki kuzyn Miko­łaja Artemiewicza, dymisjonowany komet, lat sześćdzie­sięciu, tak otyły, że ledwo się ruszał, o sennych żółtych oczkach i bezbarwnych, grubych wargach na żółtej, nalanej twarzy. Od dnia swej dymisji przebywał stale w Moskwie, utrzymując się z odsetek niewielkiego kapitału pozostawio­nego mu przez żonę, która pochodziła ze stanu kupieckiego. Nie robił nic i wątpić należy, czy kiedykolwiek myślał; jeżeli zaś myślał, to zachowywał owe myśli dla siebie. Raz tylko w życiu coś wytrąciło go z równowagi i okazał jakąś dążność do czynu: przeczytał w gazecie o „kontrbombardonie” —

nowym instrumencie na londyńskiej wystawie powszech­nej — i postanowił sprowadzić ten instrument, wypytywał się nawet, dokąd i przez jakie biuro posłać pieniądze. Uwar Iwanycz nosił obszerny tabaczkowy surdut oraz chustkę na szyi, jadał często i dużo, i jedynie w trudnych okoliczno­ściach, to znaczy zawsze, gdy należało wypowiedzieć jakąś opinię, konwulsyjnie przebierał w powietrzu palcami pra­wej ręki, z początku od wielkiego palca do małego, później odwrotnie, wymawiając z wysiłkiem: „Trzeba by... jakoś tam, tego...”

Uwar Iwanycz siedział w fotelu przy oknie i oddychał z wysiłkiem, Mikołaj Artemiewicz trzymając ręce w kiesze­ni chodził wielkimi krokami po pokoju; na jego twarzy malowało się niezadowolenie.

Zatrzymał się wreszcie i pokiwał głową.

Tak — zaczął — za naszych czasów młodzież inaczej była wychowana. Młodzi ludzie nie pozwalali sobie na mankamenty w grzeczności wobec starszych. (Dźwięk man wymówił przez nos, z francuska). A teraz — patrzę tylko i dziwię się. Być może, nie j a, lecz oni mają słuszność, być może. Lecz bądź co bądź i ja mam swój pogląd na rze­czy — nie urodziłem się przecie głupkiem. Co pan o tym myśli,. Uwarzę Iwanowiczu?

Uwar Iwanowicz popatrzył tylko na niego i zaczął przebierać palcami.

Heleny na przykład — ciągnął dalej Mikołaj Artemiewicz — nie rozumiem, doprawdy. Nie jestem dość wzniosły dla niej. Serce ma tak obszerne, że obejmuje nim całą naturę aż do najmniejszego karalucha czy żaby, sło­wem, wszystko z wyjątkiem rodzonego ojca. No, pięknie — wiem o tym i już się nie naprzykrzam. Tu są nerwy

i uczoność, i lot w niebiosa — wszystko to nie nasza dziedzina. Lecz pan Szubin... przypuśćmy, że jest niezwy­kłym, niepospolitym artystą, nie zaprzeczam temu; lekce sobie ważyć atoli starszego człowieka, któremu, bądź co bądź, dużo zawdzięcza — tego, przyznam się, dans mon gros bon sens* nie mogę pojąć. Z natury nie jestem wymagający, nie; lecz jest chyba jakaś miara we wszystkim.

Anna Wasiliewna nerwowo zadzwoniła. Wszedł ko­zaczek.

Czemuż to Paweł Jakowlewicz nie przychodzi — rzekła. — Dlaczego nie można się go doprosić?

Mikołaj Artemiewicz wzruszył ramionami:

Ale po co go tu sprowadzać! Wcale tego nie chcę, nie życzę sobie.

Jak to, po co? Zirytował pana, a może nawet przeszkodził w kuracji. Chcę się z nim rozmówić. Chcę wiedzieć, czym pana rozgniewał.

Powtarzam, że tego nie żądam. I co za myśl... devant les domestiques...*

Anna Wasiliewna zarumieniła się z lekka.

Niepotrzebnie mi pan to mówi. Ja nigdy... devant les domestiques... Idź, Fiediuszka,' i pamiętaj, przyprowadź mi tu natychmiast Pawła Jakowlewicza.

Kozaczek wyszedł.

To wszystko zbyteczne — wycedził przez zęby Mikołaj Artemiewicz i na nowo zaczął chodzić po pokoju. — Nie do tego zmierzały moje słowa.

Ależ Paul winien usprawiedliwić się przed panem.

Proszę darować, lecz co mi z jego usprawiedli­wień? I cóż to takiego te usprawiedliwienia? To tylko frazesy.

Jak to? Należy mu przemówić do rozsądku.

Niechże pani sama do niego przemówi. Pani prędzej posłucha. A ja nie mam do niego pretensji.

Nie, Mikołaju Artemiewiczu, dziś od przyjazdu jest pan nie w humorze. Nawet, jak mi się zdaje, schudł pan w ostatnich czasach. Lękam się, że kuracja panu nie służy.

Kuracja jest dla mnie konieczna — zauważył Mikołaj Artemiewicz — mam wątrobę nie w porządku.

W tej chwili wszedł -Szubin. Wydawał się zmęczony. Słaby, lekko drwiący uśmiech błąkał się na jego wargach.

Pani mnie wzywała? — spytał.

Tak, rozumie się, wzywałam. Zmiłuj się, Paul, to okropność. Bardzo jestem z ciebie niezadowolona. Jak możesz być niegrzeczny wobec Mikołaja Artemiewicza?

Mikołaj Artemiewicz skarżył się pani na mnie? — spytał Szubin i z tym samym drwiącym uśmiechem spojrzał na Stachowa.

Stachów odwrócił się i spuścił oczy.

Tak, skarżył się. Nie wiem, jak tam było, lecz powinieneś natychmiast go przeprosić, ponieważ jego stan zdrowia jest obecnie nieszczególny, a poza tym wszyscy za młodu winniśmy szanować naszych dobroczyńców.

Oto logika!” — pomyślał Szubin i zwrócił się do Stachowa.

Gotów jestem przeprosić pana — rzekł z grze­cznym półukłonem — jeśli istotnie czymkolwiek pana obraziłem.

Ja wcale... nie o to—odparł Mikołaj Artemiewicz unikając, jak przedtem, wzroku Szubina. — Zresztą wyba­czam panu chętnie, ponieważ jak pan wie, jestem wyrozu­miałym człowiekiem.

O, to nie ulega najmniejszej wątpliwości! — rzekł Szubin.—Lecz proszę zaspokoić moją ciekawość: czy Anna Wasiliewna wie, na czym polega moja wina?

Nie, nic nie wiem — rzekła Anna Wasiliewna wyciągając szyję.

O, mój Boże! — skwapliwie wykrzyknął Mikołaj Artemiewicz. — Ileż razy prosiłem, błagałem... ileż razy mówiłem, że wstrętne są dla mnie tego rodzaju wyjaśnienia i sceny! Kiedykolwiek przyjeżdżam do domu, by odpo­cząć — mówią: kółko rodzinne, intérieur, bądź domato­rem — a tu sceny, przykrości. Chwili nie ma spokojnej. Mimo woli chciałoby się do klubu albo... albo dokąd bądź. Człowiek jest żywy, to istota fizyczna, ma swoje wymaga­nia, a tu...

I nie kończąc zaczętej oracji Mikołaj Artemiewicz wyszedł pośpiesznie, trzaskając drzwiami. Anna Wasiliew­na spojrzała za odchodzącym.

Do klubu! — szepnęła z goryczą. —Nie do klubu idziesz, ty wietrzniku! W klubie nie ma kogo obdarowywać końmi własnego chowu, a w dodatku siwej maści! Moja ulubiona maść! Tak, tak, lekkomyślny Człowieku — dodała podnosząc głos — nie do klubu idziesz. Ach, Paul — ciągnęła dalej wstając — jak ci nie wstyd! Zdaje się, że nie jesteś już dzieckiem. No i rozbolała mnie głowa. Gdzie Zoja, nie wiesz?

Zdaje się, że u siebie na górze. Rozsądny ów lisek zawsze w taką pogodę chowa się do swojej norki.

Proszę cię, dosyć, dosyć! — Anna Wasiłiewna rozejrzała się wokół, szukając czegoś. — Czy nie widziałeś mojego kieliszka z tartym chrzanem? Zrób mi tę łaskę, Paul, nie gniewaj mnie już, proszę.

Ależ co znowu, ciociu! Proszę mi pozwolić ucało­wać rączkę. Chrzan zaś widziałem w gabinecie na stoliku.

Daria wiecznie go gdzieś zapomina — rzekła Anna Wasiłiewna i odeszła szeleszcząc jedwabną suknią.

Szubin chciał pójść za nią, lecz zatrzymał się słysząc za sobą powolny głos Uwara Iwanycza.

Ach, ty młokosie... dałbym ja ci —mówił urywa­nym głosem dymisjonowany komet.

Szubin podszedł do niego.

A za cóż to, dostojny Uwarzę Iwanyczu?

Za co? Młodyś — więc szanuj. Tak.

Kogo?

Kogo? Wiadomo. Śmiej się... śmiej...

Szubin skrzyżował ręce na piersi.

Ach, ty przedstawicielu zasady zbiorowości — krzyknął — siło elementarna, opoko gmachu społecznego/

Uwar Iwanycz poruszył palcami.

Dość, bracie, nie kuś mnie!

Oto — ciągnął dalej Szubin — zdaje się, nie młodzik, szlachcic, a ile w nim jeszcze szczęśliwej wiary dziecięcej! Szanować! A czy pan wie, człowieku pierwotny, czemu Mikołaj Artemiewicz gniewa się na mnie? Przecie ja spędziłem dziś z nim cały ranek u jego Niemki, przede śpiewaliśmy dziś we troje: „Nie odchodź ode mnie”. Gdyby pan to słyszał. Pana, zdaje się, to bierze. Śpiewaliśmy, panie dobrodzieju, śpiewali — no i znudziłem się; widzę: coś niedobrze, za dużo czułości. Zacząłem więc drażnić oboje.

Udało się. Z początku rozgniewał się na nią i powiedział, że jest szczęśliwy tylko w domu i że tam ma swój raj, ona zaś powiedziała, że brak mu moralności. A ja powiedziałem jej po niemiecku: „Ach!” On odszedł, ja zostałem; przyjechał tu niby do raju, a w raju nudy. Zaczął więc gderać. No i któż tu winien według pana?

Rozumie się, że ty — odparł Uwar Iwanycz.

Szubin wlepił w niego oczy.

Ośmielę się zapytać pana, czcigodny witeziu — zaczął przymilnym tonem—czy te zagadkowe słowa raczył pan wypowiedzieć na skutek pierwszego lepszego impulsu pańskiej zdolności myślowej, czy też pod wpływem chwi­lowej potrzeby wywołania wstrząsu powietrza zwanego dźwiękiem?

Nie kuś mnie, mówię ci! — zajęczał Uwar Iwa­nycz.

Szubin roześmiał się i wybiegł z pokoju.

Hej! — krzyknął po kwadransie Uwar Iwanycz — tego... kieliszek wódki!

Kozaczek przyniósł na tacy wódkę i przekąskę. Uwar Iwanycz powoli wziął z tacy kieliszek i długo,'z wytężoną uwagą przyglądał mu się, jak gdyby nie wiedział dobrze, co trzyma w ręku. Potem spojrzał na kozaczka i spytał, czy przypadkiem nie nazywa się Waśka? Potem zrobił smutną minę, wypił wódkę, przekąsił i zaczął wydobywać z kiesze­ni chustkę do nosa. Lecz kozaczek dawno już odniósł tacę i karafkę na miejsce, zjadł resztki śledzia, zdążył nawet zasnąć, przytuliwszy się do pańskiego palta, a Uwar Iwa­nycz wciąż jeszcze trzymał przed sobą w rozcapierzonych palcach chustkę i z napiętą uwagą spoglądał to na okno, to na podłogę i ściany.

Szubin wrócił do swego pokoju w oficynie i otworzył książkę. Kamerdyner Mikołaja Artemiewicza wszedł ostro­żnie i podał mu niewielką trójkątną kartkę, zapieczętowaną wielką herbową pieczęcią. „Mam nadzieję — było napisane na kartce — że Pan, człowiek honoru, nie pozwoli sobie nawet na napomknienie o pewnym wekslu, o którym mówiliśmy dziś rano. Znane są Panu moje stosunki i moje zasady, nieznaczność sumy i inne okoliczności; są wreszcie tajemnice rodzinne, które należy uszanować, spokój zaś rodzinny — to taka świętość, że nie szanują jej jedynie êtres sans coeur*, do których nie mam powodu pana zaliczać. (Niniejszą kartkę proszę zwrócić). M.S.”

* Szubin u dołu nakreślił ołówkiem: „Proszę się nie

niepokoić, jak dotychczas, nie kradnę jeszcze chustek z kieszeni”, oddał kartkę kamerdynerowi i znów zabrał się do książki. Lecz niebawem książka wypadła mu z rąk. Popatrzył na płonące purpurą niebo, na dwie młode, potężne sosny stojące samotnie z dala od innych drzew, pomyślał: „W dzień sosny wydają się błękitnawe, a jak wspaniale zielone są wieczorem!” — i poszedł do ogrodu w nadziei, że spotka tam Helenę. Nie zawiódł się. Przed nim, na drodze między krzakami, mignęła jej suknia. Przyśpieszył kroku i zrównawszy się z nią powiedział:

Proszę na mnie nie patrzeć, nie zasługuję na to.

Spojrzała przelotnie na niego, przełomy uśmiech przemknął po jej twarzy i poszła dalej, w głąb ogrodu. Szubin ruszył za nią.

Proszę, żeby na mnie nie patrzeć — zaczął — a wszczynam z panią rozmowę: oczywista sprzeczność! Ale to wszystko jedno. Dla mnie to nie pierwszyzna. Przypo­mniało mi się przed chwilą, że jeszcze nie prosiłem pani, jak należy, o przebaczenie za mój głupi wczorajszy wybryk. Pani się nie gniewa na mnie, Heleno Nikołajewno?

Zatrzymała się i odpowiedziała dopiero po chwili — nie dlatego, że się gniewała, lecz że myśl jej błądziła daleko.

Nie, nie gniewam się ani trochę.

Szubin przygryzł wargi.

Jakaż to zatroskana... a zarazem obojętna twarz! — mruknął. — Heleno Nikołajewno — ciągnął dalej, podno­sząc głos —proszę pozwolić, bym opowiedział pani maleń­ką anegdotkę. Miałem przyjaciela, a ten przyjaciel miał również przyjaciela, który początkowo prowadził się jak przyzwoity człowiek, potem jednak rozpił się. Pewnego razu mój przyjaciel spotyka go wczesnym rankiem na ulicy (a już, niech pani zauważy, przestali się znać ze sobą), spotyka go i widzi, że tamten jest pijany. Mój przyjaciel odwraca się od niego. Tamten zaś podchodzi i odzywa się: „Nie gniewałbym się, gdyby pan mi się nie ukłonił, lecz po co się odwracać? Być może, że piję z rozpaczy. Pokój moim prochom!”

Szubin umilkł.

I to wszystko? — spytała Helena.

Wszystko.

Nie rozumiem pana. Do kogo pan to stosuje? Dopiero co mówił pan, żebym nie spoglądała w pańską stronę...

Tak, a teraz powiedziałem pani, jak to brzydko się odwracać.

Lecz czyż ja... — zaczęła Helena.

A czy nie?

Helena zarumieniła się z lekka i wyciągnęła rękę de Szubina. Uścisnął ją mocno.

Pan jak gdyby schwytał mnie na brzydkim uczu­ciu — rzekła Helena — lecz podejrzenie pańskie nie jest sprawiedliwe. Ani myślałam pana unikać.

Przypuśćmy, przypuśćmy. Lecz proszę przyznać, że w głowie pani roją się w tej chwili tysiące myśli i że ani jednej z nich pani mi nie zwierzy. Cóż, może powiedziałem nieprawdę?

Może.

Ale dlaczego? dlaczego?

Moje myśli są niejasne dla mnie samej — rzekła Helena.

Tym bardziej należy się komuś zwierzyć — wtrą­cił Szubin. — Lecz ja pani powiem, w czym tkwi istota rzeczy. Pani jest złego mniemania o mnie.

Ja?

Tak, pani! Pani sobie wyobraża, że we mnie wszystko jest na poły sztuczne, ponieważ jestem artystą; że nie jestem zdolny nie tylko do żadnego czynu — tu ma pani prawdopodobnie słuszność —j lecz nawet do żadnego głęb­szego uczucia, nie potrafię nawet szczerze zapłakać; że ze mnie papla i plotkarz — a wszystko dlatego, że jestem artystą. Cóż wobec tego za nieszczęśliwi z nas, od Boga wyklęci ludzie? Na przykład, gotów jestem przysiąc, nie wierzy pani w moją skruchę.

Nie, Pawle Jakowlewiczu, wierzę w pańską skru­chę, wierzę w pańskie łzy; lecz wydaje mi się, że nawet ta skrucha bawi pana i te łzy również.

Szubin drgnął.

Ano, widzę, że to, jak mówią lekarze, przypadek nieuleczalny, casusincurabiłis. Pozostaje tylko schylić głowę i poddać się. Lecz, o Boże! Czyż naprawdę zajmuję się wciąż tylko sobą, gdy obok mnie żyje taka istota? I wiedzieć, że nigdy nie przeniknę jej duszy, nigdy nie dowiem się, czemu jej smutno, czemu się raduje, co w niej się burzy, czego pragnie, dokąd dąży... Proszę mi powiedzieć — rzekł po krótkiej chwili milczenia -*■ czy pani nigdy, za nic, w żadnym wypadku nie pokochałaby artysty?

Helena spojrzała mu wprost w oczy.

Nie sądzę, Pawle Jakowlewiczu; nie.

O to mi właśnie chodziło — rzekł z komiczną melancholią Szubin. — Myślę więc, że nie wypada prze­szkadzać pani w samotnej przechadzce. Profesor zapytał­by —na podstawie jakich danych powiedziała pani: nie? Ale ja, zdaniem pani, nie jestem profesorem, tylko dzieckiem. Proszę jednak pamiętać, że od dzieci nie należy się odwra­cać. Żegnam panią! Pokój moim prochom!

Helena chciała go zatrzymać, ale pomyślała chwilę i również powiedziała:

Żegnam!

Szubin odszedł. W pobliżu willi spotkał Biersienie- wa. Szedł szybkim krokiem, patrząc w ziemię, czapkę miał zsuniętą na tył głowy.

Andrzeju Pietrowiczu! — zawołał Szubin.

Biersieniew zatrzymał się.

Idź, idź—ciągnął dalej Szubin — ja tylko tak, nie zatrzymuję cię, maszeruj wprost do ogrodu, znajdziesz tam Helenę. Zdaje się, że czeka na ciebie... na kogoś w każdym razie czeka... Czy rozumiesz potęgę tych słów: ona czeka!

A wiesz, bracie, co za dziwny zbieg okoliczności? Wyobraź sobie, że już od dwóch lat mieszkam z nią pod jednym dachem, kocham ją i dopiero teraz, w tej chwili, nie tyle zrozumiałem, co ujrzałem ją. Ujrzałem i rozłożyłem bez­radnie ręce. Nie patrz na mnie, proszę uprzejmie, z tym pseudojadowitym uśmiechem, który tak nie licuje z twoim statecznym wyglądem. No tak, zgaduję, chcesz mi przy­pomnieć o Annuszce. Cóż? Nie zaprzeczam. Dla takiego jak ja Annuszki są w sam raz. Niech żyją więc Annuszki, Zoje i nawet same Augustyny Christianowny! Idź do Heleny, a ja pójdę... myślisz, że do Annuszki? Nie, bracie, gorzej: do księcia Czikurasowa. Istnieje taki mecenas sztuki, pochodzi z Tatarów kazańskich, coś w rodzaju Wołgina. Czy widzisz ten list z zaprosinami, te litery R. S. V. P.*? Nawet na wsi nie mam spokoju! Addio.

Biersieniew wysłuchał tyrady Pawła w milczeniu i jakby nawet wstydząc się za niego, później poszedł do willi Stachowów; Szubin zaś rzeczywiście pojechał do księcia Czikurasowa, z najbardziej uprzejmą miną nagadał mu najbardziej złośliwych impertynencji. Mecenas, z pocho­dzenia Tatar kazański, chichotał, chichotali także goście mecenasa, lecz nikomu nie było wesoło i rozstawszy się wszyscy byli źli. Tak bywa, gdy dwaj mało sobie znani panowie, spotkawszy się na Newskim, nagle szczerzą do siebie w uśmiechu zęby, ckliwie mrużąc przy tym oczy, marszcząc nos i policzki, a gdy się już wyminą, przybierają natychmiast poprzedni, obojętny lub ponury, najczęściej zaś znużony wyraz twarzy.

Helena przyjaźnie powitała Biersieniewa już nie w ogrodzie, lecz w bawialni i natychmiast, prawie z niecierpliwością, wznowiła wczorajszą rozmowę. Była sama: ojciec po cichu gdzieś się ukiył, matka z głową obwiązaną mokrą chustką leżała na piętrze. Zoja siedziała przy niej, z rękami na kolanach, porządnie ułożywszy fałdy spódniczki. Uwar Iwanycz spoczywał na facjatce na szerokiej i wygodnej otomanie zwanej „samosnem”. Biersieniew znów wspo­mniał o swym ojcu: święcie szanował jego pamięć. Powiedz­my i my kilka słów o nim.

Ojciec Biersieniewa, właściciel osiemdziesięciu dwu chłopów, których uwolnił przed śmiercią z poddaństwa, iluminat, były student uniwersytetu w Getyndze, autor dzieła w rękopisie: O postępach albo o przekształceniach Ducha w świecie — dzieła, w którym teorie Schellinga, Swedenborga i republikanizmu mieszały się z sobą w arcy- oryginalny sposób, natychmiast po śmierci żony przywiózł syna do Moskwy, gdy ten “był jeszcze dzieckiem, i sam zajął się jego wychowaniem. Przygotowywał się do każdej lekcji, pracował z niezwykłą sumiennością i zupełnie bez powo­dzenia: był to marzyciel, mól książkowy, mistyk, mówił z wysiłkiem, głosem przytłumionym, wyrażał się niejasno i zawile, używał przeważnie przenośni, czuł się nieswojo nawet wobec syna, którego kochał namiętnie. Nic dziwne­go, że syn na lekcjach łypał tylko oczyma i ani na krok nie postępował w nauce. Stary Biersieniew (miał już pod pięć­dziesiątkę, ożenił się późno) domyślił się wreszcie, że nic z tego nie wyjdzie, i umieścił swego Andriuszę w pensjona­cie. Andrzej zaczął się uczyć, lecz nie wydobył się spod

dozoru ojcowskiego; ojciec odwiedzał go bezustannie, za­nudzając dyrektora radami i rozmowami; wychowawcom również ciążył nieproszony gość: wciąż przynosił im jakieś, ich zdaniem, przemądrzałe książki o wychowaniu. Nawet uczniowie czuli się skrępowani widokiem smagłej i ospowa­tej twarzy starego Biersieniewa, jego wysuszonej postaci, odzianej stale w jakiś szary długopoły frak. Uczniowie nie podejrzewali nawet, że ten ponury, nigdy nie uśmiechający się pan z długim nosem, stąpający jak żuraw, troszczył się w głębi duszy o każdego z nich tak samo jak o rodzonego syna. Pewnego razu przyszło mu do głowy pogawędzić z nimi o Waszyngtonie. — Młodzi wychowankowie! — zaczął, lecz na pierwszy dźwięk jego dziwnego głosu młodzi wychowankowie rozpierzchli się. Nie po różach stąpał szlachetny absolwent uniwersytetu w Getyndze: na każ­dym kroku bieg historii miażdżył go wszelkiego rodzaju kwestiami i zagadnieniami. Gdy młody Biersieniew wstą­pił na uniwersytet, ojciec jeździł z nim na wykłady; lecz zdrowie zaczęło mu już odmawiać posłuszeństwa. Wypadki roku 1848 wstrząsnęły nim do głębi (trzeba było przerobić całą książkę!); zmarł zimą 1853 roku, nie doczekał ukończe­nia przez syna uniwersytetu, lecz już z góry winszował mu stopnia kandydata i błogosławił na służbę nauce. — Oddaję ci pochodnię — mówił do niego na dwie godziny przed śmiercią—niosłem ją, póki mogłem, i ty nie wypuszczaj jej z ręki aż do końca.

Biersieniew długo rozmawiał z Heleną o swym ojcu. Skrępowanie, które odczuwał w jej obecności, znikło, mó­wił też o wiele wyraźniej. Rozmowa zeszła na uniwersytet.

Proszę mi powiedzieć — spytała Helena — czy wśród pańskich kolegów byli ludzie wybitni?

Biersieniew przypomniał sobie słowa Szubina.

Nie, Heleno Nikołajewno, prawdę mówiąc, nie było wśród nas ani jednego wybitnego człowieka. I skąd by się miał wziąć! Były, mówią, czasy i na uniwersytecie moskiewskim! Tylko nie teraz. Teraz — to szkoła, nie uniwersytet. Bywało mi ciężko z moimi kolegami — dodał zniżając głos.

Ciężko?... — wyszeptała Helena.

Zresztą — ciągnął dalej Biersieniew — muszę zrobić poprawkę. Znam pewnego studenta — co prawda, nie z mojego roku — to istotnie wybitny człowiek.

Jak się nazywa? — z ożywieniem spytała Helena.

Insarow, Dymitr Nikanorycz. Bułgar.

Nie-Rosjanin?

Nie, nie-Rosjanin.

Dlaczego mieszka w Moskwie?

Przyjechał tu na studia. I czy pani wie, w jakim celu się uczy? Ma jedną myśl: wyzwolenie ojczyzny. Losy Insarowa są niezwykłe. Ojciec jego był dość zamożnym kupcem z Tymowa. Ty mowo, dziś niewielkie miasto, za dawnych czasów było stolicą Bułgarii, gdy ta była jeszcze niepodległym królestwem. Handlował w Sofii, miał znajo­mości w Rosji; siostra jego, rodzona ciotka Insarowa, dotychczas mieszka w Kijowie jako żona nauczyciela tam­tejszego gimnazjum. W roku 1835, a więc przed osiemnastu laty, popełniono straszliwą zbrodnię: matka Insarowa prze­padła nagle bez wieści — po tygodniu znaleziono ją za­mordowaną.

Helena wzdrygnęła się. Biersieniew zamilkł.

Niech pan mówi dalej, niech pan mówi — rzekła.

Były słuchy, że porwał ją i zabił turecki aga; mąż

jej, ojciec Insarowa, doszedł prawdy, chciał się zemścić, lecz tylko ranił kindżałem agę... Rozstrzelano go.

Rozstrzelano? Bez sądu?

Tak. Insarow miał wtedy ósmy rok. Pozostał pod opieką sąsiadów. Siostra dowiedziała się o losie rodziny . brata i zapragnęła mieć bratanka przy sobie. Zawieziono go do Odessy, a stamtąd do Kijowa. W Kijowie przemieszkał całych dwanaście lat. Dlatego mówi tak dobrze po rosyjsku.

Mówi po rosyjsku?

Jak pani i ja. Gdy skończył dwadzieścia lat (działo się to na początku 1848 roku), postanowił wrócić w ojczy­ste strony. Był w Sofii, w Tymowie, przewędrował całą Bułgarię wzdłuż i wszerz, spędził tam dwa lata, nauczył się znów mówić ojczystym językiem. Rząd turecki prześlado­wał go, Insarow na pewno w ciągu tych dwóch lat był narażony na wielkie niebezpieczeństwa: spostrzegłem raz szeroką bliznę na jego szyi, zapewne ślad rany; lecz on nie lubi o tym mówić. To jest milczek w swoim rodzaju. Próbowałem go wybadać — nie udało się. Odpowiada ogólnikami. Jest straszliwie uparty. W roku 1850 przy­jechał znów do Moskwy z zamiarem ukończenia studiów i zbliżenia się do Rosjan... potem zaś, gdy skończy uniwer­sytet...

Cóż wtedy będzie? — przerwała Helena.

■— Co Bęg da. Trudno przewidzieć przyszłość.

Helena długo nie spuszczała oczu z Biersieniewa.

Bardzo mnie pan zaciekawił swoim opowiada­niem — powiedziała. — A jak on wygląda, ten pański, jak mu tam... Insarow?

Jak by tu pani powiedzieć?... według mnie, nie­brzydki. A zresztą przekona się pani sama.

Jak to?

Przyprowadzę go do państwa. Pojutrze przyjeż­dża do naszej wioski i będzie mieszkał ze mną.

Doprawdy? Ale czy zechce przyjść do nas?

Dlaczegóż by nie? Będzie bardzo zadowolony.

Więc nie jest dumny?

On? Ani trochę. Właściwie, jeśli pani chce wie­dzieć, jest dumny, ale nie tak, jak pani sobie wyobraża. Pieniędzy, na przykład, nie pożyczy od nikogo.

A czy jest biedny?

Tak, niebogaty. Podczas pobytu w Bułgarii zebrał jakieś tam okruchy uratowane z majątku ojca; ciotka też mu dopomaga; wszystko to jednak niewiele...

Ma widocznie mocny charakter — zauważyła Helena.

Tak. To człowiek z żelaza. A jednocześnie, prze­kona się pani, jest w nim coś z dziecka, coś szczerego, pomimo całego opanowania, a nawet skrytości. Prawda: ta jego szczerość — to nie nasza licha szczerość, szczerość łudzi nie mających dosłownie nic do ukrycia... Zresztą przyprowadzę go do pani, proszę być cierpliwą.

I nie jest nieśmiały? — spytała znów Helena.

Nie. Tylko ludzie ambitni są nieśmiali.

A więc pan jest ambitny?

Biersieniew zmieszał się i rozłożył ręce.

Budzi pan moją ciekawość — ciągnęła dalej Hele­na. — A niech mi pan powie, czy nie zemścił się na tym tureckim adze?

Biersieniew uśmiechnął się.

Mszczą się tylko w powieściach, Heleno Nikoła- jewno; a zresztą w ciągu dwunastu lat ten aga mógł umrzeć.

W każdym razie pan Insarow nic o tym panu nie mówił?

.Nic.

Po co jeździł do Sofii?

Mieszkał tam jego ojciec.'

Helena zamyśliła się.

Wyzwolić swoją ojczyznę! — powiedziała. — Strach nawet wymówić te słowa —tyle w nich wielkości.

W tej chwili do pokoju weszła Anna Wasiliewna — i rozmowa urwała się.

Dziwne uczucia nurtowały w sercu Biersieniewa, gdy wracał do domu tego wieczora. Nie żałował swego zamiaru poznajomienia Heleny z Insarowem; głębokie wrażenie, jakie wywarła na niej jego opowieść o młodym Bułgarze, wydało, mu się całkiem naturalne — czyż nie on sam starał się spotęgować to wrażenie? Ale {ukryte, mroczne uczucie gnieździło się w jego sercu; ogarnął go jakiś niedobry smutek. \Smutek ten nie przeszkodził mu jednak zasiąść do Historii Hohenstaufózu; zaczął ją czytać od tego właśnie miejsca; w którym skończył poprzedniego dnia.

XI

Po upływie dwóch dni Insarow, zgodnie z obietnicą, zjawił się u Biersieniewa ze swoim dobytkiem. Służącego nie miał, lecz sam bez niczyjej pomocy uporządkował pokój, rozsta­wił meble, starł kurze i zamiótł podłogę. Dużo kłopotu miał zwłaszcza z biurkiem, które w żaden sposób nie chciało się zmieścić w przeznaczonym dla niego miejscu przy ścianie

między oknami; lecz Insarow z właściwym sobie milczącym uporem osiągnął wreszcie swój cel. Ustawiwszy wszystko jak należy, poprosił Biersieniewa, by ten wziął od niego z góry dziesięć rubli, i uzbrojony w tęgi kij ruszył na zwiedzanie okolic swej nowej siedziby. Wrócił po upływie trzech godzin, a zaproszony przez Biersieniewa na obiad odparł, że tym razem nie odmawia, lecz umówił się już z gospodynią i w przyszłości będzie się u niej stołował.

Ależ, drogi panie! — zaprotestował Biersieniew — będą pana źle żywić: ta baba nie zria się wcale na kuchni. Dlaczego nie chce pan jeść obiadów ze mną? Płacilibyśmy po połowie.

Moje środki nie pozwalają mi na takie obiady, jakie pan jada — ze spokojnym uśmiechem odparł Insarow.

W uśmiechu tym było coś, co uniemożliwiało nale­gania; Biersieniew nie dodał już ani słowa. Po obiedzie zaproponował, by razem odwiedzili Stachowów, lecz Insa­row odparł, że ma zamiar poświęcić ten wieczór korespon­dencji ze swymi Bułgarami, prosi więc o odroczenie wizyty u Stachowów do dnia następnego. Niezłomność Insaro- wa znana była Biersieniewowi już dawniej; dopiero teraz jednak, mieszkając z nim pod jednym dachem, mógł się przekonać ostatecznie, że Insarow nie zmieniał nigdy swych postanowień, podobnie jak nigdy nie odkładał spełnienia raz danej obietnicy. Ta więcej niż niemiecka dokładność z początku wydawała się Biersieniewowi, jako Rosjaninowi z krwi i kości, trochę niezwykła, nawet nieco śmieszna, lecz szybko się do niej przyzwyczaił, a w końcu uznał, iż choć nie jest może godna szacunku, w każdym razie bardzo ułatwia życie.

Nazajutrz po przeprowadzce Insarow wstał o czwar­

tej rano. Obszedł niemal całe Kuncowo, wykąpał się w rzece, wypił szklankę zimnego mleka i zasiadł do pracy; roboty miał niemało: studiował historię Rosji, prawo oraz ekonomię polityczną, przekładał pieśni i kroniki bułgarskie, zbierał materiały do sprawy wschodniej, układał gramatykę rosyjską dla Bułgarów i bułgarską dla Rosjan. Biersieniew wstąpił do niego i zaczął mówić o Feuerbachu. Insarow słuchał go uważnie, zaprzeczał rzadko, lecz trafnie; z od­powiedzi jego można było wywnioskować, że sam starał się zdać sobie sprawę, czy Feuerbach jest mu potrzebny, czy też mógłby obejść się bez niego. Biersieniew skierował potem rozmowę na pracę Insarowa i spytał, czyby mu czegoś nie przeczytał? Insarow odczytał mu kilka pieśni bułgarskich w swoim przekładzie i zapytał o zdanie. Bier­sieniew oświadczył, że przekłady są poprawne, lecz nie dość żywe. Insarow przyjął tę uwagę do wiadomości. Od pieśni przeszli do obecnej sytuacji w Bułgarii i tu po raz pierwszy Biersieniew zauważył, jaka zmiana następowała w Insaro- wie na samo wspomnienie ojczyzny: nie to, by twarz jego się rozogniała lub głos się podnosił — nie! ale cała jego istota jak gdyby nabierała mocy i rwała się naprzód, rysunek warg bardziej się uwydatniał, nadając twarzy wyraz niezłomnej energii, a w głębi oczu zapalał się jakiś daleki, nie gasnący płomień. Insarow nie lubił rozwodzić się na temat swojej podróży do ojczyzny; lecz o Bułgarii w ogóle mówił chętnie i z każdym. Mówił powoli, opowiadał o Turkach, o ucisku, jaki stosują, o niedoli i cierpieniach swych rodaków, o ich nadziejach; w każdym słowie, wyczuwało się skupioną dojrzałość jedynej i od dawna żyjącej w nim namiętności.

A przecież — myślał Biersieniew — turecki aga zapłacił pewnie za śmierć jego matki i ojca”.

Insarow jeszcze nie umilkł, gdy drzwi otworzyły się i na progu stanął Szubin.

Wszedł do pokoju jakoś zbyt swobodnie i bezceremo­nialnie; Biersieniew, który znał go dobrze, wyczuł od razu, że Szubin jest rozdrażniony.

Przedstawiam się bez ceremonii — zaczął z jas­nym, szczerym wyrazem twarzy — nazywam się Szubin; jestem przyjacielem tego oto młodego człowieka (wskazał na Biersieniewa). Pan Insarow, prawda?

Nazywam się Insarow.

Proszę więc podać mi dłoń — poznajmy się. Nie wiem, czy Biersieniew mówił panu o mnie, lecz mnie mówił dużo o panu. Zamieszkał pan tu? Doskonale! Proszę się na mnie nie gniewać, że tak uważnie się panu przyglądam. Z zawodu jestem rzeźbiarzem i przewiduję, że niebawem poproszę pana o pozwolenie ulepienia pańskiej głowy.

Głowa moja jest do pańskich usług — rzekł Insarow.

Cóż będziemy dziś robić, hę? — spytał Szubin, siadając nagle na niziutkim krzesełku i wspierając się obiema rękami na szeroko rozstawionych kolanach. — Andrzeju Piętrowiczu, czy wasza ekscelencja ma jaki plan na dzień dzisiejszy? Pogoda — cud, tak pachnie sianem i suchymi poziomkami... jakbym pił odwar z ziół. Należało­by coś wymyślić. Pokażemy nowemu mieszkańcowi Kunco- wa wszystkie niezliczone uroki tej miejscowości. („A jednak coś go dręczy” — myślał Biersieniew). Dlaczego milczysz, przyjacielu Horacjo? Rozewrzyj swe wieszcze wargi. Wy­myślimy co czy nie?

Nie wiem — rzekł Biersieniew — jak tam pan Insarow. Zdaje się, że ma zamiar pracować.

Szubin obrócił się na krześle.

Chce pan pracować? — spytał jakoś przez nos.

Nie — odparł tamten — dzień dzisiejszy mogę poświęcić na przechadzkę.

O! — powiedział Szubin.—To doskonale! Pójdź, przyjacielu mój, Andrzeju Pietrowiczu, nakryj kapeluszem swą mądrą głowę — idźmy, gdzie nas oczy poniosą. Oczy mamy młode — widzą daleko. Znam arcypodły szynczek, gdzie dadzą nam arcylichy obiad, ale za to będzie wesoło. Chodźmy.

Po upływie pół godziny wszyscy trzej szli brzegiem rzeki Moskwy. Insarow miał na głowie dość dziwaczny kaszkiet z klapami, który w Szubinie wzbudził dość nie­naturalny zachwyt. Insarow szedł powoli, rozglądał się, oddychał, mówił i uśmiechał się spokojnie: dzień ten poświęcił rozrywce i upajał się do syta. — Tak spacerują w niedzielę rozsądni chłopcy — szepnął Szubin Biersienie- wowi na ucho. Sam Szubin bardzo swawolił, wybiegał na­przód, przybierał pozy znanych posągów, wywracał kozły na trawie; spokój Insarowa nie tyle go drażnił, co pobudzał do strojenia min i grymasów. — Czego tak się wiercisz, ty Francuzie! — raz i drugi zwrócił mu uwagę Biersieniew. — Tak, jestem Francuzem, pół-Francuzem — odparował Szu­bin —ty zaś trzymaj się złotego środka między żartem a po­wagą, jak mawiał pewien kelner. — Młodzieńcy zawrócili od rzeki i ruszyli wąską i głęboką bruzdą między dwiema ścianami wysokiego, złotego żyta; od jednej z tych ścian padał na nich niebieskawy cień — promieniste słońce zdawało się ślizgać po wierzchołkach kłosów, dzwoniły skowronki, nawoływały się przepiórki; wszędzie zieleniła się koniczyna; ciepły wietrzyk poruszał jej liśćmi, kołysał

główkami kwiatów. Po długiej wędrówce, odpoczynkach, gawędach (Szubin próbował nawet bawić się w czechardę z jakimś napotkanym bezzębnym chłopkiem, który wciąż śmiał się bez względu na to, co z nim panowie wyrabiali) młodzieńcy dobrnęli wreszcie do „arcypodłego” szynczku. Służący z niebywałą gorliwością podał im lichy obiad z jakimś denkuszem, co zresztą nie przeszkodziło im bawić się z całej duszy, jak przepowiedział Szubin; on sam weselił się najgłośniej — i najmniej ze wszystkich. Pił zdrowie „niezrozumianego”, lecz wielkiego Wenelina, zdrowie kró­la bułgarskiego Kruma, Chruma czy Chroma, który żył „chyba za Adamowych czasów”.

W-dziewiątym stuleciu — poprawił go Insarow.

W dziewiątym stuleciu? — zawołał Szubin. — Co za szczęście!

Biersieniew zauważył, że wśród tych żartów, swa­woli, wybryków Szubin wciąż jakby egzaminował Insaro- wa, jakby badał go i odczuwał przy tym jakiś wewnętrz­ny niepokój; Insarow natomiast był jak zwykle spokojny i pogodny.

Wrócili wreszcie do domu, przebrali się i żeby już nie zbaczać z drogi, na którą wkroczyli od rana, postanowili odwiedzić tego wieczora Stachowów. Szubin pobiegł pier­wszy, by zawiadomić o wizycie.

XII

Heros Insarow zaraz raczy się tu zjawić! — uroczyście wykrzyknął Szubin wchodząc do bawialni Stachowów, gdzie w tej chwili znajdowały się tylko Helena i Zoja.

Wer*? — spytała po niemiecku Zoja. Gdy ktoś ją zaskakiwał, zawsze wysławiała się w swej mowie ojczystej. Helena wyprostowała się. Szubin spojrzał na nią uśmie­chając się figlarnie. Zirytowało ją to, lecz nic nie powie­działa.

Słyszała pani — powtórzył — pan Insarow tu przyjdzie.

Słyszałam — odparła — i słyszałam, jak pan go nazwał. Dziwię się panu, doprawdy. Noga pana Insarowa nie postała tu jeszcze, a pan już uważa za stosowne pozować.

Szubin nagle stracił humor.

Ma pani słuszność, pani zawsze ma słuszność — mruknął — lecz ja tylko tak sobie, jak mi Bóg miły. Cały dzień przechadzaliśmy się razem — i zapewniam panią,-że to niezwykły człowiek.

Nie pytałam o to — rzekła Helena i wstała.

Czy pan Insarow jest młody? — spytała Zoja.

Liczy sobie sto czterdzieści cztery lata — z iry­tacją odparł Szubin.

Kozaczek zaanonsował ohu przyjaciół. Weszli. Bier­sieniew przedstawił Insarowa. Helena poprosiła ich, by usiedli, i sama usiadła; Zoja poszła na górę: trzeba było uprzedzić Annę Wasiliewnę. Zaczęła się rozmowa dość błaha, jak zwykle gdy ludzie rozmawiają z sobą po raz pierwszy. Szubin milczkiem obserwował z kąta, lecz nie było co obserwować. Zauważył w zachowaniu Heleny resztki powściąganej irytacji na niego — i tyle. Okiem rzeźbiarza spoglądał na Insarowa i Biersieniewa i porówny­wał ich twarze. „Obaj — myślał — nie są ładni; Bułgar ma

charakterystyczną twarz nadającą się do rzeźby — o, teraz jest dobrze oświetlona; Wielkorus nadaje się raczej dla malarza, brak linii — ale jest wyraz. A zresztą i w jednym, i w drugim można się zakochać. Ona nie kocha jeszcze, lecz pokocha Biersieniewa” — zdecydował wreszcie.

Weszła Anna Wasiliewna — i rozmowa nabrała charakteru letniskowego, właśnie letniskowego — nie wiejskiego. Była to rozmowa bardzo urozmaicona ze wzglę­du na obfitość poruszanych tematów, lecz przerywały ją co trzy minuty króciutkie, dość męczące pauzy. Podczas jed­nej z pauz Anna Wasiliewna zwróciła się do Zoi. Szubin zrozumiał tę niemą aluzję i skrzywił się, choć minę i tak miał skwaszoną; Zoja siadła do fortepianu i odegrała oraz odśpiewała wszystkie swoje kawałki. We drzwiach ukazał się Uwar Iwanycz, lecz poruszył tylko palcami — i wycofał się. Następnie podano herbatę; po herbacie całe towarzy­stwo udało się do ogrodu... Ściemniało i goście pożegnali się.

Insarow istotnie wywarł na Helenie mniejsze wraże­nie, niż oczekiwała, lub ściśle mówiąc, nie takie, jakiego oczekiwała. Podobała się jej szczerość i niewymuszone zachowanie Bułgara, podobała się jej także jego twarz; lecz cała istota Insarowa, pełna siły i spokoju, a jednocześnie powszedniej prostoty, nie odpowiadała jakoś temu obrazo­wi, który powstał w jej wyobraźni na podstawie opowiadań Biersieniewa. Nie podejrzewając tego nawet, Helena ocze­kiwała czegoś bardziej „fatalnego”. „Co prawda — myśla­ła — sama jestem winna temu, że dzisiaj mówił mało, o nic go nie pytałam; poczekajmy do następnej wizyty; lecz oczy ma wyraziste, szczere!” Czuła, że zamiast schylać przed nim pokornie czoło, wolałaby wyciągnąć do niego po przy­

jacielsku rękę — i była nieco zdumiona: całkiem inaczej wyobrażała sobie ludzi podobnych do Insarowa, „bohate­rów”. To ostatnie słowo przypomniało jej Szubina i leżąc już w łóżku zarumieniła się i poczuła gniew.

Jak się panu spodobali pańscy nowi znajomi? — spytał w drodze powrotnej Biersieniew.

Bardzo mi się spodobali — odrzekł Insarow — zwłaszcza córka. Dzielna to musi być dziewczyna. Pełno w niej jeszcze niepokoju, lecz to szlachetny niepokój.

Trzeba bywać u nich częściej — zauważył Bier­sieniew.

Tak, trzeba — rzekł Insarow i nic już więcej nie powiedział aż do samego domu. Zamknął się natychmiast w swym pokoju, lecz świeca paliła się u niego długo po północy.

Biersieniew nie zdążył przeczytać nawet jednej stro­nicy Raumera, gdy garść rzuconego piasku zaszeleściła na szybie jego okna. Drgnął mimo woli, otworzył okno i ujrzał bladego jak płótno Szubina.

Ależ z ciebie nieokiełznane stworzenie, ty ćmo nocna! — zaczął Biersieniew.

Tss... — przerwał mu Szubin — przyszedłem do ciebie ukradkiem jak Maks do Agaty. Muszę ci koniecznie powiedzieć dwa słowa na osobności.

Ależ wejdź do pokoju.

I Nie trzeba — odparł Szubin i wsparł się łokciami

o futrynę okna. — Tak będzie weselej, to przypomina Hiszpanię. Po pierwsze, winszuję: twoje akcje idą w górę. Twój wychwalany niezwykły człowiek—przepadł. Mogę d za to ręczyć. Dam ci dowód bezstronności, słuchaj — oto rysopis pana Insarowa: talentów brak zupełny, poezji ani

trochę, zdolności do pracy mnóstwo, pamięć duża, umysł niewielostronny i niegłęboki, lecz żywy i zdrowy; jest oschły i silny, ma nawet dar słowa, gdy rzecz dotyczy jego, mówiąc między nami, arcynudnej Bułgarii. Cóż? Powiesz może, że jestem niesprawiedliwy? Jeszcze jedna uwaga: nie będziesz z nim nigdy na ty i nikt jeszcze nie był z nim na ty; jako artysta jestem dla niego wstrętny, z czego czuję się dumny. Oschły, oschły, a może zetrzeć nas wszystkich na proszek. Związał się ze swoją ziemią—nie to co nasze puste dzbany, przymilające się do ludu: wiej się, mówią, w nas, wodo żywa! Toteż zadanie ma łatwiejsze, bardziej zrozu­miałe: wystarczy Turków wykurzyć, wielka sztuka! Lecz wszystkie te zalety, chwała Bogu, nie podobają się kobie­tom. Brak czaru, charme’us nie to, co w nas, we mnie i tobie.

Po coś mnie tu przyczepił? — mruknął Biersie- niew. — Iw ogóle nie masz słuszności: Insarow wcale nie ma do ciebie wstrętu, a ze swoimi ziomkami jest na ty... wiem to dobrze.

To inna sprawa! Dla nich — to bohater, choć prawdę mówiąc, inaczej wyobrażam sobie bohaterów: bo­hater nie powinien umieć mówić: bohater ryczy jak byk, a gdy ubodzie rogiem — mury się walą. Sam nie powinien wiedzieć, dlaczego bodzie, tylko bóść. Zresztą może w na­szych czasach potrzebni są bohaterowie innego kalibru.

Dlaczego tak bardzo interesuje cię Insarow? — spytał Biersieniew. — Czy istotnie po to tylko tu przybieg­łeś, by mi opisać jego charakter?

Przyszedłem tu — rzekł Szubin — bo w domu było mi bardzo smutno.

Masz ci los! Czyżbyś chciał znów zapłakać?

Śmiej się! Przybiegłem tu, bo chce mi się kąsać własne łokcie, bo gryzie mnie rozpacz, wściekłość, za­zdrość...

Zazdrość? O kogo?

O ciebie, o niego, o wszystkich. Dręczy mnie myśl, że gdybym wcześniej ją zrozumiał, gdybym umiejęt­nie wziął się do sprawy... Co tu zresztą gadać! Skończy się na tym, że będę wciąż się śmiał, pozował, jak ona mówi, błaznował, a wreszcie się powieszę.

No, powiesić, to się nie powiesisz — zauważył Biersieniew.

W taką noc, rozumie się, że nie; lecz pozwól mi tylko dożyć do jesieni. W taką noc ludzie również umierają, lecz z nadmiaru szczęścia. Ach, szczęście! Każdy cień drzewa na drodze jak gdyby szepce teraz: „Wiem, gdzie szczęście... Chcesz, to ci powiem?” Poszedłbym z tobą na przechadzkę, lecz jesteś teraz pod wpływem prozy. Spij i niech ci się przyśnią wzory matematyczne! A moją duszę coś rozsadza. Wy, panowie, kiedy widzicie, że się ktoś śmieje, to się wam zdaje, że mu lekko na sercu... potraficie mu dowieść, że przeczy sam sobie, czyli że nie cierpi... Bóg z wami!

Szubin szybko odszedł od okna. „Annuszka!” — chciał krzyknąć za nim Biersieniew, ale się powstrzymał: Szubin był istotnie wstrząśnięty do głębi. Po upływie paru minut wydało się Biersieniewowi, że słyszy łkanie: wstał, otworzył okno; wokół panowała cisza, tylko gdzieś w dali jakiś przejeżdżający zapewne chłop zawodził pieśń o moz- dockim stepie.

W ciągu pierwszych dwu tygodni po przybyciu do Kunco- wa Insarow nie więcej jak cztery, pięć razy odwiedził Stachowów; Biersieniew bywał u nich co drugi dzień. Helena zawsze chętnie go przyjmowała, zawsze zawiązywa­ła się między nimi żywa i interesująca rozmowa, lecz mimo to Biersieniew często wracał do domu smutny. Szubin prawie się nie pokazywał, z gorączkowym zapałem zabrał się do pracy: albo, zamknięty, siedział w swym pokoju, skąd wybiegał w bluzie, zapaćkany gliną od stóp do głów, albo spędzał dni w Moskwie, gdzie miał pracownię i gdzie przychodzili do niego modele i formierze włoscy, jego przyjaciele i nauczyciele. Helena ani razu nie mówiła z Insarowem tak, jak by pragnęła; gdy go nie widziała, zamierzała zapytać go o wiele rzeczy, ale gdy przychodził, wstydziła się swoich zamierzeń. Sam spokój Insarowa wprawiał ją w zmieszanie: zdawało jej się, że nie ma prawa zmuszać go do zwierzeń, i postanowiła czekać. Mimo to czuła, że Insarow z każdą wizytą, choćby wymienili ze sobą tylko błahe słowa, coraz bardziej ją pociągał; nie zdarzyło się jej jednak zostać z nim sam na sam; po to zaś, by zbliżyć się do człowieka, trzeba choć raz rozmawiać z nim w cztery oczy. Długo mówiła o nim z Biersieniewem. Biersieniew rozumiał, że Insarow wywarł wrażenie na Helenie, i cieszył się, że jego przyjaciel nie przepadł w jej oczach, jak to twierdził Szubin. Z zapałem, z najdrobniejszymi nawet szczegółami opowiadał wszystko, co wiedział o Insarowie (zdarza się nam często, że gdy chcemy się komuś podobać, wychwalamy przed nim naszych przyjaciół, nigdy prawie nie podejrzewając, że zarazem chwalimy w ten sposób 172]

siebie), i tylko niekiedy, gdy blade policzki Heleny z lekka się rumieniły, a oczy jej jaśniały i rozwierały się szeroko, serce jego ściskał ów niedobry smutek, którego raz już doznał...

Pewnego razu Biersieniew przyszedł o niezwykłej godzinie, o jedenastej rano. Helena przyjęła go w salonie.

Niech pani sobie wyobrazi — rzekł z wymuszo­nym uśmiechem — nasz Insarow przepadł.

Jak to? Przepadł...

Przepadł. Przedwczoraj wieczorem dokądś wy­szedł i dotychczas nie wrócił.

Nie mówił panu, dokąd idzie?

- — Nie.

Helena osunęła się na krzesło.

- Zapewne pojechał do Moskwy — rzekła siląc się na obojętność i dziwiąc się jednocześnie, że stara się okazać obojętność.

Nie sądzę — odparł Biersieniew. — Wyszedł nie

sam.

' — Z kim więc?

Przedwczoraj przed obiadem zjawili się u niego jacyś dwaj ludzie, zapewne jego ziomkowie.

Bułgarzy? Z czego to pan wnioskuje?

Az tego, że o ile mogłem dosłyszeć, mówili z nim nie znanym mi, ale słowiańskim językiem... Twierdzi pani wciąż, że Insarow jest mało tajemniczy: cóż bardziej ta­jemniczego od tej wizyty? Proszę sobie wyobrazić: weszli do niego i nuż krzyczeć i kłócić się, i to tak dziko, gniewniej On też krzyczał...

| On też?

On też. Krzyczał na nich. Oni jakby skarżyli się

jeden na drugiego. A gdyby pani ich widziała! Twarze smagłe, tępe, o szerokich kościach policzkowych, nosy jastrzębie, obaj w wieku około czterdziestu lat, źle ubra­ni, zakurzeni, spoceni; z wyglądu niby rzemieślnicy, niby nie rzemieślnicy, lecz nie szlachcice... Bóg wie — co za ludzie.

I on poszedł z nimi?

Tak. Dał im jeść i poszedł z nimi. Mówiła mi gospodyni, że we dwóch zjedli cały ogromny garnek kaszy. Tak, powiada, jeden przez drugiego na wyścigi łykali jak wilki.

Helena uśmiechnęła się blado.

Zobaczy pan — powiedziała — wszystko to za­kończy się czymś bardzo prozaicznym.

Daj Boże! Tylko niepotrzebnie użyła pani tego słowa. Insarow nie ma w sobie nic prozaicznego, choć Szubin o tym zapewnia...

Szubin! — przerwała mu Helena i wzruszyła ramionami. —Ale przyzna pan, j.e obaj ci panowie łykający kaszę...

Temistokles też jadł w przeddzień bitwy pod Salaminą — z uśmiechem zauważył Biersieniew.

Tak, lecz za to nazajutrz była bitwa. Proszę, niech mi pan da znać, kiedy on wróci — dodała i próbowała zmienić temat; lecz rozmowa jakoś się nie kleiła.

Weszła Zoja i zaczęła chodzić na palcach po pokoju, dając w ten sposób do zrozumienia, że Anna Wasiliewna jeszcze się nie zbudziła.

Biersieniew odszedł.

Tego samego dnia wieczorem przyniesiono Helenie kartkę od niego.

Wrócił — pisał Biersieniew — opalony i zakurzony aż po brwi — lecz po co i dokąd jeździł, nie wiem; może pani się dowie?**

Może ja się dowiem! — szepnęła Helena. — A czyż on rozmawia ze mną?

XIV

Nazajutrz o drugiej godzinie Helena stała w ogrodzie przed niewielką budką, w której hodowała dwa małe pieski podwó­rzowe. (Ogrodnik znalazł je porzucone pod płotem i przy­niósł panience, bo praczki mówiły mu, że Helena lituje się nad każdym stworzeniem i bydlątkiem. Nie omylił się w swoich rachubach: Helena dała mu dwadzieścia pięć kopiejek). Zajrzała do budki, przekonała się, że pieski są żywe i zdrowe i że podesłano im świeżą słomę, po czym odwróciła się i omal nie krzyknęła: wprost ku niej, aleją, szedł Insarow; był sam.

Witam panią — rzekł zbliżając się i zdejmując kaszkiet. Zauważyła, że w ciągu ostatnich trzech dni rzeczywiście bardzo się opalił. — Chciałem przyjść tu z Andrzejem Pietrowiczem, lecz on gdzieś zabałamucił, wybrałem się więc sam. W domu u państwa nie ma nikogo, wszyscy śpią albo spacerują, przyszedłem więc tutaj.

Pan jak gdyby się tłumaczy — odrzekła Hele­na. — To zupełnie zbyteczne — wszyscy chętnie pana widzimy... Siądźmy tu w cieniu na ławeczce.

Usiadła. Insarow zajął miejsce obok niej.

Pan, zdaje się, ostatnio był poza domem? — zaczęła.

Tak — odparł — wyjeżdżałem... Andrzej Pietre­wicz mówił pani o tym?

Insarow spojrzał na nią, uśmiechnął się i zaczął się bawić kaszkietem. Uśmiechając się, szybko mrugał oczyma i wydymał wargi, co nadawało mu wygląd bardzo dobro­duszny.

Andrzej Pietrowicz mówił pani zapewne, że poje­chałem z jakimiś tam... cudacznymi ludźmi—ciągnął dalej, wciąż się uśmiechając.

Helena zmieszała się trochę, lecz natychmiast po­czuła, że Insarowowi trzeba zawsze mówić prawdę.

Tak — rzekła stanowczo.

Co też pani o mnie pomyślała? — spytał ją nagle.

Podniosła na niego oczy.

Pomyślałam... — rzekła — pomyślałam, że pan zawsze wie, co robi, i że nie potrafiłby pan zrobić nic złego.

No, więc dziękuję pani za to. Widzi pani, Heleno Nikołajewno—mówił przysuwając się do niej jakoś ufnie— jest nas tu niewielka rodzina; są wśród nas ludzie mało oświeceni, lecz wszyscy oddani sprawie ogólnej. Na nie­szczęście, bez zatargów obyć się nie może, mnie zaś znają wszyscy, wierzą mi: toteż wezwali mnie do rozstrzygnięcia pewnego sporu. Pojechałem więc.

Daleko stąd?

Przejechałem przeszło sześćdziesiąt wiorst — do Troickiej Osady. Tam, przy monasterze, też mieszkają moi ziomkowie. Przynajmniej nie na próżno się trudziłem. Pogodziłem ich.

Czy ciężko to poszło?

Ciężko. Jeden wciąż się upierał. Nie chciał zwró­cić pieniędzy.

Jak to? Spór był o pieniądze?

Tak, i to o niewielkie pieniądze. A pani co przypuszczała?

I dla takiej błahostki jechał pan przeszło sześć­dziesiąt wiorst? Stracił pan trzy dni?

To nie błahostki, Heleno Nikołajewno, gdy cho­dzi o naszych ziomków. Grzech byłoby im odmówić. Pani, jak widzę, szczeniakom nawet nie odmawia pomocy, co uważam za godne pochwały. A że straciłem trochę czasu, to nic strasznego. Odrobię później. Czas nasz nie do nas należy.

Do kogóż więc?

Do wszystkich, komu jesteśmy potrzebni. Opo­wiedziałem to pani, ot tak, bez namysłu, gdyż cenię pani zdanie. Wyobrażam sobie, jak zadziwił panią Andrzej Pietrowicz!

Ceni pan moje zdanie? — półgłosem spytała Helena. — Dlaczego?

Insarow znów się uśmiechnął.

| Ponieważ jest pani dobrą kobietą, nie arystokra- tką... ot, i wszystko...

Nastała chwila milczenia.

Dymitrze Nikanoryczu — rzekła Helena — a czy pan wie, że po raz pierwszy mówi pan ze mną tak otwarcie?

Jak to? Zdaje mi się, że zawsze mówiłem, co myślę.

Nie, mówi pan tak po raz pierwszy i bardzo mnie to cieszy — ja również chcę być wobec pana szczera. Czy można?

Insarow roześmiał się i rzekł:

Można.

Ostrzegam pana, że jestem bardzo ciekawa.

To nic. Proszę mówić.

Andrzej Pietrowicz dużo mi opowiadał o pańskim życiu, o pańskiej młodości—znany mi jest pewien szczegół, pewien okropny szczegół... Wiem, że pan jeździł później do ojczyzny — proszę mi nie odpowiadać, na Boga, jeśli pytanie moje wyda się panu niedelikatne, lecz dręczy mnie pewna myśl... niech mi pan powie: czy spotkał pan tego człowieka?...

Helenie zabrakło tchu. Ogarnął ją wstyd i lęk za tę śmiałość. Insarow patrzył na nią badawczo, lekko mrużąc oczy i dotykając palcami podbródka.

Heleno Nikołajewno — zaczął wreszcie, a głos jego był cichszy niż zwykle, co prawie przeraziło Helenę — rozumiem, o jakim człowieku pani wspomniała. Nie, nie spotkałem go — i chwała Bogu! Nie szukałem go. Nie szukałem go nie dlatego, bym uważał, że nie mam prawa go zabić—zabiłbym go z całym spokojem—ale dlatego, że nie ma jednak miejsca na zemstę prywatną, gdy wchodzi w grę zemsta powszechna, zemsta całego narodu... nie, nie, ten wyraz tu się nie nadaje — kiedy chodzi o wyzwolenie narodu... Jedno przeszkadzałoby drugiemu. Nadejdzie czas i tamto też nie uciecze... Też nie uciecze — powtórzył kiwając głową.

Helena spojrzała na niego z boku.

Pan bardzo kocha swoją ojczyznę? — spytała lękliwie.

To jeszcze nie wiadomo — odpowiedział. — Gdy ktoś z nas za nią umrze, wtedy dopiero będzie można powiedzieć, że ją kochał.

Gdyby więc pozbawiono pana możności powrotu

do Bułgarii — ciągnęła dalej Helena — byłoby panu ciężko w Rosji?

Insarow spuścił oczy.

Sądzę, że nie zniósłbym tego — odpowiedział.

Proszę mi powiedzieć — zaczęła znów Helena — czy trudno nauczyć się po bułgarsku?

Ani trochę. Wstyd, by Rosjanin nie znał bułgar­skiego. Rosjanin powinien znać wszystkie słowiańskie na­rzecza. Chce pani, przyniosę pani bułgarskie książki? Prze­kona się pani, jak to łatwo. A jakie my mamy pieśni, nie gorsze od serbskich! Wie pani co? Jeśli pani pozwoli, przetłumaczę jedną z nich. Mowa w niej o... Ale czy zna pani choć trochę naszą historię?

Nie, wcale nie znam — odrzekła Helena.

Dobrze, przyniosę książkę. Dowie się z niej pani choćby najważniejszych faktów. Proszę więc posłuchać pieśni. Albo lepiej — przyniosę pani przekład na piśmie. Jestem pewien, że pani nas pokocha: pani kocha wszystkich uciśnionych... Gdyby pani wiedziała, jaki to błogosławiony kraj — Bułgaria! A tymczasem depcą go, szarpią — dodał robiąc mimowolny ruch ręką i twarz jego pociemniała — zabrano nam wszystko, wszystko: nasze cerkwie, nasze prawa, naszą ziemię; jak stado pędzą nas, wyrzynają prze­klęci Turcy!

Dymitrze Nikanorowiczu! — wykrzyknęła He­lena.

Zamilkł.

Niech mi pani wybaczy. Nie mogę mówić o tym z zimną krwią. Pytała mnie pani przed chwilą, czy kocham swą ojczyznę. Cóż innego można kochać na ziemi? Cóż jest jedynie niezmienne, wyższe ponad wszelkie wątpliwości,

czemu nie można nie wierzyć — poza Bogiem? I gdy ta ojczyzna potrzebuje ciebie... Niechże pani wie o tym, że ostami chłop, ostami żebrak w Bułgarii i ja — pragniemy tego samego. Dążymy do jednego celu. Pani rozumie, jaką to daje moc i pewność.

Insarow zamilkł na chwilę i znów zaczął mówić o Buł­garii. Helena słuchała go z nienasyconą, głęboką i smutną uwagą. Gdy skończył, zapytała raz jeszcze:

Więc pan za nic w świecie nie pozostałby w Rosji? A gdy odszedł, długo za nim spoglądała. Tego dnia stał się dla niej innym człowiekiem. Nie takim go żegnała, jakim witała przed dwiema godzinami.

Odtąd Insarow zaczął bywać coraz częściej, Biersie­niew zaś coraz rzadziej. Między obu przyjaciółmi stanęło coś dziwnego, co obaj czuli wyraźnie, ale czemu nie potrafili dać nazwy i co lękali się wyjaśniać. Tak minął miesiąc.

XV

Jak już czytelnikowi wiadomo, Anna Wasiliewna lubiła siedzieć w domu; czasami jednak zupełnie niespodziewanie budziło się w niej nieprzeparte pragnienie czegoś niezwy­kłego, jakiejś niezwykłej partie de plaisir*3 i im trudniejsza była owa partie de plaisir, im więcej wymagała przygotowań i zachodów, im bardziej podniecało to Annę Wasiliewnę, tym większą sprawiało jej przyjemność. Gdy taki kaprys przychodził jej zimą, kazała zakupywać dwie, trzy loże obok

siebie, zbierała wszystkich znajomych i udawała się do teatru albo nawet na maskaradę; latem jechała za miasto, gdzieś dalej. Nazajutrz skarżyła się na ból głowy, kwękała, leżała w łóżku i znów po paru miesiącach budziło się w niej gwałtowne pragnienie czegoś ,»niezwykłego”. Zdarzyło się to i teraz: ktoś napomknął w jej obecności o.urokach Carycyna i Anna Wasiliewna oświadczyła nagle, że pojutrze zamierza jechać do Carycyna. Zrobił się zamęt w domu: umyślny popędził do Moskwy po Mikołaja Artemiewicza; pojechał z nim kredencerz po wina, pasztety i wszelkie inne wiktuały; Szubinowi polecono zamówić powóz (jednej ka­rety było za mało) i przygotować rozstawne konie; kozaczek biegał dwukrotnie do Biersieniewa z dwoma zaproszeniami, które Zoja napisała najpierw po rosyjsku, a potem po fran­cusku. Anna Wasiliewna sama zajęła się podróżną toaletą panien. Tymczasem partie de plaisir omal nie spełzła na niczym, Mikołaj Artemiewicz przybył z Moskwy kwaśny, nastrojony niechętnie — w duchu frondy (wciąż jeszcze dąsał się na Augustynę Christianownę), i dowiedziawszy się, o co idzie, oznajmił stanowczo, że nie pojedzie, że nie ma sensu pędzić z Kuncowa do Moskwy, z Moskwy do Carycyna, z Carycyna znów do Moskwy, a z Moskwy znów do Kuncowa — i dodał na zakończenie: — Niech mi ktoś udowodni, że w jednym punkcie kuli ziemskiej może być weselej niż w drugim — wtedy pojadę. — Tego, rozumie się, nikt nie mógł udowodnić i Anna Wasiliewna, nie mając solidnego kawalera, gotowa już była wyrzec się partie de plaisir, gdy przypomniała sobie nagle Uwara Iwanowicza; z rozpaczy posłała po niego mówiąc: „Tonący nawet słomki się chwyta”. Zbudzono go; zszedł na dół, w milczeniu wysłuchał propozyqi, poruszył palcami i ku zdumieniu

wszystkich zgodził się. Anna Wasiliewna pocałowała go w policzek i nazwała „kochasiem”. Mikołaj Artemiewicz uśmiechnął się pogardliwie i powiedział: — Quelle bourde* (lubił przy sposobności używać „szykownych”, francuskich słów) — następnego zaś ranka, o siódmej, kareta i kolaska, wypełnione po brzegi, wytoczyły się z dziedzińca willi Stachowów. W karecie siedziały damy, pokojówka i Bier- sieniew; Insarow usadowił się na koźle; w kolasce znaj­dowali się Szubin i Uwar Iwanowicz, który ruchem ręki przywołał do siebie rzeźbiarza, choć wiedział, że Szubin nie omieszka podrwiwać z niego przez całą drogę; lecz między „siłą elementarną” a młodym artystą istniał jakiś dziwny związek, jakaś kłótliwa szczerość. Tym razem Szubin zo­stawił w spokoju swego otyłego przyjaciela: przez całą drogę był roztargniony, milczący i spokojny.

Słońce stało już wysoko na bezobłocznym lazurze, gdy pojazdy podjechały do zwalisk carycyńskiego zamku, ponurych i groźnych nawet w południe. Całe towarzystwo wysiadło na trawę i natychmiast ruszyło do parku. Na przedzie szli: Helena, Zoja i Insarow; za nimi z wyrazem zupełnego uszczęśliwienia na twarzy kroczyła Anna Wasi­liewna pod rękę z Uwarem Iwanyczem, który sapał i prze­walał się z boku na bok; nowy słomkowy kapelusz wrzynał mu się w czoło, nogi piekły go w butach, lecz był zadowo­lony. Szubin i Biersieniew zamykali orszak. — Będziemy w rezerwie niby jacyś weterani —- szepnął do Biersieniewa Szubin. — Tam teraz Bułgaria — dodał, ruchem brwi wskazując na Helenę.

Pogoda była cudowna. Wszystko dokoła kwitło, brzę­

czało, śpiewało; w oddali błękitniały wody stawów; jasne, świetlane uczucie wypełniało serce. — Ach, jak pięknie! Ach, jak pięknie! — powtarzała bez przerwy Anna Wasi­liewna; Uwar Iwanowicz kiwał twierdząco głową w odpo­wiedzi na jej pełne zachwytu okrzyki i raz'nawet powie­dział: — Co tu gadać! — Helena od czasu do czasu zamieniała, parę słów z Insarowem; Zoja podtrzymywała dwoma paluszkami brzeg szerokiego kapelusza, kokiete­ryjnie wysuwała spod różowej bareżowej sukni swe maleń­kie nóżki, obute w jasnoszare buciczki ze ściętymi noskami, i oglądała się to w bok, to za siebie. — Oho! — półgłosem rzekł Szubin. — Zoja coś jakby się ogląda. Pójdę do niej. Helena Nikołajewna gardzi mną teraz, ciebie zaś, Andrzeju, szanuje, co wychodzi na jedno. Pójdę, dość się kwasiłem. Ty zaś, przyjacielu, radzę ci, zajmij się herboryzowaniem, to najlepsze ze wszystkiego, co można zrobić w twojej sytuacji — a pod względem naukowym bardzo pożyteczne. Żegnaj! — Szubin podbiegł do Zoi, zgiął rękę w kształt obarzanka i rzekłszy: — Ihre Hand, Madame* - ruszył z Zoją naprzód. Helena zatrzymała się, skinęła na Biersie­niewa i również ujęła go pod ramię, lecz rozmawiała dalej z Insarowem. Pytała, jak po bułgarsku nazywa się konwalia, klon, dąb, lipa... („Bułgaria” —pomyślał biedny Andrzej Pietrowicz).

Nagle na przedzie rozległ się okrzyk —wszyscy pod­nieśli głowy: rzucona ręką Zoi cygamica Szubina leciała w krzaki. — Zaraz się z panią za to policzę! — krzyknął Szubin, wlazł w krzaki, znalazł cygamicę i wrócił do Zoi; lecz nie zdążył do niej podejść, gdy cygamica znów prze­

leciała w poprzek drogi. Z pięć razy powtarzała się ta igraszka, Szubin chichotał i groził, a Zoja tylko milczkiem się uśmiechała przeciągając się jak kotka. Chwycił ją wresz­cie za palce i ścisnął je tak, że pisnęła — i długo jeszcze dmuchała na rękę udając zagniewaną; on zaś nucił jej coś do ucha.

Swawolnicy, młodość — wesoło zauważyła Anna Wasiliewna zwracając się do Uwara Iwanycza.

Ten.poruszył palcami.

Ależ ta Zoja Nikitiszna, co? — rzekł do Heleny Biersieniew.

A Szubin? — odparła.

Całe towarzystwo podeszło tymczasem do altany zwanej Belwederem i przystanęło, by napawać się widokiem carycyńskich stawów. Ciągnęły się jeden za drugim na przestrzeni kilku wiorst; za nimi ciemniały gęste lasy. Murawa, pokrywająca cały stok wzgórza aż do głównego stawu, nadawała wodzie niezwykle jaskrawą, szmaragdową barwę. Nigdzie, nawet przy brzegu, nie wznosiły się fale, nie bielała piana; nawet drobne zmarszczki nie przebiegały po gładkiej powierzchni: zdawało się, że jakaś zastygła szklana masa, jasna i ciężka, legła w olbrzymiej chrzciel­nicy, a niebo upadło na jej dno; kędzierzawe drzewa nieru­chomo przeglądały się w jej przezroczystej głębi. Długo i w milczeniu lubowali się wszyscy widokiem, nawet Szu­bin przycichł, nawet Zoja się zamyśliła. Wreszcie wszyscy jednomyślnie postanowili przejechać się łodzią. Szubin* Biersieniew, Insarow na wyścigi pobiegli w dół po trawie. Odszukali gdzieś dużą, pomalowaną jaskrawo łódkę, wy­naleźli dwóch wioślarzy i zawołali panie. Panie zeszły ku nim; Uwar Iwanycz ostrożnie przydreptał za nimi. Dużo

było śmiechu, zanim wgramolił się do łódki i rozsiadł się w niej. — Niech wielmożny pan uważa, żeby nas nie uto­pić — rzekł jeden z wioślarzy, młody parobczak z zadartym nosem, w czerwonej bawełnianej koszuli. — No, no, ga­duło! — odparł Uwar Iwanycz. Łódź odbiła od brzegu. Młodzieńcy wzięli się do wioseł, lecz wiosłować umiał tylko Insarow. Szubin zaproponował, by zaśpiewać jakąś rosyj­ską pieśń, i sam zaintonował: „Z biegiem Wołgi uko­chanej...” Biersieniew, Zoja, a nawet Anna Wasiliewna podchwycili melodię (Insarow nie umiał śpiewać), lecz wypadło to fałszywie, a przy trzecim wierszu głosy się pomieszały; tylko Biersieniew próbował ciągnąć basem: „Nic nie widać pośród fal”, ale i on szybko zmylił takt. Wioślarze wymienili porozumiewawcze spojrzenia i uśmie­chnęli się w milczeniu. — Cóż? — zwrócił się ku nim Szubin. — Widocznie jaśnie państwo nie umieją śpie­wać. — Chłopak w czerwonej koszuli tylko potrząsnął głową. — Poczekaj, ty zadarty nosie — ciągnął dalej Szu­bin — pokażemy ci zaraz. Zojo Nikitiszno, proszę zaśpie­wać: Le lac Niedermayera. Nie wiosłujcie, stój! — Mokre wiosła uniosły się w górę jak skrzydła — i tak zastygły w powietrzu, dźwięcznie roniąc krople, łódka płynęła jesz­cze chwilę_i zatrzymała się, ledwie-ledwie zakreśliwszy półkole na wodzie, jak łabędź. Zoja zaczęła się wyma­wiać. — Allons! — życzliwie powiedziała Anna Wasiliew­na... Zoja zdjęła kapelusz i zaśpiewała:

O lac! Vapnée àpeine a fini sa carrière...*

Jej słaby, lecz czysty głosik lekko pomknął po lustrze stawu; daleko w lesie odzywało się echem każde słowo;

zdawało się, źe i tam ktoś śpiewał wyraźnym i tajem­niczym, lecz nieczłowieczym, nieziemskim głosem. Gdy skończyła, głośne brawa rozległy się z jednej z przybrzeż­nych altan — wyskoczyło z niej nagle kilku czerwonogę- bych Niemców, którzy przyjechali do Carycyna „do knaj­pki”. Niektórzy z nich byli bez surdutów, bez halsztuków, nawet bez kamizelek, a wrzeszczeli bis tak zaciekle, że Anna Wasiliewna poleciła jak najszybciej odpłynąć na drugi koniec stawu. Zanim jednak łódka przybiła do brzegu, Uwar Iwanowicz zdołał raz jeszcze wprawić w zdumienie swych znajomych; zauważywszy, że w pewnym punkcie echo niezwykle wyraziście powtarza wszelki dźwięk, za­czął nagle krzyczeć jak przepiórka. Z początku wszyscy drgnęli, lecz po chwili spodobało im się to, tym bardziej że Uwar Iwanycz wiernie naśladował głos ptaka. To go zachęciło, próbował więc miauczeć, lecz miauczenie nie udawało mu się tak dobrze; krzyknął raz jeszcze głosem przepiórki — popatrzył na wszystkich i zamilkł. Szubin rzucił mu się w objęcia, lecz Uwar Iwanycz odepchnął go. W tej chwili łódka przybiła do brzegu i całe towarzystwo wysiadło.

Tymczasem stangret, lokaj i pokojówka przynieśli z karety kosze z zapasami i przygotowali obiad na trawie w cieniu starych lip; wszyscy usiedli wokół rozesłanego obrusa i zabrali się do pasztetów oraz innych smakołyków. Apetyt mieli znakomity, Anna Wasiliewna zaś co chwila częstowała i namawiała gości, by jedli Jak najwięcej, za­pewniając, że na powietrzu to bardzo zdrowo; zwracała się z takimi przemowami nawet do Uwara Iwanycza. — Niech pani będzie spokojna — wymamrotał pełnymi ustami. — Pan Bóg zesłał nam taki piękny dzień! — powtarzała

nieustannie Anna Wasiliewna. Nie można było jej poznać; odmłodniała co najmniej o dwadzieścia lat. Biersieniew zwrócił jej na to uwagę.—Tak, tak—rzekła—za młodych lat byłam niczego sobie, ze świecą takich szukać. — Szubin przysiadł się do Zoi i wciąż dolewał jej wina; wymawiała się, on ją częstował i kończyło się tym, że sam wychylał szklankę, a potem znów częstował Zoję; zapewniał też, że pragnie złożyć głowę na jej kolanach, lecz ona za nic nie chciała pozwolić na „tak wielką swobodę”. Helena wyda­wała się najpoważniejszą ze wszystkich, lecz w sercu jej panował cudowny spokój, jakiego nie doznawała od dawna. Czuła się nieskończenie dobrą i wciąż chciała mieć obok siebie nie tylko Insarowa, lecz i Biersieniewa... Andrzej Pietrowicz domyślał się niejasno, co to znaczy—i wzdychał ukradkiem.

Tak upływały godziny; nadchodził wieczór, Anna Wasiliewna nagle się zaniepokoiła. — Ach, Boże, jak póź­no —■ rzekła. — Zjedliśmy, wypiliśmy, moi państwo, czas już się zbierać. — Zakrzątnęła się i wszyscy zaczęli się krzątać, po czym poszli w stronę zamku, gdzie stały po­jazdy. Mijając stawy, całe towarzystwo zatrzymało się, by po raz ostami nasycić się urokiem Carycyna. Wszędzie jaskrawo płonęły barwy przedwieczorne, niebo jarzyło się czerwienią, liście poruszane wietrzykiem mieniły się od blasku: roztopionym złotem migotały w oddali wody; czer­wonawe baszty i altany, tu i ówdzie rozrzucone po parku, wyraźnie odcinały się od ciemnej zieleni drzew. — Żegnaj, Carycyno, nie zapomnimy dzisiejszej wycieczki! — powie­działa Anna Wasiliewna. I w tej samej chwili, jakby na potwierdzenie jej ostatnich słów, zdarzył się dziwny wy­padek, o którym istotnie niełatwo było zapomnieć.

Nie zdążyła jeszcze Anna Wasiliewna dokończyć swej apostrofy pożegnalnej, gdy nagle, o kilka kroków od niej, za wysokim krzakiem bzu rozległy się pomieszane okrzyki i chichoty — i cała gromada podpitych mężczyzn, owych miłośników śpiewu, którzy tak gorliwie oklaskiwali Zoję, wysypała się na ścieżkę. Miłośnicy śpiewu byli, co się nazywa, pod dobrą datą. Zatrzymali się na widok pań; lecz jeden z nich, ogromnego wzrostu, o byczym karku i by­czych, zaczerwienionych oczach, wystąpił z gromady, po czym kłaniając się niezręcznie i chwiejąc na nogach, zbliżył się do skamieniałej ze strachu Anny Wasiliewny.

- Bonżur, madam—przemówił ochrypłym gło­sem — jak zdrowie pani?

Anna Wasiliewna cofnęła się o krok.

A dlaczego pani — ciągnął dalej olbrzym kiepską ruszczyzną — nie chcieć śpiewać bis, gdy nasz kompan krzyczał bis i brawo, i foro?

Tak, tak, dlaczego? — rozległy się głosy wśród kompanii.

Insarow zrobił krok naprzód, lecz Szubin zatrzymał go i sam zasłonił Annę Wasiliewnę.

Szanowny, nieznajomy panie — zaczął —| proszę pozwolić, że wyrazimy panu nasze prawdziwe zdumienie, wywołane pańskim postępowaniem. Pan, o ile mogę sądzić, należy do saskiej odrośli kaukaskiego plemienia, mamy zatem prawo wymagać od pana znajomości form towarzy­skich; tymczasem zaś zaczyna pan rozmowę z damą, której nie był pan przedstawiony. Proszę mi wierzyć, że w innych okolicznościach, ja zwłaszcza, bardzo byłbym rad z naszego spotkania, dostrzegam bowiem w panu tak fenomenalny rozwój mięśni: biceps, triceps i deltoidaeus, że jako rzeźbiarz

uważałbym za prawdziwe szczęście, gdyby pan zechciał być moim modelem; lecz w tym wypadku proszę nas nie niepokoić.

Szanowny nieznajomy” wysłuchał przemowy Szu­bina, pogardliwie zwróciwszy głowę w bok i wziąwszy się pod boki.

Ja nic nie rozumieć, co pan mówić takiego — wyrzekł wreszcie. — Pan myśleć może, że ja szewc albo zegarmistrz, hę? Ja oficyr, ja urzędnik, tak.

|— Nie wątpię o tym... — zaczął Szubin.

A ja, ot, co mówić — ciągnął dalej nieznajomy, odsuwając go potężną*łapą jak gałązkę z drogi — ja mówić, dlaczego pani nie śpiewać bis, gdy my krzyczeć bis? A teraz ja zaraz, w tej chwili odejść, tylko trzeba, żeby ta Fraulein, nie ta madam, nie, ta nie potrzeba, a ta albo ta (wskazał na Helenę i Zoję) dała mnie einen Kitss*, jak my to mówić po niemiecku, całusek, tak. Cóż — to nic takiego!

Nic, einen Kuss to nic — rozległo się znów wśród kompanii.

- Ihl der Sakramenter!* — powiedział dusząc się ze śmiechu jeden zupełnie pijany Niemiec.

Zoja chwyciła dłoń Insarowa, lecz on wyrwał się

i stanął wprost przed olbrzymim natrętem.

Proszę stąd iść — rzekł niezbyt głośno, lecz dobitnie. Niemiec zaśmiał się brutalnie.

Jak to iść stąd? To lubię! Czy mnie nie wolno szpacerować? Jak to iść stąd? Dlaczego iść?

Dlatego, że pan ośmielił się zaczepić damę —

rzekł Insarow i nagle zbladł — dlatego, że pan jest pijany.

Co? Ja pijany! Słyszycie? Hören Sie das, Herr Provisor?* Ja oficyr, a on śmie... Teraz ja żądać Satisfac- tion! Einen Kuss will ich!*

Jeśli pan zrobi jeszcze choć jeden krok... — zaczął Insarow.

No? To co wtedy?

Wrzucę pana do wody.

Do wody! Herr Je! Tylko tyle? Zobaczymy, to ciekawe, jak to do wody...

Pan oficyr podniósł ręce i ruszył naprzód, lecz nagle stało się coś niezwykłego: stęknął, cały jego ogromny tułów zachwiał się, uniósł ponad ziemię, nogi wierzgnęły w po­wietrzu —i zanim panie zdążyły krzyknąć, zanim ktoś mógł pojąć, jak to się stało, pan oficyr całym swoim ciężarem z rozgłośnym pluskiem runął do stawu i natychmiast zniknął pod skłębioną wodą.

Ach! — chórem pisnęły damy.

Mein Gott! — rozległo się z przeciwnej strony.

Minęła chwila i okrągła, oblepiona mokrymi włosami

głowa ukazała się nad wodą; głowa puszczała ustami bańki powietrza; dwoje rąk konwulsyjnie uderzało koło niej po wodzie.

Utonie, ratujcie go, utonie! — zawołała Anna Wasiliewna do Insarowa, który rozstawiwszy nogi i ciężko dysząc stał na brzegu.

Wypłynie — rzekł z bezlitosną i pogardliwą

niedbałością. — Chodźmy — dodał biorąc Annę Wasiliew- nę za rękę — chodźmy, Uwarzę Iwanyczu, Heleno Nikoła- jewno.

A... a... o... o... — rozległ się w tej chwili bełkot nieszczęsnego Niemca, który zdołał się uchwycić przy­brzeżnej trzciny.

Wszyscy ruszyli za Insarowem i wszyscy musieli przedefilować tuż obok całej „kompanii”. Lećz pozbawieni swego wodza hulacy przycichli i nie pisnęli ani słówka; jeden tylko, najodważniejszy, wymamrotał potrząsając gło­wą: — Ależ to jednak... Bóg wie co... wobec tego — a drugi zdjął nawet kapelusz. Insarow wydał im się nader groźny i nie bez powodu: coś niedobrego, coś niebezpiecznego ukazało się w wyrazie jego twarzy. Niemcy rzucili się ratować swojego towarzysza, a ten, gdy tylko poczuł ziemię pod nogami, zaczął płaczliwie złorzeczyć i krzyczeć za odchodzącymi „rosyjskimi łotrami”, że ich zaskarży, że trafi do samego jego ekscelencji hrabiego von Kieseritz...

Lecz „rosyjscy łotrzy” nie zwracali na te okrzyki uwagi i szli jak najśpieszniej w stronę zamku. Wszyscy milczeli idąc przez park, tylko Anna Wasiliewna z lekka wzdychała. Zaledwie jednak doszli do powozów i zatrzymali się, wybuchnęli niepowstrzymanym, nie milknącym śmie­chem, niczym niebianie Homera. Pierwszy, wrzaskliwie, jak oszalały zaniósł się śmiechem Szubin, za nim, jakby kto rzucał groch, zabębnił śmiech Biersieniewa, potem Zoja sypnęła drobnymi perełkami, Anna Wasiliewna także rap­tem parsknęła, nawet Helena nie mogła powstrzymać uśmiechu, nawet Insarow nie mógł utrzymać powagi. Ale najgłośniej, najszaleniej i najdłużej chichotał Uwar Iwa- nycz: śmiał się tak, że go chwyciła kolka w boku, że

zachłystywał się, tracił oddech; przycichł na chwilę, powie­dział przez łzy: — Ja... myślę... co to chlupnęło?... a to.v on... na płask... — I jednocześnie, przy ostatnim, spazma­tycznie wykrztuszonym słowie, nowy wybuch śmiechu wstrząsnął całą jego postacią. Zoja podjudzała go jeszcze bardziej. — Ja— mówiła — widzę nogi w powietrzu... — Tak, tak—cieszył się Uwar Iwanycz—nogi, nogi... i nagle chlup! To on... na płask... — Jak on to zrobił, przecież Niemiec był trzy razy większy? — spytała Zoja. —A ja pani powiem — odparł ocierając łzy .Uwar Iwanycz. — Widzia­łem: jedną ręką za pas, podstawił nogę — i... jak nie chlupnie! Słucham i co to?... A to on... na płask...

Pojazdy dawno już ruszyły, zamek carycyński znikł już z oczu, a Uwar Iwanycz nie mógł się uspokoić. Jadący z nim znowu w kolasce Szubin zdołał go wreszcie umity- gować.

Insarow natomiast czuł się zawstydzony. Siedział w karecie naprzeciwko Heleny (na koźle usadowił się Bier- sieniew) i milczał — Helena milczała również. Sądził, że go potępia, lecz ona go nie potępiała. W pierwszej chwili bardzo się przeraziła; potem uderzył ją wyraz jego twarzy; później pogrążyła się w zadumie... Niezbyt jasno zdawała sobie sprawę, o czym rozmyśla. Doznane w ciągu dnia uczucie znikło — to sobie uświadomiła; lecz zastąpiło je coś innego, czego zrazu nie mogła pojąć. Partie de plaisir ciągnęła się zbyt długo: wieczór niepostrzeżenie przeszedł w noc. Kareta mknęła szybko to wśród dojrzewających łanów, gdzie powietrze było duszne, wonne i zalatywał zapach zbóż, to znów wśród rozległych łąk, skąd wiał chłód, lekką falą muskając twarze jadących. Niebo jakby się dy­miło na widnokręgu. Wreszcie wypłynął księżyc, mglisty

i czerwony. Anna Wasiliewna drzemała; Zoja wychyliła się przez okno i patrzyła na drogę. Helena przypomniała sobie wreszcie, że już przeszło od godziny nie rozmawiała z Insa- rowem. Zwróciła się więc ku niemu z jakimś błahym pyta­niem, odpowiedział natychmiast i radośnie. W powietrzu rozległy się niewyraźne dźwięki, zdawało się, że w oddali mówi tysiąc głosów... Moskwa biegła im na spotkanie. Na przedzie zabłysły światełka — płonęło ich coraz więcej, wreszcie koła zaturkotały po bruku. Anna Wasiliewna obudziła się; w karecie wszyscy zaczęli mówić, choć nic nie można było dosłyszeć, tak głośno huczał bruk pod dwoma pojazdami i trzydziestu dwoma kopytami końskimi. Droga z Moskwy do Kuncowa wydała się długa i nudna; wszyscy spali lub milczeli przytuleni głowami do ścian karety; tylko Helena nie zamykała oczu: nie odrywała ich od ciemnego zarysu postaci Insarowa. Szubina ogarnął smutek; wietrzyk wiał mu w oczy i drażnił go; otulił się więc kołnierzem płaszcza i omal nie zaczął płakać.*Uwar Iwanycz chrapał w błogim śnie, kołysząc się na prawo i lewo. Pojazdy za­trzymały się wreszcie. Dwóch lokajów wyniosło z karety Annę Wasiliewnę, która całkiem osłabła i żegnając się z gośćmi oznajmiła, że jest ledwo żywa; goście zaczęli jej dziękować, na co powtórzyła im tylko: — Ledwo żywa. — Helena uścisnęła (po raz pierwszy) dłoń Insarowa; potem nie rozbierając się, długo siedziała przy oknie. Szubin zaś upatrzywszy odpowiednią chwilę szepnął do odchodzącego Biersieniewa:

No, czyż to nie bohater? Pijanych Niemców do wody wrzuca.

Tyś nawet tego nie zrobił — odparł Biersieniew

i poszedł do domu z Insarowem.

Zorza poranna płonęła na niebie, gdy dwaj przyja­ciele wrócili do domu. Słońce jeszcze nie wzeszło, lecz powiało już chłodkiem, siwa rosa pokryła trawy, pierwsze skowronki dzwoniły wysoko w półmrocznej otchłani nieba, skąd niby oko patrzyła wielka ostatnia gwiazda.

XVI

Wkrótce po zawarciu znajomości z Insarowem Helena (po raz piąty czy szósty) zaczęła pisać dziennik. Oto wyjątki z tego dziennika:

...czerwca. Andrzej Pietrowicz przynosi mi książki, lecz nie mogę ich czytać. Przykro mi przyznać mu się do tego; oddać książki, skłamać, że czytałam —nie chcę. Zdaje mi się, że go to zmartwi. Pilnie mnie obserwuje. Zdaje się, że jest do mnie bardzo przywiązany. To bardzo dobry człowiek.

.«Czego pragnę? Dlaczego mi tak ciężko na sercu, tak smętnie? Dlaczego z zazdrością spoglądam na przelatujące ptaki? Wydaje mi się, że poleciałabym z nimi, dokąd — nie wiem, tylko daleko, daleko stąd! Czyż to grzeszne pragnie­nie? Mam tu matkę, ojca, rodzinę. Czyż ich nie kocham? Nie, nie kocham ich tak, jak bym chciała kochać. Ciężko mi wypowiedzieć te słowa, lecz to prawda. Jestem może wielką grzesznicą: dlatego pewnie tak mi smutno, tak mi brak spokoju. Jakaś dłoń leży na mnie i dławi mnie. Jakbym była w więzieniu — zaraz, za chwilę zwalą się na mnie mury. Dlaczego inni tego nie czują? Kogoż będę kochać, gdy jestem tak obojętna dla najbliższych? Papa widocznie ma

słuszność, gdy mi wyrzuca, że kocham tylko psy i koty. Trzeba o tym pomyśleć. Mało się modlę, trzeba się modlić... A zdaje się, że umiałabym kochać!

...Wciąż jestem jeszcze onieśmielona w towarzystwie pana Insarowa. Nie wiem, czemu; zdaje mi się, że przede nie jestem już taka młodziutka, a w nim tyle dobrod i pro­stoty. Czasem twarz jego staje się bardzo poważna. Widać, że myślami jest gdzie indziej. Domyślam się tego i krępuję się zabierać mu czas. Inna sprawa — z Andrzejem Pietre­wiczem. Mogę z nim gawędzić choćby cały dzień. Ale on też wciąż mi opowiada o Insarowie. A jakie straszne rzeczy! Dziś we śnie widziałam go z kindżałem w ręku. Mówił do mnie: «Zabiję ciebie i siebie». Co za głupstwa!

...O, gdyby mi ktoś powiedział: oto co masz czynić! Być dobrą — to mało; czynić dobro... tak, to najważniejsza rzecz w życiu. Ale jak czynić dobro? O, gdybym mogła opanować siebie! Nie rozumiem, czemu tak wciąż myślę

o panu Insarowie. Gdy przyjdzie do nas i siedzi, i uważnie słucha, a sam zachowuje się swobodnie, nie starając się mówić, patrzę na niego i jest mi przyjemnie — nic poza tym; lecz gdy odejdzie, wdąż przypominam sobie jego słowa i jestem na siebie zła, a nawet czuję się wzruszenia... sama nie wiem czemu. (Po francusku mówi źle i nie wstydzi się tego—a mnie się to podoba). Zresztą zawsze dużo myślę

o nowych znajomych. Rozmawiając z nim przypomniałam sobie nagle naszego kredencerza Wasilia, który wyratował z płonącej chaty beznogiego starca i sam omal nie zginął. Papa nazwał go zuchem, mama dała mu pięć rubli, a ja miałam ochotę upaść mu do nóg. Miał prostacką, nawet głupią twarz, a potem rozpił się.

..(Dałam dziś grosz żebraczce, a ona mnie pyta:

dlaczego jesteś taka smutna? A ja nawet nie podejrzewa­łam, że mam smutną twarz. To pewnie dlatego, że jestem samotna, wciąż samotna, ze wszystkim, co jest we mnie dobre, ze wszystkim, co jest we mnie złe. Nie mam do kogo wyciągnąć ręki. Kto się do mnie zbliża — ten mi jest niepotrzebny; a do kogo ja bym pragnęła się zbliżyć... ten mnie mija. j

...Kie wiem, co się dziś ze mną dzieje, w głowie mi się mąci, gotowam paść na kolana i prosić, i błagać o zmiłowa­nie. Nie wiem, kto i kiedy, lecz wydaje mi się, że mnie jakby zabijają, i w duszy buntuję się i krzyczę; płaczę—i nie mogę milczeć... Boże mój! Boże mój! Uśmierz te porywy we mnie! Ty jeden zdołasz to uczynić —wszystko inne jest bezsilne: ani moje mizerne jałmużny, ani zajęcia, nic, nic, nic nie może mi pomóc. Zgodziłabym się do kogo bądź za służącą, doprawdy — byłoby mi lżej.

(Na co mi młodość, po co żyję, po co mi dano duszę, po co to wszystko?J

...Insarow... pan Insarow — nie wiem doprawdy., jak go nazywać —wciąż mnie interesuje. Chciałabym wiedzieć, co się dzieje w jego duszy. Wydaje się tak otwarty, do­stępny, a ja nic nie widzę. Czasem patrzy na mnie jakimś badawczym wzrokiem—może to moja fantazja? Paul wciąż mnie drażni—gniewa mnie. Czego on chce? Jest zakochany we mnie — ależ ja nie potrzebuję jego miłości! Kocha się także w Zoi. Jestem dla niego niesprawiedliwa — a on powiedział mi wczoraj, że ja nie umiem być niesprawiedli­wa do połowy... To prawda. To bardzo źle*

Ach, czuję, że człowiekowi trzeba nieszczęścia, biedy łub choroby. W przeciwnym razie ani się spostrzeże, jak wpada w pychę.

Dlaczego Andrzej Pietrowicz opowiedział mi dziś

0 tych dwóch Bułgarach! Powiedział mi to jakby na­umyślnie. Cóż mnie obchodzi pan Insarow? Jestem zła na Andrzeja Pietrowicza.

...Chwytam za pióro — i nie wiem, od czego zacząć. Jak nieoczekiwanie zaczął mówić dzisiaj ze mną w ogrodzie! Ile zaufania i łagodności było w jego słowach! I jak prędko to się stało! Jak gdybyśmy byli starymi, starymi przyjaciół­mi -—i dopiero teraz poznali się wzajemnie. Jak mogłam do­tychczas go nie rozumieć! Jak mi jest teraz bliski! a naj­dziwniejsze — że czuję się teraz o wiele spokojniejsza. To śmieszne: wczoraj gniewałam się na Andrzeja Pietrowicza, na niego — i nawet nazwalam go pan Insarow, a dziś... Nareszcie prawdziwy człowiek, człowiek, na którym można polegać. On nie kłamie; to pierwszy spotkany przeze mnie człowiek, który nie kłamie; wszyscy inni kłamią, wciąż kłamią. Andrzeju Pietrowiczu, dobry mój, kochany, dla­czego ja pana obrażam?... Nie! Andrzej Pietrowicz jest może bardziej od niego wykształcony, może nawet mądrzej­szy... Lecz nie wiem czemu, wydaje się przy nim taki ma­leńki. Gdy tamten mówi o swej ojczyźnie, rośnie w oczach, rośnie — i twarz mu pięknieje, i głos dźwięczy jak stal,

1 zdaje się, że nie ma wówczas człowieka na świecie, przed którym by spuścił oczy. I nie tylko mówi — ale działa

i będzie działał. Muszę go zapytać... Jak on nagle zwrócił się ku mnie i uśmiechnął... Tylko bracia tak się uśmie­chają. Ach, jaka jestem zadowolona! Gdy odwiedził nas po raz pierwszy, nie przyszło mi nawet na myśl, że zbliży­my się tak prędko. A teraz nawet mi się podoba, że wtedy byłam obojętna... Obojętna!... A czyż teraz nie jestem obojętna?

...Od dawna nie czułam się tak spokojna. Tyle ciszy we mnie, tyle ciszy. Nie ma nawet nic do zapisywania. Widuję go często — ot, i wszystko. Cóż tu jeszcze zapi­sywać?

...Paul zamknął się u siebie; Andrzej Pietrowicz przychodzi rzadziej... biedak! Zdaje się, że on... Zresztą, to niemożliwe. Lubię rozmowy z Andrzejem Piętrowiczem: nigdy ani słowa o sobie, zawsze o czymś ważkim, poży­tecznym. Nie tak jak Szubin. Szubin jest barwny jak mo­tyl i lubuje się swoją barwnością; tego motyle nie robią. Zresztą i Szubin, i Andrzej Pietrowicz... wiem, co chcę powiedzieć.

...Bywanie u nas sprawia mu przyjemność, widzę to. Ale dlaczego? Co we mnie znalazł? Prawda, gusty mamy jednakowe: i on, i ja — oboje nie lubimy wierszy, oboje nie znamy się na sztuce. Lecz o ile wyżej stoi on ode mnie! Jest spokojny — a ja w wiecznej rozterce; ma drogę przed sobą, ma cel—a ja, dokąd idę? gdzie moje gniazdo? Jest spokojny, lecz wszystkie myśli jego są daleko. Nadejdzie chwila, że porzuci nas na zawsze, odejdzie do siebie, tam, za morze. Cóż? Niech Bóg da mu wszystko najlepsze! Ja jednak będę zadowolona, że go poznałam, kiedy tu przebywał.

Dlaczego nie jest Rosjaninem? Nie, on nie mógł być Rosjaninem.

Mama też go lubi, mówi, że to skromny człowiek. Kochana mama! Nie rozumie go. Paul milczy — domyślił się, że jego przymówki sprawiają mi przykrość, lecz jest

o niego zazdrosny. Złośliwy chłopak! I jakim prawem? Czy ja kiedykolwiek...

Wszystko to drobnostki! Dlaczego mi te myśli przy- . chodzą do głowy?

...Dziwne to jednak: dlaczego dotychczas, choć mam dwadzieścia- lat, nie kochałam nikogo? Zdaje mi się, że w duszy D. (będę go nazywała D. — podoba mi się to imię: Dymitr) dlatego jest tak jasno, iż on poświęcił się całkowicie swojej sprawie, swojemu marzeniu. Co go może niepokoić? Kto poświęcił się cały... cały... cały dla sprawy, tego już nic poza sprawą nie obchodzi, ten za nic nie odpowiada... Nie ja chcę, sprawa chce. Ach, właśnie — i on, i ja lubimy te same kwiaty. Zerwałam dziś różę. Jeden płatek upadł, podnio­słam go. Dałam mu całą różę»*». _

D. odwiedza nas często. Wczoraj przesiedział cały wieczór. Chce mnie uczyć bułgarskiego. Dobrze mi przy nim jak w domu... Lepiej niż w domu.

...Dni mijają... I dobrze mi, i nie wiem czemu jakoś nieswojo, i Bogu chcę dziękować, i na łzy się zbiera. O, jasne, błogie dni!

...Wciąż mi lekko na duszy po dawnemu — i tylko czasem, czasem trochę smutno. Jestem szczęśliwa... Czy jestem szczęśliwa?

...Długo nie zapomnę wczorajszej przejażdżki. Jakże dziwne, a nawet straszne wrażenie! Gdy chwycił nagle tego olbrzyma i jak piłkę rzucił go do wody, nie zlękłam się... ale jego się zlękłam. Jaka to twarz złowieszcza — okrutna prawie! Jak on powiedział: wypłynie! Wstrząsnęło to mną do głębi. A więc — nie rozumiałam go. A gdy potem wszyscy się śmieli i gdy ja się śmiałam, jakże mi było za niego przykro! Wstydził się, czułam to, wstyd mu było przede mną. Powiedział mi to potem w karecie, w ciemno­ści, gdy próbowałam go przeniknąć i bałam się go. Tak, nie można z nim żartować, potrafi stanąć w czyjejś obronie. Lecz po có ten gniew, te drżące wargi, ten jad w spojrzeniu?

A może tak musi być? Czyż nie można być mężczyzną, bojownikiem i pozostać łagodnym, delikatnym? Życie — to rzecz brutalna, powiedział mi niedawno. Powtórzyłam te słowa Andrzejowi Pietrewiczowi, lecz nie uznał ich słusz­ności. Który z nich ma rację? A jak się zaczął ten dzień! Jak mi było błogo iść obok niego, nawet w milczeniu... Ale jestem zadowolona z tego, co się stało. Widocznie tak powinno było być.

...Znów niepokój... Nie czuję się całkiem dobrze.

...Przez ubiegłe dni nic nie pisałam w tym zeszy­cie: nie chciało mi się pisać. Czułam, że wszystko, co .mogłabym napisać, nie wyrazi tego, co mam w sercu... A co mam w sercu? Miałam z nim długą rozmowę i ta rozmowa odsłoniła mi niejedno. Zwierzył mi swoje plany. (Wiem już, skąd ta rana na jego szyi... Boże mój! Gdy pomyślę, że był już skazany na śmierć, że ledwie się uratował, że go zraniono...) Przewiduje wojnę i cieszy się na myśl o niej. Mimo wszystko, nie widziałam nigdy D. tak smutnego. Czego może się smucić on... on? Papa wrócił z miasta, za­stał nas we dwoje i jakoś dziwnie na nas spojrzał. Przyszedł Andrzej Pietrowicz: zauważyłam, że bardzo schudł i zmi- zemiał. Zrobił mi wymówkę, że zbyt chłodno i lekcewa­żąco traktuję Szubina. A ja zupełnie nawet zapomniałam

0 Paulu. Skoro go zobaczę, postaram się okupić swoją winę. Nie mogę teraz myśleć o nim... ani o nikim na świecie. Andrzej Pietrowicz mówił ze mną jakby ze współ­czuciem. Co to wszystko znaczy? Dlaczego wokół mnie

1 we mnie taka ciemność? Zdaje mi się, że wokół mnie i we mnie dzieje się coś zagadkowego, że trzeba znaleźć słowo...

...Nie spałam w nocy, głowa mnie boli. Po co pisać?

11001 |

Odszedł dziś tak prędko, a tak pragnęłam z nim pomówić... Zdaje się, że mnie unika. Tak, unika mnie!

...Znalazłam słowo, światło mnie opromieniło! Boże! zmiłuj się nade mną... Jestem zakochana!”

xvn I ■

Tego dnia, gdy Helena wpisywała do dziennika to ostat­nie, fatalne słowo, Insarow siedział w pokoju Biersieniewa, a Biersieniew stał przed nim z wyrazem zdumienia na twarzy. Insarow oświadczył mu przed chwilą, iż nazajutrz zamierza przenieść się do Moskwy.

Ależ, drogi panie — wykrzyknął Biersieniew — teraz właśnie zbliża się najpiękniejszy czas. Co pan będzie robił w Moskwie? Skąd to nagłe postanowienie? Czy nie otrzymał pan czasami jakiej wiadomości?

Żadnej wiadomości nie otrzymałem — odparł Insarow — lecz z różnych względów nie mogę dłużej tu zostać.

Ale jakżeż można...

Andrzeju Pietrowiczu — rzekł Insarow — niech pan będzie tak dobry i nie namawia mnie, proszę pana. Ciężko mi rozstać się z panem, lecz nie ma na to rady.

Biersieniew spojrzał na niego uważnie.

Wiem — powiedział wreszcie — że pana nie przekonam. A więc to rzecz postanowiona?

Najzupełniej postanowiona — rzekł Insarow, wstał i wyszedł.

Biersieniew przeszedł się po pokoju, wziął kapelusz i udał się do Stachowów.

Chce mi pan coś zakomunikować? — rzekła Helena, gdy tylko zostali we dwoje.

Tak... z czego to pani odgadła?

Wszystko jedno. Proszę mówić, o co chodzi.

Biersieniew powiedział jej o decyzji Insarowa.

Helena zbladła.

Co to znaczy? — spytała z wysiłkiem.

Pani wie, źe Dymitr nie lubi tłumaczyć się ze swoich postępków. Lecz ja sądzę... Siądźmy, Heleno Niko- łajewno, pani, zdaje się, źle się czuje. Sądzę, że potrafię odgadnąć właściwą przyczynę tego nagłego odjazdu.

Jaka, jaka to przyczyna? — powtórzyła Helena, która sama nie wiedząc, co robi, mocno ściskała swą chłodną dłonią dłoń Biersieniewa.

Otóż widzi pani—zaczął ze smutnym uśmiechem Biersieniew — jak by to pani wyjaśnić? Muszę powrócić do tegorocznej wiosny, do tych czasów, gdy bliżej poznałem Insarowa. Spotkałem się z nim w domu mego krewnego; krewny ten miał córkę, dość ładniutką.. Zdawało mi się, że Insarow spogląda na nią nieobojętnie—i powiedziałem mu to. Roześmiał się i odpowiedział, że się mylę; że serce jego nie jest zranione, lecz że odjechałby natychmiast, gdyby mu się to przydarzyło, ponieważ nie chciałby — to jego własne słowa — zdradzić swojego obowiązku i swojej sprawy dla zaspokojenia osobistych pragnień. „Jestem Bułgarem — rzekł — i nie potrzebuję miłości Rosjanki.

A więc... cóż... pan teraz... —wyszeptała Helena, bezwiednie odwracając głowę jak człowiek oczekujący cio­su, lecz wciąż nie puszczając dłoni Biersieniewa.

Myślę — odparł zniżając głos — myślę, że stało się to, com wówczas niesłusznie przypuszczał.

To jest... sądzi pan... proszę mnie nie dręczyć! — wybuchnę ła nagle Helena.

Sądzę — pośpiesznie dodał Biersieniew — że Insarow pokochał teraz Rosjankę i zgodnie ze swoim przy­rzeczeniem postanowił uciec.

Helena jeszcze mocniej ścisnęła jego dłoń i niżej schyliła głowę, jakby chciała ukryć przed cudzym wzro­kiem rumieniec wstydu, który nagłym płomieniem oblał jej twarz i szyję.

Andrzeju Pietrewiczu, pan jest dobry jak anioł — powiedziała — ale on chyba przyjdzie się pożegnać?

Tak, myślę, że przyjdzie na pewno, ponieważ nie zechce odjechać...

Niech mu pan powie, niech mu pan powie...

Lecz tu siły zawiodły biedną dziewczynę — łzy

popłynęły jej z oczu i wybiegła z pokoju.

A więc ona go aż tak kocha — myślał Biersieniew, z wolna wracając do domu. — Nie spodziewałem się tego; nie spodziewałem się, że to jest już tak silne. Ona mówi, że jestenfdobry — rozmyślał dalej... — Kto mi wyjaśni, jakie uczucia i pobudki skłoniły mnie, bym powiedział o tym wszystkim Helenie! Lecz nie przez dobroć, nie przez do­broć! Zawsze to przeklęte pragnienie, by się przekonać, czy sztylet rzeczywiście tkwi w ranie. Powinienem być zado­wolony — kochają się wzajemnie, a ja im pomogłem... «Przyszły pośrednik między nauką a publicznością rosyj­ską», tak mnie nazywa Szubin; pośrednictwo jest widocznie moim przeznaczeniem. Lecz jeśli się omyliłem? Nie, nie omyliłem się...’*

Gorycz trawiła Andrzeja Pietrewicza i jakoś nie mógł czytać Raumera.

Nazajutrz, o drugiej, Insarow zjawił się u Stacho- wów. Jakby naumyślnie, w bawialni w tej właśnie chwili siedział gość, sąsiadka, żona protopopa, bardzo zacna i czci­godna dama, mająca jednak przykry zatarg z policją o to, że przyszło jej do głowy kąpać się w największy upał w sa­dzawce przy drodze, którą często przejeżdżała rodzina jakiegoś możnego generała. Obecność obcej osoby była z początku na rękę Helenie, która zbladła jak płótno, gdy tylko usłyszała kroki Insarowa; lecz serce zamarło w niej na myśl, że Insarow może odjechać nie porozmawiawszy z nią na osobności. On również wydawał się zmieszany i unikał jej wzroku. „Czy rzeczywiście zaraz się pożegna?” —myślała Helena. Insarow istotnie zwrócił się ku Annie Wasiliewnie: Helena pośpiesznie wstała i odwołała go do okna. Żona protopopa zdziwiła się i chciała się odwrócić, lecz była tak ściśnięta gorsetem, że brykle skrzypiały przy każdym jej ruchu. Trwała więc nieruchomo.

Niech pan słucha — gorączkowo mówiła Hele­na — ja wiem, po co pan przyszedł: Andrzej Pietrowicz wtajemniczył mnie w pańskie zamiary, lecz proszę pana, błagam, niech się pan nie żegna z nami dziś, niech pan przyjdzie jutro jak najwcześniej, o jedenastej. Mam panu do powiedzenia kilka słów.

Insarow w milczeniu schylił głowę.

Nie będę pana zatrzymywała... Obiecuje mi pan?

Insarow znów się skłonił, lecz nic nie powiedział.

Lenko, chodź tu — odezwała się Anna Wasiliew­na — patrz, jaką kochana pani ma piękną sakiewkę.

Sama ją wyhaftowałam — powiedziała żona pro­topopa.

Helena odeszła od okna.

Insarow bawił u Stachowów nie dłużej niż kwadrans.

Helena obserwowała go ukradkiem. Kręcił się na miejscu, po dawnemu nie wiedział, gdzie podziać oczy, i odszedł tak jakoś dziwnie: nagle — jakby znikł.

Powoli wlókł się ten dzień dla Heleny; jeszcze wolniej ciągnęła się długa, długa noc. Helena siedziała na łóżku, objąwszy rękami kolana i schyliwszy na nie głowę, to znów podchodziła do okna — przykładała płonące czoło do zimnej szyby — i myślała, myślała snując do umęczenia jedne i te same myśli. Serce jej ni to skamieniało, ni to umilkło w piersi — nie czuła go, lecz skronie pulsowały, paliły ją włosy na głowie, wargi wysychały. „Przyjdzie... nie pożegnał się z mamą... przecież mnie nie oszuka... Czyżby Andrzej Pietrowicz powiedział prawdę? To niemożliwe. Przecież nic nie powiedział, nie obiecał, że przyjdzie... Czy naprawdę rozstałam się z nim na zawsze?...” Oto myśli, które nie opuszczały Heleny... właśnie nie opuszczały: nie przychodziły, nie powracały — tylko wciąż, bezustannie snuły się w niej jak mgła. „On mnie kocha!” — wybuchało wciąż w całej jej istocie — i Helena uporczywie wpatrywała się w ciemności; niewidzialny dla nikogo, tajemny uśmiech rozchylał jej wargi... lecz natychmiast potrząsała głową, zarzucała na kark splecione ręce — i znów jak mgła snuły się w niej owe myśli. Przed świtem rozebrała się i położyła do łóżka, lecz nie mogła zasnąć. Pierwsze ogniste promie­nie słońca wdarły się do jej pokoju... — O, jeżeli on ninie kocha! — krzyknęła nagle i nie wstydząc się opromieniają­cego ją światła, rozwarła ramiona...

Wstała, ubrała się, zeszła na dół. W domu wszyscy jeszcze spali. Poszła do ogrodu; lecz w ogrodzie było tak cicho, zielono i świeżo, ptaki ćwierkały tak uihie, kwiaty

11051

wyglądały tak radośnie, że poczuła się nieswojo. „O! — pomyślała — jeśli to prawda, to nie ma ani jednej szczę­śliwszej ode mnie trawki — lecz czy to prawda?” Wróciła do pokoju i dla zabicia czasu zaczęła się przebierać. Ale wszystko leciało jej z rąk i gdy zawołano ją na herbatę, siedziała jeszcze na wpół rozebrana przed lustrem. Zeszła na dół; matka zauważyła jej bladość, lecz rzekła tylko: — Wyglądasz bardzo interesująco — potem obrzuciwszy ją spojrzeniem dodała: — Bardzo ci do twarzy w tej sukni, powinnaś zawsze ją wkładać, gdy chcesz się komuś podo­bać. — Helena nic nie odpowiedziała i usiadła w kącie. Zegar wydzwonił dziewiątą; do jedenastej pozostawały jeszcze dwie godziny. Zaczęła czytać, potem szyć, potem znów czytać; potem dała sobie słowo, że przejdzie sto razy aleją i przeszła sto razy; potem długo przyglądała się, jak matka układa pasjansa... i spojrzała na zegar: nie było jeszcze dziesiątej. Do bawialni wszedł Szubin. Próbowała z nim rozmawiać i przepraszała go, sama nie wiedząc za co... Mówiła bez wysiłku, lecz każde słowo budziło w niej jakby zdumienie. Szubin pochylił się ku niej... Oczekiwała drwi­ny, podniosła oczy i ujrzała jego smutną, przyjazną twarz... Uśmiechnęła się do niego. Szubin również uśmiechnął się w milczeniu i powoli wyszedł. Chciała go zatrzymać, lecz nie od razu przypomniała sobie, jak mu na imię. Wybiła nareszcie jedenasta. Zaczęła czekać, czekać, czekać i nasłu­chiwać. Nie mogła już nic robić, przestała nawet myśleć. Serce znów się odezwało i zaczęło bić mocniej, coraz mocniej i — rzecz dziwna — czas pomknął jakby szybciej. Minął kwadrans, minęło pół godziny, minęło, jak sądziła, jeszcze kilka minut — i nagle drgnęła: zegar wydzwonił nie dwunastą, lecz pierwszą. „Nie przyjdzie, odejdzie bez po-

zegnania...” Myśl ta, razem z krwią, napłynęła jej do głowy. Poczuła, że brak jej tchu, że gotowa wybuchnąć łkaniem... Pobiegła do swego pokoju i kryjąc twarz w dłoniach padła

I

Pół godziny leżała nieruchomo. Przez palce płynęły na poduszkę łzy. Nagle podniosła się i usiadła, działo się z nią coś dziwnego: twarz jej się zmieniła, wilgotne oczy obeschły i rozbłysły, brwi ściągnęły się, wargi zwarły. Minęło jeszcze pół godziny. Helena po raz ostami natężyła słuch: czy nie doleci do niej znajomy głos? Wstała, włożyła kapelusz, rękawiczki, narzuciła na ramiona mantylkę i wy­śliznąwszy się niepostrzeżenie z domu, ruszyła szybkim krokiem drogą wiodącą do mieszkania Biersieniewa.

XVIII

Helena szła ze spuszczoną głową, nieruchomymi oczyma wpatrując się w przestrzeń. Niczego się nie lękała, niczego nie układała w myślach; chciała raz jeszcze widzieć się z Insarowem. Szła nie zauważywszy, że słońce od dawna skryło się za ciężkimi, czarnymi chmurami, że porywisty wiatr szumiał w gałęziach drzew i szarpał jej suknię, że nagle słup kurzu wzbijał się w górę i niósł nad drogą. Zaczął padać gęsty deszcz — ale Helena nawet tego nie zauważyła; lecz deszcz stawał się coraz gęstszy, coraz gwałtowniejszy, zamigotała błyskawica, uderzył piorun. Helena przystanęła i rozejrzała się wokół... Na szczęście, w pobliżu miejsca, gdzie spotkała ją burza, stała nad zrujnowaną studnią chy­ląca się ze starości opuszczona kapliczka. Helena dobiegła

do niej i weszła pod niziutki daszek. Deszcz lunął stru­mieniami; chmury zasnuły całe niebo. Helena z niemą roz­paczą patrzyła na gęstą siatkę szybko spadających kropli. Ostatnia nadzieja ujrzenia Insarowa znikła. Do kapliczki weszła stara żebraczka, otrząsnęła się i rzekła z pokło­nem: — Przed deszczem, najmilsza — po czym stękając i wzdychając usiadła na stopniu obok studni. Helena sięg­nęła do kieszeni; staruszka zauważyła ten ruch i jej po­marszczona, żółta, lecz piękna niegdyś twarz ożywiła się. — Dzięki ci, dobrodziejko, najmilsza... — zaczęła. Helena nie znalazła w kieszeni sakiewki, a starowinka wyciągnęła już rękę...

Nie mam przy sobie pieniędzy, babciu — rzekła Helena — ale weż to, może ci się na coś przyda.

I podała jej swoją chusteczkę.

O-och, piękna panienko — odparła żebraczka — a na cóż mi twoja chusteczka! Chyba wnuczce podaruję, gdy będzie za mąż szła. Niech cię Bóg błogosławi za twoją dobroć!

Rozległ się huk piorunu.

Jezu Chryste — wymamrotała staruszka żegnając się trzykrotnie. — Chyba cię kiedyś widziałam—dodała po chwili. — Chybaś ty mi już dawała jałmużnę?

Helena przyjrzała się staruszce i poznała ją.

Tak, babciu — odrzekła. — Pytałaś mnie wtedy, dlaczego jestem taka smutna.

Tak, gołąbeczku, tak. Ot, i poznałam cię. Ale ty i teraz jakby w strapieniu żyjesz. I chusteczka twoja mokra, widać od łez. Och, wy, młódki, wszystkie znacie jedno strapienie — boleść wielką!

Jakież to strapienie, babciu?

Jakie? Ech, panienko śliczna, nie próbuj ty przede mną, starą, udawać. Wiem, co cię trapi: nie na sierocą dolę się użalasz. I ja przecie byłam młoda, światło ty moje, udręki owe przechodziłam. Tak. A ja ci za twoją dobroć, ot, co powiem: trafi ci się człowiek dobry, nie wietrznik, trzymaj się go jednego; mocniej od śmierci go się trzymaj. Co ma być, to będzie; a nie — taka, widać, wola boska. Tak. Co się patrzysz? Potrafię także wróżyć. Chcesz, to z chu­steczką zabiorę całą twoją złą dolę! Zabiorę — i koniec. Widzisz, deszczyk już pada rzadszy; ty jeszcze tu poczekaj, a ja sobie pójdę. Nie pierwszyzna to dla mnie — moknąć. Pamiętaj, gołąbeczku: była troska, spłynęła troska — i ani znaku po niej. Boże, zmiłuj się!

Żebraczka wstała ze stopnia, wyszła z kapliczki i podreptała swoją drogą. Helena ze zdumieniem patrzy­ła za odchodzącą. — Co to znaczy? — wyszeptała bez­wiednie.

Deszczyk padał coraz mniejszy, na chwilę zabłysło słońce. Helena zbierała się do odejścia... Nagle o dziesięć kroków od kapliczki ujrzała Insarowa. Otulony płaszczem, szedł tą samą drogą, którą przyszła Helena; wydawało się, że śpieszy do domu.

Oparła się ręką o spróchniałą balustradę ganku, chciała zawołać, lecz głos odmówił jej posłuszeństwa... Insarow już mijał ją nie podnosząc głowy...

Dymitrze Nikanoryczui — powiedziała wreszcie. Insarow zatrzymał się, obejrzał. W pierwszej chwili nie poznał Heleny, lecz natychmiast podszedł do niej.

Pani! Pani tu! — wykrzyknął.

Milcząc cofnęła się w głąb kapliczki. Insarow wszedł za nią.

Pani tu? — powtórzył.

Milczała wciąż i tylko patrzyła na niego przeciągłym, łagodnym spojrzeniem. Spuścił oczy.

Wraca pan od nas? — zapytała.

Nie... nie od państwa.

Nie? — powtórzyła Helena usiłując się uśmiech­nąć. — Więc to tak dotrzymuje pan obietnicy? Od rana na pana czekałam.

Proszę sobie przypomnieć, Heleno Nikołajewno, że wczoraj nic nie obiecywałem.

Helena znów uśmiechnęła się słabo i powiodła ręką po twarzy. I twarz, i ręka były bardzo blade.

A więc pan chciał odjechać nie żegnając się z nami?

Tak — surowo i głucho wyrzekł Insarow.

Jak to? Po tym, kiedy zawarliśmy przyjaźń, po tylu rozmowach, po tym wszystkim... Więc gdybym nie spotkała tu pana przypadkiem (głos jej zabrzmiał do­nośniej, po czym umilkła na chwilę)... odjechałby pan i nie uścisnąłby mi po raz ostatni ręki — i nie byłoby panu żal?

Insarow odwrócił się.

Heleno Nikołajewno, proszę, niech pani tak nie mówi. I bez tego mi niewesoło. Niech mi pani wierzy, że moje postanowienie drogo mnie kosztowało. Gdyby pani wiedziała...

Nie chcę wiedzieć — przerwała mu z lękiem Helena — dlaczego pan odjeżdża... Widocznie tak trzeba. Widocznie musimy się rozstać. Nie chciałby pan bez po­wodu zasmucać swoich przyjaciół. Ale czyż tak rozstają się przyjaciele? Przecie jesteśmy przyjaciółmi, prawda?

Nie — rzekł Insarow.

Jak to?—spytała Helena. Lekki rumieniec wystą­pił na jej policzki.

Odjeżdżam właśnie dlatego, że nie jesteśmy przy­jaciółmi. Niech mnie pani nie zmusza, bym powiedział to, czego nie chcę powiedzieć, czego nie powiem.

Dawniej był pan ze mną szczery — z lekkim wyrzutem rzekła Helena. — Pamięta pan?

r W tedy wolno mi było być szczerym—nie miałem nic do ukrycia; lecz teraz...

Teraz? — spytała Helena.

A teraz... Teraz muszę odejść. Żegnam panią.

Gdyby Insarow w tej chwili spojrzał na Helenę,

zauważyłby, że twarz jej rozjaśniała się w miarę, jak jego twarz chmurzyła się i ciemniała; lecz on uporczywie patrzył na podłogę.

A więc żegnam pana, Dymitrze Nikanoryczu — zaczęła Helena. — Ale skoro jużeśmy się spotkali, niechże mi pan przynajmniej poda rękę.

Insarow chciał już wyciągnąć rękę.

Nie, i tego nie mogę — rzekł i znów się odwrócił.

Nie może pan?

Nie mogę. Żegnam panią1

I ruszył ku drzwiom kapliczki.

Proszę poczekać jeszcze chwilkę — powiedziała Helena. — Pan jak gdyby się mnie lęka. A ja jestem od pana odważniejsza — dodała i wstrząsnął nią lekki dreszcz. — Mogę panu powiedzieć... chce pan?... dlaczego pan mnie tu spotkał? Czy pan wie, dokąd szłam?

Insarow ze zdumieniem spojrzał na Helenę.

Szłam do pana.

Do innie?

Helena zakryła twarz rękoma.

Chciał pan mnie zmusić, bym powiedziała, że pana kocham — wyszeptała — więc... powiedziałam.

Heleno! —wykrzyknął Insarow/

Opuściła ręce, spojrzała na niego i padła mu na piersi.

Mocno ją objął — i milczał. Nie potrzebował mówić, że ją kocha. Z samego okrzyku, z owej nagłej przemiany całej jego istoty, z tego, jak falowała jego pierś, do której przylgnęła z taką ufnością, z tego, jak końce jego palców muskały jej włosy, mogła odczuć, że jest kochana. Mil­czał — i nie trzeba jej było słów. ,Jest przy mnie, kocha mnie... czegóż pragnąć jeszcze?” Cisza ukojenia, cisza nie­zmąconego spokoju, osiągniętego celu, owa cisza niebiań­ska, która nawet śmierci nadaje sens i piękno, napełnia boską falą całą jej istotę. Niczego nie pragnęła, posiadła bowiem wszystko. — O, mój bracie, mój przyjacielu, mój ukochany!...—szeptały jej wargi i sama nie wiedziała, czyje to serce, jej czy jego, bije tak słodko i rozpływa się w jej piersi.

A on stał nieruchomo, obejmował silnymi ramionami to młode, oddające mu się życie, stał czując na piersi to nowe, nieskończenie drogie brzemię — i uczucie rozrzew­nienia, uczucie niepojętej wdzięczności pokonało jego twar­dą duszę, i nie znane mu dotychczas łzy zabłysły w jego oczach.

Helena nie płakała; powtarzała tylko: — O, mój przyjacielu! O, mój bracie!

Więc pójdziesz za mną wszędzie? —mówił do niej w kwadrans potem, wciąż obejmując ją i podtrzymując ramieniem.

Wszędzie — na kraj świata. Gdzie ty, tam i ja.

I ty się nie łudzisz? A czy wiesz, że twoi rodzice nigdy się nie zgodzą na nasze małżeństwo?

Nie łudzę się; wiem wszystko.

Czy wiesz, że jestem biedak, prawie nędzarz?

Wiem.

Źe nie jestem Rosjaninem, że nie sądzone mi żyć w Rosji, że będziesz musiała zerwać wszelkie związki z ojczyzną i krewnymi?

Wiem, wiem.

Wiesz również, że poświęciłem się trudnej, nie­wdzięcznej sprawie, że będę... że będziemy może naraże­ni nie tylko na niebezpieczeństwo, lecz na niedostatek, a nawet poniżenie?

Wiem, wszystko wiem... Kocham cię.

Że będziesz musiała wyrzec się swych przyzwy­czajeń, że tam, samotna wśród obcych, będziesz może musiała pracować.

Położyła mu dłoń na ustach.

Kocham.cię, drogi mój.

Obsypał gorącymi pocałunkami jej wąską, różową dłoń. Helena nie odrywała jej od jego ust i z jakąś dziecinną radością i uśmiechem zaciekawienia patrzyła, jak okrywał pocałunkami to dłoń, to palce...

Nagle zaczerwieniła się i ukryła twarz na jego piersi. Pieszczotliwie uniósł jej głowę i uważnie spojrzał w jej oczy.

Witaj więc — rzekł — małżonko moja, wobec ludzi i Boga!

W godzinę później, z kapeluszem w jednej ręce, z manty Iką w drugiej, Helena cicho wchodziła do bawialni. Włosy miała z lekka rozrzucone, na policzkach widniały maleńkie różowe plamki, uśmiech nie schodził z jej warg, oczy przy­mykały się, lecz wpółprzymknięte uśmiechały się również. Ze zmęczenia ledwie się poruszała, ale było to słodkie zmęczenie. Wszystko wydawało się jej miłe i pełne słody­czy. Wszystko owiewało ją lubością i pieszczotą. Uwar Iwanowicz siedział przy oknie; podeszła do niego, położyła rękę na jego ramieniu, przeciągnęła się nieco i zaśmiała się jakoś mimo woli.

Z czego? — spytał zdziwiony.

Nie wiedziała, co powiedzieć. Miała ochotę pocało­wać Uwara Iwanycza.

Na płask... — rzekła wreszcie.

Lecz Uwar Iwanycz nawet nie poruszył brwią i w dal­szym ciągu ze zdziwieniem patrzył na Helenę. Upuściła na niego mantylkę i kapelusz.

Kochany Uwarzę Iwanyczu — powiedziała — spać mi się chce, zmęczyłam się — i znów się roześmiała, i osunęła się obok niego na fotel.

Hm — burknął Uwar Iwanowicz i poruszył pal­cami... — To... trzeba by... tak...

Helena zaś patrzyła wokół i myślała: „Wszystko to wkrótce muszę porzucić... i dziwna rzecz: nie czuję ani strachu, ani wahania, ani żalu... Nie, żal mi mamy!” I znów ujrzała kapliczkę, znów usłyszała jego dźwięczny głos, poczuła uścisk oplatających ją ramion. Serce zabiło jej słabo, lecz słodko: ogarniała ją niemoc szczęścia. Przypo­

mniała sobie starą żebraczkę. „Naprawdę zabrała moje cierpienie — pomyślała. — O, jaka jestem szczęśliwa! Jak niezasłużenie! Jak prędko!” — Wystarczyłoby, żeby choć trochę przestała nad sobą panować, a z jej oczu popłynęłyby niepowstrzymane, słodkie łzy. Powstrzymywała je tylko tym, że wciąż się uśmiechała. Jakąkolwiek przybrała pozy­cję, zdawało się jej, że nie może być wygodniej i przyje­mniej: zupełnie jak gdyby ją kołysano. Wszystkie jej ruchy były miękkie i powolne; gdzież się podziała jej porywczość i szorstkość? Weszła Zoja: Helena zdecydowała, że nigdy nie widziała bardziej czarującej twarzyczki; weszła Anna Wasiliewna: coś ukłuło Helenę w serce, lecz jak serdecznie uściskała swoją poczciwą matkę i jak czule pocałowała ją w czoło, tuż przy włosach, z lekka już posiwiałych! Poszła potem do swojego pokoiku: jak radośnie uśmiechnęło się tam wszystko na jej widok! Z jakim uczuciem wstydliwego triumfu i pokory usiadła na łóżku, na tym samym łóżku, gdzie przed trzema godzinami rozmyślała tak gorzko! „A przecie i wtedy wiedziałam już, że mnie kocha — powiedziała do siebie — i wcześniej... Ach, nie! nie! to grzech!” — Jesteś moją żoną — wyszeptała kryjąc twarz w dłonie i padła na kolana.

Pod wieczór ogarnęła ją zaduma. Smutek opanował ją na myśl, że nieprędko zobaczy się z Insarowem, który nie mógł zostać u Biersieniewa nie budząc podejrzeń; toteż oboje postanowili, że powinien wrócić do Moskwy i że zanim nastanie jesień, przyjedzie dwukrotnie z wizytą; Helena ze swej strony obiecała do niego pisać i o ile to będzie możliwe, wyznaczyć mu spotkanie gdzieś w okolicy Kuncowa. Na herbatę zeszła do bawialni i zastała tam wszystkich domowników oraz Szubina, który spojrzał na

nią uważnie, skoro tylko się zjawiła; chciała przemówić do niego przyjaźnie, jak dawniej, lecz obawiała się jego przenikliwości, obawiała się sama siebie. Zdawało się jej, że Szubin nie na próżno pozostawił ją w spokoju w ciągu ostatnich dwu tygodni. Wkrótce nadszedł Biersieniew i od­dał Annie Wasiliewnie ukłony od Insarowa wraz z przepro­sinami, że wyjechał do Moskwy bez pożegnania. Po raz pierwszy w ciągu tego dnia wymówiono w obecności Hele­ny nazwisko Insarowa; poczuła, że się rumieni; rozumiała jednocześnie, że należałoby wyrazić żal z powodu nagłego wyjazdu tak miłego znajomego; lecz nie mogła zmusić się do udawania i siedziała nieruchomo i w milczeniu, gdy tymczasem Anna Wasiliewna wzdychała i ubolewała. Hele­na starała się być w pobliżu Biersieniewa; nie lękała się go, choć częściowo znał jej tajemnicę; uciekała pod jego skrzydła przed Szubinem, który wciąż się w nią wpatry­wał — bez ironii, ale badawczo. Biersieniewa w ciągu wie­czora też ogarniało zdziwienie: spodziewał się, że Helena będzie bardziej smutna. Na szczęście, między nim a Szu­binem wszczęła się dyskusja o sztuce; Helena siadła na uboczu i słyszała ich głosy jak przez sen. Z wolna nie tylko oni, lecz cały pokój i wszystko, co ją otaczało, wydało jej się snem—wszystko: i samowar na stole, i króciutka kamizelka Uwara Iwanycza, i polerowane paznokcie Zoi, i wiszący na ścianie portret olejny wielkiego księcia Konstantego Pawło­wicza; wszystko odpływało w dal, zachodziło mgłą, prze­stawało istnieć. Litowała się tylko nad wszystkimi: „Po co oni żyją?” — myślała.

Chce ci się spać, Lenko? — zapytała matka.

Nie usłyszała pytania.

Nie całkiem uzasadniona aluzja, powiadasz? —

Słowa te wypowiedziane wyraźnie przez Szubina zwró­ciły nagle uwagę Heleny. — Zlituj się! — mówił dalej — w tym właśnie kryje się ostrze. Uzasadniona aluzja wywo­łuje smutek — to nie po chrześcijańsku, nie uzasadnioną przyjmuje się obojętnie — to głupio; lecz nie całkiem uzasadniona budzi w nas gniew i zniecierpliwienie. Gdy­bym powiedział na przykład, że Helena Nikołajewna za­kochała się w jednym z nas, jakiego rodzaju byłaby to aluzja, co?

Ach, monsieur Paul — rzekła Helena — chciała­bym okazać panu moje oburzenie, lecz doprawdy nie mogę. Jestem bardzo zmęczona.

Czemu się nie położysz? — rzekła Anna Wasi­liewna, która wieczorem sama ciągle drzemała i dlatego chętnie wysyłała innych do łóżka. — Pożegnaj się ze mną i idź z Bogiem, Andrzej Pietrowicz wybaczy.

Helena pocałowała matkę, ukłoniła się wszystkim i wyszła. Szubin odprowadził ją do drzwi.

Heleno Nikołajewno — szepnął jej na progu — pani depce monsieur Paula; bezlitośnie chodzi pani po nim, a monsieur Paul błogosławi i panią, i nóżki pani, i buciki na jej nóżkach, a nawet podeszwy tych bucików.

Helena wzruszyła ramionami, wyciągnęła do niego od niechcenia rękę, nie tę, którą całował Insarow — i zna­lazłszy się w swoim pokoju, natychmiast rozebrała się i za­snęła. Spała głębokim, niezmąconym snem... Taknawetnie śpią dzieci: tak śpi tylko ozdrowiałe dziecko, gdy matka siedzi przy jego kołysce, patrzy na nie i wsłuchuje się w jego oddech.

Wstąp do mnie na chwilkę — rzekł Szubin do Biersie­niewa, gdy tylko pożegnali się z Anną Wasiliewną — mam ci coś do pokazania.

Biersieniew poszedł za nim do oficyny. Zdziwiła go wielka ilość studiów, statuetek i popiersi, okrytych mokry­mi szmatami i zapełniających wszystkie kąty pokoju.

Ależ ty, widzę, pracujesz nie na żarty — za­uważył.

Coś przecie trzeba robić — odparł Szubin. — Jedno się nie uda, trzeba wziąć się do czegoś innego. Ja zresztą, jak Korsykanin, zajmuję się raczej wendetą niż czystą sztuką. Trema, Bisanzia!*

Nie rozumiem cię — rzekł Biersieniew.

¡U Poczekaj. Racz spojrzeć, kochany mój przyjacielu i dobroczyńco, na moją zemstę numer jeden.

Szubin odsłonił jedną z figur i Biersieniew ujrzał niezwykle podobne, przepyszne popiersie Insarowa. Rysy twarzy uchwycił Szubin wiernie do najdrobniejszych szcze­gółów i nadał jej wspaniały wyraz: męski, szlachetny, śmiały.

Biersieniew był zachwycony.

Ależ to wprost cudowne! — wykrzyknął. — Winszuję ci. Choćby od razu na wystawę! Dlaczego na­zywasz to wspaniałe dzieło zemstą?

A dlatego, sir, że mam zamiar ofiarować to wspa­niałe, jak je raczyłeś nazwać, dzieło Helenie, w dniu jej imienin. Czy pan rozumie tę alegorię? Nie jesteśmy ślep­

cami, widzimy, co się święci, lecz jesteśmy dżentelmeni, szanowny panie, i mścimy się po dżentelmeńsku.

A oto—dodał Szubin odsłaniając drugą figurę — ponieważ artysta, według najnowszych zasad estetyki, po­siada godne zazdrości prawo wcielania w siebie wszelkiego rodzaju paskudztw, tworząc z nich z kolei perły, więc ro­dząc taką perłę numer dwa, mściliśmy się już nie po dżentelmeńsku, lecz po prostu en canaille.

Zręcznym ruchem ściągnął płótno i oczom Biersie- niewa ukazała się statuetka w guście Dantana, również przedstawiająca Insarowa. Niepodobna było wymyślić nic bardziej dowcipnego i złośliwego. Młody Bułgar był wy­rzeźbiony w postaci barana, który stanąwszy na tylnych nogach nastawia rogi. Tępa pewność siebie, zadzierzy- stość, upór, niezgrabność, ograniczenie aż biły z fizjonomii ,,małżonka owiec cienkorunych” — a jednocześnie podo­bieństwo było tak uderzające, tak niewątpliwe, że Biersie- niew nie mógł powstrzymać się od śmiechu!

Co? Zabawne? — pytał Szubin. — Poznałeś herosa? Radzisz i to posłać na wystawę? To dzieło ofiaruję sam sobie na imieniny... Niech wasza ekscelencja pozwoli trochę pozbytkować!

I Szubin podskoczył trzy razy, uderzając się z tyłu piętami.

Biersieniew podniósł z podłogi płómo i zasłonił nim statuetkę.

1 Ach, ty wspaniałomyślny człowieku — zaczął Szubin — któż to w historii uchodzi za wzór wspaniało­myślności? Zresztą wszystko jedno! A teraz — ciągnął da­lej, z uroczystym smutkiem odsłaniając trzecią, dość znacz­nych rozmiarów masę gliny — ujrzysz coś, co ci dowiedzie,

ile pokory i przenikliwej mądrości tkwi w twoim przyja­cielu. Przekonasz się, że jak przystoi prawdziwemu arty­ście, odczuwa potrzebę i pożytek upokorzenia siebie sa­mego. Patrz!

Płótno opadło i Biersieniew ujrzał dwie, blisko siebie ustawione, jakby zrośnięte głowy... Nie od razu zrozumiał,

o co chodzi, lecz przyjrzawszy się poznał w jednej z głów Annuszkę, w drugiej — samego Szubina. Były to raczej karykatury aniżeli portrety. Annuszka była przedstawiona jako dorodna, tęga dziewka z niskim czołem, zapłyniętymi w tłustej twarzy oczyma i zuchowato zadartym nosem. Grube jej wargi uśmiechały się zuchwale, na twarzy malo­wała się zmysłowość, beztroska i zadzierzystość, nie pozba­wione dobroduszności. Siebie przedstawił Szubin jako za­pijaczonego, wychudłego hulakę, z zapadniętymi policzka­mi, z bezsilnie zwisającymi kosmykami rzadkich włosów, z bezmyślnym wyrazem przygasłych oczu, z nosem za­ostrzonym jak u trupa.

Biersieniew odwrócił się ze wstrętem.

Ładna parka, co, bracie? — rzekł Szubin. — Czy nie zechcesz z łaski swojej wymyślić jakiego przyzwoitego podpisu? Dla pierwszych dwóch sztuk już wymyśliłem. Pod popiersiem będzie napis: „Bohater, który pragnie uratować swą ojczyznę”. Pod statuetką: „Strzeżcie się, kiełbaśnicy!” A pod tą sztuczką, jak sądzisz?—„Przyszłość artysty Pawła Szubina...” Czy dobrze?

Przestań—odparł Biersieniew. — Warto też było tracić czas na takie... — nie od razu znalazł odpowiedni wyraz.

Paskudztwo, chcesz powiedzieć? Nie, bracie, da­ruj, już jeśli co ma iść na wystawę, to właśnie ta grupa.

Istotnie, paskudztwo — powtórzył Biersie- niew. — I co za głupstwo! Wcale nie masz w sobie za­datków tych cech, w które niestety los, jak dotychczas, szczodrze wyposażył naszych artystów. Po prostu oczer­niłeś siebie.

Tak sądzisz? — ponuro rzekł Szubin. — Jeśli nie mam ich w sobie i jeśli się we mnie zaszczepią, to winowajcą tego będzie... pewna osoba. A czy wiesz—dodał, tragicznie marszcząc brwi — że próbowałem już pić?

Kłamiesz?!

Próbowałem, jak Boga kocham — odparł Szubin i nagle roześmiał się, a twarz mu się rozjaśniła — ale nie­smaczne to, do gardła nie lezie, a głowa potem jak bęben. Sam wielki Łuszczychin — Charłamp Łuszczychin, pier­wsza moskiewska, a według innych nawet rosyjska gardziel, zawyrokował, że pociechy ze mnie nie będzie. Wedle jego słów, butelka do mnie nie przemawia.

Biersieniew zamachnął się, chcąc rozbić rzeźbę, lecz Szubin powstrzymał go.

Daj spokój, bracie, nie tłucz, przyda się to jako nauka, jako straszydło.

Biersieniew roześmiał się.

W takim razie dobrze, oszczędzę twoje stra­szydło — powiedział — i niech żyje wieczna, czysta sztuka!

Niech żyje! — wykrzyknął Szubin. — Z nią i do­bro lepszym się wyda, i zło nie jest straszne!

Przyjaciele mocno uścisnęli sobie dłonie i rozeszli

się.

Pierwszym uczuciem Heleny, gdy się zbudziła, był radosny lęk.,,Doprawdy? doprawdy?” —pytała sama siebie i serce jej omdlewało ze szczęścia. Ogarnęły ją wspomnienia... zatonęła w nich. Później znów owionęła ją błoga, uroczysta cisza. Lecz w ciągu ranka Helenę opanował niepokój, a w następnych dniach poczuła znużenie i smutek. Prawda, wiedziała już teraz, czego pragnie, lecz świadomość ta nie przyniosła jej ulgi. Owo niezapomniane spotkanie wytrąciło ją na zawsze z dawnej koleiny: już się jej nie trzymała — odeszła od niej daleko — a tymczasem wszystko dokoła szło po dawnemu, jak gdyby nic się nie zmieniło, dawne życie biegło dawną swoją drogą, licząc po dawnemu na obecność i współdziałanie Heleny. Próbowała pisać list do Insaro- wa — ale jakoś jej nie szło: słowa na papierze stawały się ni to martwe, ni to kłamliwe. Przestała prowadzić swój dziennik, pod ostatnim wierszem nakreśliła grubą kreskę. Była to już przeszłość, a Helena wszystkimi swymi pragnie­niami, całą swą istotą dążyła ku przyszłości. Na sercu czuła ciężar. Siedzieć przy matce nie domyślającej się niczego, słuchać jej, odpowiadać, rozmawiać z nią — wydawało się Helenie jakimś występkiem; czuła, że tkwi w niej jakiś fałsz; buntowała się, choć nie miała się czego wstydzić; niejedno­krotnie budziło się w jej duszy nieprzeparte pragnienie, by wyspowiadać się nic nie ukrywając, bez względu na to, co się stanie potem. „Dlaczego — myślała — Dymitr nie porwał mnie wtedy z owej kapliczki, nie uprowadził, dokąd mu się podoba? Czyż nie powiedział mi, że jestem jego żoną wobec Boga? Co ja tu robię?” Zaczęła nagle wszystkich unikać, nawet Uwara Iwanycza, który częściej niż kiedykolwiek

zdumiewał się i poruszał palcami. Wszystko, co ją otaczało, już nie wydawało się jej ani przyjemne, ani miłe, nie był to nawet sen. Wszystko jak zmora przygniatało jej pierś nie­ruchomym, martwym brzemieniem; zdawało się, że wszy­stko ją potępia, oburza się na nią, nie chce jej znać... Ty jesteś bądź co bądź nasza. Nawet jej biedni wychowańcy, uciśnione ptaszki i zwierzątka patrzyły na nią — tak się jej przynajmniej zdawało — podejrzliwie i wrogo. Niepokoiło ją sumienie, wstydziła się czasami swoich uczuć.,»Przecież to jednak mój dom, moja rodzina, moja ojczyzna...” — „Nie, to już nie twoja ojczyzna, nie twoja rodzina” — szepnął inny głos. Ogarniał ją strach, oburzała się na swoją małoduszność... Trudności dopiero się zaczynały, a ona już traciła cierpliwość... Czy to obiecała Dymitrowi?

Nieprędko uporała się z sobą. Ale minął tydzień, drugi: Helena trochę się uspokoiła — i przywykła do swojego nowego położenia. Napisała dwa bileciki do Insa­rowa i sama zaniosła je na pocztę — za nic nie zgodziłaby się zawierzyć pokojówce: była na to zbyt dumna i zbyt wstydliwa. Zaczęła już oczekiwać jego przyjazdu... Lecz zamiast niego pewnego pięknego poranka przybył Mikołaj Arteniiewicz.

XXII

Nigdy jeszcze nikt z domowników dymisjonowanego poru­cznika gwardii, Stachowa, nie widział go tak skwaszonym, a równocześnie pewnym siebie i imponującym, jak owego dnia. Wszedł do bawialni w płaszczu i kapeluszu — wszedł

powoli, szeroko rozstawiając nogi i stukając obcasami; zbliżył się do lustra i długo się sobie przyglądał, z surową powagą poruszając głową i zagryzając wargi. Anna Wasi- liewna powitała go z pozornym wzruszeniem i ukrytą ra­dością (inaczej nigdy go nie witała); nie zdjął nawet kape­lusza, nie przywitał się z żoną i w milczeniu dał Helenie do pocałowania swoją zamszową rękawiczkę. Anna Wasiliewna zaczęła wypytywać go o przebieg kuracji — lecz on nic nie odpowiadał; zjawił się Uwar Iwanycz — Mikołaj Artemie- wicz spojrzał na niego i powiedział: „Bah!” W ogóle traktował go z góry, ozięble, choć przyznawał, że Uwar Iwanycz ma w sobie „ślady prawdziwej krwi Stachowów”. Wiadomo, że niemal wszystkie szlacheckie rodziny w Rosji wierzą w istnienie wyjątkowych cech rasowych, im jedynie właściwych: niejednokrotnie słyszeliśmy „między swoimi” dyskusje o „podsałaskińskich” nosach i „piereprejskich” potylicach. Weszła Zoja i dygnęła przed Mikołajem Arte- miewiczem. Chrząknął, osunął się w fotel, zażądał kawy i dopiero wtedy zdjął kapelusz. Przyniesiono kawę; wypił filiżankę i spojrzawszy na wszystkich po kolei, wycedził przez zęby: — Sortez, syil vous plaît — po czym zwraca­jąc się do żony dodał — et vous, madame, restez, je vous prie*.

Wyszli wszyscy prócz Anny Wasiliewny. Ze wzru­szenia poczuła zawrót głowy. Uroczyste zachowanie się męża zastanowiło ją. Oczekiwała czegoś niezwykłego.

Co się stało?! —wykrzyknęła, gdy tylko drzwi się zamknęły.

Mikołaj Artemiewicz spojrzał na nią obojętnie.

Nic osobliwego, cóż to za zwyczaj, by przybierać zaraz wygląd ofiary? — zaczął opuszczając bez żadnego powodu kąciki ust przy każdym słowie. — Chciałem panią tylko uprzedzić, że będziemy dziś mieli na obiedzie nowego gościa.

Któż to taki?

Kurnatowski, Jegor Andrejewicz. Nie zna go pani. To nadsekretarz senatu.

Będzie dziś u nas na obiedzie?

Tak.

I jedynie żeby mi to powiedzieć, kazał pan wszystkim wyjść?

Mikołaj Artemiewicz spojrzał na żonę — tym razem ironicznie.

Dziwi to panią? Proszę pohamować swoje zdzi­wienie.

Umilkł. Anna Wasiliewna milczała również przez chwilę.

Chciałabym... — zaczęła.

Wiem dobrze, że uważała mnie pani zawsze za człowieka „amoralnego”—powiedział nagle Mikołaj Arte­miewicz.

Ja! —-ze zdumieniem wyszeptała żona.

—• I być może, miała pani słuszność. Nie mogę zaprzeczyć, że istotnie dawałem pani niekiedy słuszny powód do niezadowolenia („siwe konie” — błysnęła myśl w głowie Anny Wasiliewny) — choć sama musi pani przy­znać, że przy wiadomym stanie jej organizmu...

Ależ ja pana wcale nie oskarżam.

Oest possible. W każdym razie nie mam zamiaru się usprawiedliwiać. Usprawiedliwi mnie czas. Lecz uwa-

żam za stosowne zapewnić panią, że poczuwam się do moich obowiązków i umiem się troszczyć... o los powierzonej mi... powierzonej mi rodziny.

Co to wszystko znaczy?” — myślała Anna Wasi- liewna. (Nie mogła wiedzieć, że poprzedniego dnia w Klubie Angielskim, w kącie salonu, wywiązał się spór o to, czy Rosjanie umieją wygłaszać speeches. — Kto z nas umie mówić? Wymieńcie choć jednego! — wykrzyknął jeden z rozmówców. — A choćby Stachów na przykład — odparł drugi i wskazał Mikołaja Artemicza, który stał tuż obok i omal nie zapiszczał z radości).

Na przykład — ciągnął dalej Mikołaj Artemicz — córka moja, Helena. Czy nie sądzi pani, że czas już, by wstąpiła pewną stopą na ścieżkę... chcę powiedzieć, by wyszła za mąż. Wszelkie mędrkowania i filantropie są dobre, lecz do pewnej granicy, do pewnego wieku. Czas już wyjść z tych mgieł, porzucić towarzystwo różnych szkola- rzy, artystów i jakichś tam Czamogórców i stać się taką jak inne.

Jak mam rozumieć te słowa? —- spytała Anna Wasiliewna.

Zechce mnie pani wysłuchać — odrzekł Mikołaj Artemiewicz, wciąż tak samo opuszczając kąciki ust. — Powiem wprost, bez osłonek; poznałem się z tym młodym człowiekiem, panem Kurnatowskim, i zbliżyłem się do niego w nadziei, że będzie moim zięciem. Ośmielam się przypuszczać, że ujrzawszy go nie oskarży mnie pani

o uprzedzenie albo lekkomyślność w ocenie ludzi. (Mikołaj Artemiewicz mówił i sam lubował się swoim krasomów- stwem). Wychowany świetnie, znawca prawa, maniery doskonałe, trzydzieści trzy lata, nadsekretarz, radca kole­

gialny, i Stanisław drugiej klasy. Mam nadzieję, że odda mi pani sprawiedliwość, iż nie należę do rzędu tych pères de comédie, którym marzą się tylko rangi; sama przede pani mówiła, że Helenie podobają się jedynie dzielni, praktyczni ludzie. Jegor Andrejewicz jest pierwszorzędnym w swym zakresie pracownikiem; z drugiej strony, córka moja ma słabość do wspaniałomyślnych uczynków: proszę więc przyjąć do wiadomośd, że Jegor Andrejewicz, skoro tylko zdobył możliwość, rozumie pani, możliwość przyzwoitego utrzymania się z własnych poborów, natychmiast zrzekł się na korzyść braci pensji wypłacanej mu corocznie przez ojca.

A kto jest jego ojcem? — spytała Anna Wasi- liewna.

Jego ojcem? Ojciec jego jest również znany jako człowiek o wysokiej wartości moralnej, un vrai stoïcien*, dymisjonowany, zdaje się major, zarządca wszystkich dóbr hrabiego B.

A! — rzekła Anna Wasiliewna.

Co znaczy: a! — podjął Mikołaj Artemicz. — Czyż i pani zaraziła się przesądami?

Ależ ja nic nie powiedziałam — zaczęła Anna Wasiliewna.

Nie, powiedziała pani: a... W każdym razie uzna­łem za stosowne uprzedzić panią o moich poglądach i ośmie­lam się przypuszczać, że pan Kurnatowski będzie przyjęty abras ouverts*. To nie jakiś tam Czarnogórzec...

Rozumie się; trzeba tylko zawołać Wańkę kucha­rza, kazać, żeby dodał jedną potrawę.

Rozumie pani, że nie wtrącam się do tych spraw— powiedział Mikołaj Artemiewicz, wstał, włożył kapelusz i pogwizdując (słyszał bowiem od kogoś, że gwizdać można tylko w swej willi i w maneżu) udał się na spacer do ogrodu. Szubin spojrzał na niego z okna swej oficynki i bez słowa pokazał mu język.

Za dziesięć czwarta przed ganek willi zajechała najęta kareta; wysiadł z niej młody jeszcze człowiek przyzwoitej powierzchowności, ubrany z wytworną prostotą, i polecił zaanonsować swoje przybycie. Był to Jegor Andrejewicz Kurnatowski.

Oto co między innymi pisała nazajutrz Helena do Insarowa:

Powinszuj mi, kochany Dymitrze, mam starającego się. Był wczoraj u nas na obiedzie, papa poznał go, zdaje się, w Klubie Angielskim i zaprosił. Przyjechał do nas oczywi­ście nie jako konkurent. Ale moja poczciwa mateczka, uprzedzona przez papę, szepnęła mi do ucha, kim jest ów gość. Nazywa się Jegor Andrejewicz Kurnatowski. Zajmuje stanowisko nadsekretarza senatu. Opiszę Ci najpierw jego powierzchowność. Wzrostu niewielkiego, niższy od Ciebieś zbudowany dobrze; rysy twarzy regularne; ostrzyżony krótko, nosi długie bokobrody. Oczy nieduże (jak Twoje), czarne, bystre, wargi płaskie, szerokie; w oczach i na ustach wciąż ma jakiś oficjalny uśmiech; uśmiech ten jakby pełnił stały dyżur. Jest prosty w obejściu, mówi dobitnie i wszy­stko w nim jest dobitne: chodzi, śmieje się, je, jakby załatwiał sprawy urzędowe.

«Jak ona go wystudiowała!» — myślisz może w tej chwili... Tak, po to, by go Tobie opisać. A zresztą jak tu nie studiować swego konkurenta! Jest w nim coś z żelaza —

jakaś tępota i pustka, a zarazem — i coś uczciwego; mówią, że istotnie jest bardzo uczciwy. Ty, kochanie, jesteś rów­nież z żelaza, lecz jakoś inaczej niż ten. Siedział przy stole obok mnie, naprzeciwko siedział Szubin. Z początku mó­wiono o jakichś przedsiębiorstwach handlowych; twierdzą, że on zna się na tym i omal nie rzucił senatu, by zostać dyrektorem jakiejś dużej fabryki. A szkoda! Później Szubin zaczął mówić o teatrze, pan Kurnatowski oświadczył — muszę mu tu oddać sprawiedliwość — bez fałszywej skromności, że o sztuce nie ma pojęcia. Przypomniało mi to Ciebie... lecz pomyślałam sobie: nie, ja i Dymitr, bądź co bądź, inaczej nie znamy się na sztuce. Tamten jakby chciał powiedzieć: nie znam się na niej i nie muszę się znać, lecz w dobrze urządzonym państwie toleruje się sztukę. Peters­burg i comme il faut są mu zresztą dość obojętne; raz nawet nazwał się proletariuszem. My, powiada, wyrobnicy! Po­myślałam sobie, gdyby Dymitr tak powiedział, to by mi się nie podobało, lecz ten niech sobie mówi! Niech się chełpi! Dla mnie był bardzo grzeczny, lecz wciąż miałam wrażenie, że rozmawia ze mną nader, nader względny przełożony. Gdy chce kogoś pochwalić, mówi, że taki to a taki ma zasady — to jego ulubione słówko. Przypuszczam, że jest pewny siebie, pracowity, zdolny do poświęceń (widzisz, jaka jestem bezstronna), tj. do poświęcenia swych korzyści, lecz wielki z niego despota. Biada temu, kto wpadnie mu w ręce! Przy stole zaczęto mówić o łapówkach...

Rozumiem — powiedział — że w wielu wypad­kach ten, co wziął łapówkę, nie jest winien; nie mógł postąpić inaczej, lecz gdy rzecz się wykryła, należy go zmiażdżyć!

Krzyknęłam:

Zmiażdżyć niewinnego!

Tak, dla zasady.

Jakiej? — zapytał Szubin.

Kurnatowski ni to się zmieszał, ni to zdziwił i rzekł:

To rozumie się samo przez się.

Papa, który go adoruje, dodał skwapliwie, że istotnie rozumie się to samo przez się, i rozmowa urwała się ku mojemu niezadowoleniu. Wieczorem nadszedł Biersieniew i wszczął z nim zacięty spór. Nigdy jeszcze nie widziałam naszego kochanego Andrzeja Pietrowicza tak wzburzonego. Pan Kurnatowski wcale nie zaprzeczał konieczności istnie­nia uniwersytetów, nauki itp... a jednak, a jednak rozu­miałam, dlaczego Andrzej Pietrowicz się uniósł. Tamten patrzy na wszystkie te rzeczy jak na jakąś gimnastykę. Po obiedzie podszedł do mnie Szubin i rzekł: — Oto ten i ktoś drugi (Szubin nie może wymówić Twego imienia) — obaj są praktycznymi ludźmi, a proszę spojrzeć, jaka różnica: tam prawdziwy, żywy, przez życie stworzony ideał—a tu nawet nie poczucie obowiązku, lecz po prostu urzędnicza uczci­wość i działanie bez treści. — Szubin jest inteligentny, zapamiętałam jego słowa dla Ciebie, lecz według mnie, między Tobą a tamtym nie ma nic wspólnego. Ty wie­rzysz, tamten nie, gdyż tylko w siebie wierzyć nie­podobna.

Odjechał późno, lecz mama zdążyła mi zakomuniko­wać, że mu się podobałam, a papa jest zachwycony... Czy przypadkiem ów pan nie oświadczył im, że i ja mam zasady? Omal nie powiedziałam mamie, że bardzo mi przykro, ale już mam męża. Dlaczego papa tak Ciebie nie lubi? Z mamą można by jeszcze jakoś...

O, mój drogi! Tak drobiazgowo opisałam Ci tego

pana jedynie po to, by zagłuszyć moją tęsknotę. Bez Ciebie nie ma dla mnie życia, wciąż Ciebie widzę i słyszę... Czekam na Ciebie, ale nie u nas, jak byś tego pragnął — wyobraź sobie, jak by nam było trudno i nieporęcznie! — lecz tam, wiesz, gdzie Ci pisałam —w tym lasku... O, mój drogi! Jak ja Ciebie kocham!**

XXIII

Mniej więcej w trzy tygodnie po pierwszej wizycie Kurna­towskiego Anna Wasiliewna, ku wielkiej radości Heleny, przeprowadziła się do Moskwy, do swego wielkiego drew­nianego domu, koło Prieczystienki; był to dom z kolumna­mi, białymi lirami i wieńcami nad każdym oknem, z facja­tką, mieszkaniem dla służby, ogródkiem, wielkim zielonym dziedzińcem, studnią na podwórzu i psią budą koło studni. Anna Wasiliewna nigdy nie opuszczała letniska tak wcześ­nie, lecz w tym roku, gdy zaczęły się pierwsze jesienne chłody, rozpętały się fluksje, Mikołaj Artemiewicz, ze swej strony, ukończył kurację i stęsknił się do żony; na dobitek Augustyna Christianowna pojechała do Rewia, by odwiedzić swoją kuzynkę; do Moskwy przyjechała jakaś cudzoziemska rodzina, demonstrująca pozy plastyczne, des poses plastigues, których opisy w „Gazecie Moskiew­skiej** wzbudziły wielkie zaciekawienie Anny Wasiliewny. Słowem, dalszy pobyt na letnisku stał się niewygodny, a nawet, jak mówił Mikołaj Artemiewicz, nie dawał się pogodzić z jego „planami”. Ostatnie dwa tygodnie wydały się Helenie bardzo długie. Kurnatowski był dwukrotnie,

w niedziele; w inne dni był zajęty. Przyjeżdżał właściwie dla Heleny, lecz rozmawiał więcej z Zoją, której bardzo się podobał. 3yDas ist ein Mann!”* — myślała patrząc na jego smagłą, męską twarz i słuchając, jak mówi pewnym siebie protekcjonalnym tonem. Według niej nikt nie miał tak cudownego głosu, nikt nie umiał z takim wdziękiem powie­dzieć „miałem honor” lub też „bardzo jestem zadowolo­ny”, Insarownie był u Stachowów, lecz Helena widziała go raz potajemnie w niewielkim lasku nad rzeką Moskwą, gdzie wyznaczyła mu spotkanie. Zdołali zamienić z sobą zaledwie kilka słów. Szubin wrócił do Moskwy razem z Anną Wasiliewną. Biersieniew w kilka dni później.

Insirow siedział w swym pokoju i po raz trzeci czytał dostarczone mu „przez okazję” listy z Bułgarii; pocztą lękano się je przesyłać. Treść ich poruszyła go bardzo. Wypadki na Wschodzie szybko się rozwijały; zajęcie Księstw Naddunajskich przez Rosjan podniecało wszystkie umysły; burza nadciągała, czuło się powiew bliskiej, nieuniknionej wojny. Wokół rozpalał się pożar — i nikt nie mógł prze­widzieć, dokąd sięgnie, gdzie się zatrzyma; stare krzywdy, dawne nadzieje — wszystko się poruszyło. Serce Insarowa biło mocno; spełniły się i jego nadzieje. „Ale czy nie za wcześnie? Czy nie na próżno? —- myślał zaciskając dło­nie. — Nie jesteśmy jeszcze przygotowani. Lecz niech się stanie! Trzeba będzie jechać!”

Za drzwiami rozległ się lekki szmer, drzwi otworzyły się szybko — i do pokoju weszła Helena.

Insarow zadrżał, podbiegł ku niej, padł na kolana, objął ją wpół i mocno przywarł do niej głową.

Nie spodziewałeś się mnie? — spytała oddychając z wysiłkiem. (Biegła szybko po schodach). Drogi, ko­chany! — położyła mu ręce na głowie i obejrzała się. — A więc to twoje mieszkanie? Prędko cię znalazłam. Przy­prowadziła mnie córka twego gospodarza. Przedwczoraj wróciliśmy z letniska... Chciałam do ciebie napisać, lecz pomyślałam sobie: lepiej pójdę sama. Ja tylko na kwadrans. Wstań, zamknij drzwi.

Wstał, szybko zamknął drzwi, wrócił do niej i ujął jej dłonie. Nie mógł mówić: radość odbierała mu głos. Helena z uśmiechem patrzyła mu w oczy... tyle w nich jaśniało szczęścia... Zawstydziła się.

Chwileczkę — rzekła, łagodnie cofając ręce — pozwól mi zdjąć kapelusz.

Rozwiązała wstążki kapelusza, zdjęła go, zrzuciła z ramion mantylkę, poprawiła włosy i usiadła na małej staroświeckiej kanapce. Insarow patrzył na nią bez ruchu, jak oczarowany.

Siadaj — powiedziała nie podnosząc ku niemu oczu i wskazując miejsce obok siebie.

Insarow usiadł, lecz nie na kanapie, tylko na podłodze u nóg Heleny.

Masz, zdejm mi rękawiczki — powiedziała nie­pewnym głosem. Ogarniał ją lęk.

Zaczął z początku rozpinać, później ściągać jedną ręka­wiczkę. Ściągnął ją do połowy i chciwie przywarł wargami do bielejącego pod nią, szczupłego, delikatnego przegubu ręki.

Helena drgnęła i drugą ręką chciała go odsunąć, ale on zaczął całować drugą rękę. Cofnęła dłoń; Insarow odchylił głowę — Helena popatrzyła mu w oczy, nachyliła się — i usta ich zwarły się...

Minęła chwila... Wyrwała mu się, wstała, szepnę­ła: — Nie, nie — i szybko podeszła do biurka.

Przecież ja tu jestem gospodynią, nie powinieneś mieć przede mną tajemnic — rzekła z udaną niefrasobli­wością, odwracając się od niego. — Co tu papierów! Cóż to za listy?

Insarow zmarszczył brwi.

Te listy? — powiedział wstając z podłogi. — Możesz je przeczytać.

Helena obróciła je w dłoni.

Tak ich dużo i tak drobno pisane, a ja zaraz muszę odejść... Bóg z nimi. Czy to nie od rywalki?... A w dodat­ku nie po rosyjsku pisane — dodała przerzucając cienkie kartki.

Insarow zbliżył się i dotknął jej talii. Odwróciła się nagle ku niemu, jasny uśmiech opromienił jej twarz i wsparła się na jego ramieniu.

To są listy z Bułgarii, Heleno, przyjaciele piszą do mnie, wzywają mnie.

Teraz? Tam?

Tak... teraz. Póki jeszcze czas, póki wolny prze­jazd...

Nagle zarzuciła mu ręce na szyję.

Chyba weźmiesz mnie z sobą?

Przycisnął ją do serca.

O, moja dziewczyno kochana, bohaterko moja, jak ty wymówiłaś to słowo! Ale czy to nie grzech, nie szaleństwo, żebym ja, ja, bezdomny, samotny, porywał cię z sobą... I to dokąd?

Zakryła mu dłonią usta.

Tss... bo się rozgniewam — i nigdy już do ciebie

nie przyjdę. Czyż nie wszystko już ostatecznie postano­wione między nami? Czy nie jestem twoją żoną? Czy żona rozstaje się z mężem?

Żony nie idą na wojnę — rzekł ze smutnym półuśmiechem.

Tak, jeśli mogą zostać w domu. A czyż ja mogę tu zostać?

Heleno, jesteś aniołem... Lecz pomyśl, może będę musiał wyjechać z Moskwy... za dwa tygodnie. Nie wolno mi już nawet myśleć ani o uniwersytecie, ani o dokończeniu prac.

Więc cóż? — przerwała mu Helena. — Musisz jechać prędko? Jeśli chcesz, natychmiast, w tej chwili, zostanę u ciebie, z tobą na zawsze i nie wrócę do domu, chcesz? Pojedziemy razem, chcesz?

Insarow uściskał ją jeszcze mocniej.

A więc niech mnie Bóg skarze — wykrzyknął — jeśli popełniam zły czyn! Od dziś jesteśmy złączeni na wieki!

Więc zostaję? — zapytała Helena.

Nie, moja czysta dzieweczko; nie, mój skarbie. Wrócisz dziś do domu, lecz bądź w pogotowiu. Takiej rzeczy nie robi się w pośpiechu; należy wszystko dobrze obmyślić. Potrzebne są pieniądze, paszport...

Pieniądze mam — przerwała Helena — osiem­dziesiąt rubli.

No, to niewiele — zauważył Insarow — ale się przyda.

Lecz mogę dostać więcej, pożyczę, poproszę ma­my... Nie, jej prosić nie będę... Można sprzedać zegarek... Mam kolczyki, dwie bransoletki... koronki...

Nie chodzi o pieniądze, Heleno; paszport, twój paszport, jak to załatwić?

Tak, jak to załatwić? Ale czy paszport jest nie­zbędny?

Niezbędny.

Helena uśmiechnęła się.

Có mi przyszło do głowy! Byłam, pamiętam, jeszcze małą dziewczynką... Uciekła od nas pokojówka. Schwytano ją, przebaczono, potem długo jeszcze u nas była... A jednak wciąż przezywano ją: Tatiana-zbieg. Nie przypuszczałam wtedy, że ja też będę zbiegiem jak ona.

Heleno, jak ci nie wstyd!

Cóż? Rozumie się, że lepiej jechać za paszportem. Lecz jeśli się nie da...

To się załatwi później, później, poczekaj — rzekł Insarow. — Pozwól mi tylko ochłonąć, pomyśleć. Roz­ważymy wszystko wspólnie jak należy. A pieniądze mam też.

Helena odgarnęła ręką spadające mu na oczy włosy.

O, Dymitrze, jak nam będzie wesoło jechać we dwoje!

Tak —- rzekł Insarow. Lecz tam, gdzie przy- jedziemy...

Cóż? — przerwała mu Helena. — A czy umierać we dwoje nie wesoło? Ale nie, po co umierać? Będziemy żyć, jesteśmy młodzi. Ile masz lat? Dwadzieścia sześć?

Dwadzieścia sześć.

A ja dwadzieścia... Dużo jeszcze czasu mamy przed sobą. Chciałeś ode mnie uciec, co? Niepotrzebna ci miłość Rosjanki, Bułgarze! Zobaczymy teraz, jak się mnie

pozbędziesz! Lecz cóż by się z nami stało, gdybym wówczas do ciebie nie poszła!

Heleno, wiesz przecie, co mnie zmuszało do odejścia!

Wiem, pokochałeś i lęk cię ogarnął. Ale czy nie domyślałeś się, że i ty byłeś kochany wzajemnie?

Na honor, Heleno, nie.

Ucałowała go szybko i niespodziewanie.

Za to właśnie cię kocham! A teraz żegnaj!

Nie możesz dłużej zostać?

Nie, mój drogi! Czy sądzisz, że łatwo mi było wyjść samej? Kwadrans minął od dawna. — Włożyła mantylkę i kapelusz. — Przyjdjź do nas jutro wieczorem. Nie, pojutrze. Nudno będzie i ciężko, ale cóż robić: zo­baczymy się przynajmniej. Do widzenia! Wypuść mnie. — Uścisnął ją po raz ostami. — Aj! uważaj, zerwałeś mi łańcuszek. O ty, niedźwiedziu! No, trudno. Tym lepiej. Wstąpię na Kuźniecki Most, dam go do naprawy. Gdy mnie spytają, powiem, że byłam na Kuźnieckim Moście. — Ujęła za klamkę. — Ach, właśnie, zapomniałam ci powie­dzieć: monsieur Kurnatowski oświadczy się prawdopodob­nie w tych dniach o moją rękę. Lecz ja mu pokażę... ot, co! — Przyłożyła wielki palec lewej ręki do końca nosa i pozostałymi palcami zagrała w powietrzu. — Żegnaj! Do widzenia! — znam teraz drogę... A ty nie trać czasu...

Helena uchyliła nieco drzwi i nasłuchując odwró­ciła się do Insarowa, kiwnęła głową i wymknęła się z po­koju.

Insarow stał dłuższą chwilę przy zamkniętych drzwiach i również nasłuchiwał. Drzwi na dole stuknęły. Podszedł do kanapy, usiadł i zakrył ręką oczy. Nic podob­

nego nie spotkało go dotychczas. „Czym zasłużyłem sobie na taką miłość? — myślał. — Czy to sen?*’

Lecz delikatny zapach rezedy, pozostawiony przez Helenę w tym ubogim, ponurym pokoiku, przypomniał, że tu była. Wraz z nim jakby pozostał jeszcze w powietrzu dźwięk jej głosu i szmer lekkich, młodych kroków i ciepło, i świeżość młodego dziewiczego ciała.

XXIV

Insarow postanowił czekać na bardziej pewne wiadomości, zaczął się jednak przygotowywać do podróży. Sprawa była nader zawiła. On sam nie miał żadnych trudności: wystar­czyło zażądać paszportu, lecz Helena? Zdobyć dla niej paszport drogą legalną było niepodobieństwem. Wziąć z nią ślub potajemnie, potem zjawić się u rodziców?... „Wtedy pozwolą nam wyjechać — rozmyślał. — A jeśli nie? Mimo wszystko wyjedziemy. A jeśli wniosą skargę... jeśli... Nie, lepiej wystarać się o paszport”.

Postanowił naradzić się (nie wymieniając oczywiście nazwisk) z pewnym swoim znajomym* dymisjonowanym czy też zdymisjonowanym, prokuratorem, starym kręta­czem, doświadczonym w zakresie wszelkich spraw sekret­nych.

Szanowny ten jegomość mieszkał bardzo daleko. Insarow wlókł się do niego rozklekotaną dorożką całą godzinę — i w dodatku nie zastał go w domu; w drodze powrotnej zaś przemókł do nitki skutkiem nagłej ulewy. Nazajutrz mimo dość silnego bólu głowy udał się powtórnie

do zdymisjonowanego prokuratora. Ów wysłuchał go uważ­nie, zażywając tabaki z tabakierki ozdobionej wizerunkiem nimfy o obfitych kształtach i spoglądając na gościa z ukosa swymi chytrymi oczkami, również o barwie tabaki; wysłu­chał i zażądał „bardziej określonych relacji” dotyczących faktycznych danych; zauważywszy zaś, że Insarow niechęt­nie wdawał się w szczegóły (nawet niechętnie jechał do prokuratora), poprzestał na poradzie, by zaopatrzyć się przede wszystkim w pieniądze i przyjść do niego innym razem, „gdy nabędzie pan więcej zaufania (tu zażył tabaki z otwartej tabakierki) i pozbędzie się nieufności. Paszport zaś — ciągnął dalej, jakby mówił do siebie — to dzieło rąk ludzkich; jedzie pan na przykład: a kto wie, jak się pan nazywa, czy Maria Bredichin, czy też Karolina Vo- gelmeyer?**

W Insarowie obudziło się uczucie odrazy, lecz podziękował prokuratorowi i obiecał wpaść w najbliższych dniach.

Tego samego dnia udał się do Stachowów. Anna Wasiliewna przyjęła go uprzejmie, robiąc wyrzuty, że zupełnie o nich zapominał, i znalazłszy, że wygląda mizer­nie, zapytała o zdrowie; Mikołaj Artemicz nie wyrzekł ani słowa, popatrzył tylko na niego zamyślonym i jakby roz­targnionym wzrokiem; Szubin przywitał go chłodno; lecz Helena wzbudziła w nim podziw. Oczekiwała go: dla niego ubrała się w tę samą suknię, którą miała na sobie w dniu pierwszego spotkania w kapliczce, lecz przywitała go tak spokojnie, była tak uprzejma, swobodna i wesoła, że patrząc na nią nikomu by nie przyszło na myśl, iż los tej dziewczyny jest już postanowiony i że właśnie owa ukryta świadomość szczęśliwej miłości nadawała ożywienie jej twarzy oraz

lekkość i wdzięk wszystkim jej ruchom. Nalewała herbatę zamiast Zoi, żartowała, rozmawiała; wiedziała, że Szubin będzie ją obserwował, że Insarow nic nie potrafi ukryć pod maską — nie zdoła udać obojętnego — i uzbroiła się zawczasu. Nie omyliła się; Szubin nie spuszczał z niej oczu. Insarow zaś był milczący i nachmurzony przez cały wie­czór. Helena czuła się tak szczęśliwa, że chciała go po­drażnić.

Więc jakże? — spytała znienacka. — Jak tam pański plan.

Insarow zmieszał się.

Jaki plan?

Pan już zapomniał — odparła śmiejąc się mu w oczy; tylko on mógł zrozumieć znaczenie tego szczęśliwego śmiechu. — Pańskie wypisy bułgarskie dla Rosjan?

Quelle bourde — wymamrotał przez zęby Mikołaj Artemiewicz.

Zoja siadła do fortepianu. Helena niepostrzeżenie wzruszyła ramionami i wskazała Insarowowi oczyma na drzwi, jakby zwalniając go z wizyty. Później dwukrotnie, raz po raz, dotknęła palcami stołu i spojrzała na niego. Zrozumiał, że wyznacza mu spotkanie za dwa dni, ona zaś uśmiechnęła się widząc, że zrozumiał. Insarow wstał i za­czął się żegnać — czuł się chory. Zjawił się Kurnatowski. Mikołaj Artemiewicz zerwał się, uniósł prawą rękę nad głową i delikatnie opuścił ją na dłoń nadsekretarza. Insa­row pozostał jeszcze kilka chwil, by przyjrzeć się swemu rywalowi. Helena ukradkiem figlarnie pokiwała głową, gospodarz nie uznał za stosowne zaznajomić obu panów, więc Insarow odszedł, po raz ostatni wymieniwszy spoj­rzenie z Heleną. Szubin pomyślał chwilę — i wszczął

14401

zaciekły spór z Kurnatowskim na temat jakiegoś zagad­nienia prawnego, o którym zresztą nie miał najmniejszego pojęcia.

Insarow nie spał przez całą noc i rankiem czuł się źle; zajął się jednak porządkowaniem papierów i pisaniem listów; lecz w głowie czuł ciężar i zamęt. W południe dostał gorączki; nie mógł nic jeść. Pod wieczór gorączka szybko się podniosła; poczuł łamanie w kościach i dotkliwy ból głowy. Położył się na tej samej kanapce, na której tak nie­dawno siedziała Helena, pomyślał: „Słusznie jestem uka­rany; po cóżem wlókł się do tego starego krętacza”—i pró­bował zasnąć... Lecz już opanowała go niemoc. Ze straszli­wą siłą zaczęły pulsować żyły, krew zawrzała ogniem, myśli zawirowały jak ptaki. Stracił przytomność. Jak zmiażdżo­ny leżał na wznak i nagle przywidziało mu się, że ktoś cicho nad nim chichocze i szepcze; otworzył z wysiłkiem oczy, światło palącej się świecy uderzyło w niego jak nożem... Cóż to? Stoi przy nim stary prokurator we flanelowym szlafroku, przepasany fularem, jak go widział poprzedniego dnia... „Karolina Vogelmeyer” — mamroczą bezzębne usta. Insarow patrzy, aż tu starzec rozszerza się, puchnie, rośnie, to już nie człowiek, lecz drzewo... Insarow musi piąć się po spadzistych konarach. Czepia się, spada piersią na ostry kamień, Karolina Vogelmeyer siedzi w kucki jak straganiarka i bełkoce: „Pierożki, pierożki, pierożki” — a tam, w dali, leje się krew i szable błyskają, aż trudno wytrzymać... Heleno! I wszystko znikło w purpurowym chaosie.

Przyszedł do pana jakiś tam^ ślusarz czy jak — mówił nazajutrz do Biersieniewa jego służący, który odznaczał się surowym stosunkiem do swego pana i sceptycznym umysłem. — Chce się z panem widzieć.

Proś — rzekł Biersieniew.

Wszedł „ślusarz”. Biersieniew poznał w nim krawca, gospodarza mieszkania, które zajmował Insarow.

Co tam? — spytał go.

Ja do wielmożnego pana — zaczął krawiec prze- stępując z wolna z nogi na nogę, machając od czasu do czasu prawą ręką i trzema palcami przytrzymując mankiet. — Nasz lokator, jak go tam, bardzo zachorzał.

;— Insarow?

Tak właśnie, nasz lokator. Bóg wie skąd, wczoraj rano jeszcze trzymał się dobrze, wieczorem prosił tylko

o wodę, gospodyni mu przyniosła, a nocą zaczął gadać ni to, ni owo, słychać u nas, bo to tylko przepierzenie; a dziś rano już jak niemowa leży, niby słup, a gorącość bije od niego, że nie daj Boże! Pomyślałem sobie: kto go tam wie, umrze, ani się obejrzysz; do cyrkułu, myślę, trzeba dać znać. Bo to on sam jeden; ale gospodyni mówi: „Idź, mówi, do tego lo­katora, u którego nasz odnajmował letnisko, może on ci co poradzi albo i sam przyjdzie”. Więc przyszedłem do wiel­możnego pana; bo to nie możemy, niby...

Biersieniew chwycił czapkę, wsunął krawcowi rubla w rękę i natychmiast pobiegł do Insarowa.

Zastał go na kanapce, bez przytomności, ubranego. Twarz jego była okropnie zmieniona. Biersieniew natych­miast kazał gospodarzom rozebrać go i przenieść na łóżko,

sam zaś pobiegł do doktora i przywiózł go z sobą. Doktor przepisał pijawki, wezykatorie, kalomel — wszystko ra­zem — i kazał puścić krew.

Czy niebezpiecznie chory? — spytał Biersieniew.

Tak, i to bardzo—odrzekł lekarz. Ostre zapalenie płuc; peripneumonia w pełnym rozwoju i mózg, być może, zaatakowany, a pacjent jeszcze młody. Jego własne siły zwracają się obecnie przeciw niemu. Późno mnie wezwano, ale zrobimy wszystko, co nakazuje wiedza.

Doktor sam był jeszcze młody i ufał wiedzy.

Biersieniew został na noc. Gospodarz i gospodyni okazali się dobrymi, a nawet rozgarniętymi ludźmi, skoro tylko znalazł się ktoś, kto im wskazał, co mają robić. Zjawił się felczer i zaczęły się tortury medyczne.

Nad ranem chory ocknął się na kilka minut, poznał Biersienina, spytał: — Zdaje się, że jestem niezdrów? — rozejrzał się dokoła z tępym, ospałym zdumieniem człowie­ka ciężko chorego i znów stracił przytomność. Biersieniew pojechał do domu, przebrał się, zabrał z sobą kilka książek i wrócił do mieszkania Insarowa. Postanowił u niego za­mieszkać, przynajmniej na pewien czas. Odgrodził łóżko chorego parawanem, dla siebie zaś urządził kącik przy kanapce. Niewesoło i nieprędko minął dzień. Biersieniew wyszedł tylko na obiad. Nadszedł wieczór. Zapalił świeczkę osłoniętą abażurem i zatopił się w czytaniu. Wokół pano­wała cisza. U gospodarzy, za przepierzeniem, od czasu do czasu rozlegał się przytłumiony szept, ziewanie, westchnie­nie... Ktoś tam kichnął i skarcono go po cichu — zza parawanu dochodził ciężki, nierówny oddech, z rzadka przerywany krótkim jękiem lub niecierpliwym miotaniem się głowy po poduszce... Dziwne myśli nachodziły Biersie-

niewa. Znajdował się w pokoju człowieka, którego życie wisiało na włosku, którego, wiedział to dobrze, kochała Helena... Przypomniał sobie ową noc, gdy Szubin dopę- dziwszy go powiedział, że Helena kocha jego, jego, Biersie- niewa! A teraz... — „Co mam teraz zrobić? — pytał sam siebie. — Czy zawiadomić Helenę o jego chorobie? Czy poczekać? Ta wiadomość jest smutniejsza od tej, której udzieliłem jej niegdyś; dziwne, jak los wciąż stawia mnie jako trzeciego między nimi!” Postanowił, że lepiej poGze- kać. Spojrzenie jego padło na stół pokryty stosami papie­rów... „Czy spełnią się jego zamiary? — pomyślał. — Czy też wszystko pójdzie na marne?” Żal go ogarnął na widok ginącego młodego życia i dawał sobie słowo, że je uratuje...

Noc była zła. Chory wciąż majaczył. Biersieniew wstawał kilkakrotnie ze swej kanapki, podchodził na pal-, cach do łóżka i ze smutkiem przysłuchiwał się bełkotowi chorego. Raz tylko Insarow powiedział niezwykle wyraź­nie: -fh Ja nie chcę, nie chcę, nie powinnaś... — Biersieniew drgnął i spojrzał na niego; twarz Insarowa, cierpiąca a za­razem martwa, była nieruchoma, ręce spoczywały bezwład­nie. — Ja nie chcę — powtórzył chory ledwo dosłyszalnym szeptem.

Nad ranem przyjechał doktor, pokiwał głową i prze­pisał nowe lekarstwa.

Do kryzysu jeszcze daleko — rzekł wkładając kapelusz.

A po kryzysie? —| zapytał Biersieniew.

Po kryzysie? Wynik bywa dwojaki: aut Caesar, aut nihil.

Lekarz odjechał. Biersieniew przeszedł się kilka­krotnie po ulicy: czuł potrzebę świeżego powietrza. Wrócił

i zabrał się do książki. Raumera skończył już dawno; stu­diował obecnie Grote’a.

Nagle cicho skrzypnęły drzwi i do pokoju ostrożnie wsunęła się główka córki gospodarza, okryta, jak zwykle, ciężką chustką.

Tu — powiedziała półgłosem — jest ta panienka, co mi wtedy dziesięć kopiejek...

Główka nagle zniknęła i w drzwiach stanęła Helena.

Biersieniew zerwał się jak oparzony; ale Helena nie drgnęła, nie krzyknęła... Wydawało się, że w jednej chwili zrozumiała wszystko. Straszliwa bladość pokryła jej twarz, podeszła do parawanu, zajrzała, załamała ręce i skamie­niała. Jeszcze chwila i byłaby się rzuciła do Insarowa, lecz- Biersieniew ją powstrzymał.

Co pani robi? — rzekł drżącym szeptem. — Może go pani zgubić!

Zachwiała się. Biersieniew poprowadził ją do kanapki i posadził.

Popatrzyła mu w twarz, potem obrzuciła go spojrze­niem, potem spuściła oczy.

Umiera? — spytała tak chłodno i spokojnie, że Biersieniew przeraził się.

| Na Boga, Heleno Nikołajewno — zaczął. — Co pani mówi? Jest chory, istotnie—i to dość niebezpiecznie... Lecz my go uratujemy; ręczę, pani.

Jest nieprzytomny? — spytała tak samo chłodno.

Tak, teraz majaczy. Zwykle tak bywa na początku tej choroby, lecz to nie ma znaczenia, zapewniam panią. Proszę napić się wody.

Podniosła na niego oczy—i zrozumiał, że nie słyszała jego odpowiedzi.

Jeśli on umrze — powiedziała wciąż tym samym głosem — umrę i ja.

Insarow w tej chwili z cicha jęknął; Helena zadrżała» chwyciła się za głowę, po czym zaczęła rozwiązywać wstążki u kapelusza.

Co pani robi? — spytał Biersieniew.

Nie odpowiadała.

| — Co pani robi? — powtórzył.

Zostanę tu.

Jak to... na długo?

Nie wiem, może na cały dzień, na noc, na zawsze... nie wiem.

Na Boga, Heleno Nikołajewno, proszę się opa­miętać. Oczywiście, nie mogłem w żaden sposób spo­dziewać się tu pani, ale przypuszczam, że przyszła pani na krótko. Proszę pomyśleć, że w domu mogą się spo­strzec...

I cóż?

Będą szukać... Znajdą...

I cóż?

Heleno Nikołajewno... Widzi pani... On pani teraz nie może obronić.

Spuściła głowę, jakby się namyślając, podniosła chu­stkę do ust i konwulsyjne łkanie ze wstrząsającą siłą wy­darło się nagle z jej piersi... Padła twarzą na kanapę starając się je stłumić, lecz trzęsła się i dygotała jak tylko co schwytany ptak.

Heleno Nikołajewno... Na Boga... —mówił Bier­sieniew stojąc nad nią.

Co! Co takiego? — rozległ się nagle głos Insa-

Helena wyprostowała się, Biersieniew aż zamarł na miejscu... Po chwili podszedł do łóżka... głowa Insarowa po dawnemu bezwładnie leżała na poduszce, oczy miał za­mknięte.

Majaczy? — szepnęła Helena.

Zdaje się — odparł Biersieniew — ale to nic; to zwykły objaw, zwłaszcza gdy...

Kiedy zachorował? — przerwała mu Helena.

Przedwczoraj; jestem tu od wczoraj. Proszę na mnie polegać. Nie odejdę od niego; zastosujemy wszelkie środki. Jeśli trzeba, zwołamy konsylium.

Umrze beze mnie! — krzyknęła załamując ręce.

Daję słowo, że będę panią codziennie zawiadamiał

o przebiegu choroby, i gdyby okazało się istotne niebezpie­czeństwo...

Proszę przysiąc, że pośle pan po mnie natych­miast, kiedykolwiek się to zdarzy, w dzień czy w nocy... Niech pan pisze wprost do mnie... Teraz mi wszystko jedno. Słyszy pan?. Przyrzeka mi pan to?

Przyrzekam wobec Boga.

Niech pan przysięgnie.

Przysięgam.

Chwyciła nagle jego rękę i nim zdążył ją wyrwać, przylgnęła do niej wargami.

Heleno Nikołajewno... co pani... — wybełkotał.

Nie... nie... nie trzeba — wyszeptał niewyraźnie Insarow i westchnął ciężko.

Helena podeszła do parawanu, przygryzła rąbek chustki i długo, długo patrzyła na chorego. Gche łzy popłynęły po jej policzkach.

Heleno Nikołajewno — rzekł Biersieniew — on

może oprzytomnieć i poznać panią; Bóg wie, czy to będzie I dobrze. Poza tym z godziny na godzinę spodziewam się I lekarza...

Helena wzięła z kanapki kapelusz, włożyła go i za- I trzymała się. Oczy jej smutno błądziły po pokoju. Zdawało I się, że coś sobie przypomina...

Nie mogę odejść — wyszeptała wreszcie.

Biersieniew uścisnął jej rękę.

Niech pani zbierze wszystkie siły — rzekł — I niech się pani uspokoi; zostawia go pani pod moją opieką. I Jeszcze dziś wieczorem przyjadę do państwa.

Helena spojrzała na niego, powiedziała:

O, mój dobry przyjacielu! —i łkając wybiegła z pokoju.

Biersieniew oparł się o drzwi. Gorzkie, bolesne uczucie, nie pozbawione jakiejś dziwnej radości, ścisnęło mu serce. „Mój dobry przyjacielu!” —pomyślał i wzruszył ramionami.

Kto tu? — rozległ się głos Insarowa.

Biersieniew podszedł do niego..

Ja tu jestem, Dymitrze Nikanoryczu. No i jak tam? Jak się pan czuje?

Sam? — zapytał chory.

Sam.

A ona?

Kto? — niemal ze strachem spytał Biersieniew.

Insarow milczał.

Rezesa — szepnął wreszcie i oczy jego znów się zamknęły.

Całe osiem dni Insarow był między życiem a śmiercią. Doktor przyjeżdżał często, ponieważ jako człowiek młody interesował się niełatwym przypadkiem. Szubin dowie­dział się o niebezpiecznym stanie Insarowa i odwiedził go; zjawili się ziomkowie chorego — Bułgarzy; wśród nich Biersieniew rozpoznał obie dziwaczne postacie, które nie­gdyś wywołały jego zdumienie nieoczekiwanymi odwiedzi­nami na letnisku; wszyscy wyrażali szczere współczucie, niektórzy chcieli zastąpić Biersieniewa przy łóżku chorego, lecz ten, pamiętny na daną Helenie obietnicę, nie zgadzał się. Widywał ją codziennie i potajemnie — czasem ustnie, czasem na kartce — zawiadamiał o wszystkich szczegółach przebiegu choroby. Z jakim drżeniem serca oczekiwała go, jak go słuchała i wypytywała! Wyrywała się do Insarowa, lecz Biersieniew błagał, by tego nie robiła. Insarow rzadko bywał sam. Pierwszego dnia, kiedy się dowiedziała o jego chorobie, Helena omal sama nie zaniemogła; zaraz po powrocie do domu zamknęła się w swym pokoju; zawołano ją na obiad, zeszła więc do pokoju stołowego, ale wyglądała tak, że matka zlękła się i chciała koniecznie wyprawić ją do łóżka. Helenie udało się jednak przemóc siebie. , Jeśli on umrze, umrę i ja”. Ta myśl uspokoiła ją i dodała jej sił, by udać obojętną. Nikt jej zresztą nie niepokoił: Anna Wa­siliewna była zajęta swymi fluksjami; Szubin pracował zaciekle; Zoja tonęła w melancholii i zamierzała czytać Wertera; Mikołaj Artemicz był bardzo niezadowolony z częstych odwiedzin „szkolarza”, tym bardziej że jego „plany” co do Kurnatowskiego rozwijały się opornie: praktyczny nadsekretarz trochę się dziwił i wyczekiwał.

Helena nawet nie dziękowała Biersieniewowi: są przysługi, za które przykro i wstyd dziękować. Raz tylko, za czwartym widzeniem (Insarow noc spędził bardzo źle, doktor napo­mknął o konsylium), przypomniała Biersieniewowi o przy­siędze. — A więc, w takim razie, chodźmy — rzekł do niej. Wstała i poszła się ubrać. — Nie — powiedział — po­czekamy jeszcze do jutra. — Pod wieczór stan chorego się poprawił.

Osiem dni trwała ta tortura. Helena wydawała się spokojna, lecz nie mogła nic jeść, nie sypiała po nocach. Czuła tępy ból w całym ciele: zdawało się jej, że jakiś suchy, gorący dym wypełnia całą jej głowę. — Nasza panienka gaśnie jak świeczka — mówiła pokojówka.

Wreszcie dziewiątego dnia nastąpił kryzys. Helena siedziała w saloniku obok matki i nie wiedząc sama, co robi, czytała jej „Gazetę Moskiewską”; wszedł Biersieniew, Helena spojrzała na niego (jakże bystre, lękliwe, przeszy­wające i pełne niepokoju było pierwsze spojrzenie, które za każdym razem na niego rzucała!) i odgadła natychmiast, że przychodzi z dobrą wieścią. Uśmiechnął się; kiwnął z lekka głową. Wstała, by go przywitać.

Odzyskał przytomność, jest uratowany, za ty­dzień będzie zupełnie zdrów — szepnął jej.

Helena wyciągnęła ręce, jakby, zasłaniała się przed ciosem, i nie powiedziała ani słowa, tylko wargi jej za­drżały i purpurowy rumieniec oblał całą jej twarz. Bier­sieniew zaczął rozmawiać z Anną Wasiliewną. Helena poszła do swojego pokoju, padła na kolana i zaczęła mo­dlić się, dziękować Bogu... Ciche, jasne łzy popłynę­ły z jej oczu. Poczuła nagle straszliwe zmęczenie, przy­łożyła głowę do poduszki, szepnęła: — Biedny Andrzej

Pietrowicz! — i natychmiast zasnęła, z mokrymi rzę­sami i policzkami. Od dawna już nie spała i nie pła­kała.

XXVII

Słowa Biersieniewa spełniły się tylko częściowo: niebezpie­czeństwo minęło, lecz siły Insarowa odradzały się z wolna

i doktor mówił o głębokim, ogólnym wstrząsie organizmu. Pomimo to chory wstał z łóżka i chodził po pokoju; Bier- sieniew wrócił do swojego mieszkania, lecz codziennie od­wiedzał wciąż jeszcze słabego przyjaciela i codziennie, po dawnemu, zawiadamiał Helenę o stanie jego zdrowia. Insa- row nie śmiał pisać do Heleny i napomykał o niej tylko ubo­cznie w rozmowach z Biersieniewem; Biersieniew zaś z udaną obojętnością opowiadał o swych wizytach u Stachowów, sta­rając się jednak dać mu do zrozumienia, że Helena bardzo była zmartwiona, ale że już się uspokoiła. Helena również nie pisała do Insarowa, zajmowały ją teraz inne myśli.

Pewnego razu, skoro tylko Biersieniew opowiedział jej z wesołą miną, że doktor pozwolił choremu zjeść kotlet

i że Insarow już wkrótce wyjdzie na przechadzkę'— Helena zamyśliła- się i spuściła oczy...

Niech pan zgadnie, co panu chcę powiedzieć?

Biersieniew zmieszał się. Zrozumiał ją. ^

Zapewne — odparł nie patrząc w jej stronę — pragnie pani powiedzieć, że chce go pani widzieć.

Helena zarumieniła się i rzekła ledwie słyszalnym głosem:

Tak.

Więc cóż! Przyjdzie to pani chyba łatwo. — „Fe! — pomyślał — jakież to brzydkie uczucie zbudziło się w mym sercu!**

Chce pan powiedzieć, że ja już dawniej... — powiedziała Helena. — Lecz lękam się... teraz, jak pan mówi, rzadko bywa sam.

Temu nietrudno zaradzić — odparł Biersieniew, wciąż nie patrząc na nią. — Uprzedzić go oczywiście nie mogę, lecz proszę mi dać list. Któż. może pani zabronić napisać do niego jak do dobrego znajomego, którego sprawy panią obchodzą?... Nie widzę w tym nic nagannego... Proszę mu wyznaczyć... chciałem raczej powiedzieć, proszę mu napisać, kiedy pani przyjdzie...

Wstydzę się — szepnęła Helena.

Niech mi pani da kartkę, zaniosę.

To zbyteczne, lecz chciałam pana prosić... proszę się na mnie nie gniewać... niech pan jutro do niego nie przychodzi!

Biersieniew zagryzł wargi.

Ach! Tak, rozumiem, dobrze, doskonale. — I po­wiedziawszy jeszcze kilka słów oddalił się szybko.

Tym lepiej, tym lepiej — myślał śpiesząc do do­mu. — Nie dowiedziałem się nic nowego, ale tym lepiej. Cóż to za szczególna przyjemność tulić się na brzeżku cudzego gniazda? Nie mam sobie nic do wyrzucenia, po­stąpiłem, jak mi kazało sumienie, ale teraz już dosyć. Niech ich tam! Nie darmo mówił mi ojciec; ja i ty, mój kochany, nie jesteśmy sybarytami ani arystokratami, ani pieszczo­chami losu i natury; nawet nie jesteśmy męczennikami — jesteśmy ludźmi pracy, ludźmi pracy, ludźmi pracy. Nałóż

11521

więc fartuch skórzany, człowieku pracy, i stań do robo­ty w twoim ciemnym warsztacie! A słońce niech innym świeci! Nasze samotne życie też ma swą dumę i swoje szczęście!”

Nazajutrz Insarow otrzymał miejską pocztą króciutki bilecik. „Czekaj na mnie — pisała Helena — i każ, by nie przyjmowano nikogo. A. P. nie przyjdzie”.

XXVIII

Insarow przeczytał bilecik Heleny i natychmiast zabrał się do porządkowania pokoju; poprosił gospodynię, by zabrała flaszki z lekarstwami, zdjął szlafrok, włożył sur­dut. Z osłabienia i radości biło mu serce i czuł zawrót w głowie. Nogi uginały się pod nim; usiadł na kanapie

i spojrzał na zegarek. „Teraz jest trzy na dwunastą, przed dwunastą żadną miarą przyjść nie może; będę myślał o czymś innym w ciągu kwadransa, w przeciwnym razie nie dam sobie rady. Przed dwunastą w żaden sposób nie może przyjść...”

Drzwi rozwarły się i na progu w lekkiej jedwablej sukni stanęła Helena, blada, świeża, młoda, szczęśliwa,

i z słabym, radosnym okrzykiem padła mu na piersi.

Ty żyjesz, tyś mój — mówiła obejmując jego głowę i tuląc ją. Zamarł; jej bliskość, jej dotyk, całe to szczęście zapierało mu dech.

Usiadła, przytuliła się i zaczęła patrzeć na niego tym roześmianym, pieszczotliwym i pełnym wdzięku spojrze­niem, jakim spoglądają tylko kobiece kochające oczy.

Twarz jej nagle posmutniała.

Jakżeś ty schudł, mój biedny Dymitrze — rzekła gładząc go po policzku — jaka broda ci wyrosła!

I ty schudłaś, moja biedna Heleno — odparł chwytając wargami jej palce.

Wesoło potrząsnęła lokami.

To nic. Zobaczysz, jak wydobrzejemy! Burza się rozpętała jak owego dnia, gdy spotkaliśmy się w kapliczce, rozpętała się i przeminęła. Teraz zaczniemy żyć!

Odpowiedział jej tylko uśmiechem.

Ach, co za dni, Dymitrze, co za okrutne dni! Jak to się dzieje, że ludzie mogą przeżyć swoich ukochanych! Za każdym razem z góry wiedziałam, co mi powie Andrzej Pietrowicz, doprawdy: życie moje wznosiło się i opadało razem z twoim. Witaj, mój Dymitrze!

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Miał ochotę paść jej do nóg.

Zauważyłam jeszcze coś — mówiła dalej, odgar­niając mu włosy z czoła—wiele robiłam spostrzeżeń przez cały ten czas — z jaką głupią uwagą człowiek, gdy jest bardzo, bardzo nieszczęśliwy, przygląda się wszystkiemu, co się dzieje dokoła! Doprawdy, godzinami patrzyłam na muchę, gdy w moim sercu był chłód i rozpacz. Lecz wszystko to minęło, minęło, prawda? Sama światłość przed nami, prawda?

Kiedy ty jesteś przede mną — odrzekł Insarow— widzę światłość.

A ja! Czy pamiętasz wtedy, gdy byłam u ciebie, nie ostatnim razem... o nie! Nie wtedy — powtórzyła wzdrygając się mimo woli—lecz gdyśmy rozmawiali z sobą; wtedy, nie wiem czemu, wspomniałam o śmierci; nie po-

11541

dojrzewałam nawet, że na nas czyha. Ale ty przecież jesteś teraz zdrów?

Czuję się daleko lepiej, jestem prawie zdrów.

Zdrów jesteś, nie umarłeś. O, jakże jestem szczęś­liwa!

Nastąpiła krótka chwila milczenia.

Heleno! — rzekł Insarow.

Co, mój drogi?

Powiedz mi, czy ci nie przychodziło do głowy, że tę chorobę zesłano nam za karę?

Helena spojrzała na niego poważnie.

Myśl ta przychodziła mi do głowy, Dymitrze. Pomyślałam jednak: za co mam być ukarana? Jakiego obowiązku nie spełniłam, przeciw czemu zgrzeszyłam? Może moje sumienie nie jest takie jak u innych, lecz ono milczało; a może zgrzeszyłam przeciw tobie? Będę ci przeszkodą, ciężarem...

Nie będziesz mi ciężarem, Heleno, pójdziemy razem.

Tak, Dymitrze, pójdziemy razem, pójdę za tobą... To mój obowiązek. Kocham cię... innego obowiązku nie znam.

O, Heleno! — powiedział Insarow—jakim niero­zerwalnym łańcuchem oplata mnie każde twoje słowo!

Po co mówić o łańcuchach? — przerwała mu. — Oboje jesteśmy wolnymi ludźmi. Tak — ciągnęła dalej, patrząc w zamyśleniu na podłogę i jedną ręką wciąż gładząc go po głowie — doświadczyłam w ostatnich czasach wielu rzeczy, o których dotychczas nie miałam pojęcia! Gdyby mi ktoś powiedział, że ja, dobrze wychowana panna, będę się wymykała z domu pod różnymi zmyślonymi pozorami,

i dokąd tol do młodego człowieka, do jego mieszkania — jakżebym się oburzyła! To wszystko stało się i nie oburzam się ani trochę. Przysięgam na Boga — dodała i spojrzała na Insarowa.

Patrzył na nią z wyrazem takiego uwielbienia, że łagodnie zsunęła rękę z jego włosów i zakryła mu oczy.

Dymitrze — zaczęła znów — nie wiesz o tym, przecież ja ciebie widziałam tam, na tym strasznym łożu... widziałam cię w szponach śmierci, nieprzytomnego...

Widziałaś mnie?

jgj Tak.

Zamilkł na chwilę.

I Biersieniew był wtedy?

Skinęła głową.

Insarow pochylił się ku niej.

O, Heleno! — wyszeptał — nie śmiem patrzeć na ciebie.

Czemu? Andrzej Pietrowicz jest taki dobry! Jego wcale się nie wstydziłam. I czegóż mam się wstydzić? Gotowa jestem powiedzieć całemu światu, że należę do ciebie... Andrzejowi Pietrowiczowi ufam zaś jak bratu.

On mnie uratował! — wykrzyknął Insarow. — To najszlachetniejszy, najlepszy człowiek.

Tak... a czy wiesz, że wszystko mu zawdzięczam? Czy wiesz, że to on pierwszy powiedział mi, że ty mnie kochasz? I gdybym mogła wszystko powiedzieć... Tak, to najszlachetniejszy człowiek.

Insarow uważnie popatrzył na Helenę.

Kocha cię, prawda?

Spuściła oczy.

Kochał mnie — odparła półgłosem.

Insarow mocno uścisnął jej rękę.

O wy, Rosjanie — rzekł — wy macie złote serca!

I to on, on mnie pielęgnował, nie sypiał po nocach... I ty, ty, mój aniele... Ani wyrzutu, ani wahania... i to wszystko dla mnie, dla mnie...

Tak, tak, wszystko dla ciebie, ponieważ cię kocha­ją. Ach, Dymitrze! Jakie to dziwne! Zdaje się, że ci to już mówiłam — ale wszystko jedno, przyjemnie mi powtórzyć, a tobie przyjemnie będzie słuchać: otóż gdy cię ujrzałam po raz pierwszy...

Dlaczego masz łzy w oczach? — przerwał jej Insarow.

Ja? Łzy? — otarła oczy chustką. — O, głupiutki! Nie wiesz, że czasem płacze się ze szczęścia? A więc chciałam powiedzieć, że kiedy ujrzałam cię po raz pier­wszy, nie dostrzegłam w tobie nic szczególnego, doprawdy. Pamiętam, że z początku Szubin podobał mi się daleko więcej, choć nigdy go nie kochałam, a co do Andrzeja Pietrowicza — o! była chwila, gdy pomyślałam: czyżby to on? A ty — wcale; za to... później... później... chwyciłeś mi serce oburącz i zabrałeś.

Oszczędź mnie... — rzekł Insarow. Chciał wstać

i natychmiast osunął się z powrotem na kanapę.

Co tobie? — spytała troskliwie Helena.

Nic... jestem jeszcze trochę słaby... Brak mi jeszcze sił na tyle szczęścia.

Siedź więc spokojnie. Proszę się nie ruszać, nie przejmować—dodała grożąc mu palcem. — I dlaczego pan zdjął szlafrok? Za wcześnie na elegancję! Proszę siąść, a ja będę panu opowiadać bajki. Proszę słuchać i siedzieć cicho. Po takiej chorobie nie należy za dużo rozmawiać.

11571

Zaczęła mu opowiadać o Szubinie, o Kurnatowskim,

o tym, co robiła w ciągu tych dwu tygodni, o tym, że sądząc z gazet, wojna wisi na włosku, więc skoro tylko całkiem wróci do zdrowia, trzeba będzie, nie tracąc ani chwili, starać się wyjechać... Mówiła to wszystko siedząc obok niego, wsparta na jego ramieniu...

Słuchał jej blednąc i czerwieniąc się na przemian... kilkakrotnie chciał jej przerwać — i nagle wyprostował się.

Heleno! — rzekł jakimś dziwnym, ostrym gło­sem — zostaw mnie, odejdź.

Jak to? — spytała zdumiona. — Czujesz się niedobrze? — dodała żywo. *

Nie... dobrze mi... lecz proszę cię, zostaw mnie.

Nie rozumiem cię. Wypędzasz mnie?... Co ty robisz? — rzekła nagle. Schylił się z kanapy prawie do podłogi i przywarł wargami do jej stóp. — Nie rób tego, Dymitrze... Dymitrze...

Podniósł się.

Więc zostaw mnie! Widzisz, Heleno, gdy zacho­rowałem, nie od razu straciłem przytomność i wiedziałem, że jestem na skraju przepaści; nawet w gorączce, majacząc, rozumiałem, niejasno zdawałem sobie sprawę, że to śmierć stąpa ku mnie; żegnałem się więc z życiem, z tobą, ze wszystkim; rozstawałem się z nadzieją... I nagle to odro­dzenie, to światło po ciemnościach, ty... ty... obok mnie, u mnie... twój głos, twój oddech... To ponad moje siły! Czuję, że kocham cię namiętnie, słyszę, że ty sama nazy­wasz się moją, i nie odpowiadam za siebie... Odejdź!

Dymitrze...—wyszeptała Helena kryjąc twarz na jego ramieniu. Zrozumiała go dopiero teraz.

Heleno — ciągnął dalej — ja cię kocham, wiesz

o tym, gotów jestem oddać za ciebie życie... dlaczego przyszłaś teraz, kiedy jestem słaby, kiedy nie panuję nad sobą, kiedy krew moja wre ogniem... mówisz, że jesteś moja... kochasz mnie...

Dymitrze — powtórzyła i spłoniona przytuliła się do niego jeszcze mocniej.

Heleno, zlituj się nade mną... odejdź, czuję, że mogę umrzeć, nie wytrzymam tych uniesień... całą duszą rwę'się do ciebie... pomyśl, śmierć omal nas nie rozłączyła... i teraż ty tu, w moich objęciach... Heleno...

Zadrżała.

A więc weź mnie... — wyszeptała ledwo dosły­szalnie.

XXIX

Mikołaj Artemiewicz, nachmurzony, chodził tam i z po­wrotem po swym gabinecie. Szubin założywszy nogę na nogę siedział przy oknie i spokojnie palił cygaro.

Niechże pan wreszcie przestanie chodzić z kąta w kąt — rzekł strząsając popiół. — Wciąż czekam, że pan coś powie, patrzę za panem, aż mnie kark zabolał. A przy tym w pańskich ruchach jest coś nerwowego, melodrama­ty cznego.

A pan umie tylko figlować — odparł Mikołaj Artemiewicz. — Nie chce pan zrozumieć mojej sytuacji: nie chce pan sobie uprzytomnić, że przyzwyczaiłem się do tej kobiety, że koniec końców przywiązałem się do niej; że jej nieobecność musi mnie dręczyć. Mamy już

październik, zima za pasem... Co ona może tam robić w tym Rewlu?

Zapewne pończochy na drutach... dla siebie, dla siebie — nie dla pana.

Niech się pan śmieje, niech się pan śmieje... a ja panu mówię, że nie znam podobnej kobiety. Ta uczciwość, ta bezinteresowność...

Czy oddała weksel do inkasa? — spytał Szubin.

Ta bezinteresowność — powtórzył podnosząc głos Mikołaj Artemiewicz — to coś godnego podziwu. Powiadają mi, że na świecie są miliony innych kobiet; odpowiem na to, pokażcie mi ten milion. Pokażcie mi ten milion, mówię, ces femmes qu'on me les montre!* Ale ona nie pisze, ot, co mnie zabija!

Wymowa godna Pitagorasa — zauważył Szubin — ale dam panu pewną radę.

Jaką?

Skoro Augustyna Christianowna wróci... czy pan mnie rozumie?

No, tak... więc co?

Gdy pan się z nią zobaczy... Czy pan śledzi bieg moich myśli?

Ależ tak, tak.

Niech pan spróbuje ją wygrzmocić. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

Mikołaj Artemiewicz odwrócił się, oburzony.

Myślałem, że istotnie da mi jaką rozsądną radę! Czego zresztą można się po nim spodziewać! Artysta, człowiek bez zasad...

Bez zasad... A powiadają, że pański faworyt, pan Kurnatowski, człowiek z zasadami, ograł pana wczoraj na sto rubli srebrem. To już, zgodzi się pan, brak deli­katności.

, — Cóż? graliśmy w grę komercyjną. Oczywiście, mogłem się spodziewać... Lecz tak mało cenią go w tym domu...

Że aż pomyślał sobie: pal go sześć!—przerwał mu Szubin. — Czy będzie moim teściem, czy nie — to jeszcze pisane na wodzie, a sto rubli przyda się człowiekowi, który nie bierze łapówek.

Iglg Teść? Co tam za teść ze mnie, do licha! Vous rêvez3 mon cher*. Bez wątpienia, każda inna panna urado­wałaby się z takiego konkurenta. Niech pan sam osądzi: człowiek dzielny, rozumny, wydźwignął się o własnej sile, ciężko pracował w dwóch guberniach...

W *** guberni gubernatora za nos wodził! — zauważył Szubin.

Bardzo możliwe. Widocznie było to potrzebne. Praktyk, działacz...

Iw karty gra dobrze — znów dorzucił Szubin.

No, tak, i w karty gra dobrze. Ale Helena Nikoła- jewna! Czyż można ją zrozumieć? Chciałbym poznać czło­wieka, który zdoła odgadnąć, czego ona pragnie? Czasem wesoła, to znów się nudzi, nagle schudnie tak, że przykro patrzeć, potem ni stąd, ni zowąd wydobrzeje — a wszystko to bez żadnego widocznego powodu...

Wszedł niepozorny lokaj niosąc na tacy filiżankę kawy, dzbanuszek ze śmietanką i sucharki.

HI

Ojcu podoba się konkurent — ciągnął dalej Mi­kołaj Artemiewicz wymachując sucharkiem — ale cóż to obchodzi córkę? To było dobre za dawnych, patriarchal- nych czasów; teraz zmieniliśmy to wszystko. Nous avons changé tout ca. Dziś panny rozmawiają, z kim im się podoba; czytają, co im się podoba; same, bez lokaja, bez służącej, chodzą po Moskwie jak w Paryżu — i wszystko to uchodzi. W tych dniach pytam: gdzie Helena Nikołajewna? Panien­ka raczyła wyjść, powiadają. Dokąd? Nie wiadomo. Cóż, czy to w porządku?

Niechże pan weźmie swoją filiżankę i odprawi lokaja — rzekł Szubin. — Sam pan przecie mówił, że nie należy devant les domestiques — dodał półgłosem.

Lokaj spojrzał na Szubina spode łba* Mikołaj Arte­miewicz zaś wziął filiżankę, nalał śmietanki i zgarnął z dzie­sięć sucharków.

Chciałem powiedzieć — zaczął, skoro tylko lokaj wyszedł — że w tym domu nic nie znaczę — ot, i tyle. Ponieważ w dzisiejszych czasach o wszystkim sądzi się z po­zorów, więc niejeden człowiek pusty i głupi, lecz umiejący się nosić, cieszy się powszechnym szacunkiem; inny zaś, może nawet obdarzony talentami, które mogłyby... mogły­by przynieść wielki pożytek, skutkiem skromności...

Czy pan jest mężem stanu, Mikołajku? — zapi­szczał Szubin cienkim głosikiem.

Dość tych błazeństw! — wykrzyknął z pasją Mikołaj Artemicz. — Pan się zapomina! Ot, ma pan nowy dowód, że w tym domu nie znaczę nic, nic!...

Biedactwo... Anna Wasiliewna tyranizuje pana! — odparł przeciągając się Szubin. — Ej, Mikołaju Artemie- wiczu, grzeszymy! Kupiłby pan lepieKjakiś podarunek

Annie Wasiliewnie—w tych dniach jej urodziny, a wie pan przecie, jak ona sobie ceni najmniejszą oznakę życzliwości z pańskiej strony. . -

Tak, tak — pośpiesznie odparł Mikołaj Artemie­wicz — bardzo jestem panu wdzięczny za przypomnienie. Rozumie się, rozumie się, oczywiście... Nawet mam taki drobiazg: fermuarek, w tych dniach kupiłem go u Rosen- straucha; nie wiem tylko, doprawdy, czy odpowiedni?

Przecież kupił to pan dla tamtej, co mieszka w Rewlu.

1 To jest... ja... tak;., myślałem...

lii O, w takim razie na pewno odpowiedni.

Szubin wstał z krzesła.

Dokąd by się tu wybrać wieczorem, Pawle Jakow- liczu, co? — spytał Mikołaj Artemiewicz, słodko patrząc mu w oczy.

Przecież pojedzie pan do klubu?

Po klubie... po klubie.

Szubin znów się przeciągnął.

Nie, nie mogę, muszę jutro pracować. Kiedy indziej. — I wyszedł.

Mikołaj Artemicz spochmumiał, przeszedł się kilka razy po pokoju, wydobył z biurka obciągniętą aksamitem szkatułkę z fermuarkiem—i długo mu się przyglądał prze­ciągając go fularem. Potem usiadł przed lustrem i zaczął starannie rozczesywać swoje gęste czarne włosy, z poważną miną przechylając głowę to w prawo, to w lewo, wypychając językiem policzki i nie odrywając wzroku od przedziałka. Ktoś kaszlnął za jego plecami: obejrzał się i ujrzał lokaja, który przed chwilą przyniósł mu kawę.

Czego chcesz? — spytał.

Mikołaju Artemiczu! — rzekł lokaj dość uroczy­stym tonem — jesteś naszym panem!

Wiem: cóż dalej?

Mikołaju Artemiczu! Niech wielmożny pan nie gniewa się na mnie; tylko że ja, służąc wielmożnemu panu od maleńkości, z służebnego, znaczy, obowiązku winienem wielmożnemu panu donieść...

Ale co takiego?

Lokaj zadreptał na miejscu.

Wielmożny pan powiada — zaczął — że nie wie, dokąd to Helena Nikołajewna raczy chodzić. A mnie wiadomo.

Co ty tam łżesz, durniu?

Wola pańska, tylko że ja trzy dni temu widziałem panienkę, jak raczyła wchodzić do jednego domu.

Co? Gdzie? Jaki dom?

Na *** ulicy, koło Powarskiej. Niedaleko stąd. I stróża spytałem: co to, mówię, za lokatorzy u was i jak się zwą?

Mikołaj Artemicz za tupał ze złości.

Milcz, łotrze! Jak śmiesz... Helena Nikołajewna z dobroci serca odwiedza biednych, a ty... Wynoś się, durniu!

Wystraszony lokaj rzucił się ku drzwiom.

Stój! — krzyknął Mikołaj Artemicz.—Co ci stróż powiedział?

Nic... nic nie powiedział. Mówi — stu... stu­dent...

Milcz, wałkoniu! Słuchaj, nikczemniku, jeśli choć przez sen zająkniesz się o tym...

Zmiłuj się, wielmożny panie!

Milcz! Jeśli słowo piśniesz... jeśli ktokolwiek...

jeśli się dowiem... Nawet pod ziemią nie ukryjesz się przede mną! Słyszysz! Wynoś się!

Lokaj znikł.

Boże mój! co to znaczy? — pomyślał Mikołaj Artemicz, gdy został sam. — Cóż mi ten bałwan powie­dział? Trzeba się jednak dowiedzieć, co to za dom i kto w nim mieszka... Sam pójdę. Oto do czego doszło!... Un laquais! Quelle humiliation/*”

I powtarzając głośno: — Un laquais!— Mikołaj Artemicz zamknął szkatułkę z fermuarem w biurku i po­szedł do Anny Wasiliewny. Zastał ją w łóżku, miała owią­zaną twarz. Lecz widok jej cierpień tylko go rozdrażnił, toteż wkrótce doprowadził ją do płaczu.

XXX .

Tymczasem burza, która zbierała się na Wschodzie, rozpę­tała się na dobre: Turcja wypowiedziała wojnę Rosji; wy­znaczony termin dla opuszczenia Księstw Naddunajskich minął i niedaleki był już dzień klęski pod Synopą. Ostatnie listy otrzymane przez Insarowa wzywały go stanowczo do ojczyzny. Zdrowie jego wciąż się nie poprawiało: kaszlał, był osłabiony, miewał lekkie nawroty gorączki; lecz w domu prawie nie przebywał. Duszę jego ogarnął płomień; nie myślał już o chorobie. Rozjeżdżał nieustannie po Moskwie, widywał się potajemnie z różnymi osobami, całymi nocami pisał, przepadał gdzieś na całe dni; gospodarzowi oznajmił, że wkrótce wyjeżdża, i zawczasu podarował mu swoje

skromne sprzęty. Helena ze swej strony również przygo­towywała się do odjazdu. Pewnego słotnego wieczora sie­działa w swoim pokoju i obrębiając chustki, z mimowolnym smutkiem przysłuchiwała się, jak wyje wiatr. Weszła poko­jówka mówiąc, że papa jest w sypialni mamy i że ją tam wzywa... —Mama płacze — szepnęła, gdy Helena wycho­dziła z pokoju — a papa się gniewa...

Helena wzruszyła z lekka ramionami i weszła do sypialni Anny Wasiliewny. Dobroduszna małżonka Miko­łaja Artemiewicza, pół leżąc na szezlongu, wąchała chustkę zmoczoną w wodzie kolońskiej; Mikołaj Artemicz stał przy kominku, zapięty na wszystkie guziki, w wysoko, mocno zawiązanym halsztuku i w sztywnym krochmalonym koł­nierzyku przypominając z wyglądu jakiegoś mówcę parla­mentarnego. Gestem oratora wskazał córce krzesło, a gdy ona, nie zrozumiawszy, pytająco spojrzała na ojca, powie­dział uroczyście, nie patrząc na nią: — Proszę, niech pani siądzie. — (Mikołaj Artemiewicz do żony zawsze mówił pani, do córki tylko w okolicznościach wyjątkowych).

Helena usiadła.

Anna Wasiliewna, pochlipując, utarła nos. Mikołaj Artemiewicz wsunął prawą rękę za wyłóg surduta.

Wezwałem panią, Heleno Nikołajewno — zaczął po chwili długiego milczenia — po to, by wyjaśnić pewne sprawy, a raczej, mówiąc ściślej, by zażądać wyjaśnień. Nie jestem z pani zadowolony... lecz nie — to za słabo powie­dziane; zachowanie się jej zasmuca, obraża mnie — mnie i matkę... matkę, którą tu pani przed sobą widzi.

Mikołaj Artemiewicz używał tylko basowych reje­strów swego głosu. Helena w milczeniu spojrzała na niego, później na matkę — i zbladła.

Był czas — zaczął znów Mikołaj Artemiewicz — gdy córki nie pozwalały sobie patrzeć z wysoka na swoich rodziców; gdy władza rodzicielska przejmowała lękiem nieposłusznych; czas ów minął, niestety, tak przynaj­mniej sądzi wielu; lecz proszę mi wierzyć: istnieją jeszcze prawa, które nie pozwalają... nie pozwalają... słowem, istnieją jeszcze prawa. Proszę zwrócić na to uwagę: prawa istnieją!

Ależ, papo.*. — zaczęła Helena.

Proszę mi nie przerywać. Przenieśmy się myślą w przeszłość. Ja i matka spełniliśmy swój obowiązek. Ja i matka nie żałowaliśmy niczego, aby panią wychować, ani pieniędzy, ani starań. Jaką korzyść odniosła pani z tych wszystkich starań, z tych wydatków — to inna sprawa; lecz miałem prawo przypuszczać — ja i Anna Wasiliewna mieliśmy prawo przypuszczać, że przynaj­mniej zachowa pani święcie te zasady moralności, które... które my pani jako jedynej córce naszej... que nous vous avons inculqués, które wszczepiliśmy pani. Mieliśmy pra­wo myśleć, że żadne nowe „idee” nie naruszą tej, że tak rzekę, tradycyjnej świętości. I cóż? Nie mówię już

o lekkomyślności, tak właściwej pani płci i wiekowi... lecz któż mógł się spodziewać, że zapomni się pani do tego stopnia...

Papo — rzekła Helena — wiem, co chcesz po­wiedzieć...

Nie, nie wiesz, co chcę powiedzieć! — krzykną! falsetem Mikołaj Artemiewicz, zapominając nagle i o ma­jestacie parlamentarnego mówcy, i o powadze swojego kra- somówstwa, i o basowych rejestrach •—nie wiesz, zuchwała dziewczyno...

11671

Na Boga, Nicolas — zajęczała matka — vous me faits mourir*.

Niechże mi pani nie mówi, que je vous fais mourir! Nie może pani sobie nawet wyobrazić, co pani za chwilę usłyszy! Proszę być przygotowaną na najgorsze, uprzedzam!

Anna Wasiliewna osłupiała.

Nie — ciągnął dalej Mikołaj Artemiewicz zwra­cając się ku Helenie — nie wiesz, co chcę powiedzieć!

Zawiniłam wobec was... — zaczęła Helena.

Ach! Nareszcie!

Zawiniłam wobec was —mówiła dalej—że się już dawniej nie przyznałam...

A czy ty wiesz — przerwał jej Mikołaj Artemie­wicz — że mogę cię zmiażdżyć jednym słowem?

Helena podniosła na niego oczy.

Tak, panienko, jednym słowem... nie ma co tak patrzeć na mnie! (Skrzyżował ręce na piersiach). Pozwoli pani, że zapytam, czy znany jest jej pewien dom na *** ulicy, koło Powarskiej? Pani odwiedzała ten dom? (Tupnął nogą). Odpowiadaj, niegodna, ani myśl o wykrętach! Służ­ba, służba, zwyczajni lokaje, moja panno, des vils laquais* widzieli, gdy pani wchodziła tam do swojego...

Helena zaczerwieniła się, oczy jej błysnęły.

Nie potrzebuję wykrętów — powiedziała — tak, bywałam w tym domu.

Ślicznie! Słyszy pani, słyszy pani, Anno Wasi- liewno? I zapewne pani wie, kto tam mieszka?

Tak, wiem: mój mąż.

Mikołaj Artemiewicz wytrzeszczył oczy.

Twój...

Mój mąż — powtórzyła Helena. — Jestem żoną Dymitra Nikanorycza Insarowa.

Ty?... żoną... — ledwie zdołała wymówić Anna Wasiliewna.

Tak,mamo... Przebaczmi... Przed dwoma tygod­niami wzięliśmy potajemnie ślub.

Anna Wasiliewna osunęła się w szezlongu; Mikołaj Artemiewicz cofnął się o dwa kroki.

Żona! Żona tego oberwańca, Czamogórcal Córka Mikołaja Stachowa, szlachcica z dziada pradziada, wyszła za włóczęgę z pospólstwa! Bez błogosławieństwa rodziciel­skiego! I ty myślisz, że ja to puszczę płazem? że nie złożę skargi? że pozwolę ci... że ty... że... Domonasteru cię poślę, a jego na katorgę, do rot aresztanckich! Anno Wasiliewno, proszę jej natychmiast powiedzieć, że pani ją wydziedzicza!

Mikołaju Artemiczu, na Boga! — jęknęła Anna Wasiliewna.

I kiedy, w jaki sposób to się stało? Kto wam dawał ślub? Gdzie? Jak? Boże mój! Co powiedzą znajomi? Co powie świat? I ty, komediantko bezwstydna, mogłaś po takim postępku mieszkać pod rodzicielskim dachem... Nie ulękłaś się... kary boskiej?

Papo — odparła Helena (dreszcz wstrząsał nią od stóp do głów, lecz mówiła z mocą) — możesz robić ze mną wszystko, co ci się podoba, lecz niesłusznie oskarżasz mnie

o bezwstyd i obłudę. Nie chciałam... martwić was przed­wcześnie, lecz chcąc nie chcąc w tych dniach powiedziała­bym wam wszystko sama, ponieważ w przyszłym tygodniu wyjeżdżam stąd z mężem...

Wyjeżdżacie? Dokądże to?

Do jego ojczyzny, do Bułgarii...

Do Turków! — krzyknęła Anna Wasiliewna i ze­mdlała.

Helena rzuciła się ku matce.

Precz! — wrzasnął Mikołaj Artemicz i schwycił córkę za rękę — precz, niegodna?

Lecz w tej chwili otworzyły się drzwi sypialni i uka­zała się w nich blada twarz o błyszczących oczach; była to twarz Szubina.

Mikołaju Artemiczu! — zawołał Szubin na cały głos. — Augustyna Christianowna przyjechała i wzywa pana!

Mikołaj Artemiewicz odwrócił się z wściekłością, pogroził Szubinowi pięścią, zatrzymał się na chwilę i wy­biegł z pokoju.

Helena upadła do nóg matki i objęła jej kolana.

k

Uwar Iwanycz leżał w łóżku. Koszula bez kołnierzyka, z dużą spinką, otaczała jego grubą szyję i spływała szero­kimi, wolnymi fałdami na kobiecą niemal pierś, odsłaniając krzyżyk cyprysowy i ikonkę. Lekka kołdra okrywała jego obfite kształty. Na nocnym stoliku, obok kubka z kwasem, mdłym blaskiem paliła się świeczka; w nogach łóżka siedział zasępiony Szubin.

Tak—mówił w zamyśleniu—wyszła za mąż i ma zamiar odjechać. Kuzynek pański grzmiał i wrzeszczał na cały dom; zamknął się dla sekretu w sypialni, a tymczasem nie tylko lokaje i pokojówki, ale i furmani mogli wszystko

słyszeć! Teraz też się wścieka — omal się ze mną nie pobił, obnosi się z przekleństwem ojcowskim jak kura z jajkiem; ale nic nie wskóra. Anna Wasiliewna jest zgnębiona, ale bardziej ją dręczy odjazd córki niż jej zamęście.

Uwar Iwanowicz poruszył palcami. .

Matka — powiedział — no... i tego...

Kuzyn pański — ciągnął dalej Szubin — grozi, że złoży skargę do metropolity i generał-gubematora, i mi­nistra, a skończy się na tym, że ona pojedzie. Bo któż by chciał gubić rodzoną córkę! Poskacze jak kogut — i opuści ogon.

Prawa... nie mają — zauważył Uwar Iwanycz i pociągnął łyk z kubka.

Tak, tak. A jakaż to zerwie się w Moskwie burza potępienia, krytyki, plotek! Ona się tego nie zlękła... Zresztą jest wyższa ponad to. Odjeżdża — i dokąd? Aż strach pomyśleć! W jaką dal, na jakie odludzie! Co ją tam czeka? Patrzę na nią, jak gdyby nocą, w zamieć, w trzydzie­stostopniowy mróz odjeżdżała z domu zajezdnego. Porzuca ojczyznę, rodzinę; lecz ja ją rozumiem. Kogóż tu zostawia? Kogo znała? Kurnatowskich i Biersieniewów, i takich jak ja — i to jeszcze są najlepsi. Czegóż ma żałować? Jedno tyl­ko jest złe—mówią, że jej mąż — bierz licho! język kołkiem staje przy tym słowie — mówią, że Insarow pluje krwią — to źle. Widziałem go w tych dniach: twarz taka, że tylko rzeźbić popiersie Brutusa... A wie pan, kto to był Brutus?

Czemu nie? Człowiek.

Właśnie: „To był człowiek”. Tak, twarz prze­dziwna, lecz niezdrowa, bardzo niezdrowa.

Żeby walczyć... to wszystko jedno — powiedział Uwar Iwanowicz.

— Żeby walczyć, to wszystko jedno, słusznie; dziś mówi pan zupełnie słusznie; lecz żeby żyć, to nie wszystko jedno — a przecież ona zechce z nim trochę pożyć.

Wiadomo, młodość—odezwał się Uwar Iwanycz.

Tak, młodość, piękna, pełna męstwa młodość. Śmierć, życie, walka, upadek, triumf, miłość, wolność, ojczyzna... Pięknie, pięknie. Daj Boże każdemu! To nie to, co siedzieć po szyję w błocie i robić minę, że ci wszystko jedno, kiedy w gruncie rzeczy, naprawdę, wszystko ci jedno. A tam—struny napięte niech grają na cały świat albo niech się zerwą!

Szubin spuścił głowę na piersi.

Tak—ciągnął dalej po długiej chwili milczenia— Insarow wart jej. A zresztą, cóż za brednie! Nikt jej niewart. Insarow... Insarow... Do licha z fałszywą pokorą... Przy­puśćmy, że to zuch, człowiek wartościowy, choć dotychczas robił nie więcej niż my, biedni grzesznicy, a i my przecież nie jesteśmy znów tak zupełnie nic warci? Czy ja> na przykład, nic nie jestem wart, Uwarzę Iwanyczu? Czy Bóg odmówił mi już wszystkiego? Czy nie dał mi żadnych zdolności, żadnych talentów? Kto wie? Może imię Pawła Szubina okryje się kiedyś sławą? Tu na stole leży miedziany grosz. Kto zdoła przewidzieć, czy może kiedyś, za sto lat, ta miedź nie pójdzie na pomnik Pawła Szubina, który mu wzniesie wdzięczna potomność!

Uwar Iwanycz wsparł się na łokciu i Wpatrywał się w rozgorączkowanego artystę.

Dalekie sprawy — rzekł wreszcie, poruszając jak zwykle palcami. —Mowa o innych, a ty... tego... o sobie...

O, wielki filozofie ziemi rosyjskiej! —wykrzyknął Szubin. — Każde słowo pańskie to szczere złoto, i nie mnie,

lecz panu pomnik należy wystawić; i ja się tego podejmę! Oto tak, jak pan teraz leży, w tej pozie, w której nie wiadomo, co przeważa: lenistwo czy siła? Tak pana wyrzeź­bię! Słusznym zarzutem ukarał pan mój egoizm i ambicję! Tak, tak; nie godzi się mówić o sobie, nie godzi się siebie zachwalać. Nie mamy jeszcze nikogo, gdzie się obrócić — brak nam ludzi. Wszystko to albo małe płotki, samodrę- czyciele, hamledątka, przeżuwacze, albo ciemnota i mrok podziemny, albo krzykacze, przelewacze z pustego w pró­żne, cymbały! Jeszcze zdarzają się tacy, co sami haniebnie wystudiowali się do cna, obmacują pills każdemu swojemu wrażeniu i sami sobie raportują: oto, co ja czuję, oto moje myśli! Pożyteczne, twórcze zajęcie! Nie, gdyby byli wśród nas ludzie do rzeczy, ta dziewczyna nie uciekłaby od nas, ta wrażliwa dusza nie wyśliznęłaby się jak ryba do wody! Jak tam według pana, Uwarzę Iwanyczu? Kiedy nadejdzie nasza chwila? Kiedy i u nas narodzą się ludzie?

Czekaj cierpliwie — rzekł Uwar Iwan owi cz — przyjdą.

Przyjdą? Ziemio! Mocy elementarna! Tyś powie­działa: przyjdą? Niech pan uważa — zapiszę pańskie słowa! Ale dlaczego gasi pan świeczkę?

Spać mi się chce. Dobranoc!

XXXI

Szubin powiedział prawdę. Niespodziewana wiadomość

o małżeństwie Heleny omal nie zabiła Anny Wasiliewny. Zaniemogła. Mikołaj Artemiewicz zażądał od niej, żeby nie

wpuszczała córki do siebie; jak gdyby się cieszył, że może wystąpić jako gospodarz domu, jako głowa rodziny w peł­nym znaczeniu tego słowa: krzyczał i grzmiał bez przerwy na wszystkich, co chwila dogadując: — Pokażę wam, kim jestem, poznacie mnie, czekajcie! — Póki był w domu, Anna Wasiliewna nie widywała Heleny zadowalając się towarzystwem Zoi, która gorliwie jej nadskakiwała, a sama myślała tymczasem: „Diesen Insaroff vor ziehen und wem/*” Lecz gdy tylko Mikołaj Artemiewicz wyjeżdżał (a zdarzało się to dość często: Augustyna Christianowna naprawdę wróciła), Helena zjawiała się u matki, która długo i w milczeniu patrzyła na nią ze łzami. Ta niema wymówka głębiej niż wszystko przeszywała serce Heleny. Nie czuła wtedy skruchy, lecz szczery, niezmierzony żal, podobny do skruchy.

Mamo, droga mamo! — mówiła całując ręce matki — cóż miałam robić? Jestem niewinna, pokochałam go i nie mogłam postąpić inaczej. Oskarżaj los! On zetknął mnie z człowiekiem, który nie podoba się papie i który zabiera mnie od was.

Och! — przerwała jej matka — nie wspominaj mi

o tym. Kiedy sobie przypomnę, dokąd chcesz jechać, serce mi pęka...

Droga mamo! Pociesz się choć tą myślą, że mogło być jeszcze gorzej: mogłabym umrzeć...

Ależ ja i tak nie mam nadziei ujrzeć cię więcej. Albo ty umrzesz tam, gdzie bądź, pod szałasem (Anna Wasiliewna wyobrażała sobie Bułgarię jako coś w rodzaju tundr syberyjskich), albo ja nie wytrzymam rozłąki...

Nie mów tak, droga mamo, da Bóg, zobaczymy się jeszcze. A w Bułgarii są takie same miasta jak i tu.

Jakie tam miasta! Tam teraz wojna, myślę, że tam teraz, gdzie się ruszyć, strzelają z armat... Prędko zamie­rzasz jechać?

Prędko, jeśli tylko papa... Papa chce złożyć skar­gę, grozi, że nas rozwiedzie.

Anna Wasiliewna wzniosła oczy ku niebu.

Nie, Lenko, ojciec nie złoży skargi... Ja bym nigdy nie zgodziła się na to małżeństwo, umarłabym raczej; lecz co się stało, to się nie odstanie, a córki swej nie pozwolę okryć hańbą.

Tak minęło kilka dni. Wreszcie pewnego wieczoru Anna Wasiliewna zebrała na odwagę i zamknęła się z mę­żem sam na sam w sypialni. W domu wszystko przycichło i jakby przypadło do ziemi. Początkowo nie słyszano nic — później zahuczał głos Mikołaja Artemiewicza, potem wy­wiązał się spór, rozległy się okrzyki, słyszano nawet jakby lęki... Już, już Szubin z pokojówkami i Zoją zamierzał znów ruszyć z odsieczą, lecz hałas w sypialni zaczął stopniowo słabnąć, przeszedł w rozmowę i ucichł. Z rzadka tylko rozległy się słabe szlochy — ale i to ucichło. Zabrzęczały klucze, rozległ się skrzyp otwieranego biurka... Drzwi roz­warły się i stanął w nich Mikołaj Artemiewicz. Surowym wzrokiem spojrzał na wszystkich, po czym udał się do klubu; Anna Wasiliewna zaś wezwała Helenę, mocno ją uścisnęła i zalewając się gorzkimi łzami powiedziała:

Wszystko załatwione, papa nie będzie robił żad­nych historii... i nic nie przeszkadza ci wyjechać... porzucić nas.

Czy mama pozwoli Dymitrowi przyjść i podzię-

kować? — spytała Helena, gdy tylko matka trochę się uspokoiła.

Poczekaj, moje dziecko, nie mogłabym widzieć teraz tego, kto nas rozłącza... Zdążymy przed odjazdem.

Przed odjazdem — ze smutkiem powtórzyła Helena.

Mikołaj Artemiewicz zgodził się „nie robić żadnych historii”, lecz Anna Wasiliewna nie zwierzyła się córce, za jaką cenę sprzedał swą zgodę. Nie powiedziała, że przyrze­kła zapłacić wszystkie jego długi-5- i dała mu,.z rączki do rączki, tysiąc rubli srebrem. Poza tym zapowiedział stano­wczo Annie Wasiliewnie, że nie chce spotkać się z Insaro- wem, którego wciąż nazywał „Czamogórcem”, gdy zaś przyjechał do klubu, zupełnie niepotrzebnie wszczął ze swym partnerem, dymisjonowanym generałem inżynierii, rozmowę o małżeństwie Heleny. — Czy pan słyszał? — mówił z udaną swobodą. — Córka moja skutkiem nadmiaru uczoności wyszła za mąż za jakiegoś studenta. — Generał popatrzył zza okularów, mruknął: — Hm! — i spytał, w jakim gra kolorze.

XXXII

Tymczasem zbliżał się dzień odjazdu. Listopad miał się już ku końcowi, minęły ostatnie terminy. Insarow od dawna już ukończył wszystkie przygotowania i pragnął-jak najprędzej wyrwać się z Moskwy. Doktor również go naglił: — Panu potrzebny jest ciepły klimat, tu pan nie wydobrzeje — mówił. — Niecierpliwość dręczyła także Helenę; trwożyła

ją bladość Insarowa, jego mizerny wygląd... Często z mi­mowolnym przerażeniem spoglądała na zmienioną twarz męża. Stosunki w domu rodzicielskim stawały się nie­znośne. Matka zawodziła nad nią jak nad umarłą, ojciec zaś traktował ją z pogardliwym chłodem; bliskość rozstania dręczyła po kryjomu również i jego, lecz uważał za swój obowiązek, obowiązek obrażonego ojca, ukrywać swe uczu­cia, swoją słabość. Anna Wasiliewna wyraziła wreszcie życzenie, by zobaczyć się z Insarowem. Przyprowadzono go po cichu, kuchennym wejściem. Gdy wszedł do jej pokoju, przez dłuższą chwilę nie mogła przemówić do niego ani słowa, nie mogła nawet zdecydować się, by na niego spojrzeć; usiadł koło jej fotela i z pełną szacunku powagą czekał, aż się do niego zwróci. Helena siedziała tuż obok i trzymała dłoń matki w swojej dłoni. Anna Wasiliewna podniosła wreszcie oczy i przemówiła: — Bóg pańskim sędzią, Dymitrze Nikanoryczu... — i zamilkła: wymówki zamarły jej na ustach.

Ależ pan jest chory! — wykrzyknęła. — Heleno, on jest chory!

Byłem niezdrów, Anno Wasiliewno — odparł Insarow — i jeszcze niezupełnie przyszedłem do siebie... Lecz mam nadzieję, że powietrze ojczyste całkiem mnie uzdrowi.

Tak... Bułgaria! —wyszeptała drżącymi wargami Anna Wasiliewna i pomyślała: „Boże mój, Bułgar, umiera­jący, głos jak z beczki, oczy zapadnięte, istny szkielet, sur­dut wisi na nim jak z cudzego grzbietu, żółty jak cytryna — i ona jest jego żoną, kocha go... ależ to chyba sen!...” Lecz natychmiast opanowała się. — Dymitrze Nikanoryczu — powiedziała—czy pan koniecznie, koniecznie musi jechać?

Koniecznie, Anno Wasiliewno.

Anna Wasiliewna popatrzyła, na niego.

Ach, Dymitrze Nikanoryczu, nie daj Bóg, żeby pan czuł, co ja teraz czuję... Lecz obiecuje mi pan strzec jej, kochać ją... Niedostatku nie zaznacie, dopóki ja żyję...

Łzy stłumiły jej głos. Rozwarła ramiona i Helena z mężem padli w jej objęcia.

Nadszedł wreszcie fatalny dzień. Postanowiono, że Hele­na pożegna się z rodzicami, w domu, w drogę zaś uda się z mieszkania Insarowa. Odjazd naznaczono na dwunastą. Na kwadrans przed terminem przyszedł Biersieniew. Są­dził, że znajdzie u Insarowa jego ziomków, którzy zechcą za­pewne go odprowadzić, lecz wszyscy oni odjechali już przed­tem, odjechały również znane czytelnikowi dwie tajemnicze osobistości (byli świadkami na ślubie Insarowa). Krawiec, kłaniając się nisko, witał „dobrego pana”, ze zmartwienia, a może z radości, że podarowano mu na pamiątkę pozostałe sprzęty, zdążył sobie nieco podpić; żona wkrótce go wypro­wadziła. W pokoju wszystko było już uprzątnięte; przewią­zany sznurem kufer stał na podłodze. Biersieniew zamyślił się: mnóstwo wspomnień zbudziło się w jego duszy.

Dwunasta dawno wybiła, sanie już zajechały, lecz „młodzi” wciąż się nie zjawiali. Wreszcie rozległy się po­śpieszne kroki i weszła Helena w towarzystwie męża i Szu­bina. Oczy miała zaczerwienione, zostawiła matkę zemdlo­ną; pożegnanie było bardzo bolesne. Helena przeszło od tygodnia nie widziała Biersieniewa, który w ostatnich dniach rzadko bywał u Stachowów. Nie spodziewała się go

spotkać, wykrzyknęła: — To pan! Dziękuję — i rzuciła mu się na szyję; Insarow również go uścisnął. Zapanowało przykre milczenie. Cóż mogło sobie powiedzieć tych troje ludzi? Co czuły te trzy serca? Szubin zrozumiał, że trzeba przerwać tę udrękę jakimś słowem.

Zebrało się znów nasze trio — zaczął — po raz ostatni! Poddajmy się nakazom losu, z wdzięcznością wspo­mnijmy minione — i z Bogiem na nowe życie! „Z Bogiem idź w daleką drogę!” — zaśpiewał... i zamilkł. Zrobiło mu się przykro i nieswojo. Grzech śpiewać przy trumnie; a w tej chwili w tym pokoju umierała owa przeszłość, którą wspo­minał, przeszłość zebranych tu ludzi. Umierała może po to, by zmartwychwstać na nowo, lecz jednak umierała...

No, Heleno — odezwał się Insarow zwracając się do żony -— zdaje się, wszystko? Wszystko zapłacone, spa­kowane. Trzeba tylko znieść ten kufer. Gospodarzu!

Wszedł gospodarz z żoną i córką. Wysłuchał, kojy- sząc się z lekka,' polecenia Insarowa, dźwignął kufer na ramiona i szybko zbiegł na dół postukując butami.

A teraz zgodnie z rosyjskim zwyczajem trzeba usiąść —• zauważył Insarow.

Wszyscy usiedli: Biersieniew zajął miejsce na starej kanapce; Helena usiadła obok niego; gospodyni z córeczką przycupnęły na progu. Wszyscy umilkli; wszyscy uśmie­chali się z przymusem i nikt nie wiedział, dlaczego się uśmiecha... Każdy chciał coś powiedzieć na pożegnanie i każdy (rozumie się, z wyjątkiem gospodyni z córeczką, które tylko wytrzeszczały oczy) czuł, że w podobnej chwili można powiedzieć tylko coś banalnego, że wszelkie ważkie, mądre lub po prostu szczere słowa byłyby czymś nie na miejscu, brzmiałyby niemal fałszywie. Insarow wstał pie­

rwszy i zrobił znak krzyża... — Żegnaj, nasz pokoiku! — zawołał.

Rozległy się pocałunki, dźwięczne, lecz chłodne pocałunki rozstania, niedopowiedziane życzenia na drogę, obietnice pisania, ostatnie, na poły zdławione słowa po­żegnalne...

Helena, we łzach, wsiadała już do sań; Insarow troskliwie otulał jej nogi dywanem; Biersieniew, Szubin, gospodarz, jego żona i córka, jak zawsze w chustce na głowie, stróż, jakiś nieznajomy rzemieślnik w pasiastej kapocie — wszyscy stali przed gankiem, gdy nagle na podwórze zajechały okazałe sanie, zaprzężone w rączego rysaka, a z sań, strząsając śnieg z kołnierza, wyskoczył Mikołaj Artemiewicz.

Zdążyłem w porę, chwała Bogu! — wykrzyknął i podbiegł do Heleny. — Przywożę ci nasze ostatnie bło­gosławieństwo rodzicielskie, Heleno — powiedział schyla­jąc się i wydobywszy z kieszeni surduta maleńki obrazek święty, zaszyty w aksamitnym woreczku, włożył go jej na szyję. Helena rozpłakała się i ucałowała ręce ojca... Tym­czasem furman wyjął z sań butelkę szampana i trzy kieliszki.

No! — powiedział Mikołaj Artemiewicz, ale łzy spływały mu na bobrowy kołnierz płaszcza — trzeba się pożegnać... i życzyć...—Zaczął nalewać szampana; ręce mu drżały, piana przelewała się przez brzegi i spadała na śnieg. Wziął kieliszek, dwa pozostałe podał Helenie i Insarowowi, który zdążył już usiąść obok żony. — Daj wam Bóg... — zaczął, ale nie mógł dokończyć — i wypił wino; młodzi wypili również. — Teraz kolej na panów — dodał zwraca­jąc się do Biersieniewa i Szubina, lecz w tej chwili konie

ruszyły. Mikołaj Artemiewicz zaczął biec obok sań. — A pamiętaj, pisz do nas — mówił urywanym głosem. Hele­na wychyliła głowę i powiedziała; — Żegnaj, papo, żegnaj­cie, Andrzeju Pietrowiczu, Pawle Jakowlewiczu, żegnajcie wszyscy, żegnaj Rosjo! — i cofnęła się w głąb sań. Woźnica machnął biczem i świsnął; sanie zaskrzypiały płozami, skręciły za bramą na prawo i znikły.

XXXIII

Był jasny kwietniowy dzień. Po szerokiej lagunie, oddzie­lającej Wenecję od Lido, tego wąskiego pasma piasku, naniesionego przez morze, sunęła ostrodzioba gondola, miarowo kołysząc się za każdym pchnięciem napierające­go na długie wiosło gondoliera. Pod niziutkim daszkiem, na miękkich skórzanych poduszkach, siedzieli Helena i Insarow.

Rysy Heleny mało się zmieniły od czasu wyjazdu z Moskwy; lecz wyraz jej twarzy stał się inny: był bardziej skupiony i surowy, a oczy patrzyły śmielej. Cała jej postać rozkwitła, a włosy, jak gdyby gęstsze i bujniejsze, okalały białe czoło i tchnące świeżością policzki. Tylko w zarysie warg, gdy się nie uśmiechała, ledwie dostrzegalną fałdką rysowała się utajona troska. Wyraz twarzy Insarowa, prze­ciwnie, pozostał ten sam, lecz rysy jego strasznie się zmie­niły. Schudł, pobladł, postarzał się i zgarbił; kasłał prawie nieustannie krótkim, suchym kaszlem, a jego zapadnięte oczy świeciły dziwnym blaskiem. Po wyjeździe z Rosji przeleżał prawie dwa miesiące w Wiedniu i dopiero w końcu

marca przyjechał z żoną do Wenecji: miał nadzieję przedo­stać się stąd przez Zarę do Serbii i Bułgarii; inne drogi były dla niego zamknięte. Wojna wrzała już nad Dunajem; -Anglia i Francja wypowiedziały Rosji wojnę, ludy na ziemiach słowiańskich burzyły się i przygotowywały do powstania.

Gondola przybiła do brzegu Lido od strony miasta. Helena i Insarow udali się wąską, piaszczystą ścieżką, wysadzaną suchotniczymi drzewkami (sadzą je co roku, a one co roku obumierają), na przeciwległy brzeg Lido od strony morza..

Szli wybrzeżem., Adriatyk toczył przed nimi swe mętne, błękitne fale, które pieniły się, wrzały, napływały i cofały się, zostawiając na piasku drobne muszle i kępki wodorostów.

' Jakie to posępne miejsce!—zauważyła Helena. — Lękam się, czy tu dla ciebie nie za chłodno, lecz domyślam się, dlaczego chciałeś tu przyjechać.

Chłodno! — z przelotnym, gorzkim uśmiechem odparł Insarow. — Ładny to będzie żołnierz, co się boi zimna. A przyjechałem tu... powiem ci, dlaczego. Patrzę na to miejsce i zdaje mi się, że stąd bliżej domojej ojczyzny. To przecież tam — dodał wskazując ręką na wschód. — Wiatr zawiewa stamtąd.

A czy ten wiatr nie przypędzi stamtąd okrętu, na który czekasz? — spytała Helena. — Patrz, bieleje jakiś żagiel, czy to nie ten?

Insarow popatrzył w morską dal, gdzie wskazywała ręką Helena.

Rendicz przyrzekł załatwić wszystko w ciągu tygodnia — zauważył. — Można chyba na nim polegać.

Słyszałaś, Heleno—dodał z nagłym ożywieniem—mówią, że biedni rybacy dalmatyńscy ofiarowali swoje ołowianki — wiesz, te ciężarki, które ciągną sieć na dno — na kule! Pieniędzy nie mieli, żyją przecież wyłącznie z rybołówstwa, lecz z radością poświęcili ostami swój dobytek i teraz głodują. To są ludzie!

Aufgepasst!* - krzyknął za nimi ktoś wyniośle. Rozległ się głuchy tętent końskich kopyt i austriacki oficer, w krótkiej szarej bluzie i zielonym kaszkiecie, minął ich na koniu... Zaledwie zdążyli uskoczyć w bok.

Insarow spojrzał chmurnie na przejeżdżającego.

On nie zawinił — rzekła Helena — wiesz, że w Wenecji nie ma innego miejsca do konnej jazdy.

On nie zawinił — odparł Insarow — lecz wzbu­rzył mi krew swoim krzykiem, swoimi wąsami, swoim kaszkietem, całym swoim wyglądem. Wracajmy.

Wracajmy, Dymitrze. Poza tym wieje tu. Nie pilnowałeś się w Moskwie po chorobie i zapłaciłeś za to w Wiedniu. Teraz powinieneś być ostrożniejszy.

Insarow milczał, tylko gorzki uśmiech znów prze­mknął mu po wargach.

* — Chcesz? — ciągnęła dalej Helena — urządzimy przejażdżkę po Canal Grandę. Przecież odkąd tu jesteśmy, nie widzieliśmy jeszcze dobrze Wenecji. A wieczorem pójdziemy do teatru, mam dwa bilety do loży. Mówią, że dają jakąś nową operę. Poświęcimy dzisiejszy dzień tylko sobie, zapomnimy o polityce, o. wojnie, o wszystkim, bę­dziemy pamiętali tylko o jednym: że żyjemy, oddychamy, myślimy wspólnie, że jesteśmy złączeni na wieki... Chcesz?

t - — Ty tego chcesz, Heleno — odparł Insarow — a więc i ja tego chcę.

Wiedziałam o tym — z uśmiechem zauważyła Helena. — Chodźmy, chodźmy.

Wrócili do gondoli, siedli i kazali powoli płynąć po Canal Grandę.

Kto nie widział Wenecji w kwietniu, ten chyba nie zna niewysłowionego uroku tego czarodziejskiego miasta. De­likatna, łagodna wiosna tak licuje z urodą Wenecji jak jaskrawe letnie słońce ze wspaniałą Genuą, jak złoto i purpura jesieni z powagą wielkiego starca — Rzymu. Podobnie jak urok wiosny, piękno Wenecji wzrusza i budzi pragnienia; rozmarza i drażni niedoświadczone serce, ni­czym obietnica bliskiego, lecz tajemniczego szczęścia. Wszy­stko w niej jest jasne, zrozumiałe i wszystko otula półsenna mgiełka jakiejś ciszy przesyconej miłością; wszystko w niej milczy i wszystko tchnie życzliwą przyjaźnią; wszystko w niej tchnie kobiecością poczynając od nazwy; nie na próżno dano jej przydomek Piękna. Masywy pałaców i kościołów wznoszą się lekkie i cudowne, jak niezmącony sen młodego boga, jest coś baśniowego, coś przedziwnie urzekającego w zielonoszarym blasku i jedwabistych poły­skach niemej fali kanałów, w bezszelestnym biegu gondoli, w milczeniu ulic, gdzie nie słychać brutalnych dźwięków miasta, hałasu, turkotu, gwaru. „Wenecja umiera, Wenecja opustoszała” — mówią wam jej mieszkańcy; lecz może brakowało jej tego właśnie ostatniego wdzięku, wdzięku więdnięcia w rozkwicie i triumfie piękności. Kto jej nie

widział, ten jej nie zna: ani Canàletto, ani Guardi (nie mówiąc już o nowszych malarzach) nie są zdolni odtworzyć tej srebrzystej delikatności powietrza, tej nieuchwytnej i bliskiej dali, tej przedziwnej harmonii najwykwintniej­szych linii i rozpływających się barw. Wenecja nie jest dla złamanych, strawionych przez życie: napoi ich goryczą, jak wspomnienie nie spełnionych marzeń ich młodości; lecz słodko ukołysze tego, w kim wrą jeszcze siły, kto czuje błogość istnienia; niech on właśnie przyjdzie ze swym szczęściem pod jej czarodziejskie niebo — i choćby to szczęście było najbardziej promienne, Wenecja zdoła je ozłocić jeszcze promienniejszym blaskiem.

Gondola wioząca Helenę i Insarowa powoli minęła Riva dei Schiavoni, Pałac Dożów, Piazzetę i wypłynęła na Wielki Kanał. Z obu stron ukazały się marmurowe pałace; zdawały się z wolna płynąć mimo gondoli, zaledwie pozwalając oku uchwycić i pojąć całe swe piękno. Helena czuła się do głębi szczęśliwa, na lazurze jej nieba była jedna ciemna chmurka, ale i ona znikła: Insarow czuł się tego dnia znacznie lepiej. Dopłynęli do stromego łuku Rialto i zawrócili. Helena ze względu na Insarowa lękała się chłodu kościołów... lecz przypomniała sobie o akademii delle Belle Arti i kazała gondolierowi tam jechać. Obeszli prędko wszystkie sale tego niewielkiego muzeum. Nie będąc ani znawcami, ani dyletantami, nie zatrzymywali się przed każdym obrazem, nie zadawali sobie przymusu: ogarnęła ich nagle jakaś dziecięca wesołość. Wszystko ni stąd, ni zowąd wydało im się zabawne. (Dzieci dobrze znają to uczucie). Ku wielkie­

mu zgorszeniu trzech turystów Anglików Helena śmiała się do łez ze Sw. Marka Tintoretta, co skacze z nieba, jak żaba do wody, by ratować katowanego niewolnika; Insarow ze swej strony wpadł w zachwyt na widok pleców i łydek owego energicznego męża w zielonej chlamidzie, który stoi na pierwszym planie Tycjanowskiego Wniebowzięcia i wznosi ręce za Madonną; sama natomiast Madonna, piękna, silna kobieta, spokojnie i majestatycznie ulatująca na łono Boga Ojca, wywarła wrażenie i na Helenie, i na Insarowie; podobała im się również surowa i święta postać starca na obrazie Cima da Conegliano. Wychodząc z aka­demii, raz jeszcze obejrzeli się na idących za nimi Angli­ków j. długimi, zajęczymi zębami i obwisłymi bokobroda­mi — i parsknęli śmiechem; ujrzeli swojego .gondoliera w kusej kurtce i krótkich spodniach i roześmieli się; ujrzeli przekupkę z siwym koczkiem na czubku głowy — i wybuchnęli jeszcze większym śmiechem; spojrzeli wresz­cie wzajemnie na siebie i znów parsknęli serdecz­nym śmiechem, a skoro tylko wsiedli do gondoli — mor­eno, mocno uścisnęli sobie ręce. Przyjechali do hotelu, pobiegli do swego pokoju i kazali podać obiad. Wesołość, nie opuszczała ich i przy stole. Częstowali się wzajemnie, pili zdrowie moskiewskich przyjaciół, bili brawo cameriere za smaczne danie z ryby i wciąż domagali się od niego żywych frutti di mare; cameriere dziwił się, szurgał no­gami, wyszedłszy zaś od nich kiwał głową i raz nawet szepnął: — Poveretti! (biedacy!) — Po obiedzie poszli do teatru.

W teatrze dawano operę Verdiego, dość mierną, prawdę mówiąc, lecz graną już na wszystkich scenach europejskich, dobrze znaną i u nas — Traviatę. Było już po

sezonie w Wenecji i wszyscy śpiewacy nie wznosili się nad przeciętny poziom; każdy wrzeszczał, ile mu sił starczyło. Rolę Violetty śpiewała artystka nie mająca wielkiego roz­głosu i sądząc z chłodu publiczności, nie bardzo łubiana, lecz nie pozbawiona talentu. Była tó młoda, niezbyt piękna czarnooka dziewczyna, z niezupełnie równym i zdartym już głosem. Ubrana była aż do śmieszności pstro i brzydko: czerwona siatka pokrywała jej włosy, suknia z wyblakłego błękitnego atłasu ściskała jej biust, grube rękawiczki szwedzkie sięgały sterczących łokci; skądże ona, córka jakiegoś tam pastucha z Bergamo, mogła wiedzieć, jak stro­ją się kamelie paryskie. Nie umiała też poruszać się na scenie, lecz w jej grze było dużo prawdy i szczerej prostoty; śpiewała z tą swoistą namiętnością wyrazu i rytmu, której tajemnicę znają tylko Włosi. Helena i Insarow siedzieli we dwoje w ciemnej loży, tuż przy scenie: swawolny nastrój, który opanował ich w akademii delle Belle Arti, nie minął jeszcze. Gdy ojciec nieszczęsnego, usidlonego przez uwo- dzicielkę młodzieńca ukazał się na scenie w żółtoszarym fraku i potarganej białej peruce i ze skrzywionych ust, sam jakby zmieszany, wyrzucił posępne basowe tremolo—oboje omal nie parsknęli śmiechem... Lecz gra Violetty podziałała na nich.

Tej biednej dziewczynie prawie nie biją okla­sków — rzekła Helena — lecz ja tysiąc razy wolę ją od jakiejś pewnej siebie, drugorzędnej znakomitości, która by pozowała, wykrzywiała się w pogoni za efektem. Ta przejmuje się grą naprawdę; patrz, ona nie widzi pu­bliczności.

Insarow przywarł do balustrady i uporczywie wpa­trywał się w Violettę.

Tak — rzekł wreszcie — ona nie żartuje: tu pachnie śmiercią.

Helena zamilkła.

Zaczął się akt trzeci. Kurtyna uniosła się... Helena drgnęła na widok tego łoża, tych zapuszczonych rolet, butelek z lekarstwami, osłoniętej lampy... Przypomniała sobie niedawną przeszłość... „A przyszłość? A teraźniej­szość?” Jakby naumyślnie, niby do wtóru udanemu kaszlo­wi aktorki, rozległ się w loży prawdziwy kaszel Insarowa... Helena spojrzała ukradkiem na męża i natychmiast przy­brała wyraz spokoju i pogody; Insarow zrozumiał ją i sam zaczął się uśmiechać oraz z cicha wtórować śpiewakom.

Lecz prędko umilkł. Violettá grała coraz lepiej, coraz swobodniej. Odrzuciła wszystko uboczne, wszystko nie­potrzebne, znalazła siebie; rzadkie, najwyższe dla artysty szczęście! Przekroczyła nagle tę granicę, której określić niepodobna, lecz poza którą żyje piękno. Widzowie drgnęli, zdumieli się. Nieładna dziewczyna o zdartym głosie zaczęła ich porywać, opanowywać. Głos śpiewaczki nie brzmiał.już jak zdarty: rozgrzał się, wzmocnił. Wszedł Alfredo; radosny okrzyk Violetty omal nie wywołał burzy, zwanej fanatismo, wobec której niczym są wszystkie nasze północne okrzyki... Chwila — i publiczność znów zamarła. Zaczął się duet, najlepszy fragment opery, w którym udało się kompozytorowi wysłowić wszystkie żale straconej nie­rozsądnie młodości, ostatnie zmaganie się rozpaczliwego i bezsilnego uczucia. Porwana, uniesiona tchnieniem po­wszechnego współczucia, ze łzami radości, jakiej doznaje artysta, i z prawdziwym cierpieniem w oczach, śpiewaczka poddała się niosącej ją fali, twarz jej przeobraziła się, i w obliczu groźnego widma nagle zbliżającej się śmierci,

11881

sięgającym do niebios wybuchem błagalnej modlitwy wy­darły się jej słowa: Lascia mi vivere... morir si giovane*, że . teatr zatrząsł się od szalonych oklasków i okrzyków zachwytu.

Helena zlodowaciała. Zaczęła z wolna szukać ręki Insarowa, znalazła ją i mocno uścisnęła. Odwzajemnił jej uścisk, lecz ani ona nie spojrzała na niego, ani on na nią... Uścisk ten nie był podobny do tego, który przed kilku godzinami wymienili w gondoli.

Popłynęli znów przez Canal Grandę do hotelu. Noc już zapadła, jasna, łagodna noc. Te same pałace płynęły na ich spotkanie, lecz wydawały się inne. Te, które oświecał księżyc, bielały złociście i w tej białości jakby znikały szczegóły ornamentów, zarysy okien i balkonów; widniały one wyraźniej na budowlach owianych lekką mgłą równo­miernego cienia. Gondole ze swymi maleńkimi czerwonymi światełkami płynęły jakby jeszcze szybciej i ciszej; taje­mniczo błyskały ich stalowe grzebienie, tajemniczo unosiły się i opadały wiosła nad srebrnymi połyskami poruszanej toni; tu i ówdzie krótko i niegłośno pokrzykiwali gondo­lierzy (nie śpiewają jiiż teraz nigdy); innych dźwięków prawie nie było słychać. Hotel, w którym mieszkali Insa­row i Helena, znajdował się na Riva dei Schiavoni; nie do­jeżdżając do niego wysiedli z gondoli i kilkakrotnie przeszli dokoła plac Sw. Marka pod arkadami, gdzie przed maleń­kimi kawiarenkami tłoczyło się mnóstwo spacerujących. Chodzić we dwoje z ukochaną istotą w obcym mieście, wśród obcych, to ma jakiś osobliwy urok: wszystko wydaje się piękne i ważne, wszystkim życzymy dobra, pokoju i tego

szczęścia, które przepełnia naszą duszę^ Lecz Helena nie mogła już ufnie oddawać się uczuciu swego szczęścia — serce jej, wstrząśnięte niedawnymi wrażeniami, nie mogło się uspokoić; Insarow zaś, przechodząc obok Pałacu Dożów, w milczeniu wskazał na paszcze dział austriackich wyzie­rające spod dolnych arkad i zsunął kapelusz na czoło. Czuł się przy tym zmęczony, spojrzawszy więc po raz ostatni na kościół Sw. Marka, na jego kopuły, na których niebieska­wym ołowiu źapalały się w blasku księżyca fosforyczne światełka ■— powoli udali się do domu.

Okna ich pokoju wychodziły na szeroką lagunę, ciągnącą się między Riva dei Schiavoni a Giudeccą. Prawie naprzeciwko hotelu wznosiła się spiczasta wieża Sw. Jerzego, na prawo, wysoko w powietrzu, iskrzyła się złota kula Dogany i ustro­jona jak panna młoda, stała najpiękniejsza ze świątyń, Redentore Palladia, na lewo czerniały maszty i reje okrę­tów, kominy parostatków; tu i ówdzie, jak wielkie skrzydło, zwisał na wpół opuszczony żagiel, a chorągiewki na maszckj ledwie się poruszały. Insarow usiadł przy oknie, lecz Helena nie pozwoliła mu długo zachwycać się widokiem; dostał nagle gorączki, ogarnęła go jakaś obezwładniająca słabość. Położyła go do łóżka, a gdy zasnął, po cichutku wróciła do okna. Jakże cicha, pieszczotliwa była noc, jaką gołębią łagodnością tchnęło lazurowe powietrze; wszelkie cierpie­nie, wszelki ból powinny by zamilknąć i zasnąć pod tym jasnym niebem — pod tymi świętymi, niewinnymi pro­mieniami! _-.^Q Boże! — myślała Helena — po cóż śmierć, po cóż rozłąka, choroba, łzy? Albo po cóż to piękno, to

słodkie uczucie nadziei, ta kojąca świadomość pewnego schronienia, niezawodnej obrony, nieśmiertelnej Opatrz­ności? Cóż znaczy to uśmiechnięte, błogosławiące niebo, ta szczęśliwa, tchnąca ukojeniem ziemia? Czyż to wszystko tkwi jedynie w nas, a poza nami jest tylko wieczysty chłód i milczenie? Czy jesteśmy sami... sami... a tam, wszędzie, we wszystkich tych niezgłębionych otchłaniach i głębi­nach — wszystko, wszystko jest nam obcepjNa cóż istnieje w takim razie to pragnienie i radość modlitwy (Morir si giovane... zadźwięczało w jej duszy).:i Czyż istotnie nie można ubłagać, odwrócić, uratować...^), Boże, czyż nie można wierzyć w cud? (Oparła głowę na splecionych rę­kach. — Dosyć? — szepnęła. — Czy naprawdę już dosyć! Byłam szczęśliwa nie tylko przez minuty, przez godziny, przez całe dni, nie — przez całe tygodnie. Lecz jakim pra­wem? — Strach ją ogarnął na myśl o tym szczęściu. „A jeśli to jest zakazane? — myślała. — Jeśli to nie dostaje się lu­dziom za darmo? Byłam w niebie... a my przecież jesteśmy biedni, grzeszni ludzie... Morir sigiovcme... Mroczne widzia­dło, zniknij! Nie dla mnie jednej potrzebne jest jego życie!

Lecz jeśli to kara — pomyślała znów — jeśli musimy zapłacić teraz za naszą winę? Sumienie moje milczało i teraz milczy, czy jest to jednak dowodem niewinności? O, Boże, czy istotnie jesteśmy tak występni! Czyż Ty, Stwórca tej nocy, tych niebios, zechcesz ukarać za to, żeśmy kochali?

A jeśli tak, jeśli on i ja jesteśmy winni — dodała z mi­mowolnym uniesieniem — to daj mu, Boże, daj nam obojgu śmierć na polu chwały, ale nie tu, nie w tym odludnym pokojui

A cierpienie biednej, samotnej matki?—zadała sobie pytanie i zmieszała się, i nie znalazła odpowiedzi. Nie

wiedziała, że ¡szczęście każdego człowieka wspiera się na nieszczęściu innego, że nawet dobrobyt i wygoda potrze-r bu ją, jak posągi, piedestału ubóstwa i niedosytu innych,. V

Rendicz! — wyszeptał przez sen Insarow.

Helena podeszła dó niego na palcach i otarła mu pot

z czoła. Poruszył się na poduszce i ucichł.

Znów zbliżyła się do okna i znów opadły ją myśli. Zaczęła przekonywać i upewniać samą siebie, że nie ma powodu do obaw. Wstyd jej się zrobiło własnej słabości. — Gdzież tu niebezpieczeństwo, czyż on nie czuje się le­piej? — szepnęła. —- Przecież gdybyśmy nie byli w teatrze, wszystkie te myśli nie przyszłyjby mi do głowy.

W tej chwili ujrzała wysoko nad wodą białą mewę; wystraszył ją zapewne jakiś rybak; ptak leciał nierównym lotem, jakby wypatrując miejsca, gdzie by mógł usiąść. ,Jeśli przyleci tu — myślała Helena — będzie to dobry znak...” Mewa zakreśliła koło na miejscu, zwinęła skrzy­dła — i jak postrzelona, z żałosnym krzykiem spadła gdzieś za czerniejącym okrętem. Helena drgnęła, później zawsty­dziła się tego i położyła się w ubraniu obok Insarowa, który oddychał ciężko i śpiesznie.

XXXIV

Insarow zbudził się późno, z tępym bólem głowy i z uczu­ciem, jak mówił, dziwnego osłabienia w całym ciele. Wstał jednak.

Czy był Rendicz? — zapytał natychmiast.

Jeszcze nie — odparła Helena i podała mu ostami

numer „Osservatore Triestino”, gdzie było dużo o wojnie,

o ziemiach słowiańskich, o Księstwach. Insarow zaczął czytać, ona zajęła się przygotowaniem dla niego kawy... Ktoś zastukał do drzwi.

„Rendicz” — pomyśleli oboje, lecz stukający spytał po rosyjsku: — Czy można? — Helena i Insarow spojrzeli na siebie ze zdumieniem, lecz nie czekając na odpowiedź wszedł do pokoju elegancko ubrany jegomość,

0 małej, troszkę spiczastej twarzyczce i sprytnych oczkach. Jaśniał cały zadowoleniem, jakby wygrał przed chwilą znaczniejszą sumę pieniędzy lub usłyszał jakąś niezwykle przyjemną dla siebie nowinę.

Insarow wstał z krzesła.

Pan mnie nie poznaje — rzekł nieznajomy, swo­bodnie podchodząc do niego i uprzejmie kłaniając się Helenie. — Łupojarow, pamięta pan, spotkaliśmy się w Moskwie u E***?

Tak, u E*** — rzekł Insarow.

A jakże, a jakże! Niech mnie pan przedstawi swojej małżonce. Pani! Zawsze głęboko poważałem Dymi­tra Wasiliewicza... (poprawił się): Nikanora Wasiliewicza

1 czuję się nader szczęśliwy, że mam wreszcie honor poznać bliżej oboje państwa. Niech pan sobie wyobrazi — ciągnął dalej, zwracając się do Insarowa — wczoraj dopiero do­wiedziałem się, że państwo bawicie w Wenecji. Mieszkam w tym samym hotelu. Cóż to za miasto, ta Wenecja — poezja, i tyle! Jedno tylko jest okropne: pełno na każdym kroku przeklętych Austriaków! Och, ci Austriacy! Ale właśnie! Czy pan słyszał o decydującej bitwie nad Duna­jem? Zginęło trzystu oficerów tureckich. Sylistria wzięta, Serbia ogłosiła już swoją niepodległość. Pan, jako patriota,

winien być zachwycony, nieprawdaż? I moja krew słowiań­ska wre i kipi! Radzę panu jednak być ostrożnym; pewien jestem, że pana obserwują. Szpiegów tu pełno! Podchodzi do mnie wczoraj jakiś podejrzany człowiek i pyta: „Czy jest pan Rosjaninem?” Powiedziałem mu, żem Duńczyk... ale pan musi być niezdrów, drogi Nikanorze Wasiliewiczu. Powinien by się pan trochę podleczyć; łaskawa pani, powinna pani leczyć swego małżonka. Wczoraj jak oszalały biegałem po pałacach i kościołach — byli państwo chyba w Pałacu Dożów? Co za bogactwo wszędzie! Zwłaszcza ta wielka sala i puste miejsce Marino Faliero; stoi tam czarno na hiałym: decapitati pro criminibus*. Byłem też w słyn­nych więzieniach; oto miejsca, które wzburzyły mą duszę; pamięta pan zapewne, że interesowałem się zawsze sprawa­mi socjalnymi i buntowałem się przeciw arystokracji, i oto gdzie przyprowadziłbym jej obrońców: do tych więzień; słusznie powiedział Byron: I stood in Venice on the bridge of sighs*; 'z zresztą i on był arystokratą. Byłem zawsze po­stępowcem. Całe młode pokolenie jest postępowe. Ależ ci Anglo-Francuzi? Zobaczymy, czy dużo zrobią: Bustrapa

i Palmerston. Wie pan: Palmerston został premierem. Nie, mówcie, co chcecie, lecz pięść rosyjska — to nie żarty. Straszny krętacz z tego Bustrapy! Jeśli pan chce, dam panu Les Châtiments de Victor Hugocudo! L'avenir le gendarme de Dieu* — powiedzenie nieco śmiałe ale siła, siła! Dobrze też powiedział książę Wiaziemski: „Europa po­wtarza: Basz-Kadyk-Lar, nie spuszczając oczu z Synopy”.

Kocham poezję. Mam też ostatnią książkę Proudhona, mam wszystko. Nie wiem jak pan, lecz ja jestem z wojny zadowolony; byle tylko nie wezwali mnie do domu, bo wybieram się stąd do Florencji, do Rzymu; do Francji nie można, więc chyba do Hiszpanii — mówią, że kobiety tam — cudo, tylko nędza i mnóstwo insektów. Machnął­bym się do Kalifornii, dla nas, Rosjan, nie ma przeszkód, lecz dałem słowo pewnemu redaktorowi, że zbadam grun­townie warunki handlu na Morzu Śródziemnym. Powie pan, że to przedmiot nieinteresujący, specjalny, lecz na gwałt, na gwałt potrzebujemy specjalistów; dość już filo­zofii, potrzebna nam teraz praktyka, praktyka... Lecz pan bardzo cierpiący, może pana męczę, ale wszystko jedno, posiedzę jeszcze chwilkę...

Łupojarow długo jeszcze trajkotał w ten sposób i od­chodząc obiecał powrócić.

Zmęczony nieoczekiwanymi odwiedzinami, Insarow położył się na kanapie.

Proszę — rzekł z goryczą, patrząc na Helenę — oto wasze młode pokolenie! Ten i ów udaje poważnego, przybiera różne pozy, lecz w gruncie rzeczy taki sam szałaput jak ten jegomość.

Helena nie zaprzeczała: w tej chwili znacznie więcej niepokoiła ją choroba męża niż stan umysłów całego młodego pokolenia Rosji... Z robótką w ręku usiadła obok Insarowa. On, blady i wychudzony, zamknął oczy i leżał bez ruchu. Helena spojrzała na jego wyraźnie zarysowa­ny profil, na wyciągnięte ręce i nagły lęk szarpnął jej sercem.

Dymitrze... — zaczęła.

Insarow drgnął.

Co? Czy Rendicz przyjechał?

Jeszcze nie... lecz jak sądzisz? Masz gorączkę, jesteś niezupełnie zdrów, może by wezwać lekarza?

Nastraszył cię ten gaduła. Nie trzeba. Odpocznę chwilkę i wszystko minie. Po obiedzie znów pojedziemy... dokądkolwiek.

Minęły dwie godziny... Insarow leżał wciąż na kana­pie, lecz zasnąć nie mógł, choć nie otwierał oczu. Helena nie odstępowała go; opuściła robótkę na kolana i nie ruszała się.

Dlaczego nie śpisz? — spytała go wreszcie.

Zaraz, poczekaj. — Ujął rękę żony i położył ją sobie pod głowę. — O, tak... dobrze. Zbudź mnie natych­miast, skoro tylko przyjdzie Rendicz. Jeśli powie, że okręt gotów, jedziemy natychmiast... Trzeba zapakować rzeczy.

To nie potrwa długo — odparła Helena.

Co ten człowiek plótł o bitwie, o Serbii? — odezwał się po chwili Insarow. —Zapewne wszystko zełgał. Ale trzeba, trzeba jechać. Nie można tracić czasu. Bądź gotowa.

Zasnął i cisza zapanowała w pokoju.

Helena przytuliła głowę do oparcia fotela i długo patrzyła przez okno. Pogoda zepsuła się; zerwał się wiatr. Wielkie, białe chmury szybko gnały po niebie, cienki maszt chwiał się w oddali, długa chorągiewka z czerwonym krzy­żem nieustannie podrywała się na nim do góry, opadała i podrywała się znowu. Wahadło staroświeckiego zegara tykało ciężko, smutnie jakoś zgrzytając. Helena' zamknęła oczy. Spała źle przez całą noc; powoli więc zasnęła i ona.

Śnił jej się dziwaczny sen. Zdawało się jej, że płynie łódką po stawie w Carycynie z jakimiś obcymi ludźmi. Wszyscy milczą, siedzą nieruchomo, nikt nie wiosłuje;

łódka płynie sama. Helena nie boi się, lecz ogarnia ją nuda; chciałaby wiedzieć, co to za ludzie i co ona tu robi wśród nich? Patrzy, a staw się rozszerza, brzegi nikną z oczu — to już nie staw, lecz wzburzone morze: olbrzymie, lazurowe, milczące fale uroczyście kołyszą łódkę; jakiś groźny huk podnosi się z dna; nieznani towarzysze zrywają się nagle, krzyczą, machają rękami... Helena widzi ich twarze; jej ojciec jest wśród nich. Lecz jakiś biały wicher spada na fale... zmąciło się wszystko, zawirowało...

Helena rozgląda się wokół: po dawnemu — w krąg biało; ale to śnieg, śnieg, nieogarniona płaszczyzna śnieżna. A i ona, Helena, nie siedzi już w łódce, lecz jedzie, jak z Moskwy, saniami; nie jest sama—obok niej siedzi drobna istotka otulona starą salopą. Helena przygląda się jej: ależ to Katia, jej biedna przyjaciółka. Helenę ogarnia lęk. „Przecie Katia umarła...** — myśli.

Katiu, dokąd jedziemy?

Katia nie odpowiada i otula się szczelniej w salopkę; zimno jej. Helenie również jest zimno; patrzy na drogę; przez mgłę śnieżnego pyłu widnieje w oddali miasto. Wysokie, białe wieże o srebrnych kopułach... — Katiu, Katiu, czy to Moskwa? „Nie — myśli Helena — to mo- naster Sołowiecki: mnóstwo tam ciasnych, małych celek, jak w ulu; duszno, ciasno — tam zamknięto Dymitra. Muszę go uwolnić...** Nagle rozwiewa się przed nią szara, ziejąca otchłań. Sanie walą się w dół. Katia się śmieje. — Heleno! Heleno! — słychać głos z otchłani.

Heleno! — zabrzmiało wyraźnie w jej uszach. Szybko podniosła głowę, odwróciła się i zdrętwiała: Insa- row, biały jak śnieg, śnieg z jej snu, uniósł się na wpół z kanapy i patrzył na nią wielkimi, jasnymi, strasznymi

11971

oczyma, włosy jego rozsypały się na czole, wargi dziwa­cznie się rozwarły. Przerażenie, zmieszane z jakąś smutną tkliwością, malowało się na jego zmienionej nagle twarzy.

Heleno! — zawołał — umieram.

Z krzykiem padła na kolana i przywarła do jego piersi.

Wszystko skończone — powtórzył Insarow — umieram... Żegnaj, biedactwo moje! Żegnaj, ojczyzno!

I padł na wznak na kanapę.

Helena wybiegła z pokoju, wzywając pomocy, cameri- re pobiegł po lekarza. Helena przypadła do piersi Insarowa.

W tej chwili na progu ukazał się barczysty, opalony człowiek w grubym bajowym palcie i niskim ceratowym kapeluszu. Zatrzymał się zdumiony.

Rendicz! —zawołała Helena. — To pan! Na Boga, niech pan patrzy, źle z nim! Co mu się stało? Boże, Boże! Wczoraj jeszcze wychodził, przed chwilą rozmawiał ze mną.

Rendicz nie odpowiedział i tylko usunął się w bok. Obok niego zręcznie prześliznęła się maleńka postać w pe­ruce i w okularach; był to lekarz zamieszkały w hotelu. Lekarz podszedł do Insarowa.

Signora — rzekł po chwili — pan cudzoziemiec umarł, U sigtiore forestiere e mor to, na anewryzm serca

i gruźlicę.

XXXV

Nazajutrz w tym samym pokoju stał przy oknie Rendicz; przed nim, otulona szalem, siedziała Helena. W sąsiednim pokoju leżał w trumnie Insarow. Na twarzy Heleny malo-

1198]

A

wało się przerażenie i martwota; na czole, między brwiami, widniały dwie zmarszczki; nadawały one jej nieruchomym oczom wyraz natężonej uwagi. Na oknie leżał otwarty list Anny Wasiliewny. Wzywała córkę do Moskwy, choćby na miesiąc, skarżyła się na samotność, na Mikołaja Artemie- wicza, przesyłała ukłony Insarowowi, pytała go o zdrowie

i prosiła, by przysłał żonę.

Rendicz był Dalmatyńczykiem, marynarzem, które­go Insarow poznał w czasie podróży do ojczyzny i którego odszukał w Wenecji. Był to człowiek surowy, szorstki, śmiały i oddany sprawie słowiańskiej. Pogardzał Turkami

i nienawidził Austriaków.

Jak długo musi pan zostać w Wenecji? — spy­tała go po włosku Helena. Głos jej był martwy jak jej twarz.

Dzień, aby załadować okręt nie budząc po­dejrzeń, a potem wprost do Żary. Nie uraduję moich ziomków. Od dawna czekaliśmy na niego; był naszą na­dzieją.

Był nadzieją... — machinalnie powtórzyła He­lena.

Kiedy go pani pochowa? — spytał Rendicz.

Helena nie od razu odpowiedziała.

Jutro.

Jutro? A więc zostanę — chcę rzucić garść ziemi na jego mogiłę. Pani też trzeba pomóc. Ale lepiej, by spo­czął w słowiańskiej ziemi.

Helena spojrzała na Rendicza.

Kapitanie — rzekła — niech mnie pan weźmie z nim i przewiezie na tamtą stronę, daleko stąd. Czy to możliwe?

11991

Możliwe, lecz niełatwe. Trzeba będzie użerać się z tutejszymi przeklętymi władzami. Przypuśćmy jednak, że jakoś się to urządzi i pochowamy go tam; lecz jak odwieziemy panią z powrotem?

Nie trzeba będzie mnie odwozić.

Jak to, gdzie pani zostanie?

Już ja znajdę sobie miejsce; tylko weźcie mnie, weźcie.

Rendicz podrapał się w głowę.

Jak pani sobie życzy, ale z tym dużo kłopotu. Pójdę, spróbuję, a pani niech czeka tu na mnie za dwie godziny.

Odszedł. Helena przeszła do sąsiedniego pokoju, przywarła do ściany i długo stała nieruchomo. Potem padła na kolana, lecz nie mogła się modlić. W duszy jej nie było wyrzutów; nie ośmielała się pytać Boga, dlaczego jej nie oszczędził, nie zlitował się nad nią, nie obronił, dlaczego wymierzył karę większą niż wina, jeśli była wina? Każdy z nas zawinił już przez to, że żyje, i nie ma tak wielkiego myśliciela, takiego dobroczyńcy ludzkości, który by na mocy swych zasług dla świata mógł mieć nadzieję, że ma prawo żyć... Lecz Helena nie mogła się modlić, ska­mieniała.

Tej samej nocy szeroka łódź odbiła od hotelu, gdzie mieszkał Insarow. W łodzi siedziała Helena z Rendiczem

i stała długa skrzynia przykryta czarnym suknem. Płynęli około godziny i dopłynęli wreszcie do niewielkiego dwu- masztowca stojącego na kotwicy tuż przy wyjściu z portu. Helena i Rendicz weszli na statek; marynarze wnieśli skrzynię. O północy zerwała się burza, lecz nad ranem statek minął już Lido. W ciągu dnia burza rozszalała, się

ze straszliwą siłą i doświadczeni marynarze w biurach „Lloyda” kiwali głowami, nie wróżąc nic dobrego. Adria­tyk między Wenecją, Triestem i wybrzeżem dalmatyńskim jest bardzo niebezpieczny.

W trzy tygodnie po wyjeździe Heleny z Wenecji Anna Wasiliewna otrzymała w Moskwie następujący list:

Ukochani moi, żegnam was na zawsze. Nie ujrzycie już mnie więcej. Wczoraj umarł Dymitr. Dla mnie wszyst­ko skończone. Dzisiaj odjeżdżam z jego ciałem do Zary. Pochowam go, a co ze mną się stanie, nie wiem! Lecz nie ma już dla mnie innej ojczyzny, prócz ojczyzny D. Przygoto­wuje się tam powstanie, zanosi się na wojnę; zostanę siostrą miłosierdzia; będę pielęgnowała rannych, chorych. Nie wiem, co mnie czeka, lecz i po śmierci D. pozostanę wierna jego pamięci, wierna sprawie, której poświęcił życie. Na­uczyłam się bułgarskiego i serbskiego. Zapewne nie wy­trzymam tego wszystkiego — tym lepiej. Znalazłam się na brzegu otchłani i wiem, że mnie pochłonie. Los złączył nas nienadaremnie: kto wie, może to ja go zabiłam; teraz kolej na niego zabrać mnie z sobą. Szukałam szczęścia — znajdę, być może, śmierć. Widocznie tak trzeba; widocznie — byłam winna... Lecz śmierć okupuje wszystko, wszystko godzi — prawda? Wybaczcie mi wszystkie troski i gorycze, których byłam powodem; nie chciałam tego. A wracać do Rosji — po co? Co robić w Rosji?

Przyjmijcie moje ostatnie uściski i błogosławieństwa

i nie potępiajcie mnie.

H.

Minęło od tego czasu bez mała pięć lat, a od Heleny nie było więcej żadnych wieści. Bezskutecznie pisano listy, robiono wywiady; daremnie po zawarciu pokoju sam Mikołaj Arte- miewicz jeździł do Wenecji i Zary; w Wenecji dowiedział się tego, co czytelnik już wie, w Żarze nikt nie mógł mu dać pewnych wiadomości o Rendiczu i wynajętym przez niego statku. Chodziły niejasne wieści, jakoby przed kilku laty w czasie gwałtownej burzy fale wyrzuciły na brzeg trumnę ze zwłokami mężczyzny... Wedle innych bardziej prawdo­podobnych wieści trumnę ową wyrzuciły nie fale, lecz przy­wiozła ją i pochowała przy brzegu przybyła z Wenecji dama, cudzoziemka; niektórzy dodawali, że damę tę widziano potem w Hercegowinie, w wojsku, które tam właśnie się zbierało; opisywano nawet jej strój, czarny od stóp do głów. Jakiekolwiek były te wieści, ślad po Helenie zniknął na zawsze i bezpowrotnie i nikt nie wie, czy żyje jeszcze, czy ukrywa się gdzie, czy też skończyła się krótkagra jej życia, pełnego niepokoju, i przyszła z kolei śmierć/Zdarza się, że człowiek zbudziwszy się pyta sam siebie zmfinowolnym przerażeniem: czy naprawdę mam już trzydzieści, czter­dzieści... pięćdziesiąt lat? Jak to się stało, że życie minęło tak prędko? W jaki sposób śmierć podsunęła się tak blisko? Śmierć jest jak rybak, który schwytał rybę w sieć i sieć tę do czasu pozostawia w wodzie: ryba pływa jeszcze, lecz sieć ją oplata i rybak wyciągnie ją, kiedy zechce. I

Jakie były losy pozostałych bohaterów naszej opowieści? Anna Wasiliewna żyje jeszcze; postarzała się bardzo po

ciosie, który ją dotknął) skarży się mniej, lecz smuci się

0 wiele więcej. Mikołaj Artemiewicz również zestarzał się, posiwiał i rozstał się z Augustyną Christianowną... Urąga teraz na wszystko, co cudzoziemskie. Klucznica jego, ładna, może trzydziestoletnia kobieta, Rosjanka, chodzi w jedwa­biach i nosi złote pierścienie i kolczyki. Kurnatowski, jako człowiek z temperamentem i jako energiczny brunet, ama­tor przystojnych blondynek, ożenił się z Zoją; ta zachowuje się wobec męża jak trusia i przestała nawet myśleć po nie­miecku. Biersieniew studiuje w Heidelbergu: wysłano go za granicę na koszt rządu; był w Berlinie, Paryżu i nie tracił na próżno czasu; będzie z niego świetny profesor. W kołach naukowych zwróciły uwagę dwie jego rozprawy: O pewnych szczególnych cechach prawa starogermańskiego w dziedzinie kar sądowych i O znaczeniu pierwiastka miejskiego w rozwoju cywilizacji; szkoda tylko, że obie rozprawy są napisane językiem ciężkim i upstrzone cudzoziemskimi wyrazami. Szubin jest w Rzymie; oddał się całkowicie swej sztuce

1 uchodzi za jednego z najbardziej obiecujących i wybimych młodych rzeźbiarzy. Zdaniem surowych w ocenie turystów niedostatecznie zgłębił starożytnych mistrzów, brak mu własnego „stylu”, zaliczają go do szkoły francuskiej; Angli­cy i Amerykanie zasypują go zamówieniami. W ostatnich czasach dużo hałasu narobiła jego Bachantka; rosyjski hra­bia Boboszkin, znany bogacz, zamierzał kupić ją za 1000 skudów, lecz wolał dać 3000 innemu rzeźbiarzowi, Fran­cuzowi pur sang% za grupę przedstawiającą Młodą wieśnia­czkę umierającą z miłości na piersi Geniusza Wiosny. Szubin z rzadka pisuje do Uwara Iwanycza, który jeden tylko nie

zmienił się ani trochę. Pisał do niego niedawno: „Czy pan pamięta, co mi Pan powiedział tej nocy, kiedy dowiedziano się o ślubie biednej Heleny, i gdy siedziałem na Pańskim łóżku rozmawiając z Panem? Czy Pan pamięta, że spyta­łem wtedy, czy znajdą się u nas ludzie? Pan mi zaś odpo­wiedział: «Będą». O, siło elementarna! I oto teraz stąd, z mojej «pięknej oddali», pytam pana znowu; Cóż, Uwarzę Iwanyczu, czy będą?”

Uwar Iwanycz zaczął przebierać palcami i spojrzał w dal swym zagadkowym wzrokiem.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Turgieniew Iwan Ojcowie i dzieci
Turgieniew Iwan Stepowy Król Lir (opowiadanie)
Turgieniew Iwan Wiosenne wody
TURGIENIEW IWAN wiosenne wody
Turgieniew Iwan Ojcowie i dzieci
Turgieniew Iwan Ojcowie i dziecin(1868)
Zapiski my┼Ťliwego (2) , Iwan Turgieniew
Zapiski my┼Ťliwego , Iwan Turgieniew
Iwan Turgieniew-Asia, Iwan Turgieniew, Asia
Zapiski-oprac, Iwan Turgieniew, Zapiski myśliwego
Ojcowie i dzieci-oprac, Iwan Turgieniew, Ojcowie i dzieci
IWAN TURGIENIEW
Iwan Turgieniew Wiosenne wody
Iwan Turgieniew Jermołaj i mlynarka
Iwan Turgieniew Lgow
Iwan Turgieniew Czertopchanow i Niedopiuskin
33 Iwan Turgieniew
Iwan Turgieniew Faust
Iwan Turgieniew Lebiediań

więcej podobnych podstron