Iwan Turgieniew
JERMOŁAJ I MŁYNARKA
Wybraliśmy się dziś ze strzelcem Jermołajem na „ciąg"... Ale może nie wszyscy czytelnicy
wiedzą, co to jest ciąg. Posłuchajcie więc, moi państwo.
Na kwadrans przed zachodem słońca, wiosną, wchodzicie w las ze strzelbą, bez psa.
Wyszukujecie sobie miejsce gdziekolwiek, przy samym skraju, rozglądacie się, sprawdzacie
kapiszon, mrugacie do siebie porozumiewawczo z towarzyszem. Minął kwadrans. Słońce zaszło, w
lesie wszakże jeszcze jasno, powietrze świeże i przezroczyste; ptaki gwarzą jak najęte, młoda trawa
lśni wesołym blaskiem szmaragdu... Czekacie. Głąb lasu stopniowo ciemnieje; purpurowe światło
zorzy wieczornej ślizga się powoli po korzeniach i pniach drzew, wznosi się coraz wyżej, od
dolnych, prawie jeszcze nagich gałązek, ku nieruchomym, zapadającym w sen wierzchołkom... Oto
już i sarnę wierzchołki przygasły; rumiane niebo nabiera barwy granatu. Wzmaga się zapach leśny;
powiało z lekka ciepłą wilgocią; wiatr zerwał się i zamarł tuż przy was. Ptaki zasypiają — nie
wszystkie od razu — gatunkami: oto ucichły zięby, za par:; chwil usną piegże, po nich dzwońce. W
lesie coraz, to ciemniej. Drzewa stapiają się w wielkie czerniejące masy; na granatowym niebie
nieśmiało występują pierwsze gwiazdy. Wszystkie ptaki śpią. Tylko żołny i małe dzięcioły
poświstują sennie... Już i cna ucichły. Jeszcze raz zadzwonił nad waszymi głowami dźwięczny głos
pliszki; zagwizdała gdzieś smutno wilga, słowik zaklaskał po raz pierwszy. Serce wasze męczy
niepokój oczekiwania, i nagle — zrozumieją mnie tylko myśliwi — nagle w głębokiej ciszy rozlega
się osobliwe chrapanie i syczenie, słychać miarowy łopot zwinnych skrzydeł — i słonka, pięknie
schyliwszy swój długi dziób, płynnym ruchem wy- latuje zza ciemnej brzozy na spotkanie waszego
strzału.
To właśnie nazywa się „stać na ciągu".
Tak więc wyprawiliśmy się z Jermołajem na ciąg, ale przepraszam państwa, muszę was
przedtem zaznajomić z Jermołajem.
Wyobraźcie sobie człowieka lat około czterdziestu pięciu, wysokiego, chudego, o długim
cienkim nosie, wąskim czole, szarych oczach, nastroszonej czuprynie i szerokich, drwiących
wargach. Człowiek ten chodził zimą i latem w żółtawym nankinowym kaftanie niemieckiego kroju,
ale przewiązywał się pasem; nosił granatowe szarawary i czapkę z barankiem podarowaną mu w
chwili dobrego humoru przez zrujnowanego ziemianina. Do pasa przytraczał sobie dwa worki,
jeden z przodu, przemyślnie podzielony na dwie części: mieściły się w nich proch i śrut — drugi z
tyłu na zwierzynę; pakuły Jermołaj wyciągał z własnej, widocznie niewyczerpanej czapki. Mógł był
z łatwością za pieniądze uzyskane ze sprzedaży zwierzyny kupić sobie ładownicę i torbę
myśliwską, ale nie pomyślał nawet ani razu o takim sprawunku, i w dalszym ciągu nabijał po
dawnemu swą strzelbę, budząc zdumienie widzów sztuką, z jaką umiał uniknąć niebezpieczeństwa
rozsypania lub pomieszania prochu ze śrutem. Była to jednorurka z krzemieniem, miała przy tym
zły zwyczaj „kopania" przy strzale, skutkiem czego prawy policzek Jermołaja był stale bardziej
zaokrąglony niż lewy. W jaki sposób trafiał z tej strzelby, tego by nawet najprzebieglejszy człowiek
nie wymiarkował, ale trafiał. Miał też psa wyżła, nazywał się Walet; przedziwne to było stworzenie.
Jermołaj nigdy mu nie dawał jeść. „Gdzie ja bym tam psa karmił — rozumował — zresztą pies,
mądre zwierzę, sam sobie znajdzie żarcie." Rzeczywiście, chociaż Walet zdumiewał swą chudością
nawet najobojątniejszego przechodnia, to jednak żył, i długo żył; mimo że cierpiał taką biedę, nie
zawie- ruszał się i nie objawiał chęci porzucenia swego pana. Kiedyś tylko za młodych lat
zawieruszył się na dwa dni, porwany miłością; ale otrząsnął się wkrótce z tego szaleństwa.
Najbardziej charakterystyczną cechą Waleta była jego niezrównana obojętność na wszystko w
świecie... Gdyby nie chodziło o psa, określiłbym go jednym słowem: melancholik. Siedział zwykle
podkuliwszy pod siebie kusy ogon, marszczył czoło, wzdrygał się od czasu do czasu i nigdy się nie
uśmiechał. (Wiadomo, że psy potrafią się uśmiechać, i to nawet bardzo ładnie.) Był nieopisanie
brzydki, toteż żaden siedzący bezczynnie sługa dworski nie omieszkał przy sposobności złośliwie
się z niego wyśmiać, Walet wszakże znosił te drwiny, a nawet uderzenia ze zdumiewająco zimną
krwią. Zwłaszcza kucharze używali sobie na nim ze szczególną satysfakcją, z krzykiem i
przeklinaniem rzucali się za nim w pogoń, kiedy ulegając słabości właściwej nie tylko psom,
wsuwał swą zgłodniałą morelę przez uchylone drzwi kusząco ciepłej i apetycznie pachnącej kuchni.
Na polowaniu bywał niezmordowany i miał dobry węch; jeżeli jednak przypadkiem dopędził
postrzelonego zająca, wówczas zjadał go ze smakiem aż do ostatniej kosteczki gdzieś w chłodnym
cieniu zielonego krzaka, trzymając się w pełnej szacunku odległości od Jermołaja, który wymyślał
mu we wszystkich znanych i nieznanych dialektach.
Jermołaj należał do jednego z moich sąsiadów, ziemianina starego pokroju. Ziemianie
starego pokroju nie lubią błotnego ptactwa i wolą jadać drób. Chyba tylko w wyjątkowych
wypadkach, jako to: urodziny, imieniny i wybory, kucharze staroświeckich ziemian zabierają się do
przyrządzania długodziobych ptaków i wpadając w podniecenie właściwe Rosjaninowi, kiedy sam
nie wie dobrze, co robić, wymyślają do nich tak kunsztowne przyprawy, że goście przeważnie Z
ciekawością i uwagą przyglądają się podanym potrawom, ale nie mają odwagi ich skosztować.
Jermołaj miał nakazane dostarczać dworskiej kuchni raz na miesiąc cztery cietrzewie i kuropatwy;
poza tym pozwolono mu żyć, gdzie chciał i czym chciał. Wyrzekli się go, jako człowieka
niezdatnego do żadnej roboty — „ladaco", jak to się mówi u nas w Orle. Prochu i śrutu, rzecz
prosta, mu nie wydawano, kierując się tymi samymi zasadami, wedle których on także nie karmił
swego psa. Jermołaj był to człowiek dziwnego autoramentu: beztroski jak ptak, dość rozmowny,
roztargniony i na pozór niezgrabny; bardzo lubił wypić, na miejscu nie usiedział, idąc powłóczył
nogami, kołysał się z boku na bok i tak sunąc i kołysząc się robił po pięćdziesiąt wiorst na dobę.
Przytrafiały mu się najróżniejsze przygody: nocował w błotach, na drzewach, na dachach, pod
mostami, siadywał nieraz zamknięty na strychu, w piwnicy lub stodole; zabierano mu strzelbę, psa,
najniezbędniejsze części garderoby, bito go nieraz mocno i długo, a mimo wszystko po pewnym
czasie wracał do domu ubrany, ze strzelbą i psem. Trudno go było nazwać człowiekiem wesołym,
chociaż prawie zawsze bywał w dość dobrym nastroju — w ogóle zakrawał na dziwaka. Jermołaj
lubił pogadać z dobrymi ludźmi, zwłaszcza przy kieliszku, ale niedługo; wstaje, bywało, i odchodzi.
— Dokądże ty, diable jeden, idziesz? Noc na dworze. — A do Czaplina. — I po kiego licha masz
się wlec do Czaplina, dziesięć wiorst? — Żeby tam u chłopka Sofrona przenocować. — Zanocuj tu
przecie. — Nie, to się już nie da. — Idzie sobie więc Jermołaj ze swoim Waletem w ciemną noc
przez krzaki i wodomyje, a chłopek Sofron, kto wie, może go nawet na podwórze nie wpuści, a jak
przyjdzie co do czego, to i po karku da: a nie budź uczciwych ludzi! Za to nikt nie mógł dorównać
Jermołajowi w sztuce łowienia ryb na wiosnę, w czasie przyboru wód, w łapaniu rękami raków,
tropieniu zwierzyny węchem, wabieniu przepiórek, unoszeniu jastrzębi, wynajdywaniu słowików o
„tonach leśnej fujarki" lub „kukułczanym trylu"... Jednej rzeczy tylko nie potrafił — układać psów,
brakło mu cierpliwości. Miał również żonę. Chodził do niej raz na tydzień. Mieszkała w lichej, na
pół rozwalonej chatce, radziła sobie, jak mogła, obchodząc się byle czym, nigdy nie wiedziała w
przeddzień, czy jutro będzie mogła najeść się do syta, w ogóle ciężką miała dolę. Jermołaj, ten
beztroski i dobroduszny człowiek, był dla żony okrutny i grubiański, w domu stawał się groźny i
surowy, biedna zaś jego żona nie wiedziała, jak mu dogodzić, drżała pod jego spojrzeniem, za
ostatni grosz kupowała mu wódki i kornie przykrywała go własnym kożuchem, kiedy rozwalał się
władczo na piecu i zasypiał bohaterskim snem. Mnie również zdarzyło się nieraz zauważyć w nim
jakieś nieświadome przejawy ponurego okrucieństwa: nie podobał mi się wyraz jego twarzy, gdy
dobijał postrzelonego ptaka. Jermołaj wszakże nie popasał w domu nigdy dłużej niż jeden dzień;
wśród obcych zaś stawał się znów „Jermołką", jak go nazywano w promieniu stu wiorst i jak on
sam siebie niekiedy nazywał. Najmizerniejszy sługa dworski czuł swą wyższość nad tym włóczęgą
i może właśnie dlatego traktował go życzliwie; chłopi zaś początkowo z satysfakcją ganiali go i
chwytali jak zająca w polu, ale potem pozwalali mu iść z Bogiem, a kiedy już poznali dziwaka, nie
czepiali się go, dawali mu nawet chleba i prowadzili z nim rozmowy... Tego to człowieka przyjąłem
do siebie jako strzelca i z nim razem wybrałem się na ciąg do dużego brzeźniaka nad Istą.
Wiele rzek rosyjskich ma, podobnie jak Wołga, jeden brzeg górzysty, drugi łąkowy; taka
właśnie była Ista. Niewielka ta rzeczka wije się nadzwyczaj kapryśnie, pełznie jak wąż, nawet na
przestrzeni pół wiorsty nie płynie prosto, miejscami, jeśli patrzeć
Amatorom słowików nazwy te są znane; tak określają najlepsze trele siowiczego śpiewu.
(Przyp. aut.)
z wysokości stromego pagórka, widać ją chyba na dziesięć wiorst z jej groblami, stawami,
młynami, warzywnikami otoczonymi łozą i bujnymi sadami. Ryb jest w Iście zatrzęsienie,
zwłaszcza karpi-głowaczy (chłopi podczas wielkich upałów wyciągają je spod krzaków rękami).
Małe kuliki-piaskowce ze świstem przelatują wzdłuż kamienistych brzegów poprzerzynanych
zimnymi, przezroczystymi strumykami; dzikie kaczki wypływają na środek stawów i oglądają się
ostrożnie; czaple sterczą w cieniu, w zatoczkach pod urwiskami... Staliśmy na ciągu blisko godzinę,
zabiliśmy cztery słonki i chcąc jeszcze spróbować szczęścia przed wschodem słońca (na ciągi
można także chodzić o świcie), postanowiliśmy zanocować w pobliskim młynie. Wyszliśmy z lasu i
zaczęliśmy zstępować z górki. Rzeka toczyła swe ciemnobłękitne fale; powietrze gęstniało, ciężkie
od nocnej wilgoci. Zastukaliśmy do wrót. Psy rozszczekały się na podwórzu. — Kto tam? —
odezwał się ochrypły i zaspany głos. — Myśliwi. Wpuść nas, chcemy przenocować. — Nie było
odpowiedzi. — Zapłacimy. — Pójdę, powiem gospodarzowi... Leżeć, przeklęte!... Kary na was nie
ma! — Słyszeliśmy, jak parobek wchodzi do chaty; wkrótce wrócił do wrót. — Nie — powiada —
gospodarz nie każe was wpuścić. — Dlaczego nie każe? — Ano, boi się, myśliwi jesteście: nie daj
Boże, jeszcze młyn spalicie, macie przecież jakieś naboje. — Co za brednie! — U nas i tak w
zaprzeszłym roku młyn się spalił: nocowali handlarze bydła i widać w jakiś sposób zaprószyli
ogień. — Jakże to, bracie, nie możemy przecież nocować na dworze! — Jak sobie chcecie... —
Odszedł stukając butami.
Jermołaj życzył mu różnych przykrych rzeczy. — Chodźmy na wieś — rzekł wreszcie z
westchnieniem... Ale do wsi było ze dwie wiorsty. — Tu zanocujemy — powiedziałem — na
dworze, noc ciepła, młynarz za pieniądze przyśle nam słomy! — Jermołaj zgodził się bez
sprzeciwu. Zaczęliśmy znów stukać. — Czego jeszcze chcecie? — rozległ się głos parobka —
powiedziano wam, że nie można. — Wytłumaczyliśmy mu, o co nam chodzi. Poszedł naradzić się z
gospodarzem i wrócił razem z nim. Zaskrzypiała furtka. Ukazał się młynarz — był wysokiego
wzrostu, twarz miał tłustą, kark jak u byka i wielki brzuch. Zgodził się na moją propozycję. O sto
kroków od młyna stał niewielki otwarty na wszystkie strony bróg. Przyniesiono nam tu słomy,
siana; parobek nastawiał samowar nad rzeką i przykucnąwszy, gorliwie dmuchał w rurę... Węgle
rozżarzając się oświetlały jaskrawym blaskiem jego młodą twarz. Młynarz pobiegł budzić żonę,
sam wreszcie zaproponował mi nocleg w chacie, ale wolałem zostać na świeżym powietrzu.
Młynarka przyniosła nam mleka, jajek, kartofli, chleba. Wkrótce zagotował się samowar i
zabraliśmy się do picia herbaty. Znad rzeki wstawały mgły, wiatru nie było; dokoła krzyczały
derkacze; od strony młyńskich kół dolatywał łagodny szum, to krople spadały z łopatek i woda
sączyła się poprzez stawidła upustu. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko. Zanim Jermołaj upiekł
kartofle w popiele, zdążyłem się trochę zdrzemnąć... Zbudził mnie cichy, przytłumiony szept.
Podniosłem głowę: przed ogniskiem, na odwróconym cebrze, siedziała młynarka rozmawiała z
moim strzelcem. Poprzednio już, po ubraniu, ruchach i wymowie, poznałem w niej dworkę — nie
była to ani baba wiejska, ani mieszczanka; dopiero teraz jednak przyjrzałem się dobrze jej rysom.
Wyglądała na lat trzydzieści, chuda i blada twarz zachowała jeszcze ślady niezwykłej piękności.
Podobały mi się zwłaszcza jej oczy, duże i smutne. Oparła łokcie na kolanach, ujęła twarz w
dłonie. Jermołaj siedział odwrócony do mnie plecami i dokładał drzazg do ognia.
— W Żełtuchinej znów bydło pada — mówiła młynarka — u ojca Iwana zdechły dwie
krowy... Zmiłuj się, Boże...
— A jak wasze świnie? — zapytał Jermołaj po chwili.
— Żyją.
— Żebyście mi choć prosiaczka podarowali. Młynarka pomilczała trochę, potem
westchnęła.
— Z kim jesteście? — zapytała.
— Z panem, z kostomarowskim dziedzicem. Jermołaj rzucił kilka gałązek jedliny na ogień;
gałązki cd razu zatrzeszczały, gęsty biały dym buchnął mu prosto w twarz.
— Dlaczego twój mąż nie wpuścił nas do chaty?
— Boi się.
— Widzicie go, tłuścioch, brzuchacz... Arino Timofiejewno, serce, wynieś mi szklaneczkę
wódki!
Młynarka wstała i zniknęła w mroku; Jermołaj zaśpiewał półgłosem:
Jakem chodził do dziewuszki, Całkiem sobie zdarłem nóżki...
Arina wróciła z niewielką karafką i szklanką. Jermołaj wstał, przeżegnał się i wypił
duszkiem. — Lubię! — dodał.
Młynarka znów przysiadła na cebrze.
— A co, Arino Timofiejewno, cięgiem chorujesz?
— Choruję.
— A co ci jest?
— Kaszel męczy po nocach.
— Pan chyba zasnął — odezwał się znów Jermołaj po krótkim milczeniu. — Nie chodź do
lekarza, Arino, gorzej ci będzie.
— Ja tam nie chodzę.
— Przyjdź do mnie w odwiedziny. Arina spuściła głowę.
— Żonę wtedy przepędzę — ciągnął dalej Jermołaj. — Prawdę mówię.
— Lepiej byście pana obudzili, Jermołaj u Pietrowiczu, widzicie, kartofle się upiekły.
— A niech sobie chrapie — obojętnie odrzekł mój wierny sługa — nabiegał się, to i śpi.
Poruszyłem się na sianie. Jermołaj wstał i podszedł do mnie.
— Kartofle gotowe, pan dziedzic będzie łaskaw jeść.
Wyszedłem spod brogu; młynarka wstała z cebra i chciała odejść. Wdałem się z nią w
rozmowę.
— Dawno dzierżawicie ten młyn?
— Drugi rok idzie od Świętej Trójcy.
— A twój mąż skąd jest?
Arina nie dosłyszała mego pytania.
— Z jakich stron jest twój mąż? — powtórzył Jermołaj podnosząc głos.
— Z Bielewa. Mieszczanin bielewski.
— A tyś też z Bielewa?
— Nie, ja jestem dworska... byłam dworska.
— Czyja?
— Pana Zwierkowa. Teraz jestem wolna.
— Którego Zwierkowa?
— Aleksandra Siłycza.
— A nie byłaś czasem pokojówką u jego żony?
— A skąd pan wie? Byłam.
Spojrzałem na Arinę ze zdwojoną ciekawością i współczuciem.
— Znam twojego pana — mówiłem dalej.
— Zna wielmożny pan? — odpowiedziała półgłosem i schyliła głowę.
Trzeba opowiedzieć czytelnikowi, dlaczego popatrzyłem na Arinę z takim współczuciem. W
czasie mego pobytu w Petersburgu poznałem przypadkiem pana Zwierkowa. Zajmował dość
poważne stanowisko, uchodził za człowieka wykształconego i energicznego. Żonę miał grubą,
sentymentalną, płaczliwą i złą — przeciętną i trudną w pożyciu istotę; miał także synka; był to
prawdziwy paniczyk, rozpieszczony i głupi. Powierzchowność pana Zwierkowa nie wzbudzała
sympatii: z szerokiej, czworokątnej niemal twarzy chytrze spoglądały mysie oczki, sterczał duży
spiczasty nos o rozdętych nozdrzach; przystrzyżone siwe włosy tworzyły szczotkę nad pomarszczo-
nym czołem, cienkie wargi poruszały się nieustannie i uśmiechały ckliwie. Pan Zwierkow miał
zwyczaj stawać szeroko, rozkraczywszy nóżki i trzymając tłuste ręce w kieszeniach. Pewnego razu
wypadło mi jechać z nim za miasto karetą, we dwóch. Rozgadaliśmy się. Zwierkow, człowiek
doświadczony, energiczny, zaczął nawracać mnie „na drogę prawdy".
— Pozwoli pan, że mu zwrócę uwagę — zapiszczał w końcu — wy wszyscy młodzi
sądzicie i tłumaczycie sobie każdą rzecz na oślep; mało co wiecie o własnej ojczyźnie, nie znacie
Rosji, moi panowie, ot co!... Wciąż tylko niemieckie książki czytacie. Teraz, na przykład, opowiada
mi pan to i owo, to znaczy o służbie dworskiej... Dobrze, nie sprzeczam się, wszystko to bardzo
pięknie; ale pan ich nie zna, nie wie pan, co to za ludzie. (Pan Zwierkow głośno wytarł nos i zażył
tabaki.) Pozwoli pan, że opowiem mu pewną małą historyjkę, może to pana zainteresuje. (Pan
Zwierkow odchrząknął.) Wie pan przecież, jaką mam żonę; przyzna pan sam, trudno znaleźć lepszą
kobietę. Jej pokojowe mają nie życie, ale po prostu raj na ziemi... Moja żona wszakże przyjęła
zasadę: nie chce za pokojówki mężatek. Bo i to prawda, że są do niczego: zaczną się dzieci, to,
owo; czy taka pokojówka może obsłużyć panią, jak się należy, pamiętać o jej przyzwyczajeniach?
Już jej to nie obchodzi, co innego ma w głowie. Trzeba brać rzeczy po ludzku. Pewnego razu
przejeżdżaliśmy przez naszą wieś, będzie temu Chyba, jakby tu powiedzieć, a nie skłamać — lat
piętnaście. Widzimy, że starosta wiejski ma córkę, prześliczna dziewczynka, miała nawet, wie pan,
coś takiego przymilnego w obejściu. Żona powiada mi: „Koko — tak mnie, wie pan, nazywa —
zabierzemy tę dziewczynę do Petersburga; ona mi się podoba, Koko..." Ja na to: „Zabierzemy, z
przyjemnością." Starosta, ma się rozumieć, padł nam do nóg... nie spodziewał się nawet, rozumie
pan, takiego szczęścia... Dziewczyna, wiadomo, popłakała sobie przez głupotę. To prawda, z
początku strach: dom rodzin- ny... i w ogóle... nie ma w tym nic dziwnego. Wkrótce jednak
przyzwyczaiła się do nas; oddano ją najpierw do garderoby; uczyli ją, ma się rozumieć. No i jak pan
myśli? Dziewczyna robi zdumiewające postępy; żona moja po prostu za nią przepada, wybiera ją
sobie wreszcie, pomijając inne, za pannę służącą... niech pan to weźmie pod uwagę. I trzeba jej
oddać sprawiedliwość, nie miała jeszcze żona takiej panny służącej, stanowczo nie miała: usłużna,
skromna, posłuszna — słowem, wszystko, czego można żądać. Za to żona moja, muszę przyznać,
zanadto ją psuła, ślicznie ubierała, jedzenie wyznaczała z pańskiego stołu, poiła herbatą... co tylko
można zamarzyć. Przesłużyła tak u mojej żony z dziesięć lat. Nagle, pewnego pięknego poranka,
niech pan sobie wyobrazi, wchodzi Arina — miała na imię Arina — bez meldowania do mego
gabinetu, i buch mi do nóg... Muszę się panu szczerze przyznać, że tego nie znoszę... Człowiek nie
powinien nigdy zapominać o swej godności, prawda? „Czego chcesz?" — „Dobrodzieju,
Aleksandrze Siłyczu, dopraszam się łaski." — „Jakiej?" — „Niech mi pan pozwoli wyjść za mąż."
Przyznam się panu, osłupiałem. „Wiesz przecie, głupia, że pani nie ma innej panny służącej?" —
„Będę pani dziedziczce służyć po dawnemu." — „Bzdury! bzdury! Pani zamężnych pokojówek u
siebie nie trzyma." — „Małania może przyjść na moje miejsce." — „Proszę, bez gadania!" — „Jak
pan dziedzic każe..." Przyznam się, że oniemiałem. Powiem panu, już taki jestem: nic mnie tak nie
oburza, śmiem nawet powiedzieć, tak do głębi nie oburza, jak niewdzięczność... Co tu dużo mówić
— pan sam wie, jaką mam żonę — anioł wcielony, dobroć nieopisana... Zdawałoby się, że nawet
łotr by się nad nią użalił. Przepędziłem Arinę. Myślę sobie, a nuż się opamięta; nie chce się po
prostu wierzyć, że człowiek może być taki zły, taką czarną niewdzięcznością odpłacać. No i co pan
myśli? Po pół roku znów się do mnie wybrała z tą samą prośbą. Tym razem, przyznaję, żem ją
przepę- dził nie na żarty, zagroziłem, że powiem żonie. Byłem oburzony... Ale niech pan wyobrazi
sobie moje zdumienie: po jakimś czasie przychodzi do mnie żona, cała we łzach, wzburzona, ażem
się przestraszył. „Co się stało?" — „Arina... zrozum... wstydzę się powiedzieć..." — „Nie może
być!... Kto taki?" — „Pietruszka, lokaj." Wybuchnąłem. Taki już jestem... nie lubię półśrodków!...
Pietruszka... nic nie winien. Ukarać go można, ale moim zdaniem, on nic nie winien. Arina... no
cóż, no, no, co tu dużo mówić? Ma się rozumieć, natychmiast kazałem jej ostrzyc włosy, ubrać w
co było najgorszego i wysłać na wieś. Żona moja straciła doskonałą pannę służącą, ale nie było
rady; nie można przecież tolerować w domu takich nieporządków. Chorą gałąź najlepiej odciąć od
razu! No więc teraz niech pan sam osądzi, przecie pan zna moją żonę, przecie to... to... to... po
prostu anioł!... Przecie ona się przywiązała do Ariny — i Arina o tym wiedziała, a nie wstyd jej
było... No co, niech pan sam powie... co? Zresztą nie ma o czym mówić! W każdym razie nie było
innej rady. Ja zaś, ja zwłaszcza, długo nie mogłem zapomnieć o niewdzięczności tej dziewczyny.
Niech pan mówi, co chce... na próżno szukalibyśmy u tych ludzi serca, uczuć! Żeby nie wiem jak
wilka karmić, zawsze go ciągnie do lasu... Nauka na przyszłość! Chciałem tylko panu dowieść...
I pan Zwierkow nie dokończywszy swej tyrady odwrócił głowę i otulając się szczelniej
płaszczem, mężnie starał się opanować ogarniające go mimo woli wzburzenie.
Czytelnik teraz prawdopodobnie zrozumiał, dlaczego z takim współczuciem patrzyłem na
Arinę.
— Dawno wyszłaś za młynarza? — spytałem ją wreszcie.
— Już dwa lata.
— No i co, czy ci pan pozwolił? — Dano za mnie wykup.
— Kto?
— Saweli Aleksieicz.
— Kto taki?
— Mój mąż. (Jermołaj uśmiechnął się do siebie.) Czy to Aleksander Siłycz mówił panu
dziedzicowi o mnie? — dodała Arina po krótkim milczeniu.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć na to pytanie. — Arina! — zawołał z daleka młynarz.
Wstała i odeszła.
— Dobry człowiek ten jej mąż? — zapytałem Jermołaj a.
— Niezły.
— A dzieci mają?
— Było jedno, ale umarło.
— Cóż to, spodobała się tak młynarzowi?... Dużo za nią dał wykupu?
— Tego nie wiem. Ona trochę czyta i pisze... w ich zawodzie to się przydaje. Widać się
spodobała.
— A ty ją dawno znasz?
— Dawno. Chodziłem czasem do jej państwa. Do dworu stąd niedaleko.
— I Pietruszkę lokaja znałeś?
— Piotra Wasiliewicza? A jakże, znałem. — Gdzież on jest teraz?
— W rekruty poszedł. Milczeliśmy chwilę.
— Cóż to ona, jakoś nietęgo ze zdrowiem? — spytałem wreszcie Jermołaja.
— Takie to i zdrowie... A jutro musi będzie dobry ciąg. Nie zawadziłoby, gdyby się pan
dziedzic przespał.
Stado dzikich kaczek przeleciało nad nami ze świstem, usłyszeliśmy, jak zapadały niedaleko
od nas na rzece. Było już całkiem ciemno i zaczął się chłód; w krzakach dźwięcznie kląskał słowik.
Zakopaliśmy się w sianie i zasnęliśmy.