Iwan Turgieniew
TURKOCE!
Czy pan dziedzic wie, co panu dziedzicowa zamelduję — zaczął Jermołaj wchodząc do
mojej chaty, a dopiero co zjadłem był obiad i położyłem się na łóżku polowym, żeby odpocząć po
dość udanej, ale męczącej wyprawie na cietrzewie — rzecz działa się pomiędzy dziesiątym a
dwudziestym lipca i upały były straszne —...powiem panu dziedzicowi, że wszystek śrut nam
wyszedł. Zerwałem się z łóżka.
— Śrut wyszedł! Jak to! Wzięliśmy przecie z sobą ze wsi chyba ze trzydzieści funtów! Cały
worek!
— Tak jest, i worek był duży, na dwa tygodnie mogło starczyć. Ale kto go tam wie! Dziura
się zrobiła czy co, słowem, nie ma śrutu... może na dziesięć naboi zostało.
— Co my teraz zrobimy? Przed nami najlepsze miejsce — na jutro obiecano nam sześć
stadek...
— A niech pan dziedzic mnie pośle do Tuły — stąd niedaleko, wszystkiego czterdzieści
wiorst. Duchem polecę i śrutu przywiozę, jak pan dziedzic każe, to i cały pud.
— Kiedyż ty pojedziesz?
— A choćby zaraz. Na co czekać. Tylko ot co: trzeba będzie konie nająć.
— Jak to konie nająć? A od czego swoje?
— Swoimi jechać nie można. Dyszlowy zakulał, że strach!
— Od kiedy to?
— Właśnie w tych dniach — stangret go prowadził do podkucia, no i zagwoździli go...
Kowal widać trafił się kiepski. Teraz szkapa wcale na nogę stąpić nie może. Przednia noga... Tak ją
nosi... jak pies.
— No i co, rozkuli go przynajmniej?
— Nie, nie rozkuli, a musowo rozkuć trzeba. Gwóźdź mu widać w żywe mięso wbili.
Kazałem zawołać stangreta. Przekonałem się, że Jermołaj nie skłamał: dyszlowy
rzeczywiście nie mógł stąpnąć na nogę. Zarządziłem natychmiast, żeby go rozkuto i postawiono na
wilgotnej glinie.
— Więc jak? pan dziedzic każe nająć konie do Tuły? — nalegał znów Jermołaj.
— A czyż w tej głuszy można nająć konie? — wykrzyknąłem z mimowolną złością.
Wieś, gdzie się znajdowaliśmy, był to zapadły kąt na odludziu; wszyscy jej mieszkańcy
wydawali się nędzarzami; z trudem znaleźliśmy jedną chatę, już nie to, żeby z kominem, ale choć
jako tako obszerną.
— Można — odpowiedział Jermołaj ze zwykłym sobie niewzruszonym spokojem. —
Prawdę pan dziedzic o tej wsi powiedział, ale mieszkał tu kiedyś pewien chłop. Mądry! Bogaty!
Miał dziewięć koni. Sam już umarł i najstarszy syn teraz wszystkim rządzi. Człowiek głupi, że
szukać takiego drugiego, ale swoim porządkiem ojcowskiego dobra jeszcze nie zdążył zmarnować.
U niego koni dostaniemy. Jak pan dziedzic każe, to go przyprowadzę. Bracia jego, jak słyszę,
sprytni chłopcy... ale jednak on przewodzi.
— Dlaczegoż to tak?
— A bo starszy! Znaczy, młodsi muszą słuchać. — Tu Jermołaj wygłosił dosadne i
niecenzuralne zdanie o młodszych braciach w ogóle. — Przyprowadzę go. On jest przygłupi.
Jakżebyśmy się z nim mieli nie zgodzić?
Jermołaj poszedł po „przygłupiego" chłopa, mnie zaś przez ten czas przyszło do głowy: czy
nie byłoby lepiej, gdybym sam pojechał do Tuły? Po pierwsze, nauczony doświadczeniem, mało
polegałem na Jermołaj u; posłałem go kiedyś do miasta po sprawunki, obiecał wypełnić wszystkie
moje polecenia w ciągu jednego dnia i zginął na cały tydzień. Pieniądze przepił, wrócił na piechotę,
choć pojechał linijką. Po wtóre, miałem w Tulę znajomego handlarza koni; mogłem kupić konia na
miejsce dyszlowego, który zakulał.
„Postanowione! — pomyślałem sobie. — Pojadę sam, spać można i w drodze — na
szczęście tarantas wygodny."
— Przyprowadziłem! — wykrzyknął w kwadrans potem Jermołaj pakując się do izby. Za
nim wszedł rosły chłop w białej koszuli, granatowych portkach i łapciach, białorzęsy, przyślepy;
miał rudą bródkę w klin, długi mięsisty nos i otwarte usta. Rzeczywiście wyglądał na przygłupiego.
— Pan dziedzic pozwoli — zaczął Jermołaj — on ma konie i zgadza się jechać.
— To jest niby — odezwał się chłop ochrypłym głosem; jąkał się, potrząsał rzadkimi
włosami i skubał palcami otok czapki, którą trzymał w ręku. — Ja, niby...
— Jak się nazywasz? — zapytałem.
Chłop spuścił głowę i jakby się zamyślił. — Jak ja się nazywam?
— Tak, jak ci na imię?
— Na imię to mam Fiłofiej.
— No więc, bracie Fiłofieju, słyszę, że masz konie. Przyprowadź tu swoją trójkę, założymy
ją do mego tarantasu — bardzo jest lekki — i zawieziesz mnie do Tuły. Noc teraz księżycowa,
jasno i dobrze jechać o chłodzie. A jaka tu u was droga?
— Droga? Droga — niezgorsza. Do szosy będzie wszystkiego dwadzieścia wiorst. W
jednym tylko miejscu... niekoniecznie, a tak to niezgorzej.
— Jakież to miejsce takie niekonieczne?
— A rzeczkę w bród musowo przejechać.
— Czy to pan dziedzic sam do Tuły pojedzie? dowiadywał się Jermołaj.
— Tak, sam.
— No-no! — rzekł mój wierny sługa i pokiwał głową. — Nno-nno! — powtórzył, splunął i
wyszedł.
Wyjazd do Tuły stracił widać dla niego wszelki urok; stał się sprawą nieważną i nieciekawą.
— Dobrze znasz drogą? — zwróciłem się do Fiłofieja.
— Jakżebym miał drogi nie znać! Tylko, że ja, powiedzieć tego... bez obrazy... nie mogę...
bo to jakoś tak nagle...
Okazało się, że Jermołaj najmując Fiłofieja oświadczył mu, żeby nie wątpił, że mu,
durniowi, zapłacę... i tyle! Fiłofiej, choć, jak mówił Jermołaj, był głupi — nie zadowolił się samym
tylko oświadczeniem. Zażądał ode mnie pięćdziesiąt rubli asygnatami — cenę olbrzymią; ja
zaproponowałem mu dziesięć rubli — cenę niską. Zaczęliśmy się targować; Fiłofiej z początku się
upierał, potem zaczął ustępować, ale opornie. Jermołaj, który wszedł na minutkę, zapewniał mnie,
że „ten dureń" (patrzcie, upodobał sobie to słowo — zauważył półgłosem Fiłofiej — „ten dureń
wcale się nie rozumie na pieniądzach". Jermołaj przy sposobności przypomniał mi, jak przed
dwudziestu laty wybudowany przez moją matkę zajazd, choć stał w znakomitym miejscu na
skrzyżowaniu dwóch gościńców, podupadł całkowicie, ponieważ stary sługa dworski, którego
osadzono tam jako gospodarza, rzeczywiście nie znał wartości pieniędzy, lecz cenił je wedle ilości,
to znaczy wymieniał na przykład srebrne dwadzieścia pięć kopiejek na sześć miedzianych
pięciokopiejówek, przy czym wszakże klął siarczyście.
— Ech, ty Fiłofieju, prawdziwy Fiłofieju! — wykrzyknął wreszcie Jermołaj i wychodząc, z
pasją trzasnął drzwiami.
Fiłofiej nic mu nie odpowiedział, jakby zdając sobie sprawę, że naprawdę niezręcznie jest
nazywać się Fiłofiej i że za takie imię można nawet robić człowiekowi wymówki, chociaż
właściwie winien jest tu pop, którego na chrzcinach nie „uszanowano" jak się na- leży. W końcu
jednak zgodziliśmy się na dwadzieścia rubli. Poszedł po konie i w godzinę potem wrócił
prowacteąc ich aż pięć do wyboru. Okazało się, że komie są porządne, chociaż grzywy i ogony
miały poplątane, brzuchy zaś wielkie, rozdęte jak bębny. Razem z Fiłofdejem przyszło dwóch jego
braci ani trochę do niego niepodobnych. Byli małego wzrostu, mieli czarne oczy i spiczaste nosy,
rzeczywiście robili wrażenie „sprytnych" chłopców, mówili dużo i prędko, „trzeszczeli", jak mówił
Jermołaj, ale słuchali starszego.
Wytoczyli tarantas spod szopy i półtorej godziny szamotali się z nim i z końmi; to
popuszczali postronki, to je ściągali zbyt ciasno. Obaj bracia koniecznie chcieli zaprząc w dyszlu
deresza, bo „dobrze z góry schodzi", ale Fiłofiej postanowił: dać kudłatego! Zaprzęgli więc
kudłatego w dyszlu.
Do tarantasu załadowali siano, podsunęli pod siedzenie chomąto z kulawego konia — na
wypadek gdyby je trzeba było dopasować w Tulę na nowo nabytego konia... Fiłofiej, który zdążył
pobiec do domu i wrócił stamtąd w długiej ojcowskiej kapocie z białego płótna, wysokim
kaszkiecie i wysmarowanych dziegciem butach, wdrapał się uroczyście na kozioł. Wsiadłem i ja,
spojrzałem na zegarek: kwadrans po dziesiątej. Jermołaj nawet się ze mną nie pożegnał, zaczął bić
swego Waleta; Fiłofiej szarpnął lejce, krzyknął cieniutkim głosem: — He-ta, malutkie! — bracia
jego podskoczyli, z obu stron zacięli przyprzężone konie pod brzuchy i tarantas ruszył, skręcił za
bramę na drogę — kudłaty chciał zawrócić, na podwórze, ale Fiłofiej poskromił go kilkoma
uderzeniami bata — i oto już wydostaliśmy się ze wsi i jechaliśmy po dość gładkiej drodze
pomiędzy zwartymi krzakami gęstej leszczyny.
Noc była cicha, wspaniała, wymarzona do podróży. Wiatr to zaszeleści w krzakach,
zakołysze gałązkami, to zupełnie zacichnie; na niebie gdzieniegdzie widniały nieruchome,
srebrzyste obłoczki; księżyc stał wysoko i jasno oświetlał okolicę. Wyciągnąłem się na sianie i
jużem się był zdrzemnął... kiedy przypomniało mi się „niekonieczne miejsce" i ocknąłem się.
— A co, Fiłofieju? Daleko do brodu?
— Do brodu będzie z osiem wiorst.
„Osiem wiorst — pomyślałem. — Prędzej niż za godzinę nie zajedziemy. Mogę się
przespać tymczasem." — A ty, Fiłofieju, dobrze znasz drogę? — zapytałem znowu.
— A jakżebym miał drogi nie znać? Nie pierwszy raz jadę.
Dodał coś jeszcze, ale jużem nie dosłyszał, co mówi... Spałem.
Obudziło ranie wcale nie własne postanowienie, jak to często bywa, że się ocknę za godzinę
— ale jakieś dziwne, chociaż słabe chlupanie i bulgotanie tuż przy samym uchu. — Podniosłem
głowę...
Co za dziwy? Leżę jak przedtem w tarantasie, a dokoła tarantasu i najwyżej na pół arszyna
od jego krawędzi — gładka toń wody oświetlona księżycem drży i marszczy się, pokryta drobną,
wypukłą łuską. Patrzę przed siebie: na koźle spuściwszy głowę i zgiąwszy grzbiet siedzi jak posąg
Fiłofiej, a jeszcze dalej nad szemrzącą wodą wygięta linia dugi, końskie łby i grzbiety. I wszystko
takie nieruchome, ciche, rzekłbyś, w jakimś zaczarowanym królestwie, we śnie, w baśniowym
śnie... Co za mara? Patrzę w tył spod budy tarantasu... Ależ my jesteśmy na samym środku rzeki...
do brzegu co najmniej trzydzieści kroków.
— Fiłofiej! — krzyknąłem.
— A co? — odpowiedział.
— Jak to, co? Zlituj się! Gdzie my jesteśmy?
— W rzece.
— Widzę, że w rzece. Przecie zaraz zatoniemy. To ty tak przez bród przejeżdżasz? Co?
Ależ ty śpisz, Fiłofieju. Odpowiadajże!
— Krzynkę się zmyliłem — odezwał się mój woźni- ca — za bardzo w bok wziąłem, moja
wina, a teraz musowo poczekać.
— Jak to musowo poczekać! Na co będziemy czekać?
— A bo trzeba, żeby się kudłaty rozejrzał. Gdzie on się ruszy, tam, znaczy, musowo jechać.
Podniosłem się na sianie. Głowa dyszlowego konia nie poruszała się nad wodą. Tylko w
jasnym świetle księżyca widać było, że jego jedno ucho ledwo-ledwo się porusza to w tył, to w
przód.
— Przecie on śpi, ten twój kudłaty!
— Nie — odpowiedział Fiłofiej — on teraz wodę wącha.
I wszystko znów zamilkło, tylko jak przedtem chlupotała rzeka. Zdrętwiałem i ja.
Światło księżyca, noc, rzeka i my w rzece...
— Co to tak syczy?
— To? Kaczęta w trzcinach... albo może żmije. Nagle dyszlowy potrząsnął głową, zastrzygł
uszami, parsknął, poruszył się. — No-no-no-noo-o! — ryknął raptem Fiłofiej na całe gardło,
podniósł się i machnął batem. Wózek szarpnął naprzód, przecinając rzeczną falę, i ruszył trzęsąc się
i kołysząc... Zrazu wydało mi się, że się pogrążamy coraz głębiej, jednakże po dwóch, trzech
szarpnięciach i zanurzeniach powierzchnia wody jakby się naraz obniżyła... Obniżała się coraz
bardziej, tarantas wyrastał ponad nią i oto już pokazały się koła i końskie ogony, aż wreszcie
rozbryzgując wielkie krople wody snopami brylantów, nie brylantów — szafirów, gasnących w
matowym blasku księżyca, konie wyciągnęły nas, wesoło i zgodnie, na piaszczysty brzeg i ruszyły
drogą pod górę, przebierając błyszczącymi, mokrymi nogami.
„Co też — przemknęło mi przez myśl — powie teraz Fiłofiej: a nie mówiłem! albo coś w
tym rodzaju?" Ale nic nie powiedział. Dlatego i ja nie uznałem za właściwe upomnieć go za
nieostrożność i ułożywszy się na sianie, znowu próbowałem zasnąć.
Nie mogłem jednak zasnąć nie dlatego, żebym się nie zmęczył polowaniem, ani dlatego, że
doznana trwoga wybiła mnie ze snu, ale dlatego, że jechaliśmy przez tak piękne okolice. Były to
rozległe, zalewne, bujne łąki z mnóstwem murawników, jeziorek, ruczajów, zatoczek, zarośnięte na
skraju wierzbą i łozą, iście rosyjskie, ulubione przez Rosjan okolice, podobne do tych, dokąd
jeździli bohaterowie naszych starych podań strzelać białe łabędzie i szare kaczki. Rozjeżdżona
droga wiła się żółtawą wstęgą. Konie biegły lekko — nie mogłem zamknąć oczu — rozkoszowałem
się widokiem! Wszystko to przepływało mimo nas tak miękko i harmonijnie w przyjaznym świetle
księżyca. Nawet Fiłofieja wzięło.
— Te łąki nazywają się Swiatojegoriewskie — zwrócił się do mnie. — A za nimi zaczną się
Wielkoksiążęce; takich łąk w całej Rosji nie ma... Takie piękne, że nie wiem! — Dyszlowy
parsknął i otrząsnął się. — Wszelki duch!... — rzekł Fiłofiej statecznie i półgłosem. — Takie
piękne, że nie wiem! — powtórzył i westchnął, a potem zastejkał. — Prędko zaczną się sianokosy,
a ile tego siana nagrabią — huk! W zatoczkach także dużo ryb. Leszcze, o, takie! — dodał
przeciągle. — Słowem, żyć nie umierać.
Naraz podniósł rękę.
— O! proszę popatrzeć, tam nad jeziorem... czy to aby nie czapla stoi? Abo to ona nocą tak
samo ryby łowi? Gdzie tam! to gałąź nie czapla. A tom się oszukał! to księżyc tak zwodzi.
Jechaliśmy tak, jechaliśmy... skończyły się wreszcie łąki, zaczęły się laski, zorane pola,
gdzieś z boku wioska zabłysła dwoma czy trzema światełkami — do traktu pozostało zaledwie pięć
wiorst. Zasnąłem.
Znów ocknąłem się nie sam z siebie. Tym razem zbudził mnie głos Fiłofieja.
— Panie dziedzicu... panie dziedzicu! Podniosłem się. Tarantas stał na równinie, na samym
środku gościńca; odwróciwszy się do mnie z kozła i szeroko otworzywszy oczy (zdziwiłem się,
nawet, nie wyobrażałem sobie, że są takie duże) Fiłofiej szeptał znacząco i tajemniczo:
— Turkoce!... turkoce!...
— Co ty mówisz?
— Mówię: turkoce! Niech się pan dziedzic nachyli i posłucha. Słyszy pan?
Wystawiłem głowę z tarantasu, wstrzymałem oddech — rzeczywiście, usłyszałem gdzieś
daleko, daleko za nami przerywany turkot jakby toczących się kół.
— Słyszy pan? — powtórzył Fiłofiej.
— No tak — odpowiedziałem. — Jedzie jakiś zaprzęg.
— A nie słyszy pan... sz! O, dzwonki... i gwizdanie także... Słyszy pan? Niech pan dziedzic
czapkę zdejmie... będzie lepiej słychać.
Czapki nie zdjąłem, ale nastawiłem ucha.
— Tak... być może. No i co z tego? Fiłofiej odwrócił się znów do koni.
— Wóz się toczy... nieładowny, koła okute — powiedział i zebrał lejce. — To, panie
dziedzicu, niedobrzy ludzie jadą; tu przecie pod Tuła często dokazują.
— Co za głupstwa! Dlaczego myślisz, że to koniecznie muszą być niedobrzy ludzie?
— Prawdę mówię. Z dzwonkami... pustym wozem... Kto by miał być?
— A co, daleko jeszcze do Tuły?
— Będzie z piętnaście wiorst i żadnej zagrody tu nie ma.
— No to jedźże prędzej, nie ma co marudzić. Fiłofiej machnął batem i tarantas znów
potoczył się po gościńcu.
Chociaż nie wierzyłem Fiłofiejowi, jednakże zasnąć już nie mogłem. A jeśli prawda — to co
wtedy? Ogarnęło mnie niemiłe uczucie. Usiadłem w tarantasie — leżałem dotychczas — i zacząłem
się rozglądać na obie strony. Podczas gdy spałem, podniosła się lekka mgła, nie nad ziemią, lecz na
niebie; stała wysoko, księżyc zawisł w niej jak biała plama, niby zasnuty dymem. Wszystko
pociemniało, zmętniało, chociaż w dole było jaśniej. Dokoła płaska, ponura okolica: pola, same
pola, gdzieniegdzie krzaki, parowy i znów pola, a przeważnie ugory z rzadka porośnięte chwastem.
Pustka... martwota! Żeby choć gdzieś odezwała się przepiórka.
Jechaliśmy z pół godziny. Fiłofiej od czasu do czasu wymachiwał batem i cmokał, ale ani
on, ani ja nie mówiliśmy słowa. Wjechaliśmy na wzgórek. Fiłofiej zatrzymał trójkę i zaraz
powiedział:
— Turkoce... Tur-ko-ce, panie dziedzicu!
Wysunąłem znów głowę z tarantasu, ale mógłbym był zostać pod budą, tak wyraźnie teraz,
choć jeszcze z daleka, dolatywał do moich uszu turkot wozu, pogwizdywanie, brzęczenie
dzwonków i tupot końskich kopyt; zdawało mi się nawet, że słyszę śpiew i śmiechy. Wiatr co
prawda wiał z tamtej strony, nie ulegało jednak wątpliwości, że nieznajomi podróżni zbliżyli się do
nas o całą wiorstę, a może nawet i o dwie.
Spojrzeliśmy na siebie z Fiłofiejem — nasunął tylko czapkę na czoło i zaraz pochyliwszy
się nad lejcami zaczął zacinać konie. Puściły się galopa, ale nie mogły długo cwałować i znów
przeszły w kłusa. Fiłofiej nie przestawał smagać je batem. Trzeba przecie było uciekać!
Nie umiem sobie zdać sprawy, dlaczego tym razem, choć z początku nie podzielałem
podejrzeń Fiłofiej a, nabrałem nagle przekonania, że za nami jadą rzeczywiście niedobrzy ludzie...
Nie usłyszałem nic nowego: te same dzwonki, ten sam turkot nieładowanego wozu, to samo
pogwizdywanie, ten sam niewyraźny zgiełk... A jednak nie miałem już wątpliwości — Fiłofiej się
nie mylił!
Upłynęło znów dwadzieścia minut... Pod koniec tych dwudziestu minut, poprzez turkot i
łoskot własnego zaprzęgu słyszeliśmy inny turkot, inny łoskot...
— Stań, Fiłofiej — powiedziałem — wszystko jedno, niech się dzieje, co chce.
Fiłofiej lękliwie mruknął: — Prrr! — Konie natychmiast stanęły jakby rade że mogę
odpocząć.
Rany boskie! dzwonki brzęczą tuż za naszymi plecami, wóz grzmi i szczęka, ludzie
gwiżdżą, krzyczą, śpiewają, konie parskają i biją kopytami o ziemię...
Dopędzili nas!
— Źle, oj źle — wyrzekł powoli Fiłofiej półgłosem i cmoknąwszy z wahaniem, zaczął
popędzać konie. Ale w tej chwili coś jakby nagle się oberwało, szczęknęło, zadzwoniło i wielki
szeroki wóz, zaprzężony w trójkę chudych koni, ostro, jak wicher, wyminął nas, pogalopował
naprzód i zaraz przeszedł w stępa zagradzając nam drogę.
— Zbójecka sztuczka — szepnął Fiłofiej.
Przyznaję, że serce mi zamarło. Zacząłem wpatrywać się z wytężeniem w półmrok
księżycowego, przesłoniętego oparami światła. Na wozie przed nami ni to siedziało, ni to leżało
sześciu ludzi w koszulach, w rozpiętych jermiakach; dwaj byli bez czapek, wielkie nogi w
buciorach kiwały się zwisając poprzez drążek, ręce podnosiły się i opadały bezładnie... ciała trzęsły
się... Jasna sprawa: pijani. Niektórzy wrzeszczeli, co popadło; jeden gwizdał bardzo przeciągle i
dźwięcznie, drugi klął; na przodku siedział jakiś olbrzym w półkożuszku i powoził. Jechali stępa,
jakby nie zwracali na nas wcale uwagi.
Co mieliśmy robić? Chcąc nie chcąc jechaliśmy za nimi także stępa...
Wlekliśmy się w ten sposób przez jakie ćwierć wiorsty. Dręczące oczekiwanie. Ratować się,
bronić...
gdzie tam! Było ich sześciu i żebym miał choć kij! Zawrócić? Przecie nas zaraz dogonią.
Przypomniał mi się wiersz Żakowskiego, ten w którym mowa o zabójstwie marszałka
Kamieńskiego:
Haniebny zbójcy topór...
Albo też gardło ścisną brudnym sznurem... i do rowu, niech chrapie i tłucze się jak zając we
wnyku!
Och, szkaradnie!
A ci dalej jadą sobie stępa i nie zwracają na nas uwagi.
— Fiłofiej! — szepnąłem — spróbuj no, weź bardziej na prawo, jedź, że niby chcesz
wyminąć.
Fiłofiej spróbował — wziął na prawo... ale tamci od razu także wzięli w prawo... nie sposób
przejechać.
Fiłofiej usiłował jeszcze raz — wziął na lewo... Ale i tu nie dali mu wyminąć wozu.
Roześmieli się nawet. To znaczy, że nie przepuszczą.
— Mówiłem, że zbóje — szepnął mi Fiłofiej przez ramię.
— Więc na co czekają? — zapytałem również szeptem.
— O tam dalej w dole nad strumykiem jest mostek... Oni nas tam! Oni zawsze tak... koło
mostów. Zginęliśmy, panie dziedzicu — dodał z westchnieniem — kto wie, czy puszczą z życiem,
dla nich najważniejsze, żeby ślad zaginął. Jednego mi żal, panie dziedzicu: przepadła moja trójka,
braciom się nie dostanie.
Byłbym się może zdziwił, że Fiłofiej w takiej chwili jeszcze się troszczy o konie, ale
przyznaję, nie to mi było w głowie... „Czyżby mieli zabić? — powtarzałem sobie w myśli. — Za
co? Przecie oddam im wszystko, co mara przy sobie."
A mostek był coraz bliżej, coraz lepiej było go widać.
Raptem rozległy się głośne krzyki, trójka przed na- mi zerwała się, podniosła i
przygalopowawszy do mostku od razu stanęła jak wryta, trochę z boku drogi. Serce we mnie
zamarło.
— Och, bracie Fiłofieju — wyrzekłem — na śmierć jedziemy. Przebacz mi, jeśli przeze
mnie zginiesz...
— Czy to wasza wina, panie dziedzicu! Co komu sądzone, to go nie minie! No, kudłaty, mój
wierny koniku — zwrócił się Fiłofiej do dyszlowego — ruszaj, bracie, naprzód! Ostatni raz mi
służysz! Wszystko jedno... z Bogiem!
I puścił swoją trójkę kłusa.
Zaczęliśmy zbliżać się do mostku — do tego nieruchomego, groźnego wozu... Na nim,
jakby na złość, wszystko ucichło. Ani dudu! Tak przyczaja się szczupak, jastrząb, wszelki zwierz
drapieżny, kiedy zbliża się zdobycz. Już zrównaliśmy się z wozem... nagle olbrzym w półkożuszku
hyc z wozu — i wali prosto na nas!
Nie powiedział ani słowa, ale Fiłofiej natychmiast ściągnął lejce... Tarantas stanął.
Olbrzym oparł obie ręce o drzwiczki tarantasu — i nachyliwszy naprzód swą kudłatą głowę,
szczerząc zęby w uśmiechu, powiedział cichym, spokojnym głosem, a mówił z miejska:
— Panie szanowny, z uczciwej popijawy wracamy, z weseliska, chciałem powiedzieć.
Żeniliśmy jednego z naszych zuchów, ułożyliśmy go a 1 i g n c k o; wszystkośmy chłopy młode,
głowy mamy mocne, wypiliśmy zdrowo, zdałoby się klin klinem wybić, a nie ma za co; więc czy
nie byłby pan łaskaw ofiarować nam parę groszy, żeby choć po kwaterce na chłopa? Wypilibyśmy
za pańskie zdrowie, wspomnielibyśmy wielmożnego pana, a jak nie łaska, to przepraszamy, bez
obrazy!
„Co to takiego? — pomyślałem. — Żarty... kpiny?" Olbrzym stał wciąż ze schyloną głową.
W tej samej chwili księżyc wyjrzał zza mgły i oświetlił mu twarz.
Uśmiechała się ta twarz i oczami, i ustami. Nie widać na niej pogróżki... tylko jakby stała
się czujna...i zęby takie białe, duże...
— Chętnie... weźcie, proszę — odpowiedziałem z pośpiechem i dostawszy sakiewkę z
kieszeni wyjąłem z niej dwa ruble — pieniądze srebrne były jeszcze wówczas w obiegu. —
Starczy?
— Dzięki! — wrzasnął olbrzym krótko, po żołniersku, i grube jego palce w lot wyrwały mi
z rąk — nie całą sakiewkę, tylko te dwa ruble. — Panie Boże zapłać! — Potrząsnął czupryną i
podbiegł do wozu.
— Chłopcy! — krzyknął — przejezdny pan darował nam dwa ruble! — A tamci jak nie
wybuchną śmiechem... Olbrzym wgramolił się na przodek...
— Niech Pan Bóg prowadzi!
I tyleśmy ich widzieli! Konie ruszyły, wóz hurkocąc potoczył się pod górę, mignął jeszcze
raz na ciemnej kresie dzielącej ziemię od nieba — i zniknął.
Nie słychać już ani turkotu, ani krzyku — dzwonków nawet nie słychać.
Zapadła martwa cisza.
Nie od razu opamiętaliśmy się obaj z Fiłofiejem.
— A to ci zbytnik! — odezwał się wreszcie Fiłofiej i zdjąwszy czapkę zaczął się żegnać
znakiem krzyża. — Po prawdzie, zbytnik — dodał zwracając się do mnie uradowany. — Dobry
musi być człowiek — naprawdę. No-no-no — malutkie! ruszajcie się! Nic wam nie będzie!
Wszystkim nam nic nie będzie! Przecie to on nie dał przejechać — on powoził. A to zbytnik z
chłopa! No-no-no noo! Z Bogiem!
Milczałem, ale i mnie lżej się zrobiło na sercu. „Wyszliśmy cało! — powtarzałem w duchu i
ułożyłem się wygodnie na sianie. — Taniośmy się wykręcili!"
Było mi nawet trochę wstyd, że mi się przypomniał ów wiersz Żukowskiego.
Nagle strzeliła mi myśl do głowy:
— Fiłofiej?
— A co?
— Żonaty jesteś?
— Żonaty.
— A dzieci masz?
— Mam i dzieci.
— A cóżeś to o nich nie pomyślał? Koni ci było żal, a żony, dzieci?
— Dlaczego miałem ich żałować? Przecie by zbójom w ręce nie wpadły. Ale ciągle ich
miałem w myśli i teraz mam — tak to, tak. — Fiłofiej milczał przez chwilą. — Może to przez nich
Pan Bóg się nad nami zmiłował?
— A jeżeli to nie byli zbóje?
— Skąd można wiedzieć? Czy to człowiek zajrzy do cudzej duszy? Cudza dusza —
wiadomo — to jak noc ciemna. A z Bogiem zawsze lepiej. Nie, ja swoją rodzinę zawsze... No-no-
no, malutkie! Z Bogiem!
Świtało prawie, kiedy dojeżdżaliśmy do Tuły. Leżałem w półśnie... o niczym nie
pamiętając...
— Panie dziedzicu — odezwał się raptem Fiłofiej — niech no pan popatrzy; to oni — ichni
wóz stoi przed szynkiem.
Podniosłem głowę... prawda, oni: i wóz ich, i konie. Na progu ukazał się niespodziewanie
znajomy olbrzym w półkożuszku. — Panie! — zakrzyczał wymachując czapką — pańskie
pieniążki przepijamy! A co, furman — dodał kiwnąwszy głową na Fiłofieja — miałeś wtedy
stracha, co?
— Pocieszny człek — zauważył Fiłofiej, kiedy odjechał ze dwadzieścia sążni od szynku.
Przyjechaliśmy wreszcie do Tuły; kupiłem śrutu, a przy sposobności herbaty i wina, nawet
konia wziąłem od handlarza. W południe wybraliśmy się z powrotem. Przejeżdżając przez to
miejsce, gdzie po raz pierwszy usłyszeliśmy z tyłu za nami turkot wozu, Fiłofiej, który podpił sobie
w Tulę i stał się bardzo rozmowny — nawet bajki mi opowiadał — prze jeż- dżając przez to
miejsce Fiłofiej raptem się roześmiał.
— A pamięta pan dziedzic, jak panu wciąż mówiłem: turkoce... turkoce, niby, turkoce!
Kilka razy machnął ręką w powietrzu. Bardzo mu się to słowo wydało śmieszne.
Tego samego wieczora wróciliśmy do jego wsi.
Opowiedziałem Jermołajowi naszą przygodę. Był trzeźwy, nie okazał więc żadnego
współczucia i tylko chrząknął z uznaniem czy też z wymówką — tego, przypuszczam, on sam nie
wiedział. W dwa dni potem wszakże oznajmił mi z satysfakcją, że tej samej nocy, kiedyśmy z
Fiłofiejem jeździli do Tuły, i na tej samej drodze, ograbiono i zabito jakiegoś kupca. Z początku nie
dałem wiary tej wiadomości, ale potem musiałem uwierzyć; prawdziwość jej potwierdził mi
stanowy, który przygalopował na śledztwo. Czy to czasem nie z tego „wesela" wracali nasi junacy,
i czy nie tego to właśnie „zucha ułożyli", jak mówił zbytnik-olbrzym? Zabawiłem jeszcze pięć dni
we wsi Fiłofieja. Kiedym tylko go spotkał, za każdym razem pytałem: a co? turkoce?
— Pocieszny człek — odpowiadał mi za każdym razem i wybuchał śmiechem.