Iwan Turgieniew Kancelaria

background image

Iwan Turgieniew

KANCELARIA

background image

Było to jesienią. Od kilku godzin włóczyłem się ze strzelbą po polach i prawdopodobnie

przed wieczorem nie wróciłbym do zajazdu przy kurskim gościńcu, gdzie czekała na mnie moja
trójka, gdyby nadzwyczaj drobny i zimny deszcz, który od samego rana, niczym stara panna,
niezmordowanie i bezlitośnie mnie prześladował, nie zmusił mnie w końcu do poszukania sobie
gdzieś w pobliżu chwilowego choćby schronienia. Kiedy jeszcze się namyślałem, w którą pójść
stronę, spostrzegłem raptem niski szałas koło pola zasianego grochem. Podszedłem do szałasu,
zajrzałem pod słomiany daszek i zobaczyłem starca tak zgrzybiałego, że od razu przypomniał mi się
ów dogorywający kozioł, którego Robinson znalazł w jednej z jaskiń swojej wyspy. Starzec siedział
w kucki, mrużył małe, oślepłe oczki i z pośpiechem, lecz ostrożnie, jak zając (biedak nie miał ani
jednego zęba), żuł suche i twarde ziarnko grochu, nieustannie przewracając je to na tę, to na tamtą
stronę. Zajęcie to tak go pochłaniało, że nie zauważył mego przybycia.

— Dziadku! słuchajcie no, dziadku! — zagadnąłem go.

Przestał żuć, wysoko podniósł brwi i z wysiłkiem otworzył oczy.

— Czego? — wymamlał ochrypłym głosem.

— Czy jest tu blisko jaka wieś? — zapytałem. Starzec znów zaczął żuć. Nie dosłyszał mnie.

Powtórzyłem pytanie, tym razem głośniej.

— Wieś?... a czego chcesz?

— Chciałem się schować przed deszczem.

— Czego?

— Przed deszczem się schować.

— Tak! (Podrapał się po opalonym karku.) — No to, tego, idź — zaczął nagle bezładnie

wymachując rękami — o, tu — jak przejdziesz pod laskiem — o, tędy pójdziesz — będzie zaraz
droga; tamtędy nie idź, tylko wciąż na prawo, na prawo... na prawo... Tam będzie Ananiewo. Albo
dojdziesz i do Sitowki.

Z trudem rozumiałem, co mówi stary. Wąsy mu przeszkadzały, a i język odmawiał

posłuszeństwa.

— A skąd ty jesteś? — zapytałem go.

— Niby co?

— Skąd jesteś?

— Z Ananiewa.

— Co tu robisz?

— Stróżuję.

— I czego pilnujesz?

— A grochu.

Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu.

— Zlituj się, ileż ty masz lat?

— Bóg raczy wiedzieć.

— Pewno niedowidzisz?

— Niby co?

— Źle widzisz chyba?

— Żle. Bywa czasem tak, że nic nie słyszę.

— Więc jakże ty możesz być stróżem, zlituj się?

— To już starsi wiedzą.

„Starsi!" — pomyślałem i ze współczuciem spojrzałem na biedaka. Pomacał po odzieży,

dobył zza pazuchy kawałek czerstwego chleba i zaczął go ssać, jak dziecko, z wysiłkiem wciągając
i tak zapadnięte policzki.

"Poszedłem w stronę lasku, skręciłem na prawo i wciąż biorąc na prawo, jak mi radził

starzec, dotarłem wreszcie do dużej wsi; była tam murowana cerkiew na nową modłę, to znaczy z
kolumnami, i duży dwór także z kolumnami. Już z daleka, poprzez gęstą siatkę deszczu
zauważyłem chatę krytą tarcicami, o dwóch kominach, górującą nad innymi, prawdopodobnie
siedzibę starosty wiejskiego. Skierowałem tam swoje kroki w nadziei, że znajdzie się u niego
samowar, herbata, cukier i nie całkiem skwaśniała śmietanka. W towarzystwie zziębniętego psa

background image

wszedłem na ganeczek, stamtąd do sieni, otworzyłem drzwi, ale zamiast sprzętów, jakie zwykle
bywają w chacie, zobaczyłem kilka stołów zawalonych papierami, dwie pomalowane na czerwono
szafy, zachlapane atramentem kałamarze, ołowiane piasecznice pudowej chyba wagi, długie gęsie
pióra itd. Na jednym ze stołów siedział młodzian lat może dwudziestu; miał nalaną twarz i
niezdrową cerę, maleńkie oczki, tłuste czoło i nieskończenie długie baczki. Ubrany był, jak
przystało, w szary nankinowy kaftan wyświecony na kołnierzu i na brzuchu.

— Czego pan sobie życzy? — zapytał mnie podrzuciwszy w górę głową, jak koń, który nie

oczekiwał, że go schwycą za pysk.

— Czy tu mieszka rządca... albo...

— Tu jest główna kancelaria dworska — przerwał mi. — Mam właśnie teraz dyżur... Nie

widział pan napisu? Po to właśnie przybity jest napis.

— Gdzie by się tu można wysuszyć? A czy ma kto we wsi samowar?

— Jakżeby samowarów nie mieli — odpowiedział z godnością młodzian w szarym kaftanie

— niech pan pójdzie do ojca Timofieja, a jak nie, to do czeladnej... albo do Nazara Tarasycza, albo
do Agrafieny-drobiarki.

— Z kim ty tam rozmawiasz, bałwanie jeden? Spać nie dajesz, bałwanie! — rozległ się głos

w sąsiednim pokoju.

— A to jeden pan przyszedł, pyta się, gdzie by się tu można wysuszyć.

— Jaki znów pan?

— Nie wiem. Z psem i ze strzelbą.

W sąsiednim pokoju zaskrzypiało łóżko. Drzwi się otworzyły i wszedł człowiek lat może

pięćdziesięciu, tłuścioch, niskiego wzrostu, o byczym, karku, wytrzeszczonych oczach, nadzwyczaj
okrągłych policzkach i błyszczącej twarzy.

— Czego pan sobie życzy? — zapytał mnie.

— Chcę się wysuszyć.

— Tu nie miejsce na to.

— Nie wiedziałem, że tu jest kancelaria, zresztą gotów jestem zapłacić...

— Ano, można i tutaj — odpowiedział tłuścioch — może pan pozwoli. (Zaprowadził mnie

do drugiego pokoju, ale nie do tego, skąd wyszedł.) Czy tu będzie panu dobrze?

— Dobrze... A nie można by tak herbaty ze śmietanką?

— Do usług, zaraz. Pan będzie łaskaw tymczasem się rozebrać i odpocząć, herbata będzie

gotowa w tej chwili.

— A czyj to majątek?

— Pani Łosniakow, Heleny Nikołajewny. Wyszedł. Rozejrzałem się: wzdłuż przepierzenia

oddzielającego mój pokój od kancelarii stała ogromna skórzana kanapa; dwa krzesła, także kryte
skórą, z bardzo wysokimi oparciami, tkwiły po obu stronach jedynego okna wychodzącego na ulicę.
Na ścianach oklejonych zieloną tapetą w różowy deseń wisiały trzy wielkie obrazy olejne. Jeden z
nich przedstawiał wyżła w niebieskiej obroży z napisem: „To moja pociecha"; u stóp psa płynęła
rzeka, a na przeciwległym brzegu rzeki pod sosną siedział zając nadnaturalnej wielkości z
podniesionym uchem. Na drugim obrazie dwaj starcy jedli arbuza, spoza którego widniał z daleka
grecki portyk z napisem: „Świątynia Rozkoszy". Trzeci obraz przedstawiał półnagą kobietę w
pozycji leżącej en raccourci ; miała czerwone kolana i bardzo grube pięty. Pies mój, nie czekając
ani chwili, z najwyższym wysiłkiem wlazł pod kanapę i widocznie znalazł tam dużo kurzu, gdyż
zaczął strasznie kichać. Podszedłem do okna. Przez drogę wiodącą ze dworu do kancelarii
przerzucone były na ukos deski: przezorność nader pożyteczna, dokoła bowiem, dzięki naszej
czarnoziemnej glebie i długotrwałym deszczom, błoto było okropne. Koło dworu, stojącego tyłem
do ulicy, działo się to, co zwykle dzieje się wokół pańskich siedzib: dziewki w spłowiałych
perkalowych sukniach wałęsały się tam i z powrotem; służba folwarczna brnęła po błocie przystając
i drapiąc się po plecach w zamyśleniu; przywiązany za uzdę koń dziesiętnika leniwie wymachiwał
ogonem i wysoko zadarłszy pysk, obgryzał parkan; kury gdakały, suchotnicze indyczki nawoływały
się bez przerwy. Na ganeczku poczerniałego i spróchniałego budynku, prawdopodobnie łaźni,
siedział tęgi parobek z gitarą i zuchowato śpiewał znany romans:

background image

Och, na odludziu ja się skryję... Tam smętny, smętny pójdę stąd...

Tłuścioch wszedł do mnie do pokoju.

— Niosą panu herbatę — rzekł z miłym uśmiechem.

Młodzian w szarym kaftanie, dyżurujący w kancelarii, ustawił na starym stoliku karcianym

samowar, imbryk, szklankę ze stłuczonym spodkiem, dzbanuszek śmietanki i sznurek twardych jak
kamień bołchowskich obwarzanków. Tłuścioch wyszedł.

— Kto to taki — zapytałem dyżurnego — rządca?

— Gdzie tam, proszę pana, był głównym kasjerem, a teraz został głównym kancelistą.

— A nie ma u was rządcy?

— Gdzie tam. Jest ekonom Michajło Wikułow, a rządcy nie ma.

— No to chyba jest administrator?

— Jest, a jakże: Niemiec Lindemandau, Karol Karłycz, ale on nie rządzi.

— A któż tu u was rządzi?

— Sama dziedziczka.

— Rozumiem!... A w kancelarii dużo was siedzi? Młodzian zamyślił się.

— Sześciu.

— Któż taki? — zapytałem.

— Ano tak: najpierw będzie Wasilij Nikołaicz, główny kasjer; potem Piotr kancelista, brat

Piotra Iwan, młodszy kancelista, drugi Iwan kancelista, Kostanty Narkizow, także kancelista, no i
jeszcze ja — wszystkich się nie zliczy.

— Pewno wasza dziedziczka ma dużo służby folwarcznej?

— Nie, nie można powiedzieć, żeby dużo.

— Ile na przykład?

— Będzie chyba z półtorej setki. Milczeliśmy obaj przez chwilę.

— No, a ty dobrze piszesz?

Młodzian uśmiechnął się od ucha do ucha, kiwnął głową, poszedł do kancelarii i przyniósł

zapisany arkusz papieru.

— To jest moje pisanie — powiedział nie przestając się uśmiechać.

Spojrzałem; na ćwiartce szarawego papieru ładnymi i dużymi literami było napisane, co

następuje:

Zarządzenie

Głównej Kancelarii Dworskiej w Ananiewie wydane ekonomowi Michajle Wikulowowi, Nr

209

Poleca się niezwłocznie po otrzymaniu niniejszego zbadać: kto ubiegłej nocy w stanie

nietrzeźwym, śpiewając nieprzyzwoite pieśni, chodził po parku Agielskim i guwernantkę, Madam
Enżeni, Francuzkę, obudził i przestraszył? i jak stróże pilnowali, i kto był stróżem w parku? i na
takie nieporządki pozwolił? Wszystko powyższe poleca się szczegółowo zbadać i natychmiast
zaraportować kancelarii.

Główny Kancelista Mikołaj Chwostow.

Na zarządzeniu przyłożono ogromną pieczęć herbową z napisem: „Pieczęć Głównej

Kancelarii Dwór- skiej w Ananiewie", na dole zaś widniał dopisek: „Ściśle wykonać. Helena
Łosniakow."

— Czyżby to sama dziedziczka dopisała? — zapytałem.

— A jakże, sama: ona zawsze sama podpisuje. Inaczej zarządzenie nieważne.

— No i co, poślecie to zarządzenie ekonomowi? — zapytałem.

— Nie. Sam przyjdzie i przeczyta. To znaczy, jemu przeczytają, on jest przecie

niepiśmienny. (Dyżurny znów umilkł.) A co — dodał po chwili z uśmiechem — chyba ładnie
napisane?

— Ładnie.

— Układałem to, muszę przyznać, nie ja. Od tego to już Kostanty jest majster.

— Jak to?... To wy zarządzenia najpierw układacie?

— A jakże, kto by tam od razu pisał na czysto!

background image

— Ile też pensji dostajesz? — zapytałem.

— Trzydzieści piąć rubli i pięć rubli na buty.

— I kontent jesteś?

— Wiadomo, kontent. Nie każdy się u nas dostanie do kancelarii. Mnie to już, trzeba

przyznać, sam Pan Bóg zesłał takie szczęście: mój stryj służy za kamerdynera.

— I dobrze ci tu?

— Dobrze. Prawdę powiedziawszy — ciągnął dalej z westchnieniem — u kupców to się

takim jak ja lepiej powodzi. U kupców kancelistom jest bardzo dobrze. Wczoraj wieczorem
przyjeżdżał do nas kupiec z Wieniewa — jego sługa mi opowiadał... Dobrze, nie ma co mówić,
dobrze.

— A cóż to, kupcy większą pensję dają?

— Niech Bóg broni! Przecie on za kark wyrzuci, jeśli go o pensję poprosić. Nie, u kupca

trzeba żyć na rezykę. On żywi, poi, ubiera i wszystko. Jak mu dogodzić — jeszcze więcej da... Co
tam pensja! wcale niepotrzebna... I żyje kupiec po prostu, po rosyjsku, po naszemu; jedziesz z nim
w drogę — on pije herba- tę, i ty pijesz herbatę; co on je, to ty jesz. Kupiec... co tam: to nie to, co
dziedzic. Kupiec nie grymasi; że tam zbeszta, zbije, ale na tym koniec, głowy nie zawraca, nie
zrzędzi... A z dziedzicem bieda! Niczym mu nie dogodzisz: i to źle, i to niedobrze. Podasz mu
szklankę wody albo jedzenie — „ach, woda śmierdzi! ach, jedzenie śmierdzi!" Zabierzesz, pod
drzwiami postoisz i znów podasz — „no tak, teraz dobrze, no tak, teraz nie śmierdzi!" A cóż
dopiero dziedziczki, powiadam panu, co dziedziczki potrafią!... albo jeszcze panienki!...

— Fiediuszka! — rozległ się głos tłuściocha w kancelarii.

Dyżurny wyszedł z pośpiechem. Dopiłem szklankę herbaty, położyłem się na kanapie i

zasnąłem. Spałem dwie godziny.

Obudziwszy się chciałem wstać, lecz lenistwo przemogło, zamknąłem oczy, nie zasnąłem

wszakże na nowo. Za przepierzeniem w kancelarii rozmawiano szeptem. Mimo woli zacząłem
nasłuchiwać.

— Tak, tak, Mikołaju Jeremieiczu — mówił jeden głos — tak. Tego nie można nie brać w

rachubę, nie można, racja... Hm! (Mówiący odkaszlnął.)

— Niech mi pan wierzy, Gawryło Antonyczu — odpowiedział tłuścioch — czy to ja nie

znam tutejszych porządków? Niech pan sam powie.

— A któżby je miał znać, Mikołaju Jeremieiczu, przecie pan tu jest, że tak powiem,

pierwszą osobą. No więc jak? — ciągnął dalej nieznajomy głos — jak będzie, Mikołaju
Jeremieiczu, pozwoli pan, że się spytam?

— Jak będzie, Gawryło Antonyczu? Od pana tylko interes zależy, ale pan, zdaje się, nie ma

chęci kupić.

— Co znowu, Mikołaju Jeremieiczu, co też pan mówi? Kupcy jesteśmy, chcemy

handlować; nasz interes — kupić. Tym, że tak powiem, stoimy, Mikołaju Jeremieiczu.

— Osiem rubli — powiedział z namysłem tłuścioch. Usłyszałem westchnienie.

— Mikołaju Jeremieiczu, strasznie drogo pan chce.

— Nie mogą inaczej, Gawryło Antonyczu; mówię jak przed Bogiem — nie mogą.

Umilkli.

Wstałem po cichutku i zajrzałem przez szparę za przepierzenie. Tłuścioch siedział

odwrócony do mnie plecami. Naprzeciw niego siedział kupiec, lat około czterdziestu, chudy i
blady, jakby posmarowany olejem. Bez przerwy przebierał palcami brodę i bardzo szybko mrugał
oczami i ściągał wargi.

— Oziminy w tym roku, że tak powiem, na podziw — zaczął znowu rozmowę — całą drogą

się zachwycałem. I to od samego Woroneża tak świetnie poszły — można powiedzieć: przednie.

— To prawda, oziminy niezłe — odpowiedział główny kancelista — ale wie pan przecie,

Gawryło Antonyczu: jesień obieca, a wiosna, jak zechce, dotrzyma.

— Rzeczywiście, tak jest, Mikołaju Jeremieiczu, wszystko wola boska; świętą prawdę pan

powiedział... Zdaje się, że pański gość się obudził.

Tłuścioch odwrócił się... zaczął nasłuchiwać.

background image

— Nie, śpi. A zresztą, można tego... Podszedł do drzwi.

— Śpi — powtórzył i wrócił na swoje miejsce.

— No więc jakże, Mikołaju Jeremieiczu? — zaczął znów kupiec — trzeba dobić targu...

Więc niech już tak będzie, Mikołaju Jeremieiczu, niech już tak bądzie — mówił dalej mrugając bez
ustanku — dwa papierki i rubelka do łaskawych rąk, a tam (kiwnął głową w stronę pałacu) — sześć
i pół rubla. Zgoda?

— Cztery papierki — odpowiedział sekretarz.

— Najwyżej trzy.

— Trzy i pół!

— Trzy, Mikołaju Jeremieiczu.

— Trzy i pół, ani kopiejki mniej.

— Trzy, Mikołaju Jeremieiczu.

— Nie ma mowy, Gawryło Antonyczu.

— Jaki to niezgodny — mruknął kupiec. — Jak tak, to lepiej sam z dziedziczką targu

dobiję.

— Jak pan chce —odpowiedział tłuścioch — dawno tak trzeba było zrobić. Po cóż, w samej

rzeczy, ma się pan fatygować?... Tak znacznie lepiej!

— No dosyć, dosyć, Mikołaju Jeremieiczu. Jak to się zaraz gniewa! Przecie ja tylko tak

powiedziałem.

— Nie, na cóż, w samej rzeczy...

— Dosyć, powiadam panu... powiadam panu, że żartowałem. No, bierz swoje trzy i pół, co

mam z tobą zrobić.

— Należałoby się cztery, ale cóż, kiedy głupiec ze mnie, pośpieszyłem się — burknął

tłuścioch.

— A tam w pałacu — sześć i pół rubla, Mikołaju Jeremieiczu — za sześć i pół zboże

sprzedacie?

— Sześć i pół, tak jak powiedziano.

— No, to ręka, Mikołaju Jeremieiczu. (Kupiec uderzył rozcapierzonymi palcami w dłoń

pisarza.) Z Bogiem! (Kupiec wstał.) Więc ja teraz, kochany Mikołaju Jeremieiczu, pójdę do
dziedziczki, każę się zameldować i powiem tak, że Mikołaj Jeremieicz zgodził się na sześć i pół.

— Niech pan tak powie, Gawryło Antonyczu.

— A teraz proszę łaskawie przyjąć.

Kupiec wręczył kanceliście niewielką paczkę banknotów, ukłonił się, potrząsnął głową,

wziął czapkę w dwa paluszki, wzruszył ramionami, przechylił się w pasie wężowym ruchem i
wyszedł, skrzypiąc jak należy butami. Mikołaj Jeremieicz podszedł do ściany i o ile mogłem
dostrzec, zaczął liczyć banknoty, które mu wręczył kupiec. Przez drzwi wsunęła się ruda głowa o
gęstych bokobrodach.

— No i co? — spytała głowa — wszystko w porządku?

— Wszystko w porządku.

— Ile?

Tłuścioch machnął ręką ze złością wskazując na mój pokój

— Dobrze — odpowiedziała głowa i zniknęła. Tłuścioch podszedł do biurka, usiadł,

otworzył książkę, wydostał liczydła i zaczął przesuwać krążki, posługując się przy tym nie
wskazującym, lecz trzecim palcem prawej ręki: tak było przystojniej. Wszedł dyżurny.

— Czego chcesz?

— Przyjechał Sidor z Gołoplek.

— No to niech tu przyjdzie. Czekaj, czekaj... Idź pierwej zobasz, czy ten obcy pan tam

jeszcze śpi, czy się obudził.

Dyżurny ostrożnie wszedł do mego pokoju. Oparłem głowę o torbę myśliwską zastępującą

mi poduszkę i zamknąłem oczy.

— Śpi — szepnął dyżurny wróciwszy do kancelarii.

Tłuścioch coś mruknął przez zęby.

background image

— No, to zawołaj Sidora — odezwał się wreszcie. Podniosłem się znowu. Wszedł chłop

olbrzymiego wzrostu, lat około trzydziestu, zdrowy, rumiany, o jasnych włosach i niewielkiej
kędzierzawej bródce. Pomodlił się przed obrazem, ukłonił się głównemu kanceliście, wziął
kapelusz w obie ręce i wyprostował się.

— Jak się masz, Sidor — zaczął tłuścioch stukając liczydłami.

— Witam pana, Mikołaju Jeremieiczu.

— No co, jaka tam droga?

— Dobra, Mikołaju Jeremieiczu. Trochę błota. (Chłop mówił powoli i półgłosem.)

— Żona zdrowa?

— A co jej ma być!

Chłop westchnął i wysunął nogę. Mikołaj Jeremieicz założył pióro za ucho i wytarł nos.

— No i co, po coś przyjechał? — pytał dalej, chowając kraciastą chustkę do kieszeni.

— Słyszałem, Mikołaju Jeremieiczu, że od nas cieśli żądają.

— No więc co, może ich u was nie ma?

— Jakżeby miało nie być, Mikołaju Jeremieiczu: wieś w lesie, wiadomo. Ale teraz roboty,

Mikołaju Jeremieiczu.

— Roboty! Tak, tak, dla obcych toście do pracy chętni, ale dla swojej dziedziczki pracować

nie lubicie... Przecie to jedno i to samo!

— Robota ta sama, racja, Mikołaju Jeremieiczu... tylko że...

— No?

— Płaca bardzo... tego...

— Dobre sobie! Patrzcie, jak im rogi urosły. Idźże ty!

— Trzeba jeszcze powiedzieć, Mikołaju Jeremieiczu, roboty będzie raptem na tydzień, a

cały miesiąc przetrzymają. To materiału zabraknie, to do parku poślą ścieżki gracować.

— Dobre sobie! Sama dziedziczka kazała, więc nie ma co gadać.

Sidor zamilkł i zaczął przestępować z nogi na nogę. Mikołaj Jeremieicz przechylił głowę na

bok i zaczął gorliwie stukać liczydłami.

— Nasi... chłopi... Mikołaju Jeremieiczu... — odezwał się wreszcie Sidor zacinając się na

każdym słowie — kazali, proszę łaski pana... o, tu mam... właśnie... (Wsunął dużą rękę za pazuchę
jermiaka i powoli wyciągnął stamtąd zwinięty ręcznik haftowany w czerwone wzory.)

— Cóż to, durniu, bzika masz, czy co? — przerwał mu tłuścioch z pośpiechem. — Idźże do

mnie do domu — ciągnął dalej, prawie wypychając stropionego chłopa — poproś tam żonę... da ci
herbaty... ja zaraz przyjdę... wynoś się. Przecie ci powiadam, wynoś się.

Sidor wyszedł z kancelarii.

— Co za niedźwiedź! — mruknął za nim główny kancelista, pokiwał głową i znów zabrał

się do liczydeł.

Nagle na ulicy i na dziedzińcu rozległy się krzyki: — Kuprian! Kuprian! Kuprianowi nie

dadzą rady! — w chwilę zaś potem wszedł do kancelarii człowiek niskiego wzrostu, o wyglądzie
suchotnika, nadzwyczaj długim nosie, wielkich nieruchomych oczach i postawie pełnej godności.
Ubrany był w wyszarzały, podarty surdut koloru adelaida, czyli, jak mówią u nas, odellojda, z
aksamitnym kołnierzem i drobnymi guziczkami. Niósł na ramionach wiązkę drzewa. Dokoła niego
tłoczyło się z pięciu ludzi dworskich, wszyscy krzyczeli: — Kuprian! Kuprianowi nie dadzą rady!
Palić w piecu Kuprianowi kazano, palić w piecu! — Ale człowieczek w surducie z aksamitnym
kołnierzem nie zwracał najmniejszej uwagi na niesforność swoich towarzyszy i twarz mu ani
drgnęła. Miarowymi krokami podszedł do pieca, zrzucił swój ciężar, wyprostował się, wyjął z
tylnej kieszeni tabakierkę, wytrzeszczył oczy i zaczął napychać sobie nos tartym nostrzykiem
zmieszanym z popiołem.

Przy wejściu hałaśliwej watahy tłuścioch zmarszczył brwi i podniósł się z krzesła; ale

przekonawszy się, o co chodzi, uśmiechnął się i tylko przykazał, żeby nie krzyczeli: w sąsiednim
pokoju, powiada, śpi myśliwy.

— Jaki myśliwy?

— Dziedzic!

background image

— Aha!

— A niech sobie krzyczą — odezwał się rozkładając ręce człowiek z aksamitnym

kołnierzem — co mnie to obchodzi, byleby mnie nie ruszali. Palić w piecu mi kazano...

— Palić w piecu! palić w piecu! — radośnie podchwyciła gromada.

— Jaśnie pani kazała — ciągnął dalej wzruszając ramionami. — Poczekajcie, jeszcze i wam

świnie paść każą. A przecie krawiec jestem, i to dobry krawiec: u najlepszych majstrów w Moskwie
się uczyłem, dla jenarałów szyłem... tego mi nikt nie odbierze. A wy czego się stawiacie?... co?
Darmozjady jesteście, pasibrzuchy, i tyle. Niech mnie zwolnią z poddań- stwa — ja z głodu nie
umrą; dajcie mi paszport, będę dobry czynsz płacił, państwo będą zadowoleni. A wy co? Zginiecie,
zginiecie jak muchy — i tyle.

— Toś zełgał — przerwał mu ospowaty, białorzęsy chłopak, w czerwonej chustce na szyi i z

podartymi łokciami — byłeś i na paszporcie, ale państwo ani kopiejki czynszu od ciebie nie
zobaczyli i na siebie grosza nie zarobiłeś: ledwoś nogi do domu przy wlókł, i od tej pory w jednym
kaftanie cięgiem chodzisz.

— A co było robić, Konstanty Narkizyczu? — bronił się Kuprian. — Zakochał się człowiek,

i przepadł, i zginął. Pożyj najpierw tyle co ja, Konstanty Narkizyczu, a wtedy dopiero mnie sądź!

— Miałeś się też w kim zakochać! toć to istna pokraka!

— Nie, tego już nie mów, Konstanty Narkizyczu.

— Komu będziesz wmawiał? Przecie ją widziałem, zeszłego roku w Moskwie, widziałem

na własne oczy.

— W zeszłym roku rzeczywiście trochę zbrzydła — przyznał Kuprian.

— Co tam, chłopcy — odezwał się pogardliwym i niedbałym tonem wysoki, szczupły

człowiek o twarzy usianej pryszczami, ufryzowany i napomadowany, prawdopodobnie lokaj —
niech nam Kuprian Afasnasjewicz swoją piosenkę zaśpiewa. No, dalejże, zaczynajcie, Kuprianie
Afanasjewiczu.

— Tak, tak — podchwycili inni. — A to Aleksandra! Kupriana podbechtał, nie ma co

mówić... Śpiewaj, Kuprian!... Zuch Aleksandra! (Służba dworska często mówiąc pieszczotliwie o
mężczyźnie używa końcówki żeńskiej.) Śpiewaj!

— Tu nie miejsce na śpiewy — odparł stanowczo Kuprian — tu kancelaria dworska.

— A ciebie co to obchodzi? Widać chcesz pisarzem zostać! — odpowiedział Konstanty

śmiejąc się gburowato. — Z pewnością!

— Od woli jaśnie pani wszystko zależy — zauważył biedak.

— Widzicie go, na co kroi, a to dopiero! ho, ho! Wszyscy się roześmieli, niektórzy nawet

zaczęli skakać. Najgłośniej śmiał się chłopiec może piętnastoletni, pewnie syn arystokraty wśród
służby dworskiej: ubrany był w kamizelkę ze złoconymi guzikami, halsztuk koloru fiołkowego;
brzuszek zdążył mu już wyrosnąć.

— Słuchaj no, Kuprian, przyznaj się — zaczął Mikołaj Jeremieicz z pewnością siebie, widać

ubawiony i rozczulony — czy to ci źle palić w piecu? Przecie to chyba całkiem lekka praca?

— Co tam, Mikołaju Jeremieiczu — odpowiedział Kuprian — jest pan teraz u nas głównym

kancelistą, racja, nikt temu nie przeczy, racja, a przecież i pan kiedyś był w niełasce i mieszkał pan
w chłopskiej chacie.

— Uważaj no, tylko się nie zapominaj — przerwał mu tłuścioch zaperzony — żartuję z

tobą, durniu, powinieneś, durniu, podziękować, że się tobą, durniem, interesuję.

— Tak mi się wyrwało, Mikołaju Jeremieiczu, przepraszam.

— Otóż to właśnie, wyrwało... Drzwi się otworzyły i wbiegł kozaczek.

— Mikołaju Jeremieiczu, jaśnie pani prosi.

— Kto jest u jaśnie pani? — zapytał kancelista kozaczka.

— Aksinia Nikitiszna i kupiec z Wieniewa.

— W tej chwili się stawię. A wy, chłopcy — ciągnął dalej przekonywającym głosem —

wynoście się lepiej stąd z tym nowo mianowanym palaczem: a nuż Niemiec wpadnie i potem
naskarży.

Tłuścioch poprawił włosy, kaszlnął w dłoń całą prawie zakrytą rękawem surduta, zapiął się

background image

na wszystkie guziki i poszedł do dziedziczki szeroko rozstawiając nogi. Po chwili i cała wataha
powlokła się za nim razem z Kuprianem. Pozostał tylko mój stary znajomy, dyżurny. Wziął się
widać do temperowania piór i zasnął. Kilka much korzystając ze sprzyjającej okazji oblepiło mu
usta. Komar siadł mu na czole, prawidłowo rozstawił nóżki i z wolna pogrążył swe żądło w jego
miękkie ciało. Znana nam już ruda głowa z bokobrodami wsunęła się przez drzwi, popatrzyła,
popatrzyła i weszła do kancelarii wraz ze swym niezbyt pięknym tułowiem.

— Fiediuszka! słuchaj no, Fiediuszka! wiecznie śpisz! — odezwała się głowa.

Dyżurny otworzył oczy i wstał z krzesła.

— Mikołaj Jeremieicz poszedł do pani dziedziczki?

— Poszedł do pani dziedziczki.

„Aha! — pomyślałem — to jest główny kasjer!" Główny kasjer zaczął chodzić po pokoju.

Zresztą skradał się raczej, niż chodził, i w ogóle podobny był do kota. Stary czarny frak, z bardzo
wąskimi połami wisiał mu na ramionach; jedną rękę trzymał na piersi, a drugą nieustannie chwytał
się za wysoki i ciasny włosiany halsztuk, przy czym kręcił nerwowo głową. Buty miał z kozłowej
skóry, nie skrzypiące, i stąpał bardzo cicho.

— Pytał się dziś o pana dziedzic z Jaguszkina — dodał dyżurny.

— Hm, pytał się? A cóż takiego mówił?

— Mówił powiada, że do Tiutiurewa wstąpi wieczorem i będzie na pana czekał. Muszę,

powiada, z Wasilijem Nikołaiczem o pewnej sprawie porozmawiać, a o jakiej sprawie — nie
mówił; już tam Wasilij Nikołaicz będzie wiedział.

— Hm — mruknął główny kasjer i podszedł do okna.

— Czy Mikołaj Jeremieicz jest w kancelarii? — rozległ się w sieni donośny głos i w progu

stanął człowiek wyraźnie podniecony, o rysach twarzy nieregularnych, lecz wyrazistych i śmiałych;
był wysoki i dość schludnie odziany.

— Nie ma go tu? — zapytał szybko rozejrzawszy się dokoła.

— Mikołaj Jeremieicz jest u pani dziedziczki — odpowiedział kasjer. — Mnie niech pan

powie, czego pan chce, Pawle Andrieiczu... Mnie pan może powiedzieć... Czego pan chce?

— Czego ja chcą? Pan chce wiedzieć, czego ja chcę? (Kasjer zrobił zbolałą minę i kiwnął

głową.) Chcę mu dać nauczkę, temu brzuchaczowi niegodziwemu, podłemu donosicielowi, już ja
mu dam za donosicielstwo!

Paweł rzucił się na krzesło.

— Co znowu, Pawle Andrieiczu! Niech się pan uspokoi... Jak panu nie wstyd? Niech pan

nie zapomina, o kim pan mówi, Pawle Andrieiczu! — wyjąkał kasjer.

— O kim? A co mnie obchodzi, że go awansowano na głównego kancelistę! Nie ma co

mówić, mieli też kogo awansować! To już można śmiało powiedzieć: puszczono kozła w kapustę!

— Dosyć, dosyć, Pawle Andrieiczu, dosyć! Niech pan da spokój... Co pan wygaduje?

— No, niech pan nie udaje, szczwany z pana lis!... Muszę się go doczekać — rzekł Paweł

gniewnie i uderzył pięścią w stół. — Ale otóż i on — dodał spojrzawszy w okno — o wilku mowa.
Witamy! (Wstał z krzesła.)

Mikołaj Jeremieicz wszedł do kancelarii. Twarz mu promieniała zdowoleniem, ale na widok

Pawła zmieszał się trochę.

— Witam, Mikołaju Jeremieiczu — zaczął Paweł znacząco, powoli idąc na jego spotkanie.

— Witam.

Główny kancelista nic nie odpowiedział. W drzwiach ukazała się twarz kupca.

— Czemuż to pan nie raczy mi odpowiedzieć? — ciągnął dalej Paweł. — Zresztą, nie, nie...

krzykiem i wymyślaniem nic się nie wygra. Niech pan mi lepiej powie po dobroci, Mikołaju
Jeremieiczu, za co mnie pan prześladuje? Za co mnie pan chce zgubie? No niechże pan powie,
niech pan powie.

— Nie miejsce tu, żeby się przed panem tłumaczyć — odpowiedział główny kancelista,

nieco rzony — i nie pora. Jedno mnie tylko dziwi, przyznam się: skąd panu przyszło do głowy, że
chcę pana zgubić? Przecie pan nie należy do mojej kancelarii.

— Jeszcze czego — odpowiedział Paweł — tego by tylko brakowało. Ale dlaczego pan

background image

udaje, Mikołaju Jeremieiczu? Przecie mnie pan rozumie?

— Nie, nie rozumiem.

— Rozumie pan.

— Jak Boga kocham, nie rozumiem.

Jeszcze się pan zaklina! A, skoro tak, niech pan powie, Boga się pan nie boi! Dlaczego

prześladuje pan biedną dziewczynę? Czego pan od niej chce?

— O kim pan mówi, Pawle Andrieiczu? — z udanym zdumieniem zapytał tłuścioch.

— Dobre sobie! niby to pan nie wie? Mówię o Tatianie. Bój się pan Boga — za co się pan

mści? Wstydziłby się pan: człowiek żonaty, dzieci pańskie mnie dorastają, a ja przecie... ja się chcę
żenić, uczciwie postępuję.

— A cóżem ja tu zawinił, Pawle Andrieiczu? Dziedziczka się panu żenić nie pozwala: jej to

jaśniepańska wola! A ja tu co?

— Pan co? Nie spiknął się pan z tą starą wiedźmą, klucznicą? Nie donosi pan? Niech pan

powie, czy nie wygaduje pan niestworzonych bajd o bezbronnej dziewczynie? Może to nie dzięki
panu z pralni ją do zmywania garnków przeznaczono? I biją dziewczynę, i w stare łachy ubierają
także dzięki panu!... Wstydziłby się pan, taki stary człowiek! Przecie tylko patrzeć, jak pana paraliż
tknie... Będzie trzeba odpowiadać przed Panem Bogiem!

— Niech pan urąga, Pawle Andrieiczu, niech pan urąga... Krócej tego jak dłużej!

Paweł zaczerwienił się gwałtownie.

— Co? Będziesz mi tu groził? — obruszył się. — Myślisz, że się ciebie boję? Nie, bracie,

nie na takiego trafiłeś! Czego mara się bać? Wszędzie zapracuję na siebie. Ale ty — co innego!
Tobie tylko tu żyć i donosić, i kraść...

— We łbie mu się całkiem przewróciło — przerwał mu kancelista, który zaczynał już tracić

cierpliwość — felczer, zwyczajny felczer, głupi doktorzyna, a słuchać go, tfu, jaka ważna osoba!

— Tak, felczer, a bez tego felczera łaskawy pan już by teraz na cmentarzu gnił... Diabli

mnie skusili, żeby go wyleczyć — dodał przez zęby.

— Tyś mnie wyleczył?... Tyś mnie chciał otruć, aloesem mnie poiłeś — podchwycił

kancelista.

— Cóż miałem robić, jak na ciebie oprócz aloesu nic podziałać nie mogło?

— Izba lekarska zabrania używania aloesu — ciągnął dalej Mikołaj — ja się jeszcze na

ciebie poskarżę... Chciałeś mnie uśmiercić, ot co! Ale Pan Bóg do tego nie dopuścił!

— Dosyć, panowie, dosyć! — próbował wtrącić się kasjer.

— Odczep się! — krzyknął kancelista. — Otruć mnie chciał! Rozumiesz, co to znaczy?

— Bardzo by mi to było potrzebne... Słuchaj, Mikołaju Jeremieiczu — zawołał Paweł z

rozpaczą — po raz ostatni cię proszę... dojadłeś mi, że już miarkę przebrałeś. Daj nam spokój,
rozumiesz? Inaczej, jak Boga kocham, to się dla jednego z nas źle skończy, powiadam ci.

Tłuścioch rozzłościł się na dobre.

— Nie boję się ciebie — krzyknął — słyszysz, młokosie! I z ojcem twoim sobie poradziłem,

rogów mu przytarłem — tak będzie i z tobą, pamiętaj!

— Nie przypominaj mi ojca, Mikołaju Jeremieiczu, nie przypominaj!

— Widzicie go —będzie mi tu rozkazywał!

— Powiadam ci, nie przypominaj!

— A ja ci powiadam, nie zapominaj się... Choć ci się zdaje, że taki jesteś dziedziczce

potrzebny, to jednak, jak będzie musiała wybierać między nami, nie utrzymasz się, kochasiu!
Nikomu nie wolno się buntować, pamiętaj! (Paweł drżał z wściekłości.) A tej dziewce, Tatianie,
dobrze tak... Poczekaj, niejedno ją jeszcze spotka!

Paweł rzucił się naprzód z podniesionymi rękami i kancelista ciężko runął na podłogę.

— W kajdany go zakuć, w kajdany — jęczał Mikołaj Jeremieicz.

Nie podejmuję się opisać końca tej sceny, i tak już boję się, czy nie obraziłem wrażliwych

uszu czytelnika.

Tego samego dnia wróciłem do domu. W tydzień potem dowiedziałem się, że pani

Łosniakow zatrzymała przy sobie i Pawła, i Mikołaja, dziewkę Tatianę zaś wysłała do odległej

background image

wioski: widać nie była jej potrzebna.

background image


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zapiski my┼Ťliwego (2) , Iwan Turgieniew
Iwan Turgieniew-Asia, Iwan Turgieniew, Asia
Zapiski-oprac, Iwan Turgieniew, Zapiski myśliwego
Ojcowie i dzieci-oprac, Iwan Turgieniew, Ojcowie i dzieci
IWAN TURGIENIEW
Iwan Turgieniew Wiosenne wody
Iwan Turgieniew Jermołaj i mlynarka
Iwan Turgieniew Lgow
Iwan Turgieniew Czertopchanow i Niedopiuskin
33 Iwan Turgieniew
Iwan Turgieniew Faust
Iwan Turgieniew Lebiediań
Iwan Turgieniew Punin i Baburin
Iwan Turgieniew Jednodworzec Owsianikow
Iwan Turgieniew Rudin
Iwan Turgieniew Turkoce!
Iwan Turgieniew Chor i Kalinycz
Iwan Turgieniew Bieżyńska łąka

więcej podobnych podstron