Iwan Turgieniew
PUNIN i BABURIN
Opowiadanie Piotra Pietrowicza B.
JESTEM teraz stary i chory i częściej niż o czymkolwiek rozmyślam o śmierci, z każdym
dniem coraz to bliższej; rzadko myślę o minionym, rzadko spoglądam w przeszłość oczyma mojej
duszy. Tylko niekiedy — zimą, gdy siedzę nieruchomo przed płonącym kominkiem, albo latem,
gdy powoli przechadzam się cienistą aleją — wspominam minione dni, wydarzenia, twarze, lecz
myśli moje nie zatrzymują się wówczas ani na dojrzałej porze mojego życia, ani na latach młodości;
przenoszą mnie one we wczesne dzieciństwo albo też w zaranie, lat chłopięcych. Podobnie i teraz:
widzę siebie na wsi, u mojej surowej i gniewnej babki, mam zaledwie dwanaście lat i w mojej
wyobraźni rysują się zwolna dwie istoty... Ale zacznę opowiadać wedle ładu i składu.
Spis treści
I (1830)
II (1837)
III (1849)
IV (1861)
I (1830)
Stary lokaj Filipycz wszedł, jak zwykle, na palcach, w halsztuku zawiązanym w kształcie
rozetki, z mocno zaciśniętymi — „żeby nie było czuć" — wargami, z siwiutkim czubkiem nad
samym środkiem czoła; wszedł, pokłonił się i na żelaznej tacy podał mojej babce wielki list z
pieczęcią. Babcia włożyła okulary, przeczytała list...
— Czy on tu jest?...
— Co wielmożna pani raczy? — nieśmiało zapytał Filipycz.
— Ty głupcze! Czy ten, który przywiózł list, jest tutaj?
— A tutaj, tutaj... Siedzi w kantorze. Bursztynowy różaniec babci zachrzęścił...
— Każ mu, żeby tu przyszedł... A ty, mospanie — zwróciła się do jnnie — siedź spokojnie.
I tak nie ruszałem się w swoim kąciku z przeznaczonego dla mnie taboretu.
Babcia trzymała mnie w żelaznej dyscyplinie.
Po pięciu minutach wszedł do pokoju człowiek może trzydziestopięcioletni, smagły brunet o
ospowatej twarzy z wystającymi kośćmi policzkowymi, z haczykowatym nosem i gęstymi brwiami,
spod których spokojnie i, smutnie spoglądały niewielkie szare oczy. Ani barwa tych oczu, ani ich
wyraz, nie odpowiadały orientalnemu układowi reszty twarzy. Człowiek ten był odziany w
skromny, długopoły surdut. Zatrzymał się na progu i złożył ukłon tylko ruchem głowy.
— Nazywasz się Baburin? — zapytała babcia i natychmiast dorzuciła, mówiąc do siebie: Il
a l'air dun armenien:
— Tak jest — odpowiedział głuchym i spokojnym głosem. Gdy babcia wypowiedziała
pierwsze słowo „nazywasz..." — brwi jego z lekka drgnęły. Czyżby się spodziewał, że babcia
będzie mu „panować", że zwróci się do niego przez „pan"?
— Jesteś Rosjanin? Prawosławny?
— Tak jest.
Babcia zdjęła okulary i obrzuciła Baburina badawczym spojrzeniem od stóp do głów.
Baburin nie spuścił oczu i tylko założył ręce do tyłu. Właściwie najbardziej zajmowała mnie jego
broda: była gładko wygolona, ale tak niebieskich policzków i podbródka nie widziałem jak żyję!
— Jakub Pietrowicz — zaczęła babcia — poleca cię w swoim liście jako człowieka
„trzeźwego" i pracowitego, ale dlaczego właściwie odszedłeś z jego domu?
— Im, wielmożna pani, potrzeba w gospodarstwie ludzi zupełnie innego pokroju.
— Innego... pokroju? Jakoś tego nie rozumiem. — Różaniec babci znowu zachrzęścił...
Jakub Pietrowicz pisze mi że masz dwa dziwactwa. Cóż to za dziwactwa?
Baburin leciutko wzruszył ramionami.
— Skądże mogę wiedzieć, co raczyli nazwać dziwactwami? Może na przykład to, że ja...
nie dopuszczam kar cielesnych?
Babcia zdziwiła się.
— Czyżby Jakub Pietrowicz chciał cię karać?
Smagła twarz Baburina poczerwieniała aż po korzonki włosów.
— Źle wielmożna pani raczyła mnie zrozumieć. Trzymam się zasady, by nie używać kar
cielesnych... w stosunku do chłopów.
Babcia zdziwiła się jeszcze bardziej niż przedtem, nawet uniosła nieco dłonie.
— A! — rzekła wreszcie i przechyliwszy nieco głowę raz jeszcze uważnie przyjrzała się
Baburinowi. — Taką masz zasadę? No, to zupełnie dla mnie obojętne, nie biorę cię jako ekonoma,
lecz jako urzędnika kantoru, jako pisarza. Czy masz wyraźny charakter pisma?
— Piszę dobrze, bez błędów ortograficznych.
— To dla mnie też obojętne. Najważniejsze — żeby było wyraźnie — i bez tych
wymyślnych nowych liter z zawijasami, których nie lubię. A jakież twoje drugie dziwactwo?
Baburin przestąpił z nogi na nogę, kaszlnął...
— Może... pan dziedzic raczył napomknąć, że nie jestem sam?
— Masz żonę?
— Nie, nie... ale... Babcia zmarszczyła brwi.
— Jest ze mną pewna osoba... płci męskiej... przyjaciel, człowiek ubogi, z którym się nie
rozstaję... już prawie dziesiąty rok.
— Czy to twój krewny?
— Nie, nie krewny, przyjaciel. Żadnych trudności gospodarstwu nie przysporzy —
pośpiesznie dodał Baburin, jakby uprzedzając wszelki protest. — Żyje na moim utrzymaniu,
mieszka w tym samym co i ja pokoju. Raczej może przynieść pożytek, bo czytać i pisać potrafi, nie
chwaląc się, doskonale, a moralności jest wzorowej.
Babcia wysłuchała Baburina zagryzając wargi i mrużąc oczy,
— I on żyje na twoim utrzymaniu?
— Tak jest, na moim.
— Utrzymujesz go z litości?
— Ze sprawiedliwości... ponieważ obowiązkiem człowieka biednego jest pomagać
człowiekowi biednemu!
— Ach tak! Słyszę to po raz pierwszy. Dotychczas sądziłam, że to raczej obowiązek ludzi
bogatych.
— Ośmielę się zauważyć, że dla bogatych to zajęcie... a dla nas...
— No, dość, dość, już dobrze — przerwała babcia i po chwili namysłu rzekła przez nos, co
zawsze było złą oznaką.
— A w jakim wieku jest ten twój lokator?
— W moim wieku.
— W twoim? Myślałam, że to twój wychowanek.
— Nie, wielmożna pani, to mój przyjaciel — a przy tym...
— Dosyć — powtórnie przerwała mu babcia. — Jesteś więc filantropem. Jakub Pietrowicz
miał słuszność: jak na człowieka twojego stanu to wielkie dziwactwo. A teraz przejdźmy lepiej do
rzeczy. Wytłumaczę ci, na czym będą polegały twoje obowiązki. No i jeszcze co do
wynagrodzenia...— Que faites - vous ici? — dodała nagle, zwracając ku mnie swoją wysuszoną,
żółtą twarz. — Allez etudier votre devoir de mythologie.
Zerwałem się z taboretu, podszedłem do babci, by ucałować jej rękę, i wyszedłem — nie po
to, by uczyć się mitologii, lecz prosto do ogrodu.
Ogród babcinej posiadłości był bardzo stary i rozległy, z jednej strony zamknięty sztucznym
stawem, w którym nie tylko żyły karasie i piskorze, ale także trafiały się wspaniałe, dziś prawie już
nigdzie nie spotykane ślizy. W górnej części stawu rosła gęsta wierzbina; dalej po obu stokach
ciągnęły się zarośla leszczyny, bzu, wiciokrzewu, tarniny, poprzerastane niżej wrzosami i
lubczykiem. Tylko gdzieniegdzie między krzewami widniały maleńkie polanki pokryte
szmaragdowo-zieloną, jedwabistą, delikatną trawą, wśród której pnąc się zabawnie swoimi
różowymi, liliowymi i płowymi kapelusikami, sterczały niskie surojadki i jasnymi plamami płonęły
złote kulki kurzyślepów. Tu wiosną śpiewały słowiki, gwizdały drozdy, kukały kukułki, tutaj też w
letnie skwary panował chłód; lubiłem zapuszczać się w tę gęstwinę i haszcze, gdzie miałem swoje
ulubione, sekretne zakątki, znane — tak sobie przynajmniej wyobrażałem — tylko mnie!
Wyszedłszy z gabinetu babuni ruszyłem wprost ku jednemu z tych zakątków, zwanemu przeze
mnie „Szwajcarią". Ale jakież było moje zdumienie, gdy nie dotarłszy do „Szwajcarii" ujrzałem
przez gęste sploty na poły uschłych prętów i zielonych gałęzi, że oprócz mnie ktoś jeszcze odkrył
ten zakątek. Jakaś niezmiernie wysoka postać w żółtawym, bajowym kitlu i wysokiej, skórzanej
czapce stała w tym najbardziej ulubionym przeze mnie miejscu! Podkradłem się bliżej i przyjrzałem
się zupełnie nieznajomej mi twarzy — była również niezmiernie długa, bezbroda, o miękkich
rysach; oczka były niewielkie, nieco zaczerwienione, nos prześmieszny — wyciągnięty jak strąk,
zupełnie jak gdyby zwisał nad obrzmiałymi, maleńkimi wargami, A te maleńkie wargi, z rzadka
drgając i zaokrąglając się, wydawały cienki gwizd, gdy tymczasem długie palce kościstych rąk,
ustawione naprzeciw siebie na wysokości piersi, szybko, zwinnie poruszały się ruchem obrotowym.
Co pewien czas ruch rąk zamierał, wargi przestawały drgać i pogwizdywać, głowa pochylała się ku
przodowi, jak gdyby nasłuchując. Przysunąłem się jeszcze bliżej, przyjrzałem się jeszcze
dokładniej... Nieznajomy trzymał w obu rękach niewielkie płaskie talerzyki, z gatunku tych, jakimi
naśladuje się głos kanarka zmuszając go do śpiewu. Gałązka trzasnęła mi pod nogą, nieznajomy
drgnął, wytężył swój wzrok krótkowidza wpatrując się w gęstwinę i już zaczął się cofać... ale
natknął się na drzewa, wydał okrzyk i stanął.
Wyszedłem na polankę. Nieznajomy uśmiechnął się do mnie.
— Dzień dobry — rzekłem.
— Dzień dobry, paniczu.
Nie spodobało mi się, że mnie nazwał paniczem. Cóż za poufałość!
— Co pan tu robi? — spytałem surowo.
— A widzi panicz — odpowiedział, nie przestając się uśmiechać — ptaszki wabię, żeby
śpiewały. — Pokazał mi swoje talerzyki. — Zięby wspaniale odpowiadają. Panicz ze względu na
młody wiek winien z pewnością rozkoszować się śpiewem tych pierzastych stworzeń! Niechże
panicz raczy posłuchać: zacznę je wabić, a one natychmiast powtórzą — jak to miło!
Zaczął pocierać swoje talerzyki. I rzeczywiście: na pobliskiej jarzębinie odezwała się
zięba. Nieznajomy zaśmiał się bezdźwięcznie i mrugnął do mnie. Ten śmiech i to mruganie —
każdy ruch nieznajomego, jego sepleniący, słaby głos, krzywe w kolanach nogi, chuderlawe ręce,
nawet jego skórzana czapka, jego długi kitel — wszystko tchnęło dobrodusznością, czymś
niewinnym i zabawnym.
— Czy pan dawno tu przyjechał? — zapytałem.
— A dziś.
— Pan nie jest chyba tym, o kim...
—...Pan Baburin mówił z dziedziczką? Ten sam, ten sam.
— Pański przyjaciel nazywa się Baburin, a pan?
— Nazywam się Punin. Moje nazwisko Punin, Punin. On Baburin, a ja Punin. — Znowu
potarł talerzyki. — Słyszy panicz, zięba... Aż się zanosi śpiewem! — Ten „dziwak" raptem
strasznie mi się spodobał. Jak prawie wszyscy chłopcy, byłem w obecności obcych albo
onieśmielony, albo też przesadnie dumny, z nim natomiast czułem się tak, jakbym go znał od lat.
— Niech pan pójdzie ze mną — powiedziałem — znam zakątek dużo piękniejszy, stoi tam
ławeczka, będziemy mogli usiąść; widać stamtąd groblę.
— Jak panicz sobie życzy, dobrze, pójdziemy — odparł z miejsca mój nowy przyjaciel.
Puściłem go przodem. Idąc przewalał się z boku na bok, powłóczył nogami i odrzucał głowę
wstecz.
Zauważyłem, że na jego kitlu z tyłu, pod kołnierzem zwisa niewielki frędzelek.
— Cóż to takiego wisi na pańskim kitlu? — zapytałem.
— Gdzie? — odparł i dotknął ręką kołnierza. — Ach! Ten frędzelek? A niech tam!
Widocznie przyszyty dla ozdoby. Nie przeszkadza mi.
Stanęliśmy przed ławką, usiadłem. Punin usadowił się obok mnie.
— Pięknie tu! — rzekł i westchnął głęboko — Och, jak ślicznie! Wspaniały jest ten ogród!
Och, och, och!
Przyjrzałem mu się z boku.
— Jaką ma pan czapkę! — wykrzyknąłem mimo woli. — Niech mi pan ją pokaże!
— Ależ proszę, paniczu, proszę — zdjął czapkę; wyciągałem już dłoń, ale podniosłem oczy
i wybuchnąłem śmiechem. Punin był zupełnie łysy, na jego spiczastej czaszce, pokrytej gładką,
białą skórą, nie widniał ani jeden włosek. Przesunął po niej dłonią i również się roześmiał. Kiedy
śmiał się, wyglądało to tak, jakby się zachłystywał: otwierał szeroko usta, zamykał oczy, a po
całym czole — od góry do dołu — przebiegały zmarszczki, trzema rzędami, niby fale.
— A co? — rzekł wreszcie — istne jajko, prawda?
— Istne jajko! — podchwyciłem z zachwytem. — I od dawna pan taki łysy?
— Od dawna, a jakie miałem włosy! Złote runo, podobne do tego, po które Argonauci
płynęli przez morskie odmęty.
Chociaż miałem tylko dwanaście lat, jednak dzięki moim studiom mitologicznym
wiedziałem, kim byli Argonauci; tym bardziej zdziwiło mnie to słowo w ustach.człowieka
odzianego prawie w łachmany.
— Pan chyba uczył się mitologii? — zapytałem, wywracając spodem do góry czapkę, która,
jak się okazało, była na wacie, z futrzanym, wyleniałym obramowaniem i tekturowym,
nadłamanym daszkiem.
— Studiowałem i ten przedmiot, mój miły paniczku; w moim życiu dość było wszystkiego!
A teraz proszę mi zwrócić to nakrycie, nim bowiem osłaniam nagość głowy mojej.
Nacisnął czapkę i marszcząc swoje bezbarwne brwi zapytał mnie, kim właściwie jestem i
kim są moi rodzice.
— Jestem wnukiem tutejszej dziedziczki — odpowiedziałem. — Ma tylko mnie. Papa i
mama umarli.
Punin przeżegnał się.
— Wieczne im odpoczywanie. A więc sierota, no i spadkobierca. Od razu widać krew
szlachecką, w oczach bije, w żyłach tętni —. pokazał palcami, jak krew tętni. — No, a czy
wielmożny panicz nie wie, czy mój przyjaciel załatwił sprawę z babunią, czy otrzymał to miejsce,
które mu obiecano?
— Tego nie wiem. Punin chrząknął.
— Ach, gdyby tak tu osiąść! Choćby na pewien czas! Bo to człowiek włóczy się i włóczy po
świecie, dachu nad głową nie ma, niepokoje żywota trapią go nieustannie, dusza pokoju zaznać nie
może.
— Niech pan powie — przerwałem mu — pan jest pewnie duchownego stanu?
Punin zwrócił się ku mnie twarzą i przymrużył oczy.
— A jakaż tego pytania przyczyna, pacholę moje miłe?
— Bo tak pan mówi, jak... jak w cerkwi.
— Dlatego że używam słowiańskich zwrotów? Ale to nie powinno panicza dziwić!
Oczywiście w zwykłej rozmowie podobne zwroty nie zawsze są na miejscu, ale gdy tylko wznieść
się duchem, wtedy styl również staje się uroczysty. Czyżby nauczyciel, który wykłada literaturę
rosyjską — chyba panicz jej się uczy? — nic o tym nie wspominał?
— Nie, nie wspominał — odparłem. — Kiedy mieszkamy na wsi, nie mam nauczyciela. W
Moskwie mam ich wielu.
— A długo panicz raczy jeszcze przebywać na wsi?
— Ze dwa miesiące, nie dłużej, babcia mówi, że wieś mnie psuje. Tutaj ze mną jest
guwernantka.
— Francuzka?
— Francuzka.
Punin podrapał się za uchem. — Czyli, że mamzel?
— Tak, nazywa się mademoiselle Fricpiet. — Nagle wydało mi się czymś wstydliwym, że
ja, dwunastoletni chłopiec, mam nie guwernera, lecz guwernantkę, niby dziewczynka! — Ale ja się
jej nie słucham — dodałem niedbale. — Co mi tam!
Punin pokręcił głową.
— Och; szlachcice, szlachcice, tylko by wam za granicę! Od rosyjskiego oderwaliście się,
ku cudzemu przechyliliście się, do cudzoziemców zwróciliście się...
— Cóż to? Pan mówi wierszami? — zapytałem.
— A jak paniczowi się zdaje? Mogę tak mówić zawsze, jak długo chcę, to mój dar
przyrodzony.
Ale w tej samej chwili rozległ się w ogrodzie za nami głośny, ostry gwizd. Mój rozmówca
szybko wstał z ławki.
— Proszę mi wybaczyć, paniczu, to mój przyjaciel mnie wzywa, szuka mnie... Ciekawe, co
mi powie? Niech panicz daruje...
Dał nura w krzaki i znikł, a ja posiedziałem jeszcze kilka chwil na ławeczce. Odczuwałem
zdziwienie i jakieś inne, dość przyjemne uczucie... nigdy jeszcze nie spotkałem się i nie mówiłem z
takim człowiekiem. Zwolna ogarnęło mnie rozmarzenie... ale przypomniałem sobie mitologię i
powlokłem się do domu.
W domu dowiedziałem się, że babcia doszła do ładu z Baburinem; wydzielono mu niewielki
pokoik w czworakach. Natychmiast się tam wprowadził wraz ze swoim przyjacielem.
Następnego ranka, zjadłszy śniadanie i nie prosząc mademoiselle Friquet o pozwolenie,
udałem się do czworaków. Miałem ochotę znowu trochę pogawędzić ze spotkanym poprzedniego
dnia dziwakiem. Nie zastukawszy do drzwi — nie było to nawet u nas w obyczaju — wszedłem
prosto do pokoju. Zastałem w nim nie tego, kogo szukałem — nie Punina, lecz jego opiekuna,
filantropa Baburina. Stał w oknie bez surduta, na szeroko rozstawionych nogach, i starannie
wycierał głowę i kark długim ręcznikiem.
— Czego pan sobie życzy? — rzekł nie opuszczając rąk i marszcząc brwi.
— Punin w domu? — zapytałem w sposób jak najbardziej nonszalancki, nie zdejmując
czapki.
— Pana Punina w tej chwili na pewno nie ma w domu — odparł powoli Baburin — ale
pozwól, że zwrócę ci uwagę, młodzieńcze: czy to przyzwoicie tak bez pytania wchodzić do cudzego
pokoju?
Ja! młodzieniec!... jak on śmie!... Gniew zakipiał we mnie.
— Pan chyba mnie nie zna — rzekłem już nie tonem nonszalancji, lecz pychy — jestem
wnukiem dziedziczki.
— To dla mnie obojętne — odpowiedział Baburin, znów biorąc ręcznik. — Nawet wnuk
dziedziczki nie ma prawa wchodzić do cudzego pokoju.
— Do cudzego pokoju? Co też pan mówi? Ja tu wszędzie jestem u siebie.
— O. nie, przepraszam, tutaj ja jestem u siebie, dlatego że ten pokój został mi wyznaczony
według umowy — za moją pracę.
— Proszę mnie nie pouczać — przerwałem mu — wiem lepiej od pana, że...
— Trzeba pana pouczać — przerwał mi z kolei Baburin — dlatego, że jest pan jeszcze
młody... Znam swoje obowiązki, ale prawa swoje znam również bardzo dobrze i jeśli nie przestanie
pan mówić ze mną takim tonem, to będę zmuszony poprosić, żeby pan stąd wyszedł...
Nie wiadomo, jakby się skończyła nasza kłótnia, gdyby właśnie w tej chwili, powłócząc
nogami i kołysząc się, nie wszedł Punin. Zapewne domyślił się z wyrazu naszych twarzy, że zaszło
między nami coś przykrego — i od razu zwrócił się ku mnie wyrażając swoją najserdeczniejszą
radość.
— Ach, to panicz! — wykrzyknął, bezładnie machając rękami i zanosząc się swoim
bezdźwięcznym śmiechem — drogi, kochany paniczu, przyszedłeś mnie odwiedzić! Jak to miło!
(Cóż to — pomyślałem — czyżby zaczął mówić mi „ty"?) No, chodźmy, chodźmy do ogrodu.
Znalazłem tam coś takiego... Ale chodźmy! Co tu siedzieć w dusznym pokoju!
Ruszyłem za nim, ale stojąc już w progu uznałem za stosowne odwrócić się i rzucić
Baburinowi wyzywające spojrzenie. Znaczyło to: patrz, ja się ciebie nie boję!
Baburin odpowiedział mi w ten sam sposób i nawet głośno dmuchnął w ręcznik po to, by mi
dać do zrozumienia, jak bardzo mną pogardza!
— Cóż to za ordynus ten pański przyjaciel — powiedziałem do Punina, gdy tylko zamknęły
się za mną drzwi.
Punin niemal z przestrachem zwrócił ku mnie swoją pulchną twarz.
— O kim panicz to mówi? — zapytał, wytrzeszczające oczy.
— No, oczywiście, że o nim — jak pan go nazywa?... no... o tym... Baburinie.
— O Paramonie Siemionowiczu?
— No tak... o tym... czarnym.
— Ej... Ej... Ej;.. — z łagodnym wyrzutem rzekł Punin,— Jak to można tak mówić?
Paniczu, paniczu! Paramon Siemionowicz to godny człowiek, człowiek niezwykle surowych zasad,
człowiek niezwykły! Oczywiście — siebie obrażać nie pozwoli, bo zna swoją wartość. Wielkiej to
wiedzy człowiek — i nie takie powinien zajmować stanowisko. Z nim, miły paniczu, trzeba się
obchodzić uprzejmiutko, to przecież jest... — tu Punin pochylił się nad samym moim uchem —
republikanin!
Wlepiłem wzrok w Punina. Tego zupełnie się nie spodziewałem. Z podręcznika Kajdanowa
i z innych dzieł historycznych wyczytałem, że niegdyś w starożytności istnieli republikanie,
Rzymianie i Grecy — nawet nie wiadomo dlaczego wyobrażałem sobie ich wszystkich w hełmach,
z okrągłymi tarczami w dłoniach i z obnażonymi potężnymi nogami, ale żeby w rzeczywistości ci,
w naszych czasach, zwłaszcza w Rosji, w...ej guberni mogli się znajdować republikanie — to
obalało wszelkie moje wyobrażenia, wprowadzało w nie najzupełniejszy chaos!
— Tak, mój złociutki, tak, Paramon Siemionowicz jest republikaninem — powtórzył Punin
— na przyszłość będzie panicz wiedział, jak się wyrażać o takim człowieku! A teraz chodźmy do
ogrodu. Niech panicz sobie wyobrazi, co ja tam znalazłem! Kukułcze jajko w gnieździe piegży!
Istne dziwy!
Poszedłem do ogrodu wraz z Puninem, ale w myślach powtarzałem nieustannie:
„Republikanin! Re... pu... bli... ka...nin!"
— No, tak, oczywiście — zdecydowałem wreszcie — ma taką niebieską brodę!
Mój stosunek do obu tych osób — do Punina i do Baburin — ostatecznie ustalił się od tego
właśnie dnia. Baburin Wzbudził we mnie uczucia wrogie, do których jednakże niebawem dołączyło
się coś w rodzaju szacunku. A bałem się go! Ten lęk nie minął nawet wtedy, gdy w jego obejściu ze
mną zanikła poprzednia ostra surowość. O tym, że nie bałem się
Punina, nie warto nawet wspominać; nawet go nie szanowałem; uważałem — mówiąc bez
ogródek — za błazna, ale polubiłem go serdecznie. Spędzać całe godziny w jego towarzystwie,
przebywać z nim sam na sam, słuchać jego opowiadań — wszystko to stało się dla mnie prawdziwą
rozkoszą. Babci bardzo nie podobała się ta intimite z człowiekiem pochodzenia „prostego", du
commun, ale ja, gdy tylko udało mi się wymknąć, natychmiast biegłem do mojego zabawnego,
drogiego, dziwnego przyjaciela. Nasze spotkania stały się częste, zwłaszcza gdy odeszła
mademoiselle Friguet; babcia za karę odesłała ją z powrotem do Moskwy, ponieważ mademoiselle
przyszło na myśl, by poskarżyć się pewnemu sztabskapitanowi, który zatrzymał się u nas
przejazdem, na nudę panującą w naszym domu. Punin ze swej strony również nie uważał długich
rozmów z dwunastoletnim chłopcem za coś przykrego, przeciwnie — sam jakby ich szukał. Ile
nasłuchałem się jego opowiadań siedząc z nim w wonnym cieniu drzew, na suchej, gładkiej trawie,
pod strzechą srebrzystych piasku obsuwającego się brzegu, z którego sterczały wężlaste korzenie
dziwacznie splecione niby wielkie, czarne żyły, niby węże, niby zjawy z podziemnego królestwa!
Punin dokładnie opowiedział mi swoje życie, wszystkie swoje szczęśliwe i nieszczęśliwe koleje, z
którymi zawsze tak szczerze współczułem! Jego ojciec był diakonem — „niezwykły człowiek, ale
gdy sobie podchmielił, był srogi bez opamiętania". Punin kształcił się w seminarium, ale nie
wytrzymawszy „wnyków" i nie czując w sobie powołania do stanu duchownego stał się
człowiekiem świeckim (wskutek czego przeszedł wszelkiego rodzaju doświadczenia) i na koniec
został włóczęgą. „I gdybym nie spotkał mojego dobroczyńcy, Paramona Siemionowicza —-
dodawał zazwyczaj Punin (inaczej nigdy nie tytułował Baburina) — to ugrzązłbym w bagnie
nieszczęść, rozpusty i wad". Punin lubił górnolotne wyrażenia i miał silne skłonności nie tyle do
kłamstwa, co do przesady i opowiadania rzeczy, zmyślonych; wszystko go dziwiło, wszystko
zachwycało... I ja, naśladując go, również zacząłem wpadać w egzaltację i przesadzać. „Cóż to?
Czy cię zły duch opętał? Przeżegnaj się!" — mawiała do mnie stara niania. Opowiadania Punina
zajmowały mnie niezwykle, ale może nawet bardziej niż słuchać opowiadań lubiłem, gdy Punin
czytał na głos. Nie można po prostu opisać tego, co odczuwałem, gdy znalazłszy odpowiednią
chwilę Punin niby pustelnik z bajki lub dobry duch zjawiał się nagle przede mną z grubą księgą pod
pachą i ukradkiem kiwając długim, zakrzywionym palcem i tajemniczo mrugając oczyma
wskazywał ruchem głowy, brwi, ramion i całego ciała na ogrodową gęstwinę, gdzie nikt nie był w
stanie do nas dotrzeć i gdzie nie można było nas odszukać! Wreszcie udawało się nam odejść
niepostrzeżenie, wreszcie docieraliśmy szczęśliwie do jednego z naszych ukrytych zakątków,
wreszcie sadowiliśmy się obok siebie, już i książka rozchylała się powoli, wydając ostry,
niezrozumiale wówczas dla mnie przyjemny zapach starości i pleśni! Z jakim drżeniem serca, z
jakim niepokojem niemego oczekiwania patrzę na twarz, na wargi Punina — na te wargi, z których
łada chwila popłynie mowa pełna słodyczy! Wreszcie rozlegają się pierwsze słowa lektury!
Wszystko wokół znika... nie, nie znika, lecz staje się dalekie, zasnuwa się mgiełką, pozostawiając
tylko po sobie wrażenie czegoś przyjaznego i opiekuńczego! Te drzewa, te zielone liście, te
wysokie trawy zasłaniają, skrywają nas przed całym światem, nikt nie wie, gdzie jesteśmy, co
robimy — a z nami jest poezja, przenika nas, upaja, w nas dzieje się jakaś ważna, wielka,
tajemnicza sprawa... Punin trzymał się głównie dźwięcznych, patetycznych wierszy; za nie gotów
był oddać duszę! Nie czytał, lecz wykrzykiwał je triumfalnie, zachłystywał się nimi, jak pijany, jak
oszalały, jak Pitia! I jeszcze miał jeden zwyczaj — najpierw buczał sobie wiersz cicho, półgłosem,
jakby mamrocząc... Nazywał to czytaniem „na brudno", potem już.
głodno deklamował ten sam wiersz „na czysto" — i nagle zrywał się, wznosił ręce ku górze
na poły modlitewnym, na poły rozkazującym gestem... W ten sposób przeczytaliśmy nie tylko
Łomonosowa, Sumarokowa i Kantemira (im wiersze były starsze, tym bardziej odpowiadały
smakowi Punina), ale także „Rossjadę" Cheraskowa! I mówiąc prawdę, to ona, właśnie „Rossjada",
szczególnie mnie zachwyciła. W tym poemacie między innymi występuje pewna dzielna Tatarka,
olbrzymka-bohaterka, teraz zapomniałem już nawet jej imienia, a wtedy na sam jego dźwięk chłód
przenikał moje ręce i nogi. „Tak — mawiał niekiedy Punin, znacząco kiwając głową — Cheraskow,
ten wytchnąć nie pozwala! Czasem taki ci wierszyk pokaże, że po prostu dech zapiera... Trzymaj
się! Chcesz go doścignąć — a ten już, o, gdzie! i trąbi, i trąbi, niczym jerychońska trąba! Za to też i
nazwisko mu dano! Jedno tylko słowo: Cherraskow!" Łomonosowa Punin ganił za zbyt prosty i
swobodny styl, a do Dierżawina odnosił się niemal wrogo mówiąc, że to raczej dworak niż poeta.
W naszym domu nie tylko nie interesowano się literaturą ani poezją, ale uważano nawet wiersze,
zwłaszcza zaś wiersze rosyjskie, za coś nieprzyzwoitego i banalnego; babcia nie nazywała ich
nawet wierszami, lecz „cantami"; każdy autor „cantów" był w jej mniemaniu albo zatraconym
pijanicą, albo zupełnym głupcem. Wychowany na tego rodzaju pojęciach, powinienem był albo z
obrzydzeniem odwrócić się od Punina — który w dodatku był niechlujny i niezgrabny, co także
godziło w moje pańskie przyzwyczajenia — albo też, oczarowany i pokonany przez niego,
powinienem był go naśladować, zarazić się jego opętańczą miłością do wierszy... Tak też się stało.
Zacząłem również czytać wiersze albo, jak wyrażała się babcia, „canta"... a nawet sam
spróbowałem coś stworzyć: był to mianowicie opis katarynki, z którego pamiętam takie dwie
linijki:
Już się kręci gruba oś.
Coś tam szczęka, piszczy coś...
Punin pochwalił w tym opisie pewnego rodzaju naśladowanie dźwięków, ale sam przedmiot
opisu osądził jako niski i niegodny, by go opiewała lira.
Niestety! Te wszystkie usiłowania, niepokoje, zachwyty, nasze samotne lektury, nasze
wspólne życie, nasza poezja — wszystko skończyło się w jednej chwili. Jak grom z jasnego nieba
spadło na nas nagle nieszczęście. Babcia we wszystkim lubiła czystość i porządek, niczym
ówcześni pedantyczni generałowie; w czystości i w porządku winien był również być utrzymywany
nasz ogród. W tym celu co pewien czas do ogrodu „napędzano" nie podlegających pańszczyźnie
chłopów, którzy żyli bez rodzin, oraz dworskich wypadłych z łaski pańskiej lub też będących bez
funkcji — i kazano im czyścić ścieżki, plewić grządki, przesiewać i spulchniać ziemię na klombach
itp. I oto pewnego razu, właśnie gdy ów „spęd" osiągnął swój punkt szczytowy, babcia wybrała się
do ogrodu i wzięła mnie z sobą.. Wszędzie, między drzewami, na polankach migały białe,
czerwone, szare koszule, wszędzie było słychać zgrzyt łopat i głuchy stuk grudek ziemi padającej
na ukośnie ustawione sita. Mijając pracujących babcia swoim orlim wzrokiem zauważyła
natychmiast, że jeden z nich pracował mniej gorliwie od pozostałych i pokłonił się jakby z
ociąganiem. Był to jeszcze młodziutki chłopak z twarzą pijaka i z zapadniętymi, matowymi
oczyma. Nankinowy kaftan cały w dziurach i w łatach ledwie się trzymał na jego wąskich
ramionach.
— Kto to? — spytała babcia Filipycza, który postępował za nią na palcach.
— Wielmożna pani... raczy...o kogo? — mamrotał Filipycz.
— O, ty głupcze! O tego pytam, co wilkiem na mnie spojrzał! O, stoi, nie pracuje.
— Ten! Tak... E... e... to Jermił, nieboszczyka Pawła Afanasjewa synek.
Ów Paweł Afanasjew był przed dziesięciu laty majordo-musem u babci i cieszył się jej
szczególną życzliwością, ale popadłszy nagle w niełaskę stał się tak samo nagle pastuchem; na tym
stanowisku zresztą się nie utrzymał, stoczył się niżej, aż wreszcie mając pud mąki na miesiąc umarł
sparaliżowany w odległej wsi, w kurnej chacie, pozostawiając rodzinę w skrajnej nędzy.
— Aha! — rzekła babcia — widać jabłko niedaleko pada od jabłoni. No, cóż, trzeba będzie
i w jego sprawie coś postanowić. Mnie takich, co patrzą spode łba, nie trzeba.
Babcia wróciła do domu i wydała zarządzenie. W trzy godziny później przyprowadzono pod
okno jej gabinetu całkowicie „wyekwipowanego" Jermiła. Nieszczęsny chłopiec został wysłany na
osiedlenie; za parkanem, o kilka kroków od niego, stał chłopski wózek naładowany jego nędzną
chudobą. Takie były wtedy czasy! Jermił stał bez czapki, ze zwieszoną głową, bosy, z zarzuconymi
na plecy, sznurkiem związanymi butami. Jego twarz zwrócona w stronę pańskiego dworu nie
wyrażała ani rozpaczy, ani smutku, ani nawet zdumienia. Tępy uśmiech zastygł na bezbarwnych
wargach, oczy suche i nieruchome spoglądały uparcie w ziemię. Służący zameldował, że Jermił stoi
pod oknem. Babcia wstała z sofy, szeleszcząc cichutko jedwabną suknią podeszła do okna gabinetu
i przyłożywszy do oczu podwójne złote lorgnon popatrzyła na nowego zesłańca. W gabinecie
oprócz niej były cztery osoby: ochmistrz, Baburin, dyżurny hajduczek i ja. Babcia skinęła głową.
— Wielmożna pani — rozległ się nagle ochrypły, prawie zduszony głos. Obejrzałem się.
Twarz Baburina poczerwieniała... poczerwieniała tak, że stała się ciemna. Pod ściągniętymi
brwiami zjawiły się malutkie, jasne, ostre punkciki... Nie było wątpliwości: to on, to Baburin rzekł:
„Wielmożna pani".
Babcia również się obejrzała i przesunęła swoje lorgnon z Jermiła na Baburina.
— Kto tu...mówi? — wyrzekła powoli... stłumionym głosem. Baburin postąpił nieco do
przodu.
— Wielmożna pani — zaczął — to ja... zdecydowałem się...
Sądziłem... Ośmielam się oświadczyć, że pani nie powinna postępować tak... jak pani teraz
raczyła postąpić...
— To znaczy? — rzekła babcia tym samym tonem i nie opuszczając lorgnon.
— Mam zaszczyt... — ciągnął Baburin wyraźnie, choć z widocznym wysiłkiem
wymawiając każde słowo —...wypowiadam się w sprawie tego chłopca, który został zesłany na
osiedlenie... bez jakiejkolwiek winy z jego strony! Ośmielę się oświadczyć, że takie postanowienia
wywołują jedynie niezadowolenie... i inne złe — niech Bóg zachowa — skutki i są po prostu
nadużyciem nadanej ziemiaństwu władzy.
— Gdzieś ty się uczył? — zapytała babcia po chwili milczenia i opuściła lorgnon.
Baburin zdumiał się.
— O co pani raczy pytać?
— Pytam się ciebie, gdzieś się uczył. Takich mądrych używasz słów...
— Ja... moje wykształcenie... — zaczął Baburin. Babcia pogardliwie wzruszyła ramionami.
— A więc —
przerwała mu — tobie moje zarządzenia się nie podobają. To zupełnie dla mnie obojętne,
mam pełną władzę nad moimi poddanymi i przed nikim nie jestem za nich odpowiedzialna,, ale nie
jestem przyzwyczajona, by w mojej obecności mędrkowano i by ktoś Wtrącał się nie do swoich
spraw. Uczeni filantropowie mieszczańskiego stanu są mi niepotrzebni; potrzebna mi tylko służba,
która spełnia bez szemrania wszystkie moje polecenia. Tak żyłam, zanim tyś tu nastał, tak będę
żyła, kiedy stąd odejdziesz. Nie nadajesz się dla mnie, zwalniam cię. Mikołaju — zwróciła się do
ochmistrza — wypłać temu człowiekowi, co należy i żeby dziś do obiadu już go tu nie było.
Słyszysz? Nie przyprawiaj mnie o gniew. Aha... i tego drugiego — tego głupca, co żyje na jego
utrzymaniu też z nim odprawić. Na co czeka Jermiłka? — dodała, znów spojrzawszy w okno. —
Już go obejrzałam. No, cóż jeszcze? — Babcia machnęła chustką w kierunku okna, jakby
przepędzała natrętną muchę. Potem siadła w fotelu i zwróciwszy się ku dam rzekła ponurym
głosem: — Wszyscy ludzie niech stąd odejdą!
Wszyscyśmy odeszli — wszyscy oprócz dyżurnego hajduczka, do którego słowa babci się
nie odnosiły, ponieważ on nie był „człowiekiem".
Polecenie babci zostało ściśle spełnione. Przed obiadem Baburin i mój przyjaciel Punin
wyjechali ze dworu. Nie potrafię opisać mojego żalu, mojej szczerej, po prostu dziecinnej rozpaczy.
Była tak silna, że zagłuszała nawet owo uczucie pokornego zdumienia, jakim przejął mnie odważny
postępek Baburina, zwolennika zasad republikańskich. Po rozmowie z babcią Baburin natychmiast
poszedł do swojego pokoju i zaczął się pakować. Mnie nie zaszczycił słowem ani spojrzeniem,
chociaż przez cały czas kręciłem się wokół niego, a właściwie wokół Punina. Ten zupełnie stracił
głowę i też nic nie mówił, za to nieustannie na mnie spoglądał, a w jego oczach widać było łzy... nic
tylko łzy, które nie spływały i nie wysychały. Punin nie śmiał krytykować swojego „dobroczyńcy".
Paramon Siemionycz nie mógł się w niczym pomylić, ale Puninowi było ciężko na duszy i smutno.
Na pożegnanie spróbowaliśmy razem przeczytać coś z „Rossjady", w tym celu zamknęliśmy się
nawet w alkierzu — o tym, by iść do ogrodu, nie mogło być nawet mowy — ale już przy pierwszej
linijce obaj przerwaliśmy, a ja rozbeczałem się niczym jagnię, chociaż miałem dwanaście lat i
pretensje, by uchodzić za starszego. Siedząc już w tarantasie Baburin zwrócił się wreszcie do mnie i
złagodziwszy nieco zwykłą surowość swoich rysów rzekł: „Oto lekcja, mój młody panie, niech pan
pamięta o tym wydarzeniu, kiedy pan dorośnie, niech się pan postara, by już nie było takich
niesprawiedliwości. Serce ma pan dobre, charakter jeszcze nie zepsuty... Niech pan uważa, niech
się pan pilnuje! Tak przecież postępować nie wolno!" Przez łzy obficie spływające mi po nosie, po
wargach i podbródku wyszeptałem, że będę... będę pamiętał, że obiecuję... zrobię... na pewno... na
pewno... Ale w tej chwili, choć przedtem uściska- liśmy się może już ze dwadzieścia razy (skóra na
moich policzkach była podrażniona do czerwoności dotykiem jego nie ogolonej brody, a moja
odzież przeszła jego zapachem), Punina ogarnęło szaleństwo! Wskoczył na poduszki tarantasu,
wzniósł obie ręce ku górze i grzmiącym głosem zaczął deklamować znany przekład psalmu Dawida
dokonany przez Dierżawina, tym razem poetę, nie dworaka:
Powstań, wszechmocny Boże prawy! Sądź ziemskich bogów w czynach ich! Jak długo,
jakżeż długo wam Szczędzić okrutnych, podłych, złych?
Wasz obowiązek — strzec ustawy...
— Siadaj! — rzekł Baburin.
Punin usiadł, ale deklamował dalej:
Rzecz wasza — stać za niewinnymi, Nieszczęsnym podać mocną dłoń, Bezsilnych bronić
przed silnymi...
Wymawiając słowo ,,silnych", Punin wskazał palcem na dwór, potem dotknął pleców
siedzącego na koźle stangreta:
Uwolnić z jarzma biednych skroń! Nie słyszą! Widzą i nie wiedzą....
Mikołaj Antonow, który nadbiegł właśnie od strony dworu, krzyknął co tchu w piersiach do
stangreta: „Ruszaj! Ruszaj, gapiu! Na co czekasz!" — i tarantas ruszył. Tylko z oddali słychać było
jeszcze:
Zmartwychwstań, Boże, Boże prawy! O przyjdź i sądź, i karz obłudnych, Sam tylko królem
ziemi bądź!
— To ci pajac! — zauważył Mikołaj Antonow.
— Za mało bili go w młodości — oświadczył diakon, który pojawił się na ganku. Przyszedł,
żeby się dowiedzieć, na którą godzinę dziedziczka raczy wyznaczyć wieczorne nabożeństwo.
Tego samego dnia dowiedziawszy się, że Jermił znajduje się jeszcze we wsi i że dopiero
następnego ranka zostanie doprowadzony do miasta dla załatwienia pewnych formalności, które
mając na celu ograniczenie samowoli dziedziców służyły jedynie jako źródło dodatkowych
dochodów dla władz przetrzymujących delikwenta — tego samego dnia odszukałem go, a ponieważ
nie miałem własnych pieniędzy, wręczyłem mu węzełek, w który zawinąłem dwie chustki do nosa,
parę zniszczonych trzewików, grzebyk, starą nocną koszulę i zupełnie nowy jedwabny halsztuk.
Jermił, którego musiałem obudzić, leżał na podwórzu, za chatą obok wozu, na wiązce słomy. Dość
obojętnie, a nawet z pewnym wahaniem przyjął mój dar, nie podziękował mi, natychmiast wetknął
głowę w słomę i znowu zasnął. Odszedłem nieco rozczarowany. Wyobrażałem sobie, że Jermił
będzie zdumiony i ucieszy się z moich odwiedzin, że ujrzy w nich zalążek moich przyszłych
wspaniałomyślnych zamiarów — a tu tymczasem...
— Ci ludzie, cokolwiekby się mówiło, nie mają uczuć — myślałem w powrotnej drodze.
Babcia, która owego pamiętnego dnia jakoś zostawiła mnie w spokoju, przyjrzała mi się
podejrzliwie, kiedy po kolacji zacząłem się z nią żegnać na dobranoc.
— Oczy masz czerwone — zwróciła się do mnie po francusku — i czuć od ciebie chłopską
chatą. Nie zamierzam wnikać w twoje uczucia, w to, co robisz — nie chciałabym być zmuszona cię
karać — ale mam nadzieję, że porzucisz te wszystkie głupstwa i że będziesz się znowu prowadził
tak, jak przystoi dobrze urodzonemu chłopcu. Zresztą niedługo wrócimy do Moskwy i przyjmę do
ciebie guwernera, bo widzę, że potrzebujesz męskiej ręki. No, idź już!
Niebawem rzeczywiście wróciliśmy do Moskwy.
II (1837)
Minęło siedem lat. Jak dawniej mieszkaliśmy w Moskwie, ale ja byłem już studentem na
drugim kursie i autorytet babci, która postarzała się wyraźnie w ostatnich latach, już nade mną nie
ciążył. Ze wszystkich moich kolegów najbardziej zbliżyłem się z niejakim Tarchowem, chłopcem
wesołym i dobrodusznym. Nasze nawyki i upodobania były zgodne. Tarchow był wielkim
miłośnikiem poezji, zresztą sam pisywał wierszyki, we mnie też nie obumarły ziarna posiane przez
Punina. Jak to bywa między młodymi ludźmi, którzy się blisko zaprzyjaźnili, nie mieliśmy przed
sobą żadnych tajemnic. Ale wtem zacząłem dostrzegać, że Tarchow jest jakiś dziwnie ożywiony i
pełen niepokoju... Przepadał gdzieś na całe godziny, a ja nie wiedziałem, gdzie się podziewa, co
przedtem nigdy się nie zdarzało! Zamierzałem właśnie w imię przyjaźni zażądać od niego, by się
przede mną wyspowiadał... gdy Tarchow sam to uczynił.
Pewnego razu siedziałem w jego pokoju...
— Pietia — rzekł nagle, rumieniąc się z radości i patrząc mi prosto w oczy — muszę cię
zaznajomić z moją Muzą.
— Z twoją muzą! Jak ty się dziwnie wyrażasz! Zupełnie jak klasyk! (wtedy, w roku 1837,
romantyzm był w pełnym rozkwicie). A czy ja już jej nie znam od.dawna — twojej muzy? Pewnie
napisałeś jakiś nowy wiersz?
— Nie rozumiesz mnie — odparł Tarchow nie przestając się uśmiechać i rumienić. —
Zaznajomię cię z żywą Muzą!
— Ach tak! Ale czemuż to ona jest twoja?
— Dlatego, że... Ale czekaj, zdaje się, że właśnie tu nadchodzi!
Rozległ się leciutki stuk obcasików — drzwi się rozwarły i na progu stanęła dziewczyna
może osiemnastoletnia, w barwnej, płóciennej spódniczce, w czarnej, sukiennej mantyli na
ramionach, w czarnym, słomianym kapeluszu na ja- snych, nieco ku górze zaczesanych włosach.
Na mój widok przestraszyła się, ogarnął ją wstyd — chciała się cofnąć... ale Tarchow w tej samej
chwili wybiegł na jej spotkanie.
— Proszę, proszę, Muzo Pawłowno, niechże pani wejdzie, to mój serdeczny przyjaciel,
najlepszy i najspokojniejszy człowiek na świecie, nie ma się go pani co lękać. Pietia — zwrócił się
do mnie — przedstawiam ci moją Muzę, Muzę Winogradow, moją dobrą znajomą.
Skłoniłem się.
— Jak to... Muzę? — zacząłem.
Tarchow roześmiał się. — A czy ty nie wiesz, że w kalendarzu jest takie imię? I ja, mój
drogi, nie wiedziałem, zanim, widzisz, nie spotkałem tej miłej panienki. Muza! jakie urocze imię! I
jak dobrane! Powtórnie skłoniłem się dobrej znajomej mojego przyjaciela. Odeszła od drzwi na dwa
kroki i zatrzymała się znowu. Wyglądała bardzo mile, ale nie mogłem się pogodzić z opinią
Tarchowa i nawet pomyślałem sobie: „No i jakaż z niej muza?"
Rysy jej krągłej, różowej twarzy były delikatne i drobne — świeża, radosna młodość
promieniowała z jej miniaturo wej, harmonijnej postaci, ale muzę, wcielenie muzy wyobrażałem
sobie w owym czasie — i to nie tylko ja, ale my wszyscy, młodzi — zupełnie inaczej! Przede
wszystkim muza bezwarunkowo powinna być blada i czarnowłosa! Pogardliwie-dumny wyraz
twarzy, gorzki uśmieszek, natchnione spojrzenie i jeszcze to „coś", tajemnicze, demoniczne, fatalne
— oto bez czego nie potrafiliśmy sobie wyobrazić muzy, muzy Byrona, ówczesnego władcy
ludzkich myśli. Nic podobnego nie było widać na twarzy dziewczyny, która weszła do pokoju
Tarchowa. Gdybym był wtedy trochę starszy i bardziej doświadczony, zapewne zwróciłbym więcej
uwagi na jej oczy, maleńkie, głęboko osadzone, z obrzmiałymi powiekami, lecz czarne jak agaty,
żywe i pełne światła — co rzadko trafia się u jasnowłosych. Odkryłbym wtedy w ich bystrym, jak
gdyby prześlizgującym się spojrzeniu nie tyle poetyczne skłonności, co raczej świadectwo
namiętnej, do ostateczności namiętnej duszy... Ale wtedy byłem jeszcze bardzo młody.
Wyciągnąłem do Muzy Pawłowny rękę, nie podała mi swojej — nie dostrzegła mojego
gestu; usiadła na przysuniętym przez Tarchowa krześle, ale nie zdjęła ani kapelusza, ani mantyli.
— Ja do pana tylko na chwilkę, Włodzimierzu Nikołajewiczu — zaczęła; głos jej był cichy,
piersiowy; w jej purpurowych, prawie dziecinnych ustach brzmiał nieco dziwnie — ale nasza
madame w żaden sposób nie chciała mnie zwolnić na dłużej niż pół godziny. Przedwczoraj czuł się
pan źle... więc pomyślałam...
Zająknęła się, pochyliła głowę. Ocienione gęstymi, niskimi brwiami ciemne oczka biegały
nieustannie — to tu, to tam. W gorące lato między źdźbłami wyschniętych ziół trafiają się takie
właśnie ciemne, zwinne i błyszczące żuczki.
— Ach, jaka pani miła, Muzo! — zawołał Tarchów, — Ale niechże pani z nami posiedzi,
choć troszkę... Zaraz nastawimy samowar.
— Ach nie. Włodzimierzu Nikołajewiczu! To niemożliwe! Za chwilę muszę odejść.
— Niech pani troszeczkę odpocznie. Zdyszała się pani... Zmęczyła...
— Nie, nie jestem zmęczona. To... nie z tego... Tylko wie pan... niech mi pan da inną
książkę, tę już przeczytałam — wydobyła z kieszeni postrzępiony, szary tomik moskiewskiego
seryjnego wydania.
— Ależ proszę, proszę. No co, spodobała się pani ta książka? Rosławlew — dodał
zwracając się do mnie Tarchow.
— Tak. Ale zdaje mi się, że Jurij Miłosławski jest o wiele lepszy. Nasza madame jest
bardzo surowa, gdy chodzi o książki. Mówi, że przeszkadzają w pracy. Toteż według niej...
— Ale przecież nawet Jurij Miłosławski nie może się równać z „Cyganami" Puszkina? Co?
Jak pani myśli, Muzo Pawłowno? — z uśmiechem przerwał jej Tarchow.
— Pewnie! „Cyganie"....— wyrzekła powoli; z namysłem.
— Ach tak, zapomniałam, Włodzimierzu Nikołajewiczu, niech pan jutro nie przychodzi
tam, gdzie pan wie...
— Dlaczego?
— Nie można.
— Ale dlaczego?
Dziewczyna wzruszyła ramionami i natychmiast, jakby coś ją poderwało, wstała z krzesła.
— Dokąd to, Muzo, miła Muzo? — żałośnie wykrzyknął Tarchow. — Niech pani jeszcze
trochę posiedzi.
— Nie, nie, nie mogę. — Szybko podeszła do drzwi, schwyciła klamkę...
— No więc niechże pani przynajmniej weźmie książkę!
— Innym razem.
Tarchow podbiegł do dziewczyny, ale ona błyskawicznie wymknęła się z pokoju. Omal nie
uderzył nosem w drzwi. — A. to ci dopiero! Istna jaszczurka! — rzekł nie bez gniewu, a potem się
zamyślił.
Zostałem u Tarchowa. Trzeba się było dowiedzieć, co to wszystko znaczy. Tarchow niczego
przede mną nie ukrywał. Opowiedział mi, że ta dziewczyna jest mieszczanką, szwaczką, że przed
trzema tygodniami ujrzał ją po raz pierwszy w modnym magazynie, do którego wstąpił, by
zamówić kapelusz na polecenie swojej siostry mieszkającej na prowincji, że zakochał się od
pierwszego wejrzenia, że następnego dnia udało mu się przemówić do niej na ulicy i że on, zdaje
się, nie jest jej obojętny.
— Tylko nie myśl nic, proszę cię — dodał z zapałem — nie wyobrażaj sobie o niej nic
złego. Przynajmniej do tej chwili nic między nami nie zaszło takiego...
— Złego — podchwyciłem. — Nie wątpię; nie wątpię także, że szczerze tego żałujesz, mój
stary! Bądź cierpliwy, wszystko się ułoży.
— Mam nadzieję! — rzekł Tarchow ze śmiechem, choć był to śmiech trochę wymuszony.
— Ale doprawdy, mój drogi, ta dziewczyna... Powiem ci — wiesz, to typ nowoczesnej dziewczyny!
Nie zdążyłeś się jej dobrze przyjrzeć. To dzikie zwierzątko! Oho! I jak dzikie! A w dodatku ma
narowy! I to jeszcze jakie! Zresztą ta właśnie dzikość mi się w niej podoba. To oznaka
samodzielności! Po prostu, mój drogi, zakochałem się w niej po uszy!
Tarchow zaczął rozprawiać o „przedmiocie swojej miłości", a nawet odczytał mi początek
wiersza zatytułowanego „Moja Muza". Jego sentymentalne zwierzenia wcale mi nie poszły w smak.
Skrycie mu zazdrościłem. Niebawem wróciłem do domu.
W kilka dni później zdarzyło się, że przechodziłem obok kramów na Bazarze. Była sobota,
kupujących zebrało się mnóstwo, zewsząd wśród tłoku i zamieszania rozlegały się okrzyki
przekupniów, zachwalających swój towar. Kupiłem, co mi było trzeba, i myślałem już tylko o tym,
by jak najszybciej pozbyć się ich natręctwa — gdy nagle zatrzymałem się... mimo woli: w jednym z
kramów, gdzie sprzedawano owoce, ujrzałem znajomą mojego przyjaciela, Muzę, Muzę Pawłownę!
Stała odwrócona do mnie bokiem i zdawało się, że na coś czekała. Po chwili wahania postanowiłem
do niej podejść i zacząć z nią rozmowę. Ale nie zdążyłem przestąpić progu i zdjąć czapki, gdy
Muza z przerażeniem odsunęła się i szybko odwróciwszy się do odzianego w płócienny płaszcz
staruszka, któremu sklepikarz odważał funt rodzynek, schwyciła go za rękę, jakby szukała u niego
obrony. Staruszek z kolei odwrócił się ku niej twarzą — i wyobraźcie sobie moje zdumienie! Kogo
w nim poznaję? Punina!
Tak, to był on, to były jego zaczerwienione oczka, jego obrzmiałe wargi, jego obwisły,
miękki nos. Nawet niewiele się zmienił przez te siedem lat, może tylko trochę przybyło mu
zmarszczek.
— Nikandrze Wawiłyczu! — wykrzyknąłem. — Czy pan mnie nie poznaje? — Punin
wzdrygnął się, otworzył usta, wlepił we mnie wzrok...
— Nie mam zaszczytu... — zaczął i wtem zapiszczał —
troicki panicz! (Majątek mojej babki nosił nazwę Troickie). To chyba niemożliwe? — Funt
rodzynek wypadł mu z rąk.
— Ależ tak, tak! — odparłem i podniósłszy z podłogi paczkę Punina, zacząłem się z nim
całować.
Dech mu zapierało z radości, z podniecenia, omal się nie rozpłakał, zdjął czapkę — mogłem
się przy tym przekonać, że ostatnie ślady włosów znikły z jego głowy w kształcie „jaja" —
wydobył z dna czapki chustkę, otarł nos, zatknął czapkę za pazuchę wraz z rodzynkami, znowu ją
włożył na głowę, znowu upuścił rodzynki... Nie wiem, jak przez cały ten czas zachowywała się
Muza; starałem się na nią nie patrzeć. Nie przypuszczam, by podniecenie Punina wynikało ze
zbytniego przywiązania do mojej osoby — po prostu jego natura nie była odporna na żadne
nieoczekiwane bodźce. Nerwowość ludzi biednych!
— Chodź do nas, gołąbku, chodź do nas — wybełkotał wreszcie. — Przecież pan nie
pogardzi odwiedzinami w naszym skromnym gniazdku? Pan, jak widzę, jest studentem...
— Ależ przeciwnie, bardzo się będę cieszył...
— Ma pan teraz czas?
— Jestem wolny.
— To znakomicie! Jak Paramon Siemionycz się ucieszy! Dzisiaj on także wraca do domu
wcześniej niż zwykle i ją także, madame zwalnia w soboty. Ach, tak, chwileczkę, niech mi pan
wybaczy, zupełnie się zbiłem z pantałyku. Pan przecież nie zna mojej siostrzenicy?
Pośpieszyłem z zapewnieniem, że nie miałem jeszcze zaszczytu...
— Oczywiście, oczywiście! Gdzieżby mógł ją pan spotkać? Muza... Niech pan łaskawie
zwróci uwagę: tę panienkę zwą Muzą — i to nie przezwisko, lecz jej prawdziwe imię... Cóż za
określenie! Prawda? Muzo, przedstawiam cię panu... panu...
— B...owi — podpowiedziałem.
— B...owi — powtórzył Punin. — Muzo! Uważaj! Widzisz przed sobą najszlachetniejszego,
najmilszego młodzieńca. Los chciał, żeśmy się spotkali, kiedy był jeszcze małym chłopcem!
Powinnaś go lubić i szanować.
Złożyłem niski ukłon. Muza, czerwona jak mak, ukradkiem rzuciła na mnie spojrzenie i
natychmiast opuściła głowę.
„Aha! — pomyślałem — ty jesteś z tych, co to w trudnych sytuacjach nie bledną, tylko się
rumienią; trzeba to wziąć pod uwagę".
— Niech pan nie bierze za złe, że nasza Muza jest tak skromnie ubrana — zauważył Punin i
wyszedł ze sklepu na ulicę; ja i Muza ruszyliśmy za nim.
Dom, w którym kwaterował Punin, stał dość daleko od Bazaru, a mianowicie na ulicy
Sadowej. Po drodze mój były mentor w dziedzinie poezji zdążył mi zakomunikować niemało
szczegółów o swoim życiu i o tym, jak mu się powodzi. Od czasu naszego rozstania i on, i Baburin
wędrowali po świętej Rusi i dopiero niedawno, przed półtora rokiem, znaleźli stałą przystań w
Moskwie. Baburinowi udało się otrzymać posadę głównego kancelisty w kantorze bogatego kupca-
fabrykanta. — Posadka nie bardzo dochodowa — zauważył z westchnieniem Punin — pracy dużo,
pożytku mało... no, ale cóż? Chwała Bogu i za to! Ja także staram się coś niecoś zarobić
przepisywaniem i lekcjami, tylko że moje wysiłki do tej chwili nie dały żadnych owoców. Mój
charakter pisma, jak pan sobie może przypomina, jest staroświecki, nie odpowiada obecnej modzie;
co zaś się tyczy lekcji, to w tym bardzo mi przeszkadza brak przyzwoitej odzieży, a na domiar
lękam się, że w dziedzinie nauczania — nauczania literatury rosyjskiej — jestem wedle
dzisiejszych gustów także niemodny: dlatego to właśnie siedzę głodny. (Punin zaśmiał się swoim
urywanym śmiechem. Zachował dawną, nieco górnolotną składnię i dziwną skłonność do
rymowania). A może i pan starych bogów nie szanuje, nowym wierności dochowuje?
— A pan, Nikandrze Wawiłyczu, czyżby pan wciąż jeszcze wielbił Cheraskawa?
Punin zatrzymał się i wzniósł obie ręce.
— Jak najbardziej, mój łaskawy panie! Jak najbardziej.
— I nie czyta pan Puszkina? Nie podoba się panu Puszkin?
Punin znowu wzniósł ręce ponad głowę.
— Puszkin? Puszkin — to ukryta wśród zielonych gałęzi żmija, której dano głos słowiczy!
Gdy w ten sposób wiedliśmy rozmowę, Muza — ostrożnie stąpając po nierówno ułożonych,
ceglanych chodnikach „białokamiennej" Moskwy, tej Moskwy, w której nie ma ani jednego
kamienia i która wcale nie jest biała — w milczeniu szła wraz z nami, u boku Punina. Mówiąc o
niej z Puninem, wyraziłem się: pańska siostrzenica. Punin milczał chwilę, podrapał się w ciemię, i
oznajmił mi półgłosem, że tak tylko ją nazywa... że nie jest z nim wcale spokrewniona, że jest
sierotą, którą Baburin znalazł i przygarnął w Woironeżu, ale że on, Punin, mógłby właściwie
nazywać ją córką, ponieważ kocha ją niemniej niż gdyby naprawdę była jego córką. Nie wątpiłem,
że choć Punin umyślnie zniżył głos, Muza doskonate słyszała wszystko, co mówił. Widać było, że
jest zagniewana, onieśmielona, zawstydzona; mieniła się na twarzy, z lekka drgały jej powieki i
brwi, i wargi, i wąziutkie nozdrza. Wyglądało to wszystko bardzo miło, zabawnie i dziwnie.
Wreszcie dotarliśmy do „skromnego gniazdka", I rzeczywiście —bardzo skromne było to
gniazdko. Składało się z niewielkiego, prawie wrośniętego w ziemię jednopiętrowego domku z
pokrzywionym, drewnianym dachem i czterema matowymi okienkami od frontu. Urządzenie
pokojów było biedne, a nawet niezupełnie schludne. Między oknami i na ścianach wisiało około
tuzina malutkich, drewnianych klatek ze skowronkami, kanarkami, szczygłami, czyżami. „To moi
poddani!" — uroczyście rzekł Punin wskazując palcem ptaki. Nie zdążyliśmy wejść i rozejrzeć się
wokół, nie zdążył Punin posłać Muzę, by nastawiła samowar, gdy zjawił się sam Baburin. Wydało
mi się, że postarzał się o wiele bardziej niż Punin, choć krok jak dawniej miał pewny i ogólny
wyraz jego twarzy w niczym się nie zmienił. Ale Baburin schudł, zgarbił się, policzki miał
zapadnięte i jego czarną, gęstą czuprynę „siwy przetkał włos". Mnie nie poznał i nie okazał
osobliwego zadowolenia, kiedy Punin wypowiedział moje nazwisko. W jego oczach nie pokazał się
nawet cień radości; kiwnął mi ledwie głową, zapytał— bardzo niedbale i sucho — czy żyje moja
babka, i to było wszystko. Miało to znaczyć: „Mnie wizyta szlachcica nie imponuje i wcale mi nie
pochlebia." Republikanin pozostał republikaninem. Do pokoju weszła Muza; zgrzybiała
staruszeczka wniosła tuż za nią źle wyczyszczony samowar. Punin zaczął się krzątać i zapraszać
mnie do herbaty. Baburin usiadł za stołem podparłszy obiema rękami głowę i powiódł wokół
znużonym spojrzeniem. Przy herbacie stał się jednak bardziej rozmowny. Nie był zadowolony ze
swojej sytuacji. „To kułak, nie człowiek — odezwał się o swoim chlebodawcy — ludzie mu
podlegli to dla niego nic nie znaczące śmieci, a sam przecież niedawno jeszcze chodził w
siermiędze. Nic, tylko okrucieństwo i chciwość. Gorzej niż w służbie rządowej. Zresztą cały
tutejszy handel samym tylko oszustwem stoi!" Słuchając takich niewesołych przemówień, Punin
wzdychał ze skruchą, potakiwał, kiwał głową, to znowu nią kręcił. Muza uporczywie milczała.
Dręczyła ją widocznie myśl, czy jestem człowiekiem cichym, czy też gadułą? A jeśli staram się być
cichy, to czy przypadkiem nie czynię tego z rozmysłem? Jej czarne, bystre, niespokojne oczy
błyskały wciąż spod półprzymkniętych powiek. Tylko raz jeden spojrzała na mnie i to tak
przenikliwie, niemal złowrog... Aż się wzdrygnąłem. Baburin prawie się do niej nie odzywał, ale za
każdym razem, gdy się do niej zwracał, w jego głosie brzmiała smutna, nie ojcowska bynajmniej
pieszczota.
Inaczej Punin — ten co chwila rozpoczynał rozmowę z Muzą, ale ona odpowiadała mu
niechętnie. Punin nazywał ją śnieżką, śnieżyczką.
— Dlaczego pan tak nazywa Muzę Pawłowną? — zapytałem.
Punin roześmiał się.
— A dlatego, że taka chłodna.
— Raczej rozsądna — podchwycił Baburin —jak przystoi młodej panience.
— Możemy ją także tytułować gosposią — wykrzyknął Punin — prawda, Paramonie
Siemfonyczu? — Baburin się nachmurzył. Muza odwróciła głowę... Nie zrozumiałem wówczas tej
aluzji Punina.
Tak minęły dwie godziny... nie bardzo ożywione, choć Punin starał się jak mógł „zabawić
zacną drużynę". Między innymi przykucnął przed klatką jednego ze swoich kanarków, otworzył
drzwiczki i zakomenderował: „Na kompułę! Dajno koncert!" Kanarek natychmiast wyfrunął, siadł
na kompule, czyli na nagiej czaszce Punina i przestępując z nóżki na nóżkę, machając skrzydełkami
zaśpiewał z całych sił. W ciągu całego koncertu Punin nie ruszał się z miejsca; z lekka tylko
dyrygował palcem i mrużył oczy. Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu... ale ani Baburin, ani
Muza się nie śmiali.
Gdy już zabierałem się do odejścia, Baburin zadziwił mnie nieoczekiwanym pytaniem.
Zapragnął mianowicie dowiedzieć się ode mnie, jako od człowieka, który studiuje na uniwersytecie,
kim był właściwie Zenon i co ja o nim. myślę.
— Jaki Zenon? — spytałem ze zdumieniem.
— Zenon, starożytny mędrzec. Czyżby był panu nie znany?
Jak przez mgłę majaczyło mi imię Zenona jako założyciela szkoły stoików, zresztą nic poza
tym o nim nie wiedziałem.
— Tak, był filozofem — rzekłem wreszcie.
— Zenon — ciągnął z namysłem Baburin — jest tym właśnie mędrcem, który uczył, że
cierpienie nie jest złem, ponieważ wytrwałość potrafi przemóc wszystko, dobro zaś na tym świecie
jest tylko jedno: sprawiedliwość; sprawiedliwość jest właśnie najwyższą cnotą.
Punin z pokorą nadstawił ucha.
— Tę sentencję powtórzył mi pewien obywatel tutejszy, który ma u siebie mnóstwo starych
ksiąg — ciągnął Baburin.
— To zdanie bardzo mi się spodobało. Ale, jak widzę, pana tego rodzaju sprawy nie
zajmują.
Baburin powiedział prawdę. Te sprawy istotnie mnie nie zajmowały. Od chwili gdy
wstąpiłem na uniwersytet, stałem się republikaninem nie gorszym niż sam Baburin. O Mirabeau i o
Robespierze pomówiłbym z rozkoszą. Go tam zresztą Robespierre! Nad moim biurkiem wisiały
litografowane portrety Fouqier-Tinville'a i Chaliera. Ale Zenon? Skąd się tu wziął Zenon?
Żegnając się ze mną Punin bardzo nalegał, żebym odwiedził ich następnego dnia, w
niedzielę. Baburin w ogóle mnie nie zapraszał i nawet zauważył półgębkiem, że rozmowa z ludźmi
prostymi, z mieszczuchami, nie może mi sprawić wielkiego zadowolenia, że zapewne mojej babce
będzie nieprzyjemnie... W tym miejscu przerwałem jednak i dałem mu do zrozumienia, że babcia
nie jest już dla mnie autorytetem.
— A w posiadanie majątku jeszcze pan nie wszedł? — spytał Baburin.
— Nie, nie wszedłem — odparłem.
— No, więc... — Baburin nie dopowiedział zaczętego zdania, ale ja dokończyłem za niego:
„Więc jest pan jeszcze małym chłopcem". —Do widzenia! — powiedziałem głośno i wyszedłem.
Wychodziłem już z podwórza na ulicę... Nagle z domu wybiegła Muza i wetknąwszy mi w
rękę zmięty kawałek papieru natychmiast znikła. Pod pierwszą latarnią rozwinąłem ten papierek.
Był to liścik. Z trudem odcyfrowałem blade, skreślone ołówkiem zdania. „Na miłość boską —
pisała Muza
— niech pan przyjdzie jutro po nabożeństwie do Ogrodu Aleksandrowskiego obok baszty
Kutafi będę na pana. czekała niech mi pan nie odmówi niech mnie pan nie unieszczęśliwia. muszę
koniecznie pana widzieć." Błędów ortograficznych nie było, ale nie było także znaków
przestankowych. Wróciłem do domu, nie wiedząc, co mam o tym wszystkim sądzić.
Gdy na kwadrans przed oznaczoną godziną zbliżałem się następnego dnia do baszty Kutafi
(rzecz działa się w początku kwietnia, pąki na, drzewach stawały się coraz pełniejsze, zieleniała
trawa, wróble hałaśliwie ćwierkały i biły się ze sobą. wśród nagich gałęzi bzów), ku niemałemu
zdziwieniu ujrzałem Muzę stojącą z boku, niedaleko parkanu. Przyszła przede mną. Ruszyłem w jej
stronę, ale ona sama poszła mi na spotkanie.
— Pójdziemy w stronę kremlowskiego muru — szepnęła zdyszanym głosem, obrzucając
niespokojnym spojrzeniem ziemię — tu pełno ludzi.
Zaczęliśmy iść ścieżką pod górę.
— Muzo Pawłowno — zacząłem. Ale ona natychmiast mi przerwała.
— Proszę — rzekła tym samym porywczym i cichym głosem — niech mnie pan źle nie
sądzi, niech pan nie myśli o mnie nic złego. Napisałam do pana, wyznaczyłam panu spotkanie
dlatego... że bałam się... Wczoraj wydało mi się„ że pan ze mnie drwi. Niech pan słucha — dodała z
nagłym wysiłkiem; zamilkła i zwróciła, się ku mnie twarzą — niech pan słucha, jeśli pan powie, z
kim... jeśli pan powie nazwisko tego, u kogo żeśmy się spotkali, skoczę do rzeki, utopię się,
popełnię samobójstwo!
Mówiąc to, po raz pierwszy spojrzała na mnie tym znajomym mi już, ostrym i przenikliwym
wzrokiem.
— A przecież ona rzeczywiście może coś takiego zrobić — pomyślałem.
— Ależ Muzo Pawłowno — rzekłem pośpiesznie — jak może pani tak źle o mnie myśleć?
Czyżbym był zdolny zdradzić przyjaciela i pani zaszkodzić — A zresztą w waszej znajomości, o ile
mi wiadomo, nie ma nic godnego nagany... Na miłość boską, niech się pani uspokoi!
Muza wysłuchała mnie nie ruszając się z miejsca i już na mnie nie patrząc.
— Muszę panu jeszcze coś powiedzieć — zaczęła, znowu ruszając naprzód — bo inaczej
może pan pomyśleć o mnie:
a to ci szalona! Muszę panu powiedzieć, że ten staruszek chce się ze mną ożenić!
— Jaki staruszek? Łysy? Punin?
— Nie, nie ten... drugi... Paramon Siemionycz.
— Baburin?
— Właśnie on.
— Niemożliwe? Czy się pani oświadczył?
— Tak.
— No, a pani oczywiście się nie zgodziła.
— Nie, zgodziłam się... dlatego, że wówczas nic nie rozumiałam. Teraz to co innego.
Załamałem ręce.
— Baburin — i pani! Przecież on ma prawie pięćdziesiątkę!
— Mówi, że czterdzieści trzy. Ale to obojętne. Choćby miał dwadzieścia pięć lat — i tak za
niego nie pójdę. Cóż to za przyjemność? Cały tydzień minie, a on nawet ani razu się nie
uśmiechnie! Paramon Siemionycz jest moim dobroczyńcą, mam wobec niego dług wdzięczności,
przygarnął mnie, wychował, zginęłabym bez niego, powinnam go czcić jak ojca... Ale być jego
żoną? Lepsza śmierć! Lepiej od razu umrzeć!
— Dlaczego pani wciąż wspomina o śmierci? Muza przystanęła.
— A czy życie jest znowu takie piękne? Pańskiego znajomego, Włodzimierza Nikołaicza ,
też właściwie pokochałam ze smutku i z rozpaczy. A tu Paramon Siemionycz ze swoimi
oświadczynami... Punin, ten przynajmniej dokucza tylko wierszami, ale chociaż nie straszy... Nie
zmusza mnie do czytania Karamzina wieczorami, kiedy ze zmęczenia walę się z nóg! I po co mi ci
staruszkowie? W dodatku, mówią ó mnie, że jestem dla nich chłodna! Z nimi miałabym być gorąca!
Jeśli zaczną mnie zmuszać — odejdę. Paramon Siemionycz sam przecie zawsze powtarza: wolność,
wolność! Więc i mnie właśnie zachciało się wolności. No, bo jak to? Wszyscy mają być wolni, a ja
mam siedzieć w więzieniu? Sama mu to powiem!
A jeśli pan mnie wyda albo choć słówkiem napomknie, to niech pan pamięta: już mnie pan
więcej nie ujrzy! Muza stała na środku drogi.
— Już mnie pan więcej nie ujrzy! — powtórzyła twardo. I tym razem nie patrzyła na mnie.
Jak gdyby wiedziała, że sama się zdradzi, że pokaże, co ma w sercu, jeśli ktokolwiek spojrzy jej
prosto w oczy... I właśnie dlatego podnosiła wzrok tylko wtedy, gdy wpadła w gniew lub oburzenie,
wtedy patrzyła już prosto w oczy swojemu rozmówcy... Ale z jej drobnej, różowej, ładniutkiej
twarzyczki biła niezachwiana stanowczość.
— No — przemknęło mi przez myśl — Tarchow ma rację. Ta dziewczyna to nowy typ.
— Mnie nie ma pani powodu się obawiać — powiedziałem wreszcie.
— Doprawdy? Nawet jeśli... Pan powiedział coś o naszym wzajemnym stosunku... Więc
nawet jeśli... — umilkła.
— Nawet wtedy nie ma pani powodu się mnie obawiać, Muzo Pawłowno. Nie jestem pani
sędzią. A tajemnica pani została pogrzebana tu — wskazałem swoją pierś. — Niech pani uwierzy,
że potrafię ocenić...
— Czy ma pan przy sobie mój list? — zapytała nagle Muza.
— Mam.
— Gdzie?
— W kieszeni.
— Niech mi go pan odda... Prędzej, prędzej!...
Wydobyłem otrzymaną poprzedniego dnia kartkę papieru, Muza schwyciła ją swoją twardą
rączką, zatrzymała się przez chwilę przede mną, jakby zamierzała mi podziękować, nagle
wzdrygnęła się, obejrzała wokół i nawet nie pożegnawszy się ze mną szybko zeszła ze wzgórza.
Spojrzałem w stronę, dokąd szła. Niedaleko baszty widać było postać owiniętą w almawiwę
(almawiwy były wówczas bardzo modne). W postaci tej natychmiast rozpoznałem Tarchowa.
— Więc to tak, bratku, widać musiano cię zawiadomić o spotkaniu, jeśli tak jej pilnujesz.
I pogwizdując z cicha, ruszyłem do domu.
Następnego dnia rano, ledwie zdążyłem wypić herbatę, gdy zjawił się u mnie Punin. Wszedł
do pokoju dość zakłopotany, zaczął się kłaniać i witać bardzo ceremonialnie, rozglądał się i
przepraszał za najście. Jako człowiek naiwny wyobraziłem sobie, że Punin przyszedł z zamiarem
pożyczenia pieniędzy. Ale on ograniczył się do tego, że poprosił o szklaneczkę herbatki z kropelką
rumu; na szczęście samowar nie był jeszcze sprzątnięty ze stołu.
— Nie bez lęku i zamierania serca szedłem do pana— rzekł Punin, odgryzając kawałeczek
cukru. — Pana się nie lękam, ale boję się pańskiej czcigodnej babci! Onieśmiela mnie także moja
odzież, jak to już panu mówiłem — Punin dotknął palcem poły swojego znoszonego surduta. — W
domu jeszcze jakoś uchodzi i na ulicy też niewielkie nieszczęście, ale jak się człowiek znajdzie w
złoconych komnatach, wtedy uświadamia sobie swoje ubóstwo i ogarnia go konfuzja.
Zajmowałem dwa niewielkie mansardowe pokoiki i oczywiście nikomu by nie przyszło na
myśl nazwać ich złoconymi komnatami, ale Punin mówił widocznie o całym domu babcinym, który
zresztą także nie odznaczał się zbytkiem. Punin czynił mi wyrzuty, że nie odwiedziłem ich
poprzedniego dnia: Paramon Siemionycz — mówił — oczekiwał pana, choć jednocześnie,
zapewniał, że pan za nic nie przyjdzie. I Muza też na pana czekała.
— Jak to? I Muza Pawłowna? — spytałem.
— A tak! No co, miłą mamy pannę w domu, prawda? Niechże pan sam powie?
— Przemiłą! — potwierdziłem.
Punin z niezwykłą szybkością potarł swoją nagą czaszkę.
— To piękność, łaskawy panie, perła albo nawet brylant, mówię szczerze. — Pochylił się
tuż nad moim uchem. — Także szlachecka krew — szepnął — tylko, pan rozumie, z nieprawego
łoża: spożyto owoc zakazany. No cóż, rodzice umar- li, krewni się odsunęli i rzucili ją na pastwę
losu, czyli rozpacz, śmierć głodowa! Ale wtem zjawia się Paramon Siemionycz, słynny, znany od
dawna zbawca! Przygarnął, odział, ogrzał — wyhodował pisklę. I rozkwitła nasza radość. Mówię
panu — to człowiek rzadkich zalet.
Punin rozparł się w fotelu, wyrzucił ręce ku górze, po czym znowu pochylił się do przodu i
znowu zaczął szeptać, ale tym razem jeszcze bardziej tajemniczo:— Przecież sam Paramon
Siemionycz, wie pan? też pochodzi ze świetnego rodu, także z nieprawego łoża. Powiadają, że
ojciec jego był panującym księciem gruzińskim z rodu króla Dawida... Rozumie pan? Kilka słów
zaledwie, a ile powiedziano? Krew króla Dawida! Niezwykłe, co? A według innych wiadomości
przodkiem Paramona Siemionycza był pewien szach hinduski, Babur Biała Kość! Przecie i to
niezłe, prawda?
— Czy Baburina także porzucono na pastwę losu? — spytałem.
Punin znowu potarł ciemię.
— Oczywiście! I to nawet okrutniej niż naszą królewnę! Od wczesnego dzieciństwa — nic,
tylko walka! Muszę się przyznać, że biorąc natchnienie z Rubana ułożyłem z tej okazji czterowiersz
pod portret Paramona Siemionycza. Zaraz... Jak to było? Tak!
Już od kołyski samej okrutny, twardy los Na skronie Baburina za ciosem miotał cios! Lecz
ogień mgłę, a promień noc rozświetla klęski, I patrz! Skroń Baburina laur wieńczy zwycięski.
Punin wypowiedział te wiersze miarowym, śpiewnym głosem, akcentując je tak, jak należy.
— Ach, więc to dlatego Baburin jest republikaninem! — wykrzyknąłem.
— Nie, nie dlatego — prostodusznie odparł Punin. — Już dawno wybaczył ojcu. Ale
niesprawiedliwości znieść w żaden sposób nie może. Boli go cudza krzywda!
Zamierzałem skierować rozmowę na temat poruszony poprzedniego dnia przez Muzę, a
mianowicie na zaloty Babu- rina, ale nie wiedziałem, jak przystąpić do rzeczy. W rozwiązaniu tych
trudności pomógł mi sam Punin.
— Czy pan nic nie zauważył? — zapytał mnie nagle przymrużając chytrze oczka. — Wtedy,
gdy pan był u nas? Czy nie spostrzegł pan nic szczególnego?
-— A czy było coś szczególnego? — spytałem z kolei. Punin obejrzał się ukradkiem, jakby
chciał się upewnić, że nikt nas nie podsłuchuje.
— Nasza śliczna Muza niebawem zostanie zamężną damą!
— Jak to?
— Zostanie panią Baburin — z naciskiem rzekł Punin i kilkakrotnie uderzywszy dłońmi po
kolanach zaczął kiwać głową niby porcelanowy Chińczyk.
— To być nie może! — wykrzyknąłem, udając zdumienie.
Głowa Punina natychmiast się zatrzymała, a ręce jego zamarły. — A dlaczego to właściwie?
Bardzo jestem ciekawy?
— Dlatego, że Paramon Siemionycz mógłby być ojcem waszej panny, dlatego, że taka
różnica wieku z góry wyłącza wszelką możliwość miłości ze strony narzeczonej.
— Wyłącza wszelką możliwość! — podchwycił Punin. — A gdzież wdzięczność? A
czystość duszy? A delikatność uczuć? Wyłączał Niechby pan nad tym zechciał się zastanowić, że
choć Muza jest istotnie piękną panną, ale zasłużyć sobie na sympatię Paramona Siemionycza, stać
się jego radością, podporą — wreszcie małżonką! czyż nie jest to największe szczęście, nawet dla
takiej panny? I ona to rozumie! Niech się pan przyjrzy, niech się pan przyjrzy uważnie! Muza
wobec Paramona Siemionycza jest wcieleniem uwielbienia, zachwytu i lękliwego posłuszeństwa!
— Na tym właśnie polega całe nieszczęście, Nikandrze Wawiłyczu, że Muza, jak pan sam
mówi, jest uosobieniem lękliwego posłuszeństwa. Kogo się kocha, tego się nie boi!
— Z tym się również nie mogę zgodzić! Na przykład ja: zdaje się, że nikt bardziej niż ja nie
może kochać Paramona Siemionycza, a ja... ja czuję wobec niego lęk.
— Pan to zupełnie co innego.
— Dlaczego co innego? dlaczego? — przerwał mi Punin. Po prostu nie mogłem go poznać:
irytował się, mówił poważnie, omal się na mnie nie gniewał i nie dobierał rymów. — Nie — mówił
— widzę, że nie ma pan bystrego oka! Nie, nie jest pan znawcą serc ludzkich! — Przestałem mu się
sprzeciwiać i chcąc skierować rozmowę na inne tory, zaproponowałem, by zgodnie z dawną
tradycją zająć się głośną lekturą.
Punin chwilę milczał.
— Dawnych autorów? Prawdziwych? — zapytał wreszcie.
— Nie, nowych.
— Nowych? — powtórzył z niedowierzaniem.
— Będziemy czytali Puszkina — odpowiedziałem. Nagle przyszli mi na myśl „Cyganie", o
których niedawno wspomniał- Tarchow. W „Cyganach" jest zresztą taka piosenka o starym mężu.
Punin wzbraniał się trochę, ale posadziłem go na sofie, żeby mu było wygodniej słuchać, i zabrałem
się do czytania puszkinowskiego poematu. Doszedłem do tego miejsca, gdzie mowa o „starym
mężu, groźnym mężu". Punin wysłuchał piosenki do końca — i nagle zerwał się z miejsca.
— Nie mogę — oświadczył z głębokim wzburzeniem, które mnie zastanowiło. — Niech mi
pan wybaczy, ale nie mogę dłużej słuchać tego wierszopisa. To niemoralny paszkwilant, to
kłamca... oburza mnie! Nie mogę! Pozwoli pan, że przerwę moje dzisiejsze odwiedziny.
Zacząłem namawiać Punina, by został, ale on obstawał przy swoim z jakimś tępym,
lękliwym uporem; powtórzył kilkakrotnie, że jest oburzony i pragnie się orzeźwić na powietrzu —
gdy to mówił, wargi mu z lekka drżały, a wzrok unikał mojego wzroku, jak gdybym go obraził.
Dłużej więc nie nalegałem — i Punin odszedł.
Niebawem również wyszedłem z domu i udałem się do Tarchowa.
Nie pytając nikogo, zgodnie ze zwykłą studentom bezceremonialnością, poszedłem wprost
do jego mieszkania.
W pierwszym pokoju nie było nikogo. Zawołałem Tarchowa po imieniu i nie otrzymawszy
odpowiedzi zamierzałem odejść, ale wtem otworzyły się drzwi sąsiedniego pokoju i stanął w nich
mój przyjaciel. Spojrzał na mnie jakoś dziwnie i w milczeniu uścisnął mi dłoń. Przyszedłem do
niego po to, by opowiedzieć mu o wszystkim, czego dowiedziałem się od Punina i choć od razu
poczułem, że odwiedzam Tarchowa nie w porę, jednak porozmawiawszy z nim chwilę o sprawach
obojętnych zawiadomiłem go przecież o zamiarach Baburina względem Muzy. Ta wiadomość, jak
zauważyłem, nie bardzo go zdziwiła; powoli podszedł do stołu i badawczo mi się przyglądając, nie
przerywając milczenia, przybrał taki wyraz twarzy, jak gdyby chciał powiedzieć: „No, i co mi
jeszcze masz do powiedzenia? No, wypowiedzże swoje myśli". Przyjrzałem mu się uważniej.
Wyraz jego twarzy wydał mi się ożywiony, nieco ironiczny, nawet trochę bezczelny. Ale to nie
przeszkodziło mi „wypowiedzieć swoich myśli". Przeciwnie: „Jeśli ty udajesz takiego ważnego —
pomyślałem — to i ja ciebie też nie będę oszczędzał". I od razu, z miejsca zacząłem rozprawiać o
szkodliwym wpływie gwałtownych namiętności i pasji, o tym, że każdy człowiek ma obowiązek
szanować wolność i osobowość innego — słowem zacząłem wygłaszać pożyteczne i praktyczne
sentencje. Rozgadawszy się w ten sposób zacząłem dla większej swobody przechadzać się po
pokoju. Tarchow nie przerywał.mi i siedział bez ruchu w swoim fotelu, przebierając tylko palcami
po podbródku.
— Wiem... — mówiłem (prawdę mówiąc, sam nie wiedziałem dokładnie, co mnie skłaniało
do tej przemowy; sądzę, że najpewniej zazdrość, bynajmniej jednak nie chęć służenia moralności).
— Wiem -— mówiłem — że to niełatwa wcale, sprawa; jestem przekonany, że kochasz Muzę i że
Muza kocha ciebie, że to z twojej strony nie jest wcale przelotna żądza... Ale wyobraźmy sobie...
(W tym miejscu skrzyżowałem ręce na piersiach)... Wyobraźmy sobie, zaspokoiłeś swoją
namiętność, cóż dalej? Przecież się z nią nie ożenisz? A tymczasem burzysz szczęście dobrego,
porządnego człowieka, jej dobro- czyńcy i — kto wie? (w tej chwili moja twarz wyrażała
jednocześnie przenikliwość i smutek) — może nawet i jej własne szczęście... Itd., itd., itd!!!
Moje przemówienie ciągnęło się blisko kwadrans. Tarchow wciąż milczał. To milczenie
zaczynało stawać się dla mnie kłopotliwe. Z rzadka spoglądałem na Tarchowa, nie poto nawet, by
przekonać się o wrażeniu, jakie wywierały moje słowa, ale raczej by zrozumieć, dlaczego Tarchow
ani nie oponuje, ani nie wyraża swojej zgody, lecz Siedzi zupełnie jak głuchoniemy. Wreszcie
wydało mi się, że w jego twarzy odbywa się... — tak, właśnie odbywa: się — jakaś zmiana. Twarz
Tarchotwa zaczęła przybierać wyraz niepokoju, lęku, dręczącego lęku... Ale rzecz dziwna! To
ożywienie, ta radość, która uderzyła mnie w chwili, gdy pierwszy raz mu się przyjrzałem, nie
ustąpiła mimo wszystko z jego zatrwożonej, smutnej twarzy. Nie wiedziałem jeszcze, czy mam
sobie winszować powodzenia, jakie odniosło moje kazanie, gdy nagle Tarchow wstał i uścisnąwszy
mi obie dłonie rzekł pośpiesznie: „Dziękuję ci, dziękuje. Oczywiście, masz słuszność... chociaż z
drugiej strony można by powiedzieć, że... Przecież kimże jest w końcu ten wychwalany przez ciebie
Baburin? Szlachetny głupiec — więcej nic! Ty go nazywasz republikaninem — a to po prostu jakiś
odludęk! I tyle! Cały jego republikanizm polega na tym, że nigdzie nie może sobie znaleźć
miejsca".
— Ach tak! Tak uważasz! Odludek! Nie może sobie nigdzie miejsca znaleźć. A wiesz —
mówiłem dalej z nagłym zapałem — a wiesz, szanowny Włodzimierzu Nikołajewiczu, że jeśli w
naszej epoce człowiek nie może sobie znaleźć miejsca, to świadczy raczej o jego szlachetnej
naturze! Tylko ludzie puści — głupi ludzie — wszędzie sobie mogą znaleźć miejsce i ze wszystkim
się godzą! Mówisz, że Baburin to uczciwy głupiec. A czy ty myślisz, że lepiej być nieuczciwym
mędrkiem?
— Przekręcasz moje słowa! — wykrzyknął Tarchow. — Chciałem ci tylko wyjaśnić, co
myślę o tym panu. Czy sądzisz, że to taki biały kruk? Skądże znowu! Spotykałem już w życiu
podobnych do niego. Siedzi sobie taki niby to ważny, milczy, zacina się w uporze, nadyma się...
Oho—ho! Widać, że to niby u niego tam wewnątrz nie byle co! A wewnątrz nie ma nic, ani jednej
myśli nawet nie znajdziesz w jego głowie, nic prócz poczucia własnej godności.
— Już to choćby należy szanować! —.przerwałem mu. — Ale pozwól, że cię zapytam:
gdzieś ty tak zdążył go dobrze poznać! Przecież go nie znasz? A może opisujesz go... według słów
Muzy?
Tarchow wzruszył ramionami.
— Z Muzą... rozmawialiśmy nie o nim. Słuchaj — dodał z gestem zniecierpliwienia —
słuchaj: jeśli Baburin rzeczywiście ma tak szlachetną, uczciwą naturę, to jakże może nie wiedzieć,
że Muza nie jest dla niego odpowiednią parą? Jedno z dwojga: albo rozumie, że dokonuje wobec
niej czegoś w rodzaju przemocy, niby to w imię wdzięczności, czy jak tam... a wtedy gdzież jego
uczciwość? albo tego nie rozumie — a wtedy jakże nie nazwać go głupcem?
Chciałem się sprzeciwić, ale Tarchow znów schwycił mnie za dłonie i znów rzekł
pośpiesznie: „Zresztą... oczywiście... przyznaję, że masz słuszność, po tysiąc razy masz słuszność...
Jesteś moim prawdziwym przyjacielem... ale teraz zostaw mnie, proszę!"
— Jesteś tak podniecony... — zacząłem.
— Podniecony? Ja? — Tarchow roześmiał się, ale natychmiast spoważniał znowu. — Tak,
oczywiście. Jakżeby mogło być inaczej? Sam przecież mówisz, że to nie żarty. Tak, trzeba to
dobrze przemyśleć... w samotności. — Nie przestawał ściskać moich dłoni. — Do widzenia, mój
drogi, do widzenia!
— Do widzenia! — powtórzyłem. — Do widzenia; przyjacielu! — Wychodząc, rzuciłem
ostatnie spojrzenie na Tarchowa. Wydawał się zadowolony. Z czego? Czy z tego, że jako wierny
druh i kolega ukazałem mu niebezpieczeństwo tej drogi, na którą wstąpił, czy też z tego, że
odchodziłem? Najprzeróżniejsze myśli krążyły mi w głowie przez cały dzień aż do wieczora — do
chwili, kiedy przestąpiłem próg domu, gdzie mieszkał Punin i Baburin, poszedłem bowiem do nich
jeszcze tego samego dnia, Muszą się przyznać, że niektóre zdania Tarchowa głęboko wryły się w
moją pamięć... dzwoniły mi w uszach... No, rzeczywiście, czyżby w końcu ten Baburin doprawdy
nie zrozumiał, że to nie jest dla niego para?
Jak to być może: Baburin, odważny Baburin jest szlachetnym głupcem
Punin powiedział mi podczas swojej wizyty, że spodziewano się mnie u nich w domu
poprzedniego dnia. To możliwe; ale obecnie nikt absolutnie mnie nie oczekiwał... Zastałem
wszystkich w domu, lecz kiedy się zjawiłem, wszyscy byli zdziwieni, Baburin i Punin tego dnia źle
się czuli; Punina bolała głowa, leżał na tapczanie zwinięty w kłębek, z głową owiązaną kolorową
chustką i z połową ogórka na każdej skroni. Baburin cierpiał na żółtaczkę, był zupełnie żółty,
niemal brunatny, nie ogolony, wokół oczu miał ciemne kręgi, czoło zmarszczone — nie bardzo był
podobny w tym stanie do szczęśliwego narzeczonego. Chciałem odejść... Jednakże nie puszczono
mnie i nawet - poczęstowano herbatą. Niewesoły spędziłem wieczór. Muza co prawda była zupełnie
zdrowa, nawet stroniła ode mnie mniej niż zazwyczaj, ale widać było, że się dąsa; że jest czegoś
zła... Wreszcie nie wytrzymała — i podając mi filiżankę herbaty wyszeptała pośpiesznie:
— Choćby pan tam nie wiem co mówił i nie wiem jak się starał —-i tak to nic nie pomoże...
Tak, tak! — Spojrzałem na nią zdumiony i znalazłszy stosowną chwilkę zapytałem również
półgłosem: — Co mają znaczyć właściwie pani słowa? — A to — odparła, a czarne jej oczy,
złowrogo błysnąwszy spod nasuniętych brwi, przez ułamek chwili wpatrywały się we mnie, po
czym.spojrzenie Muzy skierowało się w inną stronę. — A to, że wszystko słyszałam, co pan tam
dziś mówił. Nawet nie mam panu za co dziękować, zresztą i tak nic się nie stanie według pańskich
planów. — Pani tam była? — wyrwało mi się mimo woli... Ale w tej chwili wyraz twarzy Babu-
rina stał się czujny, a jego wzrok spoczął na nas — Muza odeszła.
Po dziesięciu minutach znowu udało jej się,do mnie zbliżyć. Zdawałoby się, że rozmowa ze
mną na tematy śmiałe i niebezpieczne, w dodatku rozmowa prowadzona tuż pod okiem jej
opiekuna, w jego obecności, sprawiała jej szczególną przyjemność. Nie kryła się z tym bardziej niż
było to potrzebne, by nie wzbudzić podejrzeń Baburina. Wiadomo — chodzenie po samym skraju
przepaści to ulubione zajęcie kobiet... — Tak, byłam tam — szeptała Muza, nie zmieniając wyrazu
twarzy, tylko nozdrza jej z lekka drgały i widać było lekkie skrzywienie warg. — Tak, a jeżeli
Paramon Siemionycz zapyta mnie, o czym teraz z panem tutaj szepczę, to od razu mu powiem. A co
mi tam!
— Niechże pani będzie bardziej ostrożna — przekonywałem ją — doprawdy, zdaje mi się,
że oni już coś spostrzegli...
— Mówię panu przecież, że jestem gotowa powiedzieć wszystko. Zresztą któż z nich może
coś zauważyć? Jeden leży na tapczanie i wyciąga szyję niby chore kaczątko — i nic nie słyszy, a
drugi rozmyśla o filozofii. Niech się pan nie boi! — Głos Muzy stał się donośniejszy, a jej policzki
okryły się jakimś chorobliwym, ciemnym rumieńcem. Wyglądała prześlicznie, nigdy jeszcze nie
była tak ładna. Chodziła szybkim krokiem po pokoju sprzątając ze stołu, ustawiając filiżanki i
spodki na swoim miejscu. W jej niedbałym lekkim kroku było coś wyzywającego. „Myślcie tam
sobie o mnie, co chcecie, a ja będę postępowała według własnej woli i wcale się was nie boję". Nie
mogę ukryć, że tego właśnie wieczora Muza wydała mi się zachwycająca. Tak, myślałem, ta
złośnica — to nowy typ... Cóż za urok! Te ręce mogą nawet uderzyć... No cóż! Trudno!
— Paramonie Siemionyczu — wykrzyknęła nagle Muza — republika to takie państwo,
gdzie każdy robi to co mu się podoba, prawda?
— Republika nie jest państwem — odparł Baburin, pod- nosząc głowę i marszcząc brwi —
jest to taki... ustrój, w którym wszystko jest oparte na prawie i na sprawiedliwości.
— To, znaczy — ciągnęła Muza — że w republice nikt nikogo nie może do niczego
zmuszać!
— Nikt!
— I każdy może swobodnie sobą rozporządzać?
— Każdy.
— Ach tak, to właśnie chciałam wiedzieć.
— A po cóż ci to?
— A tak — potrzebne. Chciałam, żeby mi pan to powiedział.
— Nasza panna jest żądna wiedzy — zauważył leżący na tapczanie Punin.
Kiedy wyszedłem do przedpokoju, Muza odprowadziła mnie, oczywiście nie dlatego, by mi
okazać uprzejmość, lecz po to, by nadal wywierać na mnie swoją złość.
Na pożegnanie zapytałem: — Czy pani naprawdę go tak bardzo kocha?
— Kocham czy nie kocham, to moja sprawa — odparła. — Co się ma stać, to się nie
odstanie.
— Niechże pani nie igra z ogniem... spłonie pani.
— Lepiej spłonąć niż zmarznąć. A pan... z pańskimi radami! Skąd pan wreszcie wie, że on
się ze mną nie ożeni? Skąd pan wie, że ja koniecznie chcę wyjść za mąż? Dajmy na to, że zginę...
dobrze... ale cóż to pana obchodzi?
Zatrzasnęła za mną drzwi.
Pamiętam, że w powrotnej drodze sprawiła mi przyjemność myśl, iż mojemu przyjacielowi
może się słono — oj, oj, oj! i to jak jeszcze słono! — dostać od „nowego typu"... Ale przecie
Tarchow musi czymś zapłacić za swoje szczęście!
O tym, że będzie szczęśliwy, niestety, nie mogłem wątpić.
Minęły trzy dni. Siedziałem w moim pokoju przy biurku i nie tyle pracowałem, co właśnie
zabierałem się do śniadania... gdy nagle usłyszałem szelest, podniosłem głowę i osłupiałem. Przede
mną stało nieruchome, straszne, białe jak kreda widziadło... stał Punin. Spod miarowo wznoszących
się i opadających powiek spoglądały na mnie jego maleńkie oczka, wyrażające bezmyślny, zajęczy
strach, a ręce zwisały jak dwie łodygi.
— Nikandrze Wawiłyczu! Co się stało? W jaki sposób pan tu wszedł? Czy nikt pana nie
widział? Co się stało? Niechże pan mówi!
— Uciekła — powiedział Punin ledwo dosłyszalnym, ochrypłym głosem.
— Co pan mówi?
— Uciekła — powtórzył.
— Kto? — Muza. Wyszła w nocy i zostawiła kartkę.
— Kartkę?
— Tak. Kartkę. A na niej było napisane: „Dziękuję, ale już nie wrócę. Nie szukajcie mnie".
Biegniemy tu, tam. Pytamy kucharkę, ta nic nie wie. Niech mi pan wybaczy, ale nie mogę głośno
mówić. Głos sobie zerwałem.
—- Muza Pawłowna was porzuciła! — wykrzyknąłem. — Pan Baburin pewnie w rozpaczy.
Cóż teraz zamierza uczynić?
— Nic nie zamierza. Chciałem biec do generał-gubernatora — zabronił. Chciałem zgłosić
do policji — zabronił, a nawet się rozgniewał. Taka jej wola — powiada. Nie chcę — mówi —
nikogo zmuszać. Nawet poszedł do pracy, do swojego kantoru. Tylko oczywiście stracił ludzki
wygląd. Strasznie ją kochał... Och, och, jak myśmy ją obaj kochali!
Punin po raz pierwszy pokazał, że nie jest rarogiem, lecz żywym człowiekiem: podniósł
obie pięści ku górze i opuścił je na ciemię, połyskujące jak kość słoniowa.
— Niewdzięczna! — wyjęczał. — Kto cię karmił, poił, uratował, obuł, wychował, kto się o
ciebie troszczył, kto całe życie, całą duszę... A tyś zapomniała o wszystkim? Mnie porzucić, to
oczywiście nie sztuka, ale Paramona Siemionycza, Paramona...
Poprosiłem go, by na chwilę usiadł, odpoczął...
Punin odmownie pokręcił głową. — Nie, nie trzeba. Przyszedłem do pana... sam nie wiem
po co. Jestem jak oszalały, zostać w domu samemu — okropność, nie mam się gdzie podziać. Staję
pośrodku, pokoju, oczy zamknę i wołam: Muzo! Kochanie! Można zwariować. Ach, nie, kłamię!
Wiem, po co do pana przyszedłem. Pan mi w tych dniach czytał tę przeklętą piosenkę, pamięta pan,
tę, w której mowa o starym mężu? Po, co pan to zrobił? Czy pan już wtedy wiedział... a może się
pan domyślał? — Punin spojrzał na mnie. — Piotrze Pietrowiczu, mój drogi — wykrzyknął nagle,
drżąc cały — może pan wie, gdzie ona? Mój złoty, do kogo ona uciekła?
Zmieszałem się i mimo woli opuściłem oczy...
— A czy w tej kartce nie napisała , że... — zacząłem.
— Napisała, że odchodzi od nas dlatego, że pokochała innego. Mój złoty, mój drogi, pan na
pewno wie, gdzie ona! Niech ją pan ratuje, chodźmy do niej, namówimy ją, żeby wróciła. Na
miłość boską, niech pan się tylko zastanowi, kogo ona doprowadziła do rozpaczy? — Punin nagle
zaczerwienił się, krew uderzyła mu do głowy, ciężko runął na kolana. — Mój drogi, niech pan
pomoże, chodźmy do niej!
W progu ukazał się mój służący. Zatrzymał się zdumiony. Nie mało trudu kosztowało mnie,
by podnieść Punina z klęczek i wytłumaczyć mu, że jeśli nawet coś podejrzewam, to i tak nie
można działać prosto z mostu, zwłaszcza we dwóch, że w ten sposób możemy tylko wszystko
zepsuć, że jestem gotów spróbować, ale że za nic nie ręczę. Punin nie sprzeciwiał mi się, ale też
mnie nie słuchał i tylko z rzadka powtarzał naderwanym głosem:—Niech pan ją uratuje, niech pan
uratuje ją i Paramona Siemionycza. — Wreszcie zapłakał. — Niech pan przynajmniej powie tylko
jedno — rzekł — czy on... jest przystojny, młody?
— Młody — odparłem.
— Młody — powtórzył Punin, rozmazując łzy po policzkach. —I ona młoda... Ach, jaka to
szkoda!
Ten rym złożył się przypadkowo: biedny Punin ani myślał teraz o poezji. Dużo bym dał,
żeby znowu od niego usły- szeć zawiłe, górnolotne zdania lub chociażby jego niemal bezdźwięczny
śmiech... Niestety! Te zdania znikły na zawsze, nie usłyszałem już więcej jego śmiechu...
Przyrzekłem, że go odwiedzę, gdy tylko dowiem się czegoś istotnego... Nie wymieniłem
jednak nazwiska Tarchowa. Punin przybrał nagle wygląd człowieka znużonego. — Dobrze, dobrze,
dziękuję — rzekł biednym, pokornym głosem, jakiego przedtem nigdy nie słyszałem. Tylko, wie
pan, niech pan o niczym nie wspomina Paramonowi Siemionyczowi... bo się będzie gniewał!
Zabronił, wie pan! Do widzenia.
Gdy wychodził odwrócony do mnie plecami, wydał mi się tak żałosny, że aż się zdziwiłem;
kulał na obie nogi i co krok przysiadał...
— O, niedobrze! Finis co się zowie! — pomyślałem.
Chociaż obiecałem Puninowi, że będę się dowiadywał o Muzę, jednak idąc tego dnia do
Tarchowa, ani przez chwilę nie miałem nadziei, że się czegokolwiek dowiem, ponieważ byłem
pewien, że albo nie zastanę go w domu, albo też nie zechce ze mną mówić. Moje przypuszczenia
okazały się mylne: Tarchow był w domu, przyjął mnie, a nawet dowiedziałem się wszystkiego, co
chciałem wiedzieć, ale nie przyniosło to żadnego pożytku. Tarchow, gdy tylko przekroczyłem próg
jego pokoju, podszedł do mnie stanowczym, szybkim krokiem i z błyszczącymi,oczyma w
rozjaśnionej i piękniejszej niż dawniej twarzy rzekł: — Słuchaj, drogi Pietia! Domyślam się, po coś
przyszedł, o czym zamierzasz ze mną mówić, ale uprzedzam cię, że jeśli bodaj słówkiem
wspomnisz o niej albo o jej postępku, albo o tym, co według ciebie nakazuje mi czynić rozsądek —
wtedy nasza przyjaźń, a nawet znajomość skończona i będę cię prosił, żebyś mnie traktował jak
człowieka zupełnie obcego.
Spojrzałem na Tarchowa: widać było, że cały drży jak napięta struna, że ledwo
powstrzymuje porywy młodej, burzącej się krwi; silne, radosne szczęście wtargnęło do jego duszy i
owładnęło nim — i on owładnął szczęściem.
— Czy to twoje niezłomne postanowienie? — spytałem smutnie.
— Tak, drogi Pietia, niezłomne.
— W takim razie nie pozostaje mi nic innego, tylko powiedzieć ci: żegnaj!
Tarchow z lekka zmrużył oczy... Czuł się doskonale.
—. Żegnaj, drogi Pietia — rzekł trochę niewyraźnie, zeszczerym uśmiechem, wesoło
błysnąwszy wszystkimi białymi zębami.
Cóż miałem czynić? Pozostawiłem go z jego ,,szczęściem".
Kiedy zatrzasnąłem drzwi, inne drzwi w pokoju trzasnęły również; słyszałem to wyraźnie.
Nie lekko było mi na sercu i następnego dnia, gdy powlokłem się do moich nieszczęsnych
przyjaciół. W skrytości ducha spodziewałem się — taka to już słabość ludzka! — że ich nie zastanę
i znowu się omyliłem. Obaj byli w domu. Przemiana, jaka w nich nastąpiła w ciągu tych trzech dni,
uderzyłaby każdego. Twarz Punina zbielała i obrzękła. Gdzież się podziała jego gadatliwość?
Mówił mało, słabym, wciąż jeszcze ochrypłym głosem i miał wygląd człowieka zdumionego i
zaskoczonego. Baburin, przeciwnie, skurczył się i sczerniał, niezbyt rozrzutny w słowach już
dawniej, teraz ledwo wydawał z siebie jakieś oderwane dźwięki; wyraz kamiennej surowości
zastygł na jego twarzy.
Czułem, że nie mogę milczeć, ale cóż miałem powiedzieć? Ograniczyłem się do tego, że
szepnąłem Puniriowi: „Niczego się nie dowiedziałem i radzę nie żywić żadnych nadziei". Punin
spojrzał na mnie obrzękłymi; zaczerwienionymi oczkami — tyle tylko czerwieni zostało w jego
twarzy — wymamrotał coś, czego nie zrozumiałem, i kuśtykając odszedł. Baburin zapewne
domyślił się, o czym rozmawiałem z Puninem, i rozchyliwszy zaciśnięte, jakby sklejone wargi,
powiedział zwolna: „Łaskawy panie! Od chwili gdy odwiedził nas pan po raz ostatni, zdarzyła się
pewna przykrość. Nasza wychowanka, Muza Pawłowna Winogradowa, uważając, że dalsze
mieszkanie z nami jest dla niej niewygodne, postanowiła nas porzucić, o czym też zawiadomiła nas
listownie. Nie uważając się za uprawnionych, by jej w tym przeszkodzić, pozwoliliśmy jej postąpić
tak, jak uważa za słuszne. Pragniemy, aby jej było dobrze — dodał nie bez wysiłku — a pana
prosimy pokornie, by nie wspominał pan o tej sprawie, ponieważ rozmowy tego rodzaju są
bezużyteczne, a nawet przykre".
,,I ten, jak Tarchow, zabrania mi mówić o Muzie" — pomyślałem i nie mogłem się
wewnętrznie nie zdziwić. Nie na próżno więc Baburin tak cenił Zenona! Zamierzałem właśnie
powiedzieć mu coś o tym mędrcu, ale język uwiązł mi w gardle — i dobrze się stało.
Niebawem pożegnałem się i wróciłem do domu. Rozstając się ze mną ani Punin, ani
Baburin nie powiedzieli mi:. Do widzenia! — obaj chórem rzekli; ,.Żegnamy pana!" Punin zwrócił
mi nawet przyniesiony przeze mnie tom „Telegrafu", jak gdyby mówiąc: teraz mi to niepotrzebne.
. W tydzień później miałem: dziwne spotkanie. Nastąpiła wczesna, gwałtowna wiosna, w
południe upał dochodził do osiemnastu stopni. Wszystko zieleniło się i kiełkowało w spulchnionej,
wilgotnej ziemi. Nająłem w maneżu wierzchowca i pojechałem za miasto, na Wróble Wzgórza. Po
drodze ' spotkałem powozik zaprzężony w parę rączych, po same uszy zbryzganych błotem,
wiackich koni, z zaplecionymi ogonami i z czerwonymi wstęgami w grzywach. Uprząż koni była
junacka, z miedzianymi blaszkami i z frędzlami — powoził młody dziarski woźnica w niebieskim
kaftanie bez rękawów, w żółtej koszuli z surowego jedwabiu, w niskim pilśniowym kapeluszu
okręconym pawim piórem. Obok niego siedziała dziewczyna, stanu mieszczańskiego czy
kupieckiego, w brokatowej mantylce, w dużej niebieskiej chustce na głowie — i zanosiła się od
śmiechu. Woźnica również śmiał się. Skierowałem konia na skraj drogi, a zresztą nie zwróciłbym
szczególnej uwagi na wesołą parę, która szybko przemknęła przede mną, gdyby nagle chłopiec nie
zakrzyknął na konie... Przecie to głos Tarchowa! Obejrzałem się... Tak, to na pewno on, oczywi-
ście — to on przebrany za woźnicę, a obok niego czyż to nie Muza?
Ale w tej chwili dzielne koniki ruszyły z kopyta — i tyle ich widziałem. Zamierzałem już
puścić mojego konia galopem za nimi, ale był to stary wierzchowiec z ujeżdżalni, o kołyszącym się,
tak zwanym generalskim chodzie; galopem szedł jeszcze wolniej niż kłusa.
— Bawcie się dobrze, moi mili! — warknąłem przez zęby. Muszę tu dodać, że przez cały
tydzień nie widziałem Tarchowa, choć trzykrotnie do niego wstępowałem. Nie było go nigdy w
domu. Baburina i Punina również nie widziałem... Nie odwiedzałem ich.
W czasie przejażdżki zaziębiłem się, chociaż było bardzo gorąco, ale dął przejmujący wiatr.
Rozchorowałem się niebezpiecznie — gdy wyzdrowiałem, za radą doktora, pojechałem wraz z
babcią na wieś, „na forsowne odżywianie". Do Moskwy więcej nie przyjeżdżałem, a w jesieni
wstąpiłem na uniwersytet petersburski.
III (1849)
Minęło już nie siedem, lecz całe dwanaście lat — i stuknął mi trzeci krzyżyk. Babcia umarła
już dawno; mieszkałem w Petersburgu jako urzędnik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Tarchowa straciłem z oczu: wstąpił do armii i prawie stale przebywał na prowincji. Spotkaliśmy się
może ze dwa razy, jak przyjaciele. Ale w naszych rozmowach nie wspominaliśmy o przeszłości. W
epoce naszego powtórnego spotkania Tarchow, o ile pamiętam, był już żonaty. Pewnego razu w
upalny, letni dzień, przeklinając zarówno obowiązki urzędowe, które zatrzymywały mnie w
Petersburgu, jak i miejski żar, zaduch i pył, szedłem ulicą Grochową. Drogę przerwał, mi kondukt
pogrzebowy. Cały orszak składał się z jednego jedynego karawanu, czyli właściwie mówiąc z
roztrzęsionego wozu, na którym brutalnie podrzucana wskutek nierówności wyboistej jezdni
kołysała się uboga, drewniana trumna, do połowy przykryta wytartym, czarnym suknem. Za wozem
szedł — sam jeden — stary człowiek z siwą głową.
Przyjrzałem mu się... Twarz była mi znajoma... Starzec również obrzucił mnie
spojrzeniem... Boże! Przecie to Baburin!
Zdjąłem kapelusz, zbliżyłem się do Baburina, powiedziałem swoje nazwisko i poszedłem za
trumną, tuż obok niego.
— Kogo pan grzebie? — spytałem.
— Nikandra Wawiłyczą Punina — odparł.
Przeczuwałem już, wiedziałem wcześniej, że Baburin wymieni to nazwisko, a jednak
drgnęło mi serce. Ogarnął mnie smutek — i byłem zadowolony, że przypadek pozwolił mi oddać
ostatnią posługę mojemu wychowawcy...
— Czy mogę iść z panem, Paramonie Siemionyczu?
— Może pan... Odprowadzałem go sam, teraz będzie nas dwóch.
Szliśmy dłużej niż godzinę. Mój towarzysz kroczył nie podnosząc głowy, z zaciśniętymi
wargami. Całkiem się zestarzał od czasu, gdy go widziałem po raz ostatni: pokryta zmarszczkami
twarz o barwie miedzi ostro odcinała się od siwych włosów. Siady pracowitego, trudnego życia i
ustawicznej walki widniały w całej postaci Baburina: zagryzła go troska i bieda. Kiedy wszystko
już było skończone, gdy to, co było Puninem, znikło na wieki w wilgotnej... naprawdę wilgotnej
ziemi Smoleńskiego cmentarza, Baburin, postawszy dwie minuty z pochyloną głową przed
nowowyrosłym wzgórkiem piaszczystej gliny, zwrócił ku mnie swoją znużoną, jakby skamieniałą z
gniewu twarz, swoje suche, zapadłe oczy, podziękował mi ponuro i zamierzał się oddalić, ale
zatrzymałem go pytając:
— Gdzie pan mieszka, Paramonie Siemionyczu? Chciałbym pana odwiedzić. Nie
wiedziałem wcale, że przebywa pan w Petersburgu. Przypomnielibyśmy sobie przeszłość,
porozmawialibyśmy o naszym zmarłym przyjacielu.
Baburin odpowiedział mi po chwili wahania.
— Już trzeci rok jestem w Petersburgu — rzekł wreszcie — mieszkam na krańcu miasta.
Zresztą, jeśli pan naprawdę chce mnie odwiedzić, to niech pan przyjdzie wieczorem, wieczorem
zawsze jesteśmy w domu, oboje...
— Oboje?
— Jestem żonaty. Moja żona nie czuje się dziś zupełnie dobrze, dlatego nie była na
pogrzebie. A zresztą dość, by jeden człowiek wypełnił tę pustą formalność, ten obrzęd. Któż w to
wszystko wierzy?
Zdziwiły mnie nieco ostatnie słowa Baburina, jednakże nic nie powiedziałem, nająłem
dorożkę i zaproponowałem Baburinowi, że go odwiozę do domu, ale odmówił.
Wybrałem się do niego tego samego dnia wieczorem. W drodze wciąż myślałem o Puninie.
Przypomniałem sobie pierwsze z nim spotkanie: jaki był wtedy uroczysty i zabawny! Potem w
Moskwie — jak przycichł, zwłaszcza kiedyśmy widzieli się po raz ostatni; a teraz — ostateczny
rozrachunek z życiem, widać, że ono nie żartuje! Baburin mieszkał w dzielnicy Wyborgskiej, w
domku, który mi przypominał jego moskiewskie gniazdko. Petersburskie było jak gdyby troszeczkę
uboższe. Kiedy wszedłem do pokoju, Baburin siedział na krześle, ręce spoczywały na kolanach. Do
połowy wypalona łojówka niewyraźnie oświetlała jego pochyloną, białą głowę. Usłyszał odgłos
moich kroków, ocknął się i powitał mnie życzliwiej, niż się spodziewałem. Po kilku chwilach
zjawiła się jego żona: natychmiast poznałem Muzę — i dopiero wtedy pojąłem, dlaczego Baburin
mnie do siebie zaprosił. Chciał mi pokazać, że przecie osiągnął to, czego pragnął.
Muza bardzo się zmieniła — zmieniły się rysy jej twarzy, głos i ruchy, ale najbardziej widać
było tę zmianę w oczach. Dawniej te złe, te piękne oczy biegały żywo jak skry, czasem płonęły
przez ułamek chwili, ale za to płonęły jasnym blaskiem. Ich spojrzenie kłuło jak szpilka... Teraz
spoglądały prosto, spokojnie, wnikliwie, uważnie; czarne źrenice zmatowiały. „Jestem rozbita,
jestem pokorna, jestem dobra" — zda- wał się mówić spokojny, otępiały wzrok Muzy. To samo
mówił pokorny uśmiech, który nie schodził z jej warg. Suknię też nosiła skromniejszą, brunatną w
maleńkie groszki. Podeszła do mnie pierwsza i zapytała, czy ją poznaję? Widać było, że nie czuje
zmieszania, i to nie dlatego, że straciła wstyd lub pamięć, lecz po prostu dlatego, że opuściła ją
pycha. Muza długo mówiła o zmarłym Puninie, głos jej był miarowy, chłodniejszy niż dawniej.
Dowiedziałem się, że Punin w ostatnich latach zupełnie już zniedołężniał, niemal zdziecinniał — do
tego stopnia, że tęsknił do zabawek. Co prawda upewniano go, że je szyje ze szmat na sprzedaż...
ale sam się nimi bawił. Nie wygasła w nim jednak namiętność do poezji, a pamięć jego
przechowywała już tylko wiersze: na kilka dni przed śmiercią Punin deklamował jeszcze wyjątki z
„Rossjady", za to Puszkina bał się tak, jak dzieci boją się stracha na wróble. Jego przywiązanie do
Baburina również nie osłabło: nadal okazywał mu pokorną wdzięczność i zastygając już w mroku i
chłodzie śmierci, wciąż jeszcze bełkotał kostniejącym językiem:,,Dobroczyńca!" Dowiedziałem się
również od Muzy, że niebawem po wydarzeniu moskiewskim Baburi nowi znowu wypadło
objechać całą Rosję, koczując po kolejnych prywatnych posadach, że do Petersburga przybył
również na prywatną posadę, którą zresztą musiał porzucić przed kilkoma dniami z powodu
przykrości, jakie miał z chlebodawcą. Baburin postanowił ująć się za robotnikami...
Nie schodzący z warg Muzy uśmiech, który towarzyszył wszystkim jej słowom,
naprowadził mnie na smutne rozmyślania. Muza potwierdzała wrażenie, jakie wywarł na mnie
wygląd jej męża. Oboje z trudem zdobywali chleb powszedni — co do tego nie było wątpliwości.
Baburin sam z rzadka tylko wtrącał kilka słów do naszej rozmowy; wydawał się bardziej zatroskany
niż zmartwiony... Widać było, że coś go trapi.
— Paramonie Siemionyczu, niech pan pozwoli — powiedziała kucharka, stając nagle w
progu.
— Co takiego? Co się stało? — z niepokojem zapytał Baburin.
— Niechno pan pozwoli — znacząco i dobitnie powtórzyła kucharka. Baburin zapiął surdut
i wyszedł.
Kiedy zostaliśmy we dwoje. Muza popatrzyła na mnie trochę zmienionym wzrokiem i
wyrzekła głosem również zmienionym, już bez uśmiechu: — Nie wiem, co pan- teraz o mnie myśli,
Piotrze Pietrowiczu, ale przypuszczam, że pan pamięta, jaka byłam dawniej... Pewna siebie,
wesoła... i niedobra. Chciałam ułożyć sobie życie według własnego, widzi mi się. I wie pan, co
panu teraz powiem? Kiedy mnie porzucono, kiedy poczułam się już zupełnie zgubiona i czekałam
tylko, że albo Bóg mnie weźmie do siebie, albo że sama będę dość odważna, by z sobą skończyć,
wtedy w Woroneżu znowu spotkałam Paramona Siemionycza — i on znowu mnie ocalił... Nie
usłyszałam od niego ani jednego złego słowa, ani jednego wyrzutu, niczego ode mnie nie żądał —
nie byłam tego warta, a jednak kochał mnie... i zostałam jego żoną. Cóż miałam począć? Śmierć nie
nadeszła w porę, życie też mi się nie ułożyło tak, jak chciałam... Gdzież miałam się podziać!
I to nawet — łaska. Ot, i wszystko!
Umilkła, na chwilę odwróciła głowę... poprzedni pokorny uśmiech znowu zjawił się na jej
wargach. Wydało mi się, że w tym uśmiechu czytam: Ach, nie pytaj nawet, czy mi lekko żyć".
Rozmowa potoczyła się o sprawach zwykłych. Muza opowiedziała mi, że Punin zostawił
kotkę, którą bardzo kochał, ale że kotka od chwili jego śmierci wyniosła się na strych i tam wciąż
siedzi i miauczy, jakby kogoś wzywała... sąsiedzi bardzo się boją i wyobrażają sobie, że to dusza
Punina przeszła w kotkę.
— Paramon Siemionycz jest czymś zaniepokojony — rzekłem wreszcie.
— A czy pan to zauważył? — Muza westchnęła. — Nie może się nie niepokoić. Nie
potrzebuję chyba panu mówić, że Paramon Siemionycz został wierny swoim przekonaniom...
Obecny porządek rzeczy mógł je tylko w nim umocnić. (Muza mówiła teraz zupełnie
inaczej niż niegdyś, w Moskwie; jej sposób wyrażania się stał się bardziej literacki). Zresztą nie
wiem, czy mogę mieć do pana zaufanie, ani też nie wiem, jak pan przyjmie...
— Dlaczego pani sądzi, że nie można mi zaufać?
— Przecież jest pan na służbie państwowej, jest pan urzędnikiem...
— No, więc co z tego?
— Jest więc pan Voddany rządowi.
W głębi duszy zdziwiłem się... że Muza jest taka młoda i naiwna.
— O moim stosunku do rządu, który nie podejrzewa nawet mojego istnienia, nie będę się
szeroko rozwodził — powiedziałem — ale może być pani spokojna. Nie zawiodę pani zaufania.
Poglądom pani małżonka... sprzyjam bardziej, niż się pani spodziewa.
Muza pokręciła głową.
— Tak, tak, oczywiście — zaczęła, z lekka się zacinając — ale widzi pan: może się tak
zdarzyć, że Paramon Siemionycz będzie musiał swoje przekonania poprzeć czynem. Dłużej nie
można ich ukrywać, Są towarzysze, których nie można teraz porzucić...
Muza nagle umilkła, zupełnie jakby się ugryzła w język. Jej ostatnie słowa zdumiały mnie i
troszkę przestraszyły. Zapewne odbiło się to w wyrazie mojej twarzy — i Muza to spostrzegła.
Powiedziałem już, że nasze spotkanie odbyło się w roku 1849. Wielu pamięta jeszcze, jak
trudne. i burzliwe były to czasy, jakimi wydarzeniami upamiętniły się w Sankt-Petersburgu. Już
przedtem zadziwiły mnie pewne szczegóły w zachowaniu Baburina, w jego sposobie bycia. Baburin
dwukrotnie z tak ostrą goryczą i nienawiścią, z takim obrzydzeniem odezwał się o
rozporządzeniach rządowych, o wysoko postawionych osobach, że poczułem się zakłopotany...
— No, jak tam? — zapytał mnie nagle. — Czy uwolnił pan już swoich chłopów?
Musiałem się przyznać, że ich nie uwolniłem.
— A zdaje się, że babcia umarła?
I to musiałem przyznać.
— A właśnie, właśnie, panowie szlachta — mruknął przez zęby Baburin. — Cudzymi
rękami... wybierać kasztany... to wy lubicie!
W jego pokoju na najbardziej widocznym miejscu wisiała znana litografia przedstawiająca
Bielińskiego, na stole leżał tomik starej, bestużewowskiej „Gwiazdy Polarnej".
Baburin długo nie wracał. Muza kilkakrotnie rzuciła niespokojne spojrzenie w kierunku
drzwi, przez które wyszedł jej mąż, gdy go wezwała kucharka. Wreszcie nie wytrzymała, wstała,
przeprosiła mnie i również wyszła tymi samymi drzwiami. Po kwadransie wróciła wraz z mężem.
Twarze obojga — tak mi się przynajmniej wydawało — wyrażały oburzenie. Nagle na twarzy
Baburina pojawiła się niemal dzika wściekłość...
— Kiedy wreszcie nadejdzie kres? — tocząc wokół dzikim wzrokiem, przemówił nagle
Baburin urywanym, zdyszanym głosem, jakiego nigdy z jego ust nie słyszałem. — Człowiek żyje,
żyje, spodziewa się, że może będzie lepiej, że lżej będzie oddychać, a zamiast tego wszystko układa
się coraz gorzej. Całkiem już przycisnęli ludzi do muru! W młodości nacierpiałem się niemało...
mnie... może... nawet bili... tak — dodał odwróciwszy się gwałtownie na obcasach, jak gdyby chciał
się na mnie rzucić — tak, już jako pełnoletni człowiek otrzymywałem kary cielesne, tak... nie będę
już wspominał o innych niesprawiedliwościach... Ale czyżbyśmy mieli powrócić do tych dawnych
czasów? Co teraz wyprawiają z młodzieżą! Przecież wszelka cierpliwość może się skończyć! I
skończy się! Zobaczy pan!
Nigdy nie widziałem Baburina w podobnym stanie. Muza aż zbladła... Baburin zaniósł się
nagle gwałtownym kaszlem i opadł na ławkę. Nie chcąc krępować swoją obecnością ani jego, ani
Muzy, postanowiłem odejść i już się z nimi żegnałem, gdy nagle otworzyły się te same drzwi z
sąsiedniego pokoju i ukazała się w nich głowa... Ale nie głowa kucharki, tylko przestraszona,
zmierzwiona głowa młodzieńca.
— Nieszczęście, Baburin, nieszczęście — wyszeptał pośpiesznie, ale ukrył się natychmiast
na widok nie znanej mu mojej postaci.
Baburin rzucił się do drzwi. Mocno uścisnąłem dłoń Muzy i odszedłem ze złymi
przeczuciami w sercu.
— Niech pan wstąpi do nas jutro — szepnęła Muza niespokojnie.
— Przyjdę na pewno — odparłem.
Następnego dnia leżałem jeszcze w łóżku, gdy mój służacy podał mi list od Muzy.
„Łaskawy Piotrze Pietrowiczu — pisała Muza. — Dziś w nocy żandarmi aresztowali
Paramona Siemionycza i zawieźli go do twierdzy albo też gdzie indziej, nie wiem dokąd, bo mi nie
powiedzieli. Poprzewracali wszystkie nasze papiery, wiele opieczętowali i zabrali ze sobą. Tak
samo książki i czasopisma. Mówią, że w mieście, aresztowano mnóstwo ludzi. Może pan sobie
wyobrazić, w jakim jestem stanie. Dobrze przynajmniej, że Nikander Wawiłycz tego nie dożył! W
porę zszedł z tego świata. Niech mi pan poradzi, co mam czynić. O siebie: się nie lękam — z głodu
nie umrę. — ale myśl o Paramonie Siemionyczu nie daje mi spokoju. Niech pan przyjdzie, proszę,
jeśli tylko nie lęka się pan odwiedzać ludzi w naszej sytuacji. Gotowa do usług
Muza Baburin."
Nie minęło pół godziny, gdy byłem już u niej w domu. Ujrzawszy mnie wyciągnęła do mnie
dłoń i choć nie powiedziała ani słowa, wyraz wdzięczności błysnął na jej twarzy. Miała na sobie tę
samą suknię, co poprzedniego dnia: wszystkoświadczyło, że się nie kładła i że nie spała całą noc.
Oczy mia- ła zaczerwienione — ale z bezsenności, nie z płaczu. Nie płakała. Nie myślała o płaczu.
Pragnęła działać, chciała walczyć z nieszczęściem, które na nią spadło. Zmartwychwstała w niej
dawna, energiczna, samowolna Muza. Nie miała nawet czasu się oburzać, choć oburzenie ściskało
jej gardło. Jak pomóc Baburinowi, do kogo się zwrócić, żeby złagodzić jego położenie — oto były
jedyne sprawy, o jakich myślała. Chciała niezwłocznie iść... prosić... żądać... Ale dokąd iść? Kogo
prosić? czego żądać? Oto czego chciała się ode mnie dowiedzieć, w czym chciała zasięgnąć mojej
rady.
Zacząłem od tego, że poradziłem jej... cierpliwość. W pierwszej chwili nie można było nic
innego uczynić, tylko czekać — i w miarę możności zbierać informacje. Przedsięwziąć cokolwiek
zdecydowanego teraz, gdy sprawa ledwie się zaczęła, ledwie się rozpaliła — to było po prostu nie
do pomyślenia, było nierozsądnie. Nierozsądnie było również spodziewać się powodzenia, nawet
gdy bym miał większe znaczenie i wpływy... ale cóż mogłem uczynić ja, skromny urzędniczyna?
Muza sama nie miała żadnej protekcji... Nie łatwo było jej to wszystko wytłumaczyć... wreszcie
jednak zrozumiała moje wywody, zrozumiała także, że dowodząc bezcelowości wszelkich usiłowań
nie kierowałem się bynajmniej egoizmem.
— Niechże mi pani powie, Muzo Pawłowno — zacząłem, gdy wreszcie usiadła na krześle
(do tej chwili Muza stała, jak gdyby gotowa natychmiast ruszyć na pomoc Baburinowi) — w jaki
sposób Paramon Siemionycz, w jego wieku, zaplątał się w taką historię? Jestem pewien, że są w to
wmieszani tylko ludzie młodzi, jak ten, który wczoraj wieczorem przyszedł, by was ostrzec...
— Ci młodzi ludzie są naszymi przyjaciółmi — wykrzyknęła Muza, a oczy jej zabłysły i
zaczęły biegać jak dawniej. Zdawało się, że coś silnego i niepowstrzymanego zbudziło się w jej
duszy... i nagle przypomniałem sobie określenie „nowy typ", które dał jej niegdyś Tarchow. — Lata
nie mają żadnego znaczenia, gdy chodzi o przekonania polityczne! — Muza położyła szczególny
nacisk na te dwa ostatnie słowa.
Można było pomyśleć, że mimo całej rozpaczy nie było jej nieprzyjemnie pokazać mi się w
tej nowej, niespodziewanej postaci: jako wykształcona i dojrzała kobieta, godna małżonka
republikanina! — Niektórzy starcy są młodsi od pewnych młodych ludzi — ciągnęła — zdolniejsi
do poświęceń... Ale nie o to chodzi.
— Wydaje mi się, Muzo Pawłowno — zauważyłem — że pani trochę przesadza. Znając
charakter Paramona Siemionycza byłem już dawniej pewien, że. będzie współczuł wszelkim...
szlachetnym porywom, ale z drugiej strony uważałem go zawsze za człowieka rozsądnego... Czyż
Paramon Siemionycz nie pojmuje, że spiski u nas w Rosji są zupełnie niemożliwe, absurdalne w
jego sytuacji, z jego rangą społeczną...
— Oczywiście — z goryczą w głosie przerwała mi Muza — Paramon Siemionycz jest
mieszczaninem, a w Rosji spiskować wolno tylko szlachcie, jak na przykład czternastego grudnia...
pan to chciał powiedzieć, prawda?
,,W takim razie czemu się pani uskarża" — omal nie wyrwało mi się z ust... jednak
powstrzymałem się. — Czy pani uważa, że wynik czternastego grudnia był tego rodzaju, iż
powinien zachęcać innych? — powiedziałem głośno.
Muza zasępiła się. ,,Z tobą nie ma co o tym mówić" — wyczytałem na jej posępnej twarzy.
— Czy Paramon Siemionycz jest bardzo skompromitowany? — zdecydowałem się wreszcie
zapytać. Muza nie odpowiadała... Ze strychu rozległo się dzikie miauczenie głodnego kota.
Muza drgnęła.— Ach, jak to dobrze, że Nikander Wawiłycz tego wszystkiego nie widział!
— wyjęczała niemal z rozpaczą. — Nie widział, jak w nocy schwytano przemocą Paramona
Siemionycza, dobroczyńcę, naszego dobroczyńcę, najlepszego i najuczciwszego człowieka pod
słońcem, nie widział, jak się zachowali wobec czcigodnego starca, jak mówili do niego ,,ty"... jak
mu grozili — i czym grozili!... tylko dlatego, że jest mieszczaninem. Ten młody oficer to pewnie
też jeden z tych ludzi bez duszy i bez sumienia, z jakimi nieraz się już w życiu...
Nagle zamilkła... Drżała jak liść.
Długo powstrzymywane oburzenie zerwało wreszcie tamy. Dawne wspomnienia wybuchły
nagle z całą gwałtownością, Wywołane niepokojem i lękiem... Ale w tej właśnie chwili
przekonałem się, że „nowy typ" pozostał nadal sobą, że jego namiętna, łatwo dająca się porwać
natura w niczym się nie zmieniła... Tylko że Muza nie dawała się już porwać temu, co porywało ją
niegdyś, w latach młodości. To, co w czasie mojej pierwszej wizyty wydało mi się rezygnacją, co
rzekomo świadczyło o pogodzeniu się z losem i co rzeczywiście tym było — ów spokojny, zagasły
wzrok, ów obojętny głos, owa równowaga i prostota — wszystko to odnosiło się jedynie do
minionej, niępowrotnej przeszłości...
Obecnie przemówiła teraźniejszość.
Starałem się uspokoić Muzę, starałem się skierować naszą rozmowę na tor bardziej
praktyczny. Należało poczynić pewne niezbędne kroki, dowiedzieć się, gdzie właściwie znajdował
się Baburin, a potem zdobyć dla niego i dla Muzy jakieś środki do życia. Wszystko to nastręczało
wiele trudności. Wypadało szukać nie pieniędzy, lecz pracy, co jak wiadomo jest zadaniem o wiele
trudniejszym...
Gdy wyszedłem od Muzy w głowie mojej kłębiło się mnóstwo myśli.
Niebawem dowiedziałem się, że Baburin siedzi w twierdzy...
Sprawa rozpoczęła się... zaczęła się przeciągać... każdego tygodnia kilkakrotnie widywałem
się z Muzą. Ona również miała kilka widzeń z mężem. Ale właśnie w chwili, gdy ta cała smutna
historia miała się rozstrzygnąć, nie było mnie w Petersburgu. Nieprzewidziane sprawy zmusiły
mnie do wyjazdu na południe Rosji. W czasie mojej nieobecności dowiedziałem się, że sąd
uniewinnił Baburina. Cala jego wina — jak się okazało — polegała tylko na tym, że u niego jako u
człowieka, który nie może wzbudzać żadnych podejrzeń, zbierali się czasem młodzi ludzie, a on
bywał obecny przy ich rozmowach; jednakże zesłano go w trybie administracyjnym do jednej z
zachodnich guberni Sybiru. Muza pojechała wraz z nim. „... Paramon Siemionycz nie życzył sobie,
żebym z nim jechała — pisała mi Muza — dlatego, że według jego przekonań nikt nie ma prawa
poświęcać się dla innego człowieka — nie dla sprawy; ale odpowiedziałam mu, że z mojej strony
nie ma w tym żadnej ofiary. Kiedy powiedziałam mu w Moskwie, że będę jego żoną, to sobie
pomyślałam — nierozerwalnie i na wieki! Toteż nierozerwalne winno pozostać to małżeństwo aż
do końca dni naszych..."
IV (1861)
Minęło jeszcze dwanaście lat... Wszyscy w Rosji pamiętają i wiecznie będą pamiętać, co się
dokonało między 1849 i 1861 rokiem, I w moim osobistym życiu wydarzyło się niejedno, ale nad
tym nie ma się co rozwodzić. Pojawiły się nowe zainteresowania, nowe troski... Stadło Baburinów z
początku zeszło na plan dalszy, a potem znikło zupełnie z mojej pamięci. Prowadziłem jednak
nadal, choć co prawda rzadko, korespondencję z Muzą; niekiedy mijał przeszło rok bez
jakichkolwiek wiadomości o niej i o jej mężu. Dowiedziałem się, że niedługo po roku 55
Baburinowi zezwolono na powrót do Rosji, ale że on sam chciał pozostać w tym niewielkim
syberyjskim miasteczku, dokąd rzucił go los i gdzie widocznie uwił sobie gniazdo, znalazł
przytułek, pole działania...
I nagle w końcu marca 1861 roku otrzymuję od Muzy list następującej treści:
„Już tak dawno do Pana nie pisałam, szanowny P. P., że nie wiem nawet, czy pan żyje, a
jeśli nawet Pan żyje, to czy pamięta Pan o naszym istnieniu? Ale wszystko jedno: nie mogę nie
pisać dziś do Pana. U nas dotychczas wszystko szło po dawnemu. Paramon Siemionycz i ja byliśmy
zajęci w naszych szkołach, które zwolna stają się coraz lepsze. Poza tym Paramon Siemionycz
zajmował się lekturą i korespondencją, a także ulubionymi dyskusjami ze starowierami, osobami
duchownymi i zesłanymi Polakami. Był zupełnie zdrów. Ja tak samo... I nagle wczoraj
otrzymaliśmy tekst manifestu z 19 lutego! Dawno wyczekiwaliśmy, od dawna krążyły wieści o
tym, co tam dzieje się u was, w Petersburgu... ale nie jestem w stanie opisać Panu, co to było! Pan
dobrze zna mojego męża; nieszczęście ani trochę go nie zmieniło; przeciwnie: Paramon Siemionycz
stał się silniejszy i bardziej energiczny. (Nie mogę ukryć, że Muza napisała: enirgiczny). Siłę woli
ma żelazną, ale gdy przyszedł manifest — nie wytrzymał! Ręce mu się trzęsły, kiedy czytał! Potem
trzykrotnie mnie uścisnął i trzykrotnie ucałował, chciał coś powiedzieć — ale nie! nie mógł...
Skończyło się na tym, że się rozpłakał, co było niezwykłe i nagle krzyknął: „Hurra! Hurra! Boże,
zbaw cesarza!" Tak Piotrze Pietrowiczu, powiedział te właśnie słowa. Potem dodał „Teraz
odpuszczamy..." i jeszcze: „To pierwszy krok, za nim muszą nastąpić inne". I jak stał, bez czapki,
pobiegł, by o tej wielkiej nowinie zawiadomić naszych przyjaciół. Mróz był trzaskający i nawet
zaczynała się ostra zadymka; chciałam go zatrzymać w domu, ale mnie nie posłuchał. A kiedy
wrócił, cały był okryty śniegiem: twarz, włosy i broda —- nosi teraz brodę aż do pasa — i nawet
łzy na policzkach mu zamarzły! Ale bardzo był ożywiony i wesoły, kazał mi odkorkować butelkę
cymlańskiego wina i razem ze swoimi przyjaciółmi, których przyprowadził, pił za zdrowie cara i
Rosji, i wszystkich wolnych Rosjan. Wziąwszy kielich i opuściwszy wzrok ku ziemi powiedział:
„Nikandrze, Nikandrze, czy mnie słyszysz? Nie ma już na Rusi niewolników! Ciesz się choć w
grobie, stary przyjacielu"! I wiele jeszcze mówił w tym sensie, że „ziściły się" jego nadzieje. Mówił
także i o tym, że teraz już nie można cofnąć się z obranej drogi, że to w swoim rodzaju rękojmia,
czy też obietnica... Wszystkiego nie zapamiętałam, ale od dawna nie widziałam go tak szczęśliwym.
I postanowiłam napisać Panu, żeby i Pan wiedział, jak cieszyliśmy się i radowali w dalekiej
syberyjskiej pustyni, żeby i Pan cieszył się razem z nami..."
Ten list otrzymałem w końcu marca, a w początku maja nadszedł inny, krótki list od Muzy.
Zawiadamiała mnie, że jej mąż Paramon Siemionycz Baburin, zaziębiwszy się tego dnia, gdy
otrzymano, tekst manifestu, zmarł 12 kwietnia na zapalenie płuc, w wieku lat 67. Muza dodała, że
zamierza zostać tam, gdzie złożono jego ciało, i prowadzić nadal pozostawioną jej przez niego
pracę, dlatego, że taka była ostatnia wola Paramona Siemionycza — a dla niej inne prawa nie
istnieją.
Od tej chwili nigdy już więcej nie słyszałem o Muzie.