Brandys Kazimierz NIERZECZYWISTOŚĆ

Kazimierz Brandys

Nierzeczywistość


Jeżeli, mając nie dość głośne nazwisko, wysyła się sprostowanie do re- | dakcji w takiej czy innej sprawie, trudno liczyć na entuzjastyczną odpo­wiedź, a nawet nie zawsze można być pewnym zamieszczenia nadesłanego pisma. Mimo to niekiedy trzeba się zdecydować. Tak jest w moim wypadku.

W związku z artykułem Kartka z dziejów walki, jaki się ukazał w nume­rze 11 redagowanego przez Pana kwartalnika, pozwalam sobie przesłać garść uwag i wspomnień dotyczących organizacji „Rondo”, której działalność w la­tach 1942—1944 omawia autor, prof. W. Janota. Zdaję sobie sprawę, że ni­niejszy mój tekst uzna Pan za nie nadający się do druku. I to z dwóch przy­czyn: po pierwsze ze względu na zbyt obszerny rozmiar, po drugie z uwagi na osobisty charakter mojej wypowiedzi. Trzecią przyczyną będą, jak mi się wydaje, daleko idące wątpliwości co do prawdopodobieństwa opisywanych przeze mnie wydarzeń. Jeśli więc mimo wszystko zdecydowałem się prze­słać Panu te stronice, to proszę mi wierzyć, iż czynię to nie tyle z myślą

o druku, co dla poszanowania obiektywnej prawdy. Jedynym moim życze­niem jest zapoznać z nią kogoś, kto z tytułu swych zainteresowań historią najnowszą poświęci moim zapiskom nieco uwagi i po przeczytaniu nie umieś­ci ich w koszu, lecz w jakiejś archiwalnej przegródce czy tece.

Wybrałem Pana. Nie ukrywam, iż na mój wybór bezpośrednio wpłynęło opublikowanie Kartki z dziejów walki w kwartalniku, którego jest Pan re­daktorem; sądzę bowiem, że moja wypowiedź obejdzie Pana chociażby z tego powodu, iż kwestionuje artykuł zakwalifikowany przez Pana do druku. Mam ponadto nadzieję, że do zadań Pańskiego pisma należy również groma­dzenie — nie tylko ogłaszanie — autentycznych materiałów z lat II wojny światowej. Dlatego postanowiłem zwrócić się właśnie do Pana.

Zacznę od paru głównych faktów, jakie ^poruszył autor. Podkreślam, że w sprawach tych, a również i innych, byłem kilkunastokrotnie przesłuchiwa­ny przez kompetentne władze bezpieczeństwa po wojnie. Moje ówczesne pi­semne zeznania oraz protokoły z przesłuchań pokrywają się w najistotniej­szych zarysach z treścią poniższego wyjaśnienia, jakie — co prawda w bar­dziej rozwiniętej i szczegółowej formie — składam na ręce Pana Redaktora.

Prof. W. Janota twierdzi, że: 1) organizacja „Rondo” powstała w maju 1942 roku; 2) założyli ją ludzie przerzuceni w tym celu z Londynu; 3) dzia­łalność jej polegała na szeroko rozgałęzionej penetracji środowisk Wehrmach­

tu i ss oraz niemieckich obiektów strategicznych; 4) w związku z kierow­nictwem grupy wspomina autor o utrzymujących się nie sprawdzonych po­głoskach, jakoby faktycznym przywódcą „Ronda” był ściśle zakonspirowa­ny pełnomocnik Naczelnego Dowództwa, osobistość tajemnicza, której — jak pisze autor — przypisywano „osnute legendą pochodzenie”. Po czym prof. Janota dodaje od siebie: „pogłoski z wszelką pewnością bezpodstawne”. X wreszcie: 5) że najważniejsze akcje „Ronda” były organizowane przez wy­dział I-R (informacja i rozpoznanie), którym kierował sam autor, Janota. Wśród swoich współpracowników wymienia m. in. Tolę Mohoczy, aktorkę teatrów warszawskich przed wojną.

Nieprawdziwość wszystkich przytoczonych twierdzeń, z wyjątkiem pierw­szego, postaram się wykazać w dalszym ciągu. Na wstępie ograniczę się tyl­ko do zasadniczego oświadczenia, a raczej pytania. Mianowicie, czy organi­zacja „Rondo” w ogóle istniała.

I tu proszę o chwilę cierpliwości. Nie mogę na to pytanie udzielić jedno­znacznej odpowiedzi: „tak” lub „nie”. Mogę natomiast zapewnić, że orga­nizacja „Rondo” w swym początkowym okresie nie istniała. Powiem ściślej: została utworzona po to, aby nie istnieć. Jeśli o cokolwiek jeszcze mógłbym Pana prosić, to o dalszą chwilę cierpliwej uwagi. Nie jestem maniakiem, nie cierpię na urojenia i nigdy dotąd nie wysyłałem żadnych oświadczeń do re­dakcji. Nie trudziłbym się więc tą pisaniną, gdyby nie miała związku (o czym się Pan przekona) z najbardziej dramatyczną sprawą w moim życiu. Organi­zację „Rondo” założyłem ja. Mówiąc dokładniej, nie tyle założyłem, ile wy­myśliłem. W artykule Kartka z dziejów walki jedno jest zgodne z praw­dą: data, maj roku 1942.

Miałem wówczas 28 lat. Urodziłem się w r. 1913 w Krakowie, gdzie mój ojciec był nauczycielem gimnazjalnym. W pierwszych latach Niepodległości ro­dzice przenieśli się do Wielkopolski i ojciec objął dyrekcję szkoły średniej w jednym z prowincjonalnych miast dawnego zaboru pruskiego. Tam spę­dziłem wczesną młodość. Po maturze odbyłem służbę wojskową w podcho­rążówce we Włodzimierzu Wołyńskim, po czym zapisałem się na wydział prawa Uniwersytetu Warszawskiego.

W tym miejscu mego życiorysu muszę się zatrzymać nieco dłużej. Jest to bowiem moment, w którym biorą początek pewne wydarzenia decydujące dla mojej biografii.

Kiedy przyjechałem do Warszawy, kilka pierwszych miesięcy spędziłem chodząc po ulicach. Miałem dużo wolnego czasu, wykłady odbywały się przed południem, do wieczora pozostawało wiele godzin. Nikt mnie tu nie znał, nie liczyłem na przygody i, proszę mi wierzyć, byłbym szczerze zaintrygowany, gdyby mi ktoś powiedział, że życie może być czymś innym niż szeregiem dni wypełnionych czynnościami, jak mycie się czy jedzenie, którym towarzyszy stan połowicznej rezygnacji i niezbyt rozpaczliwej nudy, bynajmniej nie przeżywanych jako rezygnacja i nuda, lecz niemal jak prawa natury, z oczy­wistym poczuciem ich przyrodzonego bytu i bez komentarzy. W podobny sposób reagowałem wówczas na większość doznawanych wrażeń, takich jak ruch uliczny, śnieżyce, przejeżdżające tramwaje i wystawy sklepów, a rów­nież twarze przechodzących kobiet. Mógłbym powiedzieć bez przesady, że na­wet mój stosunek do siebie w tym czasie był nacechowany brakiem silniej-

2 — Twórczość nr 1S

17

szych przeżyć i odznaczał się przyzwoitą obojętnością służącego. Poda wałom sobie kawę, czyściłem sobie buty i myłem ręce, tak jak wyręcza się kogoś, kto musi zjeść śniadanie, chodzić w wyglansowanym obuwiu i utrzymywać w czystości paznokcie. Nie oczekiwałem żadnych wydarzeń ani zmian w po­wyższym biegu rzeczy i żyłem w spokojnym mniemaniu, że takie jest ludz­kie życie. Jedna tylko myśl powodowała chwilową przerwę w trybie mojej egzystencji: myśl o moich włosach. Fakt, że miałem rudą czuprynę, zdawał się mnie wyodrębniać z powszechnej materii i zapowiadać nieprawidłowość mego przeznaczenia. Kolor włosów odziedziczyłem po matce.

Czytając Kartkę z dziejów walki natknąłem się parokrotnie na wzmiankę

o mojej osobie z wyróżnieniem tego właśnie szczegółu. Prof. Janota pisze

0 mnie, że pojawiłem się „z płomiennym jeżem” i że moje włosy stanowiły „charakterystyczny akcent w lokalnym kolorycie”. Wymienia mnie przeważnie na ostatnim miejscu: „...i wreszcie milczący, lecz niezawodny (tu moje imię

1 nazwisko) ze swą solidną, prowincjonalną elegancją i szopą ognistych wło­sów” — nie wspominając ani słowem o tym, że okresami miałem kruczo­czarne. Zamykam więc mazura sunąc w ogonie, czerwono w losy, nadliczbowy i nie do pary, jednakże ten obraz nie sprawia mi przykrości, bo prawdę mó­wiąc uważam się za typowego outsidera. Może gdyby nie wybuch wojny i to wszystko, co później nastąpiło, byłbym dziś radcą prawnym jakiejś spół­dzielni mieszkaniowej albo pracowałbym w zespole adwokackim. Ale oś­wiadczam, że ani przez chwilę niczego nie żałuję.

Proszę mnie zrozumieć — wiem, że piszę to bardziej dla siebie niż do Pa­na. Wciąga mnie własna pamięć, wspomnienia to ciepłe torfowiska, w które osuwamy się stopniowo coraz głębiej.

W pierwszym okresie mojego pobytu, po schludnej wielkopolskiej prowin­cji, z której przyjechałem, Warszawa wywarła na mnie niekorzystne wraże­nie i z początku nie mogłem pojąć, o co chodzi w tym mieście pełnym prze­ciągów i rozpędzonych tramwajów. Było tu więcej pałaców niż w Poznaniu, który już nieźle znałem, ale tutejsze kamienice o płaskich, przykopconych frontach wydały mi się niezamożne i niezbyt porządnie utrzymane. Przewa­żał kolor brudnego piasku albo ziemistej szarzyzny, fasady — w porówna­niu z poznańskimi — uderzały brakiem kamiennych okładzin z granitu i cio­su, nie było też prawie budynków z gładko wypalonej cegły, tak charakte­rystycznych dla miast zaboru pruskiego. Chwilami przychodziło mi na myśl, że domy zaczęto tu budować na modelu parterowej, murowanej chałupy; parę takich chałup nasadzonych jedna na drugą tworzyło kilkupiętrowe czynszówki, z jakich składały się rozległe i źle ze sobą zrośnięte dzielnice. Tego miasta nie można było obejść wokół, arterie prowadziły prosto przed siebie do brzydkich przedmieść, które urywały się w polu, rzeka płynęła jak­by za nisko i rozlewała się za szeroko, do parków musiałem dojeżdżać tram­wajem. Dziwiło mnie również, że na śródmiejskich placach w kępach drzew były ukryte klozety. Przechodnie nie dostrzegający tych osobliwości wyda­wali rai się nieco pomyleni. Kiedy opuściłem dworzec i doszedłem z waliz­ką do przystanku, spytałem, w jakim kierunku mam jechać do śródmieścia. Okazało się, że jestem w śródmieściu, w jego centralnym punkcie. Było to skrzyżowanie szyn tramwajowych. Tramwaje nadjeżdżały z czterech stron, ludzie wsiadali i wysiadali, po czym tramwaje odjeżdżały w cztery strony.

Dworzec z zegarową wieżyczką przypominał wprawdzie gmachy magistrac­kie, ale w pobliżu nie widać było rynku, katedry, zamku ani opery, tylko kilkupiętrowe domy obwieszone szyldami, sieć drutów elektrycznych i rządy latarni rozchodzące się pod kątem prostym w te same cztery strony świata.

A jednak stałem dokładnie w centrum stolicy, niejako w głównym miejscu kraju. Kiedy wsiadłem w dorożkę każąc się wieźć pod Belweder, po kwa­dransie trzęsienia się i kłapania kopyt zobaczyłem spod budy stojący za sztachetami wiejski pałacyk z gankiem. Dalej droga zjeżdżała w dół, najwi­doczniej wybiegając z miasta.

Miałem powody, by wprost z dworca jechać pod Belweder. Moja matka od , kilku lat nie żyła, ale przed pierwszą wojną światową, gdy rodzice mieszkali w Krakowie, w ich domu często bywał Marszałek. Prawdziwych faktów ni­gdy się nie dowiedziałem, tak czy owak legenda o moim pochodzeniu wkro­czyła w lata Niepodległości. Pewnego dnia w czasie pauzy dwóch kolegów poinformowało mnie, że jestem naturalnym synem Marszałka. Pogłoska mu-, siała dotrzeć za nami z Krakowa i wkrótce nauczyłem się ją rozpoznawać we wzroku profesorów wywołujących mnie do tablicy. Przypuszczam, że zamą­ciła życie memu ojcu; w niespełna dwa lata po owdowieniu wziął cichy, szybki ślub z dużo młodszą od siebie pielęgniarka miejskiego szpitala i po. moim powrocie z podchorążówki czym prędzej wysłał mnie na studia do Warszawy.

Wszystko to nie tylko tłumaczy moją chęć obejrzenia Belwederu natych­miast po przyjeździe, lecz łączy się również z innymi okolicznościami, które później zaważyły na moim życiu. Po kilku miesiącach pobytu w Warszawie spotkałem na ulicy Kruczej jednego ze szkolnych kolegów, Władka Szneja, wówczas studenta humanistyki, dorabiającego statystowaniem w teatrze. Umówiliśmy się, że nazajutrz przyjdę na przedstawienie, aby go obejrzeć, jak w trzecim akcie wbiega na scenę z halabardą. Przy pożegnaniu sięgnąłem do portfelu i na wszelki wypadek, aby nie stracić kontaktu, wręczyłem mu moją wizytówkę. Zanim ją wetknął do kieszeni, spojrzał przelotnie na wy­drukowane nazwisko i adres. Trwało to sekundę, domyśliłem się jednak, że właśnie w tej sekundzie przejęła go niepewność, czy potraktował mnie z na­leżycie uprzejmym respektem. Nie miałem wątpliwości, co oznacza błysk oprzytomniałej pamięci w jego oku, gdy powtórzywszy: „A więc do jutra wieczór!” oddalił się lekkimi, rzekłbym, delikatnymi krokami.

Dla ścisłości powinienem dodać, że był to jeden z owych dwóch kolegów, którzy na szkolnym korytarzu ujawnili mi domniemaną prawdę o moim uro­dzeniu. Ale już przedtem miałem w stosunku do niego mieszane uczucia. Przedtem i potem. Jego ostatnie studia krytycznoliterackie mają podobno no­watorskie znaczenie, lecz dla mnie Władek Sznej zawsze pozostanie najmniej upragnionym świadkiem moich przygód.

Nazajutrz, w dniu przedstawienia, nie rezygnując z popołudniowego spa­ceru, wyszedłem z domu już o 5-ej. Włożyłem ciemniejszy z moich dwóch garniturów i białą koszulę z wykrochmalonym kołnierzykiem. Zamiast kra­wata zdecydowałem się na wiśniową kokardkę, a prócz kapelusza i laski po­stanowiłem wziąć tego dnia rękawiczki. Trzymałem je w lewej ręce, laskę

w prawej. Wprawdzie w owej epoce swoboda stroju nie była ta powszec na jak dzisiaj, ale gdybym był przyszedł do teatru bez kapelusza, rękawiczek i laski, nie zwróciłoby to niczyjej uwagi i tylko bileterzy rozpoznaliby we mnie studenta oszczędzającego drobnych na szatnię.

Burza zaskoczyła mnie na placu Napoleona. Przeczekałem ulewę w gmachu poczty, około 7-ej niebo zaczęło się przecierać. Nie spiesząc się przeszedłem przez jezdnię, zmierzając w stronę miejskiego szaletu. Z mokrych gałęzi spadały bębniące krople. Umieściłem rękawiczki w lewej kieszeni marynarki, laskę przewiesiłem przez ramię i wstrzymałem oddech, by nie czuć duszącej woni amoniaku. Po minucie wyszedłem z powrotem na ulicę. Jednocześnie ze mną opuścił szalet okazały, wyprostowany mężczyzna, z którym omal się nie zde­rzyłem. Najwidoczniej się spieszył, bo mimo moich przeprosin nie zwrócił na mnie uwagi, a w chwilę później spostrzegłem, jak wsiada na rogu Warec­kiej do oczekującej nań dorożki z rosłym, siwym koniem. Ale jego postawa i rysy wydały mi się nieprzeciętne i przyszło mi na myśl, że musiałem go znać z portretu. W każdym razie nie była to twarz często spotykana, a rondo bardzo jasnego kapelusza, szerokie i odgięte nad czołem, zwiększało jej po­dobieństwo do twarzy z dawnych epok. Ponadto moją uwagę przyciągnął pewien znamienny dla mnie szczegół w wyglądzie tego człowieka. Wyjaśnię to później.

Przeżyłem więc dziwne wrażenie, kiedy w parę minut po rozsunięciu kur­tyny ten sam mężczyzna wbiegł na scenę. Poznałem go od razu, mimo iż na głowie miał kaptur podróżny, lecz właśnie wielkopańska niedbałość, z jaką go odwinął nad czołem, ułatwiła mi rozpoznanie. Prócz niego w sztuce wy­stępowały trzy kobiety. Nie znany mi autor nazwiskiem Herman Fey umieś­cił akcję w feudalnym zamku na przełomie XIII i XIV wieku, przypuszczal­nie we Flandrii. Sztuka nosiła tytuł Synogarlica. Był to jeden z wielu wa­riantów historii Don Juana, ale Don Juana żonatego. W antrakcie kupiłem program i oczywiście główną męską rolę w przedstawieniu grał znany aktor, Cezarewicz, którego twarz musiałem pamiętać ze zdjęć. Władka Szneja na­tomiast, tak jak zapowiadał, ujrzałem dopiero pod koniec trzeciego aktu wśród strażników uzbrojonych w halabardy. Gdy mądra i współczująca żona uwodziciela wbija mu sztylet pod łopatkę, by go uchronić od ścięcia topo­rem, strażnicy kamienieją w zgrozie. Wtedy zauważyłem wzrok mojego kole­gi, również stojącego bez ruchu z halabardą i wpatrzonego w zabójczynię. Wzrok, który mnie zastanowił. Władek Sznej patrzył na tę kobietę o ładnej, małej głowie w inny sposób niż pozostali strażnicy: spojrzeniem osobistym i łakomie zainteresowanym. Pamiętałam je z klasy. W jego oczach błyszczała podobnie niedyskretna pokusa, jak wtedy na pauzie, gdy nie umiał sobie odmówić przewrotnych słów, po których go spoliczkowałem.

Było to ohydne wspomnienie. Jedyny raz w życiu uderzyłem w twarz czło­wieka, który jęknął i przyłożył rękę do policzka. Odgadłem, że się boi. Nie bał się następnych uderzeń (doprawdy mógł się ich nie lękać!), raczej prze­straszył się nowej sytuacji, bo wymierzyłem mu policzek już jako domnie­many syn Marszałka, i na pewno pomyślał, że będę się na nim mścił w tym groźnym i nieobliczalnym charakterze.

Ponieważ wiele osób przyszło w okryciach i z parasolami, po przedsta­wieniu dość długo stałem w kolejce do szatni. Gdy wręczyłem numerek,

szatniarka z początku nie mogła odnaleźć moich rzeczy, po chwili zai podała mi wymięty beżowy kapelusz. Zwróciłem go tłumacząc, że mój był ciemno- popielaty a oprócz niego miałem rękawiczki i laskę. Poprosiła, żebym zacze­kał, aż szatnia się opróżni, wtedy z pewnością moje rzeczy się znajdą. Przy­stanąłem więc z boku i paląc papierosa usiłowałem nie myśleć o niczym, gdyż wciąż powracająca myśl o przypadkowo uchwyconym wzroku mojego kolegi sięgała wstecz do sceny uderzenia w twarz i czułem, jak oblewa mnie pąs. Zdarza mi się to do dzisiaj, jakkolwiek od tamtego dnia upłynęły lata i na dobrą sprawę jakież znaczenie miał ów dzień w porównaniu z innymi, które musiałem przeżyć. A w dodatku przeprosiliśmy się wtedy, ba, wkrótce nawet połączył nas rodzaj zażyłości. Nie potrafię jasno tego pojąć, możliwe jednak, że wiek, w którym się coś przeżywa, jest czynnikiem bardziej istotnym niż sprawa, jaką się przeżywa; miałem wtedy szesnasty rok życia.

Gdy foyer opustoszało, podszedłem do szatniarki, aby się dowiedzieć o los moich rzeczy, lecz wyjaśniła mi, że szatniarki już nie ma, a ona jest tylko sprzątaczką. Nie było również mego kapelusza, rękawiczek i laski. Pomyśla­łem wówczas o jedynym człowieku, do którego mogłem zwrócić się o pomoc. Sprzątaczka przeprowadziła mnie przez wygaszoną salę i po drugiej stronie wskazała niewielkie drzwi nad trzema schodkami, liczyłem, że statyści gra­jący halabardników nie zdążyli jeszcze się przebrać i opuścić teatru.

W ciemnym przejściu za dekoracjami były następne schodki, prowadzące do wąskiego korytarza z szeregiem drzwi. Minąłem go nie spotykając nikogo po drodze. Kończył się załamaniem na półpiętrze oblepionym afiszami, skąd w dół znowu prowadziły schody. Zszedłem i z powrotem znalazłem się w pu­stym foyer. Wróciłem już nie przez scenę i odszukałem korytarz. Zza drzwi po obu jego stronach dochodziły nikłe szmery rozmów, ale krępowałem się zapukać. Dopiero przy czwartych z kolei przystanąłem. Były nie domknięte. Zastanawiając się jak postąpić, usłyszałem nagle męski głos. Był to właści­wie krzyk, przejmująco wysoki w tonie, przerwany natychmiast kobiecym śmiechem i krótką odpowiedzią. Uderzyła mnie niezgodność obu tonacji z wy­powiadanymi słowami. Męski głos zawołał: — Zobaczysz! Wszystko będzie dobrze! — lecz brzmiała w nim rozpacz. Kobieta odparła jakby z pobłażliwą przekorą: — Nie, za nic i nigdy — i wybuchnęła śmiechem. Nim zdołałem cokolwiek pomyśleć, drzwi gwałtownie się otworzyły. Przez sekundę staliśmy naprzeciw siebie, niemal pierś w pierś, po czym ona cofnęła się mówiąc: —

Z wąsami byłoby panu bardziej do twarzy — ja zaś wymamrotałem przepro­szenie i szybko odszedłem; za moimi plecami rozległo się trzaśnięcie drzwi.

Naturalnie poznałem ją, ale nie od razu. Miała chyba zmytą szminkę, ale poznałem ją po małej głowie. Jaskrawe światło garderoby padało na nią od tyłu, korytarz był ciemniejszy. Właściwie zobaczyłem tylko jej oczy wbite we mnie z rozweseloną wściekłością, tak bym to określił. Nie mogłem nawet stwierdzić, kim był ten mężczyzna, bo wszystko trwało mgnienie i oprócz jej wzroku nic nie doszło do mojej świadomości. Dopiero gdy dobrnąłem z po­wrotem do szatni, przyszło mi na myśl, że słowa, które wypowiedzieli oboje, słyszałem już wcześniej. Ależ tak, padły ze sceny. Nie potrafiłem jednak zrozumieć, na czym polegała różnica, zmiana — czy tylko na intonacji? Słu­chałem niezbyt uważnie, jak sprzątaczka wyjaśnia, że moje rzeczy odnalazły się w schowku pod ladą szatni, i dziękując jej, raz jeszcze wytężyłem pa-

»nieć bv ustalić, co mogło się kryć intrygującego, szczególnego lub odmien­nego* w sposobie wypowiedzenia tych słów: „Zobaczysz, wszystko będzie dobrze... Nie, za nic i nigdy...” Ale i tym razem do sedna

nie dotarłem. .

Wziąłem kapelusz, rękawiczki i laskę, rozglądając się za wyjściem z bu­dynku. gdy raptem posłyszałem swoje nazwisko i zabiegł mi drogę mój kole­ga halabardnik. Powiedział, że „od godziny” szuka mnie po całym teatrze. Władek Sznej, o którym zdążyłem już zapomnieć, wydał mi się niemile rze­czywisty ze swoim przedziałkiem, inteligentnie świecącymi okularami i bia­łym kołnierzykiem wyłożonym na marynarkę. Podejrzenie, że mogło go coś leczyć z tą kobietą, odrzuciłem na sam jego widok jako niedorzecjne.

Ilaczego od tego dnia zacząłem chodzić co wieczór do Teatru Aktorów na

Isynogarlicę? Nie pamiętam. Może z nadmiaru czasu. W Warszawie nadal czułem się samotny, moje studia na wydziale prawa ograniczały się jak przed­tem do porannych wykładów, a myśl o egzaminach nie budziła we mnie obaw, miałem sprawny mózg. Ponadto między mną a Władkiem Sznejem wytwo­rzył się nawyk niemal codziennych spotkań, które nie sprawiały mi radości ani zadowolenia, ale przerwać ich nie potrafiłem. Był moim jedynym bliż­szym znajomym w stolicy i łączyła nas wspólna prowincjonalna młodość. Drażnił mnie, to prawda, jednakże osamotnienie kontentuje się nieraz czyjąś irytującą lub nudną obecnością, a z nim mogłem przynajmniej rozmawiać

0 szkolnych latach w naszym małym mieście. Muszę też przyznać, że mój kolega był oczytany, i jak się to mówi, au courant. Jego elokwencja, jak dla mnie zbyt spekulatywna i skacząca z przedmiotu na przedmiot, za­stępowała mi niejedną lekturę i często wyręczała w obserwacjach. Warszawę znał już lepiej ode mnie, miał nawet wiadomości o sferach rządowych, wyra­żając zaś opinie o prądach artystycznych sypał nazwiskami: Kaden, Nałkow­ska, Miriam, Boy... Po przedstawieniu Synogarlicy zwykle czekałem na niego przed teatrem. Z początku załatwiał dla mnie w sekretariacie gratisowy bi- łet, lecz z czasem, gdy zacząłem taić przed nim mój nałóg przychodzenia co wieczór, sam wykupywałem studencką wejściówkę za okazaniem legitymacji.

Sztukę Hermana Feya małem już na pamięć. Nie był to utwór znakomity

1 wątpię, czy jakikolwiek teatr wystawił go po wojnie. Za każdym razem jednak, gdy Jorgens ze swą żoną wchodził na zamkowy krużganek mówiąc: „Przeklęte szkapy! Do czarta, czy na całym świecie ja tylko nie ustaję w dro­dze?!” — za każdym razem czułem w zagłębieniu przepony ciepły haust ra­dości spływający do nóg. Od tego momentu nie spuszczałem wzroku z aktor­ki o małej głowie grającej żonę Jorgensa. Na scenie wydawała się młodsza niż wtedy w drzwiach, gdy przez sekundę mierzyliśmy się oczami. Z za­chwytem śledziłem jej gesty i mimikę, przeżywając wraz z nią uczucia ko­biety wybaczającej niewierność mężczyźnie, nad którym się lituje.

Pozwoli Pan, że streszczę tę sztukę.

Konie są zdrożone. Powracający z Francji Jorgensowie otrzymują gościnę na zamku młodej wdowy de Rijs. Łagodna, ale bystra żona Jorgensa od pierwszej chwili spostrzega błysk wzajemnego olśnienia: we wzroku jej mę­ża odbija się pokusa doznana na jego widok przez wdowę, i odwrotnie. „Sy­

nogarlica?”, uśmiecha się żona, gdy zostają we dwoje. Jest to

ich intymnego szyfru, synogarlicami nazywają kobiety budssąco w Jo ¡ner,- sie kolejną namiętność. Mądra partnerka umie przeczekiwać nawroty )ego pożądań, tym razem jednak los piętrzy wypadki. Pani de Kija ma czternasto- letnią córkę, Uth. Spojrzenie podlotka zadurzonego w Jorgenaie wróży dra- mat. Na nocną schadzkę, zamiast matki zmorzonej nasennym wywarem, przychodzi córka. Jorgens jej nie poznaje, wszystko dokonuje się w ciem­ności. Po czym nadciąga katastrofa.

Dialog, jaki mimo woli podsłuchałem w korytarzu, następował w przedsta­wieniu pod sam koniec, ale w odwróconym porządku. Dość długo się nad tym głowiłem: dlaczego para za drzwiami garderoby wypowiedziała te kwestie w innej kolejności i tonacji, a w dodatku jakby zamieniając się na role? Aby wyjaśnić, o co chodzi, muszę znowu przejść do treści sztuki.

Jorgens schwytany w pułapkę zapewnia żonę, iż zawsze i tylko ją kochał Mówi prawdę. Kochają się oboje, związani najgłębszym wzajemnym zrozu­mieniem swoich natur. Jorgens z bezwiednym cynizmem określa istotę ich małżeńskiego układu: „Ja cię nigdy nie rzucę, ty mnie nigdy nie zdradzisz Ta scena, chyba najlepsza w utworze Feya, toczy się w celi po uwięzieniu Jorgensa. Mała Uth mści się za noc, z której nie pozostało jej nic prócz skrwa­wionej bielizny. Oznajmia matce, że Jorgens ją zgwałcił. Z kolei mści się pani de Rijs, jako matka i niedoszła kochanka. Wnosi skargę przed władze du­chowne, sąd biskupi orzeka wyrok: ścięcie toporem. Gdy żona Jorgensa spę­dza z nim ostatnią noc w celi, pragnie mu już tylko oszczędzić grozy ocze­kiwania na śmierć. Kłamie. Mówi, że prośba o łaskę będzie wysłuchana, za­mienią mu karę na pięć lat wieży. Przysięga: wytrzymasz, pięć lat szybko minie, potem się nie rozstaniemy już nigdy. I wznosząc kielich wina dodaje z uśmiechem: „Ja cię nie zdradzę, ty mnie nie porzucisz”. Za okienną kratą świeci słońce. Objęci stoją przy oknie, przez ogród klasztorny przechodzi jasnowłosa dziewczyna z dzbanem, za dekoracją słychać tupot zbliżającej się straży biskupiej. „Patrz, synogarlica...*’ mówi żona Jorgensa wskazując mu dziewczynę. Jorgens wpatrzony w kołyszące się biodra nie zauważył szty­letu i nie zdążył przestraszyć się śmierci. W tym momencie halabardnicy wpadali na scejnę.

Otóż dwie kwestie, o których była mowa, następowały w trakcie tego dia­logu. Mężczyzna przekłada śmierć nad pięcioletnią niewolę (Nie, za nic

i nigdy), kobieta pociesza go po macierzyńsku (Zobaczysz, wszyst­ko będzie dobrze). A więc słowa, wypowiadane na scenie przez męż­czyznę, za drzwiami garderoby powiedziała kobieta, tekst kobiety natomiast wygłosił mężczyzna; przy czym oboje przez zmienioną akcentację i ton na­dali wypowiadanym kwestiom inną treść wtedy w garderobie, a inną na scenie.

Po trzecim spektaklu zacząłem się czegoś domyślać, przede wszystkim dzięki bacznej uwadze skupionej na obojgu aktorach. Moje przypuszczenia potwierdził w tydzień później Władek Sznej, tego dnia, gdy zobaczył mnie wychodzącego z Belwederu.

A resztowano mnie 13 maja o godzinie pół do piątej po południu. Wach- l\.mistrz żandarmerii i mężczyzna w jesionce podeszli do mnie z dwóch stron, kiedy spacerowałem wzdłuż sztachet z laską i kapeluszem w ręku, ob­serwując stojący w głębi granatowy samochód. Datę, godzinę i wiele innych szczegółów owego popołudnia i wieczoru zapamiętałem dokładnie, ponieważ w tym właśnie dniu nastąpiło zdarzenie, które wywarło decydujący wpływ na moje życie. Przez pałacowy dziedziniec zaprowadzono mnie na wartownię, gdzie przesłuchał mnie oficer z czarną brodą i żółtym, plecionym sznurem zwieszającym się z ramienia na pierś. Miałem przy sobie tylko legitymację studencką, ale moje spokojne odpowiedzi zrobiły, jak mi się wydaje, ko­rzystne wrażenie. Oficer pytał mnie o narodowość i przynależność politycz­ną; głównie obchodziło go to, czy nie jestem Ukraińcem. Trzykrotnie zadał mi pytanie, w jakim celu od tygodnia „kręcę się” w okolicy Belwederu. Od­parłem, że pewnie chciał zapytać, czemu przechadzam się w tych stronach,

i wyjaśniłem, że mam zamiłowanie do miejsc historycznych. Oficer nic na to nie odpowiedział. Obracał w ręku moją legitymację i mimo że nie patrzył na mnie, byłem pewien, że niepokoi go kolor moich włosów. Wstałem. Po­prosił jednak, abym zaczekał. Wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia i sły­szałem, jak łączy się przez telefon. Po kwadransie oczekiwania zza drzwi do­biegło dzwonienie ostróg, czyjś energiczny głos rozległ się donośnie: — Więc gdzie jest ten rudy? — i do pokoju wszedł oficer szwoleżerów o dystynkcjach majora dyplomowanego. Wszystko odtąd przebiegło bardzo szybko. Rzuciw­szy okiem na moją legitymację i na mnie, major oświadczył, że zaszło nie­porozumienie. Podając mi rękę wymienił swój stopień i nazwisko, następnie zwrócił mi legitymację z uprzejmym pytaniem, czy ktoś z mojej rodziny nie służył w Legionach, na co nie udzieliłem jasnej odpowiedzi. Wachmistrz otrzymał rozkaz odprowadzenia mnie do bramy. Przy budce wartowniczej pożegnał mnie salutując. W tej samej chwili nadszedł cywil w jesionce z mo­im kapeluszem i laską, a z Bagateli wyjechał zakręcając w Aleje mały czer­wony tramwaj. Z otwartej platformy zaświeciły wycelowane we mnie oku­lary.

MHój ojciec twierdził, iż ścierające się doktryny są kłótnią liter, a skrajne

Ipoglądy na świat przelatują nad światem w postaci sprzecznych pewni­ków; życie natomiast płynie w dole. W ujęciu doktrynalnym człowiek jest zawsze traktowany jak abstrakcja, ponieważ doktryny nie uwzględniają na­tury ani losu, widząc w rzeczywistości jedynie odbicie swych myśli. Doktry­na głosi na przykład ideę zbudowania nowego miasta na miejscu starego, które w tym celu trzeba zburzyć. Dając się porwać tej idei i popierając ów program nie przewidujemy tragedii mieszkańców burzonego miasta ani nie mamy okazji, by odczuć ich cierpienia. Cierpienia odczuwamy w obliczu po­glądów przeciwnych, a główne niebezpieczeństwo widzimy w ludziach gło­szących opinię, że nie należy burzyć miast. W ten sposób merytoryczna róż­nica zdań przeradza się w walkę haseł, w ową „kłótnię liter”, jak mawiał mój ojciec, czy „polaryzację znaków”, jak to się dzisiaj pisze — życie zaś trwa siłą natury.

Czasami po cichu zadawałem sobie pytanie: więc jak się dzieje naprawdę?

Czy nic nie zależy od ludzi? Ani to, czy miasto będzie pozostawione w spo­koju , ani to, czy zostanie zburzone lub wybudowane na nowo? I odpowiada­łem, że miasto się zmienia, a wraz z nim zapewne ludzie zmieniają poglądy.

Była to względnie optymistyczna filozofia jak na wiek XX. Pośrednio za­wdzięczałem ją mojemu ojcu, człowiekowi o cechach prowincjonalnego myśli­ciela, który w gimnazjum cieszył się popularnością wśród uczniów właśnie dzięki sceptycyzmowi, z jakim (traktował rzeczywistość, łącznie ze swymi obo­wiązkami dyrektora. Do mnie odnosił się z rezerwą, czułem nieraz na sobie je­go krytyczne spojrzenie zza binokli, ale wydaje mi się, źe go interesowałem. Obserwował mnie. Wiedział, że potajemnie korzystam z jego biblioteki,

i pierwszą poważną rozmowę miał ze mną o teorii Darwina. Wykpił ją, ku memu zdumieniu! Twierdził, że historia jest „teoriożema”, że przeżuwa syste- maty, programy i teorie, po czym wydala je z siebie; i przypatrując mi się z odrobiną złośliwości powiedział: — Ludzkość potrafi przełknąć nawet je­ża. — Przypomniałem sobie te słowa po kilkunastu latach, w czasie wojny, gdy po ucieczce z Reichu ojciec zamieszkał w Warszawie i przychodziłem do niego na Żoliborz.

Spacerując przed sztachetami Belwederu w gruncie rzeczy Uczyłem na to, że kiedyś spotkam Marszałka. Słyszałem o jego częstych przechadzkach mię­dzy pałacem a Generalnym Inspektoratem Sił Zbrojnych, mieszczącym się

0 kilkaset metrów w gmachu dawnej Szkoły Podchorążych. Chciałem się prze­konać, jak naprawdę wygląda człowiek, którego krew rzekomo krążyła w moim ciele, bo jakkolwiek odrzucałem myśl o prawdziwości faktu, to jednak byłem urzeczony przypuszczeniem. Poza tym pragnąłem ujrzeć na własne oczy męża stanu, o którym mówiono, że stoi ponad partiami. Jego znana niechęć do teorii i doktryn politycznych była pokrewna zapatrywaniom mego ojca

1 to szczególnie mnie zaciekawiało. Czyżby dyskutowali ze sobą o sprawach urządzenia świata? Prawdopodobnie tak. Możliwe zatem, że w Krakowie przed

I wojną światową to on przekonał mego ojca do swoich poglądów, a ojciec mi je później przekazał. He jeszcze w moim wychowaniu było sugestii i po­średnich wpływów osobowości Marszałka? Moja matka, jako kurierka, wy­świadczała cenne usługi Legionom, jej uwielbienie dla Marszałka graniczyło z kultem religijnym. Dziadek, Komendant, Brygadier, Wiktor, Ziuk, od dzie­ciństwa wymawiano przy mnie jego imiona, pseudonimy i tytuły (na pewno częściej niż magisterski tytuł mego ojca), a jego twarz oglądałem na pocz­tówkach, fotografiach i medalach pamiątkowych. Podczas pisemnej matury patrzył na mnie z portretu wiszącego nad głowami komisji egzaminacyjnej, wsparty o rękojeść szabli. Chwilowa myśl, że ów starszy pan o krzaczastych brwiach, ubrany w niebieskoszary mundur, jest może istotnie moim ojcem de facto, była osobliwym przeżyciem.

SI tojąc na platformie zakręcającego z Bagateli tramwaju Władek Sznej

J zobaczył mnie w bramie Belwederu ściśle w tym momencie, kiedy cywil w jesionce wręczał mi laskę i kapelusz, a wachmistrz salutował z dwoma palcami przy daszku. Mój kolega wysiadł na następnym przystanku.

Spostrzegłem go po minucie, jak szedł mi naprzeciw. Zetknęliśmy się koło Ogrodu Botanicznego. Musiał być poruszony sceną, którą ujrzał z platformy.

1 jego reakcję określiłbym jako patetyczne milczenie. Odezwał się dopiero, gdy dochodziliśmy do „Łobzowianki”. Zaproponował, aby gdzieś wstąpić na kawę, i zdaje się, że wspomniał o „Ritzu". Po kilku krokach jednak obaj się zawahaliśmy. łrRitz” był elegancką kawiarnią, z werandy unosił się zapach kwiatów, mazagranu i perfum, kelnerzy, zgrabnie unosząc tace na rozstawio­nych palcach jednej ręki, uwijali się pod okiem szpakowatego obera w kurt­ce z epoletami, a spojrzeń kobiet w ocieniających twarze kapeluszach nie można było uchwycić. Zdecydowaliśmy się na „Łobzowiankę”. Usiedliśmy przy okrągłym drewnianym stoliku, dzień nie był jeszcze bardzo ciepły, ma­jowe powietrze chłodziło mi policzki. Domyśla się Pan, że ja także czułem się nieco wytrącony z równowagi po mojej dziwacznej przygodzie.

Mieszając cukier Władek Sznej oznajmił mi, że kocha I jest kochany, lecz w obu wypadkach nie chodzi o tę samą kobietę. Po czym nagle wstał potrą­cając stolik. Parę osób również poderwało się z krzesełek. Odwróciłem wzrok od psa leżącego pod sąsiednim stolikiem i usłyszałem, jak ktoś mówi: — Prze­jechał! — Mój kolega wyjaśnił, że Marszałek przejeżdżał w granatowym ot­wartym packardzie. Nosił podobno automobilowe okulary, a obok niego sie­dział oficer w szwoleżerskiej czapce. Nie zareagowałem na to ani słowem, wypiłem tylko łyk kawy, starając się utrzymać na twarzy wyraz całkowitego spokoju. Z boku, poprzez gwar promenady, brzmiał głos Władka Szneja. Ko­bietą, którą kochał, była aktorka grająca żonę Jorgensa. Słuchałem z lekko przymarszczoną brwią, sądziłem bowiem, że mężczyzna tak powinien słuchać zwierzeń drugiego mężczyzny. Ale oszołomienie i zakłopotanie mąciło moją uwagę. Tego popołudnia wydawałem się sobie niepotrzebny, wszystko przy­chodziło nie w porę i bez celu. W Alejach było już rojno, ludzie spacero­wali do figury lub w rozpiętych płaszczach, mijały mnie twarze uśmiechnię­te, zarumienione i zgrzane, patrzyłem na usta poruszające się w rozmowach, których słów nie rozróżniałem, lecz niekiedy mogłem domyślić się sensu, jakaś śmiejąca się panna z warkoczem wokół głowy i z pękiem bzu przysta­nęła między dwoma studentami w korporanckich deklach, rozważając, czy usiąść, czy iść dalej. Przyszła mi do głowy niespokojna myśl, że życie prze­latuje koło mnie na odległość ręki, a ja nie mam odwagi wskoczyć w biegu.

Zacząłem słuchać uważniej, gdy Władek wspomniał o zakulisowym konflik­cie w teatrze między dwojgiem aktorów grających role Jorgensów w sztuce Feya. Powiedział mi, że jego zdaniem to ona miała rację obstając przy koncepcji żony-matki, współczującej niedojrzałemu mężczyźnie. Poczułem za­ciekawienie i spytałem, czy jest istotnie tego pewien. Nie, nie miał wąitpliwoś- ci. Dowiedziałem się, że żona Jorgensa świadomie gra na złość swemu part­nerowi i chcąc go upokorzyć postępuje z nim w czasie spektaklu jak z prze­straszonym chłopcem. On natomiast już w ciągu prób usiłował jej narzucić rolę samicy, zakochanej ślepo, opętanej podziwem dla samca i kłamiącej mu z rozpaczą do ostatniej sekundy przed ciosem sztyletu. W scenie więziennej jest parę, tłumaczył mi Władek, najgorętszych kwestii i są to chwile, w któ­rych jego zdaniem za każdym razem wygrywała partnerka. Spytał, czy zwró­ciłem na nie uwagę, i dwukrotnie powtórzył znane mi słowa. Nie przery­wałem, gdy wyjaśniał ich odmienną treść w obu interpretacjach, zresztą nie miałem potrzeby ani zamiaru przerywać, bo nowiny były interesujące. Uś­miechnąłem się w myśli, rozumiejąc teraz zamianę ról w garderobie, kiedy

kłócili się cytatami z tej sceny. Zapewne mężczyzna pokazywał aktorci, JM powinna ją grać, a ona z nonszalancją rzuciła mu na odczepne kilka z jego wcześniejszej kwestii, niby parodiując sens, jaki im przypuszczalni' chciał nadać. O tej kobiecie Władek twierdził, źe jest fascynująca, i w duchu nie mogłem odmówić mu słuszności. Nie zapomniałem jej lekko wypukłych oczu, chyba czarnopiwnych, utkwionych we mnie z poirytowanym rozbawi* - niem (zdawało mi się nawet, że czułem wtedy zapach jej dekoltu), a uwaga

o wąsach zapadła mi w pamięć. Nie potrafiłem jednak nic doradzić mojemu koledze, gdy pytał, czy nie sądzę, że powinien zagrać va banque. Bo uzył tego określenia. Po czym, być może nie dość ufając mojemu znawstwu fran­cuszczyzny, wytłumaczył, źe chwilami się waha, czy nie iść na pełne ryzyko, z możliwością porażki plus wszelkie konsekwencje.

Znowu musiałem powstrzymać nieznaczny uśmiech, przeżywając zarazem przykrą chwilę jakby przyłapania się na fałszu czy oszustwie. Nie pragnąłem, aby mu się powiodła sprawa z tą kobietą. I nie wierzyłem w to. Ale prze­czuwałem, że mogę się mylić, dziedzina była tajemnicza. Chcąc zachować po­stawę człowieka lojalnego, silniej zwarłem szczęki i zaplotłem palce na rę­kojeści laski.

Później przez wiele lat zmieniałem swój pogląd na Władka Szneja. Właści­wie do dzisiaj nie mam na niego definicji. Mój stosunek do niego się zmie­niał, ponieważ on się zmieniał, i dlatego, że zmieniał się dokładniej niż ja Myślę, iż dar zmienności tkwił w jego naturze. Zmienności być może bezinte­resownej, a w każdym razie nieświadomej, podobnie jak zmiany upierzenia czy sierści u niektórych zwierząt. Nigdy jednak nie myślałem o nim jako

o człowieku złym. Bo sądzę, że zły jest człowiek, który* uważa wszystkich ludzi za złych i wyrządza zło uprzedzając czy broniąc się przed domniema­nym złem powszechnym. Wątpię, by Władek Sznej miał podobne skłonności.

Przyglądałem mu się sponad rękojeści laski. Siedział bokiem do mnie, tak iż mogłem widzieć nie przysłonięte szkłem okularów jego lewe oko. Było ciemnoniebieskie, poważne i w swym bezwiednym obnażeniu jak gdyby dziecięce. Opuściłem wzrok na żwir pod stolikiem, bo zdawało mi się, że go podglądam, i nadal tłumiąc w sobie poczucie wyższości usiłowałem słuchać tego, co mówił o Jorgensach. I otóż wtedy właśnie powiedział, że jest umó­wiony po teatrze i czy nie miałbym chęci spędzić wieczoru w restauracji „Savoy”. Było to nieoczekiwane. W pierwszym odruchu chciałem się wy­mówić. Ostrzegło mnie coś przed tym spotkaniem i postanowiłem odpowie­dzieć, że ja także mam wieczór zajęty. Nie wiem, czy już wtedy dosłyszałem z daleka jej zbliżające się kroki, ale gdybym był w porę się odezwał, moje życie potoczyłoby się inaczej. Zanim jednak zdążyłem się odezwać, Władek powiedział, że będziemy tylko we itroje, i poczułem, jak się czerwienię.

Ml uszę wyjaśnić pewną rzecz. Nie zamierzałem wchodzić w drogę moje- J mu koledze. Pragnąłem jednak poznać piękną żoną Jorgensa. Chcia­łem powtórnie napotkać jej ciemnozłote spojrzenie i zobaczyć, jak wygląda z bliska kobieca dłoń, która zadała ukośne pchnięcie sztyletem. To prawda, że niezbyt poważnie oceniałem szanse Władka Szneja. Ale nie przeszło mi przez myśl, że ja miałbym większe. W tym czasie, jeśli czułem w sobie jakąś

wartość, było to bliższe poczucia własnej godności niż prześwia czenia o w a- snych zaletach. Przy zewnętrznym opanowaniu i spokoju, cechowała mnie nieśmiałość, moje dwadzieścia lat ciążyło mi jak dwadzieścia kilowych odważ­ników, jak szkolny czy rekrucki tornister na plecach. Nie, z pewnością nie myślałem o romantycznej przygodzie. Mogłem najwyżej przypuszczać, że tego wieczoru się zakocham. Ale, mój Boże, w kim? W głośnej artystce, której nazwisko figurowało na afiszu tuż pod tytułem sztuki! Nie miałem ani od­wagi, ani nadziei, ani argumentów. Nie miałem nawet pragnień. Chciałem ją tylko zobaczyć, dotknąć jej ręki przy powitaniu, usłyszeć jakieś zwrócone do mnie słowa, wyjść z tego cało i być w porządku.

Umówiliśmy się, że przyjdę pod teatr po spektaklu i będę czekał przy wyj­ściu. Władek zaraz mnie pożegnał, widocznie postanowił zmienić w domu ko­szulę i przebrać się w lepszy garnitur. Widziałem, jak wsiadł do tramwaju

i skinął mi ręką, wyjmując z kieszonki miesięczny bilet. Tramwaj ruszył, z platformy znów zalśniły ku mnie jego szkła. Zostałem sam przy stoliku. Kupiłem numer popołudniowej gazety, który mi wetknął roznosiciel wykrzy­kujący ostatnie wiadomości o procesie morderczyni w Krakowie i przemó­wieniu sejmowym premiera. Zacząłem czytać artykuł o katastrofie pociągu koło stacji Rogów. Po chwili przypomniałem sobie, że nie dokończyliśmy roz­mowy: Władek miał mi jeszcze powiedzieć o kobiecie, która była w nim za­kochana. Chyba dość długo siedziałem z lekkim zamętem w myślach, chcąc uporządkować to wszystko, o czym mówiliśmy i czego się dowiedziałem. Ale uprzytomniłem sobie z irytacją, że nie myślę o niczym, odprowadzam tylko wzrokiem mijające mnie pary i czekam na spotkanie z żoną Jorgensa. Osoby aktorów pomieszały mi się z postaciami sztuki Feya, za godzinę w krużganku ukaże się Jorgens i zacznie przeklinać zajeżdżone konie, póki ona ze śmie­chem nie położy mu ręki na ustach. Po trzech godzinach w jej dłoni błyśnie sztylet, Władek Sznej wbiegnie z halabardą, po czym udamy się we troje do restauracji „Savoy” na Nowym Świecie. Gdy nieznajomy siwy pan w me­loniku zagadnął mnie ze staroświecką uprzejmością, czy pozwolę skorzystać z wolnego krzesełka, machinalnie spojrzałem na zegarek. Pół godziny. Prze­prosiłem, wstałem i odszedłem pozostawiając na stoliku zwiniętą w rulon gazetę.

Władek Sznej byłby zaskoczony, gdyby się dowiedział, że byłem tego wie­czoru na Synogarlicy. Zachowałem to przy sobie. Później, słuchając jego re­lacji o tym szczególnym przedstawieniu, nie zdradziłem się ani słowem. Nie wiem, czy publiczność spostrzegła, jak Jorgens po wejściu na krużganek przy­trzymał się filaru. Ja z mojego miejsca w przedostatnim rzędzie balkonu zauważyłem to od razu. To, że przytrzymał się filaru, i to, że się zatoczył. Dostrzegłem także przestrach w jej wzroku, zamknęła mu ręką usta śpiesz- niejszym gestem niż na poprzednich spektaklach, i z całej widowni chyba tylko ja wiedziałem dlaczego: zapomniał kwestii. Dwukrotnie powtórzył sło­wa o „przeklętych szkapach”, po czym znowu się zachwiał. Publiczność mo­gła już coś podejrzewać, obawiałem się, że grozi skandal. Do ostatniej odsło­ny czułem rosnące na scenie napięcie i niepokój, które w końcu i mnie się udzieliły. Ogarnęło mnie zdenerwowanie, coraz niecierpliwiej wyczekiwałem momentu, gdy w jej dłoni zamigocze sztylet i będzie po wszystkim. Przy­puszczam, że ona również musiała tego mocno pragnąć. Podczas dialogu w celi

jorgens uczepił się kraty okiennej i kilkakrotnie zdawało mi się, mówi na spazmie dławionego płaczu. W sali było zupełnie cicho, nie łudziłem się jed­nak, widownia musiała reagować na każdy Jego wybryk czy potknięcie j ludu chwila ktoś mógł zachichotać. Nagle drgnąłem. Usłyszałem jego głos. Jęknął9 Roześmiał się? Na pewno nikt prócz mnie na sali nie zrozumiał tych paru wybełkotanych słów, tego „nie... za nic... nigdy...” przerwanego jej krzykiem, w którym rozpacz zabrzmiała wbrew tekstowi: „Zobaczysz! Wszystko będzie dobrze!!!” I znowu tylko ja odgadłem, że żona Jorgensa straciła panowanie nad rolą. Kiedy upadł po pchnięciu sztyletem, odetchnąłem. Czułem despe­rację tego ciosu, byłem spocony z emocji. Jorgens-Cezarewicz leżał na wznak z rozkrzyżowanymi ramionami. Po czym osłupiałem, bo rozległ się grzmot oklasków. Koło mnie jacyś ludzie poderwali się z miejsc, nie mogłem ochło­nąć ze zdumienia, nigdy dotąd nie byłem świadkiem podobnej owacji, takiego triumfu aktora. I kiedy w kwadrans później, czekając w umówionym miejscu przy wyjściu z teatru, spostrzegłem parę idącą pod rękę w moim kierunku, uczucie zaskoczenia właściwie osłabło we mnie zamiast wzrosnąć. Można się było spodziewać, że tego dnia przeżyję kolejną dowcipną przygodę w re­stauracji „Savoy” z Władkiem Sznejem i nie znaną ml bladą dziewczyną w be­recie, o której zapewne nie zdążył mi opowiedzieć. Dopiero po kilkunastu krokach, gdy szliśmy już razem w stronę Nowego Światu, uświadomiłem sobie, że tą dziewczyną jest młoda aktorka grająca w Synogarlicy rolę małej Uth. W ten sposób poznałem Tolę Mohoczy.

PIH owiedziałbym jednak, iż wieczór w „Savoyu” był raczej datą niż prze-

J życiem. Obiektywnie stanowi punkt zwrotny w mojej biografii, ale wte­dy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy. Później nadszedł okres przed­egzaminacyjny, nocne godziny wykuwania skryptów zasunęły się na wie­czór w „Savoyu” i dopiero po wielu miesiącach wydarzenie to, które uzna­łem wówczas za przypadkowe i nieco bezsensowne (sprawę z rachunkiem zwłaszcza!), zaczęło mi się jawić w bardziej fabularnym kształcie. Inaczej mówiąc, jeżeli owego wieczoru czułem jedynie skrępowanie i przymus, to po upływie roku umiałem już sobie opowiedzieć jego przebieg. Ale tylko dlatego, że nabrało znaczenia wstecz, jako początek, i że chciałem, powo­dowany zapewne zmysłem tradycjonalnej konstrukcji, wyprowadzić z niego późniejsze okoliczności.

W „Savoyu” było mi nudno. Siedzieliśmy przy biało nakrytym stoliku w głębi pustawej, długiej sali i unikałem wzroku tej dziewczyny. Jeżeli czym mogłem być w niej zainteresowany, to najwyżej zagadką psychologiczną jej uczuć dla Władka Szneja. Potem zresztą, gdy rozgryzałem nocami fenome­nologiczną interpretację prawa i żeby nie usnąć nad książką, odsuwałem od siebie wszelkie obrazy czy myśli nie związane z tekstem, twarz tej dziew­czyny w berecie ściągniętym na ucho nigdy mi się nie pojawiła. Przypuszczam, że nie potrafiłbym odtworzyć sobie jej rysów, zapamiętałem tylko chuderla- wość ramion i schrypnięty głos, jakim poprosiła o porcję bigosu z jasnym piwem. Uderzyła mnie natomiast rzecz inna. Po paru minutach wiedziałem,

i to ponad wszelką wątpliwość, że Władek Sznej się mylił. Nie umiałbym określić, z czego wysnułem ową pewność, ale było dla mnie jasne: mylił się

sądząc, ze ta dziewczyna jest w nim zakochana. Zorientowałem się OŚfe szybko, że uczestniczę w mistyfikacji, zręcznie aranżowanej przez jedną stro­ną i przyjmowanej bez zastrzeżeń, a nawet z rodzajem protekcjonalnej non­szalancji, przez drugą. Bo Władek Sznej nie zdawał si§ darzyć tej dziew­czyny namiętną uwagą i kiedy zamówiliśmy trzy bigosy z trzema jasnymi piwami, nadal ciągnął swój błyskotliwy monolog, rozpoczęty już w drodze do „Savoyu”; o tym mianowicie, co zaszło w teatrze. W jego przekonaniu Jorgensowa tego wieczoru przegrała. Przegrała w chwili, gdy poczuła nie­bezpieczeństwo, gdy uświadomiła sobie, że spektakl może pęknąć. I to roz­strzygnęło na jej niekorzyść, odtąd bowiem popadła w sprzeczność z własną koncepcją roli i bezwiednie, ale nieuchronnie stała się niewolnicą swojego partnera.

Nie byłem widocznie najbystrzejszym słuchaczem, bo zapytałem, jak należy rozumieć ostatnie słowa. Wtedy Władek spojrzał na mnie powiększonymi oczami. Gdy mówił myśląc, to znaczy, kiedy szukał myśli i słów równo­cześnie, jego oczy nabierały lazurowej pełni i patrzył zza okularów trochę nieprzytomnie. Twierdził, że powinienem przenieść Jorgensów ze sceny w rze­czywistość i pojąć, że było to istotnie małżeństwo — ale ostygłe, i zapewne z jej winy.

Co ma uczynić mężczyzna, któremu żona objawia już tylko czułą pobłażli­wość i który nie chce się z tym pogodzić? Ma jedyne wyjście: oszaleć, zaim­ponować obłędem. Tego wieczoru tak właśnie postąpił, oczywiście w grani­cach realnych możliwości. Upił się, aby ją przerazić. Mimo iż pił od dawna, nigdy nie przyjeżdżał pijany na spektakl, ale tego wieczoru upił się z pre­medytacją. Narzucił jej rolę, musiała grać żonę mężczyzny, który stracił zmysły. I w końcu wydobył z niej ton, jakiego żądał, bezsilną wściekłość

i rozpacz kobiety zakochanej w potępieńcu. Tego wieczoru zabiła Jorgensa ze strachu przed jego szaleństwem, nie z macierzyńskiego współczucia. Po raz pierwszy z nią wygrał. Był rasowym aktorem, tacy potrafią łamać opór swych partnerek.

Mówiąc to Władek Sznej starannie dobierał wyrazów i odgadywałem, że dobitność niektórych określeń sprawia mu satysfakcję. Byłem tym nieco zdziwiony. Jego komentarz świadczyłby przecież o niepomyślnym dla niego kierunku wypadków — gdyby miał jakieś szanse u tej kobiety, to obec­nie musiał odczuwać ich znikomość. Wydawał się jednak opanowany, powiedziałbym, intelektualnie nasycony. Przyszło mi więc na myśl, iż jego uczucie potraktowałem zbyt dosłownie, być może w większym stopniu animo­wał go fakt, że się zakochał w artystce o głośnym nazwisku, aniżeli dramat miłości beznadziejnej. Powoli jedząc bigos i popijając piwem przyglądałem mu się nie bez zaciekawienia, mając przez cały czas w kącie oka czerwoną nieruchomą plamę. Był to beret, którego nie zdjęła. W trakcie wyjaśnień Władka siedziała wpatrzona, jak mi się zdawało, w sąsiedni stolik, zajęty przez rodzinę z zaspanymi dziećmi, przybyłą tu na późną kolację wprost z dworca; jacyś ziemianie z Wołynia, sądząc po akcencie. Władek akurat mówił: — Zobaczycie, Cezara wykończy alkohol! — gdy dziewczyna nagle wstała od naszego stolika, a chłopczyk przy sąsiednim dostał torsji. Widząc moje zaniepokojenie Władek Sznej wyjaśnił mimochodem: — Poszła pomóc matce — i mówił dalej. Obróciłem się nieco na krześle, tak iż mogłem zo­

baczyć, jak obydwie prowadzą zapłakanego chłopca w marynarskim ubranku w stranę toalety, którą wskazał im kelner. Dziewczyna z daleka wydiła mi się wyższa, nie spostrzegłem przedtem jej smukłej, prosto osadzonej szyi, ude ­rzył mnie też jej chód, pewny i szybki, a przy tym trochę nu;porządny, jakby lekceważący otoczenie. Zastanowiłem się, dlaczego odeszła od stolika. Miałem niemal pewność, że chłopczyk zaczął wymiotować w chwilę później, wtedy gdy już podniosła się z krzesła. Przypominam sobie, aż byłem nieco zasko­czony i przelotnie obrzuciłem ją wzrokiem, dostrzegając w jej twarzy trudną do określenia zmianę: jakiś złowrogi błysk oczu, oka raczej, widziałem ją bowiem z profilu. Wpadło mi wówczas na myśl, że musiała ją dotknąć nasza rozmowa, a w każdym razie parę ostatnich słów. Władek Sznej nie zwrócił na to uwagi, ale widocznie pojął moje zakłopotanie, bo wzruszył ramiona­mi: — Jest wrażliwa i ma dobre serce, zaraz wróci. — Ja jednak pomyśla­łem, że znowu się mylił, nawet gdyby to, co powiedział, było prawdą.

Wróciła po dziesięciu minutach. Usłyszałem za sobą jej śmiech i zobaczy­łem ją pochyloną nad chłopczykiem, który przestał płakać. Palcem wykonała żartobliwy ruch, poddzierając sobie koniec nosa, a chłopczyk się roześmiał. Matka dziękowała jej, zarumieniona ze wstydu czy wdzięczności. Kiedy znów przy nas usiadła, spojrzałem na nią z sympatią, spodobała mi się prostota jej zachowania. Spodobało mi się również to, że ograniczyła ślę do krótkiego przeproszenia, nie opatrując epizodu żadnym komentarzem. Wtedy właśnie natknąłem się na jej wzrok. Zdawało mi się, że patrzy na moje włosy, i po­czułem lekkie zniecierpliwienie. Po chwili jednak przesunęła oczy niżej, ku moim ustom, ale bez pośpiechu, z rodzajem aroganckiego namysłu i przez sekundę doznałem uczucia, że jestem przedmiotem oględzin. Chciałem na­wiązać do przerwanej rozmowy, odwrócić od siebie uwagę, nie zdążyłem jednak się odezwać. Powiedziała, że jest głodna. I nie czekając uczyniła gest w stronę kelnera, pstryknięcie paznokciem w brzeg szlanki. Zanim opano­wałem zmieszanie, nastąpił fakt dokonany. Do naszego rachunku przybył stek cielęcy z garniturem, trzy porcje kremu brzoskwiniowego i kawa.

Wszystko to zamówiła mimo naszych oświadczeń, że jesteśmy całkowicie nasyceni. Gdy kelner odszedł, spojrzałem na Władka. Przesłał mi niemy znak

i zrozumiałem, że nie znajdę w nim oparcia. Przed rozstaniem w ,,Łobzo­wi ance” obliczyliśmy fundusze i według jego zapewnień dysponowaliśmy wy­starczającą sumą. Zastanowiłem się teraz, co robić, jeżeli rachunek przekroczy nasze możliwości; doszedłem do wniosku, że z krytycznego położenia mógłby nas wybawić mój szwajcarsiki zegarek. W szafce z bielizną w moim subloka­torskim pokoju miałem książeczkę oszczędnościową, w poniedziałek uregulo­wałbym należność z samego rana, zaraz po otwarciu „Savoyu”. Sytuacja była jednak przykra, uzależniająca nas od dobrej woli kelnera. Co gorsza, obsłu­gując nasz stolik, pochylał głowę właśnie w moją stronę, widocznie uznał, nie wiadomo czemu, że to mnie należą się honory domu. Zdecydowałem, że w stosownej chwili poproszę go o rachunek i jeśli zabraknie nam pieniędzy, postaram się dyskretnie omówić sprawę z zarządzającym restauracji. Mimo iż godzina była późna, lokal się zapełnił, przy sąsiednich stolikach pito wódkę, zauważyłem przyglądających nam się kilku mężczyzn; niewykluczone, źe obejrzeli sztukę Feya w Teatrze Aktorów. Chciałem uniknąć jawnej kom­promitacji.

A przy tym zacząłem rozważać, czy nasza znajoma jest osobą normalną psychicznie. Obserwując spod oka jej ręce o długich, supelkowatych palcach, manewrujące widelcem i nożem, stwierdziłem jak gdyby brak koordynacji w ich ruchach. Zaniepokoiło mnie również jej nagłe ożywienie: śmiała się bez przyczyny i mówiła z pełnymi ustami, zwrócona do Władka Szneja, za każdym razem omijając mnie wzrokiem. On natomiast przyjmował to z obo­jętnym spokojem i kiedy powiedziała niosąc kawałek steku na widelcu: — Ach, ciebie jestem pewna! nic cię nie wykończy! — uśmiechnął się i prze­milczał odpowiedź. Bez wątpienia, liczył na mnie. Nie tyle na moje zaso­by — znał przecież ich wartość — ile na mój charakter. Wiedział, że góruję nad nim postawą, również w znaczeniu odmiennym niż fizyczne, i to, jak mi się wydaje, udzielało mu pewności siebie w momencie, którego ciężar spadał na mnie. Przez chwilę łudziłem się, że wziął z domu pieniądze; pamiętałem, wstą­pił, żeby się przebrać, i teraz, w wyglansowanym kołnierzyku z ciemnym kra­watem w prążek, nie mogłem zaprzeczyć, prezentował się nieźle. Ale jego raptowne zamilknięcie pozbawiło mnie i tej nadziei. Byłem zdany jedynie na siebie.

Sądzę wszakże, iż nie dawałem po sobie poznać zdenerwowania; moja mil­cząca poprawność nie różniła się niczym od powciągliwości, jaką objawiałem w początku wspólnego wieczoru. Można było pomyśleć, że się nudzę. Istotnie do tego czasu poniekąd się nudziłem. Przypuszczam, że ona dość wcześnie to dostrzegła i obiecała sobie, iż wkrótce przestanę się nudzić. Gdy kelner roz­stawiał przed nami filiżanki i połyskujące dzbanuszki, strząsnęła popiół z pa­pierosa na obrus koło popielniczki i, zamawiając do kawy trzy likiery, zwró­ciła się wprost do mnie: — Wspaniały wieczór! Ma pan jakieś zmartwienie? — Był to atak z utkwionymi we mnie źrenicami i podciągniętą lewą brwią. Od­parłem, że z natury jestem małomówny, a wieczór jest rzeczywiście interesu­jący. I dorzuciłem: — Zwłaszcza dzięki pani. — Pokiwała głową. I niespodzie­wanie zdjęła beret. Zrobiła to szybko, jakby gestem sztukmistrza. Zobaczyłem potargane kosmyki, które opadły naraz z wszystkich stron, na czoło, szyję, po­liczki i skronie. Patrzyłem zdumiony, bo nie widziałem nigdy, aby ktoś w jed­nej chwili tak bardzo się zmienił. Była teraz podobna do chłopca na kolo­rowych okładkach książek o Tarzanie. Wykrzywiając się do lusterka mamro­tała coś pod nosem, -widocznie niezadowolona ze swego wyglądu. — Masz chrypkę? — powiedział Władek. — Musiałaś się znowu zaziębić. — Potwier­dziła z roztargnieniem: — Tak, pewnie w nocy, nad Wasłą — i dodała nie od­wracając wzroku od lusterka: — Może zdrzemnęłam się w wiklinie. — Władek Sznej się roześmiał, a ja wziąłem tę odpowiedź za żart. Później niejednokrotnie miałem się przekonać, że jej żarty trzeba brać poważnie.

Nasz kelner zniknął. Rozglądając się za nim, nie zauważyłem, że znów ode­szła od stolika. Uznałem to jednak za okazję, by spytać półgłosem Władka, czy nie wziął z domu pieniędzy. Nie wziął. Poleciłem mu jeszcze raz dokładnie obliczyć to, co ma w portmonetce. Wymienił sumę. Pouczyłem go, jak ma się zachować. Kiedy nadejdzie kelner, poproszę o rachunek, by sprawdzić, ile nam zabrakło. On przez ten czas powinien zająć rozmową dziewczynę, która niebawem wróci do stolika. Po otrzymaniu rachunku odprawię kelnera i pójdę szukać zarządzającego. Odsłoniłem zegarek spod mankietu. Zrozumiał. Prze­cierając szkła, zaczął mnie przepraszać. Podobno zdarzyło się to po raz pierw-

nie pozwalała sobie dotąd na ekstrawaganckie wyskoki. Usprawiedliwia/ ^Zikompleksenl Pocz&kufacei aktorki, pierwszy rok na scenie po ukończeniu ^koły teatralnej, i chyba — zawahał się przelotnie — tak, być może moja po- SZ*erzchowność wprowadziła ją w błąd. Nie odezwałem się. Nic nie wiedział W\ej dziewczynie. Wolałem jednak zachować milczenie. Zbliżał się przykry Moment, nasz kelner był wciąż niewidzialny, sądziłem zaś, że byłoby lepiej,

dyby się pojawił, zanim ona wróci. Zależało mi na tym. Próba z zegarkiem jnogła się nie udać, liczyłem się z ewentualnością skandalicznego zakończe­nia ze spisaniem protokołu włącznie. Doszedłem więc do wniosku, źe muszę tak pokierować sprawą, żeby oboje opuścili lokal przed moją rozmową z za­rządzającym. Miałem o tym powiedzieć Władkowi, kiedy nagle zza pleców dobiegła mnie jej chrypka. — Dwóch zginęło! — oznajmiła nadchodząc. — Jeden pod Tannenbergiem, a drugi też za cara, pijani żołnierze go pobili! — Nie od razu pojąłem, o kim mówi. Mówiła chyba o synach staruszki zatrud­nionej w damskiej toalecie. Usiadła przy nas i mruknęła: — Ona bardziej ża­łuje tego pobitego... — Nasz kelner odnalazł się w pobliżu, stał z serwetką przerzuconą przez rękę i na' mój znak czujnie wysunął głowę. Zażądałem ra­chunku. Uśmiechnął się i po cichu wyjaśnił, że rachunek został w całości ure­gulowany.

Kiedy wychodziliśmy z „Savoyu”, na rogu Ordynackiej Władek Sznej za­trzymał się i powiedział: — Zwariowałaś? — Byłem przekonany, że teraz się pokłócą, i stałem z boku, czekając, aż minie bezsens tego niewydarzonego spotkania. Postanowiłem nie odzywać się do końca, czułem śmieszność każde­go gestu* w okolicznościach tak niedorzecznych i pozbawionych związku z moim życiem. Nie spostrzegłem nadjeżdżającego tramwaju. Między Wład­kiem a dziewczyną nastąpiło jakieś szamotanie; dosłyszałem jego okrzyk: — Wariatko, dlaczego?! — i jej ostry głos: — Bo nie! — Przeszła szybko przez jezdnię z zapalonym papierosem i zdążyła wsiąść do przyczepnego wagonu. Był to nocny tramwaj. Kiedy ruszył z przystanku na rogu Wareckiej, zoba­czyłem ją stojącą wewnątrz, z ręką uczepioną skórzanej pętli, i wydało mi się, że w ostatniej chwili zwróciła ku mnie głowę w czerwonym berecie. Wtedy jeszcze nie mogłem przewidziać zamierzonego biegu rzeczy ziemskich, ludzkich i śmiertelnych, albo nieludzkich, nieziemskich, nieśmiertelnych, który miał spoić nasze życie w oryginalną całość.

Z Władkiem Sznejem pożegnałem się szybko. Rozeszliśmy się każdy w swo­ją stronę.

EHgzaminy wyznaczono na koniec czerwca. Miałem pięć tygodni na przygo- Btowanie się z czterech przedmiotów, ogółem półtora tysiąca stronic, które trzeba było zdać jednego dnia w ciągu paru godzin. W poniedziałek poszedłem do kwiaciarni. Do siedmiu czerwonych róż dołączyłem moją wizytówkę i pod wydrukowanym nazwiskiem skreśliłem kilka słów: „Ugoszczony wbrew woli W restauracji Savoy”. Bukiet obiecano doręczyć w teatrze. Uznałem sprawę za przyzwoicie załatwioną i nie liczyłem na odpowiedź. Istotnie nie nadeszła. Postąpiłem tak, jak życzył sobie wszechobecny świadek moich czynów, słów, myśli i mojej samotności, osoba niematerialna, lecz narodzona jednocześnie

ze mną, której nie potrafię nazwać żadnym z określeń filozoficznych ani reli­gijnych, ale która w każdej sytuacji dyktowała mi postępowanie.

Zdawaliśmy w grupach po trzech, czterech studentów. Byłem nieźle przy­gotowany, na pytania odpowiadałem spokojnie, po krótkim namyśle, co bu­dziło życzliwość profesorów. Około południa miałem już za sobą egzamin z prawa rzymskiego i z historii ustroju dawnej Polski wraz z dziejami procesu sądowego. W przedsionku i na korytarzach skupiły się gromadki oczekują­cych na swoją kolej studentów, po każdym egzaminie proszono, abym powtó­rzył pytania, jakie otrzymałem, i notowano je w pośpiechu na kartkach. Atmosfera była tu nerwowa, pełna dymu po papierosach, woźni wymiatali niedopałki. Postanowiłem odetchnąć świeżym powietrzem i wyszedłem na dziedziniec. Pozostał mi ostatni egzamin, z teorii prawa.

Mniej więcej dziesięć minut przechadzałem się przed gmachem biblioteki, gdy rozległ się za mną tupot i krzyk. Odwróciłem się: ktoś leżał na ziemi osłaniając rękami głowę. Jednocześnie minęło mnie dwóch studentów, jeden z laską i w wysokich butach. Po chwili, kiedy usiłowałem podnieść leżącego, zamroczył mnie głuchy ból ponad karkiem i zapewne na parę sekund straciłem przytomność, bo nie przypominam sobie, czy o własnych siłach wróciłem do budynku. Nie pamiętam też pytań, na jakie odpowiedziałem w czasie egza­minu z teorii prawa, wiem tylko, że po ostatnim spadłem z krzesła. Widocz­nie jednak i na to pytanie zdążyłem udzielić odpowiedzi, bo kiedy mnie pod­niesiono, profesor oświadczył: — Zdał pan, mimo przemęczenia. — Z tymi czterema słowami w świadomości ocknąłem się nazajutrz na łóżku w szpitalu Dzieciątka Jezus po wstrząsie mózgu doznanym wskutek uderzenia tępym na­rzędziem w potylicę.

Fakt nie miał poważnych następstw dla mojego zdrowia ani nie zaważył na moich dalszych studiach. Kiedy po tygodniu wyszedłem ze szpitala, niezwłocz­nie zgłosiłem się na uniwersytet, by uzyskać wiadomość o wyniku moich egza­minów. Zdałem z oceną dobrą. Ale cios w potylicę zachwiał moją świadomo­ścią. Uderzono mnie za to, że pomogłem wstać człowiekowi leżącemu na ziemi. Była w tym trudna do pojęcia sprzeczność. Postąpiłem tak, jak postępują lu­dzie wychowani w zasadach przyjętych przez każde społeczeństwo, zachowa­łem się przeciętnie i normalnie, ani jak tchórz, ani jak bohater, i za taki po­stępek zdzielono mnie laską po głowie. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Wprawdzie już przedtem kilkakrotnie byłem świadkiem bójek na dziedzińcu uniwersyteckim, nie przyszło mi jednak do głowy, że wznoszone wówczas hasła mogą dotyczyć ludzi postronnych, nie należących do żadnej organizacji politycznej i nie wyznających określonej ideologii. Czyli ludzi takich jak ja, którzy kierowali się w życiu najprostszą uczciwością i rozsądkiem i którzy — nie wątpiłem o tym — stanowili większość ludności w kraju. Gdybym był wtedy zaczął analizować, czym jest uczciwość i rozsądek, gdybym opierając się na kórejś z gotowych już wówczas filozofii działania doszedł do poczucia względności tych staroświeckich pojęć, prawdopodobnie straciłbym grunt pod nogami i stałbym się wdzięcznym materiałem dla historii. Na szczęście nie by­łem tak inteligentny.

W początku lipca jeden z moich szkolnych kolegów zaprosił mnie do ma­jątku w Poznańskiem; przez dwa tygodnie grałem w tenisa i jeździłem konno. Potem pojechałem do ojca i spędziłem miesiąc na pieszych wycieczkach za

miasto; w okolicy były lasy i jeziora, wracałem o zmierzchu i przy stole w cza­sie kolacji ogarniała mnie senność. Półprzytomny waliłem się na łóżko i spa­łem do rana twardym snem. Pewnego dnia przy śniadaniu ojciec zapytał, czy wiem, że po zaśnięciu jęczę i zgrzytam zębami. Wyjaśniłem, że jest to zapew­ne skutek umysłowego przemęczenia. Nie wspomniałem mu o mojej przygo­dzie na dziedzińcu uniwersyteckim, ograniczyłem się tylko do wzmianki o bój­kach i wiecach. Przyjrzał mi się milcząc, po czym zmieniliśmy temat. Byłem z góry przekonany, że tak się zachowa; zachowałby się podobnie, gdybym za­czął mówić o czyjejś przegranej w karty albo o złym prowadzeniu się jakiejś kobiety. Ta poranna rozmowa z mleczną kawą i rogalikami przypomniała mi się w dziesięć dni później, kiedy po powrocie do Warszawy zobaczyłem w ki­nie „Stylowy” na kronice PAT-a czarnobiałą sylwetkę mężczyzny w bluzie

i sztylpach, miotającego się z wyciągniętą ręką na drewnianej estradzie, którą otaczał tłum ludzi o wybałuszonych oczach i twarzach nabrzmiałych krzykiem. Obraz trwał kilka sekund, głos sprawozdawcy poinformował o zwycięstwie jakiejś partii politycznej w Niemczech, po czym na ekranie ukazały się mi­gawki z wyścigów psów pod Londynem i przez chwilę widać było długo­włosego charta, którego dekorowała kobieta w jasnym, sportowym kape­luszu.

PB roszę mi wybaczyć drobiazgowe i rozwlekłe refleksje. Dopiero teraz zna- J lazłem się w punkcie mojej relacji, od którego rozpoczyna się jej główny wątek. Bez tych retrospektywnych dygresji może nie umiałbym opowiedzieć, jak i dlaczego doszło do okoliczności, z których narodziła się organizacja „Ron­do” i sprawy omawiane w artykule prof. Janoty. Zapyta Pan, co ma z tym wspólnego stara kranika PAT-a w przedwojennym kinie „Stylowy”? To, że z kina „Stylowy” nie wyszedłem sam. Wyszliśmy razem, we dwoje. Okazało się, że w ciemności dzieliło nas tylko parę miejsc i po zakończeniu seansu zobaczyłem ją tuż przed sobą. Poznałem ją: czerwony beret. Mam oczywiście na myśli kobietę, której poświęciłem życie Tola Mohoczy była wówczas u progu swojej kariery scenicznej, ja nato­miast mogłem się poszczycić tylko egzaminem zdanym na II rok prawa. Co nas ze sobą związało? Mam na to jedną odpowiedź: moje przeznaczenie. Uży­wam tego słowa z pełnym przekonaniem, jakkolwiek przewiduję, że w tym miejscu może się Pan uśmiechnąć. Zastanówmy się jednak. Spośród wszystkich przypadkowych spotkań, jakie w tym dniu zapewne się zdarzyły — na uli­cach, w kinach czy ogrodach — to spotkanie wyróżniało się cechą logicznej konieczności i prowadziło do nieuchronnych następstw. Młody człowiek spo­tyka przypadkiem w kinde majomą młodą kobietę — to jeszcze niewiele ozna-' cza. Ale jeśli ten młody człowiek jest samotny i pragnie spotkać kobietę,

i jeśli młoda kobieta, którą w tym dniu spotyka, jest egocentryczką zakochaną w innym mężczyźnie; jeśli zwierza się młodemu człowiekowi ze swej bezna­dziejnej mdłości i napomyka o samobójczych myślach — to już zapowiada nieco więcej. Gdy zaś dodamy do tego rycerskie wyobrażenie o męskości opiekuńczej, bezinteresownej i gotowej do wyrzeczeń, z jednej strony, a z dru­giej — kobiecość namiętną, hojną, zadraśniętą w uczuciach i łaknącą oparcia w dyskretnym powierniku, takie spotkanie powinniśmy uznać za matema­

tyczną formułę losu, wprawdzie o możliwości kilku rozwiązań, z których jed­nak żadne nie będzie dowolne ani przypadkowe,

Do późnego wieczora spacerowaliśmy po gwarnych, rozgrzanych ulicach. Warszawa nie wyludniała się w sierpniu, werandy restauracji i kawiarni były zapełnione do północy i na przykład Aleje Jerozolimskie między Marszałkow­ską a Nowym Światem przypominały atmosferą ruchliwe drugorzędne bulwa­ry paryskie. Tam właśnie chodziliśmy zaiwracając raz po raz przy skrzyżo­waniu Nowego Światu i z powrotem od rogu Marszałkowskiej, w tłumie rozle­niwionym przez upał i znużenie, ale jeszcze poszukującym przygód. Tego wieczoru dużo mówiła o sobie. Wprawdzie z ironią i jakąś postrzeloną gory­czą, ale odnosiłem wrażenie, że chce, abym słuchał, i że potrzebowała mojej obecności. Nie potrafię opisać jej głosu. Później, po kilku latach, gdy jego fa­lująca melodyka i osobliwa, gwałtowna akcentacja były już rozsławione, żad­nemu z recenzentów nie udało się go określić, zdefiniować. Ja dzisiaj, gdybym miał znaleźć jakieś określenie, powiedziałbym, że jej głos wyrażał nieubłaga­ne, ślepe przekonanie o sobie. Brzmiała w nim siła rojeń i uporów, skłonnych do najdzikszej przesady; wyczułem również najistotniejszą cechę tego głosu, źródło jego sukcesów i władzy nad publicznością: pogardę.

Nigdy, nawet w ostatnich przedwojennych latach, kiedy jej nazwisko wy­mawiano jak nazwę szlachetnego kamienia („gra Mohoczy”, „Mohoczy była świetna”), gdy imię zeszlifowała już sława — nigdy nie uważałem jej za dobrą aktorkę. Jak się Pan wkrótce przekona, ze światem aktorskim dane mi było zetknąć się bliżej, nie tylko z krzeseł widowni. Aktorstwo według mnie polega na braku osobowości, powiem nawet — na braku odwagi. Oso­bowość nie jest niczym innym, jak tylko odwagą ryzykowania sobą bez wzglę­du na niebezpieczeństwo (np. śmieszności), aktor natomiast, czyli człowiek bę­dący aktorem z urodzenia, jest do tego niezdolny. Ma cechę przeciwną; z oba­wy bycia sobą i niepewności, kim jest, identyfikuje się z innymi ludźmi, zaw­sze chętny do upodabniania się, do przystawania, do nadawania sobie cudzej twarzy. I spełnia się, potęgując ten defekt: idzie na scenę. Na scenie nie wol­no mu być sobą, jego skaza staje się profesją, odtąd mierzy się z życiem, alo cudzym, teraz utożsamia się nie z ludźmi, ale z postaciami, i nakłada nie czyjąś twarz, tylko maskę. Sądzę, że najświetniejsze przykłady aktorstwa zda­rzają się wówczas, gdy aktor, utraciwszy przyrodniczy lęk przed ryzykiem człowieczeństwa, przekształca się w swoją syntetyczną kreację i wtedy wszyst­kie jego role stają się nim samym, jego osobowością. Z Tolą Mohoczy było inaczej, rzekłbym, odwrotnie. Jak gdyby rodząc się wybrała siebie. Tak potęż­ne przekonanie o tym, że się jest i kim się jest, musiało druzgotać wszelkie inne prawa do istnienia. Nie uznawała swoich ról, grała Elektry i Viole pode­ptane przez nią samą, każdy spektakl był uzurpacją, wobec której publicz­ność traciła oddech ze zdumienia i strachu. Obserwowałem jej triumfy za­fascynowany, a jednocześnie pełen zgrozy, tak jak się ogląda wielkie morder­czynie, i czułem pół- czy podświadomie, że nadejdzie czas, kiedy jej ofiary wstaną z grobów.

Wtedy jednak, tego sierpniowego wieczoru, gdy zapewniała mnie, że jest nienormalna, i opowiadała o nocach spędzanych samotnie nad Wisłą — wtedy wszystko było jeszcze przed nią. Mówiła o jakiejś nowej roli w sztuce, która miała wejść w próby we wrześniu; powinna szaleć z radości, tymczasem nie

pja z rozpaczy. Zachichotała łapiąc mnie pod rękę: Kiedyś mnie zad u*z;* w tej wiklinie! — Przez sekundę zrobiło mi się nieswojo. Ale byłem dosta­tecznie spostrzegawczy, by skojarzyć jej bezsenność z pewnymi domy&Umi, jakie nasunęły mi się już wcześniej, w „Savoyu”. Wiedziałem, kim jest męż­czyzna, przez którego cierpiała, i uświadomiłem sobie, że wieczór w „Savoyu * był chyba dla niej szczególnie ciężki do przeżycia, bo właśnie o tym mężczyź­ni e niemal bez przerwy toczyła się rozmowa. Zrobiło mi się jej żal, gdy rzekła posępnie: — Jest żonaty. — I po chwili spytała, czy się nie dziwię, że mówi nii o tym wszystkim. Z mojego milczenia trudno było cokolwiek wywniosko­wać. — Bo pan jest mądry. W tej restauracji po dziesięciu minutach wiedział pan o mnie więcej niż pana przyjaciel po dziesięciu miesiącach. — Więc nie myliłem się co do niej i Władka. Spojrzałem kątem oka i zobaczyłem małe, kształtne ucho wystające spod beretu. Byłem o głowę wyższy od niej. Odwró­ciłem wzrok od jej ucha, ale po chwili znów zerknąłem, przesuwając spojrze­nie na jej szyję. Widziałem z ukosa matową smugę karku. — Dlaczego pan się nie odzywa? Ze mną trzeba rozmawiać. — Utkwiła we mnie oczy, bardzo jas­ne, niemal przezroczyste, i wtedy po raz pierwszy spostrzegłem, że chwilami lekko zezowała.

TH aki sierpniowy wieczór, pomyśli Pan, jak mógł się zakończyć? Odprowa-

J d-zeniem i pożegnaniem przed domem. Późną nocą, być może nad ranem, ale pożegnaniem. Ja myślałem podobnie. To znaczy: nie myślałem o niczym.

0 niczym innym, zapewniam Pana. Czułem fizyczny spokój dobrze wypoczę­tego ciała i szczęśliwe zdumienie niespodziewaną przygodą, czystą i wolną od namiętnych podniet, jakie zazwyczaj łączymy z pojęciem przygody — by­łem spokojny, silny i wzruszony. W mojej samotności nastąpiła pauza, ktoś słabszy ode mnie tego wieczoru mi zaufał, poznałem czyjś ból, czułem pod ramieniem szczupłą, nerwową dłoń, i czułem się jeszcze silniejszy, jeszcze bar­dziej godny zaufania. Później, gdy rozmyślałem o tym wieczorze i nocy, do­chodziłem do wniosku, że nie ich przebieg był rozstrzygający, nie słowa ani fakty, ani ciała. Rozstrzygnięcie było gotowe we mnie samym, w pierwszym drgnieniu myśli, wcześniej niż zacząłem pragnąć i zanim podniosłem wzrok.

Gdyby na placu Zbawiciela, zamiast poprosić, żebym ją odprowadził do domu, a potem, na Topolowej, zamiast spytać, czy nie miałbym chęci wstąpić do niej na filiżankę herbaty — gdyby na tym okrągłym, źle oświetlonym pla­cu lub później koło jej domu, gdzie przystanęliśmy w ciemności pod drzewem, powiedziała mS, że chce spędzić ze mną noc, bo sama nie może zasnąć, albo że będzie to jej prywatna zemsta na mężczyźnie śpiącym teraz obok innej ko­biety, albo gdyby oświadczyła, że takie noce zdarzają się jej często — byłbym wstrząśnięty. Byłbym jeszcze bardziej wstrząśnięty, gdybym się dowiedział, że jest mną zaciekawiona, bo podobają jej się rudowłosi mężczyźni i nie miała dotychczas kochanka, w którego żyłach (zgodnie z informacją mego inteli­gentnego kolegi zapewne) płynęła krew pierwszej osoby w kraju. Nie umiem sobie wyobrazić, jak bym zareagował na taką propozycję, ale bez wątpienia

1 w każdym przypadku obudziłbym się nazajutrz z inną świadomością.

Zaprosiła mnie jednak na górę po to, by wypić filiżankę herbaty, dopiero

nad ranem zostałem jej kochankiem i poczułem się odpowiedzialny za to, co

uczyniłem. Doprawdy, można by się uśmiechnąć z mojej naiwności. Należałoby jednak wziąć pod uwagę również moje prowincjonalne pochodzenie oraz kult kobiety, w jak im mnie chowano, wywodzący się przypuszczalnie od kultu Matki Boskiej. Kult, idealizacja poniekąd zewnętrzna. Często słyszałem opo­wiadanie o moim pradziadku po kądzieli, który zajeżdżając karetą na bal w sąsiednim majątku, gdy podjazd był błotnisty, zrzucał z siebie futro i ścielił je pod stopy mojej prababki. Myślę, że w próbach codziennego życia te obja­wy czci dla kobiecości ustępowały nieco, zamieniając się w rodzinną tyranię

i sypialnianą przemoc. Ja wszakże byłem mocno nasiąknięty literaturą ojczy­stą, narodowymi powieściami i poematami, z których wyłaniały się liliowe majestaty zmarłych męczennic w koronach, kasztelańskich dziewic i żeńskich hajduczków z niesfornymi grzywkami. Psychologia kobiety? Wiedziałem o niej tyle, co przykładny harcerz. Nie twierdzę jednak, że tego żałuję. Idealizacja kobiety jest moim zdaniem rzeczą mniej niebezpieczną niż kult męskości — choć wydawałoby się, iż zazwyczaj idą ze sobą w parze. Pozornie! Marzenia

o wodzach, opatrznościowych przewodnikach stada i despotycznych prorokach lęgną się przeważnie tam, gdzie nie idealizuje się kobiet, w społeczeństwach

0 zachwianej naiwności pojęć — tam, gdzie mit kobiety utracił dziewczęcość

1 przekształcił się albo w rodzącą Hausfrau, albo w równouprawnionego pół- mężczyznę. Idealizowali kobiecość mężowie i synowie o spokojnych cnotach, solidnych przekonaniach i głębokim poczuciu trwałości ich społecznego bytu, ludzie, którym mistyczny autorytet mężczyzny w ogóle nie był potrzebny. Tam, gdzie wartości i pojęcia zostały zburzone, w duchowej pustce, w kom­promitacji — tam zaczyna się szukać Nieubłaganych i Jasnowidzących, aby zastąpili sumienie i rozum. Gdybym miał to wyrazić najkrócej: prawdziwi mężczyżni potrzebują świętej, wódz śni się zwałaszonym.

Wszystko to z pewnością wyda się Panu zabawne. Powinienem jeszcze wy­jaśnić, że mieszkanie było puste, bo gospodarze wyjechali na wakacje. Ob­szerny pokój o dwóch oknach, urządzony jasnymi meblami, przypominał sa­lonik z epoki Księstwa Warszawskiego. Podobno były to panieńskie meble jej matki. Czeczotkowa kanapka i trzy przynależne do niej foteliki o treflowych oparciach przetrwały cudem do dzisiaj: przed wybuchem Powstania zniosłem je do piwnicy, nad kanapką wisi dziś portret Toli malowany przez Witkacego w 1937 roku. Tapczan znajdował się we wnęce. Ów sierpniowy świt, kiedy le­żeliśmy oboje nadzy w ustępujących ciemnościach i ja raz po raz miarowy­mi ruchami przenikałem do jej wnętrza, nie był dla niej sytuacją nieznaną, dla mnie natomiast był rodzajem metafizycznego wyróżnienia, czemu dałem wyraz świszczącym oddechem i stłumionymi jękami. Odtąd nasz wzajemny stosunek został przesądzony raz na zawsze.

Zdaje się, że to, co opowiedziałem dotychczas, przypomina nieco początek powieści kryminalnej: stopniowe przygotowywanie do wypadków, opis dni poprzedzających — na przykład — morderstwo... W każdym razie ma to niewiele wspólnego z polemiczną argumentacją przeciw Kartce z dziejów prof. Janoty i zastanawiam się, czy nie zniszczę tych stronic zaraz po napisa­niu. Ale padła tu wzmianka o morderstwie. Prof. Janota zapewne czytał roz­prawę zatytułowaną Sztuka i zbrodnia. Mój przyjaciel Władek Sznej praco­

wał nad nią w czasie wojny i pokazywał mi niektóre wyjątki. Murzą pr nać że wydały mi się frapujące, zwłaszcza rozdział o „powieści i premedy­tacji"- Jeśli dobrze pamiętam, była w nim mowa o pokrewnych cechach wy­obraźni fabularnej powieściopisarza i konstrukcji pozorów, jaką bu duje autor zbrodni zaplanowanej. Nie powtórzę dokładnie sformułowań, były uderzając1'- Myśl, że w artyście tkwi potencjalny zbrodniarz, o ile wiem, nie jest nowa, ale Sznej op.acł swe studium nie na porównawczej analizie psychologicznej, lecz ograniczył się do wykazania zbieżności, powiedziałbym, w samej robocie, w tworzeniu. Słynne trucicdelki obmyślały swe zbrodnie tak, jak wielcy pisa­rze akcje swych powieści; celem wieńczącym dzieło w jednym i drugim przy­padku jest triumf fikcji osiągnięty przez doskonałość i niepostrzegalność środ­ków, jest odwrócenie uwagi od właściwego sprawcy — artysty lub mordercy. Sznej ilustrował swoje hipotezy twórczością Dostojewskiego, głównie Braćmi ¡Caramazow, i nazwał tę powieść genialnym procesem poszlakowym skonstruo­wanym przez autora. Zresztą omawiane studium ukazało się stosunkowo nie­dawno w tomie prac krytycznych poświęconym Dostojewskiemu, bodajże w 150 rocznicę urodzin.

Można by zatem wziąć moją relację za próbę naśladowania pewnego me­chanizmu czy techniki fabularnej. Najpierw autobiograficzna ekspozycja, po­tem upalna sierpniowa noc, w której zawiązuje się akcja, następnie kilka po­mysłowych suspensów, ścisłe powiązanie okoliczności psychologicznych i fak­tów, wreszcie zamknięcie konstrukcji: machina pozorów odtąd działa sama. Jako autor spełniłbym więc zadanie zgodnie z planem. Ale jest tu rzecz sprzeczna z ogólnym założeniem, to mianowicie, że nikt nie zaplanował wy­padków. I jeśli zadałbym sobie pytanie, kto tę fabułę stworzył, z czyjej pre­medytacji powstała, musiałbym zaryzykować wywód na temat niepokojących podobieństw nie sztuki, lecz życia do zbrodni. I być może ten wywód zapro­wadziłby mnie do wniosku, że istnieje analogia między zamysłami losu a in­spiracją kryminalną. Zaszedłbym za daleko, na taki wywód z wielu przyczyn mnie nie stać.

Powróćmy jednak ad rem. Po zapoznaniu się z moim krótkim życiorysem

i charakterystyką zdziwi się Pan na pewno, że człowiek o usposobieniu nie­zbyt namiętnym i dość praktycznych zasadach tak łatwo, użyjmy tego epite­tu — stracił głowę. Zdziwi sdę Pan więcej, gdy powiem, iż od razu, na wstępie udzielono mi ostrzeżenia. Nie miałbym prawa obwiniać kogokolwiek prócz siebie; po pierwszej nocy mogłem się był cofnąć, zachęcano mnie niemal do ucieczki, i to bezzwłocznej, odbierając mi złudzenia i nadzieje. Działo się to w cukierni „Tureckiej” w godzinę po wspólnym przebudzeniu. Z pewnością nie może Pan pamiętać, gdzie znajdowała się cukiernia „Turecka” w przedwo­jennej Warszawie: na Marszałkowskiej niedaleko dworca, stoją tam obecnie pudełkowate bloki.

Powiedziała mi, że musimy natychmiast się rozstać: — To nie miało żad­nego znaczenia. — Jak to? — zdziwiłem sdę — przecież jeszcze nad ranem mówiłaś inaczej? — Spojrzała na mnie z niemiłym politowaniem i wyjaśniła, że jest erotomaniką niezdolną do wierności, a w dodatku opętaną uczuciem dla kogoś innego. — Zrozum! — krzyknęła. — Wystarczy jego gest, a utnę ci głowę i pójdę ją sprzedać do masarni! — Zezując na marmurkową powierzch­nię stolika, powtarzała w kółko: — Odejdź, nie myśl o mnie. Uciekaj.

Dziewczyna sprzedająca w masami moją uciętą głowę nie przypuszczał­bym, że mogę kogoś natchnąć tak plastyczną wizją. Wszystko, co mówiła, wywierało na mnie wrażenie, ale jakby odwrotne. Nie czułem chęci do uciecz­ki z ocaloną głową, chciałem stracić głowę i zostać. A przy tym, rzecz dziwna, ja, któremu uświadomiono grożące niebezpieczeństwo, ja, niepomny udręczeń, jakie na mnie czyhały, gdybym nie zrezygnował — to ja współczułem i ja pragnąłem chronić! Nie przerywałem, słuchając jej przestróg, ale na sekundę nie opuszczało mnie przeczucie, że będzie inaczej. Tak jest, że wszystko po­uczy się inaczej, niż ona twierdziła, i że moje ręce spoczywające na stoliku są dostatecznie silne, aby podźwignąć ciężar obowiązku. Jakiego obowiązku, tego bym wyjaśnić nie umiał, wiedziałem tylko, że od tej pory mam go do spełnienia. I jeśli po upływie trzech tygodni, licząc od śniadania w „Turec­kiej”, zacząłem statystować w Synogarlicy, to zechce Pan czy nie zechce wie­rzyć, skorzystałem z propozycji nie dlatego, abym nie potrafił znieść rozłąki; od aktu rozpaczy ustrzegłyby mnie rygory przyzwoitości i woli. Podjąłem się zastąpić Władka Szneja wiedziony jasnowidzącym instynktem. Miałem pew­ność, że los Toli Mohoczy stanie się moim życiem.

Synogarlica przeżywała ostatnie sukcesy przed wejściem na afisz nowej sztuki. W dniu mego pierwszego występu, a dokładnie w dwadzieścia dni od naszego rozstania w „Tureckiej”, stałem w wąskim korzytarzai za sceną. By­łem już w hełmie i nagolennikach, czekałem z drewnianą halabardą w ręku przy schodkach prowadzących do kulisów. Wychodząc z garderoby zobaczyła mnie z tyłu, od pleców, i chyba w pierwszej chwili nie poznała, możliwe, że zainteresował ją tylko wysoki nieznajomy halabardnik. Bo muszę nadmienić, że górowałem nad resztą straży biskupiej i pozostali statyści ustępowali mi wzrostem. Przystanęła, odwróciłem się, przyjrzała mi się bez słowa. Smutno

i uważnie. Potem odeszła. Ja także się nie odezwałem. Rozległ się dzwonek na koniec antraktu, minął mnie rekwizytor niosący dzban i kielich, potrzebne w następnych scenach. Wiedziałem, że mogłem jej się wydać komiczny, moje nagolenniki z tektury, moja samotna i przedwczesna gotowość (inni strażnicy dopiero się przebierali w garderobie), nie mówiąc o groteskowym efekcie me­go pojawienia się w teatrze jako siły pomocniczej... Ale jakkolwiek moment był dla mnie krępujący, nie czułem się źle. Powiedziałbym nawet, iż dozna­łem szczególnego gatunku satysfakcji na myśl o moim nagłym i dobrowolnym wykolejeniu. Wykolejeniu? Po raz pierwszy znalazłem się na swoim miejscu. Wprawdzie na stojącym, ale — no, nareszcie! — wskoczyłem w biegu do własnego życia, które dotychczas zawsze przelatywało mimo mnie. Chciałbym jednak nieco jaśniej wytłumaczyć, jak i dzięki czemu powziąłem decyzję.

W początku września wrócił z wakacji Władek Szmej, zbrązowiały od słoń­ca. W takich pierwszych powakacyjnych spotkaniach, wesołych i hałaśliwych, jest zazwyczaj odrobina melancholii, pokrywanej niby żołnierską rubasznością Wracaliśmy z urlopów opaleni i skorzy do życia, ale każdy powrót zaznaczał miarę upływającego czasu; więc zaczynaliśmy od nowa to, co się skończyło

i oo za rok znów się rozpocznie i skończy. Zdaje się, że w dniach takich spot­kań, gdy koniec lata mieszał się z początkiem jesieni, odczuwaliśmy lekkie zażenowanie tym pokrewieństwem końca i początku, w gruncie rzeczy zako­rzenionym głęboko nie tylko w przyrodzie. Krzykliwą powakacyjną gadaniną zaklapywaliśmy doroczny niepokój przemijania i chociaż liście na drzewach

ieszeze nie zwiędły, jednak powietrze odkurzone po skwarach miało juz p/z zroczystość szklanej tafli, a cienie były ostrzejsze, Jednego z takich diii urflem się z Władkiem Sznejem, który przez część lipca brał udział w «pływ kajakowym. Cały sierpień spędził na Polesiu. Zastanowiło mnie nic to, co opowiadał, ale trudna do uchwycenia zmiana w jego zachowaniu. Muszę się zastrzec: nie mam na myśli zmiany w stosunku do mnie. Jak by to wyjaśnić, żeby Pan diobrze zrozumiał. Otóż na pewno nie chodziło o jakiekolwiek nifdo­mówienie w sferze osobistej (a domyśla się Pan, że kimały powody do obaw właśnie pod tym względem, choćby z uwagi na pewną sierpniową noc, o któ­rej mógł się dowiedzieć z kompetentnego źródła), nie, co do tego żadnycń wątpliwości; ale przecież coś zaszło, jakaś zmiana we wzroku, w tonie, w za­myśleniu wypełniającym pauzy, zmiana, powiem nawet, głębsza i ważniejsza, niż z początku sądziłem. Wspomniałem już, że w sierpniu był na Polesiu. Gdy­bym go nie znał od dawna, mógłbym przypuszczać, że to, co zaobserwował w czasie swego pobytu, nędza poleska zwłaszcza, wywarło na nim tak silne wrażenie; bo o niej zaczął opowiadać wkrótce po przywitaniu, kiedy weszliś­my do „Zachęty”. Umówiliśmy się właśnie niedaleko „Zachęty”, na skwerze koło Zboru Ewangelickiego. Twierdząc, że od dawna go znałem, nie chcę po­wiedzieć, że znałem jego brak wrażliwości na krzywdę społeczną; tylko — po prostu znałem go dostatecznie długo, aby intuicyjnie odgadnąć, że przyczyną jego zadumy było co innego niż nędza poleskich chłopów. Prawdziwą przy­czynę odkryłem nieco później. W „Zachęcie” było pusto i gdy po godzinnym oglądaniu płócien i rzeźb usiedliśmy na pluszowej kanapce, by przyjrzeć się portretom Lentza, mogliśmy półgłosem rozmawiać. Wkrótce stało się dla mnie jasne, że Władek Sznej podczas wakacji nawiązał jakieś nowe i ważne zna­jomości.

W innym miejscu, jeśli Pan sobie przypomina, zanotowałem spostrzeżenie

o pnzewadee, jaką nad nim czułem, przewadze również duchowej, w każdym zaś razie dotyczącej postawy nie tylko w fizycznym sensie. Chciałbym dorzu­cić o tym paxę słów. Otóż uważam się za człowieka postępującego zgodnie z własnymi zasadami. A mniej solennie, za człowieka o obwodzie zamkniętym. |Co to znaczy — mianowicie to, że w swoim postępowaniu nie przyjmuję in­nych kryteriów i nie potrzebuję innych gwarancji aniżeli te, które ja sam uznaję za słuszne i pewne. Powiadam „uznaję”, może bliższe prawdy byłoby „odczuwam”, bo nie są to sprawy ściśle racjonalne; ale nie chcę się wdawać w subtelności. Postępując lub myśląc w określony sposób, nie wymagam dla owego sposobu potwierdzeń z zewnątrz i nie zastanawiam się, czy moje uczynki lub myśli pozostają w zgodzie, przypuśćmy, z rozwojem cywilizacji. Nie cofam tego, co powiedziałem uprzednio, że mam świadka. Tak, ale w so­bie, nie poza sobą ani ponad sobą. A jeśli mówię, że ten świadek dyktuje mi, jak mam się zachować, oznacza to raczej słuch niż nasłuchiwanie. Słuch w stosunku do siebie, nie w stosunku do tego, co mnie otacza — epoki, opinii społecznej, przyszłości, która nadciąga, przełomów dziejowych, i tak dalej. Nie silę się na odpowiedź, czym jest w istocie ten świadek, owszem, być może ma swoją genealogię. Chodzi mi o rzecz inną; przede wszystkim o to, że tworzy on rodzaj organu wewnętrznego, narządu spełniającego rolę za- tyczki czy korka: zamyka obwód.

Dochodzę do wniosku — po latach, dzisiaj — że źródłem inteligencji

Władka Szneja była głęboka niepewność. Nie miał korka, stanowił obwód z przerwa i dlatego byl tak otwarty na wszelkie zmiany rzeczywistości. Wpuszczał każdą myśl z zewnątrz. Prawdopodobnie każda myśl, idea, kon­cepcja, przychodząca do niego ze świata, wydawała mu się lepsza i więcej warta niż on, a przynajmniej podejrzewam, że uwzględniał podświadomie taką możliwość. Możliwość sprzymierzenia się z racją większą od jego włas­nej, słuszniejszą czy silniejszą, z taką, której wartość może się potwierdzić w czasie przyszłym. Przyszłość — zdaje się, że to była dla niego wieczna groźba prawdy, jaką mógłby nie zostać objęty i która może się spełnić poza nim. Wtedy w „Zachęcie”, gdy w końcu zacizął mi opowiadać o tych nowych ludziach, nie od razu się zorientowałem, że mówi do mnie człowiek urzeczo­ny. Rozumie Pan, co mam na myśli: czyjaś zorganizowana obecność i marszo­wa wspólnota rzucają niekiedy urok na indywidualistów. Są ludzie, których zabija świadomość, że gdzieś odbywa się przyjęcie, a oni nie zostali zapro­szeni. Władek Sznej był inny, mordowała go myśl, że nie zostanie zapro­szony do nadchodzącej epoki, wpadał w nostalgię na wieść, że jakaś młoda, radykalna grupa ideowa zrywa się do czynu bez niego. Nie oczerniam go, skądże, jestem w ogóle daleki od wytaczania zarzutów. To, o czym piszę tutaj, wydaje mi się psychologiczną diagnozą pewnego związku czy — le­piej — aktu między jednostką a rzeczywistością. Częściej się dziś mówi: między człowiekiem a historią. Podkreślam jednak, że wtedy byłem naj­dalszy od dizisiejszych przemyśleń, nic podobnego nie przychodziło mi do gło­wy w „Zachęcie”. Nie myślałem wówczas o takich zagadnieniach, proszę wziąć pod uwagę, że działo się to kiedyś, dawno, w epoce starszej czyli naiwnej — starość moim zdaniem jest w ogóle mniej doświadczona niż mło­dość — i w tej rozmowie zahaczyła mnie dopiero wzmianka o moim po­biciu na dziedzińcu uniwersyteckim. Fakt, że wiedział o nim Władek Sznej, można było jakoś wytłumaczyć. Ale dowiedział się tego od nich i to przede wszystkim wydało mi się zdumiewające. Jak, skąd mogli mnie znać i za­pamiętać, jakim właściwie sposobem doszło do zidentyfikowania, dlaczego chcieli o mnie rozmawiać?

Oczywiście postawiłem mu kilka takich pytań. Z jego tłumaczeń nie wszystko zrozumiałem, ale jedno było niewątpliwe, że pobili mnie, bo mój wygląd wydał im się podejrzany. Wobec tego ponowiłem pytania i zażą­dałem argumentów.

Ale proszę mnie nde posądzać o brak rozgarnięcia, przewidywałem, o co chodzi. Byłem pewny, że chodzi o kolor moich włosów. Ci w wysokich bu­tach prawdopodobnie nie lubili rudych. Proste i głupie, bardzo proste i bar­dzo głupie. W dzieciństwie słucha się opowiastek o Judaszu, a ja miałem włosy biblijnego zdrajcy. Obydwaj jednak wiemy, że nie lubi się także mań­kutów, i być może każda odmienność (bo dotyczy to również zezusów, ho­moseksualistów, albinosów) staje się wyodrębnioną mniejszością, plemieniem ściągającym na siebie nieufną uwagę. Argumenty właściwie nie są ko­nieczne, zdrowa większość nie potrzebuje argumentów, ponieważ jest zdrową większością.

To jedna rzecz, moje domysły. A po drugie, Władek Sznej udzielił mi konkretnych informacji. Wynikało z nich, że na spływie kajakowym zetknął się z młodymi działaczami, od których dostałem laską po głowie. Znano mnie

widzenia juiż przedtem, ktoś sobie przypomniał, źe widywał nas z Wład­kiem Sznejem, mój rysopis zaś nie nastręczał wątpliwości; no i tak doszło do rozmowy o mnie. Działacze stwierdzili, źe moje pobicie było nieporozu­mieniem. Więcej, chcieli mnie poznać osobiście, z jakichś powodów im na tym zależało. Z jakich, ależ jasne! Władek Sznej powiadomił ich o moim synostwie, nie musiałem być Sherlockiem Holmesem, żeby rozwiązać zagadkę; przysiągłbym zresztą, źe powiedział o tym również Toli przed wspólnym wieczorem w „Savoyu”. Ale pozostańmy przy faktach. W „Za­chęcie”, jak wspomniałem, było pusto, mogliśmy siedzieć i swobodnie roz­mawiać. Przed 9obą mieliśmy Strajk Lentza, a z tyłu zdaje się Bociany Chełmońskiego i Wiejski pogrzeb Witkiewicza (ojca). Zasad ideologicznych i programu, z jakim zapoznał mnie Władek, doprawdy nie ma potrzeby wy­jaśniać, był to program ówczesnych ugrupowań narodowo-radykalnych.

I powtarzam, że nie to mnie interesowało. Programy były dla mnie zawsze abstrakcjami, czułem wobec nich wołowaty opór, i wystarczał mi najzu­pełniej mój demokratyczny,- umiarkowany światopogląd. Ale interesowała minie przyroda. Otóż w „Zachęcie” ogarnęło mnie niesamowite wrażenie, że Władek Sznej przetworzył się latem, podobnie jak przetwarzają się rośliny czy ryby, i z tego wrażenia nie mogłem się otrząsnąć. Takim go jeszcze nie widziałem: mówił powoli, głosem zduszonym przez namysł, i poszukując właściwych czasowników uśmiechał się — a był to uśmiech brzemienny, bolesny prawie, przy czym Władek unosił dłonie z kolan, jakby ważąc na nich nowo narodzone owoce. Powiadam, że kojarzyło się to z ciążą, z za­płodnieniem, ale przemieniającym gatunek, i żeby odczuć tę baśniową nie- samowitość, trzeba by sobie wyobrazić przyjaciela zamienionego w sowę, przyjaciela z głową konia albo lisa, i trzeba by go znać tak dobrze, jak ja znałem Władka Szneja: na wylot. Słuchając, patrzyłem na jego nogę, chudą, kogucią, o sterczącej kostce. Pamiętałem tę nogę z podwórza szkolnego, był niezłym biegaczem na setkę, łydki miał mocno umięśnione, chociaż noga wyglądała patykowato. A teraz raptem pomyślałem, że to już nie jest jego noga. Absurdalna myśl. Gapiłem się w szarą skarpetkę Władka Szneja, jakby w niej była ukryta inna, nie jego noga. Słuchałem, bo mówił coś do mnie

o bezrobociu i handlu opanowanym przez obcych; w jego głosie zadźwięczał metaliczny akcent i spostrzegłem marzycielski, nieruchomy połysk oka, ale znowu pomyślałem, że to już nie jest jego oko ani głos i że chy­ba Władek latem został poddany operacyjnym zabiegom, jak w labo­ratoriach niektóre zwierzęta. W tym przetworzeniu się była jakaś niesłycha­na intymność, coś zniekształcającego i wstydliwie natężonego, więc po pro­stu bałem się odezwać, bo czułem, że jestem świadkiem biologicznej prze­miany; jak gdyby osoba Władka Szneja przyjęła posiew czyjegoś dużego, energicznego organizmu, dała mu wejść w siebie i wzdęła się od jego treści, nabierając odpowiedniej potencji i kształtu. Widok takiego przepo­czwarzenia jest silnie poruszający i budzi sporo nieczystych uczuć. Kiedy pa­trzyłem na tę nogę w szarej skarpetce, przypomniało mi się, że u mojej babki pod Krakowem widywałem w dzieciństwie młodą kobietę, o której opowiadano, że była zgwałcona przez żołnierzy. Czarnooka, na chudych no­gach, przychodziła sprzątać i czasem ją podglądałem, jak klęczy bez ruchu ze ścierką, wpatrując się w podłogę. — Od tej pory nie ta sama — mówiła

moja babka. Napełniało mnie to trwogą i jakimś mdlącym, słodkim wsty­dem, ale pamiętam białe łydki, podkasaną spódnicę i dziwną zadumę pohań­bienia. Wie Pan, jak zapadają w pamięć takie epizody z wczesnego dzie­ciństwa! Władek Sznej wcale nie był podobny do tej kobiety, a już w żad­nym razie wtedy, gdy wrócił z wakacji; ze smagłą szyją i twardo wystającą szczęką zdawał się nawet bardziej męski, lepiej opracowany w ruchach. A jednak przypomniała mi się ta kobieta i czułem takie samo nieczyste odrętwienie, jak wówczas, kiedy widok jej obnażonych nóg kojarzył mi się z gromadą sapiących piechurów i bełkotem rzeki (zgwałcili ją w zaroślach nad rzeką). I wyobrażałem sobie Władka Szneja tęsknie zasłuchanego w me­taliczne głosy nowych wojowników, którym dał się posiąść. Nad rzeką, w namiocie. Nie wiem dlaczego w namiocie, ale właśnie nocą w namiocie. A je- śli byłby Pan ciekaw wyniku naszej rozmowy, to proszę mieć na uwadze, że uchyliłem się od spotkania z przywódcą młodych działaczy, który podobno zainteresował się mną osobiście. Przyjąłem natomiast drugą propozycję. Wspomniałem o niej już przedtem. Władek Sznej postanowił zrezygnować ze statystowania w teatrze, miał objąć dział literacki- w niedawno założonym tygodniku. Zapytał, czy nie reflektuję na jego dotychczasowe zajęcie. Zasta­nowiłem się chwilę, po czym odpowiedziałem, że się zgadzam.

Po raz trzeci apeluję do Pana cierpliwości: proszę czytać dalej. I zapew-

I niam Pana, że od faktów poruszonych przez prof. Janotę w Kartce ~ dziejów walki bynajmniej nie odchodzę tak daleko, jak by się mogło zda­wać. Mimo wszystko trzymam się tematu, a moja gadatliwość jest — wbrew pozorom — rzeczowa. O tym się Pan niebawem przekona. Chciałbym tu jednak pcwrćcić do spraw teatralnych, do mojego statystowania. Jak po­wiadam, nie było w tym nic z szaleństwa czy ekstrawagancji, oferta trafiała mi się w samą porę, również z przyczyn najzupełniej praktycznych. Nie pa­miętam, czy informowałem już Pana o „funduszu krakowskim”. Po śmierci mojej babki sprzedaliśmy podkrakowski dom z ogrodem, z transakcji wpły­nęła spora suma. Od tego czasu fundusz znacznie się uszczuplił, ojciec mimo to pokrywał koszta mego utrzymania i studiów w Warszawie, ale podej­rzewałem, że opłaca je ze swojej pensji. Uniezależnić się, na razie choćby w części, byłoby dla mnie pod każdym względem a propos.

Co do moich stosunków z Władkiem Sznejem, to w zasadzie pozostały nie zmienione. Miał dużo pracy redakcyjnej. Po spotkaniu w „Zachęcie” wi­dywaliśmy się dosyć rzadko, lecz wyłącznie dlatego, że był zajęty w redakcji. I powinienem jeszcze zanotować rzecz dającą nieco do myślenia, właśnie w związku ze spotkaniem w „Zachęcie”, a ściślej — z nocą po naszej roz­mowie. Tej nocy straciłem pewność. Można by to nazwać zachwianiem się życiowych fundamentów, po prostu straciłem moje uprzednie przeświad­czenie, że jako człowiek jestem w całkowitym porządku. Nie mogłem zasnąć tej nocy. Nawet po odrzuceniu wszystkiego, co w przekonaniach Władka wy­dało mi się niesprawiedliwe, zaślepione i grubiańskie, to jednak myśl, że moje życie — w szerszym społecznym rozrachunku — sprowadza się do obo­jętności, a więc do egoizmu, ta myśl była dotkliwa, spędzała sen z oczu. Nigdy dotąd nie czułem się odpowiedzialny za wewnętrzne lub zewnętrzne

w„ kraju, uważałem, że są to problemy ludzi, którzy rządzą, fachowców. TM^az moja uporządkowana świadomość nagle zwróciła się przeciw mak T bardzo przykre i upokarzające. Zdania Władka Szneja zaczęły na mnie acierać i podkopywać to, co dotychczas było dla mnie oczywiste Bo jeżeli to co było oczywiste i co było mniej więcej normalnym biegiem rzeczy, mogło wywołać tak gwałtowną reakcję, jeśli przeciętna codzienność, zwykle, powszednie bytowanie budziły tę żelazną nienawiść, tę wściekłość głuchą jak nałka, jeżeli tak było, skoro sprawy zaszły tak daleko, to oznaczało mój udział w jakimś potężnym błędzie. Tej nocy przestałem być pewny czego­kolwiek — siebie, swoich przekonań, uczciwości mego ojca, wychowania, pamięci, tradycji... Pękło coś we mnie, czułem wewnątrz otwór, przez który wpływała brudna zmora. Wątpliwość, czy nasze własne życie nie polegało na samooszustwie albo bezmyślności, czy wszystko, co jest prawdą, nie dzieje się na odwrót, wbrew prawdom nauczonym z pierwszych domowych tablic, wątpliwość, czy chleb, woda, powietrze nie są jeszcze czymś innym niż tylko chlebem, wodą i powietrzem, jakim się oddychało, jakie się piło i jadło — taka wątpliwość ma w sobie złowieszczy demonizm i może pchnąć duszę do upadku. Jeżeli Pan nie zna takich chwil, należą się Panu gratulacje. W koń­cu zagarnął mnie mąt, w ciemności wszystko naraz stało się możliwe i nie­prawdopodobne, i pogmatwane, i diabelsko proste, we wszystko uwierzyłem, wszystkiemu zaprzeczyłem, a potem wszystko się ze sobą pomieszało i za­snąłem. Śniła mi się matka czesząca przed lustrem swoje puszyste włosy

o barwie świeżej rdzy. Obudziłem się w południe, byłem znakomicie wy­spany i czułem się znowu porządnym, całym człowiekiem. Mój obwód zamknął się w czasie mego snu.

Opisałem tutaj rozmaite stany psychiczne. Ale nie po to, żeby Pana za­bawiać psychoanalizą lub aby komukolwiek wypominać przeszłość. Dopraw­dy — nie po to. Nie zaliczam Władka Szneja do ludzi złej ani małej wiary. Nie uważam go .także za karierowicza. Był tylko dobrym przewodnikiem czasu. Tak jak miedziany drut przewodnikiem elektryczności. Przepuszczał przez siebie prądy epoki, rozżarzał się nimi i spalał. I gasł. Ja nie byłem od niego lepszy ani gorszy, byłem tylko gorszym przewodnikiem. Nie wszyscy mają zdolność przewodzenia czasu, nie każdy to potrafi. Ja na przykład nie. Ale gdyby wszyscy potrafili wszystko, sądzę, że nie istniałoby nic. I gdyby nikt nie chciał niczego, z pewnością wszystko by umarło. Gwałciciele, uwiedzeni i rzeka — hipokryci, cnota i wyzyskiwani — żołnie­rze, niebo, włócznia i przybity człowiek — stopa, piasek i but — myślę, że razem stanowią cechy świata, który jest także obwodem. Dla nas, śmiertel­nych, zamkniętym. Z nieodgadnioną i tajemniczą przerwą, o której nic nie wiemy. A więc dla nas — zamkniętym.

Proszę mnie dobrze zrozumieć.

WB racając do faktów: pomimo zmian w trybie życia {próby, spektakle) moje studia w gruncie rzeczy nie poniosły uszczerbku. Przestałem uczęszczać na wykłady, ale to w ogóle nie było konieczne, w ciągu roku aka­demickiego wystarczyło przyjść raz, by uzyskać w indeksie podpis profesora. Stwierdziłem zresztą, że przy moich końskich siłach i wyjątkowo dobrej pa-

mięci potrzeba mi około sześciu tygodni forsownego kucia na przygotowa­nie się do egzaminów. Miałem więc dla siebie .co najmniej pół roku, do

wiosny. . ' IMHHHHjl

Początkowo w wolne przedpołudnia zachodziłem na uniwersytet, nie ciąg­nęło mnie jednak do rozpolitykowanych sal wydzi^u prawa, gdzie nieustan­nie wybuchał jakiś bojkot, mordobicie czy wiec. Siedziałem w bibliotece, wer­tując książki z dziedziny historii teatru, albo szedłem posłuchać któiegoś ze znanych profesorów katedr humanistycznych, Witwickiego czy Tatarkiewicza. Przypominam sobie wykład o Platonie w starej, wysokiej sali, szczelnie za­pełnionej, przeważnie studentkami w niebieskich sukienkach; a kiedy in­dziej na proseminarium profesora Kotarbińskiego ciekawą dyskusję o ma­terializmie dziejowym. Nie zabierałem głosu, ale interesowały mnie typy, słownictwo, twarze. Jesień była ciepła, październik, wychodziło się często bez płaszcza.

I właśnie w końcu października zaszły nowe wypadki. Może to cokol­wiek za mocne określenie — bądź co bądź jed-nak konkretne fakty. Syno­garlica schodziła ze sceny. Wygrana do zachrypnięcia, wyeksploatowana jak gołąb pocztowy, kończyła swój zwycięski lot, by złożyć skrzydła w maga­zynach. Halabardy i nagolenniki odeszły na zaplecze wraz z kostiumami i dekoracjami, z krużgankiem, celą i dzbanem, z podróżnym kapturem Jor- gensa i skrwawioną koszulą małej Uth. W sobotę 27 października, wieczo­rem, po raz pierwszy wystrzeliłem do Told Mohoczy. Śmiała się bluzgając wyzwiskami używanymi przez dziewczyny z półświatka, gdy przycisnąłem spust. Było nas ośmiu, ustawionych w szachownicę, strzelaliśmy z manliche- rów, na głowach mieliśmy pikielhauby w pokrowcach z ceraty. Działo się to na próbie generalnej Żelaznej dziewicy Marcenaca. Znów jednak muszę się cofnąć do wcześniejszych okoliczności.

Od dnia, kiedy zacząłem statystować, nasza znajomość przestała istnieć — mówię o niej i o mnie — przynajmniej zewnętrznie. To znaczy, że byłem kompletnie ignorowany, nie zauważany nawet w przejściu, każdy w mojej sytuacji czułby się zadraśnięty. O jakimś spotkaniu czy wspólnym powrocie nie mogło być mowy, wychodziła z teatru w przerwie po drugim akcie, ja wpadałem na scenę dopiero pod sam koniec sztuki. Ambicja, zasady — so­lidnie dokręciłem gwinty, aby zachować nieruchomą twarz. To było mę­czące, cierpiałem nie na żarty. Można sto razy powtarzać, że takie cier­pienia każdy musi przeżyć, ale to tak jakby człowiekowi zagryzanemu przez wilki tłumaczyć, że każdy musi umrzeć. A jednak wiedziałem, że tkwię w jej świadomości.

Pouczała mnie swoim zachowaniem, <na teraz i na później, że właśnie jest tak, jak jest, i ma tak być, i tak będzie. Więc mimo wszystko liczyłem się poniekąd, bo jeżeli w porzuceniu występuje czynnik dydaktyczny, świadczy to o jakiejś choćby minimalnej uwadze, .a w każdym razie o niecałkowitej obojętności. I tu chciałbym się podzielić pewną obserwacją. Otóż nie wy­czuwałem w niej gniewu ani obrzydzenia. Można by odpowiedzieć, że wła­ściwie nie miała do tego powodów, ale jakaż to odpowiedź — przecież ko­biety depczą porzuconych mężczyzn, którzy nie umieją odejść. Poza tym — była zmieniona. Gdybym musiał określić tę metamorfozę przy pomocy trzech epitetów, powiedziałbym: smutek, zamyślenie, rezygnacja. Po drugim akcie

schodziła ze sceny w zakrwawionej jedwabnej koszuli, ja przeważnie v&ûtm wtedy w korytarzu za dekoracjami. Zacząłem palić fajkę, pomagało mi te opanowywać twarz, ręce, i nadawało mojemu milczeniu spokojną kamień- ność. Ale wystarczyło, że ona przeszła obok mnie, idąc do garderoby, w tej samej chwili czułem wyczerpanie, pot występował mi na skroniach i ostat­kiem sił musiałem się powstrzymać, żeby nie złapać jej za ramię. Po to jedynie, by spytać, co się z nią dzieje, czy nie jestem potrzebny i jak mógł­bym pomóc. No i oczywiście palnąłbym setne głupstwo.

Kariera, powodzenie, sukces — nigdy nie chciało mi się o tym myśleć, w całym moim życiu nie odniosłem żadnego sukcesu, zresztą nie starałem się o to. Można by mnie nazwać partaczem, człowiekiem, który zmarnował swoje szanse. Nie udało mi się nawet ożenić. Mimo to nie czuję zgorzknia­łości i wcale nie uważam mojego życia za przegrane. Nie obchodziło mnie ani przez dzień, w jaki sposób mógłbym zrobić karierę lub na przykład czy ludzie, którzy zrobili karierę, są ludźmi szczęśliwymi. To wszystko było zbyt dalekie, jak powiadam, nie zastanawiałem się nad abstrakcjami. Ale jeżeli To la w tym okresie nie była szczęśliwa, a myślę o tamtej jesieni, kiedy otrzymała rolę Michèle w Żelaznej dziewicy Marcénaca, tytułową rolę w sztuce granej bądź co bądź na wszystkich scenach świata, w takim razie

0 czym tu mówić — sława i kariera, pojęte jako szczytowa realizacja ma­rzeń, jako psychiczne samoukoronowanie, w tym sensie, powtarzam, mówić nie ma o czym, chyba że się mówi o marzeniach publiczności. Bo zdaje się jest tak, że to właśnie publiczność, tworząc czyjąś sławę, przedłuża swoje sny o sławie i koronuje zastępczo kogoś zamiast siebie — kogoś wydelego­wanego, kto ma być szczęśliwy w jej imieniu. Powiem, że nie czułbym si*- swobodnie w tej roli.

Ale proszę sobie wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy wieczorem po próbie generalnej wyszedłem z teatru i nagle przy chodniku zatrzymała się taksów­ka, stara „Mmerwa”, z której wychylony przez drzwiczki szofer powiedział do mnie, żebym wsiadł. Sądziłem, że zaszła omyłka, przystanąłem jednak Z wnętrza samochodu patrzyły na mnie złe, przezroczyste oczy. Wsiadłem, w taksówce było ciemnawo, nie odezwaliśmy się do siebie. Kiedy stała pod żółtym murem w chwili egzekucji, spostrzegłem, jak bardzo schudła w ostat­nich dniach. Teraz, przy raptownie jszych skrętach, wyczuwałem ramieniem jej bok, twarde, cienkie żebra. Nie było mi dane błogosławieństwo tępoty. Schudła, ale wiedziałem dlaczego. Gdy przed półgodziną mierzyłem do niej z manlichera, wyglądała w swoim czarnym więziennym swetrze, z ostrzyżoną głową, jak głodny, krzyczący ptak. Przeszło mi wtedy przez myśl, że w tej chudości, w przekleństwach, miotanych z wykrzywionymi ustami, kipi praw­dziwa furia, nienawiść — i powiedziałem jej o tym. W taksówce. Po trzech kwadransach kołowatej jazdy, rozumiejąc, że nie powinienem dłużej słuchać

1 milczeć, przerwałem jej w pół słowa. Oświadczyłem, że wiem, o co chodzi Byłem spokojny, chociaż sytuacja wydawała mi się skandaliczna, a przy tym ośmieszająca. Amerykański kidnaping! Widziałem nastawione uszy szofera. Na co się zanosiło, odgadłem, jakkolwiek tylko częściowo, ponieważ nie mogłem przewidzieć zakończenia; odgadłem to w chwili, gdy poleciła szofe­rowi jeździć po mieście tak długo, dopóki nie usłyszy —-od niej! — że ma się zatrzymać. Wetknęła mu banknot, nieznaczny szelest musiał kosztować

Uiieswć obiadów w restauracji, pokiwałem głową i «ekalem, co będzie. Nie moda znaleźć zapałek, podałem jej ogień. Nadal jednak milczeliśmy, nie miałem najmniejszej ochoty pierwszy nawiązać rozmowę. Nasza „Mmerwa" charczała, ciężko skręcając w Nowy Świat, dostrzegłem poruszającą się kukłę Chińczyka w witrynie narożnego sklepu „Meinla”, a potem oświetlił nas neon kinowy i przez sekundę zobaczyłem utkwione we mnie oko Toli. Ale odezwała się dopiero, gdy zjeżdżaliśmy w dół, Tamką ku Wiśle, i sam się do tego przyczyniłem sięgając po fajkę. Spytała, po co mi ta fajka i dlaczego zacząłem ją palić. Nie przypominam sobie, czy odpowiedziałem, chyba nie. Oznajmiła, że to zupełny idiotyzm, statysta nie powinien palić fajki. Szofer słuchał z widocznym zainteresowaniem, wpadliśmy pod Most Poniatowskiego. Schowałem fajkę do kieszeni. — Po co! Skąd wpadł ci do głowy ten pomysł ze statystowaniem! Przecież się nie nadajesz! — Dlaczego? — Miałem wraże­nie, że reżyser był ze mnie zadowolony. — Bo statysta nie może się niczym wyróżniać, — Uwierał mi ramię jej wystający łokieć, przysunęła się do mnie, powtarzając w kółko, że między nami koniec, że nie było nawet po­czątku, na nic nie wolno mi liczyć, mam nie pokazywać się więcej w teatrze. Mogłem jej odpowiedzieć, że nie pokazuję się dla przyjemności — zarabiam, płacą mi za to. Lecz w ani jedno z tych słów sam bym nie uwierzył. Wypeł­zaliśmy Książęcą pod górę, szofer spytał, czy może nas zawieźć do „Hra­biny”, był taki lokal w Wilanowie. Odmówiła. Znów zaszeleścił banknot, tego dnia wypłacali zaległe gaże. Kiedy usiłowałem ją powstrzymać, szarpnęła mnie za rękaw z taką pasją, że zaniepokoiłem się, czy nie napadły jej kur­cze. Później, gdy wirowaliśmy wokół kościoła Aleksandra, musiałem wy­słuchać nietuzinkowych opinii o sobie. Dowiedziałem się, że mam twarz uczciwego boksera, a przy tym obejście człowieka z dobrej rodziny, i kiedy pierwszego wieczoru, idąc z Władkiem Sznejem, zobaczyła mnie przed bu­dynkiem teatru, odczuła zdecydowaną sympatię, może dlatego właśnie — bo połączenie tych cech jest pociągające — ale teraz wszystko zniszczyłem swoim postępowaniem zboczeńca. — Dłużej tego nie zniosę. Ciebie na ko­rytarzu, z fajką! I w tej pikielhaubie! Kto ci pozwolił wlepiać we mnie wzrok podczas egzekucji, statysta nie ma prawa tak się gapić w aktorkę!

Siedziałem sztywno, wpatrując się w kark szofera. Potem wyjąłem fajkę. Przejeżdżaliśmy przez jakieś nieznane, bezdrzewne ulice, bodaj na Czer- niakowie. Niskie domy o ciemnych oknach, z rzadka stojące latarnie, sa­motny tramwaj, mało ludzi. Wiedziałem, że teraz muszę się odezwać. Na­biłem fajkę, dość długo ją zapalałem, nim tytoń dobrze się rozżarzył. Sądzę, że było jej przykro. Zatrzęśliśmy się na kocich łbach, „Minerwa” skoczyła w górę i opadła z dzwonieniem, zderzyliśmy się kolanami. — Nie myśl, że jestem zwierzę. Chcę tylko... — Wiem. Chcesz wyjść za Jorgensa i razem z nim prowadzić teatr.

Gdybym się był od razu zorientował, że ta kłótnia w taksówce będzie miała znaczenie, które na zawsze określi nasz stosunek, i zaćżął wtedy mówić z dowcipną ironią albo chciał się okazać wielkodusznym partnerem, no więc gdyby mi wówczas zależało na wzbudzeniu jej respektu, ciepłych kobiecych uczuć czy przyjaznego uznania — wtedy, w tej rozklekotanej „Minerwie”, wszystko bym przegrał, bezpowrotnie, nie byłoby odtąd mowy o niczym więcej między nami. Ale ponieważ mi nie zależało, ponieważ byłem

tów wycofać się i ustąpić, spełnić jej wszelkie żądania, z rzuceniem teatru bacznie, bo coraz wyraźniej jawił mi się beznadziejny absurd mojego upora wbyłem' juź doprawdy zniechęcony — dzięki temu właśnie, dzięki moim obojętnym reakcjom i nieruchomemu odrętwieniu zachowałem się jak wy­trawny gracz. Podkreślam, bezwiednie! Ale też trzeba pamiętać, że była za­dziwiająco bystra i nieufna, chorobliwie niemal, wobec sztuczności i kłam­stwa, i nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek spotkał kogoś tak muzy­kalnego w dziedzinie naturalnej ludzkiej prawdy, kogoś o równie wyczu­lonym słuchu na każdy przybrany ton, na dysonans — obłudy, banału, pły­cizny... Czuła wobec nich rodzaj zgrozy, lękliwego wstrętu (¡podobnie może prześladować zapach myszy) i reagowała na nie swoją niepoczytalną po­gardą, nie licząc się z żadnymi względami rozsądku czy delikatności. Piszę w innym miejscu — a piszę to wstecz, z doświadczeniem czasu, jaki upły­nął — o jej sile duchowej, z której mogła obficie tę pogardę czerpać. Na pewno gardziła swoimi kochankami. Nie należała do typu kobiet, które zdobywa się „z wiatrem”, idąc na rękę ich nieprawdzie czy zafałszowaniu; jej odwaga i pewność wewnętrzna obchodziły się bez poręczycieli. Ludzie niebywale udają i kłamią, przed sobą czy innymi, najczęściej niepotrzeb­nie — większość moich znajomych przypomina źle nastrojone instrumenty. Robią to z różnych powodów, w rozmaitych celach, a również bezinteresow­nie, i nic dziwnego, że powstała na ten temat obszerna literatura, prace nau­kowe, sztuki, powieści itp. Ale żyć wśród kakofonii fałszów z absolutnym słuchem muzycznym to przecież czysta męczarnia! Wtedy, w taksówce, ocze­kiwała, że będę udawał, i na samą tę myśl mnie znienawidziła. Zaskoczyłem ją, najpierw moim milczeniem, a później tym, co powiedziałem.

Kiedy powiedziałem, że chce wyjść za Jorgensa po to, aby prowadzić z nim teatr, uświadomiłem sobie, że mówię rzecz, o której ona sama nie wie, i na­tychmiast zamilkłem. Przez długą chwilę słychać było tylko zgrzyt wrzuca­nych biegów, mknęliśmy warcząc wśród zadrzewionych ogródków i will, nie mam pojęcia, w jakiej części miasta. Zgasiłem fajkę.

Dlaczego tak go nazywasz? — Nie zrozumiałem. — Jorgens? Więc dobrze — poprawiłem się — Cezar. Przepraszam. — Znowu podałem jej ogień, zastanawiała się nad czymś. —■ To brednia. Z nikim nie chcę być. — Wymacałem nowy, pewniejszy grunt i odtąd zacząłem trzeźwiej myśleć. Mó­wiłem półgłosem, przez zęby, tak aby szofer nie słyszał.

Mówiłem — oględnie dobierając słów — o tym, co zaobserwowałem przez kilka tygodni mojej obecności w teatrze. Nie mówiłem o wszystkim; nie powie­działem, że uważam jej cierpienia za obsesję pychy i ambicji, bliższą choroby niż miłości, i również nie napomknąłem o drzwiach — jakkolwiek było dla mnie jasne, że zaczęła chudnąć, odkąd sąsiadujące ze sobą garderoby Jor- gensów połączono (rzekomo na jego prośbę) wewnętrznymi drzwiami; wola­łem jej tego oszczędzić. Powiedziałem natomiast wszystko, co myślę o jej nowej roli. To był dobry pretekst: mówiąc o sytuacjach scenicznych, mówiłem

o nich trojgu. Tutaj marginesowa uwaga. Pisząc używam często krypto­nimów, a to dlatego, że w ciągu wielu lat tak właśnie pewne osoby nazy­wałem, prywatnie, sam czy w poufnych rozmowach; lata okupacji utrwaliły sporo podobnych nawyków. Jak się Pan zapewne domyślił, „żona Jorgensa” to Iza Rajewska. Nie są to szyfry, sprawa przestała być tajemnicą od dawna,

jeśli nią była kiedykolwiek — sprawę wiadomych Panu osób omawiano pub- licznie, i na ogól nieściśle, po wojnie. Chciałbym jedynie przedstawić mój udział w wypadkach. Ale nieco później, we właściwym miejscu.

Pamiętam, że nasza „Minerwa” objeżdżała cichy, okrągły placyk, byliśmy chyba na Żoliborzu, niedaleko Cytadeli, wszystko spało, księżycowa noc. Za­pytałem, czy nie jest jej zimno. Szofer się odezwał, że z tyłu w kufrze ma koc. Nie. Żądała, abym mówił dalej. Więc kiedy znów pędziliśmy po bruku, wyraziłem pogląd, że w scenie egzekucji jest najlepsza, ponieważ w tej sce­nie potrafi wspaniale nienawidzić. Mówiąc to miałem na myśli nie tylko jej stosunek do Prusaków; nienawidziła siostry von Bockvitza, którą grała Ra- jewska. Nikt dziś nie zna sztuki Jean-Claude Marcénaca, ja wtedy umiałem ją na pamięć. Napomknąłem ponadto, że moim zdaniem ani na sekundę nie wolno jej zapomnieć, kim jest Michèle Walter: kelnerką z alzackiej piwiarni, która uciekła do Paryża w poszukiwaniu wielkiej przygody i znalazła ją w jakimś „Chat Noir” na Montmartrze, gdzie śpiewa kuplety i przypadkiem zwraca na siebie uwagę wywiadu francuskiego. Alzacka chłopka, dziewczyna z café-chantant i agentka, taka pozostaje do końca. Wspomniałem także, iż w scenie przyjęcia, w trzecim akcie, po uderzeniu w twarz ułomnej córki von Bockwitza powinna według mnie spojrzeć nie na niego, lecz na jego siostrę, na Rajewską. — Nie przegrywasz z kontrwywiadem niemieckim — twierdziłem — przegrywasz z rywalką, która podejrzewa cię od pierwszej chwili. W tej scenie już wiesz, że przegrałaś.

Powściągnąłem się, chociaż mogłem rozwinąć to spostrzeżenie, ale było mi jej żal, pewnie dlatego, że tak uważnie i pilnie słuchała. Zacząłem znów nabijać fajkę. Rozniecając zwilgotniały tytoń przyjrzałem jej się nieznacznie znad płonącej zapałki. Dostrzegłem ukośnie ściągniętą brew; co jakiś czas goliła albo czerniła brwi. Spytała, czy sądzę, że w scenie przyjęcia jest słab­sza. Zastanowiłem się, co odpowiedzieć: prawdę mówiąc, w scenie przyjęcia u Bockvitzôw najlepiej wypadła Rajewska.

Nie — odpowiedziałem — w tej scenie jesteś znakomita. Ale w tekście masz o parę słów za dużo. Wystarczy twój śmiech po spoliczkowaniu. Mnie przynajmniej.

Byłem przekonany, że moje uwagi są trafne. W bibliotece uniwersyteckiej przeczytałem najważniejsze omówienia krytyczne, jakie się ukazały po pre­mierach Żelaznej dziewicy w Paryżu i Wiedniu. Piękny, młodo owdowiały junkier, z demoniczną siostrą, która wychowuje mu dwunastoletnią sparali­żowaną córeczkę; kobieta-szpieg w luksusowej willi na Unter den Linden, gdzie składa jej hołdy sam Kronprinz, zakochana w mężczyźnie, któremu wykrada tajne dokumenty i który zwierza się siostrze z gnębiących go po­dejrzeń... Miłość, wywiad, arystokracja, Verdun, paraliż, kazirodztwo, poświę­cenie i śmierć przed plutonem egzekucyjnym — czy nie za wiele dobrego jak na rzecz w dobrym smaku?

W zarzutach było sporo racji, mimo to sztuka Marcénaca podbijała sceny i widownie, zwłaszcza, jak mi się zdaje, dzięki roli Michèle, granej wówczas przez najgłośniejsze aktorki. Jako człowiek od lat związany z teatrem wiem, że sławę aktorską niekiedy, a może najczęściej, zdobywa się w słabych sztu­kach, ale to muszą być sztuki, w których autor połączył znajomość obiegowej psychologii z efektownym rysunkiem postaci i tak zwanym „nerwem sce­

nicznym”. Jean-Claude Marc&nac posiadł tę umiejętność, nie zawahał się nawet przed sceną spoliczkowania ułomnego dziecka i trzeba przyznać, że był tto zabieg na swój sposób mistrzowski, który spełniał w akcji potrójną funkcję: ocalenia, ofiary i zemsty. — Uderzeniem w twarz tej małej zohy­dzasz mu siebie po to, żeby go ocalić, a jednocześnie mścisz się na jego siostrze, która cię nienawidzi.

Kiwnęła głową: — Wiem. To ścierwo 1

Nasz kierowca słuchał w'napięciu i zapytał, gdzie przedstawiają tę sztu­kę. Chciałbym tu zwrócić uwagę na jedno: kłótnia od pewnej chwili przero- rodziła się w dialog fachowców. Musiałem odpowiadać na drobiazgowe py­tania dotyczące jej gestów, akcentów, charakteryzacji, zapewniać, że jej śmiech w trzecim akcie istotnie jest niezapomniany, a w drugim ukłon zło­żony Kronprinzowi nie był przesadnie dworski; musiałem ją przekonywać, że bezbłędnie umiera i że jej obelgi, miotane do żołnierzy przed salwą, dopraw­dy brzmią jak krzyk ulicznej zwrotki. Śledziła czujnie każdą moją intonację, przerywając mi tylko, aby ponowić jakąś wątpliwość wyrażoną już przed­tem trzykroitnie, którą rozwiewałem cierpliwie po raz czwarty. I w ciągu tej niedorzecznej, skołowanej nocy wreszcie zacząłem sobie uświadamiać dwie sprawy, obydwie bardzo ważne, o jakich się niechcący dowiedziałem w taksówce. A raczej — jakie zrozumiałem i z których wyciągnąłem wnioski.

Ale przyszło mi to do głowy dopiero później, kiedy leżeliśmy obok siebie zmęczeni na łóżku w moim sublokatorskim pokoju na Żurawiej 5. Była odwrócona do ściany, plecami do mnie, słyszałem jej oddech. I nie czułem się zdobywcą. Mimo że to ona poprosiła, żebym ją zabrał do siebie — do­zorca otwierał już bramę, kiedy wyskoczyła za mną z taksówki — wiedzia­łem, że to, co zaszło, nie ma nic wspólnego z triumfem. W półśnie sięgną­łem za łóżko, natrafiając na jej biustonosz zwieszający się z poręczy krzesła.

I właśnie wtedy objawiło mi się podwójne prawo naszego związku. Usiad­łem na łóżku i zapaliłem ostatnią fajkę. Zrozumiałem dwie rzeczy: po pierw­sze, że zawsze, wszędzie i bez względu na okoliczności spełnię jej każde żądanie; po drugie — że nigdy i w żadnych okolicznościach nie będę jej prawdziwie obchodził, natomiast mogę jej być potrzebny.

To było proste. Po ciemku, z fajką w jednej ręce, z dyndającym biu­stonoszem w drugiej, nagle rozwiązałem krzyżówkę: rola! W jej życiu nie istniało nic innego i nigdy nie będzie nic innego istnieć. Ale był jeszcze końcowy dialog w „Minerwie”, który dał mi wiele do myślenia. Przy dys­kretnym, ostrożnym i umiejętnym postępowaniu miałem szanse stać się w jej życiu drugim reżyserem.

OH pisuję tu Panu wstęp do środkowej części — do pewnego okresu w mojej Ibiografii, który będzie, z uwagi na poruszoną sprawę, najbardziej istotny, ponieważ w nim rozegrały się węzłowe fakty; wkrótce do nich przejdę. Dlaczego właśnie przy wstępie zatrzymuję Pana najdłużej? Dlatego że naj­lepiej go pamiętam. Kilka dni, dwie noce i parę przedstawień utrwaliły- mi się z. pedantyczną, ociężałą dokładnością, jak obrazy starych kostiumo­wych filmów, reszta zbiła się w kłąb niejasno przeżytego czasu. Z dwóch

tysięcy dni pozostałych do wybuchu wojny pamiętam wyraźnie zaledwie kil­kanaście godzin: śmierć Marszałka i w trzy lata później, na uniwersytecie, spotkanie z Niną Willman, a jeszcze rozmowę z Cezarem na dworcu w Ki- wercach. Potem wojna — niesamowicie skrócona i zwięzła, cztery czy pięć gimnazjalnych klas, upchniętych w zadyszany rok bez pauz i wakacji. Ale daty, nawet historyczne, nie są tu najważniejsze. Dzielę moje życie na trzy części: mechaniczną, naturalną i metaforyczną. Pierwsza, mechaniczna — do dnia mojego poznania się z Tolą, kiedy żyłem wykonując czynności jak inteligentny, posłuszny i ucywilizowany robot. Druga, środkowa, najbar­dziej podobna do egzystencji przyrodniczej: organizm, instynkty, walka, strach, biologia. Trwała dziesięć lait, zakończył ją podziemny wstrząs w ciem­ności. W trzeciej żyję obecnie. Nazywam ją „metaforyczną”, ponieważ dopie­ro w tych latach zacząłem odczuwać wtómość realiów mojego bytowania na ziemi — realiów, czyli rzeczy, zdarzeń, uczuć, kształtów, i różnych okolicz­ności wyobrażonych, stanowiących w istocie rodzaj metafory, przerzucenia właściwej treści czy sensu na płaszczyznę znaczeń odbitych i bardziej do­stępnych umysłowi. Tej fazy, końcowej zapewne, nie osiągnąłbym bez moich stu dni pod ziemią. Z górą trzy miesiące, przeżyte w niewiarygodnych wa­runkach i na krańcach wydolności psychicznej, najprawdopodobniej zmie­niły mój stosunek do materii i czasu, i jakkolwiek pełnię dziś odpowiedzial­ne obowiązki kierownika teatru, tylko administracyjnego wprawdzie, oraz inne jeszcze, może trudniejsze i bardziej delikatne (o tym później) — to jed­nak mogę z całą świadomością, a bez patosu, stwierdzić, że nie jestem tutaj dosłownie i całkowicie. Zdaję sobie sprawę w pełni z mojej — by użyć słów mego ojca — niniejszej bytności. Uważał bowiem (mój ojciec) człowieka za jedną z form istnienia powszechnego, istoty „bytnej”, czyli zdolnej do wcielania się w materię. Tak, był oryginałem, nawet na owe czasy.

Okres środkowy nazywam „naturalnym”. Chciałbym to bliżej wyjaśnić, gdyż następne stronice będą poświęcone tej części mego życia. Epoce najob­fitszej w fakty, ale nie tylko. Również w decyzje losowe, w rozwiązania nie­jako dramaturgiczne. A ponadto — w bezinteresowność. Mam tu na myśli stosunek do siebie i świata, nieco odmienny niż dzisiaj. Luźniejszy, mniej poinformowany o prawach ogólnych, niezaszantażowany wiedzą o koniecz- nościach. Żyłem odważniej i z większą wolą życia, zdawało mi się, że jedną ręką wybieram, a drugą odrzucam, szedłem za węchem, pragnieniem, cie­kawością, nie obchodziła mnie struktura władzy, mechanizmy i standardy, krój mojej marynarki ani celowość istnienia, własna pozycja czy własna śmierć. Przestrzegałem zasad, lecz nie tych oficjalnych i powszechnych, miałem swoje prywatne. Byłem zwierzęciem, ale niezbyt drapieżnym, nie szedłem przez gąszcz ani w pogoni, ani w ucieczce — szedłem za kimś, kto już tędy szedł. Ale ponieważ wydawało mi się, że nikt jeszcze tędy nie przechodził, czułem się wolny. Więc jeśli nie prawdziwa wolność, to mimo wszystko prawdziwe życie. Porównując je z dzisiejszym, wyraziłbym się, iż żyłem bardziej „w naturze”. Ludzie w ogóle byli wtedy w mniejszym sto­pniu poddani dwóm współczesnym obsesjom: przeszłości i przyszłości. Kto wówczas myślał historią albo straszył postępem! Żyło się na powolnym kole. Takie drewniane obracające się koła z fantami bywały często w prowincjonal-

nych lunaparkach, pamiętam je z naszych letnich objazdów. W Piotrkowie im przykład było takie koło.

Mój ówczesny styl życia, gdyby go rozpatrzyć z wszystkich możliwych punktów widzenia, z żadnego nie mógłby się wydać sensowny. Nie przygoto­wywałem się do zawodu, nie walczyłem o zmianę stosunków społecznych, nie myślałem o założeniu rodziny. Nie byłem nawet utracjuszem ani bir- bantem. Praktyczny rozsądek nakazywałby mi ożenić się z Niną Wiłlman i aplikować w kancelarii jej ojca; biorąc pod uwagę jej inteligencję i urok zewnętrzny, nikt by się w tym nie dopatrzył karierowiczostwa. Ja tymcza­sem na wykładach bywałem pięć razy do roku, moim stosunkom z Niną nadałem charakter przyjacielski, a z jej ojcem dyskutowałem o teatrze. Cho­dziłem natomiast regularnie na treningi do klubu bokserskiego YMCA, my­łem się w lodowatej wodzie, używając przy tym ryżowej szczotki i mydła do prania „Schichta” (z wyciśniętą sylwetką jelenia), raz w miesiącu stosowa­łem całodzienną głodówkę, a dwa razy w tygodniu przyswajałem na pa­mięć stronicę obcojęzycznego tekstu. Ponadto zaprzyjaźniłem się z sufi erką teatralną, która była Świadkiem Jehowy. Wyglądałoby to na potrzebę nie­skrępowanej wolności osobistej, tak jak w powieściach — nie przypominam sobie tytułów' — w których autor, chcąc pokazać człowieka naprawdę wol­nego, opisywał go według podobnej sztampy. Ale w moim wypadku było inaczej. Wszystko, co robiłem, odczuwałem jako jedynie naturalne zachowa­nie się w warunkach z góry przyjętych. Dzisiaj „wolność”, w sensie postulo­wanego celu, oznacza dla mnie najszlachetniejszy procent nieświadomości; im słabsze poczucie niewoli przyrodniczej i metafizycznej, tym silniej do­znawana potrzeba wolności społecznej, międzyludzkiej (ale to są już inne zagadnienia). Nie usiłowałem być wolny, byłem tylko do swojej niewoli przywiązany jak do rodzinnego krajobrazu, którego nie chce się zmieniać. Takie przywiązania są bardzo podobne do wolności.

Powiedziałem, że wielu rzeczy nie pamiętam. Nie tylko miejsc czy dat, ale przede wszystkim materiału, treści. Nie umiałbym dokładnie opisać ani jednego miesiąca, w żaden sposób nie zdołałbym sobie przypomnieć, co wtedy robiłem i myślałem albo z kim i o czym rozmawiałem. Z ważnych rozmów utkwiło mi w pamięci kilka zdań, z jakiejś długiej wiosny jedna ławka i czyjś nieruchomy profil z rozchylonymi wargami. Można by zapytać, czy to jest nor­malne. Zdaje się, że tak. Na ogół w powieściach bohater traci pamięć wsku­tek zaburzeń nerwowych, w życiu bywa najczęściej odwrotnie — nie pa­miętać to według mnie dowód zdrowia psychicznego. Owszem, gdybym się zdobył na straszny wysiłek, może bym potrafił wszystko sobie przypomnieć, tydzień po tygodniu, ze snami, dialogami, potrawami, deszczem i słońcem. Ale właśnie to byłoby chorobliwe, sam wysiłek odtwarzania czasu jest czymś nienormalnym. A dalej: na ile to, co bym sobie przypomniał, byłoby zgodne z prawdą? Co to w ogóle znaczy pamiętać? Wszystko w po­rządku, jeżeli się pamięta numer telefonu. Ale „pamiętać” listopad, miłość lub rok własnego życia, taka pamięć jest albo przypadłością, albo literaturą. Uważam się za człowieka normalnego, mimo że w bufecie na stacji w Ki- wercach, tuż przed wybuchem wojny, Cezar powiedział mi, że jestem je­dynym prawdziwym wariatem, jakiego spotkał w życiu, właśnie przez moją patologiczną normalność (— Masz coś z Bustera Keatona. Jak cały ten burdel

wyleci w powietrze i sadze opadną, ukażesz się w kapeluszu i wyczyszczo­nych bucikach...) — był wtedy jednak mocno zawiany, musiałem go potem siłą w taszczyć do pociągu. A zresztą, kiedy wszystko wylatywało w po­wietrze, uczyniłem coś wręcz przeciwnego, niż twierdził.

Skoro już mowa o Cezarze, chciałbym nawiązać do pewnego fragmentu Kartki z dziejów walki, gdzie prof. Janota, nie wymieniając nazwisk, pisze

o „jednostkach wykazujących postawę zdecydowanie aspołeczną”, a następnie wylicza akty represyjne przeprowadzone przez organizację w stosunku do takich jednostek. „Bez względu — cytuję — na ich przedwojenną pozycję w życiu publicznym bądź kulturalnym, stosowaliśmy wówczas najostrzejsze sankcje, z karą śmierci włącznie.” Bez względu! Toteż bez względu na przed­wojenną czy powojenną inteligencję autora Kartki z dziejów stwierdzam, że gdybym nie wiedział, z kim mam do czynienia, byłbym przekonany, że tylko dureń mógł użyć powyższej formułki w obliczu sprawy (a przecież właśnie tę sprawę miał na myśli, innych wyroków śmierci „Rondo” nie wykonało!) — sprawy tragicznie powikłanej i nigdy nie ujawnionej do koń­ca, o której prawda, i to z pewnością nie dała, nikomiu prócz mnie nie była wiadoma. A w cytowanych zdaniach autor użył niniejszych słów nie dla­tego, że jest durniem, bo nim nie jest, lecz na mocy sprzężenia zwrotnego: z podobnych formułek rodzą się podobne artykuły, podoibne artykuły rodzą podobne formułki. W ten sposób ze słów powstaje druga rzeczywistość, w której wszystkie tajemnice życia sprowadzają się do komlbinacji czcionek. Wyrazy takie, jak „postawa”, „kultura”, „jednostka” czy „sankcja”, użyite pod adresem fenomenalnego ogromu ludzkiej słabości i piękna, jaki stanowił Karol Cezarewicz, mówią o nim tyle mniej więcej, co etykiety pasty do zę­bów o górze kredowej. Piszę tu o człowieku, którego nazwisko przez parę lat wymawiano ze zgrozą. Powiadam: nie z lękiem ani z pogardą. Ze zgrozą. Najbardziej bestialskie okrucieństwo nigdy nie wywołuje tej oniemiałej i naj­głębszej trwogi, jaką budzi czyjeś nieoczekiwane upodlenie. Bajka o rycerzu, któremu nocą zaszyto w piersi serce zająca, to najstraszniejsza z bajek; zawsze słuchałem jej z zaciśniętą krtanią, doprawdy wolałem już Heroda. Zdaje się, że postacie oprawców w ludzkim odczuciu są czymś odwiecz­nie urzędowym, okrucieństwo należy jak gdyby do ich profesjonalnych funkcji: przychodzą z nominacji, żeby siać nieszczęście i strach. Ale zgroza,

0 jakiej mówię, jest uczuciem bardziej złożonym i niesamowitym, ponieważ zło nie przÿbywa wówczas znikąd, nie nosi insygniów i nie ścina głów. Jest widmem. Znajomym, bliskim. Widm się nie mianuje, są nami. Upadli

1 zhańbieni są nami, którym przytrafiło się coś niewytłumaczonego i przej­mującego, i dopiero wtedy, właśnie przez ową straszną bliskość, ogarnia nas prawdziwa zgroza — nie przerażenie, lecz osłuipiająca myśl o ich dziwnym napiętnowaniu, o ich twarzach splamionych, a jednak podobnych do na­szych i jeszcze przed chwilą zwyczajnych. I na tę myśl bledniemy: na myśl

o nich i o nas, o tym, co nie przestanie nas łączyć Wbrew temu, co nas dzieli. Cezara nazywano zdrajcą. W tych latach obowiązywały skróty, to zro­zumiałe, nie było czasu na psychologię — ale przecież naprawdę nigdy go się nie obawiano i trwoga, jaką budził, nie była lękiem przed nim. Była myślą

o nas — o człowieku ze swoją ludzką duszą, której jednemu z nas nie udało się w sobie ocalić. Kara śmierci... Co do okoliczności, w jakich zginął ten

potępieniec, zapewniam Pana, niewiele o nich wie prof. Janota, Najwyżej to, co widzieli naoczni świadkowie. To znaczy publiczność i partnerzy. A zatem nic. Lub prawie nic.

rn hciałbym przypomnieć moment, w którym się zatrzymałem. Noc w moim •pokoju, po jeździe taksówką, Tola odwrócona do ściany i śpiąca, ja po ciemku, w olśnieniu raptownej i niezwykle jasnej wewnętrznej pewności. Sytuacja intymna, wzniosła i komiczna. Wynajmowałem pokój u bezdzietnego małżeństwa, inżynier Bogusław Kummel był kolegą szkolnym mego ojca; oboje z żoną, podobni do uśmiechniętych siwych Japończyków, kładli się spać o 10, wstawali o 7 rano, w godzinę po ich wyjściu przychodziła służąca. Ale to była noc z soboty na niedzielę, świąteczne dni rozpoczynały się póź­niej: około dziewiątej inżynier schodził z psem do kiosku po gazety, a przez ten czas jego żona krzątała się w kuchni. W tych porannych chwilach leżałem na wznak z rękami pod głową i wsłuchując się w bezpieczne niedzielne od­głosy wdychałem zapach kawy i świeżo wypastowanych podłóg. Punktualnie

o wpół do dziesiątej pies uderzał nosem w moje drzwi i składał mi na progu numer Kuriera Porannego. Po minucie otrzymywałem na tacy kawę z mle­kiem i domowe ciasto, wniesione drobnym kroczkiem przez panią Kummlo- wą. Tak było w każdą niedzielę. Musiałem więc wyprowadzić Tolę po wyj­ściu inżyniera z psem, licząc na to, że w kuchni nie będzie nas słychać. Wszystko się na ogół powiodło, najciszej jak mogłem przymknąłem za sobą drzwi i czym prędzej zeszliśmy po schodach. Przy narożnym kiosku zobaczyłem małego inżyniera Kummla odwróconego plecami; za sekundę byłby spojrzał w naszą stronę, ale na szczęście zasłonił nas postój dorożek i tylko pies szczeknął ze zdziwieniem wypuszczając gazetę z pyska.

Zatrzymaliśmy się dopiero przy skrzyżowaniu Kruczej i Pięknej. Spyta­łem, czy mogę ją odwieźć do domu, okazało się jednak, że szła gdzie indziej, nie do domu. Skierowała na mnie poważne, jasne spojrzenie: — Zresztą jak chcesz. — Szliśmy obok siebie pustym chodnikiem, w jesiennym przymglo­nym słońcu, oboje jakby roztargnieni, czy też pochłonięci sobą. Przypusz­czam, iż po tej nocy ona także musiała wreszcie coś zrozumieć. Gdy docho­dziliśmy do placu Zbawiciela, przystanęła d miałem wrażenie, że chce mi

0 czymś (powiedzieć. Ale nie — podniosła tylko wzrok, przypatrywała mi się chwilę i nagle szybko, nieznacznie przesunęła końcem dłoni po moim policz­ku. Kiedy odeszła, stałem jeszcze w tym miejscu, u narożnika Mokotowskiej,

1 widziałem, jak weszła do kościoła. Byłem uderzony jej odruchem, który — czułem tó — nie oznaczał ani pożegnania, ani też chwili tkliwości, lecz mó­wił o tym, co się między nami dokonało, i o jej na wpół smutnym, na wpół ustępliwym przyzwoleniu. A zarazem było w tym coś spokojnego i bardzo rozumnego. Gdyby chciała, żebym zaraz odszedł, powiedziałaby mi: wróć już, odejdź — i oczywiście usłuchałbym jej. Ale nie powiedziała tego, uczy­niła tylko ów lekki, niespodziany ruch dłonią, pełen osobliwej wymowy, niby pozostawiając mi wybór na przyszłość, mnie albo czemuś poprzez mnie... Nie potrafię znaleźć właściwych słów, był to krótki moment, który jednak za­wierał w sobie jakieś skupione, przejmujące treści i miał siłę snu. Wiedzia­łem, że od tego, jak teraz postąpię, wiele będzie zależeć, mimo iż nie umiał­

bym wytłumaczyć, dlaczego i co. Okrążyłem plac i wszedłem do kościoła. Przystanąłem z boku, nie opodal wejścia. Po chwili zobaczyłem Tolę klę­czącą w ławce, a przy niej jakąś kobietę w szarym, wgniecionym nakryciu głowy, podobnym do męskiego kapelusza.

Nie byłem i nie jestem religijny, a z pewnością nie w znaczeniu, jakie się najogólniej z tym przymiotnikiem wiąże. W naszym domu poświęcano niewie­le uwagi sprawom obrządku, modlitwy czy spowiedzi, ojciec nie lubił księży, choć wahałbym się go nazwać ateistą. W Polsce takich ludzi uważano za wolnomyślicieli, jednakże oznaczało to raczej krytyczny stosunek do klery- kalnej umysłowości niż odrzucenie pojęcia Istoty Najwyższej. Ze mną było jeszcze inaczej. Urodziłem się później, nie musiałem się z niczego wyzwalać, moi rodzice uczynili to za mnie w czasach swojej galicyjskiej, radykalnej młodości. Katolicyzm, święci, sfera liturgii i zrośniętych z nią przeżyć, oby­czajów — wszystko to wydawało mi się tradycją rodzimą, dość wszakże od­ległą, otaczającą życie moich dziadków d pradziadków, dla mnie zaś stano­wiącą rodzaj naturalnego folkloru: trudno byłoby sobie wyobrazić mia­steczko bez kościoła albo wiejski gościniec bez procesji w dzień Bożego Cia­ła. W żadnym jednak razie <nie łączyłem z tą piękną scenerią głębszych treści duchowych, wszystko mieściło się wygodnie w granicach realnych, ziem­skich, nie będąc ani całkiem obojętne, ani nazbyt drogie — było jak gdyby poza refleksjami, a przy tym równie zrozumiałe, jak w tamtych latach wszelki porządek rzeczy zastany w dniu urodzenia. Przynajmniej dla mnie takie pojęcia, jak szkoła, kościół, wojsko czy sąd, posiadały cechy trwałej, nieodpartej oczywistości, podobnie jak rzeki, mosty, lasy i budynki; nie było nad czym medytować ani czegokolwiek obdarzać przesadną czcią za sam fakt istnienia.

Dlatego o tym piszę, ażeby wyjaśnić, iż chwila, jaką przeżyłem w kościele Zbawiciela w czasie porannej mszy, nie miała nic wspólnego ze wstrząsem religijnym. Było to przeżycie pokrewne ze stanem, jakiego doznałem dwa miesiące przedtem w kawiarni „Tureckiej”, ale potężnie zwielokrotnione. Nie modliłem się i nawet bym nie wiedział, o co mam się modlić. Przez cały czas stałem w głębi, przy wejściu, i gdybym chciał teraz streścić moją ówczesną kondycję psychiczną, szukałbym takich określeń, jak odprężenie czy ulga. Wśród śpiewów i dzwoneczków coraz wyraźniej zarysowywał mi się plan całego życia, w którym nie było mi dane nic uzyskać, niczego zdobyć ani wygrać, lecz w którym miałem wielu rzeczy dokonać zupełnie sam. Wi­dząc z mojego miejsca głowę Toli, a będąc pewny, że ona czuje mój wzrok, moją obecność, i poprzez modlących się ludzi dostrzegając co jakiś czas w przelotnym skrócie jej profil z wąską skronią i kątem szeroko otwartego oka, przeżywałem tę dziwną, spokojną ulgę łączenia się i przemiany, ulgę bogatą i zmęczoną — nie wskutek wysiłku, lecz jakby w chwili ozdrowienia. I jeślibym miał się odwołać do przeżyć mistycznych, nie porównywałbym tych chwil z powierzeniem się Bogu. Myślę, że byłoby to nietrafne. Przecież niko­mu nic nie powierzałem, a najmniej siebie. To ja miałem wszystkiego do­konać, to była tylko moja wola. Powiedziałbym nawet, że w pewien sposób stawałem się bogiem dla siebie, na swoją skromną miarę. Chociaż sam za­mysł wcale nie był skromny.

Zastanówmy się, co czułby dzisiaj w podobnej sytuacji przeciętny młody

człowiek. Przypuszczalnie zacząłby obliczać swoje życiowe etapy: mieszkanie, ślub, posada plus ewentualne dodatki. Gdyby nie był zupełni* przeciętny, dojrzałby szersze perspektywy w uniwersalnym systemie warto­ści , bądź już istniejącym, bądź nie opracowanym jeszcze, w którym teraz lub kiedyś znajdzie dla siebie oparcie. Zarówno w pierwszym — przecięt­nym i barbarzyńskim — jak w drugim, mniej przeciętnym i bardziej chrześci­jańskim wypadku mielibyśmy do czynienia z postawą „religijną”, tj. taką. któ­ra człowiekowi uświadamia jego zależność. Według mnie ludzie dzisiejsi ¡->’4 w takim właśnie sensie religijni — w swojej pokorze wobec faktów i w swyn oczekiwaniu na słowa. A ja wtedy nic takiego nie czułem. Wiedziałem tylko, ale najgłębiej, od dna, że się przed niczym nie cofnę i sam, wbrew porząd­kowi, będę tworzył życie — jej i moje, to było jedno — i że nie mam na świecie nic innego do zrobienia. I zrobiłem to. Dzisiaj oświadczam, źe mi się to udało. Powiedzmy od razu: udało się inaczej, niż sądziłem. Ale przypadek jest wliczony w dzieło, to jasne.

Jeżeli Pan doczytał do tego miejsca, przewiduję, że będzie Pan czytał da­lej. Rzecz staje się zaciekawiająca, nasuwa się pytanie, o co w tym wszyst­kim chodzi. O nic szczególnego, prócz jednej drobnej okoliczności: że ktoś (ja w danym wypadku) wymyślił sobie sens istnienia. Proszę się nad tym dobrze zastanowić. Nie byłem trampem, prorokiem ani artystą, nie założyłem lupanaru, nie polowałem na nosorożce i nie pływałem po morzach. Byłem jednym z wielu. Takie biografie są w zasadzie gotowe, tacy ludzie żyją w każdej epoce i w każdej są jej szarą materią, pospolitym tworzywem — takich ludzi nazywa się społeczeństwem, masą, narodem lub średnią staty­styczną, a o ich życiorysach mówi się bezosobowo, jak gdyby nie do nich należały, lecz tylko do ich czasów. Dla mnie jest w tym coś poniżającego. Nic dziwnego, że szara materia reaguje na to przesadą, gniewem i dzikością... które natychmiast są ujęte w szeregi kolejnych cyfr. Doprawdy, niejedno mógłbym sobie zarzucić, z wyjątkiem tego, że byłem typowy.

Z kościoła wyszedłem przed końcem mszy, wszystko trwało nie dłużej niż kilkanaście minut. Gdy tłum powtarzał „Módl się za nami’*, osoba siedząca przy Toli, ta w męskim kapeluszu, zerknęła za siebie i odniosłem wrażenie, że dostrzegła mnie stojącego w głębi, za klęczącymi ludźmi. Poznałem ją, była to nasza suflerka, pani Lala Ubycz. Poważnie mnie to zdziwiło, nale­żała bowiem do sekty Świadków Jehowy, zwalczanej, jak mi się wydaje, przez Kościół katolicki. Były ze sobą umówione, czy spotkały się tutaj przy­padkiem? Zastanawiałem się nad tym, wracając przez ulice zaludniające się niedzielną publicznością. O tym, co łączyło Tolę z Lalą Ubycz, miałem się dowiedzieć w dziesięć lat później (dokładnie w dziesięć lat od tego paź­dziernikowego dnia), a w tamtych czasach być może domyślał się tego Ce­zar. Tak przypuszczam. Nawet gdy nie znał prawdy, wyczuwał miejsca, w których była ukryta. Wtedy, w bufecie dworcowym w Kiwercach, kilka­krotnie powtórzył, że Lala Ubycz będzie mi potrzebna. Powiedział, dobrze tc sobie przypominam: — Znam takie. Ona jest z Szekspira. Mówię ci, kró­lewska piastunka, milczy i ściera ślady. Nie lekceważ drugich planów!

Prof. Janota osobę pani Ubycz pominął całkowicie, w jego relacji o dzia­łalności „Ronda” nie ma o niej wzmianki. Dlaczego? Zapewne nie tylko z powodu braku materiału. Nieprzenikliwym psychologom osoby tego typu

wydają się pozbawione znaczenia — często jest się niepozornym dla kogoś, kto jest krótkowidzem. Autor Kartki z dziejów, gdyby się dowiedział o nie­których szczegółach z przeszłości Leokadii Ubycz, zadrzałby. Mam oczywiście na myśli jej udział w sprawach i wypadkach, o których prof. Janota sądzi, ze są mu na w ylot znane. W czym się gruntownie myli.

Poruszę te sprawy w dalszym ciągu, proszę mi darować, ze jeszcze z tym zwlekam, ale we wszystkim lubię zachowywać właściwą 'kolejność. Nie chcąc jednak bawić się w zagadki, powiem od ¡razu: z osobą, o której mowa, od wielu lat dzielę życie i w chwili kiedy to piszę, p. Ulbycz jest blisko — za ścianą. Mam zupełną pewność, że gdyby nie jej obecność, czujna i nadludzko wytrwała, wszystko, co chciałem osiągnąć i co osiągnąłem, byłoby po wie- lekroć stracone. Nie siedziałbym teraz przy biurku, nie pisałbym tych słów, nie miałbym czego pragnąć i niczego bym nie oczekiwał. Nie żyłbym dzi­siaj, nie byłoby mnie. Powtarzam: gdyby nie obecność pani Ubycz. Jeśli idzie

0 zachowanie milczenia czy o zdobycie trucizny, zawsze można na nią liczyć. Jest równie niezawodna w godzinach poprzedzających śmierć i, rzecz jasna, w wielu innych sytuacjach, których tu nie ma potrzeby wymieniać. Teraz czekamy, żyjąc obok siebie. Pozostało niespełna darzy miesiące do powrotu Toli. Powinienem zakończyć w tym czasie, piszę juiż idfwa tygodnie. Dwa ty­godnie temu odwiozłem Tolę na dworzec. Przedwczoraj nadeszła pierwsza kartka, pozdrowienia z widokiem zaśnieżonych Alp. W porządku, to znaczy, że są już razem. Dwa tygodnie temu, kiedy podjechałem taksówką pod dom, nie czułem się najlepiej, zapewne wskutek klimatu, nie tylko w obliczu dłu­giego rozstania. Niż barometryczny zepchnął miasto jak gdyby pod ziemię w ciemne, oślizłe kanały, parujące wilgocią. Nie zdążyłem sobie przygotować odpowiednich słów, nie znoszę pożegnań — zresztą tego dnia właśnie, przed godziną, przeczytałem artykuł w numerze Pańskiego ¡kwartalnika, znaleziony w pliku gazet i poczty, która nadeszła dla teatru. Byłem silnie -poirytowany, a jednocześnie nie wiadomo dlaczego wciąż przychodziła mi na myśl scena przed tablicą męczeństwa koło postoju taksówek. Jakiś mężczyzna odwróco­ny do mnie plecami kreślił z wolna, raz po raz, , znak krzyża kapeluszem trzymanym w r$su i potem nagle przewrócił się na mokry chodnik. Akurat w tym momencie nadjechała taksówka, wsiadłem, ponieważ była moja ko­lej. Jadąc myślałem na przemian o tej scenie i o artykule. Nigdy nie czu­łem chęci, by ogłaszać w druku wspomnienia z tamtych lat, wojna powraca do mnie tylko we śnie (sny to najlepsza forma uczczenia przeszłości), a w do­datku przeczytany tekst wydał mi się oparty na jakimś podstawowym fałszu

1 nie mogłem się uwolnić od przykrych, żenujących uczuć. W przedpokoju zdjąłem płaszcz, szalik, rękawiczki d zgasiłem fajkę. Zza drzwi dobiegł głos trąb orkiestrowych w tonacji e-minor, lecz ucichł po kilku taktach. Kiedy wszedłem, przewijała taśmę siedząc na dywanie, magnetofon podarowałem jej na imieniny w zeszłym roku. Pani Lala w sąsiednim pokoju pakowała do jej walizki ostatnie drobiazgi, za godzinę mieliśmy jechać na dworzec. Kiedy usiadłem na czeczotkowej kanapce i oparłem się plecami o zgniecione aksa­mitne poduszki, zapytała, nadal przekręcając taśmę, czy dobrze spałem tej nocy (nie widzieliśmy się rano przy śniadaniu), na co odparłem, że śnił mi się ojciec. Wciąż myśląc o artykule i o jej wyjeżdzie, z przyzwyczajenia opisałem pokrótce mój sen. Okazało się, że ojciec nie umarł w czasie wojny, lecz

żył przez wszystkie ubiegłe lata, ukrywając się u jakiejś kobiety. Odna­lazłem go wynędzniałego, ale w wesołym usposobieniu, i było jasne, źe przez cały ten czas od swej śmierci miał o mnie wiadomości. Opisując swój sen widziałem Tolę od tyłu, pochyloną nad magnetofonem, i nie byłem pewny, czy słucha. Miałem już właśnie zażartować, że łatwiej jej się rozstać ze mną niż z Bachem i Niedzielą na Głównym {mimo że nie czułem najmniejszej ochoty do żartów), gdy podniosła głowę śmiejąc się, że nic się u mnie nie zmienia i nawet mój sen o ojcu powtarza się co parę miesięcy bez więk­szych zmian. Ja także się uśmiechnąłem. Miała na głowie jaskrawo czerwoną chustkę, zawiązaną z tyłu bardzo ciasno i zupełnie nieodpowiednią do jej kolorytu. Było mi nieswojo — czy chciała ukryć włosy? Ażeby nie milczeć, zacząłem opowiadać o pijanym mężczyźnie, który upadł na chodnik przed tablicą męczeństwa. Użyłem słów „skandaliczna niesamowitość” i dodałem, że leżał w poprzek chodnika, prawdopodobnie w tej samej pozycji, co ludzie, których rozstrzelano, lecz stokroć bardziej szokująca była patetyczna ostenta­cja, z jaką przekreślał powietrze kapeluszem, zanim się przewrócił. Miałem już temat do rozwinięcia i wstałem z kanapy. Jednocześnie naprzeciw mnie podniósł się mężczyzna o rudosiwej czuprynie, mocno zbudowany, w szero­kich, ciemnych szkłach. Za jego plecami wisiał portret Toli, zrobiony przez Witkacego w Zakopanem, jej głowa o zielonkawych włosach, przypominają­cych wodorosty, wystawała ponad głową mężczyzny i oboje patrzyli na mnie.

Widok mężczyzny w lustrze był zawsze nieoczekiwany. Dziwił mnie za­równo mój wygląd, jak moja obecność. Zdumiewające, że można się było tak zmienić i mimo to przetrwać jako ta sama osoba, dalszy ciąg młodzieńca z prowincji, który niegdyś przyjechał do Warszawy, żeby... Po co? Żeby urze­czywistnić swoją pierwszą osobę liczby pojedynczej. Na jednej z taśm był zarejestrowany mój głos, Tola nagrała w' Boże Narodzenie fragment naszej rozmowy, i może za parę dni będą mnie słuchać razem w jakimś alpejskim miasteczku. Tak, mój los musiał być czymś zgoła innym niż fakty, czymś bezwzględnie odpornym na zmiany, które usunęły z ziemi kilka światów, skoro potrafił zachować ów maniacko niezmienny kierunek wśród tylu cyklo­nów, Przypuszczalnie był wątkiem jakiejś innej akcji, zaplanowanej we­wnątrz mnie, i jego nieuchronna konieczność, bardziej logiczna niż prawidła dziejów, dawała mi spokój obłąkańca przeświadczonego, że jest kamieniem wrzuconym do rzeki.

Potem piłem kawę. Wiedziałem już, że napiszę do Pana, i ta myśl sprawi­ła md ulgę; postanowiłem zasiąść do pisania natychmiast po powrocie z dwor­ca. Poczułem ulgę i rozsypałem cukier. Zgarniając go z serwety i śmiejąc się z własnej niezręczności, szukałem wzrokiem dużej srebrnej popielniczki, która powinna była się znajdować w zasięgu mojej ręki. Spostrzegłem ją na dywa­nie wśród taśm. Więc znowu podniosłem się z kanapy i stojąc z garstką cukru w dłoni powtórnie napotkałem dwie zwrócone ku mnie twarze, moją i Toli; moją, osłoniętą przyciemnionymi szkłami, i jej, patrzącą, o jasnych, blisko siebie osadzonych oczach i nieco wyższej lewej brwi. Tak jakby słu­chała z nieufną uwagą mojej relacji o amerykańskim balecie, który niedaw­no wystąpił w Warszawie, i moich nieszczerych przypuszczeń, że pewnie w czasie jego występu w Sali Kongresowej nabawiłem się kataru i zaraz po powrocie z dworca położę się do łóżka. O tym, w jakim stopniu portret

uchwycił podobieństwo, świadczył osobliwy fenomen: Tola w mojej parnie;- ; i widzeniu miała twarz z tego portretu. Wtedy w Zakopanem Witkacy na­malował go w ciągu jednego dnia, mówiła, że w czasie pozowania uczył ją angielskich słówek — jak się później okazało, przez niego wymyślonych — i uwiecznił ją dla mnie.

Wyjechaliśmy około pierwszej. W taksówce wygłaszałem ogólne poglądy na temat ¡baletu. Twierdziłem, że na tę sztukę jestem niewrażliwy, ponieważ opiera się na niemej harmonii ruchu, przez co pozostaje dla mnie abstrakcyj­na, w naturze ruch jest głośny. Nieme są tylko cienie, i zdaje się, powiedzia­łem, że balet to jest cień skradziony teatrowi i podrzucony muzyce, lub przy­najmniej coś w tym rodzaju. Kiedyś, pamiętam, mówił o tym Cezar. Później były perony, długi wagon i znajomi młodzi ludzie z kwiatami. Gdy pociąg drgnął, zdążyłem jeszcze podać jej magnetofon, o którym zapomniała. Krzyk­nęła: — Wrócimy razem! Jestem pewna! — Skinąłem głową. Ja także na to liczyłem, a od śmierci Marcénaca uważałem taką możliwość za prawdopodob­ną i bliską.

Clemenceau umarł w środę lub czwartek i po tygodniu w gazetach fran­cuskich ukazało się zawiadomienie zgodne z jego wolą: „Pan Georges Cle­menceau zmarł w ubiegłą środę i został pochowany”. Nie ręczę, czy anegdo­ta jest prawdziwa, podobno przed wojną Boy opowiadał ją komuś na pre­mierze Żelaznej dziewicy. W każdym razie starzec, któremu taką anegdotę przypisano, musiał nienawidzić pogrzebów. Nie tylko zapewne pogrzebów, lecz wszelkich okoliczności zmuszających do zbiorowego milczenia, gestów czv mimiki, gdy pod kopułą lub drzewami powietrze nieruchomieje w alegorycz­nej pauzie. Wątpię, aby po śmierci obchodziło mnie, kto przyjdzie na mój pogrzeb — mimo to potrafię myśleć z rozdrażmieniem o osobach kroczących za trumną, w której będę leżał. Widzę wówczas siebie powalonego na wznak, a ich w zwycięskim marszu za moim ciałem. Niestety, myśl o śmierci dotych­czas nie stała się dla mnie pragnieniem wiecznego odpoczynku. Może dlatego, że moja sprawa nie jest zakończona. Przyznaję, że tego dnia, idąc przez Ogród Saski w kierunku śródmieścia (bo postanowiłem mimo złej pogody wrócić z dworca pieszo), kilkakrotnie miałem przed oczami twórcę Kartki z dziejów przemawiającego nad moim świeżo wykopanym grobem. Napeł­niało mnie to takim zdenerwowaniem, że nie mogłem powstrzymać okrzyku wściekłości, na szczęście zagłuszonego przez tramwaj. Wieńce, uroczysta cisza i słowa, którymi zasypią moje ślady i którym nie zdołam już zaprzeczyć — doprawdy, ten obraz był niemożliwy do zniesienia! W domu bez namysłu za­siadłem do maszyny i tego wieczoru wystukałem pierwsze cztery kartki.

Zdaje się, że byłem Panu winien ten nawias. Albo sobie. Bo przede wszyst­kim zależy mi na tym, aby mnie dobrze zrozumiano: idzie o ocalenie części prawdy. Mojej części. Tej, której jestem autorem.

(Dokończenie nastąpi)

Kazimierz Brandys

Kazimierz Brandys

Nierzeczywistość

(dokończenie)

Lata 1934—39 był to okres moich coraz bliższych stosunków z teatrem

O tym, co się dzieje w kraju i na świecie, niewiele myślałem, czasami tylko poprzez nagłówki w gazetach dochodziły mnie echa przewrotów poli­tycznych, aneksji, strajków, wojen — domowej w Hiszpanii, kolonialnej w Abisynii... Chodziłem na próby, nawiązywałem znajomości z aktorami, lu­biłem słuchać zakulisowych anegdot, grałem w bilard ze starym komikiem Wiaremką, który podobno pamiętał Modrzejewską. Statyści i podrzędni akto­rzy przesiadywali w małej cukierni obok teatru, gdzie stałą klientelą byli emeryci i kibice wyścigów konnych. Cieszyłem się pewną sympatią, jaką zazwyczaj darzy się wykolejeńców o dobrych manierach, cierpliwych słucha­czy i ludzi nie opętanych ambicją. Miałem dość charakterystyczny wygląd, co w połączeniu z moją małomównością tworzyło sylwetkę zapadającą w pa­mięć. Stawałem się więc typem, postacią, jedną z wielu, jakie w tych latach snuły się wokół teatrów i scenek; niektóre przetrwały do dzisiaj, niby zła­pane owady o wyblakłych skrzydełkach, przypięte na zawsze do plansz. Ja oczywiście byłem poza tym jeszcze kimś innym, ale tę odmienność wolałem zatajać. Wiedziano tylko, że studiuję prawo (od maja przestawałem bywać w cukierence) i że jestem podchorążym rezerwy; w 1936 musiałem się zwol­nić z prób Wesela, bo powołano mnie na zimowe ćwiczenia do pułku; zdą­żyłem jednak wystąpić na premierze jako parobek z kosą i w białej sukmanie.

Ten rodzaj egzystencji miał swoje kuszące strony, ponieważ teatr jest zaw­sze czymś mniej powszednim od rzeczywistości, nawet gdy ma się na myśli jego tryb właśnie powszedni, roboczy. Pewna iluzyjność i fantastyczność tego życia unosi się również za kulisami, w korytarzach, garderobach i foyer, jego osobliwość przeżywają bileterzy i szatniarki. Dziś niejedno ubyło z tej szcze­gólnej atmosfery maskarady, warsztatu stolarskiego, buduaru i sanktuarium sztuki, z woni pudru i kleju pomieszanych z zapachami farb, desek i pe­ruk — bajka się skończyła, więcej organizacji i urzędowania, mniej potu i krwi ściętej tremą — ale proszę to sobie przełożyć na przedwojenne sto­sunki, gdy rekwizyty, kostiumy, dekoracje niezupełnie jeszcze zatraciły naiw­ny iluzjonizm cyrku, i proszę pamiętać, źe w ówczesnych przedstawieniach, na prowincji zwłaszcza, aktorzy w trakcie monologów nieraz ogryzali prawdzi­we udka kurze.

A przy tym lubiłem aktorów. Mówi sic? często o ich niewierności, kabotyń­stwie czy braku powagi. Właśnie to w nich lubiłem. Utratę powagi, dobro­wolną, Jakby świadomie wybraną. Interesowały mnie ich błazeńskie popisy, zręczność linoskoków i mitomańska kłamliwość. Ubóstwiali zabawę, dla ka­wału sprzedaliby duszę, to święta prawda! Ale pod Jednym wzgUjóem byli prawdziwi, prawdziwsi od innych: wszystko mieli bardziej na wierzchu. Mimo że ich zawód polegał na udawaniu, w gruncie rzeczy mniej udawali niż tzw. ludzie poważni. Na scenie grali władców, bogów, rozpustnice, kon­dotierów i poczciwych wujaszków, ale wcielając się w coraz to inną postać, oswajali się z tym, co w ludzkim charakterze Jest wielorakie i sprzeczne, naśladowali kształty grzechów d cnót, z wieczoru na wieczór zmieniając twa­rze, głosy i uczynki — i wreszcie dochodzili do jakiejś granicy, poza którą panuje wszystko i nic; wszystko jest prawdą i nic nie jest fałszem, wszystko jest fałszem i nic nie jest prawdą. Poza tą granicą przestaje istnieć wstyd. Byli zatem wolni od wstydu bytowania, tak jak wszystko w naturze prócz człowieka. Patrzyłem na nich jakby na kwiaty i ptaki, mogłem godzinami obserwować ich ruchy i miny, w których zdradzał się — przedrzeźniony, ale rzeczywisty zamysł dramatu czy tragikomedii, *dla nich niewidzialny i chyba obojętny. Jestem przekonany, że tacy byli, są i będą. Gdy Cezar żył Już w upadku, myślę o końcowych latach okupacji, zajechał kiedyś rikszą przed wejście do teatru (a pracowałem tam na stanowisku inspicjenta) i przywołał mnie skinieniem palca. Płacił rikszarzowi zgniecionymi „młynarkami”, mu­siałem pomóc mu wysiąść, bo w tym okresie nigdy nie był trzeźwy, i wtedy patrząc mi w twarz szepnął z porozumiewawczym uśmiechem: — Hańba błaznowi daje bezpieczeństwo... — Mówiąc to przytrzymał się mojego ramie­nia, był spuchnięty, ciężki. Utkwił mi w głowie ten cytat, prawdopodobnie szekspirowski, bo innych Cezar w ogóle nie przytaczał. Zabrzmiało w nim coś pokornie bezsilnego, zasmucająco śmiesznego i rozpaczliwie dumnego, takie zdanie mógł napisać tylko aktor.

Żyłem w cieniu. Te lata, do wybuchu wojny, nie były dla mnie łatwe, czekałem — na co? — chwilami miewałem wrażenie, że sprawy potoczyły się zbyt szybko, gwałtowniej niż mogłem przewidzieć. Przede wszystkim kariera Toli: nie sądziłem, że będzie tak nagła i świetna. Rola Michèle Walter dała jej rozgłos, ale wkrótce nastąpiły inne role, w moim przekonaniu mniej uda­ne, tak że nawet się niepokoiłem, bo w jej grze już wówczas zaczęła się objawiać skłonność do maniery, rzecz dla młodej aktorki szczególnie niebez­pieczna. Grubo się jednak myliłem, gdyż właśnie jej następne role oszoło­miły publiczność. To, co uważałem w jej grze za dziwaczne i przerysowane, obelżywa nonszalancja, z jaką rozbijała tekst, łamanie akcentów i tempa, zaskakujące pauzy — to właśnie, budząc odruch sprzeciwu, jednocześnie go paraliżowało, widownia była pobita, bezwładna. Głosy krytyki tu i owdzie wyrażały nieufność, ktoś przestrzegał, aktorki groziły, stary Wiaremko, z któ­rym grałem w piramidkę, chichotał, ale na wszystko było już za późno, mło­da sława nadciągała z szumem, gnąc drzewa i obrywając zeschłe liście. Po roli Elizy w Pigmalionie spadł ciepły deszcz aprobaty, pochwalne recenzje zakwitały jak pąki, i odtąd co jakiś czas oglądałem fotografie Toli Mohoczy w Światowidzie lub Asie. Na którejś z nich stała wśród śmiejących się mężczyzn w żakietach, cylindrach i szwoleżerskich mundurach, reporter

uchwycił jakiś przypadkowy moment podczas otwarcia konkursów hipłcznych w Agrykoli: półodwrócona, jakby szukając czyjejś twarzy na trybunach, pa­trzyła z roztargnieniem, zdawałoby się, niecierpliwie, gniewnie; na głowie także miała rodzaj cylinderka. To zdjęcie mnie poruszyło, nie mogłem od­mówić sobie myśli, że szukała mnie wzrokiem pośród ludzkich głów utrwa­lonych w plamkowatym, niewyraźnym tle.

Owszem, widywaliśmy się. Nie widywaliśmy się regularnie, ale przecież widywaliśmy się i nie tylko ode mnie wychodziła inicjatywa tych spotkań. Także od niej. Jestem pewny, że w teatrze przez długi czas nikt oprócz Ceza­ra nie domyślał się naszego związku (wiedziała o nim tylko Lala Ubycz), w ciągu pięciu lat ani razu nie zdradziłem się najmniejszym odruchem, a trzeba znać spostrzegawczość aktorów, zwłaszcza w tej sferze tajemnic, aby ocenić moje opanowanie i samokontrolę. Była to nie najgorsza szkoła konspiracji. Musiałem zachowywać zimną krew nie tylko w teatrze, lecz tak­że wobec moich gospodarzy. Byłem pewny, że mi się to znakomicie udaje: w życzliwym, niemal rodzinnym stosunku państwa Kummlów do mnie nie zaobserwowałem najlżejszego ochłodzenia i dopiero w którymś roku wojny, kiedy nie mieszkałem już u nich i przypadkiem spotkałem inżyniera Kummla w tramwaju na Nowym Zjeżdzie, nagle stropiłem się, gdy mnie zapytał z nie­oczekiwanie młodzieńczą ciekawością: — A co się dzieje ze śliczną panią? Proszę ją od nas pozdrowić. Wie pan, moja żona bardzo to przeżywała. No i ten posłaniec... — Posłaniec nazywał się Karmański, miał czerwoną, wy­płowiałą czapkę i twarz w podobnym odcieniu, z siwymi wąsikami. Stał albo siedział na swej rozkładanej lasce przed domem B-ci Jabłkowskich. Na Żu­rawią przybywał z reguły po południu, między próbą a wieczornym przed­stawieniem, i kaszlał wchodząc na górę, tak że mogłem otworzyć mu drzwi, nim zdążył zastukać. Przysyłała mi parę słów, skreślonych w pośpiechu na kartce w kratkę: „Dziś wieczór po teatrze”. Czekałem w bramie koło przy­stanku na rogu Nowego Światu i Wareckiej, przeważnie wychodziłem z te­atru wcześniej, nieraz o dwa lub trzy akty, jak na przykład w Pigmalionie, gdzie byłem jednym z przechodniów w pierwszej, deszczowej scenie. Wkra­daliśmy się do mieszkania po ciemku, nie zapalałem światła, potem do świtu rozmawialiśmy leżąc obok siebie.

Jej egocentryzm nie miał w sobie nic z narcyzmu, mimo iż jej namiętne zainteresowanie sobą mogło się wydać niemal patologiczne. Ale w krótkim czasie zorientowałem się, że wypływa ono z niepokoju i lęku przed nie­świadomością. Była zainteresowana sobą — najbardziej dostępnym i najlepiej znanym doświadczeniem, w gruncie rzeczy jednak wszystkie pytania i całą niepewność kierowała wyżej, ponad siebie. Słuchając jej odnosiłem wraże­nie, że chce, abym jej powiedział, czym jest świat, Bóg i sens, po to, aby mogła rozwiązać gnębiącą zagadkę, czym jest ona sama i jakie są jej prawa. Wiedziałem, że nieustannie się porównuje, jej bunt i cierpienie tkwiły w tym, że porównywała się z niewiadomą; nie mogłem jej pomóc, bo jej żądania były nierealne i nienasycone.

Właściwie zaspokoiłoby ją tylko jedno: gdybym jej dowiódł, że jest na­prawdę zła albo naprawdę dobra. To nie było możliwe, pojąłem jednak inną rzecz, niezmiernie ważną. Mianowicie czym jest dla niej teatr. Gdzieś wcześ­niej użyłem określenia rola. Teatr był dla niej postaciami, które grała,

a kapcia rola »tanowiła wykupienie się z niepewności. Teatr był jej wytłumaczonym. Domyśliłem się tego. I którejś nocy poT/iedziałem: \)n\- czy cic* to, że nie znasz swojej prawdziwej roli — lub co6 W ty/n rodzaju, nie pamiętam dokładnie głów, lecz o to mniej więcej chodziło. Wtedy obróci­ła się po ciemku i leżąc na brzuchu wpatrywała się we mnie długą chwile Nie wiem, czyśmy się wówczas zrozumieli,

W każdym razie wiele się Już stało i byłem nie tylko jej kochankiem. Sko­ro mówię, że rozmawialiśmy, oznacza to więcej n& rozmowę. Mam na myśli pewien duchowy układ, podwójny czy obopólny «tan psychologiczny. Byłem może lepszym słuchaczem niż kochankiem, lecz zdaje się, że nie chodziło o to, abym słuchał, i nawet nic o to, że mogła mi zawsze i wszystko o sobie po­wiedzieć. Chodziło o to, że w ciemności inkasowałem przelew. Proszę mi wybaczyć bankową nomenklaturę. Nie zamierzam używać psychoanalitycz- nych terminów, dzisiaj już potocznych, mam Jednak pewność, że kobieta ujawniając przed mężczyzną swoje życie wewnętrzne łączy się z nim ściślej i głębiej niż przez akt fizyczny. Mówię o „ujawnieniu”. Nie należy tego rozu­mieć jako „freudowską spowiedź”. Jest to, powtarzam, stan, podwójna kon­dycja, rozciągnięta w czasie, stopniowa i długotrwała, prowadząca nieraz do pełnego i ostatecznego wyswobodzenia uczuć, odruchów i myśli, całej Jaźni, wobec drugiego człowieka, któremu się przekazuje swoją własność psychiczną i który staje się wówczas jej depozytariuszem i gwarantem, a do pewnego stopnia również współwłaścicielem. Można to nazwać scedowaniem własnej osobowości na kogoś — typ związku w moim pojęciu szczególnie trwały, chociaż przeważnie jednostronny: osoby nie dokonują cesji wzajemnej, prze­lew odbywa się w jednym kierunku, ktoś przekazuje swoje mienie na konto partnera, który odtąd jest zobowiązany do płacenia wieczystego procentu. Po roku nie wiedziała o mnie prawie nic, ja o niej prawie wszystko. Rzymia­nie dali temu nazwę: societas leonina. W <tej spółce ja byłem lwem.

W naszych ciemnościach unosił się mit jej tragicznej sprawy z Cezarem... Sądziłem, że ta sprawa nie istnieje — że wymyśliła ją sobie. Nie było żad­nej sprawy z Cezarem, wszyscy mają jakąś sprawę z Cezarem, ja także. Ale słuchałem cierpliwie. Wtajemniczała mnie w swoje grzechy i nie zawsze potrafiłem odróżnić prawdziwe od urojonych. Lubiła, z przesadą i rozkoszą, ukazywać mi się w najgorszym świetle: przeklęta i opętana złem! Pytała na przykład, czy zdaję sobie sprawę, co to są męki erotomanii. Nie miałem o tym pojęcia, ale noc była przed nami. Maltretowała mnie do świtu, twierdząc, że podoba jej się każdy mężczyzna. I nie szczędziła mi przypomnień. Wieczór w „Savoyu”, gdy chłopczykowi przy sąsiednim stoliku zdarzyła się przygo­da — spytała, czy to pamiętam. Tak. Ale czy pamiętam ojca tego chłopczyka. Zaczęła mi dokładnie opisywać mężczyznę, na którego nie zwróciłem wtedy uwagi, i wymieniała szeptem jakieś szczególne znamiona jego wyglądu, pod­bródek, smugę zarostu, dolną wargę. Trzęsła mnie za ramię: — To jest cho­roba, kalectwo! Zrozum, idziesz ulicą i nagle przypomina ci się czyjeś ob­rośnięte udo. Albo łydka! I ta łydka cię goni, idzie za tobą! Och... — Naciąg­nęła kołdrę na oczy. Nie odzywałem się, bo nie miałem nic do powiedzenia. Wierzyłem i nie wierzyłem. Ta dziedzina przeżyć zdawała mi się niejasna, współczułem, ale jakoś teoretycznie, i nawet moja zazdrość była abstrakcyjna. A naprawdę odczuwałem tylko smutne zdumienie swoim brakiem wtajemni-

czeń. Nie sądziłem, ze mogą istnieć podobne udręki, lub raczej podobne źródła udręk. Nie znałem się na tym.

Rano w dniu śmierci Marszałka posłaniec przyniósł kartkę. Byłem wyrwa­ny ze snu, do trzeciej w nocy ślęczałem nad prawem międzynarodowym. Z kilku słów nagryzmolonych ołówkiem domyśliłem się, że zaszło coś waż­nego. „Wiesz już pewnie. Przyjedź zaraz. U mnie.” Była to niewątpliwie za­powiedź kondolencji. Z początku nie mogłem się domyślić, o co chodzi, nie przeglądałem jeszcze porannej gazety. Nigdy się nie dowiedziałem, jakim sposobem o dziewiątej rano znalazła staruszka Karmańskiego, który urzę­dował przed „Braćmi Jabłkowskimi” dopiero w późniejszych godzinach, i podejrzewam, że dokonała tego Lala Ubycz. Wtedy jednak nie potrafiłem sobie uświadomić jej udziału -w życiu Toli, nie orientowałem się nawet, że mieszkają razem na Topolowej. W tramwaju zza czyichś pleców zobaczyłem na pierwszej stronie Gazety Polskiej ogromny nekrolog z portretem. Całe przedpołudnie spędziłem z Tolą. Było prawie upalnie, poszliśmy w kierunku śródmieścia. Limuzyny mknęły na osi Zamek—Belweder, unosząc profile w czarnych kapeluszach, znane z fotografii, niekiedy za szybą błyskał w głębi generalski wężyk. Poza tym na ulicach nic się nie zmieniło, majowy dzień, świetlisty i błękitny. Niewiele mówiliśmy do siebie, ale czułem, że jestem obiektem jej dyskretnych starań, by okazać w tym dniu siostrzaną tkliwość, i to wzmagało sztuczność mojego położenia. Na placu Saskim postanowiła wstąpić do kawiarni. W niskim pawilonowym budynku była wystawa rzeźb

i nim zdążyłem się spostrzec, ktoś już z nią rozmawiał. Potem przeszliśmy na mały żwirowany dziedziniec z kolorowymi parasolami, od kilku stolików pomachano jej ręką. Zdawało mi się, że sporo twarzy znam z widzenia, jak choćby mężczyznę w obszernym berecie o wyglądzie zmaskulinizowanej In­dianki, i parę kobiet, z których jedna, z piastowską utlenioną grzywką i pa­pierosem w fajeczce, zapraszała nas gromkim basem do stolika, gdzie tło­czyło się już liczne towarzystwo. Ale bliżej, w rogu, był nie zajęty stolik, usiadłem więc sam pod parasolem i czekając na Tolę zapaliłem fajkę. Wy­paliłem ją do końca. Po półgodzinie wyszedłem nie zauważony przez nią

i chyba przez nikogo. Zdaje się, że po prostu o mnie zapomniała.

Można by zapytać, dlaczego to znosiłem, i mógłbym odpowiedzieć: ponie­waż ją kochałem. Ale taka motywacja jest niewystarczająca. Gdybym był postacią sceniczną i miałby mnie zagrać jakiś aktor, wówczas reżyser chcąc mu podsunąć głębszą koncepcję roli powinien by się zastanowić właśnie nad tym, dlaczego ją kochałem. Twierdzenie, że w miłości takie pytania nie ist­nieją, jest prawdą zaklepaną na śmierć, i to przypuszczalnie przez kobiety, a w każdym razie jednym z wątpliwych truizmów. W moim wypadku na pewno. Moje uczucie miało przyczyny, nie należę do ludzi, którzy kochają albo nienawidzą bez powodu. Reżyser mógłby na przykład wysunąć hipotezę dobroci serca i podkreślić, że nawet jeśli doznawałem upokorzeń, to głównie przez roztargnienie i prawie zawsze wynagradzał mi je żal, spon­taniczna ekspiacja (po moim wyjściu z kawiarni znowu przysłała kartkę: „Dlaczego wyszedłeś, rozpaczam, o Boże, jakie ze mnie bydlę!”), ale to jeszcze nie wszystko, mądry reżyser wykryłby prawdziwe źródło mego oczarowania

i określiłby je jako zachwyt moralny. Aby to wyjaśnić, musiałbym tu wprowadzić rozległą dygresję, przekraczającą rozmiar mojej i tak zbyt

12

■■■Pilił

długiej pisaniny — przedstawić moje poglądy na ludzką naturę, rozpatrzyć sposoby jej otamowania, jakie są możliwe czyli dane człowiekowi przez mą samą, a nade wszystko zanalizować strach. Nie jego treść biologiczną ani metafizyczną, lecz właśnie jego niszczącą rolę w moralnych wysiłkach czło­wieka. Dopiero na tym tle, przez porównanie, zdołałbym może opisać boga­ctwo wewnętrzne Toli. To, co w niej naprawdę podziwiałem. Między inny­mi — brak strachu. Wszyscy ludzie, których znałem, czegoś się bali. Przy­szłości, innych ludzi, nędzy, aresztowania... Ona jedna bała się tylko diabła.

Wiedziałem, że nie mogę się z nią połączyć, a mimo to, że nigdy jej całko­wicie nie stracę. Wiedziałem też, że jedno i drugie wypływa z tej samej przyczyny: moja miłość do niej była silniejsza niż jej uczucia dla mnie. Ale to są sprawy — w mojej prywatnej sprawie — najbardziej prywatne. Zadaję sobie natomiast pytanie: dzięki czemu i jakim sposobem potrafiłem wytrwać

i dlaczego od początku wiedziałem, że wytrwam?

Kiedy się dzisiaj nad tym pytaniem zastanawiam, nasuwa mi się myśl

o wojnie. Co nie oznacza, że przewidywałem jej wybuch. Nie, życie w tych latach było pozornie solidne, do samego końca łudziło swoim sztafażem, deko­racjami i naturalną urodą. Warszawa tuż przed wojną nabierała cech zamoż­ności, budowano nowoczesne domy z marmurowymi hallami w miejsce daw­nych sieni, przybywało skwerów, kwiatów, willowych dzielnic, autobusów itp. W codziennym trybie nic nie wieściło katastrofy, zwaliła się z dnia na dzień. Rano w przeddzień wybuchu wojny ludzie jadący do biur spokojnie czekali na przystankach, było słonecznie, młode kobiety, opalone jeszcze po wakacjach, nosiły lekkie, barwne suknie. Przeczytałem niedawno czyjś taki właśnie opis miasta w porannych godzinach 31 sierpnia, autor zapamiętał wiele szczegółów, m. in. ładną pasażerkę malującą sobie usta w tramwaju. Teraźniejszość do końca wprowadzała w błąd, po czym rozsypała się w jed­nej chwili. Nie mogę użyć innych słów: kres teraźniejszości. Jeśli w mleczar­ni, w której piło się kefir, leżą ranni, to znaczy, że jakaś rzeczywistość nigdy już nie wróci. Tak właśnie było. Sklepy zabite deskami, rowy wykopane w poprzek ulic, ludzie stłoczeni w bramach i piwnicach, przewrócone wago­ny tramwajowe i trup konia przed wejściem do cukierni — wszystko to, samo w sobie dostatecznie okropne, ujawniało pęknięcie czasu, napełniało ogłupieniem wobec łatwości, z jaką urywa się porządek dni i lat, znajomy obraz życia. Zapamiętałem na zawsze, że wystarczy kilka dmuchnięć, aby pogasły światła i pod nogami zgrzytnęło szkło; nazajutrz zaczyna się myśleć

o dotychczasowej egzystencji jak o optycznym złudzeniu. Po jednym takim dniu traci się wiarę w każdą codzienność, żadna nie będzie odtąd zupełnie realna, a jeśli kiedyś znowu, wbrew doświadczeniu, teraźniejszość narzuci się z dawną siłą iluzji, trzeba to uznać za opatrznościowy paradoks chroniący człowieczeństwo przed nicością.

Więc nie przeczuwałem eksplozji i chaosu. Liczyłem tylko, i podświado­mie, na jakieś nieokreślone inaczej, na to, że wszystko potoczy się w spo­sób mniej logiczny, niż dyktował istniejący stan rzeczy — słowem, że przy­szłość nie będzie matematycznie prostym wynikiem czasu teraźniejszego, przynajmniej w moim zakresie osobistym. Jakkolwiek powtarzam: w tych ostatnich latach nie miałem świadomości zakończenia. Nie mieli jej chyba także mężowie Stanu. Tylko naiwni historycy przypisują królowi Wizygotów

powiedzenie: „Czas skończyć ze starożytnością, rozpoczynamy średniowie­cze!'* Nie podejrzewałem, że cokolwiek może się zakończyć, tak samo jak nie przychodziło mi na myśli, że coś się może rozpocząć.

Wciągu wielokrotnych przesłuchań po roku 1950 byłem zmuszony określić moją postawę i sposób myślenia w latach przedwojennych. Kilkanaście razy kazano mi pisać szczegółowy życiorys, a po złożeniu uzupełniających wyjaśnień musiałem go zaczynać od początku. Część dotycząca moich lat przedwojennych za każdym razem budziła nieufność, posądzano mnie o za­tajanie jakichś okoliczności; chodziło w zasadzie o mój światopogląd poli­tyczny, ale przede wszystkim o ujawnienie moich powiązań i kontaktów. Gdy tłumaczyłem, że nie miałem poglądów i nie utrzymywałem kontaktów, reak­cja była nieprzyjazna a moje zapewnienia daremne.

Niewykluczone, że i Pan mógłby zareagować podobnie. Bezpośrednio po wojnie mój indyferentyzm w sprawach społeczno-politycznych mnie same­mu wydawał się czymś niewiarygodnym, uznałem go za inteligencką śle­potę. Przegadaliśmy wtedy parę nocy z Władkiem Sznejem, który oceniał zwycięstwo komunizmu jako rzecz dialektycznie prawidłową, wynikającą z logiki dziejów. Na rumowiskach, przy świeczce, patrzyłem w przeszłość doznając niesamowitego wrażenia jakby odarcia z własnej skóry. Po raz drugi w życiu: przypomina Pan sobie moją noc po rozmowie w „Zachę­cie”?... Może się wydać dziwne, że w obu wypadkach łączyło się to z Wład­kiem Sznejem. Ale w gruncie rzeczy nie było w tym nic zaskakującego, jeśli zważyć, że właśnie on posiadał cechę, której ja nie miałem — tę błyska­wiczną wrażliwość na teorie systematyzujące rzeczywistość, ów dar, omal nie powiedziałem: talent, rozumienia a zarazem utożsamiania się z historią. W rezultacie dyskusje te wpłynęły na mój stosunek do podstaw społecznych nowego ustroju: zaakceptowałem ich rację naprawienia zapóźnień rozwojo­wych i wyrównania dysproporcji w podziale dóbr. W czasie naszych rozmów (a nie było wtedy opału, więc marzliśmy mimo płaszczy i czapek z nausz- nikami) Władek Sznej posuwał się daleko w swojej intelektualnej zaciek­łości, niszcząc z bezkompromisowym, zjadliwym okrucieństwem całą naszą przeszłość, a ja w milczeniu dokonywałem na sobie podobnego zabiegu, ściskając w zębach ustnik fajki nabitej papierowym tytoniem. W którymś momencie zaczął dowodzić, że od młodości przygotowywano nas do życia w społeczeństwie opartym na wyzysku, i powiedział: — Byliśmy korumpo­wani już w gimnazjalnych latach. — Poczułem czerwień podchodzącą mi od karku pod włosy. — No, nie — odezwałem się — w gimnazjum byliśmy niewinni. — Przestałem go słuchać, bo przypomniał mi się mój ojciec, jego koścista, nosata sylwetka przechadzająca się między katedrą a tablicą

i oschły, z lekka ironiczny głos, jakim tłumaczył, że Grecy wiedzieli wszyst­ko o życiu, a Rzymianie wszystko o władzy. Przez chwilę znowu siedziałem w drugiej ławce, przy oknie wychodzącym na dziedziniec, po lewej ręce mając płat nieba poprzecinany gałęziami klonu, a przed sobą równiutko ostrzyżoną i pilnie wysuniętą do przodu głowę Władka. — Nie — powtórzy­łem — wtedy byliśmy niewinni. — Musiało go coś speszyć w tonie mego głosu, bo umilkł.

W pierwszych latach po wojnie nie byłem jeszcze na moim obecnym «U- nowisku, objąłem je dopiero w 1958; z początku pracowałem w sekretaria­cie teatru jako organizator widowni, zarobki były więcej niż skromne Mie­szkaliśmy wtedy na Topolowej, gdzie ocaliło się trochę mebli, musiałem utrzymać trzy osoby, moje ówczesne życie kulturalne ograniczało się do szklanki czarnej kawy w lokalu założonym wśród ' dziurawych kamienic w Alejach Jerozolimskich, a potem na placu Trzech Krzyży. Czytałem prze­ważnie nocą. Ten okres był dla mnie ciężki, po latach nieskrępowanego oso­bistego życia przypadła mi opieka nad istotą zupełnie bezbronną i stanąłem wobec nie znanej mi odpowiedzialności, jakby u początku drogi. Znajomi, których spotykałem, byli rozbitkami (dosłownie lub w przenośni), z daw­nych ulic pozostały wąwozy, do pracy jeździłem zapchaną ciężarówką. Wszystko się zmieniło: gazety, adresy, urzędy, nazwy instytucji, linie tram­wajowe, nic nie nawiązywało do przeszłości, a przy tym nad wszystkim ciążyła odwrócona perspektywa widzenia, ukazująca jako perfidny fałsz to, co niegdyś zdawało się oczywistą prawdą. Wszystko było chaotyczne, po­śpieszne i zaimprowizowane, oprócz naczelnej sugestii, która huczała nad ruinami mówiąc o nadciągającym nowym porządku rzeczy i ostatecznym upadku starego.

Jak powiadam, okres ten przeżywałem ciężko. Dziesięć lat wcześniej, sły­sząc te same hasła — gdybym w ogóle chciał je dosłyszeć — byłbym je uznał za utopię. Teraz, kiedy ze wstrząśniętego świata nie pozostało nic na swoim poprzednim miejscu, właśnie one, niegdyś wywrotowe i zdawałoby się sprzeczne z życiem idee, przedzierzgnęły się w natarczywą realność. Było w tym coś osłupiającego. Widywałem ludzi porwanych entuzjazmem i rów­nież innych, pełnych rozpaczy, którzy nie mogli zrozumieć, co się stało. Nie­liczni tylko ocenili fakty w ich właściwej skali: sto lat ewolucji. Którejś zi­my, bodaj w roku 1946, pojechałem na Saską Kępę, aby pożegnać Ninę Willman. Sześć czy siedem lat temu, w pierwszych miesiącach po wkrocze­niu Niemców, jej ojciec dzięki stosunkom i pieniądzom wyjednał dla niej obywatelstwo meksykańskie. Pamiętam, mówiło się wtedy, że rodzice Niny wyjadą za jakiś czas, mieli się spotkać z córką w Rzymie. Nie znam do­kładnych okoliczności, być może Nina nie chciała się z nimi rozłączyć, dość że nikt nie wyjechał i wkrótce Willman owi e znaleźli się w getcie. Ale me­ksykańskie papiery zachowała przez lata okupacji i teraz, po wojnie, kon­sulat uznał ich ważność. Wyjęła je z torebki: — Spójrz, jak wygląda moje przeznaczenie, było wszyte w pasek od podwiązek. — Nie pytałem, dlaczego postanowiła wyjechać. O wszystkim miała jasne, zdecydowane sądy i w pew­nej chwili sama zaczęła mi tłumaczyć swoje racje. Znowu ujrzałem dawną Ninę Willman, wykształconą, inteligentną pannę, oczytaną w ekonomii, hi­storii i literaturze. Nie umiałbym dziś przytoczyć wszystkich jej argumentów, przypominam sobie tylko jedno powiedzenie: — Epoka może być nowa, ale ja nie. Za sto lat zmieni się społeczeństwo, ja mam najwyżej dziesięć, no, piętnaście lat czasu, przez ten czas się nie zmienię. A potem mogłabym się znienawidzić. — I dodała, wygładzając spódnicę: — Właśnie tego nie chcę. — Obserwowałem z przyjemnością jej śniade, owalne ręce o starannie utrzy­manych paznokciach i spostrzegłem, że spódnica była uszyta z zagraniczne­go tweedu. Nie wiem, jakim cudem Nina potrafiła zachować tę kosztowną

skromność swojej elegancji, ostatnio miała zajęcie tłumaczki w jakimś biu­rze prasowym; ale nawet w czwartym roku wojny, kiedy przeprowadzaliśmy ją z Tolą przez piwnice na drugą stronę murów, wyszła w nieskazitelnym beżowym kostiumie, gdy my oboje musieliśmy się długo otrzepywać z węglo­wego pyłu. Tak samo pociągająco wyglądała osiem lat przedtem, kiedy ją pierwszy raz zobaczyłem na uniwersytecie. Wybrałem się wtedy po podpis w indeksie i przy bramie od razu zwróciła moją uwagę dziewczyna, która weszła jednocześnie ze mną. Wydała mi się znajoma z widzenia, idąc za nią usiłowałem sobie przypomnieć, gdzie też mogłem ją spotkać. Szła o trzy kroki przede mną i pamiętam, że spodobał mi się harmonijny i pewny ruch jej bioder, dość szerokich, uwydatniających się pod krótkim sportowym burberry. Gdy zbliżaliśmy się do gmachu audytoriów, nieoczekiwanie przy­stanęła, jakby chcąc puścić mnie przodem, i przyjrzała mi się ciemnymi, śmiałymi oczami. Potem wewnątrz budynku rozdzielił nas tłok przy szatni. Audytorium było już niemal pełne, lecz zaledwie profesor ukazał się w drzwiach, wybuchło nagłe zamieszanie: z ławek zerwało się parę osób, mówiąc prędko, po sztubacku, jedna przez drugą, i pokazując nie zajęte miejsca w głębi sali. Z początku nie mogłem się połapać, o co chodzi, po chwili jednak zrozumiałem, że przyczyną jest ona właśnie: stała pod ścianą nie opodal drzwi. Nim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, wokół mnie zaczęto tupać, z kilku stron padły jakieś okrzyki. Przez cały czas widziałem nieru­chomą dziewczynę stojącą na tle ściany, a kiedy hałas na chwilę przycichł, z katedry dobiegło mnie pytanie profesora. Skierował je do niej. Po czym w zupełnej ciszy rozległa się jej odpowiedź, dwa czy trzy zdania wypowie­dziane spokojnie i niezbyt głośno. Wynikało z nich, że stoi podczas wykładu na znak protestu przeciw zarządzeniu o podziale miejsc w audytoriach; uży­ła przy tym słów getto i dyskryminacja rasowa. W sekundę później na ścianie tuż koło jej włosów rozprysła się flaszka atramentu. Kiedy podniosłem się ze swego miejsca, nie ściągnąłem jeszcze na siebie ogólnej uwagi, bo wyglądało na to, że kieruję się w stronę drzwi. Zorientowano się dopiero, gdy stanąłem obok niej przy ścianie, i wtedy zapadło niepewne milczenie. Profesor z niego skorzystał, by rozpocząć wykład.

Tego dnia zamieniłem z nią niewiele zdań i właściwie najbardziej uderzył mnie jej spokój, z jakim potraktowała wydarzenie. Czułem jednak, że oceniła je inaczej niż ja. Dla mnie było w nim coś głupiego i ordynarnego, podobne sceny widywałem we wstępnych klasach szkolnych, gdzie prześcigano się w infantylnym sadyzmie i donosicielstwie. — To przechodzi w okresie mu­tacji — wzruszyłem ramionami. Staliśmy przed jej domem na Czackiego, miałem się już pożegnać. — Dlaczego pan tak postąpił? — spytała mnie na­gle. Patrzyła na mnie w inny sposób niż dotąd, z ciepło zaciekawionym i nie­dowierzającym zdziwieniem. — Ja? — zareagowałem najbezmyślniej jak można, ale nic lepszego nie wpadło mi do głowy. Widocznie ją to rozbawiło, bo roześmiała się i na odchodnym rzuciła mi kilka przyjaznych słów: w każ­dą środę o piątej można ją było zastać w domu.

Pisałem już o tym, że dzień śmierci Marszałka szczególnie zapadł mi w pamięć. Ale nie nadmieniłem, że w nocy przed pogrzebem stałem na Świętojańskiej w długim sznurze ludzi posuwających się w stronę Katedry, gdzie wystawiono trumnę ze zwłokami. Z tyłu, za mną, ktoś półgłosem roz-

mawiał; byl to krępy, niedbale ubrany pan z dorosłą córką. Zwróciłem wV;- dy uwagę na jego twarz, przez którą nieustannie przelatywał szyderczy, zygzakowaty tik. Gdy po raz pierwszy złożyłem Ninie Willman wizytę w do­mu na Czackiego, przedstawiła mnie swojemu ojcu. Dopiero wówczas przy­pomniałem sobie ich oboje z tamtej nocy w wigilię pogrzebu Sam pogrzeb natomiast kojarzy mi się we wspomnieniach z listem, jaki otrzymałem tego dnia. Ojciec pisywał do mnie rzadko; rano nadszedł od niego list wysłany ekspresem. Był krótki, jak zawsze, lecz zawierał na końcu dopisek: „Spo­dziewam się, że w dniu pogrzebu nie będziesz stał wśród gapiów. Twoim obo­wiązkiem jest pójść w kondukcie za trumną”. Na rogu Królewskiej przyłą­czyłem się do sunącego tłumu, przedtem jednak obejrzałem z chodnika głów­ny orszak żałobny z niewielką trumną na lawecie i samotnym karym wierz­chowcem prowadzonym przez dwóch oficerów. W czołowej grupie możnu było rozpoznać twarze ministrów i dowódców oraz gło&ne osobistości z za­granicy. Spośród tych ludzi w galowych uniformach i czarnych żakietach jednego skazano na śmierć przez powieszenie, drugiego rozstrzelano, a trzech przegrało wojnę.

Nastąpiło to jednak w późniejszych latach, o których będę pisał w dal­szej części. W pełni zdaję sobie sprawę, że mój pierwotny zamiar (sprosto­wanie!) rozrasta się Z kartki na kartkę. Wczoraj, przeglądając maszynopis, uświadomiłem sobie, że piszę swoje własne vie romancée i oczywiście piszę je dla siebie. Ale to wcale nie musi oznaczać, iż rezygnuję z Pana jako z adresata. Przeciwnie, jest mi Pan nadal potrzebny, nie mam zresztą pew­ności, czy istotnie piszę to jedynie na swój prywatny użytek. Tak czy owak, pozwoli Pan nawiązać do przerwanego wątku.

W trakcie mojej pożegnalnej rozmowy z Niną Willman w jej mieszkaniu na Saskiej Kępie (rok 1946) ani razu nie padła wzmianka o dwóch kobietach

i jednym mężczyźnie. Pierwszą z tych kobiet była Tola, drugą sama Nina. Mężczyzną, o którym nie mówiliśmy, byłem ja. Mam tu na myśli, rzecz jasna, sprawy najbardziej osobiste, dotyczące każdego z nas trojga z osobna, a tak­że, powiedziałbym, nas trojga razem. Byliśmy przecież ze sobą związani

i jednocześnie podzieleni, aczkolwiek to, co nas wiązało i dzieliło, trzymaliś­my na ogół w milczeniu. Nie obejdzie się tutaj bez pewnych wyjaśnień. Cho­dzi mi w dalszym ciągu o okres przed wrześniem 1939. Wtedy się jeszcze nie znały. W sierpniu, na rok przed wybuchem wojny, nasz zespół przyje­chał do Gdyni z angielską sztuką Talizman (grałem służącego) i kiedyś od­wiedziłem Ninę, która spędzała lato w Orłowie. Wsiadłem do autobusu za­raz po występie; w pół godziny później spacerowaliśmy wzdłuż brzegu roz­mawiając o współczesnej literaturze, bodajże w związku z niedawną prze­róbką sceniczną jakiejś powieści Nałkowskiej. Tej nocy na plaży połączyło nas kilka nieoczekiwanych i gwałtownych zbliżeń, przy czym — jakkolwiek wyda się to dziwaczne — właściwie nie przerwaliśmy rozmowy. Przedmiot jednak się zmienił. Leżąc na piasku Nina wypytywała mnie o teatr. Intere­sowało ją zwłaszcza, co skłoniło mnie do statystowania i dlaczego nie zaczą­łem studiować w szkole dramatycznej. Udzielałem żartobliwych odpowiedzi, ale mówiąc o naszym letnim tournée wymieniłem z rozpędu nazwisko Tol>. Wówczas w jej milczeniu odczułem wyczekujące napięcie i coś mnie ostrze­gło, że powinienem uważać. Rano odprowadziła mnie do autobusu. Właśnie

gdy miałem już wsiąść, objęła mnie szybko wzrokiem: Nie wiem, czy pan ma piątą klepkę, ale na pewno ma pan szóstą. Pan? — zdziwiłem się z lekka. Trudno było odgadnąć, o czym mówi, i pewnie dlatego zapamięta­łem jej słowa. Żółty, głęboko wycięty pulower, który podkreślał opaleniznę, zapamiętałem także. Potem widywaliśmy się nadal, ale do przesiedlenia Willmanów za mury, z Czackiego na Leszno, utrzymały się między nami dawne formy, sprzed tej .nocy w Orłowie; byliśmy znowu na pan i pani.

Wszystko to się ze sobą jakoś wiąże, a nifektóre epizody są dzisiaj dla mnie bardziej wytłumaczone niż w tamtym czasie, kiedy żyłem opętany wyłącznie jednym pragnieniem. Wielu sytuacji i stosunków w ogóle sobie nie uświa­damiałem. Wspominam tu o przeniesieniu się Willmanów do getta. W przed­dzień wyprowadzki, ikiedy ich odwiedziłem w opustoszałym mieszkaniu na Czackiego (nie było już mebli i obrazów, oddali je na przechowanie zna­jomym) i gdy Nina pakowała książki w swoim panieńsikim pokoju, mecenas Willman zaproponował mi partię szachów. Obmyślając kolejny ruch, nagle powiedział, rażony swym szyderczym zygzakiem: — Kiedyś żałowałem, że nie jest pan moim zięciem. Ale teraz miałby pan o jedno zmartwienie wię­cej. — Dopiero wówczas uprzytomniłem sobie, że gdyby nie wojna, być może- ożeniłbym się z Niną. A jednocześnie zdałem sobie sprawę, że dom Willma­nów był jedynym miejscem, gdzie na półtora roku przed wrześniem 39 mó­wiono w mojej obecności o wojnie jak o czymś nadchodzącym, czego od­wrócić się nie da. Ale powiadam, byłem do tego stopnia zaczadzony jedną obsesyjną myślą, że wszelkie zjawiska z zewnątrz docierały do mnie jak gdyby w nawiasach, nie trafiając bezpośrednio do mojej świadomości. Ani fakty, o których radio zagraniczne donosiło z Wiednia czy Pragi, ani na­pomknięcia Niny o projektach wyjazdu do Francji, gdzie Willmanowie mieli bliskich krewnych (przypuszczam, że brała pod uwagę wspólny wyjazd ze mną), nie miały dla mnie przytomnych życiowych znaczeń. Głowiłem się nad tym, w jaki sposób doprowadzić nazajutrz do spotkania z Tolą i czy po przedstawieniu Wieczoru Trzech Króli znowu spędzi połowę nocy w „Cafe Clubie” z satyrycznymi poetami albo w barze „Pod Setką” z gromadą pija­nych malarzy. Wyobrażałem sobie przy tym, że mój półobłęd jest niedostrze­galny, i myliłem się z gruntu. Nina była zbyt mądra, aby uwierzyć, że wno­siłem na scenę imitację srebrnej tacy z imitacją likieru, bo czułem w tym kierunku wyższe powołanie. Obawiałem się w swej naiwności jednego tylko: że mógłby mnie zawieść głos; tymczasem zdradzało mnie milczenie. Ilekroć przy brydżu u Willmanów lub podczas kolacji ktoś wspomniał w rozmowie

o nowym sukcesie Toli, głuchłem udając tabetyczną obojętność. Sądziłem, że znakomicie się maskuję; nie podejrzewałem jednej, nader prostej możli­wości: komuś zainteresowanemu musiało się wydać uderzające, że odwróci­łem do góry nogami swój realny układ życiowy tylko po to, żeby co wieczór ukazywać się przez parę minut na scenie. Mówię „realny układ”, mając na względzie środowisko, z jakiego wyszedłem, studia, które właśnie kończyłem, oraz perspektywę aplikacji w kancelarii o szerokiej praktyce, u jednego z bardziej wziętych adwokatów, którego córka oddała mi się na plaży. Wszystko to, rzeczywiste i konkretne, porzucałem na rzecz uikładu nierze­czywistego, wymyślonego przeze mnie: byłem studentem zadurzonym w sławnej aktorce, walczyłem o kobietę, która mnie nie kochała, a zamiast

się starać o posadę albo pływać żaglówką występowałem latem z przylepio­nymi bokobrodami w liberii kamerdynera na kinowej estradce w Pucku albo w Równem. Niewykluczone, że w tym przekręceniu głową na dół włas­nej egzystencji i w upartym absurdzie zamiany życia na mrzonkę mogłem się wydać interesujący.

Zastrzegam się jednak: miałem swobodny wybór, do końca nie stawiano mnie w drażliwych sytuacjach ani w obliczu krępujących pytań. Do końca, czyli nawet do dzisiaj. W listach, jakie otrzymuję z Meksyku od Niny Will- man, pytania dotyczą wyłącznie mego zdrowia i pracy. Ale wtedy, gdy ostatnim razem byłem w domu na ulicy Czackiego, pamiętam, że spytała mnie — na moment przedtem wszedłem do pokoju, aby jej pomóc w ukła­daniu książek — zdejmując jakiś tom z półki zapytała mnie spokojnie

i wprost: — Co teraz będziesz robił? — Byłem poruszony jej decyzją, jakby odrzucającą dwuletnią nieprawdę między nami, decyzją przejścia na ty właś­nie tego dnia, kiedy zdawało się, iż wszystkie plaże świata kamienieją w ciem­nościach a nasze wspomnienia są już tylko snami o martwej planecie. Nie odezwałem się więc. Zresztą nie mogłem na jej pytanie odpowiedzieć, bo

o tym, co będę robił, poinstruowano mnie z grubsza, i to akurat poprzednie­go dnia. Miałem szkolić gromadkę maturzystów w posługiwaniu się kara­binem i granatem ręcznym. Domyśliła się chyba, że nic nie odpowiem; bez słowa ofiarowała mi dwa tomy Czarodziejskiej góry w płóciennej oprawie. Uśmiechnęliśmy się równocześnie, bo jeszcze nie tak dawno przedstawiła mnie komuś ze znajomych jako „jednoosobowe połączenie Martina Edena z Hansem Castorpem”. — Po godzinie policyjnej będziesz analizował duszę ostatniego uczciwego Niemca — zdaje się, że mniej więcej wyraziła się w po­dobnym sensie. Nie muszę tłumaczyć, jak trudno było mi wówczas znaleźć słowa, które nie brzmiałyby płasko. A egzemplarz Czarodziejskiej góry za­podział mi się pod koniec okupacji, nie przypominam sobie gdzie i kiedy. Możliwe, że pożyczył ją ode mnie Władek Sznej, albo może zaniosłem ją Toli do szpitala na Oczki.

W roku 1961 w Belgradzie wziąłem udmał z ramienia naszego teatru w mię­dzynarodowym kongresie działaczy i -krytyków teatralnych. Ostatniego dnia obrad przemawiał siwiejący Francuz o chudej, żeglarskiej twarzy; jak się okazało, świetny mówca. Swoją orację, utrzymaną w intelektualno-pate- tycznym stylu (typowym dla szkoły francuskiej), poświęcił tematowi huma­nistycznej odwagi, która towarzyszy ludzkości w jej współczesnych zdoby­czach, jak rzekł, zawrotnych i przerażających. Użył przy tym oryginalnego porównania. W swych latach studenckich uprawiał wspinaczkę w Alpach po stronie szwajcarskiej i na trudniejsze szlaki prowadził go przewodnik, jasno­włosy kolos, Ringele. Wdrapując się po stromej ścianie Francuz czuł lęk przed wysokością, krzyczał wówczas do przewodnika: „Ringele! kręci mi sK- w głowie!” Na co Szwajcar obracał się ku niemu wołając: „A niech się krę­ci SchwindeVfrei!”, i ciągnął go w górę na linie. Gdy odczuwamy lęk na widok przepaści, jaka rozwiera się przed nami w trakcie pokonywania szczy­tu, twierdził mówca, wtedy właśnie, gdy kręci nam się w głowie i pragniemy zawrócić, winniśmy powtórzyć ten okrzyk: „A niech się kręci! Schwindcl' /rei/” Z trybuny zszedł pośród owacji, przemówienie było doprawdy znako­mite. Nie miałem już ochoty słuchać następnych, poszedłem wypalić fajkę

Spacerując w kuluarach zastanawiałem się nad tą metaforą w odniesieniu do siebie: kim właściwie byłem, niedowarzonym amatorem przygód czy zahar­towanym przewodnikiem? Otóż doszedłem do wniosku, że nie byłem ani jed­nym, ani drugim, lecz obydwoma naraz. Zwłaszcza w latach wojny. Gdybym je porównał do skał i urwisk przedzielonych otchłaniami, to ja w trakcie moich akrobatycznych wyczynów byłem jednocześnie ceprem i góralem, a kiedy zapierało mi dech ze strachu na myśl o tym, co robię, mówiłem do siebie z wysoka, jak Ringele: „A niech tam! niech się kręci!” Nina Willman była przenikliwa, miałem w sobie dwóch ludzi, myliła się tylko w perso­naliach.

W sali obrad nie dosłyszałem nazwiska mówcy o wyglądzie żeglarza. Ale wracając samolotem do Warszawy znalazłem je wśród biuletynów i sprawo­zdań z kongresu w pamiątkowej teczce, jaką ofiarowano każdemu z delega­tów. Był to znany przed wojną dramatopisarz, Jean-Claude Marcenac. Łatwo odgadnąć, że część lotu poświęciłem rozmyślaniom. Dopiero w dwa lata póź­niej wzmianka w liście Niny Willman uświadomiła mi pewien stan rzeczy,

0 którym wtedy w Belgradzie jeszcze nie wiedziałem.

W tym, co dotychczas napisałem, nie uwzględniłem paru okoliczności i fak­tów, dosyć ważnych w moim życiorysie. Nim przejdę merytorycznie do lat okupacji, powinienem o tych sprawach wspomnieć.

Piszę tu o letnich objazdach. Otóż moje obowiązki w czasie tych imprez nie ograniczały się jedynie do statystowania. Pełniłem również funkcje orga­nizacyjne: wynalezienie sali, reklama, zamawianie miejsc w hotelach itp., wszystko to, wraz z zajęciami inspicjenta i rekwizytora, stopniowo zaczęło się skupiać na mnie. Nie przeczuwałem wtedy, że praktykuję w moim przy­szłym zawodzie, a z wszelką pewnością te doświadczenia przydały mi się po

1 w czasie wojny. Do dzisiaj nie mam pojęcia, na ile zawdzięczałem je po­średnictwu Toli, ale jestem przekonany, że mówiła o mnie Cezarowi. Właś­nie w ciągu tych wakacyjnych tournees mogła mnie potrzebować bardziej niż kiedy indziej. Graliśmy przeważnie komedie w nielicznej obsadzie (trzy, cztery osoby), z główną rolą kobiecą zastrzeżoną dla Izy Rajewskiej. Two­rzyło to układ trójkątny, pełen napięć i stałego niebezpieczeństwa eksplozji. Przypuszczam, że Rajewska już wtedy miała złe uczucia dla Toli, moim zda­niem zresztą nienawidziła wszystkich, nie wyłączając Cezara. Mój udział w tym szczupłym zespole stwarzał rodzaj neutralnego ośrodka. Dzięki wy­czuciu sytuacji potrafiłem rozładowywać konflikty na moment przed skanda­lem, ponadto wydawałem się trochę obcy i anonimowy, trudno by mni§ po­sądzić o jakiekolwiek ambicje — byłem doprawdy poza podejrzeniami. A w dodatku Cezar mnie polubił.

Przez dłuższy czas w ogóle nie przychodziło mi do głowy, że dostrzegł moją obecność w teatrze. Jeśli reżyserował przedstawienie, zwracał się do mnie w podobny sposób, jak do pozostałych statystów. W takich razach zaw­sze był trzeźwy i podawał wskazówki szybkim, chrapliwym głosem: — Trze­ci żołnierz. Wyżej karabin. Lewa noga wysunięta. Piąty żołnierz. Kask pro­sto, nie na bakier. Dobrze. — Kątem oka widziałem go nad niewyraźnymi rzędami. W jasnym kapeluszu ściągniętym na tył głowy, usadowiony dzi-

wacznie, jakby wierzchem, na oparciu fotela, unosił się w półmrokach 3«Ii; chcąc zaś objąć spojrzeniem kompozycję sceny, prostował się i nieruchomo stał na fotelu z lekko wysuniętymi przed siebie dłońmi. Wydawał się wtedy duży i otyły.

Zdaje się, że po raz pierwszy zobaczył mnie na którejś próbie Pig- maliona. Grał Higginsa, Tola — Elizę Doolittle. Próby odbywały się wczesną wiosną, aktorzy przychodzili bez płaszczy, bo w południe mocno przygrze­wało słońce. Ale rano w teatrze czuło się przykry chłód, wszyscy marzli. Cezar wchodził na półoświetloną widownię w kapeluszu i pledzie na ramio­nach, witając zespół swoim ,.serwus, dzieciątko”, po czym siadał i wysta­wiał rękę o skurczonych, stykających się ze sobą palcach. Wówczas z boku podbiegał mój partner z bilardu, stary komik Wiaremko. Cezar wyciągał dłoń, a Wiaremko pochylony chuchał mu w palce. Obaj zachowywali przy tym solenną powagę, dzień w dzień odgrywając dla nas i dla siebie poranek władcy i sługi. Ku memu zadziwieniu bawili się tą pantomimą za każdym razem od nowa, zespół przyzwyczaił się do niej, uważano ją za znak do roz- poczęcia próby. Ale pewnego dnia Wiaremko się spóźnił i kiedy Cezar wy­sunął rękę, nikt do niego nie podszedł, by chuchnąć. Uśmiechnął się i po­ruszając białymi, pulchnymi palcami zaczął się rozglądać wokół po obec­nych. Stałem z przodu sceny w gumowym płaszczu londyńskiego prze lod- nia. Cezar patrzył na mnie zachęcająco, zza jego szerokich, pełnych warg lśniły końce zębów. Uśmiechał się do mnie. Prawdopodobnie po raz pierw­szy zwrócił uwagę na kolor moich włosów. Odpowiedziałem chłodnym, uprzejmym wzrokiem i po chwili dostrzegłem, że opuścił rękę. Kiedy po próbie wyszedłem z teatru, minął mnie w swojej dorożce, ale zatrzymał się na rogu Jasnej i następnie, gdy się zbliżałem, zaprosił mnie szerokim, życzli­wym gestem.

Nie zapomnę tej przejażdżki. Z początku milczał. Później zapytał, gdzie mieszkam, i rzucił mój adres dorożkarzowi. Na Świętokrzyskiej, obróciwszy się nagle w moją stronę, oznajmił mi, że jest impotentem. — W zasadzie, pomijając rzadkie wypadki kopnięcia przez konia — mówił donośnie — im­potenci nie istnieją. Wymyśliły ich kobiety. Jeżeli usłyszy pan o kimś, że jest impotentem, może pan wziąć za pewnik, że tę brednię rozpowszechnia jego własna żona. Kobiety nie chcą pojąć, że po pięciu czy dziesięciu latach jedyną naturalną formą małżeństwa jest rozmowa. Tak, rozmowa... Nie! Ni­gdy! Znajdują wtedy kochanka i żeby uzasadnić swą zdradę, tego samego dnia opowiadają mu w łóżku o tym biedaku, o tym znękanym oraczu, o tym nieszczęsnym, tragicznym maruderze, spragnionym gawędy przy ognisku... Impotent! — Dorożka wiozła nas Nowym Światem i od czasu do czasu przy- f stawała, by nie potrącić ludzi wsiadających do tramwaju. Cezara rozpozna­

wano, kilkakrotnie odpowiedział na czyjś ukłon dotykając ronda jasnego sombrera. Grupa z wysokim, siwym koniem, woźnicą i dwoma rudowłosymi mężczyznami, z których jeden, swobodnie rozparty, o potężnym, wypukłym torsie, ogłaszał, że jest impotentem, a drugi siedział wyprostowany z fajką w zębach — budziła zaciekawienie. Na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich staliśmy najdłużej i właśnie tam, zwracając się nieledwie do ludzi stojących na przystanku, Cezar zaczął mnie głośno przekonywać, że jest jedynym

prawdziwym impotentem w Polsce. Znów skinął komuś głową i westch­nął: — Proszę w to uwierzyć.

Czułem zażenowanie, ponieważ wystawiał siebie i mnie na widok publicz­ny. Ale przy tym byłem jakoś szczególnie onieśmielony i po raz pierwszy w życiu napełniało mnie dumą, że ktoś ze mną rozmawia traktując mnie jak człowieka dobrze znajomego, zaprzyjaźnionego. Siedziałem przejęty, trochę niepewny siebie, mimo to sytuacja sprawiała mi głęboką, choć trudną do określenia przyjemność. Cezar był trzeźwy. Z początku sądziłem, że zdążył wypić po skończeniu próby; nie miałem racji. Dopiero po latach domyślam się, w jakim celu postanowił odegrać przede mną tę scenę. Niewątpliwie po to, aby mnie upewnić, że nic go nie łączy z Tolą. Jestem przekonany, że wiedział o nas — na pewno od niej samej. Jakkolwiek równie dobrze mógł wszystko odgadnąć już wcześniej, na próbach; nigdy nie było wiadomo, ile widzi w półmroku ze swego fotela, a nawet, podejrzewam, dbał o to, żeby nie było całkiem jasne, co myśli, o czym wie (albo udaje, że wie) i dlaczego

o danej sprawie nie chce wiedzieć. .Być może sam dla siebie stanowił nie­jasność i, mówiąc serio, nie mam pewności, czy rozpoczynając zdanie wie­dział, jak je skończy. Najwidoczniej zaprosił mnie wtedy do dorożki, żeby coś naprawić, wyrównać — możliwe, że uświadomił sobie nietakt swego gestu na próbie albo chciał rozproszyć jakiś niesmak, mgliste poczucie włas­nego potknięcia. A potem się zorientował, że właściwie nie mamy o czym rozmawiać. Może nawet zapomniał, co mi chciał powiedzieć. I nagle mu się przypomniało: statysta z dobrej rodziny, o którym opowiadała mu Tola Mohoczy... Zaniepokoił się, prawda, mogłem być upokorzony, zazdrosny! Po­stanowił więc czym prędzej wyprowadzić mnie z błędu.

Nie znałem jeszcze wtedy delikatności Cezara i jego niezgłębionej dyskre­cji, która moim zdaniem wynikała z przesądu. Musiał się dziecinnie bać słów, znał bowiem ich sceniczną moc, i myślę, że ilekroć chodziło o cudze sprawy, wolał ich nie ruszać słowami. W teatrze sens jest wprawiany w ruch przez słowa — to, co się wypowiada, jest tym, co się dzieje. A Ce­zarowi granica między teatrem i resztą świata chyba od dawna się zatarła. Umarłby ze zgrozy, zanim by mi powiedział, że wie o moim romansie i że mogę być spokojny, bo Tola nie była jego kochanką. Zdawałoby mu się to czymś straszliwie dobitnym, w teatrze takie kwestie mówi się na łożu śmierci. „Niebezpieczne i wulgarne” — często używał tych określeń krzy­wiąc się na zbytnią dosłowność czyjejś elokwencji i robił wówczas przestra­szoną minę: lękał się akustyki rzeczy nazwanych, podobnie jak niektórzy lękają się grzmotów. I przypuszczam, iż dlatego wybrał tak subtelnie oso­bliwy sposób, aby mi ulżyć w cierpieniu. Po czym natychmiast uznał, że ocalił mnie od samobójstwa, i poczuł do mnie gwałtowną sympatię.

Kiedy dojechaliśmy na Żurawią i przystanęliśmy przed moim domem, Ce­zar uczynił gest zdumienia i ubolewania: jak to? tak krótko i po wszystkim? nie do wiary! Wpatrzył się we mnie i mruknął znacząco: — Tak... Prze­jażdżka była niezmiernie ciekawa... — Rozglądał się niby po nieznanej okolicy i nagle zauważył kiosk. Uśmiechnął się z zachwytem wykonując dło­nią jakieś powiewne ruchy i rzucając wzrokiem to na mnie, to w kierunku kiosku. — Czuje pan?... Pozostałby nam kolor chwili. Zapach!... A więc na­turalnie... Dwa! — Widząc, że nie mogę zrozumieć, o czym mówi, przy­

mknął oczy z niezadowoleniem: — Tam. Przy kiosku. Baba z fioł­kami.

Wybrałem dwa bukieciki fiołków i po chwili, gdy je przyniosłem, Cezar spał z głową opartą na dwóch palcach przytkniętych do skroni. Musiał być zmęczony po wielogodzinnej próbie. Położyłem na siedzeniu obok niego wil­gotny bukiecik, drugi zachowując dla siebie. I kazałem dorożkarzowi od­wieźć go do domu. Całą tę scenę widział inżynier Kummel, który po powrocie z ministerstwa zszedł z psem kupić w kiosku popołudniową ga­zetę.

Nazajutrz w czasie próby kilkakrotnie poczułem na sobie zaciekawiony

i niespokojny wzrok Toli. Ktoś z zespołu ją poinformował, źe widział nas z Cezarem w dorożce. Zagadnęła mnie w przerwie, czy nie mam zapałek Kiedy podałem jej ogień, dmuchnęła dymem gasząc mi w ręku zapałkę

i wlepiła we mnie nieżyczliwie przymrużone oczy. — Słyszałam, że dobrze ci się wiedzie. — Nieźle — potwierdziłem. Siedziała w jaskrawym kostiumie Elizy pod filarem, na schodkach dekoracji, obok niej stał koszyk fiołków. Poprzedniego dnia znowu wygoliła brwi i Cezar przerwał jej pierwszą kwe­stię: — Anatomia, jedno, czego wymagam! Jakim prawem okaleczyła sobie pani twarz? — Poradziłem, żeby się tym nie przejmowała, w końcowym okresie prób Cezar bywał często rozdrażniony. — Co mówił o mnie? — prze­wierciła mnie wzrokiem; miała czamo-zielone powieki. — Uspokój się — rzuciłem półgłosem. I pokrótce opisałem jej scenę z fiołkami. — Drugi bu­kiecik był dla ciebie. — Odszedłem, bo znowu zabębnił sztuczny deszcz i po­winienem był już schronić się za filarami w grupie statystów w szarych melonikach.

Drugi bukiecik był dla niej, ale pierwszy, i o tym nie mogła wątpić, Ce­zar ofiarował Izie Rajewskiej, która leżała wówczas w „Omedze” z zapale­niem opłucnej. Iza Rajewska! Niewiarygodne: ta kobieta żyje do dzi­siaj. Dość często wspominam nasze pierwsze zetknięcie w drzwiach teatral­nej garderoby, kiedy szukałem Władka Szneja. Dzięki Izie Rajewskiej od­uczyłem się (na całe życie) utożsamiać piękno i dobro. A wtedy jeszcze, na pierwszym roku studiów, zdawało mi się, że kobieta tak piękna musi być szlachetna; wyobrażałem sobie jej serce jako coś niesłychanie foremnego

i harmonijnego, chyba podobne do młodej synogarlicy. Była jedyną kobie­tą, której nienawidziłem. Jeszcze teraz, po tylu latach, kiedy zdarza mi się obudzić w środku nocy, ogarnia mnie wzburzenie na myśl, że Iza Ra jew­ska żyje i że wciąż istniejemy równolegle. Odczuwam w tym jakąś sprzecz­ność, tak nie powinno być. Na szczęście nie żyjemy w jednym mieście: po wojnie zamieszkała w Szczecinie. Dotychczas nie znam Szczecina, udało mi się go omijać przez wszystkie te lata. Jak mogłem nienawidzić istoty w gruncie rzeczy tak przeciętnej? Sprawa instynktu. Musiałem przeczuwać, że ta istota reprezentuje pewien silny i niebezpieczny gatunek. Gatunek z przy­szłością. Nie istnieje nic bardziej demonicznego niż przeciętność, o tym prze­konuję się codziennie.

Napisałem tu o Izie Rajewskiej, że była jedyną kobietą, której nienawi­dziłem. To nieścisłość, powinienem był napisać, że jest kobietą, której nie­nawidzę. Zdaje się, że wtedy, przed wojną, co najwyżej budziła we mnie antypatię, ale nienawiść... nie, jak na tamte lata to byłoby grubo za wiele.

Nienawiść, pogarda, takich określeń w owym czasie używało się stosunkowo rzadko, a jeśli się używało, to zazwyczaj w brzmieniu nieco literackim, pra­wie nigdy dosłownie. Natomiast wypadek, o jakim tutaj mówię, nie ma nic

2 literackiej przesady czy z psychologicznej dowolności, Pow6d jest nie­dwuznaczny i całkowicie prosty. Nienawidzę jej za to, źe nie udało mi się jej zabić, to wszystko. Albo niemal wszystko — jeżeli wziąć pod uwagę, że przez nią zabiłem kogoś innego, komu najmniej życzyłem śmierci. Cokolwiek chciałoby się więcej powiedzieć, skomplikowane analizy psychologiczne w żadnej mierze nie byłyby tu użyteczne. Ale to się już wiąże z późniejszym okresem.

Nie trzymam się chronologii ani planu kompozycyjnego i zdaję sobie spra­wę, że piszę nieco chaotycznie. Zwłaszcza przejście do lat okupacji stwa­rza mi trudności i przyłapuję się na jakimś oporze; wolałbym opóźnić ten moment. Odnoszę zarazem wrażenie, iż w owym gwałtownym, bezceremonial­nym przeskoku zostały nadużyte elementarne reguły narracji. Można by to następująco określić: we wrześniu 39 skończyła się jedna powieść — w paź­dzierniku 39 rozpoczęła się druga, ale obydwie należą do skrajnie odmien­nych gatunków stylistycznych, mówią o różnych sprawach i nic ich ze sobą nie łączy oprócz tych samych postaci. Zdawałoby się, że zostały napisane przez dwóch obcych sobie pod każdym względem autorów. Najbardziej jed­nak szokujące wydaje się to, że autor jest jeden. Pierwsza kompozycja nie została ukończona, jak gdyby twórca nagle się znudził w pół słowa, przedarł zapisaną stronicę i od następnej rozpoczął inny utwór, jaskrawo sprzeczny z poprzednim co do treści, filozofii i środków; a ponieważ nie chciało mu się jeszcze raz wymyślać bohaterów, postanowił zachować dawne, opraco­wane już sylwetki i przerzucić je do swojej nowej fabuły. Nie jestem pew­ny, czy w literaturze byłoby możliwe podobne widzimisię autora; okazało się wszakże, iż w świecie realnym prawa sztuki nie obowiązują: bohaterom na ziemi wszystko może się przydarzyć, wszystko można z nimi zrobić — po jakimś kleksie w środku zdania jednym machnięciem przekreśla się dzie­ło, by w następnej linijce zacząć wątki innego utworu, w których tylko ludz­kie imiona pozostają nie zmienione. Ktoś napisał, że Pan Bóg nie jest dobrym artystą, i trzeba oddać sprawiedliwość temu powiedzeniu, aczkol­wiek ono nie brzmi zanadto sympatycznie.

Pamiętam ludzi, dla których wojna stanowiła koniec młodości albo znisz­czenie obiecującej kariery. Jeśli zaś wybuch wojny zastał kogoś między pięćdziesiątym a sześćdziesiątym rokiem życia, mogło to nieraz oznaczać za­kończenie biografii. W wypadku mego ojca na szczęście stało się inaczej. Pewnego dnia rano, jeszcze w mieszkaniu na Żurawiej, usłyszałem dzwonek do drzwi. Ktoś otworzył i po chwili w stłumionym gwarze dochodzącym z przedpokoju rozległy się dziwne odgłosy: dreptania, stęknięcia, pytające szepty i psie piski — po czym nagle dobiegło mnie parę słów przerwanych znajomym kaszlem. Zdążyłem tylko narzucić coś na siebie. W korytarzu na walizce owiązanej sznurkami siedział mój ojciec w kolejarskiej czapce

i ściskał rękę inżyniera Kummla mówiąc: — Wybacz, Bogusiu, ale z dworca było nam po drodze... — Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego ojciec miał

na głowie czapkę kolejarza. Lecz właśnie ta czapka z daszkiem, pod którym błyszczały przekrzywione binokle, w połączeniu ze zdrobniałym imieniem, jakim mój ojciec obdarzył swego małego, siwowłosego kolegę z gimnazjum, w tej czapce, która go tak niesamowicie odmładzała i czyniła podobnym do ucznia wyrzuconego ze szkoły — w tej starej kolejarskiej rogatywce na głowie mego ojca była zawarta pełna groza walącego się świata.

Spędziliśmy razem dwa tygodnie w moim sublokatorskim pokoju. Żona ojca zamieszkała w tym czasie u znajomych na Mokotowie; wkrótce miała dostać pracę w szpitalu, ale na razie trudno było znaleźć odpowiednie lokum dla obojga. Budząc się rano na polowym łóżku widziałem ojca siedzącego przy oknie z książką. Był już ogolony i ubrany, czytał, jak zawsze, z czerwo- no-niebieskim ołówkiem w ręku, starannie za temperowanym u obydwu koń­ców. Czytając trzymał się bardzo prosto, z głową lekko cofniętą i uniesiony­mi brwiami, co nadawało mu wyraz rozbawionego zdziwienia, jak gdyby za chwilę miał powiedzieć: całkiem, całkiem nieźle, poczytajmy dalej.. Zna­łem dobrze tę minę, która dawno temu, chyba we wczesnym dzieciństwie, utożsamiła mi się — co zresztą naturalne — z pojęciem człowieka: pierwszą istotę ludzką na ziemi wyobrażałem sobie usadowioną w fotelu, z ironicznie cofniętym podbródkiem i szczupłą ręką trzymającą zamiast maczugi ostro zatemperowany ołówek. Teraz, obserwując go spod powiek, zastanawiałem się, co robić. Powinienem był mu zapewnić jakie takie warunki, przy czym nie chodziło jedynie o sprawy materialne, lecz przede wszystkim o to, aby mógł nadal istnieć ze swym staroświeckim człowieczeństwem i do końca za­chować ów figlarnie krytyczny wyraz twarzy, który w gruncie rzeczy po­dziwiałem, trochę snobistycznie, tak jak się podziwia drogocenne i wytworne przedmioty właśnie za ich nieprzydatność. W tych chwilach, kiedy starałem się miarowo oddychać udając smaczny sen, przychodziło mi do głowy, czy również ojciec nie udaje, źe czyta. Sam potrafiłem udawać niezdarnie, ot, co najwyżej śpiącego człowieka: za pomocą oddechu i przymknięcia oczu po­zorowałem sen, przed kimś i po coś. Mój ojciec natomiast kontynuował sam dla siebie bezinteresowny pozór mądrej, sceptycznej ludzkości i w jego uda­waniu tkwił zapewne odziedziczony nakaz zatajenia natury i osłonięcia praw­dy przy pomocy umówionych gestów. Byłem pewny, że nigdy się od niego nie dowiem, gdzie zgubił swój kapelusz i dlaczego przyjechał w kolejarskiej czapce. Musiało to nastąpić w okolicznościach skandalicznych, które postano­wił uznać za nie istniejące. Okoliczności, nie czapkę. Bo ku memu zdziwie­niu zachował tę czapkę i chodził w niej jeszcze na Żoliborzu, w wiele mie­sięcy po swojej ucieczce z gimnazjum w Warthegau.

Pokój na Żoliborzu wynająłem dzięki Toli, ale właściwie zawdzięczaliśmy go Lali Ubycz, której Tola zazwyczaj takie sprawy powierzała. Po przepro­wadzce ojciec zapragnął osobiście złożyć podziękowanie i mroźnym rankiem zjawił się w kawiarni „Melpomena” na ulicy Przeskok, gdzie byłem wówczas szatniarzem. Nie wiem, o czym rozmawiał z Tolą, siedzieli prawie godzinę przy stoliku w kącie pustego jeszcze lokalu, a ja, czując się nieco skrępo­wany ich spotkaniem, wolałem przez ten czas czyścić odkurzaczem chodnik. Nie sądzę jednak, abym był przedmiotem rozmowy, zresztą o nic nie wy­pytywałem, z Tolą wymienialiśmy wtedy najwyżej parę słów w ciągu zajęć, ojca zaś odwiedziłem dopiero po tygodniu. Ale został mi w pamięci ten dzień.

i nie dlatego, że był ważną datą, lecz przez to, że tworzył niejako sceniczny obraz. Pusta kawiarnia, zimowe poranne światło, łysy pedagog z kolejar­ską czapką w ręku, ceremonialnie pochylony nad dłonią gwiazdy teatralnej w kelnerskim fartuszku, a w tle ja z odkurzaczem. I wtedy właśnie przyszło mi na myśl, że występujemy już w innej sztuce, w nowych kostiumach

i dekoracjach, i mamy do odegrania jakieś dziwaczne, nie znane jeszcze role. A jednocześnie czułem, że dzieje się to przed właściwym spektaklem. Ko­stiumy były tylko zamarkowane, sala pusta, nie ustawione światła, pierw­sza próba na scenie. Mogłem sobie pogratulować: dla mnie najmniej się zmieniło, po służących, giermkach i przechodniach grałem teraz szatniarza.

Nie wiem, o czym rozmawiali, dopiero znacznie później Tola powtórzyła mi powiedzenie ojca, które zapamiętała z tej rozmowy: „Ze wszystkich kru­cjat przeciw Panu Bogu obecna jest najdoskonalej zorganizowana”. Ojciec natomiast, kiedy go zobaczyłem po tygodniu, nie wspomniał ani słowem

o tym spotkaniu. Pokój na Żoliborzu był obszerny i wygodnie urządzony, gospodarze cisi i skromni, dwie stare panny z bratem. W moich zeznaniach po wojnie nie potrafiłem o nich powiedzieć nic bliższego, dopiero w trakcie przesłuchań dowiedziałem się, że należeli do zgromadzenia Świadków Jehowy.

Przeskoczyłem niektóre wydarzenia związane z wybuchem wojny, takie jak przyspieszony powrót z letniego objazdu (noc w pociągu Kiwerce— Warszawa, koniec sierpnia 1939), dzień mobilizacji i mój udział w kampanii wrześniowej, zakończony na stanowisku zastępcy dowódcy baterii w czasie oblężenia Warszawy (odcinek Ochota). Pisanie o tym zajęłoby dużo miej­sca, a w gruncie rzeczy nie wniosłoby nic istotnego poza relacją o charak­terze czysto reporterskim. Może z wyjątkiem nocnej podróży z Kiwerc, do której powrócę jeszcze. Ale wspomniałem przedtem o moich nowych zaję­ciach: szatniarza w kawiarni „Melpomena”. Pierwszej zimy wojennej otwar­to ją na ulicy Przeskok, a już wcześniej, zaraz po kapitulacji, kilka osób z zespołu kelnerowało w zaprzyjaźnionej cukierni z bilardem naprzeciw teatru. Teatr był oczywiście nieczynny, ale w tych pierwszych tygodniach wracało się na stare miejsca, nawet gdy były rozbite lub zamknięte. Spoty­kano się wtedy obok, w najbliższym sąsiedztwie. Miało to pewien sens — nawiązywano w ten sposób nie tylko urwane kontakty, nawiązywano do poprzedniego życia, ludzie ocierali się ,o siebie, niemal dosłownie, niby sprawdzając swoje fizyczne istnienie. Każda znajoma twarz przynosiła ulgę, mnie także powitano radosnymi okrzykami, gdy zjawiłem się tam naza­jutrz po zrzuceniu munduru.

Zobaczyłem Tolę niosącą na tacce kawę do stolika. Nie spostrzegła mnie jeszcze. Przystanąłem niedaleko i patrzyłem na nią czując ciężki, odrętwia­ły spokój. Była gładko uczesana i bledsza, jak gdyby przed chwilą wymyta gorącą wodą z mydłem, i pomyślałem, że chyba taka jest naprawdę: bar­dzo czysta. Zobaczyła mnie dopiero, gdy podszedłem, żeby się przywitać, ale zapewne mój widok był nieoczekiwany, bo krew zupełnie odpłynęła jej z twarzy. Upuściła tackę na stolik i wlepiając we mnie zezujące ze zdu­mienia oczy, nagle jakoś po chłopsku złapała się za głowę: — Matko Święta. Jest. Wrócił. — Uśmiechałem się, czując nadal ten sam dziwny spokój, jaki

przeżywa się na sekundę przed rozbudzeniem, gdy już wiadomo, tm ws/y»t- kie meble stoją na dawnych miejscach. — Lala żyje! — oznajmiła mi w chwilę później koło bufetu. — Zaraz opowiem, usiądź, pewnie jesteś ranny* Od Toli dowiedziałem się o projekcie założenia kawiarni na Przeskok. Zajmował się tym podobno Wiaremko. Byłem zaskoczony. Stary Wiaremko, który od lat opowiadał wciąż te same anegdoty o Modrzejewskiej i Kapa- ckim, nagle wykazał zdolności organizacyjne, załatwiał jakieś ważne »pra­wy, znalazł lokal na nową kawiarnię?... Z czasem przestałem się dziwić, po­dobnych wypadków było więcej, w tym okresie sporo ludzi odkryło w sobie zapasowe organizmy i psychologie, dawniej nie wykorzystane czy nie uświadomione. Pracując później jako szatniarz w „Melpomenie" widywałem królów czarnego handlu, którzy przed wojną byli prawnikami, albo naukow­ców, którzy stali się asami wywiadu. Dawało to wiele do myślenia. Z dnia na dzień uświadamiałem sobie, że znając jakiegoś człowieka obcujemy tylko z jedną odmianą jego człowieczeństwa, tak samo jak żyjąc w zbiorowości widzimy jedynie jej uzewnętrznioną warstwę. Ale równolegle trwają inne warianty, inne zarysy i kształty, o których istnieniu nie wiemy, i może wszystko, co jest wyobraźnią, marzeniem o pięknie lub potrzebą wolności, powstaje z tych innych, nie ujawnionych wersji, które istnieją gdzieś w głębi nas czy ponad nami. Wiaremko był cudownym komikiem, ale nie­wykluczone, że był nim dzięki temu, czym mógłby być poza swym aktor­stwem, może niedoszły organizator i potencjalny człowiek interesu tworzyli ukryty spód jego talentu. Nasuwa mi się myśl, że często naszą prawdziwą rangą jest niespełniona możliwość, wieloraka reszta psychologiczna, której nie wykorzystał charakter i przypadek, a którą dopiero wojna umiała spo­żytkować. Jednakże było w tym coś niezdrowego, co kojarzyło mi się z ob­rabowaniem własnych piwnic; wojenne przemiany duchowe wynikały nieraz z pospiesznego opróżniania butelek, które powinny były leżeć w ciemnych zakamarkach naszej niewiedzy o sobie czy naszej podświadomości.

twarcie nowej kawiarni miało nastąpić za parę tygodni. Wiaremko zna­

li azł jakiegoś finansistę, ziemianina z Pomorza, który obecnie założył w Warszawie wytwórnię marmolady czy sztucznych tłuszczów i był nabyw­cą dzieł sztuki. Kawiarnię miały firmować nazwiska znanych aktorów, przy czym Wiaremko musiał zaręczyć, że skłoni Cezara do objęcia reprezentacyj­nych funkcji gospodarza lokalu. Był to warunek w formie prośby, czasami finansiści pragną sobie wynagrodzić kompleksy. Cezara nie widziałem od nocnej jazdy z Kiwerc. Wiaremko opowiedział mi w przelocie, że niedawno wybrał się do niego i przyjęła go Iza Rajewska. Przez drzwi słyszał chrapa­nie, story były zaciągnięte, podobno Cezar spał całymi dniami. — Ale ona go obudzi — zapewniał Wiaremko — może już go zbudziła. — I spytał, czy nie reflektuję na zajęcie szatniarza. Pensja niewysoka, miałbym jednak peł­ne wyżywienie plus zarobki od gości. Przyjąłem propozycję bez namysłu. Noc spędziłem z Tolą.

Działo się to u progu zimy 1939—40. Państwo Kummlowie wyjechali do krewnych pod Zamość, Tola wyszła ode mnie rano. Postanowiłem przeleżeć cały dzień w łóżku. Czułem niejasny lęk i bezwład, jakby moje życie nagie

się zatrzymało, aby zapytać: po co? Zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Przez dwa tygodnie prawie nie wstawałem z łóżka, dzielił mnie od świata brudny, szary mur. Skończyło się coś we mnie, nie mogłem unieść ręki z kołdry. Leżąc godzinami na wznak widziałem płynącą sufitem przeszłość. Sceny, sylwetki, gesty, wszystko to przepływało bez ładu i składu, wraz z moją komicznie poważną twarzą, niby wpatrzoną ponade mną w owo nie­zmienne i uporczywe „po co?” Każde rozumowanie zapadało się w samobój­czych myślach i chwilami zazdrościłem młodemu dowódcy mojej baterii, który strzelił do siebie z pistoletu w czasie oddawania broni na naszym od­cinku. Było to zapewne nerwowe przesilenie. Po długim okresie żywotności doszedłem do punktu niebezpiecznego przeładowania sił; przekroczyłem ten punkt i spalił się we mnie jakiś kabel. Podobny stan przeżyłem, zresztą ostrzej i ciężej, w parę lat później, po wykonanym na mnie zamachu, a wreszcie po raz ostatni zimą 1944—45, wtedy jednak miało to o wiele głęb­szy wymiar (nie tylko w dosłownym znaczeniu).

Po dwóch tygodniach obudziła mnie biel za oknami, w pokoju błyszczało słońce. Byłem głodny i nie miałem pieniędzy na obiad. Myjąc się w lodo­watej łazience przypomniałem sobie o propozycji Wiaremki, a jednocześnie poczułem nagły wstrząs na myśl, że przez dwa tygodnie nie było mi brak Toli. Po ostatniej nocy, gdy objawiła mi więcej czułości niż w czasie wszyst­kich poprzednich, nie przysłała mi przez dwa tygodnie nawet kartki. Teraz chciałem ją znowu zobaczyć, ale nie tęskniłem już za nią. Pierwszy raę przyszło mi wtedy do głowy, czy jeszcze ją kocham. Ta myśl, zbliżona do wyrzutu sumienia, była przejmująca i chyba silniejsza niż wszystko, co dotąd czułem.

W cukierni naprzeciw teatru nie spotkałem nikogo ze znajomych. Wiarein- ko zostawił mi wiadomość, że nowa kawiarnia otwiera się w przyszłym ty­godniu, oraz kopertę z zaliczką: dwieście złotych. Obiad zjadłem w restaura­cji na Tamce. U wejścia natknąłem się na twarz sprzed wojny. Był to in­struktor z klubu sportowego YMCA, gdzie niegdyś trenowałem boks.

Ażeby wytłumaczyć niektóre okoliczności czy stany psychologiczne, mu­szę je od czasu do czasu komentować z dzisiejszej perspektywy. W po­czątkowym zamierzeniu nie życzyłem sobie tego; pragnąłem mówić jedynie

0 tym, co i jak -przeżywałem w samym trakcie wypadków i tylko w za­kresie mojej ówczesnej świadomości. Na przykład chwila mego zasłabnięcia uczuciowego w stosunku do Toli była dla mnie wtedy czymś odpychającym, poczytałem ją sobie za nikczemność. Przeraziłem się wewnętrznej pustki, jaką nagle odczułem na myśl, że przestałem kochać. Dzisiaj widzę to inaczej. Nie przestałem jej kochać, moje uczucie przeszło co najwyżej przez wstępną próbę czasu i chwila pustki była oznaką pierwszego zmęczenia. Strach

1 wstręt do siebie, jakie wtedy przeżyłem, powinny mi były uświadomić, że sprawa tkwiła we mnie bardzo głęboko i że skupiało się w niej wszystko: moje pojęcie dobra i zła, moja wierność i sumienie, wszystko to, co nazy­wamy moralnością. Ale chwilowe załamanie napełniło mnie taką zgrozą, że odtąd byłem gotów do wszelkich uczynków, byleby podobnego momentu dru­gi raz nie przeżyć, i tym uzasadniam wiele moich decyzji, które mogą się

wydać niezrównoważone. W każdym razie można by tu dostrzec jakiś pi/.< łom: od pewnego okresu moja sprawa z Tolą zaczęła się stawać moją «pra­wą ze mną. Trzeba to wziąć pod uwagę, by zrozumieć moje postępowanie do końca. Czyli do dzisiejszego dnia.

Chciałbym także uprzedzić, że fakty, jakie tu omówię w dalszym ciągu, te zwłaszcza, które dotyczą powstania i działalności „Ronda”, są dotychczas nie znane, a krążące o nich pogłoski przyczyniły się tylko do narośnięcU legendy snutej z domysłów i plotek. Legendy z gruntu fałszywej, której ukoronowaniem jest Kartka z dziejów walki prof. Janoty. Mam aż nadto po­wodów, by sądzić, że głównym źródłem tych pogłosek był człowiek, z któ­rym łączyły mnie bliskie stosunki. Tym bardziej jest to przykre, Jeśli zwa­żyć, że w pewnym okresie po wojnie takie pogłoski stanowiły częstokroć ma­teriał oskarżenia, o czym miałem okazję przekonać się osobiście. Niemożli­we, aby prof. Janota również o tym nic wiedział, a jednak sprawy związane z tym okresem pokrywa całkowitym milczeniem.

\l Trudno mi dziś ściśle ustalić datę, lecz było to na pewno w parę miesięcy

po otwarciu: pewnego dnia w „Melpomenie” zjawił się Władek Sznej, któ­rego ostatni raz spotkałem chyba wiosną 1939, i to przypadkiem na ulicy. Jak już nadmieniłem, od dnia rozmowy w „Zachęcie” widywaliśmy się rzad­ko, a potem, w miarę przeobrażania się mego trybu życia, coraz rzadziej. W końcu nasze kontakty zupełnie się rozeszły, od czasu do czasu tylko do­chodziły mnie echa jego artykułów, wywołujących ostre polemiki przez swo­ją napastliwość i skrajność. Władek Sznej redagował wówczas dodatek lite­racki w jednym z pism określanych jako narodowo-radykalne i o ile wiem, pismo to reprezentowało najbardziej bojowe skrzydło czy odłam w ruchu politycznym, w którym takich odłamów było sporo. Pamiętam, że gdy spot­kaliśmy się na pół roku przed wybuchem wojny, mówił wyłącznie o ście­raniu się wzajemnym tych ugrupowań między sobą i zrobił na mnie wraże­nie człowieka bez reszty pochłoniątego jakimiś niezrozumiałymi dla mnie walkami i konfliktami, których sens wyjaśniał mi z przejęciem, kompletnie ignorując mój brak zainteresowania. Słuchałem go niechętnie, kiedyś bowiem wpadł mi przypadkiem w ręce numer jego gazety z artykułem pochwalają­cym spalenie sierocińca pod Warszawą; nie podpisany nazwiskiem autor oznajmiał z satysfakcją, że dzieci obcego wyznania skakały z palącego się bu­dynku wprost w śnieg. Znając Władka Szneja z gimnazjalnych czasów i wie­dząc, że od podobnych uczuć (nawet poglądów zresztą) był wtedy najdal­szy, nie mogłem pojąć, dlaczego wydrukował w swoim piśmie tekst ziejący taką nienawiścią. Ale gdy wspomniałem mu o tym, spojrzał na mnie szcze­rze zdziwiony: — Przecież to nie są sprawy uczuciowe. — Przyglądał mi się jakby z litością swymi głębokimi oczami, rozszerzonymi przez szkła w ma­sywnej oprawie. Nie pamiętam, co odpowiedziałem, wiem tylko, że po chwili nie mieliśmy już o czym mówić.

Mimo że od tamtego dnia upłynął niespełna rok, trzeba wziąć pod uwagę, ile się stało przez ten czas. Po tym czasie wypominać komuś dawną działal­ność lub zapatrywania byłoby czymś wręcz niedorzecznym. Zorientowałem się, że Władek Sznej wstąpił do „Melpomeny”, ponieważ się dowiedział, że można mnie tam zastać. Prawdopodobnie szukał rozmówcy, chciał się przed kimś wygadać, należał do gatunku ludzi, w których każde silne przeżycie

29

wywołuje potrzebę mówienia. Było już dosyć późno, musiałem wydać płasz­cze gościom opuszczającym kawiarnię, częstokroć podchmielonym i marud­nym, a potem zamknąć lokal. Czasami przeciągało się to aż po godzinę po­licyjną, wtedy nocowałem za kotarką w szatni na składanym łóżiku. Popro­siłem Władka, żeby zaczekał na sali, niedługo wypuszczę ostatniego gościa, potem będziemy mogli rozmawiać całą noc. Po namyśle zdecydował się wró­cić za pół godziny.

Siedzieliśmy do trzeciej nad ranem w kuchni mieszczącej się pod kawiar­nią. Władek wyglądał, jakby nie spał i nie jadł od kilku dni, ale kiedy po­częstowałem go odgrzanym bigosem, odmówił, nie był głodny. Zaczął mnie gorączkowo pytać, co o tym wszystkim myślę, i nie objawiając zain­teresowania moją odpowiedzią natychmiast wyłożył mi swój własny pogląd. Zrozumiałem, że mam do czynienia z człowiekiem, który być może nie jadł

i nie spał od kilku dni, lecz przyszedł tutaj wyłącznie po to, aby się z kimś podzielić swymi przemyśleniami. Miał już koncepcję. Władek Sznej w żad­nym, nawet najtragiczniejszym układzie życiowym nie ¡mógłby istnieć bez kon­cepcji, była to u niego jakby organiczna skłonność do uogólniania i również swoje osobiste sprawy od razu przerzucał na społeczną czy polityczną płasz­czyznę; możliwe, że stanowiło to jakąś formę instynktu samoobrony. Tym razem jego koncepcja była następująca: przyczyny klęski widział w pustce duchowej naszych przedwojennych stosunków, w fikcyjności państwa za­wieszonego, jak mówił, w historycznej próżni, wśród groteskowych haseł, małych dążeń i partykularnych kombinacji. W tym stęchłym powietrzu mu­siała się zadusić każda twórcza myśl, wszystko było parodią, pokracznym cieniem przeszłości. Oczywiście powtarzam to w skrócie, zresztą niezbyt uważnie słuchałem, przynajmniej do momentu, w którym Władek zaczął mó­wić o Marszałku. Była to najbardziej zaskakująca część jego koncepcji. Twierdził mianowicie, iż Marszałek był jedynym człowiekiem, który w pełni zdawał sobie sprawę z „polskiej nierzeczywistości” i świadomie tworzył jej realny wymiar: z mitów, anachronizmów i legend budował fikcję potęgi, aby nią zastąpić podstawy rzeczowe, których nie posiadaliśmy i na które nie było nas stać. Wiedział bowiem, że narodowi z kompleksem niewoli trzeba ofiarować złudzenie wielkości i że to złudzenie musi się przekształcić w psy­chologię, w charakter narodowy, który wypełni brak tkanki materialnej

i przerobi zacofanie na wyobraźnię. Władek nazywał to „realnością niereal­nego” i widział w tym jedyną możliwą drogę dla Polaków, zaprzepaszczoną po śmierci Marszałka przez jego następców, którym chodziło już tylko

o utrzymanie władzy. Zapewniał również, że jest to szansa na teraz iże nie pozostało nam nic innego prócz odrodzenia się w bycie psychicznym, to znaczy w zbiorowych snach, obsesjach i mitach, w duchu zamiast w materii.

Niezbyt jasno pojmowałem, o co w tym wszystkim mu chodzi, ale uderzy­ły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze: z tego, co mówił Władek, wcale nie wy­nikało, że zmienił swoje przekonania; przyznawał tylko, iż w ówczesnej Pol­sce były skazane na niepowodzenie (podobnie jak „każda twórcza myśl”), czym bynajmniej nie przekreślał ich zasadniczej słuszności — i muszę po­wiedzieć, że trochę mnie to zraziło. Po drugie: fakt, iż przyszedł do mnie, by mówić o Marszałku, wydał mi się mocno niestosowny. Nietrudno się do­myślić, że byłem na tym punkcie szczególnie uwrażliwiony. Nawet w teatrze

starałem się unikać podobnych rozmów, a na samą myśl, że ktoś się mną interesuje mając w pamięci plotkę o moim pochodzeniu, ogarniało mnie sil­ne zdenerwowanie. W danym wypadku było to podwójnie drastyczne, miałem doprawdy powody, aby odczuwać nieufność: Władek Sznej głoszący wielkość Marszałka, i to właśnie przede mną — świadczyło to chyba o gruboskórności, co najmniej zaś o braku taktu. Poza tym byłem poruszony zmianami w jego wyglądzie. Nie nosił szkieł, był źle ogolony i w całej jego powierzchowności rzucało się w oczy jakby rozmyślne zaniedbanie. Wszystko to zrobiło na mnie przykre i niepokojące wrażenie, a jakkolwiek nie umiałbym wskazać żadnych określonych podejrzeń, czułem, że powinienem zachować ostroż­ność. Być może kierował mną już wówczas instynkt konspiratora, jednakże nadzwyczaj dalekowzroczny, bo wyprzedzający fakty o dziesięć lat. Nie mylę się: dokładnie o dziesięć lat.

Przypominam sobie, że poszedłem na górę do baru i wróciłem z napoczętą butelką węgierskiej śliwowicy. Po trzecim kieliszku Władek nagle się za­śmiał. Nalałem znowu. Przechylił się ku mnie nad stołem i powiedział: — Przez całą zimę handlowałem rąbanką. — Mówił: epoka rąbanki. Wypiliśmy jeszcze po kieliszku śliwowicy. Stał się teraz sympatyczny, po dawnemu elo- kwentny, tak jak w gimnazjum na lekcjach historii, kiedy popisywał się przed moim ojcem znajomością obyczajów w cesarstwie bizantyńskim, i do­szedłem do wniosku, że jego wygląd nie ma w sobie nic tajemniczego, po prostu ‘zachował się w nim ślad jakiejś przedostatniej koncepcji Władka, prawdopodobnie „zmieszania się z tłumem” albo czegoś w tym sensie. Zresz­tą sama sytuacja nasuwała myśl o nowo zadzierzgniętym koleżeństwie, przy czym najzabawniejsze było to, że spotkaliśmy się po rocznym niewidze­niu, obydwaj w zmienionym charakterze, on jako przemytnik, a ja w roli szatniarza. W przegrzanej, czysto umytej kuchni tego wieczoru było nam dobrze ze sobą, oświetlone wnętrze pod ziemią dawało poczucie bezpieczeń­stwa. Władek rozikrochmalił się tak dalece, że opowiedział mi o swoich kło­potach politycznych. Odłam ruchu narodowo-radykalnego, z którym był związany przed wojną, a właściwie odłam tego odłamu, wszedł w układy z władzami okupacyjnymi i w wyniku tych układów miała powstać legalna organizacja; podobno wynajęto już lokal w Alejach Ujazdowskich. Na tym tle Władek Sznej popadł w ostry konflikt z grupą działaczy, którym zarzu­cił współpracę z okupantem. W odpowiedzi spotkał go zarzut zdrady, mu­siał się ukryć przed grożącymi represjami. Wytłumaczył mi, że właśnie w tym okresie postanowił zająć się handlem; epoka rąbanki stworzyła mu moż­liwość przetrwania krytycznych dni.

Napełniłem kieliszki. — A co teraz? — Teraz... — jakoś bezradnie zamru­gał niewidzącymd oczami — teraz szukam nowych kontaktów. — Więc jeśli ci będą naprawdę potrzebne — odezwałem się — daj mi znać. Tu, do ka­wiarni. — Nie mówiliśmy więcej o tej sprawie. Opowiadał mi jeszcze o swo­ich lekturach, bodaj czy nie o Dostojewskim; chodziła mu już po głowie kon­cepcja przyszłego szkicu. Przespaliśmy się we dwóch w szatni na składa­nym łóżku, rano Władek wyszedł, zanim się obudziłem. Jestem przekonany, że był ze mną szczery. Czułem potem zażenowanie moją początkową nieuf­nością, Władek Sznej na pewno nie miał wtedy złych zamiarów i chyba w ogóle nie chciał mi szkodzić. A jednak popełniłem błąd. Wówczas, wiosną

1940, nie mogłem się spodziewać, że w dziesięć lat później ta rozmowa zo­stanie mi przypomniana w niezmiernie trudnej dla mnie sytuacji i że nie­wątpliwa autentyczność wszystkich zacytowanych z niej fragmentów wpra­wi mnie w osłupienie. Byłem wtedy w nie najlepszej formie po cyklu wy­czerpujących przesłuchań.

Odnotowałem w innym miejscu moje przypadkowe spotkanie z instrukto­rem klubu sportowego YMCA. Zaproponował mi wówczas pracę w orga­nizacji podziemnej. Był to małomówny i opanowany mężczyzna o wyglądzie oficera w cywilu, podczas lekcji boksu udzielał wskazówek cichym, spokoj­nym głosem i bardzo rzadko się uśmiechał. Budził we mnie sympatię pew­nym szczególnym, powiedziałbym, zawodowym smutkiem, z jakim wypełniał swoje obowiązki. Nazywał się Rabczyn. Z jego powściągliwych napomknięć — przypominam, jadłodajnia na Tamce, zima 1939/40 — wywnioskowałem, że organizacja, do której należał, miała charakter wojskowy i jej działal­ność stanowiła dalszy ciąg obrony kraju przed najazdem. Jako oficer zmo­bilizowany do służby czynnej w polu, uważałem, iż nadal podlegam rozka­zom, skoro istnieje dowództwo kierujące walką militarną. Toteż nie żądając bliższych informacji wyraziłem zgodę. Chciałbym tu uniknąć zbędnego pa­tosu. Nie był to żaden uroczysty akt poświęcenia się dla sprawy i nie cfułem się w tym momencie spadkobiercą romantycznych tradycji spiskowych. Cała rozmowa zajęła nam około godziny. Po prostu przyjąłem do wiadomości fakt mego nowego przydziału — czy raczej dalszego udziału — i utrwaliłem w pa­mięci adres, pod którym miałem się stawić. Wspominam o tym, jakkolwiek moja rola w organizacji zbrojnej (w późniejszym okresie podporządkowanej Komendzie Głównej AK) była w gruncie rzeczy szeregowa. Przytaczam jed­nak powyższe okoliczności, gdyż dopiero w ich świetle można będzie rozwa­żyć skomplikowane położenie, w jakim się wkrótce znalazłem.

Muszę przy tym stwierdzić, że przez dłuższy czas powierzone mi funkcje konspiracyjne łączyły się najściślej z moimi zajęciami w kawiarni na Prze­skok. Szatnia w ruchliwym lokalu była nadzwyczaj dogodnym punktem dla szybkiego przerzutu materiałów i utrzymywania regularnych kontaktów. Dwa, trzy razy w tygodniu ktoś zostawiał paczkę i tego samego dnia, albo nazajutrz, zgłaszał się po nią kto inny. Nie znałem ludzi, wymieniano tylko pseudonimy, niekiedy umówione hasło. Mniej więcej co dziesięć dni odwie­dzał mnie Rabczyn („Kajetan”). Z jego pytań zadawanych smutnym, nud­nym głosem łatwo się było domyślić, że interesują go niektórzy bywalcy „Melpomeny”. Udzieliłem mu również informacji o paru aktorkach, zatrud­nionych w charakterze kelnerek. Kawiarnia zazwyczaj była pełna, ale z cza­sem orientowałem się bezbłędnie w składzie publiczności. Potrafiłbym w każ­dej chwili ustalić, kto z kim i dlaczego siedzi przy stoliku, ilu handlarzy dolarami, działaczy podziemia, uchodźców, pań z towarzystwa i prowokato­rów znajduje się na sali oraz w przyległym do niej barze. Byłem niezłym źródłem informacji. Moi zwierzchnicy, jak się okazało, umieli to z czasem docenić.

W tym okresie mieszkałem jeszcze w moim dawnym sublokatorskim po­koju u państwa Kummlów na Żurawiej. Wszystkie moje rzeczy ocalały, nie

straciłem nikogo z bliskich, w co drugą niedzielę rano, przed godziną otwar­cia kawiarni, jeździłem na Żoliborz, aby odwiedzić mego ojca Przeważnie zastawałem go nad stosem zeszytów, powrócił bowiem do pracy pedagogicz­nej jako wykładowca literatury i historii na tajnych kompletach, a jego żo­na była starszą pielęgniarką w szpitalu Czerwonego Krzyża na Solcu. Mia­łem papiery wystawione na moje prawdziwe nazwisko oraz zaświadczenie

o miejscu pracy, opatrzone urzędową pieczątką. Wyszczególniam niniejsze dane, by scharakteryzować moją ówczesną egzystencję — jeśli nie lepszą, to mniej więcej podobną do życia setek i tysięcy mężczyzn, którzy nie zna­leźli się w obozach czy więzieniach. Obiektywnie moja sytuacja była pomyśl­niejsza niż w latach przedwojennych; stała się mniej eskcentryczna, bliższa normy. Trudno byłoby mnie nazwać człowiekiem wykolejonym, skoro wy­koleiło się wszystko. Nie mówiąc o tym, źe stanowisko szatniarza w licznie odwiedzanej kawiarni w śródmieściu równało się wtedy solidnej posadzie przed wojną.

Ponadto cieszyłem się znowu dobrym samopoczuciem psychicznym (zdro­wie fizyczne zawsze mi dopisywało) i powiedziałbym nawet, iż żyłem w owym czasie na wyższym szczeblu duchowym, jak gdyby mniej egoistycz­nie przeżywając własne istnienie. Było to, jak myślę, zjawisko ogólnej na­tury, wypływające z głębszych przyczyn. Poprzedni świat zniknął, nowy jesz­cze nie powstał. Teraźniejszość nabrała cech przejścia z jednego bytu w in­ny i zapewne każdy odczuwał w większym stopniu przelotność i odwołalność swojej obecności na ziemi. W cezurze między poprzednim bytem a erą przyszłego życia rodziła się wisielcza metafizyka okupacji: istnienie nabrało cech tymczasowości, a codzienność była w istocie oczekiwaniem Końca i Po­czątku. Powodowało to wzmożone napięcie psychiczne, ale również i wzrost sił żywotnych; widywałem w tych latach wiele nieszczęść, natomiast dużo mniej neurastenii niż dzisiaj.

Słowem, w epoce powszechnej klęski mój status osobisty nie tylko że się nie pogorszył, lecz właściwie zrównał się z przeciętnym, a może go i prze­wyższył. Nie mógłbym tego samego powiedzieć o moich sprawach uczucio­wych. Od dłuższego czasu odnosiłem wrażenie, że Tola mnie unika, wkrótce zaś uzyskałem pod tym względem pewność. Zmianę w naszych stosunkach mogłem sobie tłumaczyć praktycznymi trudnościami (praca w lokalu pełnym ludzi, godzina policyjna itp.), przeczuwałem jednak, że powód jest inny. Po­stanowiłem więc czekać na pierwszą pomyślną sposobność. Czasami Tola kupowała w szatni paczkę papierosów i kiedyś, wydając jej resztę, zapropo­nowałem, aby wieczorem po zamknięciu lokalu pojechać do mnie na Żurawią. Utkwiła we mnie bez słowa wzrok pełen nieopisanej odrazy, po czym szybko odeszła zostawiając mi resztę za papierosy. Zrozumiałem, że nie mogę na cokolwiek liczyć. Przede mną leżały trzy zmięte dwuzłotówki, napiwek od Toli; schowałem je machinalnie do kieszeni. Zdaje się, że przez minutę ogłuchłem jak po walnięciu laską w głowę. Przekręcało się coś we mnie bardzo powoli i uzmysłowiłem sobie, że prawdziwa rozpacz podobna jest do nudności na chwilę przed zemdleniem. Tak, wszystko się odwróciło: przestałem wątpić, czy ją kocham, czułem tylko wirującą świadomość, że nie mam po co żyć, jeśli ją stracę. Tej nocy nie zmrużyłem oka, w trakcie bez­sennych godzin nasuwały mi się fantastyczne domysły, a nad ranem zdoby­

łem niemal pewność, iż w życiu Toli zaszły jakieś nie znane mi wypadki. Od kogo mógłbym dowiedzieć się prawdy? Od Lali Ubycz? Będzie milczeć, sekretów Toli nie zdradziłaby na stosie. Przyszło mi do głowy, czyby nie po­rozmawiać z Cezarem.

Lecz wkrótce odrzuciłem i tę możliwość. Zbyt wiele czasu minęło od na­szej rozmowy na stacji w Kiwercach. Zresztą gdyby nie rozmowa w Kiwer- cach, w ogóle nie wpadłoby mi na myśl zwrócić się właśnie do Cezara. Zo­stały mi jednak w pamięci urywane, chaotyczne zdania, jakie wygłaszał wte­dy o Toli i o mnie, a zwłaszcza jego dziwne ostrzeżenie, które poczytałem wówczas za pijacki bełkot: — Uważaj, to szalona...

Nie jestem pewny, czy wyjaśniłem, jak doszło do tej rozmowy. W Kiwer­cach mieliśmy dać pięć przedstawień Dam i huzarów Fredry. Występy prze­rwaliśmy na wiadomość o zbliżającym się wybuchu wojny, mniej więcej w tym samym czasie, gdy z pieniężnego obiegu nagle zniknął bilon. Część ze­społu, a z nią Tola, wyjechała rano osobowym pociągiem, Izę Rajewską za­brał samochodem jakiś tamtejszy dygnitarz, wezwany do Warszawy. Ja miałem wyjechać nazajutrz, po załatwieniu rozliczeń finansowych, wyekspe­diowaniu kostiumów i dekoracji. W ogólnym zamęcie i pośpiechu nie spo­strzegłem Cezara; sądziłem, że pojechał z Izą samochodem. Odnalazłem go późnym wieczorem w bufecie dworcowym, naprzeciw niego przy stoliku siedział wychudły, czarno ubrany mężczyzna z monoklem. Cezar tytułował go baronem; potem się dowiedziałem, że ów milczący starszy pan ćwierć wieku temu został skazany na dożywotnie więzienie za zabójstwo bratanka

i po amnestii schronił się w okolicznym majątku u krewnych. Nie uszło mo­jej uwagi, że Cezar jest nim olśniony. Kiedy usiadłem, nachylił się do mnie, wołając mi do ucha donośnym szeptem: — Zamordował! Pojmujesz? Assassinl... — co baron przyjął obojętnie, sącząc drobnymi łykami wermut z kieTiszka. Nocny pociąg do Warszawy (wydaje mi się, że był to ekspres Moskwa—Paryż) miał nadejść za półtorej godziny. Poszedłem kupić bilety, w kasie uzyskałem informację, że wagony przychodzą niemal puste. Wró­ciłem do stolika i odtąd aż do chwili, gdy resztką sił zwaliłem Cezara na pluszowe siedzenie w przedziale 1 klasy, mogę sobie odtworzyć tylko poszcze­gólne epizody czy zdania, przede wszystkim zaś atmosferę półprzytomnej, prawic miłosnej bliskości, j?ka się wytworny?'* między Cezarem a mną. Po­czątek natomiast wypadł mi z pamięci. Musiałem już być mocno pijany, gdy zaczął mówić o Toli. Sądzę, że wiedział o nas wszystko, a Tolę znał chyba lepiej niż ja. Wtedy jednak nie tylko nie sprawiło mi to przykrości, ale wy­dawało mi się zupełnie naturalne, niby wiadome od dawna, podobnie jak to, że jestem z Cezarem po imieniu, że przy naszym stoliku siedzi człowiek, który zamordował swojego bratanka, i że nazajutrz rano może wybuchnąć wojna. Jedno odczuwałem wyraźnie: rozpacz Cezara i jego dziwaczną wiarę we mnie, upartą, zdumiewającą pewność, że ja go przeżyję, że ja przetrwam. Jak powiadam, obaj byliśmy pijani, nic mnie wtedy nie mogło zadziwić, zre­sztą miałem równie głębokie przeświadczenie, że wyjdę z wojny nietknięty. Ale później, wspominając ową noc na trzeźwo, czułem się niespokojny, bo w tym, co Cezar mówił do mnie o Toli, odgadywałem rzeczy niedopowie­dziane. Nie mogłem się mylić: powierzał mi nad nią opiekę, lecz zarazem przestrzegał mnie przed nią, biorąc niby na świadka barona, którego tytu-

łował obecnie „monsieur l'assassin". Powtarzam jednak, te ud*rzylo mni* to dopiero po wytrzeźwieniu, gdy starałem się ułożyć w logiczny «zereg nie­jasne, pogmatwane słowa Cezara, wyłowić z nich jakiś sens. Chwilami zda­wał się nie bardziej pijany niż na Żurawiej w dorożce, kiedy polecił mi kupić fiołki; przypominam sobie, że obejmował mnie wpół mamrocząc z przymknię­tymi oczami: — Słuchaj, Busterze Keatonie. Ta synogarlica. Rozumiesz? Tak, Michèle. Uważaj na nią, to szalona. Przysięgam ci, nigdy i nic! Ale ty.. Kiedy szubrawcy przyjdą zamknąć teatr, zaufaj Lali Ubycz. W ludziach prostego serca ocalenie, n’est-ce pas, monsieur l’assassin? Nie będzie już teatru, Bu­sterze. Nevermore...

Po godzinie miałem już w organizmie sporą ilość kawy i co najmniej pół litra jarzębiaku. Cezar wypił więcej. Puchłem z radosnej dumy, gdy nazywał mnie „wielkim Busterem” i mówiąc o mojej „wariackiej normalności” (to także zapamiętałem) twierdził, że mam w sobie kamień filozoficzny; przy czym wciąż zwracał się do barona jak do świadka. Nie wiem, co było dalej, wszystko mi się skłębiło i zatarło, na chwilę oprzytomniałem w syku bucha­jącej pary, kiedy taszczyłem przez ciemny, pusty peron moją walizkę i Ceza­ra, który chciał wejść pod wagon i ryczał z uniesionymi pięściami: — Never­more!... — Jeszcze w korytarzu wyrywał mi się z rąk. Rzuciłem walizkę

i przemocą wepchnąłem go do przedziału. Pociąg już się rozpędzał. Cezar osłabł nagle, wyciągnąłem mu nogi na kanapce i rozwiązałem krawat. Był spocony, do czoła przykleił mu się jasnorudy pukiel. Uśmiechnął się do mnie: — Jakże mam pragnąć naprawienia grzechu, skoro jego skutek... Jest tak powabny? — Zamknął oczy. — To z Króla Lira — wyjaśnił. I zasnął.

Zostało mi z tej nocy wiele pomieszanych uczuć. Zachwyt, podziw, litość, jak słabo brzmią takie słowa. Naturalnie, Cezar budził we mnie podziw, i nie tylko we mnie. Czym? Na pewno swoim talentem i siłą osobowości, tym wszystkim, co w nim było doskonałe, a w aktorstwie doskonałość sztuki jest doskonałością fizyczną, cielesnym promieniowaniem, i sam Cezar niejedno­krotnie powtarzał, że aktor to „urok anatomii”. Tak, ale gdy czyjeś silne ciało, mające nieograniczoną władzę posługiwania się sobą i nieustannie pod­dane wciąż umykającemu celowi idealnej harmonii, kiedy to umiejętne ciało, urabiane latami przez pracę, w jednym jedynym punkcie jest śmiertelnie bezbronne, wówczas podziw i zachwyt, jakie ono budzi, tym łatwiej przera­dzają się w litość. Gdzie indziej wspomniałem, że każdy miał swoją sprawę z Cezarem. Trzeba to dobrze zrozumieć. Nie chodziło o fakty ani o stosunki wzajemne. Każdy z nas był z nim w stosunku. Widzę w tym niby rodzaj najintymniejszego zadłużenia, najgłębiej przenikającej trwogi o siebie — trwogi i niepokoju, jakie nas ogarniają w zetknięciu z cudzą słabością, o tyle większą, czystszą i delikatniejszą od naszej, że czujemy się wobec niej mierni, z codzienną drobnicą naszych własnych skaz. Nie słyszałem nigdy, by ktokolwiek w teatrze puścił parę z ust o małżeńskim pohańbieniu Cezara

i charakterze Izy Rajewskiej. Aktorzy rzadko kimś gardzą. Rajewską otaczała pogarda niema, solidarnie milcząca, i nie wahałbym się pomyśleć, że w tej po­gardzie, w strzeżeniu jej tajemnicy, była jakaś wzniosłość. W ciszy i z niena­wiścią schylano głowy przed złem, przed którym Cezar chylił głowę z po­korą. Nikt nie śmiał niczego głośno odgadywać, sądzę jednak, iż wszyscy od­czuwali to samo; w owym pokornym, nieustającym przebaczeniu Cezara kry-

■■■■■■■■■■I

ła się zdolność współczucia niedostępna nikomu z nas: współczucia dla pod­łości. To jest do pomyślenia. Nikczemność, pycha, samolubstwo, potrafię sobie wyobrazić, że można w nich ujrzeć smutek, niełaskę i głód, podobnie jak w zawiści torturę strachu, czy biedny komizm w żądzy (co do mnie, zdaje się. że uniknąłem rozpusty, ponieważ dostrzegłem jej śmieszność). Potrafię sobie również wyobrazić mężczyznę zapatrzonego w kobietę i posłusznego jej woli nie w zaczarowaniu olśniewającą urodą jej ciała, lecz w zdumieniu niesamowitą brzydotą jej serca; a myślę, że dobroć zdumiona widokiem zła daje się łatwo ogarnąć miłosierdziu, i wtedy wszystkie wyjścia są za­mknięte.

Piszę o tym, ażeby wytłumaczyć sprawy trudne do wytłumaczenia i bez zbytniej nadziei, że istotnie uda mi się je wyjaśnić. Do dziś nie jestem pewien, czy wszystko należycie w nich pojmuję, nawet gdy staram się

0 nich rozważać spokojnie. Dlaczego nie byłem zazdrosny o Cezara? Dlaczego nie jestem zazdrosny o Cezara? Wczoraj, kiedy nadeszła kartka z Medio­lanu (Ostatnia Wieczerza na odwrocie, więc tak, podróż do Włoch, a potem do Hiszpanii...), dość długo wpatrywałem się w dwa identyczne podpisy

1 przejęła mnie nieoczekiwana myśl, że gdyby nie Cezar, być może ten drugi podpis dzisiaj by nie istniał. I nie poczułem bólu na tę myśl: była niemal bliska wdzięczności.

Ale dlaczego wtedy — nie byłem zazdrosny o Cezara? Miałem podstawy do bolesnych przypuszczeń. W Kiwercach napomykał o Toli i o mnie, nie byłem jednak tak pijany, aby nie odczuć, że w istocie mówi o sobie i Toli. Z jego bezładnych słów nawet mało pojętny słuchacz domyśliłby się prawdy: musiało coś ich łączyć, przynajmniej kiedyś, w przeszłości. A jednak — nie. Możliwe, że w ogóle nie należę do typu zazdrosnych mężczyzn, w każdym zaś razie mężczyzną, o którego na pewno nie czułem się zazdrosny, był właśnie Cezar. Kiedy spostrzegłem, pracując już w kawiarni, że Tola mnie unika (po epizo­dzie z paczką papierosów i nie przyjętą resztą), zastanowiłem się, czy nie poprosić Cezara o rozmowę. Przede wszystkim dlatego, że tylko jemu ufałem. Po drugie, iż z nikim innym nie mógłbym o niej rozmawiać. A wreszcie — on, Cezar, mówiąc o niej do mnie, wprawdzie po pijanemu, ale o niej, i w formie wiele znaczącej, on sam mnie do tego upoważnił. I jeśli do takiej rozmowy nie doszło, jeżeli cofnąłem się przed nią, to przyczyną nie była moja podejrzliwość. Po prostu obawiałem się, że Cezar w stanie, w ja­kim się obecnie znajdował, nic już nie pamięta.

Rabczyn, który co pewien czas spędzał godzinkę w „Melpomenie” przy stoliku w kącie sali (miał widać zlecone specjalne obserwacje), zaczął mnie nagabywać o kontakt z Cezarem. Wydało mi się to niedorzeczne, ale Rab­czyn uporczywie nawracał do sprawy, cedząc półgębkiem swoje niezmienne „na takich ludziach nam zależy”, i domyśliłem się, że łączył z tym jakieś ambicje. Usiłowałem jeszcze grać na zwłokę. Wreszcie, gdy mi zabrakło argu­mentów, oświadczyłem stanowczo, że nie mam zamiaru więcej o tym słu­chać. — Jak pan to rozumie? — spytał cicho Rabczyn. — Zwyczajnie i po ludzku. Czy pan nie widzi, że to jest człowiek złamany? — Rabczyn popa­trzył na mnie, w jego oku znieruchomiał szklisty błękit. — Tak jest — szep­nął — Polacy najbardziej ucierpieli. Tak jest. — Przyznam, że byłem mocno zaskoczony, nie to przecież miałem na myśli. Odgadłem jednak, że

trzeba uszanować nieporozumienie. A z czasem, gdy lepiej poznałem natur4 Rabczyna, uderzyła mnie pewna jego cecha, w której nieraz grzęzły nasze oso­biste stosunki. Cecha ta, przy nie zmniejszonej sympatii i respekcie, ja ki* dla niego czułem, zawsze mnie dziwiła. Mianowicie światopogląd Rabczy- na — mówię nie tyle o poglądach, co o wyobrażeniu i przeżywaniu ¿wiata — mieścił się w narodzie i jakby nie ogarniał dwóch pojęć: jednostki i ludz­kości. Było dla mnie rzeczą zdumiewającą, że ten niegłupi, a przy tym ucz* ciwy człowiek dostrzegał w wojnie jedynie polską tragedię narodową, a ile­kroć zaczynałem mówić o cierpieniach innych społeczeństw, np. Żydów, Rosjan czy Holendrów, nie przeczył, ale milczał. Podobnie milkł i stawał się roztargniony, gdy poruszyłem w rozmowie jakiś fakt świadczący o ludzkich namiętnościach. Zdaje się, że nie wierzył w ich istnienie. Dla Rabczyna Pan Bóg i człowiek byli zapewne Polakami, a wszystko, co boskie i ludzkie, rosło zdrowo na polskiej ziemi, poza którą rozciągała się chorobliwa kraina psy­chologii i filozofowania. Może dlatego, aczkolwiek ceniłem go za prawy cha­rakter, nie miałem odwagi tłumaczyć Rabczynowi, jakim człowiekiem jest Cezar. Niewiele by zrozumiał, zasmuciłbym go tylko. Zbyt lubiłem Rab­czyna, aby mu sprawiać przykre niespodzianki. Pewnego dnia akurat roz­myślałem o tym przystrzygając sobie wąsy.

Nie wiem, dlaczego w tym czasie zapuściłem wąsy. Sądzę, że z innych przy­czyn niż wielu mężczyzn, którzy w tym samym okresie zapuszczali brody. Wtedy, w 1942, nie zależało mi jeszcze na zmianie wyglądu. Doprawdy trud­no mi dziś ustalić, co mnie ku temu skłoniło i do czego mi służył mój rudawy, z angielska strzyżony wąs. Pamiętam jednak, że tego dnia przycinając go no­życzkami przed lusterkiem zapatrzyłem się w odbicie mojej twarzy i po chwili doznałem niezwykle wyraźnej pewności, że muszę zacząć działać, i to niezwłocznie, od zaraz. Nie umiałbym wytłumaczyć, skąd pochodziła ta we­wnętrzna pewność i jaką rolę mogły w niej spełnić moje wąsy. Ale właśnie one przykuły moją uwagę wprawiając mnie w stan wnikliwej kontemplacji. Bardzo długo siedziałem bez ruchu, z nożyczkami w ręku, przed lusterkiem opartym o książkę. Nie przeczuwałem, że jest to doniosły kwadrans w moim życiu i że w płynących minutach, z napięcia intuicji i wysiłku mózgu, rodził się pierwszy zalążek „Ronda”.

RH ozmowę odbyłem nazajutrz rano, przed otwarciem ,Melpomeny ”, w res- Jtauracyjce na Złotej z szyldzikiem „Śniadania wiedeńskie”. Byliśmy sami w pustej salce, przez cały czas mówiłem zniżonym głosem i wiedziałem do­kładnie, co mam do powiedzenia. Kiedy skończyłem, pani Lala nadal patrzyła na mnie bez mrugnięcia, jakby czujnie wsłuchana. Wytrzymałem długą chwilę ciszy. Byłem pod wrażeniem siły i powagi wzroku, jakim przenikała mnie para nieruchomych żółtych źrenic, wpatrzonych w moje usta. — Czekałam na tę rozmowę — szepnęła. Spostrzegłem, że nosi ten sam męski, osobliwie wgnieciony kapelusz, który miała na głowie kilka lat temu w kościele Zba­wiciela. Przyjrzałem się jej. — Ufa mi pani? — W oczach pani Lali na se­kundę zabłysło światełko i schowało się; obie powieki opadły. Poczułem lekki niepokój, czy to, co mówiłem, dotarło do jej świadomości. Uśmiechnęła się blado i spoglądając w talerzyk poprosiła, abym zamówił drożdżowe ciastko

z serem. — Lubię ser na słodko — wyszeptała z tajemniczym naciskiem. Pani Lala zawsze mówiła szeptem. Po latach pracy suflerskiej każde jej zdanie brzmiało jak podrzucona kwestia. — Wszystko, czego się pan domyśla — poruszyła wargami — to prawda... — Dwa żółte światełka miały dziwną moc. Nie odwróciłem jednak spojrzenia. Byłem teraz spokojny, naprzeciw mnie siedział zagadkowy, niedoceniony sojusznik. Spojrzałem na zegarek: pół godziny. Przed dziewiątą muszę otworzyć wejście od ulicy Przeskok,

o dziewiątej urzędować już w szatni (pani Lala pracowała na zapleczu, w ka­sie markującej zamówienia), a zatem tylko pół godziny, by uzyskać od niej rzeczowy materiał, zdobyć brakujące informacje, dowiedzieć się przynajmniej kilku szczegółów i bliższych danych personalnych. Zamówiłem trzy drożdżo- we ciastka. — Pani i ja — powiedziałem — myślimy podobnie i kochamy tę samą osobę. Ale to nie wystarczy, pani Lalu. Żeby coś przedsięwziąć, muszę wiedzieć więcej.

O dziewiątej wsiadłem do rikszy na placyku przed gmachem z orłami. Przy wstrząsach w kieszeni podzwaniał mi kluczyk. Pani Lala pojęła mnie do końca; tego przedpołudnia kawiarnia „Melpomena” musiała się obejść bez szatniarza. Na szczęście dzień zapowiadał się słonecznie i ciepło, po obu chodnikach Brackiej ludzie szli bez okryć. Trzynasty maja. Uświadomiłem sobie tę datę dwóch historycznych wydarzeń związanych z osobą Marszałka.

Przed gmachem z orłami, kiedy wskoczyłem do rikszy, zdaje się, że krzyk­nąłem: — Szybko! Tempo! — W moim własnym odczuciu zachowywałem się jak człowiek, który powziął decyzję i zmierza konsekwentnie do celu. Ale nie wykluczam, że byłem wówczas w stanie euforii (dzisiaj w takich mo­mentach sięga się odruchowo po tabletkę) i mój rikszarz chyba od razu zwę­szył we mnie nietypowego pasażera. Nie o tym jednak chcę pisać. Zasta­nawiam się nad moją kondycją psychiczną w owym dniu, który w sposób dla mnie nieodwracalny nadał bieg późniejszym wypadkom, oględnie mówiąc, również nietypowym, tak dalece, że budziły profesjonalną ciekawość pewne­go departamentu w parę lat po wojnie; bądź co bądź nie miały precedensu w dziejach okupacji. Powiem krótko: chodzi mi o to, czy postępowałem w tym dniu jak człowiek zrównoważony umysłowo. Jedno z dwojga, byłem albo pomyleńcem o maniakalnej wyobraźni, albo człowiekiem myślącym, któ­ry działa na podstawie rzeczywistych i logicznych przesłanek. Więc pierwsze czy drugie?

Odpowiedź znów będzie krótka. Nie wiem.

Granica między zdrowiem a chorobą nie przebiega wyraźnie. Zwłaszcza w dziedzinie psychologii ta granica jest płynna; na podobne tematy wiele już pisano i zapewne nie można tu ustalić kryteriów ani zasad. Mimo to rzecz jest dla mnie ważna, pozostaje bowiem w ścisłym związku z pytaniem, jakie mi niejednokrotnie stawiano między rokiem 1950 a 53. „Czy ma pan nas za wariatów licząc, że uwierzymy w pańską bajkę?” A przecież mówiłem praw­dę. Wydaje mi się niepokojące, że mój interlokutor — a jestem pewien, że w tych chwilach był szczery — uważał moją prawdę za rodzaj fantazji, którą ludzki rozsądek musi z miejsca odrzucić jako wymysł lub absurd. Jeśli więc w prawdę tych okoliczności mógłby uwierzyć tylko wariat, to kim musiał być człowiek, który je stworzył? Szaleńcem. Otóż nigdy ani przez moment nie czułem w sobie jszaleństwa. Wszystko, co w owym czasie robiłem, wyni-

Jcalo z logicznych konieczności, wszystko krok po kroku potrafiłbym jaeno

i skrupulatnie uzasadnić (ze sprawą zabójstwa włącznie) i w końcu dochody do wniosku, że istnieje tu jakieś znamienne nieporozumienie. Mianowicie w moim przekonaniu zamiar przeze mnie podjęty nie był planem człowieka szalonego, lecz odwrotnie: normalniejszego niż inni.

Raz jeden nazwano mnie wariatem. Ale powiedział to Cezar. Powiedzeń Cezara nie wolno było traktować dosłownie, przemawiał szyfrem, w jego grzmiących paradoksach rezonowały piwnice milczenia. Nazwał mnie wtedy „człowiekiem z obłąkaną normą" i sądzę, że miał na myśli to właśnie, o czym mówię: moje zdrowie duchowe. Musiało go zdumiewać. Być może zresztą to samo dostrzegła we mnie Nina Wiilman. Brakło mi piątej klepki — pospoli­tego zmysłu równowagi, miałem natomiast szóstą — klepkę osobistej wolności. Nina Wiilman była inteligentną dziewczyną. Ale w gruncie rzeczy może wszystko polega na dobrej przemianie materii. Moja zwykła kondycja we­wnętrzna jest stanem zbliżonym do fizycznego spokoju. Mam bardzo silny organizm.

Ktokolwiek czytałby kiedyś moją pisaninę, w tym miejscu prawdopodobnie by się zastanowił, czy jednak nie jestem wariatem. Przeważnie samo zapew­nienie o swojej normalności wystarcza, aby właśnie w tym punkcie obudzić podejrzliwość: dlaczego twierdzi, że nie jest wariatem — gdyby istotnie nim nie był, nie musiałby o tym przekonywać. Lecz według mnie rzecz ma się inaczej. W jaki sposób określić prawidłowość ludzkiego życia i postępowania? Czy zawsze, wszędzie i wszyscy uważają to samo za zdrowe i chorobliwe, za trzeźwe lub obłąkane? O ile mi wiadomo, sprawy te nie są zgodnie roz­strzygnięte przez religie, ustroje i epoki. W świecie tak zmiennym i niejedno­litym pozostają nam własne miary i prawidła. Nie sądzę, by można było w inny sposób zgłębić swoje człowieczeństwo, jak tylko własnym pojęciem człowieczeństwa. A kto nie chce ślepo się poddać miarom czasu i miejsca, powinien w moim przekonaniu umieć do siebie dopuścić wszelką najokrut­niejszą wątpliwość — po to, by móc zbadać się samemu. Na przykład jedną z owych okrutnych wątpliwości jest pytanie dotyczące winy, po którym siłą rzeczy wyłania się następne: pytanie o świadomość. Zdaje się, że nie ma człowieka, który czułby się bezwzględnie niewinny. Lecz skoro tak, wobec tego każdy choć raz musi zwątpić, czy jest i był świadomy swoich czynów. Nie jestem wariatem. Ale byłbym wariatem, gdybym ani razu się nie zastanowił, czy na pewno nie jestem wariatem. Podobnie, gdybym ani razu nie zadał sobie pytania, czy jestem bez winy. Wtedy na pewno byłbym winien.

Z grubsza to mam na myśli pisząc o „najokrutniejszych wątpliwościach” człowieka samodzielnego. Są to również prawnicze zagadnienia, każdy sąd musi je rozważyć analizując problem odpowiedzialności. Tak, sąd stosuje mia­ry wypracowane przez zbiorowość, ja natomiast byłem zdany na własne. Od­powiedzialność! Przed kim? Doprawdy, to nie frazes: odpowiedzialny byłem tylko przed sobą. Nie zwariowałem. A mogłem zwariować. Gdyby nie Lala Ubycz, której zawdzięczam ocalenie tego, co dzisiaj posiadam, zwariowałbym niechybnie w ostatnich dniach wojny, spędzonych pod ziemią.

Kiedy jechałem rikszą przez śródmieście, miasto jeszcze nie utraciło świe­żości początku dnia. Mimo okaleczeń i biedoty ulice były prawie ładne ze

swą jasną zielenią i wymytym szerokim niebem. Czułem przypływ energii, jakby wyraźniejszą cielesność, napełniającą się czymś spokojnym i ciepłym. Przez cały czas zagadywałem do mojego rikszarza, który był maturzystą gimnazjum Mickiewicza i mówił, że zna mnie z widzenia. Często miał kursy do „Melpomeny”, raz podobno rozmieniłem mu w szatni grubszy banknot. Oczywiście wziął mnie za aktora. — Czy to się opłaca? — interesowały go zarobki szatniarza. — Wie pan — tłumaczyłem — jakoś tak, z dnia na dzień. Pan także po wojnie nie będzie jeździł rikszą. — Wstąpię na biologię — oświadczył z tyłu, sponad mojej głowy. — A pan? — Zdziwiłem się. Nigdy nie przyszło mi na myśl, co będę robił po wojnie. — Nie wiem — odparłem przekrzykując tramwaj — nie mam zielonego pojęcia! — Rikszarz zachicho­tał. — Może pan też wstąpi na biologię?! — Może na biologię! — roześmia­łem się — właściwie dlaczego by nie?! — Obydwu nas to bardzo rozśmie­szyło. Jechaliśmy w słońcu przez Lindleya, w pewnej chwili obróciłem głowę, żeby mu się przyjrzeć. Blondynek, zanotowałem, włosy w brązowej siateczce... Chłopak przestał się uśmiechać. Umilkł pod moim wzrokiem, jak gdyby spe­szony. Ten moment nieraz mi się przypomina, jakkolwiek nie miał wówczas szczególnego znaczenia, a w żadnym razie nie mogłem wtedy przewidzieć, że dobieram sobie pierwszego łącznika. Później jednak, po wtargnięciu do miesz­kania Toli, już w trakcie rozmowy i kłótni, gdy każdym słowem paliłem za sobą mosty, już wtedy jedynym żywym oparciem w mojej improwizacji był rikszarz w brązowej siateczce. Mówiąc m y widziałem nas obu pędzących w słońcu rikszą przez Lindleya.

Drzwi otworzyłem kluczykiem pani Lali. Wiedziałem, że Tola ma wolny dzień w „Melpomenie” i nie wstanie przed dziesiątą. Gdybym zastukał lub nacisnął dzwonek, pewnie by w ogóle nie zareagowała. Liczyłem się z taką możliwością. Potrafiła długo leżeć z otwartymi oczami słuchając, jak ktoś dobija się do drzwi; opowiadała mi o tym kilkakrotnie i nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego jej to sprawia satysfakcję. Ale kluczyk miał spełnić dodatko­wą, istotniejszą funkcję: zaskoczenia. Po moim dzwonku w najlepszym razie uchyliłaby drzwi. Musiałbym wtedy tłumaczyć, o co chodzi, dlaczego przyje­chałem. Być może nie chciałaby ze mną rozmawiać, zbyłaby mnie jakimś „kiedy indziej” albo „nie teraz”, a tego obawiałem się najbardziej: posta­wiłbym się od razu w sytuacji petenta. Wyjaśniłem to wszystko pani Lali, która natychmiast, bez słowa wygrzebała z torebki mały kluczyk yale i po­łożyła go przy moim talerzyku. Obiecałem go jej zwrócić w „Melpomenie” po rozmowie z Tolą. Lecz równocześnie zastrzegłem sobie dyskrecję: — Biorę to na siebie. Pani mi go nie dała. — Przymknęła tylko oczy. Byłem naiwny, nie doceniałem jeszcze jej przenikliwości.

Przekręciłem go bardzo ostrożnie, bez zgrzytu. Wszedłem do pokoju i zo­baczyłem Tolę śpiącą. Leżała odwrócona do mnie nagimi plecami, z ręką wyciągniętą ku ścianie. Dotykała nią kilimu wiszącego nad niskim tapczanem. Okno było otwarte, koło pantofla na dywaniku popielniczka pełna niedopał­ków poplamionych kawą. Usiadłem w rogu czeczotkowej kozetki i zapaliłem fajkę. Kryształowy wazonik na stole także napchany był niedopałkami. Mu­siałem teraz szybko uporządkować w pamięci moje uprzednie obserwacje, których sens objawiła mi chwila skupienia przed lusterkiem, oraz mieć w po­gotowiu wiadomości udzielone mi przez panią Lalę. W pokoju było chłodno,

firankę marszczył lekki wietrzyk, siedziałem bez ruchu przyglądając Kie pie­com Toli.

Wszedłeś przez okno — przemówiła słabym głosem. — Jak złodziej

Uśmiechnąłem się: — W biały dzień, od ulicy, na drugie piętro bez balko­nu? Obudź się.

Obróciła się do mnie zaciągając kołdrę na piersiach: — Ukradłeś Lali klucz do mieszkania?!

Rozglądała się po pokoju i w końcu bezradnie ścisnęła rękami głowę, krzy­wiąc się jak z bólu.

Później ci to wyjaśnię. — Wstałem, poszedłem do łazienki i zmoczyłem chusteczkę pod kranem. W umywalce walały się kieliszki ze śladami szminki

i parę brudnych spodków.

Przyłóż do czoła — poradziłem. — Na krótko, ale trochę ci ulży.

Siedziała skulona w pościeli śledząc podejrzliwie moje ruchy. — Po co

przyszedłeś?

To dłuższa historia — powiedziałem. — Na razie interesują mnie lu­dzie, z którymi pijesz. Oczywiście nie Iza i Cezar. Ani Wiaremko czy Rena Delatyńska. Raczej pan Czarnecki. No i ci młodsi panowie. W oficerkach.

Chodzi ci o Cezara — szepnęła. — Zawsze chodziło ci tylko o Ce­zara.

Milczałem chwilę. — Nie jestem zazdrosny o Cezara. Zresztą on sam mnie zapewniał, że...

Że co?! — krzyknęła. — Co ty wiesz o Cezarze i o mnie? O czym mógł cię zapewniać? Tylko ja wiem, ile razy chciałam dla niego skonać! Ach,

i tak nie zrozumiesz... Przecież on mnie stworzył! Słyszysz? Z niczego! Z za­biedzonej idiotki, która przyszła po bezpłatny bilet na Niebieskiego ptaka

i nagle zobaczyła Boga! Nie jest zazdrosny o Cezara, oszaleję, nie jest za­zdrosny o Cezara... Ludzie walczą, umierają, krew strumieniami płynie, a on siedzi w szatni i nie jest zazdrosny o Cezara. Wszyscy się zmienili, nawet to ścierwo, ta makbecica poczuła w sobie ludzką solidarność. A on zapuścił wąsy, żeby się jej bardziej podobać. Albo żeby lepiej mnie śledzić...

Machnęła ręką i rzuciła wilgotną chusteczkę na dywanik. Przez sekundę widać było jej małe, wysokie piersi, potem znowu owinęła się kołdrą i za­częła mi się bacznie przypatrywać.

Powiedz od razu, czego ode mnie chcesz.

Wzruszyłem ramionami. — Nic. Wiesz sama, że nic. Niczego nie oczekuję ani nie wymagam. Czy było kiedyś inaczej?

Jezusie, Mario — mruknęła trzymając się za głowę. I naraz zajęczała cienkim głosem: — Więc po co ci jestem?

Zastanowiłem się, co odpowiedzieć; byłem nieco stropiony nieprzewidzia­nym obrotem naszego dialogu.

Jesteś bardzo inteligentna, Tolu — wyjaśniłem opróżniając fajkę. — Lubię z tobą rozmawiać.

Myślę, że moja odpowiedź była dość przytomna. Skorzystałem z zasko­czenia, aby ciągnąć dalej, i sięgnąłem po właściwy temat.

Nie przyszedłem w prywatnym charakterze — mówiłem z namysłem, bez pośpiechu — i może nie tylko we własnym imieniu. Wybór padł na cie­bie, ponieważ chodzi o kogoś, na kim można bezwzględnie polegać. W każdej

sytuacji. Oczywiście przez pewien czas byłaś obserwowana, ten kluczyk nie został użyty po raz pierwszy, ale takie są reguły: w specjalnych wypadkach konieczne jest szczegółowe rozpoznanie.

Był tu ktoś przedtem? — spytała mrugając oczami.

Bawiłem się kluczykiem.

W „Melpomenie” — odezwałem się po chwili — bywają różni ludzie.

1 w rozmaitych celach. Nawet w szatni można się zajmować nie tylko wy­dawaniem numerków i sprzedażą papierosów. Od dwóch tygodni w barze co wieczór bywa kilku gości, których sprawy są nam nieźle znane. Nieważne, że obstawili Izę, ciebie i jeszcze parę osób. Nieważne, że z nimi pijesz. Cho­dzi nam przede wszystkim o to, w jakim stopniu wciągnęli cię do swoich spraw. Politycznych, rzecz jasna. Bo istnieją też inne. Na przykład wojskowe. Ale z wojskowymi sprawami ci panowie mają niewiele do roboty.

Umilkłem, chcąc sprawdzić działanie moich słów. Zdawało mi się, że Tola pobladła z emocji. Słuchając mnie, uczyniła parokrotnie znany mi rjich łok­ciem, podobny do newralgicznego wzdrygnięcia, ale przez cały czas miała wlepione we mnie oczy i czułem, że każdym zdaniem wprawiam ją w osłu­pienie.

Muszę zapalić — wyszeptała. — Chyba na oknie zostało (trochę wód­ki...

Za firanką znalazłem kieliszek z resztką alkoholu, papierosy leżały na krześle wśród pończoch i rozrzuconej bielizny. Tola wodziła za mną wzro­kiem.

Nic mi nie mówiłeś — westchnęła — dlaczego nic mi nie mówiłeś? Ze mną trzeba rozmawiać.

Nie miałaś ochoty na rozmowę. A poza tym — dodałem obojętnie — milczenie w tych sprawach zwykle jest pożądane. To raczej ja mógłbym za­pytać, dlaczego się ode mnie odsunęłaś. Jeżeli mną gardziłaś, że zamiast walczyć wydaję numerki w szatni, trzeba mi to było powiedzieć. Ale to także w tej chwili nie jest najważniejsze.

W tej chwili najważniejsza była dla mnie odpowiedź na pytanie, czy Tola dała się wciągnąć do organizacji „Myśl i Czyn”. Ludzie z tego ugrupowania od pewnego czasu zaczęli się pojawiać w „Melpomenie”; przebąkiwał mi o tym Rabczyn, ale puściłem to wówczas mimo uszu. Dopiero w trakcie moich roz­myślań przed lusterkiem uprzytomniłem sobie, że uwaga Rabczyna skupiała się ostatnio na barze. Parokrotnie wypytywał mnie, co sądzę o „wesołym to­warzystwie”, i z jego ostrożnych półsłówek wywnioskowałem, że znowu go nurtuje zawodowy niepokój. Z początku nie mogłem się połapać, w czym mu przeszkadzają ci ludzie, i bagatelizowałem jego podejrzenia. Raz jednak rzekł czerwieniejąc po jakimś moim żartobliwym odezwaniu: — Bo pan jeszcze nie wie, że takie towarzystwo może nawarzyć piwa z krwawą kiszką. — I wi­dząc moje zdziwienie dorzucił: — Wyłamali się z rozmów...

Siedząc przed lusterkiem pojąłem, że Tola jest w niebezpieczeństwie. Wszystko stało się dla mnie jasne, nie wątpiłem, że przyjmie bez namysłu każdą propozycję, byleby się potwierdzić w swojej prawdziwej wielkiej roli. Znałem jej pragnienia. I czułem jej przewagę nad sobą — przewagę marzeń, przewagę duszy opętanej niepewnością, zgłodniałej przykazań i objawień. Ależ naturalnie, musiała mną gardzić, gdy napomknąłem w szatni, żeby po-

42

jechać na Żurawią i spędzić razem noc, jakby od naszej ostatniej nocy nic się nie zmieniło. Przypomniałem sobie, źe Cezar mówiąc o niej w Kiwercach ani razu nie użył jej imienia. Padło natomiast imię „Michèle”...

XX/ tym miejscu urywa się tekst rozpoczęty w lutym 1974. Końcowe zda- YV nia, napisane w sierpniu tego samego roku, są ostatnimi linijkami rękopisu. Po półrocznej pracy uzyskałem pewność, źe nie ma dostatecznych racji, aby ciągnąć dalej, i rękopis został odłożony do teczki. Zdarzyło mi się to nie po raz pierwszy, tym razem jednak było zaskakujące. Kryzys nastąpił nieoczekiwanie, wkrótce stało się oczywiste, że powieść nie będzie ukończona.

Przeszkodą widocznie były tradycyjne obowiązki konstruowania akcji po­przez prezentację postaci i następujące po sobie sceny, opisy, dialogi; ciężkie obowiązki powieści. Materiał kształtował się powoli, nabierając beletrystycz­nej ondulacji. Przy niewielkich możliwościach skrótów konieczność wypełnia­nia planu wypadków stawała się niecierpliwiąca.

Proces pisania bywa dla autora rodzajem intrygi lub gry, której on sam jest przedmiotem — to znaczy, którą nie tylko prowadzi, lecz która również prowadzi jego, autora, zaciekawia go i oplątuje. Prawdziwą satysfakcję po ukończeniu pracy najsilniej odczuwa się wtedy, gdy jej wynik jest niespo­dziewany i kiedy na końcu autor wydobywa się z kabały, ujaumiając coś, o czym nie wiedział na początku. Podejrzewam, że to jest — dla mnie przy­najmniej — najżywszy sens pisania, a zarazem pokusa, która sprawia, że co pewien czas podejmuje się tę próbę od nowa. Można by to także porównać do cudu. Zadziwienie autora tym, co napisał, graniczy niekiedy z fascynacją. Jest upojony, olśniony i nie trzeba tego źle rozumieć: zdarzyła mu się rzecz irracjonalna, wydał z siebie treść, której się nie domyślał, kształt, którego nie •czuł; spełniły się w nim poprzez wysiłek pisania. Takie olśnienia nie są Chle­bem powszednim, są ryzykownym ideałem. Dąży się do nich, stanowią na­dzieję autora.

Tego zabrakło. Stronice napisane i dalsze, jakie miałem przed sobą, cią­ży ty jakby nadmierną obliczalnością, w końcowych partiach zdania układały się z przymusem. Złe skutki autorskiej przewagi nad utworem: kiedy wy­przedza się całość znając nie tylko zakończenie, ale i środek, nie tylko środek, ale i pobocza, wówczas pisanie staje się realizacją scenopisu.

Na pewno to nie wyczerpuje sprawy. Prawdopodobnie trudności tkwiły za­równo w sylwetce Narratora, jak i w perspektywie narracji. Ale do jasnego rozeznania w tym względzie dochodzi się na ogół później, z odległości czasu; póki to nie nastąpi, autor odczuwa fizyczny opór ze strony materiału i stop­niowo, w miarę ponawianych usiłowań, obojętnieje. Przypomina to utratę apetytu, w pewnych zaś objawach zniechęcenie pod wpływem nieodwzajem­nionego uczucia.

Skoro była mowa o planie dalszej akcji, a nie ma powodów trzymać go w tajemnicy, można by tu przedstawić w skrócie kolejne wypadki, tak jak miały być opisane.

Narrator wymyśla fikcyjną organizację podziemną „Rondo”. Pierwszym jej członkiem zostaje Tola Mohoczy. Organizacja nie istnieje. Narrator inscenizuje

pozory konspiracyjnej działalności, dbając o to, by nie dopuścić do rzeczy­wistych niebezpieczeństw konspiracji. Po jakimś czasie musi jednak przyjąć nowych członków, podtrzymywanie fikcji okazuje się niemożliwe bez kurierów

i łączników.

Rondo” nie istnieje, ale rozchodzą się pogłoski o jego istnieniu. Inne ugru­powania podziemne dowiadują się o tajemniczej organizacji i zaczynają do niej przenikać. Na prowincji nie znani bliżej ludzie zakładają terenowe ko­mórki „Ronda”. Narrator uświadamia sobie, że zamierzenie wymyka mu się z rąk. Władek Sznej, zaprzysiężony jako członek „Ronda” pod pseudonimem „Janota”, domaga się opracowania programu ideologicznego i tworzy we­wnętrzną opozycję. Aby go zaspokoić, Narrator powierza mu kierownictwo Wydziału Informacji i Rozpoznania.

W tym czasie wywiad AK interesuje się placówką teatralną założoną przez Niemców w budynku dawnego Teatru Aktorów pod nazwą „Warschauer Stadttheater”. Rabczyn zawiadamia Narratora o poleceniu organizacyjnym: ma tam otrzymać zajęcie inspicjenta. Cezar, który pod naciskiem Izy Rajew- skiej zaangażował się do „Warschauer Stadttheater”, utrzymuje stosunki towa­rzyskie z Niemcami. Szeroko mówi się o związku łączącym Rajewską z wyż­szym oficerem SS.

Przez nieostrożność Toli Móhoczy jej udział w organizacji podziemnej i in­ne szczegóły dotyczące ,¡Ronda” stają się wiadome Rajewskiej. Cezar pojawia się pewnej nocy u Toli, by ostrzec ją i Narratora. Trzeba szybko działać — Rajewska przekaże uzyskane informacje swemu przyjacielowi z SS, który za parę dni ma wrócić z podróży służbowej.

Narrator decyduje się na zgładzenie Izy Rajewskiej. Trucizny dostarcza pa­ni Lala Ubycz. „Warschauer Stadttheater” wystawia w tym czasie »Synogar­licę« Feya. Cezar i Iza grają role Jorgensów. Narrator korzysta z okazji, jaką mu stwarza praca inspicjenta: wsypuje truciznę do wina, które żona Jorgen- sa ma wypić w scenie więziennej. W trakcie tej sceny kieliszek wychyla pi­jany Cezar, dawka jest śmiertelna.

Narrator z dnia na dzień zmienia wygląd zewnętrznymi usiłuje przerwać działalność „Ronda”. Bezskutecznie: organizacja jest aktywna, kierują nią za­konspirowane siły. ,¡Rondo” zarzuca Narratorowi zdradę i wydaje na niego wyrok śmierci. Dzięki szczęśliwemu przypadkowi nie dochodzi do egzekucji.

Tola, przewieziona do szpitala, odbywa przedwczesny połóg. Na krótko przed wybuchem Powstania powierza dziecko Lali Ubycz, którą Narrator od­najduje w dniu kapitulacji. Nie ma wieści o Toli.

Z Lalą Ubycz i dzieckiem Narrator spędza trzy miesiące w piwnicy opu­szczonej willi. Zdobywa żywność i opał, z Powstania zachował broń. Jego energia i wytrwałość ocalają ich przed Niemcami plądrującymi miasto. W ostatnich tygodniach zapada na ciężką chorobę, pani Lala udziela mu przedśmiertnych namaszczeń, po czym gorączka mija. Chrzczą dziecko. Bę­dzie nosiło imię matki: Tola.

Z ukrycia wychodzą po stu dniach, w połowie stycznia 1945. Pierwsza wia­domość o Toli Mohoczy dociera po kilku miesiącach: jest w Niemczech Za­chodnich. Pierwszy list od niej nadchodzi już z Francji. Mieszka w Nicei, zetknęła się z owdowiałym w czasie wojny Jean-Claude Marcenakiem. W liś­cie prosi Narratora o opiekę nad dzieckiem.

Około roku 1950 władze bezpieczeństwa zajęły się sprawą „Ronda", W to­ku przesłuchań dochodzi do konfrontacji z Janotą. Jest to powojenne nazwisko Władka Szneja . Janota zeznaje, że Narrator był założycielem „Ronda”, oraz informuje urząd o związkach krwi łączących go z Marszałkiem. Naciskom, aby w tym charakterze wystąpił jako świadek w przygotowywanym procesie politycznym, Narrator się oparł. Odmawia zeznań.

W roku 1955 wychodzi na wolność. Otrzymuje pracę w teatrze, pani Lala Ubycz pomaga mu w wychowaniu córki. Tola Móhoczy nadal przebywa na południu Francji u boku autora »Żelaznej dziewicy a. Janota- Sznej jest zna­nym krytykiem literackim i działaczem ZBOWiD-u. Po kilku latach spędzo­nych na prowincji Narrator obejmuje kierownicze stanowisko w jednym z teatrów warszawskich. Zycie obeszło się z nim złośliwie. Zabił człowieka, dla którego czuł podziw, nie potrafił zatrzymać przy sobie kobiety, którą ko­chał; nie ma nawet pewności, czy był synem swego ojca i czy jest ojcem swojej córki. Mimo to przyjmuje los ze spokojem.

Nadchodzi wiadomość o śmierci Jean-Claude Marcenaca. Tola jest samotna, pragnie zobaczyć córkę. Przysyła jej zaproszenie do Francji, śle kartki z wez­waniami. Narrator przez chwilę nie wątpił, że jego cierpliwa namiętność ma silę logiki, ubiegłe lata były oczekiwaniem, koło musi się zamknąć. Po wy- jeżdzie córki liczy na jej wspólny powrót z matką. Wiele wskazuje na to, iż życie znowu ich połączy...

Rzecz miała być powieściowa i obfita pod względem fabularnym, świadczy o tym bodaj powyższe streszczenie. Tematem byłyby dzieje pewnej mi­styfikacji. W poprzedniej mojej książce, w krótkiej powieści »Pomysł*, temat był podobny. Wytwór czyjejś fantazji, poddany prawom życia, odbył własną drogę wśród faktów i przeniósł swego twórcę w krąg urojeń, by na końcu spełnić przeznaczenie w wymiarze realnym. Trudno nieraz odróżnić prawidła losu od pomysłów wyobraźni. Granica — a raczej jej zatarcie — między kon­ceptem a rzeczywistością, mechanizm przetwarzania się fikcji w czynny ele­ment bytu, to przedmiot wart rozwinięcia.

Ale być może za drugim razem grożą błędy powtórzenia. »Pomysł• prowa­dził mnie ku obserwacjom niezamierzonym, tutaj odwrotnie — wyszedłem od obserwacji dokonanych w »Pomyśle«. Była to nieopatrzność. Mając gotową hipotezę i traktując fabułę jako zadanie osobne, skupia się całą uwagę na piętrzeniu wydarzeń, na akcji i kompozycji. Wszystko się wtedy udaje tak dobrze, że fabuła od jakiegoś momentu zadowala się sama sobą, lecz myśl stoi w miejscu. A poniekąd nawet się cofa, marnieje. Nieprawidłowość była w punkcie wyjścia. To, c o miało być wyrażone, poprzedziło w czasie to, jak miało być wyrażone. Rzadko udaje się zamysł nie poczęty w materiale. Stare zmartwienie w literaturze.

Jednakże — i od tego może należało zacząć — główną przeszkodą były okoliczności inne, nie związane z tekstem. A przede wszystkim, że sprawy dzisiejsze, w których i którymi żyjemy, nie znalazłyby wyrazu w powieścio­wej narracji o przygodach założyciela „Ronda”. Pisząc końcowe fragmenty odczuwałem zaniepokojenie, że to, co naprawdę mam do napisania, pozostanie na zewnątrz tej prozy. Takie usposobienie uryhamowuje; miałem uczucie, że odgradzam się od moich treści: zamiast pisać o tym, co mnie teraz, dzisiaj

najbardziej obchodzi, układałem fabułę. I prawdopodobnie dlatego nie mogłem pisać dalej. Uświadomiłem to sobie jasno dopiero po jakimś czasie.

Po trzymiesięcznej przerwie, w listopadzie 1974, zacząłem pracować nad no- iwym tekstem. Nie sądzę, aby można go było uważać za drugą wersję porzu­conej powieści. Odbiega od niej tak pod względem literackiego rodzaju, jak w potraktowaniu głównej postaci. Pozostały jedynie szkice dawnych wątków, narrator jest inny i rzecz jest o czymś innym. Jeżeli te dwa teksty występują razem w jednym tomie pod tytułem »Nierzeczywistość«, należałoby to tłu­maczyć potrzebą autora złączenia ich ze sobą. Bo w istocie coś je przecież łączy. Choćby to, że drugi nie zostałby napisany, gdyby nie słabości pierw­szego. I może to, te w drugim, z innych przyczyn, autor również nie w pełni podołał swemu zamiarowi. Bywa tak, iż uświadamiając sobie braki rzeczy nadpisanej nie można z nią zrobić nic więcej, niż się uczyniło, i mimo to albo dlatego czuje się do niej przywiązanie.

Wreszcie obydwa teksty stworzyły podwójny wypadek, nie tylko literacki, oraz pewne świadectwo ludzkich, nie wyłącznie pisarskich kłopotów ze zna­lezieniem wyrazu dla spraw, jakie się wspólnie przeżywa.

Kazimierz Brandys

Na tym kończy się pierwsza część powieści.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brandys Kazimierz Matka królów
Brandys Kazimierz Matka krolow
Brandys Kazimierz Matka królów
Brandys Kazimierz Jak byc kochana (biografia opracowanie)
Brandys Kazimierz Matka Królów
Kazimierz Brandys Jak być kochaną (biografia opracowanie)
Polka Kazimierza Bylicy
04 DONAJKO O Nierzetelność przyczyną spiętrzenia błędów prowadzących do zagrożenia katastrofą budowl
Twórczość Kazimierza Przerwy -Tetmajera, Szkoła, Język polski, Wypracowania
Uzasadnij że poznane teksty Kazimierza Przerwy- Tetmajera są, P-Ż
OSP -2006 r, OSP Kazimierz D
Biblijna nauka o grzechu-02, Kazania, Kaznodzieje i wykładowcy polscy, Kazimierz Sosulski, Seminariu
Słodkie bułeczki z brandy, gotowanie na ekranie
Legendy z Kazimierza Dolnego, Bajki,mity legendy
Ruś Halicka za czasów Kazimierza Wielkiego
brandys
Likier Cherry Brandy
15 Polityka wewnetrzna Kazimierza Wielkiego
Herbarz Polska Kazimierza Wielkiego

więcej podobnych podstron