Chęciński jan
ROBINSON DLA MŁODEJ DZIATWY
Urodziłem się w roku w mieście York, gdzie mój ojciec osiadł, zaprzestawszy zajmować się handlem. Otrzymałem wcale niezgorsze wychowanie, przynajmniej takie, jakiego mogły udzielić nauki domowe i pobierane w prowincyonalnych szkołach. Ojciec chciał, abym został prawnikiem, ale ja miałem wcale inne widoki. Chęć puszczenia się na fale oceanu i doświadczenia rozmaitych przygód opanowała mię tak silnie, źe ani łzy matki, ani najrozsądniejsze rady ojca nie zdołały jej zachwiać. Ojciec przepowiedział mi nawet, że, jeżeli ulegnę mojej szalonej pokusie, doznam wielkich nieszczęść; że wtedy za póżno będę żałował swego uporu, zapóźno narzekał na nieposłuszeństwo rodzicom, na pogardzenie radami i przepowiedniami ojca.
Robinson. i
Widząc, ze nie mogę uprosić rodziców
pozwolenie, sto razy miałem chętkę opuścić dom cichaczem, aż niespodzianie zda: rzyła mi się przewyborna sposobność u cieczki.
Pewnego, dnia znajdowałem się w Hall. Tam spotkałem jednego z moich przyjaciół, który właśnie miał płynąć morzem do Londynu. Ujęty jego naleganiami, nie poradziłem się ani ojca, ani matki, tylko, jak młody roztrzepaniec, wsiadłem na okręt bez ( błogosławieństwa rodziców, bez modlitwy j do Boga o szczęśliwą podróż. Tym dniem, najfatalniejszym z całego mego życia, był '
września r.
Zaledwieśmy wypłynęli z rzeki Humber, zaskoczyła nas burza, która mojemu niedo £ świadczeniu wydała się straszliwym hura ganem. Choroba morska i trwoga opanowały moją duszę i ciało. Przejęty głębokim smutkiem, postanowiłem wrócić do ojca jak marnotrawny syn i być mu całe życie posłusznym, jeżeli ujdę niebezpieczeństwa. Ale nazajutrz wicher ucichnął, morze się uspokoiło i moje chwalebne postanowienia znik
nęły razem z burzą. Postąpiłem jak ludzie okrętowi: upiłem się ponczem i w przystępie dobrego humoru, przy wesołej zabawie, zapomniałem o moich dobrych zamiarach.
Wkrótce nawet myśl o nich oddaliłem od siebie; zdołałem prawie zagłuszyć głos sumienia, ale Opatrzność gotowała mi drugą naukę. Niedaleko przystani Yarmouth doznaliśmy prawdziwej burzy, a trwoga wzbudziła we mnie powtórną skruchę. Nawet majtkowie byli strwożeni, modlili się gorąco i gotowali na śmierć, bo, pomimo nieustannego ruchu pomp, woda coraz natarczywiej dobywała się do okrętu. Bylibyśmy z pewnością utonęli, gdyby statek, przepływający w blizkości, nie był wysiał szalupy na nasz ratunek. Wśród tysiąca niebezpieczeństw zaledwie zdołaliśmy wydostać się na ląd.
Powinienem był wtedy zrzec się zawodu tak nieszczęśliwie rozpoczętego i powrócić do ojcowskiego domu, ale fałszywy wstyd nie pozwalał; wolałem prowadzić dalej awanturnicze życie.
Wsiadłem na okręt wypływający do
i*
Gwinei. Ta podróż, jedyna, która mi si^T powiodła, uczyniła mię zarazem kupcem { i marynarzem. Zarobiłem dużo pieniędzy* ■ | na sumie, którą, pomimo winy, moi poczciwi rodzice przysłali mi jak mogli najspie ! j szuiej. | ,
Powodzenie pierwszej podróży zachęciło^ j* mię do drugiej, lecz ta była już bardzo j, | nieszczęśliwa. Pomiędzy wyspami Kanaryj \[ ■ skiemi a wybrzeżami Afryki wpadliśmy f; w moc tureckiego korsarza. Dwa lata poJ h zostawałem w niewoli w Sale, pogrążony#; :y w boleści, nie widząc żadnego środka od jj, ‘i zyskania swobody. \ j ■
• •' ^
Jednego dnia pan mój rozkazał mi na | łowić ryb na obiad. ITsnułem natychmiast plan ocalenia. Przygotowałem niewielki sta j; | tek, zaopatrzyłem go żywnością, odbiłemĄ, daleko od brzegu, a ponieważ wiatr był j przyjazny, przebyłem wkrótce potężny ka , wał drogi. ' |
Znajdowałem się jednak w wielkim kło pocie, nie wiedząc w którą stronę popły l* ' nąć, kiedym, na szczęście, dostrzegł portu ^ , galski okręt, który, muiemając, że mój sta |!
tek należy do jakiego rozbitego żaglowca, zatrzymał się, dopóki nie dopłynę do niego.
Przyjęto mię na pokład z wielką ludzkością; kapitan, najlepszy w ¿wiecie człowiek, dowiózł mię do Brazylii bez najmniejszego kosztu. Kupił nawet ode mnie statek, co mnie postawiło w możności nabycia małej plantacyi. Jej uprawa powiodła mi się nadspodziewanie; po kilku latach byłem już panem znacznego obszaru ziemi. Zarobiłem także niemało pieniędzy na sprzedaży towarów angielskich, bardzo w tym kraju poszukiwanych.
Tym sposobem mogłem zebrać spory majątek i żyć spokojnie i szczęśliwie; ale niepokonana żądza podróży zgłuszyła głos roztropności i zastanowienia. Eaz jeszcze wsiadłem na okręt handlarzy murzynami, udający się do Afryki. Zachęcił mnie do tego sam właściciel statku, przyrzekając połowę zarobku, jeśli przystąpię do spółki
przyjął mię w charakterze nadzorcy ładunku okrętowego.
Wypłynęliśmy go września rok to jest tego samego dnia, w którym, prze ośmioma laty, opuściłem ojca i matkę, udając się do HuJl, wbrew ich prośbom i ra^ dom. Po dwunastu dniach spokojnej żeglugi zaskoczył nas przerażający huragan i ct kiein sprowadził z wytkniętej drogi. Przeg dziesięć dni tułaliśmy się na łasce wzb rzonych fal, czekając tylko chwili, w której nas wszystkich pochłoną.
Nareszcie, skoro się wiatr uśmierzył, popłynęliśmy w kierunku Barbady, bo podró* do Afryki, ze względu, na uszkodzenia okrę* tu, stała się niepodobną. Tymczasem druga^ straszniejsza od pierwszej, burza, nadciągnąwszy z zachodu, zapędziła nas tak da; leko od wszelkiego cywilizowanego kraju, że, w razie uniknięcia wściekłości morza,
bylibyśmy narażeni na pożarcie przez dzikich. Wkrótce uderzyliśmy z gwałtownością o piaszczystą lawę; ruch okrętu wstrzymał się nagle, fale ze wszystkich stron napływały do środka. Położenie nasze było truduem do opisania; nie wiedzieliśmy na jaką ziemię zapędził nas huragan, czy była zamieszkaną czy bezludną, a okręt co minutę zagrażał najzupełniejszem rozbiciem.
Z sercem zlodowaciałem, bez najmniejszej nadziei próbowaliśmy ostatniego środka ratunku. Rzuciliśmy się w szalupę, polecając ją miłosierdziu Bożemu. Morze wspinało się u brzegów do przerażającej wysokości. Kiedyśmy pracowali, chcąc się do nich przybliżyć, fala, podobna do najwyższej góry, runęła na nas z taką wściekłością, ze, zaledwie mając czas wezwać na pomoc Boga, wszyscy z wywróconej szalupy wpadliśmy w morze. Niema słów, któreby mogły dać wyobrażenie o trwodze i pomieszaniu moich myśli, kiedym się czuł rzuconym na dno rozhukanego żywiołu. Choć byłem dobrym pływakiem, nie mogłem wydobyć się na wierzch dla nabrania powie
trzaj dopóki nowa fala, pędząc ku ziemi, nie porwała mię z sobą i, rozbiwszy się o brzeg, nie wyrzuciła na ląd prawie bez życia. Zachowawszy jednak cokolwiek przytomności, zerwałem się na nogi, aby uciec przed następnemi, lecz nie zdążyłem dokonać tego. Dwa razy jeszcze zaciętość fal odepchnęła mię od brzegu, aż nareszcie, rzucony silnie o skałę, chwyciłem się jej oburącz, i nie puściłem, dopóki rozbite o nią bałwany nie cofnęły się z szumem. Wtedy, zebrawszy ostatek sił, wdarłem się na wysokie wybrzeże, gdzie mogłem spo^ cząć na trawie, nie lękając się już nata czywości zagniewanego morza.
Trudno odmalować uniesienia uczuć człowieka, który się ujrzy ocalonym od bliskiej, prawdopodobnie nieuchronnej śmierci. Przechadzałem się po wybrzeżach oceanu, wznosząc ręce ku niebu, czyniąc tysiące znaków i poruszeń, i zastanawiając się nad miłosierną Opatrznością, która, z tylu osób, mnie tylko samego ocaliła od rozbicia. Daremnie szukałem później śladu moich nieszczęsnych towarzyszów, nie znalazłem ani jednego. Przypatrywałem się spienionemu jeszcze żywiołowi, nie mogąc wyjść z podziwienia, jakim sposobem dostałem się na ziemię.
Lecz niezadługo, po pierwszych uniesieniach radości, przyszła rozwaga; widziałem, że nawet moje ocalenie jest jeszcze ciężką próbą: byłem zmoczony, nie miałem w co się przebrać; byłem głodny, nie mia
leni co jeść; byłem spragniony, nie miałenś co pić; byłem słaby, a nie miałem czem się pokrzepić. Nie widziałem przed sobą innej przyszłości jak tylko umrzeć z głodu, albo zostać pożartym przez drapieżne zwierzęt;
Nie miałem czem się bronić, ani zabid jakiebądż zwierzę na własne pożywienie. Całym moim dobytkiem był nóż, fajka i cokolwiek tytoniu. Zbliżająca się noc powiększała inoj e męczarnie. — Co ze mną będzie ?— wolałem z boleścią, biegając jak błędny. — W cóż się obrócę, jeśli ta ziemia żywi tylko dziki© zwierzęta, które z pewnością szuka będą wśród nocy krwawego łupu?
Jedyną dla ranie ucieczką było jakie wysokie drzewo. Właśnie ujrzałem kilka nad brzegiem, i jedno z nich. obrałem za schronienie. W niewielkiej odległości znalazłem także źródło słodkiej wody; co za radość! Piłem z rozkoszą; potem, włożywszy w usta trochę tytoniu, aby oddalić głód, wdrapałem się na drzewo. Usadowiwszy się jak mogłem najbezpieczniej, będąc niezmiernie znużonym, po kilku chwilach zasnąłem.
Dzień już był wielki, kiedym się obudził. Sen cudownie pokrzepił moje siły: morze było spokojne, pogoda najpiękniejsza.
Zdziwiłem się, ujrzawszy okręt, zapędzony przypływem morza niedaleko od skały, na której się znajdowałem. Statek zdawał się spodem dotykać gruntu. Marzyłem, jakim sposobem dostać się na jego pokład i zdobyć najpotrzebniejsze dla mnie przedmioty.
Spoglądając dokoła, spostrzegłem o jakie dwie mile naszą szalupę, ale myśl moja zwracała się tylko ku okrętowi, gdzie miałem nadzieję choć na czas jakiś zaopatrzyć się w żywność i najpilniejsze potrzeby.
Po południu, widząc morze zupełnie spokojne i przypływ bardzo niski, zbliżyłem się do okrętu, lądem, przynajmniej o ćwierć
mili. Wtedy przekonałem się z boleścią, źe gdybyśmy byli zostali na pokładzie, moglibyśmy szczęśliwie dotrzeć do brzegów. Ta smutna myśl zrosiła moje oczy łzami.
Ponieważ było bardzo gorąco, zdjąłem z siebie część ubrania i rzuciłem się w wodę. Przypłynąwszy pod statek, sądziłem z początku, ze nie zdołam dostać się na wierzch, ale na szczęście wpadła mi w oczy lina, zaczepiona u przodu, po której wdarłem się do kastelu. Okręt był pęknięty, woda zalewała spód cały, lecz na pokładzie: było zupełnie sucho, i wszystko, co się tam znajdowało, nie uległo zamoknięciu. Zrobiłem najpierw ogólny przegląd; uważałem, co było dobre a co popsute. Będąc okrutnie głodnym, napełniłem kieszenie sucharami, które ze smakiem zajadałem przy pracy. Haust wybornego rumu, znalezionego w kajucie kapitana, ożywił moją odwagę. .
Brak sposobu przeprawiania na ląd moich zdobyczy, obudził we mnie całą dzia( łalność przemysłu. Mieliśmy na pokładzie mnóstwo lin, trzy maszty i kilka sztuk ociosanego drzewa; postanowiłem zabrać się do
roboty. Zepchnąłem drzewu na wodę, z przywiązanymi do końców sznurami, aby mi nie uciekło. Następnie, zszedłszy na sam bok przechylonego okrętu, przyciągnąłem je do siebie i powiązałem kloce razem z masztami jedno obok drugiego, nadając im kształt tratwy. Nareszcie, ułożywszy na poprzek kilka niedługich desek, urządziłem pomost, po którym mogłem bezpiecznie chodzić, lecz który, z powodu zbytniej lekkości, nie mógłby dźwigać trochę cięższego ładunku. Wziąłem się znowu do pracy; piłą cieśli przerżnąłem na trzy części jedną z rej i z niemałym trudem dowiązałem wszystkie do mojej tratwy. Nadzieja zdobycia sobie najpotrzebniejszych rzeczy była dla mnie wybornym bodźcem; konieczność dodawała zręczności, na jaką w innym razie pewno bym się nie zdobył.
Tratwa mogła już dźwigać nielada jaki ciężar. Szło tylko o wybór ładunku i zabezpieczenie go od zatopienia. Naj pierwej poukładałem na klocach wszystkie znalezione deski; potem, za pomocą sznura, spuściłem na tratwę trzy kufry, które, odbiwszy zara
* • * "
Z v *
ki ,*wypróżniłem poprzednio. W jednym z nich umieściłem niezgorszy zapas chleba, ryżu, trzy holenderskie sery, pięć kawałów Kuszonej baraniny i resztkę europejskiej pszenicy. Obok niego ustawiłem kilka skrzynek z butelkami, zawierającemi mocne napoje.
W czasie tego zajęcia przypływ dosięgną! znacznej wysokości. Z boleścią ujrzą lem kołyszące się na falach moje ubranie, kaftan i koszulę, kfcóre pozostawiłem na brzegu; miałem na sobie tylko pantaliony i pończochy. Szczęściem było czem powetować moją dotkliwą stratę. Lecz na ten raz brałem to tylko, bez czego w żaden sposób nie mogłem się obejść; prócz tego szukałem jeszcze przedmiotów wielkiej wartości, mianowicie narzędzi, bez których tru dnoby mi było zbudować coś na lądzie. Po długiej pracy, znalazłem nareszcie skrzynkę cieśli; była ona dla^nnie prawdziwym skarbem ; złoto całego świata nie byłoby mi opłaciło dłut, heblów, młotków, pił i świdrów, dających możność najużyteczniejszej w mem położeniu pracy. Niemniej potrzebną mi
była bron i amunicya. Zabrałem z kajuty kapitana dwie strzelby, kilka rożków prochu, woreczek śrutu i dwie już zardzewiałe szpady. Plądrując po wszystkich kątach statku, wygrzebałem także dwie pełne baryłki prochu, które, wraz z bronią, umieściłem na tratwie.
Na ten raz posiadałem już dosyć zap sów; troszczyłem się tylko# o ick szezęśl: \vą przeprawę; nie miałem ani żagla, a wioseł, ani steru; najmniejsze uderzeni; wiatru mogło zatopić ładunek. Trzy rzecz; jednak podtrzymywały moją odwagę: mo rzo było spokojne, przypływ wznosił się co raz wyżej i falował ku ziemi; wiatr, cho ciąż słaby, nie był mi nieprzyjaznym. Zn lazłem jeszcze trzy połamane wiosła, dwie piły, topór i młot, które dodawszy do dunku, puściłem się na morze. Tratwa milę blizko płynęła spokojnie, spostrzegłem tylko, że zbaczała od miejsca, w którem poprzednio dostałem się na ląd; z tego wnio słem, że się tam znajdował prąd, który mi^ doprowadzi do jakiej zatoki i dozwoli bez pieczniej wylądować.
j
Nie omyliłem się; po chwili dostrzegłem wprost przed sobą małe wgłębienie ziemi, ku któremu, czułem, że prąd unosi moją tratwę. Kierowałem jak mogłem najlepiej, aby nie zboczyć z tego prądu, lecz. nie znając miejscowości, o mało nie uległem powtórnemu rozbiciu. Statek uderzył jednym końcem o piasek, gdy tymczasem drugi unosił się na wodzie: niewiele brakło, aby ładunek, przechylony w tę drugą stronę, nie zsunął się z pomostu i całkiem nie zatonął. Powstrzymywałem kufry, opierając się o nie ze wszystkich sił, alem nie zdołał usunąć tratwy z piaszczystej ławy. Nie śmiałem odstąpić od kufrów i dopiero po półgo dzinnem oczekiwaniu wzrastający przypływ uniósł mię na powierzchnię i wyprowadził z kłopotu.
Podnosząca się ciągle woda prowadziła tratwę do ujścia jakiejś maleńkiej rzeczki. Czekałem aż przypływ dojdzie do swojej ostatecznej wysokości i w braku kotwicy, za pomocą wiosła powstrzymywałem mój statek, tuż przy płaskim kawałku ziemi, który za chwilę miał być pokryty wodą.
Robinson.
Nie zawiodłem się; tratwa szła coraz wyżej; po kilku minutach mogłem bez niebezpieczeństwa skierować ją na ów kawałek płaskiego gruntu, czego dopełniwszy, przymocowałem statek dwoma wiosłami, wbitemi po obu stronach w ziemię, i czekałem, dopóki odpływ morza nie dozwoli mi suchą nogą dokonać wyładowania.
Zapuściłem się w głąb lądu, aby go poznać i znaleźć miejsce do złożenia moich zapasów. Wziąwszy strzelbę, pistolet, rożek prochu i woreczek ze śrutem, wyruszyłem na zwiady.
Wszedłem na wierzchołek dosyć wyso kiej góry; ztamtąd mogąc sięgnąć oczyma dalej, poznałem, żem został wyrzucony na wyspę. Nie widziałem dokoła żadnego innego lądu, prócz kilku bardzo odległych skał i dwóch małych wysepek, położonych
o jakie trzy mile w stronie zachodniej. Przekonałem się wtedy, żem został skazany na zupełną samotność; wyspa zdawała mi się wcale nie zamieszkaną, chyba przez dzi, kie zwierzęta. Wprawdzie nie mogłem dojrzeć żadnego z tych drapieżnych sąsiadów, lecz za to, mnóstwo obcego dla mnie ga
tunku ptaków, krążyło ponad wyspą. Je. den z nich, bardzo duży, usiadł na drzewie rosnącem u wybrzeża sporego lasu; dałem do niego ognia. Zdaje się, że to był pierwszy wystrzał, jaki od stworzenia świata.; rozległ się po tych miejscach; huk mojej broni wywołał krzyki, wrzaski i pisk nieprzeliczonej gromady ptastwa. Zabity ptak należał do gatunku krogulców; jego mięso na nic mi się nie zdało.
Wróciłem do tratwy i resztę dnia spę dziłem nad jej wyładowaniem. Nadejście nocy wprowadziło ranie w kłopot jaki egom. doznał wczoraj; lecz tym razem miałem go czem usunąć. Z desek i kufrów ustawiłem budkę, w której spokojnie spałem.
Nazajutrz postanowiłem odbyć powtórną podróż do okrętu; miałem nadzieję zdobycia wielu jeszcze pożytecznych przedmiotów, a tracić czasu nie było wolno, gdyż lada burza mogła go do reszty roztrzaskać. Tym razem, nauczony doświadczeniem, nie zabrałem już tak ciężkiego ładunku. Wziąłem trzy worki gwoździ, ogromny świder, dwanaście siekier, kamień do ostrzenia, trzy żelazne lewary, siedm muszkietów, drugą myśliwską strzelbę, trochę prochu, dwie baryłki kul, spory worek bakalii, wszystką jaką znalazłem odzież, hamak, materac i kilka kołder. Cały ten kram przybył szczęśliwie do lądu.
Na wyspie, wszystko com pozostawił leżało wcale nietknięte; nie dostrzegłem żadnego śladu zbliżenia się człowieka lub
zwierzęcia; zastałem tylko wielkiego, dzikiego kota, siedzącego na kufrze; widok mój wcale go nie przestraszał; rzuciłem mu; parę kawałków suchara, które zjadł z ape< tytem, poczem się oddalił.
Zacząłem budować sobie namiot z żaglaj i uciętych umyślnie kołków. Skończywszy;' złożyłem w nim wszystko co na słońcu lub deszczu popsuć się mogło. Z nagromadzona nych około namiotu baiyłek i pustych kufrów, ustawiłem szaniec, zabezpieczający mię od wszelkiego napadu.
Wejście zabarykadowałem deskami i wypróżnioną skrzynią. W nowem mojem schroi nieniu, pierwszy raz położyłem się w łóżko, mając przy sobie strzelbę a pod poduszką) pistolety; pierwszy też raz przespałem całą noc bez przebudzenia.
Jakkolwiek moje zapasy były aż nadto obfite jak dla jednej osoby, postanowiłem zabrać z okrętu wszystko coby się dało przewieźć na mojej tratwie.
Codzień płynąłem do niego. Między in nemi rzeczami, sprowadziłem na wyspę rozmaite części żeglatury, liny, kółka, powrozy,
siatki, sznury i przyrząd do naprawiania żagli* Największą radość sprawiło mi zdobycie ogromnej beczki sucharów, trzech baryłek rumu i wódki, skrzynki nierafino wanego cukru i okseftu mąki. Wypróżniłem natychmiast beczkę z sucharami, porozdzielałem je na części i poowijałera w żaglowe płótno. Cały ten ładunek doprowadziłem do lądu niemniej szczęśliwie jak poprzednio.
Obrawszy okręt ze wszystkiego co było można przewieźć, zacząłem rozkrawać liny na części stosowne do moich sił. Zbudowałem wielką tratwę ze wszystkich rei przedniego masztu, na którą złożyłem liny, oraz żelaztwo jakie zdołałem powyrywać i popłynąłem ku wyspie. Ale ładunek był tak ciężki, że nie mogąc dowolnie kierować tratwą, przy pierwszem jej przechyleniu, wpadłem w morze z większą połową zdobyczy. Ocaliłem tylko trochę żelaztwai kilka kawałków liny.
"W ciągu trzynastu dni przepędzonych na wyspie, odbyłem jedenaście podróży do okrętu i zdaje mi się, że gdyby morze było ciągle spokojne, byłbym cały okręt cząstka
po cząstce przeprowadzi! na ziemię. Gdym ; się zabiera! do dwunastej wycieczki, niebo pokryte było chmurami. Zdobyłem jeszcze'* szafę z kilkoma szufladami; w jednej z nich '■ znajdowały się nożyczki, tuzin noży i tyleż v widelców; w drugiej trzydzieści sześć fun f tów szterlingów złotem i srebrem, oraz' kilka sztuk drobnej monety. Najmniejsze $ z roboczych narzędzi było mi wówczas ty f siąc razy droższem od srebra i złota! . Zacząłem ładować tratwę, lecz nagły J wicher i coraz czarniejsze chmury zmusiły i mnie rzucić się w morze i dotrzeć wpław d do lądu.
Zaledwiem zasiadł w namiocie otoczony' ! moimi skarbami, wybuchła burza, która przez całą noc szalejąc, nie ustała ani na chwilę, j Nazajutrz już nie widziałem okrętu. Nie bardzo mnie to zmartwiło, bom z niego za * bral wszystko co mogłem.
Teraz wypadło mi zabezpieczyć się od drapieżnych zwierząt dzikich ludzi, jeżeli się tara znajdowali. W tym celu, postanowiłem zbudować mocny namiot i wykopać piwnicę. Wybrałem na to niewielką płaszczyznę tuż pod pagórkiem, którego bok obrócony do niej, był zcięty tak prostopadle, że z tej strony nie mogłem się obawiać żadnej napaści. Wbiłem pal przed wgłębieniem znajdująccm się w tej^ prostopadłej skale, a wyglądającem jak wejście do groty. Równinę przed mojem nowem mieszkaniem pokrywał kobierzec szmaragdowej murawy, ciągnącej się aż do samego morza.
Przed zbudowaniem namiotu zakreśliłem na ziemi półkole, zajmujące nawprost, to jest w połowie średnicy około pięciu, a
pod skałą około dziesięciu prętów rozległości. Na tym obwodzie urządziłem dwa szeregi silnej pięć stóp wysokiej palisady, której pale ostro pozaciosywane u góry i głęboko wpuszczone w ziemię, nie były więcej jak po sześć cali jeden od drugiego oddalone.
Wązką przestrzeń pomiędzy dwoma rzędami palów zapełniłem, od dołu do samej góry, kawałkami pociętych na okręcie lin; nareszcie wewnątrz wzmocniłem całą zagrodę jeszcze jednym szeregiem grubych, półtrzeciej stopy wysokich kołków, powbijanych tuż pod palami, i mogących im służyć za dość silną podporę. To ogrodzenie było tak mocne i tak wysokie, że ani człowiek, aęi zwierzę nie zdołałoby go przełamać albo przeskoczyć. Kosztowało mnie też nie mało czasu i pracy.
Zamiast drzwi, których wcale nie było, zbudowałem sobie maleńkie schodki; chcąc się dostać do mojego mieszkania, przystawiałem je do palisady, wchodziłem przez wierzch i wciągałem za sobą. W ten spo BÓb czułem się daleko bezpieczniejszym.
Do tej fortecy przeniosłem wszystkie moje bogactwa. Następnie urządziłem duży namiot, pokryty dubeltowym płótnem prze ciągniętem smołą, aby je zabezpieczyć od deszczów, które co rok przez pewien przeciąg czasu padają w tych stronach, podobne do potopów.
Skończywszy namiot, zająłem się piwnicą. Kopiąc ziemię i rozbijając skałę, wyrzucałem piasek i kamienie pod palisadę, co podwyższało grunt mojego podwórka blisko o półtory stopy. Nareszcie urządziłem obok namiotu bardzo dobrą spiżarnię, którą właśnie była tak starannie wykopana piwnica.
Jednego dnia doznałem wielkiej obawy. Było to w czasie ulewnego deszczu, któremu towarzyszyły potężne grzmoty. Ulewa wcale mię nie dziwiła, lecz nagle przyszła mi myśl, że piorun może uderzyć w którą baryłkę prochu i w jednej chwili wszystko wysadzić w powietrze. Cóżby się ze mną stało? Niepokojony tą myślą, jak tylko burza ucichła, odłożyłem zwykłe zajęcia na później i zabrałem się do szycia małych
I
i
\
woreczków, które ponapełniawszy prochem, poumieszczałem tu i owdzie w suchych wy ; : drążeniach skal, aby, jeżeli w razie piorunu ogień udzieli się jednemu, nie mógł dosię • gnąć innych. Spędziłem nad tem piętnaście ; dni, bo na sto dwadzieścia funtów prochu | stanowiących mój zapas, uszyłem sto wo [i reczków. !;
W jednej z przechadzek, które codzień odbywałem w celu poznania roślinności wyspy i upolowania sobie żywności, dostrze głem kilka kozłów, ale tak dzikich, lekkich
i zwinnych, że ich nie mogłem podejść. Jednakże nie straciłem nadziei; przyglądając się baczniej ich ruchom, zauważyłem, ’ że gdy żerowały na skałach, a ja zbliżałem ; się doliną, uciekały z jak największą szybkością; lecz kiedj^m ja był na górze a one i pasły się w dole, nawet nie zwracały na mnie uwagi. Stąd wniosłem, że ich wzrok, natura tak dalece zwróciła ku ziemi, iż prawie nie dostrzegały przedmiotów będą cych wyżej. Odtąd czatując na skałach, I podchodziłem je z góry i zabijałem ile mi było potrzeba.
Tymczasem, tysiące zgryzot niepokoiły mój umysł; położenie moje przedstawiało mi się w strasznych obrazach. Widziałem się pozbawionym wielu rzeczy, samotnym, oddalonym od reszty świata i miałem chęć złorzeczyć Opatrzności. Lecz natychmiast przypominałem sobie, że łaska Boga mnie tylko jednego ocaliła z rozbicia, że przypędziła okręt tak blizko, iż mogłem z niego zabrać wszystko co posiadałem, że nareszcie miałem tysiące sposobów utrzymania mego istnienia; te myśli pocieszały mię nieco.
Teraz rrmszę się cofnąć do samego początku mego jednostajnego i samotnego życia, abym jego dziwne i często przykre szczegóły mógł opowiedzieć porządkiem.
Trzydziestego września stanąłem na tej samotnej wyspie. Był to czas jesiennego porównania dnia z nocą, kiedy promienie słońca prawie prostopadle padały na moją głowę, bom się znajdował w dziewiątym stopniu i dwadzieścia dwie minut północnej szerokości.
Po upływie dwunastu dni pomyślałem, sobie, że gdy mi zabraknie papieru i atra' ! mentu, stracę rachubę czasu i nie będę . mógł odróżnić niedziel od dni powsze dnich. Chcąc temu zapobiedz, wkopałem.; przy brzegu morza, w miejscu mojego pier ^ wszego wylądowania, grubą, wysoką belkę,
na której u góry napisałem wielkiemi literami: „Przybyłem na tę wyspę dnia BO września rokuu. Na bokach, znaczyłem każdy dzień nacięciem; co siedm dni robiłem nacięcie dwa razy grubsze, a co miesiąc jeszcze grubsze od nacięć oznaczających niedzielę. Tym sposobem utrzymywałem wierny kalendarz.
Wymieniając rzeczy sprowadzone z okrętu, zapomniałem powiedzieć o kompasie, narzędziach matematycznych, książkach żeglarskich i trzech bibliach; podobnież nie wspomniałem o dwóch kotach i psie, które przepłynęły ze mną na wyspę. Przez kilka lat pies był dla mnie towarzyszem i wiernym sługą. Przynosił mi wszystko, co tylko zdołał przynieść; cała subtelność jego instynktu zdawała się wysilać na odgadywanie moich myśli; jednej mu tylko rzeczy, z wielkim moim żalem, brakowało... mowy.
Mimo obfitości moich zapasów, niedostatek wielu przedmiotów nieraz czuć mi się dawał; nie miałem łopaty, ani rydla, ani motyki do kopania ziemi; nie miałem nici, igieł i szpilek, ani kawałka płótna, prócz żaglowego. Musiałem jednak nawyknąć do braku tak potrzebnych szczegółów.
Zresztą, chociaż każda robota zajmowała mi wiele czasu, miałem go dosyć, aby w tym względzie nie być zanadto oszczędnym i nie zniechęcałem się wcale. Nic naturalniejszego jak to, żem często popadał w smutek, zastanawiając się nad sobą; lecz zważywszy dobrą i złą stronę mojego położenia, wyprowadzałem wniosek, że w najdotkliwszych cierpieniach można jeszcze znaleźć jakąś pociechę. Potrosze przywykłem do samotności i postanowiłem nie szczędzić trudów,
pracy i myśli nad zdobywaniem sobie wszelkiej możliwej ulgi.
Z początku, całą moją zdobycz umieściłem w namiocie bez ładu; wszystko zajmowało dużo miejsca, nie zostawiając go dosyć dla mnie. Zająłem się więc rozszerzeniem mojej piwnicy w różnych kierunkach; skała, po większej części piaskowa, łatwo się dała drążyć; urządziłem drzwi, wychodzące za obręb palisady. Powiększywszy w ten sposób piwnicę, porobiłem półki, na których poustawiałem rozmaite rzeczy. Ciesielskie narzędzia i broń pozawieszałem na kołkach powbijanych w skalę; tak tedy, moja piwnica stała się podobną do generalnego magazynu; zaprowadzony porządek dozwalał mi trafić odrazu do każdego przedmiotu.
Jakkolwiek dotąd nie umiałem się obchodzić z rzemieślniczemi narzędziami, znaglony koniecznością, nauczyłem się samą tylko siekierą i heblem dokonywać mnóstwa rzeczy. Prawda, że mię to kosztowało nie mało pracy. Jeżeli naprzykład chciałem wyciosać
deskę, musiałem zciąwszy drzewo, obcio HobillKOtl.
sywac je z obu stron do pożądanej cienkości ; dopiero potem wygładzać zapomoeą hebla. Z każdego drzewa, przy ciężkiej pracy, otrzymałem jedną tylko deskę; szczęściem , nie brakowało mi ani drzew ani czasu. Z dwóch desek, przywiezionych z o krętu, zrobiłem stół i krzesło.
Kiedym się już prawie urządził i zaopatrzył w meble, zacząłem z wielką starannością prowadzić dziennik.
Ten dziennik miał na początku datę rozbicia, to jest września roku. Zajęcia pierwszych dni opowiedziałem, teraz idąc dalej, zaczynam od października, w którym to dniu przystąpiłem do kopania piwnicy.
Brakowało mi trzech najniezbędniejszych rzeczy: łopaty, motyki i taczek albo koszyka. Motykę zastąpiłem ciężkim żelaznym lewarem, który dość dobrze podważał ziemię. Co do łopaty, byłem w wielkim kłopocie.
października. Szukając w lesie, natrafiłem na rodzaj bardzo twardego drzewa, zwanego przez Brazylijczyków zelazncni;
a*
uciąłem kawałek z nadzwyczajną trudnością
i długo się męczyłem, zanim zdołałem nadać mu kształt łopaty. Zamiast taczek, zfa brykowałem sobie coś podobnego do mularskiego skopka.
października. Zabieram się do rozszerzenia piwnicy a raczej groty, tak, aby mi mogła służyć za magazyn, kuchnię, jadalnię i spiżarnię. Pracuję nad tein przez ośmnaście dni.
listopada. Przyglądałem się podziemnemu sklepieniu jako juz skończonemu, gdy nagle spory jego kawał zawalił się na ziemię. Przestraszyłem się mocno i nie bez powodu, bo gdybym stał pod zawaloną częścią sklepienia, jużbym innego pogrzebu nie potrzebował. Miałem niemało pracy nad naprawą tej szkody; najpierwej trzeba było usunąć nagromadzoną ziemię, potem popodpierać sklepienie.
listopada. Ustawiłem dwa słupy sięgające sklepienia, umieściwszy na każdym z nich poprzeczną deskę; przez cały tydzień pracowałem nad ustawieniem jeszcze kilku podobnj'ch podpór, które zabezpie
czając sklepienie, utworzyły kolumnadę, rozdzielającą moje podziemie na dwie obszerne sale.
Nadeszły dni ulewne; nie mogąc wychodzić z mieszkania, zajmowałem się ciągle jego ulepszeniami.
listopada. Zabiłem młodą kozę, drugą raniłem w nogę i na sznurku przyprowadziłem do domu. Obandażowałem ją i leczyłem jak mogłem, póki nie wyzdrowiała. Po kilku dniach oswoiła się zupełnie, co naprowadziło mnie na myśl obłaskawiania niektórych zwierząt, abym po wyczerpaniu moich zapasów, miał się czem żywić.
Od stycznia do kwietnia zajmowałem się wzmocnieniem mojej fortyfikacyi. Często przeszkadzały mi deszcze, lecz mimo fco ukończyłem ją całkiem i moje mieszkanie zostało pod każdym względem zabezpieczone. W czasie tego, w dzień chodziłem do lasu, gdziem dokonał wielu pożytecznych odkryć. Między innemi, znalazłem gatunek dzikich gołębi, nadzwyczaj smacznych i delikatnych, z których młode dały się łatwo chwytać, bo uciekały w wydrążenia skał.
Brakowało mi jeszcze nie jednej rzeczy; nie miałem naprzykład ozem wykończyć beczki i wbić na nią obręcze; napróźno męczyłem się nad tem przez kilka tygodni. Nie mając także świecy, musiałem kłaść się spać o zmroku, to jest prawie zawsze
o siódmej godzinie. Ażeby temu zapobiedz, chowałem sadło upolowanych kóz. Ulepiłem z gliny rodzaj lampki, wysuszyłem na słońcu, włożyłem trochę sadła, umieściłem zamiast knota kawałek rozkręconego sznurka od sieci i zapaliwszy otrzymałem światełko, które choć bardzo słabe wielką spi*awiało mi przyjemność.
Zdarzyło się, że pewnego dnia, szukając w moim magazynie, znalazłem resztkę zboża przywiezionego z okrętu, lecz tak wyjedzonego przez szczury, że w worku zostało tylko trochę łuskwinek i kurzu. Ponieważ worek był mi potrzebny, wytrząsnąłem go bez żadnej uwagi pod skałą. Było to cokolwiek przed wielkiemi ulewami. W miesiąc później dojrzałem w tem samem miejscu kilka łodyżek, które wziąłem za jakąś nieznaną mi roślinę. Lecz w kilka dni, jakież było moje zdziwienie, gdy na łodyżkach kołysało się około dwunastu pięknych zielonych kłosów, w których poznałem europejski jęczmień.
Nie umiem wyrazić jaką ten widok sprowadził zmianę w moich uczuciach i my
ślach. Dotąd nie miałem o religii żadnego poważniejszego wyobrażenia; wszystko co mi się przytrafiało, brałem za dzieło wypadku ; lecz widok kłosów, które tam wzrosły bez mojego starania, w klimacie obcym dla siebie, a przez to uważanym przeze mnie za niewłaściwy, wzniósł moją myśl do Boga. Błogosławiłem Opatrzność, która pokierowała moją ręką tak, iż te ziarnka z pozoru na nic niezdatne, rzuciłem właśnie pod skałę gdzie ich nie mogło spalić podzwrotnikowe słońce.
W właściwej porze, to jest przy schyłku czerwca, odbyłem maleńkie żniwo; ziarna zebrane z kłosów przeznaczyłem na zasiew, mając nadzieję, że zczasem zbiorę ich dosyć, aby mi dostarczyły chleba.
Kilkanaście kłosów ryżu znalazło się między jęczmieniem; zachowałem je z nie mniejszą troskliwością. Ryż przynosił mi podwójny użytek, raz jako ciasto, powtóre jako potrawa, bom się nauczył gotować go bez zagniatania.
Wracam do mojego dziennika.
Nazajutrz po ukończeniu całej fortyfikacji, o mało wraz ze zburzeniem wszystkich prac moich nie postradałem życia. Byłem zajęty za namiotem. Nagle sklepienie się obsunęło, podpory zaczęły straszliwie trzeszczećj zmuszając mię do ucieczki porl samą palisadę. Było to trzęsienie ziemi. Trzy gwałtowne wstrząśnięcia zwaliły z o gromnym hukiem skałę o pół mili odległą ode mnie; morze się gotowało.
Przestrach mię ogarnął na myśl, że wszystkie moje bogactwa razem z namiotem, lada chwilę mogą być przywalone minami góry pod którą stały. Po ostatniem wstrząśnięciu, długi czas nie śmiałem się ruszyć, a tembardziej wejść do mieszkania w obawie, aby nie zostać pogrzebanym żywcem.
Tymczasem niebo się zachmurzyło i po upływie pół godziny zawrzał straszliwy huragan. W kilka chwil spienione morze zalewało falami brzegi; drzewa powyrywane z korzeniami tu i owdzie wywracały się z trzaskiem. Huragan trwał trzy godziny, po których nastąpiła przerażająca ulewa. Musiałem rad nie rad wejść do namiotu; deszcz powiększał się ciągle, płótno przeciekało, wszedłem więc z niemałem drżeniem do groty, sądząc, że lada chwilę zostanę przywalony. Wreszcie uspokoiłem się trochę, kieliszek rumu dodał mi jakoś odwagi.
Deszcz padał całą noc i do południa nazajutrz nie mogłem wyjść. Przyszła mi myśl wybudowania sobie chaty w otwar tem polu, zwłaszcza jeśli ta wyspa ulega częstym trzęsieniom ziemi.
kwietnia. Zaraz od rana zamierzyłem uskutecznić mój plan, lecz na nieszczęście, wszjTstkie narzędzia były w złym bardzo stanie, topory i siekiery przy obrabianiu twardego, sękowatego drzewa zupełnie się stępiły. Miałem eo prawda kamień do ostrze
nia. lecz nie wiedziałem, jak go wprowadzić w obrót. Ta przeszkoda nadzwyczaj mię dręczyła. Powoli urządziłem koło, które mogłem obracać nogą, mając ręce swobodne. Cały tydzień pracowałem nad tą maszyną, lecz z wielką przyjemnością ujrzałem, że się obraca dobrze i wkrótce dłuta, topory, siekiery, zostały doskonale powy ostrzane.
kwietnia. Spostrzegłszy znaczne zmniejszenie zapasu moich sucharów, nie bez przykrości postanowiłem zjadać tylko po jednym na dzień.
maja. Znalazłem na brzegu morza kilka szczątków okrętu. Trzęsienie ziemi zbliżyło go do lądu o tyle, że mogłem brać co mi się podobało. Od maja, do czerwca, dzień w dzień z wielkim trudem i pracą zgromadziłem tak znaczną ilość desek, belek i żelaztwa, że mógłbym zbudować statek, gdybym wiedział jak się do tego zabrać. Sprowadziłem także sztuka po sztuce około stu funtów ołowiu w sztabach.
czerwca. Udając się do morza zna
— —
lazłem żółwia; był on pierwszym jakiego na tej wyspie spotkałem; miał w gnieździe około sześćdziesięciu jaj. Ponieważ odda wna żywiłem się tylko ptakami i koziem mięsem, nowy ten pokarm wydał mi się najsmaczniejszym na świecie.
i czerwca. Nie wychodziłem wcale; doznawałem dreszczów. Dwudziestego nie spałem całą noc; miałem gorączkę połączoną z ogromnym bólem głowy.
. Chory, pogrążony wgłębokiem zmartwieniu, czując własną bezsilność, pozbawiony ludzkiej pomocy, zacząłem modlić się do Boga, lecz nie wiedziałem co mówię.
Przez trzy, lub cztery dni byłem bardzo cierpiący.
. Ból głowy i paroksyzm gwałtownej febry, trwający siedm godzin, zakończył się obfitymi potami, które wielką mi sprawiły ulgę.
. Byłem zdrowszy; wziąłem strzelbę i powlokłem się do lasu, aby coś upolować. Zabiłem koźlę, z którego usmażyłem sobie parę kawałków mięsa. Chciałbym był z niego
ugotować trochę rosołu, ale nie miałem garnka.
. Febra wróciła tak silna, żem przez cały dzień nie mógł opuścić mieszkania. Umierałem z pragnienia, alem był zanadto słaby, aby iść po wodę. W cierpieniach wołałem od czasu do czasu: „Panie zmiłuj się nade mną, nie opuszczaj mię!u Skoro paroksyzm przeszedł, zasnąłem. Miałem przerażający sen, zdawało mi się, że jakiś człowiek z nadzwyczajną postacią wystąpił z pomiędzy tumanów dymu i ognia. Zbliżał się do mnie z włócznią, wołając: ^Kiedyś się nie nawrócił na tyle snalzów^ mnrzrss!* i podniósł włócznię, aby mnie przeszyć.
Ten dziwny sen napełnił moją duszę przestrachem; dzień już zajaśniał a wrażenie zostało. Niestety! zaniedbałem wszystkich nauk i napomnień otrzymanych w dzieciństwie, zapomniałem ich, żyłem w najzupełniejszej obojętności dla dobrego i złego. Zacząłem od nieposłuszeństwa ojcu i matce, później nie uważałem moich nieszczęść za karę Bożą, jak również nie dziękowałem Bogu za zsyłane pociechy. Do
piero na obraz śmierci zbudziło się moje sumienie, jego wyrzuty opanowały duszę; pierwszy raz w życiu modliłem się gorąco, błagałem Boga o pomoc.
. Mogłem się podnieść, zająłem się przygotowaniem posiłku nazajutrz, bo febra co drugi dzień wracała. Napełniłem wodą spory gąsiorek, domieszałem trochę rumu i postawiłem przy łóżku. Potem zjadłem trzy żółwie jaja, lecz byłem zanadto osłabiony, aby odejść daleko od mieszkania. Siadłem na ziemi i zadumany przypatrywałem się morzu. Niezadługo wróciłem, czując ze smutkiem, że febra znów mię napada; przypomniałem sobie, iż Brazylijczycy prawie na wszystkie choroby leczą się tytoniem. Wiedziałem, że w jednym z moich kufrów znajduje się kilka woreczków z tytoniowymi liśćmi; znalazłem je a co więcej, znalazłem w tym samym kufrze biblię.
Użyłem tytoniu w trojaki sposób; naj pierwej włożyłem jeden liść w usta, gorycz i moc sprawiły mi odurzenie; powtóre wrzuciłem trochę na rozżarzone węgle i na kadzałem się dymem jak tylko mogłem
V I I
najdłużej; naostatek namoczywszy kawałek listka w rumie, wypiłem. Ta mięszanina uderzyła mi nagle do głowy, spałem przez całą noc i nazajutrz do trzeciej po południu. Nie mogę nawet ręczyć, czym się nie zbudził dopiero na trzeci dzień po zażyciu tego lekarstwa, wiem tylko, że zbudziwszy się, uczułem znaczną ulgę; apetyt wrócił i było mi lepiej.
lipca. Zacząłem czytać biblię. Postanowiłem jak za święty obowiązek co rano i co wieczór przeczytać parę rozdziałów; wkrótce doznałem wiciu pociech z tego dobrego zwyczaju. Położenie moje jakkolwiek niezmienione, stało się dla mnie zno śniejszem, bom spokojnie ulegał wyrokom Opatrzności.
Siły wracały, postanowiłem odbyć wycieczkę. Sześć miesięcy byłem już na tej wyspie, nie widząc żadnego sposobu opuszczenia jej. Nabyłem przekonania, że nigdy, żadna ludzka istota nie dotknęła jej nogą. Chciałem jednakże poznać we wszystkich kierunkach ten kawałeczek ziemi, jp; ! chciałem zbadać całą jego produkcyę.
='l ■ l,
Rozpocząłem zwiady dnia lipca, od strony drobnej zatoki, do której przybijałem z merni tratwami. Idąc za kierunkiem rzeki, ujrzałem piękne łąki, których nieznaczna pochyłość ku stronie morza, zdawała się zapewniać, że nigdy nie były zraszane bieżącą wodą. U stóp odgraniczających je pagórków zieleuił się tytoń, aloesy, mnóstwo roślin, których nie znałem i znaczna ilość cukrowej trzciny, ale niewiele wartej z powodu braku uprawy.
posunąłem się dalej; okolica była bardziej lesistą. Melony i inne gatunki owoców rosły tu i owdzie; dojrzałe winogrona bujały się na drzewach. Otrzymałem z nich zapas przewybornych rodzynków, susząc na słońcu. Po dniach jesiennych ten rodzaj
llubinson. \
bakalii był dla mnie pożywieniem zarówno smacznem jak zdrowem.
Przepędziłem tam cały dzień, a nawet pierwszy raz w mojem samotnem życiu odważyłem się nie wrócić na noc do domu. Wdarłem się na drzewo, jak w dniu rozbicia i wśród konarów spocząłem jako tako.
Nazajutrz rano posunąłem się dalej; po czterech milach drogi przybyłem na czarującą dolinę. Szmaragdowa, świeża zieloność, niezliczona moc kwiatów, czyniły ją podobną do najstaranniej utrzymywanego ogrodu. Środkiem przepływał przeźroczysty strumyczek. Patrząc na ten cudowny obraz czułem prawdziwą rozkosz, że mogę się uważać za jedynego pana i właściciela wszystkiego co mnie tam otaczało.
Znalazłem mnóstwo drzew kakaowych cytrynowych, pomarańczowych, lecz wszystkie dzikie. Cytryny jednak były smaczne, ich sok zmięszany z wodą, dawał bardzo przyjemny napój.
Zebrałem znaczny ich zapas, jak również sporą ilość winogron. Złożyłem wszystko
w jednem miejscu, i po trzech dniach powróciłem do domu, przemyślając nad ¿rodkami jak najprędszego sprowadzenia tvch owoców do siebie.
Nazajutrz wróciłem z dwoma workami po moje zbiory, alem ich już nie zastał. Dzikie zwierzęta połowę porozrzucały a połowę zjadły. Nauczony doświadczeniem, wziąłem się na inny sposób. Zebrawszy winogrona, przyczepiałem je do długich gałęzi drzew, dozwalając wyschnąć na słońcu.
Byłem tak zakochany w tej cudownej dolinie, że byłbym chętnie przeniósł tam moją siedzibę; lecz obawiałem się otoczyć w ten sposób pagórkami z pomiędzy któ iych w razie nieszczęścia, nie łatwobym się wydostał. Jednakże założyłem w tem miejscu folwark, okrążony podwójną, wysoką na ośm stóp palisadą, w obrębie której znajdowało się mnóstwo drzewek. Wchodziłem tam zapomocą drabinki, jak do mojej fortecy.
Tym sposobem wyszedłem na właściciela dwóch domów, zimowego i letniego. W pierwszym roku nie wielem z mojej
*
willi korzystał, bo deszcze na długi czas zapędziły mnie do groty. Przeniosłem tam już doskonale wysuszone rodzynki; miałem około dwustu gron tego słodkiego przysmaku.
Deszcze trwały od sierpnia do połowy października, niekiedy tak ulewne, że przez kilkanaście dni niepodobna było wyjść z domu. Dla rozrywki zajmowałem się powiększeniem jeszcze mej groty.
września była rocznica mego smutnego wylądowania; uświęciłem ją surowym postem i ćwiczeniami religijnemi. Zacząłem poznawać pory roku, lecz dopiero po bo lesnem doświadczeniu. Przypominacie sobie, żem zachował na zasiew kilkadziesiąt kłosów ryżu i dwanaście jęczmienia, które tak szczęśliwie zebrałem pod skałą. Wziąłem się więc do uprawy kawałka gruntu przy pomocy mojej drewnianej łopaty zasiałem połowę tylko ziarnek. Bóg łaskaw, że nie więcej, bo nie dojrzały. Wkrótce po mojej siejbie nastały susze, nie dozwa
łające ziarnom kiełkować; potem, w porze ulewnej słabe łodyżki wyjrzały po nad ziemię, lecz niezadługo zgniły.
W lutym zrobiłem nową próbę, która tym razom wybornie ^ę powiodła. Zebrałem dość sporą miarkę ryżu a drugą jęczmienia.
Atrament się wyczerpywał, musiałem go oszczędzać, zapisując tylko główniejsze wypadki mego pustelniczego życia.
W listopadzie, jak tylko deszcze ustały, zwiedziłem moje letnie mieszkanie, gdziem znalazł dokonane przez samą naturę ulepszenia. Słupy, tworzące palisadę, powypusz czały długie, podobne do wierzbowych gałęzie; poobcinałem je równo, pielęgnując starannie; po trzech latach rozrosły się jak zielone sklepienie nad całem ogrodzeniem, chociaż to ogrodzenie zajmowało niemałą przestrzeń. Cień tej kolosalnej altany był tak przyjemny i mocny, źe w czasie letnich upałów nie mogłem znaleźć milszego schronienia. Spędziłem lato nad zbieraniem zapasów na gorsze czasy, w których także nie brakło mi zajęcia.
Pragnąłem koniecznie zrobić sobie koszyk; wiedziałem pot,roszę jak się do tego zabrać, bo, będąc dzieckiem, przyglądałem się często robocie koszykarza, a nawet próbowałem uplatać inąłe koszyczki. Przyszła mi myśl, że giętkie gałązki, wyrosłe z folwarcznej palisady, mogą się na to przydać. W samej rzeczy były wyborne; naciąłem ich dużo, zaniosłem do ogrodzenia, aby cokolwiek wyschły i, podczas ulewnej pory, wyplotłem kilkanaście koszyków, nie odznaczających się pięknością wykończenia, lecz bardzo użytecznych.
Gdy pogoda wróciła, postanowiłem zwiedzać dalej wyspę, kierując się od drugiej strony folwarku, aż do samego morza. Zabrawszy broń, siekierę, proch, śrut. trochę sucharów i rodzynków, ruszyłem w drogę razem z psem, moim poczciwym i wiernym towarzyszem.
Przebywszy dolinę, ujrzałem w stronie zachodniej morze, a ponieważ czas był prześliczny, widziałem wyraźnie drugi ląd, oddalony mniej więcej o piętnaście mil od mojej wyspy. Przypuszczałem, żo to musi być Ameryka, lecz Ameryka zamieszkana przez dzikich; nie miałem więc żadnej ochoty dostania się na jej brzegi.
Część wyspy, w której się znajdowałem, była całkiem odmienną i daleko przyjemniejszą od okolic mojej pierwszej siedziby.
Ujrzałem mnóstwo papug, schwytałem jedną i przyrzekłem sobie, źe ją nauczę gadać. Nie odbywałem dziennie więcej nad dwie mile drogi, bo w każdem miejscu czyniłem poszukiwania, i co wieczór bardzo znużony spoczywałem na konarach jakiego drzewa.
Przybywszy na brzeg morza, zastałem go prawie pokrytym żółwiami; było tam także mnóstwo ptaków, mogłem zabijać je do woli, iilem oszczędzał śrutu. Dzikich kóz widziałem daleko więcej niż w pobliżu mego mieszkania. Jednakże, mimo piękności tej okolicy, nie miałem chęci przenieść się do niej; zdawało mi się, że jestem w obcym kraju; moją ojczyzną był stary namiot i grota.
Uszedłem dwanaście mil ku wschodowi, i wbiwszy w ziemię wysoką tykę, ażeby mi służyła za wskazówkę, powróciłem do domu. Miałem zamiar zacząć następną wycieczkę od strony przeciwnej i tym sposobem obejść dokoła wyspę aż do zatknię tej tyki.
W czasie powrotu., mój pies przytrzymał
młodą kozę, co mnie nadzwyczaj uradowało. Oddawna miałem zamiar przyswoić sobie trzodę tych zwierząt, pomyślałem więc, że jej początkiem będzie właśnie ta koza. Zawiązawszy jej obrożę, uplecioną ze sznurka, z wielkim kłopotem, przyprowadziłem ją do folwarku. Stamtąd dostaliśmy się do domu. Nie wyobrazicie sobie z jaką rozkoszą powitałem moje stare ognisko i wyciągnąłem się na wiszącym hamaku. Czując się bardzo znużonym, poświęciłem kilka dni spoczynkowi, potem poszedłem zajrzeć, co się dzieje z mojem koźlęciem. Uwiązane na długim sznurku, pasło się liśćmi niewielkich krzaczków i trawą, a w krótkim czasie ułaskawione, chodziło za mną jak pies. Papuga, dla której zbudowałem klatkę, co dzień więcej oswajała się ze mną; zaczynała już nawet powtarzać moje imię.
Ze słotną porą nadeszła druga rocznica mego wylądowania; lecz trzeci rok pustelniczego życia zaczął się dla mnie z większą niż drugi pociechą. Nauczyłem się godzić z moim dotkliwym losem i już nie czułem się samotnym, bo w nieszczęściu biegłem duszą do Boga. Zrobiłem sobie plan zajęć, aby nigdy nie zostać bezczynnym. Dnie moje schodziły zwykle na dopełnianiu obowiązków względem Boga, polowaniu, staraniach o zapasy, przygotowaniu codziennego pokarmu i pracy około domu.
Przy końcu grudnia, już drugi raz w tym roku zasiewy moje dojrzały, wróżąc żniwo obfitsze' od poprzedniego. Ale do żniwa potrzebowałem sierpa, skąd go wziąć? Musiałem ueiec*się do starego kordelasa, zna
Ifczionego na okręcie. Zżęte kłosy wygniotłem w rękach i widziałem z radością, że Połowa miarki wydala około dziesięciu razy Więcej.
Zachęcony tak pięknym zbiorem, schowałem go starannie, aby znów zasiać i posoli doczekać się żniwa, wystarczającego na siejbę i na chleb dla mnie.
Zająłem się przygotowaniem obszerniejszego gruntu; uprawa, bez pługa i motyki, które zastępowała mi licha drewniana ło Pata szła ciężko i z nadzwyczajnym mozołem. Po zasiewie uciąłem wielką gałęź, okrytą liśćmi i zamiast brony, włóczyłem .^ po ziemi. Nareszcie ogrodziłem pole niezgorszym płotem. To wszystko zajęło trzy miesiące pracy, dość często przerywanej deszczami.
Wewnątrz domu miałem także rozmaite zUjęcia, nie licząc lekcyi gadania, udzielanych papudze. Pierwszymi wyrazami, jakie usłyszałem na wyspie, wymówione nie prze z^mnie samego, były: „śliczna papużka*, wyszczebiotane przez moją uczennicę.
Przemyśliwałeni oddawna jak się tu zabrać do zfabrykowania kilku glinianych naczyń. ‘Wiedziałem, że gdybym znalazł stosowną glinę, ulepione z niej garnki wyschłyby doskonale pod palącymi promieniami słońca. Co prawda, znalazłem glinę, lecz gdybyście mogli widzieć jakie z początku lepiłem z niej potwory, ile się z nich rozpadło kiedym użył za rzadkiej gliny, ile mi popękało, kiedym zbyt spiesznie wystawił je na słońce, iłem znów potłukł sam, przenosząc z miejsca na miejsce, doprawdy, mielibyście się z czego uśmiać. Po dwóch miesiącach pracy ulepiłem nareszcie dwa niby wazony, niby słoje, niezgrabne ale duże i całe.
Ponieważ dobrze na słońcu wyschły, umieściłem je w dwóch koszykach, aby się
nie potłukły i obetkałem dokoła jęczmienną i ryżową słomą.
Później nalepiłem mnóstwo garnków, miseczek i tygielków, cokolwiek już zgrabniejszych, ale żadne z tych naczyń nie odpowiadało moim życzeniom, bo nie mogłem w nich nic gotować, ani przechowywać płynów. Jednego dnia, siedząc przy ognisku, spostrzegłem kawałek rozbitego garnka, który na ognisku stwardniał i zczer wieniał jak dachówka. Uradowany tem odkryciem, ustawiłem na popiele trzy dzbany i tyleż garnków, rozpaliłem dokoła potężny ogień, w którym niezadługo wszystkie, bez najmniejszego pęknięcia, przybrały ciemnoczerwoną barwę. Trzymałem je w ogniu blizko sześć godzin, dopóki jeden z nich nie zaczął się topić, ponieważ silne gorąco zamieniało w parę znajdującą się w glinie część wody, i byłoby garnki stopiło na szkło, gdybym wypalał dłużej. Zmniejszyłem więc stopniowo ogień, którego nie odstąpiłem przez całą noc z obawy, aby nie zaprędko zagasnął. O świcie posiadałem trzy dzbany i tyleż garnków, niebardzo kształtnych, ale
wybornie wypalonych. Jeden z nich miał nawet na sobie coś podobnego do polewy, która powstała ze stopionego ¿wiru. Nie potrzebuję zapewniać, że odtąd nie żałowałem pracy nad fabrykacyą wszelkich glinianych naczyń, jakie mogły się przydać do mego gospodarstwa.
Byłem tak uradowany posiadaniem garnków, że nie czekając aż zupełnie wystygną, nalałem w jeden wody, wrzuciłem kawał kożliny i ugotowałem sobie wybornego rosołu.
Mając nadzieję posiadania zboża, pragnąłem znaleźć kamień do mielenia. Nie śmiałem wprawdzie myśleć o wystawieniu młyna ani żarn, alem szukał odłamu skały, żeby go jako tako wydrążyć na podobieństwo moździerza. Szukając nadaremnie, musiałem uciec się do innego materyału. Zresztą nie miałem kamieniarskich narzędzi. Poprzestałem więc na sporym klocu twardego drzewa; zaokrągliłem go zewnątrz siekierą, wydrążyłem za pomocą °gnia, na sposób dzikich, którzy tak samo wydrążają łodzie, wyciosałem ciężki, duży
tłuczek z żelaznego drzewa i ujrzałem się właścicielem wcale nienajgorszego moździerza.
Brakowało mi jeszcze przetaka do pi*ze siewania mąki. Przypomniałem sobie, żem sprowadził z okrętu kilka dużych muślinowych chustek. Porobione z nich woreczki wcale niezgorzej oddzielały mąkę od otrębów i łuskwin.
Następnie trzeba się było zmienić w piekarza, zarabiać i wybijać ciasto, a potem w}piekać z niego chleb. Wypiekanie odbywałem w ten sposób: na kominie, wyłożonym cegłami mego własnego wyrobu, paliłem spory ogień; potem zmiótłszy starannie popiół i resztę węgla, kładłem ciasto i nakrywałem je glinianą miską, na którą nagarniałem gorący popiół i węgle, dla utrzymania ciepła na wszystkich punktach.
W ten sposób wypiekałem jęczmienny chleb tak dobrze, jak w najlepszych sza baśnikach. Nie poprzestając na tem, próbowałem kunsztu pasztetniczego i przyrządzałem sobie rozmaite ciasta a nawet z ryżowej mąki wcale niezgorszy pudding. Z po
i większeniem się moich zbożowych zbiorów, | musiałem powiększyć spichlerz. Ostatnie żni
*
j[ wo przyniosło mi dziesięć ćwierci jęczmie I nia i drugie tyle ryżu. f Chcąc się dowiedzieć ile zboża wystaraj czy mi na cały rok, wyrachowałem, źe na
¡mój użytek nie potrzebuję więcej nad dwadzieścia ćwierci. Do tej rachuby stosowałem odtąd moje doroczne wysiewy.
i
i
Robinson.
KZDZAŁ XX.
Nietrudno zgadnąć, że moje myśli często zwracały się ku ziemi, którą dostrzegłem naprzeciw wyspy; wyobrażałem sobie, że gdybym się tam dostał, znalazłbym sposób wydobycia się z nieszczęścia; nadzieja wytrącała mi myśl o niebezpieczeństwach na jakie musiałbym się narazić, nie mówiąc już o dostaniu się w szpony zjadaczy ludzi. To ostatnie przypuszczenie było naj prawdopodobniejszem, bo — podług moicli wyrachowali — znajdowałem się niedaleko od wybrzeża Karaibów.
Sądziłem, źe mi się powiedzie przyprowadzić do porządku okrętową szalupę, leżącą dotąd na brzegu, i zmarnowałem trzy tygodnie nad bezowocnemi usiłowaniami. Musiałem wyrzec się tego sposobu, tymczasem tęsknota do reszty świata dręczyła
mnie> coraz silniej. Przyszła mi myśl, że, pomimo braku pomocy i stosownych narzędzi, zbuduję sobie łódź z pnia dębowego, podobną do łodzi jakiemi posługują się dzicy. Zaraz też rozpocząłem tę szaloną, odurzającą mnie tysiącem trudności pracę.
Zciąłem ogromny cedr, większy może od cedrów Libanu, użytych do budowy jerozolimskiej świątyni. Miał u spodu pięć stóp i dziesięć cali średnicy, a o dwadzieścia dwie stopy wyżej, średnica pnia zmniejszyła się stopniowo do czterech stóp i dziesięciu cali; resztę stanowił już wierzchołek otoczony gałęziami. Powalić tego olbrzyma na ziemię było dla jednego człowieka trudną do pojęcia pracą. Użyłem do tego siekier, toporów, piły i wszystkich sił na jakie mogłem się zdobyć. Potem przez cały miesiąc mordowałem się nad ociosaniem i heblowaniem, usiłując nadać mu kształt mniej więcej podobny do szalupowego grzbietu. Trzy miesiące strawiłem nad wydrążaniem wnętrza, używając do tego trzech tylko rzeczy: dłuta, młotka i cierpliwości. Nareszcie z rąk moich wyszła łódź wcale
kształtna, zdolna udźwignąć dwadzieścia sześć osób, a tem samem wystarczająca aż nadto dla mnie i dla mojego ładunku.
Byłem przejęty żywą radością na widok mego dzieła, wypadało je tylko zepchnąć na morze. W tym celu zadałem sobie trud niesłychany; zniwelowałem grunt aż do samego morza; lecz gdy przyszło do poruszenia łodzi, nastąpiło rozczarowanie. Nie mogłem ruszyć jej z miejsca, podobnież jak okrętowej szalupy.
Chciałem wykopać kanał i sprowadzić wodę aż pod mój statek, kiedy nie mogłem statku doprowadzić do wody; lecz. obliczywszy, że ta praca potrwałaby dziesięć do dwudziestu lat, musiałem się jej wyrzec. Było to dla mnie wielkiem zmartwieniem.
Piąty rok przebywałem na wyspie. Muszę powiedzieć, żem doznawał uczucia pobożnej rezygnacyi, w cudowny sposób osładzającej moje cierpienia. Często nawet błogosławiłem Boga, który mnie niegodnemu zsyłał tyle środków istnienia, tyle pociech w samotności i tęsknocie.
Rzeczy sprowadzone z okrętu po większej części sniżyly się, lul> były bliskiemi zniszczenia. Atramentu miałem już bardzo mało; z powodu częstego dolewania wody zbladł tak, że już nie mogłem widzieć, co piszę. Koszule się podarły; kilka lepszych przechowywałem starannie, bo w porze upałów wszelkie inne ubranie stawało się zby tecznem. Czapki nie potrzebowałem także z przyczyny gorąca, brałem ją. tylko w dnie słotne.
Konieczność zmusiła mnie do zajęcia się naprawą mojej odzieży. Zrobiłem sobie rodzaj tuniki z opończy znalezionej na okręcie. Z kolei zostałejn krawcem a raczej prze rabiaezem starzyzny; po wielu trudach zrobiłem sobie dwa kaftany i dwie pary maj
tek. Jedne i drugie nie były do niczego podobne, ale mi się przydały.
Miałem zwyczaj przechowywać skóry zabitych zwierząt. Zrobiłem z nich czapkę, kożuszek i pantalony. To ubranie zabezpieczało mnie od deszczu. Rozumie się, że wszystko obracałem sierścią na zewnątrz.
Zbudowałem sobie parasol, albo deszczo chron, co kto chce, bo mnie zarówno chroni! od słońca jak od ulewy. Ten parasol rozkładał się dobrze, lecz w żaden sposób nie mógł się złożyć. Później, przy nadludzkiej prawie cierpliwości, sfabrykowałem drugi, który już mogłem dowolnie i składać i rozkładać.
Przez pięć lat w mojem samotnem życiu nie zaszło nic nadzwyczajnego. Wyciosałem drugą łódź, ale już mniejszą od pierwszej; pracowałem nad nią zaledwie o pół mili*) od morza, a jednak zepchnięcie jej na wodę zajęło mi dwa lata. Musiałem wykopać w tym celu kanał na sześć stóp głę
*) Mowa o milach angielskich daleko krótszych niż nasze.
boki, cztery szeroki. Ponieważ druga łódź była zbyt mała, aby w niej puścić się aż do stałego lądu, postanowiłem tylko opły nąć moją wyspę. Zaopatrzyłem statek jak mogłem najstaranniej; urządziłem maszt, żagiel, dwie skrzynki po obu stronach, aby ochronić od zamoczenia żywność i broń, umieściłem w tyle parasol i od czasu do czasu dla wypróbowania odbywałem drobne przejażdżki. Statek pływał wybornie; zająłem się ładunkiem. Zabrałem dwanaście bochenków jęczmiennego chleba, garnek ryżu, butelkę rumu, połowę kozy, proch, ołów, bakalje, nareszcie dwie opończe: jedną do podesłania pod siebie, drugą do nakrycia.
Dnia listopada, w szóstym roku mojego panowania czy też niewoli na wyspie, wybrałem się w tę podróż. Wyspa sama z siebie niebardzo wielka, była od wschodu jakby dosztukowana szeregiem skał, dwie mile występującym na morze. Czas był spokojny, lecz nie zdążywszy jeszcze dopłynąć do pierwszej skały, znalazłem się na wielkiej głębinie, porwany prądem gwałtownym jak młyńska śluza. Nie mogłem utrzymać łodzi w pobliżu brzegów, prąd unosił mię coraz dalej, usiłowania oporu pełzły na ni ozem. Czułem się zgubionym, bo gdybym skierował na pełne morze, musiałbym umrzeć z głodu przed dopłynięciem do jakiego bądź lądu. Oh! wtedy dopiero moja wyspa wydała mi się najrozkoszniejszem na święcie miejscem! Odepchnięty od niej prze
Vi ii
—
szło o dw.e mile, nie miałem nadziei powrotu; mimo to, pracowałem ze wszystkich, sił nad powstrzymaniem łodzi, którą prąd unosił coraz dalej. Nareszcie, ku południowi, powstał przyjazny wiatr; byłem bardzo daleko, wyspa wydawała mi się drobnym, zaledwie dojrzanym punktem; ale zwrot wiatru ożywił moją odwagę; rozpiąłem żagiel, a po chwili trafiłem na drugi prąd, idący w kierunku wyspy. W pół godziny przybiłem do brzegu. Nie umię odmalować radości.. jakiej doznałem, czując się już bezpiecznym. Dziękowałem Bogu z całego serca, umocowałem łódź w jednej z dro .<
bniejszych zatok i pobiegłem ku folwarkowi. Wydobywszy ukrytą drabinkę, wszedłem wewnątrz zagrody, gdzie się położy j łem w cieniu i natychmiast zasnąłem. Jak
żem się zdziwił, usłyszawszy przy przebu :*i
* i*
dzeniu: „Robinsonie! Robinsonie Kruzoe, ■ jj
gdzieś ty był, biedny Robinsonie?“ Z po ;
ezątku przestraszyłem się słowami, lecz nie i
zadługo spostrzegłem na drzewie moją pa ■ ^
pugę, która przyleciała aż tam, jakby umyśl f
nie na uczczenie mego powrotu. •rjji
*
Zniechęcony tą niebezpieczną próbą, cały rok nie wyruszyłem z wyspy. Przez ten czas wydoskonaliłem się w niektórych rzemiosłach. Wyszedłem na niezgorszego garncarza; garnki, rynki, słoiki i dzbanuszki mojej roboty, wcale już nieźle wyglądały. Zdobyłem się nawet na ulepienie fajki, z której zarówno byłem uradowany, jak dumny.
W koszykarstwie uczyniłem także postęp nie lada. Wyplatałem duże, kształtne, gęste koszyki do przenoszenia koziego mięsa, przechowywania zboża i żółwich jaj.
Prochu widocznie ubywało. Skoro go zbraknie, jakim sposobem zaopatrzę się w żywność? Chowałem do ośmiu lat kozę, w nadziei dochowania się trzody, ale nie mogłem schwytać więcej. Próbowałem za
stawić sieci, ale były za słabe: kozy je zawsze zrywały lub przegryzały. Kopałem jamy, pokrywając je gałęziami i ziemią, sypałem na wierzch ziarnka ryżu i jęczmienia, lecz chociaż która koza wpadła w taką pułapkę, umiała z niej wyskoczyć. Nareszcie wykopałem kilka dołów daleko głębszych i po niejakim czasie znalazłem w jednym z nich nadzwyczajnej wielkości kozia, a w drugim troje koźląt.
Kozła puściłem, koźlęta bez wielkiej trudności przyprowadziłem do siebie. Z początku nie chciały jeść, lecz wypościwszy się dobrze, popróbowały mojego zboża i powoli zaczęły się oswajać.
Trzeba było pomyśleć o urządzeniu dla nich ogrodzonego zwierzyńca, gdzie dzikie kozy nie mogłyby się dostać. Trudne zadanie dla jednego człowieka, lecz konieczność zmuszała do najtrudniejszej pracy. Wybrałem piękne pastwisko, dotykające lasu, przecięte trzema strumieniami wody. Wytknąłem przestrzeń dwieście łokci długą a sto dwadzieścia szeroką. Pracowałem usilnie; tymczasem spętane koźlęta pasły się
przy mnie; często dawałem im z ręki po trochu ryżu albo jęczmienia, które zjadały bez najmniejszej obawy. Po dwóch latach dochowałem się trzody, złożonej z kozła, dwunastu kóz i kilku koźląt, a w drugie dwa lata liczba ich wzrosła do czterdziestu trzech sztuk, nie licząc pozabijanych na pokarm.
Myśl korzystania z koziego mleka nie od razu mi przyszła, lecz gdym ją powziął, byłem z niej zachwycony. W kilka dni u rządziłem mleczarnię. Kozy dostarczyły mi dziennie około ośmiu kwart mleka, z którego miałem śmietanę, masło i ser.
Jakże cudownem jest miłosierdzie Boże! jak ono umie tysiącem pociech łagodzić najboleśniejsze położenia!
Któżby się nie ubawił, widząc mnie obiadującego z całym dworem, całą moją rodziną, otoczonego poddanymi, nad którymi miałem prawo życia i śmierci.
Papuga, jako uprzywilejowana, zabawiała towarzystwo niezmordowaną gadatliwością; pies, podstarzały i już cokolwiek niedołężny, siedział zawsze po prawej stronie; koty, po obu rogach stołu, a wszystko to czekało, aż, ze szczególnej łaski, podam im po kawałku jakiej potrawy, nie wchodzącym w rachunek tego, co dostawały zwykle.
Jednego dnia opanowała mnie szczególna chęć zbadania brzegów wyspy. Strój i przybory, z jakimi się w tę podróż wybrałem, byłyby niezawodnie wzbudziły w euro pejskiem mieście potężny śmiech lub trwogę.
Miałem na głowie przerażającej wysokości i kształtu kapelusz, a raczej kołpak z koźlęcych skór, do którego przyczepiłem z tyłu połowę kozłowej skóry, aby mi ochraniała szyję od upału lub deszczu.
Na panfcalony, z tegoż samego materyału, spadał rodzaj kozłowej tuniki od szyi aż do kolan. Zamiast trzewików, porobiłem sobie z najgrubszych skór coś podobnego do ciż mów, lecz również niezgrabnego jak reszta moich przyborów.
U skórzanego pasa, zamiast szpady lub szabli, wisiała siekiera i piła; pod drugiem ramieniem rożek z prochem i woreczek z bakaliami, na plecach koszyk, na ramieniu strzelba, a ponad głową najpoeieszniejszy w świecie parasol.
I moja postać była również dziwaczną: długie włosy, broda i potwornej wielkości wąsy, wcale mię nie czyniły podobnym do modnego panicza.
Dopłynąwszy do skał, byłem bardzo zdziwiony, znajdując morze spokojnem, bez najmniejszego śladu owego prądu, który mnie w pierwszej wycieczce naraził na ta
kie niebezpieczeństwo. Po dokładnem zbadaniu przekonałem się, że cały ten wypadek spowodowany był przypływem i odpływem morza, że, wybrawszy stosowną chwilę, mogę doprowadzić mój statek aż pod samo mieszkanie. Lecz wspomnienie przebytej trwogi wstrzymało mię od tego, poprzestałem na częstych przejażdżkach w bliskości brzegów, oddalając się od nich najwyżej o ćwierć mili.
ROZDZIAŁ XXV.
Pewnego dnia, idąc do łodzi, ujrzałem na piasku wyraźne ślady nóg ludzkich. Stanąłem jak wryty; jak rażony piorunem! Patrzyłem naokoło, słuchałem, alem nic nie widział ani słyszał. Pobiegłem na wybrzeże, lecz i tam nic nie znalazłem.
Nie wiedząc, co o tem myśleć, wróciłem wzburzony do mieszkania. Nie mogłem spać całą noc. Wyobrażałem sobie chwilami, że to zły duch, lecz ta nierozsądna obawa ustąpiła wobec innej, daleko prawdopodobniejszej. Zdawało mi się, że widzę już dzikich , przypędzonych zawiej ą, którzy, dostrzegłszy moją szalupę i mając w tem dowód, że wyspa zamieszkana, napadają mój dom i burzą całe gospodarstwo. Zdawało mi się, że już wpadłem w ich szpony, że mnie zamordują na swoją ohydną biesiadę.
Wśród takich myśli nic wiedziałem, co począć. Cień jednej ludzkiej istoty, ślad jej nóg nabawiały mię najokropniejszej trwogi, innie, który przed kilku dniami żałowałem tak mocno, żem oddzielony od ludzi; dla którego wiuok człowieka wydawałby się rodzajem zmartwychwstania. Po trosze uspokoiłem się jednak, wpierałem w siebie, że to ja sam. przechodząc tamtędy, zostawiłem na piasku ślady mych własnych nóg. Nabrałem odwagi, postanowiłem wyjść na powietrze, bom trzy dni siedział w grocie. Nie miałem już wody, przytem trzeba było wydoić kozy.
Drżący udałem się powtórnie w to samo miejsce, lecz ślady były większe od moich nóg; wróciłem czomprędzej do siebie, trzęsąc się jak w febrze.
— Eh! — pomyślałem, — dzicy muszą tu bywać nadzwyczaj rzadko, gdym przez piętnaście lat nie widział ani jednego; wyspa piękna i żyzna, nic dziwnego, że ją zwiedzają; moja siedziba tak ukryta, że jej pewno nie znajdą, zresztą, dla spokojuości, jeszcze ją bardziej ukryję.
Kobiusun.
I urządziłem nową palisadę, również
o dwóch szeregach palów, zapełnionych w odstępie ziemią. W tej palisadzie zrobiłem pięć otworów, w których poumieszczałem muszkiety tak, że w ciągu dwóch minut mogłem ze wszystkich dać ognia. Cokolwiek dalej zasadziłem kilka szeregów szybko rozrastających się drzewek, które po sześciu latach utworzyły nieprzebytą gęstwinę; żywa dusza nie mogłaby odgadnąć, że za tern wszystkiem znajdu e się mieszkanie ludzkiej istoty.
Jednocześnie pracowałem nad zabezpieczeniem mej trzody. Urządziłem trzy zwierzyńce oddalone od siebie, wśród gęstych lasów. W każdym znajdowało po trochu zwierząt, tak, że w razie odkrycia jednego, zostałyby mi inne.
Modliłem się, lecz niespokojność i wzburzenie, mieszały moją modlitwę.
Widok śladu nóg jednego tylko człowieka kosztował mnie niemało pracy; od dwóch lat żyłem w śmiertelnej obawie, kiedy jednego razu, zapędziwszy się w przechadzce ku wybrzeżom dalej niż zwykle, doznałem nowego, straszniejszego niż poprzednie, wstrząśnienia. Przede mną leżały szczątki biesiady, któreby najodważniejszego przejęły dreszczem zgrozy! Porozrzucane na piasku czaszki, piszczele, skielety rąk i inne ludzkie kości, świadczyły o niedawno odbytej przez dzikich uczcie. W środku widziałem ślady ogniska, około którego był rodzaj okrągłej ławki, usypanej z piasku. Zacząłem stamtąd uciekać, lecz wkrótce zatrzymałem się; krew zlodowaciała w moich żyłach; z głębi serca dziękowałem Bogu, że mi dozwolił w innej stronie wyspy obrać
*
siedlisko, i wróciłem do siebie cokolwiek spokojniejszy. Nabrałem przekonania, że ludożercy nie przybywają tam po łup, tylko na obrzydliwe swe biesiady. Nie dostrzegli mnie przez ośrnnaście lat, mogłem się więc spodziewać, że i nadal uchronię się przed nimi.
Mimo to, byłem jak gdyby nie swój, nic mogłem żyć spokojnie jak dawniej, smutek mnie opanował.
Nie śmiałem polować, aby huk broni nie zdradził mej obecności; nie śmiałem palić wielkiego ognia w obawie dymu, który także mógł zwrócić uwagę tych nędzników. Zacząłem wypalać węgle, przy których gotowałem sobie żywność i wypiekałem chleb.
Raz, zcinając rankiem wielki© gałęzie w moim folwarku, spostrzegłem u podnóża pobliskiej skały jakiś otwór, podobny do wejścia do jaskini. Popchnięty ciekawością, wszedłem, lecz natychmiast cofnąłem się z największym pośpiechem, bom ujrzał w ciemności dwoje ogromnych, błyszczących jak dwie gwiazdy, oczów. Jednakże, zawstydzony własną słabością, ująłem zapaloną głownię i wszedłem powtórnie; za ledwiem dał trzy kroki, nowy mnie strach ogarnął; usłyszałem ciężkie westchnienie, potem szmer jakiś, podobny do źle wymawianych wyrazów, nareszcie drugie, silniejsze jeszcze westchnienie.
Pot okiył moje czoło, włosy powstały na głowie, dopiero myśl, że miłosierdzie Boga uchroni mnie od nieszczęścia, jak tyle
t
razy chroniło, dodała mi odwagi. Śmiało postąpiłem naprzód i przekonałem się, że powodem mego przestrachu była stara, zdychająca koza! Uspokojony, postanowiłem nazajutrz zwiedzić dokładniej jaskinię.
Zaraz od rana zaopatrzywszy się łojowymi kagańcami i krzesiwem, wszedłem w podziemie. Był w niem drugi otwór, ale tak wązki, że się musiałem wczołgać. Przebywszy go, znalazłem się w grocie około dwudziestu stóp wysokiej. Światło dwóch kagańców odbijało się w tysiączny cli barwach od połyskujących ścian, jak gdyby wyłożonych złotem, brylantami, topazami i szafirami.
Grota była prześliczna, spód jej twardy i suchy pokrywała dość gruba warstwa żwiru: żadnego wewnątrz wyziewu, na ścianach żadnego śladu wilgoci. Wejście tylko było dość przykre, lecz to właśnie stanowiło po łowę jej bezpieczeństwa. Zachwycony wynalezieniem nowego składu, przenosiłem tam moje najszacowniejsze bogactwa, a przede wszystkiem proch i broń zapasową.
Zaczął się dwudziesty trzeci rok mego pobytu na wyspie. Tak już nawykiem do samotnego życia, żem nie pragnął odmiany. Prosiłem Boga, aby mi dozwolił przepędzić resztę dni w tem schronieniu, wpośród wszystkiego, co mi było użyteczne, a nawet przyjemne. Znajdowałem rozrywkę w towarzystwie wiernego psa i szczebio tliwej papugi, miałem żywność i pracę, więc myśl, że umrę zdała od reszty świata, już mnie nie przerażała. Byłem szczęśliwy, myślałem, że dzicy nie zakłócą już mojej spokojności, lecz niebo postanowiło inaczej.
Przy schyłku grudnia, kiedym się zwykle zajmował żniwem, jednego dnia dostrzegłem o samym wschodzie słońca, niewielki ogień nad brzegiem morza, o pół mili ode mnie. Z ciężkim smutkiem prze
konałem się o obecności dzikich. Uciekłem więc do mojej fortecy, gdziein natychmiast przedsięwziął środki obrony; zacząłem od nabijania muszkietów. Czekałem dwie godziny, nareszcie, nie mogąc znieść zabijającej niepewności, wbiegłem chyłkiem na skałę, skąd za pomocą lunety ujrzałem około ognia dziewięciu dzikich; zdawali się wyczekiwać odpływu morza, bo jak tylko nastąpił, zaczęli tańczyć, skakać, poezem dopadłszy łodzi, żywo się oddalili.
Wziąwszy broń. udałem się na wybrzeże. Słady ich okrucieństwa znowu przejęły mnie oburzeniem. Na widok ludzkich kości, świeżo poogryzanych, zawrzała we mnie krew; przemyśliwałem tylko o zniszczeniu i rzezi. Jednak piętnaście miesięcy upłynęło spokojnie i nic widziałem żadnego śladu tych kannibalów.
Około połowy maja powstała w nooy straszliwa burza, zdawało mi się słyszeć armatni strzał na morzu, więc natychmiast wbiegłem na skałę. Ztamtąd ujrzałem światło, a niezadługo usłyszałem link powtórnego strzału. Sądząc, że to pochodzi z jakiegoś statku znajdującego się w niebezpieczeństwie, zapaliłem na skale ogromny ogień. Kilkanaście wystrzałów, jeden po drugim rozległo się z tego samego punktu. Całą noc utrzymywałem ogień. O świcie pobiegłem nad morze i z boleścią dostrzegłem korpus okrętu, rozbitego o skały. Nie umiem wam opisać, jak gorąco pragnąłem, aby choć jeden człowiek ocalał z tego rozbicia ... Nigdy osamotnienie nie dało mi się uczuć tak dotkliwie jak wtedy.
W kilka dni potem woda wyrzuciła na
brzeg ciało okrętowego chłopca. Czegóżbym nie dał, aby mu wrócić życie!
Morze się uciszyło, umierałem z chętki odwiedzenia tego okrętu. Ośmielony dokła dnem obeznaniem się z przypływem i odpływem, w dwie godziny dotarłem na mojej łodzi do pożądanego celu.
Smutny to widok! Okręt prawdopodobnie pochodzący z warsztatu hiszpańskiego, był jakby przygwożdżony między dwiema skałami, i w połowie strzaskany. Wewnątrz znalazłem dwóch ludzi utopionych, którzy znać, że skonali w pożegnalnym uścisku. Milczenie śmierci panowało dokoła, jedyną żyjącą istotą, był mały zgłodniały psina, którego wziąłem ze sobą. Za^ brałem także parę skrzyń, beczkę ze słoikami, kilkanaście strzelb, sporo prochu, łopatę, obcęgi, kocioł, maszynkę do czekolady i z przypływem morza powróc:łem na wyspę. Poznosiłem nową zdobycz do groty. W skrzyniach było ubranie i bielizna a w jednej znaczna suma pieniędzy.
Wiodłem życie jak dawniej, lecz więcej niż kiedy bądź przemyśliwałem nad opuszczeniem wyspy albo przynajmniej zyskaniem jakiegoA towarzysza. Tęsknota moja doszła do takiej siły, żem postanowił schwycić którego z dzikich i przyswoić go sobie. Godzien chodziłem na czaty; pragnąłem teraz ujrzeć tych kannibalów tak gorąco, jak dawniej pragnąłem ich nie widzieć.
Ośmnaście miesięcy czekałem napróżno, nareszcie jednego poranku ujrzałem na brzegu sześć łodzi, któremi dzicy wylądowali. Tak wielka liczba psuła mój plan, bo najmniej pięciu ludożerców liczyłem na każdą łódź, jakież podobieństwo, ażeby jeden człowiek mógł pokonać trzydziestu?
Jednak, po chwilach wahania, przygotowałem wszystko do walki i stanąłem na
skale, tak, aby głową nie przewyższać mojej drabinki.
Było ich najmniej trzydziesta, tańczyli około ognia z tysiącami dziwacznych ruchów. W minutę później wyciągnęli z barki dwóch nieszczęśliwych; pierwszy padł zaraz pod ich ciosami, trzech katów rzuciło się na niego, pokrajali i poćwiertowali jego ciało. Tymczasem drugi jeniec, czując cokolwiek wolności, powziął nadzieję ocalenia. Zaczął uciekać ze wszystkich sił ku wybrzeżu wiodącemu do mojego mieszkania,
Z początku przestraszyłem się, ale dostrzegłem wkrótce, że tylko trzej dzicy ścigali zbiega, już znacznie od nich oddalonego. Pomiędzy nim a mojem mieszkaniem znajdowała się mała zatoka; pomimo wysokiego przypływu morza, rzucił się wpław, przebył ją w kilku ruchach i znów uciekał po lądzie. Ścigający stanęli, jeden z nich wrócił do swoich, dwaj inni wskoczywszy w zatokę, przepłynęli ją w dwa razy dłuższym czasie, niźli ich jeniec.
Jiylem wtedy zupełnie przekonany, że niebo dozwoli mi ocalić życie temu nie
szczęśliwemu. Zbiegiem ze skały, pochwyciłem dwie strzelby i rzuciwszy się między ściganych a ściganego, usiłowałem znakami i krzykiem dać mu do zrozumienia, że chcę aby się wstrzymał. Zdaje się, że mój widok nie mniej go przeraził, niż pogoń katów ; biedny stracił prawie przytomność. Tymczasem ja, rzuciwszy się na bliższego z napastników, jednem uderzeniem kolby' powaliłem go o ziemię. Drugi przystanął chcąc na mnie wypuścić strzałę. Dałem ognia i padł bez życia. Jakkolwiek uciekający widział dwóch nieprzyjaciół już pokonanych, huk broni tak go przestraszył, że nie wiedział czy ma pozostać przy mnie, czy też uciekać dalej. Zachęcałem go naj przyjażniejszymi znakami, wyciągałem do niego ręce, uśmiechałem się, aż, po długiem wahaniu, przystąpił do mnie z obawą, klękając co kilka kroków, na dowód swojej wielkiej wdzięczności. Przyszedłszy bliżej, rzucił się na kolana, nachylił się ku ziemi i wziąwszy mnie za nogę, postawił ją sobie na głowie, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że odtąd jestem jego panem,
a moim wiernym niewolnikiem. Podniosłem go, otaczając pieszczotami dla nadania odwagi, lecz sprawa nie była ukończoną, bo pierwszy z dzikich, odurzony tylko uderzeniem, odzyskał zmysły. Wskazałem go memu niewolnikowi, który wymówił kilka słów niezrozumiałych dla ranie, ale przepełniających radością, jako pierwszy dźwięk ludzkiego głosu, który od dwudziestu pięciu lat dobiegł mojego słuchu. Dał mi znak, abym mu pożyczył pałasza i jednym zamachem uciął głowę swemu wrogowi. Potem powrócił do mnie, objawiając swój tryumf śmiechom i podskokami.
Zaprowadziłem go do groty, dałem mu chleba, rozynków a przedewszystkiem wody, bo strudzony ucieczką czuł palące pragnienie. Dałem mu znak, ażeby się położył, wskazując ryżową słomę, na której sam często sypiałem i kołdrę, którą się przykrywałem.
ROZDZIAŁ XXXI.
Nowy mój towarzysz był rosłym, dwudziestopięcioletnim młodzieńcem. Budowa jego okazywała siłę i zręczność; męskie rysy nie objawiały okrucieństwa; miał u śmiech łagodny i przyjemny, długie czarne włosy, wyniosłe czoło, oczy ogniste, usta piękne, zęby równe i białe jak kość słoniowa.
Przespawszy pół godziny, wyszedł z groty i przybiegł do mnie, zajętego dojeniem kóz
o kilka kroków stamtąd. Ponowił znaki poddaństwa, usiłując rozmaitymi gestami objawić mi życzenie, że chce na zawsze pozostać przy mnie. Starałem się nawzajem okazać mu, żem z niego zadowolony; dałem mu mleka z chlebem w glinianym garnku, które zjadł z apetytem i smakiem.
Niezadługo zacząłem z nim rozmawiać; najpierwej powiedziałem, że się nazywa Piątek; imię to, dałem mu na pamiątkę dnia, w którym dostał się do mnie. Wkrótce nauczyłem go nazywać mnie swoim panem, i odpowiadać na zapytania: lah all>o nie.
Ucieszył się niezmiernie, gdym obiecał dobrać mu odzież, bo był zupełnie nagi. Przechodząc około miejsca, gdzieśmy zagrzebali dwóch dzikich, dał mi do zrozumienia, że powinniśmy ich odkopać i zjeść. Na to przybrałem nadzwyczaj zagniewaną minę, udawałem, że nie chcę go znać; kazałem, aby odszedł na chwilę, co z wielkim posłuszeństwem wykonał.
Następnie udaliśmy się na miejsce ohydnej biesiady; pokryto było kośćmi i na wpół zjedzonem ciałem. Piątek dał mi do zrozumienia, że pożarli trzech jeńców i że on miał być czwartym; że między nimi a królem do którego należał, wrzała ogromna wojna, w której obie strony zdobyły mnóstwo jeńców, że nareszcie tak przeciwnicy jak i jego ziomkowie wyprawią so
bie z tych wszystkich jeńców podobną do tej biesiadę.
Kazałem Piątkowi pozbierać smutne resztki i rozpalić ogień, który je wkrótce zamienił w popiół. Widziałem, że mój towarzysz ma nielada apetyt na ludzkie mięso, lecz okazałem mu tyle wstrętu do tej potrawy, źe już ni© śmiał objawiać swojej chętki.
Wróciwszy do fortecy, zająłem się odzieżą Piątka. Dałem mu płócienne pantalony, kaftan z koźlęcej i czapkę z kozłowej skóry. Był zachwycony, widząc się prawie tak samo jak jego pan ubranym; wkrótce też nawykł do tego stroju.
Po kilku dniach chciałem go całkiem zniechęcić do ludzkiego mięsa, dając mu gotowaną koźlinę. Wziąłem go z sobą do zwierzyńca, gdzie wystrzałem zabiłem kozę. Mój biedny Piątek, który widział, żem zda leka powalił o ziemię jednego z jego nieprzyjaciół, teraz będąc powtórnie świadkiem czegoś podobnego, a nie mogąc zrozumieć tego jak mniemał cudu, odpiął czemprędzej kaftan, chcąc się przekonać czy nie został Robinson.
raniony; potem, rzuciwszy się do moich nóg, miał niezmiernie długą przemowę, z której zrozumiałem tylko, że mnie błaga
darowanie mu życia. Tymczasem nabiłem znowu broń i strzeliłem do papugi. Dziki niedostrzegłszy nabijania, uważał strzelbę za niewyczerpane źródło zniszczenia; zdaje mi się, że byłby oddawał boską cześć i mnie
mojej strzelbie, gdybym mu na to pozwolił.
Wioczorem obdarłem kozę, poćwierto wałem i część ugotowałem w wódzia. Dałem kawałek mięsa Piątkowi, które mu bardzo smakowało. Nazajutrz uraczyłem go pieczenią. Skoro jej dziki pokosztował, dał mi poznać rozmaitymi ges';.ami i minami, że ją znajduje doskonałą i że już nigdy nie tknie ludzkiego mięsa.
Mając teraz dwie do żywienia osoby, dobrałem kawał gruntu i ogrodziłem go przy pomocy Piątka, który we wszystkiem pomagał mi gorliwie. Jednocześnie uczyłem go mojej rodzinnej mowy i wyznam, że trudnoby znaleźć pojętniejszego ucznia. Był tak wesoły i szczęśliwy kiedyśmy się
już mogli choć troszeczkę rozumieć, żem znajdował prawdziwą przyjemność w naszych rozmowach. Trudno mi wypowiedzieć jak dalece przywiązał się do mnie, ja też kochałem go calem sercem.
Raz chciałem się dowiedzieć, czy żałuje swojej ojczyzny, a ponieważ mógł mi już odpowiadać, napytałem, czy jego rodacy nigdy nie byli zwycięzcami na polu bitew. Uśmiechnął się i odpowiedział niezbyt poprawną angielszczyzną:
— Tak, my zawsze zwycięzcami.
Ja. Jakimże sposobem zostałeś jeńcem?
On. Przeciwników była ogromna liczba.
Ja. Ale jakże cię wzięto?
On. Było ich więcej niż nas. Wzięli trzech jeńców i mnie czwartego. Nasi pobili ich w innej stronie, gdzie mnie nie było i zabrali im dużo, dużo w niewolę.
Ja. Dlaczegóż wasi nie odbili cię nieprzyjaciołom ?
On. Bo przeciwnicy wpakowali nas czterech do łodzi, a nasi nie mieli łodzi.
Ja. Czy i wasi zjadają swoich jeńców?
On. A jakże!
Ja. Gdzież ich po to prowadzą?
On. W jakiebądż miejsce, byle bezpieczne.
Ja. Czy na tej wyspie odbywają czasem takie biesiady?
On. I na tej i na innych.
Ja. Byłeś tu już kiedy?
On. Byłem, tam, w tamtej stronie.
I wskazał ręką stronę północnozachodnią.
W jakiś czas potem, znajdując się na wskazanem wybrzeżu, poznał miejsce, wktó rem uczestniczył wielkiej tryumfalnej biesiadzie; powiedział, że dopomagał swoim do pożarcia dwudziestu mężczyzn, dwóch kobiet i dziecka. Nie umiał jeszcze liczyć do dwudziestu, więc poukładał kamyki i prosił, abym je porachował.
Wypytywałem go o kraje, wybrzeża, morze i ludy sąsiednie; odpowiadał jak mógł najdokładniej. Powiedział także, iż bardzo, bardzo daleko, za księżycem, tam gdzie księżyc zachodzi, to jest na zachód
jego rodzinnej ziemi, są ludzie biali i brodaci jak ja.
Pytałem, jakim sposobem mógłbym się do nich dostać; zapewniał, że to nie byłoby trudnem w podwójnej łodzi, to jest w jednej, wielkości dwóch.
Wszystko to napawało mnie nadzieją, że kiedyś, przy pomocy mojego wiernego Piątka, wydostanę się z wyspy.
Wśród naszych rozmów, nie zaniedbywałem zaszczepiać w jego duszy, zasad re ligii chrześcijańskiej. Jednego dnia, na zapytanie, kto stworzył niebo, ziemię i morze, odpowiedział, że starzec zwany Bonamuki, starszy od gwiazd i księżyca, że wszystkie stwoi'zenia mówią mu: O! i że po śmierci wszyscy idą do niego.
Korzystając ze sposobności, dałem mu zaraz wyobrażenie o Bogu, Stwórcy •wszech rzeczy. Słuchał z uwagą; zdawał się doznawać wielkiej przyjemności, kiedym mu opowiada! o Jezusie Chrystusie, który przyszedł na świat dla naszego zbawienia, kiedym go uczył jak się modlić do Boga,
który słysz}' wszystko co mówimy, chociaż jest w niebie.
„Oh! — zawołał — kiedy twój Bóg, który mieszka wyżej niż słońce, słyszy wszystko co mówią na ziemi, to pewno większy i potężniejszy od naszego, bo nasz wtedy dopiero słyszy co do niego mówimy, kiedy wejdziemy na wysoką górę, na której mieszka.
Powoli sei'ce jego otworzyło się dla świętych prawd religii. Błagałem Boga, aby mi dodał natchnienia w tern, czego mnie samemu brakowało do dobrego nauczania wiary, bo dotąd i ja niewiele się zajmowałem temi rzeczami.
Tak przeżyłem trzy lata, najszczęśliwiej jak można. Mój kochany Piątek mógł już z łatwością porozumiewać się zemną. Opowiadałem mu moje przygody i sposób w jaki żyłem na wyspie; wdrożyłem go w tajemnicę palnej broni, słowem, zwierzyłem się ze wszystkiem.
Zwróciłem jego uwagę na rozbitą okrętową szalupę; obejrzawszy ją, rzekł:
— Widziałem taką u swoich. — Potem dodał, że siedmnastu białych zostało wyrzuconych przez burzę na ich wybrzeża i że od czterech lat mieszkają wśród jego ziomków. Dziwiłem się, że ich dotąd owi ziomkowie nie pożarli, lecz Piątek odpowiedział:
— Oni są braćmi dla nas, my tylko zjadamy ludzi w boju zabranych.
W jakiś czas potem, w piękny, pogo
dny ranek, Piątek z wierzchołka skały dojrzał wybrzeża innej wyspy. Zaczął skakać, tańczyć, wołając ze wszystkich sił:
— Oh! radości! oh co za szczęście, widzę mój kraj, moich rodaków!
Smutno mi się zrobiło, sądząc, że chce mnie opuścić. Zapytałem, czy sobie życzy powrócić do swoich, do dawniejszej dzikości i znowu pożerać ludzi. Zmartwiony tern widocznie, rzeki potrząsając głową.
— Oh ! nie! Piątek opowiedziałby im, że się nauczył żyć inaczej, modlić do Boga, jeść chleb ze zboża, mleczywo, mięso ze zwierząt, że już nie myśli pożerać ludzi; ale Piątek sam nie powróci do kraju; albo razem z panem, albo wcale nie.
Chcąc się w tym względzie zapewnić, udałem, że naprawdę mam zamiar odosłać go do ojczyzny. Na widok przygotowań, był w prawdziwej rozpaczy, schwyci) siekierę, podał mi ją i rzekł:
— Weź, zabij Piątka, ale go nie oddalaj od siebie.
Powoli snułem plan wyprawy do stałego lądu, do ludzi białych brodatych, skąd mia
łem nadzieję dostać się do rodzinnej ziemi. Zabraliśmy się z Piątkiem do pracy. Z wielką zręcznością pomagał mi przy wydrążania szalupy. W ciągli miesiąca robota była skończona; w dwa tygodnie zepchnęliśmy ją na morze, posuwając na walcach cierpliwie, cal po calu.
Ustawiliśmy maszt, reję i trójkątny żagiel, zwany w Anglii baranią łopatkąt przyczepiliśmy na długiej linie kotwicę. Zrobiłem także ster, który mnie kosztował tyle pracy, ile cała barka razem z przyborem.
Zajęty blisko przez trzy miesiące urządzaniem masztu, żagla, steru i t. p. uczyłem Piątka jak manewrować tem wszystkiem; w niedługim czasie został zręcznym żeglarzem. Wszystko już do podróży było gotowe, kiedy pewnego rana Piątek wbiegł do mnie przerażony. Przeskoczył palisadę, krzycząc:
— Oli! Panie! źle! źle! nieszczęście! tam, tam, trzy łodzie!
Biedny, był pewny, że dzicy przybyli naumyślnie, aby go znaleźć i pożreć. Usiłowałem dodać mu odwagi, przyrzekając poświęcić życie dla jego ocalenia, jeżeli tylko zechce wypełniać ściśle moje rozkazy.
— Ja — odpowiedział — gotów jestem ximrzeć na rozkaz pana!
Dałem mu czarkę rumu; rozdzieliłem pomiędzy niego i siebie palną broń, wziąłem ze sobą dobytą szablę, jemu zaś podałem w rękę topor.
Tak przygotowani weszliśmy na skałę, skąd dostrzegliśmy nieprzyjaciół w liczbie dwudziestu jeden f a między nimi trzech więźniów.
Wylądowali blisko mojej zatoki. Przedzielająca nas gęstwina dozwalała zbliżyć się do nich na strzał. Czyniliśmy to w milczeniu, dopóki z niewielkiej odległości nie ujrzeliśmy ich wyraźnie. Siedzieli około ognia, pożerając jednego z jeńców. O kilka kroków, drugi związany i zakneblowany leżał na ziemi, oczekując tegoż samego losu. Był to człowiek biały, brodaty, jak mówił Piątek, jeden z tych co się schronili do jego ziomków. Nie było chwili do stracenia. Dwaj barbarzyńcy przystąpili do biednego chrześcijanina, aby go zamordować. Już rozwiązali mu nogi, gdym rzekł do Piątka: „Rób wszystko co ja uczynię!“ Piątek słuchał; wzięliśmy muszkiety i jednocześnie daliśmy ognia. Piątek dobrze celo
wał; zabił dwóch, ranił jednego, ja zaś je dnegora zabił a dwóch raniłem. Dzicy zerwali się z przerażeniem, nie wiedząc w którą obrócić się stronę. Tymczasem przesialiśmy im drugie dwa naboje grankulek; dwóch tylko padło, lecz kilku zostało zranionych. Wtedy wypadliśmy z gęstwiny. Pobiegłem do białego jeńca, Piątek zaś dopadł do lodzi, na którą schronili się trzej dzicy.
Rozciąwszy pęta biednego więźnia, spytałem, kto on jest. Odpowiedział po łacinie: Christianus. Zdawał się być na pól umarłym, orzeźwiłem go trochą wódki. Potem poznawszy, że to Hiszpan, rzekłem: — Panie, jeśli masz jeszcze siłę, weź ten pistolet i pałasz i pomagaj nam śmiało. Iroń zdawała się wracać mu nadzieję i odwagę; z wściekłością rzucił się na nieprzyjaciół, z których kilku zarąbał. Piątek ścigał innych z toporem, tak, że z dwudziestu jeden czterej się tylko wymknęli i dopadli do łodzi. Uciekali wiosłując z całej siły. Chciałem ich ścigać, lecz jakżem się zdziwił,
kiedy wskakując w jeden z ich statków, ujrzałem trzeciego jeńca, związanego jak przed chwilą nasz Hiszpan i prawie ostatnie W'dającego tchnienie. Rozwiązałem go, lecz sądząc, że idzie na śmierć, wydawał żałosne jęki. Posłałem do niego Piątka z flaszką rumu. Zaledwie go zobaczył, zaczął płakać, śmiać się, skakać, tańcować, całować więźnia po rękach, potem przybiegł do mnie wołając: — To mój ojciec! mój ojciec!— Niepodobna opisać prawdziwie dzikich uniesień, jakim się oddawał na widok ojca ocalonego z rąk katów. Wskakiwał do łodzi, wyskakiwał, znowu powracał, siadał przy swoim ojcu; rozgrzewał jego głowę, tuląc do swoich piersi; rozcierał nogi zdrętwiałe od silnego skrępowania, słowem, otaczał go nąjczulszemi staraniami. ?jódź z uciekającymi znikła nam z oczu, w dwie godziny potem zerwał się wiatr gwałtowny, który pewno nio pozwolił im dopłynąć do swoich brzegów.
Zawołałem Piątka zajętego ciągle swym ojcem; dałem mu dla niego jęczmienne
i garść rodzynków. Podobnież po epdem Hiszpana; kazałem Piątkowi, aby ma roztari nogi ; Piątek usłuchał chętnie, ale co moment obracał się ku ojcu, jak gdyby chciał się przekonać, czy on tam jest i czy mu dobrze.
Szło teraz o sprowadzenie do groty moich nowych towarzyszów. Zręczny i silny Piątek wziął Hiszpana na plecy, umieścił go przy ojcu w łodzi i w mgnieniu oka dopłynął do zatoki.
Nie łatwo było wyprowadzić ich na ląd bo obaj nie mogli postąpić kroku; urządziłem nosze, na których przenieśliśmy ich pod palisadę, ale jak z takim ciężarem dostać się przez wierzch?
Nie było sposobu. Wystawiliśmy im naprędce maleńki namiot ze starych żagli, rozesłaliśmy słomę i przynieśliśmy ciepłą kołdrę.
Zabiłem roczną kozę, zgotowałem rosół, potrawkę z mięsa i ryż i tem pokrzepiłem siły biedaków.
Po biesiadzie, zaczęliśmy rozmowę. Oj
ciec Piątka zapewniał, że w jego kraju będę dobrze przyjęty. Hiszpan zaś mówił o swoich ośmnastu towarzyszach, pozbawionych wszystkiego na ziemi zamieszkanej przez dzikich i zachęcaj, abym ich sprowadził na moją wyspę. Mówił, że gdy będziemy razem, łatwiej wybudujemy statek, na którym popłyniemy do ucywilizowanego kraju. Zgodziłem się pod warunkiem, że ich nakłoni do uznawania we mnie swojego wodza, dopóki nie przybędziemy tam, gdzie im wskażę. Postanowiłem jednak odłożyć do sześciu miesięcy wykonanie tego wielkiego zamiaru, to jest, dopóki nie przygotuję zapasów żywności dostatecznych dla tylu osób. Wszyscy czterej zabraliśmy się do uprawy stosownego obszaru ziemi, na której zasiałem około pięciu korcy jęczmienia i ryżu.
Potem, pod kierunkiem Hiszpana, kazałem Piątkowi i jego ojcu zająć się ciesielstwem. Przygotowali mi dwanaście dębowych desek, po dwie stopy szerokich, trzydzieści pięć długich, mających od dwóch
Robinson.
do czterech cali grubości. Był to wyborny materyał do zbudowania statku.
Powiększyliśmy trzodę o dwadzieścia dwoje schwytanych koźląt, prócz tego na suszyłem ogromną ilość winogron.
Żniwo było niezgorsze, mieliśmy czem wyżywić oczekiwanych gości.
Po dopełnionych przygotowaniach, Hiszpan z ojcem Piątka wsiedli do tej samej łodzi, w której ich przywieziono na śmierć. Zaopatrzyłem ich w żywność i umówiliśmy się o znaku, jakim nam zapowiedzą swój powrót.
Lecz nieprzewidziany wypadek nie pozwolił nam czekać tego powrotu.
W ośm dni po ich oddaleniu, Piątek zbudził mię sam, wołając: „Panie! przybyli!“
V
Wziąwszy lunetę wbiegłem na skałę. Jakżem się zdziwił, widząc okręt na kotwicy o półtrzeciej mili w stronie północno zachodniej. Budowa okrętu podobną była do angielskiej, również jak i szalupy płynącej ku naszemu brzegowi z przyjaznym wiatrem.
Nie umiem wysłowić wrażenia, jaki egom na ten widok doznał. Byłem odurzony, nie mogłem pojąć co sprowadziło w te miejsca angielski statek. Tymczasem szalupa stanęła
o pół mili ode mnie.
Wysiadło z niej jedenastu ludzi; trzej bez broni, skrępowani sznurami jak jeńcy, z których jeden zdawał się być w rozpa
*
czy. Majtkowie zaczęli chodzić po wyspie. Tymczasem jeńcy, mając tylko związane w tył ręce, siedli ua trawie. Postanowiłem uwolnić ich i razem z Piątkiem poczyniliśmy przygoto wania.
Około południa skwar zaprowadził marynarzy do lasu. Więźniowie leżeli pod wiel kiem drzewem. Zbliżyłem się ostrożnie; mój ubiór przestraszył ich z początku, lecz wkrótce uspokojeni, powiedzieli, że jeden z nich był kapitanem okrętu, że jego ludzie zbuntowawszy się, chcą ich zostawić na tej samotnej wyspie. Przyrzekłem użyć wszelkich środków do ocalenia go, pod warunkiem, że mnie i mego niewolnika zawiezie potem do Anglii. Zgodził się chętnie. Dałem mu trzy muszkiety, kule i proch; tak uzbrojony, ruszył ze swymi towarzyszami na zbuntowanych. Zabili dwóch nąjzawzięt szyeh, reszta widząc, że mamy broń, natychmiast się poddała. Darowaliśmy im życie z warunkiem, że nam pomogą odzyskać okręt. Tymczasem związaliśmy ich wszystkich.
Opowiedziałem kapitanowi moje przy
gody, których słuchał z uwagą i uwielbieniem. Zaprowadziłem go do fortecy, do groty, pokazałem wszystkie bogactwa, ugościłem posiłkiem, poczem naradziliśmy się nad środkami odzyskania okrętu. Na pokładzie było jeszcze dwudziestu sześciu zbuntowanych, jak tu uderzyć na tak przeważną siłę? Jak zaradzić, aby nie przypłynęli do nas i nie uprzedzili naszych zamiarów? Zatopiliśmy szalupę, aby im odjąć sposób komunikacyi.
Wkrótce nadpłynęła druga z dziesięcioma ludźmi dobrze uzbrojonymi. Zdziwili się, widząc wywróconą szalupę; zaczęli przywoływać towarzyszów, lecz tamci nie śmieli odpowiedzieć.
Trzech z przybyłych zostało w szalupie, siedmiu wyskoczyło na ląd. Szli obok siebie, krzyczeli, wołali, lecz nie otrzymując odpowiedzi, powrócili na statek. Kapitan był w rozpaczy, widząc ich wymykających się, lecz wpadłem na dobry pomysł. Piątek
i jeden z jeńców poszli na zachód zatoki
i ztamtąd zaczęli krzyczeć; zbuntowani natychmiast skierowali w tamtą stronę sza
lupę; dwaj pozostali na statku, inni wyszli na ląd i podążali w miejsce skąd ich dobiegał krzyk, którym Piątek i jego towarzysz, cofając się w głąb wyspy, odprowadzili ich tak daleko, że przód wieczorem nie mogli wrócić do szalupy. Tymczasem my bez trudu związaliśmy dwóch pozostałych, a gdy już było ciemno i kiedy tamci wracali do szalupy, wpadliśmy na nich jak piorun. Noc nie pozwalała im widzieć ilu nas było, żądali więc pardonu. Zbuntowani, przy których zwano mnie dowódcą, sądzili, że mam najmniej pięćdziesięciu ludzi pod swymi rozkazami.
Kazałem związać wszystkich. Najgorszych wyprawiłem do groty, tych zaś, którzy w zamian za darowane życie przysięgli być wiernymi, użyliśmy do odzyskania o krętu. Było ich dwunastu, kapitan dowodząc nimi z wielką zręcznością, w ciągu godziny, siłą i podstępem przywiódł całą załogę do pokory i posłuszeństwa.
Usłyszałem wystrzał armatni, donoszący nam, że wszystko poszło dobrze i że możemy wsiąść na pokład. Po chwili, kapitan
przypłynął do nas i zawołał tryumfującym głosem:
— Mój przyjacielu, mój zbawco, oto twój okręt! należy on do ciebie ze wszystkiem co na nim posiadamy.
Zwróciłem oczy na morze. Okręt sta) na kotwicy o ćwierć mili od brzegu. Moje wyswobodzenie było już pewnem. Przejęty uczuciem radości, straciłem prawie siły
i byłbym upadł, gdyby mnie kapitan nie był powstrzymał. Długi czas nie mogłem wymówić słowa, nareszcie rozpłakałem się
i to mi ulgę przyniosło. Uściskaliśmy się serdecznie z kapitanem, zowiąc jeden drugiego swoim wybawcą. Kapitan ofiarował mi całe ubranie, w którem łatwo pojąć, że z początku nie czułem się swobodnym.
Następnie, z całą godnością wodza, stanąłem przed buntownikami; powiedziałem, że zasłużyli na powieszenie, lecz im daruję życie pod warunkiem, że zostaną na mojej wyspie. Zgodzili się z wdzięcznością. Dałem im objaśnienia, jakim sposobem mogą
tam żyć wygodnie; jak mają uprawiać grunt, suszyć winogrona, wypiekać chleb. Kazałem im czekać na przybycie szesnastu Hiszpanów, do których napisałem list i z którymi poleciłem żyć w nieprzerwanej zgodzie. Majtkowie zapewnili mnie o tein przysięgą.
Podarowałem im broń, powiedziałem jak mają hodować kozy, tuczyć je, robić masło i ser; prócz tego zostawiłem dość znaczny zapas prochu.
% •
Nazajutrz wsiedliśmy z moim wiernym Piątkiem na okręt. Opuszczając wyspę, zabrałem na pamiątkę czapkę z koźlęcej skóry, parasol i papugę. Wziąłem także pieniądze, które tak długo leżały bez pożytku.
Dnia grudnia roku opuściłem wyspę, przeżywszy na niej lat, dwa miesiące i dwadzieścia dni. Dopłynęliśmy szczęśliwie do Anglii czerwca r. Trzydzieści pięć lat nie widziałem mojej ojczyzny!
Nie zastałem już z mojej rodziny nikogo. Ojciec i matka oddawna byli w grobie. Ożeniłem się, mam dwóch synów i córkę, jestem szczęśliwy. Teraz otacza mię
urok towarzyskiego życia, rozmów, przyjaźni i tych wzajemnych usług, które ożywiają i upiększają nasze istnienie, a których, z własnej winy, byłem tak długo pozbawionym.