Chęciński Jan ROBINSON DLA MŁDSZEJ DZIATWY

Chęciński jan

ROBINSON DLA MŁODEJ DZIATWY



Urodziłem się w roku w mieście York, gdzie mój ojciec osiadł, zaprzestaw­szy zajmować się handlem. Otrzymałem wcale niezgorsze wychowanie, przynajmniej takie, jakiego mogły udzielić nauki domo­we i pobierane w prowincyonalnych szko­łach. Ojciec chciał, abym został prawni­kiem, ale ja miałem wcale inne widoki. Chęć puszczenia się na fale oceanu i do­świadczenia rozmaitych przygód opanowała mię tak silnie, źe ani łzy matki, ani naj­rozsądniejsze rady ojca nie zdołały jej za­chwiać. Ojciec przepowiedział mi nawet, że, jeżeli ulegnę mojej szalonej pokusie, doznam wielkich nieszczęść; że wtedy za póżno będę żałował swego uporu, zapóźno narzekał na nieposłuszeństwo rodzicom, na pogardzenie radami i przepowiedniami ojca.

Robinson. i

Widząc, ze nie mogę uprosić rodziców

pozwolenie, sto razy miałem chętkę opu­ścić dom cichaczem, aż niespodzianie zda: rzyła mi się przewyborna sposobność u cieczki.

Pewnego, dnia znajdowałem się w Hall. Tam spotkałem jednego z moich przyjaciół, który właśnie miał płynąć morzem do Lon­dynu. Ujęty jego naleganiami, nie poradzi­łem się ani ojca, ani matki, tylko, jak mło­dy roztrzepaniec, wsiadłem na okręt bez ( błogosławieństwa rodziców, bez modlitwy j do Boga o szczęśliwą podróż. Tym dniem, najfatalniejszym z całego mego życia, był '

września r.

Zaledwieśmy wypłynęli z rzeki Humber, zaskoczyła nas burza, która mojemu niedo £ świadczeniu wydała się straszliwym hura ganem. Choroba morska i trwoga opano­wały moją duszę i ciało. Przejęty głębokim smutkiem, postanowiłem wrócić do ojca jak marnotrawny syn i być mu całe życie po­słusznym, jeżeli ujdę niebezpieczeństwa. Ale nazajutrz wicher ucichnął, morze się uspo­koiło i moje chwalebne postanowienia znik

nęły razem z burzą. Postąpiłem jak ludzie okrętowi: upiłem się ponczem i w przystę­pie dobrego humoru, przy wesołej zabawie, zapomniałem o moich dobrych zamiarach.

Wkrótce nawet myśl o nich oddaliłem od siebie; zdołałem prawie zagłuszyć głos sumienia, ale Opatrzność gotowała mi dru­gą naukę. Niedaleko przystani Yarmouth doznaliśmy prawdziwej burzy, a trwoga wzbudziła we mnie powtórną skruchę. Na­wet majtkowie byli strwożeni, modlili się gorąco i gotowali na śmierć, bo, pomimo nieustannego ruchu pomp, woda coraz na­tarczywiej dobywała się do okrętu. Byli­byśmy z pewnością utonęli, gdyby statek, przepływający w blizkości, nie był wysiał szalupy na nasz ratunek. Wśród tysiąca niebezpieczeństw zaledwie zdołaliśmy wy­dostać się na ląd.

Powinienem był wtedy zrzec się zawo­du tak nieszczęśliwie rozpoczętego i powró­cić do ojcowskiego domu, ale fałszywy wstyd nie pozwalał; wolałem prowadzić da­lej awanturnicze życie.

Wsiadłem na okręt wypływający do

i*

Gwinei. Ta podróż, jedyna, która mi si^T powiodła, uczyniła mię zarazem kupcem { i marynarzem. Zarobiłem dużo pieniędzy* ■ | na sumie, którą, pomimo winy, moi poczci­wi rodzice przysłali mi jak mogli najspie ! j szuiej. | ,

Powodzenie pierwszej podróży zachęciło^ j* mię do drugiej, lecz ta była już bardzo j, | nieszczęśliwa. Pomiędzy wyspami Kanaryj \[ ■ skiemi a wybrzeżami Afryki wpadliśmy f; w moc tureckiego korsarza. Dwa lata poJ h zostawałem w niewoli w Sale, pogrążony#; :y w boleści, nie widząc żadnego środka od jj, ‘i zyskania swobody. \ j ■

• •' ^

Jednego dnia pan mój rozkazał mi na | łowić ryb na obiad. ITsnułem natychmiast plan ocalenia. Przygotowałem niewielki sta j; | tek, zaopatrzyłem go żywnością, odbiłemĄ, daleko od brzegu, a ponieważ wiatr był j przyjazny, przebyłem wkrótce potężny ka , wał drogi. ' |

Znajdowałem się jednak w wielkim kło pocie, nie wiedząc w którą stronę popły l* ' nąć, kiedym, na szczęście, dostrzegł portu ^ , galski okręt, który, muiemając, że mój sta |!

tek należy do jakiego rozbitego żaglowca, zatrzymał się, dopóki nie dopłynę do niego.

Przyjęto mię na pokład z wielką ludz­kością; kapitan, najlepszy w ¿wiecie czło­wiek, dowiózł mię do Brazylii bez najmniej­szego kosztu. Kupił nawet ode mnie sta­tek, co mnie postawiło w możności nabycia małej plantacyi. Jej uprawa powiodła mi się nadspodziewanie; po kilku latach byłem już panem znacznego obszaru ziemi. Zaro­biłem także niemało pieniędzy na sprze­daży towarów angielskich, bardzo w tym kraju poszukiwanych.

Tym sposobem mogłem zebrać spory majątek i żyć spokojnie i szczęśliwie; ale niepokonana żądza podróży zgłuszyła głos roztropności i zastanowienia. Eaz jeszcze wsiadłem na okręt handlarzy murzynami, udający się do Afryki. Zachęcił mnie do tego sam właściciel statku, przyrzekając połowę zarobku, jeśli przystąpię do spółki

przyjął mię w charakterze nadzorcy ładun­ku okrętowego.

Wypłynęliśmy go września rok to jest tego samego dnia, w którym, prze ośmioma laty, opuściłem ojca i matkę, uda­jąc się do HuJl, wbrew ich prośbom i ra^ dom. Po dwunastu dniach spokojnej żeglugi zaskoczył nas przerażający huragan i ct kiein sprowadził z wytkniętej drogi. Przeg dziesięć dni tułaliśmy się na łasce wzb rzonych fal, czekając tylko chwili, w któ­rej nas wszystkich pochłoną.

Nareszcie, skoro się wiatr uśmierzył, po­płynęliśmy w kierunku Barbady, bo podró* do Afryki, ze względu, na uszkodzenia okrę* tu, stała się niepodobną. Tymczasem druga^ straszniejsza od pierwszej, burza, nadcią­gnąwszy z zachodu, zapędziła nas tak da; leko od wszelkiego cywilizowanego kraju, że, w razie uniknięcia wściekłości morza,

bylibyśmy narażeni na pożarcie przez dzi­kich. Wkrótce uderzyliśmy z gwałtowno­ścią o piaszczystą lawę; ruch okrętu wstrzy­mał się nagle, fale ze wszystkich stron na­pływały do środka. Położenie nasze było truduem do opisania; nie wiedzieliśmy na jaką ziemię zapędził nas huragan, czy była zamieszkaną czy bezludną, a okręt co mi­nutę zagrażał najzupełniejszem rozbiciem.

Z sercem zlodowaciałem, bez najmniej­szej nadziei próbowaliśmy ostatniego środka ratunku. Rzuciliśmy się w szalupę, poleca­jąc ją miłosierdziu Bożemu. Morze wspinało się u brzegów do przerażającej wysokości. Kiedyśmy pracowali, chcąc się do nich przybliżyć, fala, podobna do najwyższej góry, runęła na nas z taką wściekłością, ze, zaledwie mając czas wezwać na pomoc Boga, wszyscy z wywróconej szalupy wpa­dliśmy w morze. Niema słów, któreby mo­gły dać wyobrażenie o trwodze i pomie­szaniu moich myśli, kiedym się czuł rzuco­nym na dno rozhukanego żywiołu. Choć byłem dobrym pływakiem, nie mogłem wy­dobyć się na wierzch dla nabrania powie

trzaj dopóki nowa fala, pędząc ku ziemi, nie porwała mię z sobą i, rozbiwszy się o brzeg, nie wyrzuciła na ląd prawie bez życia. Zachowawszy jednak cokolwiek przy­tomności, zerwałem się na nogi, aby uciec przed następnemi, lecz nie zdążyłem doko­nać tego. Dwa razy jeszcze zaciętość fal odepchnęła mię od brzegu, aż nareszcie, rzucony silnie o skałę, chwyciłem się jej oburącz, i nie puściłem, dopóki rozbite o nią bałwany nie cofnęły się z szumem. Wtedy, zebrawszy ostatek sił, wdarłem się na wysokie wybrzeże, gdzie mogłem spo^ cząć na trawie, nie lękając się już nata czywości zagniewanego morza.

Trudno odmalować uniesienia uczuć czło­wieka, który się ujrzy ocalonym od bliskiej, prawdopodobnie nieuchronnej śmierci. Prze­chadzałem się po wybrzeżach oceanu, wzno­sząc ręce ku niebu, czyniąc tysiące znaków i poruszeń, i zastanawiając się nad miło­sierną Opatrznością, która, z tylu osób, mnie tylko samego ocaliła od rozbicia. Daremnie szukałem później śladu moich nieszczęsnych towarzyszów, nie znalazłem ani jednego. Przypatrywałem się spienionemu jeszcze żywiołowi, nie mogąc wyjść z podziwienia, jakim sposobem dostałem się na ziemię.

Lecz niezadługo, po pierwszych unie­sieniach radości, przyszła rozwaga; widzia­łem, że nawet moje ocalenie jest jeszcze ciężką próbą: byłem zmoczony, nie miałem w co się przebrać; byłem głodny, nie mia

leni co jeść; byłem spragniony, nie miałenś co pić; byłem słaby, a nie miałem czem się pokrzepić. Nie widziałem przed sobą innej przyszłości jak tylko umrzeć z głodu, albo zostać pożartym przez drapieżne zwierzęt;

Nie miałem czem się bronić, ani zabid jakiebądż zwierzę na własne pożywienie. Całym moim dobytkiem był nóż, fajka i co­kolwiek tytoniu. Zbliżająca się noc powięk­szała inoj e męczarnie. — Co ze mną będzie ?— wolałem z boleścią, biegając jak błędny. — W cóż się obrócę, jeśli ta ziemia żywi tylko dziki© zwierzęta, które z pewnością szuka będą wśród nocy krwawego łupu?

Jedyną dla ranie ucieczką było jakie wysokie drzewo. Właśnie ujrzałem kilka nad brzegiem, i jedno z nich. obrałem za schronienie. W niewielkiej odległości zna­lazłem także źródło słodkiej wody; co za radość! Piłem z rozkoszą; potem, włożyw­szy w usta trochę tytoniu, aby oddalić głód, wdrapałem się na drzewo. Usadowiwszy się jak mogłem najbezpieczniej, będąc niezmier­nie znużonym, po kilku chwilach zasnąłem.

Dzień już był wielki, kiedym się obu­dził. Sen cudownie pokrzepił moje siły: mo­rze było spokojne, pogoda najpiękniejsza.

Zdziwiłem się, ujrzawszy okręt, zapę­dzony przypływem morza niedaleko od ska­ły, na której się znajdowałem. Statek zda­wał się spodem dotykać gruntu. Marzyłem, jakim sposobem dostać się na jego pokład i zdobyć najpotrzebniejsze dla mnie przed­mioty.

Spoglądając dokoła, spostrzegłem o ja­kie dwie mile naszą szalupę, ale myśl moja zwracała się tylko ku okrętowi, gdzie mia­łem nadzieję choć na czas jakiś zaopatrzyć się w żywność i najpilniejsze potrzeby.

Po południu, widząc morze zupełnie spo­kojne i przypływ bardzo niski, zbliżyłem się do okrętu, lądem, przynajmniej o ćwierć

mili. Wtedy przekonałem się z boleścią, źe gdybyśmy byli zostali na pokładzie, mogli­byśmy szczęśliwie dotrzeć do brzegów. Ta smutna myśl zrosiła moje oczy łzami.

Ponieważ było bardzo gorąco, zdjąłem z siebie część ubrania i rzuciłem się w wo­dę. Przypłynąwszy pod statek, sądziłem z początku, ze nie zdołam dostać się na wierzch, ale na szczęście wpadła mi w oczy lina, zaczepiona u przodu, po której wdar­łem się do kastelu. Okręt był pęknięty, wo­da zalewała spód cały, lecz na pokładzie: było zupełnie sucho, i wszystko, co się tam znajdowało, nie uległo zamoknięciu. Zrobi­łem najpierw ogólny przegląd; uważałem, co było dobre a co popsute. Będąc okru­tnie głodnym, napełniłem kieszenie sucha­rami, które ze smakiem zajadałem przy pra­cy. Haust wybornego rumu, znalezionego w kajucie kapitana, ożywił moją odwagę. .

Brak sposobu przeprawiania na ląd mo­ich zdobyczy, obudził we mnie całą dzia( łalność przemysłu. Mieliśmy na pokładzie mnóstwo lin, trzy maszty i kilka sztuk ocio­sanego drzewa; postanowiłem zabrać się do

roboty. Zepchnąłem drzewu na wodę, z przy­wiązanymi do końców sznurami, aby mi nie uciekło. Następnie, zszedłszy na sam bok przechylonego okrętu, przyciągnąłem je do siebie i powiązałem kloce razem z maszta­mi jedno obok drugiego, nadając im kształt tratwy. Nareszcie, ułożywszy na poprzek kilka niedługich desek, urządziłem pomost, po którym mogłem bezpiecznie chodzić, lecz który, z powodu zbytniej lekkości, nie mógłby dźwigać trochę cięższego ładunku. Wziąłem się znowu do pracy; piłą cieśli przerżnąłem na trzy części jedną z rej i z niemałym trudem dowiązałem wszystkie do mojej tratwy. Nadzieja zdobycia sobie najpotrzebniejszych rzeczy była dla mnie wybornym bodźcem; konieczność dodawała zręczności, na jaką w innym razie pewno bym się nie zdobył.

Tratwa mogła już dźwigać nielada jaki ciężar. Szło tylko o wybór ładunku i zabez­pieczenie go od zatopienia. Naj pierwej po­układałem na klocach wszystkie znalezione deski; potem, za pomocą sznura, spuściłem na tratwę trzy kufry, które, odbiwszy zara

* • * "

Z v *

ki ,*wypróżniłem poprzednio. W jednym z nich umieściłem niezgorszy zapas chleba, ryżu, trzy holenderskie sery, pięć kawałów Kuszonej baraniny i resztkę europejskiej pszenicy. Obok niego ustawiłem kilka skrzynek z butelkami, zawierającemi mocne napoje.

W czasie tego zajęcia przypływ dosię­gną! znacznej wysokości. Z boleścią ujrzą lem kołyszące się na falach moje ubranie, kaftan i koszulę, kfcóre pozostawiłem na brzegu; miałem na sobie tylko pantaliony i pończochy. Szczęściem było czem powe­tować moją dotkliwą stratę. Lecz na ten raz brałem to tylko, bez czego w żaden sposób nie mogłem się obejść; prócz tego szukałem jeszcze przedmiotów wielkiej war­tości, mianowicie narzędzi, bez których tru dnoby mi było zbudować coś na lądzie. Po długiej pracy, znalazłem nareszcie skrzynkę cieśli; była ona dla^nnie prawdziwym skar­bem ; złoto całego świata nie byłoby mi opła­ciło dłut, heblów, młotków, pił i świdrów, da­jących możność najużyteczniejszej w mem położeniu pracy. Niemniej potrzebną mi

była bron i amunicya. Zabrałem z kajuty kapitana dwie strzelby, kilka rożków pro­chu, woreczek śrutu i dwie już zardzewiałe szpady. Plądrując po wszystkich kątach statku, wygrzebałem także dwie pełne ba­ryłki prochu, które, wraz z bronią, umie­ściłem na tratwie.

Na ten raz posiadałem już dosyć zap sów; troszczyłem się tylko# o ick szezęśl: \vą przeprawę; nie miałem ani żagla, a wioseł, ani steru; najmniejsze uderzeni; wiatru mogło zatopić ładunek. Trzy rzecz; jednak podtrzymywały moją odwagę: mo rzo było spokojne, przypływ wznosił się co raz wyżej i falował ku ziemi; wiatr, cho ciąż słaby, nie był mi nieprzyjaznym. Zn lazłem jeszcze trzy połamane wiosła, dwie piły, topór i młot, które dodawszy do dunku, puściłem się na morze. Tratwa milę blizko płynęła spokojnie, spostrzegłem tyl­ko, że zbaczała od miejsca, w którem po­przednio dostałem się na ląd; z tego wnio słem, że się tam znajdował prąd, który mi^ doprowadzi do jakiej zatoki i dozwoli bez pieczniej wylądować.


j

Nie omyliłem się; po chwili dostrzegłem wprost przed sobą małe wgłębienie ziemi, ku któremu, czułem, że prąd unosi moją tratwę. Kierowałem jak mogłem najlepiej, aby nie zboczyć z tego prądu, lecz. nie zna­jąc miejscowości, o mało nie uległem powtór­nemu rozbiciu. Statek uderzył jednym koń­cem o piasek, gdy tymczasem drugi unosił się na wodzie: niewiele brakło, aby ładunek, przechylony w tę drugą stronę, nie zsunął się z pomostu i całkiem nie zatonął. Po­wstrzymywałem kufry, opierając się o nie ze wszystkich sił, alem nie zdołał usunąć tratwy z piaszczystej ławy. Nie śmiałem odstąpić od kufrów i dopiero po półgo dzinnem oczekiwaniu wzrastający przypływ uniósł mię na powierzchnię i wyprowadził z kłopotu.

Podnosząca się ciągle woda prowadziła tratwę do ujścia jakiejś maleńkiej rzeczki. Czekałem aż przypływ dojdzie do swojej ostatecznej wysokości i w braku kotwicy, za pomocą wiosła powstrzymywałem mój statek, tuż przy płaskim kawałku ziemi, który za chwilę miał być pokryty wodą.

Robinson.

Nie zawiodłem się; tratwa szła coraz wy­żej; po kilku minutach mogłem bez nie­bezpieczeństwa skierować ją na ów kawa­łek płaskiego gruntu, czego dopełniwszy, przymocowałem statek dwoma wiosłami, wbitemi po obu stronach w ziemię, i cze­kałem, dopóki odpływ morza nie dozwoli mi suchą nogą dokonać wyładowania.

Zapuściłem się w głąb lądu, aby go po­znać i znaleźć miejsce do złożenia moich zapasów. Wziąwszy strzelbę, pistolet, rożek prochu i woreczek ze śrutem, wyruszyłem na zwiady.

Wszedłem na wierzchołek dosyć wyso kiej góry; ztamtąd mogąc sięgnąć oczyma dalej, poznałem, żem został wyrzucony na wyspę. Nie widziałem dokoła żadnego in­nego lądu, prócz kilku bardzo odległych skał i dwóch małych wysepek, położonych

o jakie trzy mile w stronie zachodniej. Przekonałem się wtedy, żem został skazany na zupełną samotność; wyspa zdawała mi się wcale nie zamieszkaną, chyba przez dzi, kie zwierzęta. Wprawdzie nie mogłem doj­rzeć żadnego z tych drapieżnych sąsiadów, lecz za to, mnóstwo obcego dla mnie ga

tunku ptaków, krążyło ponad wyspą. Je. den z nich, bardzo duży, usiadł na drzewie rosnącem u wybrzeża sporego lasu; dałem do niego ognia. Zdaje się, że to był pierw­szy wystrzał, jaki od stworzenia świata.; rozległ się po tych miejscach; huk mojej broni wywołał krzyki, wrzaski i pisk nie­przeliczonej gromady ptastwa. Zabity ptak należał do gatunku krogulców; jego mięso na nic mi się nie zdało.

Wróciłem do tratwy i resztę dnia spę dziłem nad jej wyładowaniem. Nadejście nocy wprowadziło ranie w kłopot jaki egom. doznał wczoraj; lecz tym razem miałem go czem usunąć. Z desek i kufrów ustawiłem budkę, w której spokojnie spałem.

Nazajutrz postanowiłem odbyć powtórną podróż do okrętu; miałem nadzieję zdoby­cia wielu jeszcze pożytecznych przedmio­tów, a tracić czasu nie było wolno, gdyż lada burza mogła go do reszty roztrzaskać. Tym razem, nauczony doświadczeniem, nie zabrałem już tak ciężkiego ładunku. Wzią­łem trzy worki gwoździ, ogromny świder, dwanaście siekier, kamień do ostrzenia, trzy żelazne lewary, siedm muszkietów, drugą myśliwską strzelbę, trochę prochu, dwie ba­ryłki kul, spory worek bakalii, wszystką jaką znalazłem odzież, hamak, materac i kilka kołder. Cały ten kram przybył szczę­śliwie do lądu.

Na wyspie, wszystko com pozostawił leżało wcale nietknięte; nie dostrzegłem ża­dnego śladu zbliżenia się człowieka lub

zwierzęcia; zastałem tylko wielkiego, dzi­kiego kota, siedzącego na kufrze; widok mój wcale go nie przestraszał; rzuciłem mu; parę kawałków suchara, które zjadł z ape< tytem, poczem się oddalił.

Zacząłem budować sobie namiot z żaglaj i uciętych umyślnie kołków. Skończywszy;' złożyłem w nim wszystko co na słońcu lub deszczu popsuć się mogło. Z nagromadzona nych około namiotu baiyłek i pustych ku­frów, ustawiłem szaniec, zabezpieczający mię od wszelkiego napadu.

Wejście zabarykadowałem deskami i wy­próżnioną skrzynią. W nowem mojem schroi nieniu, pierwszy raz położyłem się w łóżko, mając przy sobie strzelbę a pod poduszką) pistolety; pierwszy też raz przespałem całą noc bez przebudzenia.

Jakkolwiek moje zapasy były aż nadto obfite jak dla jednej osoby, postanowiłem zabrać z okrętu wszystko coby się dało przewieźć na mojej tratwie.

Codzień płynąłem do niego. Między in nemi rzeczami, sprowadziłem na wyspę roz­maite części żeglatury, liny, kółka, powrozy,

siatki, sznury i przyrząd do naprawiania żagli* Największą radość sprawiło mi zdo­bycie ogromnej beczki sucharów, trzech baryłek rumu i wódki, skrzynki nierafino wanego cukru i okseftu mąki. Wypróżniłem natychmiast beczkę z sucharami, porozdzie­lałem je na części i poowijałera w żaglowe płótno. Cały ten ładunek doprowadziłem do lądu niemniej szczęśliwie jak poprzednio.

Obrawszy okręt ze wszystkiego co było można przewieźć, zacząłem rozkrawać liny na części stosowne do moich sił. Zbudowa­łem wielką tratwę ze wszystkich rei prze­dniego masztu, na którą złożyłem liny, oraz żelaztwo jakie zdołałem powyrywać i po­płynąłem ku wyspie. Ale ładunek był tak ciężki, że nie mogąc dowolnie kierować tratwą, przy pierwszem jej przechyleniu, wpadłem w morze z większą połową zdo­byczy. Ocaliłem tylko trochę żelaztwai kilka kawałków liny.

"W ciągu trzynastu dni przepędzonych na wyspie, odbyłem jedenaście podróży do okrętu i zdaje mi się, że gdyby morze było ciągle spokojne, byłbym cały okręt cząstka

po cząstce przeprowadzi! na ziemię. Gdym ; się zabiera! do dwunastej wycieczki, niebo pokryte było chmurami. Zdobyłem jeszcze'* szafę z kilkoma szufladami; w jednej z nich '■ znajdowały się nożyczki, tuzin noży i tyleż v widelców; w drugiej trzydzieści sześć fun f tów szterlingów złotem i srebrem, oraz' kilka sztuk drobnej monety. Najmniejsze $ z roboczych narzędzi było mi wówczas ty f siąc razy droższem od srebra i złota! . Zacząłem ładować tratwę, lecz nagły J wicher i coraz czarniejsze chmury zmusiły i mnie rzucić się w morze i dotrzeć wpław d do lądu.

Zaledwiem zasiadł w namiocie otoczony' ! moimi skarbami, wybuchła burza, która przez całą noc szalejąc, nie ustała ani na chwilę, j Nazajutrz już nie widziałem okrętu. Nie bardzo mnie to zmartwiło, bom z niego za * bral wszystko co mogłem.

Teraz wypadło mi zabezpieczyć się od drapieżnych zwierząt dzikich ludzi, jeżeli się tara znajdowali. W tym celu, postano­wiłem zbudować mocny namiot i wykopać piwnicę. Wybrałem na to niewielką pła­szczyznę tuż pod pagórkiem, którego bok obrócony do niej, był zcięty tak prostopa­dle, że z tej strony nie mogłem się oba­wiać żadnej napaści. Wbiłem pal przed wgłębieniem znajdująccm się w tej^ prosto­padłej skale, a wyglądającem jak wejście do groty. Równinę przed mojem nowem mieszkaniem pokrywał kobierzec szmarag­dowej murawy, ciągnącej się aż do samego morza.

Przed zbudowaniem namiotu zakreśli­łem na ziemi półkole, zajmujące nawprost, to jest w połowie średnicy około pięciu, a

pod skałą około dziesięciu prętów rozległo­ści. Na tym obwodzie urządziłem dwa sze­regi silnej pięć stóp wysokiej palisady, której pale ostro pozaciosywane u góry i głęboko wpuszczone w ziemię, nie były więcej jak po sześć cali jeden od drugiego oddalone.

Wązką przestrzeń pomiędzy dwoma rzę­dami palów zapełniłem, od dołu do samej góry, kawałkami pociętych na okręcie lin; nareszcie wewnątrz wzmocniłem całą za­grodę jeszcze jednym szeregiem grubych, półtrzeciej stopy wysokich kołków, powbija­nych tuż pod palami, i mogących im słu­żyć za dość silną podporę. To ogrodzenie było tak mocne i tak wysokie, że ani czło­wiek, aęi zwierzę nie zdołałoby go przeła­mać albo przeskoczyć. Kosztowało mnie też nie mało czasu i pracy.

Zamiast drzwi, których wcale nie było, zbudowałem sobie maleńkie schodki; chcąc się dostać do mojego mieszkania, przysta­wiałem je do palisady, wchodziłem przez wierzch i wciągałem za sobą. W ten spo BÓb czułem się daleko bezpieczniejszym.

Do tej fortecy przeniosłem wszystkie moje bogactwa. Następnie urządziłem duży namiot, pokryty dubeltowym płótnem prze ciągniętem smołą, aby je zabezpieczyć od deszczów, które co rok przez pewien prze­ciąg czasu padają w tych stronach, podo­bne do potopów.

Skończywszy namiot, zająłem się pi­wnicą. Kopiąc ziemię i rozbijając skałę, wyrzucałem piasek i kamienie pod palisadę, co podwyższało grunt mojego podwórka blisko o półtory stopy. Nareszcie urządzi­łem obok namiotu bardzo dobrą spiżarnię, którą właśnie była tak starannie wykopana piwnica.

Jednego dnia doznałem wielkiej obawy. Było to w czasie ulewnego deszczu, któ­remu towarzyszyły potężne grzmoty. Ulewa wcale mię nie dziwiła, lecz nagle przyszła mi myśl, że piorun może uderzyć w którą baryłkę prochu i w jednej chwili wszystko wysadzić w powietrze. Cóżby się ze mną stało? Niepokojony tą myślą, jak tylko bu­rza ucichła, odłożyłem zwykłe zajęcia na później i zabrałem się do szycia małych

I

i

\

woreczków, które ponapełniawszy prochem, poumieszczałem tu i owdzie w suchych wy ; : drążeniach skal, aby, jeżeli w razie piorunu ogień udzieli się jednemu, nie mógł dosię • gnąć innych. Spędziłem nad tem piętnaście ; dni, bo na sto dwadzieścia funtów prochu | stanowiących mój zapas, uszyłem sto wo [i reczków. !;

W jednej z przechadzek, które codzień odbywałem w celu poznania roślinności wy­spy i upolowania sobie żywności, dostrze głem kilka kozłów, ale tak dzikich, lekkich

i zwinnych, że ich nie mogłem podejść. Jednakże nie straciłem nadziei; przyglą­dając się baczniej ich ruchom, zauważyłem, ’ że gdy żerowały na skałach, a ja zbliżałem ; się doliną, uciekały z jak największą szyb­kością; lecz kiedj^m ja był na górze a one i pasły się w dole, nawet nie zwracały na mnie uwagi. Stąd wniosłem, że ich wzrok, natura tak dalece zwróciła ku ziemi, iż prawie nie dostrzegały przedmiotów będą cych wyżej. Odtąd czatując na skałach, I podchodziłem je z góry i zabijałem ile mi było potrzeba.

Tymczasem, tysiące zgryzot niepokoiły mój umysł; położenie moje przedstawiało mi się w strasznych obrazach. Widziałem się pozbawionym wielu rzeczy, samotnym, oddalonym od reszty świata i miałem chęć złorzeczyć Opatrzności. Lecz natychmiast przypominałem sobie, że łaska Boga mnie tylko jednego ocaliła z rozbicia, że przy­pędziła okręt tak blizko, iż mogłem z niego zabrać wszystko co posiadałem, że nareszcie miałem tysiące sposobów utrzymania mego istnienia; te myśli pocieszały mię nieco.

Teraz rrmszę się cofnąć do samego po­czątku mego jednostajnego i samotnego życia, abym jego dziwne i często przykre szczegóły mógł opowiedzieć porządkiem.

Trzydziestego września stanąłem na tej samotnej wyspie. Był to czas jesiennego porównania dnia z nocą, kiedy promienie słońca prawie prostopadle padały na moją głowę, bom się znajdował w dziewiątym stopniu i dwadzieścia dwie minut północnej szerokości.

Po upływie dwunastu dni pomyślałem, sobie, że gdy mi zabraknie papieru i atra' ! mentu, stracę rachubę czasu i nie będę . mógł odróżnić niedziel od dni powsze dnich. Chcąc temu zapobiedz, wkopałem.; przy brzegu morza, w miejscu mojego pier ^ wszego wylądowania, grubą, wysoką belkę,

na której u góry napisałem wielkiemi lite­rami: „Przybyłem na tę wyspę dnia BO września rokuu. Na bokach, znaczy­łem każdy dzień nacięciem; co siedm dni robiłem nacięcie dwa razy grubsze, a co miesiąc jeszcze grubsze od nacięć oznacza­jących niedzielę. Tym sposobem utrzymy­wałem wierny kalendarz.

Wymieniając rzeczy sprowadzone z okrę­tu, zapomniałem powiedzieć o kompasie, na­rzędziach matematycznych, książkach że­glarskich i trzech bibliach; podobnież nie wspomniałem o dwóch kotach i psie, które przepłynęły ze mną na wyspę. Przez kilka lat pies był dla mnie towarzyszem i wier­nym sługą. Przynosił mi wszystko, co tylko zdołał przynieść; cała subtelność jego in­stynktu zdawała się wysilać na odgady­wanie moich myśli; jednej mu tylko rzeczy, z wielkim moim żalem, brakowało... mowy.

Mimo obfitości moich zapasów, niedo­statek wielu przedmiotów nieraz czuć mi się dawał; nie miałem łopaty, ani rydla, ani motyki do kopania ziemi; nie miałem nici, igieł i szpilek, ani kawałka płótna, prócz żaglowego. Musiałem jednak nawy­knąć do braku tak potrzebnych szczegółów.

Zresztą, chociaż każda robota zajmowała mi wiele czasu, miałem go dosyć, aby w tym względzie nie być zanadto oszczędnym i nie zniechęcałem się wcale. Nic naturalniejszego jak to, żem często popadał w smutek, za­stanawiając się nad sobą; lecz zważywszy dobrą i złą stronę mojego położenia, wy­prowadzałem wniosek, że w najdotkliwszych cierpieniach można jeszcze znaleźć jakąś pociechę. Potrosze przywykłem do samo­tności i postanowiłem nie szczędzić trudów,

pracy i myśli nad zdobywaniem sobie wszel­kiej możliwej ulgi.

Z początku, całą moją zdobycz umieści­łem w namiocie bez ładu; wszystko zaj­mowało dużo miejsca, nie zostawiając go dosyć dla mnie. Zająłem się więc rozsze­rzeniem mojej piwnicy w różnych kierun­kach; skała, po większej części piaskowa, łatwo się dała drążyć; urządziłem drzwi, wychodzące za obręb palisady. Powiększy­wszy w ten sposób piwnicę, porobiłem półki, na których poustawiałem rozmaite rzeczy. Ciesielskie narzędzia i broń poza­wieszałem na kołkach powbijanych w skalę; tak tedy, moja piwnica stała się podobną do generalnego magazynu; zaprowadzony porządek dozwalał mi trafić odrazu do każ­dego przedmiotu.

Jakkolwiek dotąd nie umiałem się obcho­dzić z rzemieślniczemi narzędziami, znaglony koniecznością, nauczyłem się samą tylko sie­kierą i heblem dokonywać mnóstwa rzeczy. Prawda, że mię to kosztowało nie mało pracy. Jeżeli naprzykład chciałem wyciosać

deskę, musiałem zciąwszy drzewo, obcio HobillKOtl.

sywac je z obu stron do pożądanej cienko­ści ; dopiero potem wygładzać zapomoeą hebla. Z każdego drzewa, przy ciężkiej pra­cy, otrzymałem jedną tylko deskę; szczę­ściem , nie brakowało mi ani drzew ani czasu. Z dwóch desek, przywiezionych z o krętu, zrobiłem stół i krzesło.

Kiedym się już prawie urządził i zao­patrzył w meble, zacząłem z wielką staran­nością prowadzić dziennik.

Ten dziennik miał na początku datę roz­bicia, to jest września roku. Za­jęcia pierwszych dni opowiedziałem, teraz idąc dalej, zaczynam od października, w którym to dniu przystąpiłem do kopania piwnicy.

Brakowało mi trzech najniezbędniejszych rzeczy: łopaty, motyki i taczek albo ko­szyka. Motykę zastąpiłem ciężkim żelaznym lewarem, który dość dobrze podważał zie­mię. Co do łopaty, byłem w wielkim kło­pocie.

października. Szukając w lesie, na­trafiłem na rodzaj bardzo twardego drzewa, zwanego przez Brazylijczyków zelazncni;

a*

uciąłem kawałek z nadzwyczajną trudnością

i długo się męczyłem, zanim zdołałem na­dać mu kształt łopaty. Zamiast taczek, zfa brykowałem sobie coś podobnego do mu­larskiego skopka.

października. Zabieram się do roz­szerzenia piwnicy a raczej groty, tak, aby mi mogła służyć za magazyn, kuchnię, ja­dalnię i spiżarnię. Pracuję nad tein przez ośmnaście dni.

listopada. Przyglądałem się podziem­nemu sklepieniu jako juz skończonemu, gdy nagle spory jego kawał zawalił się na ziemię. Przestraszyłem się mocno i nie bez powodu, bo gdybym stał pod zawaloną czę­ścią sklepienia, jużbym innego pogrzebu nie potrzebował. Miałem niemało pracy nad naprawą tej szkody; najpierwej trzeba było usunąć nagromadzoną ziemię, potem popod­pierać sklepienie.

listopada. Ustawiłem dwa słupy się­gające sklepienia, umieściwszy na każdym z nich poprzeczną deskę; przez cały ty­dzień pracowałem nad ustawieniem jeszcze kilku podobnj'ch podpór, które zabezpie

czając sklepienie, utworzyły kolumnadę, rozdzielającą moje podziemie na dwie ob­szerne sale.

Nadeszły dni ulewne; nie mogąc wy­chodzić z mieszkania, zajmowałem się cią­gle jego ulepszeniami.

listopada. Zabiłem młodą kozę, drugą raniłem w nogę i na sznurku przyprowa­dziłem do domu. Obandażowałem ją i le­czyłem jak mogłem, póki nie wyzdrowiała. Po kilku dniach oswoiła się zupełnie, co naprowadziło mnie na myśl obłaskawiania niektórych zwierząt, abym po wyczerpaniu moich zapasów, miał się czem żywić.

Od stycznia do kwietnia zajmowa­łem się wzmocnieniem mojej fortyfikacyi. Często przeszkadzały mi deszcze, lecz mimo fco ukończyłem ją całkiem i moje mieszka­nie zostało pod każdym względem zabez­pieczone. W czasie tego, w dzień chodzi­łem do lasu, gdziem dokonał wielu poży­tecznych odkryć. Między innemi, znalazłem gatunek dzikich gołębi, nadzwyczaj sma­cznych i delikatnych, z których młode dały się łatwo chwytać, bo uciekały w wydrą­żenia skał.

Brakowało mi jeszcze nie jednej rzeczy; nie miałem naprzykład ozem wykończyć beczki i wbić na nią obręcze; napróźno męczyłem się nad tem przez kilka tygodni. Nie mając także świecy, musiałem kłaść się spać o zmroku, to jest prawie zawsze

o siódmej godzinie. Ażeby temu zapobiedz, chowałem sadło upolowanych kóz. Ulepiłem z gliny rodzaj lampki, wysuszyłem na słoń­cu, włożyłem trochę sadła, umieściłem za­miast knota kawałek rozkręconego sznurka od sieci i zapaliwszy otrzymałem światełko, które choć bardzo słabe wielką spi*awiało mi przyjemność.

Zdarzyło się, że pewnego dnia, szukając w moim magazynie, znalazłem resztkę zbo­ża przywiezionego z okrętu, lecz tak wy­jedzonego przez szczury, że w worku zo­stało tylko trochę łuskwinek i kurzu. Po­nieważ worek był mi potrzebny, wytrząsną­łem go bez żadnej uwagi pod skałą. Było to cokolwiek przed wielkiemi ulewami. W miesiąc później dojrzałem w tem sa­mem miejscu kilka łodyżek, które wziąłem za jakąś nieznaną mi roślinę. Lecz w kilka dni, jakież było moje zdziwienie, gdy na łodyżkach kołysało się około dwunastu pię­knych zielonych kłosów, w których pozna­łem europejski jęczmień.

Nie umiem wyrazić jaką ten widok spro­wadził zmianę w moich uczuciach i my­

ślach. Dotąd nie miałem o religii żadnego poważniejszego wyobrażenia; wszystko co mi się przytrafiało, brałem za dzieło wy­padku ; lecz widok kłosów, które tam wzro­sły bez mojego starania, w klimacie obcym dla siebie, a przez to uważanym przeze mnie za niewłaściwy, wzniósł moją myśl do Boga. Błogosławiłem Opatrzność, która pokiero­wała moją ręką tak, iż te ziarnka z pozoru na nic niezdatne, rzuciłem właśnie pod skałę gdzie ich nie mogło spalić podzwrotnikowe słońce.

W właściwej porze, to jest przy schyłku czerwca, odbyłem maleńkie żniwo; ziarna zebrane z kłosów przeznaczyłem na zasiew, mając nadzieję, że zczasem zbiorę ich do­syć, aby mi dostarczyły chleba.

Kilkanaście kłosów ryżu znalazło się między jęczmieniem; zachowałem je z nie mniejszą troskliwością. Ryż przynosił mi podwójny użytek, raz jako ciasto, powtóre jako potrawa, bom się nauczył gotować go bez zagniatania.

Wracam do mojego dziennika.

Nazajutrz po ukończeniu całej fortyfi­kacji, o mało wraz ze zburzeniem wszyst­kich prac moich nie postradałem życia. Byłem zajęty za namiotem. Nagle sklepie­nie się obsunęło, podpory zaczęły straszli­wie trzeszczećj zmuszając mię do ucieczki porl samą palisadę. Było to trzęsienie ziemi. Trzy gwałtowne wstrząśnięcia zwaliły z o gromnym hukiem skałę o pół mili odległą ode mnie; morze się gotowało.

Przestrach mię ogarnął na myśl, że wszystkie moje bogactwa razem z namio­tem, lada chwilę mogą być przywalone mi­nami góry pod którą stały. Po ostatniem wstrząśnięciu, długi czas nie śmiałem się ruszyć, a tembardziej wejść do mieszkania w obawie, aby nie zostać pogrzebanym żywcem.

Tymczasem niebo się zachmurzyło i po upływie pół godziny zawrzał straszliwy hu­ragan. W kilka chwil spienione morze za­lewało falami brzegi; drzewa powyrywane z korzeniami tu i owdzie wywracały się z trzaskiem. Huragan trwał trzy godziny, po których nastąpiła przerażająca ulewa. Musiałem rad nie rad wejść do namiotu; deszcz powiększał się ciągle, płótno prze­ciekało, wszedłem więc z niemałem drże­niem do groty, sądząc, że lada chwilę zo­stanę przywalony. Wreszcie uspokoiłem się trochę, kieliszek rumu dodał mi jakoś od­wagi.

Deszcz padał całą noc i do południa nazajutrz nie mogłem wyjść. Przyszła mi myśl wybudowania sobie chaty w otwar tem polu, zwłaszcza jeśli ta wyspa ulega częstym trzęsieniom ziemi.

kwietnia. Zaraz od rana zamierzyłem uskutecznić mój plan, lecz na nieszczęście, wszjTstkie narzędzia były w złym bardzo stanie, topory i siekiery przy obrabianiu twardego, sękowatego drzewa zupełnie się stępiły. Miałem eo prawda kamień do ostrze

nia. lecz nie wiedziałem, jak go wprowadzić w obrót. Ta przeszkoda nadzwyczaj mię dręczyła. Powoli urządziłem koło, które mogłem obracać nogą, mając ręce swobo­dne. Cały tydzień pracowałem nad tą ma­szyną, lecz z wielką przyjemnością ujrza­łem, że się obraca dobrze i wkrótce dłuta, topory, siekiery, zostały doskonale powy ostrzane.

kwietnia. Spostrzegłszy znaczne zmniejszenie zapasu moich sucharów, nie bez przykrości postanowiłem zjadać tylko po jednym na dzień.

maja. Znalazłem na brzegu morza kilka szczątków okrętu. Trzęsienie ziemi zbliżyło go do lądu o tyle, że mogłem brać co mi się podobało. Od maja, do czerwca, dzień w dzień z wielkim trudem i pracą zgromadziłem tak znaczną ilość de­sek, belek i żelaztwa, że mógłbym zbudo­wać statek, gdybym wiedział jak się do tego zabrać. Sprowadziłem także sztuka po sztuce około stu funtów ołowiu w szta­bach.

czerwca. Udając się do morza zna

lazłem żółwia; był on pierwszym jakiego na tej wyspie spotkałem; miał w gnieździe około sześćdziesięciu jaj. Ponieważ odda wna żywiłem się tylko ptakami i koziem mięsem, nowy ten pokarm wydał mi się najsmaczniejszym na świecie.

i czerwca. Nie wychodziłem wcale; doznawałem dreszczów. Dwudziestego nie spałem całą noc; miałem gorączkę połą­czoną z ogromnym bólem głowy.

. Chory, pogrążony wgłębokiem zmar­twieniu, czując własną bezsilność, pozba­wiony ludzkiej pomocy, zacząłem modlić się do Boga, lecz nie wiedziałem co mówię.

Przez trzy, lub cztery dni byłem bar­dzo cierpiący.

. Ból głowy i paroksyzm gwałtownej febry, trwający siedm godzin, zakończył się obfitymi potami, które wielką mi spra­wiły ulgę.

. Byłem zdrowszy; wziąłem strzelbę i powlokłem się do lasu, aby coś upolować. Zabiłem koźlę, z którego usmażyłem sobie parę kawałków mięsa. Chciałbym był z niego

ugotować trochę rosołu, ale nie miałem garnka.

. Febra wróciła tak silna, żem przez cały dzień nie mógł opuścić mieszkania. Umierałem z pragnienia, alem był zanadto słaby, aby iść po wodę. W cierpieniach wołałem od czasu do czasu: „Panie zmiłuj się nade mną, nie opuszczaj mię!u Skoro paroksyzm przeszedł, zasnąłem. Miałem przerażający sen, zdawało mi się, że jakiś człowiek z nadzwyczajną postacią wystąpił z pomiędzy tumanów dymu i ognia. Zbli­żał się do mnie z włócznią, wołając: ^Kie­dyś się nie nawrócił na tyle snalzów^ mnrzrss!* i podniósł włócznię, aby mnie przeszyć.

Ten dziwny sen napełnił moją duszę przestrachem; dzień już zajaśniał a wraże­nie zostało. Niestety! zaniedbałem wszy­stkich nauk i napomnień otrzymanych w dzieciństwie, zapomniałem ich, żyłem w najzupełniejszej obojętności dla dobrego i złego. Zacząłem od nieposłuszeństwa ojcu i matce, później nie uważałem moich nie­szczęść za karę Bożą, jak również nie dzię­kowałem Bogu za zsyłane pociechy. Do

piero na obraz śmierci zbudziło się moje sumienie, jego wyrzuty opanowały duszę; pierwszy raz w życiu modliłem się gorąco, błagałem Boga o pomoc.

. Mogłem się podnieść, zająłem się przygotowaniem posiłku nazajutrz, bo febra co drugi dzień wracała. Napełniłem wodą spory gąsiorek, domieszałem trochę rumu i postawiłem przy łóżku. Potem zjadłem trzy żółwie jaja, lecz byłem zanadto osła­biony, aby odejść daleko od mieszkania. Siadłem na ziemi i zadumany przypatrywa­łem się morzu. Niezadługo wróciłem, czując ze smutkiem, że febra znów mię napada; przypomniałem sobie, iż Brazylijczycy pra­wie na wszystkie choroby leczą się tyto­niem. Wiedziałem, że w jednym z moich kufrów znajduje się kilka woreczków z ty­toniowymi liśćmi; znalazłem je a co więcej, znalazłem w tym samym kufrze biblię.

Użyłem tytoniu w trojaki sposób; naj pierwej włożyłem jeden liść w usta, gorycz i moc sprawiły mi odurzenie; powtóre wrzuciłem trochę na rozżarzone węgle i na kadzałem się dymem jak tylko mogłem

V I I

najdłużej; naostatek namoczywszy kawałek listka w rumie, wypiłem. Ta mięszanina uderzyła mi nagle do głowy, spałem przez całą noc i nazajutrz do trzeciej po południu. Nie mogę nawet ręczyć, czym się nie zbu­dził dopiero na trzeci dzień po zażyciu te­go lekarstwa, wiem tylko, że zbudziwszy się, uczułem znaczną ulgę; apetyt wrócił i było mi lepiej.

lipca. Zacząłem czytać biblię. Posta­nowiłem jak za święty obowiązek co rano i co wieczór przeczytać parę rozdziałów; wkrótce doznałem wiciu pociech z tego dobrego zwyczaju. Położenie moje jakkol­wiek niezmienione, stało się dla mnie zno śniejszem, bom spokojnie ulegał wyrokom Opatrzności.

Siły wracały, postanowiłem odbyć wy­cieczkę. Sześć miesięcy byłem już na tej wyspie, nie widząc żadnego sposobu opu­szczenia jej. Nabyłem przekonania, że ni­gdy, żadna ludzka istota nie dotknęła jej nogą. Chciałem jednakże poznać we wszy­stkich kierunkach ten kawałeczek ziemi, jp; ! chciałem zbadać całą jego produkcyę.

='l ■ l,

Rozpocząłem zwiady dnia lipca, od strony drobnej zatoki, do której przybija­łem z merni tratwami. Idąc za kierunkiem rzeki, ujrzałem piękne łąki, których nie­znaczna pochyłość ku stronie morza, zda­wała się zapewniać, że nigdy nie były zra­szane bieżącą wodą. U stóp odgraniczają­cych je pagórków zieleuił się tytoń, aloesy, mnóstwo roślin, których nie znałem i zna­czna ilość cukrowej trzciny, ale niewiele wartej z powodu braku uprawy.

posunąłem się dalej; okolica była bardziej lesistą. Melony i inne gatunki owo­ców rosły tu i owdzie; dojrzałe winogrona bujały się na drzewach. Otrzymałem z nich zapas przewybornych rodzynków, susząc na słońcu. Po dniach jesiennych ten rodzaj

llubinson. \

bakalii był dla mnie pożywieniem zarówno smacznem jak zdrowem.

Przepędziłem tam cały dzień, a nawet pierwszy raz w mojem samotnem życiu odważyłem się nie wrócić na noc do domu. Wdarłem się na drzewo, jak w dniu roz­bicia i wśród konarów spocząłem jako tako.

Nazajutrz rano posunąłem się dalej; po czterech milach drogi przybyłem na cza­rującą dolinę. Szmaragdowa, świeża zielo­ność, niezliczona moc kwiatów, czyniły ją podobną do najstaranniej utrzymywanego ogrodu. Środkiem przepływał przeźroczysty strumyczek. Patrząc na ten cudowny obraz czułem prawdziwą rozkosz, że mogę się uważać za jedynego pana i właściciela wszystkiego co mnie tam otaczało.

Znalazłem mnóstwo drzew kakaowych cytrynowych, pomarańczowych, lecz wszyst­kie dzikie. Cytryny jednak były smaczne, ich sok zmięszany z wodą, dawał bardzo przyjemny napój.

Zebrałem znaczny ich zapas, jak również sporą ilość winogron. Złożyłem wszystko

w jednem miejscu, i po trzech dniach powróciłem do domu, przemyślając nad ¿rodkami jak najprędszego sprowadzenia tvch owoców do siebie.

Nazajutrz wróciłem z dwoma workami po moje zbiory, alem ich już nie zastał. Dzi­kie zwierzęta połowę porozrzucały a połowę zjadły. Nauczony doświadczeniem, wzią­łem się na inny sposób. Zebrawszy wino­grona, przyczepiałem je do długich gałęzi drzew, dozwalając wyschnąć na słońcu.

Byłem tak zakochany w tej cudownej dolinie, że byłbym chętnie przeniósł tam moją siedzibę; lecz obawiałem się otoczyć w ten sposób pagórkami z pomiędzy któ iych w razie nieszczęścia, nie łatwobym się wydostał. Jednakże założyłem w tem miejscu folwark, okrążony podwójną, wy­soką na ośm stóp palisadą, w obrębie której znajdowało się mnóstwo drzewek. Wcho­dziłem tam zapomocą drabinki, jak do mo­jej fortecy.

Tym sposobem wyszedłem na właści­ciela dwóch domów, zimowego i letniego. W pierwszym roku nie wielem z mojej

*

willi korzystał, bo deszcze na długi czas zapędziły mnie do groty. Przeniosłem tam już doskonale wysuszone rodzynki; mia­łem około dwustu gron tego słodkiego przysmaku.

Deszcze trwały od sierpnia do po­łowy października, niekiedy tak ulewne, że przez kilkanaście dni niepodobna było wyjść z domu. Dla rozrywki zajmowałem się po­większeniem jeszcze mej groty.

września była rocznica mego smut­nego wylądowania; uświęciłem ją surowym postem i ćwiczeniami religijnemi. Zacząłem poznawać pory roku, lecz dopiero po bo lesnem doświadczeniu. Przypominacie so­bie, żem zachował na zasiew kilkadziesiąt kłosów ryżu i dwanaście jęczmienia, które tak szczęśliwie zebrałem pod skałą. Wzią­łem się więc do uprawy kawałka gruntu przy pomocy mojej drewnianej łopaty za­siałem połowę tylko ziarnek. Bóg łaskaw, że nie więcej, bo nie dojrzały. Wkrótce po mojej siejbie nastały susze, nie dozwa

łające ziarnom kiełkować; potem, w porze ulewnej słabe łodyżki wyjrzały po nad zie­mię, lecz niezadługo zgniły.

W lutym zrobiłem nową próbę, która tym razom wybornie ^ę powiodła. Zebra­łem dość sporą miarkę ryżu a drugą jęcz­mienia.

Atrament się wyczerpywał, musiałem go oszczędzać, zapisując tylko główniejsze wy­padki mego pustelniczego życia.

W listopadzie, jak tylko deszcze ustały, zwiedziłem moje letnie mieszkanie, gdziem znalazł dokonane przez samą naturę ulep­szenia. Słupy, tworzące palisadę, powypusz czały długie, podobne do wierzbowych ga­łęzie; poobcinałem je równo, pielęgnując starannie; po trzech latach rozrosły się jak zielone sklepienie nad całem ogrodzeniem, chociaż to ogrodzenie zajmowało niemałą przestrzeń. Cień tej kolosalnej altany był tak przyjemny i mocny, źe w czasie letnich upałów nie mogłem znaleźć milszego schro­nienia. Spędziłem lato nad zbieraniem za­pasów na gorsze czasy, w których także nie brakło mi zajęcia.

Pragnąłem koniecznie zrobić sobie ko­szyk; wiedziałem pot,roszę jak się do tego zabrać, bo, będąc dzieckiem, przyglądałem się często robocie koszykarza, a nawet pró­bowałem uplatać inąłe koszyczki. Przyszła mi myśl, że giętkie gałązki, wyrosłe z fol­warcznej palisady, mogą się na to przydać. W samej rzeczy były wyborne; naciąłem ich dużo, zaniosłem do ogrodzenia, aby co­kolwiek wyschły i, podczas ulewnej pory, wyplotłem kilkanaście koszyków, nie od­znaczających się pięknością wykończenia, lecz bardzo użytecznych.

Gdy pogoda wróciła, postanowiłem zwie­dzać dalej wyspę, kierując się od drugiej strony folwarku, aż do samego morza. Za­brawszy broń, siekierę, proch, śrut. trochę sucharów i rodzynków, ruszyłem w drogę razem z psem, moim poczciwym i wiernym towarzyszem.

Przebywszy dolinę, ujrzałem w stronie zachodniej morze, a ponieważ czas był prześliczny, widziałem wyraźnie drugi ląd, oddalony mniej więcej o piętnaście mil od mojej wyspy. Przypuszczałem, żo to musi być Ameryka, lecz Ameryka zamieszkana przez dzikich; nie miałem więc żadnej ocho­ty dostania się na jej brzegi.

Część wyspy, w której się znajdowałem, była całkiem odmienną i daleko przyje­mniejszą od okolic mojej pierwszej siedziby.

Ujrzałem mnóstwo papug, schwytałem je­dną i przyrzekłem sobie, źe ją nauczę ga­dać. Nie odbywałem dziennie więcej nad dwie mile drogi, bo w każdem miejscu czy­niłem poszukiwania, i co wieczór bardzo znużony spoczywałem na konarach jakiego drzewa.

Przybywszy na brzeg morza, zastałem go prawie pokrytym żółwiami; było tam także mnóstwo ptaków, mogłem zabijać je do woli, iilem oszczędzał śrutu. Dzikich kóz widziałem daleko więcej niż w pobliżu me­go mieszkania. Jednakże, mimo piękności tej okolicy, nie miałem chęci przenieść się do niej; zdawało mi się, że jestem w ob­cym kraju; moją ojczyzną był stary namiot i grota.

Uszedłem dwanaście mil ku wschodowi, i wbiwszy w ziemię wysoką tykę, ażeby mi służyła za wskazówkę, powróciłem do domu. Miałem zamiar zacząć następną wy­cieczkę od strony przeciwnej i tym sposo­bem obejść dokoła wyspę aż do zatknię tej tyki.

W czasie powrotu., mój pies przytrzymał

młodą kozę, co mnie nadzwyczaj uradowało. Oddawna miałem zamiar przyswoić sobie trzodę tych zwierząt, pomyślałem więc, że jej początkiem będzie właśnie ta koza. Za­wiązawszy jej obrożę, uplecioną ze sznur­ka, z wielkim kłopotem, przyprowadziłem ją do folwarku. Stamtąd dostaliśmy się do domu. Nie wyobrazicie sobie z jaką rozko­szą powitałem moje stare ognisko i wycią­gnąłem się na wiszącym hamaku. Czując się bardzo znużonym, poświęciłem kilka dni spoczynkowi, potem poszedłem zajrzeć, co się dzieje z mojem koźlęciem. Uwiązane na długim sznurku, pasło się liśćmi niewiel­kich krzaczków i trawą, a w krótkim cza­sie ułaskawione, chodziło za mną jak pies. Papuga, dla której zbudowałem klatkę, co dzień więcej oswajała się ze mną; zaczy­nała już nawet powtarzać moje imię.

Ze słotną porą nadeszła druga rocznica mego wylądowania; lecz trzeci rok pustel­niczego życia zaczął się dla mnie z więk­szą niż drugi pociechą. Nauczyłem się go­dzić z moim dotkliwym losem i już nie czułem się samotnym, bo w nieszczęściu biegłem duszą do Boga. Zrobiłem sobie plan zajęć, aby nigdy nie zostać bezczyn­nym. Dnie moje schodziły zwykle na do­pełnianiu obowiązków względem Boga, po­lowaniu, staraniach o zapasy, przygotowa­niu codziennego pokarmu i pracy około domu.

Przy końcu grudnia, już drugi raz w tym roku zasiewy moje dojrzały, wróżąc żniwo obfitsze' od poprzedniego. Ale do żniwa potrzebowałem sierpa, skąd go wziąć? Mu­siałem ueiec*się do starego kordelasa, zna

Ifczionego na okręcie. Zżęte kłosy wygnio­tłem w rękach i widziałem z radością, że Połowa miarki wydala około dziesięciu razy Więcej.

Zachęcony tak pięknym zbiorem, scho­wałem go starannie, aby znów zasiać i po­soli doczekać się żniwa, wystarczającego na siejbę i na chleb dla mnie.

Zająłem się przygotowaniem obszerniej­szego gruntu; uprawa, bez pługa i motyki, które zastępowała mi licha drewniana ło Pata szła ciężko i z nadzwyczajnym mozo­łem. Po zasiewie uciąłem wielką gałęź, okrytą liśćmi i zamiast brony, włóczyłem .^ po ziemi. Nareszcie ogrodziłem pole nie­zgorszym płotem. To wszystko zajęło trzy miesiące pracy, dość często przerywanej deszczami.

Wewnątrz domu miałem także rozmaite zUjęcia, nie licząc lekcyi gadania, udziela­nych papudze. Pierwszymi wyrazami, jakie usłyszałem na wyspie, wymówione nie prze z^mnie samego, były: „śliczna papużka*, wyszczebiotane przez moją uczennicę.

Przemyśliwałeni oddawna jak się tu zabrać do zfabrykowania kilku glinianych naczyń. ‘Wiedziałem, że gdybym znalazł stosowną glinę, ulepione z niej garnki wyschłyby do­skonale pod palącymi promieniami słońca. Co prawda, znalazłem glinę, lecz gdybyście mogli widzieć jakie z początku lepiłem z niej potwory, ile się z nich rozpadło kie­dym użył za rzadkiej gliny, ile mi popę­kało, kiedym zbyt spiesznie wystawił je na słońce, iłem znów potłukł sam, przenosząc z miejsca na miejsce, doprawdy, mielibyście się z czego uśmiać. Po dwóch miesiącach pracy ulepiłem nareszcie dwa niby wazo­ny, niby słoje, niezgrabne ale duże i całe.

Ponieważ dobrze na słońcu wyschły, umieściłem je w dwóch koszykach, aby się

nie potłukły i obetkałem dokoła jęczmien­ną i ryżową słomą.

Później nalepiłem mnóstwo garnków, miseczek i tygielków, cokolwiek już zgrab­niejszych, ale żadne z tych naczyń nie od­powiadało moim życzeniom, bo nie mo­głem w nich nic gotować, ani przechowy­wać płynów. Jednego dnia, siedząc przy ognisku, spostrzegłem kawałek rozbitego garnka, który na ognisku stwardniał i zczer wieniał jak dachówka. Uradowany tem od­kryciem, ustawiłem na popiele trzy dzbany i tyleż garnków, rozpaliłem dokoła potężny ogień, w którym niezadługo wszystkie, bez najmniejszego pęknięcia, przybrały ciemno­czerwoną barwę. Trzymałem je w ogniu blizko sześć godzin, dopóki jeden z nich nie zaczął się topić, ponieważ silne gorąco zamieniało w parę znajdującą się w glinie część wody, i byłoby garnki stopiło na szkło, gdybym wypalał dłużej. Zmniejszyłem więc stopniowo ogień, którego nie odstąpiłem przez całą noc z obawy, aby nie zaprędko zagasnął. O świcie posiadałem trzy dzbany i tyleż garnków, niebardzo kształtnych, ale

wybornie wypalonych. Jeden z nich miał nawet na sobie coś podobnego do polewy, która powstała ze stopionego ¿wiru. Nie potrzebuję zapewniać, że odtąd nie żało­wałem pracy nad fabrykacyą wszelkich gli­nianych naczyń, jakie mogły się przydać do mego gospodarstwa.

Byłem tak uradowany posiadaniem garn­ków, że nie czekając aż zupełnie wysty­gną, nalałem w jeden wody, wrzuciłem ka­wał kożliny i ugotowałem sobie wybor­nego rosołu.

Mając nadzieję posiadania zboża, pra­gnąłem znaleźć kamień do mielenia. Nie śmiałem wprawdzie myśleć o wystawieniu młyna ani żarn, alem szukał odłamu ska­ły, żeby go jako tako wydrążyć na podo­bieństwo moździerza. Szukając nadaremnie, musiałem uciec się do innego materyału. Zresztą nie miałem kamieniarskich narzę­dzi. Poprzestałem więc na sporym klo­cu twardego drzewa; zaokrągliłem go ze­wnątrz siekierą, wydrążyłem za pomocą °gnia, na sposób dzikich, którzy tak samo wydrążają łodzie, wyciosałem ciężki, duży

tłuczek z żelaznego drzewa i ujrzałem się właścicielem wcale nienajgorszego moź­dzierza.

Brakowało mi jeszcze przetaka do pi*ze siewania mąki. Przypomniałem sobie, żem sprowadził z okrętu kilka dużych muślino­wych chustek. Porobione z nich woreczki wcale niezgorzej oddzielały mąkę od otrę­bów i łuskwin.

Następnie trzeba się było zmienić w pie­karza, zarabiać i wybijać ciasto, a potem w}piekać z niego chleb. Wypiekanie odby­wałem w ten sposób: na kominie, wyłożo­nym cegłami mego własnego wyrobu, pali­łem spory ogień; potem zmiótłszy staran­nie popiół i resztę węgla, kładłem ciasto i nakrywałem je glinianą miską, na którą nagarniałem gorący popiół i węgle, dla utrzymania ciepła na wszystkich punktach.

W ten sposób wypiekałem jęczmienny chleb tak dobrze, jak w najlepszych sza baśnikach. Nie poprzestając na tem, pró­bowałem kunsztu pasztetniczego i przyrzą­dzałem sobie rozmaite ciasta a nawet z ry­żowej mąki wcale niezgorszy pudding. Z po­

i większeniem się moich zbożowych zbiorów, | musiałem powiększyć spichlerz. Ostatnie żni

*

j[ wo przyniosło mi dziesięć ćwierci jęczmie I nia i drugie tyle ryżu. f Chcąc się dowiedzieć ile zboża wystar­aj czy mi na cały rok, wyrachowałem, źe na

¡mój użytek nie potrzebuję więcej nad dwa­dzieścia ćwierci. Do tej rachuby stosowa­łem odtąd moje doroczne wysiewy.

i

i

Robinson.


KZDZAŁ XX.

Nietrudno zgadnąć, że moje myśli czę­sto zwracały się ku ziemi, którą dostrze­głem naprzeciw wyspy; wyobrażałem sobie, że gdybym się tam dostał, znalazłbym spo­sób wydobycia się z nieszczęścia; nadzieja wytrącała mi myśl o niebezpieczeństwach na jakie musiałbym się narazić, nie mówiąc już o dostaniu się w szpony zjadaczy lu­dzi. To ostatnie przypuszczenie było naj prawdopodobniejszem, bo — podług moicli wyrachowali — znajdowałem się niedaleko od wybrzeża Karaibów.

Sądziłem, źe mi się powiedzie przypro­wadzić do porządku okrętową szalupę, le­żącą dotąd na brzegu, i zmarnowałem trzy tygodnie nad bezowocnemi usiłowaniami. Musiałem wyrzec się tego sposobu, tym­czasem tęsknota do reszty świata dręczyła

mnie> coraz silniej. Przyszła mi myśl, że, pomimo braku pomocy i stosownych na­rzędzi, zbuduję sobie łódź z pnia dębowe­go, podobną do łodzi jakiemi posługują się dzicy. Zaraz też rozpocząłem tę szaloną, odurzającą mnie tysiącem trudności pracę.

Zciąłem ogromny cedr, większy może od cedrów Libanu, użytych do budowy je­rozolimskiej świątyni. Miał u spodu pięć stóp i dziesięć cali średnicy, a o dwadzie­ścia dwie stopy wyżej, średnica pnia zmniej­szyła się stopniowo do czterech stóp i dzie­sięciu cali; resztę stanowił już wierzchołek otoczony gałęziami. Powalić tego olbrzyma na ziemię było dla jednego człowieka tru­dną do pojęcia pracą. Użyłem do tego sie­kier, toporów, piły i wszystkich sił na ja­kie mogłem się zdobyć. Potem przez cały miesiąc mordowałem się nad ociosaniem i heblowaniem, usiłując nadać mu kształt mniej więcej podobny do szalupowego grzbietu. Trzy miesiące strawiłem nad wy­drążaniem wnętrza, używając do tego trzech tylko rzeczy: dłuta, młotka i cierpliwości. Nareszcie z rąk moich wyszła łódź wcale

kształtna, zdolna udźwignąć dwadzieścia sześć osób, a tem samem wystarczająca aż nadto dla mnie i dla mojego ładunku.

Byłem przejęty żywą radością na wi­dok mego dzieła, wypadało je tylko ze­pchnąć na morze. W tym celu zadałem sobie trud niesłychany; zniwelowałem grunt aż do samego morza; lecz gdy przyszło do poruszenia łodzi, nastąpiło rozczarowanie. Nie mogłem ruszyć jej z miejsca, podobnież jak okrętowej szalupy.

Chciałem wykopać kanał i sprowadzić wodę aż pod mój statek, kiedy nie mo­głem statku doprowadzić do wody; lecz. obliczywszy, że ta praca potrwałaby dzie­sięć do dwudziestu lat, musiałem się jej wyrzec. Było to dla mnie wielkiem zmar­twieniem.

Piąty rok przebywałem na wyspie. Mu­szę powiedzieć, żem doznawał uczucia po­bożnej rezygnacyi, w cudowny sposób osła­dzającej moje cierpienia. Często nawet bło­gosławiłem Boga, który mnie niegodnemu zsyłał tyle środków istnienia, tyle pociech w samotności i tęsknocie.

Rzeczy sprowadzone z okrętu po wię­kszej części sniżyly się, lul> były bliskiemi zniszczenia. Atramentu miałem już bardzo mało; z powodu częstego dolewania wody zbladł tak, że już nie mogłem widzieć, co piszę. Koszule się podarły; kilka lepszych przechowywałem starannie, bo w porze upa­łów wszelkie inne ubranie stawało się zby tecznem. Czapki nie potrzebowałem także z przyczyny gorąca, brałem ją. tylko w dnie słotne.

Konieczność zmusiła mnie do zajęcia się naprawą mojej odzieży. Zrobiłem sobie rodzaj tuniki z opończy znalezionej na okrę­cie. Z kolei zostałejn krawcem a raczej prze rabiaezem starzyzny; po wielu trudach zro­biłem sobie dwa kaftany i dwie pary maj­

tek. Jedne i drugie nie były do niczego podobne, ale mi się przydały.

Miałem zwyczaj przechowywać skóry zabitych zwierząt. Zrobiłem z nich czapkę, kożuszek i pantalony. To ubranie zabezpie­czało mnie od deszczu. Rozumie się, że wszystko obracałem sierścią na zewnątrz.

Zbudowałem sobie parasol, albo deszczo chron, co kto chce, bo mnie zarówno chro­ni! od słońca jak od ulewy. Ten parasol rozkładał się dobrze, lecz w żaden sposób nie mógł się złożyć. Później, przy nadludz­kiej prawie cierpliwości, sfabrykowałem dru­gi, który już mogłem dowolnie i składać i rozkładać.

Przez pięć lat w mojem samotnem ży­ciu nie zaszło nic nadzwyczajnego. Wycio­sałem drugą łódź, ale już mniejszą od pierw­szej; pracowałem nad nią zaledwie o pół mili*) od morza, a jednak zepchnięcie jej na wodę zajęło mi dwa lata. Musiałem wy­kopać w tym celu kanał na sześć stóp głę

*) Mowa o milach angielskich daleko krótszych niż nasze.

boki, cztery szeroki. Ponieważ druga łódź była zbyt mała, aby w niej puścić się aż do stałego lądu, postanowiłem tylko opły nąć moją wyspę. Zaopatrzyłem statek jak mogłem najstaranniej; urządziłem maszt, żagiel, dwie skrzynki po obu stronach, aby ochronić od zamoczenia żywność i broń, umieściłem w tyle parasol i od czasu do czasu dla wypróbowania odbywałem dro­bne przejażdżki. Statek pływał wybornie; zająłem się ładunkiem. Zabrałem dwanaście bochenków jęczmiennego chleba, garnek ryżu, butelkę rumu, połowę kozy, proch, ołów, bakalje, nareszcie dwie opończe: je­dną do podesłania pod siebie, drugą do nakrycia.

Dnia listopada, w szóstym roku mo­jego panowania czy też niewoli na wyspie, wybrałem się w tę podróż. Wyspa sama z siebie niebardzo wielka, była od wscho­du jakby dosztukowana szeregiem skał, dwie mile występującym na morze. Czas był spo­kojny, lecz nie zdążywszy jeszcze dopłynąć do pierwszej skały, znalazłem się na wiel­kiej głębinie, porwany prądem gwałtownym jak młyńska śluza. Nie mogłem utrzymać łodzi w pobliżu brzegów, prąd unosił mię coraz dalej, usiłowania oporu pełzły na ni ozem. Czułem się zgubionym, bo gdybym skierował na pełne morze, musiałbym umrzeć z głodu przed dopłynięciem do jakiego bądź lądu. Oh! wtedy dopiero moja wy­spa wydała mi się najrozkoszniejszem na święcie miejscem! Odepchnięty od niej prze

Vi ii

szło o dw.e mile, nie miałem nadziei po­wrotu; mimo to, pracowałem ze wszystkich, sił nad powstrzymaniem łodzi, którą prąd unosił coraz dalej. Nareszcie, ku południo­wi, powstał przyjazny wiatr; byłem bardzo daleko, wyspa wydawała mi się drobnym, zaledwie dojrzanym punktem; ale zwrot wiatru ożywił moją odwagę; rozpiąłem ża­giel, a po chwili trafiłem na drugi prąd, idący w kierunku wyspy. W pół godziny przybiłem do brzegu. Nie umię odmalować radości.. jakiej doznałem, czując się już bezpiecznym. Dziękowałem Bogu z całego serca, umocowałem łódź w jednej z dro .<

bniejszych zatok i pobiegłem ku folwarko­wi. Wydobywszy ukrytą drabinkę, wsze­dłem wewnątrz zagrody, gdzie się położy j łem w cieniu i natychmiast zasnąłem. Jak

żem się zdziwił, usłyszawszy przy przebu :*i

* i*

dzeniu: „Robinsonie! Robinsonie Kruzoe, ■ jj

gdzieś ty był, biedny Robinsonie?“ Z po ;

ezątku przestraszyłem się słowami, lecz nie i

zadługo spostrzegłem na drzewie moją pa ■ ^

pugę, która przyleciała aż tam, jakby umyśl f

nie na uczczenie mego powrotu. •rjji

*

Zniechęcony tą niebezpieczną próbą, cały rok nie wyruszyłem z wyspy. Przez ten czas wydoskonaliłem się w niektórych rzemiosłach. Wyszedłem na niezgorszego garncarza; garnki, rynki, słoiki i dzba­nuszki mojej roboty, wcale już nieźle wy­glądały. Zdobyłem się nawet na ulepienie fajki, z której zarówno byłem uradowany, jak dumny.

W koszykarstwie uczyniłem także po­stęp nie lada. Wyplatałem duże, kształtne, gęste koszyki do przenoszenia koziego mię­sa, przechowywania zboża i żółwich jaj.

Prochu widocznie ubywało. Skoro go zbraknie, jakim sposobem zaopatrzę się w żywność? Chowałem do ośmiu lat kozę, w nadziei dochowania się trzody, ale nie mogłem schwytać więcej. Próbowałem za

stawić sieci, ale były za słabe: kozy je zawsze zrywały lub przegryzały. Kopałem jamy, pokrywając je gałęziami i ziemią, sy­pałem na wierzch ziarnka ryżu i jęczmie­nia, lecz chociaż która koza wpadła w ta­ką pułapkę, umiała z niej wyskoczyć. Na­reszcie wykopałem kilka dołów daleko głęb­szych i po niejakim czasie znalazłem w je­dnym z nich nadzwyczajnej wielkości kozia, a w drugim troje koźląt.

Kozła puściłem, koźlęta bez wielkiej trudności przyprowadziłem do siebie. Z po­czątku nie chciały jeść, lecz wypościwszy się dobrze, popróbowały mojego zboża i po­woli zaczęły się oswajać.

Trzeba było pomyśleć o urządzeniu dla nich ogrodzonego zwierzyńca, gdzie dzikie kozy nie mogłyby się dostać. Trudne za­danie dla jednego człowieka, lecz konie­czność zmuszała do najtrudniejszej pracy. Wybrałem piękne pastwisko, dotykające la­su, przecięte trzema strumieniami wody. Wytknąłem przestrzeń dwieście łokci długą a sto dwadzieścia szeroką. Pracowałem usil­nie; tymczasem spętane koźlęta pasły się

przy mnie; często dawałem im z ręki po trochu ryżu albo jęczmienia, które zjadały bez najmniejszej obawy. Po dwóch latach dochowałem się trzody, złożonej z kozła, dwunastu kóz i kilku koźląt, a w drugie dwa lata liczba ich wzrosła do czterdziestu trzech sztuk, nie licząc pozabijanych na pokarm.

Myśl korzystania z koziego mleka nie od razu mi przyszła, lecz gdym ją powziął, byłem z niej zachwycony. W kilka dni u rządziłem mleczarnię. Kozy dostarczyły mi dziennie około ośmiu kwart mleka, z któ­rego miałem śmietanę, masło i ser.

Jakże cudownem jest miłosierdzie Boże! jak ono umie tysiącem pociech łagodzić najboleśniejsze położenia!

Któżby się nie ubawił, widząc mnie obiadującego z całym dworem, całą moją rodziną, otoczonego poddanymi, nad któ­rymi miałem prawo życia i śmierci.

Papuga, jako uprzywilejowana, zabawiała towarzystwo niezmordowaną gadatliwością; pies, podstarzały i już cokolwiek niedołężny, siedział zawsze po prawej stronie; koty, po obu rogach stołu, a wszystko to czekało, aż, ze szczególnej łaski, podam im po ka­wałku jakiej potrawy, nie wchodzącym w ra­chunek tego, co dostawały zwykle.

Jednego dnia opanowała mnie szcze­gólna chęć zbadania brzegów wyspy. Strój i przybory, z jakimi się w tę podróż wybra­łem, byłyby niezawodnie wzbudziły w euro pejskiem mieście potężny śmiech lub trwogę.

Miałem na głowie przerażającej wyso­kości i kształtu kapelusz, a raczej kołpak z koźlęcych skór, do którego przyczepiłem z tyłu połowę kozłowej skóry, aby mi ochra­niała szyję od upału lub deszczu.

Na panfcalony, z tegoż samego materyału, spadał rodzaj kozłowej tuniki od szyi aż do kolan. Zamiast trzewików, porobiłem sobie z najgrubszych skór coś podobnego do ciż mów, lecz również niezgrabnego jak reszta moich przyborów.

U skórzanego pasa, zamiast szpady lub szabli, wisiała siekiera i piła; pod drugiem ramieniem rożek z prochem i woreczek z ba­kaliami, na plecach koszyk, na ramieniu strzelba, a ponad głową najpoeieszniejszy w świecie parasol.

I moja postać była również dziwaczną: długie włosy, broda i potwornej wielkości wąsy, wcale mię nie czyniły podobnym do modnego panicza.

Dopłynąwszy do skał, byłem bardzo zdziwiony, znajdując morze spokojnem, bez najmniejszego śladu owego prądu, który mnie w pierwszej wycieczce naraził na ta

kie niebezpieczeństwo. Po dokładnem zba­daniu przekonałem się, że cały ten wypa­dek spowodowany był przypływem i od­pływem morza, że, wybrawszy stosowną chwilę, mogę doprowadzić mój statek aż pod samo mieszkanie. Lecz wspomnienie przebytej trwogi wstrzymało mię od tego, poprzestałem na częstych przejażdżkach w bliskości brzegów, oddalając się od nich najwyżej o ćwierć mili.

ROZDZIAŁ XXV.

Pewnego dnia, idąc do łodzi, ujrzałem na piasku wyraźne ślady nóg ludzkich. Sta­nąłem jak wryty; jak rażony piorunem! Pa­trzyłem naokoło, słuchałem, alem nic nie widział ani słyszał. Pobiegłem na wybrzeże, lecz i tam nic nie znalazłem.

Nie wiedząc, co o tem myśleć, wróciłem wzburzony do mieszkania. Nie mogłem spać całą noc. Wyobrażałem sobie chwilami, że to zły duch, lecz ta nierozsądna obawa ustąpiła wobec innej, daleko prawdopodo­bniejszej. Zdawało mi się, że widzę już dzi­kich , przypędzonych zawiej ą, którzy, do­strzegłszy moją szalupę i mając w tem do­wód, że wyspa zamieszkana, napadają mój dom i burzą całe gospodarstwo. Zdawało mi się, że już wpadłem w ich szpony, że mnie zamordują na swoją ohydną biesiadę.

Wśród takich myśli nic wiedziałem, co począć. Cień jednej ludzkiej istoty, ślad jej nóg nabawiały mię najokropniejszej trwo­gi, innie, który przed kilku dniami żałowa­łem tak mocno, żem oddzielony od ludzi; dla którego wiuok człowieka wydawałby się rodzajem zmartwychwstania. Po trosze uspokoiłem się jednak, wpierałem w siebie, że to ja sam. przechodząc tamtędy, zosta­wiłem na piasku ślady mych własnych nóg. Nabrałem odwagi, postanowiłem wyjść na powietrze, bom trzy dni siedział w grocie. Nie miałem już wody, przytem trzeba było wydoić kozy.

Drżący udałem się powtórnie w to sa­mo miejsce, lecz ślady były większe od moich nóg; wróciłem czomprędzej do sie­bie, trzęsąc się jak w febrze.

Eh! — pomyślałem, — dzicy muszą tu bywać nadzwyczaj rzadko, gdym przez piętnaście lat nie widział ani jednego; wy­spa piękna i żyzna, nic dziwnego, że ją zwiedzają; moja siedziba tak ukryta, że jej pewno nie znajdą, zresztą, dla spokojuości, jeszcze ją bardziej ukryję.

Kobiusun.

I urządziłem nową palisadę, również

o dwóch szeregach palów, zapełnionych w odstępie ziemią. W tej palisadzie zro­biłem pięć otworów, w których poumiesz­czałem muszkiety tak, że w ciągu dwóch minut mogłem ze wszystkich dać ognia. Cokolwiek dalej zasadziłem kilka szere­gów szybko rozrastających się drzewek, które po sześciu latach utworzyły nieprze­bytą gęstwinę; żywa dusza nie mogłaby odgadnąć, że za tern wszystkiem znajdu e się mieszkanie ludzkiej istoty.

Jednocześnie pracowałem nad zabezpie­czeniem mej trzody. Urządziłem trzy zwie­rzyńce oddalone od siebie, wśród gęstych lasów. W każdym znajdowało po trochu zwierząt, tak, że w razie odkrycia jednego, zostałyby mi inne.

Modliłem się, lecz niespokojność i wzbu­rzenie, mieszały moją modlitwę.

Widok śladu nóg jednego tylko czło­wieka kosztował mnie niemało pracy; od dwóch lat żyłem w śmiertelnej obawie, kie­dy jednego razu, zapędziwszy się w prze­chadzce ku wybrzeżom dalej niż zwykle, doznałem nowego, straszniejszego niż po­przednie, wstrząśnienia. Przede mną leżały szczątki biesiady, któreby najodważniej­szego przejęły dreszczem zgrozy! Porozrzu­cane na piasku czaszki, piszczele, skielety rąk i inne ludzkie kości, świadczyły o nie­dawno odbytej przez dzikich uczcie. W środ­ku widziałem ślady ogniska, około którego był rodzaj okrągłej ławki, usypanej z pia­sku. Zacząłem stamtąd uciekać, lecz wkrótce zatrzymałem się; krew zlodowaciała w mo­ich żyłach; z głębi serca dziękowałem Bogu, że mi dozwolił w innej stronie wyspy obrać

*

siedlisko, i wróciłem do siebie cokolwiek spokojniejszy. Nabrałem przekonania, że ludożercy nie przybywają tam po łup, tylko na obrzydliwe swe biesiady. Nie dostrzegli mnie przez ośrnnaście lat, mogłem się więc spodziewać, że i nadal uchronię się przed nimi.

Mimo to, byłem jak gdyby nie swój, nic mogłem żyć spokojnie jak dawniej, smutek mnie opanował.

Nie śmiałem polować, aby huk broni nie zdradził mej obecności; nie śmiałem pa­lić wielkiego ognia w obawie dymu, który także mógł zwrócić uwagę tych nędzników. Zacząłem wypalać węgle, przy których go­towałem sobie żywność i wypiekałem chleb.

Raz, zcinając rankiem wielki© gałęzie w moim folwarku, spostrzegłem u podnóża pobliskiej skały jakiś otwór, podobny do wejścia do jaskini. Popchnięty ciekawością, wszedłem, lecz natychmiast cofnąłem się z największym pośpiechem, bom ujrzał w ciemności dwoje ogromnych, błyszczą­cych jak dwie gwiazdy, oczów. Jednakże, zawstydzony własną słabością, ująłem za­paloną głownię i wszedłem powtórnie; za ledwiem dał trzy kroki, nowy mnie strach ogarnął; usłyszałem ciężkie westchnienie, potem szmer jakiś, podobny do źle wyma­wianych wyrazów, nareszcie drugie, silniej­sze jeszcze westchnienie.

Pot okiył moje czoło, włosy powstały na głowie, dopiero myśl, że miłosierdzie Boga uchroni mnie od nieszczęścia, jak tyle

t

razy chroniło, dodała mi odwagi. Śmiało postąpiłem naprzód i przekonałem się, że powodem mego przestrachu była stara, zdy­chająca koza! Uspokojony, postanowiłem nazajutrz zwiedzić dokładniej jaskinię.

Zaraz od rana zaopatrzywszy się łojo­wymi kagańcami i krzesiwem, wszedłem w podziemie. Był w niem drugi otwór, ale tak wązki, że się musiałem wczołgać. Prze­bywszy go, znalazłem się w grocie około dwudziestu stóp wysokiej. Światło dwóch kagańców odbijało się w tysiączny cli bar­wach od połyskujących ścian, jak gdyby wyłożonych złotem, brylantami, topazami i szafirami.

Grota była prześliczna, spód jej twardy i suchy pokrywała dość gruba warstwa żwi­ru: żadnego wewnątrz wyziewu, na ścianach żadnego śladu wilgoci. Wejście tylko było dość przykre, lecz to właśnie stanowiło po łowę jej bezpieczeństwa. Zachwycony wy­nalezieniem nowego składu, przenosiłem tam moje najszacowniejsze bogactwa, a przede wszystkiem proch i broń zapasową.

Zaczął się dwudziesty trzeci rok mego pobytu na wyspie. Tak już nawykiem do samotnego życia, żem nie pragnął odmiany. Prosiłem Boga, aby mi dozwolił przepędzić resztę dni w tem schronieniu, wpośród wszystkiego, co mi było użyteczne, a na­wet przyjemne. Znajdowałem rozrywkę w towarzystwie wiernego psa i szczebio tliwej papugi, miałem żywność i pracę, więc myśl, że umrę zdała od reszty świata, już mnie nie przerażała. Byłem szczęśliwy, myślałem, że dzicy nie zakłócą już mojej spokojności, lecz niebo postanowiło inaczej.

Przy schyłku grudnia, kiedym się zwy­kle zajmował żniwem, jednego dnia do­strzegłem o samym wschodzie słońca, nie­wielki ogień nad brzegiem morza, o pół mili ode mnie. Z ciężkim smutkiem prze

konałem się o obecności dzikich. Uciekłem więc do mojej fortecy, gdziein natychmiast przedsięwziął środki obrony; zacząłem od nabijania muszkietów. Czekałem dwie go­dziny, nareszcie, nie mogąc znieść zabija­jącej niepewności, wbiegłem chyłkiem na skałę, skąd za pomocą lunety ujrzałem około ognia dziewięciu dzikich; zdawali się wy­czekiwać odpływu morza, bo jak tylko na­stąpił, zaczęli tańczyć, skakać, poezem do­padłszy łodzi, żywo się oddalili.

Wziąwszy broń. udałem się na wybrze­że. Słady ich okrucieństwa znowu przejęły mnie oburzeniem. Na widok ludzkich kości, świeżo poogryzanych, zawrzała we mnie krew; przemyśliwałem tylko o zniszczeniu i rzezi. Jednak piętnaście miesięcy upły­nęło spokojnie i nic widziałem żadnego śla­du tych kannibalów.

Około połowy maja powstała w nooy straszliwa burza, zdawało mi się słyszeć armatni strzał na morzu, więc natychmiast wbiegłem na skałę. Ztamtąd ujrzałem świa­tło, a niezadługo usłyszałem link powtór­nego strzału. Sądząc, że to pochodzi z ja­kiegoś statku znajdującego się w niebez­pieczeństwie, zapaliłem na skale ogromny ogień. Kilkanaście wystrzałów, jeden po drugim rozległo się z tego samego punktu. Całą noc utrzymywałem ogień. O świcie pobiegłem nad morze i z boleścią dostrze­głem korpus okrętu, rozbitego o skały. Nie umiem wam opisać, jak gorąco pragnąłem, aby choć jeden człowiek ocalał z tego roz­bicia ... Nigdy osamotnienie nie dało mi się uczuć tak dotkliwie jak wtedy.

W kilka dni potem woda wyrzuciła na

brzeg ciało okrętowego chłopca. Czegóżbym nie dał, aby mu wrócić życie!

Morze się uciszyło, umierałem z chętki odwiedzenia tego okrętu. Ośmielony dokła dnem obeznaniem się z przypływem i od­pływem, w dwie godziny dotarłem na mo­jej łodzi do pożądanego celu.

Smutny to widok! Okręt prawdopo­dobnie pochodzący z warsztatu hiszpań­skiego, był jakby przygwożdżony między dwiema skałami, i w połowie strzaskany. Wewnątrz znalazłem dwóch ludzi utopio­nych, którzy znać, że skonali w pożegnal­nym uścisku. Milczenie śmierci panowało dokoła, jedyną żyjącą istotą, był mały zgło­dniały psina, którego wziąłem ze sobą. Za^ brałem także parę skrzyń, beczkę ze słoi­kami, kilkanaście strzelb, sporo prochu, ło­patę, obcęgi, kocioł, maszynkę do czeko­lady i z przypływem morza powróc:łem na wyspę. Poznosiłem nową zdobycz do groty. W skrzyniach było ubranie i bielizna a w je­dnej znaczna suma pieniędzy.

Wiodłem życie jak dawniej, lecz więcej niż kiedy bądź przemyśliwałem nad opuszcze­niem wyspy albo przynajmniej zyskaniem jakiegoA towarzysza. Tęsknota moja doszła do takiej siły, żem postanowił schwycić którego z dzikich i przyswoić go sobie. Godzien chodziłem na czaty; pragnąłem teraz ujrzeć tych kannibalów tak gorąco, jak dawniej pragnąłem ich nie widzieć.

Ośmnaście miesięcy czekałem napróżno, nareszcie jednego poranku ujrzałem na brzegu sześć łodzi, któremi dzicy wylądo­wali. Tak wielka liczba psuła mój plan, bo najmniej pięciu ludożerców liczyłem na każdą łódź, jakież podobieństwo, ażeby je­den człowiek mógł pokonać trzydziestu?

Jednak, po chwilach wahania, przygoto­wałem wszystko do walki i stanąłem na

skale, tak, aby głową nie przewyższać mo­jej drabinki.

Było ich najmniej trzydziesta, tańczyli około ognia z tysiącami dziwacznych ru­chów. W minutę później wyciągnęli z barki dwóch nieszczęśliwych; pierwszy padł za­raz pod ich ciosami, trzech katów rzuciło się na niego, pokrajali i poćwiertowali jego ciało. Tymczasem drugi jeniec, czując co­kolwiek wolności, powziął nadzieję ocale­nia. Zaczął uciekać ze wszystkich sił ku wybrzeżu wiodącemu do mojego mieszkania,

Z początku przestraszyłem się, ale do­strzegłem wkrótce, że tylko trzej dzicy ści­gali zbiega, już znacznie od nich oddalo­nego. Pomiędzy nim a mojem mieszkaniem znajdowała się mała zatoka; pomimo wy­sokiego przypływu morza, rzucił się wpław, przebył ją w kilku ruchach i znów uciekał po lądzie. Ścigający stanęli, jeden z nich wrócił do swoich, dwaj inni wskoczywszy w zatokę, przepłynęli ją w dwa razy dłuż­szym czasie, niźli ich jeniec.

Jiylem wtedy zupełnie przekonany, że niebo dozwoli mi ocalić życie temu nie

szczęśliwemu. Zbiegiem ze skały, pochwy­ciłem dwie strzelby i rzuciwszy się między ściganych a ściganego, usiłowałem znakami i krzykiem dać mu do zrozumienia, że chcę aby się wstrzymał. Zdaje się, że mój wi­dok nie mniej go przeraził, niż pogoń ka­tów ; biedny stracił prawie przytomność. Tymczasem ja, rzuciwszy się na bliższego z napastników, jednem uderzeniem kolby' powaliłem go o ziemię. Drugi przystanął chcąc na mnie wypuścić strzałę. Dałem ognia i padł bez życia. Jakkolwiek ucieka­jący widział dwóch nieprzyjaciół już poko­nanych, huk broni tak go przestraszył, że nie wiedział czy ma pozostać przy mnie, czy też uciekać dalej. Zachęcałem go naj przyjażniejszymi znakami, wyciągałem do niego ręce, uśmiechałem się, aż, po długiem wahaniu, przystąpił do mnie z obawą, klę­kając co kilka kroków, na dowód swojej wielkiej wdzięczności. Przyszedłszy bliżej, rzucił się na kolana, nachylił się ku ziemi i wziąwszy mnie za nogę, postawił ją so­bie na głowie, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że odtąd jestem jego panem,

a moim wiernym niewolnikiem. Podnio­słem go, otaczając pieszczotami dla nadania odwagi, lecz sprawa nie była ukończoną, bo pierwszy z dzikich, odurzony tylko ude­rzeniem, odzyskał zmysły. Wskazałem go memu niewolnikowi, który wymówił kilka słów niezrozumiałych dla ranie, ale prze­pełniających radością, jako pierwszy dźwięk ludzkiego głosu, który od dwudziestu pięciu lat dobiegł mojego słuchu. Dał mi znak, abym mu pożyczył pałasza i jednym za­machem uciął głowę swemu wrogowi. Po­tem powrócił do mnie, objawiając swój tryumf śmiechom i podskokami.

Zaprowadziłem go do groty, dałem mu chleba, rozynków a przedewszystkiem wo­dy, bo strudzony ucieczką czuł palące pra­gnienie. Dałem mu znak, ażeby się położył, wskazując ryżową słomę, na której sam często sypiałem i kołdrę, którą się przy­krywałem.

ROZDZIAŁ XXXI.

Nowy mój towarzysz był rosłym, dwu­dziestopięcioletnim młodzieńcem. Budowa jego okazywała siłę i zręczność; męskie rysy nie objawiały okrucieństwa; miał u śmiech łagodny i przyjemny, długie czarne włosy, wyniosłe czoło, oczy ogniste, usta piękne, zęby równe i białe jak kość sło­niowa.

Przespawszy pół godziny, wyszedł z groty i przybiegł do mnie, zajętego dojeniem kóz

o kilka kroków stamtąd. Ponowił znaki poddaństwa, usiłując rozmaitymi gestami objawić mi życzenie, że chce na zawsze pozostać przy mnie. Starałem się nawzajem okazać mu, żem z niego zadowolony; da­łem mu mleka z chlebem w glinianym garnku, które zjadł z apetytem i smakiem.

Niezadługo zacząłem z nim rozmawiać; najpierwej powiedziałem, że się nazywa Piątek; imię to, dałem mu na pamiątkę dnia, w którym dostał się do mnie. Wkrótce nauczyłem go nazywać mnie swoim panem, i odpowiadać na zapytania: lah all>o nie.

Ucieszył się niezmiernie, gdym obiecał dobrać mu odzież, bo był zupełnie nagi. Przechodząc około miejsca, gdzieśmy za­grzebali dwóch dzikich, dał mi do zrozu­mienia, że powinniśmy ich odkopać i zjeść. Na to przybrałem nadzwyczaj zagniewaną minę, udawałem, że nie chcę go znać; ka­załem, aby odszedł na chwilę, co z wielkim posłuszeństwem wykonał.

Następnie udaliśmy się na miejsce ohy­dnej biesiady; pokryto było kośćmi i na wpół zjedzonem ciałem. Piątek dał mi do zrozumienia, że pożarli trzech jeńców i że on miał być czwartym; że między nimi a królem do którego należał, wrzała ogro­mna wojna, w której obie strony zdobyły mnóstwo jeńców, że nareszcie tak przeci­wnicy jak i jego ziomkowie wyprawią so­

bie z tych wszystkich jeńców podobną do tej biesiadę.

Kazałem Piątkowi pozbierać smutne resztki i rozpalić ogień, który je wkrótce zamienił w popiół. Widziałem, że mój to­warzysz ma nielada apetyt na ludzkie mię­so, lecz okazałem mu tyle wstrętu do tej potrawy, źe już ni© śmiał objawiać swojej chętki.

Wróciwszy do fortecy, zająłem się odzie­żą Piątka. Dałem mu płócienne pantalony, kaftan z koźlęcej i czapkę z kozłowej skóry. Był zachwycony, widząc się prawie tak sa­mo jak jego pan ubranym; wkrótce też na­wykł do tego stroju.

Po kilku dniach chciałem go całkiem zniechęcić do ludzkiego mięsa, dając mu gotowaną koźlinę. Wziąłem go z sobą do zwierzyńca, gdzie wystrzałem zabiłem kozę. Mój biedny Piątek, który widział, żem zda leka powalił o ziemię jednego z jego nie­przyjaciół, teraz będąc powtórnie świadkiem czegoś podobnego, a nie mogąc zrozumieć tego jak mniemał cudu, odpiął czemprędzej kaftan, chcąc się przekonać czy nie został Robinson.

raniony; potem, rzuciwszy się do moich nóg, miał niezmiernie długą przemowę, z której zrozumiałem tylko, że mnie błaga

darowanie mu życia. Tymczasem nabiłem znowu broń i strzeliłem do papugi. Dziki niedostrzegłszy nabijania, uważał strzelbę za niewyczerpane źródło zniszczenia; zdaje mi się, że byłby oddawał boską cześć i mnie

mojej strzelbie, gdybym mu na to po­zwolił.

Wioczorem obdarłem kozę, poćwierto wałem i część ugotowałem w wódzia. Da­łem kawałek mięsa Piątkowi, które mu bar­dzo smakowało. Nazajutrz uraczyłem go pieczenią. Skoro jej dziki pokosztował, dał mi poznać rozmaitymi ges';.ami i minami, że ją znajduje doskonałą i że już nigdy nie tknie ludzkiego mięsa.

Mając teraz dwie do żywienia osoby, dobrałem kawał gruntu i ogrodziłem go przy pomocy Piątka, który we wszystkiem pomagał mi gorliwie. Jednocześnie uczyłem go mojej rodzinnej mowy i wyznam, że trudnoby znaleźć pojętniejszego ucznia. Był tak wesoły i szczęśliwy kiedyśmy się

już mogli choć troszeczkę rozumieć, żem znajdował prawdziwą przyjemność w na­szych rozmowach. Trudno mi wypowiedzieć jak dalece przywiązał się do mnie, ja też kochałem go calem sercem.

Raz chciałem się dowiedzieć, czy żałuje swojej ojczyzny, a ponieważ mógł mi już odpowiadać, napytałem, czy jego rodacy nigdy nie byli zwycięzcami na polu bitew. Uśmiechnął się i odpowiedział niezbyt po­prawną angielszczyzną:

Tak, my zawsze zwycięzcami.

Ja. Jakimże sposobem zostałeś jeńcem?

On. Przeciwników była ogromna liczba.

Ja. Ale jakże cię wzięto?

On. Było ich więcej niż nas. Wzięli trzech jeńców i mnie czwartego. Nasi po­bili ich w innej stronie, gdzie mnie nie było i zabrali im dużo, dużo w niewolę.

Ja. Dlaczegóż wasi nie odbili cię nie­przyjaciołom ?

On. Bo przeciwnicy wpakowali nas czte­rech do łodzi, a nasi nie mieli łodzi.

Ja. Czy i wasi zjadają swoich jeńców?

On. A jakże!

Ja. Gdzież ich po to prowadzą?

On. W jakiebądż miejsce, byle bez­pieczne.

Ja. Czy na tej wyspie odbywają czasem takie biesiady?

On. I na tej i na innych.

Ja. Byłeś tu już kiedy?

On. Byłem, tam, w tamtej stronie.

I wskazał ręką stronę północnozacho­dnią.

W jakiś czas potem, znajdując się na wskazanem wybrzeżu, poznał miejsce, wktó rem uczestniczył wielkiej tryumfalnej bie­siadzie; powiedział, że dopomagał swoim do pożarcia dwudziestu mężczyzn, dwóch kobiet i dziecka. Nie umiał jeszcze liczyć do dwudziestu, więc poukładał kamyki i pro­sił, abym je porachował.

Wypytywałem go o kraje, wybrzeża, morze i ludy sąsiednie; odpowiadał jak mógł najdokładniej. Powiedział także, iż bardzo, bardzo daleko, za księżycem, tam gdzie księżyc zachodzi, to jest na zachód

jego rodzinnej ziemi, są ludzie biali i bro­daci jak ja.

Pytałem, jakim sposobem mógłbym się do nich dostać; zapewniał, że to nie było­by trudnem w podwójnej łodzi, to jest w jednej, wielkości dwóch.

Wszystko to napawało mnie nadzieją, że kiedyś, przy pomocy mojego wiernego Piątka, wydostanę się z wyspy.

Wśród naszych rozmów, nie zaniedby­wałem zaszczepiać w jego duszy, zasad re ligii chrześcijańskiej. Jednego dnia, na za­pytanie, kto stworzył niebo, ziemię i morze, odpowiedział, że starzec zwany Bonamuki, starszy od gwiazd i księżyca, że wszystkie stwoi'zenia mówią mu: O! i że po śmierci wszyscy idą do niego.

Korzystając ze sposobności, dałem mu zaraz wyobrażenie o Bogu, Stwórcy •wszech rzeczy. Słuchał z uwagą; zdawał się dozna­wać wielkiej przyjemności, kiedym mu opo­wiada! o Jezusie Chrystusie, który przy­szedł na świat dla naszego zbawienia, kie­dym go uczył jak się modlić do Boga,

który słysz}' wszystko co mówimy, chociaż jest w niebie.

Oh! — zawołał — kiedy twój Bóg, który mieszka wyżej niż słońce, słyszy wszystko co mówią na ziemi, to pewno większy i potężniejszy od naszego, bo nasz wtedy dopiero słyszy co do niego mówimy, kiedy wejdziemy na wysoką górę, na któ­rej mieszka.

Powoli sei'ce jego otworzyło się dla świętych prawd religii. Błagałem Boga, aby mi dodał natchnienia w tern, czego mnie samemu brakowało do dobrego nauczania wiary, bo dotąd i ja niewiele się zajmowa­łem temi rzeczami.

Tak przeżyłem trzy lata, najszczęśliwiej jak można. Mój kochany Piątek mógł już z łatwością porozumiewać się zemną. Opo­wiadałem mu moje przygody i sposób w jaki żyłem na wyspie; wdrożyłem go w taje­mnicę palnej broni, słowem, zwierzyłem się ze wszystkiem.

Zwróciłem jego uwagę na rozbitą okrę­tową szalupę; obejrzawszy ją, rzekł:

Widziałem taką u swoich. — Potem dodał, że siedmnastu białych zostało wyrzu­conych przez burzę na ich wybrzeża i że od czterech lat mieszkają wśród jego ziomków. Dziwiłem się, że ich dotąd owi ziomkowie nie pożarli, lecz Piątek odpowiedział:

Oni są braćmi dla nas, my tylko zja­damy ludzi w boju zabranych.

W jakiś czas potem, w piękny, pogo

dny ranek, Piątek z wierzchołka skały doj­rzał wybrzeża innej wyspy. Zaczął skakać, tańczyć, wołając ze wszystkich sił:

Oh! radości! oh co za szczęście, widzę mój kraj, moich rodaków!

Smutno mi się zrobiło, sądząc, że chce mnie opuścić. Zapytałem, czy sobie życzy powrócić do swoich, do dawniejszej dzikości i znowu pożerać ludzi. Zmartwiony tern wi­docznie, rzeki potrząsając głową.

Oh ! nie! Piątek opowiedziałby im, że się nauczył żyć inaczej, modlić do Boga, jeść chleb ze zboża, mleczywo, mięso ze zwierząt, że już nie myśli pożerać ludzi; ale Piątek sam nie powróci do kraju; albo razem z panem, albo wcale nie.

Chcąc się w tym względzie zapewnić, udałem, że naprawdę mam zamiar odosłać go do ojczyzny. Na widok przygotowań, był w prawdziwej rozpaczy, schwyci) sie­kierę, podał mi ją i rzekł:

Weź, zabij Piątka, ale go nie oddalaj od siebie.

Powoli snułem plan wyprawy do stałego lądu, do ludzi białych brodatych, skąd mia­

łem nadzieję dostać się do rodzinnej ziemi. Zabraliśmy się z Piątkiem do pracy. Z wiel­ką zręcznością pomagał mi przy wydrąża­nia szalupy. W ciągli miesiąca robota była skończona; w dwa tygodnie zepchnęliśmy ją na morze, posuwając na walcach cierpli­wie, cal po calu.

Ustawiliśmy maszt, reję i trójkątny ża­giel, zwany w Anglii baranią łopatkąt przy­czepiliśmy na długiej linie kotwicę. Zrobi­łem także ster, który mnie kosztował tyle pracy, ile cała barka razem z przyborem.

Zajęty blisko przez trzy miesiące urzą­dzaniem masztu, żagla, steru i t. p. uczyłem Piątka jak manewrować tem wszystkiem; w niedługim czasie został zręcznym żegla­rzem. Wszystko już do podróży było go­towe, kiedy pewnego rana Piątek wbiegł do mnie przerażony. Przeskoczył palisadę, krzycząc:

Oli! Panie! źle! źle! nieszczęście! tam, tam, trzy łodzie!

Biedny, był pewny, że dzicy przybyli naumyślnie, aby go znaleźć i pożreć. Usi­łowałem dodać mu odwagi, przyrzekając poświęcić życie dla jego ocalenia, jeżeli tylko zechce wypełniać ściśle moje roz­kazy.

Ja — odpowiedział — gotów jestem ximrzeć na rozkaz pana!

Dałem mu czarkę rumu; rozdzieliłem pomiędzy niego i siebie palną broń, wzią­łem ze sobą dobytą szablę, jemu zaś po­dałem w rękę topor.

Tak przygotowani weszliśmy na skałę, skąd dostrzegliśmy nieprzyjaciół w liczbie dwudziestu jeden f a między nimi trzech więźniów.

Wylądowali blisko mojej zatoki. Prze­dzielająca nas gęstwina dozwalała zbliżyć się do nich na strzał. Czyniliśmy to w mil­czeniu, dopóki z niewielkiej odległości nie ujrzeliśmy ich wyraźnie. Siedzieli około ognia, pożerając jednego z jeńców. O kilka kroków, drugi związany i zakneblowany leżał na ziemi, oczekując tegoż samego losu. Był to człowiek biały, brodaty, jak mówił Piątek, jeden z tych co się schronili do jego ziomków. Nie było chwili do stra­cenia. Dwaj barbarzyńcy przystąpili do bie­dnego chrześcijanina, aby go zamordować. Już rozwiązali mu nogi, gdym rzekł do Piątka: „Rób wszystko co ja uczynię!“ Pią­tek słuchał; wzięliśmy muszkiety i jedno­cześnie daliśmy ognia. Piątek dobrze celo­

wał; zabił dwóch, ranił jednego, ja zaś je dnegora zabił a dwóch raniłem. Dzicy ze­rwali się z przerażeniem, nie wiedząc w któ­rą obrócić się stronę. Tymczasem przesia­liśmy im drugie dwa naboje grankulek; dwóch tylko padło, lecz kilku zostało zra­nionych. Wtedy wypadliśmy z gęstwiny. Pobiegłem do białego jeńca, Piątek zaś do­padł do lodzi, na którą schronili się trzej dzicy.

Rozciąwszy pęta biednego więźnia, spy­tałem, kto on jest. Odpowiedział po łacinie: Christianus. Zdawał się być na pól umarłym, orzeźwiłem go trochą wódki. Potem po­znawszy, że to Hiszpan, rzekłem: — Panie, jeśli masz jeszcze siłę, weź ten pistolet i pałasz i pomagaj nam śmiało. Iroń zda­wała się wracać mu nadzieję i odwagę; z wściekłością rzucił się na nieprzyjaciół, z których kilku zarąbał. Piątek ścigał in­nych z toporem, tak, że z dwudziestu jeden czterej się tylko wymknęli i dopadli do łodzi. Uciekali wiosłując z całej siły. Chcia­łem ich ścigać, lecz jakżem się zdziwił,

no —

kiedy wskakując w jeden z ich statków, ujrzałem trzeciego jeńca, związanego jak przed chwilą nasz Hiszpan i prawie ostatnie W'dającego tchnienie. Rozwiązałem go, lecz sądząc, że idzie na śmierć, wydawał ża­łosne jęki. Posłałem do niego Piątka z fla­szką rumu. Zaledwie go zobaczył, zaczął płakać, śmiać się, skakać, tańcować, cało­wać więźnia po rękach, potem przybiegł do mnie wołając: — To mój ojciec! mój oj­ciec!— Niepodobna opisać prawdziwie dzi­kich uniesień, jakim się oddawał na widok ojca ocalonego z rąk katów. Wskakiwał do łodzi, wyskakiwał, znowu powracał, sia­dał przy swoim ojcu; rozgrzewał jego gło­wę, tuląc do swoich piersi; rozcierał nogi zdrętwiałe od silnego skrępowania, sło­wem, otaczał go nąjczulszemi staraniami. ?jódź z uciekającymi znikła nam z oczu, w dwie godziny potem zerwał się wiatr gwałtowny, który pewno nio pozwolił im dopłynąć do swoich brzegów.

Zawołałem Piątka zajętego ciągle swym ojcem; dałem mu dla niego jęczmienne

i garść rodzynków. Podobnież po epdem Hiszpana; kazałem Piątkowi, aby ma roztari nogi ; Piątek usłuchał chętnie, ale co moment obracał się ku ojcu, jak gdyby chciał się przekonać, czy on tam jest i czy mu dobrze.

Szło teraz o sprowadzenie do groty mo­ich nowych towarzyszów. Zręczny i silny Piątek wziął Hiszpana na plecy, umieścił go przy ojcu w łodzi i w mgnieniu oka dopłynął do zatoki.

Nie łatwo było wyprowadzić ich na ląd bo obaj nie mogli postąpić kroku; urzą­dziłem nosze, na których przenieśliśmy ich pod palisadę, ale jak z takim ciężarem do­stać się przez wierzch?

Nie było sposobu. Wystawiliśmy im na­prędce maleńki namiot ze starych żagli, rozesłaliśmy słomę i przynieśliśmy ciepłą kołdrę.

Zabiłem roczną kozę, zgotowałem rosół, potrawkę z mięsa i ryż i tem pokrzepiłem siły biedaków.

Po biesiadzie, zaczęliśmy rozmowę. Oj

ciec Piątka zapewniał, że w jego kraju bę­dę dobrze przyjęty. Hiszpan zaś mówił o swoich ośmnastu towarzyszach, pozbawio­nych wszystkiego na ziemi zamieszkanej przez dzikich i zachęcaj, abym ich spro­wadził na moją wyspę. Mówił, że gdy bę­dziemy razem, łatwiej wybudujemy statek, na którym popłyniemy do ucywilizowanego kraju. Zgodziłem się pod warunkiem, że ich nakłoni do uznawania we mnie swojego wodza, dopóki nie przybędziemy tam, gdzie im wskażę. Postanowiłem jednak odłożyć do sześciu miesięcy wykonanie tego wiel­kiego zamiaru, to jest, dopóki nie przygo­tuję zapasów żywności dostatecznych dla tylu osób. Wszyscy czterej zabraliśmy się do uprawy stosownego obszaru ziemi, na której zasiałem około pięciu korcy jęczmie­nia i ryżu.

Potem, pod kierunkiem Hiszpana, kaza­łem Piątkowi i jego ojcu zająć się ciesiel­stwem. Przygotowali mi dwanaście dębo­wych desek, po dwie stopy szerokich, trzy­dzieści pięć długich, mających od dwóch

Robinson.

do czterech cali grubości. Był to wyborny materyał do zbudowania statku.

Powiększyliśmy trzodę o dwadzieścia dwoje schwytanych koźląt, prócz tego na suszyłem ogromną ilość winogron.

Żniwo było niezgorsze, mieliśmy czem wyżywić oczekiwanych gości.

Po dopełnionych przygotowaniach, Hi­szpan z ojcem Piątka wsiedli do tej samej łodzi, w której ich przywieziono na śmierć. Zaopatrzyłem ich w żywność i umówiliśmy się o znaku, jakim nam zapowiedzą swój powrót.

Lecz nieprzewidziany wypadek nie po­zwolił nam czekać tego powrotu.

W ośm dni po ich oddaleniu, Piątek zbudził mię sam, wołając: „Panie! przy­byli!“

V

Wziąwszy lunetę wbiegłem na skałę. Jakżem się zdziwił, widząc okręt na ko­twicy o półtrzeciej mili w stronie północno zachodniej. Budowa okrętu podobną była do angielskiej, również jak i szalupy pły­nącej ku naszemu brzegowi z przyjaznym wiatrem.

Nie umiem wysłowić wrażenia, jaki egom na ten widok doznał. Byłem odurzony, nie mogłem pojąć co sprowadziło w te miejsca angielski statek. Tymczasem szalupa stanęła

o pół mili ode mnie.

Wysiadło z niej jedenastu ludzi; trzej bez broni, skrępowani sznurami jak jeńcy, z których jeden zdawał się być w rozpa

*

czy. Majtkowie zaczęli chodzić po wyspie. Tymczasem jeńcy, mając tylko związane w tył ręce, siedli ua trawie. Postanowiłem uwolnić ich i razem z Piątkiem poczyniliśmy przygoto wania.

Około południa skwar zaprowadził ma­rynarzy do lasu. Więźniowie leżeli pod wiel kiem drzewem. Zbliżyłem się ostrożnie; mój ubiór przestraszył ich z początku, lecz wkrótce uspokojeni, powiedzieli, że jeden z nich był kapitanem okrętu, że jego ludzie zbuntowawszy się, chcą ich zostawić na tej samotnej wyspie. Przyrzekłem użyć wszel­kich środków do ocalenia go, pod warun­kiem, że mnie i mego niewolnika zawiezie potem do Anglii. Zgodził się chętnie. Da­łem mu trzy muszkiety, kule i proch; tak uzbrojony, ruszył ze swymi towarzyszami na zbuntowanych. Zabili dwóch nąjzawzięt szyeh, reszta widząc, że mamy broń, na­tychmiast się poddała. Darowaliśmy im ży­cie z warunkiem, że nam pomogą odzyskać okręt. Tymczasem związaliśmy ich wszyst­kich.

Opowiedziałem kapitanowi moje przy­

gody, których słuchał z uwagą i uwielbie­niem. Zaprowadziłem go do fortecy, do groty, pokazałem wszystkie bogactwa, ugo­ściłem posiłkiem, poczem naradziliśmy się nad środkami odzyskania okrętu. Na po­kładzie było jeszcze dwudziestu sześciu zbuntowanych, jak tu uderzyć na tak prze­ważną siłę? Jak zaradzić, aby nie przypły­nęli do nas i nie uprzedzili naszych zamia­rów? Zatopiliśmy szalupę, aby im odjąć sposób komunikacyi.

Wkrótce nadpłynęła druga z dziesię­cioma ludźmi dobrze uzbrojonymi. Zdziwili się, widząc wywróconą szalupę; zaczęli przywoływać towarzyszów, lecz tamci nie śmieli odpowiedzieć.

Trzech z przybyłych zostało w szalupie, siedmiu wyskoczyło na ląd. Szli obok sie­bie, krzyczeli, wołali, lecz nie otrzymując odpowiedzi, powrócili na statek. Kapitan był w rozpaczy, widząc ich wymykających się, lecz wpadłem na dobry pomysł. Piątek

i jeden z jeńców poszli na zachód zatoki

i ztamtąd zaczęli krzyczeć; zbuntowani na­tychmiast skierowali w tamtą stronę sza­

lupę; dwaj pozostali na statku, inni wyszli na ląd i podążali w miejsce skąd ich do­biegał krzyk, którym Piątek i jego towa­rzysz, cofając się w głąb wyspy, odprowa­dzili ich tak daleko, że przód wieczorem nie mogli wrócić do szalupy. Tymczasem my bez trudu związaliśmy dwóch pozosta­łych, a gdy już było ciemno i kiedy tamci wracali do szalupy, wpadliśmy na nich jak piorun. Noc nie pozwalała im widzieć ilu nas było, żądali więc pardonu. Zbuntowani, przy których zwano mnie dowódcą, są­dzili, że mam najmniej pięćdziesięciu ludzi pod swymi rozkazami.

Kazałem związać wszystkich. Najgor­szych wyprawiłem do groty, tych zaś, któ­rzy w zamian za darowane życie przysięgli być wiernymi, użyliśmy do odzyskania o krętu. Było ich dwunastu, kapitan dowo­dząc nimi z wielką zręcznością, w ciągu godziny, siłą i podstępem przywiódł całą załogę do pokory i posłuszeństwa.

Usłyszałem wystrzał armatni, donoszący nam, że wszystko poszło dobrze i że mo­żemy wsiąść na pokład. Po chwili, kapitan

przypłynął do nas i zawołał tryumfującym głosem:

Mój przyjacielu, mój zbawco, oto twój okręt! należy on do ciebie ze wszystkiem co na nim posiadamy.

Zwróciłem oczy na morze. Okręt sta) na kotwicy o ćwierć mili od brzegu. Moje wyswobodzenie było już pewnem. Przejęty uczuciem radości, straciłem prawie siły

i byłbym upadł, gdyby mnie kapitan nie był powstrzymał. Długi czas nie mogłem wymówić słowa, nareszcie rozpłakałem się

i to mi ulgę przyniosło. Uściskaliśmy się serdecznie z kapitanem, zowiąc jeden dru­giego swoim wybawcą. Kapitan ofiarował mi całe ubranie, w którem łatwo pojąć, że z początku nie czułem się swobodnym.

Następnie, z całą godnością wodza, sta­nąłem przed buntownikami; powiedziałem, że zasłużyli na powieszenie, lecz im daruję życie pod warunkiem, że zostaną na mojej wyspie. Zgodzili się z wdzięcznością. Da­łem im objaśnienia, jakim sposobem mogą

tam żyć wygodnie; jak mają uprawiać grunt, suszyć winogrona, wypiekać chleb. Kazałem im czekać na przybycie szesnastu Hiszpanów, do których napisałem list i z któ­rymi poleciłem żyć w nieprzerwanej zgo­dzie. Majtkowie zapewnili mnie o tein przy­sięgą.

Podarowałem im broń, powiedziałem jak mają hodować kozy, tuczyć je, robić ma­sło i ser; prócz tego zostawiłem dość zna­czny zapas prochu.

% •

Nazajutrz wsiedliśmy z moim wiernym Piątkiem na okręt. Opuszczając wyspę, za­brałem na pamiątkę czapkę z koźlęcej skóry, parasol i papugę. Wziąłem także pieniądze, które tak długo leżały bez po­żytku.

Dnia grudnia roku opuściłem wyspę, przeżywszy na niej lat, dwa miesiące i dwadzieścia dni. Dopłynęliśmy szczęśliwie do Anglii czerwca r. Trzydzieści pięć lat nie widziałem mojej ojczyzny!

Nie zastałem już z mojej rodziny ni­kogo. Ojciec i matka oddawna byli w gro­bie. Ożeniłem się, mam dwóch synów i cór­kę, jestem szczęśliwy. Teraz otacza mię

urok towarzyskiego życia, rozmów, przy­jaźni i tych wzajemnych usług, które oży­wiają i upiększają nasze istnienie, a któ­rych, z własnej winy, byłem tak długo po­zbawionym.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Twardowski Jan Rachunek dla dorosłego
Twardowski Jan Rachunek dla dorosłego
Chęciński jan OPOWIADANIA HISTORYCZNE
Robinson, ZHP - przydatne dokumenty, Piosenki dla zuchów
CZTERY WSKAZÓWKI DLA PEWNEGO ZAKONNIKA, HTML, A) ŚW.JAN OD KRZYŻA
pomoc psychologiczna dla dzieci alkoholikow robinson, uzależnienie uczuciowe, Psychologia
BOTULIZM konspekt JS, Konspekt BOTULIZM opracował i przygotował Jan Siemionek UWM 2012 Tylko do użyt
Engelgard Jan PAX był dla wielu niczym Arka Noego
Jan Twardowski RACHUNEK DLA DOROSŁEGO
„POMOC PSYCHOLOGICZNA DLA DZIECI ALKOHOLIKÓW ROBINSON”
Jan Paweł II jako wzorzec osobowy dla współczesnej młodzieży
Jan Pawel II Drogowskazy dla niepełnosprawnych
O tolerancję dla zdominowanych Polityka wyznaniowa w czasach panowania Władysława IV Jan Dzięgielew

więcej podobnych podstron