Chęciński jan OPOWIADANIA HISTORYCZNE

Chęciński Jan

OPOWIADANIA HISTORYCZNE



Książkę niniejszą, przeznaczony ku roz­rywce i pożytkowi starszćj cokolwiek dziatwy, skreśliłem na wzór książki wlo- skićj tegoż tytułu, dopełniając każdy ustęp

o ile uważałem za potrzebne, i pomnażając opowiadaniami z innych dziełczerpanemi. Opowiadania historyczne w języku włoskim, lubo mniej szczegółów zawierające, docze­kały się kilkunastu wydań, co podobno jest największą pochwalą i dowodem uży­teczności książki. Me wątpię, że i nasi mło­dzi czytelnicy'nie przerzucą bez zajęcia

tych kartek, na których dzieci zbliżające się do nauki Historyi potoszethnej, przy roz­rywce, znajdą już wyobrażenie o wielu sławnych postaciach starożylnćj przeszło­ści; zaś uczące się jej, przypomnienie

i zaciekawiającą charakterystyką tych­że postaci, bezmozolne utwierdzenie w pa­mięci tego co się uczyły.

J. Ch.

Młody Cyrus.

Dziwny miał sen Astiages, ostatni król J\Iedyi. Śniło mu się, że widział wyrastające z piersi swej córki Mandany ogromne drzewo, które wspaniałe- mi konarami ocieniało jego iw całą Azyę; zerwał się tedy wielce niespokojny z łoża i natychmiast po­słał po wróżbitów, aby mu ów sen wytłómaczyli. Wróżbici wysłuchawszy opowiadania i naradziwszy się między sobą, wyrzekli, że to ma znaczyć, iż syn Mandany a wnuk Astiagesa, ogarnie kiedyś pod swoje panowanie całą Azyę, a nawet stanie się nie­bezpiecznym dla samego króla.

Nie bardzo była przyjemną królowi ta przepo­wiednia, dlatego też chcąc zapobiedz jej spełnieniu,

'wysłał córkę do Parsis, gdzie rozkazał jej pójść za Kambizesa, człowieka cichego, spokojnego, nie ła­knącego dostojeństw, a tein samem nie wdzierają­cego się na żadne wyższe stanowiska.

Córka spełniła wolę ojca a w rok potem uro­dził się przyszły założyciel państwa perskiego. Kambizes i Mandane w radości rodzicielskiej nazwali swego syna Cyrusem albo Koresem, to jest słońcem.

W tym samym czasie sen podobny pierwszemu, powtórnie przeraził króla, który chcąc raz na za­wsze położyć swoim obawom tamę, postanowił ■wczesną zagładę wnuka; polecił zatem sprowndzić maleńkiego Cyrusa do siebie, i oddał go zaufanemu dworzaninowi Harpagusowi, rozkazując aby go za­niósł w góry i tam zamorzył głodem. Harpagus nie czuł się zdolnym do zabicia niewinnej istoty, ale obawiając się gniewu swojego pana, zabrał dzieci­nę i oddał ją jakiemuś pasterzowi z poleceniem, aby go w smutnej ostateczności wyręczył. Tymczasem i pasterz nie umiał być okrutnym; zdjęty litością, za­niósł dziecię do swojej żony, która utraciwszy przed kilkoma dniami własnego syna, chętnie przyjęła

sieroto.

* t

Tak tedy chłopczyna mający stać się kiedyś najpotężniejszym królem Azyi, wychowywał się w pasterskiej chacie, igrał wesoło z dziatwą pro­staczków, i tylko zadziwiającą roztropnością prze­wyższał towarzystw Dzieci z całej okolicy kocha­ły go bardzo, w uznając mimowoli najrozumniej­szym, zawsze w swoich zabawach obierały go przy-

wódzca lub królem.

¥

Jednego razu syn jakiegoś zamożnego Meda, przyłączył się do zabawy wiejskich chłopiąt, którzy jak zwykle obrali młodego Cyrusa władzcą. Dziel­ny chłopczyna powyznaczał całemu niby dworowi rozmaite godności, i rozkazującym tonem wydawał 'polecenia, przestrzegając aby je ściśle wypełniano. Syn Meda najbogaciej ubrany, zniechęciwszy się że nie jego obrano królem, wypowiedział Cyrusowi posłuszeństwo; ten nie namyślając się wiele, kazał go obić, czem do reszty rozjątrzony paniczyk, po­biegł do ojca na skargę: bogaty Med udał się na­tychmiast do króla z prośbą, aby za wyrządzoną synowi zniewagę, pasterski chłopak surowo został ukarany.

Astiages kazał przywołać pasterza z synem.

r

r

Jak śmiałeś — krzyknął na Cyrusa, — tak niegodziwie postąpić sobie z dzieckiem człowieka, który posiada moje względy i szacunek?

Najjaśniejszy Panie! — odrzekł odważnie chłopczyna, — ja nie zrobiłem nic złego: kazałem tylko wymierzyć sprawiedliwość.

Sprawiedliwość?

Tak jest. Wiejskie dzieci do których wmie­szał się panicz, obrały mię królem; każdy wykony­wał moje rozkazy, on tylko jeden nie był posłu­szny, i dlatego kazałem go ukarać.

Ta ¿miała odpowiedź uderzyła Astiagesa; po­czął uważniej wpatrywać się w twarz malca, które­go rysy i szlachetna postać, żywo przypomniały mu córkę. Dziwne jakieś przeczucie obudziło w nim podejrzenie, że ten chłopiec może być rzeczywiście synem Mandany. Jakoż niezadługo wydała się pra­wda. Astiages w okrutny sposób ukarał Harpagu- sa, ale uspokojony przez wróżbitów, którzy oświad­czyli że sen już się spełnił, bo Cyrus obrany był na żarty królem, odesłał dziecię rodzicom.

Kambizes i Mandane odzyskawszy syna, niepo- siadali się z radości; Cyrus opowiedział im swoje

przygody, objawiając najżywszą wdzięczność dla szlachetnego pasterza, którego hojnie wynagrodzili. Odtąd przyszły bohater chował się w doinu rodzi­cielskim, według surowego wojennego obyczaju Persów. Z każdym dniem widocznićj rozwijały się jego zdolności, a gdy doszedł do lat dwunastu, As- tiages słysząc nieustanne nim pochwały, zapra­gnął widzieć wnuka, i w tym celu wezwał go z ma­tka do siebie.

y

Cyrus na dworze dziadka swojego, gdzie pano­wał przepych i zbytek, znalazł obyczaje zupełnie różniące się od obyczajów jego rodzinnój ziemi; nie dał się jednak olśnić przepychem i potrafił się utrzymać w granicach zasad, wpajanych weń od dzieciństwa. Zdaniami pełnemi rozsądku i przezor­ności, dowcipuemi odpowiedziami opanował serce starego króla, a uprzejmem i szlachetnem obej­ściem pozyskał przychylność całego dworu.

Astiages tak dalece pokochał wnuka, że używał wszelkich sposobów, aby go zniechęcić do powrotu do Persyi; w tym też celu kazał raz przygotować dla niego wspatiiałą biesiadę. Bogato przybrane stoły uginały się pod ciężarem złota, srebra, najdę-

likatniej szych potraw i najwyszukańszych win. Cyrus obojętnem okiem spoglądał na te przygoto­wania, a gdy starzec dziwił się temu, rzekł:

Persowie, mój kochany dziadku, wcale nie zadaj«ą sobie takich trudów dla zaspokojenia głodu; oni daleko krótszą drogą dochodzą do tegoż sarrie- go celu, bo zjadłszy kawałek chleba, mięsa i nieco jarzyny, są tak dobrze syci, jak wy po tych wszy­stkich przyprawach.

Skoro zasiedli do uczty, Astiages polecił wnu­kowi rozporządzać dowolnie potrawami będącemi na stole. Cyrus natychmiast rozdzielił je miedzy obecnych tam urzędników i dworzan; jednego czę­stował za to, że go uczył jeździć na koniu; drugie­go że gorliwie służył jego ukochanej matce Manda- nie; innych znów że wiernie służyli dziadkowi: je­dnemu tylko Saziakowi podczaszemu Astiagesa, nie dał ani kawałeczka jakiejbądź potrawy. Ów Sa- ziak oprócz urzędu podczaszego, miał jeszcze obo­wiązek wprowadzania przed oblicze królewskie tych, którzy pragnęli osobiście załatwiać ważne sprawy u monarchy. Ponieważ Cyrus nie miał wa­żnych spraw, a bardzo często chciał wchodzić do

#

dziadka, Saziak nie zawsze na to pozwalał; to też młodzieniec korzystał ze sposobności, i przy uczcie okazał mu swoje niezadowolenie.

Co to znaczy? — zapytał król, nie widząc przed Saziakiem żadnego półmiska; — dlaczego ubliżasz człowiekowi który jest moim ulubieńcem, i który z nieporównaną zręcznością wykonywa urząd podczaszego?

Jeżeli tylko tego potrzeba, drogi dziadku, aby zostać twym ulubieńcem — zawołał wesoło Cyrus, — natychmiast nim zostanę! *

To powiedziawszy, zarzucił na siebie płaszcz podczaszego, ujął trzema palcami puhar naśladując w tem Saziaka, i zbliżywszy się do króla z niewy­mownym wdziękiem, podał mu wino. Starzec nie mógł powstrzymać uśmiechu zadowolenia; wtedy Cyrus pełen radości rzucił mu się na szyję, a okry­wając pieszczotami, zawołał:

Saziaku! biedny Saziaku, zginąłeś! ja otrzy­mam twój urząd!

Astiages uściskawszy serdecznie wnuka, za­pytał:

Powiedzże mi mój zuchu, dlaczego naśladu­jąc tak zręcznie w każdym szczególe Saziaka, nie pokosztowałeś jak on wina, zanim mi je podałeś?

Oh! mam ważną przyczynę — odpowiedział Cyrus; — jakże miałem kosztować, kiedy w tem winie znajduje się trucizna?

Trucizna? -

Nie inaczej, kochany dziadku! Iłrzed kilko­ma dniami, gdyś zaprosił na ucztę najznakomitsze osoby twojego dworu, dostrzegłem wyraźnie że wi­no było zatrute.

Jakim sposobem mogłeś to dostrzedz?

Bardzo łatwym. Uważałem, że każdy z was po kilku puharach tracił przytomność i siły; mówi­liście wszyscy razem i to z takim wrzaskiem, że je­den nie rozumiał drugiego; śpiewaliście nadzwy­czaj śmiesznie, i doprawdy zdawało mi się, żeś ty, drogi dziadku zapomniał o swej godności, a oni

o tem że są twemi poddanemi! Nareszcie gdyście się zabrali do tańca, nietylko żeście tańcowali bez taktu, ale zaledwie jaki taki mógł się utrzymać na nosrach!

'— Alboż twój ojciec nie doświadcza podobnych skutków wina?

Wcale nie.

I cóż się z nim dzieje po wychyleniu kilku puharów?

Nic, drogi dziadku: gaśnie mu tylko pra­gnienie.

Astiages co dzień więcej przywiązywał się do wnuka, zapomniał o swoich snach, zapomniał

o przepowiedni wróżbitów. Niezadługo jednak speł­niły się ich słowa: Cyrus około 560 r. przed Naro­dzeniem Chrystusa, ogłosił się królem wyswobo­dzonej z pod panowania Medów Persyi, uczynił swoje państwo najobszerniejszem z państw Azyi Mniejszej, a po pełnem zwycięztw życiu, poległ na pblu chwały około 530 r. w walce przeciw Masa- getom.

Solon i Krezus.

*

czasów ostatniego króla Aten Kodrusa, współ­czesnego królowi Saulowi, Heraklidowie naszli zbrojno Attykę. Niebezpieczeństwem zagrożeni Ateńczykowie, posłali do wyroczni delfickiej z za­pytaniem, która strona w obecnej wojnie zwycięży?

Ta, której król polegnie w boju — odpo­wiedziała wyrocznia.

Usłyszawszy to Kodrus, postanowił poświęcić siebie za ocalenie swojego narodu, to jest jakim- bądź sposobem dać się zabić nieprzyjaciołom. Szlachetny ten zamiar, trudniejszym był do wyko­nania niżeliby się wydawać mogło, ponieważ Hera­klidowie wywiedziawszy się o przepowiedni, wydali

swemu wojsku najsurowszy rozkaz, aby się nikt nie ważył zabijać króla Aten. Jednakże Kodrus użył podejścia, które mu się najzupełniej powiodło; wszedł w wieśniaczem przebraniu do nieprzyjaciel­skiego obozu, wdał się z żołnierzami w kłótnię i do­póty ich drażnił, dopóki nie przyszło do bójki w któ­rej go wreszcie zabili.

Skoro się o tem dowiedzieli Ateńczykowie, na­tychmiast posłali do obozu, domagając się zwrotu królewskiego ciała.

Nie trudno pojąć przerażenie, jakie opanowało Heraklidów. Dając najzupełniejszą wiarę słowom wyroczni, byli pewni przegranej, to też nie pokusili się o stanowczą bitwę i coprędzćj zaniechali dal­szych zaborów.

Ateńczykowie poczytali poświęcenie swojego króla za czyn tak wzniosły i sławny, że osądzili iż po tak wspaniałym i kochającym swój naród władz- cy, nikt już nie może być godnym korony; zniósł­szy więc dostojeństwo królewskie, zaprowadzili u siebie rzeczpospolitą, której prawdę mówiąc od- dawna sobie życzyli, a do której świetny zgon mo­narchy był dla nich pozornym tylko powodem. -<

Otóż na czele nowej rzeczypospolitej, z począt­ku postawili jednego tylko Archonta, czyli zawiado­wcę państwa, którego dożywotnia władza podobną była królewskiej. Później ograniczono tg władzę do lat dziesięciu, nareszcie od roku 687 przed Na­rodzeniem Chrystusa, corocznie wybierano*z naj­znakomitszych rodzin po dziewięciu Archontów razem, mających rządzić jeden rok tylko. Wtedy dopiero naród został rzeczywiście zadowolony, po­nieważ Ateny stały się prawdziwą rzecząpospolitą, bo władza Archontów była ograniczoną, a po zło­żeniu urzędu, musieli zdawać z niej ścisły rachu­nek. Co się zaś tyczyło praw, takowe mogło stano­wić jedynie zgromadzenie ludu na wspólnej nara­dzie.

Tymczasem jak zwykle w rzeczpospolitych, tak i wówczas działo się w Atenach. Nie panowali tam wprawdzie królowie, ale zamiast nich wzięli górę możni, bogacze zwani arystokracyą, którzy wszy­stkie urzędy pozagarniali jakby wyłączną własność, albo obsadzali je swoimi ulubieńcami. Niższe zaś warstwy społeczeństwa, stały się prawie całkiem pastwą rozpasanej samowolności panów, których

uroszczeń żadne nie ograniczały prawa; prócz te­go nie mata część biedaków obarczona długami, za­leżała zupełnie od bogaczy, którzy srodze dłużni- ków swoich prześladowali.

Nieszczęsny lud z początku znosił te nadużycia z jaką taką cierpliwością; lecz w miarę ich wzrasta­nia, zaczął szemrać coraz donośniej, aż przyszło do silniejszych zaburzeń.

Wtedy to (w r. 622), Archont Drakon wystąpił jako prawodawca, ale srogością ustanowionych przez siebie praw, karzących śmiercią najmniejsze przewinienie, zamiast zapobiedz złemu, powiększył rozjątrzenie i rozdwojenie umysłów. Zdawało się, że państwo padnie ofiarą stronnictw, że się zupełnie rozchwieje, gdy wystąpił mąż posiadający ogólne zaufanie, mąż który przez stosowne urządzenia, ustalił szczęście i sławę swych współrodaków.

Tym znakomitym i zasłużonym człowiekiem był obywatel, następnie prawodawca Aten Solon, którego imię ze czcią przeszło do potomności.

Solon pochodził z jednej z najstarożytniejszych i najznakomitszych rodzin ateńskich; lecz ponie­waż ojciec jego stracił znaczną część niegdyś wiel-

!<r -

i -

z

kiego majątku, młodzieniec celem odzyskania strat oddał się przemysłowi handlowemu. Zawód ten był wówczas w niemałem poważaniu, jak również i dziś powinien być i jest szanowany, przez wszystkich ro­zumnych i nie przesądnych ludzi.

Jednakże Solon dla siebie samego, bynajmniej nie był chciwym znacznego mienia, a chociaż w poe-

%

zyach swoich przyznawał że lubi wygody i przyje­mności, w życiu przestawał na małera, nie dręcząc się wcale pragnieniem tego, czego nie posiadał.

Handel był dla niego w jednym szczególniej względzie bardzo użytecznym, ponieważ nastręczał mu sposobność podróżowania, a tern samem kształ­cenia się nie tylko w rodzinnym, ale i w obcych krajach. Pracując wiele nad sobą, Solon nabył wszystkich wiadomości filozofa, moralisty i biegłe­go polityka. Obdarzony talentem poetyckim, pisał z zamiłowaniem i powodzeniem; prócz tego nie za­niedbywał kształcenia się w zawodzie mówcy: sło­wem, zarówno miłym był w obejściu, jak odznacza­jącym się zdolnościami i cnotami.

j Po powrocie do ojczyzny zjednał sobie ogólne poważanie, wyświadczył swoim współobywatelom

wiele ważnych przysług; dlatego też skoro rzeczpo­spolita znalazła się w opłakanym stanie, wszystkich oczy zwróciły się na niego.

Nie zawiedli się Ateńczykowie, ponieważ Solon zaradził złemu. Najpierwej zniósł nazbyt surowe prawa Drakona, złagodził smutny los dłużników zarÓAvno umorzeniem dotychczasowych długów, ja­ko i postanowieniem, że nikt na przyszłość nie miał odpowiadać za nie osobistą swobodą; aby zaś być sprawiedliwym i dla wierzycieli, podniósł wartość pieniędzy, przez co powiększył ich mienie. Nastę­pnie przypuścił wszystkich bez względu na majątek obywateli do obrad publicznych, na których roz­strzygano sprawy państwa, czem zapobiegł stronno- ści i przewadze możnych. Zaprowadził też wiele in- nych zarówno mądrych jako i odpowiadających po­trzebom narodu urządzeń, tak w politycznem jak i w prywatnem życiu. Zwrócił baczną uwagę na wy­chowanie młodzieży, ponieważ pragnął, aby Ateny składały się z samych pracowitych i przemysło­wych obywateli; z tej przyczyny odsądzał od czci każdego, kto nie zajmował się żadną sztuką, kun­sztem lub rzemiosłem, mogącem go wyżywić. Tyl­

ko na świętokradzców i ojcobójców żadnej nie wy­znaczył kary, a gdy go zapytano o powód, odpowie­dział:

Świętokradztwo, dzigki niebu, jeszcze w Ate­nach nie znane, a ojcobójstwo jest tutaj podług mego przekonania niepodobieństwem!

Po ukończeniu swego dzieła, zwołał Ateńczy- ków na wielki plac, gdzie kazał im złożyć przysię­gę, że zaprowadzone przez niego urządzenia i pra­wa, przez lat sto wiernie zachowają; potem chcąc aby przez długoletnie doświadczenie stosowność ich najlepiej została uznaną, i aby nie żądano od niego ciągłych zmian i poprawek z którychby tylko no­we niesnaski wyniknęły, opuścił na dziesięć lat oj­czyznę.

Udawszy się w -podróż, zwiedził Egipt, Cypr, i państwa Azyi Mniejszej, gdzie spędzał czas na nauce i rozprawach z mędrcami. Opowiadają, że wtedy właśnie na zaproszenie Krezusa, przybył tak­że do Lidyi.

Krezus król Lidyi, z powodu niezmiernych bo­gactw i rozległości kraju, uważany był przez pospo­litszych ludzi za najszczęśliwszego z śmiertelnych. On

sam jedynie rozmiłowany w swoich skarbach, miał się też za najszczęśliwszego i zdawało mu się, że nawet mędrcy za takiego uważać go powinni. W tym właśnie celu zaprosił na swój dwór Solona, gdzie przyjął go zaszczytnie, ukazując się w szatach najwyszukańszych kolorów, haftowanych przepysz­nie złotem i drogiemi kamieniami. Solon na taki wi­dok nie okazał najmniejszego zdziwieniaj co wielce zastanowiło Krezusa.

Czy .widziałeś kiedy kogoś wspanialej ubra­nego odemnie? — zapytał go po chwili.

Bażanty, koguty i pawie — odpowiedział mędrzec, — mają szaty majestatyczniejsze i powa­bniejsze, tem więcej że je otrzymali od natury, nie kłopocząc się wcale o swoją ozdobę.

Wtedy Krezus rozkazał aby otworzono królew­skie skarbce, i pokazano Solonowi wszystko co się tam znajdowało z najrzadszych i najdrogocenniej- szych kosztowności. Kiedy filozof obejrzał owe bo­gactwa, zaprowadzono go powtórnie przed króla, który rzekł:

Ty, coś zwiedził tyle rJzmaitych krajów,

Opowiadania hhtoryczne. f

*

powiedz czy znałeś kogo, któryby się mógł nazwać szczęśliwszym odemnie?

Znałem — odrzekł mędrzec.

Kogóż naprzykład?

Jednego z moich współobywateli nazwis­kiem Tellus, człowieka pełnego prawości, ojca pocz­ciwych synów, który nie dręcząc się pragnieniem bogactw, żył do późnych lat szczęśliwie, i z chwałą zakończył swoje życie walcząc z nieprzyjacioły.

Zdziwił się Krezus, że Solon przekładał życie i śmierć człowieka prywatnego, nad bogactwa i za­szczyt panowania. Zapytał go więc powtórnie:

Komuż po Tellusie dałbyś drugie miejsce pomiędzy szczęśliwemi?

Znałem dwóch braci —odpowiedział filozof,

Kleobisa i Bitona, sławnych wzajemnem przywią­zaniem, oraz czcią i miłością jakąotaczali swoją mat­kę, kapłankę Junony. Kiedy pewnego razu musiała pojechać na oznaczoną godzinę do świątyni, a woły za­przężone do jej wozu zmęczywszy się zaczęły iść zbyt powolnie, dwaj bracia obawiając się spóźnienia, sami zaprzęgli się do wozu, i na oznaczoną chwilę zawie­źli matkę do świątyni wśród okrzyków całego mie­

szczaństwa, które obwoływało ją za najszczęśliwszą;* skoro posiada takich synów. Kapłanka przepełnio­na radością i wdzięcznością prosiła bogów, aby ze­słali jej dzieciom los, jaki sami uznają dla nich za najlepszy. Modlitwa została wysłuchaną; po dopeł­nieniu ofiary, Kleobis i Biton znużeni, zasnęli w świątyni i obaj umarli bez najmniejszego cier­pienia. Grecy wystawili im posągi na- pamiątkę chwalebnego ich czynu i pięknej śmierci.

Więc mnie — zawołał zniechęcony Krezus,

wcale nie uznajesz za szczęśliwego?

Na to Solon odpowiedział: •

Przyszłość jest różna i niepewna; za praw­dziwie szczęśliwych uważam tych, którym los do­zwolił w nieustannej pomyślności przetrwać aż do zgonu, a nie zaś tych, którzy się jeszcze znajdują wśród niebezpieczeństw, jakie ich spotkać mogą za życia. Jesteś teraz bogatym i władasz mnóstwem ludzi; jeżeli twój błogi los nie zmieni się do śmier­ci, wtedy dopiero nazwę cię szczęśliwym. — To po­wiedziawszy, pożegnał króla i odszedł.

Niezadługo smutne doświadczenie przekonało Krezusa o sprawiedliwości słów filozofa. Najpierw

*•

* •

stracił syna, którego przypadkiem zabito na ło­wach; później przegrał bitwę z Cyrusem, i popadł w moc zwycięzcy. W mieście Sardes, pokonanego króla zaprowadzono jako jeńca przed Cyrusa; ten w pierwszem uniesieniu gniewu, postanowił odebrać mu życie:, kazał więc przywiązać go do słupa na wysokim stosie, gdzie miał być żywcem spalony.

Krezus wszedł na stos w obec wszystkich Per­sów i w przytomności samego Cyrusa. Nastąpiła głęboka cisza; wtedy nieszczęsny król ocknął się z odrętwienia, a przypomniawszy sobie słowa grec­kiego mędrca, zawołał po trzykroć donośnym głosem:

i) Solonie! Solonie! Solonie!

Zdziwił się Cyrus posłyszawszy te słowa, i roz­kazał zapytać jakim jest bogiem ów Solon, którego Krezus wzywa w chwili największego nieszczęścia.

Skazany milczał z początku, ale zapytany po­wtórnie, opowiedział całą swoją rozmowę z filozo­fem, nie ukrywając żadnego szczegółu i dodał, że w tej chwili własnem doświadczeniem najlepiej się przekonał o głębokiej prawdzie słów jego.

To opowiadanie do żywego wzruszyło duszę zwycięzcy, który nietylko przebacz} ł Krezusowi, ale

jeszcze przez całe życie obchodził się z nim najłas- kawiej.

Solonowi zatem należy się cześć, że swoją ro- • zumną rozmową, jednemu z tych dwóch monarchów ocalił życie, a drugiego nauczył być wspaniałym względem pokonanego nieprzyjaciela.

Po powrocie do Aten, Solon ujrzał znowu swo­ją ojczyznę pogrążoną w nieładzie anarchii. Pizy- strat usiłował zagarnąć całkowitą władzę, co mu się • wreszcie powiodło. Prawodawca już postarzały, nie miał sił na wrócenie dawnego porządku krajowi widząc daremnemi swoje najszczersze chęci i usi­łowania, zamknął się w swoim domu, gdzie nie prze- stawał pracować, powtarzając ulubioną maxymę:że i na starość można się czegoś nauczyć. Jedyną po­ciechą było dla niego zachowywanie dość wierne je­go rozumnych praw, które długo jeszcze były chwa­łą Aten.

Solon doczekawszy sędziwych lat, umarł w Ate­nach, albo (jak niektórzy utrzymują) na wyspie Cypr, gdzie się usunął, nie chcąc podzielać poniżenia współ­ziomków.

w pierwszej wojnie medyjskiej, w której 28go Września 490 roku przed Narodzeniem Chrystusa, Milcyades, na polach Maratonu, miasta Attyki, od­niósł stanowcze zwycięztwo nad Persami; walczył także Arystydes, odznaczający się bezinteresowną polityką i sprawiedliwością, oraz przebiegły i pełen nieporównanej odwagi Temistokles. Ci dwaj ludzie byli prawdziwemi założycielami wielkości Aten.

Arystydes posiadał w wysokim stopniu wszyst­kie najpiękniejsze przymioty; wszakże, gfebokiem uczuciem sprawiedliwości przewyższał swoich współ­ziomków.

Kiedy pewnego dnia, na ogólnym zgromadzeniu, Temistokles oznajmił że powziął wielki zamiar, ale wymagający w wykonaniu tak ścisłej tajemnicy, iż nie może powierzyć go ludowi; Ateńczycy jednogło­śnie wyrzekli, aby powierzył go samemu Arystyde- sowi i natychmiast wykonał, jeżeli zyska jego uzna­nie. Temistokles zatem, odprowadziwszy Arystydcsa na stronę, powiedział, że zamyśla spalić grf?cką flotę stojącą w bliskim porcie i"że tym sposobem, cala Grecya stanie się zależną od Aten.

Usłyszawszy to Arystydes wrócił do ludu i rzekł:

Nic nie może być korzystniejszego nad zamiar Temistoklesa, ale zarazem, nie byłoby niesprawie- dliwszej rzeczy na święcie, nad wykonanie tego po­mysłu!“

*

Po tych słowach, cafe zgromadzenie bez chwili wahania, rozkazało Temistoklesowi odstąpić zupełnie od owego wielkiego zamiaru. To dowodzi, jak wy­sokie wyobrażenie mieli Ateńczykowie o sprawiedli­wości Arystydesa; nie dziwno więc, że jeszcze za ży­cia zaszczycili go przydomkiem Sprawiedlhcego.

Jednakże ten przydomek, otoczywszy go z po­czątku ogólną miłością i poważaniem, niezadługo

pobudził przeciw niemu nienawiść złośliwych i za­zdrosnych. Temistokles jego współzawodnik, rozgła­szał potajemnie, że Arystydes udając tak przesadną miłość sprawiedliwości, zjednywał sobie wielu stron-

ników; że lubo człowiek prywatny, sądził sam jeden i rozstrzygał więcej spraw, niż wszyscy urzędnicy ra­zem; że nareszcie, jeżeli współobywatele nie położą tamy takiemu nadużyciu, Arystydes niezadługo etanie się najwyższym władzca Aten. Lud, pełen wy­niosłości i próżności, patrząc niechetnem okiem na każdego, kto umiał sobie zjednać większe zaszczyty i sławę nad innych, zaczął się obawiać i nienawidzić Arystydesa z tej właśnie przyczyny, dla którćj po­winien go był najwięcej kochać i szanować. Nieprzy­jaciele tak zręcznie działali, że skazano go na wy­gnanie z Aten.

Wygnanie zwane ostracyzmem, od wyrazu gre­ckiego ostrakon (skorupka ze stłuczonej glinianej wazy, garnka i t. p.j odbywało się w następujący sposób: każdy pisał na kawałku skorupy nazwisko obywatela, którego życzył aby wygnano, poczórn po­dług porządku ustanowionego dla zgromadzeń pu­blicznych, wszyscy składali swoje skorupki na prze-

znaczone miejsce, gdzie je urzędnicy numerowali. Jeżeli ogólna liczba nie dochodziła sześciu tysięcy, ostracyzm był nieważnym i bezskutecznym; jeżeli zaś doszła, oddzielano nazwiska, i ten, którego imię zajmowało największą ilość skorup, zostawał wygna­nym na lat dziesięć.

Zdarzyło się, że w chwili ostracyzmu, zebranego na Arystydesa, jakiś człowiek z okolic Aten, niezna- jący go wcale i nie umiejący pisać, zbliżył się ku niemu z prośbą, aby wpisał imię Arystydesa na skorupkę, przeznaczoną do skazania go na wygnanie.

I cóż ci złego uczynił ów Aryst\'des? — za-

t

pytał tenże zdziwiony.

Nic, — odpowiedział zagadnięty — nawet go wcale nie znam; ale nie mogę znieść, że go wszę­dzie nazywaj a Sprawiedliwym.

Zasmucony Arystvdes nie odrzekł na to ani sło-

w + w

wa, spojrzał na nieznajomego z politowaniem, napi­sał swoje nazwisko na podanej skorupce i oddał mu takową.

Skazano go wiec na dziesieć lat wygnania. Ary- stydes opuszczając miasto, wzniósł ręce ku niebu z modlitwą, aby nigdy nie nadszedł czas w którym-

by Ateńczykowie zmuszeni byli przypomnieć sobie

o nim.

* Zdała od ojczyzny, ciągle był smutny i cierpią­cy. Kiedy pewnego razu, jeden z jego przyjaciół za-

#

pytał, dlaczego tak boleje nad wygnaniem, które ściśle rozważywszy, najmniejszego mu wstydu nie przynosi, odpowiedział:

Najwięcej boli mnie niesława, jaka przez to niesprawiedliwe ze mną postąpienie, spada na moją ojczyznę.

Nareszcie, po trzech latach oddalenia, kiedy król perski Xerxes, z całym pośpiechem prowadził swoje wojska przez Tessalię i Beocyę na Attykę, Ateńczy- cy, zniósłszy ostracyzm, nakazali powrót wszystkim, których usunęli z ojczyzny. Arystydes wrócił z in­nymi; ukazawszy się w rodzinnem mieście, został z wielką radością powitany przez swoich współoby­wateli, którzy na nowo przyznali mu przydomek Spra wied liwego.

Przyłożył się on do sławnych zwycięztw Temislo- klesa nad Xerxesem pod Salaminą (wyspą w zatoce Saronickit'j na morzu Egejskićm, dzisiaj Koluri), dnia 23 Września 480 roku przed Naród. Chr. i pod

» %

T

27 —

Plateą (miastem Beocyi) dnia 25 Września tegoż ro­ku. Po usunięciu Persów, powierzono mu zarząd skarbu całej Grecyi. Mimo to, Arystydes zachował aż do śmierci nieposzlakowane ubóstwo.

W r. 469 umarł w takim niedostatku, iż Rzecz­pospolita musiała go własnym kosztem pochować i dać wychowanie jego dzieciom.

«

Temistokles.

^Temistokles urodził się w okolicach Aten z niema' jętnyeh rodziców, okoto roku 535 przed Nar. Chr. W młodości okazywał nadzwyczajną śmiałość i po- jętność; przytem tak był pilnym, że gdy rówiennicy jego, wolne od nauk chwile poświęcali zabawom, on zajmował się czytaniem, pisaniem lub rozmyślaniem.

Ze wszystkich nauk najwięcej lubił sposobiące do sprawowania urzędów; to też w późniejszym cza­sie, gdy na publicznem posiedzeniu żartowano z nie-, go, że się nie znał na sztukach pięknych, odpowie­dział: „Przyznaję, że nie umiem grać na lutni; ale dajcie mi jakiebądź najnędzniejsze miasteczko,a uczy­nię je wielkiem.“ I w istocie, Temistokles był jednym

z mężów, którzy najwięcej przyczynili się do wiel­kości Aten.

Wszelako jego młodość, obok nieustannej chęci do pracy, była burzliwa. Ojciec wydziedziczył go za złe prowadzenie; to zrodziło w nim tak wielką, prze­mianę. że W8zystkiemi siłami starał się zatrzeć tę hańbę, pracując nad zgłębieniem spraw tak publi­cznych jak prywatnych, aby mógł z czasem zostać pierwszym obywatelem swojego kraju.

Mimo tego charakter Temistoklesa nie^ uległ zmianie; zaraz na wstępie zawodu publicznego, był sprzeczny w zdaniu z najznakomitszemi obywatela­mi Aten, mianowicie z Arystydesem, z ktprym .nigdy nie mógł się zgodzić na jedno. Temistokles śmiały, porywczy, przebiegły, nie wybierający w środkach, pobudzał lud do okazałych czynów; Arystydes pełen łagodności, powagi i sprawiedliwości, sprzeciwiał mu się, w obawie, aby zbyteczny zapał do sławy, nie za­szkodził kiedyś Rzeczypospolitej.

Po zwycięztwie pod Maratonem, 29 Września 490 r. przed Chr. odniesionem przez Milcyadesa nad Persami, Temistokles powtarzał, że tryumfy tego wodza sypiać mu nief pozwalają, tak gorąco*pragnął

wyrównać Milcyadesowi. Zazdrość dobrego bytu, majątku, zaszczytów i t. p., wiodąca do pod­stępu względem ich posiadacza, jest uczuciem nik- czemnem; ale zazdrość cnót i nauki, prowadząca jedynie do wyrównania, lub przynajmniej naślado­wania, jest zazdrością chwalebną.

Temistokles, w którego ręce, po wygnaniu Ary- stydesa z Aten, przeszła władza, został jednomyślnie ogłoszony wodzem wyprawy przeciw Persom. Uj­rzawszy się w tym stopniu, z jak największą znajo­mością rzeczy i troskliwością kierował przygotowa­niami Greków do odporu, a widząc, że tylko jedność mogła im być obroną przeciw niezmiernej potędze nieprzyjaciół, tyle dokazał przemysłem i zabiegami, żo w chwili zagrażającego niebezpieczeństwa, wszy­stkie wewnętrzne niesnaski między rozmaitemi na­rodami Grecyi, zdołał uspokoić.

W roku 481 Xerxes, król perski, wyruszył w po­chód przez Azye Mniejszą, Tracyę, Macedonię; ogro­mne jego wojsko pomnażało się na każdym kroku.

Pięćdziesiąt kilka narodów z różnych odległych krajów połączyło się przeciw Grecyi; piesi, konni, mafynarze, wszyscy mieli bioń, ubiory i chorągiew

swojej ojczyzny. Indyanie odziani w bawełniane tka­niny; Etyopowie w lwich skórach; czarni Ballusko- wie, koczujące pokolenia Mongołów; Bucharyjczycy; dzicy myśliwi uzbrojeni arkanami, jak np. Sagartya- nie, Medowie, Baktryanie w bogatych strojach; Li- dyjozycy na poczwórnych rydwanach; Arabowie na wielbłądach; Fenicyanie na okrętach: nareszcie Azy- atyccy Grecy. Wojsko Xerxesa liczyło miljon siedm- kroć sto tysięcy piechoty i czterykroć sto tysięcy jazdy.

Szczupłe siły Greków ani mogły iść w porówna­nie z jedną cząstką zasobów nieprzyjacielskich. Ale czego nie dokonała liczba, dopełniły — rozum, od­waga i poświęcenie. Znakomity wódz, zapominając wszelkich uraz, poradził Ateńczykom odwołać wszy­stkich wygnańców; wtedy to, miedzy innymi, wrócił i Arystydes na pomoc rodzinnej ziemi.

Skoro Xerxes, wkroczywszy w kraje greckie, i pustosząc takowe, zbliżał się ku Atenom, wyrocznia oświadczyła, że Ateńczycy powinni szukać schronie­nia w drewnianych murach. Temistokles zrozumiał że te drewniane mury, mają oznaczać flotę; skłonił więc Ateńczyków aby opuścili miasto, a zabezpic-

czywszy żony, dzieci i bogactwa w Eginie, Trezenie i Salaminie, wsiedli na trzysta okrętów, częścią ateń­skich, częścią dostarczonych przez sprzymierzonych Greków, z którymi on zajął stanowisko blisko przy­lądka Artemizyum. Tu Spartańczyk Eurybiades, zo* stał wybrany dowódcą floty sprzymierzonych, i kie­dy na zebraniu wodzów każdy podawał swoje zdanie . co do środków obrony, Eurybiades nie zgadzając się na jedno z Temistoklesem, uniósł się tak dalece, że w żywej sprzeczce podniósł kij na niego:—„Bij, ale słuchaj“— odrzekł spokojnie Temistokles, umiejący panować nad sobą, gdzie wymagała tego święta sprawa: tą wspaniałą odpowiedzią rozbroił upór Spartańczyka, który natychmiast poszedł za jego radą.

Xerxes, pomimo ogromnych sił, nie miał żadne­go wodza, wyrównającego zdolnościami i odwagą Temistoklesowi.

Straż wąwozu zwanego Termopile, zwężającego się między Tessalią a Lokrydą, poruczono nieustra­szonemu Leonidasowi, królowi Sparty, który nie chciał wziąć z sobą więcej nad trzechset Lacede- moacjsyków. Ci postanowiwszy „ zwycięztwo lub

śmierć“ — walczyli i zwyciężali; ale gdy zdrajca Efjaltes, Greczyn, wskazał Xerxesowi przejście, któ- rem Persowie mogli zajść tył odważnym Spartanom, dotrzymali słowa, sprzedawszy drogo swoje życie.— Polegli wszyscy! (480 r.). Wszakże ta klęska ważniej­szą była od zwycięztwa, bo Persowie upadli na du­chu a Grecy zachęceni znakomitym przykładem, podwoili męztwo.

Xerxes, uderzywszy d. 23 Września 480 r. pod Sa~ laminą, z tysiąc dwóstoma okrętami, na trzysta ga­ler greckich, został pokonany w całem znaczeniu tego wyrazu. Do owego pamiętnego wiekom tryumfu, najwięcej przyłożył się Temistokles, który przemy­słem i zręcznością, zmusił Xerxesa jdo sromotnej ucieczki. Król perski uchodząc, zostawił swoją flotę i wojsko lądowe pod dowództwem Mardoniusza, a ten we dwa dni po bitwie pod Salaminą, został zwyciężony przez Greków pod Plateą, miastem Beo- cyi. W tymże samym dniu, flota perska, zebrana u przylądka Mykale, w Azyi Mniejszej, naprzeciw Samos, po morderczej utarczce została również przez Greków zniszczoną.

Opowiadani* hlttorycsji«.

2

Po wypędzeniu nieprzyjaciół, Temistokles zwró­cił wszystkie swoje usiłowania ku zabezpieczeniu Aten od strony morza.

Jednak, pomimo tak świetnych zwycięztw, po­mimo ocalenia ojczyzny, nie mógł on uniknąć za­zdrości i nienawiści niektórych współobywateli. Naj­bardziej obruszył przeciw sobie umysły, zbudowa­niem w blizkości swojego domu świątyni Dyany dobrSj rady, dając tym sposobem do zrozumienia, że cokolwiek się stało dobrego w Grecyi i w Atenach, wszystko poszło z jego namowy. Nakoniec, przypo­minaniem własnych zasług na zebraniach publi­cznych, tak zniechęcił i obraził ziomków, iż ci, zapo­mniawszy o należnej mu wdzięczności, skazali go •ostracyzmem na wygnanie z tych samych murów, które swoją odwagą bronił i wyswobodził!

Usunięty z Aten udał się do Argos, miasta ■w Argolidzie, gdzie mieszkał i żył z wielką okaza­łością. W tym właśnie czasie wybuchnął spisek Pauzaniasza Spartańczyka, wielkiego przyjaciela Temistoklcsa: wygnaniec lubo niewinny, oskarżo­nym został o porozumienie się z Pauzaniaszem. Z tę­go powodu Ateńczykowie rozkazali natychmiast u wie-

zić go i dostawić do Aten. Ostrzeżony, umknął do Korcyry, (dziś Kor/u), ale Korcyryanie nie chcąc się narażać Ateńczykom i wspólnie z temiż ścigającym go Lacedemończykom, oddalili nieszczęsnego boha­tera, który schronił się do Adraeta króla Molossów.

Przybywszy do pałacu tego władzcy, zastał tyl-' ko jego żong, która wzruszona bolesnem położeniem tak znakomitego wodza, doradzała mu sposób naj-* skuteczniejszy pozyskania opieki Admeta, a tym by­ło: wziąść na ręce jednego z jego synków, i trzyma­jąc go w objęciach, klęknąć przed władzcą, z prośbą-

o pomoc i obronę. Taki sposób błagania był u Mo­lossów jedynym, któremu nigdy nie mogli się oprzeć. Tak też uczynił Temistokles: Admet pobu­dzony do litości, poda! mu przyjaźnie rękę, przyrze­kając pomoc i bezpieczeństwo.

Lecz Ateńczykowie i Lacedemończycy, chciwi śmierci wygnańca, zaczęli się domagać o wydanie; Admet zatem, pragnąc go ocalić, odesłał pod dobrą eskortą do Pidny, miasta Macedońskiego, gdzie Te­mistokles wsiadł na kupiecki okręt, udający się do Jonii. Zdarzyło się, że burza poniosła ów statek naprzeciw Nikozyi, oblężonej z tej właśnie strony

przez Ateńczyków. Nasz bohater, podróżujący dotąd bezimiennie, w obawie aby nie wpadł w ręce prze­śladowców, wyjawi! swoje nazwisko właścicielowi okrętu; ten wzruszony prośbami i ofiarami, dołożył wszelkich usiłowań, aby się ztamtąd oddalić. Na- reszcie*dopłynął szczęśliwie do Efezu.

Widząc się i tam prześladowanym, powziął zu­chwały zamiar zażądania pomocy od najzaciętszego swego wroga, to jest od króla perskiego Artaxerxe- sa, zwanego Długorękim, następcy Xerxesa, który nienawidził go tak dalece, że przyrzekł dwieście ta­lentów (*) nagrody ternu, kto mu go dostawi żywego lub nieżywego. Udał się więc niepoznany na dwór perski, gdzie zaprowadzony przed króla, stanął przed nim mówiąc:

Potężny władzco! jam jest Ateńczyk Temi- stokles, ten sam, który tyle klęsk zadał Persyi. Wy­gnaniec, prześladowany, pozbawiony bezpieczeństwa i środków do życia, udaję się do ciebie panie, błaga­jąc o pomoc i schronienie! Wiem, że masz powód

i

(*) Wartość talentu attyckiego srebrnego, wyuosiła 6,000 drachm, czyli około 9,268 złotych polskich.

nienawidzić mnie, jednak nadzieja znalezienia w to­bie wybawcy, prowadzi mię do stóp twoich. Oddaję ci mój los: możesz się teraz okazać wspaniałym, lub chciwym zemsty. Jeżeli się wzruszysz litością, ocal nieszczęśliwego, który ci zaufał; jeżeli zaś nienawiść doradza ci zemstę, wstrzymaj ją na chwilę i pomyśl, że inarną jest zguba bezwładnego wroga, że daleko korzystniej pozyskać w nim wiernego przyjaciela.

Chciał mówić więcej, ale król zdziwiony nieulę- kłością i zaufaniem tak wielkiego bohatera, przy­ciągnął go ku sobie, a uściskawszy zcałćm uczuciem, przyrzekł mu schronienie, opiekę i obronę.

Artaxerxes wyznaczył mu dochód z trzech miast Azyi Mniejszej. Temistokles zamieszkał w jednćm z nich, to jest w Magnezyi (mieście Lidyjskićrn) i przez jakiś czas używał spokojnie darów krójew- skiej wspaniałomyślności. Ale gdy Ateńczykowie z każdym dniem coraz dalej wciskali się w granice Azyi, król postanowił wysłać przeciw nim potężne wojsko, obierając na dowódzce wyprawy dostojnego wygnańca, którego obsypał dobrodziejstwami, i któ­ry jak sądził, po niesłusznej krzywdzie, powinien był niemniej od niego nienawidzić Ateńczyków. _

*

Szlachetny Temistokles zadrżał, usłyszawszy z ust Artaxerxesa wiadomość o przygotowaniach do ■wojny i o powierzonem sobie dowództwie. Krew uderzyła mu do głowy. Z jednej strony nie chciał być nieposłusznym swojemu dobroczyńcy, z drugiój, wzdrygał się na samą myśl zdradzenia Aten, któ­rych miłość, pomimo doznanćj od współobywateli niesprawiedliwości, bynajmniej w sercu jego nie wygasła.

Cóż więc uczynił w tak okropnej ostateczności?.. Oto, złożywszy bogom ofiarę, uściskawszy ze łzami dzieci i przyjaciół, zażył truciznę, która oswobodziła go od skalania niewdzięcznością lub zdradą, pełnego świetnych czynów życia.

Sokrates.

Sokrates, syn rzeźbiarza Sofroniskusa, urodził się w Atenach 470 r. przed Nar. Chr.

Początkowo oddał sie zawodowi swojego ojca i wykonał kilka pięknych posagów, ale Kriton, bo­gaty Ateńczyk, poznawszy go przypadkiem w pra­cowni, ujęty bystrością i szlachetnością jego umysłu, zabrał młodzieńca do siebie i kazał uczyć filozofii.

Sokrates, również jak inni Ateńczykowie umiał władać bronią i w kilku bitwach odznaczył się nie­pospolitą odwagą. W jednej naprzykład potyczce, ocalił od śmierci Xenofona, innym razem wydarł z mocy nieprzyjaciół Alcybiadesa. Ku schyłkowi swojego życia, zasiadając w senacie, którego byi

członkiem, dawał piękne dowody zamiłowania spra­wiedliwości, której największe niebezpieczeństwa osłabić w nim nie zdołały.

Filozofia jego zasadzała się nie tylko na mądro­ści wyszukanych słów; zalecając przedewszystkiem umiarkowanie, był i sam najumiarkowańszym, więc nie tylko słowem, ale i przykładem zachęcał do do­brego. Aby łatwiej znaleźć zadowolenie w każdym losie,, przyzwyczaił się do życia twardego, skromne­go i pracowitego. To też widząc wspaniałe, zbytko­wne przygotowania do niektórych obrządków, wi­dząc rozrzutność możnych, cieszył się że umiał prze­stawać na małem i mówił:

Ileż tu srebra, złota, ile zbytków, bez których ja, na szczęście, umiem się obejść!

Mimo ubóstwa lubił porządek i czystość, tak w domu jak i około własnej osoby.

Pewnego razu, widząc Antystenesa, który przez przesado wdział na siebie ubiór brudny i podarty, rzekł:

Antystenie! próżność wygląda dziurami twe­go płaszcza!

Ubóstwo nie było dlań uciążliwe, to też gdy Ar- chelaus król Macedonii, ofiarował mu miejsce przy swoim dworze, Sokrates nie przyjął go, mówiąc:

Nie przyjmuję dlatego, że nie chce aby rai ktokolwiek mógt ofiarować więcej, aniżeli byłbym mu w stanie oddać.

Jeżeli mu ktoś dokuczył, okazywał się również umiarkowanym.

Raz, jakiś półgłówek ośmielił się potrącić go, a gdy przyjaciele Sokratesa wyrzucali- mu że zniósł obrazę w milczeniu, filozof odpowiedział:

Zastanówcież sie moi kochani! Gdyby mnie osiel kopnął, czyżbym go za to miał zapozwać przed sąd?

Innym znów razem, o człowieku który mu ubli­żył nieprzyzwoitemi stówy, rzekł:

Widać, że ten jegomość nie nauczył się do­brze mówić.

Zniecierpliwiony zuchwalstwem niewolnika, za­wołał:

(Jdybym się nie gniewał, uderzyłbym cię!

To najlepszym jest rysem umiarkowania Sokra­tesa; człowiek uniesiony gniewem, łatwo się zapomi-

na, i często ukarze winowajcę srożej, niżby należało, a potem zapóźno żałuje swej popędliwości.

Xantyppa, żona Sokratesa, jakkolwiek szczerze do niego przywiązana, była nadzwyczaj gadatliwą i opryskliwą, ale filozof tak nawykł do jej gderania, że je znosił prawie bez przykrości.

Chociaż prowadził życie nadzwyczaj wstrzemię­źliwe, lubił się czasem rozerwać, lubił uciechy nie- przekraczające granic rozsądku i przyzwoitości. Nie­kiedy spraszał na skromną biesiadkę swoich do­brych przyjaciół, z któremi wesoło się bawił.

Powiadają, że dnia jednego, mając u siebie na wieczerzy kilku zamożniejszych, dostrzegł jak się Xantyppa frasowała i wstydziła, że ich tak ubogo przyjmuje.

Bądiże spokojną, —■ powiedział; — jeżeli to są ludzie rozumni i dobrzv, beda zadowoleni z tego

* * 7 * o O

co im podamy; jeżeli głupi i źli, nie dbam, choćby mie obmówili.

Umysł jego zarówno był satyryczny jak dowci­pny. O bogaczu, który wydał wiele na zbudowanie pięknego domu, a nie wydawał na naukę, powie­dział:

Niech się ludzie zbiegają, aby podziwiać ten piękny pałac: ale niechaj nikt nie spieszy poznać je­go właściciela!

Sokrates przyznawał otwarcie, że w młodych la­tach miał skłonność do rozpusty. Jakiś fizyognomista, przyjrzawszy się jego twarzy, powiedział: — Mój kochany, musisz być pijakiem, brutalem i rozpustni­kiem.

Uczniowie chcieli się pomścić za tę zniewagę, ale filozof powstrzymał ich mówiąc:

Ten jegomość powiedział prawdę, nie czyń­cie mu nic złego; gdybym się nie był poprawił, miał­bym w istocie te wszystkie błędy.

Filozofia Sokratesa była najczystsza moralnością; badanie tajemnic natury zostawiał drugim, sam zaś uważał za rzecz najważniejszą, poznać samego siebie i umieć dobrze sobą kierować. Szukał w sercu ludz- kiem pierwiastku prowadzącego do szczęścia, i nabył przekonania, że człowiek nie może być szczęśliwym, jak tylko przez sprawiedliwość, dobroczynność i czy­stość obyczajów. Przemawiał z taką jasnością i pro­stotą, że go uczniowie zawsze zrozumieć mogli, i że każdy z nich znajdował w 6amym sobie odpowiedź

na jego zapytania. Zanadto był oświeconym, aby przyjmować za prawdę dziecinne baśnie, które two­rzyły całą prawie religję jego kraju,— a za wielkim był przyjacielem prawdy, aby ukrywać swój sposób

*

myślenia, cechujący rzeczywistego mędrca. Przypu­szczał on bytność Istoty naj wyższej, posiadającej przymioty godne prawdziwego Bóstwa. Ten to spo­sób myślenia, posłużył później za pozór do skazania go na śmierć. W sprawach państwa był również otwartym, a nie umiejąc taić swoich przekonań po­litycznych, zyskał nowych nieprzyjaciół. Wszakże najbardziej nienawidzili go sofiści, rodzaj szarlata­nów filozofii i krasomówstwa, wielce naówczas uwiel­bianych. Z prawdziwem zadowoleniem lubił zbijać ich biedy, poniżać pychę i okazywać w całej nagości ich nieświadomość, do czego używał sobie tylko wła­ściwej ironii.

Jeden z uczonychtak skreślił przyczynę, dla któ­rej Sokrates musiał używać owej ironii, tyle sławio­nej w nim przez starożytnych:

,,Filozof ten, postanowiwszy założyć trwały fundament moralności, rozpoczął od pokonywania sofistów. Ci zarozumiali zuchwalcy, świetnym ukła­

dem frazesów i pełną fałszu, ale na pozór ujmującą wymową, odurzyli całą Grecyę. Ponieważ nabyli w Atenach wielkiego poważania, Sokrates musiał ich pozornie oszczędzać, a nawet udawać nieświado­mość, dla łatwiejszego przekonania o rzeczywistej wartości ich olśniewającej wymowy i niby moralno­ści. Poczynał on sobie mniej więcej w taki sposób: Wywiadywał się w jakiem miejscu publicznem lub domu prywatnym, jeden, a czasem więcej z naj­sławniejszych sofistów, wykładali swoje fałszywą naukę. Wchodził tam niby przypadkowo, co nieraz było mu dośćtrudnem, i zastawał niby mędrca, na­dętego ową pychą, jaką zwykle nadaje ludziom pró­żnym uwielbienie głupców, a zbliżywszy się ku nie­mu, przemawiał nieśmiało:

- Poważyłem sie tu wejść chciwy nauki i po­czytam się za najszczęśliwszego, jeżeli moje nieudol- ne pojęcia, będą mogły korzystać ze światła tak zna­komitych jak wy mistrzów. Lecz, będąc biednym, nie mam innego sposobu, jak tylko wyznać przed wami moje nieświadomość, moje powątpiewania,

i kiedy ini sie nadarza łaskawa sposobność, zasięgać waszych rad mądrych.

Sofista słuchał go pogardliwie, dozwalając mó­wić. Wtedy Sokrates rzucał najprostsze zapytania; naprzykład pytał go: Czem jest wasz zawód? Co na­zywacie krasomówstwem? —■ Co to jest piękno? — Na czem polega cnota? i t. p. Sofista, nie chcąc na-‘ rażać swojej opinii,rad nie rad musiał odpowiadać; ale zamiast odpowiedzi pewnych, jasnych, coraz bardziej się wikłał i mówiąc wiele, wpadał w coraz większe niedorzeczności. Sokrates z początku nie- chcąc rozgniewać swego uczonego, przyklaskiwał owej łatwości wysłowienia i tylko odpowiadał „tak“ lub „nie.“ Potem dopiero, trafnością rozumowania doprowadzał go do tego, że pan mędrzec tak się w swoich zdaniach poplątał, iż w końcu przeczył te­mu co przed chwilą potwierdzał, lub obstawał za tera, czemu dopiero co najusilniej zaprzeczał.

Błędy i przesądy, które Sokrates chciał pokonać

i zniweczyć, sprowadziły mu tylu nieprzyjaciół, że nareszcie zdołali go zgubić. Anitus człowiek zamożny

i popularny (podobno garbarz z powołania), Melitus nędzny poeta tragiczny i Lycon lichy mówca, połą­czyli zawzięte przeciw niemu usiłowania, oskarżając, że psuje młodzież i wprowadza nowe bóstwa. Lizyasz,

uchodzący w owym czasie za najbieglejszego mów­cę, przyniósł Sokratesowi rozrzewniającą, patetyczną obronę, wypracowaną przez siebie, prosząc aby się jej nauczył napamięć, i jeżeli uzna za stosowne, aby ją powtórzył w obec sędziów. Sokrates odczytał ją z przyjemnością, oddał Lizyaszowi zasłużoną pochwa­lę, jednak obrony nie przyjął mówiąc:

Mój przyjacielu, gdybyś mi przyniósł parę fiycyońskich trzewików (najmodniejszych wtedy) nie użyłbym ich, bo nie przystoją dla filozofa; tak też

i twoja obrona, — jakkolwiek wymowna i podług wszelkich prawideł retoryki napisana, wydaje mi się wcale nieprzystającą do wielkości duszy i stałości prawdziwego mędrca.

Sokrates bronił się z prostotą, ale szlachetnie, bez poniżenia; w jego słowach jaśniał blask niewinności.

Z początku, większość głosów oświadczyła się za nim, a oskarżyciel Melitus, miał być podług zwycza­ju, skazanym na zapłacenie tysiąca drachm kary; ale wziętość Anitusa i Lykona, przeciągnęła na swo­ją stronę mnóstwo zdań, przez co okazało się później dwieście osiemdziesiąt jeden głosów przeciw Sokra­

tesowi, a za nim tylko dwieście* dwadzieścia, gdyż sędziów, nie licząc prezydującego, było pięciuset.

Pierwszy wyrok uznał filozofa winnym, ale nie •wyrzekł rodzaju kary, zostawiając wybór jemu sa­memu. Sokrates odpowiedział, że za swoje zasługi, chyba się może skazać — „na utrzymanie dośmier- tne kosztem rzeczypospolitej w Prytaneum“ (domu starców), co było największym u Greków zaszczy­tem. Ta odpowiedz tak dalece oburzyła sędziów, że postanowiono jego zgubę pomimo niewinności.

Skazano go na wypicie trucizny (cykuty). Po odczytaniu wyroku, udał się z godną podziwu spo- kojnością do więzienia. Apollodor, jeden z jego uczniów, zbliżywszy się rzekł:

Ileż boleści, widzieć cię umierającego nie- winnym!

Wolałżebyś, abym umiera! winnym?—od­powiedział mędrzec.

Przyjaciele chcieli mu ułatwić ucieczkę, przeku­pili dozorcę -wiezienia, ale Sokrates nie chciał ko­rzystać z ich ofiary. Wypił truciznę z taką samą obojętnością, z jaką spotykał mnóstwo przeciwności życia; było to w roku 400 przed naszą Erą. Miał

wówczas lat siedmdziesiąt. Uczniowie nie odstępowali go do ostatniej chwili; nieśmiertelność duszy była przedmiotem ostatniej jego z nimi rozmowy.

Moi przyjaciele — mówił Sokrates — kiedy życie znika, najwłaściwiej rozmyślać o nieśmiertel­ności duszy, którą trzeba sposobić nie tylko na czas przelotny, nazwany życiem, ale i na istnienie daleko trwalsze, to jest na wieczność. Najmniejsze w tym względzie zaniedbanie może pociągnąć nieskończone straty. Gdyby śmierć zakończała wszystko, byłoby wielką uciechą dla złych, uwalniać się w chwili skonu od ciała, duszy i występków. Ale ponieważ dusza jest nieśmiertelną, niema dla niej innego spo­sobu uniknięcia złego, jak tylko w ciągiem kształ­ceniu na drodze cnoty i mądrości. Po zakończenia tego życia, dwie drogi otwierają się przed nami: je­dna, na miejsce wiecznych męk, prowadzi dusze skalane na ziemi występkami; druga, wiedzie do szczęśliwego schronienia bogów, dusze, które przeby­wając w naszej powłoce ziemskiej, jaśniały niebiań- skiemi cnotami.

Człowiek, który mając już śmierć w swem łonie,

0

tak rozumował, był wieććj niż niepospolitym. Był

Opowiadania historyczne. 4

to mędrzec, któremu sumienie zapewniało nagrodę, należną jego cnotom.

Skoro umarł, dopiero dostrzeżono, że wielka zbrodnia została popełnioną; dopiero Afeńczykowie, dość nikczemni, aby dopuścić skazania go, zażądali odpowiedzialności od oskarżycieli, za krew niewin­nie przelaną. Melitus został skazany na śmierć, a dwóch innych wygnano. Wtedy to, uwielbienie Ateńczyków posunęło się tak daleko, że sam Sokra­tes, który byt przedmiotem tego zapału, byłby go niezawodnie zganił. Wystawili mu posąg bronzowy i świątynię, jak dla pól-boga.

Wyrocznia delficka ogłosiła go najmędrszym z ludzi, na co Sokrates rzeczywiście zasłużył. Sama śmierć tego filozofa była dostateczną, aby unieśmier­telnić jego imię. Nic nam nie pozostało po nim, ale uczniowie, których kształcił, dowiedli jakim był mi­strzem. Twarz jego nie była piękną, i Sokrates przy­znawał sam, że pierwsze skłonności do złego, przy­czyniły sie do oszpecenia jego rysów; ale później, kiedv mówił o cnocie, o przeznaczeniu człowieka lub

o wielkości Boga, — wzniosłość myśli, szlachetny zapał, nadawały jego twarzy wyraz tak ujmujący,

jak gdyby natura obdarzyła go najpiękniejszą, ¡uroda.

Często mawiał do swoich uczniów:

Który 7. was patrząc w zwierciadło, dostrze­że że jest pięknym, niechaj pamięta, aby brzydot# obyczajów nie oszpecił swej piękności; który zaś uj­rzy się brzydkim, niechaj pracuje nad tem, aby bla­skiem cnót swoich, zatrzeć brzydotę urody.

C

Sokrates i G-laukon.

Wielu z młodzieży ateńskiej, olśnionej chwalą Temistoklesa, Cymonai Peryklesa, wziąwszy po kil­kanaście iekcyj od owych napuszonych sofistów, mniemało się być zdolnemi do najpierwszych i naj­ważniejszych urzędów rzeczypospolitćj.

Jeden z nich, imieniem Glaukon, zaledwie dwu­dziesto-letni młodzieniec, tak dalece wbił sobie- w głowę udział w interesach publicznych, że ani krewni, ani przyjaciele, nie mogli go odwieść od za­miaru do którego ani wiek, ani zdolności, nie nada­wały mu prawa. Jeden tylko Sokrates potrafił '/.mienić to nierozsądne postanowienie.

Spotkawszy go pewnego dnia rzekł:

Kochany Glaukonie, zdecydowałeś się więc przyjąć udział w kierownictwie spraw publicznych?

Nieinaczej — odpowiedział Glaukon.

-r Nie mogłeś powziąśó piękniejszego postano­wienia: jest to jeden z najszlachetniejszych, n aj za­szczyt niejszych zawodów. Należąc do rządu rzeczy- pospolitej, możisz być użytecznym dla przyjaciół, uświetnić własną rodzinę i rozszerzyć granice twojej ojczyzny. Wkrótce okryjesz się chwałą nie tylko w Atenach, ale i w całej Grecyi; a może rozgłos o to­bie, jak sława Temistoklesa, dojdzie aż do narodów barbarzyńskich, i gdziekolwiek się ukażesz, wszę­dzie cię poznają, wszędzie cię będą uwielbiać i podzi­wiać.

Tak ponętny początek, niezmiernie się podobał x Glaukonowi i jeszcze lepiej usposobił go do słucha­nia Sokratesa; — tymczasem mędrzec mówił dalej:

Rzecz oczywista, że chcąc odrazu pozyskać ogólne poważanie, musisz czemprędzej wyświadczyć miastu jakąś ważną przysługę.

Naturalnie! — odpowiedział Glaukon.

Na nieśmiertelnych bogów! nie chciejże ukry-

wać przedemną, co najpierwćj zamyślasz uczynić- dla kraju?

Glaukon milczał. Sokrates widząc że zakłopota­ny młodzik, zdaje się namyślać nad odpowiedzią rzekł:

Może chcesz powiększyć jego dochody?

Właśnie! właśnie! — zawołał uspokojony nieco zarozumialec.

Wiec’musisz wiedzieć, na czćm polegają i ile wynoszą dochody państwa, abyś znając ich słabszy stronę, mógł zaraz obmyślić sposób wzmocnienia jéjr a przez to powiększyć majątek ogółu.

Otóż to sęk!... — mruknął zasmucony nano- wo Glaukon; — wyznam otwarcie, żem się nigdy nad tćm nie zastanawiał.

Jeżeliś nie obliczał dochodów, zapewne znasz rozchód; wszak w dobrze uorganizowanym rządzie, trzeba umieć usuwać wydatki zbyteczne.

Na honor! ani o tćm nie pomyślałem!

Jakimże więc sposobem zdołasz wzbogacić rzeczpospolite, kiedy nie znasz ani dochodu, ani roz­chodu?

Otóż wiem jakim! — zawołał po krótkim namyśle Glaukon, — można przecie wzbogacić kraj upadkiem jego nieprzyjaciół!

Prawda, — odpowiedział spokojnie Sokra- tes, — ale chcąc użyć tego sposobu, trzeba ich zwy­ciężyć; inaczej, zamiast zdobyć to czego nie posiada­my, można stracić to co posiadamy. Trzeba zatem znać dobrze siły własne i siły nieprzyjaciół, ażeby radzić wojnę, jeżeli nasze są większe, albo ją odra­dzać, jeżeli słabsze. Powiedzże mi tedy, jakiemi siła­mi rozporządza nasza rzeczpospolita na morzu i na lądzie, a jaką jest potęga nieprzyjaciół?

Eh! — odrzekł niechętnie Glaukon,—prze­cież tak nagle, bez przygotowania nie mogę po­wiedzieć.

Powiedzże mi przynajmniej czy masz jakie notatki: chciałbym je widzieć.

Jeszcze nic nie mam.

Kiedy tak mój kochanku, — odrzekł Sokra­tes potrząsając głową, — widzę, że gdy wstąpisz do zarządu publicznego, nie prędko będziemy mieli wojnę, bo ci zostaje wiele rzeczy do nauczenia sie i wiele poszukiwań do dokonania.

Następnie zadał mu jeszcze kilka zapytań, w niemniej ważnych przedmiotach, na które nie- otrzymawszy odpowiedzi, dodał:

Strzeż się mój młody przyjacielu, ażebyś wiedziony zbyt gorącą żądzą zaszczytów i chwały, nie popadł w niesławę i wstyd., narażając się na wy­konanie tego, czego nie umiesz. Jeżeli chcesz dostąpić sławy, zjednaj sobie szacunek współobywateli; staraj się przedewszystkiem o nabycie wytrwałą pracą wia­domości potrzebnych do należytego sprawowania urzędu, a dopiero potem ubiegaj się o urząd, bo nic tak nie ośmiesza, nic tak nie upokarza, jak nieudol­ność w wypełnianiu obowiązków, których się zaro­zumiale podejmujemy.

Glaukon korzystał z mądrych rad Sokratesa, wziął się do pracy, i nie prędzej zażądał miejsca przy

*

eterze rzeczy pospolitej, aż z niedoświadczonego mło­dzieniaszka, został wykształconym człowiekiem.

Ta nauka, jak wówczas, tak dziś i po wszystkie czasy, może być użyteczną dla ludzi każdego stanu i zawodu.

Tymon, i Cym on.

TTymon Ateńczyk, który żył w czasach wojny pe- łoponezkićj, pozyskał nazwę mizantropa, to jest nie­nawidzącego ludzi, ponieważ unikał wszelkiego to­warzystwa i najbardziej lubił samotność. Czasem tylko rozmawiał z Alcybiadesem, a kiedy Apeman- tes zapytał go, z jakiego powodu mniej unika tego młodzieńca niż innych, odpowiedział:

Lubię towarzystwo Alcybiadesa, ponieważ wiem, że ten szaleniec jest sprawcą wielu nadużyć w rzeczypospolitéj, i przyczyną niejednej klęski Ateńczyków.

Apernantes był jedynym, z którym Tymon ja­ko tako się zgadzał, jużto dla podobieństwa chara-

kterów, już dlatego, że Apernantes starał się go we wszystkiém naśladować.

Opowiadają, że wieczerzając razem w czasie uro­czystości zwanej Coes, Apemant rzekł:

O Tymonie! jakże słodką jest nasza bie- siada!

Dlaczego? — spytał Tymon.

Ponieważ nie ma tu nikogo więcej, prócz- mnie i ciebie.

Prawda — odpowiedział Tymon, — ale by­łaby daleko słodszą, gdyby i ciebie nie było.

Pewnego dnia kiedy Ateńczykowie zebrali się tłumnie na jakąś ważną naradę, Tymon wszedł na mównicę. Taka niespodzianka wielce zdziwiła wszy­stkich, bo nikt dotąd nie słyszał go przemawiające­go publicznie; on zaś zaleciwszy milczenie, rzekł:

Ateńczykowie! na xnojém podwórzu rośnie figowe drzewo, na którćm powiesiło się już mnó­stwo obywateli. Ponieważ teraz zamyślam postawić tam nowy budynek, uznałem za rzecz konieczną zawiadomić was o tćm publicznie, aby, jeśli jeszcze kto ma chętkę powiesić się, nie tracił czasu i uczy­nił to,zanim drzewo zostanie ścięte.

Rzecz prosta, że wszyscy parsknęli śmiechem,, dozwalając oddalić się spokojnie tak uprzejmemu mówcy.

Czując się blizkim śmierci, kazał na swoim gro­bie położyć następujący napis: „Po mojem biednem i nędznćm życiu, zostałem tu pochowany. Przecho­dniu! nie pytaj o moje nazwisko; niech cię bogowie potępią ktokolwiek jesteś.“

W tym samym czasie żył w Atenach człowiek zupełnie innego charakteru, to też z całą słuszno­ścią nadawano mu nazwę filantropa, to jest przyja­ciela ludzkości. Był nim Cymon.

Posiadając znaczne grunta i mnóstwo pięknych ogrodów, kazał pousuwać wszystkie parkany i pło­ty, aby każdy współobywatel mógł swobodnie bez żadnej obawy zrywać i jeść owoce, jakie mu się po­dobały. W jego domu zastawiano codziennie skro­mny ale obfity stół, do którego zapraszał bez ża­dnej różnicy wszystkich ubogich mieszczan. Kiedy wychodził na przechadzkę, zaopatrywał w znaczną summę kilku domowników, którzy idąc za nim, wciskali potajemnie pieniężną jałmużnę w ręce pra­wdziwie biednych i skłopotanych niedostatkiem.

Ci sami domownicy byli zwykle porządnie ubrani, i jeżeli przypadkiem spotkali jakiego starca źle odzianego, zamieniali z nim swoją odzież. W ten to sposób Cymon używał na korzyść swoich współo­bywateli bogactw, nabytych za cenę krwi, w czasie zwycigzkich wypraw przeciw nieprzyjaciołom Aten.

%

#

Ducetius i Syrakuzanie.

Ducetius wódz sycylijski, człowiek waleczny i roz­tropny, odznaczywszy się w kilku bitwach, pozy­skał zaufanie swoich żołnierzy i doszedł nie małego- znaczenia. On to zbudował miasto Palica obok świątyni dwóch bóstw zwanych Palikowie (Palici), których Sycylijczycy czcili jako synów Jowisza. Świątynia ta była sławną rozpowiadanemi o niej cudami, a więcej jeszcze świętością wykonywanych tam przysiąg, których przełamanie nigdy nie ucho­dziło bez kary.

W tej też świątyni znajdowały najpewniejsze schronienie ofiary niesłusznego ucisku, zwłaszcza niewolnicy, nad któremi bezlitośni 'panowie nie-

62 —

sprawiedliwie się pastwili. Skoro udało się które­mu z takich nieszczęśliwych przestąpić jej próg, po­zostawał tam dopóty, dopóki pośrednicy nie załago­dzili sprawy, przywróceniem zgody między prześla­dowanym a prześladowcą. Nie było przykładu, aże­by pan przyrzekłszy przebaczenie winy schronione­mu tam niewolnikowi, złamał dane słowo.

Ducetius po wielu zwycięztwach nad nieprzyja­ciółmi, mianowicie nad Syrakuzanaini, popadł w nie­łaskę bogów. Los tego wodza zmienił się całkiem •od pierwszej przegranej bitwy (446 przed Narodź. Chr.), która się zakończyła zupełnćm rozprosze­niem jego szeregów. Przywiedziony do ostatniego stopnia boleści, chwycił się sposobu, jaki tylko naj­głębsza rozpacz podyktować mogła; poszedł w no­cy do Syrakuz, gdzie uklęknąwszy w kornej posta­ci na publicznym placu u stóp ołtarza, zdał swoje życie i przyszłość na łaskę lub niełaskę Syrakuzan, swoich śmiertelnych wrogów.

Tak niespodziewany widok zgromadził naokoło mnóstwo ciekawych. Urząd zwołał natychmiast ■ogólną radę, celem dokładnego rozebrania tej

szczególnej okoliczności, i wydania stanowczego wyroku.

Niektórzy z goryczą glosowali przeciw Ducetiu- sowi, jako nieprzyjacielowi publicznemu, którego sa­ma Opatrzność wydala w ich ręce; pragnęli pom­ścić krzywdę i śmierć mnóstwa współobywateli. Innych znów łagodniejszych, podobny zamiar przej­mował zgrozą: dopiero najstarsi z senatorów wy­rzekli, że nie idzie o to, na co poprzednio zasłużył Ducetius, ale o to, jak z nim postąpić należy w obecnym wypadku. Wreszcie dodali, że Syra- kuzanie już nie powinni widzieć w nim nieprzy­jaciela, ale nieszczęśliwego błagającego o łaskę, co właśnie nadaje mu prawo bezpieczeństwa; że bogini która karze występnych, bezbożnych i okru-' tnych, nie przebaczyłaby śmierci a nawet znie­wagi człowieka, którego sam los przygniótł cię­żarem niedoli: że naostatek wielkość i wspania­łość Syrakuzan, nakazują im miłosierdzie nawet <lla niezasłużonych.

Cale zgromadzenie bez dalszego namysłu po­szło za tak szlachetną radą, i jednogłośnie po­stanowiono przebaczyć Ducetiusowi. Przeznaęzo-

no mu na miejsce zamieszkania miasto Korynt, pod którego zwierzchnictwem zostawały Syra- kuzy, a szczodrobliwi Syrakuzanie zapewnili do śmierci przyzwoity byt ufającemu ich wspaniało­ści nieprzyjacielowi.

Dyonizyusz rządzca Syrakuz, ukończywszy wojnę z Kartagińczykami (około r. 405 przed Nar. Chr.), oddał się całą duszą układaniu wierszy, w których miał nadzwyczajne upodobanie.

Będąc rzeczywiście wielkim wojownikiem i wy­bornym wodzem, pochlebiał sobie że jest doskonal­szym jeszcze poetą. Ktoby go chciał przekonywać że się w tym względzie zupełnie zawiódł na sobie, traciłby czas nadaremnie, a co gorzej, naraziłby się na niełaskę. To też wszyscy uczeni i poeci, którzy często i licznie biesiadowali u jego stołu, zmuszali się do wykrzykników podziwu i uwielbienia, ile ra­zy Dyonizyusz czytał im swoje poemata.

Gpoiri&daaia hUtoryctnr. 5

Nic jeszcze podobnie pięknego nie słysza­no! — wołali z uniesieniem; — to wielkie! to wspa­niałe! to królewskie! to boskie!

Jednakże w owym tłumie pochlebców znalazł się człowiek, który nie poszedł za ogólnym prądem nieszczerych pochwał i nadskakiwania. Był nim sła­wny naówczas poeta Filossenes, przewyższający ta­lentem wszystkich innych, zwłaszcza w poezyi dy- tyrambicznej.

Pewnego razu Dyonizyusz przeczytawszy mu jeden ze swoich utworów, nalegał aby otwarcie wy­powiedział swoje zdanie. Filossenes upoważniony do szczerości, a przytem niezdolny do pochlebstwa, nie zataił prawdy i powiedział że poemat nie wiele wart; ale autor nie nawykły do podobnej mowy, uczuł się obrażonym, a przypisując zuchwalstwu i zazdrości surowy sąd Filossenesa, kazał go zapro­wadzić do więzienia. Zdziwieni i zasmuceni dwo­rzanie wstawili się za ulubionym poetą, i po kilku godzinach wyjednali mu wolność.

Nazajutrz Dyonizyusz wydał dla nich i dla Fi­lossenesa wspaniałą ucztę, na dowód przebaczenia i zgody. Niezwykła wesołość panowała pomiędzy

współbiesiadnikami, żarty i dowcipy sypały się ze wszystkich stron, a przy rozmowie o rozmaitych rzeczach, gospodarz nie pominął i swoich wierszy,

o których najczęściej i najbardziej lubił rozprawiać. Nakoniec wybrał poemat nad którym najwięcej pracował, i który uważał za najlepszy ze swoich utworów, a poprosiwszy o spokojność, odczytał go z widocznóm upodobaniem.

Całe towarzystwo nie mogło się dość nachwalić tego nieporównanego (jak mówili) dzieła, ale auto­rowi szło najwięcej o zdanie Filossenesa; to też: zwróciwszy się do niego, zapytał:

No, panie poeto! cóż mi powiesz o tej pracy ?

Zdarzenie zaszłe dnia poprzedzającego, było wprawdzie dobrą dla Filossenesa nauką; jednak­że nie chcąc minąć się z prawdą, zamiast odpo­wiedzi, wstał, obrócił się do straży będącej przy •drzwiach, i w sposób razem poważny i komiczny rzekł z głębokiem westchnieniem:

Zaprowadźcie mnie do więzienia!

Dyonizyusz uczuł satyryczność tego dowcipu* jednak tym razem pokonał urazę ręiłości "własnej i nie okazał złego humoru. Dworzanie drżąc o bez­pieczeństwo poety, zwrócili rozmowę na inny prze­dmiot, a później sam Dyonizyusz śmiał sie wraa z niemi z trafnego żartu Filossenesa.

Miecz Damoklesa.

Dyonizyusz o którym mówiliśmy w poprzedza­jącej historyjce, przy zdolnościach wojennych i po­litycznych miał wady, które ściągnęły na niego ogólną nienawiść. Obok niepohamowanej dumy, chciwości, okrucieństwa nieoszczedzającego nawet najbliższych krewnych, był tak jawnym bezbożni­kiem, że zdawał się dlatego tylko uznawać bogów, aby ich przy lada sposobności najotwarciej znie­ważać.

Raz wracając przy pomyślnym wietrze do Sy- rakuz od Lokrów, po złupieniu sławnej świątyni Prozerpiny, zawołał:

Patrzcie przyjaciele, jak nieśmiertelni bogo­wie sprzyjają żegludze świętokradzców!

Innym razem, potrzebując pieniędzy na prowa­dzenie wojny przeciw Kartagińczykom, zabrał po­sągowi Jowisza olimpijskiego szczerozłoty płaszcz,, mówiąc że był za ciężki na lato, a za chłodny na zimę; natomiast kazał mu uszyć sukienny, który jak utrzymywał, będzie dobry na wszystkie pory roku.

Później kazał odjąć bożkowi Eskulapowi złotą brodę, dając za powód, że nie wypada, aby syn po­zwalał sobie mieć brodę, kiedy jej ojciec (Apollo) nie zapuścił.

Podobnież kazał pozabierać ze wszystkich świą­tyń srebrne i złote stoły, a ponieważ podług zwy­czaju Grecyi były na nich napisy: „laskatcym bo­gom,“ Dyonizyusz mówił, że właśnie chce z ich ła­ski korzystać.

Za takie świętokradztwa obywatele cierpieć go nie mogli, to też pomimo swojej wielkości, Dyoni­zyusz na łonie bogactw i pozornych uciech wiódł nieszczęśliwe życie, bo niepokojone ciągłemi podej­rzeniami i obawą zasłużonej zemsty. On też sam

najdowcipniej przy zdarzonej sposobności odmalo­wał swoje dręczące położenie.

Jeden z pochlebnych dworzan imieniem Damo- kies, zwykł był niezmordowanemi pochwałami wy­nosić pod niebiosa bogactwa, zaszczyty i roskosze Dyonizyusza, powtarzając że nie było i nie będzie szczęśliwszego na świecie człowieka.

Jeżeli tak sądzisz, Damoklesie— rzekł pe­wnego dnia Dyonizyusz, — muszę ci dać zakoszto­wać mojej szczęśliwości.

Na te słowa rozpromieniła się twarz dworaka, tymczasem Dyonizyusz rozkazał przygotować wspa­niałą biesiadę, do której posadził go na przepysz- nem łożu pokrytem drogiemi kobiercami, gdzie zwykle sam zasiadał. Stoły zastawione były złote- mi i srebrnemi półmiskami, nalewkami, puharami;. najwyszukańsze wonności łączyły swój zapach z za­pachem świeżych kwiatów, a niewolnicy znosili co­raz wyborniejsze potrawy i wina, usługując biesia­dnikowi z zadziwiającą szybkością i najgłębszem po* szanowaniem. Damokles tonął w rozkoszach uwa­żając się za najszczęśliwszego z ludzi, kiedy wypad­kiem podniósłszy oczy w górę, ujrzał ostrze miecza

awicszonego prostopadle nad swoją głową, na po- edynczym końskim włosiu.

Na ten widok zastygła mu krew w żyłach; •wspaniałe przyozdobienie sali, delikatne potrawy, blask złota, srebra i drogich kamieni, usłużni nie- . wolnicy, szumiące wino, wszystko znikło z przed jego oczów: widział tylko zawieszony nad so­bą miecz i czuł zagrażające w każdej chwili niebez­pieczeństwo.

Nareszcie pełen obawy, zerwał siy od stołu oświadczając, że nie chce być dłużej tak szczęśliwym, i odtąd przestał nudzić Dyonizyusza swemi przesa­dne mi pochwałami.

J^iicktóre zdania lub odpowiedzi sławnych ludzi, czasem dają lepiej poznać ich charakter, niż najdo- nośniejsze czyny.

Filip król macedoński, jako wojownik byłby zasłużył na nieśmiertelną chwałę wielkiego czło­wieka, gdyby jego polityka nie była.tak podstępną, nie przebierającą w niegodziwych środkach. Kiedy naprzykład w jednej wyprawie czyniono mu uwagę, że forteca którą miał zamiar zdobyć, jest przez swoje położenie prawie niedostępną, odpowiedział:

Jakto? czyliż jest tak niedostępną, że nawet nie będzie można wprowadzić do niej osiełka obła­dowanego złotem?

A jednak Filip okazywał w licznych zdarze­niach umiarkowanie i sprawiedliwość prawdziwie v wzniosłego monarchy.

Opowiemy tu kilka z takich wypadków.

Pewną kobietę, która sama chciała zanieść skar­gę do króla, dworzanie oddalili pod pozorem, że Fi­lip nie ma czasu; kobieta odchodząc, odważyła si^ zawołać:

#

Kiedy nie ma czasu słuchać zażaleń swoich poddanych, niech przestanie być królem!

Filip usłyszał te słowa i zamiast powstać na zuchwalstwo, kazał przywołać kobietę, a wysłu­chawszy ją cierpliwie, wymierzył sprawiedliwość.

Jednego dnia dworzanie radzili mu, aby skazał na wygnanie jakiegoś człowieka,'który źle o nim mówił.

Właśnie też — odpowiedział Filip, — ska­żę go na wygnanie, aby mię tam jeszcze gorzej oczerniał!

Innym razem oskarżono-Nikanora o toż samo, podżegając króla aby go ukarał.

Nikanor jest uczciwym człowiekiem — od-

4

rzekł Filip, — nie idzie zatem o ukaranie go, ale

0 przekonanie się, czy nie ma przyczyny źle o mnie mówić.

Jakoż dowiedział się, że Nikanor żył w nędzy

1 nigdy nie otrzymał żadnego zasiłku: kazał mu ■więc natychmiast udzielić wsparcie, i tym sposo­bem zażalenia zamienił w błogosławieństwo.

Widzicie — rzekł wówczas "do dworzan,

teraz Nikanor nie mówi na mnie nic złego; po­kazuje się tedy, że w naszej własnej mocy jest dać

o sobie dobrze lub źle mówić.

*

Kiedy cały dwór nakłaniał Filipa, aby ukarał mieszkańców Peloponezu za to, że go publicznie wy- szydz iii na igrzyskach olimpijskich, odpowiedział:

A cóż dopiero uczynią, jeżeli im zrobię co złego, kiedy mnie za tyle dobrodziejstw wyszy­dzają?

Pewnego dnia będąc obecnym przy sprzedaży niewolników, zarzucił na siebie płaszcz cokolwiek niedbale, tak że się przez to postać królewska wy- dawała śmieszną. Dworzanie udali że tego nie widzą, ale jeden z niewolników zbliżywszy się, rzekł pocichu:

Królu, popraw na sobie płaszcz, bó wyglą­dasz nie bardzo przyzwoicie.

Na to Filip poprawiwszy natychmiast płaszcza, odpowiedział:

Dać temu człowiekowi wolność! nie wiedzia­łem że mam w nim przyjaciela.

Kiedy opanował Olint przez zdradę Entykrate- sa i Lastenesa,którzy tam dowodzili wojskiem, żoł­nierze macedońscy wyrzucali ich niegodziwość, na­zywając zdrajcami: Entykrates i Lastenes, żądali od króla zemsty za tę zniewagę.

Nie zważajcie na to co mówią prostacy

odpowiedział Filip, — oni przywykli nazywać rycerzy właściwem ich imieniem.

Nareszcie wypada tu przytoczyć dowcipne obej­ście się Filipa z Menekratesem, lekarzem syrakuzań- skim. Ów Menekrates trafnem leczeniem nabył wielkiej sławy, przez co tak zdumniał, że chciał aby go zwano Jowiszem, i uważano jak bóstwo. Pewne­go też razu napisał do Filipa te słowa:

Menekrates Jowisz, przesyła Filipowi królowi życzenie zdrowia.“

Na to Filip odpisał:

Filip król, przesyła Menekratesowi Jowiszowi życzenie zdrowia ciała i zmysłów."

Wkrótce potem zaprosił Menekratesa na wspa­niałą ucztę, gdzie rozkazał przygotować dla niego osobny stół i zamiast potraw, otaczać go wonią kwiatów i dymem kadzideł. Z początku Menekrates widząc że go traktują jak bożka, nie posiadał się z radości; ale skoro mu głód przypominał że jest człowiekiem, pożałował swojej niedorzeczności, i za­wstydzony opuścił z gniewem towarzystwo.

XII.

Niewdzięczny gość.

Pewien macedoński żołnierz, okazał w różnych bitwach dowody nadzwyczajnej waleczności, przez co pozyskał szacunek i przyjaźń Filipa.

Jednego razu wyprawił się w podróż za ważne- mi interesami, lecz okręt na którym' płynął został zaskoczony gwałtowną burzą, i rozbił się o podwo­dne skały. Żołnierz długo walczył z rozhukanym żywiołem, nareszcie prawie nieprzytomnego, fale Avyrzuciły na brzeg. Jakiś poczciwy Macedończyk mieszkający blisko morza, przybył mu w samą po­rę na pomoc. Spostrzegłszy napól nieżywego roz­bitka, kazał go zanieść do sweg6 domu, gdzie oto­czywszy całą troskliwością jakiej wymagało jego

nieszczęsne położenie, po kilku dniach przywrócił go do zdrowia. Żołnierz uratowany lym sposobem od niechybnej śmierci, dziękował najczulej swemu wybawcy, przyrzekając że się wstawi do króla, aby tyle bezinteresownej dobroci i ludzkości nie uszło bez nagrody.

Kiedy już gość zupełnie odzyskał siły, gospo­darz dał mu pieniędzy na dalszą drogę i serdecznie pożegnał, otrzymując w zamian błogosławieństwo, pochwały, nowe podziękowania i nowe obietnice.

W jakiś czas potem niegodziwy żołnierz stanął przed królem, a opowiedziawszy z przesadą swoje ' nieszczęścia, trudy i zasługi, zażądał w nagrodę gruntów i domu człowieka, który go tak gościnnie przyjął u siebie i z taką troskliwością ratował. Król nie zastanowiwszy się wiele, przystał na to żądanie. Uradowany żołnierz wrócił czeinprędzej do swego dobroczyńcy, gdzie otrzymaną pomoc zawdzięczył wyrugowaniem go z doinu, i wydarciem owoców długoletniej, poczciwej pracy.

Nieszczęśliwy gospodarz oburzony tak bezprzy- »kładuą nikczemnością, napisał do Filipa zażalenie,

wyjawiając cały stan rzeczy i błagając o sprawie­dliwość.

Filip rozkazał natychmiast przywrócić własność gospodarzowi, którego szlachetny postępek odpła­cono tak potworną niewdzięcznością; prócz tego roz­kazał uwięzić żołnierza, i rozpalonem żelazem wypię- tnować najego czole wyrazy: „niewdzięczny gość.“Ta­kie piętno było u wszystkich narodów najhaniebniej- szem, a zwłaszcza u Greków, którzy zawsze z naj­większą gorliwością dopełniali praw gościnności.

xm

Dyo g e n e e. •

Słyszeliście zapewne młodzi czytelnicy o dziwaku, co w jasny dzień chodził po Atenach z zapaloną la-

*

tarnią; widzieliście może i wyobrażenie tego grec- kiego jegomości, spoczywającego w przewróconej beczce: otóż chcemy was zapoznać bliżej z tą cieka­wą postacią. Wprawdzie Dyogenes nie złożył na oł­tarzu ludzkości żadnych istotnych zasług, jednakże jego trafny a ostry dowcip, częste pobłyski głębo­kiego rozumu połączone z szczególnem dziwactwem, nie uszły pamięci wieków.

Dyogenes zwany Cynikiem (od wyrazu greckie­go pies), urodził się w mieście Pontu Synopie, oko-

* *o 413 r. przed Nar. Chr. Niektórzy utrzymują, że za

OpewUdAui* hlitoyjcmt. g

jakieś przestępstwo został wygnany z ojczyzny, lecz to jest prawdopodobnie potwarzą. Opuszczając ro­dzinne miasto, wziął z sobą jednego tylko niewolnika imieniem Menad, który uciekł mu wkrótce, a gdy zna­jomi radzili aby go kazał ścigać, odpowiedział z dumą:

Nie byłożby śmiesznem, żeby Menad mógł się obejść bez Dyogenesa, a Dyogenes nie mógł się obejść bez Menada?

Przybywszy do Aten, postanowił oddać się filo­zofii, która wówczas była pewnym rodzajem profes- syi. Cynizm pod każdym względem najbardziej .przypadł mu do smaku. Zrzędny i niezadowolony z ludzi którzy nim pogardzali, Dyogenes wróżył so­bie przynajmniej swobodę obrzucania ich swemi fi- lozoficznemi zniewagami. Ubogi, bez żadnych środ­ków utrzymania, a do tego próżniak, mógł z łatwo- ścią niby przez wielką dumę pogardzać dostatkami jakich nie posiadał, i potrosze oddawać się pijań­stwu, do którego miał pociąg. Antystenes będący wówczas głową cyników, których filozofia zasadza­ła się na odrzucaniu wszystkiego, bez czego tylko człowiek obejść się może, czyli na niepodleganiu rzeczom zewnętrznym, nie chciał go przyjąć do

swojej szkoły. Dyogenes niezrażony kilkakrotną od­mową, co dzień usilniej nalegał, i nareszcie do tego stopnia zniecierpliwił filozofa, że ten chwyciwszy za kij, uderzył uporczywego natrętnika.

Bij, bij, jak chcesz! — zawołał Dyogenes

— dopóki czuć będę źe możesz mnie czegoś nau­czyć, nie znajdziesz dość twardego kija, abyś mie nim odstraszył od siebie.

1 Antystenes musiał go przyjąć.

Gruntem charakteru Dyogenesa była niepoha­mowana duma; nie szukał on w nauce sposobu szczęśliwszego lub cnotliwszego życia, ale dziwie- ~ nia ludzi i zwracania na siebie uwagi; posuwał więc do ostatniej przesady sposób życia cyników. Okry­ty łachmanami, nawpół nagi, z sakwą na ramieniu, kijem w ręku, chodził po ulicach bogatych Aten.— Sypiał w beczce, która była jedynem jego schronie­niem, i którą dowolnie przetaczał z miejsca na miejsce.

Powodem co go skłonił do tak śmiesznego mie»

o o

szkania było, że napisawszy do jednego ze swoich przyjaciół aby mu wynajął jaką taką lepiankę, me mógł się doczekać odpowiedzi; wziął zatem pierw-

c*

sza lepszą beczkę która mu wpadła w ręce, i doniósł przyjacielowi aby się nie trudził, gdyż sobie już wynalazł arcy-wygodny pałac, choć nie szukał tak długo.

Z najkonieczniejszych sprzętów zachował tylko drewnianą łyżkę i takiż kubek; lecz wkrótce zamiast łyżki zaczął używać wydrążonej kromki chle- ba, a dostrzegłszy dziecię pijące z dłoni, natych­miast i kubek swój potrzaskał, utrzymując że wszystko bez czego obejść się można jest rzeczą zbytkowną.

Podobno Alexander Wielki będąc w Koryncie, chciał zobaczyć tego słynnego dziwaka, który się tam podówczas znajdował; jakoż wybrawszy się w odwiedziny, zastał Dyogenesa wygrzewającego się na słońcu. , 4

Czy nie mógłbym co uczynić dla ciebie?—za­pytał Alexander widząc jego ubóstwo: — żądaj a uskutecznię. — Lecz cynik na którego w tej wła­śnie chwili padał cień stojącego przed nim monar­chy, odpowiedział:

Niczego więcej nie żądam, tylko abyś się co­kolwiek usunął na bok, i nie odejmował mi

«

dobrodziejstwa słońca, którego dać nie mo­żesz.

Alexander bynajmniej tśm nie rozgniewany, uczynił zadość żądaniu Dyogenesa,1 a wyniosła odpowiedź tak dalece zastanowiła bohatera, że podobno do szydzących z dumnego nędzarza dwo­rzan, rzekł: — Gdybym nie był Alexandrem, chciałbym być Dyogenesein.

Pewnego razu spotkano go włóczącego się po ulicach z zapaloną latarnią wśród białego dnia.

Czegóż tak szukasz? — zapytał ktoś ze znajo* mych. — Człowieka — odpowiedział pogardliwie filozof, — bo w całej Grecyi nie znalazłem ani je­dnego, a w Sparcie widziałem same dzieci.

Gdy Platon wyrzekł, że podług niego człowiek jest to zwierzę o dwóch nogach, bez pierzy; Dyoge- nes oskubał żywcem koguta, a wrzuciwszy takowe­go do napełnionej uczniami szkoły Platona, zawo­łał: „iecce homo Plato nis!“ (oto człowiek Platona).

Jakeśmy wyżej powiedzieli, Dyogenes nie miał żadnego sposobu do życia, musiał więc nieraz pro­sić o chleb albo o pieniądze przechodniów, do któ­rych tak się odzywał:

. — Obywatelu, jeżeli masz zwyczaj dawać in­nym ubogim, daj i mnie; jeżeli nie masz tego zwy­czaju, przyjmij go, zaczynając odemnie.

Stawał często przed kamiennemi posągami bła­gając je o wsparcie, ażeby się przyuczać, jak mówił, cierpliwości, w razie gdy takowego ludzie mu od­mówią.

Latem kładł się na piasku, gdzie słońce naj­mocniej paliło, aby nawykać do znoszenia gorąca; zimą zaś obejmował posągi okryte śniegiem, aby oswajać się z zimnem.

W starości dostał się do niewoli, a gdy go ra­zem z innemi niewolnikami wystawiono na publi­cznym placu na sprzedaż, wołał:

Kto chce kupić sobie pana!?

4

A cóż ty umiesz? — zapytał jeden z kupu­jących.

Rozkazywać, — odpowiedział Dyogenes.

' Xeniades bogaty mieszczanin Koryntu, kupił go- i zabrał do siebie; przyjaciele chcieli go wykupić, ale cynik odrzucił ich ofiarę, mówiąc;

. — Lwy nie są niewolnikami tych którzy je ży­wią, raczej ostatni są lwów sługami.

Powiadają, że sig tak dobrze sprawował u swe-' go nabywcy, (co niekoniecznie zgadza się z chara­kterem Dyogenesa), że Xeniades powierzył mu za­rząd dóbr i wychowanie swoich dzieci, chwaląc sig przed przyjaciółmi, iż dobry geniusz wstąpił do je-' go domu. Tam to podobno zmarł Dyogenes w roku 323 przed Nar. Chr., a w dziewięćdziesiątym swo- jego życia. Mówią, że znajomi widząc go bliskim śmierci, pytali w jaki sposób chce zostać pocho­wanym?

Wrzućcie mię w dół i nie przysypujcie zie­mią, — odrzekł słabnącym głosem Dyogenes.

Ależ dzikie zwierzęta rozszarpią cię!

A więc połóżcie przy mnie kij, abym jemial czem odpędzić.

Jakże je zdołasz odpędzić, kiedy będziesz* bez czucia?

. — Ha! kiedy będę bez czucia, cóż mnie może obchodzić, że zwierzęta rozszarpią moje ciało? — to powiedziawszy, wydał ostatnie tchnienie.

Dyogenes niekiedy czynił trafne spostrzeżenia i dawał rozumne nauki. Przytaczamy tu niektóre’

jego zdania, życząc aby je młodzi czytelnicy zacho­wali w pamięci:

Zarówno duszę jak i ciało kształcić i pielę­gnować trzeba. Dusza jest źródłem szlachetnych myśli, które ją rozpłomieniają i podnoszą. Ciało jest schronieniem duszy, wypada więc mieć i o niem staranie, albowiem człowiek nie jest w zupełnóm zdrowiu, jeżeli choć jedna z tych dwóch części pod­lega cierpieniu.

Mędrzec wśród uczniów, jest jak istota wyż­sza i dobroczynna wśród swojego stworzenia.

Największą niedorzecznością jest wychwalać i wpajać w drugich cnoty, których sami nie wyko­nywamy.

Obmówca jest najokrutniejszym z dzikich zwierząt; pochlebca, najniebezpieczniejszym z obła­skawionych.

Staraj się skarbić przyjaźń ludzi poczciwych, aby ci przeszkadzali być niepoczciwym.

Często prosisz bogów o to, co tylko wydaje się dobrem dla ciebie; bogowie możeby cię wysłu­chali, gdyby nie mieli litości nad twoją głupotą.

Skąpcy umieją zgromadzać bogactwa, ale nie umieją ich używać.“

Niezważając na ostatnią wołg Dyogenesa, przy­jaciele wyprawili mu w Koryncie wspaniały po­grzeb; grób jego ozdobiono kolumną, na której sta­nął pięknie rzeźbiony pies z parryjskiego marmuru.

Demostenee.

Wytrwałosć i praca, jest potową geniuszu“ — wyrzekł jeden z nowoczesnych myślicieli. Zdanie to opiera Rię na licznych przykładach tak w staroży­tności, jako i w czasach późniejszych. Jednym, mo­że najwybitniejszym z takich przykładów jest wy­trwała, cierpliwa nad sobą praca, słynnego mówcy greckiego Demosienesa.

Był on synem dość zamożnego fabrykanta ostrej broni, ale zostawszy w siódmym roku życia sierotą, popadł w rece niegodziwych opiekunów, którzy wy­darli mu połowę majątku, a drugą zmarnowali nie­dbalstwem. Niegodziwość ich posunęła się tak dale­ko, że nawet nie dali sierocie stosownego wykształ-

- 91 —

*

cenią, choć z jego własnej ojcowizny, mogli byli pła­cić nauczycieli. Tak więc Demostenes w dziecinnym wieku nic prawie się nie nauczył, dopiero gdy do­szedł lat szesnastu, podobno następujące zdarzenie rozbudziło w nim niepokonany zapał do nauki kra- somówstwa.

Mówca Kallistrates miał wystąpić na forum w sprawie miasta Oropiis; Ateńczykowie zbiegali się ze wszech stron, zachęceni zarówno ważnością spra­wy, jako i głośną sławą Kallistrata: Demostenes po­biegł tam za innemi i był świadkiem tryumfu kra­somówcy, którego tłum odprowadził do mieszkania, wynosząc pod niebiosa jego świetny talent.

Młody Demostenes pozazdrościł jego chwały —

i postanowił, odłożywszy inno nauki nad któremi -< bez ni czyj ćj pomocy pracował, oddać się wyłącznie krasoinówstwu. Udał się zatem do Izeusza, a jak­kolwiek Izokratea miał także liczną naówczas szkołę, młodzieniec wolał się kształcić pod kierunkiem pier­wszego, ponieważ jego wymowa wydawała mu się piękniejszą i silniejsze wywołującą wrażenie.

Poduczywszy się cokolwiek, pozwał najpierw przed sąd swoich opiekunów, i dobrze wprowadzoną •

sprawą., zdołał odebrać im część wydartej ojcowizny. Zachęcony tćm powodzeniem, odważył się mówić publicznie, ale go niemiłosiernie wygwizdano i wy­śmiano; zawstydzony i zdręczony, opuścił zgroma­dzenie, a gdy zawinąwszy się w togę, wracał do do­mu, spotkał Satyra, sławnego histriona (aktora), z którym żył w przyjaźni — i który zaprosił go do siebie. Tam uspokoiwszy cokolwiek swojego gościa

i objawiwszy otwarcie cały powód tak dotkliwego przyjęcia, prosił go, aby mu wydeklamował z pamię­ci jakiś urywek tragedyi Eurypidesa lub Sofoklesa. Skoro Demostenes uczynił zadość jego żądaniu, aktor powtórzył też same wiersze, ale powtórzył takim to­nem i stopniowaniem głosu, przytćm wydatniejsze miejsca popierał tak stosownemi poruszeniami, że Demostenes pojął różnicę między swoją a jego dekla- macyą. Wtedy dopiero zrozumiał, ile do pięknej wy­mowy, umiejętnego cieniowania głosu, przyczyniają się dobrze zastosowane poruszenia, jak niemniej wy­raz twarzy, na której każde wrażenie duszy odbijać się powinno; odtąd też postanowił pracować zarówno nad wymową, jak nad wdzięcznym układetn całej postaci.

Natura dawszy mu wielką wytrwałość, wcale go jednak nie usposobiła do zawodu, któremu się po­święcił: Demostenes miał słaby i nierówny głos, wy­mowę trudną i zająkliwą, oddech ciężki i krótki, zmuszający go przerywać zdania, co na słuchaczach nieprzyjemne czyniło wrażenie.

Otóż, chcąc zwalczyć te przeszkody, podjął tru­dną do uwierzenia pracę, chwytając się różnych spo­sobów. Wady wymowy poprawił kładąc sobie w usta kamyki na czas mówienia. Wzmocnił głos i oddech, odbywając dalekie wycieczki piesze, lub wchodząc na spadziste wzgórza, przyczem deklamował jednym tchem dość długie ustępy poezyi, albo rozpraw uczonych mówców. Nareszcie, chcąc nawyknąć do zgiełku licznych słuchaczy, udawał się nad brzeg morza, gdzie tlługiemi chwilami deklamował pełnym gło6em do wzburzonych fal, wyobrażających najdo­kładniej szmer zgromadzonego ludu. Co zaś do ukła­du całej postaci, miał w domu wielkie lustro, przed którem powtarzał swoje wypracowania. Miał także wadę' częstego wznoszenia ramion w czasie mowy; aby takową usunąć, stawał na bardzo ważkiej try­bunie, nad którą poprzednio zawiesił prosfopadle

halabardo; skoro wiec w czasie deklamacyi mimo­wolnie wymknęło mu się owo niekorzystne porusze­nie, ostrze halabardy klując go w ramię, służyło mu razem za przestrogę i karę.

Takiemi to sposobami zdołał nareszcie pozbyć się wrodzonych wad, i przekonał jasno, że wytrwa­łość wszystko zwycięża.

Niemniój zadziwiającą była jego pilność i wy­trwanie w naukach.

Dla pozyskania ciszy i uniknienia natrętów, ka­zał sobie zbudować podziemną izdebkę, gdzie codzień zamykał się na kilka godzin, gdzie nawet niekiedy spędzał nad pracą po kilka tygodni. Jeżeli na dłużej chciał się usunąć od zgiełku, kazał sobie golić poło­wę głowy, aby wstyd pokonywał w. nim chętkę wcześniejszego ukazania się między ludźmi, — i do­piero zamykał się na cały miesiąc w swojem pod- ziemnem schronieniu. Tam to, przy świetle niedużej lampy, wypracował owe godne uwielbienia rozpra- ( wy, o których zawistni mówili: „że je czuć oliwą** ■dając przez to do zrozumienia, iż są wypracowane ze zbytecznym mozołem.

y 5 —

Gdy pewnego razu kilku z współzawodników uczyniło mu powyższy zarzut, Demo3tenes odpo­wiedział:

Łatwo dostrzedz, że wasze rozprawy nie kosztuj.-} was tyle pracy, ile mnie moje.

Wkrótce też otrzymał najpiękniejszą nagrodę swoich trudów, bo doszedł do takiej doskonałości w krasomówstwie, że ile razy miał wystąpić publi­cznie, całaGrecya (jak utrzymuje Cycero) zbiegała się do Aten, aby go słuchać i podziwiać.

Do najpiękniejszych dzieł Demostenesa należy mowa przeciw Filipowi królowi Macedonii (zwana Filippiką), którą nakłonił Ateńczyków, aby pragną­cemu niby ich przyjaźni Filipowi, wypowiedzieli wojnę.

1.

iedaleko Pełli, stolicy państwa Macedońskiego, przybył na obszerną równinę król Filip, otoczony świetnym orszakiem dworzan. Zdawało się, że jakaś wielka uroczystość sprowadza w to miejsce tylu do­stojnych rycerzy. #

Wkrótce wystąpił z tłumu Tessalończyk Filoni- kus z Farsalii, prowadząc za uzdę cudnej piękności rumaka. Zbliżył się aź do wzniesienia na którem 1 zasiadał król Macedoński, razem ze swoim zaledwie szesnastoletnim synem Alexandrem.

Panie! — rzekł przyklękając Tessalończyk — oto najpiękniejszy rumak, jakiego kiedykolwiek wy-

karmiły bujne błonia Tessalii, a ponieważ niema na całym świecie wspanialszego władzcy nad Filipa,— sądzę wiec, że ten rumak może należeć tylko do ciebie. Ilacz go przyjąć za summę* szesnastu ta­lentów.

W istocie, trudno było o piękniejszego konia. Szlachetne zwier/ę dumnie wznosiło głowę, bijąc w ziemię niecierpliwem kopytem i parskając ogni- stemi nozdrzami. Znatnię na łopatce, zupełnie podo­bne do wołowej głowy, zjednało mu nazwę Bucefała.

Zgadzam się, — odpowiedział Filip — je­żeli koń posiada w istocie zalety o których mówisz; niech go więc wypróbują.

Na te słowa przyskoczyło kilku koniuszych, a je­den z nich zamierzał dosiąść Bucefała. Ale koń za­czął skakać, dawać dęba, rzucać się w bok i wy­wracać każdego, ktokolwiek próbował go ujarzmić. Musiano zaniechać próby. Najśmielsi jeźdźcy oświad­czyli, że to dzikie, gwałtowne zwierze na nic się nie przyda, bo nikomu nie pozwoli się ujeździć.

Filip dał rozkaz aby zwrócono konia Tessaloń- czykowi, gdy Alexander zawołał:

/

«

t

OpowiadftDiA historyczne. -t

O wi.lcy bogowie! mamy utracić tak pię­knego rumaka, dlatego, że im zbywa na zręczności

i odwadze!

Filip udał z początku że nie słyszy tych słów, lecz gdy Alexander coraz mocniej nalegał, ojciec połajał go mówiąc:

Śmiesz ganić ludzi starszych i doświadczeń- fizych od siebie! Czyż ci się zdaje, żeś od nich zrę­czniejszy? Czy sądzisz młokosie, że zdołałbyś poha­mować to zwierze?

% *

Tak mój ojcze, zdaje mi się, że dałbym sobie z niem rady.

A jeśli ci się nie uda, — mówił Filip, — ja­kąż karę naznaczysz na siebie za zarozumiałość?

Zapłacę wartość konia, — odrzekł Ale­xander.

Wszyscy* rozśmieli się, pewni, że przyszły zdo­bywca Indyj przegra zakład.

Tymczasem Alexander zbliżył się do rumaka, który spostrzegłszy go, zarżał pełną piersią, wyrzu­cając kłęby piasku na około siebie. Królewicz nie zraził się, ale ująwszy pewną ręką cugle, zwrócił mu głowę ku słońcu, gdyż zauważił, że własny cień

konia, powtarzający wszystkie jego ruchy, najbar­dziej go przestraszał. Potem, pieszcząc go dłonią

i głosem, zdołał potrosze ułagodzić, a zsunąwszy nie­znacznie swój płaszcz na ziemię, szybko jak błyska­wica wskoczył na grzbiet dzikiego wierzchowca. Bucefat zaczął się szarpać i wstrząsać głową; Ale­xander ściągnął cugle: koń bierze na kieł, pędzi, — lecz nadaremnie usiłuje zrzucić śmiałego jeźdźca. Wytrzymaw-szy pierwsze wybuchy zapału, Alexan­der zwalniał stopniowo cugle i podżegając ostroga-, mi, dozwolił rumakowi galopować według upodo­bania. Później, gdy zmordowany Bucefał chciał się zatrzymać, młodzieniec zniewalał go do dalszego biegu, i dopóty na nim harcował, dopóki zwierze nie straciło prawie oddechu.

Filip z początku spoglądał nu syna z niemą oba­wą; lecz widząc z jaką zręcznością pokierowawszy rumakiem, przyprowadza go zupełnie upokorzonego, zapłakał z radości, a cały orszak wybuchnął głośnym okrzykiem uwielbienia. Gdy Alexander zeskoczył na ziemię, ojciec pobiegł ku niemu, a przytuliwszy do serca, zawołał:

O mój synu! trzeba ci szukać godniejszego królestwa, bo Macedonia nie zdoła cię objąć!

Od tego czasu, Bucefał, dopóki nie miał na sobie siodła ani czapraka, mówią, że dozwalał przystępu koniuszemu, który miał o nim staranie; lecz osio­dłany, zrzucał wszystkich prócz Alexandra, przed którym do wsiadania przyklękał, okazując wielkie zadowolenie.

2.

Słowa Filipa: ,,0 mój synu, trzeba ci szukać go­dniejszego królestwa, bo Macedonia nie zdoła cię objąć“ — były proroczemi. Alexander zostawszy królem po śmierci ojca, r.ainordowanego przez Pau- zaniasza (336 r. przed Naród. Chr.) postanowił pod­bić Azyą, i wyruszył na tę wyprawę, na czele trzy­dziestu tysięcy'piechoty i pięciu tysięcy jazdy. Wro- ku 334 przebył Hellespont, u wkrótce potćm Gra- nik, gdzie o mało nie utonął. Ocalenie swoje za­wdzięczał dzielności Bucefała, który mimo silnego prądu, przepłynął z nim na drugą stronę rzeki, — jak niemniej jednemu ze swoich wodzów', Klitusowi,

który zasłonił go przed ciosem Spitridatesa, dowódz- cy oddziału wojska perskiego. Od tej chwili pochód Alexandra przez Azyą był nieprzerwanym szere­giem tryumfów. Po śmierci Daryusza, zamordowa­nego przez zdrajców Bessusa i Narzabana, zostawszy panem Pcrsyi, udał się do kraju Hyrkanów. Tam dopiero dał najjawniejszy dowód przywiązania do swego bojowego wierzchowca. Dnia jednego, gdy mastalerze poprowadzili Bucefała na łąkę, oddział barbarzyńców napadłszy ich, wydarł i uprowadził przepysznego rumaka. Alexander posłyszawszy to, zawrzał szalonym gniewem i postanowił srogo uka­rać wydzierców. Natychmiast wyprawił posłańca z oznajmieniem, że jeżeli barbarzyńcy nic zwrócą mu konia, każe wyciąć wszystkich jeńców, nieoszeze- dzając kobiet ani dzieci. Przerażeni tą groźbą, czem- predzej odesłali Bucefała, a chcąc przebłagać zwy­cięzcę, oddali mu swoje miasta i warownie. Na wi­dok ulubionego konia, Alexander zapomniał o gnie­wie; aby okazać barbarzyńcom ile doznaje radości, przebaczył im zupełnie, a nawet hojnie obdarował.

Zresztą, szlachetne to zwierzę godnem było po­wiązania, jakiem je otaczał macedoński bohater.

%

Jeszcze przed wyprawą do Azyi, przy oblężeniu Teb, Bucefał choć był raniony, nie dozwolił aby Alexander innego dosiadł wierzchowca. Od wyjścia z Macedonii brał udział we wszystkich potyczkach, i z mnóstwa niebezpieczeństw wyprowadził swojego pana. Śmierć uwieńczyła szereg wyświadczonych mu usług. Alexander, w sławnój bitwie z Indyanami, ścigał na Bucefale ich króla Porusa, wśród gradu

O * O

nieprzyjacielskich strzał i pocisków; rumak ugodzo­ny jednym z nich, osłabł, i zwolna pochylił się ku ziemi, jak gdyby gwałtownym upadkiem obawiał się skaleczyć swojego walecznego pana. W kilka chwil wydał ostatnie tchnienie. Alexander, (mówi Plutarch) tak wielkiej doznał boleści, jak gdyby utracił najbliższego krewnego. Kazał wyprawić ulu­bieńcowi wspaniały pogrzeb, a w miejscu gdzie go pochowano, to jest nad brzegiem Hydaspu, założył miasto, które na cześć jego nazwał Bucefalią.

XVI.

Lekarz Alexandra Wiólkiego.

Gdy Alexander Macedoński zbliżał się do miasta Tarsu, opanowawszy poprzednio Paflagonią i Kap- padoctą (około 334 r. przed Narodź. Chr.) Persowie, chcąc odjąć zwycięzcy znakomitą zdobycz cylicyj- skiej stolicy, podłożyli ogień; ale Parmenion, wy­słany z oddziałem jazdy, przybył dość wcześnie, aby ugasić pożar i zmusić nieprzyjaciół do ucieczki.

Środkiem tego miasta płynie rzeka Cydnus, sła­wna przezroczystością i chłodem swoich wód, któ­rych świeżość, utrzymuje cień gęstych krzewów i drzew otaczających jej wybrzeża.

Alexander, w samo południe jednego z naj-

%

skwarniejszych dni, wszedł ze swojem rycerstwem

%

y

do Tursu, cały okryty potem i kurzawą. Ujrzawszy te śliczną, jakby kryształową rzeczułkę, uczul nie­pokonaną chęć kąpieli, i bez namysłu zrzuciwszy odzież, wskoczył do wody w obec otaczających go przyjaciół. Lecz zaledwie się zanurzył, wszystkie je­go członki zlodowaciały, twarz pokryła się śmiertel­ną bladością i zupełnie stracił przytomność. Przy­wiązani rycerze, natychmiast przenieśli go do na­miotu, gdzie widząc swoje starania bezskutecznemi, płakali gorzko, wyrzekając na los, który tak nie­szczęśliwie wydzierał im ukochanego króla, w kwie­cie młodości, u samego szczytu bohaterskich czynów.

Tymczasem Alexander zaczął powoli odzyski­wać przytomność i poznawać otaczających go dwo­rzan; lecz umysł króla był nadzwyczaj wzburzony odebraną poprzednio wiadomością, że Daryusz, naj­dalej za pięć dni może przybyć do Cylicyi. Nie prze­stawał więc żalić się na okrucieństwo przeznaczenia, które oddawało go bez obrony w ręce wroga, ,wy­dzierając tak piękne zwycięztwo i skazując na mar­ną śmierć pod namiotem, zdała od chwały, jaką się okryć miał nadzieję.

Po chwili, uspokojony nieco prośbami przyjaciół, kazał przywołać swoich lekarzy i rzekł:

Widzicie nad jaką przepaść potrącił mię los zawzięty. Zdaje mi się, że już słyszę tętent koni, szczęk oręża, że widzę Daryusza wkraczającego do Tarsu z okrzykiem zwycięztwa! Jakiś nieznany a straszny głos szepcze mi, że Daryusz musiał być w zmowie z mojem okrutnćm przeznaczeniem, kiedy pisał do swoich satrapów owe znieważające i wynio­słe listy! (*). Lecz mój przeciwnik mógłby jeszcze pożałować nierozważnej dumy, gdybyś? ie tylko chcieli mię wyleczyć w sposób śmiały i prędki. Obe­cne {tołożenie moje, nie może cierpieć ani trwożnych lekarzy, ani powolnych lekarstw. Szybka śmierć droższąby mi była nad spóźnione wyzdrowienie, bo nie pragnę żyć, ale walczyć.

Taka niecierpliwość króla, mocno zasmuciła le­karzy. Wiedząc, iż muszą zdać najściślejszy rachunek

(* i Daryusz pewny zwycięztwa nad Alexandrein, pisał do swoich satrapów, rozkazując aby ukarali zuchwałego młodzika, — aby przywdziawszy go w purpurę na pośmiewisko, przywieźli zc zwią- zanemi rękami i nocami do zwycięzcy.

z wypadku swoich czynności, nie śmieli użyć le­karstw niedoświadczonych i gwałtownych, tern bar­dziej że Daryusz kazał rozgłosić, iż da tysiąc talen­tów nagrody temu kto zabije Alexandra.

Między królewskiemi lekarzami był niejaki Fi­lip z Akarnanii, który z całem poświęceniem służył Alexandrowi od jego najmłodszych lat, i kochał go jak własnego syna. Temu to zacnemu i biegłemu w swej sztuce uczonemu, wydało się rzeczą niegodną, opuścić króla w największej potrzebie, przez bojaźń ■wystawienia się na niepewne niebezpieczeństwo. Od­trąciwszy zatem wszelkie względy niewczesnej prze­zorności, oznajmił, że jest gotów podać lekarstwo, które nie chybi pożądanego skutku, jeżeli król udzieli mu trzy dni czasu na przyrządzenie onego. Alexan* der chętnie zezwolił.

Nazajutrz przyszedł do niego list od Parmenio- na z obozu, zaklinający na wszystko, aby się wystrze­gał Filipa, jako człowieka przekupionego wielkiemi podarunkami przez Daryusza, za otrucie swojego pana.

* Alexander po przeczytaniu włożył list pod po­duszkę, niepokazując żadnemu z przyjaciół.

Skoro nadszedł dzień oznaczony, Filip z kilkoma kolegami i rycerzami wszedł do namiotu króla, nio­sąc w złotym puharze przysposobiony napój. Wte­dy Alexander podał mu list i jednocześnie przyjął z rąk jego lekarstwo, bez najmniejszego podejrzenia.

Uroczystym i razem strasznym był naówczas widok tych dwóch ludzi: — jednego czytającego, drugiego spełniającego do ostatniej 'kropli podany puhar, — potem spoglądających wzajem na siebie, lecz w sposób wcale nie jednakowy. Alexander patrzał na Filipa wzrokiem łagodnym, pełnym szczerości i zaufania; Filip zaś, spoglądał na swego krolfi oczyma prawie błędnemi, przepełnionemi łza­mi oburzenia na tak haniebną potwarz; z ust jego wydzierała się przerywana łkaniem prośba o spokoj- ność i zaufanie.

Tymczasem lekarstwo zaczęło działać w sposób dozwalający wierzyć oskarżeniu Parmcniona. Król stracił mowę, wpadał często w odrętwienie, prawie niepozostawiające śladu życia. Filip otaczał go naj- troskliwszemi staraniami, nie zaniedbywał żadnego środka pomocy, a gdy go ujrzał cokolwiek przycho­dzącego do siebie, starał się rozrywać wesołą rozmo­

wą. Przywodził królowi na pamięć matkę i siostry, mówił o blizkiem zwycięstwie, o tryumfach, które niezadługo miały uwieńczyć jego młodą, głowę.

Naostatek, gdy lekarstwo przebiegło wszystkie arterye zbawiennym i ożywiającym wpływem, — ciało i umysł odzyskały utraconą siłę.

W trzy dni potem, Alexander ukazał się swoim żołnierzom, którzy nie mogli nacieszyć sio jego wi­dokiem i zaledwie własnym oczom wierzyli. Wszyscy wiedzieli jak wielkie i zatrważające było niebezpie­czeństwo, którego ich król tak szczęśliwie uniknął.

Wszyscy też cisnęli sie do odważnego i prawego lekarza; obsypywali go powinszowaniami, okrywali pieszczotami, składając dziękczynienia jak dobro­czynnemu bóstwu, które zachowało przy życiu uko­chanego i drogiego im króla.

O O O

XVII.

Abdolonim 'wyniesiony na tron Sydonu.

ICiedy Straton król Sydończyków oświadczył się za Daryuszem, Alexander Wielki strącił go z tronu i rozkazał Etestionowi, aby powierzył władze kró­lewską jednemu z Sydończyków, najgodniejszemu takiego dostojeństwa.

. Efestion mieszkał w domu dwóch młodych braci, należących do osób najbardziej poważanych w kraju, im też ofiarował koronę. Lecz obaj bracia jedno­myślnie jej nie przyjęli, usprawiedliwiając się temy że krajowe prawa przyznawały berło tylko osobom pochodzącym z krwi królewskiej.

Efestion przejęty uwielbieniem wielkości ich du­szy, rzekł:

#

Jesteście prawdziwie godni pochwały, bo umiecie być obojetnemi na to, czego inni dobijają, sie z takiem upragnieniem. Jednakże, chciejcie mi wskazać człowieka pochodzącego z królewskiej krwi, który wyniesiony na tron, nie zapomni komu go winien.

Znamy — odpowiedzieli bracia, — jednego z Sydończyków, którego cnoty zasługują na takie dostojeństwo. Nazywa się Abdolonim, a jakkolwiek pochodzi z królewskiego rodu, jest tak ubogim, że własneini rękami uprawia mały ogródek tuż po za miastem.

Efestion polecił dwom braciom, aby niezwłocznie posłali Abdolonirnowi godła i odzież królewską. Bracia nie dali sobie powtórzyć tak radosnego zlece­nia, sami wybrali się za miasto, a wszedłszy do ogródka, gdzie zastali Abdolonima oczyszczającego uprawioną ziemię z chwastu, powitali go tytułem królewskim, poczerń jeden z nich przemówił tein i słowy:

Abdolonimie! czas abyś zamieni! twoję ubo­gą, zużytą odzież, na szlachetną szatę królewską, którą ci przynosimy. Przywdziej ją zaraz i wnieś

na tron te piękne cnoty, które uczyniły cię godnym takiego zaszczytu. Skoro się staniesz panem życia i śmierci twoich współobywateli, racz nie zapomnieć

o położeniu w jakiem, a raczej przez jakie zostałeś powołany do kierowania niemi!

Abdolonim, któremu to wszystko wydawało się snem, zawołał:

O moi bracia! co wam przyszło .do głowy? — jak nie wstydzicie się w taki sposób żartować z czło­wieka, który nie uczynił wam nic złego?

I nie chciał wierzyć w to co go spotkało; dopiero po najuroczystszych zapewnieniach i przysięgach, że nikt »nie myślał z niego żartować, dał się na­reszcie przekonać. Dwaj bracia przybrali go zaraz w szaty bogato wyszywane złotem, w królewską purpurę i zaprowadzili do miasta.

Mnóstwo współobywateli znających i ceniących piękne przymioty nowego króla, powitali go okrzy­kami radości. Niektórzy jednak, zwłaszcza bogaci, pogardzający dotychczasowem jego ubóstwem, za­częli się oburzać i głośno potępiać niestosowny wy­bór. Wówczas Alexander kazał zaprosić Abdolo-

nima do siebie, a zbadawszy go przenikliwym wzro­kiem, rzeki:

Postać twoja świadczy o wysokiem urodze­niu; — chciejże mi wiec powiedzieć, z jaką odwaga, z jaką. cierpliwością umiałeś znosić tak dotkliwe ubóstwo?

Oby mi niebiosa — odpowiedział Abdolo- nim, — dozwoliły z równą odwagą i cierpliwością znosić szczęście i zadość uczynić obowiązkom pano­wania! Te dwoje rąk zaspokajały wszystkie moje potrzeby, nie miałem nic, a przecież niczego mi nie brakowało.

Z tej odpowiedzi Alexander powziął wysokie

m

wyobrażenie o prawości nowego króla Sydonu. Dla tego też rozkazał ofiarować mu nie tylko kosztowne sprzęty po Stratonie, ale nawet znaczniejszą cześć łupu zdobytego na Persach; przytem do obszernego jego państwa, dołączył jedne z sąsiednich okolic.

Wypadek powyższy miał miejsce w 332 r. przed Narodzeniem Chrystusa.

«

XVIII.

Alexander "Wielki w Persepolis.

Gdy Alexander przybył do Persepolis, wyszedł naprzeciw niemu tłum ludzi, przedstawiających riaj- opłakańszy widok; byli to Grecy w 'liczbie około czterech tysięcy, których Persowie wzięli wśród bi­twy do niewoli, i z któremi obchodzili się w najo­krutniejszy, najpotworniejszy sposób. Kazali rozpa- lonem żelazem powyciskać im na twarzy barbarzyń­skie piętna; poucinali jednym ręce, drugim nogi, in­nym nosy, innym znów.uszy, — i tak oszpeconych,, cierpiących, zachowali, przy życiu dla swej .zabawki i szyderstwa. . k

Ci nieszczęśliwi rzucili sie do »ó<j Alexandra.

V • O '

wzywając z płaczem litości. Prócz mowy* okrutni

Opowiadtula historyczne. ' g

Personie wydarli im prawie wszelkie podobieństwa do ludzi.

Na tak przerażający widok, Alexander nie mógł powstrzymać łez, i cały drżący, powiedział im, aby ' nie tracili ducha, gdyż niezadługo ujrzą swoje żony, dzieci, krewnych i rodzinną ziemię. Ale to przyrze­czenie zamiast rozradować i pocieszyć, nabawiło ich bolesnego niepokoju.

Jakże zdołamy — wołali — powrócić do oj­czyzny w tak straszliwym stanie? Czyż podobieństwo, abyśmy cąłej Grecyi służyli za wstrętne widowisko!? Najlepszym środkiem ulżenia własnej nędzy, jest ukrywać ją przed wzrokiem drugich. Dla nieszczę­śliwych, całą pociechą samotność i zapomnienie o ra­dosnej przeszłości. Jakże nareszcie okaleczeni, obcią­żeni wiekiem, zdołamy odbyć tak trudzącą podróż? Nam nic nie pozostaje, jak zakończyć życie wśród ludzi, co już nawykli patrzeć na naszą niedolę, byle nas więcej nie prześladowali.

Błagali więc Alexandra, aby ich pozostawił tam, gdzie już tyle lat przepędzili.

Król zgodził się na to, i rozkazał każdemu z nich wypłacić po trzy tysiące drachm, podarować po pięć

nowych sukien, po kawałku gruntu, po dwie pary wołów, aby mieli czera orać, i kazał ich zasilić ' stosowną ilością zboża do zasiewu. Polecił także su­rowo rządzcy prowincyi, aby nie ważono się z nie­mi źle obchodzić, oraz uwolniono ich od wszelkiego podatku.

Jest to czyn godny tak dzielnego króla. Ale­xander nie mógł tym nieszczęśliwym powetować

»

kalectwa, ale przynajmniej złagodził ich dolę, dając

im swobodę, dostatek i spokojność.

t

m

Alexander i Porus.

r

Posiadacz obszernego państwa, rozciągającego się po lewej stronie Hydaspu, w okolicach tworzących obecnie królestwo Lahory, Porus uważany był za najpotężniejszego z monarchów Indyj, kiedy zwy­cięzca Daryusza, Alexander, postanowił przyłączyć do swoich zdobyczy Indye.

Porus nie tylko rozciągłością swego państwa od­znaczał się wśród tamtejszych władzców, był także uważany za najdzielniejszego i najszlachetniejszego.. Wielu historyków przedstawia go nam jako czło­wieka obdarzonego nadzwyczajną odwagą, podwyż­szoną jeszcze urokiem wspaniałej postaci. Podobno miał pięć łokci wysokości, a pierś dwa razy szerszą

od zwyczajnego człowieka; nic też dziwnego, że wy­rzucał dziryt z siłą, podobniejszą do rzutu wojennej machiny, niźli zamachu ludzkiej reki.

Olśniewającą była wspaniałość jego dworu.

Właśnie leżąc na złotśm łożu, ozdobionem do koła festonami z pereł, okryty purpurowym płasz­czem haftowanym złotem, Porus, otoczony swemi dowódzcami, słuchał opowiadania jednego z Indyan z ciekawością i oburzeniem. Indyanin, będąc świad­kiem tryumfów Alexandra Wielkiego, donosił kró­lowi, że sąsiedni władzca Taxyles, z którym Porus wiódł wojnę, i Abizar podobnież król indyjski, lecz najwierniejszy sprzymierzeniec Porusa, poddali się zdobywcy Macedońskiemu. ,

Nagle jeden ze straży pałacowej wszedł i oznaj­mił, że jakiś cudzoziemiec, mieniący się być posłań­cem Alexandra, życzy się widzieć z królem. Porus dał znak aby go wprowadzono. Jakoż, jeden z do- wódzców macedońskich, nazwiskiem Kleochares, wszedł, zbliżył się do królewskiego łoża i przemówił w te słowa:

Królu! Władzca Alexander, mój pan, które­go zwycięztw odgłosy zapewne do was dobiegły,

f

przysyła mię, abym cię nakłonił do płacenia mu ha­raczu, jak Taxyles i Abizar, oraz do złożenia mu hołdu u granicy twojego państwa.

Na to, z dumnie wzniesionem czołem, odpowie­dział Porus:

Idź oświadczyć twojemu panu, żenie wszyscy królowie Indyj są Taxylami i Abizarami; że haracz płaci się tylko zwierzchnikom, a jam mu równy. Co zaś do życzenia, abym wyszedł przeciw niemu na, granice mojego państwa, powiedz, że istotnie mnie tam zastanie, ale pod bronią; wtedy zobaczymy kto będzie miał prawo rozkazywać. Skończyłem.

To powiedziawszy pożegnał Kleocharesa i zarzą­dził przygotowania do wojny. Już wojsko jego, skła­dające sie z trzydziestu tysięcy pieszych, pięciuset jazdy, trzystu wojennych wozów i około dwustu sło­ni, miało wyruszyć w drogę, gdy jeden z Indyan, zginając przed Porusem kolano i pokazując przepy­sznego słonia, którego przyprowadził, rzeki:

Królu! nic nie wyrówna pojetności i wierno­ści tego zwierzęcia, które sam wypielęgnowałem; racz je przyjąć i przyrzec, że na tym słoniu odbe-

<kiesz wyprawę, albowiem godzien jest takiego za­szczytu.

I kazał zbliżyć się słoniowi, który na skinienie swego pana, zgiął przed monarchą kolano, jak gdy­by .zapraszając go na swój szeroki grzbiet.

Porus zachwycony pięknością słonia, hojnie wy­nagrodził Indyaninowi, i w samej rzeczy dopełnił je­go życzenia.

Wojsko indyjskie stanęło obozem na wschodnim brzegu Hydaspu, rzeki przeszło dwa tysiące stóp szerokiej. Po przeciwnej stronie uszykowało się woj­sko Alexandra w liczbie nie więcej nad ośinnaście tysięcy ludzi.

Porus przedewszystkiem ustawił wzdłuż rzeki słonie, jak na wedecie; te zwierzęta, ciągle przeraża­jące Greków swym krzykiem, gotowe były rzucić się na każdego, ktoby próbował dostać się na drugą stronę. To tćż przebycie Hydaspii było niepodobnem. Jednakże Alexander wysłał przednią straż na zwia­dy i dowiedział się, że o parę mil ztamtąd jest miej­sce zarosłe krzakami, gdzie łożysko rzeki pełno wy­sepek, przedstawia mniej do przebycia trudności. Udał się więc tam z wielką przezornością, a zasło-

niety cieniem burzliwej nocy, przebył rzekę z pię­cioma tysiącami jazdy i sześcioma tysiącami wybo­rowej piechoty. Po dokonaniu tego, walka stała się nieunikniona. Porus znowu ustawił słonie na czele *

swoich wojowników. Macedończykowie wstrzymali się nie tylko na widok tych zwierząt, podobnych do ■wież wśród wojska, ale i na widok samego króla, którego kolosalna postać, większą się jeszcze wyda­wała na słoniu, przewyższającym także wszystkich swoich towarzyszów.

*

Alexander też popatrzywszy na króla Indyan i jego wojsko, zawołał z pewnem zadowoleniem:

Nareszcie przecież spotykam niebezpieczeń­stwo godne mojej odwagi; dziś będę miał do czynie­nia i z ludźmi wyborowemi, i ze zwierzętami kolo- salnemi!

Wkrótce bitwa stała się ogólną. Widziano ciągle Porusa walczącego* w pierwszym szeregu na swoim słoniu, z odwagą godną lepszego losu. Z początku, prawe skrzydło Indyan zostało zniesione; Alexan­der zwrócił się ku lewemu, które stawiało zacięty opór. Nareszcię, naciśnięte ze wszech stron, i to po-

szło w rozsypkę. Co nie padło pod ciosami macedoń­skich mieczów, rozproszyło się po polu, albo schro­niło za ustawione na nowo przez Porusa słonie. Te zwierzęta sprawiały wielki przestrach; swym wrza­skiem przerażały nie tylko nienawykłe do niego ko­nie, ale i żołnierzy, którzy przed chwilą blizcy zwy- cięztwa, teraz myśleli tylko o ucieczce. Najbar trwożył ich widok słoni, chwytających trąbami lu­dzi i zbroje, i przez głowę podających je swoim prze­wodnikom.

Większą część dnia walka była wątpliwą i riie skończyłaby się prędko, gdyby Macedończykowie nie użyli nadzwyczaj ostrych siekier i -mieczów ' w kształcie kos, w które zaopatrzył ich Alexander, a któremi podcinali nogi i trąby słoni. Biedne zwie­rzęta, rozwścieczone bólem otrzymanych ran, zaczęły zrzucać siebie własnych przewodników, roztrącając i depcząc zarówno przyjaciół jak nieprzyjaciół.

Wówczas Porus, widząc się opuszczonym przez większą część swoich, zaczął stojąc na słoniu rzucać na wszystkie strony trafne pociski; zrąnił wielu nie­przyjaciół, ale i sam narażony był na grad strzał

i dzirytów. Raniony dziewięć razy, przez upływ krwi tracił siły; dłoń jego już raczej upuszczała, a nie wyrzucała groty; słoń dostrzegł osłabienie swe­go pana i jakby czując całą wartość spoczywającego na swoim grzbiecie ciężaru, rzucił się przez szeregi z wściekłością i uniósł go za plac boju.

Alexander wydał rozkaz ścigania Porusa—i je­dnocześnie wyprawił za nim brata Taxylesa, aby go nakłonić do zaniechania dalszego oporu. Pomimo osłabienia, waleczny Indyanin ożywił się usłyszaw­szy nie obcy sobie głos:

Słvsze brata Taxyla — zawołał—tego nik­czemnika co zdradził całe państwo i swoje własne królestwo!

To rzekłszy, wyrzucił ostatni pocisk, który mu przypadkiem pozostał, — i przeszył na wylot pierś Taxylesa. Po tem ostatniem wysileniu, zaczął źwa-

V » '

wićj uciekać, lecz niezadługo omdlał. Wtedy słoń 6ie zatrzymał i w obawie aby pan jego nie spadł gwałtownie, przykląkł, zsunął go powoli na ziemię, potem z wielką ostrożnością powyciągał trąbą strza-

#

ły tkwiące w ciele Porusa.

Alexander sądząc go nieżywym, kazał aby mu zdjęto pancerz, ale słoń stanął w jego obronie, pood- trącał tych, którzy utakomili się na zdobycz i znów posadził pana na sobie. Po chwili Indyanin stracił resztę sił, złożono go wiec na wóz i przywieziono przed Alexandra.

Jak sie mam z tobą obchodzić? — zapytał zwycięzca.

Jak z królem; —odpowiedział zwyciężony.

Alexander zachwycony tą wspaniałą odpowie­dzią, kazał Porusa otoczyć największą troskliwością, zwrócił mu jego państwo, — i jak utrzymuje Plu­tarch,— rozszerzeniem granic, uczynił go najpotęż­niejszym z monarchów Indyi. Nie pożałował tego, bo przejęty wdzięcznością Porus, poprzysiągł swemu dobroczyńcy wierność, z którą mu towarzyszył we wszystkich wyprawach.

Co do słonia tego władzcy, Alexander uderzo- ny jego pięknością i przywiązaniem do swego pana, życzył uwiecznić jego pamięć. Nadał mu więc na­zwę Ajax i poświęcił go słońcu. Rozkazawszy go okryć bogatym czaprakiem, polecił przyozdobić jego

%

*

kły złotemi obrączkami przepysznej roboty, na któ­rych czytano napis:

Alexander syn Jowisza Poświęca tego słonia słońcu.

XX.

Alexander wymagający dla siebie czci

jak dla bóstwa.

\\^iele mamy przykładów, że ludzie obdarzeni najpotężniejszym umysłem, ludzie których geniusz wyniósł nad tłum pospolitych, nie byli i nie są wol­ni od drobniejszych lub większych dziwactw, któ­rych często najpobłażliwsza wyrozumiałość uspra­wiedliwić nie zdoła.

Alexander Wielki, pomimo wzniosłych przy­miotów serca i głowy, jakich życie jego najlepszym było dowodem, miał także przywidzenia i słabostki, przynoszące ujmę pamięci takiego jak on bohatera.

Dumny zwycięztwami, utworzył sobie projekt, aby mu składano cześć boską, i czekał tylko sposo-

bności mogącej go urzeczywistnić. Nie poprzesta­jąc na tytule syna Jowisza, chciał jeszcze aby go Macedończykowie uznali za rzeczywistego potomka władzcy bogów, i padali przed nim na twarz, jak to przed swoimi władzcami czynili Persowie.

W tym celu rozkazał pewnego dnia przygoto­wać wspaniałą ucztę, na którą zaprosił swoich naj­znakomitszych dworzan Macedończyków i Greków, oraz najdostojniejszych z pomiędzy Persów. Przy rozpoczęciu biesiady siadł do stołu, gdzie przez ja­kiś czas rozmawiał z zaproszonemi; potem wyszedł jak gdyby przypomniawszy sobie o ważnej sprawie, wzywającej go na chwilę gdzieindziej.

Wtedy Kleont, jeden z pochlebców króla, zaczął podług umowy rozprawiać o nim z wielkiemi po­chwałami, i przypominać dobrodziejstwa, jakiemi obsypał Macedończyków; poczćn* nadmienił że mo­gliby wszystko zawdzięczyć szczyptą kadzidła, uzna­jąc Alexandra za boga, i składając mu cześć na wzór Persów, którzy padali na twarz przed swemi królami, i czcili ich jak bogów; wreszcie dodał, że jeśliby innym trudno było oddać tę sprawiedliwość zasłużonemu, on pierwszy gotów upaść na twara

przed Alexandrem skoro tylko powróci, mając na­dzieję że wszyscy uczynią toż samo, zwłaszcza ucze­ni, którzy powinni dawać przykład poszanowania należnego tak wielkiemu monarsze.

Każdy zrozumiał, że ostatnie wyrazy skierowa­ne były do Kalistenesa, który swoją powagą i mą­drością powstrzymywał Macedończyków, może już. gotowych do tak poniżającego pochlebstwa. Skoro też Kleont zamilkł, filozof widząc oczy całego to­warzystwa zwrócone na siebie, rzekł:

Kleoncie! gdyby król słyszał twoją mowę, iiiktby za niego nie potrzebował ci odpowiadać; on sam przerwałby twoje słowa, niedozwalając, abyś tak plaskiem pochlebstwem czynił jego osobę nie­nawistną i przyćmiewał jego chwałę; ale ponieważ nieobecny, ja ci za niego odpowiem.

Sądzę Alexandra godnym wszystkich hołdów jakie można składać ludziom; ale jest wielka różni­ca pomiędzy hołdami przystającemi śmiertelnym, a należnemi bogom. Bogom stawiamy świątynie, ołtarze, składamy kadzidła, ofiary; zanosimy do nich pokorne modły; ludzie muszą się ograniczać na zwykłej chwale, oznakach poważania, wdzięczno-

ści i miłości. Obowiązkiem naszym szanować kró­lów, być im posłusznemi i wicrnemi; bogów zaś czcimy, obchodzimy ich uroczystości, i śpiewamy dla nich pobożne hymny. Nawet cześć dla bogów jest różną, stosownie do ich znaczenia; Kastori Pol­lux nie odbierają takiej, jaka należy Merkuremu i Jowiszowi. Nie wypada więc zniżać bogów do sta­nu śmiertelnych, ani wznosić śmiertelnych do wy­sokości bogów. Alexander oburzyłby się, gdyby hołdy należne jego tylko osobie, składano komu in­nemu. Czyliż więc nie prz) jdzie nam lękać się gnie-' wu bogów, jeżeli im winne hołdy składać będziemy śmiertelnym? Alexander jest bez wątpienia wyż­szym nad innych ludzi; jest największym, najwspa­nialszym z królów, najsławniejszym ze zdobywców, ale jest człowiekiem, nie bogiem. Chcąc pozyskać ten tytuł, musiałby chyba umrzeć, a dla nas potrze-

bne jego długie i szczęśliwe żyęie. Grecy zaczęli czcić Herkulesa dopiero po śmierci, i to nie prędzej, aż wyrocznia te cześć nakazała. Dajesz nam za wzór Persów; powiedzże, odkąd to zwyciężeni narzucają prawa zwycięzcom? Czyż zapomnieliśmy, że Ale­xander przebył Hellespont, aby Azyą poddać Gre- cyi, nie zaś Grecy ą Azy i? *

Słów Kallistenesa wysłuchano z głębokiem mil­czeniem i jednomyślnem uznaniem. Król będąc ukrytym za kotarą, słyszał wszystko. Kazał więc powiedzieć Kleontowi, aby nie nalegał dłużej, i do­dać, że poprzestanie na hołdzie złożonym mu tylko przez Persów, według ich zwyczaju. Jakoż po chwili udając że był bardzo zajęty, wrócił na salę, gdzie zaraz Persowie padli przed nim na kolana. Ale­xander starał się przez jakiś czas ukrywać niena­wiść dla Kallistenesa; jednakże później chcąc się od niego uwolnić, zarzucił mu jakiś występek, którego filozof wcale nie popełnił. Oskarżył go, że był wspólnikiem Ermolausa w spisku przeciw jego osóbie, poczóm kazał go z okutemi rękami i noga­mi wtrącić do okropnego więzienia, gdzie torturo­wany Kallistenes, nie chcąc się przyznać do winy którój nie popełnił, wyzionął ducha w męczarniach.

Nic tak nie osławiło pamięci Alexandra, jak nie­sprawiedliwy zgon Kallistenesa.—Ta śmierć—mówi Seneka, —jest dla niego wiecznym wyrzutem, któ­rego ani rzadkie przymioty, ara bohaterskie dzielą zagłuszyć nie zdołają.

Opowirdftnii hlstoryctn?, 9

XXL

Zeuxis i IParraziusz.

(Żyli około 475 roku przed Narodzeuiem Chrystusa).

%

««w»« •

iZeuxis z Heraklei, któremu fjak mówi Pliniusz) mistrz jego Apollodor uchylił wrota świątyni ma­larstwa, wszedł do niej z łatwością i pozyskał stawę, jakiej przedtem nie posiadał. Wynalazcy rzadko dochodzą sami do doskonałości, to też i Zeuxis ko­rzystając z nauki tak wybornego nauczyciela, pod­niósł sztukę malarstwa do wysokości, na która sam Apollodor nie zdołał jej wprowadzić.

Kiedy sława Zeuxisa rozbiegła się daleko, Kro- tończycy będący wówczas najbogatszym narodem we Włoszech, wezwali go do siebie, aby za wspa­niałe wynagrodzenie przyozdobił sw'emi malowidła-

mi świątynię Junony, bogini wielce przez nich czczonej. Artysta dokonał tam mnóstwa znakomi­tych dzieł, ale pragnąc odmalować obraz, któryby był ideałem kobiecej piękności, postanowił wyobra- ,zić Helenę. W tym celu za ogólnem zezwoleniem, wybrał pięć najpiękniejszych dziewic z Krotony, po­nieważ w jednej nie spodziewał się znaleźć tylu ra­zem doskonałości, ilu od swego wzoru wymagaŁ Z tych to pięciu dziewic odmalował obraz przęśli-* ’ cznej Heleny, wolny od wszelkiego zarzutu. Malarz Nikomak ujrzawszy to dzieło, stanął z podziwu jak wryty; a gdy go ktoś zapytał, dlaczego okazuje tyle zdziwienia i uwielbienia, odpowiedział:

Nie pytałbyś mię, gdybyś miał inoje oczy; weź je, spojrzyj niemi, a będzie ci się zdawało że widzisz przed sobą boginię.

Do najbardziej cenionych dzieł Zeuxisa, należa­ły: Jowisz na tronie otoczony bogami; Herkules dła­wiący wężów w obec Amfitryona i przerażonej ma­tki Alkmeny, oraz Penelopa, na której twarzy ja-

* śniała skromność połączona z pięknością.

Zbogacony i dumny z dzieł swoich, Zeuxis z« czął nadawać sobie pogardliwą, wyniosłą minę,

zwłaszcza na igrzyskach olimpijskich, gdzie zwykł się był ukazywać oczom całej Grecyi w bogatym purpurowym stroju, okryty płaszczem, na którym złotemi literami wyszyte było jego imię. Znudzony niesprawiedliwością krytyków, pisał pod swemi obra­zami:

Łatwiej mig krytykować, niż naśladować.

Wreszcie doszedł do takiej zarozumiałości, że

nie chciał brać za swoje obrazy żadnej nagrody, utrzymując, że nie ma ceny godnej dzieł jego.

Ciekawóm jest jego współubieganie się z mala­rzem Parraziuszem, któremu udało się raz pokonać współzawodnika. Zeuxis tak doskonale odmalował kilka winnych gron, że ptaki mniemając iż są pra­wdziwe, zlatały się chcąc je dziobać. Uradowany i dumny z sądu tak bezstronnych sędziów, wyzwał Parraziusza, aby i on stworzył coś równie doskona­łego. Parraziusz przyjął wyzwanie, i av kilka dni przyniósł obraz okryty cieniuchną zasłoną.

Zdejmżc zasłonę — zawołał Zeuxis,— a zo­baczymy twoje arcydzieło. — Tymczasem zasłona była właśnie samym obrazem, czyli mówiąc jaśniej

była namalowaną. Natenczas Zeuxis uznał się zwy­ciężonym, mówiąc:

Ja malowanemi gronami zwiodłem tylko ptaków, a tyś wiecej dokazał, bo malowaną zasłoną zwiodłeś człowieka, i do tego malarza.

Powiadają, że gdy Zeuxis wymalował dziecię trzymające winne grono, do którego także zlatywa­ło się ptastwo, Parraziusz rzekł:

Tym razem ptaki najlepićj krytykują twój obraz, bo gdyby dziecko było zupełnie naturalne, nie- odważyłyby się wydzierać mu z ręki winnego grona.

Ostatnim obrazem Zeuxisa był podobno por­tret jakiejś staruszki, w który po ukończeniu wpa­trzywszy się uważnie, porwał go śmiech tak gwał­towny, -że wyzionął w nim ducha. Jest to wypadek może cokolwiek przesadzony, ale tak utrzymują pi­sarze starożytni.

Apelles i Protogenes.

Apelles z Kolofonu, w sztuce malarstwa doszedł w swym czasie do najwyższego stopnia doskonało­ści i wdzięku. Żył on około 332 roku przed Na­rodzeniem Chrystusa.

Alexander Wielki tak dalece szanował tego artystę, że nietylko odwiedzał go często i z upodo­baniem przypatrywał się każdemu dziełu wycho­dzącemu z pod jego pęzla, ale nawet publicznym edyktein ogłosił, że nikomu prócz Apellesa pod su­rową odpowiedzialnością nie wolno malować jego portretu; jak również tylko Lizippusowi dozwolił odwzorowywać swoją postać z bronzu. Z portretów tego bohatera malowanych przez Apellesa, najsla-

wniejszym był Alexander pioninujący, umieszczony w świątyni Dyany w Efezie. — Zdawało się—mó- wj Pliniusz, — że ręka uzbrojona piorunami, zupeł­nie wystaje z obrazu. Alexander tak też wysoko cenił to dzieło, że zwykł był mawiać:

Dwóch jest Alexandrow macedońskich: jeden Filipa, niezwyciężony; drugi Apellesa, niepodo­bny do naśladowania.

V

W tymże samym czasie żył w Rodus również znakomity malarz, nazwiskiem Protogenes. Miał on niedaleko od miasta maleńki domek, w którym wła­śnie zajęty był praca, kiedy Demetryusz Poliorcetes oblegał Rodus. Obecność wojsk nieprzyjacielskich, szczęk broni dobiegający go ciągle, ani na chwile nie oderwały artysty od ukochanego zajęcia. Wódz dowiedziawszy się o tem, kazał go przywołać i za­pytał, dlaczego z taka ufnością pozostaje w swoim domku po za obrębem miasta?

Ponieważ wiem — odpowiedział artysta,

że wojujesz z Rodyjczykami,nie ze sztukami pię- knemi.

Ta odpowiedź zjednała Protogenesowi przy­chylność szlachetnego Demetryusza, który kazał po­

stawić straż przy dornku malarza, aby pozbawione­mu ciszy, zapewnić przynajmniej bezpieczeństwo. Później odwiedzał go często, i cieszył się z wielkich postępów przyjaciela.

Apelles zapoznał się z nim w sposób dosyt szczególny.

Pragnąc ujrzeć Protogenesa, którego znał tylko z rozgłosu, przedsięwziął jedynie w tym celu po­dróż do Rodus. Przybywszy tam, natychmiast po­spieszył do domu kolegi, lecz zastał tylko starą służącę, która strzegła pracowni swojego paua. Pierwszym przedmiotem jaki wpadł w oczy Apel- lesowi, były stalugi z przygotowanem do malowa­nia, ale nietkniętem jeszcze płótnem.

Więc pana nie ma w domu? i— zapytał po­wtórnie spoglądając na rozłożone pęzle i farby.

Wyszedł na miasto — odpowiedziała służą­ca; — chciej pan powiedzieć jak się nazywasz i kim jesteś, abym mu to oświadczyła gdy wróci.

Apelles zamiast wymienić swoje nazwisko, na­brał na pęzel farby, i na przygotowanem płótnie skreślił kilka różnoksztaltnych linii, składających się w deseń niewysłowionej delikatności i gustu.

Pokaż to panu — rzekł do służącej,— a pe­wno odgadnie kto był u niego.

Skoro Protogenes wrócił, służąca dopełniła po­lecenia. Zdumiony artysta, zaledwie własnym oczom wierzył; wreszcie zawołał:

Jeden tylko Apelles zdolny jest rzucić tak śmiały a zarazem lekki i wdzięczny szkic, więc chy­ba on nawiedził moją pracownię.

I wziąwszy pęzle, nakreślił na tymże samym szkicu konturn daleko poprawniejszy i staranniej­szy; poczem zalecił służącej, aby za powrotem nie­znajomego przyprowadziła go do stalug i oświad­czyła, że jej pan w ten sposób objawia radość z tak zaszczytnych odwiedzin.

Apelles wrócił niezadługo, a ujrzawszy popraw­kę, zarumienił się, czując że został zwyciężonym; jednak zamiast poddać się znakomitemu współza­wodnikowi, jeszcze raz ujął pęzle, ido poprawione­go wzoru dodał trzecim kolorem linijki i odcienia, w których uwidocznił najwyższą umiejętność, na jaką ówczesna sztuka malarska zdobyć się mogła.

Skoro to ujrzał Protogenes, zawołał z uniesie­niem:

Jestem pokonany! biegnę uściskać mojego zwycięzcę!

I w rzeczy samej pobiegł do portu, gdzie spot- kawszy Apellesa, zawarł z nim szczerą przyjaźń, tem szacowniejszą, że nawet współzawodnictwo nie ostudziło jej do grobu.

Najsłynniejszym obrazem Protogenesa był my­śliwy Jalizus, na wykonanie którego poświęcił siedm lat pracy. Obok wielu zalet, znajdował się w tym obrazie przewyborny pies, do wykończenia którego niespodziewany traf dopomógł sztuce. Protogenes chciał przedstawić owego psa mocno zmęczone­go biegiem, z okrytym pianą pyskiem. Otóż do­konawszy innych szczegółów zwycięzko, zdawało mu się że tylko piana zanadto jest sztuczną, a chciał żeby się wydawała nie namalowaną, ale jak gdyby istotnie wydobywającą się z paszczęki zdyszanego zwierzęcia. Kilka razy zasiadał do pracy, i zawsze ■wstawał niezadowolony; nareszcie raz zniecierpli­wiwszy się do najwyższego stopnia, chwycił za gąb­kę do wycierania pęzli, i rzucił ją właśnie w to miejsce, którego nie mógł podług życzenia doko­nać. Dziwny wypadek wyręczył sztukę: z pod gnie­

wnie rzuconej gąbki, ukazała się piana, o jakiej właśnie marzył zniechęcony malarz.

Apelles ujrzawszy to dzieło, został tak zdumio- , ny, że chwilowo zabrakło mu głosu; wreszcie przy­szedłszy do siebie, zawołał:

Wielki mistrz! wielka praca! Gdyby wdzięk wyrównał* wykończeniu, ten obraz byłby cudem! Protogenes w wielu względach dorównywa mi, ła­two mię nawet przewyższa, ale nie umie w właści­wym czasie odrywać się od pęzla.

Temi słowy Apelles nie zachęcał bynajmniej do pośpiesznego, niedbałego malowania; chciał tylko powiedzieć, że zbyteczna troskliwość w wykończe­niu najdrobniejszych szczegółków, czasami bywa

szkodliwą, i że trzeba wiedzieć kiedy odrywać się i

od pracy.

Apelles po skończeniu każdego obrazu, wysta­wiał go na widok publiczny, sam zaś ukryty przed okiem przechodniów, słuchał ich krytyki.

Jednego dnia szewc zatrzymawszy się przed wy­stawionym w ten sposób obrazem, znalazł Avadg w trzewiku i głośno ją zganił. Apelles poprawił błąd; nazajutrz tenże sam szewc, widząc że krytyka

jego nie została bezskuteczną, pozwolił sobie ganić już nie trzewik, ale nogę, w której rzeczywiście nie było żadnego błędu. Wtedy artysta wybiegł z ukry­cia i dał mu naukę, aby nie występował z granic swojego rzemiosła, mówiąc: że szewc po nad obó- wie sięgać nie powinien.

Ne sutor ultra crepidam.“

Te wyrazy przeszły w do dziś dnia używane przysłowie.

/

J? ocion Ateńczyk, był uczniem mądrego Platona i surowego Xenokratesa; charakter jego miał wie­le podobieństwa do charakteru tego drugiego filo­zofa. Mówiono, że na jego twarzy nigdy nie widzia­no uśmiechu ani łez, że chociaż w gruncie był ludz­kim i łagodnym, postać jego odstraszała tych, któ­rzy go z blizka nie znali. Mówca Chares wyśmiewał się raz z jego zmarszczonych brwi, tak, że i lud nie mógł powstrzymać śmiechu.

Śmiejcie się Ateńczykowie — zawołał Fo- -cion, — śmiejcie się z moich nasrożonych brwi; one -wam nigdy nie uczyniły nic złego, gdy tymczasem

wdzięcząca się minka pięknych mówców, nie raz wycisnęła wam łzy boleści.

Jednak Ateńczykowie szczerze go poważali, w najtrudniejszych okolicznościach uciekali się do niego, i pomimo surowości, uczcili go przydomkiem „dobry.“

Focion, który wyuczył się sztuki wojennej poci Chabriasem, był czterdzieści pięć razy obierany wo­dzem. To przekonywa najlepiój, jak wielkie zaufanie pokładali w nim współobywatele, chociaż nigdy im nie pochlebiał, i prawie zawsze był z niemi przeci­wnego zdania. To tćż pewnego razu gdy czytano odpowiedz wyroczni, która mówiła: że jest między Ateńczykami jeden, będący zawsze w sprzeczności z innymi, Focion rzekł:

Nie łamcie sobie głowy odgadywaniem, bo tym sprzecznym jestem ja.

Innym razem objawiwszy publicznie jakiś ko­rzystny dla Aten zamiar, i widząc że wszyscy zgo­dzili się nań jednomyślnie, zwrócił się do kilku przy­jaciół i zapytał:

Zmiłujcie się, po'wiedzcie czym się nie wyr­wał z jaką niedorzecznością?

Tem zapytaniem najdowcipniej wytknął zepsu­cie Ateńczyków, którzy bardzo rzadko zgadzali się na to, co było dla nich rzeczywiście dobrem, na po­dchodzące z najzdrowszego rozsądku rady.

Pomimo powierzanych mu często urzędów, Fo- cion był zawsze ubogim i w każdej okoliczności okazywał wzgardę dla zbytku. Kiedy Alexander Wielki chcąc zawdzięczyć rozumne-rady, ofiarował mu sto talentów, Focion nie przyjął i zapytał po­słów, z jakiego powodu Alexander z pomiędzy ty­lu Ateńczyków, jemu tylko samemu przysyła tak dużo pieniędzy?

Ponieważ ciebie uważa za najzacniejszego

odrzekli posłańcy.

Niechże mi więc pozwoli nim być w istocie

powiedział Focion, i odszedł do domu. Nie po­przestając na tem, posłańcy udali się za nim, a do­strzegłszy w mieszkaniu prawie dotkliwe ubóstwo, ponowili nalegania dodając, że człowiek którego za­szczyca przyjaźń ich króla, nie powinien żyć tak nę­dznie. Na to Focion odpowiedział:

Jeżeli przyjmy to złoto, będę je miał tak jak­bym nic nie miał, bo nie zrobię z niego użytku; je­

żeli przyjmę i użyję, dam Ateńczykom powód do żalenia sie na Alexandra i na mnie. Odnieście

w

więc te pieniądze królowi.

Focion dowiódł tem odmówieniem, że nie po­trzebując bogactwa, był bogatszym od tego, który chciał go obdarzyć.

Alexander czując się obrażonym, napisał do fi­lozofa że nie uważa za przyjaciół tych, którzy nie chcą nic przyjąć od niego; ale i to nie pomogło. Je­dnakże nie chcąc jiarażać się królowi, prosił o uwol­nienie czterech mędrców uwiezionych w Sardes, na co Alexander z zadowoleniem przyzwolił.

Innym razem król wyprawił do niego posłów, ofiarując jedno z miast Azyi Mniejszej, i kazał mu oświadczyć, że będzie uważał odrzucenie za najwię­kszą obrazę. Focion .nie przyjął; wkrótce potem Alexander umarł.

Później zdarzyła się jeszcze jedna sposobność, w której Focion dowiódł, jak dalece nie dba o bo­gactwa. Ateńczykowie zwyciężeni przez Antypatra, zmuszeni byli przyjąć oddział Macedończyków pod dowództwem Menillesa, bardzo szlachetnego i do­

brego człowieka. Ten wysłał także podarunki dla Fociona, który zniecierpliwiwszy się, zawołał:

Wszakże Menilles nie jest lepszym od Ale- 'xandra,cóżby mnie więc skłaniało przyjąć od niego

to, czegom nie przyjął od króla?

Jeżeli nie dla siebie — nalegali posłańcy,

przyjmijże dla swojego syna, a zabezpieczysz mu przyszłość!

Jeżeli syn mój podobny do mnie — odpo­wiedział Fpcio.i, — to poprzestanie na kawałku ziemi, który mr ie dotąd utrzymuje; jeżeli przeci­wnie, to nie dopuszczę, aby moim kosztem pozwalał sobie zbytku.

Zdaje się niepodobnem do wiary, aby tak nie­skazitelnemu, tak prawemu człowiekowi można by- ło uczynić jaki zarzut; a jednak nikczemni, złośliwi oszczercy oskarżyli go o zdradę i skazali na śmierć. Nikt nie śmiał stanąć w jego obronie, a gdy sam postanowił przemówić za sobą do współobywateli, nie chciano go słuchać. Nareszcie udało mu się przekrzyczeć zgiełk zgromadzonych zapytaniem., czy żądają jego śmierci sprawiedliwie, czy niespra- wiedlhvie?

Opowiadani* historyctno. 10

Sprawiedliwie! — zawołało kilku najbliż­szych.

A jakże się o tem przekonacie, niechcąc słu­chać mojej obrony?

Na to powstał znowu krzyk lekceważenia i nie­chęci, a Focion widząc że nie idzie im o sprawiedli­wość, lecz o jego zgubę, zamilkł.

Następnie udał się do więzienia z tą samą po­wagą, z jaką otoczony ludem wśród radosnych okrzyków zwykł był opuszczać zgromadzenie, na którem tylekroć obierano go wodzem ateńskich ry­cerzy. Do ostatniej chwili zachował swój wspania­ły, bezinteresowny charakter. Kiedy przed wypi­ciem cykuty zapytano go, czy nie ma jakiego zle­cenia dla swojego syna, rzeki:

Powiedzcie mu, aby zapomniał o wyrządzo­nej mi przez Ateńczyków krzywdzie.

Po tych słowach wypił truciznę. Umarł więc tą samą śmiercią, jaka spotkała znaczniejszą część znakomitych obywateli Aten.

Ponieważ prawa Attyki odmawiały zdrajcom oj­czyzny uroczystości pogrzebowej, ciało Fociona wy­rzucono po za granicę kraju, gdzie je spalił umyśl­

nie do takich posług utrzymywany oprawca. Jakaś kobieta z Megary zebrała jego popioły i pogrzeba­ła je w urnie blisko swojego domu, mówiąc:

* — Waszej straży łaskawi bogowie, poruczam te szacowne szczątki zacnego człowieka. Czuwajcie nad niemi, dopóki Ateńczykowie opamiętawszy się, nie przeniosą ich do grobu jego przodków.

I niezadługo opamiętali się Ateńczykowie, po­znali jaką popełnili niesprawiedliwość, a żałując po niewczasie swojej zbrodni, wystawili Focionowi bronzowy posąg, i wspaniałym pogrzebem uczcili jego popioły.

Zemsta Demetryugza Poliorcetesa.

Kie, v Ptolomeusz (Soter) obiegł Halikarnas, De- metryut« Poliorcetes(l) syn króla Antygona, ruszył z pośpiechem na odsiecz temu miastu i zdołał je oswobodzić. Po tak pomyślnej wyprawie, Antygon i Demetryu.sz powzięli zamiar oswobodzenia całej Grecyi, trzymanej niejako w służebnictwie przez Kassandra i Ptolomeusza. W tym celu Demetryusz zaopatrzywszy się w summę pięć tysięcy talentów, rozwinął żagle ku Atenom, z flotą składającą się z dwustu pięćdziesięciu okrętów.

Korzystając z wrodzoną sobie przezornością z przyjaznych wypadków, ukazał się niespodzianie

(*) PoliorctUz znaczy zdobywca miatf.

przed miastem, i bez oporu wpłynął do portu. Tam właśnie gotowano się przyjąć flotę, sądząc że to by­ły okręty Ptolomeusza; ale dość późno dostrzegłszy pomyłkę, dowódzcy zaczęli wydawać rozkazy do obrony.

Łatwo wyobrazić sobie popłoch Ateńczyków, skoro się ujrzeli zmuszonemi do odparcia nieprzy­jaciela, który pojawiwszy się ni ztąd ni'zowąd, zabie­rał się właśnie do wylądowania. Szczęściem poznali wkrótce Demetryusza, który stojąc na swojej gale­rze, dawał im znaki aby się uspokoili i zamilkli cho­ciaż na chwilę. Skoro zgiełk ustał, Demetryusz ka­zał heroldowi ogłosić, że przybył z rozkazu swojego ojca, dla wyswobodzenia Aten i przywrócenia' im dawnych praw i dawnego rządu.

Posłyszawszy to, Ateńczykowie rzucili tarcze

i radosnemi okrzykami wezwali Demetryusza, aby czemprędzej wylądował, zowiąc go swoim zbawcą, swoim dobroczynnym bogiem. Wszedłszy do Aten, Demetryusz kazał natychmiast zwołać lud, przy­wrócił dawniejszą demokracyę, przyrzekając zara- razem, że ojciec jego Antygon nadeśle Ateńczykom sto pięćdziesiąt tysięcy miar zboża i drzewo na

zbudowanie stu galer o trzech rzędach wioseł (try- remów). Uradowani Ateńczykowie, wpisali do swo­ich ksiąg imiona Demetryusza iAntygonajako zbaw­czych bogów; kazali ich odmalować na pephtm (') Minerwy, obok innych bóstw; nareszcie w zbytku uniesienia wybudowali ołtarz w miejscu, gdzie De- metryusz postawił nogę na ląd, zowiąc go ołtarzem Demetryusza zstępującego.

W jakiś czas potem, gdy Seleukus, Ptolomeusz, Lizymak i Kassander sprzymierzyli się przeciw An- tygonowi, Demetryusz ujrzał się zmuszonym opu­ścić Ateny, aby pospieszyć z pomocą ojcu. Wtedy to nastąpiła bitwa pod Ipsus (r. 301 przed Naro­dzeniem Chrystusa), w której Antygon poległ; De­metryusz zaś uchodząc z pięcioma tysiącami pie­szych i czterema tysiącami jazdy, zwrócił się ku Atenom, pokładając w Ateńczykach jedyną, ostat­nią nadzieję. Ale podsunąwszy się dosyć już blisko, . spotkał wyprawionych naprzeciw niemu posłów

(*) Fejthim rodzaj zasłony w kształcie okrętowego żaglu; bogato haftowanćj, obuoszonćj processyonalnie w czasie uroczy­stości Minerwy.

z Aten, którzy w imieniu całego ludu oświadczyli, aby nie ważył się przybliżać do ich miasta, ponie- waż Ateńczykowie postanowili odmówić mu schro-

# nienia.

. Demetryusz stracił prawne przytomność, widząc sig przeciw wszelkiemu oczekiwaniu, w zamian ty­lu dobrodziejstw tak haniebnie zawiedzionym. Je­dnak nie mając dostatecznych sił aby się pomścić, zażądał tylko od Ateńczyków zwrotu swoich okrę­tów'. Odzyskawszy je, pomyślał najpierw o zajęciu Cylicyi; ztamtąd przeniósł wojnę do Attyki, pusto­sząc cały kraj.

Schwytawszy pierwszy okręt wiozący zboże dla Ateńczyków, kazał powiesić dostawcę i sternika. Tym sposobem przeraził innych dostawców, którzy odtąd trzymali się zdaleka od Aten, gdzie też z po­wodu braku żywności, nastała wkrótce niesłychana drożyzna.

Ateńczykowie przez długi czas wytrwale znosili klęskę głodu; nareszcie pomimo ogłoszenia: że kto­kolwiek odważy się przemawiać za zgodą z Deme- tryuszem, zostanie ukarany śmiercią,—zdecydowali się wezwać go do swojego miasta.

Czyż nie lepiej — mówili, — że Demetryusz zabije nas odraza, niżbyśmy mieli ginąć w długiem, powolnem konaniu? Może przynajmniej ulituje się nad naszemi żonami i dziećmi.

Otworzyli więc bramy miasta; Demetryusz za­raz po wejściu rozkazał, aby wszyscy obywatele żo­naci zgromadzili się na publiczny plac, który kazał otoczyć mnóstwem żołnierzy z dobytemi mieczami.

Wtedy krzyk rozpaczy przebiegł całe Ateny; żo­ny płakały nad mężami, dzieci tuliły się do ojców, •zamieniając ostatnie pożegnanie.

Skoro już wszyscy zgromadzili się na placu, Demetryusz wszedł na wzniesienie, i słowami peł- nemi goryczy, wyrzucał im brak honoru i najczar­niejszą niewdzięczność. Nieszczęśliwi słuchali w gro- bowem milczeniu, oczekując co chwilę zagrażającej im śmierci.

Lecz jakież było ich zdziwienie, kiedy Deme­tryusz rzekł:

Pragnę wam jeszcze jaśniej dowieść, jakeś- cie względem mnie zawinili. Wiedzcież zatem, że­ście nie odmówili pomocy nieprzyjacielowi, ale zwierz­chnikowi który was kochał, który was jeszcze ko-

cha, i który za poniesioną krzywdę, chce się po­mścić nowemi dobrodziejstwy. Wracajcież do wa­szych domów, które kazałem już zaopatrzyć w chleb i zboże, a na drugi raz bądźcie sprawiedliwszemi.

Tak Demetryusz Poliorcetes pomścił się za nie­wdzięczność Ateńczyków.

XXV. Miłośó braterska.

JEschyles urodził się w Attyce, z rodziców dostoj­nych i poważanych. W młodości walczył na polach Maratonu pod Salaminą i Plateą, gdzie pozyskał tytuł dzielnego żołnierza i gorliwego obywatela. Później oddał się całkiem poezyi, do której wiódł go wrodzony geniusz i w której tak się wydosko­nalił, że uważano go za najsławniejszego swoich czasów tragika. Otóż ten Eschyles został oskarżony

o bezbożność w jednym ze swoich poematów, sta­wiony przed sędziów, i skazany na ukamienowanie. Skoro nadszedł dzień wykonania wyroku, zaprowa­dzono go na plac publiczny, gdzie ten sam lud któ­ry tylekroć podziwiał i uwielbiał jego talent, zbiegł

się w niezliczonym tłumie, aby się przyglądać mę­czarni skazanego.

Ludzie wyższego ukształcenia i lepszego serca płakali, lecz bezrozumna gawiedź niecierpliwemi wrzaski nagliła katów do przyspieszenia okropnego widowiska. Już zdjęto z Eschyla szaty i przywią­zano go do słupa; już zgromadzono mające posłu- . żyć do zadawania śmiertelnych ciosów kamienie; już dłoń pierwszego kata uzbrojona jednym z nich wzniosła się do góry: kiedy Aminiasz brat Eschy- lesa przybiega zadyszany, zasłania poetę własną piersią, woła na katów aby się wstrzymali, i blaga Ateńczyków aby go chcieli wysłuchać.

Zdziwiony tłum ucichł natychmiast, z czego korzystając Aminiasz, odezwał się w te słowa:

Ateńozykowie! Xerxes naszedł Grecyą w osm kroć 8to tysięcy wojska; przerażenie opanowało wszystkich, nikt nie śmiał się ruszyć, każdy drżał

* w niemej rozpaczy. Nareszcie wystąpiło dziesięć tysięcy ludzi, ofiarując się zwyciężyć Xerxesa lub umrzeć. Kto ich zgromadził? Ja! Kto pod Salaminą

m

zadał pierwszy cios Persom? Ja! Wśród tych co te-

raz mnie słuchają, wielu ożywionych moją odwagą,

chwyciło oręż, przyłożyło się do zwycięztwa nad

Xerxesem, i Grecya została ocaloną. Wróciłem « t .

do Aten, ale bez ręki, bom ją zostawił na polu bitwy.

I podniósł ramię, dodając:

Patrzcie Ateńczykowie, tę rękę straciłem dla was. Nigdy nie żądałem i nie otrzymałem żadnej nagrody. Dość miałem zadowolenia, czując żem usłużył ojczyznie; alem się nie spodziewał tak okro­pnego nieszczęścia, nie spodziewałem się widzieć mojego brata umierającego tak srogą i poniżającą śmiercią!

To rzekłszy, zwrócił się do Eschylesa i na pół z płaczem mówił dalej:

Drogi mój bracie! poświęciłem część mojego życia dla Grecyi, resztę poświęcę dla ciebie!

Szmer uwielbienia powstał między widzami, którzy nagle jakby jednym potężnym głosem za­wołali:

Łaski! łaski dla skazanego!

I ułaskawiono go natychmiast. Aininiasz sam dopomógł do rozwiązania sznurów krępujących bra­ta; a gdy go odprowadzał do domu, tłumy ludu za­stępowały im drogę, składając w głośnych okrzy­kach cześć należną tak głębokiej, braterskiej mi­łości.

Chelonida.

Ijeonidas II król Sparty, ścigany jako pogwałci- ciel praw ojczyzny, schronił się do świątyni Mi- nerwy. Wezwany aby stanął przed zgromadzeniem ludu dla usprawiedliwienia się ze swego postępo­wania, odmówił i uciekł do Tegei; wtedy Kleombrot zięć Leonidasa, żądał i otrzymał godność królew­ską (243—239 r. przed Nar. Chr.). Chelonida żona Kleombrota a córka zbiegłego króla, ze łzami błaga­ła o łaskę dla niego, lecz widząc daremnemi swoje prośby, postanowiła opuścić męża, i towarzyszyć nieszczęśliwemu ojcu na wygnanre.

W jakiś czas potem, nowy obrót rzeczy przywró­cił na tron Leonidasa. Tym razem Kleombrot uj-

rżał się zmuszonym do ucieczki, i dla osobistego bezpieczeństwa schronił się do świątyni Neptuna. Mimo tego Leonidas wszedł tam z oddziałem żoł­nierzy, a stanąwszy przed Kleombrotem, zaczął mu z gniewem wyrzucać, że będąc jego zięciem snuł przeciw ojcu własnej małżonki intrygę i pozbawił go tronu. Kleombrot nie wiedząc co odpowiedzieć, zakrył twarz rękami i w niemej boleści, słuchał wy-

mówek teścia.

Chelonida zawsze stawająca po stronie nieszczę­śliwych, przyłączyła się teraz do męża, od którego przyjazny los odwrócił się zupełnie. Objąwszy go za szyję, błagalnym wzrokiem spoglądała kolejno na ojca, to znów na dwoje klęczących u jej stóp dzieci, jakby wzywając dla nich litości. Wszyscy obecni płakali przejęci współczuciem.

Nieszczęsna królowa wskazując na swoje żało­bne szaty i rozpuszczone w nieładzie włosy, mówiła:

Ojcze! ta ponura odzież, wybladla twarz, nio są jeszcze oznakami mego cierpienia nad Kleombro­tem; są to resztki smutnych dowodów mojej bole­ści, mojej rozpaczy nad twojemi klęskami; są to wspomnienia twojej dotkliwej ucieczki z Sparty.

Czyliż i teraz, kiedy wróciłeś na tron tryumfując nad nieprzyjaciółmi, nie będzie wolno twój córce zrzucić żałoby i pokosztować dawno niedoznanego szczęścia? Albo czyliż mam przybrać godowe szaty, widząc miecz po nad głową małżonka, z którym po- łączyło mig twoje własne błogosławieństwo? Jeżeli on ,nie może rozbroić twej zawziętości łzami żony i dzieci, wina jego srożej zostanie ukaraną, niż ty sam pragniesz; bo zanim wyda ostatnie tchnienie pod ciosami waszych mieczów, będzie patrzał na skonanie drogiej małżonki, matki twoich wnuków! Z jakiemże czołem ukażę się pośród spartańskich niewiast, gdym nie mogła za ojcem ubłagać męża, a za mężem ojca? Ale znać takie przeznaczenie mo­je; muszę się zawsze widzieć odtrąconą, prawie po­gardzoną od własnej rodziny!

To powiedziawszy, rozpłakała się głośniej, wspar­ła głowę na ramieniu męża, i łkając powiodła po obe­cnych wzrokiem pełnym niewysłowionej boleści.

Leonidas pomówiwszy chwilkę z przyjaciółmi, rozkazał Kleombrotowi wstać i natychmiast opuścić Spartę. Jednocześnie prosił Chelonidy aby pozosta­ła, aby nie opuszczała kochającego ją tkliwie ojca,

który na jej prośby darował życie zięciowi. Ale przywiązana małżonka nie chciała rozstać się z mę­żem; podała mu jedno z dziatek, drugie sama wzię­ła na ręce, padła na kolana, pomodliła się, pocało­wała ołtarz i wyszła razem z Kleombrotem, aby po­dzielać jego wygnanie.

Gdyby Kleombrot, jak mówi Plutarch, nie miał serca popsutego niepohamowaną żądżą znaczenia, znalazłby na wygnaniu obok tak cnotliwej małżon­ki szczęście, jakiego żadne dostojeństwa dać nie moga.

O <f

Opowtkdauia hiitorjesue.

XXVII.

Śmierć Filopemenesa.

K iedy siedmdziesięcioletni Filopemenes, po raz ósmy został obrany wodzem Achejczyków, zdawało się, że podczas jego dowództw^ nie pi’zyjdzie już do żadnej wojny, że będzie mógł resztę -swojego życia oddać zasłużonemu spoczynkowi. Tymczasem Dino- krates, osobisty nieprzyjaciel Filopemena, podburzył do powstania Messenę, miasto podwładne związkowi achejskiemu i sam objął nad niem dorywczą władzę. Jak tylko Filopemenes posłyszał o powstaniu, na­tychmiast, pomimo choroby na febrę, opuścił Argos, gdzie stale zamieszkiwał i udał się do Megalopolis. Tam zebrawszy oddział konnicy, składający się

z najdzielniejszych obywateli, ruszył przeciw po­wstańcom.

Na drodze do Messeny spotkał ich zastęp wie­dziony przez Dinokratesa, którego po krótkiej walce zwyciężył i zmusił do ucieczki. Lecz na rozgłos bi-

twy, pięć tysięcy żołnierzy strzegących okolic Messe­ny, przyszło w pomoc Dinokratesowi? który zawró­ciwszy, dogonił zwycięzcę i w nowej walce rozpro­szył jego hufiec. Filopemen bił się jak lew, dokazy­wał cudów waleczności, ale nakoniec odcięty od swoich, osłabiony chorobą i trudami, spadJ tak gwał­townie z konia, że długi czas leżał bez przytomności. W tym stanie znaleźli go nieprzyjaciele, a ocuciwszy zawiedli do Messeny ze związanemi w tył rękami, obrzucając po drodze szyderstwem i zniewagami.

Na pierwszy odgłos o ujęciu Filopemena, wszy- •scy Messeńczycy z wielką radością pobiegli do bram miasta, aby go widzieć; ale ujrzawszy wleczonego w tak niegodny sposób, widząc, żo sio z nim obcho­dzą nie jak z wziętym do niewoli bohaterem, lecz jak z ostatnim zbrodniarzem, wiele osób zapłakała nad nieszczęśliwym więźniem. Zaraz też dało się

słyszeć szemranie, żc niennleży zapominać o dobro-

11«

*

dziejstwuch świadczonych przez Filopemena Messeń- czykom i o wyswobodzeniu ich od ciemięzcy Nabiza.

Dinokrates obawiając się złych następstw z roz- tkliwiehia ludu, kazał zaprowadzić jeńca do podzie­mia zwanego skarbcem, gdzie nie dochodziło ani świa­tło ani świeże powietrze, i którego wejście zatykano ogromnym kamieniem. Tam go wtrącono, a zato­czywszy kamień, postawiono dokoła silny oddział straż}’.

Skoro nadeszła noc, Dinokrates kazał qc!walić zaporę i posłał kata z trucizną, rozkazując aby ją podał Filopemenesowi i nieważył się odejść, dopóki więzień nie wychyli śmiertelnej czary.

Filopemenes leżał na swojej chlamydzie (płasz­czu) nie śpiąc', lecz rozważając z wielkiem wzburze­niem umysłu, swoje i swoich przyjaciół położenie. Spostrzegłszy światło i człowieka zbliżającego sip z trucizną, podniósł głowę, wziął czarę i z troskli­wością wypytywał kata, czy co nie słyszał o jego konnicy, a zwłaszcza o dzielnvm Likortesie. Skoro kat odpowiedział, że prawie wszyscy ocaleni, Filo­pemenes okazał szczerą radość i spoglądając nań przyjaźnie, rzekł:

Przynosisz mi dobrą nowinę; jeżeli prawdzi­wa, jeszcze nie zupełnie jesteśmy nieszczęśliwi!

To powiedziawszy wypił spokojnie truciznę i znów sie położył. Niezadługo potem jad zaczął działać i waleczny starzec wyzionął duchu.

Gdy wieść o jego śmierci doszła Achejczyków, wszystkie miasta pogrążyły się w głębokiej żałobie i smutku. Wszystka młodzież zdolna* do broni, i naj­znaczniejsi w kraju mężowie, udali sie do Megalo­polis, postanawiając ani na chwilę nie zwlekać zem** sty, za tak okropną zbrodnie. Obrawszy dowódzeą Likortesa, weszli do Messenii pustosząc wszystko ogniem i mieczem. Mosseńczykowie widząc niepodo­bieństwo obrony, wysłali do Achejczyków deputacyą z prośbą, aby weszli do miasta. Wówczas Dinokrates i niektórzy z jego stronników, nieczekając kary, ode­brali sobie życie.

Natychmiast po wejściu do Messeny, Achejczy- kowie pomyśleli o pogrzebie Filopemena. Spaliwszy ciało i złożywszy popioły w urnie, zanieśli je do Me­galopolis z takim porządkiem i okazałością, że po­chód ich podobniejszy był do tryumfu aniżeli do ce-

l

remonii pogrzebowej. — Najpierwej szła piechota z uwieńczonemi głowami, wylewając łzy żalu. Po­tem postępowali jeńcy messeńscy obciążeni łańcu­chami. Dalej, młody Polibiusz (*) syn Likortesa niósł przy pomocy najznakomitszych Achejczyków urnę z popiołami, przyozdobioną w wieńce i wstęgi. Za urną postępowali rycerze konno, również z wień­cami na głowach, nieokazując ani znużenia po takiej walce, ani radości z takiego zwycięstwa. Mieszkań­cy wiosek i miast wybiegali na spotkanie szaco­wnych szczątków; na ich obliczach nie było już tej radości z jaką biegli na spotkania Filopcmena, wra- cającego po nowem zwycieztwie; ale zewsząd dawał się słyszeć płacz i ubolewanie nad stratą tak znako­mitego męża.

o *

Został wiec pochowany wspaniale, jak na to zasłużył, a przy grobie jego ukamienowano tnesseń- skich jeńców. Wszystkie miasta złożyły najwyższe hołdy jego popiołom i wystawili mu mnóstwo po­sągów z najchlubniejszeini napisami.

(*) Mowa o Polibiuszu historyku, który naówczas mógł mieó około 22 lat.

Tak zakończył Filopemenes, którego pewien Rzymianin nazwał ostatnim z Greków, dając przez to do zrozumienia, że Grecya nie może już mieć wię­kszego i godniejszego obywatela.

/

Horacyusze i Kuryacyusze.

iKjeuy Rzym przyszedł już do pewnej potęgi, za­pragnął owładnąć losami Alby miasta Lacyum, któ­re niegdyś z powodu bardzo mnogiej ludności, dało początek wielu latyńskim miastom, a nawet samemu Rzymowi. Około roku 670 przed Nar. Chr. pod pa­nowaniem Tullusa Hostiliusza, trzeciego króla rzym­skiego, owa cheć wywyższenia sie wzrastającego gro­du i niezadowolenia zazdroszczącej mu Alby, wy- buchnęły jawnym i groźnym płomieniem niena­wiści.

Powodem zaczepki był wypadek nie wiele zna­czący, Kilku rzymskich pasterzy wpadło do dzier-

żaw albańskich dla łupieztwa; Albańczycy użyli prawa odwetu: Rzym natychmiast zaniósł skargę, a nie otrzymawszy zadosyć uczynienia, wypowiedział •wojnę.

Oręż miał rozstrzygnąć, który naród będzie pa­nował nad drugim.

Z obu stron poczyniono przygotowania. Mettus Fufteciusz wódz albański, wyruszył z,dobrze uzbro­jonym wojskiem i stanął obozem o kilka mil od Rzy­mu, gdzie dostrzegł już namioty Hostiliusza, sta­wiającego mu groźne czoło. Oba wojska w szyku bojowym oczekiwały tylko hasła do walki, kiedy wódz albański wystąpił z szeregów, wezwał Tullusa do rozmowy i tak odezwał się do niego:

Jawnem jest, iż tylko zazdrość pobudza dwa spokrewnione narody do śmiertelnej rozprawy; ale na co przelewać krew bratnią, na co osłabiać wza­jemne siły? chyba na to, aby się potem stać pastwą naszych wspólnych nieprzyjaciół. Nie, królu, tak być nie może i dlatego postanowiłem inaczej ci poradzić. Niechaj los bitwy zostanie rozstrzygniętym przez pojedynek kilku rycerzy wybranych z obu wojsk,

»

a naród, którego zapaśnicy polegną, podda się na

- wieki narodowi zwycięzców.

Hostiliusz zgodził się na to i obaj wodzowie po­wrócili do swoich wojsk, aby wybrać najmężniej­szych rycerzy, którymby mogli powierzyć tak wiel­ki, tak zaszczytny obowiązek.

Trudno wypowiedzieć ilu odważnych tak z je­dnej jak z drugiej strony, ubiegało się o udział w tej pamiętnćj potyczce; ale los ' powołał do niej ludzi, których sama natura zdawała się do tego sposobić.

Sekwiniusz, obywatel Alby, miał dwie córki: jedne, poślubioną Albańczykowi Kuryacemu, drugą Hwcicynszowi mieszkańcowi Rzymu. Każda z nich jednocześnie została matką trzech synów bliźniąt, którzy dorosłszy, stali się odważnemi wojownikami. Ci bliźnięta, ofiarowawszy się do walki, trzej bracia ze strony Alby, trzej ze strony Rzymu, zostali je­dnogłośnie przyjęci.

Skoro nadszedł dzień boju, sześciu rycerzy od których meztwa zależała przyszłość dwóch poróżnio­nych grodów, stanęli naprzeciw siebie. Każdy z dwóch narodów dodawał odwagi swoim, polećuł ich opiekuńczym bóstwom, przywodził na pamięć

ojczyznę, domowe zagrody, rodzinę i przyjaciół, do­dając: że w tej stanowczej chwili wszyscy obywatele tak pozostali w domach jako i znajdujący się obok pola bitwy, pokładają w ich męztwie cale zaufanie i jedyną nadzieję.

Pośród szeregu obu wojsk, młodzieńcy dumni takim zaszczytem zbliżyli się ku sobie; spojrzenia zebranych tłumów padły jednocześnie na sześciu do­rodnych przeciwników.

Na dany znak Horacy usze i Kuryacyusze niby dwa maleńkie oddziały, płonące jednak męztwem tysiąców rycerzy, z bronią w ręku uderzyli na sie­bie. Wtedy mimowolna trwoga ogarnęła patrzących: zdawało się, że podczas walki, jakaś niewidzialna siła wstrzymuje wszystkim głos i tchnienie. Tylko szczek sześciu oręźy przerywał tę pełną grozy ciszę. Nareszcie dwaj Rzymianie polegli a wszyscy trzej Albauczycy zostali ranieni.

Na widok dwóch lloracyuszów upadających, okrzyk rado^cr rozległ się w szeregach albańskich; w rzymskich zaś, rozpacz zajęła miejsce nadziei; ale ostatni z lloracyuszów, sam jeden otoczony trzema przeciwnikami, nie był jeszcze ani raniony ani zbyt

utrudzony. Połączywszy wiec podstęp z odwagą i dzielnością, udał że ucieka z placu, aby tym spo­sobem rozdzielić ścigających go nieprzyjaciół. Był prawie pewnym, że nacierając pojedynczo, wszyst­kich trzech zdoła pokonać.

Nagle nowa cisza zaległa zgromadzenie. Hora­cyusz uciekający, oddaliwszy się znacznie od pierwo­tnego miejsca potyczki, dostrzegł, że goniący za nim przeoi wnicy dosyć sie już odsunęli jeiłen od drugie­go. Wtedy stanął, odwrócił się, natarł dzielnie na najbliższego, zabił go i pobiegł zmierzyć się z dru­gim. Rzymianie odzyskawszy straconą nadzieję, za­chęcali go pocliwalnemi okrzykami, a Horacyusz pragnąc czeinprędzej zakończyć walkę, pokonał dru­giego Albańczyka, zanim ostatni z braci zdążył mu nadbiedz na ratunek. Tak więc pozostał jeden prze­ciw jednemu, lecz z nierównemi siłami: Rzymianin nie był jeszcze raniony, a podwójne zwycięztwo do­dawało mu odwagi; tymczasem Kuryacy znużony biegiem i osłabiony utratą krwi, nie mógł spodzie­wać się tryumfu. Gdy się spotkali, Horacyusz roz­promieniony i dumny zawołał;

&

Dwie ofiary złożyłem cieniom dwóch braci moich, trzecią składam Rzymowi; niechaj nasz na­ród wiecznie włada losami Alby!

To wyrzekłszy, bez trudu pokonał zaledwie dzierżącego miecz w dłoni Kuryacyusza.

Rzymianie z niewypowiedzianą radością przyjęli zwycięzcę, zwłaszcza, że przed chwilą, ani spodzie­wali się tak szczęśliwego dla siebie zakończenia tej rozprawy. Wojsko wróciło do Rzymu; na czele szedł Horacyusz, za którym niesiono zdobyte zbroje trzech Albańczyków.

Przy wejściu do miasta spotkali siostrę zwycięz­cy, która była narzeczoną jednego z Kuryacych; ta, poznawszy zbroję swego przyszłego, nie mogła po- , wściągnąć rozpaczy, zaczęła gorzko płakać, wydzierać sobie włosy i złorzeczyć losowi.

Młodzieniec oburzony, że siostra zamiast podzie­lać ogólną radość, przeklina chwilę zwycięztwa, chwycił za oręż i przebił ją, mówiąc:

Idź! połącz się z narzeczonym i niechaj ginio w ten sposób każdy, kto się ośmieli płakai nad zgo­nem nieprzyjaciela Rzymu!

Jednakże ten postępek wydał się zbyt okrutnym tak starszyzn i e jako i całemu narodowi. Król wy­znaczył dwóch urzędników, aby osądzili Horacyu- sza; ci, wyznali po-naradzie, że ocalenie jest niepo- dobnem i skazali go na śmierć.

Już liktorowie zbliżali się aby mu związać ręce,, gdy Horacyusz zawołał donośnym głosem:

Odwołuję się do ludu!

Lud, pamiętny na wysokie zasługi, stałość duszy i świeże zwycięztwo młodego bohatera, uniewinnił jego uniesienie się i ocalił mu życie. -

«

Horacyusz Cocles.

orsenna król Etrusków, chcąc przywrócić Tar- kwiniusza na tron, wyruszył przeciw Rzymowi na czele licznego i bitnego wojska (r. 507 przed Nar. ' Chr.j. Senat rzymski, lękając się niestałości ludu, starał się zjednać go dobrodziejstwami; przedewszy- Etkiem więc uwolnił uboższych obywateli od płace­nia podatku, poczem, ze względu na wielką droży­znę, zakupił znaczne zapasy zboża w Kampanii, aby je za niższą cenę sprzedawać ludowi.

Ta uprzejmość senatu utrzymała mieszczan w je­dności, tak, że nikt w całym Rzymie ani myślał

o przywróceniu dawnój formy rządu.

Tymczasem nieprzyjaciel się zbliżał; -szczupłe wojsko rzymskie poniósłszy klęskę, cofało się w nie­ładzie do miasta, które z jednój strony zabezpieczały mury, z drugiej rzeka Tyber. Jednakże wojska Por- senny byłyby niechybnie przez most. zwany Subli- cius, wkroczyły do Rzymu za uciekającemi, gdyby nie waleczność i przezorność Iloracyusza, zwanego Cocles (jednooki), z powodu że stracił oko w jednej z dawniejszych bitw.

Zdarzyło-się, że on właśnie stał na straży przy moście, a widząc że wzgórek Janiculus został zdo­byty nieprzewidzianym szturmem^i że konnica zbli­żała sie szybko ku miastu, rozkazał swoim żołnie- rzom podciąć most po za Robą, upewniając*, że sarn tymczasem odpierać bodzie nieprzyjaciół. I^ecz dwaj zarówno mężni rycerze Lareiusz iHerminiusz nie od­stąpili Iloracyusza; z niesłychaną odwagą rzucili się na liczny zastęp Porsenny i zdołali powstrzymać pierwszy jego zapęd. Tymczasem most został pod­cięty, a gdy już miał się zapuść, Cocles kazał Lar- ciuszowi i Ilenniniuszowi wrócić do swoich i sam ty^ko jeden został na placu. Wtedy dopiero dokazał

cudów waleczności; potykał się z nieprzyjaciółmi po­jedynczo, to znów wyzywał wszystkich razem, nazy­wając icli nikczemnikami.

Wojsko Porsenny z początku zdawało się bawić szałonem zuchwalstwem Horacyusza, lecz niezadłu­go, pierwszy szereg zaczął na dobre nań nacierać; gdy wtem trzask zapadającego się mostu, połą­czony z radosnym okrzykiem Rzymian, wstrzymał zdziwionych i przerażonych nieprzyjaciół.

Wtedy Cocles zawołał:

O ojcze Tybrze! błagam cię pobożnie, przyj­mij na twoje przyjazne łono rycerza razem z jego bronią!

*

To powiedziawszy rzucił się w pełnej zbroi w Tyber — i pomimo gradu pocisków którcmi nieprzyjaciele dosięgnąć go chcieli, pomimo otrzyma­nej rany, szczęśliwie dopłynął do swoich. Rzymia­nie przyjęli go okrzykami wdzięczności, obdarzyli żywnością podczas ciężkiego głodu i kawałem grun­tu, jaki przez jeden dzień parą wołów zaorać zdołał. Nareszecie miasto, jako swojemu wybawcy, wystawiło

9

mu posąg w świątyni Wulkana.

9

Opowudaoit hUtoryciuu. | 3

«

Mucyusz Scaevola.

IPorsenna* widząc, że bronią nie zdoła ujarzmia Rzymu, obiegł go w nadziei, że głodem przymusi do poddania. Długie oblężenie zaczynało już odbie­rać Rzymianom odwagę, kiedy Mucyusz, młodzie­niec pełen zapału i waleczności, drżąc o rodzinne miasto, postanowił sam jeden wyrwać je z tak drę­czącej niepewności.

Przebrał się tedy za wieśniaka i wkradł się do- obozu Etrusków. Tam między tłumem żołnierzy, udało mu się przecisnąć aż do namiotu samego Por- senn)T, gdzie właśnie płacono żołd wojsku. Mucyusz nie znając króla, a nie chcąc się zdradzić zapytaniem, dobył miecza i przebił tego, do którego żołnierze ci-

snęli się po pieniądze, i który z powodu bogatych szat, wydawał mu się być samym Porsenną. Tym-: czasem los chciał inaczej; zamiast Porsenny, sekre­tarz jego został zabitym.

Po takiej pomyłce, Mucyusz z zakrwawionym orężem w dłoni przeciskał się przez przerażony tłum, - lecz straż królewska schwytawszy go i rozbroiwszy, zaprowadziła przed sąd.

Kto jesteś? — zapytał król, — jacy są twoi wspólnicy-i dlaczego przedsięwziąłeś czyn zarówno zbrodniczy jak zuchwały?

Jestem Rzymianinem, nazywam sie Mucyusz, chciałem zabić ciebie i przez pomyłkę zabiłem dru­giego; wspólników zaś moich nie wydam.

Jeżeli ich nie wydasz, każę cię żywcem spa­lić! — zawołał rozgniewany Porsenna.

— • •

Rzymianie umieją 'działać i cierpieć jak bo­haterowie; — odrzekł Mucyusz — żeby cię zatem przekonać, że groźbami ani męczarnią nie zdołasz mię ustraszyć, patrz!

To powiedziawszy, zwrócił się ku przygotowa­nemu do ofiary ognisku, i jak gdyby chcąc ukarać rękę co go zwiodła, włożył ją w ogień. Obecni za-

drżeli, a młodzieniec nieokazując najmniejszego cier- , pienia, spoglądał na Porsennę nie jak człowiek za­trwożony, ale jak wzbudzający trwogę.

Król zdziwiony taką odwagą kazał go odsunąć od ogniska, wrócił wolność i sam oddał mu oręż. Mucyusz straciwszy władzę w prawej ręce, ujął go lewą, i podobno dlatego został przezwany Scaevola czyli mańkut.

Wtedy dopiero, młodzieniec ujęty wspaniałością Porsenny, rzekł:

Ponieważ oddajesz cześć odwadze, powiem ci dobrowolnie to, czego siłą nie byłbyś nigdy wydobył ze mnie. Wiedz, że trzystu najdzielniejszych Rzy­mian sprzysięgło sie na twoje życie. Na mnie wy­padło pierwszeństwo; ale składam dziękczynienie niebiosom żem sie pomylił, żem nie 2abił waleczne­go człowieka, który zasługuje raczej aby być przy­jacielem, nie zaś nieprzyjacielem Rzymian.

Porsenna, przerażony grożącem mu niebezpie­czeństwem, czy też wzruszony dzielnością. Rzymiani­na, kazał mu swobodnie oddalić sie do swoich. Ale za nim wyprawił zaraz posłów ofiarując pokój oblę­żonemu miastu, w zamian jednego powiatu w Etru-

ryi, zdobytego na Wejensach. Ofiarę chętnie przyję­to i Porsenna cofnął' swoje wojska z okolic Rzymu.

Senat w nagrodę męztwa, obdarzył Mucyusza gruntami po za Tybrern, które później nazwano ró­wninami Mucyusza.

K o r y o 1 a n.

Oajus Marcius zrodzony z familii patrycyuszów pochodzącej od Numy, utracił wcześnie ojca, lecz matka jego Weturya nie szczędziła niczego, aby dać synowi jak najstaranniejsze wychowanie. Skłonność do zawodu wojskowego tak się w nim wcześnie ob­jawiła, że jak tylko mógł udźwignąć oręż, pobiegł z nim zaraz na usługi rzeczypospolitcj. W wojnie z Porsenną otrzymał wieniec dębowy za ocalenie życia jednemu z Rzymian w obec wodza, i za zabi­cie wroga, który właśnie miał ugodzić śmiertelnym ciosem owego Rzymianina.

Ponieważ natura obdarzyła Marcyusza pięknym wzrostem i siłą wyrównywaj ącą uporczywości jego

charakteru, niebyło wyprawy w której by się nie od­znaczył więcej niż inni. Największą jednak chwalą okrył się pod Koryolami, miastem Wolaków. Rzy­mianie zmuszeni byli ustępować przed nieprzyja­ciółmi, którzy o mało nie odnieśli w tym dniu zwy- cięztwa (r. 493 przed Nar. Chr.); lecz Marcyusz ze­brawszy garstkę najbliższych siebie rycerzy, śmiało uderzył na Wolsków, złamał część ich szyków, a zmusiwszy do ucieczki, ścigał aż do miasta Koryo- li, które opanował. To zmieniło postać bitwy, Rzy­mianie odzyskali odwagę i wzięli górę nad nieprzy­jacielem. Konsul postanowił uczcić i wynagrodzić odwagę młodego bohatera; oddawszy mu w obec ■całego wojska zasłużone pochwały, pozwolił aby przed podziałem łupu, wybrał sobie pomiędzy /.do­by temi zbrojami, końmi, jeńcami i t. p. po dziesięć sztuk, dodając przytćm od siebie przepysznego ko­nia z całym przy borem. Wojsko z radością przykla- snęło propozycyi konsula, lecz Marcyusz zadowolony pochwałami przyjął tylko konia,( za resztę zaś po­dziękowawszy, rzekł: .

O jednę tylko upraszam łaskę, to jest, abyś-

ciemi pozwolili wrócić wolność jednemu z jeńców, mojemu osobistemu przyjacielowi.

Tyle umiarkowania przy tak wielkiej odwadze, zjednało mu wszystkie serca; odtąd tćż policzono go między najbardziej poważanych obywateli Rzymu. Jednakże konsul nie poprzestając na tćm, rzekł:

Rzymianie! ponieważ Marcyusz nie chce przyjąć naszej ofiary, złóżmy mu przynajmniej do­wód szacunku, odpowiedni wyświadczonej nam usłudze; niechaj od nazwy zdobytego miasta otrzy­ma przydomek Koryolan,

Ta nagroda podobała się wszystkim więcej niż: inne, i pochlebiła młodemu wojownikowi, który sławę przekładał nad wszelkie bogactwa.

Na nieszczęście tak piękne początki nie miały następstw jakich się spodziewano. Marcyusz był wy- bornym żołnierzem, bezinteresownym człowiekiem, lecz zarazem był to umysł dumny, pełen arystokra- tycznćj pychy, niesprawiedliwy w gniewie i mściwy. Zdawał się kochać ojczyznę tylko w nadziei rozka­zywania jej kiedyś. Nienawidził plebeuszów, zwłasz­cza odkąd nędza tej klassy ludzi, zmusiła senat do umorzenia ich długów i odkąd nie chcąc zostawiać

* »

185 -

ich na łasce chciwych bogaczów i nadętej arystokra­cji, nadał im trybunów, których obowiązkiem było zanosić przed senat ich skargi i stawać w ich obro­nie. Ile razy nadarzyła się sposobność, Koryolan po­tępiał tę instytucye i nic nie zaniedbywał aby stłu­mić sprawiedliwe czy niesprawiedliwe skargi ludu. Rzecz prosta, że takie postępowanie sprowadziło mu nienawiść tegoż ludu i wyrzuty najrozumniejszych senatorów; ale poklaski młodych patrycyuszów i chciwców, którym umorzenie długów przyniosło szkodę, utwierdzały go w niewłaściwym sposobie myślenia i działania.

Kiedy mu się wydało, źe dość już położył zasług nadających prawo do pierwszych urzędów, podai sie do konsulatu. Senat go podtrzymywał, ale lud widząc w nim nieprzyjaciela swojego, odmówił mu głosów. Wtedy dopiero charakter Koryolana ukazał się w całej cierpkości.

Głód panował w Rzymie; lud uskarżał sie bar­dzo, nie pomnąc, źe sam sobie winien był przypisać tę kieskę; bo poprzedzającego roku, zajęty tylko sprzeczkami z senatem, zaniedbał całkiem uprawy gruntów. Jakkolwiek można było ludowi wytknąć

i

własny jego błąd, nie należało jednak zostawiać go bez pomocy; tak też uczynił senat. Zakupiono w ró­żnych częściach Włoch zboże, którego także nie ma-

ły zapas nadesłał w podarunku Gelon, rządzca Sy- rakuz, pragnąc zjednać sobie przychylność Rzymu. Ubożsi, których była największa liczba, spodziewali się, że zboże zakupione będą im odprzedawać po niż­szych cenach, a podarowane przez Gelona, rozdadzą bezpłatnie. Taki był w istocie zamiar senatu, lecz Koryolan, któremu więcej ciężyła na sercu zadra­śnięta miłość własna, niżeli nędza ludu, sprzeciwiał się ze wszystkich sil temu postanowieniu; utrzymy­wał, że takie ustępstwo senatu posłuży tylko do pod­sycania zuchwalstwa plebeuszów, że tylko nędzą można ich trzymać w granicach pokory, że wreszcie . nadszedł czas zemsty za naruszenie powagi senatu przez trybunów.

Ta mowa, dyktowana przez zemstę i tak nieroz­tropna w położeniu w jakiem się znajdowały umy­sły, stała się przyczyną a raczej pozorem rozruchów, które wnet nastąpiły, — i zguby Koryolana. Trybu­nowie obecni w senacie, wyszli natychmiast wołając że tam chcą zamorzyć głodem częśc ludu, i odjąć

lllllffiMl! (d ,va, mi ••w

1

187 —

mii jedyne instytucyą zabezpieczającą od ucisku pa- trycyuszów. Lud zbiegłszy się na ten krzyk ze wszy­stkich stron, łatwo się wzburzył; począł więc wołać, źe trzeba natychmiast wyrwać Koryolana z senatu i za­mordować; ale trybunowie pragnąc go zgubić pe­wniej, zmusili aby zdał rachunek ze swego postępo­wania przed zgromadzeniem ludu.

Dumny Rzymianin przyjął woźnego z pogardą i tak samo go odprawił. Wówczas trybunowie, przy pomocy najbardziej rozdrażnionych plebeuszów, próbowali aresztować go przy wyjściu z senatu. Ko- ryolan, otoczony swoimi stronnikami, odparł pierw-

k

szych, którzy go chcieli zatrzymać i zamknął sie w domu. Nazajutrz lud zgromadził sie aby roz­strzygnąć los uporczywego patrycy usza; Koryolan ukazał sie sam przed zgromadzeniem, gdzie objawił więcej jeszcze dumy i nieugietoćci niż poprzednio. Trybunowie zaś ze swej strony, okazali sie mniej sprawiedliwemi niż ten którego oskarżali, i nieoraie- szkali korzystać z tej nowej nieroztropności, aby go

skazać na śmierć. Lecz sam lud oburzył sie na taki wyrok, a wszyscy patrycy usze stanęli w obronie Koryolana. Wówczas trybunowie uczuwszy że sie co-

kolwiek zadaleko zapędzili, poprzestali na wezwa­niu Koryolana, abv za dwadzieścia siedm dni sta-

* * V

nął znowu przed ludem i bronił się, jeśli to bodzie moźebnem.

Ostatnie to zgromadzenie było zarówno burzliwe jak pierwsze; po długich naradach skazano Koryola­na na wygnanie. Nowy ten wyrok zasmucił wielce patrycyuszów, napełnił radością lud, a Marcyusza zdawał śię prawie nic nieobchodzić; lecz ta pozorna spokojność ukrywała najgwałtowniejszą burzo; ska­zany opuścił natychmiast Rzym i udał się do swego domku na wsi, gdzie przemyślał nad zemstą, którą pragnął ugodzić w pierś własnej ojczyzny.

Ze wszystkich nieprzyjaciół Rzymu, Wolskowie byli ludem najpotężniejszym i najskorszym do za- . czepki; na nich też Koryolan oparł swoje zamiary. Przebrawszy się i osłoniwszy twarz, udał się do An- tium, do jednego z najznakomitszych obywateli tego miasta, nazwiskiem Tullus. Wszedł wieczorem do niego i nic nie mówiąc, usiadł przy domowem ogni­sku, miejscu świętem we wszystkich domach u sta­rożytnych ludów. Tak niezwykle postępowanie i pe­wien pozór wyniosłości nieopuszczającej nigdy wiel-

#

kich ludzi, zdziwiły domowników; pobiegli więc za­wiadomić swojego pana. Tullus nadszedł i spytał gościa: kto jest i czego żąda? — Wtedy Koryolan odsłonił twarz, wymienił swoje nazwisko i objawił swoj zamiar usnuty przeciw Rzymowi.

Tullus przyjął go z jak największą radością.

Nie* lękaj się niczego, — rzekł podając mu rękę — twoje zaufanie jest zakładom mojego bez­pieczeństwa. Idzie tylko o to, aby podburzyć naród do wojny z Rzymianami.

Jakkolwiek wypowiedzenie wojny nie było zbyt łatwem, bo między Wolskami a Rzymianami istnia­ło przymierze, przecież i do tego zdarzyła się sposo­bność. We Włoszech panowała wówczas morowa zaraza, a Rzymianie dla przebłagania bogów, już po raz drugi urządzali uroczysty obchód, na który zgromadzały się i sąsiednie narody. Tullus namó­wił mnóstwo Wolsków, aby się tam udali, a gdy to uczynili, poszedł przed rozpoczęciem igrzysk do kon­sulów i rzekł:

Rzymianie! zgromadziła- sio tutaj znaczna liczba Wolsków, którzy w gruncie nie byli ani nie są waszemi przyjaciółmi; lękam sie jakiego niepo­

rozumienia w czasie igrzysk, .postanowiłem więc ostrzedz was, aby potem wina nie spadła na mnie.

To ostrzeżenie ułożone poprzednio z Koryolanem,

nie pozostało bez skutku. Konsulowie donieśli sena­towi o obawie Tullusa, poczem postanowiono wydać rozkaz, aby przed nadejściem nocy, Wolskowie opu­ścili Rzym. Rzecz naturalna, że po ogłoszeniu tego rozkazu, Wolskowie uczuli się mocno obrażonemi i wróciwszy do domu, łatwo dali się nakłonić do wojny, której głównym dowód zeą został obrany Koryolan.

Przygotowania poczyniono tak prędko, i Koryo­lan pędzony zemstą szedł na Rzym z takim pośpie­chem, że zanim Rzymianie zdążyli uszykować się do obrony, on już spustoszył mnóstwo wiosek, zajął kilka miast i stanął obozem pod samym Rzymem. Niespodziana obecność Marcyusza, rozniosła po ca- łem mieście nadzwyczajną trwogę; zdawało się, że •wszelka nadzieja ocalenia stracona. Lud pierwszy zażądał, aby wyrok unieważniono i dozwolono Ko- iyoląnowi zająć dawne miejsce między patrycyusza- mi; ale senat widząc w nim tylko winowajcę, oparł się temu. Tymczasem ponieważ niebezpieczeństwo

nagliło do jakiegoś postanowienia, »wyprawiono do Marcyusza poselstwo z żądaniem, aby szanował swo­ją ojczyznę. Poselstwo to składało sie z przyjaciół Koryolona, zawsze trzymających jego stronę; je­dnakże i tych przyjął z obojętną wyniosłością, oświadczając że nie złoży broni, dopóki Rzymianie * •nie zwrócą Wolskom wszystkiego, co na nich zdo­byli. Przyrzekł tylko cofnąć swoje, wojska na trzy­dzieści dni, przez które zwrócił broń przeciw sprzy­mierzeńcom Rzymu. Skoro po upływie tych trzy­dziestu dni, Rzymianie nie uczynili zadosyć jego wymaganiom, na nowo obiegł miasto. Znowu wiec wyprawiono poselstwo i znowu błagano bezskute­cznie. Nareszcie wysłano kapłanów, ofiarników, wróżbitów przybranych w uroczyste szaty i godła; Koryolan przyjął ich z wielkim szacunkiem, lecz zo-

9

stał uiewzruszonym.

Rzymianie już nie wiedzieli czego sie chwycić; trzeba było przystać na warunki zwycięzcy lub wziąść za broń i bezwątpienia widzieć miasto wpadające •w moc nieprzyjaciół. W tej ostateczności, jedna z dam rzymskich Walery a, siostra znakomitego Walery u- sza Publikoli, wyszła z Kapitolu z pewną liczbą

Rzymianek, którym powierzyła swój zamiar i udała się do domu Koryolana. Tam zastała jego matkę We- turye i żonę Wolumnię, pogrążone w głębokiej boleści.

Walerya, w imię bogów, którzy zesłali jej to natchnienie, nakłoniła je aby użyły ostatniego sposo­bu ratunku, to jest aby się z nią i najszlachetniej- szemi lizymiankami udały do nieprzyjacielskiego obozu, błagać litości u nóg zwycięzcy. Weturya i Wol umnia znając nieugiętość Koryolana, niewielką w tym środku pokładały nadzieję; uległy jednak namowom Waleryi i bez eskorty, ruszyły na czele dam do obozu, gdzie ujrzawszy je Marcyusz, zdziwił się bardzo. Z początku zawahał się, ale widok sędzi­wej matki, ukochanej żony i dwojga dziatek, płacz niewiast, zmiękczyły jego kamienne serce. Porwał się zatem z miejsca i chciał powitać matkę, ale ta rzekła:

-r- Wstrzymaj się zapamiętały! chce wiedzieć pierwej czym przyszła do syna czy do wroga? Ma­tką, czy niewolnicą tu jestem? Tegożem doczekała, abym w starości mojej widziała syna wj^gnańcem, ^ co gorzej, nieprzyjacielem własnej ojczyzny? Ja-

kiśin ty sercem pustoszyłeś ziemię, na którój się zro­dziłeś i która cię wy karmiła? Jakićm czołem odwa- . żyłbyś się targnąć na te mury, gdzie twoja żonar dzieci i nieśmiertelne bogi mieszkają! Okrutny! chy­ba po moich zwłokach wejdziesz do Rzymu!

To mówiąc padła na kolana; żona, dzieci i wszy­stkie niewiasty /. płaczem rzuciły się do nóg Mucy- usza błagając, aby się ulitował nad- niedolą tylu niewinnych oliar. Głos natury pokonał zemstę zwy­cięzcy; rozrzewniony podniósł klęczącą matkę i jak­by mimowolnie zawołał:

O matko! ocaliłaś llzym, ale syna zgubiłaś!

I sprawdziły się jego słowa, gdyż zaledwie po­wrócił z wojskiem do Antium, oskarżono go o zdra­dę Wolaków na korzyść Rzymian. Tullus, zazdro­sny o zaufanie jakie nowy wódz zjednał sobie mię­dzy wojskiem, pochwycił te sposobność aby go'zgu­bić. Koryolan chciał żeby mu pozwolono usprawie­dliwić sie ze swego postępowania przed radą narodową; lecz Tullus, lękając się niemniej jego wymowy jak waleczności, wywołał zaburzenie, w czasie którego stronnięy Tullusa rzucili się na Koryolana i zakłóli go sztyletami.

OpowiadauU hiitoryctnt. j j

*

Tak zginął ton Rzymianin, ofiara zwodniczej pychy i gwałtownego charakteru. Natura dała mu wszystko, coby go mogło uczynić wielkim człowie­kiem; lecz brak mu było sprawiedliwości i umiar­kowania. Nędzną też śmiercią, odpokutował złe po­pełnione za życia.

Co do niewiast, które zdołały przebłagać jego za­ciętość, wdzięczni Rzymianie na uwiecznienie ich czynu, wybudowali świątynię bogini Fortuny nie­wieściej—na tem samem miejscu, gdzie ich prośby ocaliły Rzym.

XXXII.

Wspaniały czyn Kamillusa.

ICiedy Markus Furius Kamilius dyktator Rzymu oblegał Falerye (r. 394 przed Nar. Chr.), i kiedy zdawało się, że to oblężenie potrwa nie krócój od oblężenia Wejów ('), niespodziewany wypadek dat mu pewne i szybkie zwycięztwo.

Nauczyciel, którego opiece i nauce najznacz­niejsi obywatele Faleryi powierzyli swoich synów, wyszedł z niemi pod pozorem przechadzki za mury miasta aż do nieprzyjacielskich szańców, i zapro­wadził ich do namiotu naczelnego wodza. Tara przedstawiwszy ich Komillusowi, rzekł:

(*) Oblężenie Wejów trwało dziesięć lat.

Wodzu, oddając ci te dzieci, daję w moc twoją miasto; Faliskowie (1) muszą się poddać, sko-

%

ro się dowiedzą że pod takim tylko warunkiem wró­cisz im to, co mieli najdroższego.

' Usłyszawszy te słowa, Kamillus porwał się z oburzeniem i zawołał:

Nikczemniku! wiedz że z twoją zbrodniczą ofiarą nie przyszedłeś do wodza i żołnierzy podo­bnych tobie! Prawda że z Faliskami nie łączy nas przyjaźń, która może prowadzić do układów

i ustępstw, ale mamy dla nich uczucie,jakiego i od nich jKwinniśmy się spodziewać, uczucie ludzkości, które szanujemy i szanować zawsze będziemy. Na­wet wśród wojny są pewne prawa, których szlache­tni rycerze nie naruszają. Mamy broń w ręku nie przeciw dzieciom, które nawet przy rabunku zdoby­tych miast umiemy oszezędzać, ale przeciw wojo­wnikom uzbrojonym tek jak my, przeciw nieprzy­jaciołom, których 'zwyciężę bez takich niegodzi­wych podejść. Rzymianie walczą tylko męztwem

i odwaga!

C * «

(1) Mieszkańcy Faleryi, zvru\t eię Faliakami.

To powiedziawszy, kazał pochwycić zdrajcę, ro­zebrać do naga i związać mu ręce w tył; chłopcom zaś kazał rozdać rzemienie i rózgi, aby okładając niemi swego niegodziwego nauczyciela, zapędzili go do Faleryi.

Tymczasem Faliskowie dostrzegli zdradę; całe miasto było w ruchu: zewsząd dawały się słyszeć rozpaczliwe przekleństwa i narzekania ojców, po­mieszane z płaczem nieszczęsnych matek; kiedy na­gle ujrzauo dzieci pędzące przed sobą napól obna­żonego nauczyciela, i w okrzykach radości obwołu­jące Kamillusa swoim wybawcą, bóstwem, ojcem!

Nietylko uszczęśliwionych odzyskaniem dzieci rodziców, ale nawet i innych obywateli ujęła wspa­niałość Kamillusa, jak niemniej szlachetność całego ■wojska rzymskiego. To też po ogólnej naradzie, wy­prawili do Kamillusa posłów z oświadczeniem, że miasto oddaje się w jego ręce; on zaś odesłał ich do Rzymu, gdzie stawieni przed senatem, tak przemó­wili:

Rzymianie! pokonani przez was zwycięztwem, które ani bogom ani ludziom nieprzyjemnem być nie może, sami oddajemy się w moc waszą, gdyż

osądziliśmy, że pod waszym rządem będziemy szczęśliwsi, niż pod własnemi prawami. Świat zy­ska dwa zbawienne przykłady z zakończenia naszej wojny: wy, dla nieprzełamania sprawiedliwości, woleliście się zrzec pewnego i szybkiego zwycięztwa; my zaś, do głębi serc ujęci waszą sprawiedliwością, sami wam nastręczamy niespodziewane tak prędko zwycięztwo. Rozkażcie więc zająć miasto, które'was oczekuje z otwartemi bramami. Mamy nadzieję, że ani wy waszej wspaniałości, ani my naszego pod­dania się, żałować nie będziemy.

Pokój natychmiast został zawarty, i Kamillus cofnął swoje wojska do Rzymu, otoczony uwielbie­niem przyjaciół i nieprzyjaciół.

"Wierność i stałość Regiilusa.

I£_urtagińczykowie po zwycięztwie nad Rzymia­nami (254 r. przed Nar. Chr.), i po uwięzieniu Regu- lusa(‘)tyle doznali klęsk, że postanowili zakończyć

tak złowroga dla siebie wojnę szybkiem zawarciem pokoju. W tym celu zaczęli cokolwiek łagodniej ob­chodzić się z więźniem, i nakłonili go, aby w towa­rzystwie ich posłów udał się do Rzymu, dla skute­czniejszego wyjednania od senatu pokoju, albo przynajmniej wymiany jeńców. Zanim jednak Re- gulus wyszedł z Kartaginy, musiał wykonać przy­sięgę, że jeśli nic nie wyjedna, powróci do więzienia.

Szybko rozbiegła się pomiędzy Rzymianami wieść o powrocie Regulusa, całe miasto zabrzmiało

(!) Regulus wódz rzymski, pobił dwukrotnie Kartagińczyków, za trzecim razem dostał eię do nich do niewoli.

okrzykami radości, wszyscy wybiegli na spotkanie dzielnego konsula; lecz ten przybywszy do bram miasta, nie chciał wejść, mówiąc do tych co go za­praszali:

—• Nie jestem obywatelem Rzymu, jestem nie­wolnikiem Kartagińczyków; przybywam jako ich po­seł, a posłowie nieprzyjacielscy do Rzymu nie wchodzą,.

Senat więc zgromadził się po za murami mia­sta, a gdy wraz z kartagińskiemi posłami stanął przed nim Regulus, i kiedy go wezwano aby obja­wił treść swego poselstwa, odezwał się w te słowa:

Senatorowie! Kartagińczycy przez których zostałem wzięty do niewoli, nakłonili mię abym przybywszy do Rzymu, żądał od was w ich imieniu zawarcia pokoju, albo przynajmniej zamiany jeń­ców. Co do mnie, radzę wam odmówić jednego i dru­giego. Kartagina jest dziś zupełnie osłabioną, widzi że dalej prowadzić wojny nie może, i dlatego tylko żąda od was pokoju. Co się zaś tyczy zamiany jeń- . ców, pytam jaką korzyść Rzym odniósłby z żołnie­rzy, którzy przez obawę śmierci, dobrowolnie zło­żyli broń i stali się pogardą zwycięzcy? Wy zaś

między jeńcami kartagińskimi macie mnóstwo do* wódzców młodych i odważnych, którzyby kiedyś mogli stanąć na czele wojsk nieprzyjacielskich. Na­reszcie o mnie nie ma się co dobijać, jestem już stary, i nie na wiele przydałbym się Rzymowi; gdy tymczasem ci których oddalibyście za mnie, byliby dla Kartaginy nie małą. podporą. Nie popełniajcież więc tak wielkiego błędu, odmówcie wszelkiej za­miany, i prowadźcie wojnę z większą niż kiedykol­wiek wytrwałością.

Senat przekonany tą mową, postanowił odrzu­cić natarczywe propozycye Kartagińczyków, ale je­dnocześnie chciał zatrzymać Regulu.su w Rzymie. Niektórzy senatorowie przekładali mu, że wykonał przysięgę w kajdanach; że zobowiązania człowieka będącego w niewoli, nie powinny go wcale krępo­wać. Nawet wróżbici umyślnie zgromadzeni, oświad­czyli że Regulus może pozostać w Rzymie bez grze­chu krzywoprzysięstwa, ponieważ nie był obowią­zany dotrzymać przysięgi wykonanćj winrołom- com.

Regulus uważając te wszystkie pozory niego- dnemi człowieka honoru, odpowiedział:

Przysiągłem powrócić do Kartaginy, bo tak chciałem, a chcę powrócić, bom przysiągł.

Taka stałość bardziej jeszcze zachęciła senat aby go zatrzymać, lecz wszystkie środki okazały się daremnemi.

Reguł us wiedział, że wracając do Kartaginy szedł na niechybną śmierć, ale przekładał zgon chwalebny nad życie, którego bez przełamania przysięgi, bez naruszenia honoru, nie mógł zacho­wać. Dlatego też pomimo płaczu i próśb żony, dzie­ci, krewnych i przyjaciół, pomimo nalegań senatu i całego ludu, który zgromadziwszy się tłumnie oko­ło niego, prawie przemocą chciał go zatrzymać w' Rzymie, bohater wrócił na miejsce spodziewa­nych męczarni z tak wesołóm i pogodnem obliczem, jak gdyby szedł odbywać tryumfalny pochód.

Przybywszy do Kartaginy, wycierpiał najokrop­niejsze tortury, na jakie zdobyć się mogła wyobra­źnia rozwścieczonych Kartagińczyków. Najpierw poobcinano mu powieki dla pozbawienia snu, po- czera wtrącono go do najstraszliwszego i najciem­niejszego więzienia; w jakiś czas później wyprowa­dzono nagle z ciemności i wystawiono na najja­

skrawsze promienie słońca; nareszcie okrutni prze­śladowcy wtłoczyli go w beczkę najeżoną, wewnątrz gwoździami, gdzie wyzionął ducha w krwawej mę­czarni. Taki zgon poniósł Markus Atilius Regulus, jeden z najznakomitszych ludzi, jacy opromieniali

I

rzeczpospolite rzymską.

Uczta Kleopatry,

]Vtarek Antoniusz znajdując się w Tarsie, jednem z głównych miast Cylicyi, wyprawił do Kleopatry królowej Egiptu rozkaz, aby przybyła usprawiedli­wić się z oskarżeń zaniesionych przeciw niej, że udzieliła pomocy Kassyuszowi, i zaopatrzyła go w mnóstwo wojennych potrzeb.

Kleopatra ufając że zdoła ująć Antoniusza swoją pięknością i bogactwami, chętnie posłuchała rozka­zu. Kazała przysposobić wspaniałe dary, zgroma­dzić niesłychanej wartości skarby, i z tem wszyst- kiem popłynęła do Tarsu rzeką Cydnus.

Galera Kleopatry była najokazalszą i najbogat­szą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek kołysały się

na falach. Miała korpus po większej części wykła-' dany złotem, żagle z purpury, liny jedwabne a wio­sła srebrne, połączone sztucznie z różnemi instru­mentami muzycznemi, które przy poruszaniu wio­seł, odzywały się harmonijnemi akordami. W tyle galery pod wyszywanym bogato baldachimem, sta­ła Kleopatra ubrana na podobieństwo Wenus, trzy­mając za rączkę małego chłopczyka, przebranego za Amorka. Jej służebne i towarzyszki poprzebie­rane za Nereidy i Gracye, stały jedue przy sterze, drugie przy masztach, inne znów podtrzymywały liny żaglowe. Oba zaś brzegi rzeki były napełnione mnóstwem ciekawych, którzy postępowali w miarę posuwania się galery.

W Tarsie rozbiegła się pogłoska, że Wenus dla najwyższego dobra Azyi, przybywa w odwiedziny do Bachusa. Posłyszawszy tę nowinę, wszyscy wybiegli z miasta abyją ujrzeć, sam tylko Antoniusz zasiadają- • cy wówczas w trybunale, pozostał na s wojem miejscu.

Gdy Kleopatra przybyła do miasta, natychmiast

Antoniusz wysłał do niej zaproszenie na wieczerzę,

0

ale otrzymał odpowiedź, że bogini Wenus oczekuje go raczej u siebie. Antoniusz chcąc się okazać

"uprzejmym, przystał na jej żądanie, a lubo nawy­kły do przepychu jakim się wówczas odznaczali Rzymianie i z jakim u siebie wydawał uczty, zdzi­wił się nadzwyczajną wspaniałością biesiady Kleo­patry. Obok szybkości i zręczności usługi, najbar­dziej go zachwyciła rozmaitość i układ świateł, któ­re ze wszystkich stron przedstawiały prawdziwie czarujące widoki.

Kleopatra była bardzo przyjemną w rozmowie, szybką w odpowiedziach, a jej słowom towarzyszy­ły nadzwyczaj wdzięczne poruszenia. Miała głos dźwięczny i ujmujący, mówiła z zadziwiającą łatwo­ścią rozmaitemi narzeczami; znała język Arabów, Persów, Etiopów, Hebrajczyków, Syryan, Partów, Medów, naostatek Greków i Rzymian. Te przymio­ty Kleopatry połączone z trudną do opisania pię­knością, tak dalece zajęły Antoniusza, że prawie

zapomniał o zaniesionych przeciw niej oskarże-

m

niach.

Następnego dnia Kleopatra udała się na wiecze­rzę do Marka Antoniusza; ten nie mogąc jej doró­wnać w przepychu i wytworności, zaczął sam żar­tować ze swojego przyjęcia i wyśmiewać do-

'wcipnie lichotę potraw, a nade wszystko nieudol­ność służby.

Dostrzegła to Kleopatra, i po chwili przewyż­szyła swoim dowcipem gospodarza, pomagając mu żartować z jego niby najwyszukańszej wieczerzy. Stawszy się panią, umysłu Antoniusza, zaprosiła go z sobą, do Alexandryi, gdzie o niczem więcej nie myśleli jak tylko o przyjemnościach i zabawach, a zwłaszcza o biesiadach, których wspaniałością usiłowali przyćmiewać ąię wzajemnie.

Opowiadają, że pewnego razu Antoniusz wy­prawiwszy dla Kleopatry ucztę, o jakiej dotąd nie miano wyobrażenia, zaczął sam wychwalać swój

przepych, mówiąc:

» .

1 cóż Kleopatro? jakże ci się wydaje moja wieczerza? Wyznaj z pokorą, że nie byłabyś* w sta- nie wydać nietylko świetniejszej, ale nawet podo­bnej.

Marku Antoniuszu!—odrzekła z uśmiechem Kleopatra,—dam ci wieczerzę, w której jedna potra­wa kosztować będzie dwieście razy po sto tysięcy sestercyj.

Antoniusz nie chciał wierzyć, ztąd przyszło do zakładu, którego sądzią obrano Lucyusza Hankusa.

Następnego dnia Kleopatra wydała przyrzeczo­ną ucztę; Antoniusz nie widząc na stołach nic nad­zwyczajnego, zaczął potrosze żartować.

Cierpliwości Antoniuszu — rzekła naówczas Kleopatra, — zobaczymy czy tak samo będziesz żartował po skończeniu wieczerzy.

Drugie danie nie było sutsze od pierwszego i jakkolwiek wytworne, nie miało dla Antoniusza żadnej nadzwyczajności; to też śmiejąc się utrzy­mywał, że Kleopatra podobno przesadziła w zapo­wiedzianej cenie.

Na trzecią potrawę nie przyniesiono nic więcej jak tylko dwa puhary maleńkie, napełnione wonnym wybornym octem. Zdziwiony Antoniusz, oczekiwał z niecierpliwością jak się zakończy ta igraszka.

Kleopatra miała przy uszach kolczyki z najwię­kszych i najpiękniejszych jakie natura wydać mo­gła pereł. Każda z nich cenioną była na mniej wię­cej dziesięć milionów sestercyj. Kleopatra odjąwszy jednę, wrzuciła ją do puhnra, a gdy perła rozpuści­ła się w occie, gospodyni z uśmiechem wychyliła

ten dziwny napój. Drugą, perłę przeznaczyła dla gościa, ale Lucyusz Plankus nie dopuścił zniwecze­nia tego klejnotu oświadczając, że i tak Kleopatra wygrała zakład; Antoniusz połączył także swoje prośby, czując się zwyciężonym. Kleopatra nie bez trudności przystała na ich żądanie i zachowała per­łę, którą po śmierci właścicielki zawieziono jako dziwowisko natury do Rzymu, przecięto na dwie równe połowy, i poświęcono ku ozdobie bogini Wenus.

OpowUdaaia Histerycia*.

1*

XXXV.

Niegodziwośó Karakalli.

^iie można czytać bez oburzenia nikczemnego postgpku Karakalli, względem Artabana króla Par­tów. Udając że pragnie z nim zawrzeć najściślejsze przymierze, wyprawił do niego poselstwo z wy- twornemi darami i listem, w którym prosił króla Partów o rękę córki. «Jakkolwiek Artabanowi ani przez głowę nie przeszedł niegodziwy zamiar Kara- kalli, jednak odsunął jego propozycyą w sposób jak mógł najuprzejmiejszy. Wymawiał się przedewszy- stkiem różnicy obyczajów, praw i obrządków religij­nych, jaka zachodziła między Partami a Rzymiana­mi, wreszcie w szumnych frazesach podziękował im­peratorowi za ofiarowany sobie tak wielki zaszczyt.

Karakalla wkrótce ponowił swoje natrętne nale­gania. Wyprawił nowych posłów z bogatszemi je­szcze podarunkami, zapewniając Artabanowi uro­czysta przysięgą jak najściślejsze przymierze. Król złudzony fałszywemi obietnicami, zgodził się wre­szcie na oddanie mu swojej córki za żonę i sprosił najdostojniejszych dworzan, aby z nim razem udali się na spotkanie rzymskiego imperatora.

Podstępny Karakalla wszedł do państwa króla Partów, i zbliżał się ku Ktezyfontowi. We wszyst­kich miastach które przebywał, mieszczanie przyj­mowali go okrzykami radości, paląc na znak czci (według swego zwyczaju), kosztowne wonności na ołtarzach ozdobionych kwiatami. Imperator za ob­jawy takiego poważania, składał wszystkim najczul­sze dzięki, przyrzekając prz3Tjaźń i wdzięczność z pozorem najzupełniejszej szczerości.

Artaban w towarzystwie całego swojego dwo­ru, przyjął Karakallę na obszernej równinie w po­bliżu królewskiego miasta. Niezliczone mnóstwro Partów z uwieńczonemi głowami, z instrumentami muzycznemi postępowało za królem, napełniając powietrze muzyką i radosnemi śpiewy. Spotkanie

14*

dwóch władzców odbyło się wśród objawów wzaje­mnego poważania, przyjaźni i wierności. Partowie pragnący widzieć imperatora rzymskiego, zbiegali się tłumnie dla nasycenia swój ciekawości i mie­szali się w nieładzie z orszakiem Karakalli, tak, że wkrótce ci i ci utworzyli jeden tylko potężny tłum ludności.

Wtedyto Karakalla uważając że nadszedł przy­jazny moment uskutecznienia zamierzonej zdrady, dał umówiony znak swoim i rozpoczął najokrop- niejszą rzeź. Rzymianie z orężem w dłoni rzucili się na Partów, którzy nie przypuszczając zdrady, przybyli tam bez broni jak na. wesele, zaopatrzeni tylko w muzyczne instrumentu. Mordowano ich więc bez trudu, a sam Artaban pochwycony przez swoją straż i spiesznie wsadzony na konia, zale­dwie zdołał uniknąć zdradliwych ciosów. Po zrabo­waniu wszystkiego co Partowie uciekając pozosta­wili na placu, Karakalla wrócił do Mezopotamii, ni­szcząc ogniem i mieczem wszystko co spotkał w drodze, 1 zostawiając wszędzie smutne ślady swo­jego okrucieństwa. •

Wreszcie pyszniąc się tym barbarzyńskim po­stępkiem, jak gdyby odniósł najświetniejsze zwy- cięztwo, napisał szumny list do senatu, w którym doniósł, że pokonał Partów i ujarzmił Wschód. Se­nat wiedział dobrze o prawdziwych szczegółach tej wyprawy, jednakże nie wstydził się uwieńczyć zdra­dę Karakalli udzielając mu przydomek partyjskiego, i oddając jego nikczemności hołdy, należne tylko prawdziwej zasłudze. Karakalla przyjął je z wro- dzonem sobie zuchwalstwem, choć głos wewnętrz­ny mówił mu pewno, że tego rodzaju zwycięztwa powinny się wynagradzać samą tylko pogardą.

Smieró Pliniusza.

liniusz sławny naturalista łaciński, po którym pozostała nam hisiorya naturalna w trzydziestu sie­dmiu księgach, stał się męczennikiem nauki. Chciał on zanadto blisko przyjrzeć się wybuchowi Wezu­wiusza, i został zaduszony wyziewami płomienistej lawy, w pięćdziesiątym szóstym roku życia.

Pliniusz młodszy jego siostrzeniec, w liście pi­sanym do Tacyta sławnego historyka, opowiada w następujących słowach ten smutny wypadek:

Mój wuj był w Misenie, gdzie dowodził flotą. Dnia 23 sierpnia (79 r. po Nar. Chr.) około pierw­szej po południu, zdrzymnąwszy się cokolwiek i wy- piwszy podług zwyczaju szklankę swieź^ wody, le-

+

żał na łóżku zajęty nauką, kiedy moja matka we­szła do niego i oznajmiła, że widać na niebie chmu­rę nadzwyczajnej wielkości i kształtu. Pliniusz wstał, zaczął się przypatrywać zjawisku; lecz z po­wodu odległości, nie mógł poznać że chmura wzno­siła się z ponad Wezuwiusza. Podobną była do so­sny, miała zupełnie taki sam wierzchołek i niby ga­łęzie. Niezawodnie wicher pódziemny wypychał ją gwałtownie i utrzymywał w powietrzu. Kolor jej był naprzemian biały, czarny, to znowu rozmaity, stosownie do tego jak chmura, a raczej kłęb dymu, napełniony był kamykami albo popiołem.

Wujaszek się zdziwił: zdawało mu się> że to zjawisko godne bliższego zbadania. — Przygotować czemprędzej galerę — zawołał, i zapytał mnie czy mu nie zechcę towarzyszyć; wolałem pozostać przy. nauce. Wyszedł więc sam, zabrawszy swoje tabli­czki do pisania i wsiadł na galerę.

Ja tymczasem siedziałem nad nauką, potem wziąwszy kąpiel położyłem się, ale nie mogłem za­snąć. Trzęsienie ziemi które od kilku dni niepokoi­ło okoliczne wioski a nawet i miast«, powiększa­ło się co chwila.t Wstałem aby obudzić matkę,

która jednocześnie weszła do mojego pokoju, chcąc mnie obudzić.

Zeszliśmy na podwórze i usiedliśmy oboje. Niechcąc tracić czasu, kazałem sobie przynieść Ty- tusa-Liwiusza; czytałem, rozważałem, robiłem wy- jak gdybym był w swoim pokoju. Czy to przez stałość, czy przez nieroztropność? nie wiem; byłem tak młody! Po chwili wszedł jeden z przyja­ciół mojego wuja, który przybył z Hiszpanii aby go odwiedzić. Zaczął wyrzucać mojćj matce jój dzi­wną spokojność, a mnie zuchwałą obojętność. Nie oderwałem oczów od książki; tymczasem dom chwiał się do tego stopnia, żeśmy postanowili opu­ścić Misenę. Lud przestraszony pobiegł za nami, bo trwoga naśladuje czasem roztropność.

Wyszedłszy z miasta, zatrzymaliśmy się; nowe dziwowisko! nowe przerażenie! Brzeg który coraz bardziej się rozszerzał, pokryty był rybami pozosta- wioneini bez wody z po*vodu odpływu, przytem co chwilę drgał jakby w napadzie konwulsyi i dale­ko odtrącał od siebie bałwany wzburzonego morza; tymczasem przed nami zbliżała się jakby od granic horyzontu czarna chmura, pomieszana z przyćmio-

nemi płomieńmi, które rozdzierając ją co moment, wytryskały, niby szerokie błyskawiczne wstęgi. „Wtedy przyjaciel wuja nadbiegł spiesznie:

Chrońcie się! —zawołał, — to rozkaz twojego wuja, jeżeli żyje, a ostatnia jego wola, jeżeli zginął!

Nie wiemy co się dzieje z Pliniuszem — odrze­kliśmy, — jakże więc możemy troszczyć się o sie­bie! Po tych słowach Hiszpan zaraz'się oddalił.

W parę chwil chmura oderwała się od nieba i pokryła morze; zasłoniła nam Kapreę i przylądek Miseuy. — Uciekaj, drogi synu! — zawołała moja matka, — uciekaj! tyś powinien i możesz, boś mło­dy; ja zaś obciążona wiekiem i otyła, byłem się nie stała przyczyną twojej śmierci, umrę szczęśliwa! —-Nie, matko! bez ciebie nie ma dla mnie ocalenia! 1 ująłem matkę za rękę i pociągnąłem za sobą.

O mój synu! — rzekła z płaczem, — ja opó­źniam twoją ucieczkę!

Już popiół zaczynał spadać; obracam głowę, gęsty dym jak potok zalewający ziemię, pędził* ku nam. — Moja matko, zejdźmy z drogi, tłum ucie­kających zadusi nas w ciemności. Zaledwie zeszli­śmy z drogi, nastała noc i to noc jak najciemniej­

sza. Wtedy było słychać tylko płacz kobiet, jęk dzieci i krzyk mężczyzn. Wśród łkań przedzie­rały się z rozmaitym stopniem boleści te jedynie wyrazy: „mój ojcze! mój synu! inoja żono!“ po­znawano się tylko po głosie. Jedni opłakiwali swo­je przeznaczenie, inni los swoich krewnych; jedni wzywali bogów, inni przestawali w nich wierzyć: wielu nawet wzywało śmierci przeciw śmierci. Zda­wało się żeśmy wraz z światem byli otoczeni nocą, która już się nie miała rozproszyć na wieki, a wśród tego wszystkiego jakież złowieszcze wróżby, opo­wiadania, jakie'obawy urojone! Przestrach zaprze­czał wszystkiemu i wierzył we wszystkc!

Wtem blask jakiś przedziera ciemności; ale się zmniejsza, gaśnie, noc staje się dwa razy czarniej­szą, a z nocą spada deszcz popiołu i grad kamieni. Musieliśmy od chwili do chwili wstawać, aby otrzą­snąć odzież. Mamże wyznać?., wśród tej okropnej, sceny, nie wydarła się z mojej*piersi najmniejsza skarga; pocieszałem się że umrę z tą myślą, iż cały świat umiera.

%

Nareszcie ta gęsta czarna para zaczęła się roz­praszać i znikła; dzień się ukazał, nawet i słońce, ale

przyćmione, żółtawe, jak przy zaćmieniu. Jakiż wi­dok ukazał się wówczas naszym oczom jeszcze nie pewnym, nie mogącym dobrze rozróżniać przed­miotów; całą ziemię pokrywał popiół, jak w zimę śnieg, drogi ani śladu; ludzie szukają Miseny, znaj­dują, wracają do niej, bo wszyscy ją opuścili* Wkrótce potem otrzymaliśmy wiadomość o moim wuju; niestety! mieliśmy słuszny powód niepokoić się o niego.

Powiedziałem, że opuściwszy nas w Miscnie, wsiadł na galerę; kazał płynąć ku Retynie i innym zagrożonym osadom. Wszyscy z nich uciekali, on się przybliżał. Wśród ogólnego popłochu, wpatry­wał się pilnie w chmurę; badał wszystkie jej zjawi­ska, i w miarę tego dyktował sekretarzowi swoje spostrzeżenia; ale już gęsty palący popiół zasypy­wał galerę, już kamienie padały dokoła, już brzegi napełnione były zaspami. Pliniusz wahał się czy wrócić, czy wyjść na ląd. — Szczęście sprzyja od­wadze! — zawołał, — zwróćcie do Pomponianusa. Pomponianus był w Stabii, mój wuj znalazł go drżącego z obawy; uściskał go, dodał mu odwagi, i aby uspokoić przyjaciela własną spokojnością, za­

żądał kąpieli, poczem siadł do stołu i wieczerzał ■wesoło, lub przynajmniej (co również dowodzi­ło mocy charakteru), z wszelkim pozorem weso­łości.

Tymczasem w głębi ciemności, Wezuwiusz rozpłomieniał się ze wszystkich stron.

To pożar opuszczonych wiosek, — mówił Pliniusz do tłumu, chcąc go uspokoić. Następnie położył się i usnął. Spał jak najgłębszym snem, gdy popiół zaczął napełniać podwórze, tamując wszystkie wejścia. Pobiegli do Pliniusza aby go zbudzić; wstał, poszedł do Pomponianusa i naradzał się z nim jak mają postąpić: czy pozostać w domu, czy uciekać? Jeżeli pozostaną, jak uniknąć otwie­rającej swe łono ziemi? jeśli uciekną, czem sięosło- nić od spadających kamieni? Postanowili uciekać; lud uchodził przez obawę, Pliniusz przez rozsądek.

Wybiegli zatem z miasta, a dla przezorności pookrywali sobie głowy poduszkami. W innych stronach już ukazywał się dzień, ale tara trwała noc, noc straszliwa, którą tylko oświecał płomień przedzierający się przez chmurę. Wujaszek pomimo wzburzonego morza, chciał się przybliżyć do brzc-

gu, zszedł, napił się wody, kazał rozciągnąć sukno i położył się. Nagle zabłysnął gorejący potok, po­przedzony mocnym wyziewem siarki; wszyscy ucie­kli jak mogli najdalej: Pliniusz przy pomocy dwóch niewolników wstaje, lecz natychmiast zaduszony wyziewem upadł — i skonał.

Wierny sługa.

.

Interes osobisty taką ma władzę nad ludzkiemi

* sercami, że jeśli się znajdzie ktoś co go umie poko­nać, co umie poświęcić siebie dla drugich, spoglą­damy na niego, lub słuchamy o nim z prawdziwem uwielbieniem.

Grinwald, strąciwszy z tronu Pertarita króla Lombardów (662 r. po Nar. Chr.), chciał mu razem z królestwem wydrzeć i życie.

Unulf, wierny sługa Pertarita, uwiadomiony

o okropnym zamiarze, pobiegł natychmiast do po­koju swego pana, (który po skromnej wieczerzy da­nej dla pozostałych inu przyjaciół, położył się już •w łóżko), i rzekł:

Panie! jesteś zgubiony! Grinwald zwiódł cię udaną szlachetnością, bo w tej właśnie chwili śmierć ci gotuje; pałac twój otoczony jest żołdactwem: pewny jestem że ten okrutnik usnuł jakiś zdradli­wy zamiar. Przyniosłem tu odzież niewolnika, przebierz się co żywo i zaufaj mojej wierności:

o wszystkiem już pomyślałem.

Pertarit chciał o coś zapytać, .ale Unulf mu przerwał:

Panie! nie teraz chwila zaspokojenia twój ciekawości, racz tylko myśleć o ucieczce, której ani

o sekundę nie zwlekaj!

Król przebrał się w przyniesioną odzież, Unulf zaopatrzywszy go w oszczędzone przez siebie pie­niądze, kazał mu iść przed sobą, łając głośno niby za nierozgarnięcie i powolność; nawet dla lepszego ukrycia podstępu, dołożył kilka uderzeń do zniewa­żających próstaczych słów. Zwiedziona straż, do­zwoliła im wyjść z pałacu; troskliwy sługa odpro­wadził do murów miasta Pertarita, który przeby­wszy je za pomocą sznura, ruszył bez przeszko­dy ku Turynowi, i dotarł spiesznie do granic Francyi. '

Unulf obawiając się aby go nie poznano łatwiej niż przebranego króla, nie uważał za rzecz roztro­pną towarzyszyć mu w ucieczce, wrócił więc do pałacu i zamknął się w pokojach swego pana.

Grinwald w samej rzeczy wydał rozkaz, aby tej­że nocy zabito nieszczęsnego Pertarita. Wkrótce też uzbrojeni służalcy zaczęli łomotać do drzwi, wo­łając groźnie, aby je natychmiast otworzono. Unulf otworzył bez wahania; siepacze wpadli do komnaty, i pobiegli zaraz *do łoża Pertarita, a nie znalazłszy w niem nikogo, zwrócili się z wściekłością do od­ważnego sługi.

Co się stało z twym panem? dlaczego nie ma go tutaj? — wołali rozzłoszczeni; — powiedz natychmiast gdzie się ukrywa, lub własnem życiem przypłacisz milczenie!

Prowadźcie mię do Grinwalda — odrzekł spokojnie Unulf.

Służalcy widząc że im się wymyka przyobie­cana za zabójstwo nagroda, skrępowali łańcu­chami poczciwego Unulfa i przywlekli go do nóg Grinwalda, któremu opowiedzieli całe zda­rzenie.

Jakto! — zawołał Grinwald pełen wstydu i złości, — twój pan uciekł z pałacu?

Tak, — odpowiedział Unulf bez drżenia,

mój pan już ztąd daleko. Dowiedziawszy się

o zamachu na jego życie, sam zawiadomiłem go 'o niebezpieczeństwie i sam dopomogłem do uciecz­ki. Spełniłem powinność, ocaliłem życie mojemu panu, i jestem szczęśliwy. Jeżeli wam się zdaje żem za to zasłużył na śmierć, wydajcie wyrok; słod­ko mi będzie umierać dla tak poczciwej sprawy.

Grinwald zdziwiony i cokolwiek upokorzony taką stałością, zwrócił się do swoich dworzan i za pytał:

Cóż myślicie? jak mam postąpić z tym wi- nowajcą?

Niech umrze! — zawołali dworzanie, — ta­kie zuchwalstwo śmiercią ukarać trzeba!

Moje zdanie przeciwne — odrzekł im Grin­wald. — Unulfie, ty nie na śmierć, lecz na nagrodę zasługujesz. Taka wierność powinna być jak nale­ży ocenioną, i pragnę ci dowieść, że umiem oceniać poświęcenie. Pozostań przy mnie, bądź do mnie tak

Opowiadania historjrcsut. 1 5

przywiązany jak do twojego pana, a obsypię cię do­brodziejstwami.

Unulf ze łzami w oczach rzucił się do nóg Grin- walda i łkając, rzeki:

Panie! jeżeli chcesz mi dać dowód twej wspa­niałości, pozwól niech pójdę za Pertaritem. On nie­szczęśliwy, on potrzebuje kogoś coby go pocieszał. Przebacz moją otwartość, lecz wolę z nim podzie­lać niedolę, niż spokojnie korzystać z twoich do­brodziejstw, wiedząc że on cierpiący i osamotniony.

Grinwald nie mógł powściągnąć wzruszenia.

Szczęśliwy Pertarit! — zawołał, — szczę­śliwy, że przynajmniej wśród burzy zmiennego losu, znalazł tak wjernego sługę! Idź Unulfie, połącz się z twoim panem, zabierz dla niego wszystko co po­siadasz, odemnic zaś przyjmij królewskie wsparcie i głęboki szacunek.

Potem zwróciwszy się do dworzan, dodał:

Jakże potężną jest prawdziwa cnota, jak tru­dno nie uchylić przed nią czoła!

XXXVIII.

Czułość ojcowska.

w jednej z wojen amerykańskich, oddział woj­ska angielskiego został pokonany przez bandę dzi­kich, należących do rodu Abenaki. Zwyciężeni nic mogąc dość szybko uchodzić przed wprawniejszemi w bieganie nieprzyjaciółmi, ponieśli od nich jnę- czamie trudne do opisania.

Młody oficer angielski napadnięty przez dwóch dzikich, którzy już wznieśli nad głową jego topory, tracił wszelką nadzieję ocalenia i postanowił przy­najmniej drogo sprzedać swoje życie. W tej chwili podbiega ku nim starzec należący do dzikich, na­ciąga łuk i mierzy w pierś oficera: lecz nagle opu­szcza łuk, rzuca się między Anglika i dwóch dzi-

is*

- N

kich, przed których toporami własną piersią zasła­nia nieprzyjaciela. Dzicy cofnęli sie z poszanowa­niem, tymczasem starzec wziąwszy Anglika za rę­kę, przyciągnął ku sobie, otoczył najtkliwszemi pie­szczotami i zaprowadził do swego szałasu.

Tam obchodził się z nim jak najłagodniej, uwa­żając go więcej za przyjaciela niż za niewolnika. Nauczył go języka Abenakich i rozmaitych robót, jakiemi pysznili się dzicy: słowem żył z nim tak zgodnie, że wkrótce obaj zarówno przywykli do sie­bie. Jedna tylko rzecz niepokoiła Anglika: dostrzegł że starzec często z wielką uwagą wpatrywał się w niego, a ile razy to czynił, zawsze po kilku chwi­lach Izy zraszały jego pomarszczone policzki.

Za powrotem wiosny, dzicy wzięli się zuowu do broni i znowu wyszli w pole. Starzec dość jeszcze silny aby ponosić trudy wojenne, udał się wrazzin- nemi w towarzystwie swojego więźnia. Abenako- ■wie uszedłszy potężny kawał drogi przez gęste la­sy, dostali się wreszcie na równinę, gdzie dostrze­gli obóz Anglików. Dziki starzec pokazał ich mło­demu towarzyszowi, badając pilnie najmniejsze je­go poruszenia.

Oto twoi bracia — odezwał się po chwili,

patrz, oczekują na nas gotowi do walki. Posłu­chaj: ocaliłem ci życie, nauczyłem cię budować ło­dzie, robić łuki i pociski; nauczyłem cię chwytać w lesie drapieżnego zwierza i wywijać toporem

* walcząc z nieprzyjaciółmi. Czemże byłeś, gdym cię przywiódł do mego szałasu? Miałeś ręce słabe jak u dziecka, któremi ani wyżywić ani obronić się nie mogłeś; co umiesz, mnie winieneś. Będzieszże te­raz niewdzięcznym i połączysz się z twoimi braćmi,

Ijjj aby wznieść topór przeciw nam?

jj, Anglik oświadczył, że wolałby raczej tysiąc ra-

* zy umrzeć, niż przelewać krew Abenakich. Dziki skłoniwszy głowę na piersi, zakrył twarz obiema

j rękami, a pozostawszy tak przez parę minut, wzniósł

oczy, spojrzał znowu na młodego Anglika, i spytał \ głosem pełnym boleści i tkliwości:

^ — Powiedz mi, czy twój ojciec żyje?

Żył jeszcze gdym się oddalał z rodzinnej ziemi; — odpowiedział młodzieniec,

Oh! nieszczęśliwy ojciec! — zawołał starzec^ a po krótkiem milczeniu dodał:—wiesz, że i ja by­łem ojcem, i że już nim nie jestem! Widziałem jak

u

i

j

%

mój syn padł obok mnie pokryty ranami, zbroczo­ny krwią! zginął jak mężni... skonał... alem go pom­ścił, oh! pomściłem okropnie!

Te słowa wymówił trzęsąc się z wściekłości od stóp do głów i zaledwie przytłumiając łkanie, które go tchu pozbawiło.

Nareszcie uspokoił się zwolna, i zwracając oczy ku wschodowi, gdzieslońce zaczynało się ukazywać, rzekł:

Widzisz to piękne niebo jaśniejące pro- mieńmi?

Widzę, — odpowiedział młodzieniec.

A czy doznajesz rozkoszy, spoglądając na ten cud natury?

I któżby nie doznawał?

Ja! — odrzekł starzec z bolesnym płaczem;

ja nie doznaję już żadnej rozkoszy patrząc na słońce!

W parę chwil później pokazał młodzieńcowi drzewo pokryte kwiatem, mówiąc:

. t — Widzisz to piękne drzewo? czy dozna­jesz rozkoszy, spoglądając na te prześliczne kwiaty?

Wielkiej! — odrzekł Anglik.

A ja żadnej! — zawołał żywo starzec, i na­tychmiast dodał: — idź, wracaj do twego kraju, niech jeszcze twój stary ojciec doznaje rozkoszy patrząc na wschodzące słońce i na wiosenne kwiaty!

Szlachetny wieśniak.

w czasie wylewu Adygi, rozhukane fale tej rze­ki zburzyły most pod Weroną; jeden tylko luk środ­kowy na którym stal maleńki domek, jeszcze opie­rał się żywiołowi. W doinku tym pozostała uboga rodzina, nie przypuszczając aby powódź zdołała zer­wać tak silny most. Dopiero posłyszawszy łoskot, nieszczęśliwi ludzie wybiegli z mieszkania, i wycią­gając ręce, z daremną rozpaczą wzywali pomocy; tymczasem rozwścieczone fale coraz widoczniej osłabiały słupy podtrzymujące arkadę z domkiem a przerażeni mieszczanie stojąc nad brzegiem, co chwilę oczekiwali śmierci nieszczęsnej rodziny.

Wtem nadszedł hrabia Spolverini, ofiarując sto dukatów temu, kto się odważy dopłynąć łodzią do arkady, i wyratuje mieszkańców doinku. Tłum lu­du był wielki, ale nikt nie śmiał się ofiarować. Bc- jaźń szalonych nurtów, które swym pędem mogły porwać statek, jak niemniej obawa aby w razie do­płynięcia, upadająca arkada nie zgrucliotala łodzi, ścinała lodem wszystkie serca i tłumiła wszelkie in­ne uczucia. Nareszcie jakiś wieśniak przechodząc tamtędy, zatrzymał się po nad brzegiem, a dowie­dziawszy się o co idzie, oświadczył hrabiemu, źe się zgadza n\ podany przez niego warunek. Jakoż na­tychmiast wskoczył do łodzi, ujął silnemi dłońmi wiosło, dopłynął do arkady i za pomocą .sznura, sprowadził na statek całą rodzinę, składającą się z ojca, matki i kilkorga dzieci.

Odważnie! odważnie! — zawołał do nich;

*

za kilkanaście minut, przy Boskiej pomocy bę­dziecie* ocaleni!

I znowu pochwyciwszy za wiosło, puścił się ku brzegowi, gdzie mimo gwałtownego prądu wód, do­płynął bez szwanku, wśród radosnych okrzyków zgromadzonego ludu.

C i5

Wtedy hrabia zbliżywszy się do dzielnego wie­śniaka, podał mu worek ze stoma dukatami.

Ja nie sprzedaję mojego życia, — rzekł z szlachetną dumą wieśniak; — mam jeszcze dwoje silnych rąk, któremi potrafię wyżywić siebie, żonę i dziatwę naszą. Zresztą, mnie woda nie pochłonęła całego dobytku jak tym oto nieszczęśliwym, których Bóg mi dopomógł wyratować. Niech jaśnie pan im odda te pieniądze, a będę sowicie wynagrodzonym.

Hrabia uczynił zadość jego żądaniu wśród bło­gosławieństwa wszystkich, którzy się tam znajdo­wali.

Historycy przekazali nam tylko nazwisko hra­biego; byliby podobno lepiej uczynili, zapisując do ksiąg swoich imię wieśniaka, który dla bliźnich nie wahał się narazić własnego życia, i nie chciał za to przyjąć żadnćj nagrody.

\

Igrzyska cyrkowe i gladyatorowie

rzymscy.

+

TJroczy stości ustanowione przez Greków i Rzymian na cześć bogów, odbywały się nie tylko w poświe­conych im świątyniach. Zabawy publiczne, trwające niekiedy po kilkanaście dni, miały miejsce w obszer­nych arenach czyli szrankach, które w Grecyi przy­brały nazwę hipodromów i stadiów, a w Rzymie cyrków.

Tarkwiniusz Stary urządził pierwszy cyrk w do­linie między wzgórzami Awentynu i Palatynu. Była to prosta budowa drewniana: cztery rzędy gradusów ustawionych w amfiteatrze w owalnem ogrodzeniu-

Po uroczystym pochodzie i złożonych bogom ofiarach, lud ustępował z szranek, dając miejsce za­paśnikom walczącym bez broni, szermierzom z krąż­kami, biegaczom, gladyatorom i szermierzom prze­znaczonym do walki z drapieżnemi zwierzętami.

Pod następcami Tarkwiniusza Rzym liczył pię­tnaście cyrków, zbudowanych po większej części w kolosalnych wymiarach i przyozdobionych 'z nad­zwyczajnym przepychem. Główniejsze były:' wielki cyrk Tarkwiniusza, mogący pomieścić do 20,000 widzów; cyrk Alexandra, Flaminiusza, Heliogabala, Karakalli, Castrensis, Domicyana, Flory, Intimus, Juliusza Cezara, Nerona, Sallustyusza i Ivollosseum, § cyrk największy ze wszystkich, zaczęty przez Cezara Wespazvana po jego powrocie z wojny judejskiej, a ukończony przez Tytusa; właściwie nazywał się on Amfiteatrem Flawiana, od imienia z rodu We- spazyana.

Cyrki jak dzisiejsze nasze teatra, budowane były podług ogólnego planu; różniły się tylko rozmiara­mi i przyozdobieniem. Miały pospolicie kształt eli­ptyczny czyli owalny. Dwie strony boczne i trzecia stanowiąca łączące je półkole, były podstawą gradu-

sów urządzonych w amiiteatr; czwarta zaś strona, która tworzyła jak gdyby głąb cyrku, składała się z ponumerowanych portyków, zamkniętych żela- znemi kratami. Pod arkadami tych portyków (car- cei'es), rydwany, czyli dwu-kołowc wozy, oczekiwały znaku rozpoczęcia gonitwy; z pod owych to sklepień

*

opatrzonych kratami, wypuszczano lwy i tygrysy przeciw uzbrojonym szermierzom, Tub skazanym na rozszarpanie chrześcianom. Długi mur (spina circi) mający przeszło cztery łokcie grubości a około pół- trzecia wysokości, przedzielał szranki na dwie mniej wiecój równe części. W cyrku Karakalli, najpiękniej­szym co do proporcyi, spina wznosiła sie do 170 łokci od strony karceresów, a około 60 od strony będącej naprzeciw nich tryumfalnej bramy. Szranki miały długości blisko 500 łokci a szerokości prze­szło 80. Dwie mety w kształcie półokrągłym stały po obu stronach spiny w odległości około półczwarta łokcia; około tych met ścigający się wozami chcąc otrzymać nagrodę, powinni byli okrążyć sicdm razy.

Wyobraziwszy sobie kształt architektoniczny hi­podromu, łatwo pojąć trudności i niebezpieczeństwa

takich wozowych wyścigów. Odłamki potrzaska­nych wozów, skrwawione ciała woźniców, poranione lub zabite konie, tamowały często drogę; ale też wtedv, najwięcój uwydatniła się zręczność ostatnich współzawodników, których wozy w szalonym pędzie, zostawiały na piasku szranków długie ślady krwi, niby purpurowe wstęgi. W pośrodku spiny, czyli grzbietu cyrkowego wznosiła się maleńka świąty­nia, lub obelitk poświęcony słońcu, przyczem stały posągi: Neptuna, Kastora i Polluxa, Cybelli, Fortu­ny i Zwycięztwa. Szranki z drobnego piasku, posy­pane niekiedy proszkiem cynobru i zielonego popiołu, z początku oddzielone były od widzów tylko żelazną kratą, umieszczoną przed najniższym gradusem; ale wściekłe skoki tygrysów i rozpaczliwe miotania się słoniów, usiłujących nie raz wyrwać lub skruszyć tę zaporę, skłoniły cezara do obmyślenia czegoś bezpie­czniejszego; kazał więc wykopać naokoło szranek fossę (euripus) dziesięć stóp głęboką i szeroką, którą przed zgromadzeniem się widzów napełniano wodą.

Nie wszystkie jednak cyrki rzymskie były w ten* sposób zabezpieczone. Niektórych szranki były tak zbudowane, że za pomocą kanałów dały się zamie-

niać w obszerne sadzawki, po których odbywano wy­ścigi na łodziach; lecz to były wyjątki: jako przy­kład wymienię cyrk Flaininiusza, gdzie August ka­zał przedstawić walkę krokodylów, albo raczej po­kazał Rzymianom, sprowadzone z Tebaidy kroko­dyle.

Ze wszystkich rzymskich cyrków, najmajestaty- czriiejszym był ^zwątpienia Kolosseum; okazałe rui­ny tej budowy przetrwały do dziś dnia, jako opiera­jący się sile wieków pomnik potęgi państwa rzym­skiego.

Owal Kolosseum ma 1641 stóp obwodu; jego zewnętrzny okrąg, wysoki przeszło na 120 stóp, składa się z czterech rzędów arkad jednych nad dru- gieini, porządku doryckiego. jońskiego i koryntskie- go; ośmdziesiąt marmurowych kolumn dźwigało najwyższą galeryę. Szranki czyli arena, przeszło 200 stóp długa a 140 szeroka, mogła być dowolnie przemienioną w jezioro, dla przedstawienia igrzysk niby morskich, lub walki krokodylów i hippopo- tatnów.

Dziewięćdziesiąt tysięcy widzów mogło się mie­ścić na gradusach amfiteatru. Drzwi (vomitoria)

i korytarze dolne, były tak obszerne 1 tuk umieję­tnie umieszczone, że jedna godzina wystarczała na zapełnienie, lub zupełne opuszczenie cyrku przez tę ogromną liczbę publiczności.

Wielka zasłona (velarium) rozciągniętą za pomo­cą sznurów i masztów, chroniła od słońca lub desz­czu, zarówno widzów jako i aktorów owych krwa­wych igrzysk.

Cezar zajmował w cyrku osobne miejsce zwane pulvinar, urządzone pospolicie po lewej stronie kar- * ceresów naprzeciw pierwszej mety. Z tego to miejsca dawał znak rozpoczęcia widowiska, rozwijając pewien rodzaj białego płaszcza z wełny, zwanego mappa.

Zwycięzcy igrzysk wychodzili bramą tryum­falną. Niewolnicy stanowiący służbę cyrkową, wy­nosili ranionych i zabitych drzwiami dapilańa} umie- Bzczonemi nawprost pulwinaru; dwoje innych drzwi znajdowało się po obu stronach karceresów: temi drzwiami wchodzili w szranki zapaśnicy i gladya- torowie.

Wyścigi piesze, konne lub wozowe stanowiły główne tło igrzysk cyrkowych.

Pieszo ścigali sie zwykle młodzi Kretyjczycy, jako odznaczający sie w ćwiczeniach tego rodzaju.

W wyścigach wozowych (missus) zwycięzca wi­nien był objechać spine siedm razy, jakeśmy wyżej powiedzieli; niewolnicy stojący przed dwoma małe- mi ołtarzami, umieszczonemi u obu końców spiny, liczyli każdy kurs, a pierwszy z współzawodników, który za siódmym razem przybył do* mety przed in- nemi, o1 rżymy wał nagrodę.

Cztery wozy, przedstawiające tyleż fakcyj rozró­żnionych kolorami: czerwonym, niebieskim, białym i zielonym, tworzyły missyę. Cesarz, korisulowie, rycerze i lud, oświadczali sie często każde za inną fakcyą, a popierając je z zaciętością, dawali powód groźnych zamieszek, wypływających z posuwanego do szaleństwa entuzyazmu. Ta nazwa fakcyi i ów antagonizm kolorów, przetrwały aż do czasów Ju­styniana; pod jego panowaniem 40,000 ludzi pole­gło w krwawej bójce, trzymając stronę zielonych ^niebieskich; wypadek ten usunął na zawsze fakeye

- (stronnictwa) z igrzysk cyrkowych.

Lud rzymski, który prawie czwartą cześć swoje­go życia przepędzał na gradusach kolossoum, nabie-

Opowładania hhtorycxnc. 1 6

rai upodobania w coraz krwawszych widowiskach. Siłacze mocujący się bez broni i szermierze krążkowi, • już zadowolić go nie byli w stanie; najulubieńszAi dla Rzymian widowiskiem była walka gladyatorów i zażarte szarpanie się między sobą różnego gatunku drapieżnych zwierząt, puszczonych w szranki jedno­cześnie. Igrzyska tego rodzaju cieszyły się powodze­niem aż do czasów Nerona, który kazał rzucać chrześciań na pożarcie lwom i tygrysom.

Walka zwierząt miała pospolicie miejsce przy schyłku dnia, już po odbytych wyścigach i zapasach gladyatorów. Była ona niby wesołą krotochwilą, za­kończającą dzisiejsze widowiska teatralne.

Podobne walki wzbogacały afrykańskich kup- ców, których statki zawijały do Osty i, obładowane libijskiemi lwami, assyryjskiemi tygrysami, słonia­mi i wielbłądami z Ileptanomidy, krokodylami Ni­lu i hippopotamami z Bizaceny. Recya i Apeniny dostarczały wilków i niedźwiedzi. Dostawa była ko- rzystną, ale dostawcy nie zawsze mogli napełnić ży- Avem mięsem klatki czyli kareeresy Kolosseum. Lwy

i tygrysy bardzo często rozszarpywały sip w szran-

kacli, trzeba więc było wiele złota na zastąpienie po­ległych żywemi.

Wszakże okrutne upodobanie ludu, nie nasycało się widokiem stosu pozagryzanych zwierząt: chciał on silniejszych wzruszeń. Chciał przede wszy stkiein przypatrywać się konaniu człowieka; trzeba mu bvło rozpaczliwej walki szermierzy, gkazanych jako jeńcy wojenni lub przestępcy kryminalni, na-bój z dzikie- mi zwierzętami. Krzyki boleści, szpony tygrysie za­topione w drgających ciałach ofiar, ryk lwów, chrzęst łamanych kości, to były najpożądańsze widowiska, to najmilsze uciechy ludu rzymskiego.

Rzym tak dalece rozmiłował się w podobnych rzeziach, że wkrótce płacił wolnym ludziom, którzy sie sprzedawali, ćwiczyli w rzemiośle szermierzy " * » * zwierząt, ażeby potem, podczas publicznych uroczy­stości, swoją niesłychaną odwagą i zręcznością, na nowo odzyskać zaprzedaną wolność.

Niebezpieczeństwo które odurza i zarazem pocią­ga, nić zadługo wprowadziło w szranki trzecią klas- . se szermierzy zwierząt. Młodzieńcy, synowie najzna­komitszych rodzin, ulubieńcy Augusta, stawali do

walki obok płatnych szermierzy, którzy ich wyu­czali swojego niebezpiecznego rzemiosła.

Neron nie syty chwały, którą pozyskał jako pierwszy woźnica wyścigowy w swojćm państwie; Neron flecista i śpiewak, wstąpił w szranki, aby po­kazać ludowi, że był zarówno wprawnym łuczni­kiem jak pięknym tancerzem. Kommodus „Herku­les rzymski“ ów gladyator przebrany za cezara, walczył w szrankach więcej niż siedmset razy.

Naumachie czyli przedstawienia potyczek mor­skich, odbywały się zwykle w wielkim cyrku (diis magnis). Obszerność jego eurypu (rowu przedziela­jącego publiczność od szranekj pozwalała z łatwością zamienić arenę w jezioro: lecz ta zabawa, wprowa­dzona w czasie pierwszej wojny punickiej w celu za­prawienia marynarzy do obrotów wojennych, dopie­ro pod Klaudyuszem i Neronem nabyła rzeczywistej wartości. Pierwszy urządził na jeziorze Fucino walkę dwóch fakcyi: rodyjskićj i tyryjskićj; każda z nich miała po dwanaście okrętów; skazani na śmierć, któ­rzy się znajdowali w liczbie walczących, przecho­dząc przed cezarem, pozdrawiali go temi słowy: „ave

imperator, morituri te salutant“ — „Ave vos!“ — odpowiadał Ivlaudyusz, kłaniając się wzajemnie.

Neron kazał zrobić szeroki przekop w górze roz­dzielającej jezioro Fucino od rzeki Lyra, dla wiel­kiej naumachii którą wyprawił ludowi. Trytony

i syreny mechaniczne, oraz flota tryremów ("statków

o potrójnym rzędzie wioseł,) na której płynęło blisko 20,000 milczących, ukazały się w tćm widowisku. Walka która się rozpoczęła o wschodzie słońca i po­trwała do nocy, była jedną z najkrwawszych. Uro- czystość kosztowała nie inalo złotaj nadwerężyła skarb, ale złudzenie było zupełne*

Prześladowania chrześcian za Nerona i jego na­stępców, rzucające codzień nowe ofiary kłom i szpo-

%

nom potworów kolosseum, słowem era męczenników za wiarę, były dziełem polityki, egzekucyami śmier-

* ci, podciągniętemi pod formę widowisk. Nie możemy więc liczyć ich w poczet zwyczajnych widowisk cyr­kowych. Zresztą, cóż powiedzieć o owych rzeziach, w których bezbronne ofiar)', rzucano na pastwę dzi­kich gości karceresów?!

Ze wszystkich igrzysk, walki gladyatoróic były najciekawszemi i najulubieńszemi. Wprowadzili je

do IJzymu Etruskowie, a ukazały się po raz pierw­szy w czasie obchodzenia publicznego pogrzebu oj­ca Markusa Brutusa. Jeńcy wojenni; nieposłuszni niewolnicy i przestępcy kryminalni brali w nich udział.

Później, gdy ten rodzaj religijnej ofiary stał się publiczną rozrywką, warunki gladyatorów uległy całkowitej zmianie. Do jeńców gallijskich, »do pół­nocnych barbarzyńców, zaczęli się łączyć gladyato- rowie ochotnicy (auctorati), którzy za znaczne sum­my sprzedawali swoje osoby dostawcom szermierzy, obowiązując się względem nich taką przysięgą: „przysięgam narażać się na żelazo, ogień, łańcuchy, uderzenia, na śmierć zadaną mieczem i być posłu­sznym mojemu nabywcy.“

Dostawcami szermierzy byli zwykle dawniejsi gladyatorowie później wyzwoleni, którzy zaprawiali ochotników w swoim zawodzie, ucząc ich teoryi

i praktyki walk, a nawet pokazując jak trzeba umie­rać z wdziekiem.

*

Zgromadzenie uczniów gladyatorskich zwało się Familia.

«

r

247 —

Najbogatsi z takich przedsiebierców, posiadali ogromne szkoły, gdzie żywili i kształcili swoigh uczniów, aby ich później odprzedać rządowi lub za­możnym panom, którzy także w pewnych zdarze­niach wyprawiali swoim kosztem widowiska dla ludu. Zapastnicy wprawiali się tam początkowo mieczami drewnianemi; ćwiczenia gimnastyczne roz­wijały ich zręczność i silę, pożywny a umiarkowany pokarm wpływał także na wzmocnienie ciała. Podo­bne szkoły okazały się tak skutecznemi w kształceniu siły fizycznej, że wkrótce sami cezarowie zaczęli się niemi zajmować, przyjmując na siebie dyrekcyę naj­wyższą. Administracyę zaś powierzali najznakomi­tszym dygnitarzom państwa, z tytułem ,,curator“ Do najsłynniejszych należały: szkoła w Capui, Rawennie i Ludus Aemilius w Rzymie.

(iladyatorowie wchodzili vr szranki parami, przedsiębierca oglądał ich broń, aby się przekonać czy nie uszkodzona, a po przygotowawczych próbach potyczki, odgłos trąb dawał hasło do walki rzeczy-

#

wistej.

Gdy który z gladyatorów upadł raniony, lud wołał „habet“ — i jeżeli chciał aby ranionego zaraz

/

m

dobito, wznosił ręce trzymając wielki palec prosto; jeżeli zaś pragnął ocalić mu życie, wznosił podobnież ręce/? tą jednak różnicą, że wielki palec nakłaniał' się ku ziemi. W ostatnim razie przenoszono ranione­go do spoliariumT gdzie jeżeli lekarze oświadczyli że rana śmiertelna, lub że wyzdrowienie nie prędko na­stąpi i nie wróży z pacyenta pożytku, natychmiast go doduszano.

Nieszczęśliwego który zdołał wydobyć się żywym z tej jaskini śmierci, odsyłano do szkoły (ludi) do którój należał.

Liczono około piętnastu gatunków rożnej broni

i sposobu walczenia gladyatorów.

Andabatowie (andabatae) potykali się konno, z zawiązanemi oczyma, lub w kaskach bez otworów w zapuszczonej przyłbicy, uzbrojeni lancami i dzi- rytami. Czasem walczyli na wozach.

Szermierze zwierząt (bestiarii) pospolicie ofiary przeznaczane na śmierć. Byli to najczęściej kupowani przez dostawców starzy, niedołężni gladyatorowie,. którvm niepowiodło sie zręcznością i siła w młod- szych latach odzyskać swojej wolności.

Dimacluzeń walczyli na wzór bohaterów grec­kich, bez tarczy, mając miecz w każdej ręce.

Gladyatorowie konni w kaskach i żelaznej zbroi, nacierali na siebie zdaleka, rzucając w rozpędzie ciężkiemi dzirytami.

EssedańL na wojennych wozach, godzili prze­ciwnika włócznią, potem zeskoczywszy na ziemię, kończyli walkę mieczem.

w *

FmaleSj gladyatorowie szkól wspomaganych sub wency ą rząd u.

Gallowie byli pospolicie jeńcami wojennemi prze- znaczonemi na gladyatorów; ich nazwę dawano pó­źniej niewolnikom rzymskim, których podobnież uzbrajano.

Hoplomachii uzbrojeni od stóp do głów, w kas­kach, pancerzach, naramiennikach i nagolennikach greckich.

Laquealores uzbrojeni arkanami, któremi usiło- wali zadusić przeciwnika.

Minnillones, Trakowie lub Gallowie uzbrojeni zakrzywionym mieczem i owalną tarczą; na ich ka­sku z przyłbicą, była ozdoba wyobrażająca rybę.

Retiarius czyli siatnik, gladyator walczący z sie­cią, uzbrojony trójzębem (fumna, tridens) miał mały złocony kask i lekkie koturny, aby mógł z łatwością biegać po szrankach. Za przeciwnika mirmillonowi dawano pospolicie eiatnika, który wołał:

Nie idzie mi o ciebie Gallijczyku, ale o two- ją rybę!

I szalone pospólstwo Rzymu umierało ze śmie­chu, gdy Gallijczyk splątany w sieć, padał przeszyty trójzębem siatnika.

Samnis, Samnita, walczył bronią przytępioną, miał kask ze skrzydełkami i lewą nogę ubezpieczoną nagolennikiem zwanym ocrea.

Trakowie, gladyatorowie uzbrojeni mieczami za- krzywionemi w kształcie bułatu i dużą miedzianą tarcza.

Yelitowie godzili w siebie strzałami lub dziry- tami.

Zwycięzcom udzielano palmę, wieniec z liści, a niekiedy pieniądze. Krassus obdarzał ich często %

wieńcem z złotemi liśćmi. Starzy gladyatorowie otrzymywali czasem dymissyę na żądanie ludu, któ­ry im wówczas dawał drewniany miecz na znak

uwolnienia. Jednakże nie otrzymywali oni całkowi­tych praw wyzwolenia, zwłaszcza gdy nie będąc wolnemi, dostali się do szkoły gladyatorów. Tworzyli wtedy oddzielną klassę (peregrini deditici).

Igrzyska gladyatorów zniesione przez Konstan­tyna, przetrwały jeszcze do panowania Honoryusza Flawiusza, który po porażce Alaryka pod Polencyą, wyprawił Rzymowi ostatnią walkę gladyatorów.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Opowiadanie historyjki obrazkowej Wspólne zabawy Rozmowa przy ilustracjach przedstawiających x
Gondowicz Jan Uniwersalna historia nikczemności
Jan PARANDOWSKI (Historia wojny Trojanskiej)
Żabiński Jan Opowiadania o zwierzetach
Święty Jan Chrzciciel w historii i kulturze Stargardu
Wolter Opowiadanie Historia podrozy Skarmentada 2
Jan Baszkiewicz, Historia Francji
Wolter Opowiadanie Historia Dobrego Bramina
Gondowicz Jan Uniwersalna historia nikczemności 2
Chęciński Jan ROBINSON DLA MŁDSZEJ DZIATWY
Ks Jan Bareille Historia św Tomasza z Akwinu Wstęp [Dążności polityczne, artystyczne, naukowe i rel
Poetyka historyczna, Pan Cogito opowiada o kuszeniu Spinozy, Pan Cogito opowiada o kuszeniu Spinozy
Poetyka historyczna, Pan Cogito, Pan Cogito opowiada o kuszeniu Spinozy
Historia filozofii średniowiecznej, Renesans karoliński - Jan Szkot Eriugena, Renesans karoliński -
historyjki obrazkowe opowiadania
Historia filozofii, Jan Scott Eriugena, Historia filozofii
ebooks pl jan pawea ii pamiää i toa1samoaä ksiäa1ka ksiäa1ki a1ra3daa literatura filozofia histori

więcej podobnych podstron