Autor: Jan Gondowicz
Tytul: Uniwersalna historia nikczemności
Z "NF" 1/95
MICHAŁ, kpiarz
Nad widzianym z poziomu Wołgi, majestatycznie rozpartym
Saratowem dominuje igła katedralnego soboru Aleksandra
Newskiego. Powyżej, na tle nieba rysuje się inny jeszcze,
wspaniały gmach w klasycznie petersburskim stylu -
zamykająca rozległą pustać Górnego Rynku Giełda Zbożowa. Ale
zimą roku 1918 giełdy już tam nie było. Jej szacowną
siedzibę zajął klub anarchistów.
W południe drugiego marca klub wzięty został szturmem niczym
Pałac Zimowy. Wszystko odbyło się błyskawicznie. Karabin
maszynowy wypluł tylko jedną, niepewną serię i zamilkł.
Portrety Kropotkina wyfrunęły z okien. Zatrzeszczał ogień.
Saratowscy anarchiści byli ludźmi idei. Nie mogli zdobyć się
na strzelanie do tłumu - takiego tłumu. Siedzibę komitetu
rewolucyjnego zdobył tłum kobiet.
Dzień później miejscowe "Izwiestija Saratowskowo Sowieta"
większość miejsca poświęciły zawartemu właśnie pokojowi z
Niemcami. Mało kto zwrócił uwagę na informację w rubryce
kryminalnej o napadzie na pewną herbaciarnię i zabójstwie
jej właściciela. Po dwóch tygodniach sprawa wróciła na łamy.
Nawet na pierwszą stronę. Napad był - jak się okazało -
rewizją, morderstwo zaś - wyrokiem śmierci z bezzwłocznym
wykonaniem. Bandyci stanowili oddział bojowy federacji
anarchistycznej, który wymierzył karę za najstraszliwszą
psotę, z jaką przyszło się synom Bakunina zetknąć w ich
burzliwych dziejach.
W mieście panowała dwuwładza, typografia anarchistów
odpowiedziała więc niezwłocznie rozklejoną na płotach
proklamacją. Odezwa ta wyjaśniała, iż członkowie oddziału
bojowego w sile 20 towarzyszy "za daremną i bezskuteczną
uznali izolację niejakiego Uwarowa Michaiła Aleksiejewicza
jako zakamieniałego reakcjonisty i z własnej inicjatywy
zlikwidowali go". Stanowiło to "akt odpłaty i sprawiedliwy
protest przeciw zniszczeniu klubu oraz wydaniu w imieniu
anarchistów paszkwilancko-pornograficznego ŻDekretu o
zmianie osobistego posiadania kobiet®".
Sygnowany przez "Wolną asocjację anarchistów m. Saratowa"
dekret utrzymany był jak najściślej w guście ówczesnych
obwieszczeń sowieckiej władzy. Datowany na 28 lutego 1918,
składał się z preambuły i 19 paragrafów. Wstęp głosił, iż za
sprawą nierówności społecznej tudzież instytucji ślubów
wszelkie co lepsze egzemplarze płci pięknej znalazły się w
posiadaniu burżuazji, co zakłóca prawidłowość kontynuacji
rodu ludzkiego. Stanowi się zatem, iż od dnia 1 maja 1918
wszystkie kobiety od lat 17 do 32 (z wyjątkiem mających
powyżej pięciorga dzieci) stają się własnością ludu.
Uczestniczący w nacjonalizacji "członek pracujący" winien
był potrącać na rzecz "majątku narodowego" 9 procent zarobków,
mężczyzna nie zrzeszony zaś - 100 rubli, co wynosiło wówczas
około 40 procent średniego miesięcznego zarobku robotnika. Z
tych wpływów fundusz "Ludowego Pokolenia" wypłacać miał
użytkowanej kobiecie gotówką 232 ruble, resztę przeznaczając
na utrzymanie "żłobków ludowych".
Dalej dekret regulował korzystanie ze wspólnej własności.
Mężczyźni rozporządzali prawem "posłużenia się jedną kobietą
nie częściej, niż trzy razy w tygodniu przez trzy godziny".
W tym celu winni przedstawić zaświadczenie komitetu
fabrycznego, domowego lub związków zawodowych o
przynależności do "rodziny pracowniczej". Byli mężowie
zachowywali dostęp bez kolejki do dawnych żon; w razie
protestów tracili prawo do korzystania z kobiety. Talony na
"wywłaszczony majątek ludowy" wydawać miało urzędujące w
klubie anarchistów biuro.
Michaił Uwarow był - jak utrzymywano - członkiem czarnej
sotni, a z całą pewnością współpracownikiem ochrany.
Prześladowca studentów i Żydów, agent tajnej policji
nieczęsto bywa osobistością niezwykłą. Bezsilny gniew nader
rzadko przekształca się w szatańską złośliwość. Każdy
człowiek do tego zdolny zasłużył na uwagę. Uwarow był więc
kimś podwójnie ciekawym. W każdym razie trudno odmówić mu
inwencji, poczucia humoru i daru mimikry. Granica między
rzeczywistością a fikcją jest w jego dziele niedostrzegalna
niczym w najlepszych powieściach Płatonowa. Czy w zaciszu
domowym studiował Engelsa? Czy bardziej wyglądał na szpicla,
czy na restauratora? Szkoda, że nigdy się już nie dowiemy.
Bądź co bądź, wypada uznać go za klasyka practical joke.
Swój żart sfabrykował od początku do końca osobiście.
Świadczy o tym nakład dekretu, szacowany na mniej więcej
dwieście egzemplarzy. Akurat tyle, ile samotny człowiek może
w jedną zimową noc rozkleić na murach. Prosta maszyna
drukarska, zwana poufale pedałem, jaką w jego piwnicy
znaleźli anarchiści, została im skradziona tydzień
wcześniej.
Po zgonie swego twórcy dekret na dobre rozpoczął własny
żywot. Wielokrotnie, zarówno w dobrej, jak i złej wierze
przedrukowywały go gazety. Przedostał się na Zachód, dając
początek legendzie o tak zwanej - jak pisała ówczesna prasa
polska - "wspólnocie bab w Sowdepii". Legenda ta miała nader
twardy żywot, zmartwychwstając w dekadę później, gdy
przyszłe ofiary Stalina przekazywały sobie szeptem w
opłotkach platońską wizję, że "wszyscy w kołchozach spać
będą pod wspólną derką".
Tu i ówdzie poczęto nawet wcielać dekret w życie. Na
przykład w kwietniu w mieście Włodzimierzu opublikowane
zostało wezwanie do kobiet od lat 18, nakazujące pod karą
rejestrację w biurze wolnej miłości. Jeszcze w rok później z
jakiejś zapadłej wsi Miediany (powiat kurmyszski) nadeszła
skarga na ręce samego Lenina. Zachował się wysłany na adres
symbirskiej Czeki telegram ascetycznego wodza rewolucji:
NIEZWŁOCZNIE NAJŚCIŚLEJ SKONTROLOWAĆ, JEŚLI SIĘ POTWIERDZI
ARESZTOWAĆ WINNYCH, UKARAĆ NATYCHMIAST I SUROWO, POWIADOMIĆ
CAŁĄ LUDNOŚĆ, TELEGRAFOWAĆ O WYKONANIU. Dodać można, iż
broszurę z tekstem dekretu - zapewne traktowanego jako
autentyczny - znaleziono przy aresztowaniu w kieszeni
munduru nieszczęsnego admirała Kołczaka...
Wielki gniew bolszewików, zamykanie wspominających o
"paszkwilu" gazet, trzy czwarte wieku milczenia każą
spojrzeć na sprawę od strony utopii. Trocki miał kilka
pomysłów, których nigdy nie odważył się zrealizować:
militaryzacji pracy, kolektywnego wychowywania dzieci,
zniesienia pieniędzy... Jako mędrzec u władzy był naprawdę
pilnym czytelnikiem platońskiego "Państwa". Kto wie, czy nie
chodziła mu po głowie idea najbardziej rewolucyjnego z
wszelkich własnościowych przekształceń? Jeśli ktokolwiek
podkładał pod zmurszały gmach społeczny tę bombę - lont jej
wyrwał samotny szyderca z Saratowa.
MARIA, dziewczyna i ułan
Za powód do obrazy, czyli do zemsty, czyli w końcowym
efekcie do fabuły, posłużyć może wszystko. Oto przykład
grubej impertynencji z roku 1834. Pewnego dnia na proszonym
obiedzie podporucznik ułanów rzekł do córki swego
zwierzchnika: "Posiadasz pani zachwycającą matkę; szkoda, że
jesteś tak mało do niej podobną!" Konsekwencje tej
złośliwości były piorunujace. Zawiązał się dramat, który
przykuł uwagę samego Stendhala.
Wszystko to zacząć się mogło dzięki trzydniowej rewolucji.
Karol X zniknął ze sceny i komendantem słynnej szkoły
kawaleryjskiej w Saumur został z dnia na dzień autentyczny
syn Marsa (i pocztyliona), żołnierz Neya, dawny spiskowiec
Czarnej Szpilki, a co najgorsze wdowiec, żonaty powtórnie z
aktorką - generał Eugeniusz de Morel. Saumur to nie Saint-
Cyr, ale Saumur to prawie Wandea: takich tam nie lubiano.
Zdobny z barbarzyńską prostotą kandelabrami empire i dwoma
obrazami Delaroche'a salon stał - jeśli nie liczyć brązowego
biustu cesarza na gzymsie kominka - pusty. Minął niemal rok,
nim w ową pustkę odważył się wkroczyć ten i ów z nielicznych
miejscowych czytelników "Constitutionnela". Za liberałami
poszli dostawcy wojskowi i z wolna najwięksi nawet
przeciwnicy tej nominacji musieli przyznać, iż stary Morel,
acz popadający niekiedy w nieobliczalne gniewy, jest
świetnym jeźdźcem, tolerancyjnym zwierzchnikiem i wielce
hojnym gospodarzem.
Nie minęły jednak i trzy lata, a stało się coś, co zagroziło
osiągniętej z takim trudem harmonii. Pałacyk komendanta
nawiedziła plaga anonimów. Co rano, jak duch ojca z
"Hamleta", stawał na progu pocztmistrz. Listy dzieliły się
na długie i krótkie, kwieciste i kategoryczne, lecz każdy z
nich nieodmiennie pełen był w równych proporcjach wyznań i
pogróżek, kierowanych do córki generała, szesnastoletniej
Marii d'Eyrargues. Biedne dziewczę, niewinne i skromne jak
fiołek, z dnia na dzień traciło wdzięk dziecinnej kokietki o
śmiałym spojrzeniu amazonki, zmieniając się w płochliwą
jaszczurkę ze spuszczonymi oczyma. Stary wiarus wzdychał
patrząc na nią, gryzł wąsa i milczał.
Wkrótce służba zaczęła natrafiać na listy w donicach
kwiatów, pod obrusami, a wreszcie po kątach. Po paru
miesiącach oblężenia w którymś z kątów znalazł się także
list do samego generała: "Jeśli, baronie, nie okażesz się
pan czujnym, córkę pańską spotka los gorszy od śmierci!" To
przestawało już wyglądać na głupi żart. Generał, nie bez
wysiłku zachowując stoicką postawę, odbył radę wojenną z
małżonką. Postanowili za wszelką cenę nie dostarczać żeru
plotkarzom. Wówczas jednak, jakby przez przeoczenie, na
jednym z listów zjawił się długo wyczekiwany podpis:
podporucznik Clement de La Ronciere. Skandal był nieuchronny
i rzeczywiście nastąpił. Najbliższej niedzieli, na oczach
zbulwersowanych gości, młody, niczego się nie spodziewający
ułan został przez szalejącego z gniewu zwierzchnika
wyproszony z przyjęcia. Fatalna puszka stanęła otworem.
Trzy dni później, o drugiej w nocy, mieszkańców pałacu
przeraziły rozdzierające jęki. Guwernantka, która pierwsza
dobiegła do panieńskiej sypialni, zastała Marię na dywanie w
zakrwawionej koszuli, związaną i wpół uduszoną sznurem od
firanki. Wedle zwierzeń nieszczęsnej jakiś człowiek (w
którym pomimo maski poznała podporucznika) wtargnął oknem do
sypialni, próbował ją zniewolić, a gdy się to nie powiodło,
pchnął w "najtajniejsze części ciała" ogromnym nożem. Rany
te jednakowoż musiały być powierzchowne, jako że nie wezwano
do biedactwa lekarza. Po dwóch dniach dziewczę tańczyło już
na balu. Szykowało lokalnej socjecie kolejną niespodziankę.
Oto nagle w jej dłoni znalazł się liścik. Mnąc kartkę pełną
ohydnych pogróżek, Maria doznała ataku spazmatycznego takiej
siły, iż na błaganie macochy obecny na sali biskup udzielił
jej ostatniego namaszczenia.
Wkrótce po tej niezapomnianej scenie rozpoczęło się
śledztwo, trwające cztery lata, w trakcie których listy
wciąż nadchodziły, aczkolwiek podporucznik tkwił, z wolna
tracąc zmysły, za kratą. Na trzymającej w napięciu całą
Francję rozprawie mecenas Alphonse Chaix we wspaniałej mowie
obrończej odważył się przypisać autorstwo listów samej
ofierze. Było to jak na owe czasy posunięcie cokolwiek zbyt
śmiałe. Gdy adwokat jął kolejno powoływać na świadków
lekarzy, tłumaczących zawile tajniki dusz dziewczęcych,
tudzież grafologów, rozpoznających pewne zmienione, lecz
oczywiste cechy pisma panny, skamieniały w żądzy zemsty
niczym posąg Komandora ojciec postanowił położyć kres
komedii. Wykorzystał swe stosunki, by władze wojskowe
odebrały sprawę jurysdykcji cywilnej. Prokurator wojskowy
łatwo pokonał obronę, argumentując, iż żadna osoba z dobrego
domu nie mogłaby wszak znać słów, jakie w listach
anonimowych reprezentowane były aż nazbyt obficie na każdej
ze stron.
Życie wykorzystało w pełni swój talent do puenty. Oparty na
tym dowodzie wyrok brzmiał: dziesięć lat twierdzy. De La
Ronciere odsiedział go do ostatniego dnia. Opuścił mury
wyspy d'If, nie podjąwszy próby przekopania się na wolność
łyżeczką; całą energię tego przedwcześnie posiwiałego,
zreumatyzowanego więźnia pochłaniał - opowiadali dozorcy -
obsesyjny krzyk: "Jestem niewinny!"
Tymczasem znów nadeszła pora rewolucji. Tym razem nie była
to rewolucja bankierów i literatów. Była to rewolucja
prawników i demagogów. Jak zwykle szukano ofiar reżimu.
Polityczne ambicje Odilona Barrota, w swoim czasie - co
godne uwagi - adwokata strony przeciwnej, podsunęły mu myśl
publicznego apelu w tej głośnej niegdyś sprawie. Rewizję
wyroku i rehabilitację podporucznika przeprowadzono, rzecz
jasna, bez trudu. Przy okazji, na fali rewolucyjnego
rozpasania, wydano drukiem wszystkie sześć tysięcy (!)
sławetnych anonimów. Ponoć de La Ronciere resztę życia
spędził, krążąc po kraju i wykupując egzemplarze owej
publikacji.
Ale przynajmniej jeden trafił w ręce właściwe. Stąd po
latach dzieje tego niełatwego, bowiem dość jednostronnego
uczucia odnaleźć można zasłużenie w pewnym traktacie
Lombrosa. Ciekawi opinii wielkiego psychiatry znaleźć ją
mogą w tomie noszącym tytuł "Kobieta jako zbrodniarka i
prostytutka".
MARY, pogromczyni nauki
"Dalibóg, doktorze Slop - jęknął stryjaszek - zdarłeś mi
tymi kleszczami skórę z dłoni i pomiażdżyłeś knykcie! - Sam,
panie, jesteś winien - odparł Slop - mówiłem, byś ścisnął
pięści w kształt główki i tkwił bez ruchu". Taki był debiut
literacki przyrządu, który Jean Palfin wynalazł w roku
narodzin imć Tristrama Shandy. Wraz z ambicjami Slopa,
odpędzającego od łoża akuszerkę, by spłaszczyć cęgami nos
przychodzącego na świat bohatera powieści, rodzi się
położnictwo jako nauka - najzupełniej, zdaniem wielu,
zbyteczna. Mało co wzbudza takie namiętności, jak nowa,
niepokorna wobec sił natury wiedza. Ta zwracała się przeciw
całej odwiecznej korporacji: nienawiść legionu akuszerek do
medycyny akademickiej wymierna była w gotówce.
Na tym tle widzieć trzeba dzieje Marii Toft, bohaterki
ballady pod wymownym tytułem: "Doktorowie przy Pracy, albo
Nowy Humbug z Guildford, czyli Istota wyjawiona Oszustwa,
przez które Niewiasta Godliman sprowadziła na świat kłamliwy
Króliczy Przypłodek, tudzież Głupstwa Doktorów przy
dokonaniu tegoż asystujących, by odsłonić swą Biegłość i
poddanym Jego Królewskiej Mości przysporzyć Wesela". Osoba,
która skutecznie ośmieszyła naukę, z pewnością "była
niewiastą nadzwyczajnej wprost zręczności i, prawdę mówiąc,
nie potrzebowała żadnych zgoła rekomendacji", jak mówi
nieśmiertelna pochwała takich kobiet, "Moll Flanders". Stąd
i ballada bierze ją w obronę:
Nieszczęsna Mary Toft w Nieuctwie żyła,
I nigdy się myśl Zdrady w jej głowie nie zrodziła.
Nie knuła nic, poczciwą będąc Żoną,
Nim jej tak Grubo Szyte Oszustwo narzucono,
Które poniża Rozsądek, Wiedzę i Naturę,
Czyniąc z nich społem Wielce Głupią Kreaturę.
Dzieło Defoego ukazało się w styczniu 1722, zaś już 26
grudnia 1726 r. sir Hans Sloane, pomysłodawca British
Museum, a wkrótce następca Newtona na fotelu prezesa
czcigodnej Royal Society, otrzymał z Clandon zaskakujący
list od lorda Onslow: Mój drogi przyjacielu, niepokojąca
całą Anglię pogłoska na temat osoby, co zaszła w ciążę z
królikiem, rozpowszechniana skądinąd nawet przez ludzi o
nieposzlakowanym rozsądku, okazała się, o dziwo, zgodna z
prawdą. Niemało trudu kosztowało mnie, by do tej ostatniej
dotrzeć, lecz gdym ją znalazł - uwierzyłem. Teraz idzie więc
o to, byś wobec tego zechciał za parę dni ogłosić w
"Philosophical Transactions" szczegółową relację, której nie
omieszkam sporządzić. Relacja nie odbiegała od wersji
popularnej:
Gdym przed miesiącem - rzecze Mary - w polu była,
I mimo Mego Stanu trudząc się pieliła,
Nagle Królik wyskoczył i wpił się we mnie,
Choć odpychałam z trwogą go daremnie.
I zaraz dziwną czczość uczułam w Łonie,
Jakby Norę pod Krzakiem, skąd Cug wionie.
W ślad za tym listem nadszedł następny. Zechciej Waszmość
zdecydować, czy mam kazać przywieźć do Leicesterfields osobę
z Guildford? - pisał hugonot, emigrant i chirurg Nathanael
St. Andre. - Gdybyś tak sobie życzył, dałoby to sposobność
być obecnym przy jej rozwiązaniu. Sir Hans cechował się
nieprzepartą niechęcią do podróżowania w zimie, lecz i tak
dla Guildford (Surrey) były to bez wątpienia najlepsze dni w
historii. Zjawił się słynny położnik sir Richard Manningham
i osobisty lekarz jego królewskiej mości David Sainthill. W
imieniu Towarzystwa Królewskiego i zgodnie z poglądem
obecnych sprawozdanie dla gazet wysmażył chirurg Howard. W
jego tekście nie brakło smakowitych szczegółów:
Odtąd tak kicał we mnie, że trzęsła mi się Głowa,
W nocy śniłam, że się w Łożu moim chowa,
Że chce mi zrobić Dziurę, wciąż mi się zdawało,
Więc tłukłam go w Łeb i mocno w Bok szturchałam,
Aż Mąż mnie budził, wołając: "Molly, wstydź się!
Dość tego!" - Lecz jak zabronić takiej Bestii śnić się?
Świadectwa milczą o rzeczach najciekawszych: skąd wziął się
genialny pomysł i jak doszło do zmowy między córką oberżysty
z Guildford a Mrs Godliman, akuszerką. Nie wiadomo też,
jakim sposobem obie damy potrafiły w biednego doktora St.
Andre wmówić przekraczający wszelkie pojęcie stan rzeczy.
Uwierzył jednak niczym Tertulian, gdyż było to absurdalne.
Mało tego, podtrzymywał swe zeznania do końca, ręcząc, że
widział na własne oczy coś, czego widzieć nie mógł. Co
jednakowoż widział? Trudno wobec medyka symulować ciążę,
jeszcze gorzej z porodem. Choćby ze względu na zgromadzone
sławy, "nieszczęsna" Mary Toft musiała wszak coś urodzić.
Co? Tu można liczyć tylko na wyobraźnię:
O, pomocy, sąsiedzi, zawołajcie ludzi,
Jakże silne ma bóle, patrzcie, jak się trudzi,
Tu doktorze, tu dobra kobieto, pomóżcie,
Biedactwo mdleje z bólu, pod głowę podłóżcie,
Mój Boże, już powiła... Mary!
Skąd ta królicza sierść i łapki cztery?
Gdy wszystko zmierzało do szczęśliwego końca, wmieszał się
nagle niepoprawny arogant John Cheselden. Chirurg-ryzykant
ów winien był dawno być oszelmowany i zesłany do Wirginii,
gdyby nie jego pacjenci, którym zdarzało się przeżyć nawet
otwarcie pęcherza lub czasem odzyskać wzrok po zdjęciu
katarakty. Jak każdy zręczny operator, uwielbiał drwić z
teoretyków. Wkrótce na jego zlecenie pewien obiecujący młody
miedziorytnik sporządził cztery tablice, mające ilustrować
nadzwyczaj złośliwe wywody: "Sedno Króliczej Afery w pełnym
Świetle wystawione wraz z Wizerunkami mniemanej króliczej
rodzicielki Marii Toft i samych Królików, jako też Osób przy
jej rzekomym Porodzie przytomnych; przy czym aliści
wszystkie one, oszukane lub nie, zostały wskazane".
Ryciny zrobiły furorę. Jak podają późniejsze o pół wieku
katalogi, w roku 1781 za każdą z nich płacono aż trzy
gwinee. William Hogarth nie dożył tego i nie dowiedział się,
iż nabywcy sporządzają z nich kopie z reklamowymi nadrukami
w rodzaju: Ów karton udostępniany będzie darmo, lecz nie
gdzie indziej, jak tylko na pierwszym piętrze domu pod
znakiem przesławnej uśmierzającej boleść obróżki, jaką
ząbkującym niemowlętom przepisuje doktor Chamberlen. Tak
Mary Toft stała się osiemnastowieczną angielską Anną
Csillag.
Niebawem popularny kaznodzieja, kometograf i fantasta
William Whiston wykorzystał okazję, by ogłosić traktat, nie
pozostawiający wątpliwości, że proroctwo, wieszczące owe
cudowne narodziny, znaleźć można już w Księdze Ezdrasza.
Wywiązała się polemika teologów i nawet zapachniało stosem.
Wówczas, choć nic nie udowodniono, nadszedł czas, by
gorszącą aferę zlikwidować. Jedynym argumentem oskarżenia
był w tej sprawie śmiech. Podobnie jak jego ofiary, wymiar
sprawiedliwości nie znał jednak poczucia humoru. Po kilku
dniach na ratuszu Marię Toft zmuszono do opuszczenia
Guildford. Zebrawszy przez dwa miesiące od ciekawskich
blisko tysiąc gwinei, nabyła majątek ziemski na północy
kraju. Nie omieszkała też zadbać, by panią Godliman, nie
wiedzieć za co, zesłano: dobrze bywa mieć możnych
protektorów, źle zaś - narazić się zbytnio mocarzom tego
świata. Doktor St. Andre stracił praktykę. Króliki (na
jednej z rycin widnieje ich siedemnaście) spożyto i wątpić
należy, czy ktoś z amatorów potrawki poczuł się kanibalem.
JAHELA, kobieta przebojowa
Przemysł zbrojeniowy spisał się kiepsko. Generał Barak miał
tremę, pnąc się na stromy skłon góry Efraim, gdzie pod palmą
swego imienia o pniu jełkim od ofiarnego tłuszczu rezydowała
ta, co trzykroć w roku jako jedyna z niewiast pląsała przed
Arką w świętym mieście Szilo.
Minęły czasy nowoczesnej techniki wojennej Egipcjan. Armii
brak było mieczy, wozów i koni. Walczyła oślą paszczęką na
drągu, maczugą i kamieniem. Wyszczerbiły się i połamały
brzeszczoty, którymi zdobywał Ziemię Obiecaną Jozue. Jeden z
ostatnich stracił przed laty mańkut Aod, mordując króla
Eglona - ostrza nie dało się wyjąć z opasłego kałduna władcy
Madianitów. Następca Aoda Samgar, partyzancki bohater,
gromił już Filistynów wołowym piszczelem.
W wielkiej dolinie Jordanu nie było śladów ludu. Lud pasł
stada na kanaańskich wyżynach, wśród wałów obcych miast,
stawiał namioty w lesistych wąwozach u podnóży Hermonu i pod
urwiskiem Golan. Lud w nosie miał świętą wojnę, do której
wzywała ta stara furia, Debora.
Z dwunastu klanów zgłosiło się ledwie pięć. Tylko Issachar,
Efraim, Zabulon, Neftali i zawodowi zbóje z rodziny
Beniamina podjęli święte wezwanie. Na pierwsze słuchy o
wojnie Gad przepędził stada na drugi brzeg Jordanu, mężowie
z Dan i Aser wyprawili się w dalekie rejsy, zaś starszyzna
Rubena od piętnastu sesji nie mogła dojść do zgody.
Jednakże Barak wiedział, iż żaden argument do Debory nie
trafi. Była z tych nawiedzonych proroków, jakimi podobało
się Panu uciskać lud wybrany, była z tych, przez których
przemawiał On swym gniewem. A z Nim żartów nie było.
Rozmowa więc była krótka. - Kto tu właściwie jest sędzią? -
spytała, marszcząc brwi. - Tysiąc zdobycznych napletków, bo
tobą posmaruję tę palmę!
Wojna została wypowiedziana.
W tydzień potem, jak zaświadcza Księga, wojska kanaańskiego
marszałka Sisery poniosły straszną klęskę nad potokiem
Cyson. Osobista obecność Debory uniemożliwiła zastosowanie
zasad racjonalnej strategii. Prorokini rozkazała uderzać na
wprost - wprost na wozy bojowe, szarżujące po stoku góry
Tabor. Barak patrzył z rozpaczą, jak rozwija się mordercza
linia dziewięciuset rydwanów o kołach zaopatrzonych w
spiżowe kosy. Rydwanów było może mniej (dobra zasada lektury
źródeł każe zdejmować z cyfr biblijnych dwa ostatnie zera),
lecz i tak procarze wyrzucić by zdołali ledwie dwa kamienie.
Było jasne, że idący dalekim obejściem Beniaminici nie
zdążą. Lecz Debora z rozwianą siwą grzywą, błyskając złotym
kółkiem w nosie, krzyczała z triumfem, wznosząc dłonie ku
niebu.
I wtedy nagle spadł deszcz.
To był koniec: gdy koła na dobre ugrzęzły w błocie, z oliwek
rozległ się ryk, jakiego nie znały pola bitew Izraela. To z
flanki nacierał ród Beniamin. Dla wozów z kosami skręt
oznaczał manewr samobójczy. Wszystkie dziewięćdziesiąt (a
może tylko dziewięć?) rydwanów zbiło się w jeden kłąb. Gdy
dopadł go tłum koczowników z drągami, wody Megiddo i Cyson
zabarwiły się krwią.
Z zawieruchy bitewnej wychynęła samotna, zabłocona postać.
To marszałek Sisera pędził zorganizować obronę bazy w
Haroset. Gdy zbiegał na skróty doliną Sennim, wyłonił się
przed nim nagle biały namiot z gościnnie rozwartym wejściem.
Na jego tle widniała samotna sylwetka kobieca.
Jaheli, żonie Cynejczyka Habera, nie trzeba było tłumaczyć,
kogo ma przed sobą. Jej mąż żył w zgodzie zarówno z
dzikusami Debory, jak z królem Jabinem, mocodawcą marszałka.
Co prawda, w roli uciekającego spodziewała się raczej
Baraka. Lecz wódz pokonanej armii, bez względu na kolor
sztandaru, stanowi zawsze atrakcję dla strony neutralnej.
Wódz bez miecza, zdyszany i okrutnie utytłany w błocie, jest
nieodmiennie pokusą dla miłosierdzia damy. Powtórzyła się
więc scena z "Żołnierza i bohatera" Shawa. Ale z odmienną
puentą.
Przyznać trzeba, że Jahela sprawiła się znakomicie. Sisera
prosił tylko o wodę, a dostał mleko. Chciał tylko na chwilę
usiąść, a został przykryty płaszczem. Chciał tylko chwilę
się zdrzemnąć, a zyskał zapewnienie, że gdyby ktokolwiek
pytał, nikogo w namiocie nie ma.
Gdy przymknął oczy, poczuł na głowie ciepłą dłoń kobiecą.
Lecz głaszcząc go, Jahela sięgnęła drugą ręką po śledzia
namiotowego z litego brązu i młot. Chwilę jeszcze
wyszukiwała na czaszce dotykiem odpowiednie miejsce, po czym
przyłożyła wielki gwóźdź i raz a mocno walnęła.
W chwilę potem na błocie zaklapały kopyta wielbłądów
zwycięzcy. W wejściu stanął Barak z największym mieczem,
jaki walał się na pobojowisku. Miecz jednak był zbyteczny.
Gwóźdź przebił nie tylko mózg, lecz tapczan i utkwił głęboko
w polepie. Przydałyby się raczej obcęgi.
Ówczesny środek masowego przekazu, czyli Debora, która była
muzykalna, ułożyła potem o tej historii pieśń:
Błogosławiona między niewiastami Jahel, żona Haber
Cynejczyka i niech będzie błogosławiona w namiecie swoim.
Wody proszącemu mleka dała, w kubku książąt przyniosła
masła. Lewą rękę ściągnęła do gwoździa a prawą do kowalskich
młotów i uderzyła Siserę, szukając w głowie miejsca ranie i
skroń mocno dziurawiąc. Padł jej między nogi, ustał i umarł:
walał się przed jej nogami i leżał bez dusze i nędzny. Oknem
wyglądając, wyła matka jego, i z sale mówiła: Przecz mieszka
się wrócić wóz jego? Czemu leniwo szły nogi poczwornych
jego?
Tak niechaj zginą wszyscy nieprzyjaciele twoi, Panie! A
którzy cię miłują, jako się jaśni słońce, kiedy wschodzi,
tak niech świecą!
Tak właśnie zrodziło się słowo "przebój".
Albowiem dobra jest neutralność, dobra gościnność i dobre
miłosierdzie, lecz najlepiej wiedzieć, skąd wieje wiatr i
trafić na antenę.
Jan Gondowicz
JAN GONDOWICZ
Urodzony w 1950 r. w Warszawie. Krytyk literacki i
filmowy, tłumacz (z rosyjskiego i francuskiego). Czytacz
fantastyki od zawsze (także jej bystry, krytyczny
obserwator).
Jako wzięty wolny strzelec publikuje J.G. w "Nowych
Książkach", "Gazecie Wyborczej", "Filmie", "Kinie",
"Społeczeństwie otwartym"; przed laty także w "Nowym
Wyrazie", "Tygodniku Kulturalnym", "Przeglądzie Katolickim".
Kolekcjoner kuriozów, monstrów i potworów; w sposób naukowy
bada głupotę. Wypadkową tych zainteresowań J.G. jest
planowany obszerny tom "Uniwersalna historia nikczemności",
z którego autor proponuje Państwu cztery jeszcze ciepłe
kawałki. Założeniem "UHN" (pomyślanej trochę po Borgerowsku,
ale z większym rozmachem) jest prezentacja faktów i wydarzeń
autentycznych, bardziej jednak szalonych od najśmielszej
fantazji.
(mp)