ANNA BRZEZIŃSKA
GRZEGORZ WIŚNIEWSKI
NA ZIEMI NICZYJEJ
Wielka wojna
tom 2
Agencja Wydawnicza
RUNA
GTW
NA ZIEMI NICZYJEJ
Copyright © by Anna Brzezińska, Grzegorz Wiśniewski, Warszawa 2008
Copyright © for the cover and interior illustration by Jakub Jabłoński
Copyright © 2008 by Agencja Wydawnicza RUNA, Warszawa 2008
Projekt okładki: Jakub Jabłoński
Opracowanie graficzne okładki: Studio Libro
Redakcja: „Chwała ogrodów” i „Śpiew nad otchłanią” - Jadwiga Piller, „Ziemia niczyja” - Maria Radzimińska
Korekta: „Chwała ogrodów” - Jadwiga Piller, „Śpiew nad otchłanią” - Urszula Okrzeja, „Ziemia niczyja” - Jadwiga Piller, Urszula Okrzeja
Skład: Studio Libro
Druk: Drukarnia GS Sp. z o.o.
ul. Zabłocie 43, 30-701 Kraków
Wydanie I
Warszawa 2008
ISBN: 978-83-89595-43-0
Wydawca: Agencja Wydawnicza RUNA A. Brzezińska, E. Szulc sp. j.
Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej:
Agencja Wydawnicza RUNA
00-844 Warszawa, ul. Grzybowska 77 lok. 408
tel./fax: (0-22) 45 70 385
e-mail: runa@runa.pl
Zapraszamy na naszą stronę internetową:
ANNA BRZEZIŃSKA
GRZEGORZ WIŚNIEWSKI
CHWAŁA OGRODÓW
ich dolinie posłańcem śmierci była Molly, pedałująca po wybojach na małym, odrapanym rowerku. Zaledwie siedmioletnia, po dziecięcemu chuda i niezgrabna w burym wełnianym sweterku i spódnicy, spod której migały posiniaczone łydki, wspięła się właśnie na palce, żeby odebrać telegram z rąk pani Helen Turrell, swojej ciotki, która obsługiwała na poczcie telegraf.
- A więc teraz ich kolej. - Pastor Gale spojrzał z przygnębieniem w kierunku Siedmiu Wiązów.
Nie mógł ich stąd zobaczyć: przysadzistą, ciemną bryłę dworu doszczętnie przesłaniały drzewa.
- I tak przetrwał dłużej niż wielu innych - odparła Helen.
Właściwie nie współczuła mieszkańcom rezydencji, którzy z każdym rokiem bardziej odgradzali się od wioski w dolinie. Wykupywali od sąsiadów kolejne akry łąk i pól, aż wreszcie objęli we władanie wszystkie sześć wzgórz, wzdłuż których wiła się wąska, zaniedbana droga, prowadząca z gościńca do starej posiadłości. Jednakże wojna trwała już długo i telegrafistka odebrała wystarczająco wiele tych suchych, oficjalnych wiadomości, by nie zdradzać się przed duchownym z cichym przyzwoleniem na nieszczęście bliźniego.
Pani Turrell była prostą kobietą, zażywną i wesołego usposobienia, choć teraz, w czasie wojennych wyrzeczeń i oszczędzania żywności, jej rumieńce przyblakły nieco, a wybuchy śmiechu stały się rzadsze. Batalion jej męża przydzielono do obrony wybrzeża i wysłano na mgliste plaże Norfolk, gdzie pan Turrell z samozaparciem rył w piachu płytkie okopy i do znudzenia ćwiczył musztrę. O niego się nie lękała, choć w listach do domu nieustannie narzekał na bóle reumatyczne i rozstrój żołądka. Miała jednak również dwóch braci daleko we Francji i w przeciwieństwie do matki, która nieustannie wyrzekała na uszminkowane bezbożnice, przez które ci młodzi chłopcy wystawiali na szwank swe zbawienie, Helen wiedziała wyśmienicie, że Francuzki w jedwabnych pończochach nie stanowią ani jedynego, ani największego niebezpieczeństwa, na jakie narażeni są żołnierze. Obawiała się zwłaszcza o młodszego, Drew. Najdelikatniejszy z całego rodzeństwa, jesienią zwykle zapadał na płuca i wzdrygał się na widok krwi, kiedy zarzynano owce. Cała rodzina odetchnęła z ulgą, gdy dostał stypendium w Oxfordzie. Nie przeczuwali, że w przepełnionej duchem młodzieńczej rywalizacji społeczności studentów Drew natychmiast straci rozum i bez chwili zwłoki zaciągnie się wraz ze znaczną częścią kolegów.
Dlatego pani Turrell zarumieniła się z lekka pod spojrzeniem pastora, jak gdyby mógł odczytać jej myśli. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że jego jedyny syn zgłosił się na ochotnika na samym początku, zanim ludzie na dobre zrozumieli, czym się okaże ta wojna. Wprawdzie młody Gale wciąż gdzieś tam był, po drugiej stronie Kanału, ale pastor rzadko, o wiele rzadziej niż inni, odbierał z poczty znajome, frontowe koperty. Zachodził tu jednak wytrwale i pani Turrell widywała go codziennie, choć miał przecież wystarczająco wiele innych zajęć. Jego żona podupadła ostatniej zimy na zdrowiu i prawie nie wstawała z łóżka; wiejskie plotkarki, których nigdy w tej okolicy nie brakowało, powtarzały pełnym fałszywego współczucia szeptem, że oszalała ze strachu o syna. Oboje z mężem odmawiali zatrudnienia kobiety z wioski, zupełnie jakby uporczywe ignorowanie słabości pastorowej mogło ją uzdrowić. Na szczęście Gale'a szanowano w dolinie i nawet za plecami nikt mu nie wyrzucał, że pozbawia zarobku jakąś uczciwą, wojenną wdowę. I teraz, kiedy stał pod ścianą ze znużeniem człowieka, któremu nie pozostało nic prócz cierpliwości, pani Turrell opanowała się szybko i zdołała nawet wycisnąć z oczu kilka łez.
Pastor zdziwił się. Wieśniaczki z Norfolk nie płaczą bez powodu, a w drugim roku wojny nie oblewano już łzami wszystkich urzędowych telegramów. Nawet telegramów tego rodzaju. W rzeczywistości Helen nie płakała nad mieszkańcami dworu na wzgórzu - wyniosła, kostyczna cudzoziemka, pani na Siedmiu Wiązach, zdrowo zalazła jej za skórę, kiedy mąż najmował się tam do sianokosów - tylko nad drobnym, chorowitym Drew, który tkwił w błotnistych okopach północnej Francji. Miała dziwne, z gruntu pogańskie wrażenie, że jeśli okaże nad tym telegramem choćby cień zadowolenia, zdradzi swego brata tak dotkliwie, jakby własnymi rękami popchnęła go pod niemieckie kule. A pani Turrell, mimo że każdej niedzieli zasiadała w ich kościelnej ławce w najlepszym kapeluszu, wierzyła swoim przeczuciom, wystrzegała się rozsypanej soli oraz zbitych luster i nigdy, przenigdy nie rozkładała w domu parasola.
- Takie mam przyzwyczajenia - mawiała z majestatyczną miną, kiedy małżonek wyśmiewał te drobne przesądy. - Takie ma moja matka i takie miała jej matka.
Z tym ostatnim nie dało się dyskutować. Starsza pani Turrell, po śmierci męża jedyna dysponentka największej farmy w okolicy, potrafiła skutecznie narzucić swoje zdanie. Kto jak kto, ale jej zięć wiedział o tym wyśmienicie.
- Biegnij! - Ciotka podała Molly telegram i popchnęła ją lekko ku wyjściu.
Dziewczynka przełknęła ślinę, a potem z nabożnym skupieniem wzięła telegram. Przesunęła po nim palcami, jakby z faktury papieru mogła wyczytać, co za wieści skrywa, po czym jak strzała puściła się ku wyjściu. Jej ciotka jeszcze przez chwilę przyglądała się przez okno, jak mała jedzie pod górkę, z całych sił naciskając na pedały. Płowe warkoczyki podskakiwały na chudych plecach, a pani Turrell bezwiednie splotła ręce i przycisnęła je do brzucha, rozmyślając, jaką szczęściarą jest jednak jej siostra. Jej małżonek zdążył spłodzić Molly i jeszcze trzech jasnowłosych brzdąców, zanim bezrozumnie dał się zabić pod Neuve Chapelle. Ale oni wszyscy tacy są, pomyślała pani Helen Turrell, z irytacją wspominając swojego Jeba. Po powrocie z pubu bez słowa wsuwał się do ich małżeńskiego łóżka, śmierdzący papierosami i ciemnym piwem, po czym wpychał lodowate stopy na jej wygrzaną część łóżka, lecz nie było w tym ani pieszczoty, ani zachęty. Odwróciła się do mężczyzny.
- Nie, nie mam listu dla pastora. Może przyjdzie jutro - rzekła, jakkolwiek wcale w to nie wierzyła.
* * *
Molly tymczasem pedałowała prędko. Zwykle trzymała się blisko domów, ale teraz, przejęta własną ważnością, jechała środkiem ulicy, niczym wojenną chorągiew ściskając w dłoni telegram. Sąsiedzi zatrzymywali się na jej widok - kobiety wracające z zakupów nieruchomiały z ręką przyciśniętą do warg, jak gdyby chciały stłumić krzyk, mężczyźni w bryczkach ściągali lejce, powstrzymując konie, żeby ją zagadnąć.
- Siedem Wiązów! - wykrzykiwała Molly, mijając ich w pędzie. - Siedem Wiązów, Siedem Wiązów!
Nie oglądała się, żeby zobaczyć, jak wieśniacy rozluźniają mięśnie, a ich małżonki z ulgą przymykają powieki, i zaraz potem z pośpiechem powracają do własnych spraw. Nikt nie ruszył za Molly, nie skręcił w kierunku łąki zwanej Długim Wygonem, ani nie pokonał młynówki, wezbranej od ostatniej deszczy i porośniętej przy brzegach łozą, leszczyną i kaliną. W tych stronach wszystko prędko obrasta w zwyczaje, więc zwykle w podobnych wypadkach odbiorca telegramu mógł się spodziewać procesji sąsiadów z wioski i nawet z tych dalszych gospodarstw, rozsianych po północnych wzgórzach, hen, za Długim Stawem. Siadywali w jadalniach z filiżanką herbaty - odrobina aromatycznego naparu była w takich chwilach nieodzowna - lecz bez konfitur, bo w tych okolicznościach stanowiłyby wszak wykroczenie przeciwko wojennej powściągliwości, do której ich nieustannie wzywano. A kiedy rytuał rozproszył już nieco żal, z całym przekonaniem, jakie potrafili z siebie wykrzesać, snuli absolutnie prawdziwe opowieści o chłopakach z sąsiedniej doliny albo z najbliższego miasteczka.
- Na pewno go pamiętasz - mówili. - Tego przysadzistego cwaniaczka, który dwa lata temu pracował w tartaku i majstrował z nadzorcą przy wypłatach... Jak to oni go wołali? Ktośtam, dwojga imion Marvin?
- Jerry Lou Marvin - podpowiadał czyjś usłużny głos.
- No, właśnie ten! Walczył w Mezopotamii, kiedy uznano go za zaginionego, naprawdę, zdążyli go skreślić ze stanu, a przecież się odnalazł. Prawdziwy cud. Jego matka zasłabła ze wzruszenia i dwa dni leżała jak nieżywa. A później, mówię wam, właśnie tak się zdarzyło, dostał postrzał w kolano i odesłali go do domu. Zaraz się ożenił, jego narzeczona nigdy nie uwierzyła, że zginął, i teraz spodziewa się dziecka. Tak, tak, to szczera prawda.
Tym razem jednak nie będzie procesji sąsiadów ani pełnych współczucia słów, wygłaszanych szeptem nad wygaszoną kuchnią. Nawet Molly to rozumiała, chociaż nie umiałaby wytłumaczyć, z czego dokładnie wypływa jej przeświadczenie. Po prostu ponura bryła Siedmiu Wiązów nie zachęcała do poufałości, a jego mieszkańcy kryli się za kamienną fasadą starego domostwa, jak gdyby spojrzenia ludzi sprawiały im ból. Owszem, osiedli w nim zaledwie kilkanaście lat wcześniej, lecz nie poczynili wiele wysiłku, by wrosnąć w glebę doliny. Przeciwnie, tkwili w niej jak jeden z tych wielkich kamieni, które wieśniacy wykopywali co roku i które zdawały się rodzić jak ziemniaki na wysoko położonych polach. Molly mgliście przeczuwała, że kiedyś zostaną stąd odrzuceni, zupełnie jak głazy, które jej ojciec ciskał na taczki i zwoził na wielką pryzmę za stodołą.
Droga doprowadziła ją pod bramę rezydencji, zamkniętą na kłódkę i przyozdobioną solidną tablicą, informującą intruzów, że oto znaleźli się na terenie prywatnym. Dzisiaj wyjątkowo nie czatowali pod nią żadni dziennikarze ani łowcy autografów: przy tak parszywej pogodzie nie mieli szansy przydybać właściciela dworu podczas spaceru, zatem, nienawykli do tutejszego surowego klimatu, woleli przeczekać deszcze w gospodzie w dolinie. Molly domyślała się jednak, że jutro, bez względu na wiatr i słotę, wyroją się jak wiosenne mrówki. List, który ściskała w spoconej od wysiłku rączce, wymiecie ich spod ciepłych dachów równie skutecznie, jak zapalony wiecheć wypłasza lokatorów z mrówczego kopca.
Odstawiła rower pod bramę i zanurkowała w leszczynowy gąszcz. Wąska ścieżka, na wpół zatarta pod opadłymi liśćmi i przegniłą trawą, prowadziła do furtki przy domu ogrodnika Hobdena. Kiedy Molly podeszła, stary natychmiast pojawił się na ganku, gotowy przepędzić intruza. Dziennikarze stawali się ostatnio coraz bardziej natrętni. Niektórych odstraszał dopiero widok dwururki i ostrzeżenie, że zaraz poczują pod skórą ziarna śrutu.
- Ach, to ty, Molly - odezwał się z ulgą, lecz powitalny grymas zniknął z jego twarzy, kiedy dziewczynka uniosła dłoń z telegramem.
Coś jeszcze zawołał, ale wiatr stłumił słowa. Molly pobiegła dalej, zziajana i zmęczona, lecz szczęśliwa. Bo właśnie zbliżała się jej wielka chwila, chwila, kiedy stawała się najważniejszą osobą na świecie. Dlatego nie poszła boczną dróżką do wejścia od kuchni, gdzie zjawiali się dostawcy i dokąd czasami przychodziła z ojcem, jeśli najmował się do pracy przy sianokosach albo zwózce drzew. Kiedy znalazła się już blisko zachodniego wejścia, promienie słońca na moment wyzłociły siedemnastowieczną fasadę z jasnego piaskowca - wciąż go wydobywano w pobliskich kamieniołomach, ale żaden z mieszkańców wioski nie mógł sobie pozwolić na podobne zbytki. Zaraz później chmury zasunęły się, pogrążając stare domostwo w półmroku. Rząd kominów sterczał wysoko w niebo, niemal dotykając brzuchów stalowych obłoków.
Molly szła prościuteńko po ścieżce pośrodku dwóch połaci równo wykoszonego i nawet o tej porze roku zielonego trawnika, zmalała nagle i krucha na tej otwartej przestrzeni. Nie spostrzegła syna starego Hobdena, który zamachał do niej od strony obrośniętej klematisem alejki. Przycinał właśnie gałęzie i usuwał z krzaków zeschnięte kwiaty, a błękitnooka suka Bietka warowała tuż przy nim na stercie zgrabionych liści. Molly zazwyczaj chętnie z nim gawędziła, chociaż w dolinie mawiano, że ma nie w porządku w głowie. Ona go jednak lubiła - znał mnóstwo historii, oczywiście nie tyle, ile pan Rylan ani nie tak ciekawych, ale za to potrafił przenosić całe roje pszczół gołymi rękami i skrywał w kieszeniach rumiane rajskie jabłuszka, najsłodsze, jakie znała.
Dziś nie mogła się przy nim zatrzymać, o nie, jakkolwiek im bardziej się zbliżała do ciemnych, dębowych drzwi, tym większy ogarniał ją lęk. Matka Molly nienawidziła tego miejsca, mimo że - a może właśnie z tego powodu - zapłata, jaką otrzymywał tu jej ojciec, stanowiła niekiedy przeważającą część ich miesięcznego dochodu. Nie, nie miała nic przeciwko panu Rylanowi, który wałęsał się po łąkach, gwarząc z dziećmi albo rybami, zupełnie jakby jedne czy drugie miały coś do powiedzenia, lecz nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby zejść do doliny i w gospodzie pogadać z równymi sobie.
- Widać tacy są sławni państwo - mawiała matka, przygryzieniem warg maskując grymas lekceważenia.
Zresztą ostatnio pana Rylana prawie tu nie oglądano, wyjeżdżał na tyle często, by dało się o nim nie myśleć. Ale ona, pani Carlie, tkwiła w Siedmiu Wiązach jak cierń w źrenicy. W tym roku nie wyjechała do wód, z rzadka wychodziła nawet do ogrodu. Molly widywała ją czasami w oknie z nieodłączną robótką w ręku. Podobno codziennie kończyła nową parę rękawic dla chłopców na froncie, a kilka razy w miesiącu w dolinie pojawiały się automobile pań z rozmaitych komitetów, do których należała. Jednakże ten udział w patriotycznym wysiłku narodu bynajmniej nie zaskarbił jej przychylności wieśniaków. Nazbyt dobrze pamiętano, że jest cudzoziemką - i że z tą samą energią, z jaką teraz starała się ogrzać dłonie żołnierzy w okopach, zdołała zmienić Siedem Wiązów w jedyny dobrze prosperujący majątek w okolicy.
Z jakichś niejasnych powodów Molly miała nadzieję, że otworzy jej właśnie pani Carlie, ale w drzwiach stanął jej mąż, niski i przygarbiony, w binoklach pod najeżonymi brwiami. Na widok dziewczynki uśmiechnął się, jakby obudzony ze snu.
- Na dąb, głóg i jesion, któż to do nas zawitał? - zawołał.
Właśnie w ten dziwny sposób zwykł witać swoich dziecięcych gości, więc Molly odruchowo oddała uśmiech, a moment później przypomniała sobie, co przynosi, i jej buzia wygięła się w podkówkę.
- Z czym przychodzisz, maleńka? - zapytał ciepło pan Rylan, tak samo wyczulony na nastroje dzieci, jak obojętny na krzywe spojrzenia ich rodziców.
Dla dodania odwagi położył jej rękę na ramieniu. Molly z płaczem wyciągnęła do niego telegram. I nic nie musiała mówić. Twarz pana Rylana, tego samego, który na pastwisku Gleasona opowiedział jej bajkę o kocie, który zawsze chadza własnymi drogami, i pokazał korytarze wygniecione przez zwierzęta w jeżynowej gęstwie na stokach Kuźniczej Grapy, wykrzywiła się dziwnie. Po chwili jego lewa powieka zaczęła drgać, a oparte na jej ramieniu palce wygięły się kurczowo jak szpony. Dziewczynka przestraszyła się, że w ogóle nie sięgnie po telegram, ale nie, z mozołem wyciągnął rękę i pochwycił wymięty zwitek. Nie musiał czytać wiadomości, żeby wiedzieć, co zawiera.
Nieoczekiwanie Molly poczuła ogromną chęć, by go pocieszyć i choć w części odpłacić te wszystkie drobne życzliwości, jakich od niego doświadczyła podczas siedmiu lat swego krótkiego życia. A ponieważ nie wiedziała, co powiedzieć, żarliwie powtórzyła słowa ciotki:
- I tak przetrwał dłużej niż wielu innych.
Pan Rylan zmienił się na twarzy. Cofnął dłoń i przez chwilę dziewczynka myślała, że ją uderzy. Ale nie, skrył się tylko w mrocznej sieni, powłócząc lewą nogą, choć przecież dotąd nie utykał, i zatrzasnął przed nią drzwi.
Tak się to zaczęło.
* * *
Widział go tam - w Pasażu Rzeźnika, kiedy przyszła odwilż i ze ścian zaczęły się sączyć strumyczki wody. Najpierw ciekły zaledwie pojedyncze krople. Wyglądały jak rosa, więc chłopiec mógł je ignorować, kiedy pędził z wiadomością do sztabu - był gońcem, a ci nie mogą zwalniać jak na paradzie ani rozglądać się po bokach. Potem jednak całe kawały rozmiękłej gliny odrywały się i spadały na dno okopu, odsłaniając tamtych. I nawet jeżeli starał się biec naprawdę szybko i ze spuszczonym wzrokiem, pomiędzy drewnianym szalunkiem na dnie okopu widział ich buty. A jeśli w schodni brakowało kilku stopni, wówczas musiał stąpać wprost po nich.
Skrzypieli. Zimą skrzypieli jak skóra i ten chrzęst zagnieździł się w jego uszach na dobre, zadomowił się tak głęboko, że słyszał go nawet poprzez kanonadę moździerzy. A wiosną, kiedy rozmiękli wraz z ziemią, podeszwy zapadały się w nich z ohydnym mlaśnięciem i miał wrażenie, że chcą go wciągnąć tam, w głąb, pomiędzy poczerniałe deski i spęczniała, cuchnącą ziemię.
Jego chłopiec. Jego Jack.
Rylan musiał przytrzymać się ściany. Wizja była tak rzeczywista, że niemal słyszał huk artylerii. Do ust napłynął mu zgniły posmak gazu, chociaż nigdy przecież go nie poczuł. Korespondentów wojennych, zwłaszcza tak uznanych, niechętnie narażano na niebezpieczeństwo, ale kiedyś zawieziono go wystarczająco blisko frontu, żeby zobaczył wielkie połacie martwej, jakby powleczonej sjeną paloną, trawy. Ciężki, trujący opar sprawiał, że ludzie marnieli bardziej nieodwołalnie niż zielsko, które przecież odrośnie w przyszłym roku, jeszcze bujniejsze i bardziej jaskrawe.
W przyfrontowych szpitalach pokazywano Rylanowi ludzkie strzępy, z płucami wywróconymi na nice, oślepłe, ze skórą pokrytą pęcherzami oparzeń. Dlatego teraz, ściskając w ręku kawałek papieru, na którym w kilku oficjalnych wyrazach zamknięto los jego syna, nie miał złudzeń. Nie mógł mieć ich nikt, kto oglądał resztki zbombardowanych okopów i choć raz w życiu znalazł się pod ostrzałem.
We Francji przydzielono mu młodego oficera łącznikowego i dwóch doświadczonych żołnierzy. Obaj jeszcze nie w pełni doszli do siebie po odniesionych ranach, dlatego w sam raz nadawali się do piastowania pismaka, ślepawego nawet w głęboko wciśniętych okularach - z ich powodu w szkole go ochrzczono Żukiem - i niedoświadczonego jak dziecko w arkanach tej nowej wojny, niepodobnej do żadnej ze stoczonych wcześniej. Zobaczył zrujnowaną katedrę, obróconą w gruzowisko przez artylerię Hunów, gdzie codziennie o zmierzchu schodzili się starzy ludzie z modlitewnikami. Na polach, poznaczonych rysami opuszczonych okopów oraz wyrwami lejów po pociskach, wieśniacy zbierali zboże z fatalistycznych uporem, który przypominał mu brązowoskórych wieśniaków z drugiego krańca świata. Na koniec zaś zawieziono go na łąkę, tuż za linią frontu. Pośrodku rosło stare, samotne drzewo - lipa o liściach powleczonych grubą warstwą pyłu i kurzu.
Rylan wdrapał się na platformę obserwacyjną nie bez trudu, bo zdrętwiałe w automobilu nogi plątały się na wąskich szczeblach drabinki. W oddali tłukła artyleria. Na przeciwległym skraju łąki widział kłęby dymu i fontanny ziemi, tryskające we wszystkich kierunkach. Ciężkie pociski przelatywały ponad ziemią niczyją i okopami, a potem opadały i rozpryskiwały się w gwałtownym, pojedynczym spazmie wściekłości. Ich mozolne, jednostajne łup-łup wydało mu się w tamtej chwili tak tępe, tak bezosobowowe, jakby nie było dziełem człowieka, tylko czymś na kształt fal przypływu, bijących z furią w kamienisty brzeg.
- Robota, jak zawsze - wyjaśnił mu oficer. - Po prostu robota, jak zawsze. Czasami walą tutaj, czasami za nami albo przed nami. Jestem tu od maja.
A potem, ponieważ Rylan milczał zamiast wypowiedzieć jakieś mdłe, z gruntu cywilne głupstwo, a może dlatego, że oficer słyszał o jego synu, bo takie wieści rozchodzą się na wojnie bardzo szybko, przy milczącej dezaprobacie obu weteranów zgodził się zaprowadzić go bliżej pierwszej linii. Szli wąską transzeją, osypującą się gdzieniegdzie i na chybcika umocnioną spróchniałymi deskami. W niszach, na faszynach, które służyły żołnierzom za legowisko, i na stopniach strzeleckich Rylan widział jakieś kłęby szmat, resztki mundurów - horizon bleu wciąż przebijał się spod warstwy brudu i błota - łuski pocisków, puste blaszanki po nafcie.
- Niedawno przejęliśmy ten okop od Francuzów. - Oficer poczuł się w obowiązku wyjaśnić te odrażające zaniedbania. - Wie pan na pewno, jacy są niechlujni.
Rylan bez słowa skinął głową, choć w ostatnich dniach nabrał niechętnego szacunku dla tych upartych wieśniaków, którzy nawet pod ostrzałem nie omieszkali wykopać ziemniaków czy zebrać winogron. Zresztą nikt od niego nie oczekiwał odpowiedzi. Z trudem nadążał za przewodnikiem, starając się trzymać blisko ziemi i stąpać pewnie po wyszczerbionym szalunku. Huk artylerii wzmagał się. Chociaż pociski jeszcze tu nie dolatywały, po każdym uderzeniu wyczuwał pod podeszwami drżenie, a ze ścian sypały się grudki wyschniętej ziemi. I mimo że oficer zapewniał go, że są bezpieczni, czuł się dziwnie odsłonięty, jak ślimak wywleczony ze skorupy przez ciekawych smarkaczy.
Śmierć starego człowieka znaczy niewiele, pomyślał sobie wtedy. Co innego śmierć... - i nawet sam przed sobą nie ośmielił się dokończyć i wypełnić tej pauzy imieniem.
Wreszcie przysiedli na papierosa w grupie dzieciaków w mundurach. Nazwisko Rylana zrobiło na nich należyte wrażenie, nie traktowali go zatem jak jednego z tych pismaków, którzy krążyli wzdłuż linii niczym grupa bezpańskich psów, a potem i tak wszystko przeinaczali w swoich czasopismach. Zgodzili się przyjąć poczęstunek i teraz zaciągali się jego papierosami, siedząc w rzędzie na stopniu strzeleckim, tacy młodzi, że mogliby być przyjaciółmi jego syna w Westward Hol albo w obozie szkoleniowym w Warley. Bez wysiłku potrafił sobie wyobrazić, jak wyjeżdżają małym automobilem Jacka - nazwali go Caruso - na wieczorne wyprawy do music-halli, na obiad do Ritza albo cygaro do klubów, bo teraz nawet te najszacowniejsze chętnie otwierały podwoje dla ochotników. Jednakże oczy tych żołnierzy miały wyraz, jakiego nigdy nie oglądał u Jacka ani u jego rówieśników, kiedy odwiedzali Siedem Wiązów, gramofon grał, a oni tańczyli kolejno z Uną przed kominkiem.
Rozpoznawał zmęczenie, morderczą fatygę ludzi, którzy cały dzień pogłębiali okopy, ładowali piach do worków i wypełniali luki w umocnieniach. Lecz dostrzegał coś jeszcze: przytłumioną przez codzienną rutynę, lecz i tak dogłębną pewność, że tu zginą, w tym obcym miejscu, którego nazwy większość z nich zapewne nie potrafiłaby poprawnie wypowiedzieć. Może niektórzy zostaną ranni tak poważnie, że armia nie będzie miała z nich więcej żadnego pożytku, więc odeśle się ich do domu. Większość jednak zostanie tu na zawsze.
Przez moment na ich twarze nałożył mu się inny obraz. Cierpiał na tę dziwną przypadłość od lat, prześladowała go już podczas wojny burskiej, i jeszcze dawniej, w czasach, kiedy niemal rezydował przy komendancie w Forcie Lahore albo Mian Mir. Ukrywał ją skrzętnie, z tym samym uporem, z jakim Hindusi taili pierwsze ślady zarazy. Choćby całe miasto objęto kordonem sanitarnym, skutecznie uniemożliwiającym ucieczkę, oni ignorowali zbliżającą się śmierć, póki po kilku, kilkunastu godzinach nie ulegli jej wreszcie wśród gorączkowych majaczeń, i krewni, nawet ci również naznaczeni piętnem choroby, mogli wreszcie wywlec na dziedziniec ich skromny dobytek oraz podzielić go wśród wściekłych wrzasków i kuksańców. Rylan również ulegał - i w chwilach, jak ta, kiedy jego ciało powlekało się zimnym potem, a palce zaczynały tak drżeć, że nie mógł utrzymać papierosa, starał się jedynie nie dać po sobie poznać, co się dzieje.
Pocisk z haubicy uderzył nieopodal z takim hukiem, że na moment całkowicie go ogłuszył. Skulił się odruchowo, bryły ziemi posypały mu się na plecy i na głowę. Tuż potem zobaczył, jak spomiędzy nich, spomiędzy wyschniętej, suchej gliny, powoli wyłania się postać w horizon bleu, na poły przezroczysta i wyblakła, tak że widział przez nią poczerniały szalunek okopu. Czerwone patki pułku odcinały się jednak wyraźnie, podobnie jak zęby, żółte i wyszczerzone w grymasie przerażania. Francuz posuwał się naprzód w widmowej parodii ataku, kryjąc się przed niewidzialnym ostrzałem, póki nie przeszył bagnetem przeciwległej ściany okopu i nie zniknął. Za nim jednak pojawili się następni - przykurczeni, z bagnetami nasadzonymi na lufy lebeli. Niektórzy już zakrwawieni, w ferworze ataku najwyraźniej nie czuli ran, bo parli niestrudzenie wśród innych. Jeden przysunął się tak blisko, że niemal przebiegł Rylanowi po bucie.
Nie zdołał się powstrzymać. Ze zdławionym okrzykiem cofnął nogę.
- Szczur? - Któryś z żołnierzy zaśmiał się pobłażliwie.
I wtedy tamci zniknęli - w jednej chwili tłoczyli się w okopie, kroczyli przed siebie w ciasnej tyralierze, a w następnej już ich nie było, zupełnie jakby nigdy nie istnieli.
- Szczur - przytaknął Rylan z ulgą, zbyt wstrząśnięty, by zachowywać pozór zimnej krwi.
Żołnierze rozluźnili się nagle, jak gdyby jego atak paniki ich ośmielił.
- Tak bywa - odezwał się któryś ze strzelców, krępy chłopak na końcu ławki. - Zwłaszcza jeśli jest się pierwszy raz pod ostrzałem.
Rylan mógł się uśmiechnąć sarkastycznie: zapewne niejeden z tych dzieciaków jeszcze się nie urodził, kiedy on już maszerował z czerwonymi kurtkami przez przesmyki ku górskim twierdzom i przysłuchiwał się negocjacjom z naczelnikami dumnych afgańskich plemion. Postanowił jednak grać dalej swoją rolę, żeby choć na krótko mogli napawać się poczuciem wyższości. W przededniu bitwy potrzebowali otuchy. Jakiejkolwiek.
- Czasami ma się szczęście - powiedział starszy z żołnierzy, których mu przydzielono. - Pamiętam pod Le Cateau jednego chłopaka z Królewskich Liverpoolczyków, Bill Puttnam się nazywał, Wielki Bill, bo rosłe było z niego chłopisko... Dostał dwa postrzały w nogę i ugrzązł w transzei tuż pod nosem Boszów. Próbował się odczołgać w bok, rosło tam zboże, takie wysokie, że zwiadowcy zapadali się w nie bez śladu, lecz nie miał siły przetoczyć się przez krawędź okopu i tamci oczywiście go dopadli. Ukradli mu buty, obdarli go z munduru, oporządzenia i zabrali racje, ale pozwolili zatrzymać koc. No i zostawili go przy życiu, Bóg jeden wie dlaczego. Może czekali, aż sam z siebie wyzionie ducha. W każdym razie leżał tam sześć dni i każdy zwiad Boszów przechodził tuż koło niego, nie mam pojęcia, ile razy. Aż pewnego dnia oddział naszych odnalazł go podczas rutynowego rekonesansu. I wiecie co? Udało się go uratować - dokończył triumfalnie.
Rylan przymknął oczy. Znał żołnierzy wystarczająco, żeby wiedzieć, że teraz posypią się historie, jedna za drugą, jak modlitewne paciorki w rękach wędrownych mnichów-żebraków. W Indiach i w Kolonii Przylądkowej uwielbiał słuchać takich opowieści, bez względu na to, jak bardzo weterani nasiąkli miejscowymi przesądami i jak niezrozumiała stawała się ich gwara w chwilach podniecenia. Jeszcze w tamtych czasach, zanim poznał Carlie, stał się ich samozwanczym kronikarzem - i jak oni, skoro właśnie nadszedł jego czas, nie zamierzał okryć tego dnia niesławą.
Dlatego musiał milczeć i w samotności przeżuwać swoje wizje. Nie zdradzał się przed nikim, ani przed Carlie, ani przed Tilly, mimo że jego obłąkana siostra, wierna uczennica pani Blavatsky, zapewne zrozumiałaby więcej niż inni. Ale Rylan zanadto brzydził się tym wiernopoddańczym zaślepieniem, z jakim Tilly przyjmowała kłamstwa starej rosyjskiej mistyfikatorki. Zresztą dla jego siostry świat i tak był pełen cudów, prastarych bóstw, które należało odnaleźć i przywrócić światu, oraz zapomnianych religii, przemawiających jednym językiem wprost do jej umysłu. Pewnie dlatego oszalała: fale obłąkania napływały do jej skołatanej głowy i cofały się z regularnością przypływu.
Pociski wciąż wybijały swój upiorny rytm, ale Bosze skrócili ostrzał, więc większość spadała teraz na ziemi niczyjej przed czołem okopu. I kiedy mięśnie Rylana zaczynały się powoli rozluźniać, a palce wystukiwać na ławce melodię, zasłyszaną trzy tygodnie temu w jednym z londyńskich music-halli - odwiedzili go razem z Jackiem, a te wyprawy, zwieńczone kolacją w klubie i noclegiem w hotelu, stanowiły ich wspólny rytuał, Carlie i Una były z niego wykluczone - usłyszał obok siebie lekkie uderzenie, na które nałożył się jeszcze jeden odgłos, jakby zduszone westchnienie.
Żołnierz, ten sam, który przed chwilą opowiadał o Le Cateau, przechylił się bezwładnie i osunął na sąsiada. Nad brwiami, tuż pod linią hełmu miał niewielką czarną dziurę, która błyskawicznie wypełniła się krwią.
- Zabłąkany pocisk - powiedział ktoś za plecami Rylana, zupełnie jakby potrzebował wyjaśnienia, jakby słowa mogły złagodzić groteskowość tej śmierci i nadać jej sens.
- Zbieramy się stąd! - rzucił piskliwym głosem oficer i posunął się nawet do tego, że chwycił Rylana za łokieć. - Natychmiast!
Właściwie go rozumiał: stratę jednego żołnierza łatwo da się wyjaśnić, ale gdyby powrócił do sztabu bez najsłynniejszego pisarza Brytanii, z pewnością musiałby się pożegnać z szansami na awans, choćby ta wojna potrwała jeszcze kolejne dwa lata.
- Tak to właśnie wygląda - powiedział mu dwa dni później ten sam oficer, kiedy siedzieli już bezpieczni w oficerskiej kantynie, daleko od linii frontu. Rylan widział w jego włosach wyraźne pasma siwizny, choć nie mógł być starszy od Jacka. - W jednej chwili śmiejesz się i rozmawiasz z towarzyszami, w drugiej już jesteś nieżywy. I nie należy doszukiwać się w tym sensu, bo człowiek oszaleje.
Tak się rozpoczęła historia Rylana.
* * *
- Co się stało? - Carlie musnęła jego ramię, jak zwykła czynić, aby zwrócić na siebie uwagę, kiedy jego umysł błądził wśród miejsc, których nigdy nie poznała - w Bombaju pomiędzy palmami i morzem, w Lahore, gdzie wciąż wibrowało echo rozklekotanej maszyny w redakcji „Civil and Military Gazette”, w gorących, dusznych pociągach do Shimli i w Allahabadzie, tłocznych podczas Kumbhamela, Święta Dzbana, gdy tysiące pielgrzymów przybywają, by zanurzyć się w miejscu, gdzie święte wody Gangesu łączą się z Yamuną i Saraswati z podziemia i gdzie bogowie upuścili niegdyś kroplę zapewniającego nieśmiertelność nektaru.
Dla niej woda nie niosła żadnej obietnicy odkupienia, nie obmywała z grzechów. Przeciwnie, jej widok nieodmiennie przypominał o winie, której nie uda się już odkupić - jak bowiem można odkupić śmierć dziecka? Dlatego nigdy nie spoglądała w dół, kiedy przechodziła mostem Willinforda ponad potokiem, i nie przyłączała się do zabaw Uny i Jacka, kiedy szli w głąb Dalekiego Boru, nad wyrobiska, skąd kiedyś wydobywano margiel. Rylan jednak chętnie dotrzymywał im towarzystwa. Siadywał nieopodal dołu, wypełnionego teraz czarną, lodowatą wodą, pomiędzy kikutami martwych wierzb i olszyn, a oni tulili się do niego jak kurczęta, kiedy bajał im, że właśnie ta ciemna, gorzka toń kryje lekarstwo dla chorych zwierząt. Miał tę osobliwą zdolność, której jej poskąpiono - rozumiał dzieci i prostaków. Czasami wydawało się, że szuka wśród nich wytchnienia, jakiego nie potrafiły mu dać zaszczyty w Admiralicji i cygara wypalane w Kolonii Przylądkowej na tarasie ich letniego domu w towarzystwie Cecila Rhodesa, Alfreda Milnera i Starra Jemesona.
Jej zaś nie udało się znaleźć prostego sposobu ucieczki. Ani przeprowadzki do kolejnych domów, wyszukiwanych w gorączkowym pośpiechu, póki wreszcie nie przygarnęło ich Siedem Wiązów i nie ukryło w swych murach przed wzrokiem natrętów, ani gorączkowa troska o Unę i Jacka, wybieranie guwernantek i szkół, letnie wycieczki do wód i na szwajcarskie stoki, ani nawet gospodarskie troski, bo przecież w swym purytańskim poczuciu obowiązku nie potrafiła przyglądać się bezczynnie, jak dobra ziemia leży odłogiem - żadna z tych rzeczy nie mogła jej ukoić. I teraz, kiedy Rylan odwrócił się wreszcie i kiedy spojrzała w jego twarz, nie pomyślała o Jacku, mimo że o niego powinna się obawiać najbardziej.
Nie, jej pierwsza myśl pobiegła do Jocelyn. Ich najstarsza córka urodziła się w wynajętym domu nieopodal Brattleboro, w bezbrzeżnej, zimowej ciszy, bo cały krajobraz ginął pod śniegiem, zupełnie jakby trzy stopy puszystej bieli postanowiły ogrodzić tę kruchą istotkę od całego zła świata. A siedem lat później wszystko zatoczyło krąg. Jocelyn przetrwała jakoś wietrzną podróż na pokładzie SS „Majestic”, lecz w Nowym Jorku jej spotniała twarz zdawała się ginąć wśród śnieżnych poduszek, aż wreszcie wypowiedziała tamte słowa, które zraniły jej matkę bardziej, niż kiedykolwiek potrafiłaby przyznać:
- Powiedz tatusiowi, że go kocham - powiedziała, po czym umarła.
A Carlie, która w tamtych upiornych dniach krążyła pomiędzy dwoma domami - w jednym konała jej córka, w drugim zaś mąż - jeszcze przez tydzień ukrywała jej śmierć, ponieważ wiedziała, och, była tego całkiem pewna, że wyjawienie tej wiadomości kosztowałoby ją także utratę Rylana. W końcu jednak musiała wyznać prawdę, wszak nigdy nie uchylała się od swoich obowiązków. I wtedy jej mąż, jej milczący Rylan, który nigdy nie odsłaniał się bardziej niż to konieczne, w jednej chwili zapadł się w sobie i stężał jak pośmiertne maski - oglądali je wspólnie w kremowomarmurowych muzeach Italii - i tylko opadająca powieka, podnoszona raz po raz w nerwowym tiku, świadczyła, że wciąż żyje. Dopiero potem, kiedy minął pierwszy spazm przerażenia, Carlie odkryła, że jego martwota jest czymś więcej niż aktem rozpaczy. Rylan był sparaliżowany. Owszem, wodził lewą ręką po krawędzi kołdry, ale prawą, tą, która przyniosła mu sławę, nie potrafił nakreślić nawet kilku liter.
Uwięziony wśród białych prześcieradeł, w hotelowym pokoju przesyconym wonią aloesu i środków dezynfekujących, przez dwa tygodnie przyjmował wizyty medycznych sław, które kiwały z ubolewaniem głowami i odchodziły bez postawienia żadnej sensownej diagnozy i wyznaczenia kuracji. Tymczasem Carlie, zalewana telegramami od premierów, prezydentów, lordów z Admiralicji i wreszcie zwyczajnych czytelników, niestrudzenie układała kolejne komunikaty, negocjowała z ich amerykańskim agentem i zwoływała konferencje prasowe, żeby choć trochę ograniczyć pogłoski o bliskiej śmierci słynnego pisarza. Później, kiedy paraliż się cofnął tak samo bez ostrzeżenia, jak przyszedł, Rylan wysłał do jednego z pism, które zdecydowały się zamieścić jego nieco przedwczesny nekrolog, uprzejmy list, prosząc, by nie omieszkali go również - jako zmarłego - skreślić z listy subskrybentów. Potrafił śmiać się z takich rzeczy, sarkastyczne poczucie humoru broniło go przed złością. Carlie, przeciwnie, latami dusiła w sobie wściekłość i nie zapominała niczego.
Dlatego teraz, gdy patrzyła na nerwowe drgania, jakie raz po raz zniekształcały jego twarz, i palce prawej dłoni, niczym szpony zaciśnięte na świstku papieru, w jednej chwili pojęła, co się stało. Podtrzymała go jeszcze odruchowo i pomogła mu opaść na najbliższy fotel. Wyszeptał coś, a Carlie, choć nie odrywała wzroku od jego ust, nie potrafiła odczytać wyroku.
- Zaginiony - powtórzył po chwili z wysiłkiem. - Zaginiony.
Tak się rozpoczęła historia Carlie.
* * *
Wciąż tkwił bezwładnie w fotelu, kiedy nad spokojnym, sennym niebem Norfolku wybuchła rakieta oświetlająca, doskonale widoczna przez szybę, bo mimo ostatnich deszczów służba w Siedmiu Wiązach utrzymywała je w nienagannej czystości. Niebieskawa poświata zalała na moment ogród, staw i ciemną plamę Dalekiego Boru. Kiedy zgasła, w oddali odezwało się znajome, szczekliwe staccato karabinu maszynowego. Kolejna jasna smuga przemknęła po niebie, odbijając się jaskrawo na powierzchni jego binokli, tak bezsensowna i nieoczekiwana w tym miejscu. Rylan pamiętał, że Jack przeszedł w Warley pełne szkolenie jako oficer sygnalizacyjny - i teraz miał absurdalnie wrażenie, że syn próbuje go przywołać w jedyny możliwy sposób. Lecz kiedy zgasła, niebo pociemniało się i wygładziło bez śladu, a wszystko trwało tak krótko, że nie był pewien, czy sobie tego nie wyobraził.
Chciał odwrócił się do Carlie i zapytać, czy ona również widziała to dziwaczne zjawisko, lecz nie zdołał poruszyć głową. Żona stała przy oknie, tępo wpatrzona w ciemność. Przygryzła wargi i wiedział, że z całej siły powstrzymuje płacz. Zdradzało ją jedynie szybkie trzepotanie powiek. Był pewien, że nic nie spostrzegła - ani światła nad ogrodem, ani tego, co się działo z jej mężem. W panice spróbował jej dotknąć, lecz jego ręka pozostała nieruchoma na poręczy fotela.
A potem flara znów rozprysła się kilkadziesiąt metrów przed nim, tym razem oświetlając połać zrytego pociskami francuskiego pola, spokojnego teraz i pogrążonego w sennym bezruchu. Zdezorientowany Rylan wzdrygnął się i mocniej przylgnął plecami do wilgotnego szalunku. Wiedział już, dlaczego chłopcy w okopach nienawidzili świateł sygnalizacyjnych - żadne pożytki nie rekompensowały tej paraliżującej bezbronności, kiedy jasność osaczała ich znienacka pośrodku ziemi niczyjej, a w chwilę później odzywała się kośba niemieckich karabinów. Ale nawet tutaj, chroniony grubą warstwą gruntu, umocnioną dodatkowo oszalowaniem i workami z piaskiem, w tej krótkiej chwili, kiedy ciemność cofnęła się od nich z odrazą, poczuł się bezpośrednio wystawiony na strzały. Za dobrze pamiętał wyraz twarzy żołnierza, zabitego tego dnia przez niemieckiego strzelca. Z czoła spływała mu strużka krwi, lecz chyba wciąż jeszcze nie pojął, że nie żyje.
Rylan oczywiście nie powinien spędzić tej nocy w okopach, lecz jego przewodnik tak usilnie starał się wywieźć słynnego pisarza spod nieprzyjacielskiego ostrzału, że w końcu zabłądził. Miał jeszcze szansę zorientować się i zawrócić we właściwym kierunku, kiedy niespodziewanie wyjechali na pozycje Francuzów. Wówczas jednak przeważyła imperialna duma - żaden oficer króla nie przyznałby się ochoczo do niewiedzy przed zwyczajnymi poilu i przewodnik Rylana nie stanowił w tym względzie wyjątku. Kazał jechać dalej, stanowczo przywołując do porządku żandarmów na posterunkach polowych, gdy ci starali się coś mu tłumaczyć.
W ten sposób Rylan i jego eskorta ponownie znaleźli się nieomal na linii, tyle że otoczeni przez sprzymierzeńców, na których, powiedzmy szczerze, nie lubili polegać. Owszem, skoro wyszło na jaw, jaką znakomitość przyszło mu gościć na swojej pozycji, francuski dowódca tego odcinka kazał im przydzielić kilka wełnianych, nawet nie za bardzo brudnych, koców oraz solidną porcję koniaku z własnych zapasów. Potem jednak przez co najmniej dwie godziny zadręczał ich z iście galijską wylewnością, zanim się wreszcie oddalił do swych obowiązków. Na pożegnanie odstąpił im jeszcze swą pryczę, zapewne jedyną w promieniu paru tysięcy jardów.
- Żabojady zawsze potrafią się jakoś urządzić - skomentował cierpko przewodnik Rylana, mierząc pełnym obrzydzenia wzrokiem ten ewidentny przejaw zniewieściałości. - Pojęcia nie mam, jak zdołał ją przyciągnąć aż tutaj.
Rylan uśmiechnął się pod wąsem. On sam nawet w ciepłe, letnie noce wyraźnie odczuwał ciężar lat i nie zamierzał spać na gołej ziemi - nie musiał szczególnie natężać wyobraźni, żeby zgadnąć, co powie Carlie, jeśli pojawi się w domu z atakiem korzonków. Wkrótce więc kręcił się i posykiwał z niewygody na posłaniu, które okazało się madejowym łożem, wygniecionym tak bardzo, że czuł w mięśniach każdy żelazny pręt, na którym opierał się materac. Kiedy poddał się wreszcie po kilku godzinach bezsennych męczarni, jego przewodnik wspaniałomyślnie powstrzymał się od komentarzy.
- Możemy podejść bliżej linii - zaproponował; niemal wypalony papieros zwisał z jego ust jak szara laseczka popiołu. - Może zobaczy pan, jak wygląda ziemia niczyją nocą. Na tym odcinku ostrzał jest bardzo słaby, ale żadnych szaleństw. Oczywiście jeśli czuje się pan na siłach... - dorzucił ze słabo skrywanym powątpiewaniem.
Po tych słowach Rylan pozwoliłby zaprowadzić się nawet na księżyc, choć zdawał sobie sprawę, jaką głupotą z jego strony jest próba udowodnienia czegokolwiek temu chłopcu, młodszemu od niego o dobre trzy dekady i tak zadufanemu we własne siły, jak tylko niedowarzone dzieciaki potrafią. Długo szli transzeją komunikacyjną, wąską i poszarpaną, bo choć Francuzi ostatnio odrzucili tu Boszów o kilkadziesiąt jardów, nie zdążyli jeszcze załatać wyrw i lejów po pociskach. Niekiedy okop ginął pod zwałami ziemi, spulchnionej jeszcze i sypkiej, bo deszcz nie padał od tygodni. W niszach, skuleni na legowiskach, drzemali żołnierze, zbyt zmęczeni, by zwracać uwagę na przechodzących.
Niemiecki front przebiegał jakieś dwieście jardów od pierwszej linii okopów.
- Za daleko na granaty ręczne - ocenił wprawnie przewodnik Rylana. - Ale doskonały dystans dla ich polowej artylerii i karabinów maszynowych.
Rylan starał się więc trzymać nisko głowę, kiedy zagłębili się w kretowisko przejść i przesmyków. Zapewniano go wprawdzie, że brytyjska artyleria jest liczniejsza i znacznie lepsza od niemieckiej, jednak podejrzewał, że jest to jeszcze jedno z pobożnych życzeń, jakie powinien po powrocie do kraju jak najszybciej opisać w gazecie ku pokrzepieniu rodziców i krewnych tych wszystkich chłopców, którzy teraz kulili się na swoich pozycjach, rozpaczliwie szukając osłony przed niemieckimi szrapnelami. Dowódcy często uciekali się do takich psychologicznych trików, czasami całkiem wyrafinowanych. Kiedyś kazali kopać w parapetach okopów specjalne nisze, dokładnie w odstępach dwudziestu pięciu stóp, na cylindry z gazem. Szeregowcy, obciążeni wszak i bez tego mnóstwem rozmaitych zajęć, niewątpliwie mieli za złe tę dodatkową robotę, jednak ich morale wzrosło, skoro uświadomili sobie, jakie nieprzebrane rezerwy śmiertelnie niebezpiecznej broni przygotowano przed następną bitwą. I cóż z tego, że gaz ostatecznie się nie pojawił przed ofensywą? Wówczas w dowództwie już nikt o całej sprawie nie pamiętał.
Okopy stawały się coraz głębsze - dopiero solidne dziesięć-dwanaście stóp mogło cię ukryć przed pociskami z ciężkich dział i moździerzy - i splątane. Rylan wiedział, że ta ziemia po wielekroć przechodziła z rąk do rąk, a artyleria przekopała ją i zryła lepiej niż jakikolwiek pług, na zawsze odmieniając pogodny niegdyś krajobraz. Przed pierwszą linią okopów ciągnęły się zasieki z drutu kolczastego. Pod osłoną ciemności żołnierze jak krety pełzli na brzuchach pomiędzy kraterami, żeby łatać wyrwy i rozpinać kolejne warstwy upiornych, najeżonych stalowymi cierniami zasłon. Powszechnie nienawidzono tej roboty: odgłos wbijanych palików w nieunikniony sposób przyciągał uwagę Boszów, a wówczas nad głowami pracujących wybuchała pojedyncza flara, po czym strzelano do nich jak do kaczek. Nieco dalej, przy czole okopów, wzniesiono cementowe bunkry, solidne, na dwadzieścia stóp wkopane w ziemię, ze szczelinami na lufy karabinów maszynowych, które ukazywały się i chowały błyskawicznie, wyposażone w kółka i przetaczane na szynach pomiędzy stanowiskami. Dalej były punkty zborne i umocnione punkty dla rezerw, nasypy i bocznice kolejowe, skąd napływali świeży żołnierze i gdzie odbierano ich ponure szczątki, znoszone przez sanitariuszy po każdej bitwie. A wśród całego tego wojennego zamętu tkwiły rozproszone okruchy dawnego świata - jakieś kamieniołomy, wyrobiska po kredzie, fabryczki sterczące w niebo wypalonymi ścianami, hałdy żużlowe dobrze już porośnięte chwastami, resztki kopalnianych szybów.
Ocalały weteran szedł tuż za Rylanem i często zatrzymywał się na kilka sekund, żeby rozejrzeć się po okolicy - zapewne szukał punktów orientacyjnych, które pozwolą im potem powrócić na kwaterę u gościnnego żabojada. Rylan nabierał przeświadczenia, że cała ta nocna eskapada jest zupełnie nieprawdopodobną mieszaniną lekkomyślności i brawury - i jeśli kiedykolwiek wyjdzie na jaw, młodego oficera czekają z jej powodu niemałe nieprzyjemności. O ile w ogóle wrócimy, pomyślał z rozbawieniem całkowicie nieadekwatnym do sytuacji. Musiał przyznać, że w tym względzie znacznie większe nadzieje pokładał w szeregowcu niż w przewodniku, który na oślep brnął przed siebie.
- Możemy się tu bronić do sądnego dnia - wyrwało się oficerowi, kiedy przechodzili obok starej sztolni, zmienionej przez Francuzów w posterunek strażniczy.
- Oni też, biedne diabły - wymruczał niemal bezdźwięcznie żołnierz za plecami Rylana.
Jack! - przypomniał sobie w nagłym wybuchu paniki. Tam jest Jack!
Niedaleko strzały zabębniły o ziemię i garść pyłu sypnęła mu w oczy. Odruchowo podniósł rękę, żeby wyczyścić binokle, lecz nie wymacał ich na nosie. Przesunął ręką nieco w dół i wtedy wyczuł pod palcami świeżą, sztywno wykrochmaloną gładź prześcieradła, a w nozdrza uderzyła go znajoma woń aloesu i mięty - i przytłumiony, herbaciany zapach perfum Carlie. Miałem atak, pomyślał z ulgą, stąd te omamy. Gorączka już spadła, tak mu się w każdym razie wydawało, lecz gdy spróbował wypowiedzieć imię żony, z wyschniętego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Na szczęście na stoliku przy łóżku, jak zwykle, stała karafka z wodą, a kiedy znalazł obok niej binokle, przekonał się, że Carlie musiała przy nim czuwać, bo na fotelu pod oknem leżał jej ulubiony, lawendowy szal. Zapewne poczekała, aż kryzys minie, i poszła do siebie. Z pewnością jednak nie spała. Tej nocy wszystkie jej myśli, trwogi i nadzieje biegły ku ciemnym, uśpionym polom Francji.
Gdzieś tam spoczywał jego chłopiec. Jego Jack.
Kiedyś przez lornetę pokazano mu pole bitwy. Dwudniowy, morderczy ostrzał ciężkiej artylerii dobiegł końca, choć baterie moździerzy odzywały się jeszcze ponurym dudnieniem, a stanowiska karabinów maszynowych po obu stronach frontu kontynuowały swą szczekliwą rozmowę. Z dużej odległości Rylan dostrzegał zaledwie kłęby czarnego dymu i chmury gazów, które unosiły się nad ziemią niczyją. Dzisiaj wiatr okazał się przychylny, wiał Boszom prosto w twarz, zupełnie jakby miłosierny Bóg postanowił pognębić ich własną bronią, jak z egzaltacją oznajmił jakiś francuski dowódca. Rylan zdawał sobie sprawę, że żołnierze z uzupełnień, czekający kilka mil od linii na swoją kolej, też nie widzą nic poza tumanem, wiszącym nad horyzontem jak ciemna jutrzenka. Ale znacznie większe wrażenie wywarł na nim jeszcze inny obraz - dziesiątki, setki maleńkich, zgarbionych sylwetek, które brnęły poprzez płaskie pole bitwy.
Żołnierze poruszali się chaotycznie, jak muchy wyrwane z zimowego odrętwienia. Teraz, skoro ustał najgorszy ostrzał, wyłazili z kryjówek, wyrw, resztek umocnień, kraterów po pociskach. Niektórzy sami, inni po dwóch, po trzech wlekli się w najróżniejszych kierunkach, oszołomieni, może ślepi.
Przypomniało mu się, jak pani Jennett postanowiła zagazować miot kociaków szarej, pręgowatej kotki ze stajni. Największa zalotnica na podwórku, śmigła i pełna wdzięku w polowaniu na szczury, kociła się regularnie dwa razy w roku. Gospodyni zapewne skręciłaby jej kark już kilka sezonów temu, gdyby nie jej nadzwyczajne zdolności łowieckie - potrafiła wytropić i zadusić szczura nieomal własnego rozmiaru. Pani Jennett, choć nie bez utyskiwań, postanowiła darować życie niewdzięcznej bezwstydnicy. Nie zamierzała jednak odpuścić jej bękartom, małym, wstrętnym darmozjadom, jak je nazwała, kiedy kocięta obstąpiły ją popiskującą gromadką, usiłując się wspinać na fałdy grubej spódnicy.
Przyniosła z pakamery solidne tekturowe pudło. Zapakowała do niego miauczące kocięta, przekonane, że jest to kolejna świetna zabawa. Potem z kieszeni fartucha z woskowanego płótna - przywdziewała go wyłącznie do najbrudniejszej domowej roboty - wydobyła buteleczkę z płynem. Rylan i Tilly, których zmuszono, by uczestniczyli w egzekucji, przypatrywali się temu widowisku z rozszerzonymi oczami. Nic nie rozumieli nawet wtedy, kiedy pani Jennett rozlała na dnie zawartość naczynka, po czym zamknęła pudełko i starannie pozalepiała woskiem szczeliny.
- To samo powinno spotkać wszystkie niegrzeczne bachory - wysyczała przez zaciśnięte zęby.
Tilly zaczęła płakać. Po kilku miesiącach pod serdeczną opieką pani Jennett wybuchała szlochem odruchowo, bez zastanowienia - wystarczyło, że usłyszała „niegrzeczny”, „wredny” albo „bachor”. Zwykle gospodyni miękła na widok drobnej, zanoszącej się rozpaczliwym łkaniem sylwetki. Płacz Rylana wywierał na niej zgoła inne wrażenie: bez zbędnych pytań i dociekań szła wtedy po kozią nóżkę, która w nieustannej gotowości wisiała na drzwiach do jadalni, żeby przez tyłek wbić mu do głowy starożytną mądrość, że dzieci powinno się widzieć, a nie słyszeć. I chociaż okazał się pojętnym uczniem, nigdy nie ustawała w gotowości do udzielenia mu kolejnej korepetycji.
Dzisiaj jednak postanowiła okazać stanowczość. Szturchnęła Tilly kułakiem między łopatki tak mocno, że zaskoczone dziecko dostało czkawki. Pani Jennett skrzywiła się. Nie lubiła podobnych demonstracji. Złapała małą za brodę i mocno szarpnęła do góry.
- Jeśli natychmiast nie przestaniesz - wycedziła jej prosto w twarz, wskazując palcem na Rylana - ukarzę jego. Zobaczysz, ukarzę go tak, że skóra na plecach popęka mu do krwi.
Mała, lojalna Tilly gorliwie skinęła, a potem jeszcze raz i znowu, jakby nie potrafiła przestać - wyglądała jak figurka z ruchomą głową, Rylan widział kiedyś taką w Lahore w muzeum ojca. Z całej siły zagryzała wargi, ale po jej policzkach ciekły łzy, a tłumiona czkawka raz po raz wstrząsała plecami.
- Zostaniecie tu, póki nie zdechną - ciągnęła pani Jennett. - Dokładniusieńko, póki nie przestaną miauczeć. Rozumiecie mnie?
Stali więc nieruchomo nad pudełkiem. Tilly popiskiwała cichutko jak jeden z konających kociaków, a brat bał się ją przytulić, bo pani Jennett niechętnie patrzyła na pieszczoty. Z początku Rylanowi trudno to było zrozumieć. Przywykł do miękkich objęć swojej aya, do pieśni nuconych w obcym, szeleszczącym języku, do tubylczych opowieści i legend, które niepostrzeżenie przesnuwały się do jego świata. Ale teraz już wiedział, że pani Jennett gardziła bliskością, zupełnie jakby nie potrafiła znieść cudzego dotyku. Później, znaczniej później, zrozumiał, że niektórzy właśnie tacy są i nie można ich zmienić. Wtedy jednak przypatrywał się jej z fascynacją i strachem, jak brązowoskóremu zaklinaczowi ognia albo fakirowi tańczącemu boso pomiędzy wężami - i w swoim dziecięcym umyśle czuł, że sam jest przy niej jak ptak, sparaliżowany wężową źrenicą. Tyle że w tym pochmurnym, niezrozumiałym świecie nie istniały czary i nie było ichneumona, który pokona Nagainę.
Cała upiorna egzekucja nabrała dla nich znaczenia dopiero wtedy, kiedy jedno z kociąt zdołało się wydostać. Oszołomione chloroformem, kręciło się wokół pudełka w tępym uporze, pomiaukując i piszcząc słabo. Tilly i Rylan przypatrywali się temu w osłupieniu, zbyt przestraszeni, żeby chociaż cofnąć się o kilka kroków. W końcu upadło, z grzbietem przy tekturowej ścianie, która oddzielała je od rodzeństwa, i zdechło.
Żołnierze na pobojowisku poruszali się właśnie jak tamten kociak - i niektórzy z nich nieruchomieli równie szybko. Ich sylwetki zlewały się z ziemią, pokryte pyłem, oblepione błotem, a po chwili wyłaniały się w innym miejscu. Pomiędzy ocaleńcami przesuwały się też inne kształty, dwudzielne i połączone kładką noszy, lecz tych było najmniej i prędko ginęły w bezmiarze innych.
Teraz gdzieś pomiędzy nimi był Jack. Jego Jack.
Oczywiście wiedzieli z Carlie, że to nastąpi. Nie mieli zwyczaju zwierzać się sobie z trosk, zupełnie jakby ich wypowiedzenie pozwalało lękom nabierać kształtów i potężnieć, lecz pewnego dnia, po kolejnym telefonie od przyjaciół - i jednej z tych rozmów, których wszyscy obawiali się najbardziej - ich cicha, spokojna Una, która zawsze usuwała się w cień, rzuciła im w twarz:
- Niebawem nie będę znała nikogo żywego!
- Och, moje kochanie - powiedziała wtedy jej matka i te słowa zawisły w powietrzu, bo żadne z nich nie chciało wyjawić, o czym naprawdę pomyślało.
A wieczorem tego samego dnia Carlie napisała list do swojej matki w Ameryce. Rylan nie dowiedziałby się o tym, gdyby nie znalazł na biurku brudnopisu, tak pokreślonego i rozmazanego, że prawie nieczytelnego. Odruchowo podniósł kartkę, przekonany, że to korespondencja z wydawcą albo może zamorskim agentem, bo Carlie zajmowała się jego sprawami wydawniczymi z tą samą energią, z jaką kierowała gospodarstwem. I wtedy spostrzegł słowa: „Wiemy, że go stracimy”.
Nie mieli przed sobą tajemnic, przecież każdego roku dopisywał się do jej pamiętnika, więc podniósł list Carlie i odczytał ten krzyk rozpaczy, któremu nigdy nie pozwoliła głośno wybrzmieć.
Wiemy, że go stracimy. Zginie albo zostanie okaleczony tak ciężko, że uznają go za nieprzydatnego i odeślą do domu. Ale nie możemy go zatrzymać. Nie wbrew niemu i nie po tym, co stało się z tyloma jego kolegami i synami naszych przyjaciół. Nie możemy go zatrzymać...
Rylan nie odważył się zapytać, czy wysłała ten list. Ale wiedział, jaki kształt przybierają jej lęki. A ona również wiedziała, nad czym on rozmyśla w bezsenne noce w gabinecie.
Zastanawiał się, jak wiele z tej skrywanej grozy przeniknęło do świata Jacka. Ich syn wybierał się na tę wojnę jak na kolejną drakę, potajemny wypad Carusem do któregoś z londyńskich music-halli. A może właśnie o to wszystkim nam chodziło? - pomyślał cierpko Rylan. Dzieci się bawiły, ścieśniając całą swoją młodość do tych kilku miesięcy, które im jeszcze pozostały, zanim znikną, jak kwiaty róż pod nożycami ogrodnika. A my podwyższaliśmy im roczny dochód, wiedząc, że nie zdążą się nim nacieszyć, i kupowaliśmy nowe płyty, żeby jak najpiękniej odtańczyły pożegnalnego walca.
O tak, Rylan pamiętał wyśmienicie radość Jacka, kiedy w prezencie gwiazdkowym dostał gramofon i kolekcję dwudziestu czterech płyt. Cały dom rozbrzmiewał wówczas piosenkami Mary Lloyd i Harry'ego Laudera, tego samego, który niebawem napisze Keep Right on the End of the Road, kiedy jego syn John zostanie zabity pod Ovillers. I wszyscy udawaliśmy, pomyślał, że możemy nadal śmiać się i oddychać jak wcześniej, jak wówczas, kiedy wojny, toczone za Królową i Imperium w najdalszych krajach świata, przefiltrowane przez dumę i obowiązek, jak przypływ powracały na wyspę, zmienione w opowieści o bohaterstwie i poświęceniu. Lecz ta fala okazała się wyższa od wszystkich poprzednich, oni zaś, jak tyle razy wcześniej, wyprawiali swoje dzieci, jedno po drugim w otchłań, coraz wyraźniej rozumiejąc, że już nie powrócą - nie z tym przypływem, nie tym razem... Rylan zresztą pojął to znacznie wcześniej niż inni. Nie czerpał wiedzy z listów żołnierzy, pełnych przemilczeń i miłosiernych kłamstw, które miały dodać otuchy ojcom i matkom, a dodatkowo jeszcze okaleczonych przez cenzurę, wyczuloną na wszelkie próby podkopywania morale cywili. I wyobraźnia nieustannie podsuwała mu obrazy Jacka - niskiego, szczupłego Jacka, który tak podobał się Carlie i paniom z komitetu w swoim galowym mundurze - kiedy brnie ranny przez ziemię niczyją z niedawno nabytym nożem kukri. Był z niego po chłopięcemu dumny, chwalił się w liście do rodziców, że można nim ciąć jednako drewno i Boszów, żeby zaraz dodać z odziedziczonym po ojcu sarkazmem, że najpewniej jednak posłuży głównie do drewna. Nawet Carlie uśmiechnęła się na te słowa - z racji opowieści o niemieckich bestialstwach w Belgii stawała się chwilami naprawdę krwiożercza - a wtedy odezwała się Una:
- Jeśli tylko odróżni Niemców od drewna.
Rylan przywykł do drobnych złośliwości, których nie szczędzili sobie brat i siostra i czasami wydawało mu się, że w tej monecie wyrażają swoją miłość i przywiązanie. Lecz teraz w lekkim tonie Uny zabrzmiało coś głębszego. Wyrzut? - pomyślał wiele później, bo nie zwykł analizować słów najmłodszego dziecka. Czyżby już wtedy obwiniała mnie o to, co nieuchronnie musiało nadejść?
Kiedy na samym początku wojny Jack próbował się zaciągnąć, nie zdołał bez binokli odczytać drugiego rzędu liter na tablicy podczas standardowego badania okulistycznego i dwie komisje rekrutacyjne odrzuciły go ze względu na krótkowzroczność. Punkty werbunkowe były pełne młodych mężczyzn, spragnionych przygody i swojej odrobiny chwały na wojnie, co zakończy wszelkie wojny. Nikt nie przejmował się ślepawym siedemnastolatkiem, który miał nieszczęście być synem słynnego ojca. Po prostu odesłano go, żeby w ukryciu lizał rany, nie zastanawiając się zapewne, czym była ta decyzja dla Jacka, od dziecka przeznaczonego do kariery w wojsku lub admiralicji - i dla Rylana.
Zaraz napłynęło wspomnienie - usłużne i gorzkie jak eukaliptusowe lekarstwo - spotkań i listów wymienianych ze wpływowymi przyjaciółmi, z sędziwym Lordem Robertsem, który ostatecznie użył swoich wpływów, aby Jacka przyjęto do Gwardii Irlandzkiej.
Ale wtedy wierzyliśmy jeszcze, pomyślał Rylan, że wojna skończy się przed Świętami Bożego Narodzenia, a o grozie frontu wiedzieliśmy równie mało, co o powierzchni księżyca. Dopiero potem - po Mons, Marnie, Aisne, Ypres i Neuve Chapelle - zaczęliśmy rozumieć więcej. Lecz Jack, zaledwie siedemnastoletni, był bezpieczny, bo miał spędzić co najmniej pół roku w obozie szkoleniowym w Warley. Rylan święcie w to wierzył. Tak długo, jak się tylko dało.
Na czole sperlił mu się pot. Wciąż leżał w łóżku. Wokół niego Siedem Wiązów tkwiło w nocnym odrętwieniu, a on modlił się, by dobry Bóg oddalił wreszcie od niego wizję Jacka, rannego, z twarzą zalaną krwią, kiedy czołga się w ciemności pomiędzy drutami kolczastymi. Czasami Niemcy celowo zostawiali w nich przejścia, przesieki, które wyglądały na wyrąbane przez pociski albo pozostałość po wcześniejszych wyprawach zwiadowczych. Żołnierze przechodzili przez kolejne pasma aż pod samą linię niemieckich pikiet, a tam, na końcu przejścia, czekały na nich nieuszkodzone zwoje drutu kolczastego i karabin maszynowy, sprytnie ukryty na okopanej pozycji.
Jeśli Jack miał szczęście, zginął od razu, przeszło mu przez myśl.
- Zaprowadzę cię do niego - usłyszał za plecami cichy, nieśmiały głos. - Chodź ze mną. Zaprowadzę cię tam, gdzie jest ich wielu.
A potem poczuł na policzku dotyk dziecięcych warg, tak ulotny, że zupełnie nierzeczywisty.
- Jocelyn! - chciał wykrzyknąć, lecz zamiast tego z jego gardła wydobył się zaledwie nieartykułowany skrzek.
- Pospiesz się. Nie będą czekać długo - ponagliła go, więc odwrócił się ku niej, wkładając w ten ruch wszystkie swoje siły, zupełnie jak pływak, który ostatni raz uderza ramionami we wzburzoną wodę, licząc, że zdoła się wydobyć z topieli na twardy ląd.
Pochwycił jej zimną, niematerialną rękę, a ona pociągnęła go naprzód, ku sobie.
* * *
- Poczekaj! - Rylan odepchnął rękę Carlie. - Nie zostawiaj mnie, Jocelyn!
Miss Postgate wydała pełne profesjonalnej troski westchnienie. Minęła zaledwie godzina, odkąd przyjechała do rezydencji. Przerażona stanem Rylana Carlie nie zwlekała z wezwaniem pielęgniarki męża. Po serii kilku dosyć kłopotliwych telefonów zdołała ustalić, że Miss Postgate, przestraszona pogłoskami, jakoby Niemcy zamierzali zbombardować wszystkie większe miasta, wyprowadziła się do sędziwej ciotki i mieszka obecnie w na poły przegniłym, elżbietańskim domu nieopodal Ashill. Carlie natychmiast wysłała szofera, żeby ją bezpiecznie przywiózł do Siedmiu Wiązów. Oczekiwała jej z najwyższym niepokojem, dzieląc czas między pocieszanie rozhisteryzowanej Uny oraz próby cucenia Rylana.
Wcześniej również zdarzały mu się omdlenia tak głębokie, że przypominały śmierć. Potrafiła sobie z nimi radzić, nie wzbudzając niepotrzebnej sensacji wśród służby, zawsze spragnionej krępujących szczegółów z życia państwa i gotowej natychmiast rozgłosić je po dolinie. Po prostu ustawiała w widocznym miejscu karafkę ze szkocką, kazała zanieść męża do sypialni, okrywała go ciepło pledem i czekała, aż się obudzi, może trochę wyczerpany i przestraszony, lecz niezaprzeczalnie taki sam, jak wcześniej. Na szczęście w tych stronach pijaństwo nie stanowiło wielkiego występku ani nie przyciągało nadmiernej uwagi.
Tym razem jednakże było zupełnie inaczej. Paraliż nie ustępował. Prawa część twarzy mężczyzny pozostawała nieruchoma, co tylko potęgowało wyraz przerażenia na lewej. Mówił niewyraźnie, otwierając zaledwie połowę ust, i ten widok sprawiał, że Carlie, z natury i wychowania nieskłonna do łez, miała ochotę się rozpłakać. Domyślała się wcześniej, że tak właśnie może się zdarzyć, pamiętała wszak głuchą, skrywaną przed światem agonię Rylana po tym, jak w końcu wyjawiła mu wieść o śmierci Jocelyn. Umierał po trochu ze swoimi dziećmi i wiedziała, że jeśli szybko się coś nie wydarzy, wyrywając go z letargu, może go teraz stracić na dobre.
- Tak się nie powinno dziać - gorączkował się tymczasem Rylan. - Nie z dziećmi, na pewno. A jeśli już, to nie od granatów, bomb czy ognia z samolotów.
Pielęgniarka z dezaprobatą skrzywiła wargi. Nie lubiła emfazy, choć zapewne chory zasługiwał na odrobinę pobłażania z racji swej żałosnej kondycji. Dla miss Postgate wszelkie emocjonalne zawirowania stanowiły jedynie zbędny, a przez to z gruntu niewłaściwy, wydatek energii. Carlie nie przepadała za Angielkami, zresztą pozostałe przedstawicielki własnej płci też raczej nie budziły w niej cieplejszych uczuć. Jednakże na miss Postgate zwykła polegać, co więcej, ceniła jej zdanie. Trzeźwa do szpiku kości i praktyczna na sposób starych panien, które przez całe życie liczyły wyłącznie na sobie, pielęgniarka nigdy nie traciła zimnej krwi i w najmniejszym stopniu nie interesowała się cudzymi sprawami. Ta dyskrecja, posunięta do takiego stopnia, że stawała się niemal arogancją, dawała Carlie i Rylanowi pewność, że któregoś dnia nie zobaczą opisu swoich chorób w gazecie codziennej.
- To przez ciekawość - ciągnął rozdygotany mężczyzna. - Małe dzieci niewiele widzą, czyż nie? Dlatego wszystkiemu muszą się przyjrzeć z bliska. Na przykład paradzie kawalerii, bo przecież jeszcze nigdy nie oglądały tak wspaniałych koni, błyszczących hełmów ani takich mundurów ze srebrnymi guzikami i czerwonym szamerunkiem. A małe dzieci są nieostrożne i czasami, czasami może się zdarzyć nieszczęście. Ale nie od granatów, bomb czy ognia z samolotów. Najwyżej ktoś, bardzo mały ktoś, się zagapił i nieostrożnie podszedł zbyt blisko do końskich kopyt...
- O czym on mówi? - odważyła się szepnąć miss Postgate, kiedy resztą słów Rylana zginęła w nieartykułowanym bełkocie.
Carlie przechyliła głowę na ramię - w chwilach zdenerwowania nie umiała zapanować nad tym nieeleganckim nawykiem - i zastanawiała się nie tyle nad odpowiedzią, ile nad tym, czy jej w ogóle udzielić.
- O bestialstwach Niemców, jak przypuszczam - odparła po długim milczeniu.
Miss Postgate przytaknęła ze zrozumieniem. Oczywiście słyszała już, co się stało z Jackiem, lecz była zbyt dobrze wychowana, by narzucać się ze swoim współczuciem.
- Doprawdy, trudno w nie uwierzyć - rzekła neutralnym, doskonale bezbarwnym głosem. - Niedawno w miasteczku nieopodal pojawiła się rodzina belgijskich uchodźców, ojciec i trzy śliczne, doskonale ułożone dziewczynki. Niemcy ucięli wszystkim ręce powyżej łokci. A wcześniej, w najokrutniejszy sposób, zabili ich matkę.
Carlie słuchała nieuważnie, pozwalając, by słowa spadały pomiędzy nimi, póki nie pogrzebią tego niebezpiecznego momentu bliskości, kiedy niemal musiała zwierzyć się miss Postgate ze swych podejrzeń. Nie chciała kłamać. Lata doskonalenia się w sztuce zachowywania pozorów nauczyły ją, że nie należy się zbytnio rozmijać z prawdą, jeśli chce się ją ukryć. I chociaż wciąż nie potrafiła rozszyfrować majaczeń Rylana, coraz bardziej nabierała przekonania, że wykraczają poza zwyczajne strachy, zrodzone z nerwowej gorączki. Ale nie mogła pozwolić sobie teraz na szczerość. Dziennikarze z pewnością tłoczyli się już pod bramą, a gdyby rozeszła się nowa wieść - i to taka wieść - niewątpliwie każda gazeta w kraju przysłałaby tutaj swojego korespondenta. Rylan, w młodości przecież adept tego samego rzemiosła, doskonale rozumiał naturę tego fachu i nazywał pismaków krewniakami szakala Tabaqui, pożeraczami najbrudniejszego mięsa, nikczemnymi z natury i skłonnymi do pochlebstw. Poza tym była jeszcze Tilly i jej matka, obie skłonne do egzaltacji i przepełnione chęcią niesienia pomocy...
Uwagę Carlie nieoczekiwanie przykuł jakiś dźwięk za oknem. Słaby, niemal niesłyszalny warkot dobiegał od strony starej kuźni, jakby automobil nadjeżdżał ku nim od latarni morskiej w Santlache. Tyle że tam nie ma przecież drogi, pomyślała, a po ostatnich deszczach żaden szofer nie zaryzykuje jazdy przez kamieniste wygony, które rozciągały się za dworskimi polami. Zatem... - przyłożyła dłoń do ust, żeby powstrzymać okrzyk i zaraz zawstydziła się własnego strachu.
Nie, to niemożliwe, pomyślała. Wszystko przez majaczenia Rylana, skarciła się w duchu. Wkrótce stanę się równie przesądna i strachliwa jak Tilly.
Warkot jednak nie ustawał. Zataczał kręgi i powracał niczym utrapiona mucha. Na szczęście miss Postgate poprawiała właśnie kołdrę Rylana - każda, najdrobniejsza nawet zmarszczka musiała zostać starannie rozgięta oraz wygładzona - i zajęcie to pochłaniało ją całkowicie. Carlie uśmiechnęła się cierpko. Niewykluczone, że pielęgniarka i tak zignorowałaby ów nieprawdopodobny odgłos. Ostatecznie wiedziała, że od kuźni nie prowadzi nawet najlichsza droga, a w uporządkowanym, kostycznym świecie miss Postgate żaden absurdalny dźwięk nie miał prawa istnieć i psuć doskonałej harmonii wiedzy oraz postrzegania.
Niestety, Carlie rozumiała więcej, znacznie więcej, od poczciwej, staromodnej pielęgniarki, zwłaszcza że Jack pojawiał się czasami w Siedmiu Wiązach w towarzystwie swoich przyjaciół z bazy w Halton. Służył tam jedynak lady Cecylii i najstarszy syn Luise Sedler, z którymi Carlie prowadziła ożywioną korespondencję, więc nawet ona potrafiła rozpoznać na szkicach dziwaczne kształty taube, farmanów, vickersów, bristoli i zeppelinów - umiejętność ta, dla niej bez znaczenia, wyraźnie sprawiała przyjemność Jackowi, bo z upodobaniem popisywał się nią wśród przyjaciół. Widywała na niebie niektóre z tych osobliwych latających maszyn, jeśli jakiś kolega Jacka postanowił zboczyć odrobinę z rutynowego zwiadu czy lotu szkoleniowego. Wiedząc, że nawet tutaj, z daleka od miast, obawiano się ataku niemieckich zeppelinów, zwykle najpierw uprzedzali właścicieli domu pocztówką. Potem pojawiali się o wyznaczonej porze i z młodzieńczą butą, która każdą, najpoważniejszą nawet rzecz usiłuje zmienić w drakę, machali skrzydłami do maleńkich sylwetek w dole. Zataczali kręgi nad kominami Siedmiu Wiązów, a Una śmiała się i machała do niewidocznego pilota.
Teraz jednak Carlie nie dostała żadnego ostrzeżenia, żadnej, nawet najbardziej lakonicznej wiadomości, była więc pewna, tą osobliwą pewnością matki, która zawsze wie, kiedy jej dziecku zagraża niebezpieczeństwo, że nad dworem pojawił się niemiecki aeroplan.
Przez myśl przebiegły jej wszystkie pogłoski o zeppelinach, które bombardowały belgijskie miasta albo przekradały się przez Kanał nocą, z wyciszonymi silnikami, żeby zrzucać cylindry z gazem na pogrążone we śnie wioski lub strzelać z karabinów do chłopców pędzących owce z pastwiska. W tej okolicy nie zdarzyło się dotąd nic podobnego, ale stary Hobden przyniósł wiadomość, że w Leicestershire - miał w tamtej okolicy ciotkę, która mu często przesyłała drobne prezenty - czterech malców spłonęło w młynie po tym, jak Bosze obrzucili go pociskami zapalającymi. A z Dover, skąd pochodziło kilka pań z komitetu opieki nad uchodźcami, nieustannie napływały nowiny o łodziach pełnych cywili, zatopionych na morzu przez pilotów aeroplanów, o spalonych portowych osadach, wreszcie o szpiegowskich lotach nad terytorium Anglii i strzelaniu do biedaków z obrony wybrzeża, w większej części poczciwych mieszczuchów lub wieśniaków, obdarzonych przez pomyślny los platfusem bądź szpotawa stopą albo zwyczajnie zbyt starych, by wysłano ich na front.
Carlie odstąpiła o krok od okna i odepchnęła od siebie tę makabrę z taką samą stanowczością, z jaką nauczyła się odsuwać na bok własny żal, strach i samotność podczas tych niekończących się dni, kiedy Rylan porzucał ją w Siedmiu Wiązach, żeby naradzać się z lordami Admiralicji, przesiadywać w klubie, wygłaszać odczyty czy też zajmować się innymi, niezrozumiałymi dla niej sprawami. Zresztą nie mogła się teraz nad sobą użalać: wprawdzie na niemieckim pilocie jej niewczesne jęki nie zrobiłyby żadnego wrażenia, lecz miss Postgate podniosła się już znad łóżka chorego i teraz świdrowała Carlie szarymi oczami, niewątpliwie szacując, czy ta cudzoziemka, która przez czysty przypadek uważała się za panią dworu z czasów króla Jakuba, nie zamierza przypadkiem dostać jednego z tych ataków nerwowych, do jakich była skłonna jej młoda, nieopierzona jeszcze nacja. A Carlie, choć nieco zawstydzała ją własna zawziętość w tej mierze, chętniej padłaby ofiarą niemieckich bombardowań, niż ośmieszyłaby się w oczach kostycznej pielęgniarki.
- Miss Postgate - odezwała się opanowanym, powściągliwym głosem. - Proszę pójść po Unę i razem ze służbą ukryć się w starej piwnicy w ogrodzie. I proszę nie zapalać światła. W razie czego Hobden pokaże wam drogę.
W oczach Angielki pojawił się błysk uznania.
- Czy myśli pani...? - znacząco zawiesiła głos.
- Nic nie myślę - ucięła Carlie. - Ale lepiej będzie, jeśli się pani pospieszy.
Miss Postgate skinęła głową. Nie kwestionowała poleceń zwierzchników, chyba że próbowali ingerować w opiekę nad chorym, w tej dziedzinie bowiem stosowała się wyłącznie do zaleceń lekarzy. Nie należała jednak do osób, które walczą z nieuniknionym, i nie zamierzała własnym ciałem zasłaniać chorego, powierzonego jej pieczy, zwłaszcza że w obliczu niemieckiego strzelca taka ofiara na nic by się nie przydała.
- A pani? - Zatrzymała się drzwiach.
- Ja oczywiście zostanę. - Carlie uśmiechnęła się nieznacznie. - Z mężem.
* * *
Nie rozpoznawał tego pokoju. Ciężkie, dębowe meble tworzyły pod ścianami nieznany wzór. Na serwantce, pomiędzy talerzami i dzbankami, ustawiono dwa zdjęcia mężczyzn w mundurach - chyba zdjął okulary, zanim się zdrzemnął, bo nie potrafił z tej odległości rozpoznać formacji. Na toaletce nieopodal okna dostrzegł szylkretowy grzebień i szczotkę o rączce wykładanej macicą perłową. Przysiągłby, że nie należały do Carlie, jej nigdy nie przyszłoby do głowy, żeby je ułożyć z tak nieludzką precyzją, równolegle do siebie po obu stronach lustra. Wszystko wokół było schludne i bezosobowe - woskowe kwiaty w wazonie, śnieżnobiała serweta ze sztucznej koronki na stole, nawet prosty, ciemny krzyż na ścianie.
Pozamiatane i przystrojone jak na Sąd Ostateczny, pomyślał z cieniem odrazy, jaki budziły w nim tanie hotelowe wnętrza, gdzie każdy przedmiot był zaledwie imitacją, najprostszą i najoszczędniejszą wersją samego siebie.
Ale wiedział, że to nie jest hotel - zbyt dużo przedmiotów, zbyt wiele detali, chociaż mdłych i pozbawionych charakteru. Nawet pluszowa sofa, zapewne stanowiąca przedmiot osobliwej dumy właściciela, bo odkurzono ją tak starannie, że zielony materiał lśnił jak kocie futro, wydawała mu się zbyt czysta, zbyt nieskalana, zupełnie jak część teatralnej dekoracji, nie zaś miejsce, gdzie można się na kilka godzin usadowić z książką albo opowiadać dzieciom bajki. Odwrócił z dezaprobatą głowę i wtedy jego wzrok przykuł jeszcze inny szczegół, bodajże pierwszy, który nadawał temu pokojowi jakiś ludzki rys: przekrzywiona serweta ze sztucznej koronki na kamiennej, udającej marmur, obudowie grzejnika. Jeden róg zsunął się żałośnie, niemal dotykając dywanu, i przez moment Rylan miał wrażenie, że zaraz opadnie na dobre. Ale nie, nadal tam tkwił, zadając kłam grawitacji.
W powietrzu unosiła się woń aloesu i mięty, a obok łóżka - nie pamiętał, kiedy się do niego położył - na pomocniku leżał mały metalowy inhalator. Nie widział go wcześniej, lecz znajome zapachy dodawały otuchy, pozwalały jakoś sprząc ten nieznany obraz z niezliczonymi doświadczeniami wcześniejszych chorób, kiedy Carlie okadzała go kłębami aromatycznej pary i wsuwała mu między spieczone wargi gorzką chininę.
Tylko te zdjęcia... Niepokoiły go, lecz nie umiał rozstrzygnąć, dlaczego. Wiedział, że ma rozwiązanie tej zagadki w zasięgu ręki, nie potrafił się jednak wystarczająco skoncentrować. Paliło go gardło, myśli plątały się od gorączki, a dłonie i nogi były lodowate, chociaż przywarł stopami do butelki z gorącą wodą, wsuniętej czyjąś pieczołowitą ręką pod kołdrę. Musiał zachorować znienacka, bo najwyraźniej ominął go rytuał wizyt lekarza i pielęgniarki, która zwykle w takich razach sprowadzała się do nich na kilka dni, wyjazd do szpitala i pełne ubolewania telegramy od przyjaciół. Właściwie nic nie pamiętał, zupełnie jakby wcześniej nie istniał, jakby pojawił się dopiero w chwili, kiedy wkroczył do tego pokoju.
I wtedy jego uwagę przyciągnął nieznaczny ruch. Skulił się instynktownie, jak chłopiec przyłapany w spiżarni nad słojem konfitur, przestraszony i oburzony zarazem, że ktoś śmiał tak bezceremonialnie naruszyć jego intymność. Nawet Carlie nie wchodziła nieproszona do jego gabinetu ani też do sypialni, jeśli jeszcze leżał w łóżku. A może ten ktoś po prostu był tu jeszcze wcześniej, przed jego przebudzeniem? Z wysiłkiem uniósł się na łokciu, usiłując wyjrzeć zza wysokiego szczytu łóżka i zidentyfikować intruza, ale zakręciło mu się w głowie.
- Carlie? - wyszeptał słabo i zaraz na wszelki wypadek dodał nazwisko ich wieloletniej pielęgniarki: - Miss Postgate?
Nikt nie odpowiedział. Był jednak całkowicie pewien, że ktoś się tam kryje i drwi z niego, niewidoczny w głębi pokoju. Mozolnie odsunął brzeg kołdry - ciążyła mu, jakby odlano ją z ołowiu - i spuścił prawą nogę, usiłując wymacać stopami buty. Cały pokój znów zawirował mu przed oczami. Z westchnieniem, które nawet w jego uszach zabrzmiało jak jęk, opadł na poduszkę i czekał, aż uspokoi się tępy ból, jaki bez ostrzeżenia odezwał się w skroniach i oczodołach. Nie próbował z nim walczyć. Migreny prześladowały go od dawna, od dzieciństwa, spędzonego w domu pani Jennett, kiedy rodzice postanowili odesłać go z gorącego Lahore w swe ojczyste strony.
Zwykle się tak działo. Urodzone pod gorącym, baśniowym niebem Wschodu, w krainie gadających ptaków oraz wiecznozielonych palm, i wychowywane przez czułą aya, która sączyła im w uszy tubylcze baśnie i przypowieści, dzieci urzędników, kupców, plantatorów, poszukiwaczy szczęścia i żołnierzy, całej tej brytyjsko-hinduskiej kolonialnej arystokracji, umierały niemal równie często, jak ich brązowoskórzy, bosonodzy rówieśnicy. Dlatego kiedy tylko podrosły wystarczająco, by przetrwać długą podróż parowcem, rodzice wyprawiali je do ojczyzny. A potem, w sposób zgoła niepojęty dla ich młodych umysłów, zadziwieni malcy znajdowali się w starożytnych, przesyconych wonią kurzu i pasty do podłóg domostwach, gdzie ich babki i dziadkowie pielęgnowali opowieści o szarży Lekkiej Brygady pod Bałakławą i śmierci admirała Nelsona. Niektórym wyszukiwano miejsce pod dachem odległych krewnych - dyliżans ni z tego, ni z owego wypluwał ich na progu szkockiego zamczyska, wśród obcych ludzi, których irytował tupot dziecięcych bucików na wyfroterowanych podłogach, i nie było żadnego czarodziejskiego ogrodu, aby oferować im schronienie. Niekiedy zaś trafiali do internatu, pensji dla panien albo instytucji wychowawczej, gdzie traktowano ich z pełną pieczołowitości troską, póki rodzice na czas uiszczali czesne, i degradowano natychmiast do roli popychadeł, jeśli tylko przepływ gotówki uległ zahamowaniu.
Jeszcze inni kończyli w szkołach z internatem, pilnowani przez starych sierżantów, weteranów bitew stoczonych w setkach miejsc, których nazwy dźwięczały w ich ustach jak obce monety, i gdzie w galeriach sław wisiały podobizny ich starszych kolegów, rannych i zabitych w najdzikszych krańcach Imperium. Rylan nazwał to potem brzemieniem białego człowieka. Jego szkolni koledzy wyczuwali je bardzo wyraźnie na swoich wątłych, młodzieńczych barkach. I szczycili się nim, zupełnie jak te wyniosłe Hinduski, kiedy u podnóża stosu ogarniają swoich bliskich wzrokiem, w którym jest wszystko prócz strachu.
Wówczas jednak, na samym początku, Rylan trafił znacznie gorzej. Pani Jennett, zacna wdowa po kolonialnym oficerze, miała stać się dla niego i Tilly drugą matką w tej chłodnej, deszczowej krainie, gdzie trawa jest soczyście zielona, a chłosta w szkole publicznej nie umywa się nawet do kar, wymierzanych przyłapanym na złodziejstwie krajowcom. I faktycznie opiekunka wycisnęła na nim swoje piętno, tak dogłębnie, jak gdyby wypaliła je żelazem. Jako dziecko Rylan widział pewnego Afgańczyka, zdaje się, że nazywali go Mah-bud Ali - rosłego, nieco otyłego mężczyznę, który barwił swoją brodę na czerwono, ponieważ zaczynał już siwieć, a nienawidził u siebie wszelkich pozorów starości - jak znaczył swoje konie i widok ten na długo zapadł mu w pamięć. Powiadano, że koń, który wyszedł spod ręki Mahbuda, nigdy nie będzie taki sam, jak wcześniej.
Podobna rzecz przydarzyła się Rylanowi w domu pani Jennett, tuż przy skraju urwiska, porośniętym żółtymi makami morskimi. W obliczu niechęci, jaką okazywała mu wdowa, rychło przerodzonej w nienawiść, stał się ekspertem w samotności. Owszem, spędził niezliczone godziny na szorowaniu podłóg i sprzątaniu podwórza, z zagryzionymi wargami znosił bicie i po stokroć gorsze upokorzenia, kiedy nazywała go kłamcą i grzesznikiem, odrażającym w oczach wszystkich nabożnych ludzi i skazanym na wieczne potępienie. Jej religijność była równie posępna i surowa, jak to stare, nadszczerbione przez nadmorskie wichry i deszcze domostwo, lecz właśnie pani Jennett, gorliwej naśladowczym Kalwina, zawdzięczał dogłębną znajomość Pisma - wiedza niezwykle użyteczna dla pisarza, nawet jeśli ten nie przyznaje się wprost do żadnej religii. Ona również przyprawiła go niemal o utratę wzroku: uznała uporczywe bóle głowy za słuszną karę niebios, a obstalowanie binokli ogłosiła kosztowną i całkowicie zbyteczną ekstrawagancją.
Jednakże Tilly spotkał jeszcze gorszy los. Zaledwie trzyletnia, kiedy ją odesłano z Indii, i słodka jak wszystkie dobrze wychowane dziewczynki, prędko stała się ulubienicą pani Jennett. A potem, rozdarta pomiędzy dziecięcym pragnieniem aprobaty i miłością do starszego brata, który stanowił jedyny ślad po ich dawnym życiu, coraz bardziej pogrążała się we własnym świecie. Właściwie nigdy się stamtąd nie wydobyła.
Rylan zdołał w porę uciec. Pewnego dnia matka bez ostrzeżenia pojawiła się o poranku przy jego łóżku i jak gdyby nic się nie wydarzyło, ucałowała go na dzień dobry, tak samo jak zwykła czynić za morzem, w tej zaklętej krainie Wschodu, gdzie wszelkie baśnie były możliwe. Nie sądził, by zdawała sobie sprawę, że w jego dziecięcym świecie minęło zbyt wiele czasu i nie pamiętał już dobrze jej twarzy. A potem, przerażona tym, co się stało z jej jedynakiem, jego lękliwie przygarbioną sylwetką, zdradzającą wielomiesięczny głód - przez tamte posty nigdy nie osiągnął sześciu stóp wzrostu - krótkowzrocznością, przez którą prawie nie mógł już czytać, zabrała go stamtąd co prędzej i umieściła w liceum pod opieką rektora Batesa. Jednakże w jakimś osobliwym zaślepieniu zostawiła u pani Jennett córkę, a delikatna jasnowłosa Tilly jeszcze długo szamotała się w mrocznym świecie wdowy, póki Rylan, osiemnastoletni już i buńczuczny jak każdy młodzieniec w podróży na swoją pierwszą prawdziwą posadę, samowolnie nie zabrał jej do Lahore. Musiało minąć kilka kolejnych lat, przesyconych wonią piżma i soczystych jak owoce wschodu, zanim jej rodzice zorientowali się, że umysł córki został bezpowrotnie wypaczony.
Może to właśnie dzieje się teraz ze mną, pomyślał z obawą, jednocześnie wciąż wypatrując śladów intruza, choć teraz nie był wcale całkowicie pewien, czy go sobie nie wymyślił. Może oszalałem jak Tilly.
W tej samej chwili zza krawędzi łóżka wynurzyła się drobna postać w bladoniebieskiej sukience. Molly, pomyślał z irytacją. Był pewien, że widział ją w zeszłym tygodniu w gromadzie wiejskich dryblasów, którzy niszczyli wronie gniazda na północnym skraju ogrodu, łamali tyczki w chmielniku i obluzowywali deski w mostku obok brodu Willinforda. Umorusana i rozczochrana, czmychnęła jak królik, kiedy tylko go zobaczyła. Jej matka z pewnością nie pochwaliłaby podobnych znajomości. Rylan postanowił wówczas, że przy następnej bytności w wiosce nie omieszka jej poinformować, z kim przestaje jej najstarsza pociecha. Teraz jednak uznał, że ma jej znacznie więcej do powiedzenia. Czym innym są głupie figle, a czym innym zakradanie się do wnętrza domu - i to na dodatek wtedy, kiedy gospodarz leży złożony chorobą i nie może przepędzić nieproszonego gościa.
Skinął na nią ręką, wciąż niepewny, czy nie wyobraził jej sobie w malignie, lecz dziewczynka nie zwróciła na niego uwagi. Teraz zobaczył ją wyraźniej i nie, nie była to Molly ani żadna z jej koleżanek, które czasami widywał, jak kręcą się po pastwisku Gleasona. Ta tutaj wydawała się zupełnie obca. Przygryzła kosmyk ciemnych włosów, splątanych i pokrytych pyłem, na jej policzku rysowała się smuga brudu. Z zainteresowaniem lustrowała wnętrze, mosiężne haki przytrzymujące zasłony, żółte szklane uchwyty od szuflad, wreszcie nieszczęsną przekrzywioną serwetę.
- Popraw ją - wychrypiał Rylan: gardło miał suche i obolałe. - Natychmiast popraw tę białą rzecz na grzejniku.
Zabrzmiało to tak absurdalnie, jakby wypowiadał cudze słowa, lecz z jakiegoś powodu nie mógł znieść widoku przekrzywionej serwety. Dziecko nie zwróciło jednak na niego najmniejszej uwagi. Nadal spacerowało po pokoju z obraźliwą wręcz obojętnością.
Pewnie służąca zostawiła otwarte drzwi, pomyślał ze złością - zupełnie niezrozumiałą, bo przecież zwykle nie miał nic przeciwko odwiedzinom dzieciaków ze wsi. Albo Carlie poszła do apteki i wtedy ten mały potwór zakradł się do środka.
- To nieładnie tak bez zaproszenia wchodzić do cudzego domu - spróbował z innej beczki, licząc, że ją zawstydzi lub chociaż onieśmieli.
Jednakże dziewczynka nadal przechadzała się w zamyśleniu, splótłszy ręce za plecami. Sukienkę miała pobrudzoną ziemią i wyglądała na jedno z tych niechlujnych, małych stworzeń, które zostawiają ślady błota na świeżo wypastowanej podłodze i sklejają malinowym syropem kartki książek. Po prostu nie mógł na to patrzeć. Nie mógł pozwolić, żeby zdewastowała ten pokój...
...pozamiatany i przystrojony jak na Sąd Ostateczny, podpowiedział głos w jego głowie.
Gardło piekło go coraz bardziej.
- Precz, precz - zajęczał, bezsilnie przymykając powieki. - Wynoś się stąd, mała brudasko.
Kiedy jej nie widział, wszystko stawało się trochę łatwiejsze do zniesienia. Musiał przyznać, że zachowywała się naprawdę bezgłośnie. Właściwie mógł udawać, że wcale jej tu nie ma, bo myśli powoli rozmywały mu się w oparze gorączki. Chyba się zdrzemnął: przez zasłony przesączało się słabe światło zmierzchu i cisza otuliła go jak szara wata. I kiedy się obudził - wciąż rozpalony, lecz dziwacznie przekonany, że to wcześniejsze spotkanie z dzieckiem było jedynie wytworem jego chorego umysłu - zobaczył, że jest ich więcej.
Siedziały grzecznie na kanapie, nie dotykając ubłoconymi bucikami zielonego pluszu, i wpatrywały się z powagą w Rylana. Nie miał pojęcia, jakim cudem zdołało się ich tu tyle ukryć. Czy w tym domu nikt już pilnuje drzwi? - sarknął w myślach. Czy jesteśmy po prostu wystawieni na pastwę złodziei i morderców?
- Czego tu chcecie? - rzucił z irytacją. - Dlaczego się uparłyście, żeby mnie prześladować?
- Czekamy, aż zabiorą nas nasi ludzie - odezwała się najstarsza dziewczynka, ta, która pojawiła się tutaj pierwsza.
- Na pewno coś ci się pomyliło - zaprotestował. - Nie możecie czekać tutaj.
Dziewczynka spojrzała na niego z powagą, lecz milczała, zupełnie jakby jego zastrzeżenia nie zasługiwały na odpowiedź.
- Powinniście poczekać raczej na dworcu - powiedział. - Albo na poczcie. Tam, gdzie się zgubiliście. Jesteście tu sami?
Dziewczynka energicznie skinęła głową i jednocześnie objęła ramionami młodsze dzieci, jakby chciała mu dać do zrozumienia, że świetnie sobie radzą bez opieki dorosłych.
- To duże miasto - zaprotestował niecierpliwie. - W dużym mieście małym dzieciom mogą się przydarzyć różne niedobre rzeczy.
Jakaś nieskażona jeszcze szaleństwem część jego umysłu usiłowała protestować, że wciąż leży w swoim łóżku w Siedmiu Wiązach, a to wszystko jest wyłącznie wymysłem jego skołatanej wyobraźni. Nie planował przecież żadnej wyprawy do miasta. W ogóle nie znał tego miejsca.
- Wcale nie jesteśmy sami - odezwała się jedna z młodszych dziewczynek. - Jest nas tutaj mnóstwo. Całe setki.
Prychnął z niedowierzaniem. Dzieci kłamały jak najęte: to niemożliwe, żeby po ulicach bez żadnego nadzoru włóczyły się hordy małych flejtuchów. Właściwie tych tutaj również powinien się pozbyć bez żadnego kłopotu. Wystarczy wezwać policjanta. Gdyby tylko Carlie nie guzdrała się tak długo u aptekarza...
- A gdzie są wasi rodzice? Idźcie ich poszukać.
Na buziach dzieci odbiło się zmieszanie. Najmłodszy chłopiec wyglądał, jakby miał za chwilę się rozpłakać.
- Nie ma ich - odparła dziewczynka. - Nie ma nikogo, a my jesteśmy zmęczeni. Erik już daleko nie pójdzie, bo widzi pan, on jest jeszcze bardzo mały, ma zaledwie cztery lata i dopiero tej wiosny dostał swoje pierwsze spodenki.
Maluch spojrzał na niego poważnymi, szarymi oczami i z dumą poklepał się po płóciennych porteczkach. Podtrzymywane przez szelki, sięgały mu prawie pod pachy.
- Dlaczego po prostu nie wrócicie do siebie do domu? - zapytał z rezygnacją. - Widzicie, że jestem chory. Czy musicie mnie dręczyć?
- Nie mamy domu - odpowiedziała dziewczynka. - Przyleciał ten wielki sztuczny ptak i go zniszczył.
Mężczyzna westchnął ciężko. Jego spojrzenie znów padło na fotografie mężczyzn w mundurach. I już wiedział, co wydało mu się tak niewłaściwe. Mundury. Nosili niemieckie mundury.
Nie sądził, aby Carlie pozostawiła taką ozdobę w jakimkolwiek z wynajętych pokoi, w jakich zdarzało im się gościć przez ostatnie lata. Zresztą żaden szanujący się hotel nie pozwoliłby sobie na taką prowokację. W drugim roku wojny ludziom łatwo puszczały nerwy.
Śpię, pomyślał uspokajająco. Po prostu to sobie wymyśliłem.
- Och, jak to boli! - Najmłodszy chłopiec rozpłakał się nagle. - Jak to strasznie boli?
Rylan obrócił na niego wzrok i zobaczył, że całe ubranko dziecka pokrywa krew.
Dziewczynka z niebieskimi kokardami we włosach zeskoczyła z kanapy. Przód jej sukienki również znaczyły zaschnięte rdzawe plamy.
- Chciałam, żebyś nas zobaczył. Tu, gdzie teraz mieszkamy. Erik, Johann, Annika, Hannie i reszta - powiedziała, wsuwając mu w dłoń szczupłe, lodowate palce. - Ale zaraz zabiorę cię dalej. Musimy się spieszyć.
* * *
Carlie siedziała przy mężu, kiedy burza rozpętała się na dobre. Deszcz dudnił miarowo o dach, zmywając wspomnienie po niepokojącym warkocie, Rylan wiercił się, a ona powoli popadała w odrętwienie, zbyt znużona, żeby zejść na dół i przywołać pozostałych domowników, którzy zapewne zdążyli już porządnie zawilgnąć w starej piwnicy. Ocucił ją dopiero jakiś stukot. Dobiegał z dołu, chyba od strony kuchni.
Zaniepokojona, rzuciła szybkie spojrzenie na Rylana. Teraz spał nieco spokojniej, postanowiła więc go nie budzić, zresztą sparaliżowany i w gorączce nie przydałby się jej na wiele. Najciszej, jak umiała, przeszła do swojej sypialni. Kiedy otworzyła prawą szufladę sekretarzyka, jej wzrok padł na stare listy do Wolcotta. Przeszło jej przez myśl, że jej brat, pochłonięty w Niemczech przez tyfusową gorączkę, był pierwszą ofiarą Hunów, wyrwaną przedwcześnie z jej rodziny tak samo, jak teraz Jack. Rozgarnęła papiery, wspominając przez moment, jacy szczęśliwi byli wszyscy troje, Rylan, Wolcott i ona, tamtego pierwszego lata.
Wolcott przyjechał do Londynu z misją pozyskania świeżych, angielskich autorów dla amerykańskiego wydawcy Johna Lovella, a wkrótce potem dołączyła do niego Carlie, żeby urządzić i poprowadzić mu dom w Kensington. Błyskotliwy, czarujący i subtelny Amerykanin wkrótce stał się mistrzem w polowaniu na lwy, a w jego salonie zagościli państwo Gosse, Sergeant i Whistler, Henry James, Bram Stoker, Thomas Hardy i wreszcie - zaledwie dwudziestoczteroletni, lecz opromieniony sławą geniusza, świeżo przybyły z Indii Rylan. Carlie wydawało się wtedy naturalne, że spomiędzy tylu gigantów Wolcott właśnie jego postanowił obdarzyć swoją przyjaźnią: wszak lśnili jak dwie gwiazdy na firmamencie.
Wkrótce Rylan prawie zamieszkał w ich domu. Sam wynajmował dwa małe pokoje przy Villiers Street, nieopodal stacji Charing Cross. Carlie odwiedziła je kilka razy w towarzystwie Wolcotta, bo w żadnym razie nie wyprawiłaby się sama do dzielnicy, będącej ulubionym łowiskiem nocnych motyli, jak taktownie nazywano prostytutki. Potem z fascynacją i trwogą zarazem obserwowała wnętrze wypełnione dziwaczną mieszaniną męskich zabawek i egzotyki. Na ścianach, pokrytych zieloną i złotą tapetą, wisiały mapy Afganistanu i szkice przedstawiające hinduskich żołnierzy. Wszystkie puste powierzchnie zasłano wzorzystymi perskimi kobiercami i dywanikami modlitewnymi, na tle których połyskiwały lakierem chińskie parawany z roztańczonymi czarnymi szkieletami.
A nad kominkiem Rylan powiesił załadowany karabin, przypomniała sobie z rozbawieniem, kiedy wydobywała swojego peacemakera spod warstwy starych papierzysk, zupełnie jakby w centrum Londynu obawiał się ataku wojsk zbuntowanych maharadżów. Potem zrozumiała, jak wiele w tym wszystkim - dezynwolturze, z jaką traktował hołdy starszych pisarzy, w kartce do wydawców przyklejonej na drzwiach oraz demonstracyjnej skłonności do przestawiania z mętami i prostymi szeregowcami - było pozą, skrywającą rozpaczliwą wręcz samotność i niepewność młodego chłopaka, który właśnie uczył się przetrwać w obcym świecie. Ale wtedy jedynie obserwowała w oniemiałym zachwycie, jak przechadzają się z Wolcottem w ogrodzie, dyskutując z zapałem o rozlicznych męskich sprawach. Nie próbowała ogarniać tego wszystkiego, co ich łączyło, chociaż oczywiście dobiegały do niej, wówczas i znacznie później, rozmaite plotki. Wiedziała, że Wolcott jest pierwszym czytelnikiem i krytykiem rękopisów Rylana, jeden zresztą za jego radą został zniszczony. Zamierzali wspólnie napisać powieść. Potem jednak Wolcott zapadł na tę absurdalną chorobę i wszystko się skończyło, a ona została żoną Rylana.
Nigdy nie spytała go, kogo wtedy naprawdę poślubił - ją czy też wspomnienie o człowieku, który zafascynował go bardziej niż ktokolwiek inny. Nie zastanawiała się nad tym, przejęta i szczęśliwa, że u boku Rylana jej życie nabierze sensu, że będzie o niego dbała, usuwała z jego drogi te wszystkie drobne niedogodności, które zabierają czas i rozpraszają geniusza. Lecz jego ojciec, choć prawie jej nie znał, błyskawicznie odgadł, że motywy jego syna są znacznie bardziej skomplikowane, niż może przypuszczać młoda, pełna zapału i wiary w swe siły Amerykanka. „Ona jest tylko popsutym mężczyzną”, powiedział. „Mężczyzną, którym mogłaby się stać”. Wówczas przyjęła jego słowa jak komplement, podczas gdy stanowiły raczej bezlitosną diagnozę i prognostyk na przyszłość.
Wyjęła z pudełka naboje i jeden za drugim załadowała je do bębenka. Sześć kul. Niewiele, ale wystarczy. Odkąd zawisła nad nimi groźba niemieckich inwazji, Rylan i Jack nalegali, żeby nabyła biegłości w posługiwaniu się bronią. Ćwiczyli ją niemiłosiernie podczas przepustek Jacka. Z pomocą starego Hobdena przygotowali nawet niewielką strzelnicę nad stawem, dość daleko od drogi i dworu, żeby jej wyczyny nikomu nie zaszkodziły. Jack sam wybrał jej rewolwer: wydawało mu się zabawne, że jego amerykańska matka będzie się posługiwała ulubioną bronią Dzikiego Zachodu. Carlie w zasadzie nie miała nic przeciwko peacemakerowi, choć z początku straszliwie szarpał jej ręką i większość pocisków lądowała na dnie stawu. Stawiła mu jednak czoło z tym samym legendarnym uporem Balestierów, z jakim kilka pokoleń wcześniej jej przodkowie wydzierali ziemię czerwonoskórym, i wygrała jak oni. Gdyby dano jej wystarczająco wiele czasu, nauczyłaby się strzelać choćby z kija od miotły.
Dlatego teraz, kiedy schodziła z rewolwerem po schodach do holu, czuła się niemal spokojnie, a jej ręce nie drżały. A jednak widok ogrodnika sprawił jej ulgę. Nie chciała go przestraszyć, ukryła więc rękę z bronią za plecami i zapytała łagodnie, zupełnie jakby mówiła do dziecka:
- Co się stało?
Chudy, przygarbiony człowieczek w przemokniętym kapeluszu przestąpił z nogi na nogę. Odchrząknął, żeby oczyścić gardło i wypluł flegmę na wyfroterowaną podłogę. Carlie stłumiła westchnienie. W gruncie rzeczy stary Hobden był niewiele bardziej rozgarnięty od swojego obłąkanego syna i choć z całego serca przywiązał się do nowych właścicieli dworu, w najmniejszym stopniu nie zmienił swoich dokuczliwych przyzwyczajeń.
Gapił się na nią dłuższą chwilę w milczeniu. Światło małej elektrycznej latarki, zostawionej przez miss Postgate na pomocniku przy drzwiach, wykoślawiało rysy jego twarzy, a z płaszcza powoli skapywał deszcz.
- Panienko Carlie... - zaczął, po czym gwałtownie zerwał z głowy kapelusz, jakby przypomniał sobie o szacunku dla chlebodawczyni. - Panienko Carlie - podjął, chociaż przecież od dawna była mężatką, zdążyła pochować najstarsze ze swoich dzieci, a wkrótce może będzie musiała pogrzebać następne - ona tu jest.
- Miss Postgate? - odgadła z ulgą Carlie.
Istotnie, skoro burza przygasła, a groźba niemieckiej inwazji najwyraźniej nie miała się ziścić tej nocy, należało wyprowadzić Unę i pozostałych z piwnicy - i to możliwie jak najszybciej, zanim przeziębią się albo złapią jakąś paskudną chorobę. Powinnam się o to sama zatroszczyć, pomyślała z roztargnieniem. Dobrze, że przynajmniej pielęgniarka nie straciła przytomności umysłu. Carlie nie wątpiła, że nawet w dzień Sądu Ostatecznego miss Postgate ze spokojem oczekiwałaby boskiego wyroku, jak zwykle milcząca, w praktycznej szarej sukni, wyposażona w sznurek, latarkę oraz sole trzeźwiące.
- Nie. - Ogrodnik podrapał się po nosie: palce miał pokryte ziemią, a paznokcie połamane i czarne. - Ona. Lispeth.
Wiedziała, że nie wyciągnie z niego nic więcej. Stary Hobden mało co mówił. Kiedyś, kiedy Jack i Una byli jeszcze mali i zwierzali mu się ze swych dziecięcych sekretów, zdarzało się, że siadał pod wielkim dębem pośrodku pastwiska Gleasona i chropowatym głosem snuł opowieści o zwierzętach i duszkach ukrytych w głębi Dalekiego Boru, o zmarłych, odwiedzających ruiny klasztoru na wzgórzu Beacon, i topielcach, przywoływanych przez światło latarni z Santlache. Carlie troskała się wtedy, że tymi wiejskimi strachami zasieje w ich umysłach niepokój, lecz Rylan, który na równi z dziećmi delektował się opowieściami starca, wyśmiał jej obawy. Pamiętała też, jak podarował Jackowi szpony czapli-bąka, żeby przynosiły mu szczęście w polowaniu, i w gliniankach zbierał z Uną jaskółczęta, które powypadały z gniazd. Potem karmił je i ogrzewał butelką z ciepłą wodą w szopie na narzędzia. O ile Carlie pamiętała, ptaki, zbyt młode, by przetrwać z dala od gniazda, i tak wyzdychały - wszystkie z wyjątkiem jednej jaskółki, która przywiązała się do Hobdena tak bardzo, że najchętniej podróżowała na otoku jego słomianego kapelusza.
Nie, Hobden kochał jej dzieci na równi ze swoim synem, szalonym pszczelarczykiem o jasnych, wiedzących oczach. Lecz kiedy Jack zmężniał i wyjechał do szkoły, a Una coraz rzadziej wymykała się spod pieczy guwernantki, ogrodnik zakląsł się w sobie i zmurszał. Przypominał jej teraz starego grzyba, z pozoru wciąż czerstwego, lecz wewnątrz stoczonego przez robaki i czekającego jedynie na lekkie stuknięcie patyka, muśnięcie butem lub po prostu silniejszy powiew wiatru, żeby rozpaść się i zniknąć w tumanie czarnych zarodników.
Może zaginięcie Jacka okaże się właśnie tym bodźcem, który go zniszczy, pomyślała. Wydawał się tej nocy taki kruchy. Taki zagubiony.
Zmarszczyła brwi. Nie przypominała sobie kobiety imieniem Lispeth, ale też nie przywiązywała wielkiej wagi do kontaktów z rezydentami wioski i nie znała wszystkich mieszkańców domostw rozsianych w dolinie po obu stronach strumienia. Dzisiaj również nie miała ochoty spotykać żadnego z nich, nawet jeśli przywiodła ich litość czy jakieś fałszywie pojmowane poczucie wspólnoty, bo przecież wielu wieśniaków również miało synów i braci za Kanałem. Owszem, czasami zarzucano jej wyniosłość, w rzeczywistości jednak nie była wcale zbyt dumna, by porozmawiać z sąsiadami, którym przypadł w udziale gorszy, mniej zasobny żywot. Po prostu Balestierowie zwykli lizać swoje rany w samotności, a Carlie nie wierzyła, aby cierpienie, podzielone na pół w chwili banalnej rozmowy, stawało się mniej dotkliwe.
- Przyszła z trzęsawisk. - Hobden chyba wyczuwał jej wahanie. - Z Dymdurch, spod Wału.
Carlie drgnęła. Nieżyjąca żona Hobdena pochodziła właśnie z Żuław. Ludzie w wiosce nadal ją wspominali - z mieszaniną respektu i ulgi, że wreszcie pozbyli się spośród siebie niesamowitej, milkliwej kobiety, która widziała przez dziurkę w kole młyńskim więcej niż inni przez teleskop i potrafiła odszyfrować znaki, ukryte w locie ptaków i torach spadających gwiazd.
- Jeśli to twoja krewna - powiedziała, licząc, że najprostsze, najbardziej oczywiste wyjaśnienie tej nocnej wizyty okaże się prawdziwe - może przenocować we dworze. Pokój Amy jest wolny...
Jednakże tej nocy nic nie miało być proste. Hobden przecząco pokręcił głową.
- Ona przyszła do pani, panienko Carlie. I czeka na deszczu. - Zanim zdążyła zaprotestować, odwrócił się szybko i uchylił drzwi.
Kobieta bezszelestnie wsunęła się do środka i odrzuciła kaptur. Na głowie nosiła małą czapeczkę, naszywaną turkusami, a jej policzki powlekały jaskrawe rumieńce, typowe dla ludzi, którzy większość życia spędzili na chłodzie i wietrze. Teraz, kiedy znalazła się w holu, pomieszczenie jakby zmalało wokół jej rosłej, masywnej postaci. Bary miała szerokie jak mężczyzna - i coś w postawie i spojrzeniu, coś nieokreślonego, co sprawiało, że Carlie chciała się cofnąć. I złościło ją to. Ostatecznie była tu gospodynią, panią na własnej ziemi, nawet jeśli urodziła się daleko na drugim krańcu oceanu.
Hobden wprowadził tę kobietę głównym wejściem, zdała sobie sprawę, choć dotąd nikomu nie wyświadczył podobnej uprzejmości. Kim zatem ona jest? Co to za przeklęta starucha?
- Nie chciałam tu przychodzić. - Nieznajoma wyciągnęła ku niej rękę: na palcach miała liczne srebrne obrączki, ozdobione niebieskimi kamieniami.
- Dlaczego więc przyszłaś? - zapytała z ledwo tłumioną złością Carlie.
Głos nieznajomej przypominał skrzek sroki, a po czerwonych policzkach ściekały strużki wody. Spod poły płaszcza połyskiwały srebrne naszyjniki.
- Z powodu dębu, głogu i jesionu. - Tamta zaśmiała się sucho. - Z powodu twojego męża.
Carlie zacisnęła zęby. Nie, nie była zdumiona. Ostatecznie wszystko zawsze działo się z powodu Rylana. Nadawał kształt Siedmiu Wiązom, zupełnie jakby własnymi rękami wytyczał ścieżki w ogrodzie i formował żywopłoty. Z nią było tak samo. Czasami miała wręcz wrażenie, że nie istnieje, że jest zaledwie nikłym odbiciem na powierzchni jego szkieł, cieniem w kąciku oka. Właściwie nic dziwnego, że ta kobieta pojawiła się tutaj na wieść o jego chorobie. Okazała się jedynie szybsza i sprytniejsza od innych, którzy najpóźniej jutro pojawią się pod bramami rezydencji - dziennikarzy, łowców autografów, poszukiwaczy sensacji, naciągaczy, łowców sensacji i zwyczajnych ciekawskich.
- Czego ode mnie chcesz?! - wybuchła Carlie. - Czy sądzisz, że będę skłonna do jałmużny, teraz, kiedy straciłam dziecko?
- Chcę ci pomóc odzyskać męża - powiedziała kobieta. - Jego duch zbłądził.
Zrobiła krok naprzód, wchodząc w krąg światła latarki, i Carlie zobaczyła, że to, co wzięła za turkusy, jest jedynie dziwacznym wzorem, wyszytym na czapce błękitną nicią, a egzotyczne srebrne naszyjniki to po prostu tandetne łańcuszki, jakie kupuje się dzieciom na jarmarku. Lecz oczy nieznajomej pozostały równie niepokojące, jak wcześniej - ciemne i przepastne niczym wyschnięta studnia - i Carlie w jednej chwili zrozumiała, co ją tak odpycha od tej kobiety.
Kiedyś Tilly przywiozła do Siedmiu Wiązów jedną ze swych popleczniczek. Akurat czuła się lepiej, więc pozwolono jej opuścić zakład - w istocie przypominał on bardziej luksusowe sanatorium - gdzie spędzała większość czasu po tym, jak wraz z mężem powróciła z Indii. Ku nieskrywanej irytacji Rylana pojawiła się w Siedmiu Wiązach z bladą, jak gdyby spłowiałą, dziewczyną.
Miała na imię Grace, lecz całe jej zachowanie było całkowicie pozbawione wdzięku. Śmiała się zbyt hałaśliwie, nieustannie potykała się, no i tuż po przybyciu zdołała zbić ulubioną wazę Carlie - pamiątkę rodzinną, przywiezioną przed laty z Ameryki. Wszystko to jednak by jej wybaczono, przywykli przecież do niszczycielskich eskapad przyjaciół Jacka, którzy czasami odwiedzali posiadłość i szaleli na motorach po wielkiej połaci łąk, rozpiętych pomiędzy Dalekim Borem i potokiem na dnie doliny. Rylan zwykle z rozrzewnieniem przyglądał się wyczynom młodzieży, a Carlie, mniej skłonna do pobłażania, przymykała oko, widząc, jaki Jack jest szczęśliwy. Jednak żadne z nich nie umiało wykrzesać w sobie ni cienia cieplejszych uczuć dla panny Grace, choć w gruncie rzeczy takie biedne było z niej stworzenie, wylęknione, podejrzliwe i zarazem rozpaczliwie spragnione aprobaty. Ale miała też jedną wadę, która przesłaniała całą resztę.
Już drugiego wieczoru postanowiła urządzić seans spirytystyczny. Kiedy Rylan stanowczo zabronił tej obrzydliwości, Tilly dostała ataku histerii. Krzyczała, że potrzebuje wskazówek swojego duchowego przewodnika - Carlie nie zapamiętała jego imienia, ale miała wrażenie, że był to jakiś smętny jegomość, somnambulik z usposobienia i kwakier z przekonań, którzy żył podobno w czasach młodości królowej Wiktorii - i bez jego porady nie zdoła się ni krok posunąć na ścieżce prowadzącej do doskonałości.
- Myślę, że możemy podjąć to ryzyko - oznajmił wówczas ze śmiertelną powagą Rylan. - Czyż dreptanie w miejscu nie jest nieodłączną częścią ludzkiej natury?
Naturalnie Tilly obraziła się śmiertelnie. Ponieważ jednak szczerze kochała brata, zamiast wyjechać, przez kolejne pięć dni nie ustawała w wysiłkach, żeby go nawrócić. Rylan okazał się jednak równie uparty jak jego siostra i nie pomogły ani brzuchomowcze talenty miss Grace, ani stukający stolik, ani nawet litery, które ni z tego, ni z owego pojawiały się na zaparowanym zwierciadle. Zamiast ulec perswazji, zaproponował bladej pannie kilka pomysłów na udoskonalenie techniki tego, co ona nazywała komunikowaniem się ze zmarłymi, on zaś całkiem zgrabnie odegranymi sztuczkami. Drwił z niej w swój zwykły, dobroduszny sposób, ale żądło musiało utkwić głęboko, bo szóstego dnia miss Grace spakowała rzeczy i stanowczo odmówiła dłuższego przebywania pod jednym dachem z niedowiarkami. Tak dotkliwie zakłócali jej harmonię duchową, oznajmiła skonsternowanej Tilly, że nie potrafiła już porozumieć się ze swoim kwakrem.
- To tylko wyjdzie jej na zdrowie - skonstatował Rylan, kiedy obie panie oddaliły się w automobilu, który na wieść o zagrażającej im rodzinnej katastrofie niezwłocznie przysłał mąż Tilly. - Powinna więcej czasu spędzać z żywymi mężczyznami, choćby i kwakrami. Może wtedy nabrałaby rumieńców i odrobiny rozsądku.
Potem długo jeszcze przesyłał jej za pośrednictwem Tilly bilety na występy Houdiniego. O ile Carlie wiedziała, żaden z nich nie został odebrany. Miss Grace cieszyła się niemałym uznaniem wśród londyńskich spirytualistów, póki niespodziewanie nie wyjechała na Cejlon z pewnym plantatorem herbaty. Plotka głosiła, że był wcześniej żonaty, a jego małżonka nie do końca przeniosła się na tamten świat, lecz, jak skomentował Rylan, miss Grace przywykła do nieustannego przebywania wśród nieboszczyków, zatem towarzystwo nadliczbowego i czysto potencjalnego ducha żony nie powinno jej sprawić większej różnicy.
Kiedy tylko wieść o Jacku się rozniesie, pomyślała ze złością Carlie, nie zdołam powstrzymać Tilly. Znowu przywlecze tutaj którąś z protegowanych i będzie nas dręczyć swoimi urojeniami. Zresztą i bez Tilly niezawodnie tu dotrą, Rylan jest dla nich zbyt łakomym kąskiem. Zaczną przysyłać listy, dzwonić, niektórzy nawet przyjadą i będą koczowali pod bramą razem z dziennikarzami, czyhając na domowników i zaglądając do okien automobilu. A wszystko oczywiście tylko po to, żeby oferować swą szczerą i zupełnie bezinteresowną pomoc w odnalezieniu Jacka - w tej czy innej rzeczywistości.
Cóż, być może nie uniknie spotkania z medium, przywleczonym tu przez szwagierkę. Nie zamierzała jednak tracić czasu na wiejską oszustkę - bez względu na to, jak głębokie wrażenie wywarła tamta na starym Hobdenie. Właściwie nie zamierzała nawet z nią rozmawiać.
- Ta kobieta ma stąd zniknąć - zwróciła się do ogrodnika. - Natychmiast. Pan Rylan nigdy by nie chciał...
- Ale go tu nie ma - przerwała jej obcesowo nieznajoma.
Carlie zacisnęła zęby, zdumiona tą bezczelnością.
- Śpi na górze - odpowiedziała, zaskoczona trochę, że tłumaczy się przed tą prostaczką.
Kobieta potrząsnęła głową.
- Nie ma go tam - powtórzyła z przekonaniem. - Poszedł za dzieckiem. Usłyszał wołanie i znalazł przewodnika, więc teraz możesz stracić ich obu, chłopca i mężczyznę. Bo to tkwi w nim głęboko, w jego krwi. Ale wiesz o tym przecież. Zawsze wiedziałaś.
* * *
Na zewnątrz było ciemno i wietrznie. Burza ścichła i odpełzła na północ, pomrukując gromami jak stary zmęczony potwór. Z zachmurzonego nieba wionęła wilgoć, osiadała na binoklach, wełnie płaszcza i spodniach. Odetchnął głębiej, potem jeszcze raz, aż spłynęła na niego fala orzeźwienia.
Poczuł uścisk drobnej, chłodnej dłoni.
- Niech pan się nie boi - rzekła dziewczynka pogodnie.
Nie widział jej twarzy, ale był pewien, że się uśmiechnęła. Odpowiedział uśmiechem i sięgnął po duży czarny parasol, sterczący ze stojaka przy drzwiach. Osłonięci przed deszczem zeszli ze schodów prosto na wysypany żwirem podjazd: stary Hobden pieczołowicie wyrównywał go w każdy poniedziałek, gdy odjechały już automobile i powozy gości. Majacząca w mroku droga wiodła wprost do głównej bramy z wymyślnie kutego żelaza, które mimo starannego czyszczenia nieustannie pokrywała rdza. Ale dziewczynka pociągnęła go w wąską alejkę, tak ściśniętą z obu stron wysokim żywopłotem, że prawie niewidoczną. I właśnie na niej wydarzyło się coś dziwnego.
Rylan lubił spacerować i gdy tylko mógł, spędzał w ogrodzie wiele czasu, o różnych porach dnia i nocy.
Nigdy nawet nie przypuszczał, że mógłby się tu zgubić. Ale teraz, gdy szedł przed siebie z niewyraźną, drobną sylwetką u boku, nie miał pojęcia, dokąd prowadzi go ścieżka między równo przyciętymi ścianami z gałęzi.
Posuwali się naprzód w milczeniu, cały czas trzymając się za ręce. Deszcz w końcu ustał, zostały tylko wiatr, ciemność i szelest listowia. Niebawem Rylan zaczął obawiać się o swoją kondycję - nie uważał się za sportsmena i do tego niedawno wstał z łóżka po poważnym ataku. Jednak serce biło mu miarowo, zupełnie jak w młodości, kiedy we włóczęgach wokół Simli potrafił dotrzymać kroku Lordowi Robertsowi, Bobsowi, jak go pieszczotliwie nazywali ci, których ocalił podczas słynnego morderczego marszu z Kabulu do Kandaharu, gdzie zbuntowane afgańskie plemiona pod wodzą Ayub Khana oblegały brytyjski garnizon.
W tamtych czasach, pomyślał, nie zostawiało się za sobą rannych towarzyszy. Kiedy Bobs wyruszał z Kabulu, miał w szpitalu polowym zaledwie sześć wielbłądów. Zanim dotarli do celu, musiał nająć lub kupić kolejne sto siedemdziesiąt jeden zwierząt, żeby dźwigały chorych i wycieńczonych szaleńczym tempem marszu. Sam był tak osłabiony gorączką, że tragarze wnieśli go do twierdzy w lektyce, chociaż desperacko usiłował utrzymać się w siodle i zachować, jak to potem przyznał z ironią, odrobinę godności. Tak, Bobs wyruszyłby na poszukiwanie zaginionego Jacka, choćby wszyscy wokół nazywali to szaleństwem.
Nie wiedział, jak długo szli. Minął kwadrans albo raczej dwa? A może godzina? Niekiedy w ogrodzie dało się usłyszeć bicie zegara na wieży kościoła w miasteczku, ale teraz nic nie mąciło ciszy. Zastanawiał się, czy nadal znajdują się na terenie Siedmiu Wiązów, czy niepostrzeżenie wyszli na zdziczałe, zarośnięte tarniną łąki, które okalały skraj Dalekiego Boru.
Zaledwie zaczął się rozglądać, dziewczynka przystanęła.
- Muszę odpocząć - powiedziała z wyraźnym żalem, gdy się nad nią pochylił.
- Czy to tutaj chciałaś mnie zaprowadzić? Energicznie potrząsnęła głową. Jej warkoczyki zatańczyły w powietrzu.
- Nie. Ale nie dam rady iść dalej - oznajmiła z powagą.
- Chyba zdołam cię ponieść - zaoferował się Rylan. - W ten sposób będziemy mogli kontynuować podróż - dodał żartobliwie tonem, jakby zapraszał ją na objazd okolicy automobilem.
- Lepiej nie - sprzeciwiła się, jakby przestraszona. - Zaszliśmy już naprawdę daleko. Muszę odpocząć.
- Oczywiście, że tak. - Uspokajająco pogładził ją po włosach, żeby nie pomyślała, że się złości. Była tylko małym, przestraszonym dzieckiem, które bez wątpienia bardziej niż on potrzebowało pociechy. - Z pewnością znajdziemy jakieś przytulne miejsce.
Wziął ją na ręce, a potem wstał z niejakim wysiłkiem. Nie ważyła wiele, ale z niego też nie był George Hackenschmidt. Ruszył przed siebie, nerwowo poprawiając binokle. Po dwudziestu krokach z lewej zauważył cień, bardziej regularny od innych i przyczajony gdzieś na krawędzi postrzegania, jak gdyby przywykły, że zwykle mija się go bez zainteresowania. To była stara, zardzewiała ławka z żelaza. Rylan nie przypominał sobie, żeby Carlie takie zamawiała, ale nie śledził uważnie wszystkich zmian, jakie zaprowadziła w posiadłości; zresztą może na rubieżach przepastnego ogrodu zostały jakieś pamiątki po poprzednich właścicielach. Posadził dziewczynkę na chłodnej metalowej plecionce, która, sądząc z dotyku, kształtem naśladowała winorośl.
- Jest ławka, malutka - przemówił do niej łagodnie. - Odpoczniemy, ile będzie trzeba.
- Trochę mi zimno. Nigdy wcześniej nie dotarłam aż tutaj.
Rylan zdjął płaszcz, owinął ją dokładnie i przytulił, udrapowaną w zawiniątko z pierwszorzędnej wełny. Od razu przestała się ruszać, a jej oddechy zaczęły się robić coraz dłuższe i bardziej miarowe. Oparła o niego głowę, jakby po prostu drzemała ze swoim dziadkiem w rozsłonecznionym sadzie. To obudziło w Rylanie wspomnienie dawnych dni, gdy Jocelyn przychodziła popołudniami do jego gabinetu i wdrapywała mu się na kolana, byle tylko wyprosić kolejną opowieść, nieważne, prawdziwą czy zmyśloną. Zresztą nie musiała go długo przekonywać, była wdzięczną słuchaczką, a on tak bardzo lubił sprawiać jej przyjemność.
Tyle że Jocelyn już nie było, a przy nim drzemała jedynie mała, chuda Belgijka.
- Dawno, dawno temu żył sobie chłopiec - zaczął, odruchowo wracając myślami do ciepłych, słonecznych miejsc swojego dzieciństwa: może naprawdę brakowało w nich dziesięciorga przykazań, jak kiedyś napisał, lecz baśnie rodziły się tam najpiękniejsze na świecie. - Tamtego dnia siedział okrakiem na armacie Zam-Zammah, stojącej na cokole z cegieł naprzeciw muzeum w Lahore, które tubylcy nazywają Ajaib-Gher, Domem Cudów. I czuł się w tamtej chwili jak władca całego Pendżabu, ponieważ ten, kto dzierży Zam-Zammah, smoka ziejącego ogniem, ma władzę narzucić swoją wolę innym i dlatego ten zaśniedziały spiżowy potwór staje się pierwszym łupem każdego zdobywcy. Chłopiec bębnił więc piętami po bokach armaty, wykrzywiając się przy tym niemiłosiernie do tubylca-policjanta, co wcale nie przeszkadzało mu grać w „króla zamczyska” z małym Chota Lalem i Abdullahem, synem cukiernika...
Nie była to krótka opowieść i zanim ostatnie słowa spłynęły z jego ust, on też zapadł w sen, tak samo wypełniony ciemnością, jak ogród wokół.
Ocknął się gwałtownie, nie mając pojęcia, gdzie jest ani co go obudziło. Świat nadal spowijała ciemność, tak gęsta i lepka, jakby wpadł do dzbana z zaparzoną kawą. Z obawą sięgnął do oczu, ale nienaruszone binokle bezpiecznie tkwiły na nosie. Płaszcz, zwinięty w niedbały kłąb, leżał obok. Mała zniknęła. Półprzytomnie rozważał przez chwilę konsekwencje tego faktu. Dziewczynka nie wyglądała na wiarygodnego przewodnika, ale jej obecność napełniała go irracjonalną wiarą, że zdoła dotrzeć do Jacka.
Może nie odeszła daleko, pomyślał i poderwał się. Coś mu strzyknęło w zastanym od drzemki grzbiecie. Zgarnął płaszcz i ostrożnie zrobił kilka kroków w stronę, skąd biła lekka poświata - nie tak jasna jak światło lampy czy choćby księżyca, ale poblask wystarczający dla przywykłego do ciemności wzroku. I zaraz wpadł na drewniane stopnie, ni to koślawą drabinę, ni to grzędę, która prowadziła w górę.
Wciąż oszołomiony snem, dopiero teraz zorientował się, że zniknęły ławka, żywopłot i wiatr. Znalazł się gdzieś pod ziemią, w ciasnym pomieszczeniu przepełnionym zaduchem gnijącego drewna i odpadków. Namacał jeszcze raz stopnie, niezdarnie wykonane, pełne drzazg i krzywo powbijanych gwoździ, po czym zaczął się wspinać, szukając w pamięci odpowiedzi, które byłyby cokolwiek warte. Zaskakujące wybudzenie, kolejne już tej nocy, w zupełnie obcym miejscu przeraziło go. Zawsze skrzętnie notował wydarzenia i słowa, których był świadkiem, analizował je, tasował i łączył ze zręcznością alchemika, który zna tajemnice wszystkich metali i w swoich tyglach przemienia ołów w złoto. Taki właśnie miał sposób na życie, taki przemożny nawyk. Teraz jednak nie umiał odnaleźć w sekwencji zdarzeń żadnego ładu, żadnego ukrytego porządku, który podpowiadałby, co zastanie na górze.
Niepokój znikł, gdy tylko odgarnął grubą, na wpół przegniłą zasłonę w futrynie u szczytu drabiny. Spodziewał się zobaczyć coś znajomego, coś, co zatrzymałoby strzałkę kompasu, bezradnie wirującą mu w głowie. Choćby stary dąb, który rósł pośrodku pastwiska Gleasona, opodal stawu, na tyle wysoki i strzelisty, że w dzień widać było go z całego ogrodu.
Jednak to nie był ogród ani żadne inne znajome miejsce.
Za koślawą futryną, wzmocnioną niewysezonowanym drewnem otwierał się widok na długi fragment okopu, głęboki i ciemny. W górze, czyste jakby ktoś je wypolerował, świeciły gwiazdy i daleki od pełni ogryzek księżyca, ale Rylan i tak widział nie dalej niż na kilkanaście jardów. Pospiesznie wygramolił się z ziemianki i stanął na nierównej kładce wyściełającej dno okopu. Jedna noga omsknęła mu się niespodziewanie i wpadł po kostkę w wielką, błotnistą kałużę pod zaimprowizowanym pomostem. Upadłby jak długi, ale zdołał oprzeć się o rusztowanie z mokrej postrzępionej faszyny przeplatanej deskami i niedawno ściętymi pniami. Ze szpar uszczelnienia wyciekała zimna breja, a cała konstrukcja osunęłaby się, gdyby nie liczne stemple i mnóstwo gwoździ. Ta ściana ciągnęła się dalej, wzdłuż linii obronnej, aż do następnego zakrętu przeciwartyleryjskiego, w kilku miejscach na tyle mocno osadzona, że dało się w niej wygrzebać płytkie niecki.
Po chwili Rylan zorientował się, że okop nie jest pusty, jak mu się w pierwszej chwili zdawało. We wnękach, na niewielkich ławeczkach czy na stopniach strzeleckich dostrzegł matowe, jakby wyprane z kolorów postaci. Zbiły się w luźne grupy i siedziały w milczeniu, nawet gdy zdecydował się w końcu podejść bliżej. Z początku wziął ich za Francuzów, tak niechlujnie wyglądali - nie jak żołnierze, ale abstrakcyjne kukły żebraków w starych, poprzecieranych mundurach, na które dla ochrony przed chłodem i deszczem narzucili wszystko, co tylko przyszło w paczkach z Anglii albo udało im się zdobyć z innych źródeł. Porwane szaliki, podarte pulowery, kamizelki, świąteczne czapki z pomponami przybrały jednolity kolor błota.
- Dobry wieczór, chłopcy - odezwał się Rylan tym samym pogodnym tonem, który tak dobrze działał podczas wcześniejszych wizyt na froncie. - Nie widzieliście może małej dziewczynki?
Uśmiechnęli się, jeden za drugim, z tym rodzajem życzliwości, jaki ogarnia człowieka, gdy już wykona kawał ciężkiej pracy i jest z niej zadowolony.
- Dziewczynki? Tutaj? - odezwał się jeden, przysadzisty, ale szeroki w barach. Zaciągnął się papierosem, osłanianym dłonią, a potem spojrzał ku grupce skupionej kilka dobrych jardów dalej. - Psst, Mike, nie widzieliście jakiejś dziewczynki?
Odpowiedział mu śmiech i głos:
- Byli tylko Bosze. Ale oni już dzisiaj nie wrócą, nie po laniu, jakie dostali.
- Lezą na nas jak tępe kozy - zawtórował ktoś. - Będziemy ich wyrzynać tak długo, aż wyrżniemy wszystkich.
Jedni i drudzy się zaśmiali. Kolega przysadzistego zmierzył Rylana wzrokiem:
- Przecież żadne dzieci tu nie zostają - oznajmił, jakby było to zupełnie oczywiste. - Nie tutaj.
- Nie to co Bosze, bidusie - dodał następny.
Z głębi okopu dobiegło dezaprobujące chrząknięcie.
- Wiecie jak wygląda chłopięcy chór po trafieniu z moździerza? - odezwał się ostry głos. - Jak chcecie zobaczyć, to porechoczcie jeszcze trochę.
Pojawił się sierżant, nieco mniej ubłocony i pstrokaty niż pozostali, i czujnie zmierzył wszystkich wzrokiem. Był młody, niewiele starszy od szeregowców, a z jego szybkich, płynnych ruchów przebijała energia, dziwnie niestosowna, zważywszy na to, że fatyga upodabniała pozostałych żołnierzy do kukieł z gałganów.
- Hughes, Green, porucznik kazał wam naprawić szalunki w okopie łącznikowym i na trzeciej linii. - Spojrzał na dwóch wesołków, którzy nie dość szybko przybrali oficjalny wyraz twarzy. - A ty, Baker jesteś potrzebny w niecce, przy pompie.
Przysadzisty na wpół stłumił jęk.
- Że jak, Baker?
- Tak jest, panie sierżancie.
Sierżant nie poświęcił mu więcej uwagi, przyjrzał się tylko pozostałym, a potem obrzucił beznamiętnym spojrzeniem Rylana. Najwyraźniej widok cywila go nie zaskoczył.
- Rozejść się, do swoich zadań.
- Tak jest, panie sierżancie.
Rylan zamierzał właśnie zapytać o porucznika, gdy na niebie pękła raca, a po niej następne, zmieniając mrok w jasność niemal bolesną dla nieprzywykłych oczu. Wszyscy zamarli, nic nie zostało z atmosfery pełnej dezynwoltury. Potem poderwali się jednocześnie. Kilku nie dość zwinnych śpiochów podeptano na stopniach strzeleckich, gdy cała obsada jak jeden mąż rzuciła się lustrować przedpole przez szczeliny obserwacyjne.
- Pusto!
- Nie ma ich, nie ma.
Wyznaczeni żołnierze zaczęli nosić i rozdawać łódki z amunicją. Szczęknął zamek lewisa szykowanego w umocnionym stanowisku, obłożonym podwójnym wałem worków z piaskiem. Amunicyjni zaraz zataszczyli tam skrzynkę, w której grzechotały talerzowe magazynki. Rylan został brutalnie odepchnięty na bok, gdy trzech żołnierzy biegło przez okop z ładunkiem granatów moździerzowych. Wpasował się w jedną z nisz, zaścieloną zbutwiałymi kocami i plecionką z łoziny. Siedziałby tam cały czas jak sparaliżowany, gdyby nie odezwała się w końcu artyleria.
Najpierw nadszedł świst, jakiego Rylan jeszcze nie słyszał. Potem pocisk uderzył, trudno powiedzieć, czy daleko czy blisko, bo odgłos eksplozji był kompletnie ogłuszający, jakby rozprysnął się tuż nad jego głową. Zanim się otrząsnął, pojedynczy strzał dla sprawdzenia nastaw artylerii zmienił się w piekielną kanonadę. Eksplozje opadły ich ze wszystkich stron. Miał wrażenie, że granaty pękają nawet gdzieś pod nim, jakby sam diabeł trzaskał drzwiami u siebie w domu, byle dorzucić do przedstawienia swoje trzy grosze. Ziemia tryskała, a nad okopem raz za razem wyły odłamki, tak nisko, że gdyby ktoś wyciągnął rękę z wiadrem, nałapałby ich funtami.
Rylan wiedział, że powinien zrobić to, co w jego sytuacji zrobiłby każdy rozsądny człowiek, czyli zwinąć się w kłębek i próbować przetrwać, nie odchodząc od zmysłów. Tyle że nie zamierzał całkowicie tracić kontroli nad tym, co się dzieje. Dlatego po kwadransie - który równie dobrze mógł być godziną czy dniem - nawały ogniowej wstał, chociaż ręce mu się trzęsły i co chwila poprawiał binokle. Wspiął się na stopień strzelecki, wcisnął między skulone postaci w sztukowanych mundurach i spróbował wyjrzeć na przedpole. Chciał wiedzieć.
Żołnierz obok, zgarbiony i z brodą przyciśniętą do worka z piaskiem, nie zmieniając pozycji, wyszczerzył zęby w uśmiechu, dobrze widocznym w świetle flar. Powiedział coś, czego oczywiście nie dało się usłyszeć. Rylan zgadł z ruchu ust:
- Zaraz się zacznie.
O ile mógł ocenić, przedpole wyglądało jak tamto, które pamiętał z ostatniej wyprawy do Francji. Teren został zupełnie zrujnowany, zdeformowany w sposób całkowicie chaotyczny: miał przed sobą przemieloną ziemię, pryzmy błota, krawędzie lejów rozbryźnięte jedna na drugiej, złomki drzew z odrąbanymi koronami, odarte z kory aż do nasady pnia.
Gdy się tak rozglądał po tej opuszczonej przez Boga pustyni, zdał sobie sprawę, że wroga artyleria umilkła.
- Są te fryce, są. - Sąsiad Rylana poklepał się po hełmie, by zrzucić z niego piach i udrożnić uszy, przytkane nieco od skoków ciśnienia przy eksplozjach.
Nadal się kulił, ale tak, żeby widzieć przedpole przez celownik enfielda, ułożonego wygodnie na workach z piaskiem.
Rylan czym prędzej przetarł binokle. Nacierający byli za daleko i nawet w ostrym świetle flar dostrzegał ich niewyraźnie, ale szli prosto na niego. Sformowali bardzo ciasne linie i nacierali z nałożonymi bagnetami. Rylan uważał się za oswojonego z wojną, lecz widok zaparł mu dech - zapowiadało się drugie Majuba Hill, tyle że to brytyjska armia miała tym razem do odegrania rolę Burów.
Odezwał się karabin maszynowy, potem drugi, trzeci. Ich efekt na ziemi niczyjej wyglądał tak, jakby Hunów rozdeptywała grupami jakaś wielka niewidzialna stopa. Pierwsze szeregi wroga topniały w oczach, ale za nimi szły kolejne, depcząc po ciałach towarzyszy. Atakujący próbowali przyspieszyć, z widocznym wysiłkiem omijając liczne przeszkody terenowe, ale tym pewniej zmierzali ku zgubie. Po okopach rozniosła się komenda sierżantów „Otworzyć ogień!” i do kanonady dołączyły zwykłe karabiny. Sąsiad Rylana z przerażającą wprawą, niczym maszyna, celował i naciskał spust, raz za razem, zupełnie jakby stemplował koperty na poczcie.
Rylan pomyślał, że przypomina to rzeź bydła, siekanie na kotlety zwierzęcia, które za nic nie chce umrzeć. A zaraz później pojawiła się druga myśl, znacznie bardziej niepokojąca: Czy tak właśnie musiał walczyć Jack?
I wtedy stanowisko lewisa wyleciało w powietrze. Nie było wielkiej eksplozji, po prostu krótki grzmot, jak strzał z naprawdę dużej papierowej torby. W chwilę potem z umocnionej pozycji uniosły się jakiejś kawałki, strzępy worków, skrzynek i jedno zdeformowane ciało. Inne karabiny maszynowe też przestały strzelać. Sąsiad Rylana poderwał się, ściągając karabin do siebie, i szybko nasadził na niego bagnet.
Gdy Rylan zdał sobie wreszcie sprawę, że Niemcy są tuż-tuż, fala nieprzyjaciela wdarła się do okopu. Niektórzy Bosze wskoczyli od razu, byle zewrzeć się z przeciwnikiem i zejść z oczu strasznym karabinom maszynowym. Inni próbowali przesadzić nad okopem i biec dalej albo zatrzymywali się na krawędzi i strzelali w dół tak szybko, jak tylko potrafili, niemal nie celując.
Sąsiad Rylana wypalił raz w górę, potem dźgnął bagnetem i zaraz dostał postrzał w bark, tak silny, że impet obrócił go dookoła i cisnął nim jak szmacianą lalką na dno okopu. Obok niego pojawił się jakiś Niemiec. Skręcił zwinnie w stronę Rylana, a potem zamachnął się karabinem; w oczach miał mieszaninę furii i strachu. Zanim jednak zdążył wyprowadzić cios, pocisk wszedł mu w tył czaszki, pewnie jakiś zdeformowany rykoszet, bo oderwał całą twarz. Trup przewrócił się na Rylana, jego ręce drgały jeszcze dłuższą chwilę, jak gdyby próbował sięgnąć po zatknięty za pas granat.
Rylan poczuł na twarzy i za kołnierzem ciepłą, lepką wilgoć. Nozdrza wypełniła mu mdła, metaliczna woń krwi, podłych papierosów, brudnego ciała i przepoconych tkanin - aromat żołnierza, któremu od dawna skąpiono odpoczynku w koszarach, przemieszany teraz z odorem śmierci. Szarpnął się i w panice spróbował się wyrwać spod tej kukły, która wciąż zdawała się drgać i resztkami sił wciskać go w ziemię, chociaż był przecież całkowicie pewien, że Niemiec nie żyje. Zawiodły go jednak mięśnie, może nadwerężone po długim marszu, a może po prostu osłabłe w ataku paniki. Przez długą chwilę mógł tylko walczyć o oddech, targany falami wymiotów i przerażony, że błoto zaraz zaleje mu usta i nos, i pokryje bez śladu w tym zapomnianym przez Boga miejscu.
Jego słabość nieoczekiwanie okazała się zaletą, bo zanim się wreszcie opanował i uwolnił spod ciała Niemca, znów odezwał się lewis, a potem zawtórowała mu kanonada ręcznych granatów. Bosze, którym już się wydawało, że zdobyli okop, nagle zostali wzięci z dwóch stron, a ogień ze skrzydła skosił wszystkich ich towarzyszy nie dość mądrych, aby zdążyli zeskoczyć w dół. Zaraz też Brytyjczycy masowo wyłonili się zza zakrętów i napastników po prostu rozstrzelano ogniem wzdłuż okopu, korzystając z faktu, że na tę odległość pociski karabinowe mogły przebijać kilka ciał naraz.
Dopiero kiedy przycichło, Rylan zdał sobie sprawę, że podczas całego starcia nie usłyszał ani jednego błagania o litość. Może brakowało na to czasu, ale odniósł też wrażenie, że po prostu żadna ze stron nie brała czegoś takiego pod uwagę. Najwyraźniej nie istniało tutaj chrześcijańskie miłosierdzie, w każdym razie nie takie, jakie znano przed wojną.
Brytyjczycy, niektórzy ranni, znów obsadzili linię obrony, nie bez trudu przeciskając się przez zwały ciał.
- Dostali Bosze, co? - odezwał się obok jakiś chłopak. - Wszystkich wykończyliśmy.
Entuzjazm w jego głosie niebezpiecznie przypominał obłąkanie. Ale prawda, na ziemi niczyjej Rylan nie dostrzegał żadnych uciekinierów. Nikt nie pełzł, nie czołgał się do swoich. W powietrzu nie zawisło żadne rozpaczliwe Hilfe!. Najwyraźniej Niemcy, którzy ruszyli do tego natarcia, zginęli co do jednego. Upiorne, pomyślał. Nawet niemiecka artyleria podzielała widać to zdanie, bo z jakiegoś powodu przycichła. Może z szoku, Rylan nie byłby wcale zdziwiony.
Nie potrafił jednak teraz myśleć o tym, co zobaczył, zbyt wiele otrzymał naraz. Dźwięków i obrazów było aż nadto, a on desperacko próbował uronić ich jak najmniej. Niektóre wracały do niego po kilka razy, jak sceny utrwalone na błonie fotograficznej, a on mimo zgrozy i przerażenia był pewien, że potrafi zrobić z tym cokolwiek wartościowego. Złożyć jeszcze jedną układankę ze słów i pragnień. Ale najpierw musiał się stąd wydostać.
I odnaleźć Jacka, przypomniał sobie. Muszę odnaleźć Jacka.
Gdzieś daleko przed nim, hen za ziemią niczyją, rozbłysło ciepłe światło i zaczęło powoli rozciągać się na większą część nieba.
- Świt - mruknął Rylan z ulgą.
Żołnierz, który obok ładował swojego enfielda, zamarł i uniósł głowę.
- Co?
- Świt - powtórzył Rylan, wskazując ręką na horyzont.
I zamarł. Światło rozlewało się coraz dalej, aż pochłonęło ćwierć nieba, dalej jednak nie chciało się posunąć. Tyle że nie była to ciepła barwa porannego słońca, lecz czerwonawy poblask płomieni, takich co pożerają całe wioski lub miasta. A na ich tle, daleko za ziemią niczyją, a pewnie i za niemieckimi liniami, Rylan dostrzegł maszerującą wielką armię. Szli w zbitym, równym szyku, jakby nie obawiali się artylerii czy broni maszynowej. Przetarł okulary, przekonany, że wzrok go po prostu zawiódł. Szeregi bowiem płynęły równo jak woda, a blask odbijał się od poszczególnych postaci, jak gdyby wszystkie zakuto w polerowane żelazo. Nad armią sterczały w górę kanciaste wysokie dziobnice, stylizowane na smoki albo wilki, a za nimi powiewały na licznych masztach pasiaste kwadratowe żagle.
Skrzydlate kołpaki, przypomniał sobie dziecinne określenie, jakim obdarzyło ich któreś z jego dzieci, Jocelyn albo Jack, nie potrafił sobie przypomnieć.
Żołnierz podniósł głowę, spojrzał na blask na horyzoncie i pokręcił głową z grzecznym niedowierzaniem.
- Tutaj nigdy nie wstaje świt.
* * *
Nic nie zapowiadało świtu i nagle Carlie poczuwała się zagubiona jak dziecko w ciemności. Powinna po prostu przepędzić nieproszonych gości, lecz była zbyt zmęczona, by się spierać, więc zaprowadziła ich na górę, prosto do sypialni Rylana - drobne, wymuszone ustępstwo, żeby pozbyć się ich i wreszcie przeciąć tę absurdalną sytuację. Jemu zapewne nie sprawi to większej różnicy, a Hobden najwyraźniej przejął się szczerze bredzeniem staruchy. Służył u nich tak długo, że Carlie chciała go uspokoić, bez względu na to, jak bezsensowne mogło się jej wszystko wydawać. Uchyliła cicho drzwi, żeby nie obudzić męża. Deszcz nadal cicho szemrał w rynnach i po parapetach. Trzeba sprowadzić miss Postgate, pomyślała z roztargnieniem. Una gotowa złapać bronchit, zawsze miała słabe płuca.
Pluszowy dywan wyciszał ich kroki. Osłoniła dłonią latarkę: półkolista plama światła przesuwała się powoli naprzód, zawieszona o kilkanaście cali od czubków jej pantofli. Dalej, w głębi pokoju, rozciągała się połać ciemności. Carlie zawahała się. To wnętrze wydawało się tak bezpieczne, tak doskonale spokojne, że straciła nagle pewność, czy ma prawo odsłaniać jego tajemnice przed obcymi.
Rylan nienawidził intruzów. Łatwo było to przeoczyć, dać się zwieść łatwości, z jaką konwersował na wszelkie możliwe tematy, lecz w rzeczywistości nie odsłaniał się ani trochę. Przeciwnie, słowa służyły mu za kryjówkę. Chował się wśród anegdot i egzotycznych opowieści, niewidoczny jak wąż wśród gałęzi. Dopiero kiedy poznała go naprawdę dobrze, zaczęła wyłuskiwać spomiędzy drukarskiego papieru i czarnego atramentu prawdziwe emocje, którymi ożywiał swoje marionetki. Nawet ona nie była jednak całkowicie pewna, czy potrafi go uchwycić wśród kolejnych przybliżeń, i nie dociekała zbyt natarczywie. Tak było łatwiej. Przez długie lata małżeństwa oboje doskonalili sztukę pokrywania bólu milczeniem.
Ten pokój również był pogrążony w ciszy tak głębokiej, że Carlie dopiero po chwili zdała sobie sprawę, czego nie słyszy. Jego oddechu.
W panice opuściła rękę i światło latarki zalało posłanie - na poduszce pozostał wciąż ślad, delikatne wgniecenie, gdzie jeszcze niedawno spoczywała głowa Rylana, lecz on sam zniknął. Musiał wyjść w pośpiechu, bo odrzucony niedbale koc zsunął się na posadzkę.
- Nie włożył nawet butów! - zaprotestowała Carlie. Nie pojmowała, jakim cudem zdołał się dźwignąć z łóżka. Nawet jeśli paraliż ustąpił, po ataku powinien spać jeszcze wiele godzin. Tymczasem laska spoczywała przy łóżku, oparta o fotel. Zniknęły tylko binokle, ale wkładał je odruchowo zaraz po przebudzeniu.
- Nie mógł wyjść z domu - ciągnęła Carlie, zdecydowana ze wszystkich sił bronić się przed tym koszmarem, który narastał z każdą minutą. - Stałam na schodach. Musi być gdzieś tutaj. Pewnie w gabinecie. Albo w pokoju Jacka - dorzuciła z nadzieją.
- Nie ma go tam - powtórzyła cierpliwie nieznajoma, z tą samą stanowczą łagodnością, z jaką po raz dziesiąty i setny tłumaczy się dziecku, że nie należy jeść marmolady prosto ze słoika ani sięgać po największy kawałek ciasta na paterze. - Odszedł.
- Którędy?! - syknęła wściekle Carlie. - Wyfrunął przez komin?
- Naprawdę nie trzeba się denerwować, panienko Carlie - odezwał się za jej plecami Hobden. - Chcemy tylko pomóc.
Carlie odwróciła się ku niemu z oczami pałającymi złością.
- On by się nigdy na to nie zgodził! Widywał wielu podobnych do tej kobiety. Ostatnimi czasy rozpacz tak staniała, że spotkasz ich na każdym rogu.
Mieli jednak przyjaciół, którzy w rozpaczliwej próbie skontaktowania się z utraconymi dziećmi nie cofnęli się przed pomocą szalbierzy. Carlie wiedziała więc bardzo dobrze, czego się spodziewać - szeptów w ciemności, sekretnych wiadomości, dotyku zimnej dłoni i wizji ukochanych zmarłych, a wszystko za sowitą zapłatą, dostarczoną do rąk mediów, które sztywnieją, miotają się w drgawkach, ślinią i jęczą. Rylan nazywał to ścieżką do Endor, jakże łatwą do przemierzenia dla zrozpaczonej matki czy tęskniącej żony, najstarszą ze wszystkich dróg i najbardziej szaloną, skoro u jej kresu spotykamy naszych zmarłych - tak samo jak przed wiekami uczynił Saul, kiedy poszedł do siedziby wiedźmy, aby przywołać ducha Samuela.
- Ale ja nie przepowiem ci, że on jutro zginie, a jego ciało zostanie powieszone na murze Bet-Szean - powiedziała Lispeth.
Carlie wyraźnie wyczuła w jej głosie kpinę i nagle cały jej spokój, to nieoczekiwane zlodowacenie serca, które ogarnęło ją na wieść o zaginięciu syna i potem towarzyszyło przez cały dzień, pozwalając zajmować się Rylanem i robić to, co musiało zostać zrobione, prysło bez śladu.
- Nie śmiej mi mówić o Jacku! - wrzasnęła histerycznie, zatykając uszy rękami. - Nie śmiej nawet wymawiać jego imienia.
Zobaczyła wstrząs w twarzy starego Hobdena - odkąd pojawili się w Siedmiu Wiązach, nigdy chyba nie podniosła głosu. Nie okazywała emocji przy służbie, nie musiała zresztą krzyczeć, by wymusić posłuszeństwo. Wystarczało uniesienie brwi, sarkastyczne skrzywienie warg lub kilka cierpkich słów, wypowiedzianych cichym, idealnie kontrolowanym tonem. Lecz teraz nie potrafiła dłużej nad sobą panować. Zbyt głęboko ją zraniono i zbyt samotna się czuła w tym pokoju, gdzie domowe pantofle i szlafrok przewieszony przez oparcie fotela jeszcze bardziej podkreślały niewytłumaczalną nieobecność Rylana.
Znowu mnie zostawił, pomyślała i zaraz zdumiała ją własna małostkowość, bo nie podejrzewała przecież, by Rylan zniknął bez ważnego powodu. Tyle że świat dostarczał mu tych ważnych powodów wręcz w nadmiarze, a on korzystał z nich skwapliwie. Owszem, przesyłał jej listy i dzwonił nawet kilka razy dziennie, zapewne chcąc dowieść swego przywiązania, lecz ta gorliwość, ta nieuchronna powtarzalność jego starań, które w końcu stały się tylko jeszcze jednym rytuałem bez znaczenia - wszak żyli w kraju, gdzie rytuały stanowiły treść istnienia - podkreślała jedynie, jak bardzo się od siebie oddalili po śmierci Joselyn. Mogła udawać, że tego nie dostrzega, bo pod wieloma względami pozostawał najlepszym z mężów, troskliwym, czułym i nieodmiennie skupionym na ich dzieciach. I nigdy jej nie zdradził, wbrew plotkom, które od czasu do czasu pojawiały się w bulwarowej prasie, o nieślubnych dzieciach, zrodzonych gdzieś daleko pomiędzy palmami i morzem z brązowoskórych poganek.
Carlie odpłacała mu, jak potrafiła najlepiej, dbając o dzieci, prowadząc jego dom i ogromną korespondencję, użerając się z wydawcami i agentami, dziennikarzami, służbą oraz dzierżawcami, którzy z jakiegoś powodu uważali właścicieli dworu za przyczynę wszelkiego zła pod słońcem. Ostatecznie tego właśnie chciała, kiedy jako młodziutka dziewczyna wyruszyła z Ameryki, żeby stać się pomocą i wsparciem dla swojego brata. Tak zresztą pojmowała sens swego istnienia - jako nieustanną służbę i zabieganie o innych. Kobietom przeznaczono ścieżkę Marty, napisała dawno temu w liście do siostry. Nie należy rezygnować z bycia zwyczajną kobietą, która wykonuje pracę kobiety. Jeśli o mnie chodzi, nigdy nie pociągała mnie kariera literacka i niespecjalnie poważam te pisarki, które zdarzyło mi się poznać.
Krótko później spotkała Rylana i wszystko zaczęło się tak wypełniać, jak sobie wymarzyła.
Albo i nie, pomyślała, bo przecież życie mężatki również ma swoje tajemnice, z których nie zwierzamy się przed obcymi ani nawet przed własną matką, choćby była nam naprawdę bliska. Może wcale nie zawiniła śmierć Jocelyn. Może zwiedliśmy się nawzajem już wtedy, na samym początku, kiedy Rylan rozpaczał po śmierci Wolcotta, a ja tak przeraźliwie naiwnie usiłowałam się nim zaopiekować, lecz stanowiłam zaledwie namiastkę mężczyzny, którym nie byłam i nie mogłam być, bo przecież siostry, choćby najbardziej przypominały swoich braci, nigdy się nimi nie stają.
Teraz jednak nie powinna o tym myśleć. Tej nocy musiała się skoncentrować na Jacku, zupełnie jak wówczas, kiedy czuwała przy jego łóżku, zmagając się z kokluszem, bronchitem i świnką.
- Nie przyszłam, żeby zaprowadzić cię do syna - powiedziała spokojnie kobieta. - Przyszłam, żeby pomóc twojemu mężowi.
Carlie wzdrygnęła się. Miała znowu wrażenie, że tamta czyta w jej myślach.
- Mój mąż nie potrzebuje twojej pomocy. Mój mąż...
- Sprawdź - przerwała jej Lispeth tonem osoby, która nawykła, że jej polecenia są spełniane. - Czy jeśli go nie znajdziesz w tym domu, uwierzysz mi?
Miała ochotę zaprotestować, bo przecież Siedem Wiązów było ogromnym domostwem i zabrakłoby nocy, gdyby chciała zajrzeć teraz do każdego pomieszczenia. W rzeczywistości jednak używali teraz zaledwie kilkunastu pokoi: ostentacja byłaby w tych dniach niestosowna, zresztą po wybuchu wojny mocno uszczuplili służbę. Całe skrzydło i apartamenty dla gości zamknięto i Carlie nie rozstawała się ani na chwilę z kluczami. Teraz też miała je przy sobie, więc Rylan z pewnością by się tam nie dostał. Nie sądziła również, by poszedł do części gospodarczej, ich kucharka usłyszałaby go nawet w najgłębszym śnie.
- Pośpiesz się - ponagliła ją Lispeth. - Nie mamy wiele czasu i nie możemy go marnować.
Ruszyli więc w upiornej procesji poprzez pokoje, lecz w gruncie rzeczy Carlie czuła, że nie znajdą Rylana. Coś dziwnego wydarzyło się tej nocy, a ta kobieta w niebieskiej czapeczce stanowiła zaledwie jeden tego element.
- Czy teraz mi wierzysz? - zapytała nieznajoma, kiedy wreszcie dotarli do sypialni Jacka.
Carlie milczała, wpatrując się w znajome wnętrze: wydawało się jej, że każdy przedmiot zawiera cząstkę jej syna.
- Kiedyś pielęgnowałam jednego z czerwonych kurtek. - Lispeth utkwiła wzrok w zdjęciu Jacka.
Wyglądał bardzo dorośle i bardzo szykownie w swoim świeżutkim mundurze i Carlie pomyślała z czułością, że zawsze był takim grzecznym, czystym dzieckiem.
- Kiedyś, już dawno temu, mieszkałam w domu misyjnym i grywałam na pianno. Byłam wówczas piękna, piękniejsza od innych kobiet, i zakochałam się w sahibie. - Zatrzymała się przy komodzie i przechyliła głowę, jakby nasłuchując, a jej palce bezdźwięcznie wygrywały jakąś melodię na politurowanej powierzchni mebla. - Mój sahib mówił, że powróci i mnie poślubi, więc czekałam i czekałam, księżyce znikały i przychodziły na nowo, pory deszczowe i suche następowały po sobie, lecz on się nie pojawił. I wtedy zrozumiałam, że nie powróci, że bogowie pozwolili mu skłamać.
Zdjęłam więc stroje, które nosiłam w misji, i święty medalik, który miał mnie chronić, ponieważ mój sahib był moim bóstwem, a on mnie okłamał.
Stara kobieta kołysała się w rytm nieistniejącej piosenki. Carlie słuchała jej słów, zaintrygowana tym dziwacznym dialektem, który czasami pobrzmiewał we wschodnich opowieściach Rylana. Domyślała się, że Lispeth musiała być za młodu w Indiach, bo tam właśnie nazywano brytyjskich żołnierzy „czerwonymi kurtkami” - od koloru ich mundurów. Rylan niewątpliwie próbowałby ją pociągnąć za język, bo kolekcjonował historie tak, jak inni zbierają egzotyczne motyle albo myśliwskie trofea. Carlie niemal widziała, jak pochyla się ku nieznajomej z tym nieznacznym uśmiechem, a jego oczy pod krzaczastymi brwiami stają się głębokie jak studnie.
Tak bardzo go teraz potrzebowała.
- Nie powrócił. - Stara kobieta trwała jeszcze chwilę nieruchomo, a potem wyprostowała się gwałtownie i całe rozmarzenie znikło z jej twarzy. - Czerwone kurtki nigdy nie wracają, Durga Devi zabiera ich prędzej czy później.
Imię pogańskiego diabła zabrzmiało zatrważająco w pokoju Jacka w pierwszą noc po zaginięciu, zupełnie jakby wypowiedzenie podobnego plugastwa mogło przesądzić o jego losie. Ale przecież to nieprawda, skarciła się w myślach Carlie. On zaginął o wiele wcześniej. Dzisiaj tylko dostaliśmy wiadomość.
- Nie życzymy sobie tutaj takiego języka - rzekła z godnością. - Ani pogańskich bluźnierstw.
Lispeth zaśmiała się sucho i przez moment Carlie zobaczyła ją w zupełnie innym miejscu, w głębi zrujnowanej świątyni w cieniu deodarów, jak wysypuje na zakurzonej posadzce posłanie ze świeżego igliwia, po czym zaściela je skórą antylopy i siada na nim, nieruchoma jak śmierć i twarz kamiennego bóstwa, którego posąg wznosił się za jej plecami. Carlie nie widziała dokładnie twarzy, była jednak całkowicie pewna, że to sama kobieta, stara, nieprzystępna i obojętna na wiatr i deszcz, które chłostały jej ciało, kiedy wychodziła przed świątynię, żeby wydobyć z jamy pomiędzy korzeniami drzew żebraczą miseczkę.
Oszalałam, pomyślała w panice Carlie, starając się zogniskować wzrok na zdjęciu Jacka, jakby on jeden w całym wielkim wszechświecie nie mógł jej zawieść i wprowadzić w błąd. Dobry Bóg odebrał mi rozum, powtórzyła. Mieszkanka Żuław nie mogła zostać pustelniczką gdzieś wśród śniegów Radżputany, w krainie pogan, którzy w lata głodu wypędzali staruchy nad urwisko, żeby nie marnowały gryki, ryżu i kukurydzy, miodu, dzikiego imbiru i kwaśnych, suszonych moreli.
- Wy, memlog, białe kobiety, zanadto się ze sobą pieścicie - przemówiła cierpko Lispeth. - Zbyt wiele słów, za mało wiary. Czy byłabyś w stanie umrzeć, żeby go ocalić? Spłonąć na stosie, jak jest powinnością wdowy?
Wyobraziła sobie Rylana, sparaliżowanego i na pół ślepego, zagubionego gdzieś w ciemności, niezdolnego się poruszyć lub choćby ją zawołać. Rozum podpowiadał jej, że to niemożliwe, przeszukała przecież starannie dom, a nie mógł niepostrzeżenie przemknąć się obok niej do wyjścia. Jednak w mroku Siedem Wiązów wydawało się znacznie większe niż za dnia, pełne nieoczekiwanych zakamarków i korytarzy, które załamywały się pod równie nieoczekiwanymi kątami i prowadziły donikąd. Spędziła tu tyle lat, że znała każdą obluzowaną klepkę w parkiecie i siny zaciek na starej ścianie, lecz dzisiejszej nocy wydawało się jej, że domostwo jest jej nieprzyjazne i usiłuje ją odepchnąć, jak odtrąca się intruza, który próbuje się nieproszony wchodzi na stypę.
- Nie jestem wdową - zdołała wykrztusić.
- Lecz zostaniesz nią niebawem, jeśli nie przyjmiesz mojej pomocy.
* * *
Trwał w jakimś osobliwym odrętwieniu długo po tym, jak miraż armii rozmył się i zbladł na horyzoncie. Mimo najszczerszych chęci nie umiał uwierzyć, że to, co widział, stanowiło jedynie złudzenie, majak rozgorączkowanego umysłu. I jeśli znów ogarnęła go owa nieznośna przypadłość, sprawiająca, że oglądał zmarłych i stąpał w miejscach, w których nigdy nie miał prawa się znaleźć, tym razem dzielili ją z nim pozostali żołnierze. Nie, nie ośmielił się ich spytać. Usiłował najdłużej, jak się dało, zachować choć pozory normalności. Potrzebował ich teraz, potrzebował jasności umysłu, żeby zrozumieć, co się naprawdę dzieje.
I odnaleźć Jacka, dodał w myślach. Muszę odnaleźć Jacka.
Nie spostrzegł, kiedy obok znów pojawił się sierżant.
- Nie widziałem tutaj nikogo podobnego do ciebie. - Zmierzył mikrego cywila wzrokiem.
- Szukam syna.
- Aha - mruknął tamten, jakby otrzymał najbardziej oczywistą odpowiedź na świecie. - A gdzie służy?
- Gwardia Irlandzka.
Sierżant rozejrzał się po żołnierzach, zajętych doprowadzaniem okopu do porządku.
- U nas trudno będzie o kogoś spoza Leicestershire - oznajmił, po czym wstał i zawiesił karabin na ramieniu. - Ale Irlandczycy są całkiem niedaleko.
Wyciągnął rękę do Rylana.
- Jestem Kimball. Idziemy?
Maszerowali trzecią linią okopów, ślimaczym tempem, w jakim przemieszczają się żołnierze, gdy nie grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie dało się zresztą iść szybciej, wokół tłoczyło się zbyt wielu ludzi. Tutaj odpoczywali ci bez wyznaczonej służby, oddziały odwodowe albo wojskowi specjaliści, którzy mieli co innego do roboty niż sterczeć na pierwszej linii w oczekiwaniu na strzał snajpera. W ścianach okopów otwierały się wejścia ziemianek, podobnych do tej, z której Rylan niedawno się wydostał. Futryny przesłonięto szmatami albo kocami w kolorze błota, nie wiadomo czy po to, żeby stwarzać iluzję prywatności, czy nie dopuścić, by nieznośny zaduch zatruwał powietrze na zewnątrz. Nie dla wszystkich zresztą starczyło miejsca w tych jakże przytulnych kwaterach - jak na pierwszej linii, tak i tu wielu żołnierzy drzemało w jamach wygrzebanych w ścianach albo po prostu na wyłożonym zbutwiałym drewnem dnie okopu. Leżeli tak gęsto, że Rylan z trudem stawiał między nimi stopy, czasami wręcz po nich deptał, lecz nikt nie zwracał uwagi na mamrotane przeprosiny.
Pocisk nadleciał bezgłośnie i trzasnął niemal tuż za nimi, a fala ciśnienia brutalnie rzuciła Rylanem naprzód. Upadł, wytracając impet na jakimś śpiącym żołnierzu, mocno przykrytym kilkoma podartymi płaszczami. Tamten gwałtownie poderwał się spod przykrycia, a zepchnięty pod ścianę okopów Rylan zobaczył tylko rozmazaną sylwetkę, która przeładowała karabin i znikła w chaosie, jaki się wokół rozpętał. W miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu były wejścia do ziemianek i nieruchome kształty kilkunastu drzemiących ludzi, Rylan dostrzegł jedynie wielką, spiętrzoną pryzmę błota.
Opodal rozległa się następna detonacja i jeszcze jedna, a świsty pocisków stały się głośniejsze. Rylan gorączkowo macał po ziemi w poszukiwaniu binokli, podczas gdy ostrzał wciąż się wzmagał. Ciężkie pociski padały zaraz za liniami okopów albo pomiędzy nimi, jakby wróg taką nagonką próbował wszystkich przepłoszyć na pierwszą linię.
Gdy zrozumiał, że nie znajdzie okularów, znienacka podsunęła mu je ręka Kimballa.
- Przydadzą się, jak sądzę? - zagadnął sierżant, ignorując rozkołysany wokół chaos.
- Z całą pewnością. Dziękuję. - Rylan odetchnął z ulgą.
- Wiele razy widziałem - dorzucił Kimball miękkim tonem - jak przykre wrażenie sprawia człowiek, który nie jest w stanie dostrzec tego, co trzeba.
Jego słowa uderzyły Rylana. Na moment zapomniał o grozie strzelającej artylerii. A sekundę później z ciemnego nieba wyleciała krótka włócznia o drzewcu z czarnego drzewa i przebiła od barku aż po pachwinę żołnierza stojącego kilka kroków od nich. Nieszczęśnik odetchnął głębiej, a potem opadł na kolana, martwy.
- Idą! - wrzasnął ktoś i jego towarzysze rozproszyli się, wskakując na stopnie strzeleckie, do stanowisk umocnionych i obserwacyjnych.
Z okopu łącznikowego wybiegła dodatkowa obsada. W gnieździe erkaemu zaterkotał lewis.
Rylan poświęcił zabitemu jedno spojrzenie - chciał zachować go w pamięci, jak każdy poległy na to zasługiwał - a potem śladem innych wdrapał się na stopień strzelecki, żeby wyjrzeć nad parapetem. Nigdy wcześniej nie słyszał, aby na tym froncie używano włóczni.
W półmroku, jaki panował w tym nierealnym miejscu, przedpole wydawało się zupełnie puste. Nad zmacerowaną ziemią podnosiły się jedynie nierówne cienie, budzone bliskimi i dalekimi flarami. Niekiedy przetaczał się welon mgły, poruszany niewyczuwalnymi podmuchami. I właśnie wśród tych cieni, zza mgły, podniósł się jakiś dźwięk, nie od razu łatwy do wychwycenia. Nie przypominał miarowego tupotu setek stóp w wojskowych butach ani nawet pułkowej orkiestry, choć Rylan słyszał o takich, co czasami dawały występy w okopach, aby podnieść morale i zapewnić szeregowcom choć odrobinę rozrywki. Ten odgłos był zupełnie inny. Najpierw pobrzmiewał w nim wysoki ton piszczałek, potem bębny, a w ślad za dudnieniem niósł się coraz głośniejszy wrzask.
Mgła nad ziemią niczyją zgęstniała, chociaż z tyłów wystrzelono więcej flar, które, kołysząc się, powoli opadały. Naraz w polu widzenia Rylana pojawił się tłum. Inne określenie po prostu nie pasowało, bo żadna tyraliera, nawet w czasach księcia Wellingtona, nie byłaby tak gęsta. Parło ku niemu mrowie bosych postaci spowitych w przybrudzoną biel. Łopotały ich długie burnusy z wyszytymi geometrycznymi wzorami, przewiązane pasami materiału dżibby, na głowach jaśniejszymi plamami odcinały się turbany i zawoje. Nie nosili mundurów ani współczesnej broni, tylko okrągłe tarcze, najpewniej pokryte skórą, a także miecze, szable i włócznie, w ostateczności zaś ogromne muszkiety na słonie, które do strzału należało oprzeć na trójnożnym forkiecie. Nad masą napastników powiewały flagi, o kolorach zafałszowanych sztucznym światłem, ale niemal czytelne. Czarna. Ciemnozielona. Jasnozielona.
Rylan skonstatował ze zdumieniem, że chociaż nigdy wcześniej ich nie widział, zna ten obraz, kreślony w nieskończoność w opowieściach bywalców klubów i kasyn oficerskich, relacjach dziennikarzy i podróżników, odtwarzany na rycinach i obrazach przez tamtych, którzy musieli mu niegdyś stawić czoło albo po prostu wyobrażali go sobie ze zdumieniem lub trwogą. Te nazwy krążyły między ludźmi jak błyszczące, wytarte dotykiem palców monety. Tamai. Chartum. Abu Klea. Atbara. Omdurman. Każda wołała do niego setkami głosów.
Tymczasem tamci przybliżali się powoli, lecz nieubłaganie, jak oglądana z dużej odległości lawina. Krzyczeli, czasem w zupełnej kakofonii, czasem popadając w zgodny ton, szybko przechodzący w mrukliwe, hipnotyczne zawodzenie. Przed szeregi wysforowały się pojedyncze sylwetki. Rylan w pierwszej chwili wziął je za rodzaj harcowników czy zwiadowców, szybko jednak zrozumiał, że to tancerze. Drobne, bezradne figurki, wywijające szaleńczo kończynami, wyraźnie pogrążone w transie i prowadzące na sznurku wielką armię.
W połowie diabły, w połowie dzieci.
Potrząsnął głową, na krótko zapominając o niebezpieczeństwie, uwiedziony przez to hipnotyczne widowisko. Oni zaś zaczęli przyspieszać, nierówno i bez planu. Gdzieniegdzie ze zwartego tłumu wysuwały się białawe fale. Z ich głębi dobywał się jeszcze głośniejszy wrzask, jakby biegnący chcieli dodać sobie odwagi albo uzewnętrzniali jakąś pierwotną furię. I szli, szli coraz szybciej, aż zerwali się do biegu, ciskając bronią ze zbyt wielkiej odległości lub strzelając na oślep. To było czyste szaleństwo, chłodno skonstatował Rylan, o niebo przewyższające źle skalkulowany hazard poprzedniego natarcia Niemców. I chociaż po tej stronie świtu wszystko, nawet ta wieczna noc bez wschodu słońca, mogło być zupełnie inne, przecież nadal istniała linia dzieląca obłęd od rozumu.
Na obsadzie okopu atak nie zrobił jednak większego wrażenia. Kiedy Rylan na nich spojrzał, wydało mu się, że to szaleństwo stanowi jedynie część ich zwykłej, codziennej rutyny. Czekali jak na paradzie, żując tytoń i spoglądając na przedpole ponad ramkami celowników, podczas gdy z tyłu ktoś suchym tonem podawał zasięg obsłudze lewisa. Przemknęło mu przez myśl, że chociaż patrzą przed siebie, nic nie widzą z przemęczenia albo otępienia. Lecz zaraz potem zaterkotały zgodnie lewisy i vickersy, a wkrótce potem zagrały również enfieldy. Palba szła za palbą, bez żadnych przerw, bo wobec tego mrowia celowanie stawało się niepotrzebne. Żołnierze strzelali z frenetyczną energią, wykorzystując sztuczkę ze ściąganiem spustu małym palcem, bez zdejmowania ręki z zamka. Amunicji mieli mnóstwo, w zasobnikach i w skrzyniach tuż pod ręką, więc nie jej brak zaczął ich w końcu ograniczać, ale rozgrzanie broni. Solidnie wykonane enfieldy coraz bardziej skwierczały, a nienawykłe do takiej intensywności ognia zamki zacinały się. Ale i z tym szybko sobie poradzono. Po wymianie okrzyków i komend pojawili się w okopie żołnierze z zarzuconymi na ramiona pękami karabinów z innych pododdziałów i ilość ołowiu, pakowana w nacierającego fanatycznie wroga, ani na chwilę nie malała.
Na przedpolu śmierć hulała teraz ze znacznie mniejszym skrępowaniem niż poprzednio i ten widok w pewien pokręcony sposób skojarzył się Rylanowi ze starym Hobdenem. Ich ogrodnik miał starą kosę z zardzewiałego i startego żelaza, którą każdej wiosny ostrzył z namaszczeniem. We właściwym czasie ruszał z nią na łąki i przemierzał je krok za krokiem, wykonując miękkie zamachy. Nigdy się nie oglądał za siebie, aby sprawdzić, czy łany traw leżą, jak sobie zamierzył. Nie musiał.
Tutaj śmierć była starym Hobdenem. Ogień karabinów maszynowych i broni ręcznej żął biegnących ludzi nie pojedynczo, ale grupami, jak niewidzialna kosa odmierzająca monotonne, długie cięcia. Jeden szereg albo dwa czy trzy naraz, gdy mocne pociski przebijały ludzi na wylot. Potem do karabinów dołączyły moździerze, rozrywając front biegnącego tłumu. Ale dla tamtych nic się nie liczyło. Pędzili coraz szybciej przez podziurawioną ziemię niczyją, wyjąc jak wataha piekielnych demonów.
Pociski nie zawsze ich powstrzymywały. Rylan widział, jak wielki czarny mężczyzna, który wyprzedził pozostałych i znalazł się już całkiem blisko okopów, dostał kilka razy w pierś. Rany rozbryznęły się niczym krwawe kleksy na kolorowych motywach wyhaftowanych na jego długiej koszuli. Chyba nawet nie zauważył postrzałów. Biegł dalej dobre pięćdziesiąt jardów. Dopiero wtedy przewrócił się w pół kroku i bezładnie przejechał kawał po błotnistej mazi, aby zaleć w bezruchu tuż pod linią zasiek przed okopem.
Jego towarzysze nie zdołali dotrzeć nawet tak daleko. I bynajmniej nie dlatego, że zaczęli w końcu uciekać - bo nie zaczęli. Rylan zobaczył, jak wyrwy ich szeregach w pewnym momencie przestały się zapełniać i tych luk z każdą chwilą przybywało. Wreszcie zostały jedynie nieliczne grupki, brnące przez gęsty dywan z nieszczęśników, których wystrzelano ogniem krzyżowym jak zające na rżysku. Rylan mógłby przysiąc, że pełen furii wrzask wisiał w górze jeszcze chwilę po tym, jak ostatniego wroga ścięto celnym pociskiem. Potem na ziemi niczyjej pozostały jedynie zwały trupów, a okrwawione materie ich białych szat piętrzyły się tak gęsto, że krajobraz wyglądał jak po polowaniu na świeżym śniegu.
To nie był taki horror jak pod Omdurmanem. Był gorszy.
Gdy strzelanina zamarła, żołnierze wyraźnie oklapli, wymęczeni kolejną krwawą robotą, choćby i rutynową. Nie wyglądali reprezentacyjnie - zgarbieni, bezwładni, z błyszczącymi od zmęczenia oczyma - ale mało kto z zasłużonych dla Imperium przypominał młodzieńca z plakatu werbunkowego. Rylan nie umiał zgadnąć, skąd się tu wzięli i jaki los ich czeka, ale nagle wydało mu się, że rozumie, po co tutaj trafili.
W tych dniach kraj potrzebował obrońców granic bardziej niż kiedykolwiek - po tej czy po tamtej stronie świtu. Dlatego tutaj tkwili, raz po raz odtwarzając swoje życie.
Obrońcy Imperium.
* * *
- Połóż ją spać - nakazała Lispeth, kiedy miss Postgate sprowadziła w końcu z ogrodowej piwnicy wyziębniętą i przestraszoną Unę. - Nie będzie nam potrzebna. Jeszcze nie teraz. Może wcale.
Carlie skinęła głową, zdumiona bezwolnością, z jaką podporządkowała się woli tej dziwnej kobiety. Kiedy zostały same - stary Hobden, mamrocząc coś pod nosem i szurając piętami po posadzce, uciekł do swojej chaty - zasiadły wokół stołu w salonie, sącząc herbatę, nie wiadomo kiedy zaparzoną przez miss Postgate. Pielęgniarka, zwykle przeciwna wszelkim odstępstwom od rutyny, tym razem o dziwo nie wygłosiła żadnego kąśliwego komentarza na temat nocnych odwiedzin. Siedziała sztywno na krześle w swoim nieskazitelnym fartuchu i czepku na ciasno spiętych włosach, tuż obok Lispeth w absurdalnej turkusowej czapeczce i ze sznurami błyskotek na szyi. Obie kobiety popatrywały czasami na siebie w skupieniu, lecz nie była to szybka wymiana ciosów lub próba oszacowania, która z nich stoi wyżej w hierarchii - bo przecież kobiety zawsze ją ustalają, czy chodzi o urodę, pieniądze, dowcip czy pozycję społeczną. Nie, Carlie zdawało się, że prowadzą ze sobą jakąś niesłyszalną dla niej rozmowę, jak gdyby na granicy swoich rewirów obwąchiwały się te wielkie czarne koty, które żyją w indyjskiej dżungli i o których opowiadał jej Rylan.
To ja jestem ich terytorium łowieckim, pomyślała absurdalnie.
Miss Postgate odłożyła filiżankę. Porcelana szczęknęła i Carlie wzdrygnęła się, gwałtownie przywrócona do rzeczywistości.
- To nasza sprawa. - Lispeth wychyliła się ku nim lekko na krześle. - Sprawa kobiet. Mówią, że sprawą kobiet jest dawanie życia, tak samo jak sprawą mężczyzn jest jego zabieranie. - Wygięła z ironią wargi.
Tych samych słów użył Rylan, kiedy w słynnym liście odpowiadał na łamach „Morning Post” na zarzuty pacyfistów. Pisał wtedy, że kobiety Brytanii nie będą tolerowały żądań, żeby zawarto pokój; że wysyłają na front amunicję z ludzi - swoich jedynych synów - aby wypełnili miejsca po tych, którzy polegli; że zboże, które wyrośnie na ziemi zasilonej krwią ich dzielnych chłopców, zaświadczy przed przyszłością, że ta krew nie została wylana na darmo.
Nie sądziła, żeby jej mąż zechciał tej nocy cofnąć tamte słowa, podchwycone przed naród tak entuzjastycznie, że wydawca musiał wydrukować jego list w formie broszury i przeciągu niespełna tygodnia sprzedał siedemdziesiąt pięć tysięcy egzemplarzy. Pamiętała też, jak później, o wiele później, kiedy ich Jack stacjonował już w Warley, jedna z ich wieloletnich przyjaciółek odważyła się zagadnąć Rylana. Skoro nie ma przymusu, zapytała, dlaczego pozwoliliście, żeby wasz syn wstąpił do armii. Właśnie dlatego, że nie ma przymusu, odpowiedział Rylan.
Odkąd pojawił się dzisiaj w salonie z urzędowym telegramem w ręku, jego słowa wędrowały za nią krok w krok. Nie potrafiła się od nich uwolnić, odzywały się głuchym echem w umyśle i powracały, powracały wciąż na nowo.
- Ale to nieprawda. - Kobieta z Żuław przeniosła na nią spojrzenie, intensywne i nieruchome jak u martwej ryby. - Dawanie i odbieranie tworzą jeden krąg, a kto ma władzę przywołać do życia, może go również pozbawić.
Carlie zamrugała. Nie będę teraz płakać z jego powodu, postanowiła, choć nie potrafiła sprecyzować, którego z nich ma teraz na myśli - Jacka czy Rylana.
- Chcę go odzyskać - powiedziała chrypliwie, wciąż unikając imienia, odwłócząc decyzję, której na razie nikt od niej nie wymagał, lecz która, Carlie była tego całkowicie pewna, musi zostać powzięta jeszcze przed świtem.
- Więc teraz - rzekła Lispeth - rozpalimy lampy i zrobimy generalne porządki.
- To zawsze wychodzi na dobre - zgodziła się z nieznacznym uśmiechem miss Postgate.
A potem skinęły głowami, zupełnie jak marionetki z Indii albo jeszcze innego krańca imperium, które kolekcjonował Rylan. Obcość fascynowała go, zamiast skłaniać do ostrożności, choć przecież nawet Carlie nie miała pewności, co było dla niego obce - Indie, poznawane z dziecięcym zachwytem w opowieściach aya, wielbarwne, przesycone smakiem curry i dzikiego miodu, czy też ten deszczowy, uporządkowany świat, gdzie wszystko było na swoim miejscu i nawet rozpacz ustępowała w obliczu ceremonii serwowania herbaty.
Pozwoliła w każdym razie, żeby te dwie kobiety, które teraz wydawały się jej równie obce i niepojęte, zaprowadziły ją schodami do pokoju Jacka. Wychowała go w szacunku dla rzeczy, więc nie niszczył swoich zabawek i teraz, kiedy spoglądała na wnętrze pełne przedmiotów, ukochanych przez dziecko, którym był, i cennych dla chłopca, na którego wyrósł, na każdą z nich nakładały się dziesiątki, setki jej wspomnień. Wrażenie było tak dojmujące, że łzy nabiegły jej do oczu, lecz tamte dwie, nieubłagane jak Parki, przeszły już przez próg i poprowadziły ją naprzód.
- To nie jest naturalne - powiedziała Lispeth, spoglądając na nią tymi przerażającymi, wiedzącymi oczami - tak nie płakać.
- Obawiam się, że będzie pani miała atak - dodała miss Postgate.
Carlie zdobyła się na słaby uśmiech. Miała wrażenie, że patrzy na obce miejsce, pełne postaci, które nie istnieją naprawdę, lecz tylko odgrywają role, rozpisane przez szalonego literata. A wy? - miała ochotę je zapytać. Czy w ogóle was to nie obchodzi?
- Wydaje mi się - Lispeth lustrowała pokój Jacka z jakąś kliniczną ciekawością, jak gdyby przyglądała się kolekcji rajskich ptaków w klatce - że takie rzeczy nie dotykają starych, jak my.
Owszem, pomyślała Carlie, czując, jak gdzieś w piersi i niżej, gdzie od dawna nic nie czuła, nabrzmiewa tępy ból, który był zaledwie bladym odbiciem tego, co czuła, kiedy Jack przychodził na świat. Trzeba urodzić dziecko, żeby zrozumieć, czym jest jego strata.
- Ani młodych - zawtórowała jej Postgate, jakby stała się nagle chórem w greckiej tragedii. - Najbardziej dotyka to tych w średnim wieku.
- Nie będę płakać - oznajmiła im płaskim głosem Carlie. - Nie potrafię. Jestem tylko zła na Niemców.
- To czysta strata energii. - Miss Postgate spojrzała na nią z pobłażaniem. - Musimy żyć, póki nie skończy się wojna...
- Lub póki nie doprowadzimy tego do końca. - Lispeth weszła jej w słowo z taką swobodą, jakby przez całe życie sączyły wspólnie herbatę, zbierały datki na rozmaite zbożne cele i piekły ciasta na zebrania parafialnych komitetów. - Od czego zaczniemy? - Otworzyła szafę z rzeczami Jacka.
- Zastanawiałam się nad tym. - Miss Postgate, metodyczna i nieubłagana jak sam Bóg, wygładziła nieistniejącą fałdę na fartuchu. - Wszystkie jego cywilne rzeczy należy oddać, wiecie, belgijscy uchodźcy i takie tam.
Lispeth uśmiechnęła się z aprobatą: grymas przypominał pęknięcie na tafli jej twarzy i zaraz zabliźnił się bez śladu.
- Buty, kołnierze i rękawiczki? - zapytała.
- Wszystko - odparła miss Postgate. - Nie musimy zatrzymać niczego prócz jego wojskowej czapki i pasa.
- Trzeba je będzie zawiesić tu na górze - zgodziła się Lispeth. - Nie chcę, żeby stały się obiektem pogawędek przy herbacie.
Carlie mimowolnie skinęła głową. Wiedziała, że niebawem, może wręcz następnego ranka, przyjdzie jej stawić czoło wezbranej fali telefonów, listów i telegramów od znajomych i nieznajomych, dopytujących się o los Jacka, oferujących pomoc albo rozdrapujących własne, prawdziwe lub urojone, straty. Żyli na oczach wszystkich - już w Nowym Jorku, kiedy umierała Jocelyn, a Rylan rozpaczliwie walczył o przetrwanie, przekonała się, że ich cierpienie zmieniało się w spektakl, uciechę dla gawiedzi, która ściągała zewsząd jak muchy do mięsa. Literacka Nagroda Nobla dla Rylana tylko pogorszyła sprawę.
Jej mąż, skryty i tajemniczy jak kot, reagował na swój sposób, oddalając się w pisanie - czasami miała wrażenie, że nie jest to literatura, tylko krzyk i płacz, który nauczył się tłumić dawno temu, w domostwie pani Jennett. Jej poskąpiono podobnej obrony, bo przecież nic, ani ten dom, ani mężczyzna, który w nim mieszkał, nie należały w gruncie rzeczy do niej. Nie miała nic, prócz własnego ciała, miękkiego i bezbronnego niczym wiosenny pędrak wywleczony spod kory. Przez te wszystkie lata, które minęły od śmierci Jocelyn, jej ciało rozrosło się i powlekło kolejnymi warstwami tłuszczu - jak gdyby tą iluzoryczną izolacją chciało odgrodzić się od rzeczywistości i złagodzić ból. Tyle że to nie działało w ten sposób i kiedy nadszedł prawdziwy cios, zabolał równie mocno jak wówczas.
- Pamiętasz jego rozmiar? - dopytywała się tymczasem Lispeth, otwierając wieko kufra: rodzice podarowali go Jackowi, kiedy wyjeżdżał z Siedmiu Wiązów do swojej pierwszej szkoły z internatem.
Carlie podała go machinalnie, podczas gdy koszule, podkoszulki spodnie i marynarki były metodycznie składane przez tamte dwie i pakowane do skrzyni. Nie mogła się jakoś przemóc, żeby dotknąć rzeczy syna, chociaż w ostatnich miesiącach również nabyła niemałego doświadczenia w ekspediowaniu frontowych paczek. Jack, niecierpliwy jak większość chłopców w jego wieku, narzekał, że poczta polowa kiepsko działa i przesyłki docierają do niego zaledwie co czwarty dzień. Ona jednak była szczęśliwa, bo spełnianie jego zachcianek pozwalało jej choć na trochę zapomnieć, po co tam naprawdę pojechał. Zwoziła więc do domu ręczniki - do twarzy i kąpielowe - ciepłe kapcie, cywilne skarpety, płaszcz przeciwdeszczowy, czekoladę, herbatniki, baterie, papier listowy, tytoń, grube wełniane rękawice, proszek do zębów firmy Colgate, porządne kalesony i majtki, zasypkę po goleniu, mapy, lampę Orilux. Szyły z Uną niezliczone koszule i podkoszulki, aż w jednym z listów Jack poprosił je wreszcie, aby domowa szwalnia zwolniła nieco obroty, bo niebawem będzie się musiał pozbyć części bagażu. Zważywszy na ilość towarów, które mu wysłała przez te kilka tygodni, cieszyła się doprawdy, że maszerowali tylko z częścią ekwipunku, a wozy z zaopatrzeniem podążały w tyle, ciągnięte przez muły.
I teraz, kiedy Lispeth i miss Postgate powoli ogałacały szafę Jacka, przed oczami Carlie stały te niezliczone prezenty, z miłością owinięte w papier pakowy i poprzekładane cienkimi warstwami bibułki. Nadawały tej całej okropnej wojnie jakiś pozór normalności - bo przecież żołnierz, który w listach nieustannie dopominał się o czekoladę, wzruszał ją tak samo jak siedmioletni, bosonogi Jack, kiedy przełaził z Uną po kikutach olszyn aż nad dół po marglu i piszcząc z radości, rozchlapywał lodowatą wodę. Tylko teraz wszystko było tak okropnie przemieszane, śmierć i życie, głupota i bohaterstwo, brawura i brak wyobraźni.
Jack napisał im, jak po lądowaniu we Francji młodych oficerów zapakowano w wagony. Jechali jak na majówkę. Wystawiali przez okna bose stopy, śpiewali piosenki z najnowszych musicali, palili, jedli chleb, sardynki i dżem - wszystko jednocześnie - i pili whisky. Po prostu grupa dzieciaków, którym udało się wyrwać ze szkoły na nieoczekiwane wakacje. Zresztą cała ta piknikowa atmosfera nie tłumiła bynajmniej ich zapału. Spieszyli się. Niemal w każdym liście Jacka, jeszcze w obozie szkoleniowym w Warley, dostrzegała tę przerażającą niecierpliwość. Jak każdy z kolegów, chciał po prostu wziąć udział w zabawie, zanim się skończy, i wierzył, że po drugiej stronie Kanału czekają na niego wino i romanse ze ślicznymi Francuzkami.
„To jest życie!” - zakończył entuzjastycznie Jack swój pierwszy list z Francji, a Carlie musiała z całej siły zacisnąć powieki, żeby się nie rozpłakać.
Ale może ta fragmentaryczność postrzegania, dzielenie rzeczywistości na odłamki, okruchy obrazów czy zdarzeń, pozwalała tym dzieciakom przetrwać tam, gdzie zawodzili starsi i bardziej doświadczeni od nich. Nie śmiała rozmawiać o tym z Jackiem, po prostu udawała, że się dobrze bawi, słuchając o jego wyczynach. Zapamiętała, jak opowiadał o pewnej nocy, kiedy z grupką kolegów wymknął się z obozu szkoleniowego. Był marzec, powietrze pachniało wilgotną, nabrzmiewającą ziemią. Poszli na obiad do Prices, później do Alhambry i Empire, kolację zjedli w Savoyu, a potem do upadłego bawili się w trzech nocnych klubach, tak że udało im się wrócić dopiero o czwartej nad ranem. Jack prowadził jak szalony, na szczęście droga była pusta i minęli tylko dwie taksówki.
Carlie pamiętała wyraźnie pełen aprobaty śmiech Rylana, jakim skwitował eskapadę syna. Jack upił łyk wody sodowej, a zaraz potem, nim jeszcze ten uśmiech zadowolonego dziecka, które chwali się przed rodzicami swoim nowym, niesamowitym osiągnięciem, spełzł z jego twarzy, dokładnie tym samym tonem, co wcześniej, oznajmił im, że niedawno jego pułk poniósł ciężkie straty - tylko jednego dnia zabito lub ciężko raniono osiemnastu ludzi - więc jako uzupełnienie wysłano z Warley piętnastu świeżych oficerów. Teraz muszę być gotowy w każdej chwili, zapowiedział im buńczucznie. Obiecano mi, że na pewno znajdę się w następnej partii.
Odbyli takich rozmów wiele i Carlie musiała użyć całej swojej siły, całej matczynej wytrzymałości i odwagi, aby jej śmiech brzmiał jak najszczerzej, a twarz wyrażała uprzejme zaciekawienie. Te jednak zapamiętała wyjątkowo dobrze, bo dwa dni później dowiedzieli się, że pod Ypres został zabity młody Oscar Hornung, ich sąsiad i kuzyn Conan Doyle'a - należał do gromadki dzieci, które siadywały na trawie w ogrodzie Siedmiu Wiązów, przysłuchując się opowieściom Rylana: to one były pierwszymi recenzentami bajki o motylu, który tupał nóżką, i o pochodzeniu wielbłądziego garbu. Jeszcze jeden ze starej brygady odszedł, powiedział wtedy Jack, a Rylan odwrócił wzrok, jakby słowa syna stanowiły wystarczające epitafium.
- Gotowe - oznajmiła Lispeth. - Cóż za marnotrawstwo - dodała z westchnieniem.
- A co z resztą? - zapytała miss Postgate, kiedy praca została wreszcie dokończona i trzy skrzynie (szkolny kufer okazał się niewystarczający) ubrań czekały karnie przy drzwiach. - Jego książki, gry, zdjęcia i zabawki?
Lispeth przygryzła wargę i rozejrzała się po wnętrzu.
- Trzeba spalić wszystko - oświadczyła. - Przynajmniej będziemy pewne, że dym będzie wystarczająco gęsty. Jak sądzisz?
- Też mi się tak wydaje - zgodziła się z nią miss Postgate. - Tyle że jest tego tak strasznie dużo.
Carlie wzdrygnęła się.
- Po co? - zapytała.
Obie kobiety spojrzały na nią z przyganą, lecz tym razem nie zamierzała umilknąć jak skarcone dziecko i Lispeth zrozumiała to natychmiast. Przysiadła na krawędzi łóżka, sztywno wyprostowana i z rękami złożonymi na brzuchu.
- Twój mąż zagubił się na ziemi niczyjej - powiedziała powoli. - Zawsze miał tę zdolność, żeby wychodzić poza... - zawahała się - kontury cienia. Wiedziałaś przecież. Musiałaś wiedzieć.
- Pod Neuve Chapelle - podpowiedziała miss Postgate. - Pamiętasz Austina Limmasona?
Carlie oczywiście pamiętała, jednak pielęgniarka nie miała prawa o tym wiedzieć: Rylan, skryty nawet w codziennych sprawach, nigdy nie rozwodził się nad swoją, jak ją zwał, przypadłością. Żonie zapewne również by się nie zwierzył, gdyby przez przypadek nie wszedł do salonu podczas zebrania komitetu. Zwykle starał się unikać spotkań z paniami, które całe swoje siły poświęcały na robienie wełnianych skarpet oraz powtarzanie wstrząsających opowieści o Hunach, którzy zatruwają studnie i palą zboże na polach. Miłosiernie powstrzymywał się od kpin ze współczesnych samarytanek i chronił się w swoim gabinecie, póki automobil ostatniej z nich nie zniknął za pagórkami. Tamtego dnia jednak Carlie zapomniała go uprzedzić, że spotkanie zostało przesunięte, więc w porannym roztargnieniu wszedł prosto w paszczę lwa.
Oczywiście panie poczuły się zaszczycone obecnością tak wybitnej osobistości. Obstąpiły go świergotliwą gromadą - kapelusze upodabniały je do dobrze odżywionych, pstrokatych nielotów - żeby wyrazić swój zachwyt nad jego twórczością oraz uznanie dla prawdziwie patriotycznej postawy. Jack od kilku dni był już we Francji, a Rylan, świeżo powróciwszy z frontu, z wyraźną przykrością słuchał ich pełnych emfazy komplementów. Nienagannie uprzejmy, nie protestował jednak, kiedy usadzono go na honorowym miejscu w fotelu i wręczono filiżankę herbaty. Na szczęście damy okazały się umiarkowane w swych oczekiwaniach: nie żądały, aby bawił je rozmową, wystarczało, że same mogą przy nim paplać do woli.
Carlie sądziła, że mąż puszcza ich słowa mimo uszu, lecz nieznacznie uniósł głowę, kiedy zaczęła mówić jedna z nich, wysoka wdowa po pułkowniku, która zaledwie dwa lata przed wojną powróciła z ich plantacji w Kenii. Jej córkę, ochotniczkę Czerwonego Krzyża w szpitalu polowym w Wimereux, odesłano na kilka tygodni do domu, żeby podleczyła nawracające infekcje oskrzeli. Opowiedziała matce dziwną historię, zasłyszaną od rannego żołnierza. Utracił pod Ypres najlepszego przyjaciela i oficera w tym samym oddziale, niemiecki pocisk zdjął go, kiedy prowadził natarcie pomiędzy dwoma pasmami drutów kolczastych. Jednakże tej samej nocy ten człowiek wrócił. Jak gdyby nigdy nic wszedł do ich schronu, wysuniętego daleko za linię pikiet, w głąb ziemi niczyjej, wskazał na miejsce na ziemi, po czym zniknął. Żołnierz przestraszył się śmiertelnie, lecz ponieważ nie przypuszczał, żeby przyjaciel chciał wyrządzić mu jakąś krzywdę, następnej nocy oczekiwał go niecierpliwie wraz z jeszcze dwoma kolegami, których postanowił dopuścić do tajemnicy.
Zmarły oficer istotnie się pojawił. Wszedł do schronu, znów wskazał to samo miejsce i rozwiał się bez śladu, jak wcześniej. Po namyśle, jego żywi towarzysze zdecydowali się sprawdzić, co go tak dalece zaniepokoiło, że zwlekał z odejściem w zaświaty. Zaczęli ryć we wskazanym miejscu i na głębokości trzech stóp znaleźli niemiecki podkop, z minami i zapalnikiem czasowym, który miał za trzynaście godzin wybuchnąć.
Inne panie też chciały się popisać. Pani Fussey z Wimbledonu przypomniała sobie, jak pewnego dnia poczuła ból w ramieniu, tak dotkliwy, że wykrzyknęła: „Och, jak to piecze!”. Na skórze nie dostrzegła nic niepokojącego, lecz w kilka dni później okazało się, że dokładnie w tej samej chwili jej syn, żołnierz w 9 pułku Lansjerów, został ranny w ramię. Z kolei miss Estelle Steed opowiedziała o fotografii, jaką pewnego dnia zrobiła sobie wraz z grupą przyjaciół, z którymi przed wojną zwykła odbywać wycieczki bicyklami. Ku jej zaskoczeniu okazało się, że na zdjęciu pojawiły się również blade zarysy sylwetek trzech członków ich małego kółka rowerowego, zabitych lub zaginionych we Francji. Zaraz później pomiędzy paniami z komitetu wywiązała się ożywiona dyskusja o niezwykle skutecznych mediach i wiadomościach przekazywanych za pomocą tabliczek z alfabetem. Carlie przysłuchiwała się jej z rosnącym zniecierpliwieniem, świadoma, jak bardzo Rylana mierżą te spirytualistyczne bzdury. Lecz kiedy wreszcie udało się jej szczęśliwie wyprawić wszystkie damy w podróż powrotną, zobaczyła, że jej mąż wciąż siedzi w fotelu z pustą filiżanką w ręku.
Wydawał się w tamtej chwili tak stary, znużony i bezbronny, że serce się jej ścisnęło.
- To prawda, Carlie - powiedział nieoczekiwanie.
Zamarła w pół ruchu. Zdumiona, że pragnie się z nią tym podzielić. Dotąd nie rozmawiali o jego pracy ani o tym, co zobaczył we Francji jako korespondent wojenny, zupełnie jakby Rylan uznał, że są rzeczy zbyt przejmujące, aby mogła je znieść. Mylił się, jak sądziła, lecz nie zamierzała narzucać mu swojej obecności - cicha izolacja stanowiła trwałą podstawę ich związku.
- W Indiach spotkałem człowieka - zaczął powoli. Carlie uśmiechnęła się lekko. Dla Rylana większość historii zaczynała się w Indiach, zupełnie jakby podążał za niewidoczną dla niej nicią, która prowadziła go na Wschód, w krainę dzieciństwa.
- Pojawił się w Peszawarze, u wylotu przełęczy Khyber, gdzie stacjonował pułk Białych Huzarów Jej Królewskiej Mości. Wyglądał jak włóczęga, więc z początku podejrzewali, że jest tubylcem, którzy zakradł się do koszar, żeby zwędzić karabin, bo nowiutkie Martini-Henry stanowiły przedmiot pożądania wśród dzikich szczepów po obu stronach afgańskiej granicy. Jednakże kiedy wprowadzono go do sali kasyna - akurat odbywał się tam obiad na część rosyjskiego oficera - biedak ów nie tylko wydał się ze znajomością angielskiego, ale też obyczajów pułkowych, co ponad wszelką wątpliwość dowiodło zdumionym huzarom, że kiedyś był jednym z nich. Okazało się, że trzydzieści lat wcześniej, jako młody oficer, został wzięty przez Rosjan w niewolę. Na ciele miał ślady pałek, straszne, czarne, wyciśnięte aż do kości. Nigdy nie dowiedzieli się, za co go tak okrutnie ukarano ani jak ostatecznie udało mu się uciec z Syberii, gdzieś z Irkucka czy Cygańska, bo jego umysł pozostał tam, w tej dzikiej krainie pod kręgiem polarnym. Ale odnaleźli jego imię w rejestrach pułkowych - nazywał się Austin, porucznik Austin Limmason. Zniknął po trzech dniach, równie niespodziewanie, jak się pojawił, i nie widziałem go więcej...
Ściągnęła brwi, niezadowolona. Takie historie niepokoiły ją, wolałaby ich nie słuchać, lecz nie śmiała się z tym wydać. Rylan i tak zwierzał się jej niezmiernie rzadko i nigdy bez istotnego powodu, nie wątpiła więc, że i teraz do czegoś zmierza.
- W każdym razie nie widziałem go aż do ostatniej wyprawy do Francji - podjął Rylan z ociąganiem, jak gdyby słowa przychodziły mu z niezmiernym trudem. - Przez pomyłkę znaleźliśmy się na pierwszej linii i nagle, bez żadnego ostrzeżenia, Niemcy rozpoczęli atak. Ten odcinek został dopiero niedawno zdobyty przez Francuzów i z jakichś powodów bardzo słabo obsadzony wojskiem, nie wiem, może nie spodziewano się, że wróg tak szybko przejdzie do kontrofensywy po krwawej łaźni, którą urządzono mu zaledwie kilka dni wcześniej. Niemcy jednak rzucili się do ataku, tak zaciekłego, że nawet obaj moi przewodnicy przyłączyli się do obrońców. Ostatecznie wrogom nie udało się postawić stopy w naszych okopach, lecz wiedzieliśmy, że po tym krótkim, gwałtownym ataku, który miał tylko rozpoznać naszą liczebność, siłę ognia i determinację, zaraz wkrótce przyjdzie następny.
Pierwszy raz zdecydował się wyjawić jej, jak naprawdę wyglądała jego praca i Carlie zmartwiała z przerażenia. Wiedziała, że odwiedzał szpitale wojskowe i sanatoria, rozmawiał z rannymi, których odsyłano do domu i żołnierzami w bazach na dalekim zapleczu frontu.
Nie sądziła jednak, by pozwolono mu zapuścić się blisko prawdziwego niebezpieczeństwa, w samą strefę ognia.
- Nie musieliśmy długo czekać - ciągnął jej mąż. - Było już prawie rano i widzieliśmy, jak niemieccy żołnierze nadciągają przez ziemię niczyją zbitymi, ciemnymi falami. Zanim jednak dotarli do linii naszych zasieków, z leju po pocisku albo jakiejś wyrwy w ziemi jakieś sto jardów na lewo od nas podniósł się samotny żołnierz, a właściwie zaledwie jego zarys, na wpół przezroczysta sylwetka, przez którą przeświecało poranne słońce. Widmowa postać szła powoli wzdłuż drutów kolczastych, dokładnie pomiędzy nami i Niemcami. Rozpoznawałem stary, przedwojenny mundur, a potem, kiedy postać zatrzymała się i spojrzała - najpierw na Niemców, potem na nas, wydarzyło się coś jeszcze.
Rylan ostrożnie odstawił pustą filiżankę, którą trzymał dłuższą chwilę. Jego dłoń drżała, dostrzegła Carlie.
- Wiele regimentów ma przywileje, mogą nosić dodatkowe wstęgi na mundurze albo białe czy czerwone róże na hełmach w niektóre dni roku. Jednakże przywilej Białych Huzarów jest szczególny. Podobno zdobyli go pod Fontenoy. Otóż kiedy poją konie, orkiestra gra melodię, zawsze tę samą. Nie znam jej prawdziwej nazwy, lecz Biali Huzarzy nazywają ją „Take me to London again” i muszę przyznać, że jest naprawdę piękna: wystarczy raz ją usłyszeć, żeby na zawsze zapadła w pamięć. I wówczas we Francji usłyszeliśmy właśnie tę melodię, choć nie sądzę, aby ktokolwiek oprócz mnie ją rozpoznał... - Pokiwał głową, zapatrzony gdzieś w ścianę powyżej.
Carlie zacisnęła palce. Kiedy opowiadał, jego głos zmieniał się, a on sam zdawał się oddalać i znikać w jednym z tych miejsc, których istnienia mogła się jedynie domyślać.
- Nasza artyleria wybrała akurat ten moment, żeby odpowiedzieć na SOS naszego oficera sygnalizacyjnego i zaczęła zasypywać ziemię niczyją pociskami. Nie zrobiło to jednak żadnego wrażenia na duchu, bo niewzruszenie kontynuował swój marsz wzdłuż naszych okopów, a kiedy doszedł aż do prawego krańca naszego sektora, odwrócił się ku nam i wtedy zobaczyłem jego twarz. To był Austin Limmason, lecz młody i nienagannie elegancki w swoim świeżo odprasowanym mundurze porucznika. Patrzył na nas, jakby lustrował stan okopów, niewidoczna orkiestra grała melodię Białych Huzarów, zagłuszając nawet bicie artylerii. Wreszcie widmo skinęło nam, nie, właściwie skinęło głową mnie, jak gdyby oddając pozdrowienie, po czym odwróciło się i ruszyło w kierunku Niemców, a oni rozproszyli się w panice i więcej nie oglądaliśmy ich tego dnia. Taka jest właśnie historia spotkania z Austinem Limmasonem, który kiedyś należał do Białych Huzarów.
I tyle. Nie mówili o tym więcej ani wówczas, ani potem. Podnieśli się, zjedli obiad, czytali gazety i milczeli. Carlie nie miała więc pojęcia, jak sekret - z braku lepszego słowa - wizji Rylana, może najbardziej skrywany w całej rodzinnej historii, wyszedł na jaw.
- Skąd pani...? - zaczęła, starając się, by pytanie nie zabrzmiało zbyt wrogo.
- Nieważne - ucięła miss Postgate. - Po prostu wiem. - A Lispeth znów skinęła głową jak drewniana marionetka.
- Ale dotąd on jedynie wchodził w cień - powiedziała kobieta z Żuław. - Przyciągał drobne strzępy mroku, a potem pozwalał im rozproszyć się na wietrze. Teraz jednak podążył za dzieckiem i... - zawiesiła głos - zaczął zmieniać granice, nieświadomie kształtować je tak, aby utworzyły mu drogę.
- Dokąd? - zapytała bez tchu Carlie.
- To oczywiste, czyż nie? - Miss Postgate spojrzała na nią ostro, zupełnie jakby Carlie wyrządziła jej osobisty afront swą tępotą. - Chce odzyskać to, co utracił. Odnaleźć syna.
- Nie jest łatwo - powiedziała z cicha Lispeth - żyć w świecie, gdzie zmarłe dzieci przychodzą do ciebie w pustym pokoju. I nie jest łatwo czuć na policzku dotyk ust nieżyjącej córki. Ani dla niego, ani dla ciebie.
- Nigdy... - zaprotestowała słabo Carlie.
- Nigdy nie wątpiłaś, że może to zrobić - przerwała łagodnie kobieta z Żuław. - Czy nie dlatego na dwa tygodnie zataiłaś przed nim wieść o śmierci Jocelyn? I dobrze, bo należało pozwolić jej odejść. Nasza tęsknota nie jest wystarczającym powodem, żeby postępować wbrew prawu.
Miała ochotę zaprotestować, zarzucić jej kłamstwo i odprawić precz, lecz w głębi duszy wiedziała, że tamta ma rację. Nigdy nie oszukała Rylana, nigdy, poza tamtymi dwoma tygodniami w Nowym Jorku, kiedy próbowała ocalić mu życie i kiedy pozwoliła mu wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek wybaczył jej tamto miłosierne kłamstwo. Jednakże mgliście przeczuwała, że gdyby dowiedział się zbyt prędko, mogłoby wydarzyć się coś szalonego. Chyba obawiała się, że Rylan przestanie walczyć z chorobą i umrze jak Jocelyn. Teraz jednak zdała sobie sprawę, że odpychała tylko od siebie prawdziwy strach, usiłując nadać mu dobrze znane, oswojone imię. Bo Lispeth miała rację. Rylan naprawdę mógł podążyć za Jocelyn. Miał taką zdolność i gdyby tylko dała mu znać wystarczająco wcześnie, z pewnością by spróbował ją dogonić.
- Musisz pokazać mu powrotną drogę - rzekła cicho kobieta z Żuław. - Kiedyś już zdołałaś go uratować, lecz teraz nie pójdzie równie łatwo. Teraz ty również będziesz musiała wyciągnąć dłoń ku drugiej stronie świtu.
- W cień i dym - zawtórowała jej jak echo miss Postgate.
* * *
Tym razem odpoczywali dłużej niż po poprzednim ataku. Rozmowa zupełnie się nie kleiła, a wesołkowate odzywki szybko zgasły. Żołnierze po prostu ćmili przydziałowe papierosy, milcząc i wystawiając twarze do lekkiej bryzy, która zawiewała niekiedy środkiem okopu. Kimball przysiadł z boku, chyba zadowolony z ciszy i bezruchu. Chwilę to trwało, zanim podniósł się na nogi i przeciągnął.
- Chce pan iść dalej?
Rylan przytaknął, z trudem odpychając wspomnienie rzezi, w której przed chwilą uczestniczył - a także inne obrazy, jakie usłużnie podsuwała mu wyobraźnia, bo przecież gdzieś w tym miejscu tkwił Jack, zagubiony i bezradny jak reszta tych dzieciaków. Zauważył z przerażeniem, że teraz, kiedy siedzieli nieruchomo, ich twarze przybrały barwę skrzepłego błota. I może naprawdę byli tylko armią golemów i ożywali jedynie na odgłos strzałów, zupełnie jakby karabiny w ich rękach stanowiły nowoczesną odmianę tabliczki z zaklęciami, którą należało wsunąć w usta glinianego potwora.
Wrażenie było tak upiorne, że nie zdołał opanować dygotu.
- Daleko jeszcze? - zapytał piskliwym głosem.
Kimball uśmiechnął się samymi kącikami ust i nieoczekiwanie zagwizdał przez zęby kilka nut. Najbliższy szeregowiec uniósł nieznacznie głowę i otępienie, które jak bielmo pokrywało Rylanowi oczy, stopniało na chwilę, zastąpione przez strach.
- Nie. Irlandczycy powinni być najwyżej sektor stąd - powiedział Kimball.
Ruszyli, zostawiając za sobą małe, skulone kłęby łachmanów, wsparte na enfieldach niczym na żebraczych kosturach, jakby dumne ze swoich karabinów, jedynych czystych przedmiotów w zasięgu wzroku. Kimball prowadził, nie zwalniając bardziej, niż było to niezbędne i nie zważając na nic wokół. Kilka razy pozdrowił jakieś zmarniałe postaci, ale generalnie nie zwracał na nie uwagi. Rylan również starał się nie krzyżować z nimi spojrzenia, ale w jednej z sylwetek uderzyło go coś znajomego, sam nie umiałby powiedzieć, co, przechylenie głowy czy zapamiętany gest.
- Bobby? - zawołał ze zdumieniem, zbyt wstrząśnięty, by rozsądnie milczeć, bo teraz był już pewien, że to miejsce obfituje w tajemnice, także takie, których lepiej nigdy nie poznać. - Czy to ty, Bobby?
Żołnierz podniósł wzrok. Oczy miał przekrwione i nieobecne. Zmarszczył brwi, ledwo widoczne pod okapem nieco zdeformowanego hełmu.
- Robert. Podporucznik Robert Longbotham, a kto pyta?
Lecz wyraz jego twarzy zaczął się nagle zmieniać, topnieć jak lodowa góra, którą wiatr zagnał aż pod równik. Był wciąż nieogolony, podrapany i najzwyczajniej ubłocony, ale spod tego nieprzyjaznego kamuflażu szybko wynurzył się uśmiech.
- Pan Rylan, a to niespodzianka! Co pana tu do nas sprowadza?
Rylan zawahał się na moment, machinalnie mierząc chłopaka wzrokiem.
- Bobby, myślałem, że...
- Co takiego? - zapytał tamten czujnie i natychmiast spoważniał. - Co pan myślał?
Rylan przełknął ślinę.
- Że dobrze cię widzieć.
To nie było kłamstwo, jednak od prawdy również dzieliła je długa droga. Dłuższa może nawet niż ta, którą przebyli ci chłopcy, kiedy opuścili już błotniste pola Francji.
- Nie ma pan pojęcia, jak bardzo się cieszę. - Na wychudzoną twarz żołnierza powrócił uśmiech. - Tutaj człowieka otaczają wciąż te same twarze, te same historie. Ust się już nie chce otwierać - zawahał się i zerknął uważnie w kierunku czoła okopu.
Rylan schował ręce za siebie, starając się ukryć ich drżenie. Wzrokiem odszukał Kimballa, który stał niedaleko, skryty pod rozpierająca okop belką. Ten dał dłonią znak, że zaczeka, a potem zapalił kolejnego papierosa, odruchowo kryjąc ognik w dłoni.
- Ale ja to jeszcze nic niezwykłego - odezwał się znów Bobby. - W naszej kompanii służy też Billy Grenfell. A w naszym batalionie, rzecz nie do wiary, jest również jego brat. Powinien zaraz wrócić, zezłościł się na to, co nam przysyłają z kuchni, i postanowił samemu dopilnować. Zna go pan, uparty jest.
- Rzeczywiście nie do wiary - powiedział Rylan, starając się, żeby chłopak nie wychwycił chłodu, który go raptem ogarnął.
Billy Grenfell zaginął pod Ypres: ciała nigdy nie odnaleziono, choć jego rodzice popłynęli do Francji, żeby jak najlepiej nadzorować poszukiwania. Zdołali jedynie spotkać jego starszego brata, Juliena. Śmiertelnie ranny pod Ypres, umierał w szpitalu polowym nieopodal Boulogne, gdzie pracowała jego siostra. Rylan znał ich wszystkich bardzo dobrze, łącznie z najmłodszym z braci, Yvo, który miał rozpocząć szkolenie wojskowe po najbliższych świętach Bożego Narodzenia. A mały Bobby Longbotham zaginął we Francji zaledwie kilka dni wcześniej. Jego matka nadal nie wyszła z załamania nerwowego i leczyła się gdzieś w sanatorium na walijskim wybrzeżu.
- Siedzimy w tej dziurze jak szczury, a pod dostatkiem mamy tylko pluskiew, szczurów i amunicji - Bobby zaczął mówić szybciej. - Dzięki Panu na niebiesiech chociaż za to ostatnie, bo tamci - skinął dłonią w stronę ziemi niczyjej - nachodzą nas coraz częściej. Jak tak dalej pójdzie, nie doczekamy następnej zmiany. A dekownicy z tyłów nie potrafią podesłać czegoś ciepłego do zjedzenia. - Pokręcił głową z niedowierzaniem. - Nawet poczta działa tu, jakbyśmy byli we Francji.
W górze rozbłysła flara, zalewając jego twarz upiornym, jaskrawym światłem. Bobby zamilkł na chwilę, jakby sobie coś przypominał.
- Och, w końcu jesteśmy we Francji.
Rylan zdjął binokle i powoli, bardzo powoli, przecierał szkła. Nie chciał, żeby ten dzieciak, jeden z wielu, które grywały z Jackiem w krykieta na zielonym trawniku w Siedmiu Wiązach, patrzył mu teraz w twarz. W myślach wirowały mu słowa Into the Battle Juliena Grenfella:
The thundering line of battle stands,
And in the air death moans and sings;
But Day shall clasp him with strong hands,
And Night shall fold him in soft wings.
Owszem, nie była to wielka poezja, lecz w tym miejscu brzmiała zupełnie inaczej niż wówczas, kiedy Rylan przeczytał ten wiersza po raz pierwszy, opublikowany w „Timesie” wraz z informacją o śmierci Juliena.
Wciąż zastanawiał się, co powinien powiedzieć temu chłopcu, kiedy skraj okopu bez ostrzeżenia zaroił się od postaci, wyblakłych, niemal zupełnie wypranych przez mrok z kolorów. Skowycząc jak wilcza wataha, napastnicy runęli w dół, między siedzących żołnierzy. Jeden przeciwnik, krępy, odziany w szorstką pocerowaną materię i w zabłoconym turbanie, spadł prosto na Rylana i przewrócił go z impetem. Zgarbił się nad swoją ofiarą i zamachnął długim ostrzem, które Rylan z przeraźliwą ostrością zidentyfikował jako kindżał. Wtedy pocisk z webleya Bobby'ego odrzucił napastnika gdzieś daleko w bok, udrapowanego w fontannę krwi.
Rylan nawet nie próbował się podnieść. W takim tłumie użycie karabinów byłoby bez sensu, walka szła więc tylko wręcz, jak w zamierzchłych czasach. Ludzie zawodzili, charczeli, dudniły zadawane właściwie na oślep ciosy. Napastnicy byli lepiej przygotowani do takiego starcia, bo nie mieli w ogóle broni palnej, jedynie noże, kindżały i nadziaki, mimo to walczyli jak bezładny tłum. Bobby sam położył trzech, zanim zdołali go przycisnąć do ściany. Wtedy sięgnął do kryjówki przy dnie okopu i wyciągnął nabitą kolcami maczugę. Z bliska wystrzelił w przeciwników ostatnie kule, po czym puścił webleya, pozwalając mu zwisnąć na sznurze, i rzucił się do zwarcia. Rylan zauważył mimowolnie, że młóci z zamachu w stylu, w jakim przegrałby każdy mecz krykieta. Na szczęście tutaj nie miał czasu za bardzo przejmować się fair play.
Wkrótce postaci w turbanach zasłoniły mu Bobby'ego na dobre. W chwilę później nad okopem rozległa się gęsta palba i zaraz zawtórowała jej fala okropnych mlaśnięć dziurawionych ciał, skowytów bólu i chrapliwych, niezrozumiałych wrzasków. Żołnierze z lokalnego odwodu przyszli w sukurs kolegom w pierwszej linii, zaryzykowali, wyskakując z okopów i biegnąc do nich po otwartym terenie. Walka znów przeszła w rzeźnię, jak dzieje się zawsze, gdy żołnierze jednej ze stron zmieniają się w zdezorientowane, niekarne bydło.
Rylan zobaczył, że Bobby siedzi bezwładnie, trzymając się za ramię rozpłatane w okolicach łokcia szerokim cięciem. Miał też rozbity nos i wielkiego guza na skroni, a mundur gdzieniegdzie w strzępach. Jednak nie rany robiły największe wrażenie, ale oczy, owo otępiałe, pełne lęku spojrzenie. Od czasu do czasu mrugał, lecz nie robił innych ruchów, a pod nosem wciąż powtarzał sobie jedno i to samo:
- Nie doczekamy następnej zmiany, nie doczekamy.
Nie zaczął szlochać, ale jeżeli kiedykolwiek Rylan widział Bobby'ego Longbothama bliskiego płaczu, to było właśnie teraz.
Wyciągnął do niego rękę, lecz znienacka przeszkodził mu Kimball. Pojawił się znikąd i złapał za ramię.
- Nie. Nie pomoże mu pan.
Rylan obrzucił go zdumionym wzrokiem i zaraz zdziwił się jeszcze bardziej, bo nagły napad i zacięta walka wręcz nie pozostawiły na Kimballu śladu. Przeciwnie, przypatrywał się cywilowi z ledwo skrywanym rozbawieniem.
- Dlaczego?
- Ich bohaterstwo jest tutaj na nic - odparł Kimball. - Syci jedynie bezpańską, jałową ziemię, z której nie mogą się wyrwać, póki nie wypali się z nich cała odwaga i cały żal.
* * *
Miss Postgate i Lispeth postanowiły, że rzeczy Jacka zostaną zniszczone w małej spalarni. Była to owalna, wysoka na cztery stopy wieża z perforowanej czerwonej cegły, osadzona na metalowej podstawie z paleniskiem. Carlie, niechętna pryzmom śmieci, gromadzących się nieuchronnie w tak okazałej posiadłości, wypatrzyła ją jakiś czas temu w katalogu wysyłkowym i uznała, że należy ją postawić na tyłach ogrodu. Nawet stary Hobden, z zasady niechętnym wszelkim nowościom, po jakimś czasie zaakceptował piec na odpadki, zwłaszcza że popiołów używano do użyźniania jego ukochanego ogrodu.
Pielęgniarka wydobyła z szopy na narzędzia odrapaną taczkę, po czym wszystkie trzy zaczęły znosić z piętra pozostałe rzeczy Jacka, te, które uznały za zbyt osobiste, by można oddać belgijskim uchodźcom albo przeznaczyć na inny zbożny cel. Najpierw pozbyły się pogiętych papierowych wydań Stephensona, Levera, Henty'ego, Marryata i Baronowej Orczy, a także starych podręczników, atlasów, zdekompletowanych roczników „Motor Cyclist” oraz „Light Car”.
- W sam raz na podpałkę - skonstatowała miss Postgate, zanim, posapując z wysiłku, znikła z wypakowanymi taczkami w głębi ciemnego ogrodu.
Carlie odesłała Lispeth do uprzątnięcia sterty strojów z flaneli i dżerseju, mundurków ze szkoły podstawowej, starych pasków, jakichś butów z kolcami, które wykopały w najdalszym krańcu szafy, poprzecieranych skarpet i bielizny. Sama zaś powoli zaczęła zbierać z półek flotę zdekompletowanych drewnianych okręcików - od kutrów po dziewięć pensów aż po jachty po trzy gwinee sztuka - rozpadające się, nakręcane lokomotywy parowe z pogiętymi torami, szary i czerwony blaszany model łodzi podwodnej. Zbierała kije do krykieta, te tanie, za trzy albo sześć pensów, i te droższe, po dwadzieścia cztery szylingi, piłki do krykieta i tenisa. Kije golfowe musiała złamać na kolanie, zanim zmieściły się do taczki, podobnie jak dzidę. Ostrożnie oddała Lispeth gramofon i płyty, kodaka, rolki filmów i mnóstwo nierozpoznawalnych szczątków pudełek z narzędziami, kojców na króliki, baterii elektrycznych, ołowianych żołnierzyków, przyborników do piłowania i puzzli.
Nie sądziła, że będzie tego tak dużo. Ramiona omdlewały jej od zdejmowania ze ścian zdjęć rozmaitych meczów krykieta lub piłki nożnej w publicznych albo prywatnych szkołach oraz oprawione zdjęcia z wyścigów w Brooklands - ze wszystkich wychylała się do niej twarz Jacka, beztroska i pełna nadziei. Nawet na fotografiach z obozu szkoleniowego nie wydawał się wiele doroślejszy niż malec ze zdjęć szkolnych. Na końcu ściągnęła z półki nad łóżkiem to, z czego był najbardziej dumny - jego szkolne trofea, kilka brązowych i jeden srebrny puchar za wygraną w konkursie pływackim i biegu przez płotki. Zapakowała je w tekturowe pudło i oddała Lispeth, a potem poprosiła, aby na chwilę zostawiono ją samą w ogołoconym pokoju.
Miała wrażenie, jakby własnymi rękami zabijała swego syna, jakby ubywało go z każdym przedmiotem, który stąd zabierano. Ale pożegnać chciała się z nim w samotności, bez obcych, spoglądających przez ramię, żeby oszacować jej ból. Zresztą ostatecznie to ona wyprawiała go z Siedmiu Wiązów na wojnę, Rylan wciąż podróżował po Francji jako korespondent wojenny.
- Powiedz tatusiowi, że go kocham - poprosił Jack, niemal dokładnie tymi samymi słowami, co Jocelyn dawno temu, po czym odszedł, tak samo, jak ona.
Postawiła na łóżku pudełko z sekretną szufladą: Jack dostał przed je wyjazdem do szkoły z internatem i natychmiast ukrył w schowku fotografie rodziców, które mogłyby go narazić na kpiny rówieśników. Wsunęła do niego gruby pakiet listów, które do niego pisali podczas każdej rozłąki, Rylan nawet co drugi, trzeci dzień, i które postanowił przez te wszystkie lata zatrzymać, a także dziennik, który udało mu się prowadzić przez całe pięć dni. Wtedy zrozumiała, że jest gotowa, a raczej że bardziej gotowa już nie będzie. Podniosła się więc, otrzepała wygniecioną suknię z kurzu i paprochów, i z pudełkiem w ramionach raz jeszcze przeszła przez wszystkie pokoje i korytarze, żeby sprawdzić, czy niczego nie pominęła, po czym zeszła na dół.
Nigdy dotąd nie czuła się tak stara.
Miss Postgate i Lispeth czekały na nią z dwoma baniakami nafty. Pokręciła głową, gdy oferowano jej zapałkę, i stała nieruchomo, kiedy na palenisku zaczęły tańczyć płomienie. Skrzynka w jej ramionach zdawała się pulsować, wzmacniając i zwielokrotniając bicie jej serca.
Wiatr nawiewał w oczy kłęby sadzy i zwęglone strzępy papieru.
- Czy dym go przywoła? - zapytała cicho.
- Nie dym - odparła Lispeth. - Twój ból.
Carlie roześmiała się chrapliwie. Paliło ją wysuszone gardło, piekły oczy podrażnione smogiem, a wszystkie mięśnie zaciskały się jak supeł wokół skrzynki, w której wnętrzu spoczywały listy do Jacka. Więc to jednak jest stos ofiarny, pomyślała, tyle że spłonie na nim moja duma.
- Naprawdę myślałyście, że to wystarczy, aby powrócił? - zapytała cierpko, ponieważ po wszystkim, co zobaczyła i musiała zrobić tej nocy, nie miała siły zachowywać pozorów. - Nigdy nie wracał. Nie dla biednej, grubej, zaniedbanej Carlie, której całą zasługą było, że przypomina swego zmarłego brata, jego jedyną, największą miłość, i która nie potrafiła nawet ocalić jego córki. Nie wracał, kiedy byłam chora ani kiedy umierałam z niepokoju o jego chore dzieci. Nie umiałam go zatrzymać nawet w Naulakha, kiedy oboje byliśmy młodzi i pełni nadziei. Zostawił mnie z maleńką Jocelyn w ramionach w pustym, niewykończonym domu, gdzie musiałam się użerać z malarzami, murarzami, hydraulikami, służącymi, które wymawiały z dnia na dzień, i wreszcie moją własną rodziną, a ta czekała tylko, żeby nam skoczyć do gardła. Nigdy nie potrafił wytrzymać przy mnie dłużej niż kilka dni. Nawet wtedy, gdy najbardziej go potrzebowałam. To było tak - spojrzała prosto w oczy kobiecie z Żuław i wypowiedziała wreszcie głośno tę prawdę, której dotąd nie ośmieliła się nazwać nawet w myślach - jakby cała jego miłość, której mnie poskąpiono, a która była niegdyś udziałem Wolcotta, została przelana w dzieci. Owszem, miałam jego szacunek, lojalność i przywiązanie. Ale miłość... - uśmiechnęła się szybkim, krzywym uśmiechem, bo teraz, kiedy już zaczęła mówić, jej duma kruszyła się jak szkło pod obcasem. - Jeśli chodzi o miłość, dla mnie nic już nie pozostało. - Umilkła, wyczerpana wybuchem, a chłodny, nocny wiatr wciąż rozwiewał nad ogrodem dym, w który przemieniły się skarby jej jedynego syna.
Nie mogła uwierzyć, że urządziły całe to widowisko tylko po to, żeby złamać jej serce - i to bez żadnego pożytku.
- Myli się pani - odezwała się miss Postgate łagodnym, profesjonalnym głosem pielęgniarki, która tak nawykła do ludzkiego nieszczęścia, że nie zwraca na nie większej uwagi. - To zrozumiałe. Jest pani zmęczona, a pani syn...
- Posłuchaj mnie choć jeden raz, kobieto! - Carlie ze złością cisnęła skrzynkę w płomienie: w przeważającej części zawierała listy Rylana, który zawsze znajdował czas, żeby przesłać choć kilka słów do syna, i nagle zaczęła jej zanadto ciążyć. - Ten sposób zawiedzie. On do mnie nie przyjdzie.
Miss Postgate cofnęła się o krok, jakby odepchnięta wściekłością w jej głosie, a na jej twarzy odbiło się niedowierzanie i pogarda wobec tak niegustownego okazywania uczuć.
- Dobrze zatem - powiedziała cicho Lispeth, nie odrywając wzroku od Carlie. - Zrobimy to inaczej. - Uniosła rękę i skinęła w kierunku Dalekiego Boru.
W następnej chwili Carlie usłyszała odgłos eksplozji.
* * *
Bobby został w swoim okopie. Mamrotał coś pod nosem i nikogo nie poznawał. Na odchodnym Rylan niezręcznie poklepał go po ramieniu i życzył powodzenia, wkładając w tę wytartą formułkę tyle ciepła, ile tylko potrafił. Starał się nie myśleć, utrzymywać umysł w bezruchu, bo tylko dzięki temu wciąż pamiętał, co go tutaj przygnało. Jack.
- Kimball, dlaczego pan stąd nie odejdzie? - zagadnął w końcu swego przewodnika, gdy ten zatrzymał się przed zakrętem okopu, rozsadzonym do szczętu przez artylerię tak, że spiętrzona ziemia i potrzaskane szalunki zupełnie zablokowały drogę. - Nie może pan?
Kimball żachnął się lekko.
- To nie jest kara - powiedział, spoglądając Rylanowi w oczy. - Ja po prostu taki jestem. Znalazłem się tu z wyboru. Zupełnie jak pan.
Wskoczył energicznie na zwał ziemi. Rad nierad, Rylan musiał podążyć za nim, wdrapać się na górę i brnąć w kucki, macając ziemię przed sobą rękami.
Po drugiej stronie nie było wcale lepiej, najwyraźniej całkiem niedawno przyłożyła w to miejsce artyleria. To musiał być wyjątkowo szczęśliwy traf, bo salwa pocisków całej baterii trafiła w samo światło okopu, wygniatając pośrodku wielkie leje, a odłamkami i falami ciśnienia zmiażdżyła wszystko wokół. Z obsady nikt nie ocalał, ciała były dosłownie wszędzie. Wgniecione w ściany, przewieszone przez skraj okopu, przysypane, porozrywane, poodzierane z odzienia i butów. Najbardziej chyba rzucała się w oczy rozczapierzona dłoń, wystająca od łokcia spod zawaliska mokrej ziemi, które kiedyś było ziemianką.
- Wszyscy zginęli - wyszeptał Rylan z niedowierzaniem. - Od jednej salwy.
Wydawało mu się, że jest na bieżąco z metodami prowadzenia wojny. Ale wciąż nie oswoił się z techniką, która w jednym krótkim momencie pozbawiała życia tak wielu młodych ludzi. Wojna nie była już tym, co w młodości Rylana. Na dobre się zdegenerowała.
- To nie potrwa długo - odezwał się Kimball bez cienia żalu.
- Co nie potrwa długo?
Wtedy jedno z ciał zniknęło. Rylan nie patrzył na nie, dlatego chwila ostatecznej przemiany mu umknęła. Zarejestrował tylko cień ruchu, a gdy spojrzał w tamtą stronę, po zmasakrowanym ciele, które zalegało przewieszone przez parapet okopu, nie został ślad. Rozpłynęło się jak cukier w herbacie. Zaraz potem następne - młody żołnierz z oderwanym ramieniem zbladł w oczach, potem stał się przezroczysty, aż wreszcie zniknął razem z ubraniem. U jego kolegi natomiast zaszedł proces odwrotny, bo w miejscu, gdzie spoczywał bezgłowy korpus, nagle niczym nimfa spod wody wynurzył się cień całej postaci, nałożył na ciało i przemienił w żywego, materialnego człowieka. Minęła dłuższa chwila, nim zdumiony Rylan zdołał oderwać wzrok od niewytłumaczalnego zjawiska i zauważyć, że to samo dzieje się wszędzie wokół. Martwi ożywali lub nikli, jeden za drugim.
Powinienem czuć ciarki na plecach, pomyślał Rylan z tą szczególną świadomością wyobcowania, jaka nachodziła go, ilekroć jego przypadłość podsuwała mu obrazy, których nie miał prawa oglądać. Kimball jednak nie wydawał się w najmniejszym stopniu wystraszony czy zaniepokojony, przeciwnie, patrzył na ten przerażający spektakl chłodnym okiem rutyniarza. Odczekał chwilę, aż wszyscy, którym dane było powrócić, znajdą się znów w okopie, i zaczął chodzić między nimi, zagajając krótko, wymieniając zdawkowe uwagi i rzucając żarty, na które nikt nie odpowiadał śmiechem. Rylan wcale się nie zdziwił. Ktoś, kto wrócił właśnie z martwych, może mieć nieco przytępione poczucie humoru.
Wrócili do życia, zgadza się, ale wyglądali niewiele lepiej niż przed chwilą, gdy ich pierwszy raz zobaczył. Zmartwiałe nieruchome twarze, pustawe oczy błyszczące otępieniem. Ten i ów zaczął machinalnie czyścić karabin, tak jak pewnie robili to po wszystkich poprzednich razach, gdy ożywali - ale nie padło prawie żadne słowo. Nikt też nie wstał, siedzieli lub raczej kulili się dokładnie tam, gdzie wcześniej cisnęły ich wybuchy pocisków.
I tak było przez pełny kwadrans albo dwa, gdy Kimball kręcił się po zrujnowanym okopie, nie przestając gadać pod nosem, chociaż nikt go raczej nie słuchał. W końcu podniósł się jednak jeden z żołnierzy, najwyraźniej podoficer, i postanowił doprowadzić sytuację do porządku. Wyznaczył czujki, a resztę żołnierzy zagnał do naprawiania okopu. Krzyczał na nich od czasu do czasu, ale bez większego przekonania. Gdy się tak kręcił, trafił w końcu na Rylana. Zmierzył go pustawym wzrokiem.
- Proszę stąd odejść - poprosił całkiem grzecznie, zważywszy na okoliczności. - Lada chwila spodziewamy się kolejnego ataku i lepiej będzie, gdy nikt z tyłów, zwłaszcza cywil, nie będzie się nam tu kręcić. Rozumie pan, w zamieszaniu różne rzeczy mogą się zdarzyć, a moi ludzie są śmiertelnie zmęczeni.
Rylan nie zamierzał się sprzeczać.
- Rozumiem. Już idę, znajdę tylko mojego przewodnika.
Kimball nieoczekiwanie wyrósł obok niego i zasalutował.
Podoficer machinalnie skinął głową. Kiedy odchodzili w swoją stronę, po prostu stał bez ruchu z pustką na twarzy, zwrócony w stronę ziemi niczyjej.
- Kimball?
Ten zatrzymał się i odwrócił, najwyraźniej niezaskoczony.
- Kimball, czy to jest piekło? - wyrzucił z siebie Rylan z mieszaniną zażenowania i strachu.
- O ile wiem, to nie. - Sierżant uśmiechnął się. - Zwykle nikt nie zostaje tu długo.
Opuścił dłoń w tiku, który Rylan już wcześniej u niego widział. Sama powędrowała do kieszeni i wydobyła stamtąd papierosa.
- Ale też i nie krótko - dodał, zgasił zapałkę i zaciągnął się głęboko. - Zależy od tego, jak wiele nadziei w nich zostało. Jak wiele tamtego świata - wypuścił dym, powoli i z namaszczeniem, tak że spowił go na chwilę jak muślinowy welon. - Obserwuję ich sam już nie wiem od jak dawna i tego jednego jestem pewien. Zostają tu, dopóki nie porzucą tego, co było kiedyś.
- Czy można stąd wrócić?
Rylan najpierw sądził, że Kimball nie dosłyszał pytania, ale milczenie, jakie zawisło między nimi, pęczniało od głębokiego namysłu.
- Nie wiem - odezwał się w końcu sierżant. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ja tylko pomagam im przejść. A dokąd? Tam czy z powrotem? Nie wiem. Nikt nigdy nie wrócił, żeby się poskarżyć.
Rylan z zaskoczeniem zauważył, że te wieści nie wzbudzają w nim specjalnego niepokoju. Zupełnie jakby atmosfera tego miejsca wniknęła w niego jak chmura dymu w las i znieczuliła na potęgę, tłumiąc emocje i pozostawiając jedynie zdolność biernej obserwacji.
- Nikt tutaj nie ma wpływu na to, dokąd się udaje. - Kimball pokręcił głową. - Tak to rozumiem. Po prostu stąd nie widać drogi.
Rylan rozejrzał się wokół, jakby szukał potwierdzenia jego słów.
- A ci tam? - machnął ręką wzdłuż linii okopów.
- Skończą, gdy przestaną wreszcie walczyć. Gdy cała ich nadzieja wypali się do cna. Wtedy będą w stanie się zmienić. Tylko tak można iść dalej.
- Pan też pójdzie?
Kim uśmiechnął się - nieoczekiwanym, zuchwałym uśmiechem z innych wojen, z innych czasów.
- Chyba za bardzo wierzę w to, co robię.
* * *
- Wypadek! - miss Postgate rzuciła się biegiem ku chacie ogrodnika.
Lispeth zwlekała jeszcze moment, dokładnie tyle, żeby uważnie spojrzeć w twarz Carlie, jak gdyby szukała tam odpowiedzi na jakieś niezadane pytanie. Potem oddaliła się dostojnie, zupełnie jakby truchtanie dokądkolwiek nie licowało z jej godnością. Carlie podążyła za nią, niespokojnie wyłamując palce.
Ciemna sylwetka Siedmiu Wiązów rysowała się, nienaruszona, na tle nocnego nieba, kiedy poszły dalej, tam, skąd jak sądziły, dochodził ten osobliwy odgłos. Okazało się, że tylna część domostwa starego Hobdena wyglądała jak gigantyczna sterta chrustu. Zobaczyły z oddali, jak miss Postgate podbiega na sam skraj rumowiska, schyla się i z wysiłkiem wlecze jakiś długi kształt po wilgotnej ziemi. Nie starczyło jej siły, żeby go podnieść, więc odciągnęła tylko na bok, pod jeden z wielkich wiązów, od których wzięła nazwę cała posiadłość. I dopiero kiedy, siadając, odwróciła się ku nadchodzącym, Carlie dostrzegła, że pielęgniarka trzyma w ramionach wątłe ciało syna Hobdena, a biały fartuch ma pokryty krwią.
- Czy jestem ciężko ranny? - wyszeptał pszczelarczyk.
Bąbelki krwi pękły na jego wargach, po czym umarł.
Carlie pomyślała, że tylko cudem zdołał w ogóle przemówić. Jego ciało zostało doszczętnie zdruzgotane przez padające belki: ramiona przemieściły się pod dziwacznym kątem, a spod spodni, doszczętnie już przesiąkniętych krwią, wystawała złamana kość.
- Co to, na Boga, było? - zapytała ze zgrozą miss Postgate.
- Bomba - oznajmiła Carlie.
Pielęgniarka machinalnie spojrzała ku górze i przez moment spoza jej nieruchomego oblicza nieubłaganej bogini kompetencji - czasami wydawała się Carlie podobna do tamtych czarnoskórych, wielorękich demonów, których posążki zdobiły gabinet Rylana - wyjrzało zaszczute zwierzątko. Miss Postgate mogła sobie świetnie radzić z kokluszem, odrą i bronchitem, mogła być oswojona ze śmiercią i nie lękać się wciąż ciepłych zwłok, które spoczywały na jej kolanach, jednak niemieccy lotnicy, którzy nocami zakradają się niepostrzeżenie nad angielskie wioski, napawali ją przerażeniem.
- Z zeppelina? - zapytała pobielałymi wargami.
- Nie, z samolotu - odpowiedziała Carlie. - Już wcześniej zdawało mi się, że go słyszę, ale uznałam, że to musi być któryś z naszych. Teraz wrócił. Na pewno wyłączył silnik, kiedy zniżał lot, i dlatego nic nie spostrzegłyśmy.
- Parszywe świnie! - wysyczała miss Postgate. Uniosła dłonie, żeby poprawić włosy, lecz opuściła je zaraz: jej ręce ociekały krwią. - Parszywe świnie! - powtórzyła, odkładając delikatnie głowę chłopaka na murawę.
- Przeklęci poganie - zawtórowała jej Carlie, bezmyślnie powtarzając frazę, jaką od wybuchu wojny z upodobaniem określano Niemców. - Przeklęci poganie.
- Nie wydaje mi się - odezwała się nieoczekiwanie Lispeth. - Pewnie belki stropu były przegniłe, a ostatnie deszcze jeszcze bardziej je nadwątliły, i cały dom złożył się po prostu jak budowla z kart.
- Słyszałam wybuch - zaprotestowała gorąco Carlie. Kobieta z Żuław potrząsnęła głową.
- Zmyliły cię trzaskające belki. Zobaczysz, o poranku na pewno przekonamy się, że spróchniały na wylot. I kiedy się wreszcie zapadły, odgłos przypominał eksplozję.
Carlie miała ochotę zaprotestować, bo przecież zabudowania w ich posiadłości starannie utrzymywano w porządku, zresztą sam Hobden niewątpliwie w porę naprawiłby strop. Spór jednak nie doprowadziłby donikąd, a martwy chłopiec pomiędzy nimi zasługiwał na ciszę. Dlatego powtórzyła tylko sucho:
- Wiem, co słyszałam - po czym zacisnęła wargi na znak, że z jej strony wszystko zostało już powiedziane.
Lispeth przyglądała się jej z jakimś ledwo tajonym zadowoleniem, jak gdyby obserwowała mysz, która nareszcie zwęszyła woń sera w pułapce.
- Nie możemy być pewne, co się wydarzyło - rzekła pojednawczo miss Postgate. - Myślę, że lepiej zachować to w tajemnicy, w każdym razie póki nie uzyskamy pewnych dowodów. Wie pani - zwróciła się do Carlie, która na darmo szukała w jej postawie jakichś śladów szacunku dla chlebodawcy - nie należy wzbudzać niepotrzebnej paniki. W dworze jest sporo służby, a kto wie, co się może wydarzyć, jeśli wieść dotrze przed świtem do doliny.
Och, Carlie wiedziała bardzo dobrze nawet bez zawoalowanych pogróżek miss Postgate. Na wieść, że Niemcy zbombardowali posiadłość Rylana, byle pismak w promieniu kilkudziesięciu mil wyskoczy z ciepłego łóżka i przygna tutaj co sił nogach, a potem uwieczni swoim kodakiem każdą połamaną belkę i każdą kroplę krwi na trawie.
- Nie możemy go tu zostawić - z westchnieniem wskazała martwego chłopaka. - Nie powinien leżeć na deszczu.
Właściwie nigdy nie przepadała za tym chłopcem: przerażały ją jego sztuczki z pszczołami, wypowiadane ni z tego, ni z owego słowa, w których nieodmiennie szukała głębszego sensu, choć nigdy nie zdołała go odkryć, łatwość, z jaką ożywiał na wpół zamarznięte ptaki i odgadywał pogodę z rechotu żab oraz grania świerszczy. Mały pszczelarczyk był dziwny, wszyscy to powtarzali, i Carlie chętnie by go odesłała do jakiejś instytucji opiekuńczej, gdyby nie wiedziała, że stary Hobden nigdy nie zgodzi się na rozłąkę z jedynakiem, choćby i szalonym.
- Gdzie jest Hobden? - zainteresowała się nieoczekiwanie miss Postgate.
- Tam - Lispeth wskazała na rumowisko.
- Albo gdzieś tak daleko - zgodziła się Carlie ze skinieniem głowy - że nie usłyszał hałasu. Inaczej na pewno by przyszedł.
Ogrodnik, mimo podeszłego wieku, niezmiennie lubił włóczyć się po okolicznych pustkowiach, po Dalekim Borze, pagórkach poniżej mostu Willinford, wysokich pastwiskach, a nawet wzdłuż szlaków prowadzących na wybrzeże, do morskiej latarni Lantlache. Carlie miała nadzieję, że tak właśnie stało się i tej nocy. Chociaż, pomyślała, przynajmniej nie musiałby jutro grzebać w ziemi swojego syna.
- Dobrze więc - miss Postgate westchnęła - przenieśmy go do dworu.
Czyli jednak będę miała tej nocy martwe dziecko w domu, pomyślała Carlie, kiedy niosły pszczelarczyka w wielkiej płóciennej płachcie, wygrzebanej nie wiadomo skąd przez pielęgniarkę, przez jesienny ogród. Nie ważył wiele, jak gdyby skurczył się po śmierci, bo przecież były tylko trzema podstarzałymi kobietami i żadnej nie pozostało wiele siły. Jednakże syn starego Hobdena przypominał niską krzewinę, wątłą i powyginaną od wichrów. Zupełnie jak Jack, pomyślała, a płachta rozchyliła się nieco, ukazując bladą, nieruchomą twarz chłopca, dziwnym trafem oszczędzoną przez belki, które pogruchotały resztę ciała.
Złożyły go na stole w salonie: Carlie chciała oszczędzić Unie kolejnego wstrząsu, wybrała więc pomieszczenie, do którego jej córka nie miała powodów zachodzić. Na wszelki wypadek zamknęła drzwi na klucz, po czym zmówiła krótką modlitwę za duszę tego chłopca i chwilę trwała z głową przytkniętą do chłodnego muru, starając się zebrać myśli.
- Muszę wrócić i sprawdzić - oznajmiła stanowczo. - Jestem to Hobdenowi winna. Może utkwił gdzieś ranny pod ruinami.
Nie dodała, że należało to zrobić od razu. Nie zamierzała w tak oczywisty sposób przyznać, że na widok umierającego pszczelarczyka wpadła w panikę. Zresztą na jego bladą, pozbawioną choćby kropli krwi twarz nieustannie nakładało się jej oblicze Jacka, konającego gdzieś samotnie w obcym, ciemnym miejscu. W domu nie umiała nad tym zapanować, zmarły spoczywał zbyt blisko. Liczyła jednak, że w ogrodzie, na deszczu, zdoła się jakoś skoncentrować na czymś innym. Próba - zapewne bezowocna - ratowania starego Hobdena była równie dobra, jak cokolwiek innego.
Miss Postagate skinęła głową. Nie darzyła starca szczególną sympatią, odstręczał ją jego niechlujny wygląd i nie pochwalała bratania się z pracodawcami. Chociaż nie wypsnęło się jej ani słowo krytyki, Carlie wiedziała, że w dawnych czasach nieprzychylnym okiem spoglądała na tę dziwaczną zażyłość, która sprawiała, że Una i Jack siadywali pod wielkim dębem pośrodku pastwiska Gleasona na kolanach Hobdena, kiedy ten w ciężkim, sierpniowym upale opowiadał im baśnie o czaroludkach z bagien.
- Należy mu się chrześcijański pochówek - orzekła. - Ale rankiem trzeba będzie sprowadzić robotników. Bo na pewno nie przeżył i nie sądzę, żebyśmy same zdołały go wyciągnąć.
Rankiem... - pomyślała Carlie. Ranek wydawał się teraz tak odległy, jak Lahore, gdzie Rylan po raz pierwszy usłyszał od swojej aya opowieść o małym brązowoskórym chłopcu, który, zagubiony w dżungli, znalazł schronienie w jaskini wilczycy i został wykupiony z łap dzikiego stada łupem czarnej pantery Bagheery i wstawiennictwem niedźwiedzia Baloo. Wszystko, co nastąpiło później, stanowiło prostą konsekwencję tamtej historii, wypowiedzianej łagodnym, śpiewnym głosem niani gdzieś pomiędzy palmami i morzem. Dziecko zapadło w sen, uspokojone i szczęśliwe, lecz bajka została przy nim, jak wąskie pasmo przędziwa, z którego stopniowo nauczyło się czerpać i tworzyć własne opowieści. I była pewna, że wszystko to w jakiś sposób łączy się z jego przypadłością, z tym drugim wzrokiem, który pozwalał mu widzieć duchy, a teraz swobodnie wędrować po krainie cienia, gdzie miał spotkać Jacka.
Nigdy nie wiemy, rozmyślała, prowadząc tamte dwie przez cichy ogród, jakie słowa, wypowiedziane bez zastanowienia i nie porę, bo przecież dorośli nie czynią tego świadomie, raz na zawsze naznaczą los naszego dziecka. Wyposażamy je na drogę najlepiej, jak potrafimy, nie szczędzimy rad, przestróg i napomnień, a ostatecznie decyduje zaledwie kilka słów i często nawet nie potrafimy ich sobie potem przypomnieć. Co sprawiło, że Jack przegrał w tej jednej chwili, kiedy ważył się jego los, kiedy drobny ruch, drgnienie głowy, mógł przesądzić, czy kula go ugodzi czy minie i pomknie dalej, póki nie napotka któregoś z jego kolegów? Czy wychowaliśmy go tak, że z pistoletem w ręce poprowadził swoich ludzi naprzód pomiędzy betonowe, niemieckie bunkry, czy też przeciwnie, zawahał się i zwolnił, żeby pomóc rannemu towarzyszowi? Co się naprawdę wydarzyło na tym polu, którego nigdy nie zobaczę, bo chyba nie potrafiłabym po nim stąpać, wiedząc, że gdzieś w głębi, pod warstwą zielska i trawy, może spoczywać moje dziecko?
Nadzieja - głupia, matczyna nadzieja, która, niebaczna na fakty, czepia się najwątlejszego źdźbła - szeptała jej, że Jack może się wszak jeszcze odnaleźć w jakimś obozie jenieckim, w szpitalu polowym albo nawet w obcej jednostce. Bo słyszała przecież, że zdarzały się i takie przypadki, gdy podczas ofensywy żołnierze, odcięci od swoich, przyłączali się do obcego oddziału i długo nie mogli przesłać wiadomości, co się z nimi stało. Ale nie umiała zaufać tym kojącym szeptom. Później przyjdzie czas na desperackie poszukiwania, listy do Czerwonego Krzyża, przyjaciół w Szwecji, znajomych niemieckiego ambasadora i nawet pruskich arystokratów, którzy mogli pomóc jej uzyskać choćby najwątlejszą informację o losie Jacka. Później zaczną z Rylanem zbierać świadectwa żołnierzy, którzy widzieli go podczas ataku, obejrzą notki w gazetach, w których cała Anglia żegnała się z chłopcem, dla którego napisano Puka z Pukowej Górki i Takie sobie bajeczki. Później wreszcie brytyjskie samoloty zaczną zrzucać nad niemieckimi liniami setki ulotek, w których proszono o jakąkolwiek informację o losie zaginionego podczas bitwy pod Loos syna słynnego pisarza.
Ale nie teraz. Nie tej nocy - wszak w chwili, kiedy zgodziła się zebrać rzeczy swojego jedynego syna i rozniecić z nich płomień, który miał przywołać jej męża, przyznała przed samą sobą, że Jack nie żyje i nic, żadna ziemska ani pozaziemska moc, nie zdoła go przywrócić. Nie śmiała jeszcze wypowiedzieć tego głośno, lecz uświadomienie sobie tego prostego, nieodwracalnego faktu wyznaczało każdy jej krok tej nocy.
Jack uznałby taką noc za świetną zabawę, pomyślała. Odtańczyłby wokół spalarni wojenny taniec i napawałby się błyskiem płomieni, zupełnie jak Tomek Sawyer na swoim własnym pogrzebie.
Na szczęście deszcz miłosiernie wciąż padał i mogła do woli ocierać go wraz ze łzami.
Światło elektrycznej latarki wydobywało z ciemności wysokie ściany żywopłotów, wystrzyzonych tak starannie, że żadna niesforna gałązka nie burzyła idealnej harmonii długich, jednostajnych linii. Nagle zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia, co się dzieje po ich drugiej stronie, tuż o wyciągnięcie ręki. Szła pomiędzy dwoma krzewiastymi murami, zupełnie jakby wędrowała po dnie okopu, nieświadoma, z której strony padnie strzał.
Ale udało się jej minąć szczęśliwie całą plątaninę żywopłotów i dojść niemal na granicę posiadłości, tam gdzie kilkanaście jardów za chatą Hobdena rosła jego ulubiona, stara lipa.
Właśnie pod nią zobaczyła chłopca i rzuciła się ku niemu z wyciągniętymi ramionami, krzycząc:
- Jack!
* * *
Nie znajdę go tu, przemknęło Rylanowi przez głowę, gdy szedł mechanicznie za Kimballem przez jeszcze jedną transzeję, a potem kolejny okop, niegdyś umocniony drewnem, teraz doszczętnie zbutwiałym. Zresztą - musiał to w końcu przyznać, choćby przed samym sobą - ta niekończąca się wędrówka przez monotonne, wyzute z barw kretowisko w niczym nie przybliżała go do celu. Otępiałe makabrą zmysły reagowały coraz bardziej opornie. Ledwo pamiętał, co wydarzyło się w poprzednim okopie: czas rozpływał się tutaj i nikł jak kawałki lodu w gęstej, błotnistej brei, a na obrazy rzezi nakładały się jakieś wspomnienia, strzępy Snow i wspomnień, wszystko jak gdyby przydymione, spowite w półmrok, który zdawał się nigdy nie podnosić. Nie zdarzyło mu się dotąd nic podobnego. Nawet u pani Jennett. Wówczas miał przynajmniej opowieści aya, setki zapachów, kształtów i słowa, ukrytych w jego wyobraźni jak w kapeluszu magika i gotowych przybyć na wezwanie.
Tutaj kapelusz został doszczętnie opróżniony, wszystkie historie i obrazy wyciekły z niego jak woda z pękniętego dzbana i wsiąkły bez śladu w stratowane błoto. Pozwalał, by Kimball holował go, wybierając drogę wedle własnego uznania bądź widzimisię, bo nawet tego nie potrafił ocenić. I nie szło bynajmniej o to, że w dziecięcych marzeniach widział siebie w mundurze, wśród przyjaciół - Ti-ra-la-la-i-tu! Oto ma pieśń zwycięska! Słuchajcie! - którzy zdobywali forty na dzikich stokach nieopodal Kandaharu i z garstką wiernych Sikhów potrafili się zapuścić daleko za rosyjską granicę, bo świat obfitował w różne powinności nawet dla takiego ślepego, bezużytecznego głupca jak on. Z tamtymi rojeniami pożegnał się już dawno i właściwie bez żalu. Nigdy wcześniej jednak nie czuł się równie bezradny, odarty ze wszystkiego, co stanowiło o jego naturze.
A jeśli, pomyślał z zaskoczeniem, taką właśnie przemianę narzuca nam to miejsce? Jeśli powoli pozbawia nas tego, czym jesteśmy, aż wreszcie nie zostanie zupełnie nic? Zatem cechy, które najbardziej cenił u Jacka - poczucie humoru, otwartość myśli, żywiołowość ducha - również musiałyby zniknąć tutaj bez śladu, pokryte przez gęste, lepkie błoto. Mogliby się minąć, otrzeć ramionami w wąskiej transzei i nie rozpoznać.
O ile Jack w ogóle tu dotarł. Bo przecież nic z tego, co Rylan widział, nie było wyjątkowe ani jedyne, ani ludzie, ani sceneria, oszczędnie utkana z błota, broni i ochłapów ludzkich istnień. Dlatego więc nie miałyby istnieć setki, tysiące podobnych miejsc, zaludnionych przez identycznych nieszczęśników? Dźgnięty tą myślą przyspieszył kroku.
- Czy wszyscy tutaj trafiają? Każdy z nich? - zapytał Kimballa.
Żołnierz najpierw zmierzył go zaskoczonym spojrzeniem, a potem zawahał się, jakby usiłował sobie przypomnieć coś, co wydarzyło się bardzo dawno temu.
- Może - powiedział cicho; wzrok miał nieobecny. - Nie pamiętam. Nie liczę głów.
- Skąd więc wiesz, gdzie jest Jack? Skąd wiesz, gdzie znaleźć irlandzką gwardię?
Kimball uśmiechnął się i teraz nie wyglądał już jak sierżant, strażnik regulaminu, goniący szeregowców do przypisanych im zadań, lecz chłopak, który wciąż wierzy, że zdoła okpić cały świat.
- Ja jestem szpiegiem. Z natury, upodobania i wyszkolenia. Jeśli wytyczono jakąś ścieżkę, potrafię nią iść aż do końca. Jeśli istnieje jakieś miejsce, potrafię tam dotrzeć. I jeśli twój syn tu jest, znajdę go. Prędzej czy później.
Rylan zdał sobie sprawę, że się boi, jak chyba nigdy dotąd. Przerażała go myśl, że miałby zostać dłużej w tym... - rozpaczliwie szukał odpowiedniego określenia - w tym przedpieklu, pełnym dusz pokutujących za nieswoje grzechy. Bo przecież ci chłopcy nie przybyli tutaj z własnej woli, choć mogło im się wydawać zupełnie inaczej. Owszem, zaciągali się z entuzjazmem, który w jednych budził zdumienie, innych zaś napawał dumą. Jednak kiedy teraz spoglądał na ich wymięte, odarte ze wszelkich uczuć twarze, w tle widział plakaty werbunkowe, fasady prywatnych szkół i klubów, gdzie fetowano ochotników, i słyszał wesołe dźwięki Oh, oh, what's a lovely war!, marszową muzyczkę i okrzyki gapiów pod punktami werbunkowymi. Tyle że tutaj wszystko zagłuszało epitafium, które kiedyś napisał - a może dopiero napisze, nie potrafił już powiedzieć - i które teraz rozbrzmiewało mu w głowie, wtórując odległemu pomrukowi artylerii, o kłamstwach ojców, które przywodzą ich synów do zguby.
- O ile później? - zawołał łamiącym się głosem.
Nie doczekał się odpowiedzi. Okopem łącznikowym nadbiegła dwuosobowa sekcja wsparcia, taszcząc lewisa i naręcze talerzowych magazynków. Bezceremonialnie odepchnęli Kimballa z Rylanem i pognali na lewo, gdzie zgodnie z regulaminem piechoty powinni zająć stanowisko strzeleckie. Ale regulamin nie miał wiele wspólnego z tym, co się zaraz wydarzyło. Jeden za drugim żołnierze z obsady zaczęli się wychylać, wystawiać głowy wysoko nad parapet, a niektórzy wręcz na niego wchodzili, żeby mieć lepszy widok na przedpole. Otworzyli ogień bez komendy i raczej niespecjalnie przykładając się do celowania. Widać pozostało im dość siły na kolejną masakrę.
Rylan złapał się na tym, że szuka w ich wyprostowanych postaciach najdrobniejszych choćby okruchów ożywienia, niewyjedzonych do reszty przez strach, szok i zmęczenie. Podszedł bliżej, głuchy na ujadanie karabinów, aby zobaczyć ich twarze. I zobaczył, ale niewiele człowieczeństwa na nich dostrzegł.
Za to przed nim znów rozpościerały się gęste, równe szeregi napastników - od patrzenia na nie mogło się zrobić niedobrze każdemu, kto wiedział, co to karabin powtarzalny. Nie sądził jednak, aby kiedykolwiek słyszały o nim te wysokie postaci w miękkich biretach, pludrach i skórzanych kaftanach, co druga z piórem zatkniętym na głowie. Nad nimi falował las drzewc, długich na kilka dobrych jardów, zakończonych ostrzami z połyskującej stali. Pierwsze szeregi niosły je najeżone w przód, tak że cała formacja wyglądała jak gotowy do walki wielki, absurdalny jeż.
Najwyraźniej wrogowie trwali wśród dymu i błota, niepomni na upływ czasu i anachroniczność scenerii i niezmienni jak trzy lwy, które strzegły Imperium. Może zresztą wcale nie istnieli naprawdę, stanowili tylko rekwizyty, które miały potęgować udręczenie - no, właśnie, nie był pewien, czy tych chłopców w okopach, którzy chyba nie zdawali sobie sprawy, w czym uczestniczą, czy też jego własne. Jakkolwiek było, nacierający nie markowali walki. Widział, jak w półmroku rozpaliły się wśród nich liczne, czerwone punkciki. Potem huknęła palba i ziemię niczyją zasnuły jęzory gęstego prochowego dymu, a nad okopem zagwizdały powolne i ciężkie kule z miękkiego ołowiu. Nie mogły się równać z pociskami nowoczesnej broni, ale tak zmasowana salwa oddana z niewielkiej już odległości zebrała swoje żniwo, zmiatając z parapetów kilku lekkomyślnych obrońców.
A zaraz później nad Rylanem wyrósł las długich drzewc i czoło tercio przelało się nad okopem jak fala przypływu.
* * *
Tyle że to wcale nie był Jack.
U stóp wielkiej lipy sztywno siedział mężczyzna; jego kolana zasłaniał wielki obłamany konar, spod którego wystawała noga w ciężkim wojskowym bucie. Jego ciało pozostało równie nieruchome, jak pień drzewa, lecz głowa kręciła się niestrudzenie z boku na bok. Kiedy Carlie podeszła całkiem blisko, zobaczyła, że tamten ma na sobie nie mundur, ale krótką kurtkę z dobrze wyprawionej skróry, zapiętą wysoko aż pod szyję, szczelnie owiniętą białym szalem. Przez moment wydawało się jej, że może być jednym z tych młodych chłopców, z którymi Jack szkolił się w Warley i którzy czasami odwiedzali ich w Siedmiu Wiązach. Ale nie przypominał żadnego z nich. Włosy miał bardzo jasne i tak krótko obcięte, że przeświecała przez nie obrzydliwie różowa skóra. Jego usta poruszyły się.
- Co powiedziałeś? - Carlie przysunęła się odrobinę bliżej.
Tamten wymamrotał coś niewyraźnie, a jego ręce darły murawę i wilgotne, martwe liście.
Kiedy przemówił, straciła wątpliwości co do jego pochodzenia i odkrycie tego faktu tak ją rozwścieczyło, że cofnęła się szybko o kilka kroków. Podniosła wzrok na lipę za mężczyzną. Kilka wyższych, cienkich gałęzi i parę niskich, na poły przegniłych konarów złamało się i pokryło ścieżkę resztkami kory, kawałkami drewna i zeschłymi liśćmi. Na jednym z najniższych rozgałęzień zobaczyła pilotkę, zaczepioną na paskach; kołysała się lekko niczym gładkie, skórzane gniazdo.
Musiał wypaść z samolotu, pomyślała. To się zdarza, słyszała o podobnych wypadkach od kolegów Jacka.
Powiedzieli jej również, że drzewa bywają w takich przypadkach pożyteczne, bo łagodzą upadek lotnika. Sądziła jednak, że ten mężczyzna musiał się bardzo mocno połamać, bo inaczej przecież z pewnością nie zastygłby w tej dziwacznej pozycji - z wyjątkiem głowy, która nie przestawała się upiornie przetaczać z boku na bok. A jednocześnie widziała pistolet przy jego pasie. Przeczytała wystarczająco wiele raportów o okropieństwach, których dokonano w Belgii, by wiedzieć, co potrafią niemieckie kule.
Odwróciła się do miss Postgate i Lispeth, które czekały za jej plecami, niewzruszone jak kamienie.
- Proszę przynieść rewolwer - zarządziła.
Nie sprawdziła nawet, która z nich pobiegła do domu. Natychmiast powróciła wzrokiem do Niemca, jak gdyby mogła go w ten sposób przykuć do ziemi i powstrzymać przed atakiem.
- Cassee. Tout cassee - wyszeptał z trudem mężczyzna.
Z oka pociekła mu łza.
- Cassee - powtórzył. - Che me rends. Le medicin!
Przypomniała sobie, jak zaledwie chwilę wcześniej pod tym samym drzewem umarł inny chłopiec, równie młody, lecz znacznie bardziej bezbronny, i ogarnęła ją taka furia, jakiej istnienia nigdy wcześniej w sobie nie podejrzewała.
- Nein! - odpowiedziała twardo, przywołując na pomoc całą swoją znajomość niemieckiego, bo ten człowiek nie zasłużył na to, żeby rozmawiać z nim w cywilizowanym języku. - Ich habe der Todt Kinder gesehen.
Głowa znieruchomiała na chwilę i Carlie przyjęła to z nieoczekiwaną ulgą.
Książki Jacka pewnie już doszczętnie spłonęły w spalarni, pomyślała, a wtedy Niemiec znów wymamrotał coś o sprowadzeniu pomocy.
- Przestań! - krzyknęła z wściekłością. - Zamilknij, przeklęty poganinie!
I tym razem szczerze wierzyła w swoje słowa. Bo tutaj nie chodziło już o raporty o zbrodniach popełnianych przez Niemców w tej małej, biednej Belgii, które odczytywała na spotkaniach z paniami komitetu. Tej nocy sama zobaczyła na miażdżonym ciele pszczelarczyka, czym jest niemieckie bestialstwo. Ale nie mogła teraz o tym rozmyślać. Jack nie żył, a wszystko, co się z nim łączyło, co było mu bliskie i drogie, zmieniało się w spalarni w szary popiół. I to stworzenie, zabójca syna starego Hobdena, również umrze.
Widziała wcześniej śmierć i nie lękała się jej. Dlatego zamierzała zostać tutaj, póki nie przekona się, że ta istota jest martwa - martwa jak Wolcott strawiony przez tyfusową gorączkę gdzieś w Niemczech, martwa jak Jocelyn, zabita przez lekkomyślność własnych rodziców, który uparli się na tę zimową podróż statkiem w poprzek Atlantyku, martwa jak Jack, zaginiony gdzieś w ataku na niemieckie okopy, martwa wreszcie jak mały pszczelarczyk, który czekał teraz na uczciwy pogrzeb.
Buty i suknię miała wilgotne od deszczu. Spojrzała na mały zegarek, który nosiła na przegubie. Niebawem nastanie świt. Jeśli to stworzenie nie pospieszy się z umieraniem, suknia przesiąknie na wylot i Carlie będzie musiała się przebrać, zanim Una zejdzie na śniadanie.
Lecz rzeczy Jacka musiały dobrze płonąć mimo wilgoci, bo kiedy wciągnęła powietrze, wyczuwała wyraźnie woń dymu.
Carlie nigdy nie podzielała tych wszystkich nowoczesnych poglądów na rolę kobiety. Uważała, że wstępując w małżeństwo, kobieta wyrzeka się samodzielnego bytu i staje się częścią swego męża, przyjmuje jego marzenia, ambicje i zamiary. I tak też oddała się Rylanowi - bez zastrzeżeń czy warunków, nie pozostawiwszy sobie nawet najmniejszej cząstki. Teraz jednak wydawało jej się, że Lispeth miała rację, kiedy mówiła, że pewne rzeczy są sprawą kobiet. Bo była przekonana, że gdyby teraz na jej miejscu znalazł się mężczyzna, jakikolwiek mężczyzna, nawet Jack czy Rylan, zaraz nabiłby sobie głowę tymi wszystkimi bzdurami o wspaniałomyślności wobec pokonanego przeciwnika. Bez wątpienia zrobiłby wszystko, żeby sprowadzić pomoc, co więcej, zawlókłby to stworzenie do domu.
Tak, zadaniem kobiety było zapewnienie szczęśliwego domu mężowi i dzieciom. Ale skoro Carlie się to nie udało, mogła okazać się użyteczna w inny sposób.
Zmrużyła oczy i niemal z przyjemnością rozprostowała stężałe mięśnie, czekając na jeden dźwięk - odgłos konania, który słyszała już tyle razy, że umiała go nieomylnie rozpoznać. Przestała myśleć. Straciła świadomość, gdzie się znajduje - istniał tylko mężczyzna przed nią i ulotna woń dymu, jedyny ślad, łączący ją jeszcze z Jackiem.
Wystrzał rozległ się tuż przy jej ramieniu. Zanim zrozumiała, co się stało, na piersi rannego pojawiła się ciemna wyrwa, z której wyciekło trochę - zdziwiła się, że tak niewiele - krwi. A zaraz później Una przypadła do niej, niemal przewracając Carlie na ciemną trawę.
- Nic ci się nie stało, mamusiu? - wykrztusiła wśród szlochów.
W ręce wciąż ściskała peacemakera. Carlie nie przypuszczała nawet, że córka potrafi się nim posługiwać. Na piżamę miała narzucony lekki płaszcz, stopy - bose.
- Powiedziały mi, że próbował cię zabić - mówiła dziewczyna, błądząc nieprzytomnym wzrokiem po martwym Niemcu i rumowisku chaty ogrodnika. - Że zbombardował dom Hobdena. Tatusiu! - wykrzyknęła histerycznie. - Gdzie jest tatuś? Co się z nim stało?
Carlie obróciła się ku tamtym dwóm, zbyt wzburzona, żeby przemówić. Nie powinny sprowadzać tu Uny, nie miały prawa wplątywać jej w to całe mroczne szaleństwo.
- Teraz już wszystko będzie dobrze - powiedziała cicho Lispeth. - Wszystko będzie dobrze. - I poprowadziła je obie w kierunku dworu.
* * *
W nieprawdziwej krainie znów trwało mordowanie, znów płynęła nieprawdziwa krew nieprawdziwych ludzi, którzy wydawali z siebie nieprawdziwe krzyki i skowyty, gdy nieprawdziwe ostrza rozpruwały ich nieprawdziwe brzuchy.
Rylan nie był w stanie zablokować ciosu, jakim wysoki mężczyzna w pludrach powalił go na ziemię.
Zaraz zamachnął się długim ostrzem, zamierzając przyszpilić swoją ofiarę, ale wtedy ta dziwna bierność, która zagnieździła się w Rylanie, kiedy odebrał telegram o zaginięciu Jacka, nagle prysła. Wyciągnął rękę, żeby odepchnąć ostrze i przynajmniej częściowo mu się udało. Poczuł nagłe pieczenie i gorąco, które przeszło w palące zimno, ale cios nie sięgnął jego brzucha. Nim przeciwnik zdołał znów wymierzyć, ktoś uderzył go z tyłu kolbą enfielda, z szerokiego zamachu, którego nie dało się w okopie wziąć bez sporej praktyki. Głośny trzask był oczywistym dowodem, że nie tylko kolba karabinu pękła jak szczapa.
Wtedy Rylana dobiegł jeszcze jakiś dźwięk, słaby i ledwo słyszalny we wszechobecnym łoskocie. Wysoki, piskliwy krzyk dziewczynki.
Una. Córeczka.
Nie pomylił się, z całą pewnością nie. Tyle razy pocieszał ją i Jacka - i Jocelyn, kiedy jeszcze żyła - opatrywał zranione kolana i skaleczone palce, poił chłodną wodą w gorączce i przygotowywał butelkę z gorącą wodą, żeby złagodzić ból brzucha, że potrafił rozpoznać jęk głos dziecka choćby i wśród setek innych. A to nie było miejsce dla małej, układnej Uny, najmniej błyskotliwej spośród rodzeństwa i najmniej chyba kochanej, lecz przez to najbardziej podatnej na to, co się tutaj działo. Jack zapewne próbowałby walczyć, przynajmniej na początku, zanim lepkie, cuchnące błoto przeniknie go na wylot. Ale Una nie. Una po prostu by się poddała. Nie miała w sobie tego ognia, który ożywiał jej starszą siostrę i brata, i kiedy nie umiała czemuś stawić czoła, po prostu odchodziła.
Być może to nasza wina, pomyślał wtedy, na dnie okopu w zagubionej krainie, daleko poza świtem. Może zbyt wyraźnie daliśmy jej odczuć, że bez względu na to, jak usilnie będzie próbowała, nigdy nie zdoła sprostać wyobrażeniu tamtej nieżyjącej dziewczynki, która była dla nas wszystkich jak kwiat utkany z czystego światła. Nawet nie spostrzegli, kiedy Una zaczęła uciekać, a teraz - był tego całkowicie pewien - nie zdołają jej już zatrzymać.
Zamierzał jednak spróbować ją stąd wydobyć, obojętne, w jaki sposób się tutaj znalazła i z jakich powodów. Wojna przesłoniła wiele spraw, a rozpaczliwe opuszczenie Uny stanowiło jedną z nich. Był całkowicie pewien, że w prawdziwym świecie, gdzie brzask zwiastuje wschodzące słońce, a zmarli nie podnoszą się z prochu, żeby w nieskończoność toczyć swoją upiorną walkę, nie zdoła już tego naprawić. Stracili Unę, ostatnie i najsłabsze ze swoich dzieci.
Uderzyło go, że zupełnie nie potrafił określić, kiedy stali się jedną z tych rodzin, z których każda jest nieszczęśliwa na swój własny sposób. Jednak cokolwiek zaszło pomiędzy nim, Carlie i Uną, nic nie usprawiedliwiało jej obecności w tym miejscu. Ani jego, jeśli już o to szło, lecz nie o swoim ocaleniu myślał, kiedy poderwał się, rozpychając wśród walczących i zapominając o ranie na ręce. Zanim się spostrzegł, już znalazł się na koślawej drabinie szturmowej, po której najłatwiej było wydostać się z okopu. Ze szczytu strącił kolejnego człowieka w birecie i pludrach, który z zapamiętaniem wykonywał coś pośredniego między natchnioną choreografią i ładowaniem broni - antycznego, kanciastego muszkietu. Zanim wydostał się na zewnątrz, ktoś złapał go za nogawkę. Rylan kopnął energicznie, lecz nie zdołał się uwolnić. Obejrzał się.
- Co robisz?
Kimball. Zatroskany, ale nie przerażony.
- Idę po moją córkę - odparł w najprostszy, najbardziej oczywisty sposób.
I kiedy wypowiedział te słowa, strach prysnął, zupełnie jakby jednym szarpnięciem zerwał wszelkie nici, którymi coraz mocniej oplątywało go to miejsce.
Coś rozwijało się przed nim i nie była to kolejna tyraliera wroga. Pasma mgły, jak rozciągnięte pędzlem szarości i czernie, rozpływały się z przodu niczym krople mleka w bardzo mocnej herbacie.
- Una? - odezwał się pod nosem, bo chciał usłyszeć w tym miejscu ludzki głos, choćby własny.
Nikt oczywiście nie odpowiedział i dalej musiał brnąć po omacku. Zaczepił o coś spodniami. Gdy przykucnął, żeby to zbadać, skaleczył się w dłoń. Domyślił się, że natrafił na resztki pól drutu kolczastego, które moc artylerii i żywej fali piechoty niemal doszczętnie wcisnęła pod ziemię. Dalej były leje, liczne i coraz większe, otwierające się jak podwoje do piekła i chlupiącej błotnistej wody. Kiedy przekradał się ich krawędziami, uważając gdzie stawia stopy, coś w dole bulgotało złowrogo, jakby czekało niecierpliwie na fałszywy krok.
- Una?
Wspiął się po krawędzi ostatniego z kraterów i wyszedł na pole ciał. Nie czuł żadnego odoru, ale miał wrażenie, że leżą tu bardzo długo. Niektóre zapadały mu się pod stopami i rozchodziły, jakby wciskał nogi w miskę twarogu. Z ziemi sterczały w górę uniesione ręce, a palce, sztywne i zimne, czepiały się jego nogawek i pół płaszcza, jakby prosiły, żeby ujął je choć na chwilę, w ostatnim uścisku.
- Una?
Zdawało mu się, że usłyszał przed sobą szelest, jakby głos, może nawet coś zamajaczyło w mroku. Dostrzegł tylko krótki odległy błysk, za którym nadbiegł suchy trzask wystrzału. Coś ciężkiego i tępego uderzyło go nad mostkiem, niczym długi zębaty harpun wywlekając z ciała wszelkie siły. Ciekawe, że nie poczuł bólu, właściwie tylko strach, który szybko rósł w miarę jak desperacko próbował zaczerpnąć oddechu. I nie mógł. Błoto znienacka chwyciło go za kostki i przewróciło do przodu, w zalegającą przed nim nieskazitelną ciszę. Szarpnął się, ale na próżno, bo nie był w stanie wyciągnąć przed siebie rąk.
- Tato? Tatusiu?
Głos córki pociągnął go w ciemność.
* * *
Dom czekał na nie, cichy i mroczny jak zwykle o tej porze nad ranem, kiedy zagęszczają się sny, a wspomnienia są bolesne jak nigdy. Una dygotała w ramionach matki. Carlie nie była pewna, czy dziewczyna rozumie, że tej nocy zabiła człowieka, i nie czuła się na siłach, żeby o to teraz zapytać. Potrzebowała czasu, chociaż tej odrobiny, która dzieliła je od świtu. Może w porannym świetle zdoła jakoś stawić temu wszystkiemu czoło. Ale nie teraz.
- Una? - rozległ się na górze niespokojny głos Rylana. - Gdzie jest Una?
- Tatusiu! - wykrzyknęła Una i rzuciła się ku niemu z rozpaczą, potykając się i obijając o poręcz, zupełnie jakby oślepła i nie widziała w tej chwili nic, prócz ramion ojca, wyciągniętych ku niej na podeście pierwszego piętra.
Zawsze tak jest, pomyślała Carlie, i tak zapewne pozostanie. Kiedy nasze dzieci widzą Rylana, biegną ku niemu, a ja zostaję sama u podnóża schodów.
Objęła się rękami, nagle bardzo przemarznięta i samotna, i osunęła na najniższy stopień. Tak bardzo pragnęła go odzyskać, a w tej chwili, kiedy wreszcie się jej udało, nie czuła, aby cokolwiek się zmieniło.
- Co teraz? - zapytała ze znużeniem.
Kobieta w turkusowej czapeczce, która stała dotąd ukryta za słupem, podtrzymującym schody, bezszelestnie wysunęła się z cienia.
- Dmuchnij - poprosiła, a na jej twarzy rysował się najlżejszy z uśmiechów.
Carlie zagryzła z irytacją usta: niedorzeczność, powtarzana w nieskończoność, nie staje się przez to bardziej rozsądna, a tej nocy życzenia Lispeth, włącznie ze stosem pogrzebowym z rzeczy Jacka, stanowczo przekroczyły miarę rozsądku. Jednak jej wargi, jakby ożywione własnym życiem, wygięły się i wyszło spoza nich lekkie tchnienie. Przymknęła na moment oczy i mimowolnie rozluźniła mięśnie. Miała wrażenie, jak gdyby zdmuchiwała puch z dmuchawca.
Coś delikatnie musnęło jej policzek. Pocałunek był tak lekki, że prawie niewyczuwalny.
- Jack? - wyszeptała, rozpoznając ten dotyk, nieśmiałą, pospieszną czułość chłopca, który wstydzi się już bliskości z matką, lecz potrzebuje jej równie mocno jak wtedy, gdy przybiegał do niej z prośbą, by pocałowała zranione kolano i zaśpiewała kołysankę przed snem.
Jednak kiedy otworzyła oczy, nie dostrzegła go przy sobie, tylko sylwetka Lispeth, wciąż uśmiechniętej i z tkliwością w oczach, bledła i rozwiewała się jak kłąb mgły o poranku, aż wreszcie rozsnuła się doszczętnie. Wydało się jej to dziwne i straszne, i pozbawione sensu jak wiele innych rzeczy tej nocy. Nie bała się jednak. Przeciwnie, czuła, że w sposób, którego ona nigdy nie spróbuje wyśledzić ani zrozumieć, kobieta z Żuław podarowała jej to ostatnie spotkanie z synem, i była jej za nie szczerze wdzięczna.
- Zaraz spakuję swoje rzeczy - odezwała się cicho miss Postgate. - Nie będę tu dłużej potrzebna.
- Ależ proszę zostać - zaprotestowała odruchowo Carlie.
- Polecę kogoś na moje miejsce - ciągnęła pielęgniarka, jakby nie dosłyszała jej słów. - Lecz moja obecność tutaj... - zawahała się. - Sądzę, że zgodzi się pani ze mną, że byłaby teraz zbyt krępująca.
Carlie odwróciła wzrok. Nie przywykła, by sprawy stawiano tak bezpośrednio, i nie spodziewała się tego zwłaszcza po miss Postgate, która dotąd stanowiła wzór taktu i oględności. Pielęgniarka miała jednak rację. Bez względu na to, jak bardzo zapragną wymazać tę noc z pamięci, iloma warstwami uprzejmych rozmów bez znaczenia ją pokryją, jak ściśle będą się trzymać towarzyskiego rytuału, który pozwala każdą rozpacz obrócić w wymianę zdawkowych, nic nieznaczących formułek - ona pozostanie przy nich na dobre. Za każdym razem, gdy ich spojrzenia się przetną, będą sobie przypominały zniknięcie Rylana, spalarnię, śmierć pszczelarczyka i wreszcie to, co musiały zrobić Unie. I wspomnienie o tej niedorzecznej, potwornej nocy będzie w nich tkwiło jak drzazga, będzie się jątrzyć i rozrastać jak rak, aż w końcu przesłoni im całą resztę, zatruje każdy dzień i odbierze nocny spokój. Może w samotności - choć teraz wydawało się jej to nader wątpliwe - zdołają jakoś zapomnieć. Wspólnie nie miały szansy.
- Tak będzie lepiej - powiedziała cicho, z poczuciem winy, że tak łatwo przyjmuje tę ofiarę. - Spróbuję to pani jakoś wynagrodzić.
Miss Postgate położyła jej lekko rękę na ramieniu i cofnęła ją zaraz tak szybko, jakby ten dotyk ją sparzył. Nigdy dotąd nie pozwoliła sobie na podobną poufałość.
- Nie trzeba - rzekła. - Ale dziękuję.
Z góry dobiegł je rozpaczliwy szloch Uny i jakieś ciche, kojące słowa, wypowiadane przez jej ojca. Carlie była jednak spokojna: Rylan zawsze potrafił uśmierzyć dziecięce lęki, wierzyła więc, że i tym razem sobie poradzi, przekona córkę, że cała ostatnia noc stanowiła jedynie nocny majak, wytwór jej umysłu, pogrążonego w rozpaczy na wieść o śmierci brata.
Nie przewidziała oczywiście, że tamtej nocy, kiedy utraciła syna i odzyskała męża, podstępem wyrwawszy go spomiędzy cienia, postradała również córkę. Una, chociaż najmniej spośród ich dzieci podatna na sztukę - także tę zakazaną i tajemną - nie potrafiła dłużej mieszkać w Siedmiu Wiązach. Znienawidziła rezydencję tak bardzo, że tuż po wojnie skorzystała z pierwszej okazji i wyszła za mąż za jednego z kolegów Jacka, który natychmiast wywiózł ją ze starej, dobrej Anglii. Carlie nie sądziła, żeby naprawdę tęskniła za rodzicami. Właściwie nie umiała jej za to winić.
Miss Postgate donośnie wyczyściła nos w świeżutką, kraciastą chustkę, zagłuszając dalszy płacz dziewczyny.
- Myślę jednak, że omyliła się pani - oznajmiła, spoglądając Carlie w twarz niezmąconymi szarymi oczami, które wyglądały jak wykute z dwóch bryłek kamienia. - Omyliła się pani co do pana Rylana, ponieważ gdyby zawołała go pani wystarczająco mocno i gdyby wystarczająco mocno wierzyła pani, że przybędzie, na pewno by pani usłuchał. Takie jest moje zdanie - dodała, po czym zacisnęła wargi na znak, że jej opinia jest poparta kilkudziesięcioma latami fachowej praktyki w najdelikatniejszej dziedzinie ludzkiego nieszczęścia, oddzielonej od zaświatów jedynie wonią aloesu, szelestem wykrochmalonych prześcieradeł i chłodną powierzchnią tuby do inhalacji - i nie zamierza go zmienić.
I tak się skończyła historia Carlie.
* * *
Kiedy spłakana Una pozwoliła się wreszcie odprowadzić do sypialni, Rylan długo jeszcze siedział przy jej łóżku, przyglądając się wygładzonej przez sen twarzy, która teraz, na białej poduszce, nabierała znów czystości i miękkości, bezpowrotnie traconej w miarę jak dzieci stają się dorosłymi. Nie pamiętał, kiedy ostatnio trwał przy niej w ciemności. Bez trudu przypominał sobie noce spędzone przy łóżeczku Jocelyn albo wieczorne opowieści, snute dla Jacka długo po tym, jak zegar na dole wybił północ i umilkł dźwięk fortepianu, na którym Carlie czasami grywała ich ulubione melodie. Jednakże nocne czuwanie przy Unie jakoś wymykało się jego pamięci. Nie umiał zrozumieć, dlaczego, bo teraz, kiedy jej powieki dygotały, a palce kurczyły się nerwowo, zapewne na wspomnienie ostatnich okropieństw, kochał ją tak samo, jak pozostałą dwójkę. I nie było przecież winą Uny, że tamtych dwojga nie otuli już i nie ucałuje na dobranoc.
Wiedział, że on sam nie uśnie już tej nocy, podobnie jak wielu, wielu innych, które miały dopiero nadejść. Usiadł więc w gabinecie nad czystą kartką papieru, lecz słowa, które nigdy dotąd go nie zawodziły, tym razem nie chciały się pojawić. Nie, nie oczekiwał nic wielkiego, świadomy, że odkąd Jack wyruszył na front, a może nawet jeszcze wcześniej, odkąd dostał się do obozu szkoleniowego i jego los został przesądzony, nie tworzył literatury, tylko zapisywał nieustanny, niemy krzyk, który dusił go w gardle. Lecz dzisiejszej nocy oczy miał pełne pyłu, a jedyne dźwięki, jakie brzmiały w jego uszach, składały się w nieartykułowane jęki, dobiegające zza pasma cienia, z ziemi niczyjej.
Oparł głowę na dłoniach, starając zagłuszyć je w sobie i zdławić widzenie, zanim znów się pojawi i zagarnie go z powrotem w miejsce, gdzie dostał się jego syn. Lecz teraz, z daleka od kotwicy, jaką stanowił spokojny oddech Uny i jej rozpaczliwa potrzeba ojca, opór stawał się bardzo trudny.
Zastanawiał się, co stało się dalej z tamtą belgijską dziewczynką, która odwiedziła go na samym początku. Przypominał sobie drobne wynędzniałe twarze Erika, Johanny, Anniki, Hannie i pozostałych, zagubionych w sterylnym niemieckim pokoju, i wiedział, że jeszcze kiedyś będzie musiał tam wrócić. Jego siostra Tilly uważała, że nie istnieje jedno niebo ani jedno piekło, tylko wiele sfer, po których duchy wędrują coraz dalej ku ostatecznemu oświeceniu, coraz doskonalsze i coraz odleglejsze od swych ziemskich przypadłości. Nie wierzył w to, podobnie jak w inne brednie spirytualistów, lecz miał nadzieję, że w jakąkolwiek krainę zawita mała Belgijka, nie będzie ona przypominała tamtej wyszarzałej, jałowej ziemi, gdzie w okopach raz za razem umierały dzieci jego przyjaciół.
Jemu podobna łaska nie była pisana. Wiedział, że ziemia niczyja czeka na niego i prędzej czy później upomni się o swoje. Nie buntował się przeciwko temu. Czyż miejsce ojców nie jest wśród ich dzieci? - pomyślał z goryczą i była to jego ostatnia świadoma myśl tej nocy.
Obudziło go światło poranka. Wieczorem nie zaciągnięto zasłon, co było tak niesamowitym odstępstwem od codziennego rytuału, że samo w sobie świadczyło o tragedii, która dotknęła ich rodzinę. Poprawił okulary i przeniósł wzrok na kartkę, spoczywającą przed nim na biurku.
- If any question why we died, tell them, because our father's lied - przeczytał.
Nie pamiętał, aby to napisał, lecz zgadzał się z tym gorzkim wyznaniem z całego serca. Jednakże nadal nie widział przed sobą - a także przed Jackiem i wieloma, bardzo wieloma podobnymi do niego - żadnej innej ścieżki, a pokuta nie mogła nic zmienić. Bezmyślnie złożył papier i wsunął go do kieszeni, a potem po cichu, żeby nie obudzić pozostałych domowników ani służby, zszedł na dół. Chciał być sam, chociaż przez te parę godzin, które pozostały, zanim dom zaroi się od współczujących krewnych i wścibskich reporterów, koczujących pod bramą i zaglądających do środka przez dziury w parkanie.
O brzasku ogród wyglądał zupełnie zwyczajnie, przesiąknięty wilgocią i ogołocony z liści przez ostatnie wichury, lecz pełen spokojnego, majestatycznego piękna. Mały pszczelarczyk ścinał przy altanie drobne, herbaciane róże, bodajże ostatnie już tej jesieni. Carlie lubiła je najbardziej spośród wszystkich odmian i Rylan skinął chłopcu głową, wdzięczny, że postanowił podarować jej odrobinę radości. Gdzieś spoza żywopłotu dobiegło go pogwizdywanie starego Hobdena, grabiącego liście. A potem, w najdalszym krańcu ogrodu, pod starą lipą na tyłach chaty ogrodnika spotkał gościa, który przyszedł tylko do niego.
- Czekałam na pana! - Molly poderwała się z trawy z nieśmiałym uśmiechem.
Przypominała płochliwe zwierzątko, gotowe uciec na najdrobniejszy znak nieżyczliwości. Musiała długo na niego czekać, bo jej spódniczkę przesiąkła rosa, a ręce zgrabiały z zimna. Odruchowo otulił ją płaszczem, po czym wziął jej palce w swoje dłonie i zaczął rozcierać, jak czynił nieskończenie wiele razy, kiedy Jack czy Una wracali przemarznięci z sanny lub zapędzili się na zbyt daleki spacer w ponurej, jesiennej mżawce.
- Mam coś dla pana! - przypomniała sobie Molly i szybko podniosła spomiędzy korzeni drzewa wątły, żółty marcinek.
Kwiatek chwiał się na długiej łodyżce, kiedy dziewczynka z dumą wcisnęła go Rylanowi do ręki. Wymęczony w dziecięcej rączce i, zapewne z nudów, oskubany z połowy liści, wyglądał dość żałośnie i raczej nie miał szansy dotrwać do wieczora. Czyż tak się nie dzieje ze wszystkim? - pomyślał i wetknął go sobie w butonierkę marynarki.
Molly uśmiechnęła się, promieniejąc dumą, że jej dar został należycie przyjęty.
- Chcesz, opowiem ci bajkę, kochanie moje? - Rylan umilkł i zastanawiał się przez moment, bo nie chciał jej opowiadać tych samych historii, których kiedyś słuchały jego nieżyjące dzieci. - Był sobie kiedyś chłopiec, który miał na imię Jack... - Usiadł, opierając się o pień starej lipy i posadził sobie dziecko na kolanach.
Molly wsunęła mu zimne rączki pod pachę i poczuł na ramieniu ciężar jej głowy, i przez jedną chwilę wszystko było, jak wcześniej.
I tak zakończyła się historia Rylana.
27 września 1915 roku, sześć tygodni po swoich osiemnastych urodzinach, zaginął podczas bitwy pod Loos John Kipling, jedyny syn Rudyarda Kiplinga, laureata literackiej Nagrody Nobla.
GRZEGORZ WIŚNIEWSKI
ŚPIEW NAD OTCHŁANIĄ
odwójne tąpnięcie spadło jak zwykle znienacka. Uderzenia szły raz za razem, łup-łup, z potworną siłą, którą człowiek czuł zawsze, nawet schowany daleko, w przepisowo oszalowanym okopie. Właśnie, nie słyszał, lecz czuł, bo wibracja atakowała nie tylko uszy, ale i trzewia, pełzła z ziemi poprzez kości kończyn, byle dalej, byle dotrzeć aż do głowy. Wzrok wariował pierwszy. Wstrząs zdmuchiwał wszelkie barwy wokół, jak wicher kolorowy piasek ze starannie usypanego wzoru. Gdy rzeczywistość gwałtownie blakła i ciemniała, odmieniał się też dotyk. Najpierw w nagle spoconych dłoniach, gdy wszystko, czego dotykały, rosło i robiło się bardziej chropowate, a potem w reszcie ciała, tak że szorstki materiał munduru miejscami zaczynał parzyć albo odmrażać skórę. Mięśnie rąk i nóg napinały się tak szybko, że nie sposób było określić, czy drgają jeden po drugim, czy też wszystkie jednocześnie. Człowiek zamierał jak kamienny gargulec z wyznaczonej do wyburzenia kamienicy, wytężając słuch z pełnym przerażenia wysiłkiem.
I znów podwójne tąpnięcie, teraz trochę słabsze. A potem mocne i znów słabsze.
Równy rytm maszynerii.
Johann otworzył oczy, a ręce bezwiednie zacisnął na krawędzi ławki i trzymał tak długo, póki nie poczuł ulgi. Zamrugał i naraz zdał sobie sprawę, że obok szybko gaśnie rozmowa, dotąd toczona przyciszonymi głosami.
- Wszystko w porządku, Johann? - zapytał ktoś ciepło.
To musiała być pani Amsel, która najbardziej się nim przejmowała, w ten niemożliwie przesłodzony sposób, zwykle zarezerwowany dla wnuków.
Chwilę przecierał oczy, nim podniósł wzrok, wciąż nieco błędny. Wszystkie głowy w wagonie zwrócone były na niego - musiał krzyknąć mimowolnie, zanim się obudził.
- W porządku - odpowiedział. - To tylko zły sen.
- Znowu? - zdziwił się pan Nadel, zażywny, pękaty mężczyzna w dobrym garniturze i drucianych okularach. Wsiadł z żoną jeszcze w Cloppenburgu i od tamtej pory nie stracił żadnej okazji, żeby wygłosić komentarz do tego, co usłyszał. - Na pewno się pan dobrze czuje?
- Ależ Albercie - ofuknęła go małżonka - daj spokój panu Sangerowi. Chociaż jest taki młody, wiele już w życiu przeszedł. Sam słyszałeś.
Uśmiechnęła się do Johanna szczerze i szeroko, jakby zamierzała pochwalić się dwoma złotymi zębami w górnej szczęce. Tyle że ani mąż, ani nikt z pozostałych pasażerów jej nie słuchał.
Towarzystwo w wagonie wyglądało całkiem zwyczajnie, jak to w pociągu osobowym. W sumie może z tuzin osób, w większości mężczyzn, ale posuniętych w latach. Młodsi rzadko podróżowali w tych dniach bez munduru. Z przodu siedziała młoda kobieta w eleganckiej sukni i kapeluszu. Gdy wsiadała w Oldenburgu, Johann od razu dostrzegł, jak jest urocza i gustownie ubrana. Uśmiechnęła się do niego, ale ku jego żalowi usiadła w oddaleniu i nie udzielała się w rozmowie. Wszyscy pozostali za to słuchali go z zaciekawieniem. Opowiadając im różne historyjki, Johann odkrył, jak bardzo odwykł od ludzkiej życzliwości. Chwilami, gdy na nich patrzył, miał wrażenie, że okopy mu się tylko przyśniły.
Z początku czuł się dziwnie. Pierwszy raz od pobytu na froncie przebywał w towarzystwie cywilów, zupełnie nieświadomych, gdzie niedawno był. Trwał drugi rok wojny i w tych spokojnych ludziach, nadal żyjących swoim uporządkowanym życiem, zainteresowanie wieściami z pierwszej linii jeszcze nie wygasło. Chętnie nadstawiali uszu i jeden przez drugiego dopytywali o szczegóły, niemal jak starsze panie goszczące na popołudniowej herbatce u ciotki Matyldy. On jednak nie umiał ich zadowolić. Nie potrafił właściwie ubrać w słowa tego, czego doświadczył. Gdy pytali, wyrzucał z siebie jakieś rwane fragmenty albo blade zdania, niezdolne oddać nawet ułamka tego, co widział na własne oczy.
Ale nie to było najgorsze. Chociaż nikt mu wprost nie zaprzeczył, interpretowali jego słowa po swojemu, bo przecież gazetom, książkom czy wspomnieniom przodków nie można ot tak sobie przestać wierzyć. Po pierwszych kilku krótkich historiach zaczęli tłumaczyć Johannowi, co i dlaczego źle zapamiętał, czego nie zrozumiał albo nie dostrzegł. Przekonywali go, dopóki się nie poddał. Wtedy z ulgą wyprowadzili rozmowę na poziom ogólnych banałów, którym można było bezrefleksyjnie potakiwać lub zaprzeczać. Widać czuli wewnętrzną potrzebę, żeby powstrzymać ten napór obcych obrazów, nim stanie się najgorsze. Nim uwierzą.
Nie czuł do nich urazy, raczej zazdrościł nieświadomości, spokojnie przespanych nocy, czystego sumienia.
Pani Amsel zaczęła energicznie przetrząsać koszyk, który miała na podorędziu. Johannowi ani razu nie przeszło przez głowę, aby narzekać na jej towarzystwo, bo wiozła ze sobą największy kosz piknikowy, jaki widział w życiu.
- Spróbuj domowej kiełbasy ze świeżym chlebem. - Podała mu zawiniątko w haftowanej chustce. - Mój świętej pamięci mąż zawsze powtarzał, że nic tak nie spędza zmory jak mała przekąska.
- Dziękuję. - Johann przyjął poczęstunek - To musiał być naprawdę światły człowiek. Żołnierz?
Pani Amsel wyraźnie uradowała się pytaniem.
- Nie, ale prawie. Urzędnik państwowy.
Johann wgryzł się w mocno naczosnkowaną kiełbasę, a obok rozpętała się gorąca dyskusja, czy urzędnicy walczą o interesy Rzeszy tak samo zagorzale jak żołnierze, czy bardziej. Pierwsze skrzypce grał w niej oczywiście pan Nadel, a pozostali pasażerowie ścigali się z nim, przepełnieni patriotycznym uniesieniem. Johann słyszał w ich głosach echa setek takich rozmów o wojnie, jakie przetaczały się zapewne przez całą Rzeszę - ale oczywiście zupełnie inaczej prowadziło się ją w obecności umundurowanego żołnierza z frontu. Teraz mogli rzucać przemowami, wygładzonymi do błysku w dyskusjach ze znajomymi, niemal wprost w armię.
Żując, Johann usiłował robić dobrą minę, choć nadal przenikały go dreszcze, które obudził w nim koszmar.
I tak dobrze, że oszczędził współpasażerom gorszego spektaklu. Nie zerwał się na oślep, nie przypadł instynktownie do podłogi, żeby wcisnąć się pod drewnianą ławkę. Całkiem niedawno nie potrafiłby opanować prymitywnego odruchu ucieczki, przemożnej chęci wciśnięcia się w byle kąt w nagłym ataku strachu. Jednak teraz czuł się znacznie lepiej i wiedział, dokąd zmierza.
Kiełbasa szybko się skończyła, ale skorzystał z okazji i zamiast włączyć się do rozmowy, wyjrzał przez okno. Na zewnątrz gasł pogodny dzień, a szaruga niespiesznie nakrywała płaski oldenburski krajobraz. Za szybą przesuwał się właśnie wodny młyn o pobielonych ścianach, chlapiący kaskadami wody z koła. W oddali zamajaczyły chaty, kryte jasnymi strzechami - zadbane, bez śladu zniszczeń obejścia pośród zieleni znaczonej kolorowymi kwiatami. Potem, właściwie zupełnie jak w domu, tory powiodły ich poprzez zaorane pola i zagajniki, równo poprzycinane do wymierzonych granic parcel, po dobrze utrzymanych nasypach i żelaznych mostach z widokiem na potoki i łąki. Pastuchowie zganiali krowy z pastwisk, śmigając w powietrzu długimi witkami, upstrzonymi zielenią. Tu i ówdzie nad wodą dziewczęta, siedzące w ciasnych grupach, prały i płukały, a od czasu do czasu podnosiły wzrok i machały do przejeżdżającego pociągu. Wszystko tutaj zdawało się toczyć w tej samej harmonii, co od początku świata. Wojna? Jaka wojna? Wyłącznie kojący porządek, jak w rozległym, dobrze utrzymanym ogrodzie.
Na poprzedniej stacji pracownik kolei pieczołowicie wyczyścił wszystkie szyby wagonu, mrucząc pod nosem wytarte frazy o chwale cesarza i wkładzie w wysiłek wojenny Rzeszy. Ale kiedy Johann patrzył przez to nieskazitelne szkło, tym wyraźniej czuł, jak daleko mu do tego świata.
Znów miał na sobie mundur. Nowy, z gorszego materiału niż dawniej, ale czysty i nieźle dopasowany. Tornister złożył pod ławką, z przytroczonym doń płaszczem, spakowany tak starannie, że nawet lotna inspekcja żandarmerii nie zdołałaby się do niego przyczepić. Tylko broni nie dostał, czym na dworcach wyróżniał się w tłumie urlopowanych i świeżo mobilizowanych rezerwistów. Musiał mu wystarczyć okolicznościowy kordzik, dodatek do medalu nad klapą kieszeni.
Opuścił wzrok na metalowy kształt pokryty białą emalią i machinalnie trącił go palcem.
- Proszę darować śmiałość - odezwała się pani Nadel - czy to krzyż żelazny?
Jej mąż sapnął, jakby właśnie naraziła na szwank jego dobre imię.
- Mario, nie opowiadaj bzdur. Nie jest czarny.
- Ale przecież jest z żelaza, prawda?
- To pewnie medal za bohaterski uczynek - ogłosiła pani Amsel pełnym przekonania tonem. - Twoja matka, Johannie, niewątpliwie jest z niego dumna.
Nie widziała go na oczy.
- Oczywiście - przytaknął bez mrugnięcia.
- I tak właśnie trzeba - oświadczył pan Nadel dobitnie. - Żołnierzy mamy pod dostatkiem, rzekłbym, całkiem jest ich dość, bo tyle się ich na urlopach widzi, jak się włóczą i piją do późna w gospodach. Do wygrania wojny potrzebujemy więcej bohaterów. Takich jak pan albo jak mój stryj, który odznaczył się w tysiąc osiemset siedemdziesiątym pod Sedanem. - Uniósł krótki tłusty palec, aby podkreślić, że ma do powiedzenia coś bez wątpienia wybitnego. - Wroga nie można pokonać masą, tylko odwagą i osobistym zaangażowaniem, powiadam wam.
Żaden spór nie miał sensu. Johann skinął głową.
- To wielki zaszczyt walczyć za cesarza i być odznaczonym za męstwo - dodał znienacka mężczyzna siedzący po przeciwnej stronie wagonu, który przedstawił się wcześniej jako Osterhagen. - Nie sądzi pan?
Zagryzł wargę. Zaczynali się przebijać przez grubą skórę obojętności, jaką wyhodował sobie w Szampanii.
- Zaszczyt?
- Nie uważa pan tego za zaszczyt? - zdziwiła się pani Amsel. - Za szczególne szczęście?
Milczał chwilę.
- Wiele się już nasłuchałem i o szczęściu, i o nieszczęściu - zaczął powoli. - W moich stronach ludzie bardzo mocno pragną szczęśliwego losu, a bodaj najbardziej pośród nich flisacy. Wierzą, że najlepiej go zaskarbić sobie od razu, zamiast się potem całe życie męczyć. - Rozejrzał się po nich. Słuchali, ale miał wrażenie, że bardziej z grzecznym pobłażaniem niż z ciekawością. - Każdego roku odprawiają nad rzeką ceremonię, żeby zawczasu poznać ścieżkę losu swych nowo narodzonych dzieci. Na wiosenne święto wysokiej wody matki plotą z trzciny mocne tratwy i moszczą je sianem, żeby były miękkie i wygodne, a potem z pomostu puszczają w nich dzieci na rzekę, do ojców na łodziach. Jak zły los ma któreś dosięgnąć, to dosięgnie - albo pozwoli gładko przepłynąć przez mielizny życia.
- To jakieś barbarzyństwo... - zaczął ze zdumieniem pan Nadel, ale żona uciszyła go dyskretnym kuksańcem.
- Zdarzyło się raz, że tratwa z niemowlęciem nie została złapana przez ojca i odpłynęła z wartkim nurtem - kontynuował Johann. - Wioślarzom nie udało się jej dogonić.
Pani Nadel nie wytrzymała.
- I co? I co?
- Znalazła się dwa kilometry dalej, w chaszczach na brzegu. Dziecku nic się nie stało. - Spojrzał na panią Amsel. - Czy to oznaczało szczęście czy zły los?
Pani Amsel zmrużyła oczy i uśmiechnęła się.
- Szczęście! Oczywiście, że tak. Przecież kruszynka przeżyła.
Johann skinął głową.
- Tak. Sądzę, że ma pani rację. - Klepnął order na piersi. - Zatem niech i to będzie szczęście.
Gest wyraźnie sprawił im satysfakcję. Obawiali się, że przywołana tak od ręki historia przyniesie jakiś niecodzienny morał, ale wszystko skończyło się, jak należy.
- Jaka miła plebejska historia - podsumował pan Nadel, przecierając okulary. - Już prawie zapomniałem, że takie istnieją. - Żona posłała mu ostre spojrzenie, ale zignorował je. - Jedzie pan na północ, tak? Na urlop? Pochwalić się rodzinie i przyjaciołom?
Jakoś zdołał ominąć tę kwestię na początku rozmowy, ale skoro nalegali, postanowił po prostu gładko skłamać.
Wraz z nowym przydziałem dostał pięć dni urlopu, nie za dużo jak na bohatera, jednak zważywszy na to, że z azylu większość pensjonariuszy nie wychodziła nigdy, raczej nie powinien narzekać na szczodrą decyzję oberstabsarzta. Po tak wielu miesiącach życia w reżimie zakładu zamkniętego zupełnie nie wiedział, co ma nagle zrobić z wolnym czasem. Mógł wcześniej wysłać telegram albo napisać list, ale zamiast tego po prostu wsiadł w najbliższy pociąg do Frankfurtu i jechał dwanaście godzin, z ośmioma przesiadkami, tylko po to, żeby opamiętać się po kilku krokach na ostatnim peronie. Zrozumiał, że jedzie na próżno, a pojednanie z rodziną i przeszłością wcale się nie uda.
Zrezygnowany, wyszedł po prostu z budynku dworca pod wielkim łukiem fasady na frontowy plac i czym prędzej odszukał pustą ławkę. Od razu zanurzył się w gwar ulicznego ruchu i doznał czegoś w rodzaju olśnienia, jakby dostrzegł, że zbyt długo parł pod prąd górskiego potoku. Nadal pamiętał wyraźnie, co matka pisała - i czego nie pisała - w listach, a także co mówili krewni, których udało się jej namówić na choć jedną dobroczynną wizytę w wojskowym azylu. Z pewnością czekała na chwilę, gdy przekroczy próg domu, gdy będzie mogła okazać, jak bardzo stara się go zrozumieć, jak bardzo go kocha. A przecież nie zrozumiałaby nigdy.
Aż do wieczora siedział tam przybity i skulony na ławce, w myślach obracając to swoje olśnienie na wszystkie strony jak kolorowy kamyk. Od czasu do czasu popijał wodę z manierki i przegryzał przydziałowym chlebem, w którym wcale nie było aż tak wiele otrębów. Liczył tramwaje pocztowe odchodzące z dworca, dorożki i gazeciarzy. Ze sto razy rzucił wyimaginowaną monetą, wymyślając, jak tańczy na bruku, i wypatrując, czy upadnie na płask orłem, czy reszką, podpowie, co robić dalej. Do tego ten medal. Jeżeli wróci z nim na piersi, żadną miarą nie uda mu się wykpić od wizyty w zamku Katz, graf będzie nalegał. A Johann się temu zaproszeniu nie oprze, będzie chciał przejść się starymi ścieżkami po ogrodzie i choć spojrzeć na zakole rzeki. To właśnie przeważyło. Zanim jeszcze zmierzch zapadł na dobre, Johann znalazł sobie byle jaką kwaterę, a rankiem wsiadł do pierwszego pociągu na północ.
Nie chciało mu się kłamać.
- Odsłużyłem już swoje na lądzie - powiedział. - Teraz jadę do Wilhelmshaven. Na morze.
* * *
Przesiadł się po raz ostatni, tym razem do pustawego nocnego pociągu. Nie zaczęło się jeszcze rozwidniać, gdy znalazł się blisko celu podróży. Najpierw parę kilometrów po prawej zobaczył rozlewisko Jade. Światła w wagonach były niemal bez wyjątku pogaszone, a niebo bezchmurne, więc na rozległą plamę wody padało jedynie światło gwiazd. Żadna jednak nie odbijała się bezpośrednio, ale wspólnie rozmywały się w rzadkiej mgiełce wysoko nad powierzchnią. W miarę jak się zbliżał w stronę rozlewiska, Johann coraz wyraźniej widział falującą czerń, wyłuskiwaną z ciemności przez ten rozproszony słabiutki blask. Nie poddał się jednak urokowi, nie odezwało się w nim żadne stare skojarzenie z poetyckich lektur Heinego. Przed oczami miał jedynie chlor, sunący przez ziemię niczyją.
Pociąg zwolnił nieco nad zachodnim brzegiem rozlewiska, a potem zatrzymał się na kolejowych rogatkach przy rozjeździe do Jever. Kiedyś był to peron frachtowy na bocznicy, wąski betonowy pas wylany wzdłuż torów, a za nim, pewnie aż do granic miejskich Rustringen, zalegała głucha ciemność. Teraz nawet o tej porze nie pustoszał. Przez szary pusty beton ciągnął się łańcuch upstrzonych lampami posterunków, przy których czekały grupy szarych postaci. Dopiero gdy pociąg podjechał bliżej, Johann rozpoznał w mroku żołnierzy z marynarskich batalionów, w mundurach wyjściowych i z mauzerami na ramionach. Wsiadali do wagonów i w wątłym świetle naftowych lamp sprawdzali wszystkim papiery podróżne i przepustki.
Zaspani podróżni nie okazywali zdziwienia, mieli przecież prawie dwa lata, żeby przywyknąć. Ostatecznie nie działo się nic, co zakłóciłoby zasady, dzięki którym świat funkcjonował jak należy. Owszem, może już przestali wierzyć w koniec wojny, nim opadną liście, ale nadal posłusznie poddawali się koniecznemu rygorowi.
Tyle że teraz nic już nie było tak łatwe, jak dawniej. Przedtem, zanim rozbrzmiały sierpniowe salwy, można było wjechać do portu wedle życzenia - żeby podziwiać stocznię marynarki wojennej, stocznię torpedowców, przespacerować się Kaisersbrücke, a późnym popołudniem pojechać koleją do Jeveru na podbój tamtejszych bierhofów. Wojenna obsesja skończyła z tymi rozrywkami, a Wilhelmshaven zamieniono w fortecę, z regularnymi posterunkami na granicach i flotyllą patrolowych kutrów, pilnujących, by wróg z sąsiedniego akwenu nie kręcił się w pobliżu doków czy kotwicowiska. Wjechać i wyjechać z miasta mogli jedynie wybrani podróżni, wyposażeni w odpowiednie dokumenty. Naturalnie ochotnikom i uzupełnieniom raczej nie czyniono wstrętów, w końcu zwykle podróżowali w jedną stronę.
Przez okno Johann dostrzegł, że kilka osób bez zwłoki wysadzono, ale żołnierze nie obchodzili się z nikim szorstko. Widać uznali, że konieczność czekania na pociąg w przeciwną stronę na tym pustym polu będzie wystarczająco upokarzającą karą. Gdy przyszli do Johanna, nie drgnął, póki nie zasalutowali.
- Dokumenty do kontroli - odezwał się ten w środku, w głosie pobrzmiewał jeszcze niedawny sen.
Mimo znużenia Johann się zdziwił. Zaspany i na służbie?
Miał przed sobą trzech żołnierzy, chociaż o tej porze i w takim świetle niewiele zdołałby o nich powiedzieć. Tych z tyłu w ogóle nie widział, a prowadzący ich niski podoficer wyróżniał się tylko obfitym, zadbanym wąsem. Przekartkował zapisane strony pospiesznie, ale uważnie, bo nagle zamarł z zaskoczenia. Przychylił lampę bliżej, aż światło padło na niemal całego Johanna - i krzyż. Wymamrotał coś pod nosem, złożył energicznie plik kartek i oddał właścicielowi.
- Wszystko w porządku - rzucił tylko, po czym zasalutował, tym razem bardzo starannie.
Poszedł ze swoimi przybocznymi dalej, a Johann odprowadził go wzrokiem. Kolejny, który pragnął takiego odznaczenia, pomyślał. Jak każdy, kto nie miał pojęcia, czym się za nie płaci.
Bez gwizdka, zupełnie znienacka, pociąg ruszył. Trzaskały zamykane z rozmachem drzwi, a marynarze zeskakiwali z nagłym ożywieniem ze stopni wagonów - jakoś nie spieszyło im się, żeby trafić do miejsca, które z takim oddaniem chronili. Potem nie było już daleko, lokomotywa nawet się nie rozpędzała. Pociąg skręcił w lewo i znalazł się między niskimi budynkami przedmieścia, a później wpełzł między równo rozmieszczone kamienice. Johann, który często jeździł do Frankfurtu, sądził zrazu, że to zabudowania jakiejś peryferyjnej dzielnicy, ale dobrze oświetlony, wydłużony budynek dworca szybko wyprowadził go z błędu. Całe Wilhelmshaven wyglądało na peryferyjną dzielnicę, wyrośniętą z Jeveru albo Rustringen.
Gdy wygramolił się z plecakiem na peron, zasnuty kłębami pary i dymu nawiewanymi silną bryzą, było dobrze po pierwszej w nocy. Poza nim z wagonów wysiadło kilka, może kilkanaście innych postaci, w większości umundurowanych. Najbliższą okazał się oficer marynarki w eleganckim mundurze wyjściowym. Johann zasalutował zgodnie z regulaminem, ale gdy tylko otworzył usta, żeby zadać pytanie, tamten zmierzył zdziwionym wzrokiem jego mundur z piechoty i bez słowa pomaszerował swoją drogą. Pozostali też jakoś szybko się rozpierzchli. W normalnym, cywilizowanym mieście każdy żołnierz znajdzie z pewnością mnóstwo rzeczy wartych zachodu.
Perony i przejścia były równie puste. Dopiero w głównym holu dworca trafił się patrol marynarzy, a dowodzący nim podoficer po pobieżnym sprawdzeniu papierów udzielił Johannowi wskazówek, jak trafić do komendantury miasta.
Miasto spowijał mrok, znacznie głębszy niż we Frankfurcie, bo większość zewnętrznych świateł przygaszono lub też nie zapalono ich w ogóle i rzędy gazowych latarni sterczały bezproduktywnie wzdłuż szerokich wybrukowanych ulic. W prześwitach między kamienicami tu i tam majaczyły odległe nabrzeża, jednak i one były zaciemnione. Od samego początku wojny obawiano się tutaj nieprzyjacielskiej eskadry, która prześlizgnie się obok Wangerooge, podkradnie się korytem Jade i ostrzela port, dlatego w nocy pozostawiano w nim jedynie niezbędne oświetlenie.
Nie wszyscy tu jednak spali. W niektórych oknach lśniły słabiutkie łuny zapalonych lamp, od czasu do czasu ktoś przemykał się ulicą albo niespiesznie przechodził patrol. W powietrzu, oprócz świeżego morskiego powiewu, czuło się zapach z piekarni. Johann podążył za nim kawałek, bo prowadził w dobrą stronę. Przeciął duży plac Fryderyka Wilhelma, potem zagłębił się między kamienice, prosto pod mur okalający basen stoczniowy. Gdy widział go poprzednio, na długo przed wojną, mur był niższy, a na szczycie nie miał stalowych tyk połączonych licznymi kreskami napiętego drutu kolczastego.
Mundur Johanna nawet o tej porze przyciągał uwagę, bo patrole napotkane na pustych ulicach nie omieszkały skontrolować mu dokumentów, mimo że od oznaczonego proporcem budynku komendy miasta dzieliła go ledwie jedna przecznica. Na miejscu okazało się, że Staremu, bo pozostali starsi podoficerowie funkcyjni regularnie otrzymywali przepustki na ląd i korzystali z nich bez skrupułów. Eichel, wielki hamburczyk o grubych ramionach i sękatych rękach, chodził cały czas naburmuszony, czepiając się przy tym wszystkich i wszystkiego. Nie odpuścił nawet teraz, gdy Johann przez moment zagapił się na kawalkadę kutrów ciągnących w poprzek redy w stronę Bremerhaven.
Obejrzał się na Eichla. Podoficer stał przygarbiony, z rękami w kieszeniach, oparty o pancerną osłonę wieży Anton i patrzał ponuro.
- Głuchy jesteś, szczurze lądowy?
Johann bez słowa wrócił do szorowania, nie odpowiadając na obelgę. Zaczynał przywykać do tego, jak traktowała go reszta załogi. Dostał świeży mundur, szorstki, ale starannie uszyty, i wyglądał jak pozostali marynarze, ale niewiele z tego wynikało. Nie było mowy o przełamywaniu lodów, nie było fazy oswajania, którą dwa razy przeżył na froncie, gdy resztki jego plutonu włączano do innej kompanii. Tutaj czuł się jak trędowaty. Nawet gdy pracował w grupie funkcyjnej na pokładzie, pozostali marynarze z załogi trzymali się od niego z dala, jak gdyby obawiali się, że zechce ich o coś zagadnąć.
Z pewną niechęcią musiał jednak przyznać, że ten ostracyzm, choć nieco niewygodny, tak naprawdę mu nie przeszkadzał. Nie przybył tu, żeby zawierać nowe przyjaźnie. Przybył tu dla szumu morza.
Poprawił kołnierz kurtki, bo bryza robiła się coraz chłodniejsza, po czym znów przyłożył się do szorowania. Farbę należało zerwać do czysta, tak żeby nowa warstwa dobrze przywarła i chroniła przed rdzą. Ciężko mu szło, zwłaszcza z licznymi rdzawymi zaciekami, nie zamierzał jednak narzekać. Pierwszego dnia pokazano mu trzewia okrętu, magazyny, prochownię, maszyny i zęzy. Załoga kotłowa czyściła właśnie paleniska i ruszty. Z pewnością szorowanie do czysta żelastwa na pokładzie nie było najgorszym zajęciem na tym okręcie.
Ktoś nowy przyszedł na dziób. Kolejny człowiek, z którym Johann miał szansę nie porozmawiać.
- Witaj, Eichel - odezwał się tamten jowialnie. - Znów masz służbę? Ze wszystkich pechowców, jakich znam, jesteś największym. Wystarczy na ciebie popatrzeć.
Hamburczyk wykrzywił się jeszcze bardziej niż zwykle.
- Odczep się, Kinau. Wyszedłeś z ancla, ale to nie znaczy, że nie mogę obić cię z drugiej strony.
Ten nowy - też podoficer, niewiele niższy, i chociaż niemłody, to szczupły, a do tego w zadbanym mundurze i gładko ogolony - uśmiechnął się. Chociaż pod okiem i na skroni ciemniały mu świeże siniaki, najwyraźniej nie tracił dobrego humoru. Na nieco pogniecionej kurtce miał dystynkcje obsmaata: kotwicę z przeplecioną liną i szewron w kolorze dywizjonu.
- Ależ proszę bardzo. Jestem bardzo ciekaw, co zrobi z tobą Stary, jak jeszcze wdasz się w bójkę na służbie.
- Odczep się, mówię. Nawet jeśli umiesz napisać książkę, nie wolno ci wchodzić ludziom na głowę. - Eichel chwilę się zastanawiał, póki nie olśniła go nowa myśl. - Ale skoro jesteś, może pomożesz w pracy?
- Wprost się do tego palę. Niestety mam nadwachtę na bocianim gnieździe. Jestem, do pioruna, obserwatorem.
Eichel wykrzywił się w niewesołym uśmiechu.
- Masz tu kompana. Ten tam, Sanger, to jeszcze większy szczur lądowy niż ty.
Kinau, który właśnie zaczął się oddalać, przystanął i łypnął na Johanna.
- Mój kompan? W życiu go na oczy nie widziałem.
Maat spojrzał na niego z pewną wyższością.
- Też się przeniósł. Podobno prosto z Francji, prawie jak ty. Tylko zamiast Rusów, zabijał żabojadów.
Tym razem Kinau bez słowa zawrócił i podszedł do Johanna.
- Naprawdę? Byłeś na froncie? - zapytał bez śladu kpiącego tonu, jakiego używał jeszcze przed chwilą.
Johann przestał udawać, że szoruje. Zauważył, że pozostali marynarze z grupy pokładowej też dali sobie spokój z robotą i ciekawie nadstawili uszu. Doprawdy dziwne, bo chyba nikt dotąd nie próbował zapytać go o cokolwiek wprost.
Gdy wstał, okazało się, że jest nieco wyższy od obsmaata.
- W Szampanii - odpowiedział spokojnie. - A doszedłem tam przez Alzację i Lotaryngię.
Kinau pokiwał głową.
- Ciężko, co? Ja walczyłem w Serbii i w Rosji - wyjaśnił. - W dwieście siódmym rezerwy.
Johann zagapił się na niego ze zdumieniem, a potem stoczył ze sobą krótką, zwycięską walkę, żeby się histerycznie nie roześmiać. Nie miał pojęcia, kim jest ten człowiek, ale bardzo wątpił, żeby miał on pojęcie, jak jest, gdy na froncie robi się ciężko. Jakaś Serbia czy Rosja wydawały się niczym w porównaniu z Autry, pojedynczą francuską wioską.
- Ja w siedemdziesiątym trzecim - odezwał się wreszcie, nieco chrapliwie, Johann. - I owszem, było ciężko.
Miał wrażenie, że obserwator przeniknął go wzrokiem.
- Byłem też pod Verdun - dodał Kinau, jakby zamierzał Johanna do czegoś przekonać.
- Kinau, idź już sobie - ożywił się w tym momencie Eichel. - Mamy tu robotę, a jak nas Pierwszy albo sam Stary złapią stojących bez zajęcia na pokładzie, wszystkim się dostanie.
Pewnie udałoby mu się zaprowadzić porządek, gdyby nie kuk. Johann poznał go już wcześniej i jego jedynego z załogi ocenił jako osobę w ogóle czymkolwiek zainteresowaną. Właściwie nie chodziło o takie zwyczajne zainteresowanie, lecz o daleko posunięte wścibstwo połączone z niemiłosiernym gadulstwem i plotkarstwem. Podczas kilku posiłków w mesie kuk dosiadał się do nowego załoganta i wypytywał usilnie, doprowadzając tym samym do krańcowej irytacji. W normalnych warunkach Johann zniósłby indagację ze spokojem, ostatecznie kucharz i jego pomocnicy bardziej niż inni byli uwiązani do pokładu i mniej mieli okazji, żeby się zabawić czy posłuchać wieści ze świata. Jednak ten konkretny kuk o nazwisku Fleischer przy całej swojej elokwencji za grosz nie wzbudzał zaufania. Do tego był chudy, co na pierwszy rzut oka podawało w wątpliwość jego umiejętności zawodowe, a pośrednio i dobre intencje.
- Mówiłem, mówiłem, mówiłem - perorował donośnie Fleischer, maszerując od śródokręcia. - I kto mnie słuchał? Nikt mnie nie słuchał! A trzeba było, oj, trzeba.
Eichel zaraz zwrócił na niego uwagę.
- Co się stało, kuk? - zapytał spokojnie i bez złości, bo jednak Fleischera nieroztropnie było denerwować.
Kucharz szedł energicznie, wymachując zaciśniętą ręką. Najwyraźniej coś w niej trzymał.
- A to się stało. O, to. - Podszedł do Eichla i pokazał mu zdobycz. - Takie coś mamy na pokładzie! - rzucił nerwowo i złym wzrokiem spojrzał prosto na Johanna.
Prysnęły ostatnie pozory i marynarze ze szczotkami i kubełkami z farbą otoczyli kuka.
- Jakiś medal - zauważył markotnie Eichel.
- Wcale nie jakiś - rozindyczył się Fleischer. - Wiele już widziałem odznaczeń, ale takiego żelaza nigdy. Gładki, pokryty białą emalią. Nie byle co.
Johann poczuł nagły chłód, zupełnie niezwiązany z zimną bryzą. Wyprostował się i spojrzał na grupę marynarzy, ale tak, że Kinau z miejsca się odsunął, aby zrobić mu przejście. Kuk też nie zaprotestował najmniejszym gestem, gdy Sanger wyłuskał mu z dłoni krzyż.
- Nie pchajcie nosa w nie swoje sprawy - wycedził. - I nie ważcie się więcej grzebać w moich rzeczach.
Eichel milczał, ale ani o jotę nie zmienił ponurego spojrzenia. Za to kuka odetkało prawie natychmiast.
- Jakie nie swoje sprawy? To są nie nasze sprawy? Zjawiasz się tu nagle, ot tak - pstryknął palcami - a w kieszeni przywozisz nam coś podobnego. Nie takich my tu już widzieliśmy obwieszonych błyszczących żelastwem bohaterów. I zawsze były z tego kłopoty, bo ściągacie je jak wieża kościelna pioruny.
Johann zacisnął krzyż w dłoni.
- Nie chciałem trafić na ten okręt, a tym bardziej nie chciałem na was niczego ściągać. Odczepcie się ode mnie, to ja odczepię się od was.
- Podoba mi się ten pomysł - włączył się Eichel. - Wracaj na brzeg. Niech cię zadekują w jakiejś kancelarii. Z taką blachą to chyba nie problem.
Johann nie odpowiedział.
- Tu po prostu nie możesz zostać - kuk postanowił nie odpuścić ani o włos. - To coś - wskazał na krzyż - ciągnie się za tobą. Aż tutaj. Jak omen.
Marynarze wokół poruszyli się niespokojnie. Na wietrze zawisło ledwie słyszalne słowo „jonasz!”, ale nikt go nie podchwycił głośniej, bo tuż przy Johannie nagle wyrósł Kinau.
- Kuk, co za brednie wygadujesz?! - huknął bez ogródek. - Podobnych dyrdymałów jak żyję nie słyszałem. Jaki z niego omen? Ja też niedawno do was przyszedłem, jak ten chłopak. Prosto z lądu i też z medalem. I co? Stało się wam coś? Steward z pokładu wyleciał, wasz ulubiony kompan do skata, ale to nie moja wina, bo moczymorda był z niego i kanciarz.
- Ty się, Kinau, nie mieszaj - próbował osadzić go Fleischer. - Twój ojciec był rybakiem, więc morze masz we krwi. Ten chłopak największą wodę widział, gdy matka przygotowywała mu kąpiel w balii. Akcent ma jakby z Bawarii.
- Z Hesji - poprawił Johann. - I bardzo chciałbym zobaczyć, mój ty pełnomorski dobry człowieku, jak przepływasz głównym nurtem obok Skały.
Kinau wyraźnie się zniecierpliwił. Stanął szerzej, podpierając boki rękami.
- Nie ma żadnego omenu - rzucił w powietrze. - To tylko wygodna wymówka. Widziałem, jak się czasami czepiasz ludzi, kuk. I tego chłopaka też nie polubiłeś, więc zaraz ci do łba przyszło, że trzeba go za plecami obgadać, a wtedy i inni się zniechęcą.
Na twarz Fleischera wypełzła słabo skrywana żądza mordu.
- Kinau, posłuchaj mnie uważnie. Na pokładzie jest ze sześćset dusz, więc jedna mniej czy więcej nie robi mi różnicy. Ale chłopak z tym medalem to pech wcielony. Zapamiętaj moje słowa, bo...
- Co tu się dzieje?
Eichel pierwszy się wyprężył.
- Baaczność! - ryknął, chociaż i tak wszyscy poszli już w jego ślady.
W jednym ze swoich napadów elokwencji kuk opowiedział Johannowi pewną historię. Otóż kapitan zur see Fritz Reiss słynął z tego, że lubił myśleć w ruchu. Na pomoście bez przerwy wydeptywał ósemki dookoła koła sterowego i telegrafów maszynowych, gdy zaś miał coś poważniejszego do rozważenia, a sytuacja sprzyjała, spacerował po dziobie i śródokręciu, czasem aż do wieży Fritz. Nigdy nie było z tego powodu problemu, bo sam widok spacerującego Starego zwykle mobilizował wszystkich w zasięgu jego wzroku i słuchu. Dotąd nie zdarzyło się, aby przyłapał kogokolwiek na lekkomyślnej bezczynności.
- Co tu się dzieje, dlaczego nie pracujecie? - zapytał ponownie Reiss.
Był szczupłym, postawnym mężczyzną, gładko ogolonym, ale o twarzy pooranej bruzdami. Stał wyprężony, w nieskazitelnym, dobrze wyprasowanym mundurze i roztaczał wokół aurę uporządkowania, przez co próba odpowiedzi na jego pytanie stawała się jeszcze trudniejsza. Johann, chociaż był w tym momencie na samym końcu listy odpowiedzialnych za zaniedbanie, czuł to nader wyraźnie.
- Melduję posłusznie, Herr Kapitan, że... - mimo wietrznej pogody Eichlowi wystąpiły na czoło krople potu - podziwiamy odznaczenie naszego nowego kolegi.
Reiss zmierzył ich wzrokiem pozbawionym wyrazu.
- Czy ja też mogę zobaczyć? - zapytał dobitnie. Eichel nie stracił jednak przytomności umysłu.
- Oczywiście, Herr Kapitan. Marynarz Sanger, wystąp! - rzucił niemal normalnym tonem, po czym pozwolił sobie na głębsze odetchnięcie, którego, jak sądził, nikt nie usłyszy.
Johann tylko zamrugał. Nie miał innego wyjścia, jak podejść i zasalutować najlepiej, jak umiał. Jakimś cudem udało mu się nie spaprać zanadto salutu marynarki.
- Proszę, Herr Kapitan. - Otworzył dłoń. Spodziewał się tego, co zwykle - potoku pytań, domysłów, być może pobłażliwego uśmieszku. Ale tym razem było inaczej. Reiss nawet nie wyciągnął ręki, żeby dotknąć krzyża, choć inni zwykle nie mogli się powstrzymać. Nie odezwał się też słowem. Po prostu zlustrował Johanna od stóp do głów i niespodziewanie zasalutował. Zaskoczony Johann odpowiedział tym samym.
- Nie było tego w waszej książeczce ewidencyjnej. - Reiss odezwał się innym tonem. Słychać było teraz wyraźnie, że głos miał zmęczony, posunięty w latach i zachrypnięty, ale brzmiał w nim również starannie dawkowany szacunek. - Wy też przenieśliście się z piechoty?
- Tak, Herr Kapitan.
- Za co odznaczony?
Chociaż minęło tyle czasu, Johann odkrył, że nadal niełatwo mu odpowiedzieć na to pytanie.
- Za walki obronne. W Szampanii.
- To musiało być coś wyjątkowego - zauważył kapitan. - Sam pochodzę z Frankfurtu i o ile wiem, niełatwo spotkać kawalera krzyża rycerskiego orderu Filipa. Z mieczami. Byliście szeregowym?
- Gefreitrem. W kompanii karabinów maszynowych.
- Interesujące. Jutro rano zameldujcie się u oberleutnanta Hosego.
- Tak jest.
Reiss ogarnął krótkim spojrzeniem ich grupę.
- Z tego powodu to zebranie? - zwrócił się do Eichela.
- Tak jest.
- Czy możemy uznać, że zaspokoiliście swoją ciekawość i wracacie do pracy?
- Tak jest, Herr Kapitan. Natychmiast.
Nie dla wszystkich było to jednak takie oczywiste. Reiss spojrzał uważnie na Fleischera.
- Wy też, kuk?
Wezwany, minimalnie acz wyraźnie ociągał się z odpowiedzią. Jeszcze raz posępnie spojrzał na Sangera i Kinaua.
- Można tak powiedzieć, Herr Kapitan.
- Wracajcie na stanowiska.
Zaczekał, aż zasalutują, oddał salut i oddalił się bakburtą w kierunku rufy. Kuk też sobie poszedł, a marynarze, nie zwlekając, wrócili do szorowania. Gdy Kinau odchodził, Eichel przywołał go na moment gestem i rzucił półgłosem:
- Na twoim miejscu uważałbym od teraz, co jem.
Po tym wydarzeniu chłód i dystans, jakie Johann odczuwał od pierwszego dnia na pokładzie, wyraźnie się pogłębiły. W mesie dziwnym trafem dostawał z kotła wystygłe posiłki, a kuk nie odzywał się do niego ani słowem. Wszyscy, z którymi się stykał, zrobili się naraz jeszcze bardziej mrukliwi. Nie było wątpliwości, że opowieść Fleischera znalazła szeroki posłuch. Johann zgadywał już, co będzie dalej. W batalionie Johanna swojego czasu również znalazło się kilku żołnierzy nietolerowanych przez swoich towarzyszy. Wkrótce zresztą wrócili na głębokie tyły. W ambulansach.
Gdy szedł zameldować się oberleutnantowi Hosemu, humor zupełnie mu nie dopisywał. Potem było jeszcze gorzej, bo Hose miał na podorędziu nowiutką książeczkę ewidencyjną Johanna i po przybyciu Sangera zaczął ją w milczeniu energicznie wertować, zapoznając się z przebiegiem służby. Po kilku dłużących się minutach zamknął ją wreszcie i zaprowadził Johanna prosto do kajuty Starego. Ordynans, który pełnił służbę pod drzwiami, wyraźnie się skrzywił, widząc, kto idzie.
- Marynarz Sanger, Herr Kapitan - oznajmił beznamiętnym tonem i położył na biurku dowódcy książeczkę ewidencyjną.
Johann dostrzegł, że skinął przy tym głową, jakby coś potwierdzając.
- Doskonale. Niech pan nas zostawi, oberleutnant.
Prawie całą wizytę Johann spędził w postawie zasadniczej, wyprężony jak struna, zajęty podziwianiem przepastnej kapitańskiej kwatery. Sam spał na hamaku w malutkim kubryku, w połowie zajętym przez pion windy amunicyjnej. Nie żeby miał narzekać po frontowych doświadczeniach, przynajmniej było mu ciepło i sucho, a wibracje i hałas maszyn nie umywały się do typowego zgiełku wojny. Jednak tutaj, wśród lakierowanego drewna, półek z książkami i miękkiego pluszu meblowych obić, czuło się nieledwie powiew normalności. Kapitan, zapewne jak wszyscy wyżsi stopniem oficerowie, wynajmował mieszkanie na lądzie i uciekał tam, gdy tylko skończył służbę na pokładzie. Niemniej potrafił zadbać o właściwe otoczenie także na pokładzie swojego niedużego okrętu.
Rozmowy właściwie nie było, z czego Johann nawet się ucieszył. Reiss najpierw wypytywał go o techniczne szczegóły służby i wykształcenie, potem o matematykę. Na chwilę zwolnił go z postawy na baczność, żeby Johann mógł przysiąść z drugiej strony malutkiego biurka i w świetle słońca z bulajów rozwiązać zadanie z trygonometrii, dotyczące stycznych. Sprawdził je potem szybko, zapisując swoje rozwiązanie wiecznym piórem tuż obok ołówkowych bohomazów podwładnego. Po wszystkim otworzył książeczkę Johanna i wpisał do niej co najmniej pół strony.
- Od teraz będziecie zastępcą Schenkera przy Dorze, jako artilleristenmaat. - Spojrzał uważnie na Johanna. Książkę trzymał otwartą, czekając, aż dobrze wyschnie atrament. - Tam będzie z was większy pożytek niż przy szorowaniu pokładu. Pamiętajcie jednak, że zawsze możecie do tego wrócić. Spocznij. Możecie odejść.
Johann zasalutował, odwrócił się i sięgnął do klamki.
- Jeszcze jedno - dodał Reiss półgłosem. - Nie należy traktować naszego kuka zbyt poważnie.
Potem, już na pokładzie, gdy poszedł odetchnąć świeżą bryzą i trochę ochłonąć, Johann uznał, że niewiele się zmieni. Chociaż Fritz Reiss znał opowieść krążącą wśród załogi, niemal nic nie mógł zrobić, by wpłynąć na myśli marynarzy. Jednak Sanger nie miał racji. Owszem, nie nastąpił nagły wybuch sympatii - ale koledzy zaczęli jednak rozmawiać z nim o marynarskiej robocie, a czasem wręcz coś tłumaczyli, gdy nie zrozumiał rozkazów jakiegoś podoficera, rzucanych w dialekcie z Fryzji.
Schenker okazał się tęgim, posuniętym w latach oberbootsmaatem o słabym słuchu i nerwowym tiku lewej ręki, która zdawała się stale przed czymś uskakiwać. Gdy Johann pierwszy raz się u niego zjawił i zameldował, tylko mruknął coś pod nosem i zerknął spode łba. Potem jednak bez wstrętów zaprowadził go do wieży Dora, którą dowodził, i skrótowo objaśnił rzeczy, jakie uznał za najważniejsze. Resztę wachty Sanger spędził, obserwując obsadę wieży, która na przemian ćwiczyła przy dziale podawanie amunicji i czyściła jego części oraz sprawdzała mechanizmy. Ruszali się powoli, mało energicznie, co najpierw go zdziwiło, ale potem uznał, że robią tak specjalnie. Żadnemu z nich nie zależało ani na porządnym ćwiczeniu, ani na tym, żeby Johann czegokolwiek się nauczył. Pewnie pomyśleli sobie, że w ten sposób najłatwiej się go pozbędą, nawet jeżeli jest pupilem Starego.
W tej ocenie utwierdził się na drugi dzień, gdy niespodziewanie dostał przepustkę, którą Schenker z chęcią poparł. Najwyraźniej wszyscy chcieli pozbyć się go z okrętu choć na chwilę. Gdy wziął już do ręki papier z rozkazem wypisanym starannym charakterem pisma kwatermistrza, naszła go też inna myśl. Zapewne liczyli, że kapitan Reiss się dowie, jak jego pupil drugi dzień swojego szkolenia zaczyna od przepustki. Jednak wszczynając teraz zamieszanie ze zwrotem przepustki, wcale nie poprawiłby swojej sytuacji, a może wręcz ją pogorszył. Poza tym naprawdę chciał się stąd wyrwać.
Kinau jakoś dowiedział o niespodziewanym prezencie, zresztą nie dziwota, bo pewnie każdy na okręcie już wiedział. Po swojej wachcie wpadł znienacka do kubryka, gdzie Johann przygotowywał się do wyjścia.
- No, nareszcie możemy się napić wieczorem - oznajmił z zadowoleniem, a był to bodaj pierwszy przyjazny głos, jaki Johann słyszał od kilku dni. - Zabiorę cię do najlepszej knajpy w tym porcie, do najlepszego grogu i najładniejszych dziewcząt.
- Myślałem, że na ląd można dostać się stąd dopiero porannym kutrem.
- Regulaminowo tak. Ale dziś mamy szczęście, bo czif zabawił dłużej na mieście, a ma nocną wachtę. To się już nieraz zdarzało i za każdym razem podrzucała go łódź parowa spod trzeciej śluzy. Dzisiaj też przypłynie. Spiesz się, bo wprawdzie jako jedyny tutaj nie mam nic przeciwko twojemu towarzystwu, ale nocy na pokładzie również nie chcę spędzić.
Zamierzał wyjść, ale zatrzymał się w pół kroku.
- Tylko weź ten swój medal. Jak go drugi raz kuk znajdzie, będziesz musiał nurkować w Jade, żeby go odzyskać.
Johann skrzywił się lekko, niezdecydowany. Nie od dziś starał się zapomnieć jak najwięcej ze swojej przeszłości, a utopienie krzyża mogło się temu nieźle przysłużyć. Ale to była tylko jałowa myśl. Nie pozbył się go w tamtą noc, zaraz po dekoracji, gdy stał nad ogrodowym stawem z odznaczeniem w dłoni, zbierając siły do rzutu. Tym bardziej nie zrobi tego teraz. Nic więcej mu nie zostało po jego kompanii karabinów maszynowych.
Przez tę gonitwę myśli zeszło mu z wyszykowaniem dłużej, niż zakładał. Ledwie zdążył na inspekcję do podoficera dyżurnego. Spodziewał się tam większej grupy, ale spotkał tylko Kinaua i jeszcze dwóch marynarzy. Na niektórych okrętach takiej lustracji dokonywał osobiście dowódca, ale Stary po prostu zdał się na fachowe oko obsmaata Storcha, który sprawdził, czy gotowi do zejścia na ląd mają wszystko jak trzeba - mundur czysty i wyprasowany, buty wyglansowane, równo zawiązany krawat, czyste paznokcie. Ostatecznie zejść na ląd pozwolił tylko Kinauowi i Sangerowi.
Potem było dokładnie, jak mówił obserwator. Grubo po ósmej wieczorem do trapu na bakburcie podeszła samotna łódź parowa, a z jej pokładu, bez cumowania, wyskoczył trzeci oficer. Sanger i Kinau zdążyli mu odpowiednio zasalutować, a potem skoczyli w drugą stronę, co niewielką załogę łodzi początkowo zdezorientowało. Ale ich zdziwienie szybko przeszło, gdy zobaczyli, kogo mają za pasażera. Kinau musiał widać często korzystać z tej metody transportu.
Łódź powoli cięła fale Jade przy akompaniamencie dziwacznych syków i pisków zdezelowanej maszynerii. W górze powoli zapadały ciemności, a przed nimi rosła przyszarzona krecha brzegu.
- Jak właściwie ma pan na imię, Herr Obsmaat - odezwał się Sanger, siedząc oparty o nadburcie.
- Gorch. Znaczy, Georg - odpowiedział Kinau. - A naprawdę to jak ty - Johann. Poza tym jesteś na przepustce, więc możesz sobie darować tego herr. Teraz, jak słyszałem, ledwie jestem od ciebie wyższy stopniem.
- W takim razie, Georg, nie boisz się ze mną zadawać? Nie jestem specjalnie lubiany.
- Może i my, marynarze, bywamy przesądni, ale nie jesteśmy z tego powodu złymi ludźmi. - Tamten uśmiechnął się. - To, co bierzesz za niechęć, jest tak naprawdę strachem. Zbyt się od nich różnisz. Ja co innego, jestem jak oni. Najwyżej trochę się na mnie poboczą i nie będą więcej opowiadać przy mnie wszystkich tych anegdot i historyjek, które już tyle razy powtarzali. Wielka mi strata.
- Można pomyśleć, że ci to odpowiada.
- Nie powiem nie. I tak już niczego nowego ani ciekawego od nich nie usłyszę. - Łypnął na Johanna.
- Masz medal?
Sanger włożył palce do kieszonki i wysunął wstążkę krzyża.
- Znakomicie - ucieszył się Kinau. - Będzie naszą tajną bronią.
Johann zaśmiał się pod nosem.
- Nie wierzę. Zaprzyjaźniłeś się ze mną czy z metalową błyskotką?
- Masz wątpliwości? - Georg zrobił zbolałą minę.
- Przecież tak wspaniale będzie pogadać z twoim odznaczeniem albo się z nim napić.
- Dokąd w takim razie pójdziemy?
- Do najlepszego miejsca w całym Wilhelmshaven. Nazywa się Kaiserkrone.
Sternik łodzi, dotąd stojący niewzruszenie i patrzący na wprost przed dziób, nagle zakaszlał i spojrzał na nich.
- Johannie Kinau - odezwał się tonem teatralnego podziwu i zdumienia; tego drugiego bardziej - nie dalej jak pięć dni temu wyleciałeś stamtąd na bruk. Głową naprzód.
Kinau nie wydawał się zbity z pantałyku.
- Beike, pilnuj lepiej, czy ta krypa trzyma się kursu. A wieczorem przyjdź do ojca Pawła. Zobaczysz.
Sternik zarechotał w odpowiedzi.
- Nie spóźnię się.
Wyskoczyli na brzeg zaraz za główką falochronu przy trzeciej śluzie. Zwykle spacerowało tam kilka patroli, ale widać o tej porze nie spodziewano się tu nikogo, bo żołnierzy spotkali, dopiero gdy obeszli baseny wyposażeniowe. Wartownicy przejrzeli pobieżnie ich papiery i zanim pozwolili im przejść, zwrócili Sangerowi uwagę, że jego przepustka jest ograniczona do terenu bazy marynarki. Nieźle pasowało to do jego wcześniejszej teorii o pozbyciu się Jonasza z pokładu, bo Schenker najwyraźniej wcale nie chciał, żeby Johann przyjemnie spędził czas na lądzie.
- Zdaje się, że nici z wyprawy do Kaiserkrone - mruknął ponuro, gdy wlekli się wzdłuż nabrzeży, przy których cumowały nieukończone jeszcze kadłuby kontrtorpedowców, mimo późnej pory oświetlone i pełne robotników.
Nad wodą basenu niósł się przytłumiony łomot młotów nitujących i syk palników. Po drugiej stronie tafli wody Żelazny Henryk, gigantyczny żuraw portowy, podnosił właśnie z wody okręt podwodny.
- Wcale nie. - Kinau powiedział to spokojnym tonem, z którego jasno wynikało, że taka sytuacja nie stanowi dla niego nowości. - W tym płocie jest wystarczająco wiele dziur.
Johann rozejrzał się w jedną stronę i w drugą.
- To jest mur. Wygląda na gruby i solidny.
- Więc popatrz tutaj.
Mur przechodził w pewnym momencie w długi, dwupiętrowy budynek z czerwonej cegły, w którego masywie mniej więcej na środku widniał podwójny prześwit bramy. W wielu oknach paliły się światła, a przy wejściach kilku klatek schodowych kręciło się sporo umundurowanych postaci. Przy obu bramach stały także budki wartownicze, pomalowane w biało-czerwone pasy, a w każdej tkwił wyprężony czujnie żołnierz.
- Nie jest tak źle, jak wygląda - mruknął uspokajająco Kinau. - Obsadę wart wystawiają po kolei wszystkie okręty w porcie. Nikt za tą robotą nie przepada, bo nudna i raczej nieprzyjemna. Do tego jest rozkaz, żeby sprawdzać tylko marynarzy, oficerowie przepustek nie potrzebują. Zwykle więc ludzie podchodzą do tego rozsądnie, ostatecznie za dzień-dwa zejdą z posterunków i będą w takiej samej sytuacji jak my.
Czekali zaledwie chwilę, po czym Kinau wyciągnął z kieszeni swoją przepustkę i gestem nakazał tak samo zrobić Johannowi. Gdy przechodzili przez bramę, unieśli dłonie z dokumentami. Marynarz na warcie, drab z otokiem z „Seydlitza” i mauzerem przewieszonym przez ramię, skinął głową. Johann domyślił się, że równie dobrze mogli pokazać cokolwiek, pudełko zapałek czy pustą dłoń, liczył się tylko gest na wypadek, gdyby ktoś patrzył.
Za bramą, w głębi szerokiej i starannie brukowanej ulicy, grupa marynarzy w mundurach wyjściowych lub nawet brudnych roboczych strojach sterczała pod drzwiami malutkiej knajpy. Ale zanim Johann zdołał o nią zapytać, Kinau skierował się gdzie indziej.
Kaiserkrone mieściła się w wielkiej koślawej budzie o spadzistym dachu, gdzieś na Wallstrasse. Z zewnątrz nie robiła specjalnego wrażenia, ani krzywe futryny, ani podchodzący wilgocią mur nie dodawały jej uroku. W środku też nie wzbudzała zachwytu - ot, wielka, ciemnawa sala zwieńczona drewnianą estradą z mnóstwem krzeseł i brzydkich stołów pomalowanych na żółto. Prawie wszystkie miejsca zajmowali marynarze pokładowi, podoficerowie i palacze - gdy większość cesarskiej floty kotwiczyła pod Wilhelmshaven, znudzonych i spragnionych jakiejkolwiek rozrywki ludzi było na lądzie mnóstwo. Palili papierosy, fajki, pili piwo z dużych poszczerbionych kufli i prawie wszyscy śpiewali jakąś prostacką pieśń o morskiej przygodzie, wtórując grubej śpiewaczce na scenie i zaśmiewając się co drugi wers. Johanna uderzyła różnica między tym, jak wojna wygląda tu i we Francji, i nawet zdjęła go lekka zazdrość. Na froncie rzadko trafiały się dłuższe chwile wytchnienia, a namiastki cywilnych rozrywek nigdy nie dawały takiej iluzji normalności, jak choćby widok tej grubej brzydkiej szansonistki.
W oparach alkoholu i gęstego dymu Kinau przepchnął się między ludźmi prosto pod ścianę, gdzie zaparty na sztorc stał samotny stolik. Płynnym ruchem postawił go na nogach, a potem zniknął gdzieś na moment i wrócił z dwoma krzesłami.
- Jakoś ci się nie podoba - zauważył, gdy wreszcie usiedli i miał okazję przyjrzeć się twarzy Johanna. - Ja tam po Verdun jestem raczej zadowolony z Kaiserkrone. Mam tu muzykę, coś do wypicia i nikt do mnie nie strzela.
- Nie klęknę z wrażenia, wybacz. - Johann uśmiechnął się lekko. - Ale doceniam wszystko, co ci się tutaj podoba. Co dalej?
- Pijemy i narzekamy. W tej kolejności. - Kinau zaczął się rozglądać po sali, a po chwili zamachał do kogoś rękami. - Tylko w ten sposób staniesz się prawdziwym marynarzem.
Wkrótce zjawiła się kelnerka, pyzata, spocona panna, która w każdej dłoni trzymała chyba z pół tuzina kufli.
- Czym mogę... to ty Johann! - Zmarszczyła brwi. - Wyjdź stąd, zanim powiem panu Bernhausowi.
- Najpierw zostaw nam po kuflu. Potem idź i powiedz, chętnie go zaproszę do stolika.
Pokręciła głową, uśmiechnęła się z niedowierzaniem, przez co brzydota jej twarzy stała się na moment nieco mniej dojmująca. Potem postawiła przed nimi po kuflu, zgarnęła dwadzieścia fenigów i odpłynęła dalej. Georg natychmiast upił spory łyk piwa i oparł się o blat, kontemplując podejrzanie blady żółtawy płyn.
- Okropne. Ale już zaczynałem za tym tęsknić.
Johann, chociaż smakosz piwa był z niego żaden, również musiał przyznać, że trunek naprawdę smakował okropnie.
- Lepsze niż poranna kawa z brukwi.
- Czyżby? - Kinau wziął drugi łyk, jeszcze większy. Zamlaskał. - Nie jestem przekonany. - Ponownie przechylił kufel.
- Chcesz zdążyć, zanim nas stąd wywalą?
- Nie wywalą, zobaczysz.
Raptem znikąd zjawił się niski i tęgi mężczyzna, z wianuszkiem posiwiałych włosów wokół łysiny. Był naprawdę zły.
- Kinau, wynoś się stąd. Nie chcę cię tu widzieć.
- Karl, nie bądź taki nerwowy. Świetnie wiesz, że nie ja rozpętałem tę bójkę, tylko te draby z Blaue Balje.
- Trzydzieści marek w krzesłach, Kinau. Tyle mi poszło w tej rozróbie. Nikt mi za nie nie zwróci, więc zadowolę się tym, że pijesz na ławce w parku, a nie u mnie. Wstawaj.
- Bardzo mi przykro z powodu tych strat. Nie wiedziałem, że takie krewkie chłopaki odwiedzają to kulturalne miejsce. W ramach przeprosin przyprowadziłem ci krajana. Też ma order, tak samo jak ty.
Karl Bernhaus spojrzał nieufnie na Johanna.
- Skąd jesteś, synu?
- Z Oberwesel, spod Skały.
- Flisak?
Johann poczuł ukłucie ciepła gdzieś w duszy. O tak wielu rzeczach starał się zapomnieć, a wystarczyło jedno słowo, jedno pytanie, aby przeszłość wynurzyła się z odmętu.
- Syn flisaka.
- Za co odznaczony? Też byłeś w Zatoce Helgolandzkiej?
- Nie. Walczyłem we Francji. Przeniosłem się tu niedawno.
Bernhaus patrzył na niego bez słowa, wyczekująco. Johann udał, że nie rozumie.
- Wyjmij krzyż - poprosił Kinau.
Był trochę zły na siebie, że wcześniej kupił żart Georga. W gruncie rzeczy wcale nie miał ochoty płacić pokazywaniem odznaczenia za piwo swojego świeżego kompana. Wyciągnął jednak krzyż, pokazał go właścicielowi Kaiserkrone na dłoni i zaraz schował z powrotem. Stary Bernhaus nie protestował. Jego oblicze się wygładziło, kiedy w pieczołowitym geście odchylił klapę i zademonstrował podobny krzyż, wiszący na piersi w osłoniętym miejscu.
- Dostałem go za szturm St. Privat, prosto na mitraliezy i chassepoty Francuzów - powiedział niepewnym tonem kogoś, kto sięga do bolesnych wspomnień z przeszłości. Potem niespodziewanie uścisnął dłoń Johanna. - Miło mi cię spotkać i gościć w moim lokalu. Jak znajdę chwilę, usiądziemy i wszystko mi opowiesz.
Johann po prostu o niczym innym nie marzył.
- Jeżeli zaręczysz za tego tu szkodnika - Bernhaus skinął w stronę Kinaua - pozwolę mu się dziś napić.
Georg spojrzał na Johanna, a brwi miał pytająco uniesione.
- Zaręczam - potwierdził Johann bez zastanowienia. Istniała szansa, że niechęć do Kinaua utrzyma Bernhausa z daleka od jego stolika. - Będę miał na niego oko.
- To życzę miłego wieczoru. I pamiętajcie, marynarze czy towarzysze broni - mnie za jedno - jak będziecie szurać, wezwę patrol. Chociaż oczywiście obaj macie przepustki w porządku i pewnie nie musicie się niczego obawiać.
Jeszcze raz powiódł po nich ciężkim wzrokiem, nim sobie poszedł.
- Umie taki przemówić do serca - zauważył Georg, osuszając kufel, po czym uniósł się nieco i zaczął znowu rozglądać za kelnerką
- Mnie raczej nie zachęcił do kolejnych odwiedzin.
- Poczekaj, aż poczujesz atmosferę tego miejsca, i nie mówię o tym duszącym oparze w powietrzu. To jedyna knajpa w Wilhelmshaven, która tętni życiem. Tak się składa, że wieczorami grupy marynarzy na przepustkach kręcą się po całymi mieście, a stałym punktem ich tras jest Kaiserkrone. Aż dziw, że stary Bernhaus jeszcze nie zarobił miliona marek.
- I dlatego tutaj przychodzisz?
- Tak. Oprócz picia i narzekania, lubię też spotykać nowych ludzi, słuchać, co mają do powiedzenia. Dlatego bawię się w całe to pisanie.
- Jakie pisanie?
- Takie tam, nieważne.
Zjawiła się kelnerka, więc Kinau szybko wymienił pusty kufel i zamówił wino.
- Piwo, wino, nie żałujesz sobie.
- Prosit. Nie ma na co czekać. Ile to już tygodni, odkąd admirał von Pohl poszedł w odstawkę? Nie chce mi się liczyć, ale dużo.
- I co z tego? W armii nowy wyższy dowódca zwykle oznacza najwyżej więcej ćwiczeń.
- Och, ćwiczeń też nam nie zabraknie, już Jego Ekscelencja Reinhard Scheer się o to postara. Ale nie chwytasz istoty sprawy - nowy admirał to nowe pomysły. W swojej kwaterze ma pewnie wystrugane z drewna modele całej Floty Pełnomorskiej i tak je sobie od czasu do czasu stawia na stoliku przykrytym błękitnym obrusem, i manewruje. A ręce coraz bardziej mu się trzęsą - bo jakże tak, trzon wielkiej floty, setki tysięcy ton wyporności w najlepszych cesarskich okrętach wojennych, prawie dwa lata siedzi w porcie. Zaczyna wierzyć, że coś trzeba z tym zrobić. - Napił się piwa. - Teraz twoja kolej, narzekaj.
Ale Johann nie miał nic do powiedzenia, więc chwilę siedzieli w milczeniu, słuchając, jak postać w kostiumie klauna wygrywa na scenie Wacht am Rhein na pustych butelkach po piwie.
- Jest pewna niedogodność naszej sytuacji, pewnie zauważyłeś. Nie ma tutaj właściwie kobiet. Większość tych, które można spotkać, to albo żony, albo przyjaciółki, albo utrzymanki oficerów. Zostało jeszcze trochę śpiewaczek i artystek, ale tak naprawdę nie ma nawet z kim poflirtować. Dziczejemy tu zupełnie. Ciekawe, ale kobietę wartą rozmowy łatwiej spotkać na froncie niż tu. - Dostrzegł nadchodzącą kelnerkę. - Zaraz spróbujemy jakoś temu zaradzić.
Zjawiły się kolejne kufle, kieliszki i butelka wina. Wino było słodkawe, lecz cenę miało słoną. Jednak Kinau, który płacił, zdaje się nie odczuwał finansowego ciężaru. Zaraz zresztą nakłady mu się zwróciły, bo butelka zwabiła wysoką szczupłą kobietę o długim nosie, która serdecznie przywitała się z Kinauem.
- Moja przyjaciółka Li Arndt, najlepsza z tutejszych szansonistek - przedstawił ją Georg. - A to Johann Sanger, mój towarzysz niedoli.
Kobieta uśmiechnęła się do Johanna przyjaźnie i szczerze, ale usiadła obok Georga. Miała mądre, ciepłe oczy i pociągłą twarz, co nadawało jej nieco arystokratyczny wygląd.
- Służycie razem? - Oparła łokcie na stole i pochyliła się, żeby lepiej przyjrzeć się Johannowi.
Sanger zamarł, słysząc jej głos, miękki, lekko chrypiący, a przy tym melodyjny.
- Chyba już się cieszę. Wcześniej Gorch włóczył się w obstawie notorycznych pijusów. W normalnym towarzystwie może sporządnieje.
Kinau pokręcił głową.
- Nic z tego. - Nalał wina do kieliszka Li. - Wprawdzie jeszcze siedzą w anclu, ale niedługo wyjdą. Wtedy wrócimy razem.
Li napiła się i widać było, że tak naprawdę wcale nie ma mu nic za złe.
- W takim razie cieszmy się tym, co mamy, choć przez chwilę.
- Uważaj z tym cieszeniem. Kuk Fleischer uważa, że to jonasz.
- Będę bardzo ostrożna. - Li uśmiechnęła się szelmowsko, ale Johannowi zupełnie odszedł nastrój do flirtu, o ile w ogóle go dzisiaj miał.
Siedział zmartwiały dłuższą chwilę, nie odwzajemniając uśmiechu kobiety.
Mój Boże, jej głos!
Przełamał w końcu ten bezruch, uniósł kufel i osuszył go długimi haustami.
- A jeżeli kuk ma rację?
- Nie ma. Widziałem w życiu jednego takiego, o którym mówili, że się za nim ciągnie omen. Zupełnie nie jesteś do niego podobny. - Kinau pokręcił głową. - Fleischer nie lubi cię z innego powodu. Jego brata, który jeszcze niedawno służył z nami, wysłano na front. Przeskrobał coś grubszego na przepustce i najpierw zamknęli go w areszcie, a potem przenieśli do batalionu marynarzy. Gdy w koszarach nasiliły się niepokoje, Scheer kazał marynarzom włożyć szare mundury piechoty i wysłał ich w zamkniętych wagonach do Flandrii. I tak się złożyło, że gdy starszy Fleischer pojechał w nieznane, w załodze zamiast niego zjawiłeś się ty. Ot i wszystko.
Do stolika na chwiejnych nogach zbliżył się zwalisty marynarz. Stanął nad nimi i po kolei ich sobie obejrzał, z wysiłkiem ogniskując wzrok. Sprawiał wrażenie nastawionego nieprzyjaźnie i nieprzewidywalnego.
- Witajcie, maacie Stammel - odezwał się Kinau zupełnie nienerwowym tonem. - Przybiliście do właściwego nabrzeża.
Zwalisty obrócił się i wykrzyknął do tyłu:
- To Kinau! Chodźcie!
Koło stolika natychmiast zaroiło się od marynarzy w czapkach z najróżniejszymi otokami. Trafili się też dwaj tacy, co widać urwali się ze służby, bo nadal mieli na sobie powalane miałem odzienie robocze. Na wyścigi witali się z Georgiem, a część ich entuzjazmu spłynęła i na Johanna. Gdy już się przekonał, że to nie będzie powtórka z poprzednich zatargów Kinaua, zrobiło mu się zdecydowanie raźniej. Wcale mu nie przeszkadzało, gdy nowo przybyli szczelnie obsiedli blat, poniekąd odpychając go na bok. Przy stoliku zapanowała taka sama kakofonia, jak w całej sali. Wszyscy mówili jednocześnie, przerywali sobie wzajemnie i przekrzykiwali się, wyrzekając na służbę, dowódców i paskudny los. Johann nawet nieźle się czuł w tej swojskiej atmosferze, przypominała mu spokojne chwile na froncie, gdy dało się szczerze i serdecznie pogadać. Była jedna mała różnica - marynarze klęli znacznie mniej niż piechociarze.
Li Arndt nagle przestała się im przysłuchiwać i spojrzała na tarczę wielkiego zegara wiszącego nad blatem baru. Duszkiem dopiła wino, szepnęła coś Kinauowi na ucho i oddaliła się. Johann skorzystał z okazji i przesiadł się, akurat w sam czas, aby wziąć nowy kufel od niezmordowanej kelnerki.
- Masz tylu wygadanych znajomych - zagadnął rumianego i zadowolonego Kinaua, który zaciągał się właśnie koślawo skręconym papierosem. - Czemu właściwie wszedłeś w konszachty z kimś takim jak ja?
Georg oderwał się na chwilę od toczących się wokół dyskusji.
- Nie mówiłem? Jestem ciekawski. Liczę, że opowiesz mi coś ze swoich dziejów. Jakąś historię, złożoną z więcej niż pięciu słów.
Johann czuł już ten miły szum w głowie. Zanim zdążył się zastanowić, wyrwało mu się:
- Gdy poprzednim razem tak zrobiłem, trafiłem na dziewięć miesięcy do azylu w Rohrzorbach.
Kinau musiał być nieźle podchmielony, bo po jego minie widać było, jak powoli trawi tę informację.
- Ale za to miałeś order.
- Gdybyś był mną, marzyłbyś, żeby go nie mieć. Wtedy rozległ się śpiew.
- Ich weiß nicht, was soll es bedeuten,
Daß ich so traurig bin,
Ein Märchen aus uralten Zeiten,
Das kommt mir nicht aus dem Sinn.
Die Luft ist kühl und es dunkelt,
Und ruhigfließt der Rhein;
Der Gipfel des Berges funkelt,
Im Abendsonnenschein.
Zaledwie pierwsze tony ballady zawibrowały pod sklepieniem i przebiły się przez zgiełk, Johann poderwał się gwałtownie, odskoczył w tył, kopnięciem odrzucając krzesło, że aż uderzyło kogoś mocno. Skulił się na moment i walczył z przemożnym pragnieniem, żeby całym ciałem przypaść do bezpiecznej podłogi. Wygrał w końcu i wyprostował się, ale ręce trzęsły mu się jak galareta. Większość obecnych nie zwróciła na jego zachowanie uwagi, ale Kinau wpatrzył się w Sangera ze zdziwieniem.
Z tyłu Li Arndt, śpiewając bez akompaniamentu, powoli wzmacniała głos. Johann kurczowo złapał się za ręce, żeby opanować jakoś ich drżenie, ale strach, który gwałtownie się w nim obudził, trudniej było zdusić. Mimo że tłumaczył sobie, jak bardzo ten śpiew jest w gruncie rzeczy zwyczajny, napięcie go nie opuszczało. Nie mógł tu zostać.
- Georg - powtórzył do zbaraniałego Kinaua - marzyłbyś...
Odwrócił się na pięcie i wyszedł wprost na świeżą bryzę wiejącą wśród ciemności.
* * *
Bastion zajmował cały szczyt pagórka. Łamane ciągi okopów rozpełzały się po nim jak pijane węże, poprzerywane gdzieniegdzie wielkimi lejami od pocisków z niedawnej nawały. Wszystko pokrywała warstwa przemielonych drobiazgów, drzazg szalunku, sukiennych strzępów i lepkiej brei, rozrzuconych równomiernie jak z sakwy nasiennej ogrodnika. Artyleria rozpętała tu takie piekło, jakie tylko się dało, jednak nikt nie uciekł. Żabojadów trzeba było wyrżnąć do ostatniego, saperkami, granatami, bagnetami, a nie sprzedali łatwo skóry. Co gorsza, nie wystarczało ich zabić, bo zaraz nadciągali nowi, tak rozjuszeni, że stawali się nieczuli na strach.
Johann zagryzł wargi, potem ostrożnie wyjrzał nad potrzaskanym parapetem. Ryzykował, ale nie mógł się powstrzymać. Artyleria żabojadów właśnie przeniosła ogień na tyły, więc wiedział, że się szykują do natarcia. Już trzeci raz, parszywe zimnokrwiste świnie. Dłonią co chwila machinalnie sprawdzał, czy parciana taśma zwisa odpowiednio z MG08, który jego pluton z poświęceniem przytaszczył na pierwszą linię natarcia - ostatni z sześciu, jakie jeszcze rano mieli w kompanii karabinów maszynowych. Pozostałe roztrzaskały moździerze i ciężka artyleria albo zadeptała nacierająca z samobójczą furią francuska piechota. Zerkając nerwowo na prawo i lewo, Johann miał wrażenie, że z całego batalionu zostali już tylko oni. Jeszcze raz sprawdził taśmę z nabojami, pogładził chłodny mosiądz kryz. Naboje wyglądały jak płot, ostatni płot odgradzający go od śmierci.
Karl Seiler, celowniczy, ofuknął go w swoim plebejskim dialekcie, ale na nic więcej nie starczyło mu sił. Tkwił na pozycji, blady i zgarbiony, wczepiając się w tylce MG08, a ramieniem przyciskał do boku improwizowany opatrunek. Całą siłę, jaka mu została, wkładał w to, żeby się nie przewrócić.
- Idą tam? Idą? - zacharczał naraz słabym głosem.
Nie doczekał się odpowiedzi. Johann zerknął do tyłu, na feldwebla Schwarza, który ostatnio nimi dowodził. Nieruchomy, opierał się twarzą o ścianę okopu, z rękami uniesionymi, jakby zbierał się, żeby wyjrzeć na przedpole. Schwarz słynął z tego, że potrafił spać w każdej pozycji. Ale tym razem nie spał.
- Herr Feldwebel? - wycharczał głośniej Karl, a Johann widział, jak bardzo się boi choć na chwilę puścić MG. - Idą?
Od czoła odezwał się głośny szum, wyraźnie górujący nad łomotem artylerii.
Krzyk z wielu gardeł.
Ale żabojady jeszcze nie nacierały, na razie zbierały się na odwagę i na wszelkie sposoby szarpały nerwy przeciwnika. Nieźle im to wychodziło, zwłaszcza że wrzask niósł się równo z całego przedpola. Tym razem brzmiał, jakby było ich więcej i nadchodzili nie tylko od strony zmiażdżonych ruin wioski na południowym zachodzie, ale szeroko na całym froncie.
- Widać ich tam? Młody? - syknął Karl i oblizał spierzchnięte wargi.
Sądząc z rumieńców, gorączka brała go coraz bardziej.
Johann znów zaryzykował. Policzkiem dotknął zbutwiałego worka, jakim umocniono krawędź okopu, potem wyjrzał powoli, tak żeby wzrokiem móc ogarnąć przedpole. Nie ruszał głową, jedynie oczami. Ruch mógł niepotrzebnie przyciągnąć czyjąś uwagę.
- Nie - powiedział jak najciszej. - Na razie pusto. Może zostawią nas w spokoju?
Karl rozkaszlał się chrapliwie, a Johann dopiero po chwili zrozumiał, że to śmiech.
- Jak już dali nam znać, że tam są? Nigdy.
Wszyscy o tym wiedzieli. Gdy Johann patrzył na boki, widział tę pewność w twarzach swoich towarzyszy broni. Z jego kompanii niewielu ich zostało, a do tego rozpuścili się zupełnie w przemieszanych resztkach całego batalionu, z których składała się teraz rzadka obsada odebranych żabojadom okopów. Nie pozostał ani ślad po porannym ożywieniu, jedynie puste spojrzenia, zaciśnięte usta, dłonie kurczowo trzymające mauzery i zdobyczne lebele. Siedzieli tu jak szczury w pułapce, bez wsparcia, bez łączności, czekając na nieuchronny koniec. Otępiali, przez całe miesiące nurzani w zmęczeniu, oswajani z tym, co normalnego człowieka śmiertelnie by przeraziło. Zresztą choćby postanowili teraz uciec na tyły - a nie ostał się już chyba ani jeden oficer, żeby ich powstrzymać - kilkaset metrów ziemi niczyjej za ich plecami szczelnie pokrywała ogniem druga reduta żabojadów. Wprawdzie miała zostać zdobyta, gdy batalion Johanna szturmował tę na wprost swoich linii, ale jakoś do tego nie doszło. W ten sposób ci, którzy po morderczym wysiłku osiągnęli sukces i spodziewali się wszelkich pochwał, zostali uwięzieni na obszarze między pozycjami własnymi i francuską drugą linią. Ledwie kilkaset metrów od swoich, ale było to najdłuższe na świecie kilkaset metrów.
Ich oczekiwanie nie mogło już trwać długo.
Johann złapał się na tym, że wspomina niekończące się prace ziemne przy umocnieniach, jakie wykonywał, zanim rozpoczęło się to lokalne natarcie, skierowane na mały punkcik oznaczony na mapie jako Autry. Pamiętał ciągłe zagrożenie od ognia artylerii czy snajperów i całkowitą niepewność jutra, pamiętał też, jak wtedy na wszystko psioczył.
Jakże chętnie by teraz do tego wrócił.
Coś się poruszyło na przedpolu i Johann poczuł przeszywający go dreszcz. Tym razem nie pojawiła się żadna mgła ani pył wyniesiony w powietrze ostrzałem artylerii. Wszystko widział jak na dłoni. Płaski i nieco zryty teren ciągnął się od zdobytego bastionu na niewielkim pagórku aż po resztki miedzy i szachownicę poletek zarośniętą zdziczałym zbożem i chwastami. Szły w tamtą stronę liczne odnogi komunikacyjnych transzei, zawalone przez ciężkie pociski albo granaty w czasie odpierania poprzednich francuskich szturmów. Gdzieś hen za miedzą rysowały się liczne nieforemne i głębokie wyrwy pozostałe po stanowiskach dowodzenia, magazynach i ziemiankach na zapleczu. Tuż przed nimi wyryto w ziemi plątaninę zapasowych okopów, z których teraz mozolnie wynurzały się liczne szeregi francuskiej piechoty.
Bardzo liczne. Liczniejsze niż poprzednio.
Johanna z miejsca dopadł strach, fala ciepła przeleciała mu po całym ciele, a kolana zmiękły jak wosk na słońcu. Ale dał się odegnać tak samo łatwo, jak przyszedł. Sanger uniósł mauzera i wycelował, umieszczając ludzkie sylwetki nad ramką celownika. Żabojadów było tak wielu, że z początku nie wiedział, którego obrać sobie za cel. Ze zdziwieniem zauważył, że mieli granatowe płaszcze i czerwone spodnie. Nie widział takich od zeszłego roku. Widocznie jakaś świeża jednostka ściągnięta w pośpiechu z tyłów. Nie zdążyli się ani wypaćkać błotem, ani nałożyć tych dziwacznych nogawic z szarego materiału, które miały trochę maskować nieszczęsne pantalon rouge. Myślał o tej czerwieni z wdzięcznością, bo to zawsze lepiej, gdy cel jest kontrastowy.
- Karl - powiedział tonem tak spokojnym, że sam siebie zaskoczył. - Idą. Celownik pięćset. Nie, pięćset pięćdziesiąt. Różnica poziomów piętnaście.
- Jesteś pewien? - zapytał machinalnie Karl. - Niech Reiniger zmierzy.
Stare nawyki nie zmieniają się łatwo. Nawet teraz celowniczy Sailer, ranny i zmęczony, nie widział powodu, żeby zaakceptować ocenę kogoś w wieku Johanna. Wyznaczyli mu stosowną rolę dawno temu - zajmował się tylko dźwiganiem amunicji albo czyszczeniem broni, czasami usuwał zacięcia, także pod ogniem. Cóż z tego, że był najlepszy z topografii i pomiarów, miał oko do określania zasięgu, umiał czytać mapy i wyznaczać pola ostrzału nie gorzej niż podoficer saperów?
- Reiniger nie żyje - powiedział, wyraźnie cedząc słowa. - Masz tylko mnie.
Seiler coś mruknął pod nosem, a potem zaczął obracać pokrętła podstawy MG08. Dwa razy się pomylił i musiał poprawiać. W tym czasie żabojady zdołały sformować tyralierę, która ciągnęła się szeroko od prawej do lewej, a potem ruszyły, wrzeszcząc. Z tej odległości nie dało się w nim wyróżnić słów, ale przypominało to zbliżającą się falę przyboju.
Trzasnęły pierwsze strzały, zdecydowanie przedwczesne i złowróżbne w swojej bezmyślności. Johann po raz kolejny struchlał. Taka palba świadczyła o braku jakiejkolwiek kontroli nad poszczególnymi pododdziałami. Jeszcze gorsze, że nikt nie wystrzelił tym razem rakiety sygnałowej. Wsparcia prawdziwej artylerii i tak by nie dostali, wszak byli odcięci, jednak poprzednio udało im się skutecznie przywołać własne moździerze z linii okopów, te zaś mocno przetrzebiły francuskie natarcie.
- Karl, ruszże się wreszcie - ponaglił celowniczego. - Celownik pięćset!
Karabin maszynowy na stanowisku prawie nigdy nie strzelał z wolnej ręki. Podstawa posiadała zestaw ograniczników śrubowych, które, jeśli się je odpowiednio ustawiło, umożliwiały prowadzenie ognia bez ciągłego trzymania tylców MG08 w rękach. O ile celowniczy dobrze określił pole ostrzału i zestroił linię ognia z celownikiem optycznym, kręcąc jedną lub dwiema korbkami, mógł prowadzić ogień na spore odległości - naturalnie, jeżeli miał czas i mógł się odpowiednio przygotować. W przeciwnym razie pozostawała mu jedynie doraźna zmiana kąta podniesienia karabinu maszynowego albo pospieszne odpinanie bezużytecznych blokad, co Karl właśnie robił.
MG08 przemówił w końcu i plunął ołowiem w stronę francuskiej piechoty, która dzisiaj nie rozproszyła się wystarczająco i w ramce celownika Karla wyglądała jak jednolite, masywne stworzenie, mozolnie prące przed siebie. To był niszczący ogień. Niewidzialna kosa raz po raz żęła po granatowo-czerwono odzianych żołnierzach, otwierając luki w szyku, dziurawiąc ciała i oporządzenie, rozrzucając bezwładne postacie na boki, żeby wreszcie pozwolić im opaść jak marionetkom z przeciętymi sznurkami.
Jeden dobrze ustawiony karabin maszynowy mógł powstrzymać całe natarcie.
Ale ten nie był dobrze ustawiony. Francuzi, mimo przerażających strat, nie przestawali wrzeszczeć i nie zwalniali kroku, nadchodząc w coraz bardziej rozciągniętej linii. Gdyby nawet Karl zdjął ograniczenia z podstawy MG08, nie zdołałby sięgnąć sporej części z nich. I tych poza jego zasięgiem cały czas przybywało. Nadchodzili od flanki, korzystając z niewielkich przeszkód terenowych, które blokowały linię strzału ze źle wybranego stanowiska. Johann zacisnął dłoń na kolbie mauzera. Gdy tylko się tu dostali, przekonywał Seilera, że należy zająć inne miejsce.
Inni też to zauważyli. Jakiś feldwebel zaczął wykrzykiwać rozkazy, zwinął kilku swoich ostatnich żołnierzy i pobiegł z nimi na zagrożone skrzydło. Zaraz pojawili się następni, zmęczeni i brudni nadbiegli okopem z karabinami gotowymi do strzału. Zatrzymali się na moment przy stanowisku MG08, a ich gefreiter wyjrzał z okopu, żeby się zorientować w sytuacji. Wtedy od tyłu zaświstały kule i smagnęły gęstym deszczem ich pozycję. Gefreitra ścięło natychmiast, zerwało mu hełm z głowy i pchnęło go na ścianę, po której osunął się zalewany potokiem jasnej, tętniczej krwi. Kogoś drasnęło w głowę, a wokół odezwały się jęki rannych. Johann bez namysłu zanurkował w głąb okopu, po czym natychmiast podniósł się i przygarbił.
- Strzelają do nas z tego przeklętego bastionu na tyłach - rzucił do celowniczego. - Słyszysz? Karl?
Seidler bez słowa osunął się obok tylca MG08, choć nadal go ściskał i unosił plującą ogniem lufę gdzieś w niebo. Johann złapał go odruchowo, ale ciężar bezwolnego ciała po prostu go przygniótł i obalił. Nie musiał o nic pytać. Seidler miał w plecach trzy wielkie dziury po pociskach, wszystkie w rzadkim skupieniu weszły w okolice serca.
Nie pozostało wiele czasu na żale. Zostawił zabitego, wspiął się do karabinu maszynowego i bluznął ogniem. Wcześniej kilka razy strzelał na szkoleniu, ale w prawdziwej walce wszystko wyglądało inaczej. Broń mimo wyważenia na podstawie ciążyła jakoś bardziej, a musiał trzymać ją w rękach, bo Karl zwolnił ograniczniki. Drgania przy strzelaniu też nie ułatwiały sprawy, a woń spalonego kordytu biła od zamka z taką intensywnością, że oczy zaczynały łzawić. Wokół nadal świstały kule od strony pozycji Francuzów, lecz Johann ze wszystkich sił starał się nie zwracać na nie uwagi. Nie przestawał strzelać, dopóki nie skończyła się amunicja w taśmie. Normalnie ktoś już podawałby nową i albo podczepiłby ją do starej, żeby automatycznie została wciągnięta do zamka, albo zaczekał, aż Seidler przestanie strzelać i pozwoli przewlec kolejną taśmę. Teraz Johann musiał poradzić sobie sam, co jednak zajęło mu trochę czasu. A i tak, gdy tylko znów zaczął strzelać, zagotowała się woda w chłodnicy i z zaworu wydobyła się smuga pary.
Tym razem po prostu nie mieli szans, Francuzów było zbyt wielu. Jeden MG08 stanowczo nie zdoła odeprzeć takiego szturmu. Jednak zaledwie o tym pomyślał, stęknęła ziemia i wokół rozpętało się jeszcze większe piekło. Od francuskiej strony nadlatywało coraz więcej pocisków moździerzowych i teraz padały już na obszarze całego bastionu. Johann zamarł ze zdumienia, nawet przestał strzelać. Nigdy czegoś takiego nie widział, nie sądził, żeby w ogóle było to możliwe. Ostrzał artylerii czy nawet lichych moździerzy okopowych prowadzony podczas ataku stanowił ogromne ryzyko, bo zwyczajnie nie dało się omijać własnych ludzi. W przeciwieństwie do obrońców, jako tako osłoniętych w głębi okopu, nacierający byli znacznie bardziej narażeni na odłamki. Wyglądało, że żabojady postanowiły z jakichś powodów wykosić własne natarcie.
Cóż, pomyślał Johann, najwyraźniej głupota nie stanowi wyłącznej domeny naszego dowództwa.
Tylko że ci w czerwonych portkach jakby nie zwrócili na to uwagi. Johann zobaczył, jak serie granatów detonują między okopami zajętymi przez resztki jego batalionu, a potem w szeregach Francuzów, dziurawiąc je nie gorzej od salw prawdziwej artylerii. W powietrze raz po raz wylatywały porwane, pokrwawione ciała, zerwane z szelek plecaki, czapki i ubrania, z których wybuchy wyłuskały właścicieli. Może jednak był w tym jakiś okrutny zamysł, bo mimo strat Francuzi nadal szli i szli, aż wreszcie daleko na prawym skrzydle, gdzie MG08 nie miał szansy sięgnąć, dopadli do okopów i natychmiast wzięli się do wykańczania resztek ich obrońców, których moździerze co prawda przycisnęły do ziemi, ale przyprawiły też o fałszywe poczucie bezpieczeństwa.
Widząc to, Johann znów nacisnął spust, ale tym razem siekł wroga nerwowo i na oślep. Francuzi całą swoją przetrzebioną linią dotarli już do okopów i przestali być dobrze widoczni, a do tego przemieszali się z obrońcami. Sanger prażył do nich, szarpiąc bezładnie tylcami MG08, póki miał jeszcze amunicję i wierzył, że ma szansę trafić.
Wtedy usłyszał świst i w okopie, nie tak znów daleko, detonował ciężki granat, odrzucając go na bok jak szmacianą kukłą. Cios ogłuszył go tak mocno, że nawet nie ucieszył się ze swojego niesamowitego szczęścia. Poza podmuchem dosięgło go bowiem jedynie kilka drobnych odłamków i poharatało nogi i rękę: żadna tam poważna rana, nie miał szans na Heimatschuss, za którą odsyłano na stałe do domu, w najlepszym razie zaliczył głębokie draśnięcie, warte kilka spokojnych tygodni w szpitalu na tyłach. Ale kończyny piekły jak posypane gorącym popiołem i szybko zaczerwieniły się od krwi.
Przekręcił się na brzuch i zwymiotował z szoku prosto w piach przed nosem, prawie obryzgując sobie twarz. Z wysiłkiem uniósł się na łokciach i usiadł, a w końcu wstał, chwiejąc się na wszystkie strony. Dopiero wtedy pojął z przeraźliwą ostrością, że zaraz zginie. On i pozostali.
Tak samo jak wtedy na rzece.
I raptem wszystko się zmieniło.
* * *
- Trzykrotne hura na cześć cesarza.
- Uraaa! Uraaa! Uraaa!
Stali w równych szeregach wzdłuż burty, od kluz kotwicznych aż po stanowisko dziobowego dalmierza - obsady czterech dziobowych wież, marynarze funkcyjni i specjaliści techniczni. Oberleutnant Hose zmierzył ich spojrzeniem, lecz trudno było poznać, czy jest zadowolony z okrzyku. Raczej tak, bo bez dalszych ceregieli skinieniem głowy dał znak oberbootsmanowi Kleidemu.
- Rozejść się. Na stanowiska.
„Wiesbaden” płynął z małą prędkością w kierunku Wangerooge, wystawiając dziób prosto na silny, ale przyjemny wiatr z północnego zachodu. Bryza chwytała czarny dym ze wszystkich trzech kominów i rozsmarowywała za nimi w rzednącą smugę na niebieskim niebie. Krążownik szedł lekkim łukiem, tak że nawet z dziobu, wychylając się nieznacznie przez reling, można było zobaczyć spieniony ślad torowy.
Nie znaczyło to jednak, że Johann poddał się nastrojowi chwili i poczuł przemożną chęć podziwiania czegokolwiek. Zanadto był zmęczony. Od wczesnego rana przez kilka długich godzin przyjmowali bunkier, zacumowani przy nabrzeżu zaopatrzeniowym. Część obsady wachtowej, w tym Sanger, miała mnóstwo roboty przy załadunku. Rejsy ćwiczebne odbywali na węglu, za każdym razem pobierając tylko tyle, ile było niezbędne do przewidzianych manewrów. Musieli zatem ostrożnie przesuwać pełnymi węgla nabierakami tuż nad pokładem, aby zawartość możliwie gładko trafiła wprost do zasobni. Mimo porannego chłodu rozebrani do pasa, zmagali się z zawieszonymi na łańcuchach kilkusetkilogramowymi ciężarami. Skończyli tuż przed końcem wachty, umorusani do tego stopnia, że kąpiel w zimnych wodach Jade nie załatwiła sprawy. Wprawdzie trochę ich orzeźwiła, ale Johann wciąż odruchowo popatrywał na swoje dłonie, ozdobione obwódkami głębokiej czerni pod paznokciami.
Co gorsza, nie mógł jak inni udać się na odpoczynek, bo właśnie zaczynała się kolejna tura jego szkolenia. Jak już słyszał od Kinaua, ich wyczyn z przepustką nie pozostał niezauważony. I nie skończyło się bynajmniej na zwyczajowym potępieniu dla nowego członka załogi. Zanosiło się, że dowódca wieży zostanie wezwany do raportu i dlatego teraz Schenker nie dawał mu ani chwili spokoju. Gdy tylko Johann wpadał w jego łapy, przełożony zalewał go potokiem słów, nie zachowując zresztą równowagi między obraźliwymi określeniami a informacjami użytecznymi.
Dziś nie było inaczej. Schenker paplał od samego początku wachty, gdy jego nowy zastępca zameldował się przy wieży Dora. Znów zaczęli wszystko od początku. Johann najpierw szorował wszystkie podatne na brud czy rdzę elementy działa, a Schenker i jego dwaj pomocnicy tak szybko, jak potrafili, wymieniali nazwy części, którymi się aktualnie zajmował, i opowiadali, do czego one służą. Zapewne liczyli na to, że niewiele zapamięta. Mieli oczywiście rację, bo taki strumień specjalistycznych i żargonowych określeń był dla niego całkowicie nieprzyswajalny. Gdyby Schenker oparł swój genialny plan pozbycia się Jonasza tylko na tym, właściwie już mógłby odtrąbić sukces.
W końcu jednak musiał wydać rozkaz uruchomienia działa, bo przy pozostałych wieżach bakburty także zaczął się wzmożony ruch. Brak gotowości już raz się nieprzyjemnie zemścił na dowódcy, gdy w czasie ćwiczeń przyciągnął uwagę feuerwerksoffiziera. I nie pomogło bezceremonialne zwalanie winy na zastępcę.
Artylerzyści w pośpiechu zdejmowali z ważnych części dział zabezpieczenia z gumowanego brezentu, a z luf uszczelniające nasady. W ruch szły oliwiarki i puszki smaru, wszystkie prowadnice i ślimaki nastawnych śrub dokładnie przecierano. Pod czujnym wzrokiem swojego dowódcy obsada wieży Dora pracowała jak dobrze dotarty mechanizm. Dwóch operatorów nastawy już siedziało na metalowych siodełkach po obu stronach działa, za nimi na swoich miejscach ustawiło się dwóch ładowniczych i czterech amunicyjnych, każdy w grubo uszytych, brudnych rękawicach.
- Kierunek sześćdziesiąt stopni - rzucił Schenker, udając, że patrzy na przekaźnik nastawy przymocowany do pancerza po prawej stronie wieży.
Lewy operator zaczął kręcić stalowym kółkiem nastawy. Wieża drgnęła i z cichym chrobotem mechaniki zaczęła odwracać się w lewo.
Obsmaat spojrzał na Johanna.
- Odległość od celu siedemdziesiąt pięć kabli. Od ilu stopni elewacji najlepiej zacząć wstrzeliwanie, Sanger?
Johann przez chwilę czuł kompletną pustkę w głowie. Milczał długą chwilę, świadom, jak bardzo ta cisza raduje przełożonego. W końcu jednak przypomniał sobie, co w trakcie ćwiczeń usłyszał na temat zasięgu dział „Wiesbaden”. Przeliczenie tego w pamięci okazało się już całkiem łatwe.
- Elewacja dziewiętnaście stopni dwadzieścia minut, Herr Obsmaat.
Schenker zmarszczył się z niezadowolenia. Dobra odpowiedź.
- Nie myśl sobie, że jak umiesz dodawać, to niczego więcej nie musisz się uczyć - powiedział cierpko. - Teraz stań tam i nie przeszkadzaj. - Wskazał miejsce daleko z tyłu, przy windzie amunicyjnej.
Mniej Johann zobaczyłby chyba tylko ze stanowiska gdzieś na przeciwległej burcie.
Zanosiło się co prawda tylko na kolejne suche strzelanie, kilka razy już obserwował takie z bliska. Marynarzy z obsady Dory dobrze znał z widzenia, przebywał z nimi na co dzień, wysłuchiwał ich narzekań i złorzeczeń. Na oko niczym się nie wyróżniali, ot, normalni ludzie. Ale gdy przychodziło do obsługi działa, przemieniali się w idealne trybiki śmiercionośnej machiny. Nawet teraz, na pokładzie, który z każdą chwilą coraz mocniej się kołysał, poruszali się z tą samą gracją i oszczędnością ruchów, co w czasie ćwiczeń na redzie czy przy nabrzeżu. Raz za razem ćwiczebny pocisk, a w ślad za nim ładunek miotający przepływały na rękach obsługi od windy amunicyjnej do otwartego zamka i znikały w nim, popchnięte trzpieniem ładowniczego, po czym ryglowano je ciężkim klinem i pieczętowano energicznym „Gotów!”. Zaraz potem wynurzały się z powrotem, by popłynąć w przeciwną stronę, do stojaka przy windzie amunicyjnej. Cała ta precyzyjnie zaplanowana krzątanina przypominała Johannowi specjalne szkolenie w jego kompanii, gdzie wpajano mu taki sam oszczędny automatyzm ruchów, upodabniając go do fragmentu większego mechanizmu. Tyle że w wykonaniu obsady Dory te zwykłe przecież marynarskie procedury przypominały raczej wykonaną bez zarzutu choreografię. Prawdziwy taniec wojny.
Na pokładzie powszechnie uważano ich za najlepszą obsadę. Schenker i jego ludzie dawno już przenieśliby się do prestiżowej wieży Anton, gdyby nie jednorazowy pech podczas niezapowiedzianej wizytacji wiceadmirała Bödickera. Obsmaat stawił się na służbę nieźle podchmielony, co nie uszło uwagi żadnego z wyższych oficerów. I sytuacji bynajmniej nie poprawił fakt, że jego obsada funkcjonowała jak zwykle wzorowo.
Teraz nie było inaczej.
- Pobierz pocisk, ładunek.
- Jest pobierz pocisk, ładunek.
- Odryglować.
- Jest odryglować.
- Ładuj.
- Jest ładuj.
- Sprawdzić nastawę.
- Lewa nastawa gotowa.
- Prawa nastawa gotowa.
Schenker tkwił cały czas po prawej stronie wieży, blisko jej lokalnego celownika, żeby mógł w każdej chwili sprawdzić cel przez okular i wprowadzić poprawki. Oczywiście nigdy tego nie robił, do skutecznego określania nastaw ognia nadawał się tylko centralny dalmierz na pomoście, o nieporównywalnie większej bazie optycznej. Stał więc tylko nieruchomo, na szeroko rozstawionych nogach, nieco pochylony i spięty, ze wzrokiem wbitym w fale. Ręce za to cały czas mu chodziły, rytmicznie i w krótkich rwanych sekwencjach, jakby zapodział gdzieś chorągiewki, a mimo to próbował przekazywać rozkazy także kodem sygnałowym. Johann przyglądał mu się chwilę, dochodząc do wniosku, że obsmaat przypomina natchnionego dyrygenta w trakcie koncertu.
Całą sekwencję powtórzyli z tuzin razy, płynnie i bez dłuższych przerw. Naturalnie nikt nic Johannowi nie tłumaczył, ale nie miał im tego za złe. Obserwowanie ich, nawet z miejsca z tak kiepskim widokiem, wydawało się bez porównania bardziej kształcące niż czyszczenie działa i powtarzanie skomplikowanych terminów, których nikt mu nie objaśniał. Po jakimś czasie złapał się na tym, że bezgłośnie szepcze pod nosem komendy wydawane przez Schenkera, zachowując odpowiednią rytmikę. Skorzystałby lepiej na tych korepetycjach, gdyby włączyli go na chwilę do obsady i pozwolili spróbować swych sił, choćby w roli ładowniczego. Samo podziwianie ich pracy i teoria, nawet dobrze poukładana w głowie, nie gwarantowały, że ogarnia wszystko, co ważne. Jednak Schenker naturalnie nie zamierzał pozwolić na podobną profanację.
W trakcie wachty odbyli kilka tur takich ćwiczeń, przedzielonych krótkimi przerwami, podczas których Sanger znów czyścił i oliwił elementy działa, głośno powtarzając za Schenkerem ich skomplikowane nazwy. Reszta obsady, zwolniona na chwilę z obowiązków, paliła opodal papierosy i rozmawiała przyciszonymi głosami. Oczywiście ani razu się do Johanna nie odezwali, jedynie po ich minach zgadywał, jak bardzo są znudzeni. Sanger nawet szczególnie się im nie dziwił, brał udział w ćwiczeniach obsady ledwie tydzień, a też zaczynał mieć dość tej jałowej rutyny. Owszem, w porównaniu z tym, co wydarzyło mu się we Francji, nie stanowiła bynajmniej najgorszego sposobu na udział w tej wojnie. Ale tu i ówdzie dało się słyszeć niezadowolonych. I nawet dla szczura lądowego było jasne, że prędzej czy później cała ta rzesza coraz bardziej znudzonych i coraz mniej zadowolonych marynarzy wpadnie na jakiś głupi pomysł.
Zajęcia skończyli po południu, w sam raz, żeby zdążyć jeszcze do mesy na posiłek. W ramach motywacji do ćwiczeń dostali zupę ze świeżej brukwi, z ziemniakiem i kawałeczkiem twardego mięsa. Z miejsca rozgorzała dyskusja, czy mięso jest prawdziwe, bo jakoś nikt nie potrafił rozpoznać po smaku. Johann nie miał żadnych wątpliwości, aczkolwiek zdarzało mu się już jadać lepiej przyrządzoną koninę. I cieplejszą.
Po skończonej wachcie obsada Dory udała się na odpoczynek, ale Johann został zatrzymany przy schodni.
- Pewnie chce wam się spać, Sanger? - Schenker odezwał się chłodnym tonem, a jego twarz pozostała nieruchoma.
- Padam ze zmęczenia, Herr Obsmaat.
- Wyśpicie się, gdy się czegoś nauczycie. Idziemy. I znów znalazł się przy Dorze, tym razem bliżej niż poprzednio. Osłonięta półpancerzem wieża została regulaminowo zablokowana wzdłuż burty, w pozycji prosto przed dziób, z zaczopowaną sześciometrową lufą prawie opartą o nadburcie dziobówki. Chociaż stanowisko było częściowo osłonięte przy samej krawędzi pokładu, od czasu do czasu dostawała się tu woda. Johann od razu zabrał się więc do nauki sprzątania, śmigając szczotką po dolnych krawędziach pancerza wieży, na których pojawiały się pierwsze rude zacieki. Obsmaat stanął obok w milczeniu i oparł się o Dorę. Kilka razy rozejrzał się po śródokręciu, jakby się upewniając, że nikogo niewłaściwego nie ma w pobliżu.
- Dlaczego po prostu nie odejdziesz? - odezwał się w końcu rzeczowym tonem, bez śladu napięcia, które dotąd go nie opuszczało. - Nikt cię tu nie chce. Schodząc z pokładu, zrobisz wielu porządnym ludziom przysługę, a i sobie też.
- Dokąd miałbym pójść?
- Gdzie sobie chcesz. Na inny okręt, jeśli wola.
- A w jaki sposób?
- W jaki? Tak po prostu.
Johann przestał szorować i spojrzał na Schenkera wyczekująco.
- Po prostu - powtórzył tamten, a potem cierpliwie wyłożył swój koncept. - Idź do Starego, powiedz, że się nie nadajesz. Szczur lądowy jesteś i nadal śmierdzisz świeżyzną. Pójdziesz na brzeg.
Sanger z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Właśnie mnie awansował i wstawił do obsady swojej najlepszej wieży - powiedział, starannie wymawiając słowa, jakby liczył na to, że w ten sposób przekona Schenkera. - Jeżeli pójdę do niego z czymś takim, wylecę z wilczym biletem i nikt więcej mnie nie weźmie na pokład. A na brzegu też nie będą mnie trzymać, w Wilhelmshaven kręci się dość znudzonych marynarzy. Trafię do batalionów Scheera i pojadę prosto do Flandrii. Takiego mi losu życzycie, Herr Obsmaat?
Schenker chwilę milczał. Oparł się swobodniej o wieżę, ukradkiem wyciągnął z kieszeni małą piersiówkę i łyknął z niej obficie, a potem jeszcze raz.
- To nie tak, Sanger. Nie czuję do ciebie nienawiści. - Obrzucił Johanna szybkim spojrzeniem, żeby ten przypadkiem nie spojrzał mu w oczy. - Ale długo już pływam i niejedno widziałem. Także wielu takich jak ty, młodych i wyrywnych, tak upojonych własnym powodzeniem, że aż im tętniło w oczach jak światło z aldisa. Przekonanych, że jeśli raz im się udało, to znów im się uda.
Napił się.
- I zawsze za to płacili. A razem z nimi inni.
Johann nie miał nastroju na morały. Od szorowania bolały go ręce, w oczach czuł piach zmęczenia, ale nagle coś go ubodło w tonie Schenkera. Obsmaat nie podzielał przesądów kuka, za jego chęcią pozbycia się Johanna stała raczej chłodna kalkulacja, wywiedziona z łatwo uchwytnych pobudek. Teraz świdrował wzrokiem Sangera, na pozór ciągle spokojny, ale jego policzki poczerwieniały od emocji.
Johann podniósł się powoli.
- Myślałem, że jest pan tylko przesądny, Herr Obsmaat. I wściekły, że kapitan dorzucił wam do obsady byle kogo - powiedział. Wzbierał w nim gniew, wypierając na moment całe to przerażenie i poczucie winy, jakie przyciągnął za sobą z północnej Francji. - Zresztą niesłusznie, bo zasłużył pan na tę małą zemstę za sprawę z admirałem Bödickerem.
- Uważajcie, co mówicie, marynarzu - poprzednia grzeczność zniknęła z głosu Schenkera bez śladu.
- Ale to strach pana prowadzi - ciągnął Johann, zupełnie nie potrafiąc się zatrzymać. Miał wrażenie, jakby ktoś inny przemawiał jego ustami i chciał za pomocą kilku wypowiedzianych napastliwie stów zrównoważyć bolesne wspomnienia. - Strach, że ktoś może się nie zastosować do tego, jak ten świat widzicie.
Schenker zacisnął zęby.
- Mówicie mi o młodych, którzy wierzą, że skoro raz im się powiodło, to los znów będzie dla nich przychylny. A co byście zrobili, Herr Obsmaat - wycedził przez zęby - gdybyście trafili na takiego, któremu uda się za każdym razem?
- Coś wam się poprzestawiało, Sanger. - Tamten aż zbladł ze złości. - Zejdźcie mi z oczu. I to w tej jednej chwili.
Johann spojrzał na podoficera spode łba, po czym posłusznie wyprężył się na baczność.
- Tak jest.
Wtedy odezwał się elektryczny dzwonek. Zawibrował w krótkich, rwanych sekwencjach alarmu bojowego. Johann przypadł do relingu i ogarnął wzrokiem horyzont. Schenker natychmiast znalazł się obok. Pusto. W końcu odbywali jedynie ćwiczebny rejs, odpłynęli niewiele mil od Wilhelmshaven, pewnie nawet nie wyślizgnęli się jeszcze spomiędzy zagród minowych. Skąd miałyby się wziąć tutaj wrogi okręt? Na pokładzie ze wszystkich stron rozległ się tupot marynarskich butów, łomotały zamykane włazy i grodzie, kadłub zadygotał od wibracji, gdy maszyny weszły na wyższe obroty. Obsada wyrzutni torpedowej pojawiła się pierwsza, dobre piętnaście metrów za wieżą Johanna, i zaczęła szykować broń do akcji. Zasyczało sprężone powietrze, a rury, przypominające gigantyczne organy, drgnęły lekko, jeszcze zanim dobrze ściągnięto z nich pokrowiec.
Marynarze z Dory też już byli na miejscu, wspinając się z otwartego włazu, popychając jeden drugiego, byle szybciej. Ten i ów potłukł się o krawędzie schodni, ktoś rozciął sobie rękę, ale nie mieli czasu, żeby zawracać sobie tym głowę. Dwaj pierwsi czym prędzej zdjęli czop osłaniający lufę, a potem wszyscy, nie pomijając obsmaata, zajęli swoje miejsca, niczym konie w boksach przed gonitwą. Johann odsunął się mniej więcej tam, gdzie stał poprzednio, walcząc z irracjonalną potrzebą schronienia się we wnętrzu „Wiesbaden”. W końcu jednak zdecydował, że woli zostać na miejscu i coś widzieć.
Odezwał się brzęczyk nastawy.
- Kierunek siedemdziesiąt stopni czterdzieści minut. Dystans trzydzieści kabli - odczytał Schenker napiętym głosem.
Blisko, pomyślał Johann.
Lewy celowniczy zajadle kręcił kołem nastawy, a wieża płynnie zmieniała pozycję. Na stelażu podręcznej jednostki ognia nie było ostrych pocisków, musieli zaczekać na windę amunicyjną. Jej załadowanie też się opóźniło, nikt przecież nie spodziewał się alarmu. W końcu jednak wjechała na poziom pokładu i dwaj amunicyjni wydobyli na noszach niemal stufuntowy pocisk. Płynnie przenieśli go na łoże, a ładowniczy wepchnęli stemplem w gardziel działa. Szczęknął zamek, armata została załadowana.
- Elewacja osiem stopni, osiem minut - rozkazał obsmaat.
Lufa zaczęła unosić się z położenia neutralnego, a Schenker przypadł do okularu peryskopowej lunety, sterczącego po prawej stronie wewnątrz wieży. Kiedyś pozwolił Johannowi poobserwować przez niego morze, w dużym powiększeniu i przez gąszcz podziałek odległości. Gdy się przez nią patrzyło zbyt długo, można było nabawić się choroby morskiej.
- Nie widać celu - zameldował prawy celowniczy. Schenker najpierw nie zareagował, skupiony na energicznym kręceniu obrotnicą lunety i przepatrywaniu horyzontu. W zasadzie nie musieli widzieć przeciwnika, zgodnie z regulaminem sygnał alarmu i nastawy z dalmierza całkowicie wystarczały, żeby wystrzelić. W ogniu prawdziwej bitwy z przyrządów celowniczych wieży ewentualnego celu i tak nie da się dostrzec.
- Zająć nastawy! - rozkazał w końcu.
Gdy tylko celowniczy zameldowali o wykonaniu rozkazu, potwierdził gotowość sygnałem zwrotnym elektromechanicznego przekaźnika.
- Szeroko otworzyć usta! - krzyknął do obsady. Johann też się zastosował. Nie słyszał jeszcze ani jednego strzału głównej artylerii krążownika, ale o wiele wcześniej nauczył się, że gdy strzela ciężka broń, lepiej jest wyrównać ciśnienie w głowie. Popękane bębenki to paskudna sprawa.
Feurewerkoffizier mógł teraz centralnie, z mostka, odpalić wszystkie gotowe działa, ale strzał nie padł. Obsada stała jeszcze chwilę w bezruchu, z otwartymi ustami, gdy wreszcie zorientowała się, że oficer spogląda na nich ze skrzydła mostka bezpośrednio nad Dorą. W dłoni trzymał zegarek.
- Znakomicie, Schenker - rzucił na tyle głośno, żeby obsmaat go usłyszał. - Wciąż najlepsi.
Marynarze zaczęli kląć pod nosem dopiero, gdy sobie poszedł. Z deszczu kwiecistych określeń wybijał się gorzki wyrzut, że po tych miesiącach bezczynności i suchej zaprawy Stary tak ich postanowił potraktować na samym otwarciu rutynowego rejsu szkoleniowego.
Wystrzelili w końcu, trochę znienacka. Wieże na bakburcie rzygnęły naraz ogniem, z luf wyskoczył kilkumetrowy płomień i wielkie kłęby dymu, a pokład pod stopami zadrżał od jednoczesnej salwy. Obsada nieco chaotycznie zabrała się do uprzątnięcia łuski wyplutej z zamka i załadowania nowego pocisku. Schenker odchrząknął tylko i jego żywe komendy od razu przywróciły wszystkim pewność siebie. Wydawało się jednak, że w jego głosie gra więcej gniewu niż zwykle.
- Jest cel! - krzyknął prawy celowniczy.
- Rozpoznanie!
- Wrak na płyciźnie. Statek handlowy z nieznanej stoczni. Spalony.
- Plusk?
Johann podsłuchał, że tak właśnie nazywali w swym żargonie uderzenie pocisku w wodę lub cel.
- Nie widać.
Nic dziwnego, pomyślał Johann. Na trzydzieści kabli pocisk z działa leciał może z osiem sekund. Kolumna wody podniesiona jego detonacją dawno już zdążyła opaść.
- Ładuj.
Z dalmierza przyszły nowe nastawy, z niewielką korektą, bo „Wiesbaden” szedł stałym kursem. Dopiero przy drugiej salwie Schenker dostrzegł w okularze miejsca upadku pocisków.
- Krótkie. Z pięć kabli - powiedział sucho.
- Matko Boska, przecież to nieruchomy cel... - odezwał się z niedowierzaniem lewy celowniczy, ale umilkł natychmiast, gdy go obsmaat spiorunował wzrokiem.
Marynarze, gdy zdawało im się, że Johann ich nie słyszy, narzekali między sobą dość swobodnie, najwięcej oczywiście na wyższe dowództwo. Admirał Scheer zaraz po nominacji wymyślił nową metodę na podniesienie sprawności eskadr liniowych. Kazał mianowicie ściągnąć z pokładów mniejszych okrętów najbardziej doświadczonych artylerzystów i oficerów. Szczególnie dotknęło to okręty eskadry Bödickera, bo spora część sztabu marynarki wojennej uważała, że małym krążownikom przeznaczonym do zwiadu jakoś specjalnie nie zaszkodzi brak sprawności w prowadzeniu ognia. Obsmaat nie był sprawiedliwy, nowemu dalmierzyście należały się raczej gratulacje. W końcu pomylił się tylko o pięć kabli.
Trafili w końcu, przy czwartej salwie, cały czas idąc małą prędkością i prostym kursem. Nastrój w obsadzie zrobił się minorowy, początkowe kpiny i żarty szybko ucichły i wokół Dory roznosił się jedynie łoskot kolejnych wystrzałów i monotonne, przesycone pretensją do całego świata komendy wypowiadane przez Schenkera. Nie przejawiał ani śladu zwyczajowej energii, ale Johann nie umiał ocenić, czy otępił go alkohol, czy też pognębiła nieudolność dalmierzysty. Oklapł tak bardzo, że nie trudził się nawet spoglądaniem przez lunetę i korygowaniem nastaw, chociaż na pewno byłby w stanie to robić. Po prostu stał sobie w niedbałej pozycji i niczym automaton z jarmarku wyrzucał z siebie kolejne rozkazy.
Mieli właśnie oddać dwunastą salwę, gdy coś poszło nie tak. Johann nie widział dokładnie, bo nie nawykł jeszcze do prawdziwego strzelania i hałas trochę go ogłuszył, a w dodatku próbował jednocześnie ogarnąć pracę obsady i dojrzeć, gdzie spadają pociski. Pozostałe wieże wypaliły, ale Dora tym razem milczała. Amunicyjni zaklęli, jeden z nich naprawdę wymyślnie, prawy celowniczy skulony na żelaznym siedzisku wielkości małej patelni gwałtownie zamachał rękami.
- Nie idzie!
Schenker z miejsca był przy nim, błyskawicznie przebudzony ze stuporu. Johann skorzystał z okazji i też podszedł jak najbliżej, nie bacząc na kosę spojrzenia marynarzy z obsady. Obsmaat już sprawdzał wszystko, dokładnie tak, jak Johann by się po nim spodziewał. Odepchnął celowniczego i szurał dłońmi głęboko po mechanizmach wieży, najwyraźniej przekonany, że on i tylko on jest w stanie rozwiązać problem. Ale czas płynął, a Schenker nic nie znajdował, żadnej nieszczelności czy mechanicznej usterki, która mogła zablokować wystrzał. Nie złorzeczył, milczał, ale cisza aż wibrowała od tłumionej agresji. „Wiesbaden” znów dał ognia ze wszystkich wież poza Dorą, wiedzieli, że lada moment przyślą tu kogoś z pomostu z żądaniem raportu.
- Przygotować się do awaryjnego rozładowania? - zapytał najstarszy stopniem amunicyjny.
Nie krył przygnębienia, a i Johann poczuł się niewyraźnie, bo z niewypałami nie było żartów. Ale Schenker, pochłonięty swoim obłędnym poszukiwaniem, najwyraźniej nie usłyszał pytania.
- Herr Obsmaat?
Spojrzał wstecz, z twarzą nabiegłą krwią i ściągniętymi w złości brwiami.
- Nie, do wszystkich morskich diabłów! Zaraz to znajdę.
Nie musiał, działo wypaliło.
Chociaż sama lufa nie wykonywała przy tym żadnej pracy, a odrzut kompensowała podstawa wieży, w łożu działa znajdowało się kilka ruchomych elementów, które podczas strzału wykonywały gwałtowny ruch wstecz. Na drodze jednego z nich znalazła się ręka Schenkera. Huk wystrzału nie zdołał stłumić jego chrapliwego krzyku. Obsmaat poleciał w tył, na amunicyjnych, którzy złapali go i ułożyli na pokładzie. Lewą rękę miał złamaną w przedramieniu, a odłamki kości przebijały w kilku miejscach mundur. Zbladł jak papier i zacisnął mocno zęby, ale więcej nie krzyknął. Zamiast tego natężył się, aż krople potu wystąpiły mu obficie na czoło, wskazał na Johanna, a potem wyrzucił z siebie jednostajne:
- To on, to on, to on...
Czas na moment zwolnił. Johann zauważył, że stoi samotnie przy pancernej osłonie Dory, a marynarze z obsady rozsypali się przed nim w lekkim półkolu, częściowo skupieni wokół leżącego. Jeden Giese był zajęty, podsuwając Schenkerowi przed nos małą manierkę, pewnie z alkoholem. To był moment, który aż prosił się o dobry uczynek. W zamęcie nikt by nie zauważył, że jonasz miał nieszczęśliwy wypadek i zniknął z pokładu.
Patrzyli na niego tak, jakby już był martwy. Jakżeż dobrze znał takie spojrzenia...
- Hoch, Kortig! - podniósł głos nie bardziej niż Schenker miał w zwyczaju, ale wystarczająco. - Odprowadzić obsmaata do izby chorych.
Nie drgnęli, ale Johann też nie okazał złości na niesubordynację. Używając całej siły woli, obrócił się powoli plecami do nich i spojrzał na przekaźnik.
- Bessler, ładuj. Giese, nastawa sto dziesięć stopni, pięćdziesiąt minut.
Przyłożył oko do okularu lunety i skoncentrował wzrok na widocznym w powiększeniu kanciastym celu.
- Dreher, dystans trzydzieści pięć kabli. Nastawa - liczył chwilę w milczeniu - osiem stopni czterdzieści trzy minuty.
Jeszcze chwilę nic się z tyłu nie działo, tylko Schenker mamrotał półprzytomnie swoje oskarżenia. W końcu jednak zaszurał metal, szczęknął zwalniany zamek i łuska wyleciała na pokład.
- Jest ładuj.
Z głosu Besslera wprawdzie wiało niechęcią, może nawet pogardą, ale Johann uzyskał pewność, że nie skończy w Morzu Północnym - w każdym razie nie dziś. Przez moment stał jeszcze w bezruchu, z okiem przyciśniętym do okularu lornety, czekając, aż kropla zimnego potu ścieknie mu po skroni i zniknie.
Późnym wieczorem wyszedł na pokład, bo mimo zmęczenia nie mógł spać, potrzebował jakiejś odmiany albo chociaż świeżej bryzy, żeby trochę przewietrzyć myśli. „Wiesbaden” zawracał właśnie szerokim łukiem na południowy zachód, żeby znów popłynąć wzdłuż schowanej za horyzontem linii wybrzeża. Wbrew powszechnym podejrzeniom, nie płynęli wcale na patrol ani na rajd pod którymś z portów Brytanii. To były tylko ćwiczenia, zaledwie rozprostowanie nóg przed prawdziwą akcją, drobiazg dla wzmocnienia marynarskiego morale. Pojedyncza tura takich manewrów zwykle utwierdzała załogi w przekonaniu, że wystarczy ściśle wypełniać swoje obowiązki, aby dać sobie radę w każdej sytuacji. Stalowy kadłub krążownika wydawał się niezatapialny, a żaden wróg nie był straszny, gdy główna artyleria mogła mu pokazać, gdzie raki zimują. Po dzisiejszym dniu na pewno nikt nie będzie w to wątpił.
Johann oglądał nocne niebo, dziś bezchmurne i obsypane cekinami gwiazd. Odpalał jednego albatrosa od drugiego, czekając, aż minie napięcie, które ciągle odczuwał. Wcześniej myślał sobie, że skoro przejął dowodzenie obsadą, to lada chwila powinien poczuć się lepiej. Tylko że nic takiego się nie stało. Niepokój nadal uwierał go niczym cień wbity w stopę, a wszystkie przyjemne myśli, które nazbierał w ciągu dnia, wydmuchiwał teraz w mrok za burtą, razem z papierosowym dymem.
Ktoś wynurzył się ze schodni opodal - niewyraźny cień w bezksiężycową noc. Przeciągnął się, rozejrzał i śmiało podszedł do Johanna.
- Ładny dziś dałeś popis - odezwał się Kinau, a w głosie miał szczyptę czy dwie prawdziwego respektu. - Nawet Stary wyjrzał z mostka na Dorę, żeby popatrzeć na was przy robocie.
- Przynajmniej jeden zadowolony - mruknął bez entuzjazmu Johann.
- Nie bądź taki skromny, cała obsada pomostu gapiła się jak sroka w gnat - dorzucił Kinau. - Wiem, co mówię, widziałem ze stanowiska na maszcie. Dalmierzysta co rusz korygował przez tubę namiary, a salwy i tak ciągle się rozjeżdżały, jakby każda wieża strzelała do innego celu.
Owszem, kapitan Reiss nie miał dziś wielu powodów do zadowolenia. Na pewno nie przyczyniły mu go wyczyny feuerwerkoffiziera.
- I pociski tylko z jednej lufy spadały blisko wraku. - Kinau pokręcił z niedowierzaniem głową. - A potem zaczęły pękać na burtach i nadbudówkach. I tak do końca. Po wszystkim słyszałem zdenerwowanego Königa, jak się tłumaczył, że tylko na Dorze poprawnie odczytywano jego nastawy.
Wreszcie udało mu się rozbawić Johanna.
- Uwierzyli mu?
- Jakoś nie sądzę.
- Wszystkie nastawy podawał za krótkie i na prawo od celu. Mam nadzieję, że odeślą go na ląd, zanim spotkamy Tomków. A jak nie jego, to mnie. - Pokręcił głową. - Prędzej mnie.
- Czyżbym słyszał rozczarowanie? - Kinau wyciągnął rękę w znajomym geście i Johann bez słowa podsunął mu paczkę papierosów. - Myślałeś, że jak pokażesz, że dowodzisz nie gorzej od Schenkera, zaraz im się odmieni?
Odpalił albatrosa od zapałki i zaciągnął się z namaszczeniem.
- My, marynarze, jesteśmy zbyt przezorni, żeby tak łatwo zmieniać zdanie - dodał nie całkiem poważnie. - Do tego jesteś szczurem lądowym, obcym nie wiadomo skąd i zdaje się, że potrafisz więcej niż najlepszy podoficer artylerii na tym okręcie. Same wady.
- Może miałem po prostu szczęście? - rzucił z nadzieją Johann.
- Nie wątpię, że niejeden się tak teraz w kubryku pociesza - odpowiedział z przekąsem Kinau. - Ale raczej nikt w to nie uwierzy.
Spoważniał.
- Jak ci się udało?
Johann tylko zaciągnął się głęboko dymem.
- Służyłeś kiedykolwiek w artylerii?
- Nie.
Kinau milczał chwilę. Stał oparty o reling, a z jego postawy biło napięcie.
- Uważnie obserwowałem Dorę z góry, tak na wszelki wypadek - powiedział w końcu, bez śladu swojej typowej wesołości. - Rozumiesz, Schenker miał poważanie i ktoś mógł źle rozumieć to, co mu się stało.
- Omen - wtrącił Johann, krzywiąc się w grymasie niezbyt przypominającym uśmiech.
- Wszystko jedno. - Kinau zbył go niecierpliwie. Tej akurat kwestii nie musiał wyjaśniać. - Patrzałem na was z góry i to było... umiesz tańczyć, Johann?
- Schuhplattlera.
- To skomplikowany taniec?
- Georg, nie umiem.
Kinau nie był przygotowany na ironię, więc zamilkł na moment, zbity z pantałyku.
- Bywałem - podjął powoli - nie raz i nie dwa na przedstawieniach. Sam za nimi nie przepadam, ale moja żona lubi i często chadzaliśmy razem w Bremie do opery.
Znów zaciągnął się papierosem, po czym spojrzał na Johanna z jakąś dziwną niepewnością.
- Nie było cię słychać, ale sposób, w jaki dyrygowałeś, odbijał się na wszystkich marynarzach z obsady. Płynne ruchy, ani jednego fałszywego kroku, bez poślizgnięć czy zacięć. To przypominało balet, skomplikowany taniec, gdy dziesiątki tancerzy wirują na parkiecie, a każdy dokładnie tam, gdzie powinien. Schenker nieraz pokazywał na ćwiczeniach, co potrafi, i był naprawdę dobry. Ale nigdy tak dobry.
Johann wystrzelił niedopałek w fale, zerknął na Kinaua, lecz się nie odezwał. Georg dopalił papierosa.
- Nigdy czegoś takiego nie widziałem - powiedział. I zaraz dodał weselej, jakby próbował lekkim tonem zbyć niepokój, wywołany czymś czego nie potrafił zrozumieć: - Brakowało tylko muzyki. Albo chociaż śpiewu.
* * *
Stał w okopie i starał się nie zemdleć, a wokół narastał przeraźliwy huk. Nadal dobrze nie słyszał i wszelkie dźwięki docierały mocno przytłumione, jak wtedy, gdy jako dziecko krył się głęboko pod kołdrą, udając, że go nie ma.
Pocisk, który go poharatał, stanowił jedynie fragment nawały, z każdą chwilą potężniejącej. Jeszcze chwilę temu by się tym przejął, bo taki atak trudno przetrwać nawet w solidnych umocnieniach. Nie miało znaczenia, kto strzela, czy francuscy kanonierzy, którzy źle odczytali na mapach koordynaty wsparcia własnego natarcia, czy raczej swoi, przekonani, że nikt się już nie ostał na odciętej pozycji, i zdecydowani sprawić tryumfującym wrogom krwawą łaźnię.
Pociski spadały na całą okolicę, gęsto i coraz częściej, jak niespodziewany grad z ciężkiej chmury, tłukący o spokojną powierzchnię stawu. Wybuchy podnosiły pióropusze lekkiego pyłu, które nie tyle opadały, ile raczej rozmazywały się na nieboskłonie, jakby jakaś siła wcierała je w tło. Johann patrzył na nie półprzytomnie, a poprzez stopy i dłonie oparte o krawędź okopu czuł, jak pociski łupią, równomiernie i coraz bardziej natarczywie, aż w przytkanych uszach nabrzmiewała różnica ciśnień, a potem budził się śpiew, choć nieskończenie cichy, to przecież wyraźniejszy niż odgłosy pękającej wokół ziemi.
Nawet nie drgnął, gdy wyskoczyli na niego, biegnąc na oślep okopem. Gnał ich strach, który z niego jakoś wyparował - smagłe, południowe twarze mieli zmarszczone w sposób, który przywodził na myśl zaciśniętą z przerażenia pięść. Zgubili już tornistry i większość oporządzenia, mieli tylko niebieskie mundury z numerem pułku na patkach, brudne hełmy i karabiny w rękach. Gdy go znienacka zobaczyli, zatrzymali się bezładną kupą, wpadając jeden na drugiego.
Spojrzał na nich spod opuszczonych brwi, mrugnął powoli i zarejestrował, jak zmieniają się ich zaszczute spojrzenia, jak uwidaczniają się kolejne szczegóły na twarzach, przepojonych lękiem, a zarazem żądzą bezwzględnego mordu na każdym, kto stanie im na drodze i spróbuje zatrzymać.
Potępieńcze maski, które przez te wszystkie lata tyle razy już oglądał.
Na moment łoskot nawały gdzieś znikł, stał się mruczeniem w tle, zaledwie akompaniamentem dla nowych tonów, tak dobrze znanych Johannowi. Wynurzyła się z niego prosta, rytmiczna kompozycja, nie od razu wyraźna, lecz pobrzmiewająca wspomnieniem dawnej legendy. A on znów unosił się wraz z melodią, niczym niemowlę miękko kołysane przez nurt, popychający je w dal na spotkanie z przeznaczeniem. Jak wówczas, kiedy rzeka zabrała go po raz pierwszy, żeby potem porzucić w trzcinach przy brzegu, oddając przerażonym rodzicom.
Nie potrafił zignorować jej pieśni, nigdy nie miał dość siły.
Ruszył na nich chwiejnie, ale bez najmniejszego lęku, dłonią zgarnął saperkę, krzywo wbitą pod ścianą okopu. Szedł spokojnie, gdy wymierzyli w niego ze swoich lebeli, zupełnie jakby wiedział, że za moment wybuch przy krawędzi okopu zasypie ich kamieniami i ziemią, oślepi i obezwładni. Potem nie zdążyli już zareagować, gdy wpadł na nich bokiem, przewrócił i zaszlachtował huraganem zamaszystych ciosów. To nie były dobre cięcia, jakie demonstrował kiedyś jeden doświadczony feldwebel. Pogruchotał im czaszki i twarze, wcześniej także ręce, którymi próbowali się zasłonić, choć przecież powinien czysto odrąbać głowy ciosami w szyje.
Wszystko było nieostre, rozmazane - jak gdyby zanurzył się głęboko pod wodę i obserwował kształty na powierzchni.
Nie skończył z nimi, gdy w okop uderzyły nowe pociski, a wybuch odrzucił go gdzieś na bok. Ale nie odniósł poważnej szkody, nie przestał też słyszeć. Wstał powoli, zrzucając z siebie warstwę ziemi i kamieni, wymacał pod nogami karabin i ruszył dalej okopem. Za zakrętem spotkał dwóch kolejnych żołnierzy w niebieskich mundurach, przyczajonych w przyklęku i przytulonych do ściany, jak gdyby chcieli się w nią wtopić, żeby za wszelką cenę przetrwać piekło wybuchów. Zobaczyli go niemal natychmiast, ale nawet nie drgnęli, zmienił się jedynie wyraz ich twarzy. Gdy płynął do nich jak w tańcu, prowadzony pieśnią, która teraz otaczała go już ze wszystkich stron, widział, jak ich rysy coraz bardziej nabierają tej osobliwej mieszaniny przerażenia i wściekłości. Stawały się znajome.
Nie drgnęli nawet, nie bronili się, ale i tak połamał na nich bagnet i karabin, a krew i mózg chlusnęły mu na tors, oczy i wargi. Potem wygramolił się na górę i ruszył po odkrytym terenie, wzdłuż zygzaka okopu w kierunku francuskich pozycji. Szedł wyprostowany, pewnym krokiem wytrawnego tancerza. Wsłuchany w siebie nie okazywał najmniejszego strachu, jak berserk idący wprost na wroga, choć stąpał z większą gracją, niczym graf z zamku Katz tańczący walca. Czuł gęstniejące za nim szaleństwo nawały artyleryjskiej, wręcz ciągnął za sobą kurtynę ognia i stalowych pocisków. Szedł i widział tamtych stłoczonych w okopie, leżących płasko albo zbitych ciasno, z pochylonymi głowami, z rękami w górze, krzyczących bez dźwięku w chaos wybuchów. Gdy nadchodził, podnosili w końcu wzrok. Usta milkły, bezradne ręce, puste oczy i twarze przemieniały się w jednolite maski.
Gdyby dał im szansę, skoczyliby na niego, to jasne. Oderwaliby go od steru, wepchnęli pod wodę, w wiry u podnóża Skały, żeby zginął, żeby nareszcie zdechł.
Patrzył, jak spadają na nich pociski, zmieniając ściśnięte ciała w krwawe erupcje rozbryźniętych strzępów, które pozostawiały w oczach ulotny powidok rzadkiej pajęczyny z czerwonego mięsa, złączonego pasmami porozdzieranego sukna. Strzelał do nich z góry, prosto w twarze, albo wskakiwał na głowy, żeby dźgać i miażdżyć czaszki. W chaosie raz po raz migały znajome postaci nieszczęsnych towarzyszy broni, zaledwie przed chwilą wziętych do niewoli przez żabojadów. Ale wkrótce ich twarze również zmieniały się w maski, a wtedy zabijał ich tak samo, jak wszystkich innych.
Nieliczni z wysiłkiem otrząsali się z otępienia, spod szkwału rozpylonej ziemi i kamiennych kartaczy, wstawali i podnosili broń, strzelali albo rzucali granaty, ale ich ruchom zupełnie brakowało gracji, jaką Johann czerpał z wiszącej nad polem bitwy pieśni. Nie przestawał jej słuchać ani na chwilę, gdy szedł. Po prostu się uchylał, prawie kłaniał, gdy tamci próbowali go dosięgnąć. Odsuwał się to w jedną stronę, to w drugą, tak jak układały się kroki, a potem znów zdzierał maski tych zuchwalców. I ruszał dalej.
W końcu zobaczył, jak niebieskie mundury uciekają. Wylegli przed nim ze świeżo zajętych okopów, gnając rzadkimi szeregami z powrotem ku swoim pozycjom. W biegu porzucali plecaki i broń, niektórzy gubili hełmy. Johann dosłuchał melodii do końca i obserwował odległy krwawy spektakl, gdy tamci bez najmniejszego wahania wbiegli w gęstą kurtynę szrapneli i zniknęli pośród własnych okopów, żywi albo martwi, ale definitywnie uwolnieni od niespodziewanej grozy.
Gdy do odciętego bastionu przedarła się w końcu kompania drugiego rzutu, z tego samego pułku, bo składała się niemal wyłącznie z rosłych Hesów, zastali Johanna siedzącego przy MG08, z dłońmi opartymi o tylce, wpatrzonego przed siebie. Obeszli go ostrożnie, nie dowierzając, że żyje, bo pokrywała go gruba skorupa ziemi zmieszanej z krwią. Któryś delikatnie klepnął go w ramię.
- Już ich nie ma - oznajmił im wtedy Johann, niemal całkiem normalnie.
A oni, ku własnemu przerażeniu, byli pewni, że mówi prawdę.
Przez następne sześć miesięcy nie powiedział ani słowa.
* * *
Siedzieli przy prostym drewnianym stoliku, niespiesznie grzebiąc widelcami w talerzach. Johanna bolała głowa i zupełnie nie potrafił docenić spoczywającej na jego talerzu zdobyczy. Gdy wreszcie po południu zwlókł się z siennika na podłodze przepełnionej i obskurnej kwatery, w brzuchu go ssało, przy akompaniamencie natarczywego burczenia. Kinau, który lepiej zniósł wczorajszą pijatykę, nieledwie przemocą wyprowadził go na ulicę, a potem zawlókł do małej knajpy obok bramy portu wojennego, gdzie nie dość że bez wstrętów obsłużono dwóch wyraźnie wczorajszych podoficerów, to jeszcze zamiast najwykwintniejszych buraczanych erzaców akurat serwowano smażonego dorsza. Obecnie był on dla poddanych cesarza rzadko osiągalnym rarytasem.
Jedli niespiesznie, zagryzając tłuste kawałki ryby chlebem z grubo mielonej mąki.
- Co ci w ogóle strzeliło do głowy? - Kinau wycierał pajdą talerz.
Johann przestał na moment dłubać widelcem.
- Z czym konkretnie?
- Z marynarką. Nie chcę obrazić twoich flisackich tradycji, ale po co od razu tak ambitnie? Już się nawalczyłeś, dostałeś krzyż. Trzeba było wrócić do domu.
- Georg, wróciłbym, gdybym mógł.
- Zaciekawiasz mnie. Zwłaszcza, że nawet wycieczka do Szampanii cię nie przekonała, że najgorsze życie rodzinne jest niezłe w porównaniu z armią.
Zamiast odpowiedzieć, Sanger włożył do ust kolejny kęs.
- A ty pomyślałeś sobie, że na morzu znajdziesz nowy dom, a w nim całe mnóstwo nowych przyjaciół. - Kinau uśmiechnął się krzywo. - To ci dopiero rozczarowanie.
Od strony śluz portowych nadleciało donośne wycie okrętowej syreny, potem jeszcze jedno.
- Niezupełnie. Marynarka była jedynym sposobem, żeby się wyrwać ze szpitala. - Johann uciekł wzrokiem od Georga i zapatrzył się gdzieś w bok, nic nie widząc.
- Dostałem list polecający od przyjaciela domu. Chciałem tylko trafić do zwykłej służby garnizonowej i, bo ja wiem, stać spokojnie na warcie, słuchając szumu morza. Nic więcej.
Kinau zrobił zdziwioną minę.
- Morze jest piękne, sam nieraz tak pisałem, ale wyrywać się ze szpitala i jechać taki kawał tylko po to?
Johann poczuł nagle, jak bardzo jest spięty. Widelec ściskał tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie, a poplamiony obrus pod opartym o blat nadgarstkiem zmarszczył się jak sztormowa fala. Z wysiłkiem zmusił się do lekkiego westchnięcia, a potem spróbował rozluźnić całe ciało.
- Trudno uwierzyć, ale właśnie tak było. Gdy morze szumi, można się w nim zasłuchać bardzo głęboko, całym sobą. - Zagryzł wargę. - I nie słyszy się wtedy nic innego. Nic.
- Ach, ten młodzieńczy romantyzm. - Kinau uśmiechnął się pobłażliwie. - Heinego też czytujesz do poduszki?
- Teraz kpisz, a jeszcze wczoraj ze mną piłeś.
Georg wzruszył ramionami.
- Wydawało mi się, że trochę kpiny nikomu nie zaszkodzi.
- A może po prostu nie potrafisz docenić tego, co masz? - Johann spojrzał wreszcie wprost na twarz Kinaua. - Ja potrafię.
Twarz Georga przybrała nieprzenikniony wyraz.
- To cię martwi.
- Owszem. Nikt tu za mną nie przepada, nikt nawet ze mną nie rozmawia, z twoim szlachetnym wyjątkiem. Swojego czasu widziałem, jak sobie radzono na kompanii z takimi jak ja. Lada moment ktoś sprowokuje awanturę, po której Stary czym prędzej się mnie pozbędzie.
- Na pewno nie przed powrotem Schenkera. Nie zapominaj, że twój popis na ćwiczeniach dał wszystkim do myślenia. No i z kim będę pił, jak ciebie zabraknie? Do mnie też już się mało kto odzywa.
- Zawsze kogoś znajdziesz. - Johann skinął w kierunku grubego podoficera w nieco sfatygowanym mundurze, który dwa stoliki dalej zaczynał dzień od pokaźnego sznapsa i małej pajdy chleba.
- O nie, nie o tej godzinie, jak pragnę zdrowia. - Kinau się skrzywił. - Przepisy miejskie stanowczo tego zabraniają. Bo i co dobrego może z tego wyniknąć? Zacznę pić z samego rana, to wieczorem skończę jako jakiś rewolucjonista, przemawiając.
- Zauważyłem, że z zapadnięciem ciemności twoje skrupuły wyraźnie słabną, rośnie za to skłonność do zmyślania rozmaitych historii, zwłaszcza zza stołu pełnego opróżnionych kufli.
- Przypadłość zawodowa.
- Może, ale wokół zaraz zapada cisza i wszyscy jakoś nieruchomieją.
Kinau wzruszył ramionami.
- Śpią.
Znów zawyła syrena, długo i natarczywie. Johann miał wrażenie, że zabrzmiała zupełnie inaczej niż typowe sygnały, które frachtowce wymieniały na redzie.
- Słyszałeś? - Odłożył widelec. - Coś się dzieje?
Kinau akurat wyjął kajet, który zawsze ze sobą nosił, i kartkował go z namaszczeniem, kręcąc w palcach ogryzkiem ołówka.
- Tak. Buczą sobie. Lubią to robić, zwłaszcza kiedy wchodzą albo odchodzą z redy wczesnym rankiem.
- Nie, to inny dźwięk. Niższy.
- Niższe buczenie? - Georg uniósł brew.
W tunelach bramy portowej zaczął narastać jednostajny zgiełk, który szybko zmienił się w wyraźniejsze dudnienie dziesiątek podkutych butów, w równym marszu łomoczących o bruk. Brzmiało jak początek jakiejś parady, ale nie słyszeli, żeby jakąś na dzisiaj zaplanowano, a komendant miasta nie omieszkałby się wcześniej pochwalić. Johann i Georg obrócili się na krzesłach i wlepili wzrok w stronę, z której dobiegał hałas. Takie zamieszanie mogło oznaczać wszystko, zwłaszcza to co najgorsze - na przykład nagłą mobilizację i połączone z nią skasowanie wszystkich przepustek wydanych na obszar Wilhelmshaven.
Z terenu portu wynurzył się równy szpaler marynarzy ze spieszonych batalionów - kolumna odzianych w polowe mundury postaci, bez broni i oporządzenia, ale najeżona szpadlami i oskardami, które nieśli oparte na ramionach. Wyglądali bardziej na saperów niż na ludzi morza, do tego miny mieli nietęgie. Nie rozmawiali ze sobą, nie śmiali się, nikt nie nucił pod nosem, a idący na czele bosman wiódł ich jak stadko bydła na rzeź. Noga za nogą wymaszerowali przez bramę, pełne dwie kompanie, i ruszyli w stronę błoni.
- Tak by ich chyba na front nie posyłali? - Johann włożył do ust resztkę chleba.
Kinau pokręcił głową.
- W koszarach jest taki jeden uziemiony korvetten-kapitan - powiedział. - Słyszałem, że strasznie niedotykalski. Za byle co wysyła do karnej służby.
- Ale dwie kompanie?
- Widać trafił mu się huk roboty.
Nawet nie uniósł wzroku, nie spojrzał. Johann skrzywił się z dezaprobatą.
- Dlaczego to robisz?
- Co?
- Bardzo często ci się to zdarza, gdy rozmawiamy.
- Ale co, do kroćset?
- Nie odpowiadasz wprost na pytanie. Wolisz raczej rzucić jakimś żartem albo opowiedzieć historyjkę. Zupełnie jakbyś się bał, że odpowiedź wprost ściągnie na ciebie coś, czego byś sobie nie życzył. Więc się zabezpieczasz, z góry traktując wszystko bez powagi.
Kinau ani trochę się nie speszył.
- Uciekam od monotonii, ot i wszystko. Wiele bym oddał, aby od niej uciec. A historyjki, anegdoty, żarty trochę w tym pomagają.
- Próbowałeś kiedykolwiek nie uciekać?
- Szczerze mówiąc, nigdy nie czułem pokusy.
Tym razem Johann odwrócił spojrzenie.
- Może nigdy nie usłyszałeś odpowiedniej opowieści.
Kinau odchrząknął, starannie wytarł dłonie o pocerowaną serwetę, którą dostali razem z dorszem, a potem wyciągnął z kieszeni ołówek i oprawiony w skórę kajet. Powtórnie przekartkował go z wielką uwagą, szukając odpowiedniego miejsca. Johann od razu poczuł się nieswojo, bo Kinau metodycznie i bez pośpiechu postępował wyłącznie wtedy, gdy miał jakieś plany albo pomysły. Jedne i drugie niosły ze sobą ryzyko, które zwykle musiał podjąć ktoś inny.
- Opowiesz mi, co właściwie ci się przydarzyło we Francji? - zapytał spokojnie Georg.
Johann miał wrażenie, że się przesłyszał, że skrzeki mew i odgłosy prac stoczniowych zniekształciły słowa, uniemożliwiając poprawne ich zrozumienie. Jednak gdy treść pytania jasno do niego dotarła, mógł jedynie milczeć. Ale Kinau nie odpuścił.
- Tak czy nie? - odezwał się, gdy minęło jakieś pięć minut.
Johann otworzył usta i poruszył nimi jak ryba chwytająca powietrze.
- Nie wiem, czy dałbym radę. Nie wiem, co byś zrozumiał.
Kinau uniósł dłoń z ołówkiem.
- Pozwól, że sam osądzę.
I w końcu Johann zaczął opowiadać. Jak zwykle, najpierw półsłówkami, ogólnikami, tak jak się nauczył przez te miesiące, kiedy pozostawał sam na sam ze swoimi wspomnieniami. Teraz też nie umiał ubrać tego dobrze w słowa, miał wrażenie, że bełkocze jak zwykle, rwie zdania i frazy, wręcz potyka się o własny język. Może dlatego jego słuchacze szybko odpływali w błogie niezrozumienie, przymykali oczy i umysł, pozwalając mu gadać w imię poprawy zdrowia, i tylko od czasu do czasu kiwali głową czy chrząkali z udanym przejęciem. Kinau okazał się inny. Żadnym grymasem nie zdradził, co naprawdę sądzi, tylko w pewnej chwili ruchy ołówka w jego dłoni zamarły, a potem znów zaczął płynnie notować. Słuchał i spisywał, rzadko robił przerwy, a z jego twarzy nie schodził wyraz skupienia. A Johann czuł się jak w transie. W miarę jak sięgał coraz głębiej we wspomnienia, mówił z coraz większym napięciem, coraz szybciej, jakby na wielkich saniach rozpędzał się ze stromej góry. Wydawało mu się, że nigdy nie skończy, nigdy nie przekaże wszystkiego, co zbierało się w nim od tak dawna - ale wreszcie zamknął opowieść, streszczając kilka ostatnich zapamiętanych obrazów, gdy odrywali go od tylców karabinu maszynowego, a potem nieśli we czterech daleko na tyły, do zamkniętej budy sanitarki. Zdumiewające, ale zapadła mu w pamięć nawet maść konia zaprzężonego do ambulansu.
Johann już skończył mówić, ale Kinau dalej notował zapamiętane szczegóły, powtarzając sobie bezgłośnie niektóre fragmenty, a niekiedy kreśląc coś zamaszyście. Gdy skończył, złożył ostrożnie kajet.
- Niesamowita historia - oznajmił z namysłem, ale wyraz twarzy miał taki, jak zwykle. - Słyszałem zaledwie kilka równie dobrych.
Jeszcze pół godziny temu Johann nie zdołałby przyjąć tych słów bez gniewu. Wstałby, zrugał Kinaua i odszedł energicznym krokiem, gdzie go oczy poniosą. Ale uwaga, jaką poświęcił mu Georg, fakt, że wysłuchał go w spokoju i do końca, wydawały mu się teraz bezcenne. Jednak potrafił o tym mówić, potrafił rozmawiać, przekazać coś z tego, co w nim zostało. Wcale nie był wariatem, nie oszalał.
- Nie wierzysz mi? - powiedział tylko.
- Mówiłeś szczerze, w to nie wątpię - odparł Georg wymijająco. Schował kajet. - Ludzie pamiętają najdziwniejsze rzeczy. Znałem w Bremie starego rybaka, który...
- Nie wierzysz - podsumował Johann. - Cóż, nie musisz.
- Ale, jak widzisz, nie unikam odpowiedzi. Doceniam twoją opowieść.
Johann uciszył go machnięciem ręki. Zaschło mu trochę w ustach, więc sięgnął po kubek, żeby dopić obrzydliwy napar udający zbożową kawę. I w tej samej chwili znienacka spadł na nich konwój, który musiał nadejść z głębi ulicy, gdy, zajęci rozmową, nie patrzyli.
- Podoficerowie, baczność! - wrzasnął idący na przodzie bootsman.
Wpojony odruch poderwał wszystkich marynarzy na równe nogi. Zasalutowali, gapiąc się ze zdziwieniem. Konwój składał się z kilku uzbrojonych w karabiny marynarzy, za którymi kroczył dystyngowanie leutnant zur see, a dalej ciągnął się równy dwuszereg ponurych na twarzy podoficerów różnych specjalności. Zaraz też stało się jasne, dlaczego nie tryskali humorem.
- Pokazać przepustki! - zażądał bootsman ani odrobinę ciszej niż poprzednio. Gdy wyciągnęli swoje papiery, przeszedł pomiędzy nimi, zabierając je tylko podoficerom, po czym rzucił gromko: - Anulowane. Do szeregu wstąp!
Jeden feldwebel z tyłu zaczął nieśmiało protestować, ale zaraz opadli go marynarze z karabinami i popchnęli za innymi. Johann i Georg nie potrzebowali większej zachęty. Leutnant zebrał w dłoni ich papiery i schował do teczki, którą niósł pod pachą. Potem skinął po prostu dłonią i konwój ruszył prosto do bramy, na teren portu wojennego.
Maszerowali w minorowym nastroju, zwłaszcza że zupełnie nie rozumieli, o co chodzi. Inni coś szeptali między sobą i Kinau odruchowo nadstawił ucha.
- Co oni tam tak gadają? - ponaglał go cicho Johann.
- Krążownik liniowy w trzeciej śluzie.
Johann rozejrzał się po panoramie basenów portowych.
- No i co z tego? Jaki to ma związek z cofnięciem przepustek?
- Nie przeszkadzaj, może coś jeszcze usłyszę.
Ale Johann też zaczął już coś rozumieć. Wcale nie szli do koszar, jak mu się z początku zdawało. Leutnant prowadził ich do nabrzeża remontowego, tuż obok pochylni Stoczni Cesarskiej. Kiedy przeszli już część dystansu i wynurzyli się spomiędzy pomocniczych baraków i szop narzędziowych, ich oczom ukazał się niecodzienny widok. Nabrzeże szczelnie wypełniali ludzie i tabory. Na brukowanym technicznym dukcie, który ciągnął się opodal fundamentów portowych żurawi, stał wąż furgonów szpitalnych, dorożek czy nawet zwykłych furmanek, a znalazło się i kilka automobili. Wokół pojazdów, na samej krawędzi nabrzeża i nieco dalej, tłoczyły się masy ludzi, część w marynarskich mundurach, a część w drelichach stoczniowców. Wszyscy oni czekali na coś w napięciu, bo nie rozłazili się ani nie mieszali, jak działo się zawsze w chwilach wolnych od służby.
Znów zawyła okrętowa syrena, ta sama, co poprzednio, niska i głęboka. Tym razem odezwała się blisko, znacznie bliżej niż wcześniej. Johann rozejrzał się po basenie i dostrzegł ruch nad budynkami nabrzeży wyposażeniowych. Zbliżały się cienkie maszty posadowione na potężnych nadbudówkach, za którymi wyrastały dwa grube kominy. Dym unosił się z nich bardzo rzadki, ledwie dostrzegalny.
- Czy to „Moltke”? - zapytał Kinaua półgłosem. Wszyscy w konwoju, z marynarzami włącznie, gapili się na nadpływający okręt.
- „Seydlitz” - fuknął ktoś z boku.
Wielki, pomalowany na jasny kolor kadłub majestatycznie wpłynął do basenu stoczniowego. Nie szedł o własnych siłach, bo okręt takich rozmiarów na tak małym akwenie nie zdołałby manewrować. Przy burtach, przytulone do złożonych wytyków sieci przeciwtorpedowych, szły najsilniejsze portowe holowniki, obficie rzygając z kominów dymem, który bryza przyginała do tafli wody. Od razu było widać, że coś jest nie tak. Gdy krążownik liniowy cumował do nabrzeża - a okazja taka zdarzała się niezbyt często - marynarze ustawiali się na jego dziobowym pokładzie w równe szeregi, które prężyły się na baczność do bandery. Lufy wież wznoszono, a na wantach pyszniła się istna rewia flag sygnałowych. Każdy ciężki okręt stanowił dumę cesarskiej marynarki, dlatego jego cumowanie zmieniano w uroczystość, aby godnie o tym przypominać.
„Seydlitz” wyglądał zupełnie inaczej. Obie przednie wieże, dziobowa i ta na śródokręciu, zostały ustawione w osi kadłuba, a ich lufy opuszczono nisko, aż do poziomu relingów. Na masztach, zamiast kolorowych flag, zwisały porwane kable anten, a nad nimi tkwiło przekrzywione bocianie gniazdo i plama białej bandery z czarnym krzyżem. Na pokładzie nie pojawili się żadni marynarze, najwyraźniej nadal siedzieli w środku na swoich stanowiskach. Tym razem wizyta dumnego okrętu musiała obejść się bez zwyczajowego „Hurra!” na cześć cesarza. Krążownik skontrował sterem i pod dyktando holowników zaczął obracać się burtą do nabrzeża, a wtedy Johann zrozumiał, czemu zawdzięczają brak marynarskiej parady.
Idący przed nim w kolumnie dwaj podoficerowie z „Elbinga” przeżegnali się szybko.
Wieże Cezar i Dora pozostawały zwrócone na sterburtę, z uniesionymi lufami, jakby nadal śledziły cel. Pokład wokół nich, wysoką barbetę, nadbudówkę ze stanowiskami obserwacyjnymi i kierowania ogniem, drugi komin - wszystko pokrywały wielkie liszaje sadzy i farby złuszczonej od wysokiej temperatury. Rufa siedziała głęboko w wodzie, prawie do poziomu tylnych stanowisk artylerii średniego kalibru, więc w kadłubie znalazło się dobre parę tysięcy ton wody. Zbalastowano je tak dobrze, jak się dało, więc przechyłu prawie nie było, ale z różnych miejsc i zakamarków wystawały grube węże, rzygające w odmęt basenu portowego strumieniami brudnej wody, bez ustanku pompowanej z wnętrza kadłuba.
Zanim okręt dobił do nabrzeża, podoficerowie zdążyli dojść na miejsce przeznaczenia. Leutnant zur see prowadził ich tam jak po sznurku i w przeciwieństwie do tych, których eskortował, nie wydawał się podekscytowany widokiem „Seydlitza”. Szli teraz przez tłum marynarzy i robotników, między wozami albo krzywo stojącymi zaprzęgowymi końmi. Cały teren wokół otaczali uzbrojeni marynarze, którzy pilnowali, żeby nikt niepowołany nie podszedł za blisko zgromadzonego tłumu. A także, jak zauważył Johann, żeby nikt z tych, którzy już się znaleźli na nabrzeżu, nie oddalił się chyłkiem. I trzymali się tego rozkazu co do joty, bo właśnie pewien tłusty stoczniowiec, pewnie jakiś meister, strasznie się awanturował, że nie wolno mu się iść odlać. W końcu musiał sobie ulżyć nieledwie publicznie, za stosem stali konstrukcyjnej, ale wewnątrz kręgu wart.
Johann uznał, że oficer przeprowadzi ich na drugą stronę zamieszania, ale ten się nagle zatrzymał.
- Konwój stać! - rozkazał gromko. - Dzisiaj tu odbywacie służbę. - Wskazał w stronę części nabrzeża otoczonej dodatkowym kordonem marynarzy z karabinami.
Mniej więcej w tym miejscu kończył się sznur pojazdów i furmanek, na kozłach których siedzieli znudzeni woźnice i bez pośpiechu palili papierosy. Kawałek dalej, aż do skraju basenu, rozciągał się odgrodzony obszar, zajęty przez równy dwuszereg marynarzy i furgon, którego drzwi otwarto na oścież tak szeroko, że każdy mógł zobaczyć, czym jest załadowany. Gumowe rękawice i maski z pochłaniaczami, kanciaste elektryczne latarki, łomy, klucze i podobne akcesoria wprost znakomicie pasowały do wyjściowych mundurów, które każdy z przywiedzionych podoficerów miał na sobie.
- Herr Leutnant, za pozwoleniem - jęknął desperacko wielki blondyn o elegancko przystrzyżonej brodzie. - Mogę zapytać, dlaczego my?
Oficer zamarł. Przez moment wydawało się, że nie odpowie, skinieniem ręki nakaże swojemu feldweblowi zaprowadzić porządek, jednak w końcu uniósł wzrok. Johann zawsze uważał, że oficerowie dzielili się na takich, co uważają za bezczelność, jeśli ktoś niższy rangą ośmieli się zadać im pytanie, oraz na tych, którzy oburzają się, jeśli ktoś o nic nie spyta. Ten wyglądał zdecydowanie na pierwszy typ.
- Jaką macie specjalność, bootsman?
- Telegrafista.
- To złapcie się za ten duży młot. - Leutnant skinął w kierunku furgonu, o którego bok oparto grube, brudne stylisko.
Blondyn zasalutował i z tłumioną złością podniósł ciężkie narzędzie. Znienacka zjawił się chudy kwatermistrz z niedużym wąsikiem, pewnie nie kwapił się do spotkania z oficerem, ale skoro ktoś pobrał cokolwiek z jego stanu, musiał przy tym być. Zasalutował nieudolnie i zabrał się do rozdzielania reszty sprzętu między zebranych podoficerów. Johann dostał ciężką latarkę, a Georg długi łom i pokaźny młot, obu też wydzielono rękawice i maski.
- Po co nam to tak właściwie? - próbował się dopytać Kinau, ale kwatermistrz tylko wzruszył ramionami.
- Co mnie to obchodzi? - rzucił. - Następny. Gdy już każdy z nich dostał, co trzeba, feldwebel na pożegnanie zasalutował oficerowi i podprowadził ich do pozostałych, wciąż stojących równo w dwuszeregu i wyraźnie rozzłoszczonych podoficerów, też w większości w wyjściowych mundurach. Patrząc na ich otoki, Johann nareszcie zaczął coś rozumieć. Niemal wszyscy byli z krążowników drugiej grupy zwiadowczej kontradmirała Bödickera. Gdy zrobią już to, co im przeznaczono, wrócą na pokłady swoich jednostek, a nikt w całej flocie przez dłuższy czas nie będzie miał pojęcia, co zobaczyli na „Seydlitzu”. Oczywiście, na krążownikach drugiej eskadry zwiadowczej zacznie aż huczeć od domysłów i narzekania - ale minie sporo czasu, nim rozniesie się to szerzej.
- Hej, Klaus, Martin, witajcie. - Kinau kiwnął głową znajomym podoficerom w dwuszeregu. Potem sam się w nim posłusznie ustawił, lecz mimo kosego wzroku feldwebla nie przestawał psioczyć. - Co oni sobie wyobrażają? - mruczał cicho, ale tak, żeby Johann go usłyszał. - Znaleźli sobie kulisów do brudnej roboty. Przecież, do diabła, zupełnie nie znam się na naprawianiu krążowników liniowych.
- Oni to świetnie wiedzą, Georg. Chodzi o coś innego. Patrz, kto idzie.
Kordon marynarzy rozstąpił się w jednym miejscu i zjawił się nowy oficer. Miał na sobie nieskazitelny niebieski mundur wyjściowy z epoletami, bogaty w wypolerowane guziki i złotą nić obrębienia, a na rękawie pyszniły mu się trzy grube pasy. Zanim adiutant nowo przybyłego zdążył cokolwiek powiedzieć, feldwebel wziął sprawy w swoje ręce.
- Baczność! - wrzasnął wystarczająco donośnie, by nikt nie miał wątpliwości, jak bardzo kariera w marynarce leży mu na sercu.
Wyprężyli się wszyscy wokół, łącznie z marynarzami w kordonie. Oficer jednak nie zwolnił ani nie przyspieszył kroku, po prostu podszedł swoim tempem do dwuszeregu, aż wreszcie zatrzymał się i rozejrzał. Miał duży nos i chudą, pomarszczoną szyję, więc kiedy ruszał energicznie głową, przypominał drapieżnego ptaka rozglądającego się za zdobyczą. Nie odezwał się słowem, zamiast tego wystąpił jego adiutant, otworzył przyniesioną skórzaną teczkę i odczytał treść rozkazu. Kinau otworzył usta ze zdumienia, nie on jeden zresztą.
- Z całym szacunkiem, Herr Oberstabsarzt - odezwał się ze skraju szyku niski, gruby marynarz z napisem „Pillau” na otoku. - Że co mamy zrobić?
Tym razem wysoki oficer odezwał się, a głos miał ostry i nieprzyjemny.
- Dwa tygodnie aresztu. Odprowadzić.
Dwóch marynarzy w mig znalazło się przy nieszczęśniku, rozebrali go ze świeżo przydzielonego oporządzenia i oniemiałego powlekli tam, gdzie rozkazano.
Oberstabsarzt wyjął z kieszonki monokl i umieścił w oczodole.
- Poruczniku, bądźcie łaskawi przeczytać jeszcze raz - polecił.
Przykro było patrzeć, jak adiutant się przygarbił od tej grzecznej prośby. Nie przypominał ani liniowych oficerów piechoty, których Johann naoglądał się w okopach, ani zaprawionych ludzi morza z „Wiesbaden”.
- Dzisiaj w godzinach porannych na skutek akcji wroga krążownik liniowy „Seydlitz” doznał uszkodzenia i poniósł ofiary w ludziach. Niniejszym zostajecie wcieleni do grupy roboczej, która spenetruje rufowe przedziały okrętu, pod wieżami Dora i Emil. Wejdziecie do środka i sprawdzicie stan okrętu, a rannych i zabitych natychmiast przekażecie na zewnątrz. Wszystko, co zobaczycie we wnętrzu, zachowacie dla siebie. Po zakończeniu zadania wrócicie na pokłady okrętów swojego zespołu i pozostaniecie tam do odwołania. Podpisano, Hans von Auffenberg, oberstabsartzt, pierwsza grupa zwiadowcza.
Brzmiało to prawie jak przemówienie Bluchera przed marszem pod Waterloo, wygłoszone przed frontem oddziału. Forma nie pozostawiała wątpliwości, że czeka ich wyczerpująca i raczej paskudna robota, za którą nikt im specjalnie nie podziękuje. Ale tak to już było z rozkazami z takiego szczebla - rzadko wynikało z nich coś dobrego.
„Seydlitz” przybił tymczasem do nabrzeża przy akompaniamencie miarowego łoskotu potężnych maszyn holowników. Nieliczni marynarze z obsady pokładu najpierw przekazali na ląd rzutki, a potem z nienaganną sprawnością przeciągnęli grube cumy, ale na ich twarzach rysowały się przygnębienie i szok. Tłum marynarzy i stoczniowców, jeszcze niedawno szemrzący dziesiątkami rozmów, nagle przycichł. Słychać było potężne maszyny parowe holowników, pracę śrub krążownika, skrzeki mew, konie stukające podkowami o bruk i dźwięczące uprzężami - ale ani jednego słowa.
Johann już po chwili poczuł się nieswojo. Ta cisza była po prostu zbyt doskonała, a łomot, wizg i falujący szum pracujących maszyn pobrzmiewały na jej tle tak znajomą melodią, że usilnie starał się w niej nie zasłuchać, ale po prostu stać spokojnie. I tylko najmocniej, jak mógł, zaciskał pięść.
Ocucił go gwałtowny hałas. Ledwie kadłub zamarł przy nabrzeżu, stoczniowcy za pomocą niewielkich dźwigów dostawili do niego na całej długości krążownika szerokie improwizowane trapy, sięgające wzwyż do burty. Musieli się dobrze przygotować, bo chociaż nabrzeże wyposażeniowe było wyjątkowo wysokie, stalowy bok „Seydlitza” przewyższał je o dobre dwa metry. Ostatni z tych trapów ustawiono niemal na wprost Johanna, Georga i grupy pozostałych podoficerów i prowadził dokładnie w okolice barbety wieży Dora. Pierwsi na pokład weszli stoczniowcy, ciągnąc za sobą na wózkach wytwornice acetylenu, zwoje gumowych węży, palniki, narzędzia do cięcia metalu. Ich przezorność w skompletowaniu wyposażenia okazała się bardzo przydatna, bo włazy wież i drzwiczki prowadzące na pokład pancerny za nic nie chciały ustąpić po dobroci. Zaraz rozkwitły płomienie palników, zaczęły stukać młoty i przecinaki.
Chwilę potem padł rozkaz i Johann, Georg oraz czterdziestu innych dzwoniących narzędziami nieszczęśników wyruszyli na pokład pod czujnym spojrzeniem von Auffenberga.
- Stać! - zatrzymał ich nagle oberstabsarzt. - Feldwebel, wydać ludziom wódkę.
Ta niespodziewana hojność mimo wszystko poprawiła nastrój wśród podoficerów. Niektórzy nawet popatrywali przychylnie w stronę von Auffenberga, który jednak pozostał całkowicie niewzruszony. Zjawił się podoficer żywnościowy, od razu widać, że doświadczony i zaradny, bo zdążył obrosnąć sadłem, a i policzki miał tłuste, zarumienione. Przyszedł przygotowany, wódkę miał w sporym saganie na zupę, przypalonym tu i ówdzie, ale obficie napełnionym. Każdy z grupy podoficerów wychylił zawartość małej łyżki do zupy - poza Johannem, który odmówił skinieniem głowy. Idący za nim Kinau wytargował za to dwie porcje.
Weszli na pokład, prosto na sczerniałe popalone deski, które na morzu powinny być zbyt mokre, aby się zająć. Feldwebel podzielił ich na dwie grupy: tej, w której znaleźli się Johann i Georg, przypadła wieża Dora. Od strony basenu z holowników przerzucono tam liczne węże pomp, które jak najprędzej miały wspomóc własne pompy „Seydlitza”. Stoczniowców też zlazło się już mnóstwo i pracowali jak mrówki. Najwięcej kręciło się ich przy wejściach na rufowy pokład pancerny i zajadle walczyli z opornym żelastwem.
Na początku robotnikom udało się uporać z włazem w spodzie wieży Dora. Gdy Johann podszedł bliżej, właśnie pierwszy przeciskał się wbrew rozkazom do wnętrza przez wąziutki właz. Drugi podał mu latarnię elektryczną i sam też szykował się do wejścia, gdy nagle latarnia wypadła, roztrzaskując się w drobiazgi na pokładzie, a za nią wyślizgnął się stoczniowiec. Oczy miał nieruchome, a twarz tak bladą, że właściwie białą. Jego towarzysze odsunęli się nieco i zaczęli popatrywać to na siebie, to na marynarzy z grupy Johanna.
- Kto teraz? - powiedział zaczepnie stoczniowiec, ten, który miał wchodzić następny.
Uśmiechnął się przy tym złośliwie, widząc, że i podoficerowie marynarki nie kwapią się do pracy.
Johann bez słowa wziął drugą latarnię, wsadził ją we właz i sam wcisnął się do wnętrza. Nie czuł zupełnie strachu, bo nagle opanowała go pewność, co znajdzie w środku.
Natychmiast otoczyło go ciepłe powietrze, gęste od jakiegoś pyłu, przypominającego drobniutki piasek wyniesiony w niebo przez wiatr - ale zupełnie niczym nie pachniało. Uniósł latarnię i mocne światło wyłuskało z mroku wnętrze wieży.
Oni nadal tam stali. Numer jeden na swoim stanowisku, z okiem przyciśniętym do lunety celownika, z rękami na mechanizmach elewacji luf i odpalania. Obok numer dwa, pomocniczy dalmierzysta, pochylony nad miniaturową tabliczką obliczeń i z suwakiem przeliczania w rękach. Za nimi cienie pozostałych, amunicyjni, pomocnicy, cała obsada. Wszyscy zamarli w zupełnie nienaturalnym bezruchu, pasującym bardziej do maszyny, w której tryby dostała się hartowana stalowa belka. Ich skóra zszarzała, sprawiając w elektrycznym świetle upiorne wrażenie, dodatkowo pogłębiane przez wypalone na czarno wyrwy w miejscach oczu. Zupełnie martwi, a jakby ciągle w gotowości. Ręce i ciała napięte, głowy pochylone w pozie zasłuchania, podkreślonego przez ten upiorny bezruch. Zupełnie jakby byli nie na służbie, ale na występie pieśniarki, której śpiew ujął ich do głębi.
Z tyłu, od włazu ktoś zaczął się gramolić.
- Jestem, jestem - rzucił uspokajająco Kinau i wstał. - Nie mogłem zostawić cię samego... Jezu Chryste. - Umilkł. - Nie żyją - dodał po chwili. - Co się stało?
- Zapaliły się ładunki prochowe. Tu nie ma przebicia, może gdzieś niżej. Ogień poszedł z komory amunicyjnej, po całej wieży. Dziwne, że cały okręt nie wyleciał w powietrze.
Kinau poświecił uważniej na numer dwa.
- Nie mają żadnych grymasów na twarzach. Wyglądają, jakby się w coś zasłuchali, gdy śmierć ich zabierała.
Johann sam nie byłby w stanie tego lepiej ująć.
Do wieży wcisnęli się kolejni marynarze i tak samo zastygli, porażeni widokiem. Stali bezpośrednio przy włazie, właśnie zapalili latarki i skakali wzrokiem od jednego nieboszczyka do drugiego. Ktoś wciągnął głośno powietrze i się przeżegnał, lewą ręką, bo prawą kurczowo zaciskał na latarce - świecił na twarz numeru dwa i najwyraźniej bał się poruszyć snopem światła, żeby go nie obudzić.
- Spokojnie - powiedział do nich pospiesznie Kinau. Nie chciał, żeby któryś tutaj zemdlał. - Oni tylko nie żyją.
To ich trochę ocuciło, ale potrzebowali jeszcze długiej chwili, żeby się oswoić. Przesuwali snopami światła to tu, to tam, wciąż wyłuskując nowe makabryczne szczegóły. W słabej poświacie Johann zauważył, jak robią się coraz bledsi, aż wreszcie kolorem skóry niemal przestali się różnić od nieżyjących. W końcu jednak jeden z marynarzy odezwał się w miarę normalnym głosem:
- Zróbmy coś. Nie pozwólmy im tak stać. To wbrew prawom boskim i ludzkim.
Johann nie mógł zaprzeczyć. Patrząc na zabitych, którzy zastygli w pozach udających życie, również czuł coraz silniejszą potrzebę, żeby zburzyć ten upiorny porządek. Z martwymi dobrze się oswoił, jak to na wojnie. I nie oni go przerażali, lecz kompozycja tej niesamowitej sceny: na pierwszy rzut oka przypominali żywych, ale po chwili, kiedy się dostrzegło swoją pomyłkę, ich widok tym dotkliwiej uświadamiał, co może czekać każdego marynarza.
Kinau podzielał chyba jego wrażenia, bo zebrał się w sobie i podszedł do numeru jeden.
- Już wystarczy, chłopie - powiedział miękko, po czym przymierzył się do chwytu. - Koniec wachty. - Porozumiewawczo kiwnął głową na Johanna.
Sanger delikatnie złapał ciało z drugiej strony i policzył cicho do trzech. Pociągnęli równo i zdecydowanie, żeby jednym ruchem oderwać zwłoki ze stanowiska, a potem podać na zewnątrz przez właz. Coś trzasnęło i tuman szarego proszku wypełnił wieżę. Martwy celowniczy rozpadł się w pył niemal doszczętnie, pozostawiając na podłodze zaledwie kilka potrzaskanych kawałków kości.
Obaj odskoczyli z opóźnieniem, Kinau klnąc zapamiętale w swoim północnym dialekcie. Miotał się na oślep w przydymionym świetle latarni, dwa razy uderzył się o wystające elementy wieży, ale nie był w stanie przestać, póki nie otrzepał się przynajmniej w większości z pyłu. Johann rozkaszlał się i zasłonił dłonią usta, walcząc z mdłościami. W ustach czuł tylko wyprany ze smaku piach, jakby wtarł w twarz garść z jasnożółtej łachy na rzece.
Pozostali podoficerowie ledwie stłumili okrzyki. Szurali butami, odsuwając się w możliwie najdalsze zakamarki.
Na zewnątrz musieli usłyszeć zamieszanie, bo czyjaś głowa wsunęła się do wnętrza wieży.
- Czemu się tak grzebiecie? - warknął ponaglająco feldwebel. - Znaleźliście kogo żywego?
W środku elektryczna latarnia ciągle się kołysała, wypełniając wnętrze szybko zmieniającymi się cieniami, wyłuskując z ciemności zastygłe na zawsze ciała i zamarłych w szoku podoficerów. Minęła dłuższa chwila, nim któryś zdołał wykrztusić:
- Nie. Sami zabici.
- Dwóch niech zejdzie schodnią wieży i odblokuje włazy na pokład pancerny. Kto?
Georg czyścił mundur odmierzonymi trzepnięciami dłoni, a sztywność i staranność jego ruchów dobitnie świadczyła, jak bardzo jest zdenerwowany i wstrząśnięty. Nie przestał jednak myśleć. Obrzucił wzrokiem wnętrze wieży i resztę zabitych.
- Kinau i Sanger - zgłosił.
- To idźcie. A pozostali niech zaczną wreszcie podawać ciała na zewnątrz.
Ruszyli w dół po drabinach, przez kolejne komory barbety i wzdłuż szybu windy amunicyjnej, teraz unieruchomionej na zapieczonych prowadnicach. Metal już wystygł, ale powietrze pozostało ciepłe i przesycone okropnym odorem spalenizny. Światła latarek co krok wyłuskiwały ślady ognia, który z impetem przepłynął głównymi ciągami komunikacyjnymi. Cienka blacha rur głosowych została tu i ówdzie poprzepalana, ze ścian zwisały całkowicie obnażone pęki kabli elektrycznych, spopielone resztki plecionej izolacji, sople stopionej gumy. Wszystko, czego dotknęli, zostawiało im na dłoniach tłustą czarną sadzę.
Jeden poziom pod wieżą, nisko, gdzie kończyła się barbeta, dostrzegli wybrzuszenie na sterburcie - gruby pancerz poddał się tutaj potężnej zewnętrznej sile i pękł nierówną, szarpaną blizną. Rury, dukty komunikacyjne i prowadnice wind były wyraźnie zdeformowane, a krata podłogowa wygięta. Tędy właśnie weszła śmierć i łapczywie rzuciła się na gotowe do użycia ładunki prochowe z bieżącego stanu.
Niżej był pokład pancerny i para drzwi. Te wiodące w kierunku dziobu i wieży C zostały otwarte, ale nikt z nich raczej nie skorzystał. Wybuch zerwał je z zawiasów i wbił pod kątem we framugę, tak że pokonanie ich bez palnika wydawało się nader wątpliwe. Kinau podszedł do nich ze swoim łomem, ale Johann złapał go za ramię.
- Nie idźmy tam. Wiesz, co znajdziemy.
- Boisz się martwych?
- Wolę poszukać żywych. - Johann wskazał w stronę rufowej części pokładu pancernego.
Tamto wejście zatrzaśnięto na głucho, zgodnie z regulaminem, i nie wyglądało na poważnie uszkodzone. Farba na kole blokującym spiekła się, zostawiając pociemniałą, nierówną masę podobną do zakalca. Podobny los spotkał smar na prowadnicach i śrubie, co Kinau ustalił po dokładniejszych oględzinach. Przezornie zastukali w metal, żeby dać do zrozumienia, że nadchodzą, gdyby przypadkiem ktoś czekał po drugiej stronie na pomoc. Nie doczekali się jednak odpowiedzi.
Siły w rękach, choćby mieli ich tuzin, nie starczyłoby do otwarcia czegoś takiego. Musieli najpierw rozbić to, co się zapiekło. Na zmianę walili młotem w odrzwia, aż echo niosło się po pionie martwej wieży. Z góry wtórowały im inne łomoty i odgłosy uderzeń, zapewne pozostałe ekipy wzięły się poważnie do pracy. Potem za pomocą łomu i znalezionego kawałka pręta zrobili dźwignie i naparli na nie z całych sił. Koło blokady ustąpiło dopiero za którymś razem i otworzyło się z przeraźliwym zgrzytem zatartych zawiasów.
Weszli w ciemność i wilgotny odór, w którym pobrzmiewał jedynie odgłos kapiącej wody. Światło odbijało się od mnóstwa plam i niewielkich kałuż. Woda odeszła stąd niedawno, zapewne ściągnięta przez pompy. Musiała sięgać wysoko, co najmniej do połowy korytarza, i naniosła mnóstwo odpadków i drobiazgów, rozścielając na metalowej podłodze sklejone papiery, puszki, odłamki drewna, skrzynki, szmaty, fragmenty umundurowania, puszki i butelki. Musieli ostrożnie stąpać, żeby się nie przewrócić, a oko z trudem wyłuskiwało w tym chaosie pojedyncze obiekty.
A jednak niektóre rzeczy dało się dostrzec łatwiej niż inne.
- Popatrz - Georg poświecił gdzieś blisko, w kąt korytarza - puszka wołowiny w sosie. Już nie pamiętam, kiedy taką widziałem w mesie.
- A tam mielonka. - Johann wskazał inne miejsce.
- I sardynki. I bekon. - Georg wyliczał entuzjastycznie, a potem pochylił się, żeby po coś sięgnąć.
- Zostaw.
- Dlaczego? Sądzisz, że ci w wieży na górze mieliby coś przeciwko?
Johann pokręcił głową.
- Nie o nich chodzi. Pociągnij nosem. Ten ostry zapach - pikryna.
Kinau posłusznie wciągnął powietrze.
- Masz rację, do licha. - Chwycił latarkę pod pachę i zaczął naciągać gumowe rękawice. - Musiało wypłukać ją z którejś komory amunicyjnej. Nic przyjemnego, można się paskudnie oparzyć.
- Przecież musimy tym oddychać. - Johann się skrzywił. - Szkoda, że nie dali nam więcej wódki. Wdychanie pikryny i tak spowoduje paskudnego kaca.
Podmuch doszczętnie zdemolował tu pomieszczenia i kajuty podobnie jak w barbecie wieży, a woda dopełniła dzieła zniszczenia, starannie mieszając wszystkie szczątki i piętrząc je w przypadkowych miejscach. W kilku schodniach, na jakie natrafili, bulgotała woda, nadal wypełniająca niższe pokłady. Najbardziej wstrząsające było jednak przed nimi. Coś, co wzięli najpierw za miejsce wyjątkowo gęsto pokryte naniesionymi przez wodę odpadkami, okazało się dywanem ciał. Marynarze leżeli w dziwacznych pozach, jeden obok drugiego, jak przewrócone kręgle. Ogień musiał dopaść ich w ruchu i potraktował inaczej niż artylerzystów. Mundury mieli niemal całkowicie spopielone, a ciała pokryte rozległymi oparzeniami i rozdęte od leżenia w wodzie, która przyszła wyraźnie zbyt późno, by ich ocalić przed płomieniami. Ręce wyciągali daleko przed siebie - zamiast się osłaniać przed żarem, najwyraźniej próbowali dosięgnąć ognioodpornych drzwi w ścianie korytarza pokładu. Johannowi zrobiło się niedobrze, gdy ogarnął wzrokiem całą scenę. Kinau też się zatrzymał i długo trzymał latarkę nieruchomo, wyraźnie niechętny jakimkolwiek dodatkowym szczegółom.
- Dokąd prowadzą te drzwi? - zapytał Johann, gdy uznał, że głos nie będzie mu już drżał.
- Do wieży Emil.
- Nie, już ją minęliśmy.
- Obsada pomocnicza. Pewnie wiali przed ogniem.
Johann jeszcze raz się rozejrzał.
- Do zamkniętych drzwi?
Kinau wziął od niego latarkę i poświecił na prostokąt ognioodpornego włazu, oznaczony liszajami przypalonej farby i zatrzaśnięty na głucho. Kilka ciał leżało tuż przed nim, a ich dłonie z rozczapierzonymi palcami sięgały aż do płaskiej metalowej powierzchni.
- Ktoś im je zamknął.
Tym razem wystarczyło stuknąć w zawiasy i mocno szarpnąć za koło blokady, aby właz drgnął. Johann nie mógł powstrzymać przekleństwa, nieżywi marynarze sami mogliby go otworzyć, ale ogień nie dał im czasu. Naparł na metal razem z Kinauem, aż otworzyli przejście na oścież. Spodziewał się kolejnego korytarza, lecz znaleźli jedynie ciasną techniczną celę, oświetloną bladym światłem awaryjnej żarówki. Wiło się tutaj mnóstwo rur, obrośniętych jeszcze większą ilością zaworów o pokrętłach najróżniejszej wielkości i kształtu oraz pęki elektrycznych kabli, przykręcone obejmami do stropu i ścian, to wynurzające się, to niknące w kanciastych puszkach zworników.
Żarówka nie rozpraszała cieni i większość pomieszczenia zmieniła się w jednolitą szarą plamę. Dlatego nie od razu go dostrzegli. Trwał tam nieruchomo jak przyspawany, na wpół przewieszony przez ogromne stalowe koło jakiegoś wielkiego zaworu. W pierwszej chwili uznali, że nie żyje, dopiero potem doszło ich ciche zawodzenie, niemal ginące w szumie wody i pary płynących w dziesiątkach rur.
Kinau od razu do niego przypadł, ale cofnął ręce, zanim w ogóle go dotknął. To, co na pierwszy rzut oka wzięli za popalony mundur, okazało się ściemniałą od oparzeń skórą, w którą gdzieniegdzie w topił się materiał.
- Dostał za swoje. - Kinau chciał się odezwać spokojnie, delikatnie, ale wyszedł mu szybki i pełen napięcia bełkot. - Mój Boże, boję się go ruszyć. Ręce ma chyba całe spalone.
Ranny trzymał się w pionie tylko dlatego, że zaczepił się łokciami o rury.
- Marynarz z obsady Dory - dodał Kinau. - Był pewnie najbliżej w momencie trafienia. Musiał wydostać się z pokładu pancernego, gdy ładunki już się paliły.
- Zamknął swoim właz przed nosem. - Johann spojrzał na korytarz pokładu pancernego.
Z tego miejsca świetnie widział leżące pod drzwiami ciała. Co czuł ten człowiek, gdy jego towarzysze biegli tu, szukając ratunku?
- Ale zamknął też drogę ogniowi. Tutaj jest studnia komunikacyjna, ogień rozlałby się przez nią w górę i w dół, po całej rufie. A może i dotarł do ładunków pod wieżą Emil. Pożaru w trzech komorach amunicyjnych „Seydlitz” by nie przeżył.
Johann nachylił się nad mamroczącym.
- Co on tam ściska? Nie mogę przeczytać, jakieś techniczne skróty.
Marynarz trzymał dłonie wyciągnięte przed siebie, oparte o dwa duże, dobrze wypolerowane mosiężne kurki zaworów, które w mdłym świetle błyszczały jak czyste złoto. Delikatnie, jakby dotykał włosów kochanki, muskał palcami gładką powierzchnię. Widać od ran pomieszało mu się w głowie i wziął żółty blask za szlachetny kruszec.
Kinau poświecił dokładniej latarką.
- Tabliczki niewyraźne, ale... - Zawiesił głos, a potem zbladł. - To zawory denne komór Cezara i Dory. Zalał je, a z nimi połowę rufy.
- Jeszcze więcej trupów.
- Nie miał czasu na myślenie. - Kinau starał się mówić wypranym z emocji tonem, ale widać było, że ma dla rannego sporo zrozumienia. - Ratował życie.
Johann zgarbił się, dłonie zacisnął na rancie włazu tak mocno, że zbielały nawet w słabym świetle.
- Perfekcyjna wymówka dla kogoś, kto wykończył z półtorej setki ludzi.
Kinau aż się obejrzał, tyle było w tych słowach bolesnego wyrzutu.
- Ocalił okręt i załogę - powiedział poważnie, ale zaraz skrzywił się cierpko, żeby nikt nie pomyślał, że bierze w obronę takiego osobnika. - Jak będzie miał szczęście, nazwą na jego cześć jakiś kontrtorpedowiec. - Spojrzał na rannego. - Ale lepiej niech między marynarzy więcej nie wchodzi. Będą wiedzieć, co zrobił, wyczują to.
- Nic nie będą wiedzieć - parsknął Johann, wyraźnie rozgniewany.
- Sam się przekonasz.
Sanger otworzył usta, by zaprotestować, ale nagle zmienił zdanie.
- Trzeba go wyciągnąć - zaproponował. Tak, miał prawo czuć niechęć do tego człowieka, ale jego złość rozwiała się, gdy tylko zdał sobie sprawę, że sam wcale się tak bardzo od niego nie różni. - Nie wiem za co chwycić. Poświeć na korpus i nogi.
Gdy szukał na ciele miejsca, za które będzie można złapać bez obawy, że głęboko poparzona skóra po prostu pęknie, Kinau zastrzygł uszami.
- Co on tam mamrocze? Modli się?
W rzeczy samej ranny nie przestawał wydawać monotonnych dźwięków, będących ni to szeptem, ni zawodzeniem. Z bliska słyszeli, jak coś mu charczy w płucach i krtani, pewnie wciągnął rozpalone gazy prochowe i poparzył sobie wszystko w środku. Tym dziwniejsze, że nie milczał, ale zmuszał się do dodatkowego wysiłku, bez wątpienia jeszcze bardziej sobie szkodząc. Johann przysunął się, żeby posłuchać uważniej.
Lodowaty dreszcz był jak piorun, który spada znienacka ze słonecznego nieba.
Die schönste Jungfrau sitzet
Dort oben wunderbar,
Ihr gold'nes Geschmeide blitzet,
Sie kämmt ihr goldenes Haar,
Sie kämmt es mit goldenem Kamme,
Und singt ein Lied dabei;
Das hat eine wundersame,
Gewalt'ge Melodei.
Sanger odskoczył jak oparzony, daleko, aż pod drugą ścianę pomieszczenia.
- On śpiewa, Georg.
Kinau, chociaż zaskoczony reakcją Johanna, tylko wzruszył ramionami.
- Guzik tam śpiewa.
- Nachyl się i posłuchaj. Tylko posłuchaj!
Georg zbliżył się do rannego, a potem szybko wyprostował.
- Piosenka jak piosenka. Pewnie słyszał ją już kiedyś, jak każdy.
Johann uderzył pięścią w stalową ścianę, która jednak nie wydała żadnego dźwięku.
- O nie, nie każdy - wyrzucił z siebie gorączkowo. Znów poczuł, jak wzbiera w nim ten niemożliwy do zrozumienia bełkot, którym zawsze kończyły się próby opowiadania postronnym o wojnie. - Nie udawaj, że nie rozumiesz, wszystko ci opowiedziałem. Taka pieśń, gdy już raz ją usłyszałeś, idzie za tobą w ślad i czeka tylko, aż znów nadstawisz ucha. Nie ma znaczenia, jak daleko się udasz, jak wiele zmienisz w swoim życiu. Nie ucichnie.
Kinau gapił się na niego przez chwilę.
- Mówiłem ci wcześniej, ale powtórzę - odezwał się. - Znam człowieka, który osobiście łowił syreny przy duńskich brzegach. Z tuzin takich, co mieli w sieciach lewiatana, póki się nie urwał razem z włókiem. To są wszystko piękne, przejmujące historie - jak twoja.
- Daj już spokój.
Stali tak w półmroku jakiś czas, przy mamroczącym rannym, w nieruchomym świetle słabnącej latarki.
- Weźmy go w końcu - powiedział Georg. - Zaniesiemy go do ambulansu i zyskamy chwilę, żeby zapalić.
Johann szukał w myślach czegoś, co powinien powiedzieć, czego zaniedbał w czasie opowieści przy restauracyjnym stoliku, ale po prostu nie znał takich słów.
Wydawało się, że ranny, który ostatkiem sił śpiewał pieśń, w oczywisty sposób potwierdzał własną historię - ale nie dla Georga. Najwyraźniej dla niego wszystko, czego osobiście nie doświadczył, stanowiło jedynie kolejną historię, barwną anegdotę zrodzoną gdzieś na ziemi niczyjej pomiędzy jawą i snem, gdzie rzeczywiste stykało się ze zmyślonym.
- Masz rację.
Podnieśli rannego tak, żeby uczynić mu jak najmniej krzywdy. Gdy wciągali go w górę schodni, w mozolnej wspinaczce do włazu w wieży, Kinau odezwał się jeszcze raz:
- Jesteś szalony, Johann - powtórzył. - Szalony do szpiku kości. Ale największa bieda, że ubzdurałeś sobie, jaki niby na tej wojnie jesteś wyjątkowy.
* * *
Majowe słońce rozszczepiło się tęczą na strudze wody, wyrzuconej w niebo wybuchem pocisku. Tomki macały na skraju zasięgu, jak nakazywał regulamin, szeroką drabinką, każda wieża na inny dystans.
Johann nie miał wątpliwości, że przystępują do bitwy. Druga grupa zwiadowcza płynęła w szyku torowym na lewym skrzydle całej floty, obarczona daleko mniej doniosłymi zadaniami niż cięższe okręty. Pierwszy szedł „Frankfurt”, z proporcem kontradmirała Bödickera dumnie powiewającym z grota, za nim „Pillau” i „Elbing”, na końcu „Wiesbaden”, wszystkie w przepisowych odstępach i z maszynami na pełnej mocy, a dym z kominów buchał prawie tak gęsty jak czarna wata. Załogi kręciły się wokół stanowisk bojowych nieledwie od wyjścia z portu, raz za razem energicznie reagując to na alarm, to na odbój alarmu. Nikt nie miał złudzeń, że plan wywabienia Tomków z portów może się nie powieść. Ostatecznie przynętę stanowiła połowa ciężkich okrętów cesarskich.
Niemniej spotkanie z wrogiem nastąpiło nieprzyjemnie szybko. Niewiele mil od punktu koncentracji, nieco na zachód Skagerakku, obserwatorzy z drugiej grupy zwiadowczej dostrzegli przez szkła lornet kreski dymu na horyzoncie. Nie pojedyncze czy rozmieszczone w przypadkowym porządku, ale w równych, jak odmierzonych linijką, odstępach. Mieli przed sobą regularny szyk, a raczej kilka szyków, bo w zbliżających się smugach dało się odróżnić więcej niż jeden porządek.
Wieści o kontakcie z wrogiem rozeszły się po pokładzie w krótkich, niepełnych komunikatach, które marynarzom więcej namieszały w głowie, niż wyjaśniły.
- Co teraz będzie? - zapytał Dreher, gdy wysłuchał już do końca plotkarskich szeptów amunicyjnych.
- Albo pójdziemy do zwarcia - odezwał się Johann z zastanowieniem - albo zaczniemy odwrót.
- Kto na nas płynie? - Bessler był tak samo przejęty jak pozostali. - Pluski wyglądają na małe, jak z naszych armat. Chyba nie ma się czego bać? Herr Obsmaat?
Sanger tym razem nie odpowiedział. Wspiął się na dolną część relingu i stanął na niej, oparty o lufę Dory, nadal skierowaną wzdłuż burty. Z tego miejsca miał najlepszy widok na dziób i przy odrobinie szczęścia mógł dostrzec, co się dzieje na okręcie, który płynął przed nimi w szyku. „Elbing” wciągał właśnie na wanty wiadomość złożoną z flag sygnałowych. Johann w zasadzie nie potrafił ich czytać, ale same kolory flag nie nastrajały optymistycznie. Wrócił na swoją pozycję.
- Nie uciekniemy - odezwał się kwaśno, a równocześnie z jego słowami zaterkotał brzęczyk pełnego alarmu bojowego.
Kadłub nagle zawibrował pod stopami, gdy krążownik zaczął gwałtownie zmieniać kurs.
- Skracamy dystans! - krzyknął Bessler, chociaż łatwo było się zorientować po kierunku pochylenia kadłuba.
Jakby na potwierdzenie jego słów zaskrzeczał dzwonek nastawy. Johann spojrzał na wskazanie.
- Elewacja trzynaście stopni jedenaście minut - powiedział na tyle głośno, by wszyscy z obsady usłyszeli go wyraźnie.
- Jest elewacja trzynaście stopni jedenaście minut - potwierdził prawy celowniczy.
- Kierunek osiemdziesiąt stopni dwadzieścia minut.
- Jest kierunek osiemdziesiąt stopni dwadzieścia minut - potwierdził lewy.
Zaczęli kręcić kołami nastaw, pochyleni, ze wzrokiem wlepionym w słabo oświetlone podziałki. Johann spojrzał na dziób, gdzie wieże Anton i Bruno też zmieniały nastawy. Tak samo działo się z tyłu. Wzdłuż burty, przy Emilu i Gustawie, marynarze również uwijali się jak w ukropie.
- Ładuj.
Amunicyjni wytaszczyli z windy piętnastocentymetrowy pocisk. Szczęknął otwierany klin zamka, a potem zaszurał mosiądz łuski, gdy z nerwową gorliwością wpychali pocisk na miejsce. Po tylu miesiącach ćwiczeń zajęło im to moment.
- Gotów do odpalenia.
Kolejny dzwonek, korekta. Dalmierzysta siedzący w centrali nad pomostem musiał być znacznie bardziej roztrzęsiony niż na ćwiczeniach. Johann był teraz wdzięczny za każdą godzinę ćwiczeń. Nabyta rutyna sprawiała, że prawie wcale się nie denerwował. Nie miał też czasu na zastanawianie się, co oficer zobaczył w okularach dalmierza, że się tak przejął.
Wtedy obramowała ich salwa krążownika liniowego.
- Jezusie Panie przenajświętszy - wybełkotał Giese.
Spojrzał przy tym na Johanna z takim samym zwierzęcym przerażeniem, jakie go ogarnęło, gdy żegnali Schenkera.
Wieść gruchnęła wkrótce po tym, jak stary obsmaat wrócił ze szpitala. Chciał odejść na własną prośbę, choćby prosto na ląd, do marynarskich koszar, gdzie ryzykował wysyłkę na front zachodni. Rękę miał dalej usztywnioną, ale do bólu i niewygody najwyraźniej przywykł, bo niczego nie dawał po sobie poznać. Gdy przyszedł się pożegnać ze swoją obsadą, minę miał równie zaciętą i nieprzeniknioną, jak zawsze. Odbywali właśnie jedne z jałowych ćwiczeń, wypełnionych łapaniem kolejnych coraz bardziej rozjeżdżających się nastaw, ładowaniem pocisków i obsługą windy amunicyjnej. W pewnej chwili Johann, podający kolejne komendy, zauważył nieruchomą sylwetkę w zacienionym przejściu między kominami. Schenker musiał ich obserwować od długiego czasu, może nawet od samego początku ćwiczeń.
- Obsada, w szeregu zbiórka! - zawołał. Marynarze, wytrąceni z ustalonego rytmu, porzucili swoje zajęcia i chaotycznie ustawili się wzdłuż burty. Johann spojrzał w stronę przyczajonej postaci.
- Zapraszam do nas, Herr Oberbootsmaat!
Schenker skorzystał z ociąganiem, które jednak szybko się ulotniło. Chociaż był znany z twardego charakteru i cynizmu, najwyraźniej czuł jednak odrobinę sympatii do bliźnich. Podszedł do szeregu i przyjrzał się marynarzom z delikatnym uśmiechem, który jednak wyraźnie nie był przeznaczony dla Johanna.
- Jak pewnie słyszeliście, kończę służbę na „Wiesbaden” - oznajmił, stając przed nimi. - Chciałem się z wami osobiście pożegnać i podziękować za wszystko. Byliście najlepszą obsadą na tym okręcie, jeżeli nie w całej eskadrze.
Marynarze jeden przez drugiego kiwali głowami, ale w ich twarzach nie widniał ani cień beztroskiego zadowolenia.
- Dlaczego pan opuszcza okręt, Herr Obsmaat? - Giese zdecydował się coś powiedzieć. - Dlaczego pan nie zostanie z nami?
- Po prostu nie ma tu już dla mnie miejsca. - Schenker spochmurniał. - Wybaczcie. I żegnajcie. - Ruszył w kierunku rufy, gdzie pewnie miał do pogadania z Fleischerem.
- Niech pan zostanie - rzucił z cicha Hoch. - Jak kapitanem był von Eisen, który pana nienawidził, jakoś się pan tu zmieścił.
Schenker przystanął na moment, spojrzał na nich, ale tak, żeby wzrokiem ominąć Johanna.
- Ale teraz się boję - odparł szczerze, po czym oddalił się powoli, zostawiając marynarzy całkiem zbaraniałych.
Wtedy właśnie Giese, jako jedyny, obrócił twarz do Johanna, a wypełniało ją niczym nieskrywane przerażenie.
Johann nawet nie miał do niego wielkich pretensji. Na wojnie przywykł do strachu swojego i cudzego, i wiedział, że najczęściej jest on niepotrzebny.
Teraz też za szybko się zlękli, choć właściwie nie mieli powodu. Ciężkie działa plunęły w ich stronę jeszcze raz, pełnymi salwami, a woda z wybuchów skąpała wszystkie krążowniki admirała Bödickera, ale było już właściwie po strachu. Na północnym wschodzie pojawił się znacznie smaczniejszy kąsek w postaci pierwszej grupy zwiadowczej, więc krążowniki liniowe Tomków natychmiast przeniosły na nie uwagę.
Gdy tylko fontanny, wzbijane przez spadające pociski na wysokość masztów „Wiesbaden”, oddaliły się na wschód, napięcie opuściło artylerzystów z obsady Dory. Teraz znacznie łatwiej było im łudzić się nadzieją, że wszystko się dobrze skończy.
Giese przestał się garbić na siedzisku, jałowo zaciskając dłonie na pokrętłach celownika, przytknął za to oko do okularu swojej lunety.
- Widać okręty Tomków. Trzykominowce, chyba kontrtorpedowce - odezwał się naraz.
Johann od razu znalazł się przy celowniku. „Wiesbaden” tańczył mocno na dużej fali Morza Północnego, jak przystało na drobnicę, co miała mało wolnej burty, jednak w okularze dostrzegał smukłe sylwetki na tle horyzontu, idące minimalnie stycznym kursem. Celownik wyposażono w podziałki, starannie wytrawione w przeszkleniu drogi optycznej, dzięki którym dało się pomocniczo ustalić odległość od celu, z błędem rzędu pięciu kabli. Johann stłumił przekleństwo pod nosem. Nawet biorąc pod uwagę pomyłkę tego rzędu, nastawy od dalmierzysty były o dobrą milę za długie. Oderwał oko od celownika.
- Skróć, Dreher - zdążył wyrzucić z siebie.
Armaty znienacka rzygnęły ogniem, aż im wszystkim zatkało uszy; w rosnącej gorączce bitwy nikt nie zadbał o ostrzegawczy brzęczyk.
- Słucham, Herr Obsmaat?! - krzyknął Dreher ze swojego miejsca.
Johann zamknął usta i ścisnął nos palcami, a potem ostrożnie wydmuchał powietrze. W jednym uchu ciśnienie puściło.
- Skróć. Elewacja jedenaście stopni dwadzieścia minut.
Celowniczy zawahał się. Wcześniej nigdy nie kwestionował zmian nastaw, jakie nakazywał Johann, ale dotąd uczestniczyli razem tylko w ćwiczeniach. Zignorowanie rozkazu w ogniu bitwy mogło w najlepszym razie zaprowadzić go do ancla.
- Herr Obsmaat, nie takie mam wskazania.
- Dreher, drugi raz nie powtórzę. Skróć.
Brak odpowiedzi, co więcej - cała obsada znów jakby zamarła. W czasie ćwiczeń, gdy ryzyko było niewielkie i błędna decyzja nie pociągała żadnych konsekwencji, po prostu wykonywali rozkazy Sangera. Teraz jednak musieli mu naprawdę zaufać.
Salwa Tomków nadleciała od zachodu i ułożyła się w szachownicę fontann wzdłuż całego szyku drugiej grapy zwiadowczej. Jedne pociski spadły bliżej, inne dalej, ale Johann nie wątpił, że miały znacznie większe skupienie niż ich własne. Rzutem oka ocenił wysokość, na jaką trysnęła woda.
- To nie kontrtorpedowce, to krążowniki - powiedział. - I zaraz nas zmacają.
Jednak pamiętali, jak sprawił się na pierwszych ostrych ćwiczeniach ogniowych.
- Tak jest. Elewacja jedenaście stopni dwadzieścia minut - usłyszał.
Johann znów znalazł się przy okularze celownika, objął go dłonią i oparł o niego czoło, by zminimalizować wstrząs kolejnego wystrzału. Pluski ich własnych pocisków już zniknęły, ale nie czekał długo, bo zaraz warknął brzęczyk, a po nim znów nastąpiła salwa. Rozrzut był bardzo duży, erupcje morskiej wody rozłożyły się w luźnym układzie wzdłuż szyku przeciwnika, daleko od potencjalnych celów - wszystkie z wyjątkiem jednej, która wyrosła tak blisko, że chyba ochlapała pokład ostatniego okrętu Tomków. Ktoś musiał zauważyć swój błąd, bo nowe nastawy, jakie nadeszły z pomostu, okazały się znacznie lepsze.
- Podążajcie za nimi - rozkazał Johann celowniczym. - Dajcie mi chwilę.
Tamci też mieli cztery krążowniki, z tej odległości wyglądające na znacznie większe od „Wiesbaden”. Szły równo w szyku, waląc w niebo dymem z prostych kominów i plując z luf dział salwami pocisków w tempie znamionującym znakomite wyszkolenie artylerzystów.
Johann przyjrzał im się uważniej. Zgodnie z zasadami powinien zająć się trzecim, odpowiadającym mu miejscem w szyku, ale jego uwagę przyciągnął pierwszy okręt, który niósł imponujących rozmiarów proporzec, dobrze widoczny nawet z takiego dystansu. Wpatrzył się w jego sylwetkę, licząc pod nosem kolejne sekundy, odmierzając energiczne zwroty i manewry tamtego. Stracił świadomość tego, co działo się obok: kolejnych brzęczyków, odpalanych salw, pustego szczękania mosiężnych łusek, wibrowania pokładu, pod którym równo pracowały maszyny o mocy tysięcy koni mechanicznych. Z każdą chwilą szeptanie pod nosem stawało się bardziej regularne, ale zanim zdążyło zmienić się w coś innego, Giese szarpnął go za ramię.
- Herr Obsmaat! - zawołał, wychylając się ze swojego kąta w wieży. Twarz miał osmaloną od gazów prochowych. - Niech pan coś zrobi. To osiemnasta salwa i nadal nie ma nakrycia. Może ktoś powinien pójść na pomost i dać zmianę dalmierzyście?
Johann oderwał błędny wzrok od celownika.
- Zmienić cel. Kierunek czterdzieści stopni szesnaście minut. Nie, dziewiętnaście minut.
Giese zdębiał.
- Zmienić cel? Na własną rękę? Toż to pewny sąd polowy.
- Drauf! Wykonajcie rozkaz, celowniczy.
- Ale jeżeli ktokolwiek to zauważy... - zaczął Bessler z tyłu.
- Wykonać, do kroćset! - Johann odwrócił się do nich gwałtownie, a wzrok miał płonący.
Zamknęli się. Giese dał na mostek krótki sygnał kłopotów z ładowaniem i przemieścił wieżę na nową nastawę.
- Elewacja?
Johann zerknął w celownik.
- Dziesięć stopni pięćdziesiąt sześć minut. Teraz. Brzęczyk i salwa. Obsada Dory nie potrafiła oprzeć się pokusie - zebrali się przy wieży i wyjrzeli zza niej, chociaż nic prawie nie było widać. Nie mogli dostrzec, że czołowy krążownik Tomków, trafiony w rufową kotłownię tryska pod niebo strumieniem białej pary, zwalnia i wychodzi z szyku. Pod roztrzaskanym pokładem ludzie piekli się jak raki w strumieniach gorąca, a dym z niezagaszonych palenisk przez popękane przewody wydostawał się już nie tylko kominami, ale każdą szczeliną kadłuba, od śródokręcia począwszy. Cios nie był śmiertelny, ale z pewnością bolesny.
Dwa pozostałe okręty utrzymały prędkość i kurs, porzucając uszkodzonego towarzysza, zdecydowane przeniknąć jak najbliżej głównych sił cesarskiej floty i wykonać skuteczne rozpoznanie. Na miejscu ich kapitanów Johann zrobiłby tak samo i zapewne z równie nikłym skutkiem, bo od północnego wschodu odezwały się działa „Moltkego” i „Von Der Tanna”. Chociaż wystrzelone z odległości ponad stu kabli, trzydziestocentymetrowej średnicy pociski upadły na tyle blisko, aby Tomki oddali ostatnią honorową salwę ze swoich średnich luf i uznali, że zadanie zostało wykonane wystarczająco solidnie. Czym prędzej zakręcili ostro na zachód i odeszli na pełnej mocy maszyn.
A powodów do strachu mieli aż nadto - strzelał do nich także „Seydlitz”. Stocznia marynarki wojennej doprowadziła go forsownym remontem do wystarczająco dobrego stanu, żeby mógł wziąć udział w bitwie, a artylerzyści na jego pokładzie wręcz dyszeli żądzą odwetu.
Na grocie flagowego „Frankfurtu” podniosły się nowe flagi sygnałowe, a cała grupa zwiadowcza zmieniła kurs na pościgowy. Teraz admirał Bödicker przejął pałeczkę i miał zamiar dokonać tego samego, co nie powiodło się Anglikom. Trzy ostatnie flagi kodu przypieczętowały też los uszkodzonego Tomka. Próbował uciekać, gwałtownie zmniejszając dystans. Obrócił się do nich rufą, przez co nieco ograniczył powierzchnię celu, i usiłował postawić zasłonę dymną. Na swoje nieszczęście szedł wolno i z wiatrem, więc raz po raz odsłaniał się w szerokich lukach wydartych przez wiatr w czarnym tumanie. To wystarczało, żeby dalmierzyści Bödickera wyznaczyli odległości i kąt kursowy z wystarczająco małym błędem. Podczas gdy cztery cesarskie krążowniki szły w głąb ugrupowania wrogiej floty, na rannego przeciwnika posypał się grad pocisków.
Johann nie odrywał oczu od celownika.
- Nastawa - poinformował go Giese. - Kierunek siedemdziesiąt pięć stopni, dwanaście minut.
- Dziewiętnaście minut. - Sanger poprawił jednostajnym głosem, jakby odczytywał notkę z gazety. - Elewacja osiem i dwadzieścia trzy.
Korygowali bez dalszych uwag, a Dora odpalała pocisk za pociskiem. Gdy dystans jeszcze bardziej się zmniejszył, Giese zobaczył w końcu w swoim okularze, co działo się z krążownikiem Tomków.
- O mój Boże! - Głęboko wciągnął powietrze.
Krążownik Tomków nawet trochę przypominał „Wiesbaden”. Miał tylko dwa kominy, ale poza tym sylwetkę dość podobną i zapewne identyczne skromne opancerzenie. Lekkich krążowników nie budowano po to, aby z godnością przyjmowały nawałę nieprzyjacielskich pocisków. Blachy, tylko nieco grubsze od kontrtorpedowców, zapewniały im większą sztywność kadłuba, ale przy spotkaniu z przeciwpancernymi pociskami nie dawały praktycznie nic. Anglik zbierał trafienia jedno za drugim, głównie w nadbudówki, w kadłub rzadziej. Płonął na dziobie i rufie. Na tle płomieni Johann dostrzegł, że większość jego wież pozostaje nieruchoma. Detonacje złamały oba maszty, lekki pomost rozpruły jak puszkę konserw i zmiotły do morza większość szalup, a pozostałe zmieliły na połamane szczapy, pobłyskujące tu i ówdzie bielą olejnej farby.
Jednak ktoś wciąż tkwił na tym pobojowisku. Dwa działa na śródokręciu dalej strzelały, choć bez dalmierza miało to jedynie symboliczne znaczenie. Pracowały drużyny awaryjne, wyrzucone za burtę węże pomp pluły strumieniami wody. Ani jedna tratwa ratunkowa nie została rzucona z pokładu, nikt też nie ratował się skokiem w morze. Może dlatego, że również woda wokół zmieniła się w spienione piekło.
- Nowa nastawa - zauważył Giese. - Nowe cele. Dystans siedemdziesiąt kabli.
- My nie zmieniamy celu - odparł Johann.
- Herr Obsmaat - odezwał się Dreher ostrożnie - oni mają już dość. Idą na dno.
Johann oderwał się od celownika, wzrok miał nieobecny, ale pełen determinacji.
- Nadal strzelają - wycedził. - Gdyby mogli, wpakowaliby w nas wszystkie pociski, jakie mają na pokładzie. - Spojrzał ku horyzontowi, gdzie snuły się kłęby dymu z płonącego celu. - Aż tu czuć ich ślepe przerażenie.
Nie dbał, czy go zrozumieli.
- Nie zmieniamy celu - rzucił jeszcze, nim wrócił do celownika.
Idąc na zachód, zatoczyli wokół uszkodzonego Brytyjczyka wielki łuk, tak że w pewnej chwili zaczął strzelać do nich z dział na drugiej burcie. Nie mógł już manewrować, ale dryf i manewry admirała Bödickera umożliwiły jego artylerzystom dalszą walkę.
- Kierunek sto siedemdziesiąt stopni - nakazał z tłumioną wściekłością Johann. - Elewacja siedem, dziewięć minut.
Gdy celowniczy posłusznie odwrócił wieżę, w celowniku pokazał się aldis, desperacko błyskający z pomostu Brytyjczyka. Maszty miał połamane, anteny w strzępach, wołał więc do swoich w ostatni sposób, jaki mu pozostał. Johann doskonale wiedział, co tamci sobie myślą: pogodzili się już z własnym losem, chcieli po prostu ściągnąć jak najwięcej śmierci na innych.
Z twarzy obsady Dory wywnioskował, że nie bardzo podoba im się ta masakra. Ćwiczenia ćwiczeniami, propaganda propagandą, lecz jeszcze rano zupełnie inaczej wyobrażali sobie nadchodzącą bitwę.
Wtedy wprawdzie czuć było w powietrzu, że coś się święci, ale nastrój panował raczej podniosły. Owszem, marynarze się bali, lecz strach przegrywał z nadzieją, że wreszcie wydarzy się coś więcej niż kolejne ćwiczenia czy przybrzeżny patrol ograniczonymi siłami, odbywany w dodatku z dużą prędkością, aby przypadkiem nie wdać się w niepotrzebną walkę z Tomkami. Zaledwie odezwały się poranne gwizdki i brzęczyki, załogi zerwały się na nogi i rozpoczęły energiczną krzątaninę. Na kotwicowisku Jade zgrupowana była pierwsza i druga grupa zwiadowcza oraz pierwsza eskadra liniowa. W świetle wschodzącego słońca poranne załogi zebrały się na apelach na dziobowych pokładach okrętów. Gdy odczytano rozkazy dzienne, wszystkich opanowało ożywienie, a nad całą zatoką rozległo się głośne „Hurra!” na cześć cesarza.
Chwalebna walka, tego się spodziewali.
Tyle że taka po prostu nie była im pisana, zresztą niezależnie od tego, po której stronie celownika się znajdowali.
Coś przeleciało tuż nad kominami, cała obsada poczuła podmuch. Bessler podniósł wzrok wystarczająco szybko, żeby zobaczyć, jak pękają kable anten, a czarny dym, wypluwany z wysokich kominów krążownika, zawija się w ciasnych zawirowaniach. Morze rozwarło się najwyżej kabel od sterburty i uniosło pod niebo w wielkiej kolumnie wody.
Krążowniki liniowe wróciły.
Johann z miejsca oderwał się od celownika, zrobił kilka nerwowych kroków wstecz.
- Giese, jest nastawa? - zapytał z napięciem.
Ze śródokręcia, a do tego ze stanowiska położonego tak nisko zaraz za załamaniem pokładu, sam niczego by nie zobaczył. Pomocniczy celownik nie miał aż takiej swobody, aby omieść wzrokiem całe morze na bakburcie. Johann potrzebował jakiekolwiek wskazania z pomostu, ale Giese nie musiał odpowiadać, bo brzęczyk milczał.
Horyzont na zachodzie upstrzyły liczne słupy dymu i wyraźnie wciąż ich przybywało. Już nie szli swoimi trzema małymi krążownikami na rozpoznanie przeciwnika, teraz Tomki naciskały na nich całą masą. Jeżeli nie było to ich główne ugrupowanie, bardzo dobrze takie udawało. Admirał Bödicker również musiał dojść do podobnych wniosków, a może olśnienie sprowadził na niego grad ciężkich pocisków, które bardzo udatnie obramowały „Frankfurt”, a na „Pillau” złamały rufowy maszt. Znów pojawiły się flagi sygnałowe, po których flagowiec gwałtownie skręcił na wschód, uciekając od śmiertelnego zagrożenia. Niestety, szyk zamykał „Wiesbaden”.
Salwa spadła tuż przy burtach krążownika, a gdy detonowała, cały wypierający sześć tysięcy ton kadłub zadrżał jak wielki kamerton. Odłamki zagrzechotały o burty i nadbudówki, kilka przebiło kominy, ale niegroźnie, w sporej odległości od palenisk. Potem woda natarła gwałtownymi falami od burt i lunęła prysznicem z góry, a jej napór przewracał ludzi, zmywał sprzęt i małokalibrową amunicję przygotowaną do użytku. Sądząc po krzykach, zmyło do morza obsługę lewoburtowego aparatu torpedowego.
Johann rozglądał się z rozpaczliwą energią po horyzoncie. Wlazł na nadbudówki i osłonę wieży, ryzykując, że przy kolejnym, równie bliskim trafieniu także znajdzie się w wodzie.
- Gdzie oni są? - mamrotał pod nosem. - Skąd strzelają? Skąd?
Nowych nastaw nie było. Działa krążowników liniowych strzelały z dystansu o dobre pięćdziesiąt kabli większego niż zasięg dział „Wiesbaden”, zatem rozsądnie nie marnowano amunicji, jedyną szansę widząc w ucieczce. Ale Johann nie zamierzał przyjąć tego do wiadomości. Nazbyt się bał, nazbyt kipiał wściekłością. Zbyt wyraźnie słyszał, co grało wokół, za mocno pochłaniał go wszechobecny zaśpiew morza.
W desperacji rozrzucił ręce i spojrzał w górę, na bocianie gniazdo na grotmaszcie.
- Georg! Georg, słyszysz mnie?
W zamęcie trwającej bitwy byłby to prawdziwy cud.
- Georg, skąd strzelają?
Może i ktoś się tam wychylił u góry, ale Johann nie miał szansy dostrzec, co się dzieje piętnaście metrów nad pokładem. Nie zdążył nawet odwrócić wzroku, kiedy pocisk ściął cały maszt tuż nad pomostem, jak kosa pojedyncze źdźbło trawy. Cała konstrukcja runęła gdzieś za burtę w fale, spienione jeszcze ginącym śladem torowym prowadzących krążowników.
Johann znieruchomiał, z ręką nadal wzniesioną ku miejscu, gdzie chwilę temu znajdowało się bocianie gniazdo i Kinau.
- Panie Jezu, mają nas! - krzyknął Giese za jego plecami.
Johann zerknął na obsadę. Żołnierze nadal stali na swoich miejscach, choć miał wrażenie, że nieco przybliżyli się do siebie zupełnie jak stado przestraszonych owiec. Ostatnie ślady ich porannej gotowości bezpowrotnie znikły, artylerzyści zgarbili się jakby przycisnął ich wielki ciężar. Wciąż jednak wbijali w Johanna ciężkie spojrzenia. Nawet Dreher patrzał nad łożem działa.
- Niech pan coś zrobi, Herr Obsmaat - poprosił wystraszony Bessler.
Oczywiście. Może sprawiła to gadanina kuka, ale od jakiegoś czasu, o ile nie od samego wyjścia w morze, uważali, że właśnie Johann stoi za wszystkim, co się dzieje. Podczas gdy on tak długo walczył, żeby pokonać to paskudne przeświadczenie, że wydarzenia zapętlają się wokół niego jak lina cumownicza, przy pierwszej okazji znów znalazł się w punkcie wyjścia. Wspomnienia wracały do niego tak natrętnie, jakby znów tkwił w azylu i usiłował jakoś poukładać sobie w głowie wszystko, co wydarzyło pod Autry.
Kinau nazwałby to rutyniarskim lenistwem losu albo równie wymyślnie.
Johann jeszcze raz spojrzał w puste miejsce nad pomostem, choć Kinaua już tam nie było. Nie, Georg z ostatnich tygodni raczej by ot tak sobie nie zakpił, prędzej burknąłby coś przemądrzale. Ostatecznie również wywodził się spośród marynarzy i chociaż uszczypliwie i po wielekroć ten fakt komentował, nie potrafił w pełni uniknąć jego konsekwencji. Gdy tylko pojawiły się plotki o kolejnej operacji morskiej, stał się niemal otwarcie przesądny.
Nic dziwnego. Marynarz z „Seydlitza” jednak wywarł na nim wrażenie, daleko większe, niż miał ochotę się przyznać. Raz, gdy Kinau otworzył swój kajet, Johann dostrzegł wyrwane strony.
- Tak, wydarłem je - przyznał z pewnym ociąganiem Georg.
- Wyrzuciłeś? Jedną ze swoich historii? - zdziwił i się Johann.
- Nie wszystkie są wiele warte. Czasem notuję sobie coś, a potem nie mam jak tego wykorzystać. Wtedy ; wyrzucam, żeby nie robić zamieszania. Niedługo i ten notatnik odłożę do pozostałych, już zapisanych, i chcę mieć pewność, że są w nim tylko rzeczy odpowiednie - dokończył, tak starannie unikając przy tym spojrzenia kolegi, że na Johanna spłynęło olśnienie.
- Wyrzuciłeś Wilhelma Heidekampa? Tego z „Seydlitza”?
Georg westchnął.
- Historia straszna, ale mało ciekawa.
- Mnie też wyrwałeś?
Kinau energicznie wzruszył ramionami, jakby z powodu upału strząsał z siebie dodatkowy koc.
- No co też ty, Johann - żachnął się.
- Wyrwałeś - zgadł Sanger. - Czyżbyś coś... - zawahał się - usłyszał?
- Tannhäusera na syreny okrętowe.
Johann uśmiechnął się blado.
- Tam, skąd pochodzę, mówiło się, że morze śpiewa pieśń przyćmiewającą wszystkie inne.
- I dlatego zamieniłeś bezpieczny państwowy szpital na pokład okrętu wojennego?
- Myślałem, że tutaj nie będę jej słyszał.
- Zatkaj lepiej uszy. - Georg kwaśno skończył rozmowę.
Nie potrafił uwierzyć w to, co zobaczyli - i usłyszeli - na zmasakrowanym „Seydlitzu”, instynktownie nie ufał świadectwu własnych oczu. Szedł przez życie spokojnie, stabilnie, a wszystko, co mogłoby zachwiać jego rzeczowy światopogląd, ubierał w formę niesamowitych opowieści i ekscytujących historii.
Być może uderzyłby się w piersi niedowiarka, pomyślał Sanger, gdyby mógł obserwować iście biblijny dopust, jaki stał się udziałem „Wiesbaden”.
Tomki wstrzelały się bardzo szybko, po czwartej, najwyżej piątej salwie. Wielkie okręty miały dość miejsca, by pomieścić centrale artyleryjskie z prawdziwego zdarzenia oraz potężne dalmierze i systemy dalocelowania. Nad trafianiem w cel stale pracowało tam tylu ludzi, że wystarczyłoby ich na ćwierć załogi dla małego krążownika. Początkowy rozstrzał salwy szybko się skupiał, osaczał ofiarę i zaczynał ją niemiłosiernie demolować pociskami ważącymi dobrze ponad tysiąc funtów.
Ścięcie masztu było jedynie przygrywką, potem oberwał pomost, i to dwa razy. Przeciwpancerne pociski wielkiego kalibru, zaprojektowane do przebijania grubych pancerzy, przeszły przez cienką blachę „Wiesbaden” jak przez papier, tym razem nie eksplodując, tylko wyrywając ogromne dziury w nadbudówce i wymiatając do morza wszystko z jej wyższych kondygnacji. Obserwatorów w otwartym stanowisku na samym szczycie wydmuchnęło tak wysoko w powietrze, że spadli daleko poza pokładem.
Giese zbladł jak papier, gdy w jednym momencie umarły wszystkie przekaźniki nastaw i sygnałów, a brzęczyk skrzeknął po raz ostatni w agonii, kiedy w obwodzie zatańczyło gasnące zasilanie. Johann zobaczył, jak celowniczy maca, na oślep sprawdzając wszystkie wskaźniki i pokrętła. Lampki przy tarczach wieży też zgasły, ale zaraz się zapaliły słabym płomykiem awaryjnego zasilania. Na śródokręciu rozległ się łomot otwieranych z impetem włazów i drużyny marynarzy ruszyły oceniać i naprawiać zniszczenia.
- To nie agonia - zaczął recytować pod nosem Giese - wyjdziemy z tego.
Johann nie tracił czasu na wyprowadzanie go z błędu. Przyjrzał się uważnie wlotom pocisków na nadbudówce, a potem spojrzał na horyzont.
- Kierunek sto siedemdziesiąt - rzucił ostro. - Ruszaj się, Giese.
- Co takiego? - Celowniczy na moment wyrwał się z transu rozpaczy.
- Chcesz tu zdechnąć? - warknął Johann, zupełnie jakby mógł oferować mu jakiś wybór. - Kierunek sto siedemdziesiąt... - Urwał, widząc, że „Wiesbaden” zaczyna kolejny zwrot. - Nie, sto sześćdziesiąt. Drauf!
- Ale...
Ciężki pocisk musiał nadlecieć płaską trajektorią od bakburty, bo poczuli wyraźnie podmuch. Trafił w dziób, tuż przed pomostem, zrywając do morza wieże Anton i Bruno wraz częścią pokładu i całą obsadą. Detonowały przygotowane do walki pociski, a kadłub zatrząsł się jak przy uderzeniu w nabrzeże z pełną prędkością. Gdy opadł dym, cały pokład dziobowy stanowił tylko kłębowisko poskręcanego metalu bez jednego żywego ducha.
Giese tylko raz na nie zerknął, potem bez słowa kręcił korbą obrotu Dory. I dobrze, bo zanim skończył, dostali jeszcze dwa razy, w rufę. Pocisk przeciwpancerny walnął w nadbudówkę tuż pod wieżą Gustaw i przewiercił krążownik wzdłuż, przechodząc pod masztem i dwoma stanowiskami lekkich działek. Dalej napotkał rufowe kotły, rozerwał dwa, a potem zrykoszetował, wyrywając wielką dziurę pod linią wodną. Załoga maszynowa, jeżeli nie zginęła od poparzeń, utopiła się niemal natychmiast, gdy setki ton wody wdarły się do zamkniętego grodziami przedziału. Krążownik zwolnił gwałtownie, a kadłub dygotał pod nogami od nierównomiernej pracy wałów. Drugi cios okazał się jeszcze gorszy, wybuch tuż przy burcie rozerwał ją na znacznej długości i natychmiast doprowadził do przechyłu. Zrobił też coś ze sterem, bo „Wiesbaden” zaczął wyraźnie i ostro skręcać, wchodząc w cyrkulację w lewo.
- Jest sto sześćdziesiąt - zameldował Giese.
Johann od dłuższej chwili nie odrywał oczu od celownika, zagryzając wargi z niepokoju, czy dobrze określił odległość. Niepotrzebnie: dobrze wsłuchał się w melodię pocisków i pieśń kierowała nim teraz, podpowiadała każdy następny krok. Widział w okularze sylwetki brytyjskich okrętów. Jak się spodziewał, szły na nich nie byle pękate pancerniki, ale smukłe krążowniki liniowe, co najmniej cztery. Cały dywizjon. Były teraz już tak blisko, że strzelały nie tylko z głównych dział, ale i z luf swojej artylerii średniej. Mogły ich znacznie łatwiej dosięgnąć. Ale i same stały się osiągalne.
Wtedy tuż przy nich błysnęło. Owionął ich ciepły wiatr, oparzył gdzieniegdzie, powalił jak zapaśnik idący do zwarcia całym ciałem i od razu wgniatający w matę. Johann zorientował się, że leży na pokładzie, odepchnięty pod samą nadbudówkę, policzek ma starty do krwi i porwaną bluzę. Ktoś krzyczał niedaleko, ktoś inny rzęził jak zwierzę. Zdołał podnieść głowę i zobaczył, co zostało z obsady.
Pocisk wybuchł blisko, kawałek za śródokręciem. Wbił do środka niektóre wręgi, zniósł dwa kominy i rozwalił albo strącił do morza niemal wszystkie szalupy i tratwy na tej burcie. Sieknął też po pokładzie odłamkami, których większość zebrali marynarze z drużyn ratowniczych i obsada Dory.
Giese i Dreher mieli szczęście, bo siedzieli za osłoną działa. Z pozostałych bez szwanku wyszli tylko Bessler, Becker i sam Johann. Poza nimi były trzy trupy, Hoch i Farber z wieloma złamaniami i ranami oraz konający Kappel. Miał dziurę w piersi, tuż nad sercem, przez którą gwałtownie wypływała krew. Oddychał szybko, jakby chcąc jak najszybciej nacieszyć się smakiem powietrza w płucach. Rozglądał się bezradnie, świadom, że umiera. Wreszcie zogniskował wzrok Johanna.
- Pan wie, Herr Obsmaat, teraz nawet oficerów nie ma, żeby rozkazali opuścić okręt - powiedział zupełnie przytomnie, a potem przymknął oczy, na zawsze.
Nikt przez chwilę się nie ruszał, pomimo wciąż spadających wokół pocisków.
- Uciekajmy stąd - wybełkotał Giese.
Johann rozumiał, że w tej chwili naprawdę mogą rzucić wszystko i bez rozkazu skoczyć za burtę, żeby szukać szczęścia, dryfując samotnie wśród fal. Becker właśnie zamknął martwe oczy dwóch amunicyjnych, których odłamki ścięły tuż obok. Dłonie mu się trzęsły, nie wiadomo, czy bardziej z powodu błyskawicznej śmierci dwóch towarzyszy, czy też cudownego ocalenia jego samego, choć stał właściwie między nimi.
- Hoch i Farber, odmaszerować na rufę, do lazaretu. - Johann wszedł między marynarzy. Ciałom nie poświęcił uwagi, patrzył w oczy żywym. Obszedł ich jednego po drugim. - Pozostali na stanowiska. Giese, kierunek sto. Dreher, elewacja jedenaście stopni, na początek.
- Pan oszalał, Herr Obsmaat - zaprotestował Dreher. - Na rufie nie został już nikt żywy.
- I do kogo chce pan strzelać? - dołączył się Giese.
- To krążowniki liniowe!
Johann spojrzał na rannych.
- Wynoście się stąd na rufę albo do piekła, nie obchodzi mnie to. Macie nie przeszkadzać. - Obejrzał się.
- Bessler, sprawdź pociski. Ile mamy?
- Na litość boską - warknął ze złością Becker. - Niech im pan pozwoli chociaż umrzeć z nami.
Johann zamarł na moment, potem odwrócił się do amunicyjnego.
- Takiej propozycji nie odrzucę. - Wykrzywił usta w parodii uśmiechu. - Zajmijcie się nimi, ale najpierw chcę wiedzieć, co z pociskami.
Dreher pomógł rannym usiąść, a Giese dał im po łyku wódki ze swojej małej manierki. W tym czasie Bessler oglądał poprzewracane pociski i szczelinę windy amunicyjnej.
- Z dziesięciu siedem jest na różne sposoby uszkodzonych - podsumował po kilku minutach. - Podmuch rozrzucił je z taką siłą, że zdeformowały się łuski. Mieliśmy szczęście, że nie detonowały. Wystrzelić z nich można, ale wątpię, by dało się je potem wyciągnąć z zamka. Mamy więc trzy pewne.
- A winda?
- Zerwana. Kołowrót chodzi luźno. Na dole też raczej nie został nikt, żeby coś w nią załadować.
- Trzy pociski? - Tym razem Johann uśmiechnął się szerzej, ale wyłącznie do swoich myśli.
Dla marynarzy był to grymas obłąkania.
Znów spadł na nich ciężki cios, tym razem prosto w rufę, między rzadko używane tory minowe. „Wiesbaden” w jednej chwili poderwało w górę tak gwałtownie, że chyba nikt na pokładzie nie zdołał utrzymać się na nogach. Mesa i pomieszczenia oficerskie wypełniające tył kadłuba w jednej chwili zmieniły się w rumowisko, a z wyrwy w cienkim pancerzu wykwitł niezwykle jasny jęzor eksplozji, która zmiotła obsady rufowych stanowisk artyleryjskich. Wał jednej ze śrub wygiął się i cały krążownik zaczął się od tego trząść niczym automobil na wertepach. Wibracja trwała jednak najwyżej pół minuty, bo wał wreszcie pękł i demolując z piekielnym skrzypieniem dno okrętu, oderwał się na dobre, żeby zniknąć w głębinach.
Gdy marynarze z obsady Dory podnosili się na nogi, dostrzegli, że Johann wciąż się uśmiecha.
- Ładuj! - rozkazał, zanim jeszcze na dobre wstał. Dreher zaczął niewprawnie mocować się z zamkiem.
Zwykle zajmował się tym Bessler, ale teraz na spółkę z Beckerem dźwigał pocisk. Gdy stanęli w przepisowej pozycji za zamkiem, Johann podszedł z tyłu ze stemplem, używanym dotąd przez świętej pamięci Eberharta, i pomógł wepchnąć pocisk w gardziel zamka.
- Kierunek?
- Jest kierunek sto.
- Elewacja?
- Po co to, Herr Obsmaat? - próbował zaoponować Giese.
- Odejdźcie od stanowiska, celowniczy - zażądał bez wahania Johann. - Natychmiast.
Giese chciał coś dodać, ale zrezygnował. Zsunął się z siedziska i zrobił kilka kroków w tył, unosząc ręce w pełnym rezygnacji geście. Johann zaraz zajął jego miejsce. Oparł dłonie na dobrze rozmieszczonych kołach sterowania podniesieniem lufy i przyłożył oczy do okularu.
Widział je, przerażająco niedaleko. Szły pełną mocą gdzieś na północny wschód, strzelając z dział tak gęsto, że czarne obłoki zakrywały je na długie momenty. Cyrkulacja „Wiesbaden” nieco utrudniała ocenę odległości, ich kursu i prędkości, ale Johann nie zaprzątał sobie tym głowy. Rozsiadł się wygodniej na siedzisku, oparł dłońmi o maszynerię i wpatrzył się w przeciwników, wsłuchał w ich salwy przynoszone przez wiatr z wielosekundowym opóźnieniem, włączył w rytm, w jakim wszystkie razem tańczyły na podziałce celownika.
To było zupełnie jak za pierwszym razem. Wtedy też wcale nie chciał znaleźć się tam, gdzie zawiódł go los. Miał w planach zaledwie krótki urlop zdrowotny, przerwę w świeżo rozpoczętych studiach. Odwiedził matkę i ojca, a więc musiał też trafić do zamku Katz i do ogrodu Angeliki. Sam graf serdecznie się z nim przywitał, bo cenił młodych ludzi o szerokich horyzontach, którzy świetnie radzili sobie zarówno w nauce, jak i w poezji. Stary romantyk, zaczytywał się Goethem i Herderem i czasami udawał, że potrafi wskrzesić tamte dawne czasy burzy i naporu, zbierając pod swoim dachem co bardziej rzutkie umysły spośród młodzieży uniwersyteckiej. Angelika oczywiście uwielbiała ich towarzystwo, flirty, zaloty, wiersze, a oni, światłe umysły, uwielbiali ją.
Podobno sama wpadła na ten pomysł. Pewnego dnia powozy zamkowe zwiozły ich w dół, na rzeczne nabrzeże, gdzie cumowała nowa, jeszcze pachnąca farbą łódź, której projekt graf osobiście wysnuł ze swoich romantycznych mrzonek. Nie dysponował odpowiednimi środkami, więc zamiast porywać się na budowę nowego Neuschwansteinu, zafundował sobie stylizowaną łódź z wysoką dziobnicą, jakby żywcem wyciętą ze stronic Grimmów. Angelika nie mogła się doczekać przejażdżki nową łodzią i skoro ta tylko została ukończona, całe towarzystwo znalazło się nad Renem.
Upierali się, żeby Johann usiadł przy wiośle sterowym. Był synem flisaka, zatem uznali, że nadaje się do tego najlepiej z nich wszystkich. Nie potrafił zaprotestować, gdy na niego patrzyli i szeptali między sobą. Ani wtedy, ani wówczas, gdy Angelika poprosiła go, żeby opłynął Skałę, a potem wypytywała o różne rzeczy związane z rzeką.
Może sprawiła to melodia jej głosu.
Łódź wywróciła się mniej więcej na początku podejścia, gdzie w zakolu zaczynają się pojawiać wiry wzbudzone skałami na dnie.
Wtedy pierwszy raz usłyszał wyraźnie śpiew i zobaczył, jak przyjaciele, wciągani pod wodę przez kadłub niestatecznej łodzi, zwracają się ku niemu z desperacją, przerażeniem i wściekłością.
Jako jedyny wypłynął z kipieli.
Teraz również słyszał pieśń całym sobą, odbierał szczegółowo każdy wers i fragment melodii. Wiedział, co chce zrobić i jak to zrobić, jakby jego palce tańczyły do rytmu po kołach i pokrętłach, odnajdywały na nich pozycje podpowiadane przez śpiew.
Podpowiadane przez nią.
W końcu osiągnęli pełną harmonię. Przesuwał dłonią na prawo, w pobliże swojego zwyczajowego stanowiska, aż natrafił na niewielką korbkę zabezpieczoną plombą. Każda wieża dysponowała możliwością ręcznego odpalenia pocisku. W praktyce nigdy tego nie robiono, bo celność przy strzelaniu bez przechyłomierza bardzo szwankowała. Użyć tej metody można było wyłącznie na rozkaz dowódcy okrętu lub jego zastępcy. Ale teraz Johann bez wahania zerwał plombę, a potem pokręcił zastałą korbką, żeby uzyskać nieco ładunku elektrycznego.
- Otworzyć usta! - krzyknął przepisowo i nacisnął bakelitowy kwadrat guzika.
Działo wypaliło.
Typowy krążownik liniowy miał wyporność co najmniej dwudziestu tysięcy ton i kilka, czasem kilkanaście, ciężkich dział. Gdy patrzyło się na niego z pokładu niewielkiego, uszkodzonego krążownika, robił wrażenie niezmierzonej potęgi. Nie na darmo jednak krążowniki liniowe nazywano dinozaurami o papierowej czaszce. Ich prędkość, uzbrojenie i zasięg zmuszały konstruktorów do poważnych kompromisów. Pancerz nie był tak gruby, jak przystało okrętom tych rozmiarów, ledwie dorównywał co nowocześniejszym krążownikom pancernym, choć zdarzały się miejsca, gdzie był cieńszy. W dodatku szkielet kadłuba podlegał ograniczeniom montażowym i wręcz roił się od słabych punktów, które można było przeniknąć odpowiednio ciężkim albo odpowiednio celnym pociskiem.
Pocisk kalibru piętnastu centymetrów z „Wiesbaden” nadleciał stosunkowo stromą trajektorią, bo cel znajdował się daleko jak na donośność działa średniego kalibru. Trafił w nadbudówkę przed rufową wieżą Y, zrykoszetował na strukturze konstrukcyjnej, tracąc na prędkości, ale zarazem zyskując na kącie uderzenia, po czym przebił cienki pancerz obok barbety, wszedł w głąb na cztery pokłady prosto do jednej z komór ładunków miotających, a potem detonował.
Nad horyzontem wzniósł widoczny z wielu mil pióropusz domu i ognia, gdy gigantyczna eksplozja rozerwała krążownik liniowy na kawałki.
Marynarze z obsady zamarli. Jak w transie podeszli do relingu, wbijając wzrok w olbrzymią chmurę dymu, która rosła daleko na bakburcie „Wiesbaden”. Żaden nic nie powiedział, być może po prostu woleli wierzyć, że tego dzieła dokonała salwa „Moltkego”, „Seydlitza” lub któregoś z okrętów liniowych.
- Ładuj! - rozkazał Johann, po czym zeskoczył z siedziska. Chwycił stempel i omiótł zamarłych marynarzy wzrokiem. - Na co czekacie?
Ruszyli się, choć nie od razu. Głowy mieli spuszczone i rzucili mu tylko kilka spojrzeń, w których jednak nie było uwielbienia, lecz jedynie zgroza. Bessler i Becker podnieśli następny pocisk. Ten jednak sprawiał kłopoty. Johann popchnął go ponownie stemplem, ale mosiężna tuleja łuski, zamiast wsunąć się do zamka, utknęła w połowie ze zgrzytem.
- Stój! Nie pchaj! - krzyknął Bessłer. - Zdeformowany!
Johann oparł stempel o pokład.
- Co teraz? - zapytał niecierpliwie. - Da się naprostować?
- Jezu Chryste, nie! - Amunicyjny aż się wzdrygnął na podobną myśl. - Trzeba go wyciągnąć. Muszę poszukać narzędzi. Wstrząsy rozrzuciły je po całym pokładzie.
Po kilku minutach znalazł w końcu dwa specjalne klucze z ostrymi zębami, które dało się zaczepić o miękki mosiądz i kryzę łuski. Potem Dreher i Becker razem ciągnęli za nie ile sił, a Bessler czekał pod zamkiem, aż niewypał wyskoczy. Chodziło o to, żeby nie uderzył zapalnikiem o pokład.
Johann obserwował ich z rosnącym zniecierpliwieniem. „Wiesbaden” zatoczył przez ten czas dwa razy swoje kółko, a krążowniki liniowe to pojawiały się, to znikały z zasięgu Dory.
- Może wam jednak pomogę - zaproponował ponownie, ale marynarze znów gorąco protestowali.
Z jakiegoś powodu nie chcieli, aby miał cokolwiek wspólnego z niewypałem.
W końcu się udało. Pocisk wyskoczył z zamka, a Bessler najdelikatniej jak umiał wywalił go za burtę. Jeszcze raz załadowali działo, tym razem bez kłopotów, i Johann wrócił na siedzisko Giesego.
Gdy tylko dostrzegł w okularze szyk krążowników liniowych, zwrócił uwagę na trzeci z nich. Ocenił go tak jak poprzedni, wpatrzył się w niego, nadstawił ucha. Potem lekko dotknął pokręteł i zmienił ustawienie elewacji, aż wreszcie wydało mu się, że usłyszał coś wyraźniej. Wtedy pokręcił korbką, odczekał, ile trzeba i nacisnął guzik odpalania. Następny krążownik liniowy rozpadł się w obłoku dymu i ognia.
Nikt nie zorientował się w sytuacji, Tomki nie skierowały na płonący wrak furii swoich ciężkich dział, nazbyt pochłaniała ich walka z resztą floty cesarskiej. Nie omieszkali jednak wykończyć „Wiesbaden” mniejszym kalibrem - machinalnie, prawie od niechcenia. W porównaniu z poprzednim doświadczeniem, gdy po odpaleniu przez wroga śmiercionośnej salwy musieli czekać na wybuch, kulić się bezradnie w oczekiwaniu na eksplozję, teraz artyleria przypominała rzęsisty deszcz. Gdy pociski zaczęły spadać w okolicy uszkodzonego krążownika, resztka obsady Dory ukryła się za osłoną działa i z przerażeniem przyglądała się demolowaniu okrętu. Kadłub trząsł się od kolejnych uderzeń, rozszczelniał się coraz bardziej, aż zawiodło nawet awaryjne zasilanie, a drużyny ratownicze zamiast gasić pożary, wolały schronić się wewnątrz kadłuba w poszukiwaniu iluzorycznej kryjówki. Od czasu do czasu jacyś desperaci skakali do morza, mimo że fale pieniły się ciągle od wybuchów.
Johann nie miał zamiaru się chować. Przez cały czas stał oparty o Dorę, długo czekając na śmierć. Stał i słuchał tego, co wybijało się w kakofonii wybuchów i chaosie bitwy. Głęboko w kadłubie, o jedną gródź od maszynowni, grupa marynarzy stała w ciemności po szyję w wodzie i wytrwale uderzała w zacięty właz stalowym prętem w nadziei, że ktoś usłyszy. Dwa pokłady od nich, blisko rufy, ktoś krzyczał przeraźliwie zacięty w kubryku, którego ściana robiła się powoli wiśniowa od szalejącego za nią pożaru. Na jedynej niezniszczonej schodni sterburty skowytali palacze, idąc noga za nogą na pokład i trąc na wpół ugotowane oczy. Ale najwyraźniej brzmiał wykrzywiony odgłos opadających na dno morskiej otchłani wielkich kadłubów, gdy pękały ich wręgi, a lodowata woda wdzierała się do pomieszczeń pełnych zdezorientowanych ludzi, ciągle na swoich stanowiskach bojowych. Wtedy śpiew stawał się nie do zniesienia, zyskiwał na głębi dodawanej chórem setek przerażonych głosów.
Prawdziwa pieśń bitewna, pieśń nad otchłanią.
Czekał daremnie. Maszyny „Wiesbaden” przestały pracować i okręt przeszedł w dryf, poddał się fali z dziobem zwróconym na północ. Zawisł tak beznadziejnie w przestrzeni między dwiema flotami, a resztki jego załogi miały znakomity widok na cesarskie eskadry liniowe, które daleko stąd toczyły bój z głównymi siłami Tomków. Ci wkrótce zaczęli skąpić pocisków dla potrzaskanego wraka z dużym przechyłem, nad którym unosił się jedynie dym z pożarów, aż w końcu, po trudnym do określenia czasie, ostrzał ustał zupełnie.
Jak okiem sięgnąć, Johann nie widział żywego ducha, tylko rumowisko potrzaskanego metalu, daleki huk ognia i zgrzyt zdeformowanych burt, gdy okręt pracował na fali. Dreher i Becker pierwsi odważyli się wychynąć z ukrycia i rozdzielili się z własnej inicjatywy, żeby sprawdzić dziób i rufę, poszukać oficerów albo rozkazów. Bardzo szybko wrócili.
- Nikogo, Herr Obsmaat - zameldował Dreher, stając przed Johannem. - Tylko potrzaskany kadłub i masa poskręcanej stali, włazy wykoślawione i nie do otwarcia bez palnika. Schodnie zarwane i idzie z nich dym.
- Na rufie to samo - dodał Becker. - Od sterburty słychać wyraźny szum wody, co idzie do kadłuba. Gdzieś tam musi być wielka dziura. Generatory słychać i pompy na razie pracują, ale jak przestaną, pójdziemy na dno jak kamień.
- Co robimy? - zapytał Dreher takim tonem, jakby pytał o nastawę.
Johann patrzał na nich, całkowicie wypalony i otępiały. Nie rozumiał, czego oczekują, jakiej nadziei się czepiają. Wszyscy przecież byli straceni.
- Róbcie, co uważacie za słuszne - powiedział ze współczuciem. - To mój ostatni rozkaz.
Widział, jak ich zmroziło, aż cofnęli się o krok.
- Przecież ty to na nas ściągnąłeś - warknął Giese, na wpół zły, na wpół przerażony. - Poradź coś!
- To nie w mojej mocy. - Nie mógł oferować im nic więcej i nie dbał, czy się na niego rzucą.
Być może by tak zrobili, gdyby nie przerwał im nagły łomot. Ktoś walił od spodu w pokrywę szybu do czyszczenia przewodów kominowych. Używano go bardzo rzadko i wyłącznie w czasie przeglądów stoczniowych, bo gdy pracowały paleniska, łatwo było się tam nawdychać dymu na śmierć. Teraz jednak śmierć od dymu najwyraźniej wydała się komuś mniejszym złem.
Uderzenia znowu się powtórzyły, mocniejsze i bardziej chaotyczne. Marynarze z obsady chwilę patrzyli po sobie i zerknęli na Johanna, który jednak milczał. Potem Dreher zaklął i skoczył ku pokrywie, zwolnił zaczepy, ale nie dał rady jej otworzyć. Pomogli mu pozostali, podważając różnymi improwizowanymi narzędziami zatrzaśniętą krawędź. Odskoczyła w końcu z głośnym trzaskiem, a z wnętrza buchnęły dym i gorąco.
- Hej, jest tam kto? - zawołał Bessler w dół i szybko osłonił twarz od dymu. - Wyłaź, droga wolna!
Reszta obsady stała wokół otwartego szybu, czekając, czy ktoś posłucha wezwania, ale w prześwicie nikt się nie pojawił.
- Nie wyjdzie - pouczył ich Johann wypranym z emocji tonem. - Uderzał bez rytmu, bez tempa, zupełnie na oślep. Tracił przytomność. Teraz pewnie leży zaraz pod włazem, nieprzytomny. Wkrótce umrze.
- Zamknij się, dziwolągu - ofuknął go Giese. - Może sam zejdziesz, skoro jesteś taki mądry?
Johann podszedł do nich, położył się na pokładzie i zanurzył głęboko w gęsty dym, sięgając na oślep rękoma. Miał wrażenie, że wsadził głowę do pieca chlebowego swojej babki, zaparło mu dech, osmaliło brwi i wycisnęło łzy z oczu, ale zmacał szorstki materiał ubrania. Złapał jak mógł najmocniej, pociągnął z całej siły i wydobył na pokład niesamowicie umorusaną postać w drelichu załogi kotłowej.
Johann, zgięty wpół, długo kaszlał na boku, walcząc z nudnościami. W tym czasie Bessler ocucił uratowanego.
- Dobrze już, brachu, żyjesz, wyciągnęliśmy cię - powiedział, gdy brudas z dołów otworzył oczy. - Był ktoś z tobą?
- Był sam - mruknął Johann.
- Nie, nikt więcej. Uciekłem, zanim się zatrzasnęła samoczynna gródź. Reszta została.
Johann zmierzył palacza wzrokiem.
- Miałeś, jak to się mówi, szczęście. Może dlatego przeżyjesz.
Bessler naprawdę się zirytował.
- Wszyscy przeżyjemy - skorygował energicznie. - Kto myśli inaczej, już nie żyje.
Johann zmilczał. Odwrócił się w stronę morza i ignorował Besslera, który z nagłą energią kręcił się po zrujnowanym pokładzie. Wreszcie wypatrzył coś w rumowisku zwieńczonym górą białych klepek z potrzaskanej szalupy.
- Dreher, Becker, ty z kotłowni, jak się tam nazywasz... - zaczął.
- Hugo Zenne.
- ...Zenne, pomóżcie.
Wydobył spod góry potrzaskanego metalu i drewna pęk lin, za które wspólnie zaczęli ciągnąć, zaparłszy się na śliskim pokładzie. W końcu wydostali na wierzch to, do czego liny były przywiązane - połówkę tratwy ratunkowej. Wcześniej była przytwierdzona gdzieś na śródokręciu, zapewne z tyłu pomostu, bo któryś wybuch urwał jej narożnik, zostawiając prostokątny obwarzanek pływających pakuł i plecionkę lin pośrodku.
- Dokąd chcesz się tym udać?! - zawołał ze strachem Giese. - Idzie noc, kto nas w niej znajdzie? A woda jest zimna.
- Chcesz tu nadal być, gdy zepsuje się generator albo pompy odmówią posłuszeństwa? Wolna wola.
Giese oczywiście nie chciał. Gdy rzucili tratwę na morze, skoczył za burtę jako pierwszy. Pozostali nie kazali na siebie długo czekać. Zzuli buty, żeby łatwiej pływać, i dobrze pozapinali mundury, a potem skoczyli do morza i dopłynęli do tratwy. Gdy fale powoli oddzielały ich od dryfującego wraku „Wiesbaden”, dostrzegli, że Johann nadal stoi przy Dorze.
- Skacz, Sanger! - zawołał machinalnie Becker, zupełnie jakby naprawdę tego chciał.
Johann nawet nie drgnął. Zamiast tego chwycił rękami fragment jakimś cudem niepociętego odłamkami relingu i tak już został, przygarbiony. Z całej jego postaci aż biło zmęczenie. Gestem życzył im jeszcze powodzenia.
Gdyby płomienie paliły się jaśniej, może dojrzeliby w zapadających ciemnościach, że nuci:
Den Schiffer im kleinen Schiffe,
Ergreift es mit wildem Weh;
Er schaut nicht die Felsenriffe,
Er schaut nur hinauf in die Höh'.
Ich glaube, die Wellen verschlingen
Am Ende Schiffer und Kahn,
Und das hat mit ihrem Singen,
Die Loreley getan.
Bitwa jutlandzka, stoczona na przełomie maja i czerwca 1916 roku, była największym starciem okrętów w historii. Gdy rozwiały się dym i mgła, okazało się, że na dno poszło siedem krążowników lekkich i cztery liniowe, a sytuacja strategiczna nie zmieniła się ani o włos.
strzał przygasł o świcie i od strony kościoła dobiegł głos gongu. Metaliczne dźwięki odbiły się od pogruchotanych murów i zwielokrotnione echem powróciły do ruin świątyni. Grietkin uniosła głowę, dziwnie zatrwożona, choć przecież od lat w ten sam sposób wzywano siostry do pracy. Tylko tyle udało im się zachować z dawnego rytuału. Całą resztę - pieśń carillonu niosąca się co rano nad łąkami, procesję pomiędzy maleńkimi domkami beginażu i hymny, które śpiewały, usiłując dopasować swoje nieuczone głosy do przebogatej melodii instrumentu - odebrano im tamtego dnia, kiedy ciężki pocisk zdruzgotał wieżę, która jak drzewo pod ostrzem topora runęła w rozlewisko fosy. A może stało się to nawet wcześniej, gdy pierwsi żołnierze wkroczyli do kotliny, wtedy jeszcze rumiani i pełni zapału do tej wojny, co jawiła im się jako największa przygoda życia. Grietkin pamiętała ich oczy, błyszczące ciekawością, a także piosenkę, która wiodła ich coraz dalej poprzez pola, poprzerzynane błękitnymi nitkami kanałów:
Lieb Waterland kann ruhig sein
Fest steht und treu die Wacht
Die Wacht am Rhein.
Koza trąciła ją w bok. Dziewczyna wtuliła twarz w futro i po chwili zdała sobie sprawę, że przebiera palcami w skołtunionej sierści, zupełnie jakby próbowała ukręcić z niej nić do gobelinu. Choć rzadziej, pociski wciąż padały, niekiedy tak blisko, że na jej włosy osypywało się próchno z belek, którymi podstemplowano piwnicę. Wiedziała, że mimo ostrzału siostry na pewno usiadły już do krosien. Wojna zmieniła wiele rzeczy, lecz każda z nich przedkładała ten obowiązek nad całą resztę. Każda oprócz Grietkin. A jednak i jej niezwykle trudno przychodziło oprzeć się wezwaniu gongu.
Przymknęła oczy i wyobraziła sobie, że znów jest w znajomej sali i czuje pod stopami chłodne kamienie, wypolerowane stopami kobiet, które od pokoleń wiodły w tych murach spokojne, nabożne życie. Krosna stukotały miarowo, w koszach piętrzyły się kłęby barwnych nici, w smugach światła wirowały drobinki wełny. Siostry nie ośmielały się wnosić tu więcej niż kilka lamp naftowych i w pomieszczeniu zawsze panował przyćmiony półmrok. Wnętrze przesycała wilgoć i dziwna, oleista woń, dobywająca się z niezliczonych płacht gobelinów, które zwieszały się jedna przy drugiej z sufitu i układały w koncentryczne kręgi, jak płatki niezwykłego kwiatu.
Krosna ustawiono przy zewnętrznej krawędzi owej osobliwej konstrukcji. Tuż po przybyciu do beginażu Grietkin zapuściła się nieco w głąb sali. Poszła, odchylając kolejne płaty tkanin, coraz starszych i mocniej osnutych pajęczynami, jednak zawieszono je zbyt blisko siebie, by mogła dostrzec wzory. Zawróciła. Nikt jej wprawdzie nie zatrzymywał ani nie czynił wyrzutów, ale zaciśnięte usta matki przełożonej stanowiły wystarczającą naganę. Później już nie porzucała pochopnie roboty.
Koza szarpnęła się i pobiegła po drewnianych schodach do wyjścia. Grietkin z żalem odprowadziła ją wzrokiem. Los zwierzęcia, weterana dwóch ofensyw, został przesądzony w dniu, kiedy z beginażu wycofano baterię artylerii. Ciężki ostrzał trwał wówczas od kilkunastu dni, niekiedy zmieniając się w nieustanny łoskot, który sprawiał, że ludzie głuchli albo, skuleni na dnie okopów i w piwnicach, popadali w tępe odrętwienie. Aż pewnego dnia działa, noszące pieszczotliwe nazwy Dzika Maria, Długi Maks czy Ukochany Franek, mozolnie potoczyły się na wschód, ciągnięte przez ciężkie artyleryjskie perszerony.
W ruinach spichrza, dawno temu zamienionego w magazyn i stajnię, pozostało trochę obroku. Może starczy go na kilka tygodni dla kóz. Wokół potrzaskanego muru i niżej, na zboczach fosy, pozostało jeszcze trochę wątłych, wynędzniałych krzaków, więc może zwierzęta pociągną nieco dłużej. Całą resztę: sad i zagajnik, który dawnymi czasy osłaniał pola przed morskim wichrem, rozniosły pociski, zostawiając rumowisko potrzaskanych pieńków i kikutów konarów, gdzieniegdzie oplecionych drutem kolczastym. Przed zimą całe stado kóz trzeba będzie wybić, podobnie jak wcześniej uczyniono z bydłem, świniami i drobiem. Tylko gołębie miały dość rozsądku, by w porę zniknąć. Skoro runęła kościelna wieża, dotąd ulubione miejsce ich odpoczynku, lęgów i zalotów, po prostu wzbiły się w powietrze i już nie wróciły.
Czasami Grietkin zazdrościła im odwagi - i przezorności, bo kiedy ona wreszcie postanowiła odejść, okazało się, że zwlekała zbyt długo.
- Jak śmiesz? - Matka przełożona splotła na piersi wychudzone, kościste dłonie. - I to właśnie teraz, kiedy szaleństwo owładnęło ziemią? - zapytała, ale naprawdę wcale nie oczekiwała odpowiedzi ani też nie próbowała jej zrozumieć.
Zresztą Grietkin niewiele potrafiłaby wytłumaczyć. Może odmienił ją niemilknący od miesięcy ryk pocisków? A może widok tych chłopców, przynoszonych na noszach: ich twarze powoli stawały się trupio żółte, gdy wraz z upływającą krwią uchodziła z nich wiara w największą przygodę ich życia. Odkąd bowiem w beginażu urządzono punkt opatrunkowy, siostry część dnia spędzały wśród rannych.
Tuż za południowym murem - tam gdzie kiedyś jesienią drzewa uginały się pod ciężarem jabłek, śliw i czereśni - urządzono cmentarz. Z początku zakonnice starały się pamiętać. Zapisywały imiona zmarłych, przechowywały w drewnianych szkatułkach listy, które ściskali w dłoniach, i srebrne zegarki z fotografiami ukrytymi w kopertach. Potem jednak, gdy co tydzień przybywało świeżych grobów, twarze i imiona żołnierzy zaczęły się zamazywać, blaknąć, a słowa, szeptane tuż przed śmiercią, zmieniały się w niewyraźny ciąg imion, przekleństw oraz błagań.
Beginki chroniły się w modlitwie. Przez rozłupane sklepienie kościoła prześwitywało niebo, lecz słowa hymnów i litanii wciąż niosły ukojenie, choć oczywiście nie mogły zagłuszyć nieustannej kanonady. Z Grietkin było inaczej. Po prostu pewnego dnia zdała sobie sprawę, jak bezsensowna stała się ich praca w obliczu zniszczeń, jakich dokonywały wielkie działa, wobec drutów kolczastych, balonów unoszących się nad linią frontu i samolotów, które coraz częściej pluły ku nim seriami z karabinów maszynowych. Stare baśnie dobiegły kresu. Odwieczne potwory uciekły, wypłoszone przez zupełnie nową grozę, dyszącą parą parowozów i połyskującą metalicznie paszczami ciężarówek. I dlatego zapragnęła wydostać się z tej krainy, przerytej setkami pocisków, pokrojonej na wąskie paski liniami okopów.
- Dobrze. - Przełożona nie odrywała od dziewczyny oczu, zmęczonych i nabiegłych krwią, a jej głos bardzo był daleki od miłosierdzia, do którego nawoływała ich święta patronka. - Nie będziemy cię zatrzymywać. Masz prawo odejść. Masz prawo zrobić, co zechcesz.
Dwa tygodnie później wraz z kolumną ciężarówek do beginażu zawitała następczyni Grietkin: szczupła czternastolatka o popielatych włosach, szczelnie nakrytych białą chustką. Nie wyszła jej powitać wraz z innymi siostrami. Po prostu spakowała swój dobytek, po czym na chwilę usiadła przy drzwiach, by raz jeszcze ogarnąć wzrokiem wnętrze kamiennego domku, który przez ostatnie sześć lat dawał jej schronienie. Zatrzymała wzrok na małym posążku świętej Małgorzaty, opiekunki osady. Z płaszcza świętej płatami odchodziła stara, poszarzała farba, odsłaniając pociemniałe lipowe drewno, ale jej twarz pozostawała spokojna, a dłoń pewnie spoczywała na głowie pokonanego potwora. Spiesznie wsunęła posążek do podróżnej torby, licząc, że siostry wybaczą jej tę grabież, jakże nieznaczną w obliczu innych grzechów.
Jednakże opieka świętej nie na wiele się zdała. Następnej nocy rozpoczęła się bowiem ofensywa. Nieustanny ostrzał trwał bez przerwy siedem dni. Większość pocisków padała daleko, lecz ziemia przenosiła drżenie, wstrząsana drgawkami jak śmiertelnie ranne zwierzę. Odgłosy uderzeń zlewały się w jeden ustawiczny grzmot. Ewakuowano rannych: ciężarówki odjeżdżały jedna za drugą, światła reflektorów jak czułki olbrzymich karaluchów omiatały wyrwy w drodze prowadzącej do bocznicy kolejowej. W żadnej nie znalazło się miejsce dla Grietkin. Zaraz potem przerażone konie pociągnęły naprzód ciężkie działa. W beginażu zaroiło się od obcych żołnierzy. Leutnant Stachel nakazał siostrom, żeby nie oddalały się ze zrujnowanego refektarza, gdzie wyznaczono im siedzibę. Grietkin miała jeszcze nadzieję, że uda się jej zabrać z jakimś ambulansem, ale wkrótce potem drogę zbombardowano.
Zostali odcięci.
* * *
Nie byli pierwsi. Królewscy z Liverpoolu mieli wątpliwy zaszczyt przybyć tu wcześniej. Cała okolica była zaścielona oporządzeniem, sprzętem i świeżutkimi trupami żołnierzy. Żaden się nie ruszał, żaden nawet nie jęczał. Ziemia była podziobana wszędzie nowymi kraterami, jakby jakiś gigant raz po raz wbijał w nią rozczapierzone dłonie. Wyraźnie odróżniały się od innych wyrw, bo dopiero podchodziły wodą. Najwyraźniej allemańska nawała ogniowa dopadła chłopaków z Liverpoolu znienacka i zrobiła swoje naprawdę dobrze.
Zatrzymali się, kapitan wydał rozkaz. Mimo wysiłków, by dotrzymać kroku wydłużającej ostrzał artylerii, zdołali zgubić wał ogniowy. Nieraz już w przeszłości Snow zastanawiał się, o czym myślą ci, którzy planują wsparcie artyleryjskie. Zgodnie z założeniem siedemnastofuntówki powinny miażdżyć wszelki opór tuż przed nacierającą piechotą, pozostawiając jej jedynie banalne zadanie zajęcia terenu. Niestety, obładowani ponad miarę, wymęczeni żołnierze na podziurawionej ziemi niczyjej rzadko dawali radę przebierać nogami tak szybko, jak artylerzyści zwiększali kąt uniesienia luf.
Cała kompania, podzielona na drużyny, zaległa w łańcuchu wielkich lejów, które jeszcze do niedawna były umocnionym okopem. Żołnierze przeważnie leżeli bądź siedzieli, próbując złapać oddech po wyczerpującym marszu. Nikt nie narzekał, w końcu Bosze prawie nie strzelali, przygnieceni huraganowym ogniem artylerii. Snow bez rozkazu wyjrzał nad krawędzią leja i okiem praktyka ocenił przedpole. Poczuł zimny dreszcz. Teren tu nieco opadał, tworząc dalej małą kotlinkę. Umocnień nie widział, ale to nie znaczy, że ich tam nie było. Całą okolicę kompletnie zdemolowano ostrzałem, tak że zupełnie nie dało się wskazać stanowisk Hunów. Ale na pewno gdzieś tam siedzieli. Nawet po takim przygotowaniu artyleryjskim stać ich było na więcej niż ta pojedyncza emma-gee, którą usłyszał na prawym skrzydle. A pole ostrzału mieli świetne.
Nie zdążył się z nikim podzielić tym spostrzeżeniem. W górze odezwało się wycie i za nimi wybuchły pierwsze pociski. Albo dostrzegli ich allemańscy obserwatorzy, albo mieli po prostu pecha. I to sporego, bo Hunowie coraz bardziej skracali ostrzał. Pośród potępieńczego łoskotu odezwały się gwizdki i podoficerowie zaczęli wyganiać żołnierzy z okopów. Cała kompania runęła do ataku na oślep, ale tym razem nader chętnie.
Snow poderwał się z dna leja. McBride pochwycił go za ramię i pomógł się wydźwignąć. Saki z oporządzeniem zsunęły się na jedną stronę, Snow nie zdążył ich już poprawić. Po prawej i lewej squaddie podrywali się jak on, z widocznym wysiłkiem, i ruszali czym prędzej przed siebie. Spod płaskich hełmów wyzierały zmęczone twarze. Gale biegł z lewej, Red nieco z tyłu. Nikt więcej nie pozostał spośród przyjaciół, z którymi trzy lata wcześniej zaciągnął się do armii.
Snow trzymał się w pierwszym szeregu tyraliery. Strach, podobnie jak wszelkie trzeźwe myśli, odpłynął gdzieś bez śladu, pozostawiając niemal bolesne napięcie mięśni i zmysłów: tak właśnie go wyuczono przez te trzy lata, najpierw w obozie szkoleniowym, a potem podczas kolejnych kampanii i bitew. Łoskot artylerii i szczekanie kilku emm-gee na skrzydłach sprawiły, że jego postrzeganie świata zawęziło się do jednego miejsca na całej ziemi niczyjej. Czuł, jakby biegł szklanym tunelem, do którego nic z zewnątrz nie ma dostępu. Gdyby się rozejrzał, zobaczyłby może, jak po bokach żołnierze kompanii wpadają pod morderczy ogień, w gąszcz wybuchających pocisków moździerzowych, między podrywane w niebo fontanny ziemi i chmary szrapneli. Ale nie spojrzał. Tutaj jeden rzut oka w niewłaściwej chwili przesądzał, czy przeżyjesz, czy zginiesz.
Tuż przed nimi samotny Jack Johnson walnął w ziemię, przesłaniając pole czarnym dymem. Nie miało to znaczenia. Ziemia niczyja, ugory za nią, okopy Jerrych - wszystko przesłaniały woda i błoto, zatomizowane potężnym ostrzałem w wilgotny, nieprzenikniony woal. Nie mieli czasu na rozglądanie się, chociaż bez punktów orientacyjnych w tym chaotycznym krajobrazie można się było zgubić już po kilkunastu krokach.
Jakaś część Snowa modliła się, żeby chociaż ten jeden raz nie zawiódł zwiad lotniczy - ani nowe mapy. Teraz były podobno znacznie dokładniejsze niż na początku wojny, no i porucznik Whitlow nie musiał już własnym sumptem kupować ich w księgarni przy New Oxford Street. Obaj byli pod Neuve Chapelle, niedaleko miejsca, gdzie źle poprowadzony batalion Black Watch z zapamiętaniem i przy ciężkich stratach szturmował okopy bronione przez chłopaków z Lancashire.
W powietrzu śmignął zmęczony willie. Snow zwolnił, zgodnie z wyuczonym odruchem starając się ocenić, gdzie upadnie. Przypadł do ziemi w ostatniej chwili. Mimo panującego wokół łoskotu huk na chwilę go ogłuszył. Poczuł uderzenie w hełm i automatycznie zacisnął powieki, ledwo utrzymując nerwy na wodzy. Ale to nic, to tylko grudy ziemi, bez żadnych odłamków. Potrząsnął głową i rozejrzał się. Jakiś żołnierz - jeden z młodziaków z ostatniego uzupełnienia - podniósł się niemrawo i zaraz upadł z wyciągniętymi przed siebie rękami. Chwilę poruszał nogami, jak zdychający pasikonik, i znieruchomiał. Kiedy Mark, ponaglany gwizdkami, mijał go, zobaczył na jego hełmie ciemny punkt. Odłamek wywiercił w brodim maleńką dziurkę i wszedł prosto w mózg. Inny squaddie podniósł się, trzymając się za zakrwawiony bok, obrócił się na sztywnych nogach i ruszył ku własnym liniom, ciągnąc po ziemi lufę grzechotnika. Wystarczył jeden rzut oka na jego twarz. Był w szoku, nie dbał, że wystawia plecy w kierunku Jerrych. Albo, jeśli będzie miał pecha, jakiś oficer weźmie go za dezertera. Takich podczas natarcia często pozbywano się bez sądów polowych.
- Do leja! - krzyknął do niego Mark. - Wrócimy po ciebie!
Ale chociaż wrzeszczał z całych sił, nie było szans, żeby tamten usłyszał go przez monotonne łup, łup, łup artylerii. Zresztą rana wyglądała na zbyt ciężką, żeby zdołał dotrzeć do linii. Może doczeka do wieczora, kiedy na pole bitwy pod osłoną ciemności wyjdą sanitariusze.
Gdzieś przed nimi znajdowała się niewielka kotlinka, właściwie płytka niecka, będąca kluczowym bastionem obrony. W tej niecce, zrytej w ostatnich dniach setkami pocisków, rozpościerały się resztki małej osady, ufortyfikowane przez Jerrych i wzmocnione betonowymi bunkrami. W tej okolicy każda wioska i każda farma zostały osnute zasiekami agrestu i zmienione w punkt oporu. Wieśniacy uciekli dawno temu, a tych bardziej odważnych, albo po prostu głupich, którzy próbowali bronić dobytku, wysiedlono, diabły miały więc dość czasu, żeby się okopać.
Kolejny zmęczony willie uderzył w ziemię opodal. I następny. Artyleria Hunów strzelała z coraz większym wigorem. Lada moment na ziemi niczyjej rozpęta się bezwzględne piekło. Snow poczuł nagłe szarpnięcie w ramię, a potem strużkę czegoś ciepłego, cieknącą w dół rękawa. Wolał nie tracić czasu na sprawdzanie, co się stało. Ręka działała, więc to nic poważnego. Z tyłu ktoś wrzeszczał przeraźliwie, ale oni rwali naprzód przez martwe, poznaczone lejami pocisków pole. W pewnej chwili Snow poczuł pod nogami pewniejszy grunt: zdołali się wydostać na resztki drogi, ciągnącej się kiedyś wzdłuż wąskiego nasypu czy grobli. Pociski porozrywały ją na spłachcie utwardzonej kamieniami nawierzchni, które jak kra zdawały się unosić wśród wszechobecnych wyrw i lejów. Usiłował biec dalej, chociaż teraz z racji ciężaru na barkach i zmęczenia mógł się zdobyć ledwie na szybki krok spacerowicza. Czekając na rozkaz otwarcia ognia, Jerry widzieli zapewne w celownikach gęstą tyralierę takich spacerowiczów. Podobno wiele razy wyrażali swój podziw dla ich odwagi: „Lwy dowodzone przez osłów”, tak ich ponoć nazywali. Ale to nie była odwaga, tylko zmęczenie, przeciążenie i wyuczony, bezmyślny trucht przez ziemię niczyją, na której wyjątkowo łatwo było skręcić albo złamać nogę. Jeszcze kilka kroków, powtarzał sobie Snow, jeszcze kilkaset. Coraz więcej żołnierzy wspinało się na ubitą groblę.
Dym wciąż wisiał nad ziemią, mieszając się z wilgotnym porannym oparem. Nagle Snow znów zobaczył obok siebie Szkota.
- Diable sznury! - wykrzyknął McBride.
Wszechobecny huk pocisków zagłuszał słowa, jednak Snow zrozumiał od razu. Istotnie, w dole po obu stronach drogi rozciągnięto zasieki. Ostrzał tu i ówdzie trochę je poszarpał, lecz stare wyrwy starannie załatano, a za pierwszą linią agrestu wytyczono kolejne. Przy kikucie drzewa kołysał się na diablich sznurach trup żołnierza, podobny do upiornego stracha na wróble. Musiał tu wisieć od dobrych paru tygodni, pewnie od poprzedniego natarcia, bo mundur zapadł się i poczerniał, a głowa zmieniła się w bezkształtną ciemną bryłę.
Mark pospiesznie odwrócił wzrok, gdy zdał sobie sprawę, że mimowolnie powtarza w myślach słowa piosenki:
- If you want to find the old battalion
I know where they are, I know where they are
They're hanging on the old barbed wire.
I've seen'em, I've seen'em,
Hanging on the old barbed wire.
Sklął się w duchu od durniów. Nie powinien kusić losu, zwłaszcza tutaj, pod ostrzałem. Kiedyś, przed wojną, wyśmiałby podobny zabobon, bo czyż słowa piosenki miałyby stanowić o jego śmierci? Ale przez ostatnie lata napatrzył się, jak zabłąkany pocisk w jednej chwili wyłuskuje spomiędzy ukrytej w leju drużyny właśnie tego squaddiego, który chwilę wcześniej bredził o powrocie do domu. Ludzie umierali w okamgnieniu, niepostrzeżenie, bez zapowiedzi. Nic nie było już pewne i nikt nie potrafił zgadnąć, dlaczego jedni wychodzili cało spod huraganowego ognia, inni zaś, ostrożniejsi lub po prostu bardziej tchórzliwi od tamtych, zdychali w kryjówce na dnie okopu i płynęli z powrotem do kraju w ciasnych sosnowych garniturach. Dlatego - skoro zawodziły rozum i obserwacja - żołnierze starali się wytropić reguły i znaki, choćby najbardziej irracjonalne, które pomogą im zrozumieć zawikłane meandry pecha. Nie okazywały się wprawdzie zbyt skuteczne, ale pozwalały zachować złudzenie, że świat jest czymś więcej niż kruchą powłoką, która w każdej chwili może rozprysnąć się pod butami jak wiosenny lód na sadzawce.
Otrząsnął się i zrobił palcami gest przecinania. McBride pokręcił głową i ostrzegawczo machnął dłonią. Odskoczyli i zaraz na drutach pękła bangalore, a oni, nie czekając, runęli w wyrwę w zasiekach, pomiędzy martwe, odarte z kory kikuty drzew. Ciężkie buty natychmiast ugrzęzły w tłustej, nasiąkniętej wodą ziemi. Niewielu ludzi poszło ich śladem. Oczywiście Gale i Red byli gdzieś nieopodal, Snow nie musiał się nawet odwracać, żeby o tym wiedzieć. Reszta jednak nie chciała spowalniać marszu albo rozsądnie postanowiła trzymać się z daleka od diablich sznurów. Właściwie nie dziwił im się. Nikt rozsądny nie pchał się na druty, ale Szkot niejeden raz wyciągnął ich z opresji. Miał szósty zmysł, wyczuwał niebezpieczeństwo jak żaden z nich. Zresztą Snowowi też nie podobała się ta droga. Była nazbyt oczywista, zbyt ostentacyjnie wolna od zasieków, rozciągających się po obu jej stronach. Allemańcy robili czasami takie rzeczy. Zostawiali w sznurach luki, żeby tym łatwiej podprowadzić nacierających w pułapkę.
Jakby w odpowiedzi, z przodu znów zagrała emma-gee. Bunkier, przemknęło mu przez głowę. Bunkier albo zapora.
Snow był nad Sommą. Tam, pod Fricourt, jeden karabin maszynowy skosił dwa bataliony. Wystarczyło spiąć taśmy nabojowe w jeden długi łańcuch i trzymać spust - prosta, użyteczna sztuczka. Jedna z wielu w tej wojnie.
* * *
Ostrzał, raz cięższy, raz lżejszy, trwał od wielu miesięcy. Pociski zryły każdą piędź ziemi, choć tutaj, w niecce, gdzie stał kościół, padały rzadziej niż na wzgórzach. Każda z sióstr nauczyła się ignorować odległy łoskot i przemierzać transzeje, przerzynające dziedziniec beginażu i okoliczne pola. Grietkin jednak, świadoma niechęci dawnych towarzyszek, zwykle trzymała się swojej chatki, siedziby Krzywego Fonsa. Stary niegdyś pomagał beginkom w najcięższych robotach, ale dwa lata temu uroił sobie, że słyszy z głębi bagniska, w jakie zamieniły się klasztorne łąki, beczenie jagnięcia. Uparty jak zwykle, postanowił je odszukać, choć matka Godelieve ze wszystkich sił próbowała go odwieść od tego pomysłu. Ludzie Stachela nie chcieli potem wyjawić, a może zwyczajnie nie wiedzieli, co się z nim stało - czy wpadł na druty kolczaste, oplatające całą okolicę, czy odnalazł go jakiś zabłąkany odłamek, czy też po prostu potknął się na kociej ścieżce, wpadł do leju po pocisku i utonął. Po prostu zniknął bez śladu, jak wielu, także młodszych i bardziej sprawnych, przed nim.
Kiedy zatem mała Lijsbeth zajęła jej miejsce pomiędzy siostrami, Grietkin wprowadziła się do opustoszałego domku Krzywego Fonsa. Pocisk zgruchotał dach nad jedyną izdebką i choć gospodarz załatał go deskami, o świcie widziała niebo pomiędzy szczelinami, a w niepogodę deszcz lał się prosto do jej łóżka. Najczęściej i tak kryła się w piwniczce, gdzie dawnymi czasy trzymano cebulę, sery i wino. Loszek był właściwie częścią klasztornego podziemia, a widok solidnych, ciężko sklepionych łuków nad głową napawał Grietkin otuchą. Poza tym wolała nie pchać się żołnierzom w oczy. Wprawdzie dowódca starał się w miarę swych możliwości chronić siostry, ale odkąd odeszła z beginażu, obawiała się, że nie zdoła - lub nie zechce - zapewnić jej bezpieczeństwa.
Dzisiaj jednak czuła się bardziej samotna niż zwykle. Umyła twarz w deszczówce, przygładziła włosy i starannie nakryła je chustką, najlepiej jak potrafiła oczyściła suknię z piasku i gruzu, po czym przyklękła przed posążkiem świętej Małgorzaty i odmówiła poranne modlitwy. Matka Godelieve często powtarzała, że bez względu na wszystko powinny wypełniać swe obowiązki. Niektóre beginki usiłowały się buntować, kiedy zaganiała je do wytyczania i plewienia grządek, które i tak niebawem doszczętnie niszczyły pociski. Grietkin wyjątkowo zgadzała się z matką przełożoną: właśnie ta codzienna krzątanina, która kiedyś wydawała się jej jałowa i pozbawiona znaczenia, pozwalała teraz zachować zdrowe zmysły. Dlatego zamiotła izbę i przygotowała nędzny posiłek z czerstwego chleba i nadpleśniałych warzyw, wykopanych w ogródku Krzywego Fonsa.
Pociski padały jednak bardzo blisko, z każdym uderzeniem ręce trzęsły się jej coraz bardziej, aż wreszcie nie mogła utrzymać noża. Chwyciła rzeźbę świętej i zbiegła do piwnicy.
Ledwo ucichł tupot jej stóp na schodach, od strony betonowego bunkra przy bramie szczekliwie odezwał się karabin maszynowy.
* * *
Byli już na skraju kotliny, spoglądali prosto w dół, na owalną osadę otoczoną kamiennym murem i brudnoniebieską wstążką fosy. Dwa rzędy przysadzistych kamiennych domków, ustawionych w bliźniacze półkola, zbiegały się przed kościołem - jedną z tych smukłych katedr, na które się napatrzył przez ostatnie trzy lata. Choć mniejsza niż inne, oberwała tak samo jak one, jak potrzaskana świątynia w Wipers, obok której niedawno przeciągali i która wyglądała jak obrany z mięsa szkielet przedpotopowego gada. Tutaj też przez zapadnięty dach przeświecały jasne słupy kolumn. Wieża, strącona pociskiem, zgruchotała część muru obronnego i upadła w poprzek fosy. Niewielkie, wydłużone rumowisko wyróżniało się na lewej flance pozycji wroga.
Przez chwilę Snow z zadowoleniem rozważał sytuację. Minęły dobre dwa kwadranse od chwili, gdy pluton zszedł z drogi w lewo, znacznie dalej, niż zezwalał regulamin. Krótka nawała moździerzy Hunów odepchnęła ich jeszcze dalej od reszty kompanii, w labirynt wyrw i lejów, w które obfitował mielony przez ciężką artylerię teren. Powinni po prostu poczekać pod rzadkim ogniem na łącznika i nowe rozkazy - we względnym spokoju, schowani przed oczami allemańskich obserwatorów i strzelców. Dlatego Snow, ostrożnie wyglądając na przedpole, pozwolił sobie na niewielkie odprężenie.
Nie na długo. Widział, że reszta kompanii nadal trzyma się drogi. Przemykali wzdłuż rozszczepionego traktu, jak potrafili najszybciej, z zaciętością starając się dogonić własną, rzednącą coraz bardziej nawałę ogniową. W końcu jednak wpakowali się na pozycje diabłów, których artyleria nie zniszczyła do końca. Nigdy tego nie potrafiła.
Deszcz pocisków nie wyrządził przesadnych szkód, najbardziej poszarpał Boszom nerwy. Zaczęli strzelać przedwcześnie, ze zbyt dużej odległości, całkowicie zdradzając swoje stanowiska. Zrobili sobie małą redutę, złożoną z pasma okopów u podnóża niskiego muru i kilku pozycji na skrzydłach. Początkowo Snow słyszał tylko ogień karabinowy, ale wkrótce odezwała się emma-gee, zamknięta w klocku betonowego bunkra opodal resztek bramy.
Przyczyna tego ożywienia mogła być tylko jedna. Reszta kompanii, rozwinięta w rzadką tyralierę, szła do natarcia. Ze swojej dziury Snow obserwował to z zimną fascynacją, świadom, że sam też powinien tam być, maszerować przez niepoprzecinane zasieki na gniazdo karabinu maszynowego i najeżone bagnetami okopy. Emma-gee chłostała tyralierę raz za razem, szeroko ścinając kolejnych squaddiech. Diabły świetnie wytyczyły pole ostrzału, każde natarcie z kierunku drogi musiało nadziać się na bezlitosny, morderczy ostrzał. Nim Snow drugi raz przyjrzał się sytuacji, cała kompania zaległa, kryjąc się przed ogniem.
Hunowie nadal strzelali. W ich okopach budził się gorączkowy ruch odwodowych drużyn.
Sierżant Lloyd, trzy kroki od Snowa, coś powiedział. Równie dobrze mógłby zaszczekać, w hałasie narastającej kanonady byłoby to równie niezrozumiałe. Wskazał ręką przed siebie, na niewielkie bajoro, nieco na lewo od osady, przecięte krótkim pasażem gruzu ze zwalonej wieży kościelnej. Z podwyższenia widzieli wyraźnie kamienną ścianę, skrytą tuż pod taflą odstałej wody. Dalej, pod murem, biegła pojedyncza cienka linia okopu. Z tej strony Bosze nie spodziewali się kłopotów. Gdzie znaleźliby się wariaci, gotowi do natarcia przez rozlewisko błotnistej wody?
Lloyd nadal na wpół słyszalnie coś tłumaczył, wymachiwał ręką i Snow nagle już wiedział, czego od nich chce.
- ...nisko! Jak krety! Zobaczą nas...
Red leżący kilka metrów dalej pokiwał głową ze zrozumieniem. Zrobił gest naśladujący podrzynanie gardła. Było to na swój sposób kojące, bo Felczer parę razy wcześniej pokazywał coś takiego - pod Loos, nad Sommą. Mimo że sytuacja wydawała się wtedy całkowicie beznadziejna, nadal tu byli i mogli cieszyć się swoim towarzystwem, skoro innymi rzeczami raczej nie.
Lloyd skończył mówić, chwycił karabin za pas przy lufie i kiwnął głową. Naprzód.
Snow sam był zdziwiony, jak łatwo przyszło mu wykonać ten bezgłośny rozkaz. Wypełzł ostrożnie z wyrwy i szorując zasobnikami po wilgotnej ziemi, powoli zaczął czołgać się w stronę rozlewiska. Nie było tu żadnej trawy, owadów, nawet śladu życia. Zwały ziemi spiętrzone na obramowaniach lejów, pęknięcia i wyrwy, trochę kamieni polnych, które fontanny wybuchów od miesięcy pracowicie wydmuchiwały w powietrze. Koślawe odłamki z granatów i pocisków, drewno rozszczepione na szczapy i drzazgi. Na dobrą sprawę nic, co dawałoby jakąkolwiek osłonę. Pluton, pełznący z prędkością żółwia przez ziemię niczyją, mógł w każdej chwili zostać dostrzeżony i wybity, dlatego zwykle nie atakowano w ten sposób. Czołgająca się tyraliera dawała karabinom maszynowym mnóstwo czasu na wstrzelanie.
Tym razem Snow nie śmiał się nawet modlić, gdy brnął przed siebie. Koncentrował się tylko na wyznaczaniu i pokonywaniu kolejnych niewielkich odcinków. Jeszcze do tej dziury. Jeszcze do tamtego leja. Do tego pęka rozerwanych diablich sznurów. W ogóle nie myślał. Nie miał odwagi. Kto wie, co by się stało, gdyby nagle zaczął analizować całe to powolne czołganie wprost w paszczę śmierci? Może by nie wytrzymał, wielu już takich widział. Zrywali się w nagłej panice albo wychylali zza osłony, nogi w kolanach raptem same się prostowały, gotowe do ucieczki. I ściągali śmierć. Na siebie i innych.
Zaczepił rękawem o diabli sznur, ale wystarczyło jedno szarpnięcie, żeby się uwolnić. Za zgniecionym torusem stalowej concertiny wpakował się w kałużę. Dopiero trzecie czy czwarte plaśnięcie dłoni o wodę wróciło mu świadomość. Udało się - niezauważeni dotarli do fosy.
Obrócił się na boku, sprawdzając swojego SMLE-a. Lewa strona munduru przemiękła mu całkowicie. Niedaleko znów pojawiła się w polu widzenia głowa sierżanta. Lloyd policzył ich marsowym wzrokiem, po czym wskazał na okopy Boszów i zacisnął pięść w zrozumiałym sygnale. Snow posłusznie wyjął z zasobnika jednego millsa.
Byli jednak trochę za daleko, nie wszyscy dorzucili. Eksplozje przeorały linię okopów za bajorem, ale tylko niektóre. Odwrotu już jednak nie było. Pluton podniósł się i z wrzaskiem ruszył poprzez rozlewisko, z początku płytkie, tam gdzie woda przesączyła się z fosy na łąkę, a potem coraz głębsze, w miarę jak zbiegali w dół rowu, który kiedyś był zapewne fosą, opasującą mur zabudowań. Lloyd biegł pierwszy, wskazując drogę. Wpadł z impetem na bok powalonej wieży ukrytej kilka cali pod powierzchnią i niczym Chrystus kroczący po wodzie pokonał całą szerokość rozlewiska. Hunowie nie oddali ani jednego strzału, choć Snow i reszta już siedzieli im na karkach. Tamci czuli się zbyt bezpiecznie. Ten odcinek nie był mocno obsadzony, więc w pierwszej linii większość bezradnych i zaskoczonych Allemańców po prostu wystrzelano, stojąc nad okopami. Poleciało jeszcze kilka millsów, a potem do akcji włączyły się bagnety, saperki i maczugi, bo miejsca na fechtunek karabinami było zbyt mało.
Snow zaczaił się przy rozwalonym parapecie i najszybciej jak potrafił strzelał wzdłuż okopu łącznikowego. Bosze skłębili się w nim, część chciała uciekać, część walczyć na pierwszej linii. Z takiej odległości pełnopłaszczowe pociski enfielda przeszywały w tym kłębowisku po kilku ludzi naraz. Jeszcze kilka millsów rzuconych celnie na tyły i Hunowie pękli, zaczęli wiać. Snow zmienił stanowisko, osłaniając Reda i McBride'a, którzy czyścili punkt umocniony. W pustym okopie obok zobaczył stertę porzuconych mauzerów z zatkniętymi bagnetami. Natarcie plutonu najwyraźniej zrobiło wrażenie. Lloyd starał się to do końca wykorzystać. On i wielu innych wyłaziło w pośpiechu z oczyszczonych okopów i biegło w stronę poszczerbionego muru otaczającego osadę. Snow poszedł w ich ślady, wygramolił się wyżej i dopadł do muru w miejscu, gdzie okop szedł dołem.
Posłyszał narastającą kanonadę daleko po prawej, od strony drogi. Reszta kompanii poderwała się do kolejnego ataku.
I znów zaczęli obrywać, ale mniej. Zamieszanie na skrzydle i tyłach musiało nieco rozproszyć strzelców emmy-gee. Jednak tym razem wszystko poszło jak w regulaminie. Kompanijni strzelcy z grzechotnikami zajęli już wysunięte pozycje i otworzyli ogień do bunkra. Celowali w strzelnicę i chociaż trafienie kogokolwiek w środku było raczej niemożliwe, pod gradem pocisków emma-gee umilkła na moment, a potem zaczęła długimi seriami szukać prześladowców. Czołowi żołnierze z tyraliery nie stracili okazji. Zbliżyli się, korzystając z braku zainteresowania allemańskiego kaemu, poczęstowali go millsami. Przyduszeni Bosze przestali strzelać, a wtedy ku okopom wokół bramy runęła reszta nacierających.
Zdecydowany atak zaskoczył diabłów. Nie otrząsnęli się jeszcze z chaosu po wejściu do bitwy, a już musieli w pośpiechu obsadzać okopy. Raz po raz wychylali się nad zdemolowanymi odłamkami parapetami i strzelali. Na szczęście niecelnie i rzadko, bo nacierający nie mieli już siły biec i kluczyć. Do tego Bosze nie walili salwami, ale bezładnie, jeden przez drugiego - z powodu paniki albo braku dowodzenia, a zapewne z obu. Nadal kąsali, ich chwile jednak były policzone.
Tyraliera dopadła wreszcie parapetów. Snow mógł wyobrazić sobie resztę. Ten i ów nadział się na bagnet albo lufę karabinu uniesioną do obrony, ale opór Allemańców został zasadniczo złamany, zanim na dobre okrzepł. Squaddie skakali między nieprzyjaciół, wypuszczając z rąk SMLE-y i wyciągając saperki. Dźgali z góry bagnetami prosto w szyje, ramiona i korpusy. Strzelali z najbliższej odległości. Przytłumione w okopie krzyki łączyły się z mlaskaniem pocisków dziurawiących ciała. Ktoś rzucił millsem w okop łącznikowych przechodzący przez bramę i pierwsi Hunowie zaczęli się poddawać - małe, wychudłe sylwetki, rzucające broń i wysoko podnoszące ręce. Niemal szkoda, że nikt tego nie zauważył.
Snow raczej poczuł, niż usłyszał nagły ruch za murem. Nic nie było jeszcze skończone. Okopami i przez wyrwy w kamiennej ścianie przybywali nowi wrogowie. Zastrzelił dwóch, jednego po drugim, gdy wynurzyli się z okopu pod murem. Na trzeciego, blondwłosego chudzielca, runął z góry, przewrócił go i zatłukł kolbą. Przestał walić trupa dopiero wtedy, gdy opodal usłyszał chrapliwy ryk sierżanta. Nadszedł czas na skok za mur, do środka. Pozycja nie została jeszcze zabezpieczona. Od świętego spokoju nadal dzieliło go kilku Hunów, których trzeba było ukatrupić. Ruszył ich odszukać.
* * *
Skulona na kamiennej posadzce piwnicy, z posążkiem świętej w ramionach, Grietkin bezdźwięcznie powtarzała litanię. W górze karabin maszynowy zamilkł wreszcie, ale raz po raz odzywały się inne strzały. Miała wrażenie, że słyszy przytłumione przez łoskot pocisków krzyki żołnierzy. Chyba walczyli teraz na dziedzińcu. Prosiła więc Pana o miłosierdzie, lecz nie potrafiła zdecydować, za kogo się modli. Żołnierze Stachela - wątłe, anemiczne chłopaczki - którzy wedle słów matki Godelieve powinni raczej siedzieć w szkolnych ławkach i szlifować łacińską odmianę, byli wprawdzie obcy, lecz dbali o jej towarzyszki. Przywykła do ich obecności, zupełnie jak z czasem przywyka się do młodszego, niezdarnego brata. Niekiedy w punkcie opatrunkowym czytywali listy z domu i opowiadali o życiu w tym odległym mieście, skąd przybywali, wczepionym w brzeg rzeki i ocienionym wieżą starej katedry. Łagodnieli wówczas i wydawali się jeszcze młodsi. Może uspokajała ich sama opowieść o tym utraconym, nieledwie baśniowym świecie, a może widok kobiecej twarzy, powleczonej mdłym światłem karbidówki. Nie żywiła do nich wrogości. Ale tam, z drugiej strony frontu, byli podobno jej rodacy, odepchnięci stąd dwa lata temu.
Mocniej objęła posążek patronki i nagle poczuła, że jej dłoń jest mokra. Z okrzykiem podniosła rękę do oczu. W pomieszczeniu było zbyt ciemno, by mogła rozpoznać rysy twarzy świętej czy kunsztowny ornament zdobiący rąbek jej szaty. Jednak natychmiast zrozumiała, że lepka wilgoć, która plami jej palce i cieknie po sukni świętej, to krew.
- Słodki Jezu, co oni zrobili? - wyszeptała przerażona. - Co oni zrobili?
* * *
Zalegli po drugiej stronie niewielkiego dziedzińca, o dziwo prawie bez kraterów po pociskach, Hunowie zaś schronili się w niewielkich, zrujnowanych domkach i w ruinach kościoła. Strzelali stamtąd rzadko, ale celnie, a i granatów mieli pod dostatkiem. Dwie grupy, próbujące obejścia ich z jednej czy drugiej flanki, wybili do nogi.
Gdy Snow z kumplami tak kulili się za osłoną, zerkając jeden na drugiego, znienacka pojawił się porucznik. Szybko ogarnął całą sytuację. Farciarz. Ledwie schował głowę za osłonę, tuż nad nim bzyknęła kula wystrzelona przez czujnego Heiniego. Osobiście Snow spodziewał się najgorszego, ale dowódca nie naciskał na kolejny czołowy szturm. Zamiast wydać rozkaz, zniknął na chwilę gdzieś z tyłu i szybko wrócił, prowadząc za sobą sekcję z karabinem maszynowym. Chwilę rozmawiał z celowniczym. Tamten - wysoki, gładko ogolony chłop - jednym uchem słuchał rozkazów, podczas gdy ręce same mu latały przy zmianie talerzowego magazynka. Gdy porucznik skończył wyjaśnienia, ten wielki i jego amunicyjny przekradli się nieco na lewo, za niedużą kupę polnych kamieni, przetykaną gdzieniegdzie zetlałą prymitywną zaprawą.
Sierżanci przekazali strzelcom, co mają robić, chociaż w gruncie rzeczy nie brzmiało to zaskakująco - ot, uderzyć razem i jednocześnie. Posłusznie przygotowali się, pochylając się nad kolbami swoich SMLE-ów albo ściskając w dłoniach ostatnie millsy. Na dany znak celowniczy poderwał się, opierając dwunóg karabinu o gruz, i otworzył gwałtowny ogień na wprost. Właściwie nie miał szansy w coś trafić. Odrzut był za duży, a pozycja zbyt niestabilna. Wystarczyło jednak samo przyduszenie ogniem. Pociski siekły kamienne mury i resztki drewnianych zadaszeń, rykoszety miękko plaskały w ziemię i wyłupywały w ścianach długie białe rysy. Żaden z Heinich nie strzelił, nawet nosa nie wystawił, gdy kilku squaddiech podniosło się na nogi i zarzuciło wrogie stanowiska granatami. Akurat gdy w karabinie maszynowym skończyła się amunicja, po drugiej stronie placyku rozległy się wybuchy i powietrze przecięły setki odłamków. Niektóre z sykiem doleciały z powrotem, dzwoniąc na kamieniach i hełmach nacierających, ale żaden z nich się nie zawahał. Biegli.
Tam starcie było krótkie. Paru Hunów już leżało bez ruchu, jeden czy dwóch ogłuszonych kręciło się w kółko. Pozostali próbowali zwiać, część przez dziury w murze, część do kościoła. Kule doścignęły większość z nich. W powietrzu zawisły ich gardłowe, bełkotliwe okrzyki. Przekleństwa albo błagania o litość, wszystko jedno. Trwały dopóty, dopóki Heinich nie zakłuto albo nie zastrzelono. Na placu i w ruinach domów nie został żaden żywy.
Na tle zrujnowanego kościoła, w pustej dziurze wrót pomiędzy dwoma posągami - Snow kątem oka spostrzegł jakieś święte, pochylające się ku nim kamienne, pocięte odłamkami twarze - kiedyś pewnie zamkniętej rzeźbionymi odrzwiami, pojawił się niespodziewanie Allemaniec. Wznosząc ręce, krzyknął z desperacją:
- Sie müssen... keine Kampfe hier...!
Ktoś natychmiast go postrzelił, nieledwie odruchowo. Dwaj squaddie przeskoczyli przez ciało, ale od razu zwalili się w tył, trafieni. W głębi nawy Hunowie mieli umocnione stanowisko i ostrzeliwali się zajadle. Coś wybuchło tuż za progiem, ale porucznik, wbrew regulaminowi cały czas pozostający na pierwszej linii, nie pozwolił się zatrzymać. Webleyem wskazał cel, a potem przywołał tego z emmą-gee. Celowniczy z wyraźną niechęcią wysunął lufę zza krawędzi wrót i zagrał na swojej maszynie. Na oślep puścił środkiem kościoła strumień pocisków, wsłuchując się w gwiżdżące rykoszety i tępe łupnięcia, jakie wydaje tylko dziurawione spróchniałe drewno. Ledwo opróżnił magazynek, porucznik znów machnął webleyem i pierwszy wskoczył do środka. Pozostali bez zwłoki poszli w jego ślady. Każda chwila opóźnienia stanowiła prezent dla Allemańców w środku.
W kościele pozostało zaledwie trzech Hunów. Gdyby się nie ruszali, łatwo byłoby ich przeoczyć w mrocznym wnętrzu, ale jeden nie wytrzymał, cofnął się i zadzwonił oporządzeniem, gdy wpadł butem w wyrwę w zniszczonej kamiennej posadzce. Ogień SMLE-a zdjął natychmiast jego dwóch kolegów i podziurawionych jak sito zwalił mu tuż pod nogami. Wtedy popełnił ostatni błąd: odwrócił się i zaczął uciekać. Nie do miejsca, gdzie kiedyś stał ołtarz, tylko nieco w lewo, do bocznej nawy.
A tam już czekał Snow, dwóch innych squaddiech i ich bagnety.
W kościele na moment zapadła cisza. Ktoś chciał ją przerwać, ale porucznik uciszył go stanowczym gestem. Miał niezdrowe rumieńce na twarzy i minę zdradzającą, że nie do końca zachował zimną krew. Przeszedł kawałek śladem ostatniego wycofującego się Huna.
- Tutaj uciekał. - Wskazał zejście do katakumb w podłodze kościoła. - A tam jest drugie wejście. - Machnął ręką w prawo.
- Pewnie ma kolegów - mruknął jeden z kaprali. - Nie wiadomo, co przyszykowali na dole.
Snow zrozumiał po błysku w oczu porucznika. Skusiło go. W takich miejscach zwykle było dość bezpiecznie i Hunowie składowali w nich najcenniejsze rzeczy i lokalizowali sztaby. Pakiet aktualnych map albo cenny jeniec byłby przepustką do orderu, uznania i gratyfikacji. Może nawet urlopu.
- Weźmiemy ich z dwóch stron.
Zaczęli schodzić po krętych kamiennych schodach. Z dołu, o dziwo, nie wionęło aż tak mocno wilgocią. Co więcej, biło stamtąd słabe światło. Najwyraźniej wróg, zaskoczony atakiem, nie zdążył się nijak przygotować.
Nie spodziewali się tego, co zastali na dole. Snow zmylił krok i gdyby nie przytrzymał się muru, spadłby z wąskich stopni, kiedy w gęstym półmroku zobaczył w dole, zaledwie kilka jardów przed sobą, cztery kobiety w długich ciemnoniebieskich sukniach i nieco jaśniejszych chustach na głowach. Pochylone nad olbrzymim krosnem, odwróciły się na odgłos kroków, obojętnie skinęły na powitanie. Potem, jakby zupełnie nieświadome walki, która rozegrała się nad nimi, i jakby nie rozumiały, co oznacza pojawienie się obcego żołnierza, powróciły do pracy. Zakonnice, zgadł ze zdumieniem. Co one, do cholery, tu robią?
Ręce kobiet poruszały się z wystudiowanym spokojem na krośnie i żadna już nie odwróciła się ku przybyłym. Obraz był tak nierealny, że Snowowi wydawało się, jakby znalazł się w teatrze, w jednej z burlesek na South Bank, gdzie czasami zapuszczał się po wypłacie z chłopakami. Resztę komnaty przesłaniała jakaś olbrzymia ciemna zasłona, zaczepiona gdzieś pod sufitem, wzmacniając to wrażenie. Pomieszczenie było wysokie i górna część tkaniny nikła w mroku.
- Idźcie stąd.
Nie spostrzegł, skąd pojawiła się nowa zakonnica, wyższa i chudsza od innych. W dłoni trzymała starą naftową lampę. Ognik za przyćmionym szkłem palił się spokojnie, a w głosie kobiety nie wychwycił lęku. Za to za plecami Snowa jakiś squaddie oddychał płytko, ze strachem. Mark mu się właściwie nie dziwił. Gdzieś tam z przodu krył się wróg - jeśli dopisywało im szczęście, tylko jeden.
Z tyłu porucznik Whitlow syknął coś niecierpliwie, przepychając się pomiędzy żołnierzami. Snow ostrożnie postąpił kilka kroków po śliskich, omszałych stopniach i zaraz odruchowo odsunął się, przylgnął w małej niszy w murze, robiąc miejsce dla pozostałych. Schodzili powoli, na ugiętych kolanach, rozglądając się niepewnie, co też tym razem przygotowano na ich spotkanie.
Nagle podmuch wiatru rzucił Snowowi w twarz dziwny, oleisty zapach. Gaz! - pomyślał, błyskawicznie chwytając za gaspirator. Odwrócił się, żeby dać znak reszcie, ale oni już wkładali maski. Jakiś dzieciak usiłował trzęsącymi się rękami rozplatać zasupłane troki.
W tej samej chwili w głębi, za postaciami tkaczek, mignął jakiś cień. Padł pojedynczy strzał. Kula przecięła po drodze kilka warstw plecionej materii, uderzyła w mur kilka kroków od Snowa i zrykoszetowała, odłupując kawał zetlałej zaprawy. Tępe, przytłumione stuknięcie ogłuszyło go i przez chwilę miał wrażenie, jakby gęsta woda wypełniła mu uszy. Stara zakonnica odwróciła się w kierunku, skąd padł strzał, w grymasie przerażenia przyciskając dłoń do ust. Snow widział dokładnie, którędy strzał przeszedł przez tkaninę: wokół otworu rozchodziły się koncentryczne kręgi, zupełnie jak po powierzchni stawu, i cała zasłona falowała coraz bardziej. Maska dodatkowo przytłumiała doznania, ograniczała pole widzenia. Potrząsnął głową, ale wciąż nie słyszał, kiedy następne kule cięły materię.
Wysoki squaddie obok porucznika przewrócił się bezgłośnie i wtedy bańka ciszy w uszach Snowa rozprysła się wreszcie.
- Hunowie! - wrzasnął ktoś.
Tkanina przed nimi zaczęła pękać z trzaskiem. Brzegi rozdarć kurczyły się i zwijały jak palący się papier, ale Snow już się nad tym nie zastanawiał. Katakumby wydawały się całkiem rozległe, mogło się tu schronić wielu Allemańców, więc po prostu rzucił się naprzód. Odtrącił kolbą kobietę, która usiłowała zastąpić mu drogę. Za nim inni squaddie szamotali się z tkaczkami, tratowali krosna. Snow już dopadł zasłony. Niepewny, co zobaczy po drugiej stronie, z całej siły ciął ją bagnetem i naparł naprzód. Tkanina popruła się z głośnym trzaskiem, przez moment widział z bliska popękane nici i wielobarwne drobinki wełny, pryskające spod ostrza, a potem, wciąż z nastawionym bagnetem, jak szarżujący nosorożec, wpadł w otwór.
Ze wszystkich stron otoczyły go grube, ciężkie fałdy. Szarpnął się, potknął i niemal wypuścił SMLE-a z rąk. Gaspirator zwielokrotniał jego płytki, przerażony oddech. Tkanina poruszyła się. Odruchowo pchnął bagnetem, zanim jeszcze zdał sobie sprawę, że przecież to może być ktoś ze swoich, kto wysforował się naprzód. Jednak nie. Gdy przecisnął się przez szczelinę, nie dostrzegł niczego prócz kolejnej zasłony, pofałdowanej i tak ciężkiej, że nie zdołał jej odchylić i przecisnąć się dołem.
Co to jest? - przemknęło mu przez myśl. Co to, do cholery, za miejsce?
Znów zobaczył jakiś kształt: ktoś przesuwał się za warstwą materii. Na wszelki wypadek uderzył - pojedyncze, krótkie pchnięcie bagnetu - i po drugiej stronie coś się zakotłowało. Nawet nie sprawdził, kogo dostał: swojego czy Huna.
Cofnąć się! - mignęło mu w rozgorączkowanym umyśle. Trzeba się cofnąć, zanim sami się tutaj powybijamy.
Koło jego głowy zabębniły kule, tkanina przenosiła drgania jak membrana. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że od dobrej chwili wokół trwa strzelanina, przytępiona przez gaspirator i otaczające go zwały materii. Ludzie strzelali na oślep, bez identyfikacji celów, bez sensu. Z tyłu porucznik Whitlow wykrzykiwał jakieś absurdalne rozkazy. Inni też wrzeszczeli, Hunowie i swoi, jeden przez drugiego. Gdzieś w tym szaleństwie wybijały się pełne przerażenia kobiece piski.
W górze coś trzeszczało, ciemne powłoki rozrywały się z trzaskiem i wielkimi płatami opadały na ziemię. Ciężar jednej z nich przygniótł go do ziemi, rozpłaszczył na kamiennej posadzce. Wrzeszcząc, zdołał się jakoś wydobyć spod zwojów. Teraz już nie próbował się przebijać przez kolejne warstwy. Na ślepo przebiegł kilka kroków pomiędzy dwiema wiszącymi zasłonami. I znów zabębniły nad nim kule. Wyszedł prosto pod ogień.
Jego ludzie byli za nim, tak mu się wydawało. Zaczął się czołgać z powrotem, ku schodom, a w każdym razie tam, gdzie miał nadzieję je znaleźć. Ponownie czuł dziwny, oleisty zapach: albo zdołał się przesączyć przez pochłaniacze gaspiratora, albo maska nie działała, pęknięta przy ostatnim upadku.
Obejrzał się - właściwie nie rozumiał potem dlaczego - i w głębi, w szczelinach pomiędzy porozdzieranymi tkaninami coś błysnęło. Flammenwerfer! - zdążył jeszcze pomyśleć, zanim gorący podmuch wyrzucił go w górę i odepchnął. Cholerne diabły musiały tu ukryć flammenwerfer!
Resztę zapamiętał jak przez sen. Gęste, ciężkie tkaniny chyba złagodziły jego upadek, bo przeturlał się i zaraz poderwał na nogi. Wokół niego już opadały strzępy palącej się materii. Powietrze w masce stało się gęste i gorące jak ukrop, mimo to biegł, biegł ze wszystkich sił. Jakiś gałgan spadł mu na ramię i mundur natychmiast zaczął się tlić. Snow nie zdążył go nawet strącić, bo w tej samej chwili wyrosła przed nim sylwetka Huna, czarna i rozmyta na tle płomieni - jasne pagony na ramionach, duża kabura, okulary, które zmieniały oczy w dwie matowe tafle, i ciemny błysk żelaznego krzyża.
Oficer, zdążył pomyśleć, nim pchnął bagnetem - nie mierząc, niedbale, byłe tylko tamten przepuścił go dalej, zanim ogarną ich płomienie. Diabeł zatoczył się, zanurzył w fałdy i zaraz ciemna materia za jego plecami zwinęła się, zapadła w głąb. Snow przeskoczył nad kłębem tkaniny, ale coś go przytrzymało, szarpnęło w tył.
- Nein... das Tier... passen Sie vom Tier auf!
Umierający wczepiał się z całej siły w jego nogę. Bąbelki krwi pękały mu na wargach.
Tuż obok poprzez ciemne tkaniny błysnęła żywa czerwień. Snow bez zastanowienia kopnął Huna w twarz, prosto w usta, z których wciąż dobywały się jakieś niezrozumiałe rzężenia.
Wszędzie wokół był ogień. Zapamiętał jeszcze, że tuż przed wejściem na schody ktoś zastąpił mu drogę, swój albo obcy, nie wiedział. Zbyt szybko zdruzgotał mu twarz kolbą.
* * *
Tyle razy opowiadano jej tę historię, że każde słowo wryło się w jej pamięć, oswojone wieczornym blaskiem lampy i szorstką dłonią matki, ocierającej pot z jej dziecięcego czoła. Za dnia nie mieli wiele czasu na baśnie, ale wieczorami, kiedy Grietkin leżała już w swoim łóżeczku i na ścianach tańczyły cienie, głos matki wydobywał z mroku postać Lange Piera, ogromną i posępną, z dwumetrowym mieczem w ręku, a kiedy gasł, dziewczynka długo leżała z twarzą wciśniętą w poduszkę, znacząc ją cienkimi nitkami śliny i powtarzając w półśnie:
- Buter, brea en griene tsiis: wa't dat net sizze ken, is gjin oprjochte Frys...
Innym znów razem przychodził do niej Elegast, który rozumie mowę zwierząt i otwiera wszystkie zamki, lub przebiegły lis Reinaerde ze swymi towarzyszami, niedźwiedziem Bruunem i kotem Tibeertem. Na jasnych wzgórzach pierzyny - wytrzepanej starannie i wywietrzonej na słońcu - zwidywał się jej niezwykły krajobraz Luilekkerland, gdzie pieczone świnie wędrują po ulicach z nożami w grzbiecie, aby przechodzień jak najłatwiej mógł sobie odkroić porcję mięsiwa, w rzekach płynie mleko zmieszane z miodem, a ludzie tańczą przed domami i uśmiechają się do nieznajomych. Pokochała te opowieści, zanim jeszcze nauczyła się oddzielać je od codzienności, tak jak wyłuskuje się groszek ze strączka. A może nigdy nie udało się jej na dobre ich rozłączyć, ponieważ gdzieś pod nimi wszystkimi, pod baśniami o Klaasie Vaaku, który sypie dzieciom piasek w oczy, i brodatych kabouterach z kopalń, miłośnikach drogocennych kamieni, drzemała ta najpotężniejsza ze wszystkich legend, ta która miała określić jej całe dorosłe życie - o świętej Małgorzacie, patronce Verdronken Land van Sint Margriete. I skoro wreszcie przybyła do beginażu, gdzie wszystko się zaczęło i nadal trwało, niezmienne jak odmiany księżyca i pływy oceanu, poczuła, jak ta baśń zatrzaskuje się wokół niej na dobre niczym wieko olbrzymiego kufra.
Dni płynęły niepostrzeżenie, zupełnie jak woda w kanałach przerzynających pola, która wydaje się zawsze ta sama i jednaka, aż wreszcie Grietkin zdała sobie sprawę, że ta baśń ustała się i zmąciła na dobre. Nie płynie już donikąd, choć dawna groza wciąż w niej trwa, sączy się wąską strużką w świecie, który przemienił się zupełnie od czasów, kiedy święta nakreśliła krąg na piasku, wskazując, gdzie należy wznieść jej schronienie. Nie znajdzie jednak ujścia, tylko co dnia będzie się odkładać kolejnymi warstwami mułu na jej sercu, aż wreszcie modlitwy ugrzęzną jej w gardle jak gruda błota i stanie się jedną z tych starych kobiet o zmętniałym spojrzeniu, która wszystkie barwy, wszystkie swoje lęki i nadzieje wplotła w osnowę swej pracy, nic nie pozostawiwszy dla siebie. Czasami ją to przerażało - oto tkwiła w samym sercu baśni, nieruchoma i bezradna jak drzewo zwalone w poprzek strumienia i jak ono zgnije przed czasem i zniknie. Nic się nie wydarzy. Nie nadjedzie rycerz, aby uwolnić ją z zaklętej wieży, ani książę nie obudzi jej pocałunkiem z magicznego snu. Bo tutaj, wewnątrz baśni, czas płynął inaczej, i jej życie, podobnie jak żywoty niezliczonych służebniczek świętej, zniknie w niepamięci.
Chyba to zabolało ją najbardziej - ta pomijalność jej istnienia, nieistotność umysłu i serca, które zawiadywały rękoma tkającymi gobelin.
I dopiero teraz, gdy biegła przez zbombardowany dziedziniec, wciąż ze śladami krwi świętej na palcach, uderzyła ją własna głupota.
* * *
Kobieta pojawiła się nie wiadomo skąd. Plama jej błękitnej sukni odcinała się od ciemnej ziemi, gdy z rozłożonymi ramionami biegła ku nim przez dziedziniec. Snow od razu rozpoznał strój zakonnic z podziemi. Następna, pomyślał ze złością. Jakby nie dość było tamtych...
Zakonnica krzyknęła coś, wiatr porwał słowa. Kilku żołnierzy poderwało się, popatrując wyczekująco na sierżanta. Snow zaklął w myślach. Szkoda, że porucznik Whitlow wciąż zwłóczył w kościele. Sierżant Lloyd, choć na dziedzińcu najstarszy rangą, był tępym służbistą, teraz na dodatek oszołomionym jatką w podziemiach. Wysunął się nieco naprzód i gapił na nieznajomą jak na zjawę.
Snow kątem oka zauważył, jak McBride podbija bundooka w rękach chudego chłopaka z ostatniego przydziału i przez zaciśnięte zęby syczy coś do niego. Kobieta zachwiała się, lecz pocisk przeszedł górą i ona zaraz była przy nich. W brudnej, pokrytej błotem i ceglanym pyłem twarzy błysnęły białka oczu, kiedy schwyciła sierżanta za mundur na piersi, z nieomylną kobiecą intuicją wyłuskując spośród tłumu żołnierzy najmniej skłonnego wysłuchać jej pretensji.
- Co wyście zrobili?! - wykrzyknęła. - Czy wiesz, durniu, co wyście zrobili?!
W przeciwieństwie do Snowa, który zaciągnął się jeszcze pod rozkazy starego Kitcha, większość tych nowych dzieciaków całkiem niedawno przypłynęła zza morza i nie rozumiała słów nieznajomej. Jednak wściekłość w jej głosie nie pozostawiała pola domysłom. Kimkolwiek była ta kobieta, nie żywiła wdzięczności za wyzwolenie z rąk diabłów. Snow z niejaką uciechą patrzył, jak na twarzy sierżanta rysuje się wysiłek włożony w zrozumienie tego prostego faktu. Gdy wreszcie to do niego dotarło, zareagował tak, jak przywykł w koszarach poskramiać nieposłusznych rekrutów. Po prostu strzelił kobietę w pysk.
Cios był tak mocny, że odrzucił ją kilka kroków do tyłu, wprost pod nogi Snowa. Sierżant zrobił gest, jakby zamierzał ją kopnąć, ale McBride zastąpił mu drogę.
- Trzeba sprawdzić ruiny. - Szkot machnął ręką ku pogruchotanym domkom, które z obu stron okalały dziedziniec przed kościołem. W ogóle nie patrzył na kobietę. Zupełnie jakby jej tu nie było. - Porucznik Whitlow...
- ...został posiadaczem ziemskim - dokończył zbliżający się od strony kościoła Red.
Mundur miał osmalony, twarz pokrytą sadzą. Snow kolejny raz wzdrygnął się na wspomnienie piekła, jakie rozpętało się w podziemiu, gdy któryś z biednych diabłów zaczął strzelać z miotacza płomieni.
- Fini, kaputt - dopowiedział Gale, widząc, że żółtodzioby nadal nie rozumieją.
Sierżant spojrzał na osmalony portal świątyni i nagle jakby zapadł się w siebie. Żołnierze właśnie wynosili ze środka nielicznych ocalałych rannych. Resztę pochłonął ogień.
- Przeklęci Hunowie! - zaszlochał ktoś.
- Dostali chloroform - powiedział Red. - Większość jest tak poparzona, że... - Odwrócił wzrok.
Lloyd skinął głową. Chociaż nie przepadał za Redem, nie zamierzał się spierać z człowiekiem, którego umiejętnościom niejeden squaddie zawdzięczał zdrowie i życie. Zanim ważne sprawy rodzinne - przez które koledzy rozumieli po prostu żywotny brak gotówki - zmusiły go do powrotu do domu, Red, w kompanii nazywany Felczerem, zaliczył w starych dobrych czasach przed wojną kilka semestrów medycyny na uniwersytecie i podłapał dość wiedzy, żeby teraz zawiadywać podręcznym zapasem medykamentów i opiekować się rannymi.
Red zbliżył się z kwaśną miną do Snowa. Obaj wiedzieli, że śmierć Whitlowa zapowiadała przykrą odmianę w dziejach kompanii. Niektórych rzeczy po prostu nie było sensu omawiać z Lloydem. Jak powiadał McBride, mózg sierżanta pracuje we właściwym sobie ospałym rytmie jak stary, wysłużony parowóz, a jeśli zaczną go zanadto ponaglać albo, co gorsza, zmuszać do spekulacji wykraczających poza bezpieczne ramy regulaminów i instrukcji, cała maszyneria niezawodnie stanie i zatnie się na dobre.
- Są jeszcze dwie takie - szepnął, wskazując ruchem brody na kobietę, która płakała z twarzą w błocie.
- Tak? - zdumiał się Szkot, który nie wiadomo kiedy znalazł się przy nich.
- Były - wyjaśnił sucho Felczer. - W podziemiach. Dwie przeżyły. Stara popalona, a dzieciak... - Potrząsnął głową. - Ktoś nadział ją na bagnet.
- Dość tego! - Sierżant ocknął się ze stuporu. - Gale, weź pierwszą drużynę i sprawdź tam - wskazał na zabudowania po lewej - a ja z drugą pójdę w przeciwną stronę. Ty, Snowy - zwrócił się do Marka - popilnujesz tej... - Spojrzał ze złością na kobietę, po czym machnął ręką na swoich ludzi i ruszył naprzód poprzeczną transzeją.
Mniszka podniosła głowę i potoczyła wokół szklistym spojrzeniem. Kiedy jej wzrok padł na nosze, uniosła się błyskawicznie.
- Czekaj! - Snow w porę schwycił ją i przytrzymał, póki sierżant się nie oddalił.
Była drobna, ale zdumiewająco silna. Musiał jej wykręcić ręce, a i tak zdołała go kopnąć w kolano.
- Bydlę! - syczała, szamocząc się wściekle. - Przeklęte bydlę!
Nikt mu nie przyszedł z pomocą. McBride z zadumą przyglądał się walce, po czym rzucił:
- Puść ją.
Kobieta przypadła do noszy. Spoczywała na nich drobniutka, z wyglądu może czternastoletnia dziewuszka. Ogień ją oszczędził. W niebieskiej sukni wyglądała, jakby owinięto ją w spłachetek pogodnego nieba, ale w dole, poniżej stanu, materiał doszczętnie przesiąkł czerwienią. Snow przygryzł wargę. Red miłosiernie odurzył ją chloroformem i próbował opatrzyć, lecz z raną po pchnięciu w brzuch nie miała wielu szans. Właściwie nie miała żadnych.
Druga z ocalonych wyglądała jeszcze gorzej. Poprzepalana suknia tu i ówdzie odsłaniała czerwone oparzenia. Twarz była kawałem krwistego, miejscami zwęglonego mięsa. Żyła jednak. Jej usta poruszały się, mamlając w kółko jakieś słowa.
Dziewczyna pochyliła się nad nią.
- Matko Godelieve... - wyszeptała.
Jej pałce zawisły nad dłonią tamtej, lecz zaraz się cofnęły: zapewne miała już wcześniej do czynienia z oparzeniami i nie chciała przysparzać rannej bólu. Objęła się rękoma i zaczęła miarowo kołysać, w przód i w tył.
Red dotknął lekko jej pleców.
- Trzeba ich opatrzyć. Rozumiesz mnie? Trzeba gdzieś przenieść rannych.
Dziewczyna podniosła głowę. Niebieskie oczy miała o ton ciemniejsze od sukni.
- Do lazaretu - odparła.
Snow rozejrzał się ze zdziwieniem. To miejsce nie wyglądało na szpital, nawet Jerry nie zostawiliby go pod ostrzałem, ale też dziewczyna - spostrzegł już, że jest młoda, sporo młodsza od niego - nie bez powodu zabłąkała się tuż przy linii frontu.
- Jesteś pielęgniarką, tak? - dociekał Red.
Nie było go w pierwszej grupie, która zeszła do podziemi, nie zdążył więc zobaczyć zakonnic przy krosnach. Snow postanowił na razie nie wyprowadzać z błędu ani jego, ani reszty. Ostatecznie to nie miało już teraz znaczenia.
Potrząsnęła głową.
- Nie, tylko pomagałam. Jestem... - Zawahała się. - Jestem stąd. Od sióstr. Sióstr świętej Małgorzaty - dodała, jakby to tłumaczyło wszystko.
- Gdzie ten lazaret? - Red uciął wyjaśnienia.
Machnęła rękę w kierunku okazałego budynku po prawej stronie placu. Snow ściągnął brwi. Nigdzie nie widział znaku czerwonego krzyża, nic, co potwierdzałoby jej słowa. A może Lloyd ma rację? - przeniknęło mu przez myśl. A może ta mała po prostu wciąga nas w pułapkę?
W tej samej chwili od strony budynku padły pierwsze strzały.
* * *
Późno po zmroku kopcili czerwone huzary w głębi kościelnej absydy: Snow, Gale i McBride, bo Red został przy rannych. Mury, solidne, z łupanego żółtawego kamienia, zasłaniały ich szczelnie, ale i tak każdy odpalał papierosa od własnej zapałki. Od początku wojny po froncie krążyła opowieść o trzech żołnierzach, co odpalali od tej samej - ognik pierwszego papierosa przyciągnął uwagę allemańskiego snajpera, ognik drugiego pozwolił wycelować, a kiedy trzeci żołnierz zaciągnął się dymem, strzał położył go trupem. Niby wszyscy wiedzieli, że to tylko bajka, ale nikt nie chciał odpalać jako trzeci.
Mark nerwowo pocierał świeży opatrunek. Zranienie okazało się nieznaczne, ot, draśnięcie, które nie naruszyło mięśnia. Oddział zapuścił się daleko na wschód i sanitariusze nie przedarli się aż tutaj przez pas ziemi niczyjej. Red musiał się zająć ciężej rannymi, więc ta dziewczyna zabandażowała ranę. Odkąd zobaczyła, co zostało z lazaretu, nie odezwała się ani słowem.
Właściwie nie udało się ustalić, kto pierwszy strzelił, ale Snow domyślał się, jak było. Lloyd posłał przodem kilku żółtodziobów, wciąż kipiących adrenaliną po swojej pierwszej walce. Dobrze pamiętali śmierć kolegów przed bunkrem i potem w płonącym piekle kościoła, więc kiedy zobaczyli mundury diabłów, któryś z nich pociągnął za spust. Strzelali na oślep, do wszystkiego. Wnioskując ze śladów na ścianach, mieli szczęście, że się sami nie pozabijali. Ale nie, Pan Bóg głupców strzeże, więc żaden nie dostał nawet rykoszetem. W przeciwieństwie do rannych. A sierżant, zamiast przerwać masakrę, tropił Hunów za północnym murem, gdzie rozlewisko było tak grząskie, że gdyby ktoś tamtędy uciekał, utopiłby się w połowie drogi.
Ostatecznie to Red i McBride kazali przerwać ogień, lecz wówczas już żaden z diabłów nie żył. Mark wzruszył ramionami. Podobne rzeczy czasami się zdarzały, także na polu bitwy. Dobijano rannych, żeby nie strzelili komuś w plecy albo nie dźgnęli zdradziecko bagnetem. Pociski spadały na szpitale polowe i punkty opatrunkowe. Ale dzisiejsza masakra i tak sprawiała, że żółć podchodziła mu do gardła.
- Czemu nie oznaczyliście lazaretu, kretynko?! - darł się potem sierżant, potrząsając dziewczyną jak lalką z gałganków.
Dwie godziny później, kiedy kończyli przeszukiwać budynki, jakiś squaddie znalazł za spichlerzem resztki zerwanej pociskiem flagi czerwonego krzyża. Wówczas sierżant zaczął kląć jeszcze bardziej.
McBride odchrząknął. To on upierał się, żeby przyjść po zmroku do kościoła. Snow najchętniej trzymałby się od niego z daleka. Woń spalenizny wciąż paliła w gardle i nazbyt dobrze pamiętał, jak w ciemności podziemia przedzierał się przez płonące tkaniny.
- Nie podoba mi się tutaj - odezwał się McBride.
Snow wzruszył ramionami i oparł się plecami o strąconą kolumnę. Ognik papierosa wydobywał z ciemności pokraczne kształty maszkaronów. Z zakamarków muru wychylały się potworki o kilku głowach i wywalonych językach, jaszczurki wspinały się po trzonach do kapiteli. Włochate małpy wypinały tyłki, zza kamiennych liści wychylały się ropuchy i zające, dziewczęta w długich sukniach i z rozpuszczonymi włosami prowadziły na sznurkach dziwne stwory, ni to byki, ni to jelenie, z pojedynczym rogiem na czole, z ogonami jak u płaszczek, rzędem ostrych wyrostków na grzbiecie i skrzydłami nietoperzy.
- Papistowskie zabobony - mruknął Gale.
W innych okolicznościach Mark pewnie uśmiechnąłby się kpiąco. Mimo trzech lat spędzonych w krainie wina i dziewcząt w jedwabnych pończochach - zresztą ochoczo je ściągały na widok konserw z wołowiną - w Gale'u, nabożnym synu pastora, nazywanym przez kumpli Kaznodzieją, wciąż odzywała się kostyczność przodków, którzy rozpędzali zakonnice z konwentów, palili papistowskie idole i wydali na ścięcie własnego króla. Dzisiaj jednak nikomu nie było do śmiechu. Nie tylko Gale czuł się w tym miejscu nieswojo. Snow miał wrażenie, że kątem oka dostrzega na murze nieznaczne drgnienia, jakby kamienne hybrydy czaiły się do skoku, gotowe ich zaatakować, kiedy tylko nadarzy się stosowna okazja. Byli tutaj obcy. Niechciani.
- Zszedłem tam. - McBride głęboko zaciągnął się dymem.
Snow odwrócił się ku niemu gwałtownie.
- Do podziemia? - zapytał Gale.
Mark milczał. Taki był już wcześniej, zanim zgłosił się na ochotnika do armii Starego Kitcha. Wolał się przyglądać i słuchać.
- Po jaką cholerę? - naciskał Gale. - Popatrzeć na sztywniaków? Mało ci Lloyd dał roboty?
Istotnie, sierżant, przejęty niespodziewaną odpowiedzialnością, jaka na niego spadła, srożył się przez cały dzień. Odkrył, że w jednym z budynków Jerry urządzili magazyn, po czym na wszelki wypadek zagnał żołnierzy do łatania drutów kolczastych i umacniania okopów. Lecz w milczącym porozumieniu nikt się nie zbliżał do wypalonych ruin kościoła. Prawdę powiedziawszy, Snow najchętniej też trzymałby się od nich z daleka. I za nic w świecie nie zszedłby ponownie do podziemi.
- Gaz? - rzucił lakonicznie.
Widywał naiwnych, którzy zapomnieli, że gaz jest cięższy od powietrza i zalega w zagłębieniach terenu długo po tym, jak rozszedł się na górze. Przestrzegali żółtodziobów, żeby nie ściągali za szybko masek, gdy siedzą w okopie albo leju po pocisku. Tym bardziej się dziwił, że McBride, który doświadczył już chyba wszystkich allemańskich wynalazków, postanowił pchać się do piwnic.
Szkot pokręcił głową.
- Nie było gazu. Ani teraz, ani wcześniej.
- A skąd tyś taki mądry? - zniecierpliwił się Gale. McBride bez słowa rzucił mu na kolana swój gaspirator. Na samym przodzie, tuż przy ryju z pochłaniaczem, maska była przestrzelona.
- Trez beans - odezwał się po chwili Snow. - Ale coś przecież czuliśmy.
- Coś czuliśmy - potwierdził Szkot. - Ale nie gaz. I założę się, że flammenwerfera też nie było.
- No, chyba zdurniałeś... - zaczął ze złością Kaznodzieja, lecz Snow dał mu znak, aby siedział cicho.
Cokolwiek Szkot wyśledził, należało go wysłuchać. Za rzadko się mylił.
- Gdybyś miał miotacz płomieni - McBride mówił w swój zwykły, nieco ironiczny sposób, czym nieodmiennie wyprowadzał Gale'a z równowagi. Kaznodzieja przyznał się kiedyś, że przy Szkocie ma czasami wrażenie, jakby był znów odpytywany w szkółce niedzielnej - to czaiłbyś się z nim w jakiejś piwnicy, kiedy na górze wyrzynaliby twoich kameraden?
- Kto wie? - prychnął Gale. - Nie takie głupstwa Heinie robili. Połowa tych tutaj była świeża jak wiosenna trawa.
Ale teraz wykłócał się już tylko dla zasady. Podobnie jak oni, czuł, że coś jest nie w porządku, bardzo nie w porządku. Jednak w przeciwieństwie do McBride'a nie zamierzał przyznać tego głośno.
- Co jeszcze? - zapytał Snow, kiedy cisza zaczęła się stawać zbyt przygniatająca.
Nad rozerwanym sklepieniem kościoła rozbłyskiwały gwiazdy: to flary, podczepione do spadochronów, oświetlały ziemią niczyją. Każdy wiedział, że jutro, kiedy podciągnie wsparcie, znów padnie rozkaz do ataku. Nazywali to przeskakiwaniem worków: najpierw człowiek długie godziny siedział w okopie, skulony pod ostrzałem artylerii, wręcz rozpłaszczony na wzmacniających ściany workach z piaskiem, w głowie mu łomotało od huku padających wokół pocisków, potem odzywały się oficerskie gwizdki i nagłe jakaś siła podrywała wszystkich na nogi, przenosiła ponad workami i parapetem okopu.
- Krater. - McBride machnął ręką i ognik papierosa zatoczył łuk w kierunku ołtarza, gdzie w kamiennej posadzce ziała potężna dziura.
- Co z nim? - zapytał Gale. Ale Snow już wiedział.
- Wybuch? Szkot skinął głową.
- Tyle że stamtąd. Z dołu. Kaznodzieja zaświstał przez zęby.
- Mina? Dziura ma z pięć jardów albo jeszcze lepiej. McBride znacząco postukał w mur kościoła.
- Do diabła z tobą! - zeźlił się Gale. - Przestań się wygłupiać albo idę spać.
- Zastanawiałeś się może, dlaczego to cholerstwo wciąż stoi? - spytał miękko Szkot. - Mina rozwaliłaby je w drobny mak.
Znowu milczeli długą chwilę. Żaden nie chciał wyrwać się pierwszy.
- Więc co znalazłeś tam na dole? - odezwał się w końcu Snow. - Jakąś nieznaną, cudowną broń?
McBride pokręcił głową.
- Nie. W tym właśnie sęk. Nic nie znalazłem. Zupełnie nic. Tylko mnóstwo popiołu i wszędzie resztki popalonych tkanin. Zupełnie jakby wrzucić lucifera do szwalni.
- To te siostrzyczki - rzekł kwaśno Gale. - Pieprzona szwalnia dla Jerrych. Albo frontowy burdel.
Kaznodzieja aż kipiał urazą. Jako człowiek obowiązkowy i uporządkowany - on jeden z całej czwórki czyścił co wieczór mundur i nigdy nie zaniedbał odmówić krótkiej modlitwy przed posiłkiem - miał o tej wojnie jasny, z dawna wyrobiony pogląd. Snow pamiętał, jak na samym początku, kiedy udało im się zakraść do oficerskiego magazynu z alkoholem, podchmielony Gale przyznał, że zaciągnął się do armii Starego Kitcha w przekonaniu, że trzeba bronić ojczystych stron przed niszczącą furią Hunów, a Bóg będzie prowadził jego rękę na polu bitwy. Teraz, po trzech latach, wiele rzeczy wyglądało inaczej, ale w poglądach Gale'a na walkę i nadal nie mieściło się palenie zakonnic ani wyrzynanie jeńców w liniowym lazarecie. To łamało zasady gry, a tym samym głęboko unieszczęśliwiało Kaznodzieję. Dlatego miał siostrom za złe. Także to, że dały się bezsensownie zabić.
- Nie. - W głosie Szkota pojawiło się rozbawienie: znał Gale'a wystarczająco dobrze, by wyczuć jego rozterki. - One były tu wcześniej. Znacznie wcześniej...
Urwał i łapczywie zaciągnął się papierosem. Przed atakiem wydzielono im podwójną rację gwoździ do trumny, jak je nazywali.
- Tam na dole - podjął po chwili McBride z namysłem - są grobowce. Stare, chyba o wiele starsze niż kościół. Na wiekach wyrzeźbiono same kobiety.
- Dziwisz się? - nie wytrzymał znów Gale. - Tam są pochowane te pieprzone zakonnice. Żyły tu i zdychały, a potem je grzebano, jak w jakimś kamiennym kopcu.
- I wszystkie spłynęły krwią z rozpaczy po naszym przybyciu? - zakpił Szkot.
Odwrócili się do niego zaskoczeni.
- Na grobowcach jest krew - wyjaśnił. Gale wzruszył ramionami.
- Po dzisiejszych jatkach...
- Świeża krew - przerwał mu McBride. - Jeszcze nie zaschła. Zupełnie jakby wypływała z wnętrza sarkofagów.
- Ta dziewczyna... - zaczął z wahaniem Snow. - Można by ją zapytać.
- A powie prawdę? - warknął Gale. - O tym, jak siostrzyczki żyły tu sobie w komitywie z Heinimi też?
- Daj spokój... - Snow próbował go przyhamować, ale Kaznodzieja dopiero zaczął się rozpędzać.
- Sami pomyślcie, z dziesięć bab przy samym froncie. Ktoś je przecież musiał żywić, ochraniać. I za co? Za zdrowaśkę? No, więc to tyle - skonstatował, skoro nie padła odpowiedź. - Pogadaliśmy i dosyć. Czas spać. - Wstał i rozmasował sobie kark. - Lada chwila pojawi się drugi rzut i pójdziemy dalej do przodu.
- Może. - McBride rozcierał w palcach niedopałek papierosa. - A może nie.
* * *
Mała Lijsbeth umarła nad ranem. Przez większość nocy rzucała się, usiłując zerwać szarpie, aż wreszcie jeden z żołnierzy - ten, co przejął pieczę nad lazaretem - kazał przywiązać jej ręce pasami do ramy łóżka. Potem osłabła i już tylko popiskiwała jak skrzywdzony psiak. A Grietkin mówiła do niej. Godziny mijały, ona zaś opowiadała o wiosennych łąkach wokół ich rodzinnej wioski, żółtych kaczeńcach rozkwitających nad brzegiem kanału, nieopodal starego młyna, i żabach, donośnym graniem oznajmiających czas godów, o konserwacji śluz i sypaniu tam, o ryczeniu krów wyprowadzanych na pastwisko i przelotach dzikich kaczek. Ale wspomnienia, zamiast nieść ulgę, wzmagały tylko ból. Biedna mała Lijsbeth na pewno była szczęśliwa, kiedy powołano ją do beginażu. Zresztą wszystkie dziewczęta w ich rodzinie marzyły, że przypadnie im właśnie taki los: na progu domostwa stanie posłaniec z wezwaniem i poprowadzi je daleko - prosto w baśń, prosto w legendę. To zaszczyt, powiadały matki, układając niewprawne palce córek na pierwszym, dziecięcym krośnie. To bezpieczeństwo nas wszystkich, dobre plony i słoneczne poranki. To życie.
Dwanaście rodzin w dwunastu wioskach, pomyślała Grietkin, składając na piersi Lijsbeth szczupłe, woskowobiałe dłonie. Od dziecka słyszała - z dumą lub z naganą, zależnie od okoliczności - że dawno temu jej przodkowie wznieśli ten klasztor w miejscu nazywanym wówczas Verdronken Land van Sint Margriete, Zatopioną Ziemią Świętej Małgorzaty, i przez wieki strzegli jego tajemnicy: obcy nie potrafiliby jej pojąć ani uszanować. Dziś jednak nie pozostała już żadna z tkaczek, wszystkie zginęły, pochłonięte przez ogień, którego miały strzec. A mała Lijsbeth zapłaciła bardzo wysoką cenę za szaleństwo Grietkin, którą skusił nieznany, ogromny świat.
Przed świtem wyszła ze szpitala i ponieważ działa milczały, podążyła jeszcze dalej, za mur. Wartownik, jeden z tych młodszych, próbował ją zatrzymać, ale udała, że go nie rozumie, i w końcu machnął ręką. Wystawiła twarz do wiatru i przymknęła oczy. W uszach wciąż wibrowały jej szepty konających. I wtedy go zobaczyła.
Wstawał blady jesienny świt. Chmury wisiały nisko, znad horyzontu sączyło się przyćmione światło. Raptem pomiędzy pasmami drutów kolczastych coś błysnęło, zupełnie jakby promień światła padł na soczewkę. Aż musiała przymrużyć oczy.
Tańczył pośrodku ziemi niczyjej, pomiędzy lejami pocisków i liniami okopów. Nie mogła na nim utrzymać spojrzenia - lśnił jak samo słońce. Słyszała tylko tętent, gdy, upojony swobodą, zataczał kręgi na pobojowisku. Jego grzywa ociekała deszczem, pod kopytami rozbryzgiwały się kałuże. Chwilami stawał się niemal przezroczysty, jakby był z górskiego kryształu. Wówczas wydawał się jej piękniejszy od wszystkiego, co dotąd widziała.
Raptem gdzieś niedaleko nastąpiła eksplozja, a potem kolejne działa podjęły swą monotonną, codzienną rozmowę. Wtedy stanął dęba, po czym raz jeszcze zerwał się do szaleńczego galopu. Wydało się jej, że na moment spojrzał jej prosto w twarz - w jego oczach przelewał się, wirował deszcz. Potrząsnął grzywą, tak blisko, że krople padły na jej policzki i czoło. Potem zniknął i tylko woda na jej twarzy była słona jak łzy. Tego samego dnia zaczęło padać.
* * *
Drugi rzut się nie pojawił ani w nocy, ani później, za to o świcie artyleria rozpoczęła zwyczajową kanonadę - nazywali ją poranną chwałą. Nie udało im się nawet zjeść śniadania. Lloyd, wciąż oszołomiony dowództwem, z gorliwością neofity zagnał ich do kopania okopów i łatania diablich zasieków: wszak lada chwila może się tu pojawić jakiś oficer i przyjdzie zdać mu sprawę z dotychczasowych osiągnięć, a sierżant prędzej by sobie odgryzł własną łapę, niż zmarnował tę nieoczekiwaną szansę, jaką stworzyła mu śmierć nieodżałowanego porucznika Whitlowa. Snow miał najmniej szczęścia. Nie zdążył się ani chwili zdrzemnąć. Jeszcze w nocy sierżant przydybał go w drodze z kościoła, zrugał za wałęsanie się po obcym terenie, po czym przydzielił mu trzech żółtodziobów i kazał najpierw zinwentaryzować zdobyczną broń, a potem zająć się naprawianiem umocnień.
- Obudź się, stary! - Gale ze złością szturchnął go łokciem, kiedy Snow po raz kolejny upuścił belkę tuż koło jego stopy.
Pozostało zbyt mało squaddiech, żeby całkowicie przerobić okopy, ale musieli przynajmniej przygotować stanowiska obronne, tu i ówdzie podwyższyć wschodnie ściany, przekopać wyjścia, naszykować punkty strzeleckie. Wszyscy wiedzieli, że niebawem Jerry przejdą do kontrataku. Ich artyleria już przygotowywała grunt.
Snow wytarł twarz z potu. Ze zmęczenia ćmiło mu się przed oczami. Wyprostował się z wysiłkiem - miał wrażenie, że zaraz pęknie mu kręgosłup - i wtedy jego spojrzenie padło na plamę błękitu. Dziewczyna siedziała na szczycie rumowiska przy wejściu do świątyni.
Pocisk strącił łuk, wieńczący niegdyś arkadę, i rozszarpał rozetę nad drzwiami, ale pozostały dwie kolumny, ozdobione postaciami jakiejś świętej. Płaskorzeźby były sugestywne, zdawały się pochylać ku nadchodzącym i nawet z oddali żołnierz widział delikatne, młodzieńcze rysy ich bliźniaczych twarzy. Przysiągłby, że po jednej z nich spływały łzy, ale zaraz zdał sobie sprawę, że to tylko złudzenie i po jasnym kamieniu ciekną krople deszczu. U stóp drugiej postaci przywarowała bestia, podobna do tych, które wczoraj widział wewnątrz kościoła. Masywny, krępy zwierz unosił ku świętej włochaty łeb, zwieńczony pojedynczym, podobnym do śruby rogiem, na wpół rozłożone skrzydła ciągnęły się po ziemi. Z rozwartego pyska wystawał jęzor, rozdwojony na końcu jak u węża. Być może tak właśnie wyobrażali tu sobie Kusiciela, pomyślał, choć z całej postaci stwora biła dziwna harmonia i niemal taneczna gracja.
- Salva me ex ore leonis, et a cornibus unicornium humilitatem meam - usłyszał tuż za uchem głos McBride'a.
Drgnął, zaskoczony. Od wczoraj nie widział Szkota. Zupełnie jakby ten zapadł się pod ziemię.
- Co?
- Napis na sukni - wyjaśnił Szkot. - Wybaw mnie od lwiej paszczaki i od rogów jednorożca. To z psalmu.
Gale obrócił się ku nim i zaczepnie wysunął brodę.
- Skąd wiesz? - prawie szczeknął. - Nagle spłynął na ciebie dar rozumienia wszystkich języków?
- Gorzej - odpowiedział McBride, bynajmniej niewyprowadzony z równowagi. - Znalazłem to w szpargałach Hunów.
- Gdzie? - zdziwił się Snow.
- No, sierżant dopadł mnie wczoraj tuż za kościołem...
- A to pracowity miał wieczór, sukinkot - wtrącił Snow z urazą.
Od samego początku nie dogadywali się z Lloydem. Pojawił się w batalionie późno, ledwie miesiąc przed rozpoczęciem ofensywy. Plotka niosła, że dotąd psim swędem uchował się na tyłach, zdobywając zaszczytny tytuł szczura obozowego. Nawykły do musztrowania rekrutów, jak wielu mu podobnych, od razu próbował wprowadzić własne porządki.
Snow i jego kumple starli się z nadgorliwym sierżantem już w drugim tygodniu, kiedy tuż po pojawieniu się kuchni polowych kazał im ostrzelać allemańskie stanowiska, pogwałciwszy tym samym niepisaną acz cenioną przez obie strony umowę, że podczas porannego posiłku panuje cichy rozejm. Starzy żołnierze, ochotnicy z zaciągu do pierwszej armii, postawili się jak jeden mąż. Wprawdzie rozkaz wykonali, ale strzelali Panu Bogu w okno. Sierżant wściekł się. McBride'owi, którego uważał za przywódcę buntu, groził sądem polowym i degradacją, co poniekąd nie zrobiło na Szkocie większego wrażenia, jako że degradowano go już trzykrotnie i nie zanosiło się na to, aby zakończył wojskową karierę w stopniu wyższym niż prosty strzelec. Ostatecznie sprawa oparła się o porucznika, a ten, uznawszy, że nie ma ewidentnych dowodów na celowe sabotowanie rozkazów Lloyda, ku jego oburzeniu po prostu machnął ręką. W przededniu ofensywy bynajmniej nie zamierzał się pozbywać z oddziału frontowych weteranów, „moich starych kitchów”, jak zwykł ich nazywać.
W każdym razie odtąd sierżant odgrywał się przy każdej okazji. A teraz, po śmierci porucznika, tych okazji zapewne przybędzie.
- ...i kazał przetrząsnąć kwatery Jerrych - kontynuował Szkot. - Tak na wszelki wypadek, gdybyśmy mieli tu zostać trochę dłużej. No i żebym zabezpieczył schnapsa - dodał z uśmiechem, podając Markowi manierkę - zanim dorwą się do niego dzieciaki.
Alkohol okazał się słodki i mocny. Już po kilku łykach w ciele rozchodziło się przyjemne ciepło.
- Mam więcej - rzucił pogodnie McBride, gdy Snow zwlekał z oddaniem manierki. - I mam coś jeszcze. - Wyciągnął zza pazuchy złożoną we czworo kartkę.
Gale bez większego zainteresowania zerknął mu przez ramię, po czym zajął się swoją porcją schnapsa.
- Co to?
Snow rozprostował kartkę, powycieraną nieco przy brzegach i pożółkłą. McBride czasami znosił dziwne rzeczy, więc Mark nie zdumiał się nadmiernie na widok starego, nieco niewyraźnego rysunku. Nie, uznał po chwili, to raczej zdjęcie starego obrazka. Pośrodku ukwieconej, wystylizowanej łączki, przed namiotem, dziwacznie ubrana kobieta odkładała do skrzynki naszyjnik. Obok stał jasny jeleń, mierząc w nią swoim jedynym rogiem.
- A mon seul desir - powiedział McBride. Snow rzeczywiście zobaczył na dole taki napis.
- No i? - ponaglił Szkota.
Od strony bunkra dobiegał już zirytowany głos sierżanta, który właśnie kazał komuś podwyższyć o łokieć parapet okopu. Nie mieli wiele czasu na pogawędki. Jeśli dowódca przyłapie ich na nieróbstwie, z pewnością dorzuci jakieś nowe zadanie.
- Znalazłem w kwaterze ich dowódcy, przypięte do ściany. Spójrz tu. - Przekręcił kartkę, plamiąc ją przy okazji błotem.
Na odwrocie widniało kilka słów, wykaligrafowanych starannym belferskim pismem: Tapisserie, XV, Brüssel. Snow wzruszył ramionami. Wciąż nie rozumiał podniecenia kolegi.
- Jest tego więcej. - Szkot znów sięgnął za pazuchę i zaprezentował wymięty plik kartek. - Na szkicach są rzeźby z kościoła, chyba sam je przerysował. I wiecie co? Najbardziej ciekawiły go jednorożce, takie jak ten - wymierzył oskarżycielsko palec w zwierzę na obrazku.
- Pewnie mu na mózg padło - poddał pogodnie Kaznodzieja. - Pamiętacie starszego McAndrewsa, jak zwariował nad Sommą? Ciągle uciekał z okopów i krzyczał, że musi wyłapać swoje kurczaki.
Snow odwrócił głowę. Przypomniał mu się konający diabeł - wykrzywiona twarz, bąbelki krwi pękające na ustach - i szept: Nein... das Tier... passen Sie vom Tier auf...
McBride zapewne by zrozumiał, o co mu chodziło - w swoich podróżach liznął trochę allemańskiego - ale Snow na razie nie był gotów o tym rozmawiać. Po prostu chciał zapomnieć - zarówno o rękach Heiniego, kiedy czepiał się go kurczowo, próbując go zatrzymać, jak i o ognistej zawierusze, która rozpętała się chwilę później.
- Ją wypytaj. - Z niechęcią spojrzał ku dziewczynie. Wciąż tkwiła przed wejściem do kościoła w nasiąkniętej deszczem błękitnej sukience. O świcie Lloyd wypędził ją z lazaretu i kazał trzymać się z daleka od swoich ludzi, wzmocniwszy rozkaz soczystymi przekleństwami, których zresztą ona nie zrozumiała lub udała, że nie rozumie. Snow dziwił się, że nie miała dość rozsądku, aby zejść żołnierzom z oczu. Może nie dostrzegła, że z każdą mijającą godziną ich krzątanina stawała się coraz bardziej gorączkowa. Sierżant krążył po osadzie, bezskutecznie ponaglając wrzaskami podwładnych do większego wysiłku. Zmęczenie i niewyspanie brały górę nad posłuszeństwem, a na wszystko nakładał się strach. Słyszeli wyraźnie własne działa, biły teraz przed nimi, a artyleria diabłów również w nocy wydłużyła ostrzał. Po drugim rzucie ani widu, ani słychu. Tkwili w kleszczach i wkrótce nawet najmniej doświadczony squaddie zorientuje się, że zostali odcięci. A wówczas karność może prysnąć, zwłaszcza jeśli tuż przed nieuchronnym kontratakiem diabłów między żołnierzami wciąż będzie się pałętała młoda kobieta.
- Może i racja - zgodził się Szkot. - Ale domyśliłem się czegoś... - Zrobił pauzę dla większego efektu i spojrzał na nich triumfująco. - Wiem już, co trzymali w podziemiach kościoła. Gobeliny. - Znów dziabnął palcem w dziewczynę na obrazku. - Całe to pieprzone podziemie było pełne gobelinów.
* * *
Nie rozumiała ich języka, więc ten czerwony na twarzy po prostu złapał ją za ramię i wywlókł z lazaretu i popchnął na stertę kamieni przed kościołem. Zapewne powinna się schować, może poszukać kozy, która nie pokazała się od wczoraj, ale nie miała siły się ruszyć. Deszcz tymczasem się wzmagał, zmieniając w błoto ciemny pył wokół jej popękanych trzewików. Och, dobrze wiedziała co to znaczy. Matka Godelieve wyjaśniła jej to pierwszego dnia, tuż po przybyciu Grietkin do beginażu, pokazując rzędy grobowców, okalających podziemną komnatę, gdzie tkano gobeliny. Patrzyła na krzątających się żołnierzy. Z coraz większym mozołem osadzali w dołach drewniane wsporniki i umacniali brzegi okopów wypełnionymi ziemią workami. Wydawali się jej nierzeczywiści, zupełnie jak postaci ze snu, drewniane kukiełki, które dawno temu, jeszcze jako dziecko, widziała w jarmarcznej budzie. Żaden z nich nie pojął, że dzieje się coś szczególnego. Zresztą jak mogliby pojąć?
Matka przełożona ocknęła się koło południa. Po kolei wypowiadała imiona zmarłych sióstr, wzywając je do swojego łóżka.
- One nie żyją, matko - powtarzała Grietkin.
Ranna tylko potrząsała głową.
Odkąd dziewczyna wyprowadziła się do chatki Krzywego Fonsa, matka przełożona nie odezwała się do niej ani słowem. I nawet teraz pozostała nieprzejednana. Wyrzekając się swego powołania, Grietkin stała się dla niej bardziej martwa niż tamte beginki, które spłonęły w podziemnym ogniu. Wobec tego, co się wydarzyło i co się jeszcze miało wydarzyć, zaciętość przełożonej nie powinna mieć żadnego znaczenia. Ale miała.
Nie spostrzegła, kiedy nadszedł zmierzch - tego dnia słońce nie wychynęło ani na chwilę. Pod wieczór ciężkie, ołowiane światło, które przesączało się zza chmur wraz z deszczem, po prostu zgęstniało w czerń. Dopiero kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, zdała sobie sprawę, że cały dzień przesiedziała nieruchomo na stercie kamieni, ukołysana odgłosem spadających kropli. Może tak właśnie się wszystko zaczyna, pomyślała. Po prostu najpierw pozwalamy, by potwór uśpił nas i oszołomił, a potem nawet nie zauważymy, jak odbierze nam wolę i owładnie nami bez reszty.
Otrząsnęła się z trudem i ruszyła wzdłuż okopu, przylegającego do resztek zachodniego muru. Może dlatego nie od razu zorientowała się, że ktoś za nią idzie - Stachel zawsze wystawiał tam silne warty i nikt nie ośmieliłby się jej napaść tuż pod ich nosem. Nie pomyślała, że teraz atak miał nadejść od wschodu, więc zachodni okop opustoszeje. Nie pomyślała też, że podczas tego długiego dnia obserwowano ją bardzo uważnie i nie przeoczono, kiedy samotnie zapuściła się w rumowisko.
Napastników było trzech, w każdym razie tak jej się wydawało. Nie zdążyła nawet krzyknąć. Ktoś okręcił jej głowę grubą szmatą. Przewrócili ją na ziemię, wilgotną i ciepłą od deszczu. Jeden zatkał jej usta, jednocześnie ściskając za szyję, tak że musiała walczyć o każdy oddech. Drugi wykręcał ręce. Dusiła się, podczas gdy trzeci niewprawnymi paluchami rozrywał suknię. Dziwne, choć z braku powietrza momentami traciła przytomność, jej umysł pracował zdumiewająco jasno. Żołnierze byli przerażeni, zwłaszcza ten, który trzymał ją za gardło. Jeśli Grietkin wpadnie w panikę, jeśli da im jakikolwiek pretekst, zabiją ją i wrzucą trupa w lej po pocisku. Nikt nie będzie dociekał, dlaczego zginęła. Zatem pozostawało tylko spokojnie czekać, aż zrobią swoje i uciekną. Na wojnie takie rzeczy się zdarzały. Niejedna kobieta doświadczyła ich i tutaj, zanim pojawił się Stachel i zagroził sądem polowym każdemu, kto dopuści się napaści na siostry. A nawet teraz, wciśnięta w błoto pod ciężarem żołnierza, który, przeklinając, szarpał nasiąknięte wodą warstwy zakonnej sukni, bardzo nie chciała umierać.
* * *
Prawie ich przeoczyli. Właśnie wracali z wieczornego spacerku do wychodka, a właściwie zza spichlerza. Lloyd oczywiście kazał wykopać porządną latrynę, ale starzy żołnierze trzymali się od niej z daleka: wiedzieli, że dla zwiadu lotniczego zanadto przypomina stanowisko moździerzy. W cichym porozumieniu wybrano ustronną dziurę za resztkami zabudowań gospodarczych, które zasłaniały ich przed czujnym okiem dowódcy. Porucznik patrzył przez palce na ten i inne frontowe zwyczaje - ostatecznie miał okazję kilka razy oglądać latrynę rozpirzoną w drobny puch przez nieoczekiwany i gwałtowny ostrzał - lecz z sierżantem była zupełnie inna sprawa. Znał regulaminy i instrukcje, i zamierzał ich przestrzegać, choćby w najdrobniejszych i najgłupszych szczegółach.
Żołnierze tymczasem nerwy mieli napięte jak postronki, a poza służbisty i gromko wykrzykiwane rozkazy Lloyda wcale nie dodawały im ducha. Dzień minął. Wsparcie nie nadeszło, artyleria diabłów niemrawo biła wszędzie wokół, a oni tkwili w pozornym spokoju, jak w oku cyklonu. Nikt nie potrafił zgadnąć, co nastąpi jutro, lecz nawet żółtodzioby z ostatnich uzupełnień zdołały się już przekonać, że w okopach najgorsze jest czekanie. Dlatego za spichlerzem tkwiło pół tuzina squaddiech, paląc pod osłoną muru papierosy i na różne sposoby usiłując się pokrzepić. Snow od razu rozpoznał początek piosenki, nuconej przez McBride'a:
- Three German Officers crossed the Rhine, parlez-vous
Three German Officers crossed the Rhine, parlez-vous
Three German Officers crossed the Rhine
To fuck women and drink the wine.
Kaznodzieja sapnął przez nos. Przygody córki oberżysty, chociaż niezmiernie popularne, stale wyprowadzały go z równowagi. Zwykle koledzy starali się uszanować jego purytańskie poglądy i nie obnosili się z doznaniami w przyfrontowych burdelach ani też nie raczyli go sprośnymi przyśpiewkami. McBride, obdarzony wyśmienitym słuchem oraz całkiem przyjemnym barytonem, znał ich doprawdy nieprzebraną mnogość. Dzisiaj wyraźnie nie spodziewał się dodatkowego audytorium w osobie Gale'a, bo wyśpiewywał pogodnie:
- They came to the door of a wayside Inn, parlez-vous.
Pissed on the mat and walked right in, parlez-vous
'Oh landlord have you a daughter fair?', parlez-vous
'With lily-white tits and golden hair?', parlez-vous.
- Czy on do reszty zwariował? - syknął ze złością Gale. - Przecież tu jest kobieta.
Snow łypnął na niego zaskoczony. Kaznodzieja zwykle nie okazywał szczególnej galanterii grzesznym córom Ewy, a już wydekoltowanych i uszminkowanych mademoiselles w ogóle nie darzył szacunkiem. Owszem, gdyby ktoś próbował śpiewać podobne sprośności przy jego siostrze - bo, jakkolwiek nieprawdopodobne się to wydawało, Kaznodzieja wygadał się kiedyś, że ma siostrę, wprawdzie szczęśliwie wydaną za mąż za godnego sługę bożego i wyprawioną za morze, aby nawracała pogan na krańcach Imperium, ale niewątpliwie płci żeńskiej - zapewne dostałby w pysk. Cudzoziemska zakonnica, wyznawczyni rzymskiego bałwochwalstwa, z pewnością nie zasługiwała na podobne względy.
- 'My only daughter's far too young', parlez-vous - śpiewał dalej McBride. -
'To be fucked by you, you bastard Hun', parlez-vous
'Oh father dear I'm not too young', parlez-vous
'I've just been fucked by the blacksmith's son, parlez-vous.
Jego baryton, choć przytłumiony przez szum deszczu, dobiegał ich teraz tak wyraźnie, że rozpoznawali poszczególne słowa. Piosenka niosła się raźno pomiędzy pogruchotanymi murami. Snow pomyślał, że nikt oprócz McBride'a nie ośmieliłby się tak wydzierać nocą i do tego w obcym miejscu. Ale Szkot, posiadacz jedynego w oddziale kornetu, wiedział wyśmienicie, na co może sobie pozwolić. Nawet sierżant, choć wybuch pocisku przytłumił mu słuch w lewym uchu, z uznaniem wypowiadał się o grze Szkota i tuż przed rozpoczęciem ofensywy osobiście podjudzał go do nieoficjalnych zawodów muzycznych, jakie czasami urządzali sobie żołnierze tkwiący w okopach po przeciwległych stronach ziemi niczyjej.
Jednakże największy podziw wzbudziła nie gra, lecz jego zeszłoroczna sztuczka. Mieli wybadać przed atakiem, gdzie diabły rozmieściły moździerze okopowe. Snajperzy tamtych strącali każdego, kto tylko się wychylił za parapet okopu, więc nikt się zanadto nie kwapił do wypadu. Wreszcie McBride zwinął jakiemuś poilu - żabojady zajmowały okopy tuż obok - gramofon, kazał się kolegom wycofać, po czym bezczelnie nastawił płytę. Przy trzecim powtórzeniu rześkiego Allons enfants de la patrie! Heinim puściły nerwy. Otworzyli ogień i roznieśli nieszczęsny gramofon w puch, na co tylko czekali obserwatorzy artyleryjscy przy telefonach polowych. Dywizyjne baterie z satysfakcją wykonały powtórkę z Jerycha, zrównawszy z ziemią całe partie okopów, pełne allemańskich artylerzystów.
Kiedy Snow wyszedł zza załomu muru, zobaczył pokaźny krąg żołnierzy. Kołysali się w rytm piosenki, wyśpiewując chórem wieńczące każde zdanie parlez-vous:
- At last they got her on the bed, parlez-vous
And shagged her 'til her cheeks were red, parlez-vous
Nine months later she gave a grunt, parlez-vous
And a litte fat Prussian popped out her cunt, parlez-vous.
Zabawa musiała trwać już dobrą chwilę, bo w tłumie śmiało krążyły manierki z przydziałowym rumem: jak zwykle przed atakiem wydano im dodatkową porcję. Niby nie wolno było ich opróżniać bez rozkazu, ale w końcu sierżant nie mógł być wszędzie.
- Teraz będą myśleli tylko o tym, jak ją dopaść. - Gale zagryzł wargi. - Tę mniszkę.
Snow uniósł brew. Owszem, i jemu się wydawało, że McBride niepotrzebnie podsuwa kolegom obraz złotowłosej młynarki w łóżku z trzema Hunami. Przed bitwą ludzie wariowali, zwłaszcza ci, którzy pierwszy raz szli w cuglach wielkiej, cholernej ofensywy.
- The fat little Prussian he grew and grew, parlez-vous
He fucked the cat and the donkey too, parlez-vous
The fat little Prussian he went to hell, parlez-vous
He fucked the devil and his wife as well - dokończył
Szkot i piosenka umilkła w finalnym parlez-vous.
- Ciszej! - syknął ze złością Gale, kiedy znaleźli się tuż obok. - Jeszcze nam kogoś ściągniesz na łeb.
- Sierżant sprawdza czujki - odparł Szkot, ale posłusznie umilkł.
I tak za późno, pomyślał Snow. Gale bowiem stracił ochotę na pogawędkę i zaraz wyrwał się znad dołu, choć koledzy próbowali go mitygować. Wzruszywszy ramionami, Snow poszedł za nim, a Szkot, choć z ociąganiem, zrobił tak samo. Ostatecznie trzymali się razem od tak dawna, że zdążyli przywyknąć do swoich nastrojów.
Wkurzony Gale sadził wielkimi susami przed siebie, zupełnie jakby mu ktoś soli nasypał na ogon, kiedy nagle pod zachodnim murem coś się poruszyło. Snow ledwie zdołał rozpoznać kształty, gdy Kaznodzieja wyprysnął przed siebie.ze zduszonym przekleństwem, co samo w sobie było wystarczająco niepokojące. Gale, kostyczny i purytański jak rzadko kto, przeklinał tylko od wielkiego dzwonu, więc Snow bez zastanowienia skoczył za nim. Zwiad diabłów, przemknęło mu przez głowę, kiedy wyrywał przytroczoną do pasa saperkę - jak większość weteranów uważał ją w bezpośrednim starciu za znacznie poręczniejszą od bagnetu. Zaraz jednak zrozumiał, że to, na co się natknęli, nie ma zupełnie nic wspólnego z Hunami.
Kaznodzieja kopniakiem strącił z dziewczyny gwałciciela i natychmiast poprawił z wyskoku. Tamten kwiknął cienko, kiedy podkuty gwoździami but spadł mu na bark. Zapewne nie doceniał nawet swojego szczęścia. Gdyby Gale - ponad sześć stóp zahartowanych żylastych mięśni - uderzył z całą siłą, bez trudu połamałby mu kości. McBride odepchnął dwóch pozostałych, przyklęknął przy dziewczynie i spiesznie zerwał jej z twarzy szmatę. Zachłysnęła się i rozkaszlała, spazmatycznie wciągając w płuca chłodne, wieczorne powietrze. Snow stał tuż obok, z saperką wymownie wzniesioną do ciosu.
Napastnicy, dzieciaki z ostatniego naboru, nie zastanawiali się długo. Dwaj czmychnęli, kiedy tylko spostrzegli, że mieliby walczyć z batalionową starszyzną. Trzeci, ten, który dostał się pod buty Kaznodziei, okazał się odważniejszy. Przeturlał się poza zasięg ciosów, niezdarnie wlokąc za sobą potłuczoną nogę, odskoczył kilka kroków w tył, ale nie uciekał.
- Bronicie jej?! - krzyknął. - Tej dziwki diabłów?!
Gale szarpnął się, jakby znów chciał do niego przyskoczyć, ale Snow w porę przytrzymał go za ramię.
Nie należało przebierać miary. Wprawdzie Kaznodzieja mógł rozerwać dzieciaka gołymi rękami, ale jutro przyjdzie rozkaz do ataku i kiedy znów będą biegli tyralierą przez ziemię niczyją, nie obroni się przed kulą albo zdradzieckim pchnięciem bagnetu w plecy. Właściwie sierżant miał rację, pomyślał. Obecność tej dziewczyny może nas drogo kosztować. Każdego z nas.
- Zostaw - rzekł pogardliwie. - Co będziesz sobie ręce brudził?
Żółtodziób nie zamierzał ustąpić. Zanadto został upokorzony.
- A co? - Zaśmiał się piskliwie. - Też kochasz Boszów?
Kaznodzieja spiął się w sobie i Snow przestraszył się, że skręci dzieciakowi kark. Ale nie. Gale strzyknął mu tylko śliną na buty.
- Głupiś - powiedział, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł w ciemność.
- A wyście wszystkie rozumy pozjadali? - wybuchł ze złością młody żołnierz. - Czemu macie się za lepszych od nas?
McBride spojrzał mu prosto w oczy.
- Przeżyliśmy, synku - powiedział cicho. - Oby i tobie się udało. Trzeba ją stąd zabrać - rzekł do Snowa.
- Dokąd?
Szkot podrapał się po karku i znów z wyczekiwaniem popatrzył na żółtodzioba. Tamten usiłował wytrzymać spojrzenie, ale rzadko kto nie czuł się nieswojo przy Szkocie i chłopak też szybko się zorientował, że sprawa została właśnie definitywnie zakończona. Przez chwilę słyszeli jeszcze mlaśnięcia błota pod jego stopami i mamrotane pod nosem przekleństwa.
- Najprędzej do lazaretu - zdecydował McBride, dźwignąwszy dziewczynę z ziemi. - Niech się nie pęta.
- A pogadasz z sierżantem, miłośniku Boszów? - zakpił Snow.
Obaj pamiętali, że trzy lata temu to McBride pierwszy wyskoczył z transzei, kiedy w wigilijną noc zza linii frontu wyszli ku nim allemańscy żołnierze. Rozejm nie trwał długo, zaledwie do świtu. Dość, żeby napić się wspólnie rumu na ziemi niczyjej, wypalić kilka papierosów, pokazać sobie nawzajem zdjęcia żon i narzeczonych, zaśpiewać kolędy. Tamta noc nigdy już nie miała się powtórzyć, w kolejną wigilię artyleria dostała rozkaz bombardować stanowiska po drugiej stronie frontu i nikt nie odważył się wyjść z okopów. Nie zmieniła też zbyt wiele: ostatecznie nieprzyjaciel pozostawał nieprzyjacielem. Im jednak zapadła głęboko w pamięć. Żaden z tych dzieciaków, ściąganych teraz na front, nie potrafiłby sobie jej nawet wyobrazić. Zbyt wiele się wydarzyło. To już były inne czasy, inna wojna.
McBride zaśmiał się niewesoło.
- Ktoś będzie musiał. Inaczej dopadną ją znowu.
Może tak właśnie byłoby najlepiej, pomyślał ze znużeniem Snow. Jeden kłopot z głowy, a Bóg świadkiem, że czeka nas ich jeszcze niemało, jeśli jutro nie przyjdzie wsparcie.
- Dziękuję - odezwała się dziewczyna ochrypłym głosem. - Ale i tak nic już nie zmienicie. Za późno. Jest już za późno.
* * *
Mniszka siedziała na pryczy za przepierzeniem z koców, którymi Red wydzielił sobie w lazarecie coś w rodzaju własnego pokoju. Stopami nie sięgała do ziemi, z podartej sukni wystawały chude, pokryte zadrapaniami i błotem łydki. Obracała w palcach kawałek czerstwego chleba, zupełnie jakby nie wiedziała, co z nim zrobić. Wyglądała teraz najwyżej na piętnaście lat. Smarkula, pomyślał ze złością Snow. Zamiast niańczyć, powinno się ją po prostu odesłać do domu, niech jej tam ojciec pilnuje.
Widać McBride myślał o tym samym.
- Skąd jesteś? - zapytał, podając jej kubek z gorącą herbatą.
Machnęła ręką w nieokreślonym kierunku.
- Rodzice uciekli? - dociekał Szkot.
Zwróciła na niego spojrzenie. W mdłym świetle karbidówki błękit jej oczu sprawiał wręcz nierzeczywiste wrażenie.
- Nie wiem - powiedziała. - Nie widziałam ich.
- Jesteś tu od początku wojny? - zdumiał się Red, który dotąd ignorował ich, zirytowany, że go wyrwali z drzemki, pierwszej od dwóch dni.
- Od siedmiu lat - odparła dziewczyna.
Snow uśmiechnął się w duchu. Dobrze, że Kaznodzieja tego nie słyszy, pomyślał. Jeszcze bardziej utwierdziłby się w przekonaniu o barbarzyństwie papistów, którzy zamykają swoje niewinne dzieci w klasztorze. Może nawet zrobiłoby mu się jej żal.
- To ile miałaś lat, jak cię przyjęli? - McBride prychnął z niedowierzaniem. - Osiem?
Jej twarz złagodniała nieznacznie.
- Dwanaście. Wystarczyło, by tkać, a moja poprzedniczka umarła.
Szkot ściągnął lekko usta. Usiłował ukryć zaciekawienie, lecz Snow widział, że słowa dziewczyny zafrapowały go. McBride nie potrafił oprzeć się tajemnicom. Jeszcze przed wojną włóczył się po świecie, czasami pisywał do gazet, czasami imał się dorywczych zajęć, żeby trochę zarobić i powędrować dalej. Snow sądził, że właśnie ciekawość skłoniła Szkota do zaciągnięcia się do armii. Wtedy wielu się wydawało, że wojna jest jeszcze jedną zagadką, najbardziej zajmującą ze wszystkiego, z czym się dotąd zetknęli.
- Poprzedniczka? - powtórzył.
Ze znużeniem potarła czoło. Na skroni miała szeroką, siną szramę od uderzenia.
- Zawsze tak było. Dwanaście tkaczek z dwunastu wiosek. Gdy jedna odchodzi, jej miejsce przy krośnie zajmuje młodsza z tej samej rodziny.
- Tkwisz przy tym kościele od siedmiu lat, coś tam tkając i zawodząc durne hymny? - wyrwał się Red. - Co za marnotrawstwo! - dodał z pasją.
Snow spojrzał na niego z rozbawieniem. Dziewczyna nie była aż taka ładna, żeby jej żałować, widywali już znacznie bardziej urodziwe zakonniczki. Ale Felczerowi nie szło bynajmniej o jej wdzięki, które bezużytecznie wyschną i skwaśnieją w klasztornych murach dla nikogo. Nie, Red zżymał się z powodów o wiele bardziej pryncypialnych. Na studiach do szpiku kości przesiąkł nowomodnym wolnomyślicielstwem i przy każdej okazji dzielił się z kolegami swoimi przemyśleniami. Oczywiście doprowadzał tym Kaznodzieję do furii, ale na szczęście na główny cel swych ataków i niewybrednych dowcipów wybrał sobie kapelana, wielebnego Jonesa, grubasa o czerwonym nosie, widomym znaku zamiłowania do trunków, i wiele mówiącym przezwisku Boża Wojna. Gale również go nie cierpiał i od tamtej pory zawsze klął, kiedy przypominał sobie, jak na samym początku tej cholernej ofensywy wielebny Jones biegł na swoich krzywych nogach za drezyną pełną dzieciaków z ostatnich uzupełnień, które dowiedziały się, że jadą prosto na pierwszą linię frontu, i pokrzykiwał raźno:
- Czy zamierzacie wyruszyć z naszym Przyjacielem na bożą wojnę? Czy wierzycie w bożą wojnę?
Rozśmieszył ich wtedy: dla chłopaków z pierwszego zaciągu od dawna najlepszym przyjacielem był karabin maszynowy Lewisa, pieszczotliwie zwany grzechotnikiem, a nie Dobry Pasterz z dziecięcych modlitw, pochylony z troską nad zabłąkaną owcą. Jeden Kaznodzieja mu odpowiedział, spluwając na ziemię z odrazą.
- Sir, lepiej trzymaj swojego biednego Przyjaciela z daleka od tego krwawego bagna. - I wedle wiedzy Snowa była to najśmielsza wycieczka w kierunku świętokradztwa, na jaką Gale sobie pozwolił przez ostatnie trzy lata.
Twarz dziewczyny stężała. Snow od razu odgadł, że słowa Felczera uraziły ją do żywego.
- Sami wszystko zmarnowaliście - syknęła przez zęby. - Nikt was tu nie chciał.
Red ponownie próbował się odezwać, ale Szkot uciszył go ruchem ręki i wyjął zza pazuchy zdjęcie gobelinu.
- Czy wiesz, co to jest?
Ze złością zacisnęła wargi i tak długo zwlekała z odpowiedzią, że Snow uznał już, że niczego więcej z niej nie wydobędą.
- Bluźnierstwo - rzekła w końcu. Szkot uniósł brwi.
- Dlaczego?
Dziewczyna podrzuciła głową.
- Sprawy tego miejsca powinny tu pozostać, a ona utkała z nich gobelin.
- Ona?
Niebieskie oczy pociemniały.
- Odeszła stąd - odparła. - Złamała przysięgę i odeszła.
- I co w tym dziwnego? - wtrącił z pobłażaniem Red. - Od czasu do czasu musiały się znaleźć siostrzyczki, które wolały czmychnąć stąd, gdzie pieprz rośnie. U nas - zaśmiał się rubasznie - kilka stuleci temu zdarzało się to całym klasztorom.
- Dwie - powiedziała dziewczyna.
W pierwszej chwili Snow nie zrozumiał.
- Tylko dwie stąd postanowiły odejść - wyjaśniła. - Ona - wskazała palcem na zdjęcie - i... ta druga.
Szkot w zamyśleniu pocierał palcem papier.
- Wygląda na stary - powiedział w końcu. - Ten gobelin.
Dziewczyna odłożyła kubek i ciasno splotła dłonie na podołku. Miała połamane paznokcie i palce pościerane do krwi, zauważył Snow. Walczyła z napastnikami do upadłego.
- Utkano go pięćset lat temu. - Kiedy mówiła, jej twarz była zupełnie pozbawiona wyrazu. - Przeklęta nić i palce, które go tkały.
- Pięćset lat temu? - przerwał Snow. - Żywisz urazę z powodu czegoś, co wydarzyło się pięćset lat temu?
Spojrzała na niego z politowaniem.
- Urazę? Nie, tylko mówię, jak było, i współczuję - i sobie, i wam, i jej. Po ucieczce z beginażu osiadła w Brukseli. Jej mąż był mistrzem, tkał gobeliny dla książąt i królów. Urodziła mu pięć córek. Dla każdej z nich utkała gobelin, choć nie miała do tego prawa. Jakiś czas potem przyszła zaraza, jej pięć córek umarło, a warsztat spłonął. Skradzione tajemnice nie przynoszą szczęścia.
Red ukradkiem pociągnął Snowa za rękaw.
- Jest w szoku - szepnął. - Powinno się ją opatrzyć, umyć i dać odpocząć.
Snow skinął głową, ale w tej samej chwili Szkot położył jej zdjęcie na kolanach.
- Co to znaczy? - zapytał, przesuwając palcem po napisie.
- A mon seul desir - przeczytała dziewczyna. - Poświęcam wszystko memu jedynemu pragnieniu.
Red podniósł się i narzucił jej koc na ramiona.
- Jak każdy z nas. No, czas spać. Najwyższa pora.
* * *
Przywykła do deszczów i ciężkich, kłębiastych chmur nawiewanych od strony morza. Często gromadziły się nad beginażem, nawet wówczas, gdy tuż obok, nad polami świeciło słońce. Matka Godelieve zwykła nazywać je wysłannikami bestii: kołowały nisko, ocierały się jaśniejszymi podbrzuszami o kościelną wieżę, zupełnie jak psy łaszące się do nóg pana. Jednakże w gruncie rzeczy nie mogły nikomu zaszkodzić i uciekały na dźwięk carillonu. Teraz było inaczej. Siostry nie zdołały wydobyć instrumentu ze zdruzgotanej wieży. Leżał na dnie fosy, powlekany przez kolejne warstwy wody i błota.
O poranku deszcz wciąż padał, a także następnego dnia i później też. Grietkin nie odważyła się opuścić lazaretu, ale trzeciego dnia wyszła ukradkiem na piętro i przez puste, pozbawione szyb okno wpatrywała się w dziedziniec. Szara, półprzejrzysta zasłona dżdżu spowijała budynki, zasieki, kikuty drzew i sylwetki żołnierzy. Poruszali się powoli, jak gdyby otępiali pod jego ciężarem. Wilgoć osadzała się na ścianach i posadzce. Nawet w piwnicy, gdzie umieszczono rannych, po murze ściekały ciężkie, nabrzmiałe krople. Świece syczały i gasły. Mokre bandaże zwijały się, odsłaniając opuchnięte, rozognione rany. Nad ustami konających unosiły się obłoczki pary.
Pozornie nic się nie zmieniło, lecz cisza, ukryta pod miarowym mruczeniem dalekich dział, stawała się coraz głębsza. Choć na długo przed przybyciem żołnierzy dziewczyna trzymała się z dala od sióstr, brakowało jej ich głosów i gongu, rozbrzmiewającego od strony kościoła. Deszcz wytłumiał dźwięki. Nie zauważyła, kiedy zaczęła mówić szeptem, zupełnie jakby mogła uchronić przed nim swoje sekrety. Ranni żołnierze również cichli z każdą chwilą, ich oddechy stopniowo nikły i gubiły się w melodii spadających kropli. Przy klasztornym murze bardzo szybko przybyło świeżych grobów.
W nocy budził ją stukot krosien. Odzywał się gdzieś na krawędzi snu, kojący jak kołysanka, i zaraz cichł, gdy przypominała sobie, że wszystkie spłonęły bezpowrotnie w podziemiach kościoła. Ale jej ręce same układały się do pracy. Palce bezwiednie przesuwały się po przedmiotach, badały ich powierzchnię, fakturę, kształt, zupełnie jakby chciały rozpoznać wzór ukryty w głębi drewna, metalu czy kamienia. Czułe opuszki tkaczki nic nie wyczuwały, choć przecież w wątek świata wpleciono właśnie nową nić, przezroczystą jak woda.
Przyniosła z chatki Krzywego Fonsa swoje stare krosno. Ojciec przygotował je dla niej, kiedy tylko skończyła sześć lat, a matka przykręciła drewnianą ramę do stołu i pokazała, jak rozpinać na niej nici. Nie było ani piękne, ani duże - ot, zwyczajne dziecięce krosno, na którym powstała jej pierwsza tkanina, złoto-niebieski obrus, z dumą zaniesiony do kościoła i położony przed ołtarzem - ale zabrała je ze sobą, kiedy powołano ją do beginażu. Czasami po wieczornej modlitwie, zmęczona pracą przy wielkim warsztacie, wyjmowała je z kufra. Powoli odwijała płótno, gładziła palcami gładkie drewno i wydawało się jej, że w ciemności wyczuwa bijące od niego domowe wonie - świeżego chleba, jabłek wędzonych w dymie. Przymykała oczy i wciągała w nozdrza zapach mydlin i ługu, którym matka co wieczór szorowała podłogę. I miała wrażenie, że za chwilę poczuje na czole lekki dotyk i usłyszy cichy głos, karcący ją, że znów zasypia nad robotą. Innym razem otaczała ją ostra mieszanina pokostu i dymu tytoniowego, którym przesiąkło ubranie ojca. Wtedy znów była małą dziewczynką, biegającą po podwórku z wystruganą w drewnie głową konia na patyku i piszczącą z radości, kiedy ojciec podrzucał ją wysoko pod sufit.
Ale teraz nie potrafiła już tkać. Nie mogła sobie przypomnieć żadnych wzorów. Im bardziej próbowała, tym bardziej nici się targały, więzły wśród supłów i krzywych splotów. Wreszcie z płaczem poszarpała robotę, zawinęła krosno w płótno i wsunęła pod łóżko matki Godelieve. Jej umiejętności znikły. Może spłonęły wraz z całą resztą w podziemiach kościoła, a może utraciła je jeszcze wcześniej, wówczas gdy postanowiła odejść ze zgromadzenia. Ostatecznie w jej rodzinie przekazywano zaledwie cząstkę ogromnej wiedzy tkaczek, gromadzonej od wieków w beginażu i pochodzącej od jego świętej patronki. Żadna z mniszek nie znała sekretu w całości, to brzemię należało wyłącznie do przeoryszy. Lecz może ich kunszt, jakkolwiek skąpy i ograniczony, istniał jedynie tak długo, jak długo trwało zgromadzenie.
W głębi duszy wiedziała, że się oszukuje. Świat rozpadał się powoli, kontury nikły w deszczu, rozmywały się wśród wszechogarniającej wilgoci. Umiejętność, którą utraciła, była jedynie pierwszą ze strat, jakie nadciągały powoli, lecz nieuchronnie jak przypływ. Ziemia, wieki temu wydarta morzu, wyczuwała powrót dawnego pana i znów próbowała przybrać niegdysiejszy kształt, a woda gorliwie zacierała ślady niewoli. Miała wrażenie, że budynki kurczą się jej w oczach, topią się jak kawały soli. Drewno próchniało z godziny na godzinę. Kiedy otarła się ramieniem o framugę, ta rozpadła się i osypała pod jej dotykiem. Potrzaskane pociskami cegły wygładzały się na deszczu jak kamyki, przez lata polerowane na dnie strumieni. Woda w fosie podnosiła się i opadała w rytm odległych pływów, wyczuwając oddech nadchodzącego morza. Powierzchnię pól powlekła wątła jeszcze i cienka warstewka wody. Kiedy stanęła na progu lazaretu, miała wrażenie, że ziemia kruszy się pod jej stopami jak wiosenna kra na kanałach.
Verdronken Land van Sint Margriete przeczuwał rychły powrót żywiołu, któremu przed wiekami go wydarto.
* * *
Deszcz padał, a wsparcie nadal się nie pojawiało, choć Lloyd skrupulatnie wysłał kolejnego gońca z meldunkiem do sztabu batalionu. O poranku trzeciego dnia Snow przyglądał się przez wyrwy w murze za spichlerzem zachodniej łące, przez którą wcześniej się przedarli. Teraz przyszłoby im to ze znacznie większym trudem. W bruzdach i zagłębieniach terenu zaczynały się zbierać kałuże, a kocie ścieżki - wąskie dróżki z jednego rzędu kamieni, które układano tutaj na polach - miejscami ginęły pod wodą.
- Kiepsko - odezwał się Gale. - Diabły musiały wysadzić tamy.
- Diabły albo nasi - przytaknął Snow i przez chwilę zgodnie klęli na głupotę dowódców i zwiadu, który i tak ostatecznie nie potrafi określić celów.
Nad zachodnim krańcem niecki przeleciał aeroplan. Z tej odległości nie dało się zobaczyć żadnych oznaczeń, więc Gale na wszelki wypadek pogroził mu pięścią.
- Na co oni czekają? - rzekł z irytacją. - Zapomnieli o nas, czy jak?
Snow zaciągnął się papierosem.
- Już się zdarzało. - Wzruszył ramionami. - Pamiętasz, jak było nad Sommą?
Nad Sommą zwyczajnie się zgubili. Ich batalion wyrwał się do przodu przez lukę w linii obrony, ale diabły przeszły do kontrataku i znaleźli się za linią frontu. Przez pięć dni przebijali się z powrotem, a kiedy wreszcie dotarli do swoich, wyszło na jaw, że oficjalnie uznano ich za zaginionych w akcji i skreślono ze stanów. Mnóstwo ludzi znało tę historię. Zresztą długo nazywano ich potem Zaginionym Batalionem.
- Drugi raz? - zmarszczył się Snow. - Myślisz, że zdarzy się nam to drugi raz?
Gale uśmiechnął się ponuro.
- Czemu nie? Wiesz, jak jest.
Snow pokiwał głową. Jasne, że wiedział: jeżeli jakieś gówno mogło się zdarzyć, zdarzało się niezawodnie, a potem drugi raz i kolejny.
- Jeśli do jutra nikt się nie pojawi, Lloyd znów kogoś wyśle - kontynuował Kaznodzieja.
Popatrzyli po sobie bez słowa. Porucznik wyprawiłby oczywiście McBride'a, który zaliczył najwięcej godzin na wypadach i zawsze potrafił znaleźć powrotną drogę. Koledzy żartowali czasami, że szósty zmysł podpowiada mu, którędy najbezpieczniej przekraść się przez ziemię niczyją. Inna sprawa, że jeśli wyznaczono ich na rekonesans, ochota do żartów gwałtownie im przechodziła i bardzo zabiegali, żeby Szkot znalazł się w ich grupie. Z sierżantem była inna sprawa. Z jednej strony rozumiał, że doświadczony weteran łatwiej się przemknie, z drugiej jednak najwyraźniej nie zamierzał im odpuścić starej urazy. Ukrycie dziewczyny w lazarecie też nie przysporzyło im jego sympatii. Owszem, w końcu przystał, żeby tam przeczekała, choć stanowczo zakazał dokarmiania jej z żołnierskich racji.
Pod wieczór Lloyd wyznaczył do misji dwóch gołowąsów.
Wyruszali tuż po zmierzchu, kiedy odległe kształty balonów obserwacyjnych, wiszących w oddali za frontem, zatarły się na niebie. Gale i Snow odprowadzili ich do linii starych zasieków. Szli mozolnie, w milczeniu, bo ciężkie błoto oblepiało im buty. Tylko deszcz miarowo uderzał o hełmy, choć akurat zwiadowcom taka pogoda sprzyjała. W bezksiężycową noc znacznie łatwiej było się przemknąć.
- Idźcie oddzielnie - instruował ich Kaznodzieja, oprócz McBride'a chyba najbardziej doświadczony zwiadowca - wtedy jest większa szansa, że któremuś się uda. Trzymajcie się nisko, przy samej ziemi. Jeśli trafi się wam snajper, nie szarżujcie, w leju po pocisku można przeczekać nawet kilka dni. Nie palcie, na ziemi niczyjej ognik papierosa to jak tarcza na strzelnicy. Nie gwiżdżcie ani nie podśpiewujcie.
W miarę wykładu Gale'a twarze młodych żołnierzy tężały. Najwidoczniej Lloyd roztoczył przed nimi wizję pochwał, może nawet odznaczeń, jakie ich czekają, jeśli szczęśliwie ukończą misję, ale nie rozwodził się nadmiernie nad trudnościami do pokonania.
- Uważajcie na druty - kontynuował Gale. - Czasami diabły wpuszczają w nie prąd, ale tutaj chyba się to jeszcze nie zdarzyło. I zapomnijcie o bredniach z instrukcji, żeby się na nie rzucać całym ciałem, najlepiej podczołgać się i przeciąć je z dołu.
- Sami lepiej nie strzelajcie - wszedł mu w słowo Snow - bo ściągniecie na siebie ogień. Jeśli się napatoczycie na innego zwiadowcę, lepiej załatwić sprawę cicho. - Wymownie wskazał na bagnet.
- Albo jeszcze lepiej tym. - Kaznodzieja podniósł saperkę i błysnął im przed oczami tępą, wilgotną od deszczu krawędzią. - Bagnetem trzeba dobrze wymierzyć, żeby nie uwiązł między kośćmi. To jest pewniejsze.
- A jeśli tamtych będzie więcej? - odezwał się jeden z żółtodziobów.
Kaznodzieja zaśmiał się chrapliwie.
- Wtedy i tak po was.
Na chwilę zapadła przykra cisza, mącona jedynie coraz gwałtowniejszym sapaniem jednego z dzieciaków.
- Aha, nasi też mają teraz ciężkie palce na spustach - podjął Gale. - Całkiem niedawno kilku chłopaków na Menin Road zamiast od razu otworzyć ogień, wywołało patrol Jerrych, a ci w odpowiedzi ich ostrzelali, więc teraz nikt za długo nie będzie czekał.
- To jak mamy zgadnąć...? - przerwał mu drugi ze zwiadowców.
Snow wzruszył ramionami.
- Najlepiej się podczołgać wystarczająco blisko, żeby rozpoznać język - wyjaśnił z nonszalancją weterana.
Gale postukał się w hełm.
- Jeśli któryś zapali, możesz rozpoznać kształty naszych brodiech. Ale ogólnie, synku, musisz po prostu iść na zachód, dopóki nie będziesz całkowicie pewny, że trafiłeś na swoich.
Zamiast odpowiedzieć, ten sapiący zaczął czkać nerwowo. Nie zwrócił nawet uwagi, że został nazwany „synkiem”. Jego kolega zaciągał się papierosem tak zachłannie, jakby chciał się najeść dymem.
- Miny - podsunął Snow.
- A tak, miny. - Gale skinął głową. - Lepiej trzymajcie się z daleka od dróg i zabudowań, Heini sporo tutaj zaminowali. Ale najgorsze są bunkry...
Czkanie stawało się coraz głośniejsze. Drugi chłopak wyciągnął kolejnego papierosa i próbował zapalić już trzecią zapałkę: poprzednie przycisnął tak mocno, że złamały mu się w palcach. Wystraszyliśmy ich na dobre, pomyślał Snow. Właściwie byłoby to nawet zabawne, gdyby nie przeświadczenie, że żaden z tych dzieciaków nie zdoła dotrzeć do swoich.
- To co my...? - zapytał znów ten czkający.
- Trzeba mieć szczęście - odparł Snow.
- I modlić się - dodał z powagą Gale. - Wszystko w rękach Pana.
Koledzy, zwłaszcza ci ze świeżego naboru, czasami kpili z Kaznodziei, który każdy dzień zaczynał i kończył modlitwą, i po trzech latach na froncie nie przestał odmawiać błogosławieństwa nad przydziałowym chlebem. Oczywiście starali się żartować za jego plecami, bo Gale bardzo źle znosił drwiny z religii i nie wahał się w jej obronie użyć pięści. Ale teraz nikt się nie zaśmiał. Obu zwiadowców otaczała wręcz namacalna aura przerażenia.
- Dobra, nie ma co zwlekać. - Kaznodzieja klepnął w plecy tego z czkawką. - Kiedy się rozwidni, zaczną do was strzelać jak do kaczek.
Chłopak wydał dziwny dźwięk, ni to czknięcie, ni to szloch, ale po kolejnym klepnięciu wyrwał się do przodu. Kolega podążył za nim, mlaskając podeszwami w błocie. Rozglądał się przy tym bacznie po ziemi, zupełnie jakby chciał w mroku wypatrzyć miny.
- Papieros! - zawołał za nim stłumionym głosem Kaznodzieja.
Usłyszeli przekleństwo i zdradziecki ognik zgasł. Gale z przyganą zaciął wargi.
- Jak myślisz...? - zapytał szeptem Snow. Kaznodzieja wymownie pokręcił głową, zresztą niosąca się nad fosą czkawka stanowiła wystarczającą odpowiedź. Nie zbierał się jednak do odejścia. Nasłuchiwał, jak zwiadowcy ostrożnie opuszczają się w dół rowu. I nawet nie drgnął, kiedy z dołu rozległ się przeraźliwy chlupot. Któryś z żółtodziobów - a może obaj - rozpaczliwie młócił wodę rękami, usiłując utrzymać się na powierzchni. Gale westchnął. Przyklęknął, nabrał w garść błota i zaczął je pracowicie rozmazywać na twarzy.
- Zwariowałeś? - zaniepokoił się Snow. - Po co ci to?
Zgadł jednak od razu, że tamten się już zdecydował.
- Ktoś nas stąd musi wyciągnąć - rzekł flegmatycznie Kaznodzieja. - Przecież nie te dzieciaki. Zarzynałem Hunów, jeszcze zanim im się wyrżnęły mleczne ząbki - rzucił jeszcze na pożegnanie i błyskawicznie zaczął się zsuwać w głąb fosy.
* * *
Minęły kolejne trzy dni, zanim matka przełożona znowu się ocknęła. Deszcz wzmagał się, a wraz z nim ostrzał. Na polach wokół beginażu pierwsze wątłe strumyki rzeźbiły sobie koryta. Grietkin domyślała się, że wojsko wysadziło tamy. Zwykle się tak działo, od czasów wielkiego powstania, kiedy żołnierze hiszpańskiego króla woleli zalać tę ziemię, niż pozwolić, by wykradziono ją ich władcy.
Nie śmiała już wychodzić z lazaretu. Nie, nawet nie z obawy przed sierżantem, chociaż ten czerwieniał na twarzy za każdym razem, gdy ją przypadkiem zobaczył. Codziennie o świcie budził ją śpiew. Wysoki, nieludzki głos wyśpiewywał swoją radość i szaleństwo, a czasami, kiedy nieopatrznie podniosła oczy ku niebu, wydawało się jej, że gdzieś na granicy widoczności dostrzega ostry błysk - ślad jego skrzydeł.
- Grote Mandrenke - brzmiały pierwsze słowa wypowiedziane przez matkę Godelieve po przebudzeniu. - Grote Mandrenke - szeptała, póki jej głos nie rozmył się i nie zniknął w głuchym rzężeniu. - Grote Mandrenke, Grote Mandrenke...
Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach.
- Co ona mamrocze? - zapytał Red.
Pod oczami miał głębokie sine worki. Właściwie nie zamierzała zrzucać na jego barki tego, co nadchodziło. W ciągu miesięcy spędzonych wśród ludzi Stachela zrozumiała, że żołnierze mają własne kręgi wtajemniczeń, których nie chcą dzielić z nikim obcym. Ci nowi przybysze nie różnili się nadmiernie od poprzednich - te same na poły dziecinne, na poły starcze twarze, nerwowe drżenie palców zaciśniętych na papierosie. Czasami zdawało się jej, że nic się nie zmieniło, tylko sukno khaki zastąpiło feldgrau. Nawet komunikowali się tak samo: chrapliwymi, urywanymi frazami, jak gdyby ich gardła odwykły od normalnej mowy. Nie potrzebowali jej sekretów. Równie dobrze mogli umrzeć nieświadomi.
- Muszę wiedzieć - nalegał Felczer. - Jeśli odzyskała przytomność...
Od trzech dni czuwała przy majaczącej matce Godelieve i nie miała sił, aby się z nim spierać.
- Grote Mandrenke - rzekła ze znużeniem. - Mówi, że zbliża się Grote Mandrenke. Wielkie topienie ludzi.
I w tej samej chwili rozległ się ostry świst gwizdka.
* * *
Już wcześniej zdawali sobie sprawę, że ofensywa wyhamowała - w każdym razie na ich odcinku. Artyleria diabłów znów wydłużała ostrzał. Pociski omijały beginaż, co wprawdzie zapewniło im trochę odpoczynku, ale ogólnie nie zwiastowało niczego dobrego. Jerry odzyskiwali teren i wkrótce pewnie ruszą do kontrnatarcia, a oddział w pozornym spokoju tkwił pośrodku ziemi niczyjej. Żołnierze z każdą godziną stawali się coraz bardziej drażliwi. W kółko czyścili broń, sprawdzali maski przeciwgazowe, poprawiali parapety i otwory strzelnicze. Sierżant krążył między pozycjami jak wściekły, to warczał na wszystkich, to znów popadał w posępne milczenie. Wciąż nie mieli wieści. Żywność się kończyła. W lazarecie zmarło kolejnych trzech rannych. Lloyd, choć nie bez wahania, rozkazał wydać żołnierzom racje z magazynu Heinich. Nie poprawiło to nastrojów. Wprawdzie prędko się okazało, że pogłoski o truciźnie były przesadzone, lecz wkrótce wszyscy zrozumieli, dlaczego ich machonakie stanowiły dla Jerrych tak łakomy kąsek, że czasami zapuszczali się na ziemię niczyją i polowali na żołnierzy wyłącznie dla ich żelaznych racji. Może znalezione w magazynie erzace nie były niejadalne, ale doprawdy mało im do tego brakowało.
Snow trafił na czujkę za wschodnim murem beginażu, do obsługi zdobycznej emmy-gee. Jeszcze przed wojną, kiedy pracował jako frezer w fabryce, odkrył, że ma smykałkę do maszyn. Tutaj właściwie nie musiał się wykazywać szczególnymi zdolnościami, karabin nie różnił się tak bardzo od ich własnych vickersów, zresztą już wcześniej używał MG08. Dla sprawiedliwości musiał przyznać, że Jerry potrafili równie skutecznie korzystać z broni wroga, jeśli akurat wpadła im w ręce. Wśród squaddiech krążył ponury żart, że najczęściej używanym przez diabłów czołgiem jest Mark IV produkcji brytyjskiej.
- Zauważyłeś - zagadnął go znienacka McBride - że tu w ogóle nie ma szczurów?
Szkot tkwił pod prowizorycznym, zbitym z dwóch kawałków blachy daszkiem. Sierżant przydzielił im nowicjusza. Od kilku godzin zmieniali się na stanowisku obserwacyjnym, aby każdy choć przez chwilę mógł schronić się przed wszechobecnym deszczem. W gruncie rzeczy nie pomagało to wiele, bo dawno już przemokli ze szczętem. Tylko nogi mieli suche, choć z dala od czujnego oka Lloyda żółtodziób z początku stawiał się i nie chciał sprawdzać skarpet. Przestał się burzyć dopiero wtedy, gdy Snow w krótkich żołnierskich słowach objaśnił go, czym jest przypadłość, którą w przyfrontowych lazaretach nazywano „okopową stopą”. Właściwie Mark nawet się nie zezłościł: ostatecznie chłopak był tu zbyt krótko, by odróżnić bezsensowny dryl od konieczności i nie miał jeszcze okazji oglądać kolegów, którym udało się szczęśliwie przeżyć ataki Jerrych, a potem zdechnąć od gangreny albo stracić palce. Twarde, ciasne buty, wilgoć i zimno również były nieprzyjacielem, który zabijał, choć mniej spektakularnie niż bagnet.
Tym razem zresztą wymagało to więcej zachodu, bo na dnie okopu zebrało się w tym miejscu z pięć cali wody. Praktycznie cały czas spędzali, siedząc lub kucając na stopniu strzeleckim.
- Tyle żarcia - ciągnął McBride, któremu najwyraźniej z nudy zebrało się na pogawędkę. - Jerry zostawili pełny magazyn żarcia. I nic. Ani śladu szczurów. Zupełnie jakby je wymiotło.
Nowicjusz łypnął na Szkota z przestrachem. Zdaniem Snowa Lloyd specjalnie przydzielił im żołnierza, który miał pełne zadatki na batalionowego ofermę. Wzrostem ledwie przekraczał pięć stóp, co jeszcze niedawno wykluczyłoby go z poboru. Ale Wielka Maszynka do Mielenia Mięsa, jak nazywano tutaj wojnę, potrzebowała wciąż świeżego materiału, choćby podlejszego sortu.
- Tęsknisz? - zakpił Snow, głównie po to, żeby dodać świeżemu otuchy, bo choć ten spędził w okopach ledwie kilka tygodni, jak inni doszczętnie przesiąkł przesądami.
Jemu też zrobiło się nieswojo. Dotąd szczury towarzyszyły im, nieodłącznie jak artyleria Jerrych. Utuczone na ścierwie, czasami dorastały do rozmiarów kotów, a bezczelnością potrafiły zadziwić nawet stare okopowe wygi. Nocami na ziemi niczyjej ustawicznie rozlegał się grzechot puszek, potrącanych przez małe wszędobylskie łapki. W okopach zaś trwała cicha, mordercza walka między żołnierzami i prześladującymi ich gryzoniami. Polowano głównie bagnetem, czasami wystawiano trutki lub urządzano pułapki, bo dowództwo z całą stanowczością zakazywało strzelania do nich, uważając to za niepotrzebną stratę amunicji. Ale czasami temu i owemu puszczały nerwy, zwłaszcza jeśli bydlęta ucztowały akurat na trupach jego kolegów.
- Tak - powiedział nieoczekiwanie Szkot. - Tęsknię. Te szczury... - Zawahał się. - To nienaturalne.
Snow odwrócił się do niego gwałtownie, ale zanim zdążył poprosić uprzejmie McBride'a, żeby wreszcie zamknął jadaczkę, dostrzegł po prawej stronie nieznaczny ruch.
- Cholera jasna... - wykrztusił, wskazując palcem, podczas gdy coś, co do tej pory uważał za wielką grudę gliny, poruszyło się i podpełzło kilka cali w ich kierunku.
Żółtodziób natychmiast wspiął się na palce i wychylił z ciekawością zza worków z piaskiem. W tej samej chwili odezwał się pojedynczy strzał. Samotny suchy trzask, gasnący w odległym mruczeniu dział.
- Dokąd? - McBride w jednej chwili znalazł się obok.
W namokłej tłustej ziemi znów zamlaskały kule. Szkot szarpnął młodego za mundur na plecach i ściągnął na dno okopu. Za późno. Dzieciak nie miał szans. Kula weszła u nasady nosa, tuż pod krawędzią hełmu.
Snow poderwał się i automatycznie wspiął na stopień strzelecki, zanim jeszcze na dobre się ocknął. Oparł emmę-gee o worki z piachem, przetarł oczy i wyjrzał ostrożnie na przedpole. Nie sądził, że cokolwiek jeszcze na tej wojnie mogło go zdziwić, tymczasem...
Gęsta tyraliera postaci w feldgrau, prących przed siebie z bagnetami na karabinach, wyglądała tak nierzeczywiście, że aż tylko wybałuszył oczy. To nie byli zwykli Allemańcy z liniowych dywizji przeciwszturmowych ani z gwardii pruskiej, pułków bawarskich czy w ostateczności Landwehry. W całkowitej ciszy, bez jednego strzału, bez granatów, wsparcia artylerii czy moździerzy, szła do przodu dobra setka byków w czyściutkich mundurach. W ich masie, zbitej jak stado owiec, czerwienią odcinały się otoki i wyłogi, błyskały świeżo ogolone twarze. Na głowach lśniły pikelhauby i ryngrafy Feldgendarmerie.
Najpierw, gdy pierwszy strach puścił, wydało się to nawet śmieszne. Przez moment miał ochotę się roześmiać, ale zaraz miejsce rozbawienia zajął gniew, coraz gorętszy i palący. Co tu robiła banda zafajdanych Heinich z tyłów? Dla odmiany chcieli się zmierzyć z prawdziwym wojskiem, pokazać, że potrafią stawić czoło nie tylko zapitym dezerterom?
Szkot pierwszy poderwał SMLE-a do oka. Strzelił, uzyskując wyrwę w zwartej tyralierze. Nie powinien tego robić bez wyraźnego rozkazu podoficera, ale tym razem wpojony dryl go nie powstrzymał. Tak ich wyszkolono - widząc przeciwnika jak na dłoni, po prostu otworzyli szybki ogień, do którego rączka zamkowa enfielda została stworzona. Obok jazgotem zawtórowała zdobyczna emma-gee.
- Cholera, cholera, cholera - powtarzał McBride tak żarliwie, jakby mógł w ten sposób wymodlić sobie jeszcze trochę czasu, żeby squaddie zdążyli do nich dobiec z beginażu.
Chwilę później za nimi gwałtownie ożył gwizdek sierżanta. Kakofonia ostrych tonów, dalsze strzały, pospieszne i niemierzone, wrzaski zaskoczenia.
- Bosze!
Może zwiad? - przemknęła Snowowi przez głowę myśl, ale zaraz ją odrzucił. Jerrych było zbyt wielu. Teraz już nie próbowali się ukrywać. Poczuł przelotne drgnięcie szacunku. Kośba emmy-gee jakby nie sprawiała na nich żadnego wrażenia, choć składali się jak metalowe kaczki na strzelnicy. W jednej chwili brnęli biegomarszem naprzód, pochyleni, jakby podparci, kolbami mauzerów z najeżonymi bagnetami, a już w następnej padali jeden za drugim, niekiedy rzędami, ścięci morderczym ogniem z niewielkiej odległości. Oficerowie w ornamentowanych hełmach dostali najwięcej, z wielu stron. Szli na czele, bezsensownie zbici w grupę pośrodku tyraliery, gdy zwróciły się na nich oba karabiny. Jeden został na widoku, niemal pozbawiony głowy przez kule, ze wzniesioną martwą ręką ściskającą pistolet. Pozostali dwaj chlupnęli do wielkiego leja niemal w całości wypełnionego wodnistym błotem. Jeżeli mieli szczęście, pociski ich zabiły, nie raniły.
Okopy pod beginażem ożyły, z tyłu transzeją wciąż napływali nowi squaddie. Tuż obok, nieco z prawej, mignęła twarz Lloyda i zaraz zniknęła. Szkot strzelał dalej, lecz emma-gee Snowa zacięła się, jak to się niekiedy zdarzało. Mocując się z zamkiem, Mark nie odrywał wzroku od nacierających. Nie widział, aby utrata oficerów i mnóstwa towarzyszy zrobiła na allemańskich żandarmach jakiekolwiek wrażenie. Szli dalej i nawet nieco przyspieszyli kroku, bo ziemia niczyja od wschodniej strony, blisko beginażu była nieco mniej podziurawiona przez artylerię. Za topniejącą tyralierą niektórzy z postrzelonych Hunów podnosili się, aby z wysiłkiem, ale i determinacją kontynuować natarcie. Co najmniej kilka postaci w feldgrau pełzło na czworakach w kierunku beginażu, znacząc czerwienią błoto za sobą. Bez wątpienia mieli ikrę, Snow musiał to przyznać. Nie pamiętał, aby kiedykolwiek dotąd spotkał się z taką u Boszów. Ale cóż to miało teraz za znaczenie. I tak wszyscy oni zginą. Muszą zginąć.
Odblokował wreszcie zamek i wprowadził nowy pocisk do komory nabojowej. Wymierzył i strzelił, ale tylko jedną krótką serię. Jeszcze chwilę wcześniej wydawało się, że Bosze są jak tarcze na strzelnicy, odległe i bierne, gdy nagle byli już pod okopem. Najbliżsi bez zatrzymania przedzierali się przez niewprawnie rozpięty drut kolczasty, szarpiąc, drąc na nim mundury i skórę. Zostawiali za sobą wygniecione korytarze usłane strzępami materii i czerwienią, przez które parli pozostali. Snow puścił tylce MG, bo tamci byli za blisko. Zeskoczył na dno okopu i chwycił swojego enfielda, leżącego pod niewielkim zadaszeniem. Zarepetował i wystrzelił, prosto w twarz nadbiegającego Huna. Powinien właściwie się zdziwić, że tamci wcale nie krzyczeli, jak to bywało w zwyczaju w trakcie takiego ataku. Żadnych rozkazów czy okrzyków dla dodania sobie odwagi. Tylko narastająca bezlitośnie ludzka fala, gotowa opaść na nich ostrzami bagnetów.
Odtrącił bagnet następnego żandarma, zamierzającego uderzyć z góry, i dźgnął go lufą w splot słoneczny. Sierżant z prawej, stojący w transzei łącznikowej, odstrzelił kolejnemu Hunowi szczyt głowy. To naturalnie nikogo nie powstrzymało, a postacie w feldgrau pojawiły się nad okopem, a potem jedna za drugą zaczęły wskakiwać do okopu, chlupocząc brudną wodą. Snow nie zdążył wyjąć saperki, tylko zmienił uchwyt na swoim SMLE-u, łapiąc go za lufę jak maczugę. Pierwszy dostał żandarm, który złamał nogę, zeskakując w dół. Nie jęknął nawet, gdy dostał w potylicę. Jedynym dźwiękiem, jaki wydał, był chrzęst pękającej czaszki. Drugi Heinie chciał dźgnąć Snowa, ale wziął za duży zamach i zaczepił bagnetem swojego mauzera o ścianę okopu. Zanim wyprowadził ponowny cios, Snow był przy nim z bagnetem w dłoni, wbijając mu ostrze w środek korpusu. A masz, a masz, a masz! Z bliska zobaczył oczy tamtego - ni śladu strachu, jedynie nienawiść i żądza mordu.
Odepchnął trupa. Spróbował wyrwać mu z rąk mauzera, ale potknął się o coś pod wodą. Zbierając drzazgi z obelkowania, runął na czworaki i na moment zanurkował w brudnej wodzie. Trzeci Heini zaszarżował, mierząc ostrzem w nos Marka, ale dwa kroki przed celem ktoś postrzelił go ze SMLE-a w szyję. Pocisk prawie oderwał mu głowę. Żandarm zatoczył się na ścianę okopu i osunął w brudną zupę. Dopiero wtedy Mark zdołał się wreszcie poderwać. Później podziękuje sierżantowi za uratowanie mu życia, teraz ma ważniejsze rzeczy do roboty. Wyłowił mauzera i pobiegł w kierunku centrum pozycji. Zaraz za załamaniem okopu spotkał kolejnego Heiniego. Ten był naprawdę wielki, większy nawet od Kaznodziei. Raz po raz dziurawił bagnetem ciało jakiegoś szczeniaka z ich plutonu, chyba Sal go wołali. Żandarm odwrócił się, słysząc, że ktoś nadchodzi, ale sparować ciosu nie dał rady. Snow dźgnął go celnie pod brodę, aż ostrze bagnetu zrzuciło Hunowi z głowy niezapiętą pikelhaubę. Potem poprawił dla pewności. Rozejrzał się dopiero wtedy, gdy Heini przestał się ruszać. Teraz strzelano z rzadka, widać samobójcze natarcie znalazło swój finał. Snow wspiął się na stopień strzelecki i wyjrzał na przedpole. Natrętnie wracał obraz tego, co niedawno widział. Ranni Allemańcy parli w kierunku okopów. Ich też trzeba unieszkodliwić, zasłużyli sobie na to. Snow położył mauzera na krawędzi okopu i spróbował wspiąć się na niego. Jeśli trzeba, pójdzie jeszcze dalej, poza kotlinę. Znajdzie pozostałych Hunów i zabije ich, jak tych tutaj. Jednego po drugim...
Wtedy nad okopami zawisły pierwsze tony Annie Laurie.
W pierwszej chwili Snow miał wrażenie, jakby zapadł w sen albo przeciwnie, właśnie się z niego wybudził, w innym miejscu, w innym świecie. Ostrzał ścichł. Nawet artyleria umilkła w oddali i w dziwnej, nierealnej ciszy stara szkocka melodia niosła się nad okopami i ziemią niczyją.
Maxwellton braes are bonnie
Where early fa's the dew
And 'twas there that Annie Laurie
Gave me her promise true.
Gave me her promise true
Which ne'er forgot will be
And for bonnie Annie Laurie
I lay my doon and dee - przypomniał sobie Snow słowa, które jeszcze na początku lata śpiewali chórem w zagrodzie francuskiego chłopa.
Przypomniał sobie też czereśnie, rwane prosto z drzewa, zapach świeżego chleba, jeszcze ciepłe mleko z porannego udoju i dwie hoże córki wieśniaka, które czasami nocą zakradały się do ich kwatery. Wiedzieli oczywiście, że to nie potrwa długo, dobre rzeczy zwykle przemijały bardzo szybko i zawsze musieli drogo za nie płacić. Wtedy jednak napawali się każdą chwilą, każdym słonecznym dniem. Wieczorami wymykali się z baraków, a potem leżeli na młodej trawie i patrzyli na wiosenne gwiazdy, wsłuchując się w dźwięk kornetu McBride'a.
W oddali dzwoniły dzwony.
Ocknął się i zobaczył tuż przed sobą Huna - dziecięca, wychudła twarz i ciemne, stare oczy pod krawędzią smukłego hełmu. Nie mógł mieć więcej niż osiemnaście-dziewiętnaście lat: Wielka Maszynka do Mielenia Mięsa wrzucała wciąż wyższe obroty. Kaiser nie miał wyboru. Wysyłał na front coraz młodsze roczniki.
Heinie nie próbował uciekać. Stał - tak blisko, ocenił instynktownie Snow, że nawet nie trzeba marnować naboju, wystarczy pchnięcie bagnetem albo cios saperki - ze zwieszonymi ramionami, dziwnie drobny w obszernym mundurze, i z rezygnacją wpatrywał się w nieprzyjaciela. Czekał.
A kornet wciąż wyśpiewywał piosenkę o pięknej Annie Laurie, która dawno temu złamała wszelkie obietnice i przysięgi. W głębi ducha Snow pragnął, by melodia rozbrzmiewała jak najdłużej. Raz jeszcze spojrzał w twarz chłopaka. Oczy miał zamglone, pokryte cieniutką warstwą deszczu zmieszanego z pyłem.
Snow powoli uniósł lufę karabinu i dał mu znak. Uciekaj. Zmykaj stąd do swojej pyzatej Frau w ciężkich pantoflach i filcowym kapeluszu, do kuchni pachnącej kapustą i plackami ziemniaczanymi. Teraz masz szansę - dopóki McBride dmie w kornet, dopóki trwa melodia. Wbrew wszelkim prawidłom i zwyczajom tej wojny masz szansę ocaleć.
Zamrugał, zdumiony własną reakcją, a kiedy otworzył oczy, tamtego już nie było. Piosenka ścichła. Snow obejrzał się i zobaczył za sobą McBride'a. Szkot opuścił kornet, wyczerpany, i dyszał ciężko.
Tych kilku Hunów, którzy jeszcze mogli chodzić, oddalało się niespiesznie w kierunku swoich tyłów. Nikt do nich nie strzelał.
Tamtego dnia, pierwszy i ostatni raz w tej bitwie, pozwolili Allemańcom zebrać z ziemi niczyjej swoich rannych.
* * *
Co świt znajdowała na progu ślady kopyt, niewyraźne i na wpół zatarte w stratowanej ciężkimi buciorami ziemi. Deszcz monotonnie bębnił o dachy. Żołnierze mozolnie przesuwali się wzdłuż okopów, ich ruchy stawały się coraz wolniejsze, coraz bardziej wymuszone. Z każdym dniem głębiej grzęźli w błotnistej brei, która wypełniała transzeje i ścieżki pomiędzy zrujnowanymi budynkami.
Bestia zaś wciąż nabierała mocy, ośmielona milczeniem krosien, spalonych w podziemiach kościoła. Grietkin jednak nie spodziewała się, że uderzy tak szybko. Poderwał ją dźwięk oficerskich gwizdków i odgłos strzelaniny, która znienacka wybuchła tuż za klasztornym murem. Właściwie nie powinna się dziwić, ostatecznie walki toczyły się tutaj od wielu miesięcy, choć dotąd front łaskawie omijał ruiny beginażu. Ale coś, jakaś nieuchwytna nuta w jazgocie karabinów, zastanowiło ją, zanim jeszcze sanitariusz, ten młody chłopak w drucianych okularach, który zajmował się rannymi, z przekleństwem pognał przez na wpół zatopiony dziedziniec do zewnętrznych okopów. Spiesznie wspięła się na najwyższe piętro spichrza. Dwa tygodnie temu pocisk strzaskał jedną ścianę i nadwątlił całą konstrukcję tak mocno, że kamienie osypywały się jej spod nóg, gdy biegła w górę po schodach. W miejscu okien ziały dziury: framugi osypały się już doszczętnie, a resztki sprzętów, pozostawionych w opustoszałych pomieszczeniach, zbutwiały i pokryły się lepkim nalotem. Zupełnie jakby wydobyto je z dna jeziora, pomyślała przelotnie.
Przecisnęła się pomiędzy stertami gruzu do małego owalnego okienka, a stamtąd na przyporę zewnętrznego muru. Dopiero rozpłaszczona na jego szczycie, gdy spojrzała w dół na mętne wody fosy, zdała sobie sprawę, jak łatwo mogła spaść - kamienie były gładkie jak szkło i śliskie od deszczu. Nikt nie zauważyłby jej śmierci, nie usłyszał krzyku wśród chaotycznej strzelaniny, która niosła się z okopów na wschodnim przedpolu beginażu. Grietkin przymrużyła oczy, żeby widzieć wyraźniej sylwetki żołnierzy, brnących przez błotniste rozlewisko. Odległość nie była wystarczająco duża, by wytłumić ich głosy, kiedy wreszcie zwarli się nad krawędzią zewnętrznego okopu. Wcześniej widywała jedynie rany zadawane bagnetami i ciężkimi saperkami, więc teraz widok walki sprawił, że żołądek podszedł jej do gardła. Wymiotowała chlebem z żelaznych racji, a oni tymczasem mordowali się zajadle jak wściekłe psy. Nawet ranni wczepiali się w siebie nawzajem, szarpali i gryźli, póki doszczętnie nie opadli z sił.
Z dołu odezwał się zdławiony głos dzwonu - to carillon, uwięziony głęboko pod powierzchnią fosy, rozpaczliwie bił na trwogę. Woda i deszcz tłumiły dźwięki, lecz mogła go wyczuć: ziemia i kamień przenosiły wibracje, zbyt słabe zapewne, by wychwycili je żołnierze ukryci w głębi okopów. Zresztą i tak nic by nie zrozumieli. Na swój ułomny sposób próbowali się chronić, choć groza przesycała ich pomału, wciskając się jak słota w zakamarki mundurów, aż do gołej skóry i jeszcze głębiej, póki nie pozostawało nic prócz strachu. Dlatego woleli odwracać wzrok od błysków ponad okopami i nie słyszeć pieśni carillonu. Nieświadomość stawała się tutaj użyteczna, pozwalała zachować zdrowe zmysły.
Coś zalśniło tuż przy krawędzi niecki, w której rozciągały się ziemie klasztoru. Uniosła wzrok i na tle ciemnego, burzowego nieba zobaczyła jaśniejszy, na wpół przezroczysty kształt. Skręcony, srebrzysty róg jak promień przebijał chmury. Obok niej zaś deszcz tętnił, chlupotał w fosie, dźwięczny jak śmiech dziecka. W górze, ponad walczącymi, kryształowo jasny stwór tańczył z radości, a w dole ludzie zabijali się, posłuszni melodii, utajonej w szumie dżdżu.
I wtedy trębacz zaczął grać. Stwór przystanął, wspiął się na tylne nogi i zarżał z wściekłością, a potem znów zerwał się do szaleńczego biegu. Ziemia dygotała pod ciężarem kopyt niczym ranne zwierzę, kiedy stwór zataczał koła wokół beginażu. Ciężkie krople siekły Grietkin jak kawałki lodu. Przycisnęła czoło do muru. Dotyk wilgotnych kamieni zakotwiczał ją głębiej w rzeczywistości, a czar rozwiewał się z wolna. Deszcz nie ustępował, ale też nie spodziewała się, żeby poddał się tak łatwo. Jednak stwór zniknął, wyblakł i rozmył się na tle chmur.
Na dole, w wąskiej podziemnej salce, gdzie urządzono lazaret, ciszę mąciły jedynie chrapliwe, nierytmiczne oddechy rannych. Nad łóżkami zalegała duszna, kwaśno-słodkawa woń potu i jątrzących się ran, medykamentów, moczu i brudnych prześcieradeł. Lampki pogasły, jakby zdmuchnięte czarem, który chwilę wcześniej roztoczył się nad beginażem. Grietkin szła pomiędzy rzędami łóżek, jak najciszej, aby nie mącić spokoju martwych ani odpoczynku żywych. Matkę Godelieve umieszczono w pewnym oddaleniu od reszty, najwyraźniej sanitariusz wolał zataić przed rannymi jej majaczenia. Głowę i szyję starej zakonnicy szczelnie przesłaniały bandaże, lecz spod koca wystawały jedynie smukłe dłonie tkaczki. Wyschniętą skórę znaczyły wypukłe węzły żył. Delikatna niebieska nitka u nasady szyi pulsowała lekko, tłocząc w górę krew i ożywiając wszystkie niezmierzone tajemnice, od wieków gromadzone w tym miejscu i powierzane przywódczyniom zgromadzenia.
Gruz zachrzęścił pod trzewikami Grietkin i szczupłe palce poruszyły się niespokojnie, pochwyciły materiał i gładziły, jak gdyby z jego struktury mogły odczytać, kto przybywa. Dziewczyna milczała. Nie sądziła, aby matka Godelieve powitała ją z radością. Niespodziewanie przełożona odezwała się.
- Grietkin? - spytała zupełnie przytomnie.
Stuliła palce i z wysiłkiem przesunęła rękę w dół, ku dziewczynie. We wnętrzu dłoni, jak w łupinie orzecha, zalegała ciemność. Słowa uwięzły Grietkin w gardle. Przypomniała sobie, jak ojciec przywiózł ją przed laty do beginażu. Był mroczny, pochmurny dzień. Krąg kamiennych budynków, zwieńczony w głębi dziedzińca wieżą kościoła, wydał się jej olbrzymi i przerażający, podobny do kamiennych budowli olbrzymów z bajki, którą opowiedziała jej matka. Stała na wietrze, w cieniu ojca, wciąż wyczuwając ciepło bijące z jego czerstwego ciała, jeszcze przez chwilę bezpieczna. Modlitewnik, pożegnalny dar od mieszkańców wioski, ciążył jej jak kamień, czarna skóra oprawy ziębiła palce. I wtedy przełożona wyciągnęła do niej dłoń, silną i ciepłą, i powiodła ją przez podwórzec do świątyni, a potem w podziemia, gdzie czekało na nią miejsce przy wielkim krośnie. Podała jej nici, następnie poprowadziła rękę Grietkin, kiedy ta powoli tworzyła swój pierwszy splot. Drobinki wełny wirowały w powietrzu. W górze, ponad sklepieniem podziemia, śpiewał carillon i każda rzecz, każdy dźwięk i barwa znów miały swoje miejsce w ciasnym wątku rzeczywistości.
- Czy to ty, Grietkin? - powtórzyła przeorysza.
- Tak, matko Godelieve - odparła, z nawyku układając głos w ton pełen pokory, bo mimo wielu lat spędzonych w beginażu, ta wysoka, kostyczna kobieta wciąż napawała ją lękiem.
Głowa poparzonej beginki powoli przetoczyła się na bok.
- Słyszę go - wyszeptała; warstwy bandaża wytłumiały słowa i Grietkin musiała się przysunąć bardzo blisko, aby je zrozumieć. - Każdego ranka tańczy wokół murów refektarza, wokół murów i okien. Drwi z nas. Każdego ranka słyszę jego śmiech.
Dziewczyna pochyliła się, by ukryć twarz w cieniu, zupełnie jakby przeorysza mogła z niej cokolwiek wyczytać. Żołnierz, ten, który zmieniał opatrunki i wlewał coś między poparzone wargi starej beginki, twierdził, że wybuch w podziemiach bezpowrotnie wypalił jej oczy.
- Jak iperyt - powiedział kiedyś.
Tamtego wieczoru siedzieli na jego pryczy. Światło karbidówki przesączało się przed brudny koc, który oddzielał ich od rannych. Oczy żołnierza - nazywali go Red - były podbite sińcami, białka nabiegły krwią. Zbyt zmęczony, by usnąć, palił allemańskie papierosy znalezione w niszy, gdzie kiedyś, zanim ludzie Stachela urządzili tam skrytkę, umieszczono posąg świętej Małgorzaty. Godzinę wcześniej Grietkin musiała pomóc mu przy stole operacyjnym. Próbował wydobyć odłamki z brzucha rannego żołnierza - zapamiętała tylko, że miał szare oczy i cały czas nawoływał jakąś Lizzy - chociaż nawet ona wiedziała, że to bez sensu, ale Red po prostu nie umiał zawczasu zrezygnować. Na swój sposób przypominał jej leutnanta Stachela, który również usiłował zaprowadzić choć odrobinę ładu, jakkolwiek wiedział przecież wyśmienicie, że każdy racjonalny postępek zostanie natychmiast wchłonięty i przenicowany przez wojnę. Wysiłki dobrych ludzi marniały teraz i schły jak ziarno rzucone w twardą, kamienistą glebę. Tylko chwasty jak zwykle krzewiły się zachłannie i bujnie.
- Ogień wyżarł wszystko - ciągnął ze znużeniem sanitariusz, niedomyty słoik z kirschem chybotał się niepewnie w jego dłoni. - Skórę, wargi, oczy. Nawet łzy. Do śmierci nie zapłacze. Tyle że nie potrwa to już długo.
Ale matka Godelieve zaskoczyła go. Chociaż z każdym dniem chudsza i bardziej wyschnięta - czasami wydawała się Grietkin nie tyle kobietą, ile wąskim pasem starej, wygarbowanej skóry, którą wycięto w ludzki kształt - trwała niewzruszenie, wczepiona paznokciami w brzeg koca i w życie. Ćwierć wieku wcześniej, jeszcze przed narodzinami Grietkin, wybrano ją na przełożoną zgromadzenia. Zdążyła więc spoić się w jedno z pełnioną funkcją, tak jak zespalają się stare głazy w murze. Nosiła się prosto, jak gdyby była jedną z dawnych ksieni, które przed wiekami gospodarzyły w wyniosłych opactwach i w czas powodzi zawsze znalazły dla ubogich ziarno i schronienie w kamiennych murach. Widok jej niebieskiej, sztywnej od krochmalu sukni budził respekt i nieodmiennie wyciszał pogawędki przy krosnach, ale nie wywoływał na twarzach współsióstr uśmiechu. Owszem, znała wszystkie sekrety tego miejsca, lecz Grietkin wydawało się czasami, że chłód bijący od murów kościoła przeniknął w głąb jej ciała. Każde słowo i gest matki Godelieve zostały zamknięte w kamiennym kręgu beginażu i nieodwracalnie podporządkowane sekretowi, skrytemu w podziemnej sali kościoła. Resztę, choćby tak niezbędną jak strawę i napitek, zaledwie tolerowała. Grietkin wyraźnie wyczuwała jej zniecierpliwienie, kiedy o poranku siedziały razem z siostrami w refektarzu przy posiłku, mającym je nasycić aż do zmroku; pod surowym wzrokiem przeoryszy nieodmiennie odkładała kolejną kromkę chleba, a potem przez resztę dnia wyrzucała sobie tę ułomność charakteru, która nie pozwalała jej przeciwstawić się przełożonej. Ulegała przed niewypowiedzianą naganą, pełnym wyrzutu wygięciem warg, przed gniewnym zmarszczeniem brwi.
Być może dlatego, kiedy się wreszcie zbuntowała, nic nie mogło jej powstrzymać.
- Wiesz, co należy zrobić. - Ciężki, chropowaty oddech z mozołem wydobywał się z ust przełożonej. - Więc zrób to, Grietkin. Zróbże to wreszcie.
Odskoczyła. Stołek przewrócił się z trzaskiem.
- Nie możesz mnie o to prosić!
Dłoń matki Godelieve cofnęła się spiesznie pomiędzy cienie w fałdach koca. Półmrok rozmywał już i zmiękczał kontury jej ciała, ale głos był ostry jak brzytwa.
- Skąd pomysł, że to prośba, dziewczyno! Zrób to! Po prostu zrób to! Zrób to!
Echo słów przeoryszy ścigało ją, następowało na pięty, kiedy przerażona wybiegła z piwnicy. Prosto w deszcz. Pomiędzy żołnierzy.
* * *
- Co to miało być? - McBride złapał dziewczynę za ramię.
Spróbowała się wyrwać, ale Szkot szarpnął nią jak szmacianą lalką, niemal okręcił w powietrzu. Kiedy tylko Lloyd ich zwolnił, jak wściekły pognał do beginażu. Jego twarz, pokryta błotem i krwią, zastygła we wściekłym grymasie. Rozciągnięte wargi odsłaniały groteskowo białe zęby. Snow nie pamiętał, żeby wcześniej go takim oglądał.
- Zostaw. - Red chciał go odciągnąć, ale rozwścieczony Szkot odepchnął go z całej siły.
Gwałtownie uwolniona dziewczyna przewróciła się na podłogę lazaretu. Spróbowała się odczołgać pod ścianę, ale McBride zablokował jej drogę i poderwał do góry. Z pochyloną głową przyglądał się zakonnicy małymi, nabiegłymi krwią oczami i dyszał ciężko.
- Daj spokój - perswadował łagodnie Felczer. - Od trzech dni stąd nie wychodzi. Nie mogła mieć nic wspólnego z atakiem.
- Dzwony - wysapał wreszcie McBride. - Co niby miały znaczyć te pieprzone dzwony?
Red wytrzeszczył oczy. Przez ostatnie lata widział wystarczająco wielu furiatów, żeby nie próbować się spierać, ale wyraźnie nie potrafił się opanować.
- Zwariowałeś, stary - tłumaczył z irytującym spokojem. - Sam zresztą dobrze wiesz. Napij się, wyśpij, to ci przejdzie.
- Ja też słyszałem - odezwał się szeptem Snow. - Dzwony.
Red obrócił się ku niemu powoli. Worki pod oczami i obwisłe policzki upodabniały jego twarz do pyska spaniela. Uchylił usta, jakby nadal chciał oponować, ale westchnął tylko ciężko. Za to dziewczyna się odezwała, tak cicho, że Snow ledwie wyłowił z szumu deszczu jej słowa.
- Przeszkodziłeś mu - powiedziała, patrząc na McBride'a. - Teraz już wie, co potrafisz. I ciebie pierwszego zabije, żebyś mu już więcej nie krzyżował szyków. Albo na końcu, żebyś patrzył, jak umierają inni.
- Też mi nowina! - prychnął z irytacją Red. - Każdy z nas umrze. Pierwszy albo ostatni.
- Dzwony - przypomniał Snow.
Obróciła się ku niemu. Niebieskie tęczówki wydawały się dzisiaj wyblakłe, podeszłe wodą. Jak całe to miejsce, przemknęło mu przez myśl. Deszcz rozmywa wszystko.
- Odlano je, aby biły na trwogę. - Spojrzenie dziewczyny zmętniało, straciło ostrość. Snow miał wrażenie, jakby i ona zapadała się w swoje prywatne szaleństwo. - Przestrzegały.
- Przed czym? - zapytał McBride.
- Przed bestią - odparła. - Ale zburzyliście wieżę i teraz już nikogo nie ochronią. Będą tylko płakać spod wody, póki wszyscy nie zginiecie.
Welon na jej głowie przekrzywił się i zsunął nieznacznie, odsłaniając krótkie, nierówno ostrzyżone włosy.
- Co to za brednie? - wybuchnął Red, dotkliwie urażony w swym racjonalizmie.
Szkot zaciął wargi.
- Wiem, co słyszałem - rzekł z urazą. - Tu coś jest. Czuję to. I jest złe. Złe do szpiku kości.
Snow milczał. Znienacka przypomniały mu się słowa allemańskiego oficera: Nein... das Tier... passen Sie vom Tier auf... Jednakże ani tego dnia, ani następnego nie zdobył się na odwagę, aby powtórzyć je kolegom.
* * *
O świcie Grietkin przyniosła do lazaretu posążek świętej Małgorzaty i wstawiła go do niszy obok posłania matki Godelieve. Sanitariusz, który krążył o poranku pomiędzy łóżkami rannych, oczywiście zauważył ciężkie czerwone krople ściekające po gładko wypolerowanym drewnie. Z początku chyba podejrzewał dziewczynę o głupi dowcip, w kolejnych dniach tylko odwracał wzrok od gęstej, krzepnącej kałuży, jaka co rano nieodmiennie formowała się u stóp rzeźby.
- Niektórzy ludzie są bezbronni wobec tajemnicy - powiedziała długo przed wojną matka Godelieve. - Cudowność ich oślepia, przymykają więc oczy i nie widzą światła.
Tamtego dnia mówiła o siostrzeńcu proboszcza. Stareńki kapłan z parafii w wiosce nieopodal, który codziennie przychodził odprawiać mszę w ich kościele, poprosił, aby przyjęły jego krewniaka i pozwoliły mu zrobić kilka zdjęć: studiował i podczas letnich wakacji objeżdżał okolicę, dokumentując stare świątynie dla jednego ze swych profesorów. Matka Godelieve z ociąganiem przystała na wizytę, młody człowiek wszakże okazał się uciążliwym gościem. Ze zdjęciami uporał się nader sprawnie i nie dał po sobie poznać, że dostrzega nietypowość rzeźb i ornamentów zdobiących świątynię. Niemniej później, kiedy przeorysza, nie chcąc urazić starego kapłana, zaprosiła go na posiłek do refektarza, już po zupie zaczął perorować, jak bezsensowne jest ich odosobnienie. Grietkin pochyliła tylko głowę nad miską. Wyczuwała, że słowa chłopaka są skierowane głównie do niej - ona jedna spośród beginek była jego rówieśniczką. Nie wątpiła, że przeorysza w jakiś sposób czyni ją współwinną za nietakt gościa. Niesłusznie, bo niczym go nie zachęcała, zresztą całe to naiwne wolnomyślicielstwo nie wywarło na Grietkin większego wrażenia. Musiała wręcz przygryzać wargi, żeby nie wybuchnąć mu w twarz śmiechem. Z młodzieńczym tupetem uznał je za gromadkę tępych babinek, którym dni upływają na monotonnym mamrotaniu koronek. Nie miał pojęcia, na co naprawdę natrafił.
Sanitariusz niekiedy przypominał jej tamtego chłopaka, choć brakowało mu jego zadufania, zapewne starła je wojna. Jednak z takim samym uporem, a może jeszcze bardziej usilnie, odwracał oczy od tajemnicy, która stanowiła o istocie tego miejsca. Po prostu nie potrafił przyznać, że istnieją posągi co świt ociekające krwią. Właściwie rozumiała go. Każdy cud był jedną małą nitką wyszarpniętą z tkaniny rzeczywistości, a raz nadwątlona materia pruła się prędzej lub później. Gdyby uwierzył w krwawiący posąg, niebawem musiałby uwierzyć w całą resztę.
Spośród wszystkich, którzy podczas tej wojny przewinęli się przez beginaż - dowódców i prostych żołnierzy, rannych, z płucami trzeszczącymi od kaszlu i gorączki, oraz zdrowych, zagłuszających strach marszowymi melodiami - jedynie leutnant Stachel próbował sięgnąć dalej, poza kamienne rzeźby na frontonie kościoła. Chodził wokół świątyni, mamrotał coś pod nosem w swoim niezrozumiałym twardym narzeczu, przerysowywał zawiłe kształty smoków i jednorożców do notesu w wytartej skórzanej okładce.
- Przed wojną opowiadałem o nich moim uczniom - powiedział pewnego dnia Grietkin, bo przy niej, najmłodszej w zgromadzeniu, stawał się rozmowniejszy.
Stali przy frontonie kościoła, poszatkowanym już odłamkami pocisków, z pustą rozetą wybitego witraża.
- Jednorożec. - Stachel przesuwał palcami po śrubowatym rogu bestii u stóp świętej Małgorzaty. - Unicornus. Najczystsze ze zwierząt, to, które piło ze źródła w Rajskim Ogrodzie. Czyż nie?
Grietkin odwróciła tylko głowę, on zaś nie naciskał przesadnie na wyjawienie sekretu, a w każdym razie ustąpił przed niewzruszonym milczeniem i pokornie spuszczonym wzrokiem.
- Och, Gretchen - rzekł i roześmiał się. Nie rozumiała, co go tak rozbawiło. - Meine liebe Gretchen i jej mały turkoczący kołowrotek. Jakże jestem ciekaw, co jeszcze dla nas wyprzędziesz.
Wydawało się jej, że ją lubi, a może po prostu przypominała mu kogoś w świecie, z którego wyrwała go wojna: siostrę, córkę albo dawną narzeczoną. Starała się go jednak unikać, żeby dziwną zażyłością z allemańskim oficerem nie dawać przełożonej powodów do nowego niezadowolenia.
Na końcu więc odważyła się mu zaufać, a on zawiódł ją równie dotkliwie jak wszyscy inni.
- Nie pomogę ci, Grietkin - oznajmił. Jego głos stał się twardy i zupełnie inny niż wówczas, gdy nazywał ją swoją małą Gretchen. - Powinnaś tu zostać. To minie. - Machnął ręką ku suchej, kostycznej postaci matki Godelieve, stojącej u wrót spichlerza i klarującej coś jednej z sióstr.
Beginka, stara kobieta z płócienną torbą przerzuconą przez ramię, coraz bardziej garbiła się pod ciężarem wyrzutów przełożonej. Grietkin nie umiała zgadnąć, na czym polegała jej przewina, czy upuściła w błoto cenne nici, czy nie nadążała za innymi przy krośnie. Zresztą nie miało to znaczenia. Wina zawsze się znalazła, wszystko jedno, czy prawdziwa, czy urojona.
- Ważniejsza jest reszta. Ty jesteś ważniejsza. Kiedyś to zrozumiesz...
Wybiegła wówczas z jego kwatery z płaczem. Zdumiony wartownik zachodził pewnie w głowę, czego też mogła chcieć u dowódcy ta młoda myszowata zakonnica i co się stało podczas tych kilku minut, które spędzili w jego kwaterze, że uciekła, rycząc jak niewydojona krowa. Wyniosła swoje rzeczy do chaty Krzywego Fonsa i przez następne dni z rosnącą desperacją pytała kierowcę każdej ciężarówki, każdego ambulansu, czy nie mógłby jej zabrać. Żaden się nie zgodził. Teraz domyślała się w tym cichego rozkazu leutnanta Stachela. Nie cenił wprawdzie przełożonej, ukradkiem obserwował ją z jakimś na poły ironicznym zaciekawieniem, jakby napotkał dziwny rodzaj owada, który buczy ostrzegawczo i strzyka palącą śliną, choć i tak przecież skończy w słoiku z formaliną, lecz jego niechęć nie sięgała tak daleko, aby chciał czynić sobie z niej wroga, pomagając zbuntowanej mniszce. A może po prostu uznał, że wie lepiej, jakie życie wyprzędły dla niej trzy bliźniacze pogańskie boginie, które trzymają w ręku nić żywota każdego śmiertelnika. Opowiedział kiedyś o nich w refektarzu, ku nieskrywanemu oburzeniu matki Godelieve.
Zdumiewające, że wszyscy, którzy postanowili zatrzymać Grietkin w beginażu - bo przecież na wieść o jej decyzji nawet przeorysza zdobyła się na dziwaczną ni to prośbę, ni to połajankę - nie spostrzegli, że w rzeczywistości zaczęła uciekać już wcześniej. Oddalała się stopniowo, coraz większą uwagę przykładając do pospolitych, światowych zajęć: grabienia liści i szczepienia drzew w sadzie, czyszczenia stajni, bielenia i prasowania tkanin, które potem wywożono na targ. Zwykle wyznaczano ją do takich prac za karę, ale w gruncie rzeczy szybko stały się wytchnieniem od mozolnego trudu przy krosnach w podziemnej komnacie. Może właśnie to miała jej za złe matka Godelieve. Wprawdzie palce Grietkin pozostały sprawne, a oczy uważne i przełożona nie mogła zarzucić jej niedbalstwa czy opieszałości w wykonywaniu poleceń przełożonej, lecz w jej pracy dało się wyczuć jakiś brak, puste miejsce, którego nie potrafiła niczym wypełnić. Odchodziła - powoli, niepostrzeżenie, tak jak krople wyciekające niezauważalnie z pękniętego dzbana. Budziła się o świcie, przez okno wpadało rozproszone, blade światło, a jej się wydawało, że promienie przeświecają na wylot przez jej dłonie. Znikała, aż wreszcie stało się dla niej jasne, że jeśli tego w porę nie powstrzyma, zniknie równie ostatecznie jak te kobiety, których posągi stały w podziemnej sali kościoła.
Być może nie zdołałaby tego zrobić, wszak wychowano ją w przekonaniu, że żaden zaszczyt nie dorówna cichej, tajemnej chwale tego miejsca. Potem jednak wybuchła wojna.
* * *
Kaznodzieja powrócił po siedmiu dniach. Znaleźli go przed wejściem do kościoła, na tym samym kamieniu, gdzie kiedyś siedziała dziewczyna. Z opuszczonymi bezwładnie ramionami, w przemoczonym mundurze wyglądał, jakby uszło z niego całe powietrze. Nie miał hełmu. Włosy na skroni zlepiała zaschnięta krew.
- Fuks! - Red przykląkł, wyciągnął przed siebie rozłożone szeroko ręce i Snow zobaczył coś w cieniu obok nóg Gale'a.
Terier Fuks, maskotka całego oddziału, zamerdał słabo ogonem, ale nie podbiegł do Felczera. Jego białą sierść doszczętnie pokrywało błoto. Leżał nieruchomo na ziemi, z pyskiem na bucie Gale'a.
- Fuks, stary, co się stało? - Red podszedł powoli, pochylił się, pogłaskał psiaka.
Fuks zaskomlił cicho i polizał go po ręce. Ale jego oczy, zwykle pełne życia, wydawały się dzisiaj zgaszone, otępiałe. I od początku, zanim Gale się odezwał, było jasne, że stało się coś paskudnego.
Zupełnie jakby na tej wojnie działy się jeszcze inne rzeczy, pomyślał cierpko Snow.
- Znalazłem naszych. - Kaznodzieja z mozołem uniósł głowę. W wychudzonej twarzy nos wyglądał jak dziób drapieżnego ptaka. - Naprawdę ich znalazłem.
- Jasne - przytaknął uspokajająco Red, dając jednocześnie znak McBride'owi, żeby rozgonił gapiów. - Jasne, że znalazłeś.
Kaznodzieja nie zwracał na nich uwagi. Nie odrywał wzroku od swoich rąk, kurczowo zaciśniętych na kolanach.
- Miałem przeprowadzić wsparcie - mówił powoli. - Kompania z 8. batalionu. Gordon Highlanders. Noc ciemna choć oko wykol, ale kiedy doszliśmy do linii pikiet, coś mnie tknęło. Zaczekajmy, mówię do porucznika. A on, że to nie od niego zależy, że rozkaz. No to poszliśmy, co było robić. - Przełknął ślinę. - Kazałem im się kryć, ale większość nie wąchała jeszcze prochu, więc gramolili się jak świeżo wyklute kaczki w drodze do bajora. Wszędzie była woda. - Potrząsnął głową. - Jeden dzieciak zsunął się do leja po bombie i utopił, zanim zdążyliśmy go wyciągnąć. Brnęliśmy po kolana w błocie. Baterie Boszów milczały. Modliłem się, żeby jak najdłużej nas nie zauważyli. Bo są przed nami. - Podniósł oczy na towarzyszy. - Oskrzydlili nas z obu stron. Pomiędzy ich stanowiskami są łąki, wielkie rozmoknięte trzęsawisko, przez które się przedzieraliśmy. I kiedy byliśmy na środku, na płaskiej ziemi, chmury nagle się rozsunęły. Wyszedł księżyc i w jednej chwili... - Głos mu się załamał. - W jednej chwili - powtórzył ciszej - zrobiło się tak jasno, że można by czytać gazetę. I wtedy artyleria diabłów ożyła. Zupełnie jakby na nas czekali... - Przymknął oczy.
Snow zacisnął wargi. Nie zamierzał ponaglać Kaznodziei. Właściwie nie był ciekaw jego relacji. I tak wszystko jasne, pomyślał z nagłą wściekłością. Nikogo nie przyprowadził.
- Chowaliśmy się, gdzie popadnie. W sąsiednich lejach ranni wołali o pomoc. Kiedy słabli, zsuwali się w dół, w wodę. - Zacisnął wargi. - Kilka razy próbowaliśmy poderwać oddział, ale tamci grzali do nas z minniewerferów. Musieliśmy czekać. I słuchać.
McBride skinął głową. Dobrze znali te upiorne głosy. Po każdej bitwie niosły się z ziemi niczyjej. Pod ciężkim ogniem w żaden sposób nie dało się ściągnąć rannych. Niewidoczni, ukryci w jamach i bruzdach, z początku błagali o pomoc, wierzyli, że ktoś do nich dopełznie, odciągnie do własnej linii. Potem słabli. Modlili się, majaczyli, krzyczeli z bólu, kiedy szczury zaczynały ich żywcem obgryzać. A żywi siedzieli w okopie, zaledwie kilkadziesiąt jardów dalej, i słuchali jak wołania stopniowo cichną, przeradzają się w przedśmiertne rzężenie i jęki. Bezsilność była jedną z pierwszych rzeczy, jakich nauczyli się na tej wojnie.
- Razem ze mną ukryło się jeszcze trzech dzieciaków - podjął Gale. - Czekaliśmy całą noc i cały dzień. Po zmierzchu postanowiłem spróbować jeszcze raz. Nie przeszliśmy nawet trzydziestu kroków, jak zawodząca minnie skosiła dwóch naszych.
I co z tego? - przemknęło Snowowi przez głowę. Co znaczy śmierć jakiegoś zasmarkanego gnojka, który i tak nie na wiele by się przydał, bo ledwie wie, którym końcem karabin strzela? Po prostu nie chciało się wam postarać. Nawet nie próbowaliście.
Ręce mu drżały z tłumionej wściekłości. Odwrócił głowę, żeby Kaznodzieja nie wyczytał jej z jego twarzy.
- Musieliśmy znów czekać. Cały dzień, noc i następny dzień. Żarcie się skończyło, piliśmy tylko wodę z bajora na dnie jamy. Drugiego dnia na powierzchnię wypłynął trup Allemańca, taki już dobrze spuchnięty.
- Polowa zupa. - McBride zaśmiał się ochryple. - Dodatkowe racje.
Kaznodzieja ze znużeniem otarł twarz. Na policzku pozostała czerwonawa smuga roztartej krwi.
- Ten młody, co był ze mną, dostał postrzał w bok. Drugiego dnia zaczął majaczyć. Musiał zostać. - Zacisnął wargi.
Snow spuścił wzrok. Gale miał Krzyż Wiktorii - nawet nie pośmiertny, jak podkreślali oddziałowi szydercy - za wyciąganie rannych spod ognia.
- A potem, czwartej nocy, zdarzyło się jeszcze coś. - Kaznodzieja znów głośno przełknął ślinę. - Zgubiłem się.
- Ty? - zdumiał się Felczer.
Żołnierze, zwłaszcza niedoświadczeni, bali się zapuszczać w zwiadzie na ziemię niczyją, gdzie łatwo mogli zabłądzić w zrytym pociskami kretowisku, pełnym wyrw, lejów, na wpół zasypanych okopów, porozrywanych worków z piachem, resztek zasieków i potrzaskanych pieńków. Gale jednak, stary zwiadowca, powinien odnaleźć drogę.
- Ja - potwierdził posępnie Kaznodzieja. - Zupełnie jakby mi coś na oczy padło. Trzy razy przechodziłem przez te same druty.
- Skąd wiesz? - wycedził przez zęby Snow.
Wciąż trzęsła nim złość. Niby wiedział, że Kaznodzieja zrobił, co mógł, że żaden z nich nie spisałby się lepiej, ale zwyczajnie nie potrafił się opanować.
Nie wyjdziemy stąd żywi, pomyślał. Nie tym razem.
- Bo wisiał na nich trup Allemańca - odparł dobitnie Gale. - Za trzecim razem zdawało mi się, że zaraz zapyta, czy ma się posunąć i zrobić mi miejsce. Prawie wlazłem na Jerrych, Snowy - dodał ciszej. - Do cholernego leja, gdzie siedziała ich pikieta. Tuż przed linią okopów. Gdyby nie Fuks...
Słysząc swoje imię, psiak zastrzygł uszami. Red wciąż gładził go lekko po skołtunionej sierści.
Chłopaki uwielbiali Fuksa. Z nieomal ojcowską dumą powtarzali sobie opowieści, jak to w pogoni za szczególnie bezczelnym szczurem potrafił się zapędzić aż do pierwszej linii allemańskich okopów. Nawet porucznik Whitlow, zwykle sztywny jak szpadel, przymykał oko na jego obecność. Plotka głosiła, że skrycie dokarmiał go bekonem z paczek, przysyłanych przez stęsknioną rodzinkę. Kiedy więc stało się jasne, że rusza kolejna plugawa ofensywa, zgodnie postanowili odesłać oddziałową maskotkę na tyły. Załadowali zwierzaka na ciotkę Sally. Kierowca ciężarówki musiał im solennie obiecać, że znajdzie dla Fuksa jakieś dobre miejsce w kuchniach albo jeszcze lepiej w burdelu, gdzie spokojnie doczekałby końca wojny.
- Ugryzł mnie - podjął po chwili Kaznodzieja. - Chyba wcześniej szczekał, próbował odciągnąć mnie za spodnie, ale nic nie czułem. Znaczy, niby go widziałem, a niby nie. Jak we śnie. - Pokręcił głową, znów przeżywając tamtą grozę. - Jak w jakimś cholernym koszmarze.
- Może gaz? - podsunął McBride.
- Cztery noce w tym bagnie, bez snu - zawtórował mu Red. - Każdy by zgłupiał.
Nie patrzyli sobie jednak w oczy. Racjonalne wyjaśnienia, jakkolwiek prawdopodobne, wydawały się w tym miejscu dziwnie niedorzeczne i nawet Felczer, pomimo całego swojego sceptycyzmu, musiał to zauważyć.
- Słyszałem dzwony! - wybuchnął Gale. - Pogrzebowe dzwony. Ktoś śpiewał Auld lang syne!
- Któryś z naszych... - zaczął Felczer.
- Masz mnie za durnia?! - krzyknął Kaznodzieja; kropelki śliny wytrysnęły z jego ust na mundur Reda. - Głos szedł spod ziemi, z głębi tego pieprzonego bagniska. Powiadam wam, nie doczekamy Bożego Narodzenia. Wyzdychamy tu wszyscy jak szczury.
Felczer cofnął się nieznacznie, dając jednocześnie znak kolegom, żeby nie sprzeczali się więcej z Galem. Teraz należało go po prostu jak najszybciej nakarmić, napoić zdobycznym kirschem - jego zapasy topniały w zastraszającym tempie, ale na szczęście McBride zawczasu zabezpieczył kilka butelek na potrzeby kolegów - i położyć spać.
- To ona. - Nie spostrzegli, kiedy obok nich stanęła dziewczyna. - Bestia.
Gale odwrócił się ku niej z szybkością atakującego węża. Schwycił za ramię i ścisnął tak mocno, że aż zaskomlała z bólu.
- Służysz jej? - Jego brudną, nieogoloną twarz wykrzywił konwulsyjny grymas. - Jesteś służką Szatana? - Fuks zerwał się z ziemi i zaczął przeraźliwie szczekać. - Gadaj albo zabiję!
Zwariował, przemknęło przez głowę Snowowi. Zawsze był trochę nienormalny, ale teraz zwariował do reszty.
Dziewczyna roześmiała się histerycznie.
- Zabijesz? Ty już mnie zabiłeś, durniu. Zabiliście nas wszystkich.
Kaznodzieja aż się cofnął, słysząc ten śmiech, wysoki i ostry jak zgrzyt ostrza po krawędzi puszki. Wypuścił ją, po czym sflaczał nagle i jakby zapadł się w sobie.
- Co tu się dzieje? - wyszeptał. Głowa znów zwisła mu na piersi. - Słodki Jezusie, co tu się dzieje?
* * *
Tuż po przybyciu Grietkin do klasztoru przeorysza oprowadziła ją po zakonnych włościach. Nie było tego wiele - pole, dzierżawione przez okolicznych gospodarzy w zamian za ziarno, łąka, gdzie Krzywy Fons wypasał klasztorne bydło, sad i warzywnik. Płaty bielonego płótna znaczyły soczystą zieleń trawy. Nieopodal, na błoniu dwie dziewuszki z sąsiedniej wsi wypasały gęsi. Przy kuchni żywo uwijał się młynarczyk, wyładowując worki z mąką. Pod murem trzech najemnych robotników ostrzyło kosy - szykowali się do sianokosów. Od strony drogi turkotały wozy, owinięte w półprzezroczysty tuman pyłu, zza którego czasami rozlegał się flegmatyczny głos furmana przemawiającego do koni i ostry trzask biczyska.
Dziwne, ale wszystko to - nawet kaczeńce w przydrożnym rowie - wydawało się małej Grietkin jakieś większe i bardziej jaskrawe niż tam, skąd przybyła.
- Czy oni wiedzą? - ośmieliła się zapytać, kiedy wiejska kobieta z koszem pełnym jaj pokłoniła się nisko przed przeoryszą, prosząc o modlitwę w intencji jej najmłodszego syna.
Matka Godelieve obróciła ku niej twarz, wówczas jeszcze bez wielu zmarszczek, których przyczyniła jej wojna, lecz surową i pozbawioną nawet cienia rumieńca.
- Tak, wiedzą, kim jesteśmy - odpowiedziała powoli.
- Ale czy wiedzą, co robimy? - nalegała Grietkin. Spędziła w beginażu zaledwie kilka dni i nie nabawiła się jeszcze lęku przed matką Godelieve. Nie wiedziała też, że pewnych pytań po prostu nie należy zadawać. - Czy znają wzory?
Czoło przeoryszy przecięła zmarszczka, ale zaraz zabliźniła się, tak jak znikają kręgi na wodzie. Matka Godelieve z rzadka folgowała złości.
- Wiedzą, że chronimy ich przed bestią - rzekła. - To starczy. Wzorów zaś nie poznasz nawet ty, chyba że pewnego dnia położą na twojej piersi ten znak. - Zacisnęła dłoń na dużym krzyżu, który zawsze nosiła na szyi.
Dziewczynka spuściła wzrok. Wyczuwała, że matka Godelieve nie uważa jej za godną pracy, do której została powołana. Śmierć długo omijała kamienne mury beginażu. Grietkin, przyjęta na miejsce starej Hendrikki, która zmarła ostatniej zimy, była pierwszą od dawna nowicjuszką. Jej wysoki, młodzieńczy głos, szybki stukot stóp na nieskazitelnie czystych posadzkach, niecierpliwe palce, plączące nici - wszystko to irytowało starsze beginki. Powoli, niemal niepostrzeżenie, przykrawały ją do swoich oczekiwań, tak samo jak przycina się wybujałe gałązki w żywopłocie, póki nie stopią się z resztą krzewu i nie osiągną pożądanego kształtu. Jednakże właśnie w tamtych czasach coś się bezpowrotnie zepsuło, a potem pęknięcie między nią i resztą wspólnoty tylko się poszerzało. Bunt narastał powoli, ukryty głęboko pod warstwami nici, wplatanych codziennie w wątek gobelinów, zagłuszany słowami modlitw i dźwiękiem carillonu, aż wreszcie, świeży i silny jak pęd chwastu, przebił się na powierzchnię.
Tamtego odległego dnia po długim milczeniu matka Godelieve powiedziała jeszcze jedno:
- Wiedzą, że cały ich świat, wszystko to - zatoczyła wąską dłonią łuk, wskazując błonia, gdzie robotnicy mozolili się już z sianem, i drogę, którą właśnie przeciągały dwa wozy - budzi się co świt i usypia bezpiecznie, ponieważ my nieustannie trudzimy się nad krosnami i każda nić, wplatana przez nas we wzór, nową zaporą oddziela ich od bestii. Jesteśmy strażniczkami ich narodzin i dobrej, cichej śmierci we własnych łóżkach, rozstań i szczęśliwych powitań, zabaw młodości i starczych smutków. Pozwalamy słońcu wstawać nad tą ziemią i świecić gwiazdom. Pozwalamy im również nie wiedzieć nic więcej. To łaska, dar może największy ze wszystkich.
Grietkin przypomniała sobie tamtą rozmowę, obserwując ze szczytu klasztornego muru żołnierzy w okopach. Ich monotonna krzątanina - przeglądy w pełnym uzbrojeniu, czyszczenie karabinów, napełnianie worków piaskiem, podwyższanie ścian i umacnianie stanowisk strzeleckich - wydawała się jej całkowicie pozbawiona sensu, bo przecież kiedy pociski zaczynały padać naprawdę blisko, mogli jedynie kulić się na dnie swoich misternych wykopów. Jednakże wciąż przypominali jej tamtych wieśniaków sprzed lat, którzy tuż za murem beginażu toczyli życie pełne wszystkich smaków i barw, których ona została pozbawiona. Tyle że nie pozostała już żadna tajemnica do strzeżenia i żaden gobelin nie oddzielał ich od bestii.
Za to ją niewidzialna nić nadal przyciągała do łóżka matki Godelieve, choć nawet teraz, oślepiona pod warstwą bandaży i przykuta do pryczy, stara zakonnica potrafiła ją zranić jak nikt inny. Rozpoznawała dziewczynę nieomylnie - po rytmie kroków, szeleście sukni po kamieniach posadzki, nerwowym falowaniu oddechu. Nie podnosiła już głowy, ukrytej w głębokiej niecce wyleżanej poduszki, lecz zza bandaży nieodmiennie podnosił się szept:
- Zrób to, Grietkin. Zrób to wreszcie. Zrób to, zanim będzie za późno.
Słowa, powtarzane w nieskończoność, słabły w końcu i zlewały się z szumem deszczu, a Grietkin odchodziła, pod zaciśniętymi powiekami tłumiąc łzy. Ale dzisiaj, pierwszy raz od dawna, poczuła gniew.
- Dlaczego miałabym to zrobić? - Zaciśnięta krtań zniekształcała słowa w piskliwe skrzeki.
- Tylko ty pozostałaś.
- Mnie już tu nie ma, matko Godelieve - przerwała ze złością Grietkin. - Pozwoliłaś mi odejść, więc odeszłam.
- Musisz ich strzec - wyszeptała stara zakonnica, lecz z jej głosu znikła gdzieś dotychczasowa pewność. - Ocalić, zanim wymorduje ich bestia.
- A wówczas zrobią to sobie sami, bez pomocy bestii! - Roześmiała się ochryple. - Zresztą i tak nie zdołałabym tego zrobić. Nic nie pozostało. Nie ma gobelinów, kościoła, carillonu.
- Nasza Pani znajdzie sposób. Wystarczy wyciągnąć rękę, a włoży w nią narzędzie.
Tyle że to ja jestem twoim narzędziem, pomyślała Grietkin. Znów próbujesz mnie kształtować, tak samo jak przez lata wedle swoich snów i pragnień nadawałaś kształt kobiercom w podziemiu. Ale ludzkie losy nie dają się przykrawać równie łatwo jak wielobarwna przędza, a ja nie jestem już tamtą samotną dziewuszką, która rozpaczliwie potrzebowała kilku serdecznych słów.
- Jakiego koloru mam oczy? - zapytała cicho. Przeorysza nie zrozumiała.
- Co?
- Jakiego koloru mam oczy? - powtórzyła z naciskiem.
Matka Godelieve milczała.
- Nie wiesz - podjęła po długiej ciszy Grietkin. - Nigdy na mnie nie spojrzałaś, nazbyt pochłaniały cię nici, wzory i sploty. A ja, matko przełożona, jestem czymś więcej niż palcami nad kobiercem i obciążnikami u krosna.
* * *
Tuż przed świtem obudziły ich przeraźliwe wrzaski od strony lazaretu. Nieartykułowane, posępne wycie niosło się nad beginażem i okalającymi go polami.
- Zupełnie jakby katowali psa - orzekł McBride. Zgodzili się z nim skwapliwie, choć w okolicy z dawien dawna nie pozostał ani jeden kundel. Jedyne żywe zwierzę - starą chudą kozę - tuż po zajęciu klasztorku pospiesznie przerobili na pieczyste. Wyrwani ze snu żołnierze tarli więc oczy i nadrabiali miną. Ukradkiem oglądali się za siebie i nasłuchiwali, usiłując zgadnąć, czy to któryś z rannych kona wśród skowytów, czy też zaraz z ruin wynurzy się kolejna fala otumanionych Hunów.
Wreszcie sierżant nie wytrzymał i posłał Snowa, aby dokładnie wywiedział się od Reda, o co chodzi. Zanim Mark dotarł do lazaretu, wycie ucichło. Zastanawiał się przelotnie, czyby nie skulić się pod murem i nie przeczekać spokojnie tych kilku błogich chwil, które dzieliły go od wschodu słońca. Zaraz jednak karność przeważyła i powlókł się dalej, z trudem wyciągając stopy z mięsistej mazi. Deszcz bowiem wciąż padał, nawet bardziej ulewny niż poprzednio. Gdzieniegdzie położono kładki z desek - squaddie nazywali je bananowymi skórkami - kiedy Snow po nich szedł, mlaskały i falowały pod stopami jak kożuch na gęstej zupie.
Dopadł Reda w jego kanciapie. Skulony na pryczy, owinięty szczelnie kocem, spał jak kamień, donośnie pochrapując. Snow wręcz zwlókł go z posłania.
- Co się dzieje? - syknął, rozdrażniony, że musiał się tu wlec, podczas gdy wszyscy inni przedrzemywali do świtu.
Red z trudem rozwarł zapuchnięte oczy.
- Co? Gdzie? - wybełkotał. Mark potrząsnął nim ze złością.
- Co to za wrzaski?
- A, wrzaski. - Felczer natychmiast się uspokoił. - Stara się znów obudziła.
Snow nie zrozumiał w pierwszej chwili.
- Jaka stara?
Red pociągnął go w głąb korytarza. Większość łóżek, które pozostały po punkcie opatrunkowym Heinich, była pusta, tylko na czterech pozostali ranni w zbyt ciężkim stanie, by ich stamtąd usunąć. Wobec zbliżającej się nieuchronnie kontrofensywy złamane żebro czy przestrzelone ramię nie stanowiły według Lloyda wystarczającego powodu, żeby gnuśnieć w lazarecie. Po ostatnim ataku Allemańców ściągnął wszystkich do okopów. Felczer próbował mu tłumaczyć, że na deszczu i w błocie w ledwo co przyschnięte rany na pewno wda się gorączka albo i gangrena, ale sierżant nie chciał słuchać. Właściwie Snow go rozumiał. Jeśli mieli utrzymać to miejsce, potrzebowali każdego żołnierza. Wprawdzie wielu z nich nie wytrwa długo, ale pomogą kupić jeszcze kilka godzin - być może decydujących, bo przecież nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie wsparcie.
Na samym końcu piwnicy, za załomem korytarza, leżała ranna staruszka. Zanim urządzono tutaj punkt opatrunkowy, Jerry wygnali mniszki i oczyścili budynek ze zbędnych rzeczy, ale w piwnicy dziwnym trafem ostał się posąg świętej. Statuetka stała we wnęce. Przez szczeliny w suficie wpadało światło, oświetlając jej szczupłą, dziewczęcą twarz. Róg jednorożca u jej boku był pomalowany na czerwono. Farba wciąż połyskiwała świeżością.
Snow przeniósł wzrok na łóżko. Bandaże szczelnie przesłaniały twarz beginki, ale z równego oddechu wywnioskował, że śpi. Dziwna rzecz, ogień oszczędził jej dłonie, złożone teraz na piersi jak do modlitwy. Przez żółtą, naciągniętą skórę dokładnie widział kości i stawy. Nieoczekiwanie jej długie, chude palce przywiodły mu na myśl cienkie odnóża pająków, które czasami pojawiały się w łazience w jego rodzinnym domu.
To tkaczka, pomyślał, nie odrywając spojrzenia od jej wyschłych rąk. Zrobiło mu się nieswojo. Tej kobiety w ogóle nie powinno tu być. Swoją obecnością nieustannie przypominała o rzezi w podziemiu.
- Czego ona chce? - burknął. Red wzruszył ramionami.
- Bredzi. I tak cud, że jeszcze nie zdechła. Przy takich poparzeniach - pokręcił głową - niejeden chłop wąchałby już stokrotki od spodu.
- Lloyd zagroził, że jak nie przestanie zawodzić, sam ją doprawi - przyfantazjował Snow. - Drze się jakby była zdrowa.
- To mu powiedz, że przecież nie zatkam jej gęby - odparował Felczer, wskazując poplamione krwią i ropą bandaże na twarzy zakonnicy.
Podniesione głosy widocznie ją obudziły, bo pajęcze palce drgnęły i zanim Snow zdołał się cofnąć, stara kobieta schwyciła go za przegub.
- Sprowadź ją - wyszeptała chrapliwie. - Zmuś, jeśli będzie trzeba. Niech to wreszcie zrobi.
Wrażenie było tak niesamowite, że aż się wzdrygnął ze strachu, mimowolnie wycierając miejsce, którego dotknęła.
Red zaśmiał się cierpko.
- I tak jest ciągle, Snowy. Budzi się, skrzeczy, zasypia z wyczerpania, po czym znowu się budzi i zawodzi.
- A nie dałoby się jakoś...?
- Nie będę przecież na nią marnował chloroformu - obruszył się Red. - Niewiele już ampułek zostało, a niebawem nam się bardziej przyda.
Snow puścił mimo uszu tę ponurą uwagę i jeszcze raz obrzucił ranną badawczym spojrzeniem. Właściwie myślał o ostatecznym rozstrzygnięciu. I tak się przecież nie wyliże, usprawiedliwił się przed sobą. Może gdzieś w szpitalu miałaby szansę, ale nie tutaj. Nie tuż przed atakiem Heinich, którzy wszak dobiją ją bez skrupułów. Po co miałaby się męczyć parę dni dłużej?
Jednakże nie odważył się podzielić tymi przemyśleniami z Felczerem. Mimo że Red zaledwie dwa lata przebiedował na medycynie, lubił pozować na prawdziwego doktora, z całym bagażem przesądów na temat humanitarnego traktowania chorych. Z początku nawet zbierał rannych Hunów z ziemi niczyjej, ale wkrótce - konkretnie po pierwszym spotkaniu z Gwardią Pruską pod Wipers - zrezygnował. Lecz było jasne jak słońce, że nie pozwoli dobić rannej beginki.
- Znajdź to! - zaskowyczała nagle ranna, z ogromnym wysiłkiem dźwignąwszy się na łokciu. - Powstrzymaj ją. Powstrzymaj bestię.
Ostatnie słowa wymamrotała tak niewyraźnie, że Mark ledwo ją rozumiał. Zresztą wolałaby nie rozumieć, ale, niestety, miał smykałkę do języków. Może nie taką jak McBride, lecz wystarczającą, żeby po paru latach na kontynencie nieźle dawać sobie radę.
- Co oni tak wszyscy pieprzą o tej bestii? - rzucił ze złością, zapominając na chwilę, że postanowił nikomu nie mówić o słowach konającego diabła.
Na szczęście Red nic nie zauważył. Znów popadł w odrętwienie. W milczeniu żuł końcówkę papierosa. Chyba nawet nie spostrzegł, że go nie zapalił. Snow zaczął się zbierać, uznawszy, że nic tu po nim. Zanim odszedł, raz jeszcze spojrzał na posążek świętej.
- O słodki Jezu! - wykrzyknął ze zgrozą. - Co to?
U stóp świętej uformowała się niewielkie czerwona kałuża. Po rogu jednorożca spływały świeże krople. Felczer posłał mu ironiczne spojrzenie.
- A skąd ja mam wiedzieć? - zapytał dobitnie. - Zapytaj Gale'a, on ma lepsze kontakty z górą. To krew - dodał po chwili, już ciszej i jakby z tajoną trwogą. - Codziennie o świcie posąg spływa krwią. A ona wyje.
* * *
Psiak leżał na boku. Deszcz wpływał mu w uchylony pysk, rozcieńczał w kałuży krew cieknącą z przemoczonej sierści. Wciąż żył, lecz nie poruszył się, kiedy podeszła bliżej. Jedno kopnięcie zmieniło jego tylne łapy w bezkształtną, skrwawioną miazgę. Tkwił na brzegu transzei, widoczny z daleka. Grietkin przykucnęła wśród odcisków kopyt i patrzyła na boki teriera, unoszące się w spazmatycznym oddechu. Zwierzęta zwykle rozumiały lepiej od ludzi, czym jest to miejsce, i większość z nich - choć nie krowy, owce czy gołębie, zbyt głupie i zbyt przywykłe do opieki ludzi - starała się trzymać od niego z daleka. Może o świcie psiak wybiegł z okopu, zaciekawiony, cóż to za stworzenie galopuje po ziemi niczyjej, może poszczekując z animuszem, jak zwykle gdy wypuszczał się na przedpole w pogoni za jakimś gryzoniem. Tyle że tym razem nie był to szczur, choćby największy i najbardziej bezczelny, lecz coś zupełnie innego.
Psiak ostatni raz wciągnął ciężko powietrze i znieruchomiał, tylko przednie łapy zadygotały mu jeszcze kilka razy. Deszcz szemrał cicho na kałużach i coraz dokładniej zacierał ślady kopyt; ich brzegi miękły, rozmywały się, aż wreszcie znikały. Nieruchome oko teriera - bursztynowa tęczówka i wielka czarna źrenica - powoli powlekała delikatna biała mgiełka.
Grietkin pomyślała, że powinna ukryć truchło. Żołnierze z pewnością nie przyjmą dobrze śmierci ulubieńca, może nawet ją obwinią, podobnie jak skrycie obwiniali ją o wiele rzeczy: o brak posiłków, nieustanny allemański ostrzał, wreszcie o deszcz, który uwięził ich w tym miejscu, zmieniając okoliczne pola w namokłe trzęsawisko.
Wzruszyła ramionami. Nie sądziła, żeby teraz, kiedy pociski coraz gęściej spadały na beginaż, mieli ochotę uganiać się za nią po ruinach albo szukać jej kryjówki w podziemiach kościoła. Ostatnio coraz częściej chroniła się tam - w miejscu, które do niedawna było siedzibą i więzieniem bestii, i gdzie wciąż unosiła się jej słodkawa, oleista woń. Dziwne, ale tylko tam czuła się choć odrobinę osłonięta przed deszczem. Poza tym starała się trzymać z daleka od żołnierzy. Nie, nawet nie ze strachu. Po napaści przy zachodnim murze nikt więcej nie próbował jej napastować, choć czasami, kiedy się odwróciła, słyszała za plecami jakieś słowa, bardziej wypluwane niż wypowiadane, zapewne przekleństwa.
Nie dbała o to. Niekiedy miała wrażenie, jak gdyby od reszty świata oddzielała ją przezroczysta tafla, warstewka lodu, w mroźne noce pojawiająca się na powierzchni kałuży, pozornie krucha, lecz wystarczająco mocna, by wysysać barwy i deformować kształty. Nie miało to nic wspólnego z wojną, raczej z tym miejscem, które stanowiło odrębny świat i istniało tylko dla samego siebie. Zauważyła to już dawno temu, bodajże pierwszej zimy, jaką spędziła w beginażu. Pozornie cała ich praca, niekończące się godziny w dusznej podziemnej komnacie, gdzie palce grabiały z zimna, a zgarbione plecy pękały z bólu, miała jedynie ochronić to, czego się wyrzekły. Im dłużej tu mieszkała, tym wyraźniej rozumiała, że tamten świat, świat ze wspomnień, nie istnieje dla beginek, więc codziennie tkają go sobie z wielobarwnych nici, wygładzają kanty, porządkują obrazy i wyciszają dźwięki kłębkami przędzy.
- Jakże inaczej zdołałybyśmy przetrwać? - zapytała kiedyś z uśmiechem Brigje, staruszeczka o twarzy pomarszczonej jak wędzone jabłko, najstarsza beginka w konwencie.
Wsparła się o motykę i z bolesnym grymasem rozmasowała sobie dłonią krzyż. Od porannej modlitwy plewiły z Grietkin grządki w warzywniku, a do obiadu pozostało jeszcze sporo czasu i wiele chwastów wychylało bujne czupryny zza rzędów fasoli.
Na dachu wieży siwe grzywacze gruchały zalotnie.
- Każde nasze słowo, każdy gest odbija się w źrenicy bestii - ciągnęła Brigje. - Nocami powietrze w kościele faluje w rytm ruchów jej skrzydeł, a w słonym wichrze czuć oleistą nutę jej oddechu. I jeśli nasza praca ma trwać, nie możemy pozwolić, aby ten wicher uniósł nas - tam głęboko, gdzie bestia tka swoje sny, ani do drugiego ze światów, gdzie nie ma melodii carillonu i deszcz jest jedynie deszczem, a nie przypomnieniem naszego upadku. Żyjemy na granicy dwóch światów, Grietkin, i to nie jest łatwe, dlatego w sercu każda z nas tka własny, niewidzialny gobelin, który jest naszą osłoną i ucieczką. Albo się tego nauczysz, albo ulegniesz, a wtedy biada nam wszystkim, ponieważ to miejsce nie wybacza słabości - dokończyła, po czym znów pochyliła się nad grządkami, postękując ciężko i sapiąc z wysiłku, kiedy motyka grzęzła w korzeniach perzu i dzikiego chrzanu.
Przełożona nie ceniła na wpół ślepej Brigje i często odsuwała ją od pracy przy gobelinach w podziemiu, ale wedle zwyczaju każda z beginek, choćby najbardziej zniedołężniała, mogła w spokoju dożyć swoich dni w klasztorze, a przypadającą jej część obowiązków przejmowały inne siostry. Brigje czuła, że powoli staje się ciężarem dla zgromadzenia i na pozór przyjmowała to spokojnie, lecz dzisiaj Grietkin wyczuła, że staruszka pozwoliła sobie wobec niej na rzadką szczerość i uchyliła rąbka tej przezroczystej, niewidzialnej tkaniny, za którą kryła żal i urazę. Zapewne dostrzegała, że niechęć matki Godelieve zdołała oddzielić dziewczynę od wspólnoty tak samo nieodwołalnie, jak ją powoli usuwała z niej starość. Być może przełożona również to dostrzegała, bo kiedy w tamtych czasach zasiadały do posiłku w refektarzu, często zdarzało się jej po modlitwie mawiać, że w zmieniającym się świecie pozostają rękoma świętej nad gobelinem, któremu ostateczny kształt nadaje właśnie ona, ich święta patronka Małgorzata.
Dłoń pozbawiona choćby tylko najmniejszego palca pozostanie na zawsze okaleczona, myślała wówczas Grietkin. Nikomu nic nie powiedziała o tym, co usłyszała od starej Brigje. Dni przesuwały się jak długa, szara nić w jej palcach. Czasami wydawało się jej, że wszystko poza beginażem znikło i jest jedynie wymyśloną bajką, jedną z tych, które dawno temu, w zupełnie innym życiu, opowiadała jej matka przy gładkim, poczerniałym ze starości kuchennym stole.
Kiedy wybuchła wojna, to poczucie nierzeczywistości stało się nawet użyteczne. Tak było łatwiej. Krew stawała się jedynie czerwoną farbą na niciach, okopy - rowkami na fakturze tkaniny. I tylko z rzadka, tuż przed zaśnięciem, ten wyuczony bezruch, w jaki popadł jej umysł, rozpływał się bez ostrzeżenia i wówczas świat - dźwięki, wonie i barwy - napierał na nią jak wysoka fala, która zagarnia wszystko, co napotka na swojej drodze. Jakby budziła się ze snu. Serce kołatało jej w panice, bo świat wokół znów stawał się prawdziwy - twardość siennika, oblicze świętej Małgorzaty z posągu i wreszcie to przerażające, niepojęte stworzenie, które było ich więźniem i którego zapiekłą nienawiść wyczuwała nocami równie wyraźnie jak ślady po sękach na ramie łóżka. Aż pewnej nocy przeszło jej przez myśl, że może wojna jest innym rodzajem wichru, niezrodzonym w trzewiach potwora, a mimo to wystarczająco silnym, by ją stąd uwolnić.
Podniosła się na posłaniu. Od dawna brakowało opału i w sypialni panował przejmujący chłód. Przez chwilę czuła się jak mała dziewczynka, przyciskająca nos do zimnej szyby i przez białe kwiaty mrozu wypatrująca nadchodzących gości. I wtedy na lodowej tafli, za którą zwykła się od lat chronić, pojawiło się rysa, delikatna jak pajęcza nić.
Nie udało się jej jednak odejść. Potem zaś żołnierze zniszczyli gobeliny i pęknięcie zasklepiło się pod ciężarem deszczu, który był zwiastunem i pośrednikiem bestii. Chyba zwykle się tak dzieje, że w śmiertelnym lęku człowiek dąży ku temu, co zna, zatem otuliła się resztkami tej niewidzialnej tkaniny, o której kiedyś opowiedziała jej Brigje, i zaskorupiła się w niej, zupełnie jak ślimak zimą zakleja własną śliną otwór muszli. Odrętwienie przynosiło ulgę - jedyną, jaka była jeszcze dostępna.
I tylko czasami, kiedy pozwalała sobie na luksus myślenia, przypominało się jej, że te deszcze nie zwiastują wiosny.
* * *
Snow zrelacjonował sierżantowi wydarzenia w lazarecie, zataiwszy tylko broczący krwią posążek świętej. Chłopakom jest wystarczająco ciężko, uznał, nie potrzebują dodatkowych strachów.
Ale stara wciąż się darła.
- Znajdźcie tę młodą i przyprowadźcie - zarządził w końcu zdesperowany Lloyd. - Może ona coś poradzi. I niech się ta starucha wreszcie zamknie albo, Bóg mi świadkiem, sam jej kark skręcę.
Jednakże przez kolejne dwa dni nie udało się odszukać dziewczyny. Snow dziwił się, że zdołała się tak skutecznie ukryć w niezbyt przecież dużej osadzie. Zamierzali puścić jej tropem Fuksa, ale psiak jakby się pod ziemię zapadł. Już wcześniej wydawał się jakiś nieswój. Siedział w lazarecie u Reda i dopiero po długich namowach dawał się wyprowadzić na dziedziniec. Zataczał kilka nerwowych kręgów i znów chował się między żołnierzami.
- Pewnie szczurów mu żal - mówił Felczer, drapiąc teriera między uszami. - Co, nudzisz się, Fuks, stary druhu?
Pies spoglądał na niego mądrymi żółtymi ślepiami i popiskiwał cicho. Nie szczekał jednak i za nic nie potrafili go zmusić, żeby zapuścił się w głąb zrujnowanego kościoła. Trząsł się tylko, kładł uszy po sobie i skomlał, choć zwykle z radością spełniał wszystkie polecenia. Wreszcie Gale uznał, że terier jeszcze nie doszedł do siebie po zwiadzie przez ziemię niczyją, i kazał dać mu spokój.
- Moja wina z tą dziewczyną - powtarzał Kaznodzieja, którego nieoczekiwanie opadły wyrzuty sumienia. - Psiakrew, przestraszyła się, pobiegła gdzieś na oślep. Jeszcze się utopi...
Po przespaniu bitej doby znów wydawał się całkiem normalny. W milczącym porozumieniu postanowili nie wracać do rewelacji, jakie wygadywał po powrocie ze zwiadu. Zresztą nie mieli czasu. Po ostatnim wariackim ataku Jerry podciągnęli na skraj niecki baterię minnie, co było niezłym wyczynem w tym błocie, więc pewnie musiało im cholernie zależeć, jak skwitował sierżant. Niebawem nikomu nie chciało się już dowcipkować. Siedzieli po kolana w wodzie, a nieustanne dum-dum artylerii wibrowało pod czaszką, wypierając wszelkie rozsądne myśli. Łoskot narastał. Wkrótce każdy mięsień i każde ścięgno zaczynały drgać w rytm uderzeń. Świat się kurczył, rozpadał na kawałki. Błotnista breja na dnie okopu pętała ruchy, wysysała z ciała resztki ciepła.
Wciąż padało. Delikatna mżawka przeszła w ostry, przejmujący deszcz, nawiewany wraz z chmurami od strony morza. Snow, który potknął się paskudnie i przewrócił, nieustannie czuł w ustach jej ohydny smak.
Zaczynało zmierzchać, kiedy Jack Johnson uderzył w ich okop, zaledwie kilkanaście jardów dalej. W jednej chwili tam, gdzie jeszcze przed chwilą widział owalne kształty hełmów, pojawiło się rumowisko. Spomiędzy zwałów błota i porozrywanych worków z piaskiem wystawały potrzaskane deski i pojedyncza lufa grzechotnika. Natychmiast rzucili się odkopywać, ale saperki grzęzły w ciężkiej, gliniastej ziemi. Dwóch wyciągnęli żywych, czterech nie. Usta mieli pełne błota.
Noc nie przyniosła ulgi. Ostrzał ustał, lecz sierżant nie pozwolił im zejść z pozycji. Siedzieli w jamach, zakutani w pchlewory, skostniali z zimna. Nawet czerwone huzary smakowały zgnilizną.
Gdzieś przed nimi, nieco na zachód, zagrała emma-gee, a po niej rozległa się kanonada pojedynczych strzałów. Widać diabłom nawet w nocy dopisywał animusz. A może po prostu nie mieli co robić.
Zbyt zmęczony, by usnąć, Snow z wolna popadał w odrętwienie, gdy nagle gdzieś nad parapetem okopu mignął czerwony punkcik. Ognik papierosa. Z początku nie dotarło do niego, co to oznacza. Otępiały, na wpół głuchy, patrzył, jak drobina żaru kołysze się nieznacznie, przesuwając coraz bliżej. Gdy znalazła się kilka kroków od nich, dobiegły go słowa:
- Once a jolly swagman sat beside the billabong,
Under the shade of a coolibah tree,
And he sang as he sat and waited by the billabong
You'll come a waltzing matilda with me
Waltzing matilda, waltzing matilda
You'll come a waltzing matilda with me
And he sang as he sat and waited by the billabong
You'll come a waltzing matilda with me.
Odruchowo poderwał karabin i byłby strzelił, gdyby McBride nie złapał go za ramię i nie ściągnął lufy w dół.
- Daj spokój! - sapnął ni to z niedowierzaniem, ni to z zawiścią Szkot. - To Billjim! Jak Boga kocham, pieprzony Kiwi!
Aussie z ostentacyjną nonszalancją zeskoczył na dno okopu, wciąż nie wypuszczając z ust zapalonego papierosa. Ciężkie buty z chlupotem zapadły się w muł i dopiero wtedy Snow zrozumiał, że nie śni, że Australijczyk jakimś sposobem zdołał się przedrzeć przez stanowiska Hunów.
- Salaam! - rzucił pogodnie Aussie. - Jak leci, chłopaki?
Snow przetarł rękawem piekące oczy. W ciemności widział zaledwie zarys postaci: twarz osłaniał kapelusz, z lewej strony podwinięty do góry. Niby znał te wszystkie opowieści o Billjimach, jak ich powszechnie nazywano od dwóch najpopularniejszych imion, niby wiedział, że Heini bali się kopaczy jak zarazy, bo podobno nie brali jeńców, a rannym - przed dobiciem - obcinali uszy. Wciąż jednak nie mógł się otrząsnąć ze zdumienia, że tamten tak szedł sobie przez ziemię niczyją - z karabinem na ramieniu, popalając papierosa. Po prostu jakby kule nie mogły go dosięgnąć.
- Nieźle - odpowiedział za wszystkich McBride. - Ponad tydzień w tym gównie bez wsparcia.
- Dinkum - skwitował bez zdziwienia Kiwi.
Może na nim to naprawdę nie zrobiło wrażenia, pomyślał Snow cierpko. Ale u nich wszystko było dinkum, w porządku.
- Na rozgrzewkę. - Szkot odpiął manierkę. - Bakszysz - dodał, żeby błysnąć znajomością slangu kopaczy.
Australijczyk skwapliwie przyjął poczęstunek. Snow wciąż mu się przyglądał spod oka. Tuż przed rozpoczęciem ofensywy wyznaczono im stanowiska w pobliżu Aussiech, po przeciwnej stronie drogi. Z początku tylko obwąchiwali się nieufnie, jak zwykle w takich wypadkach, ale wkrótce przy papierosie i grogu zakwitł drobny handelek, a wraz z nim - wymiana kulturowa. Akurat wtedy sierżant Lloyd, w ramach zemsty za wcześniejsze upokorzenia, zarządził codzienne parady w pełnym oporządzeniu. Orkiestra rżnęła marszowo, a oni maszerowali jak durni w wypolerowanych butach, przebrani za choinkę, jak się mówiło.
Aussie przyglądali się temu ze zdumieniem zza szosy, aż wreszcie odważyli się zapytać, czy ta ceremonia na pewno sprawia ich kolegom przyjemność. Uzyskawszy odpowiedź - cokolwiek nieparlamentarną - pomruczeli między sobą, a następnego dnia, dokładnie w porze parady, na samym skraju stanowisk kopaczy pojawiła się ichnia orkiestra, jeśli tak można nazwać zbieraninę bębniarzy, trębaczy, skrzypków i nawet jednego harmonisty. Kiedy tylko Lloyd dał znak, by rozpoczęli pierwszy marsz, kopacze również zaczęli grać, choć to, co nastąpiło, trudno właściwie nazwać muzyką. Aussie ryczeli, zawodzili, bębnili i piszczeli, każdy po swojemu. McBride mówił później, że trzeba prawdziwego artyzmu, żeby wydobyć z instrumentów tyle różnorodnych fałszów.
W każdym razie zupełnie zagłuszyli orkiestrę Lloyda i parada się nie odbyła. Oczywiście sierżant wściekł się. Pognał na skargę, ale dowódca Kiwich, kiedy wyłożono mu całą sprawę, tylko wzruszył ramionami. Chłopcy mają prawo sobie pograć, miał podobno powiedzieć, ku oburzeniu brytyjskich szarży. Należy im się trochę rozrywki. Ostatecznie są tu z własnej woli.
A czego innego należało się spodziewać po kimś, kto jest po imieniu z podkomendnymi? - rzekł potem z odrazą Lloyd. Aby zaraza egalitaryzmu nie rozpełzła się i w ich szeregach, wystawiał odtąd przy drodze warty, które miały zatrzymać każdego, kto spróbuje się przedrzeć na drugą stronę.
- Niezłe. - Australijczyk wytarł usta. - Mocne.
- McBride. - Szkot wyciągnął do niego rękę.
- Hines. - Kopacz kolejno ściskał ich dłonie. - Barney Hines.
Skoro uprzejmościom stało się zadość, Szkot prędko przeszedł do rzeczy.
- Co tu robisz?
W mroku błysnęły białe zęby.
- Zbieram podarki.
Snow w milczeniu potrząsnął głową. Owszem, kopacze byli naprawdę świetnymi żołnierzami, niektórzy powiadali, że wręcz najlepszymi w sprzymierzonych armiach, choć oni, weterani lorda Kitcha, też nie musieli się niczego wstydzić. Jednak niektóre obyczaje poganiaczy bydła wydawały mu się nieco przesadne. Na przykład nocne wyprawy na ziemię niczyją, żeby rabować trupy Boszów.
Jakby wyczuwając jego opory, Kiwi znów się uśmiechnął.
- Jestem najlepszy - rzekł z dziecięcą chełpliwością. - Sam Kaiser wyznaczył nagrodę za moją głowę.
- Grunt, że ta cholerna ofensywa wreszcie nabrała rozpędu - powiedział Gale, z trudem maskując odrazę.
Okradanie zwłok najwyraźniej nie wydawało mu się zajęciem godnym żołnierza Jego Królewskiej Mości, a Hines samym swoim wyglądem musiał nielekko brzydzić pedantycznego Kaznodzieję. Nieogolony, w uwalanym mundurze, na pierwszy rzut oka bez połowy regulaminowego ekwipunku, za to obwieszony zdobycznym dobrem - jakimiś sakiewkami, torbami, taśmami amunicji - wyglądał jak zwyczajny rzezimieszek. Przynajmniej mówił po ludzku, bez tego ich akcentu, który wywoływał wrażenie, jakby każdy miał gębę wypełnioną błotem.
- Ofensywa jest mafeesh - odparł Hines, wzruszając ramionami. - Zdechła jak kura i utopiła się w błocie. Nie, sam postanowiłem się rozejrzeć, skoro i tak się nie zanosi, żebyśmy się dokądś prędko wybrali.
- Gdzie nasi? - naciskał Kaznodzieja. Aussie machnął ręką gdzieś za siebie.
- Kto ich tam wie. Kręcę się tu od czterech dni.
Cztery dni, powtórzył w duchu Snow. W głowie mu się nie mieściło, że jakiś squaddie mógłby się bez rozkazu na tak długo odłączyć od jednostki. No, ale Kiwim nawet dezercja uchodziła na sucho. Dowódcy otwarcie głosili, że skoro Aussie są ochotnikami, nie wolno żadnego z nich karać za to, że postanowił wrócić do domu. Ostatecznie wojna mogła mu się przestać podobać. Jego prawo.
Właśnie z powodu takich pomysłów głównodowodzący sprzymierzonych armii postanowili wydzielić dla Kiwich specjalne szpitale polowe. Niby nie można ich było otwarcie oskarżyć o anarchizm, ale wiadomo, że od jednego zgniłego jabłka psuje się cały koszyk.
- Co to za miejsce? - zagadnął po chwili milczenia kopacz.
- Klasztor - mruknął Gale, pokazując majaczące w tyle zabudowania. - Że też właśnie nas musiało zanieść do pieprzonego papistowskiego klasztoru - dodał z nagłą irytacją. - Nic nas tu dobrego nie spotka.
Ku ich zaskoczeniu Aussie nabożnie uczynił znak krzyża.
- Babka była Irlandką - wyjaśnił, widząc ich zaskoczenie. - Wychowałem się w Liverpoolu.
Kaznodzieja splunął w milczeniu. Jako prawomyślny poddany króla, nie przepadał za Mickami. Niby sporo z nich zaciągnęło się na wojnę, ci z Pierwszej Nowej Armii nawet równie szybko jak on sam, nie mógł im więc zarzucać tchórzostwa ani opieszałości. Ale jednocześnie do okopów dochodziły przecież wieści z kraju, więc wszyscy świetnie wiedzieli o ostatnim buncie, który wybuchł dokładnie wtedy, kiedy Korona wykrwawiała się coraz bardziej w zmaganiach z Boszami.
- Każdy Mick to zdrajca - mawiał czasami Kaznodzieja.
Dowódca armii poniekąd podzielał jego opinię, bo kiedy 16. i 36. Dywizja Irlandzka nie zdołały utrzymać przyczółków zdobytych pod Langemarck, skomentował kwaśno, że nie jest zdziwiony, bo Irlandczycy wszak nie gustują w allemańskim ostrzale artyleryjskim. Oczywiście nie napomknął, że cofnęli się pierwszy raz od wybuchu wojny, że od trzynastu dni byli na linii, pod ciągłym ostrzałem, że ich straty sięgnęły połowy stanów. Nie, Gough po prostu potrzebował winnego. Poza tym ostatecznie nie wymagano od Mickich niczego ani bardziej okrutnego, ani bardziej idiotycznego niż od innych. W tej samej bitwie, po dwunastu godzinach daremnych ataków pod ogniem Hunów, pewien sprytny dowódca wydał rozkaz, aby rezerwowy batalion Worcesterczyków ze 144. Brygady nacierał dalej bez wsparcia własnej artylerii. Diabły zmiotły ich niemal co do jednego.
Może i ten tutaj jest w zmowie z Allemańcami, pomyślał z niepokojem Snow, choć właściwie nie podzielał bez reszty przesądów Kaznodziei: owszem, uważał wiosenny bunt za paskudną zdradę, ale to były sprawy polityków, cywili, a Mark zbyt dobrze pamiętał, jak Ulsterczycy i Dublińscy Fizylierzy bili się nad Sommą. Nie, uznał po chwili, popatrując spod oka na Hinesa. Ten nawet nie przypomina rodaków. Obwieszony zdobycznym dobrem, zarośnięty i wąsaty, wyglądał zanadto... no, jak Kiwi.
- A czemu się tu kręcisz? - zapytał ostrożnie.
Aussie wzruszył ramionami, wysączając z manierki resztki kirscha. Widocznie nawet nie przyszło mu do głowy, że ktoś mógłby go podejrzewać o zdradę.
- Nigdy nie wiadomo, gdzie się trafi coś ciekawego - odparł flegmatycznie. - Choćby i w zrujnowanym kościele. Jakaś monstrancja albo wota. Te rzeczy mają swoją wartość, choć skąd wy, pieprzeni poganie, macie o tym wiedzieć.
McBride prychnął śmiechem. Gale zesztywniał jeszcze bardziej. Wziął od kopacza manierkę i potrząsnął. Kiedy naczynie okazało się puste, zyskał nowy powód do urazy. Powietrze powoli gęstniało od jego dezaprobaty.
- Mam więcej - powiedział pojednawczo Szkot, machając ręką w kierunku ruin kościoła. - Schowałem na czarną godzinę.
Snow z namysłem potarł kark, rozdrapując świeże rany. Może szczury stąd uciekły, ale robactwo gryzło jak zawsze. Wyłapywał wszy już tylko z przyzwyczajenia, świadomy, że w tej wojnie i tak jest z góry skazany na przegraną.
- Nie możemy po prostu zejść ze stanowiska - oznajmił oschle Kaznodzieja.
- Mafeesh. - Kopacz pojednawczo klepnął go w plecy. - Nikt nie zauważy. Zresztą koledzy na pewno was zastąpią.
Snow sam nie umiał potem powiedzieć, dlaczego powlókł się za McBridem i Kiwim - Kaznodzieja, urażony w swym poczuciu obowiązku, odmówił wszelkich wycieczek. Mark już w połowie drogi doszedł do wniosku, że musiało mu się ze zmęczenia pomieszać w głowie. Nie chcieli ściągnąć sobie na łeb Lloyda, więc brnęli w ciemności poprzeczną transzeją, po pas w błocie. Kilka razy natknęli się w cuchnącej brei na świeże zwłoki: unosiły się na powierzchni i musieli je odpychać szpadlami na bok.
- Imshi Yalla! - syknął przez zęby Kiwi, kiedy napuchły już trup wynurzył się z bulgotem tuż przed nim. - Precz!
Zanim dotarli do kościoła, Snow miał serdecznie dosyć całej tej wyprawy. Kiwi, przeciwnie, wydawał się szczęśliwy jak dziecko, kiedy światło - z dala od pierwszej linii pozwolili sobie na nieostrożność i wydostali zza załomu muru pustą puszkę po benzynie ze świeczką w środku, która służyła im za latarnię w drodze do kibla za spichlerzem - wydobywało z ciemności pokraczne kształty potworów strzegących wejścia.
- Dziwne - skwitował Hines.
- Co? - zainteresował się natychmiast McBride.
- Widzisz te posągi? - Aussie wskazał rzeźby po obu stronach wejścia. - To święta Małgorzata, która pokonała smoka. Okiełznała go modlitwą i spętała paskiem od sukni.
- Skąd wiesz? - wyrwało się Snowowi. Kiwi popatrzył na niego z politowaniem.
- Bo ma napisane na szarfie. - Przyświecił z bliska latarką i rzeczywiście, Snow zobaczył na kamiennej wstążce wykute litery MARGARITA. - Poza tym mojej babce, Panie świeć nad jej duszą, nadano na chrzcie imię Małgorzata - paplał dalej - i wbiła mi do głowy litanię do swojej patronki, zanim jeszcze dobrze nauczyłem się mówić. Wbijała mi ją gruntownie, różańcem po grzbiecie, więc jeśli powiadam, że to święta Małgorzata, to wiem, co mówię, capisce? Tyle że zamiast smoka ta tutaj ma u boku jednorożca.
- Smok, jednorożec, jeden pies - mruknął pod nosem Snow.
- No, skąd! - obruszył się Kiwi. - To tak, jakbyś, za przeproszeniem, moździerz ze sraczem pomylił. Jednorożec to symbol niewinnej ofiary Pana Naszego. A smok to smok.
- Czyli ta tutaj Małgorzata spętała Pana Naszego Jezusa Chrystusa? - zakpił Snow, którego wszędobylski kopacz coraz bardziej drażnił.
Niezrażony Aussie poskrobał się po karku i ruszył do środka świątyni.
- No, mówię przecież, że coś jest nie tak - oznajmił, mijając posągi.
- Może rzeźbiarz za dużo pił i mu się pomyliło - poddał z uśmiechem McBride.
Kiwi odwrócił się do niego.
- A widziałeś kiedyś, żeby pastor się narąbał i powiesił krzyż do góry nogami? Gdyby u nas ktoś wyrzeźbił coś podobnego - dodał poważniej - ludzie skręciliby artyście kark i zaraz zmienili dekorację. A zdaje mi się, że te posągi są stare, stoją tu od co najmniej kilku wieków. I nikt ich nie ruszył, nikt nawet nie zadrapał.
W milczeniu szli przez ciemną nawę, pomiędzy resztkami kolumn. Światło latarki wydobywało z ciemności kolejne potworki, wyrzeźbione na zwalonych kapitelach i resztkach gzymsów.
- Nieźle walnęło - powiedział z uznaniem Kiwi, kiedy dotarli do wyrwy przed ołtarzem. - Czarna maryśka czy wagon węgla?
Snow uśmiechnął się krzywo, słysząc nazwy ciężkich allemańskich pocisków. To byłoby zbyt proste. Zbyt piękne.
- Nie wiemy - odparł z wahaniem McBride, ale Snow już zgadł, że Szkot postanowił podzielić się z Kiwim swoimi szalonymi teoriami. - Raczej coś z dołu - dodał.
- Mina?
- Nie. - Oczy Szkota połyskiwały w mroku, jakby były powleczone olejem. - Coś... jeszcze innego.
Kopacz przysiadł na marmurowym obłamie.
- Kręcicie, chłopaki - ocenił, pocierając zapałkę o jeden z przydziałowych herbatników: twarde jak kamień, najlepiej nadawały się na zapalniczkę. Błysnął ogienek i Hines odpalił od niego papierosa. - Może mi co nieco opowiecie, co tu się stało? Po kolei. Nie chciałbym zejść na dół i natknąć się na niewybuch.
McBride popatrzył pytająco na Snowa. Niech tam, pomyślał Mark. Może jak się wygada, to mu ulży.
- Jak sobie chcesz - odpowiedział na niezadane pytanie, zawarte w badawczym spojrzeniu Szkota.
Kiedy Szkot skończył opowiadać, chwilę jeszcze siedzieli w milczeniu.
- Coś tu śmierdzi. - Kiwi w zadumie pokręcił głową. - Śmierdzi jak zeszłoroczny trup na drutach. Miejscowe mniszki w punkcie opatrunkowym Jerrych, tuż przy linii frontu? Musiał istnieć naprawdę dobry powód, żeby pozwolili im zostać.
Snow już chciał mu powiedzieć o teorii Kaznodziei i kilku innych chłopaków, którzy bynajmniej nie wierzyli, że siostrzyczki zostały tutaj, żeby klepać zdrowaśki za zbawienie dusz Hunów, tylko w celach nieco bardziej przyziemnych. Szybko jednak ugryzł się w język. Hines może i był Kiwim, ale świeżego chowu i w Starym Kraju zdążył nasiąknąć irlandzkimi przesądami. A Irlandczycy - o czym Snow przekonał się jeszcze przed wojną, bo w jego pubie pojawiali się robotnicy z doków - bardzo prędko się zaperzali, jeśli ktoś wyśmiewał ich religię.
- Hunowie je ochronili, a wyście wyrżnęli - ciągnął beznamiętnie kopacz. - Coś niepięknie wyszło, tak mi się zdaje.
McBride mruknął coś w odpowiedzi. Snow poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Zamiast się pochować, przeklęte zakonnice same się pchały pod lufy! Przecież słyszały artylerię, po trzech latach wojny musiały wiedzieć, co zwiastuje ciężki ostrzał.
Kiwi przystanął za ołtarzem, przy wejściu do krypty. Marmurowa płyta była wciąż odsunięta, w jej miejscu ział ciemny otwór. Snow z mimowolną grozą przypomniał sobie, jak zbiegali tu schodami, wciąż nieświadomi, że za chwilę na dole rozpęta się pożoga.
- Tędy? - zapytał Hines. Szkot w milczeniu przytaknął.
W podziemiu nadal śmierdziało spalenizną. Ze sklepienia zwieszały się resztki zwęglonych zasłon - gobelinów, jak mówił McBride - i kiedy pod nimi przechodzili, kołysały się lekko, jak kirowe chorągwie, sypiąc im na głowy popiołem. Światło świecy wydobywało z mroku osmalone mury i czarne, popękane od żaru kolumny i nagrobki.
Przy jednym z nich kopacz przystanął, omiótł światłem twarz posągu dziewczyny. Miała młode, delikatne rysy, zastygłe w wyrazie osobliwego smutku. Hines wymamrotał coś pod nosem i podszedł do następnego pomnika, pochylił się i oglądał go starannie, mrucząc coś do siebie.
- Co mówią? - nie wytrzymał w końcu McBride.
- Popatrz. - Aussie skierował światło na kilka liter.
- Nie ma imion, nie ma lat życia, tylko ta pojedyncza data. I jeszcze coś.
- Tysiąc sto dziewięćdziesiąt sześć Sint-Nicolaasvloed - odczytał Szkot.
Kiwi przystanął przy kolejnym nagrobku.
- A tutaj tysiąc pięćset trzydzieści Sint-Felixvloed.
Pokrywa mniej ucierpiała od ognia i Snow widział powieki dziewczyny, jak gdyby zaciśnięte ze strachu, i dłonie złożone do modlitwy. Była chyba jeszcze młodsza od poprzedniej. Miała bogato zdobioną suknię i rozpuszczone włosy, w których dawno zmarły rzeźbiarz wykuł kamienną różę.
- Tysiąc pięćset siedemdziesiąt Allerheiligenvloed.
- Hines poszedł już dalej.
Snow jednak zwlekał. W mroku przesunął dłonią po piersi dziewczyny i zaraz cofnął ją ze zduszonym okrzykiem, wyczuwając na palcach wilgoć. Przybliżył rękę do twarzy, ale wiedział już, że Szkot miał rację. Na posągach była krew - i nie zaschła od wielu dni.
Przypomniała mu się rzeźba świętej z lazaretu i jednorożec z rogiem zbroczonym posoką. Na szczęście Red nadal trzymał dziób na kłódkę. I dobrze, pomyślał Snow, po co straszyć niepotrzebnie chłopaków. To nie są nasze tajemnice, lepiej ich nie tykać.
- Tysiąc dwieście osiemdziesiąt siedem Sint-Luciavloed. - Głos kopacza brzmiał głucho w splądrowanym pomieszczeniu. - Tysiąc siedemset siedemnaście Kerstvloed. Tysiąc czterysta dwadzieścia jeden Sint-Elisabethsvloed.
Wyliczanka obco brzmiących nazw i dat sprawiała na Snowym przygnębiające wrażenie. Snow nagle zdał sobie sprawę, że wie, co oznaczają te nazwy, że rozumie tę cząstkę „vloed”, która powtarzała się na końcu każdej z nich.
- Tysiąc trzysta sześćdziesiąt dwa Grote Mandrenke - odezwał się nieoczekiwanie McBride.
Snow aż podskoczył. Tę nazwę również znał. Tuż po ataku Boszów, kiedy zapijali kirschem strach, Red ze śmiechem opowiedział im o majaczeniach starej wiedźmy, która wciąż leżała, poparzona, w lazarecie. Wtedy jeszcze wydawało im się to śmieszne, ale teraz, po tylu dniach w deszczu, w brei, która nieustannie podchodziła wyżej w okopach, wszelka wesołość znikła. W nagłym przestrachu popatrzyli ze Szkotem na siebie.
Z góry, poprzez szczeliny w sklepieniu, przesączał się deszcz.
- Wielkie Topienie Ludzi - powiedział powoli Snow.
- Wielkie Topienie Ludzi.
- Kto wypisywałby na nagrobkach nazwy powodzi? - odezwał się ochryple McBride.
- Skąd mam wiedzieć? - prychnął kopacz. - Ale chyba wpadliście w niezłe gówno.
- Bo?
Kiwi zaciągnął się papierosem, zagłębiając się coraz dalej w podziemną salę.
- Bo czort wie, kim one są, ale musiał istnieć dobry powód, że je tutaj pochowano. Cholernie dobry powód - powtórzył. - Albo... - Urwał i znowu się zatrzymał.
Snow z ociąganiem przybliżył się kilka kroków, ale wcale się nie kwapił do oglądania następnego nagrobka. Ciężkie, przesycone spalenizną i wilgocią powietrze krypty drapało go w gardle. Najchętniej wyszedłby już na powierzchnię. Utwierdzał się w przekonaniu, że cokolwiek skrywały ruiny kościoła, należało trzymać się od tego jak najdalej. Tam, na górze, przynajmniej wiedział, o co chodzi - Bosze, druty, bundooki i granatniki napawały wprawdzie grozą, ale przynajmniej znaną, oswojoną przez trzy lata wojny.
Jednakże Szkot z kopaczem już pochylali się nad roztrzaskaną płytą nagrobka. Hines trzymał blaszankę ze świeczką. McBride zaglądał do środka, nieomal wciskając głowę w otwór. Snow zląkł się, że z głębi wyskoczy jakiś potwór i odgryzie Szkotowi łeb - i natychmiast poraziła go absurdalność tego strachu.
- Nic tam nie ma. - McBride cofnął się z rozczarowaniem. - Ani śladu kosteczki.
Snow poczuł wręcz upokarzającą ulgę. Drżącymi rękami zapalił papierosa, zły na siebie, że tu przylazł, i na tamtych, że na siłę szukali niesamowitości tam, gdzie ich w ogóle nie było.
- Pewnie zwierzęta wywlokły.
- Widziałeś tu jakieś zwierzę? - ofuknął go Szkot. - Nie, w tej trumnie nic nie ma. Ani kości, ani śladu prochu, ani odrobiny kurzu. Zupełnie jakby nigdy nic do niej nie włożono.
Kopacz zagwizdał.
- Coś jeszcze? - odwrócił się do McBride'a. Szkot zawahał się.
- Jedna rzecz - przyznał po chwili. - Tam, pośrodku.
Tkaniny wisiały bardzo ciasno, Snow z trudem lawirował pomiędzy zwęglonymi strzępami. Wzdrygnął się, kiedy wilgotna, okopcona szmata omiotła mu twarz. Odruchowo wciągnął przez usta powietrze, a wraz z nim drobiny popiołu i pył. Jedynie wstyd - nie chciał się zbłaźnić przed tamtymi dwoma - zatrzymywał go w tym miejscu.
Szum deszczu się wzmagał. Pod nogami zachrzęściły kawałki muru - najwyraźniej dochodzili do wyrwy w sklepieniu.
- Teraz ostrożnie - wyszeptał Szkot, potykając się na obłamanym kawale marmuru. - Świeć pod nogi.
Im bardziej zagłębiali się w rumowisko, tym wolniej szli. Mimo to Snow i tak niemal wlazł na krater. W ostatniej chwili Hines odepchnął go od ciemnej jamy, ziejącej wśród spiętrzonych resztek cegieł i kamieni.
Kopacz znów zaświstał przez zęby.
- Byłeś tam? - zwrócił się do McBride'a.
- Nie, ale wrzuciłem kamień. Posłuchajcie! - Szkot cisnął w dół drobny kamyk.
Kamyk odbił się ze stukotem od ściany rozpadliny, po chwili znowu i jeszcze raz. Nachyleni, wyczekiwali kolejnych stuknięć, coraz słabszych, coraz odleglejszych, zwielokrotnionych przez echo. Z otworu wiało przeraźliwym zimnem.
Nagle światło zachybotało się: to Hines uczynił szybki znak krzyża.
- No i co z tego? - odezwał się piskliwie Snow. - Coś jest pod spodem. Pewnie katakumby albo groty.
Sam nie wierzył w tak proste wyjaśnienie.
* * *
Grietkin nasłuchiwała w ciemności ich głosów, zła, że ją obudziły. Wydawało się jej, że wśród intruzów w podziemiach rozpoznaje głos jednego z żołnierzy - tego, który grał na trąbce i kilka dni temu pokrzyżował plany bestii. Był ciekawy, bardziej niż inni, i może z czasem zdołałby rozwiązać zagadkę tego miejsca, ale czas dobiegał kresu, a on umrze nieuchronnie, ponieważ potwór jest mściwy i nie puszcza płazem sprzeciwu.
Obcojęzyczne słowa niosły się po pomieszczeniu, zmieszane z szumem deszczu, niepokojące. Przelotnie zastanowiła się, jak wiele dotąd odkryli i zrozumieli, choć zło stało się wcześniej i ich wiedza nie miała już żadnego znaczenia. Przez pękniętą płytę zaglądali do sarkofagu, zapewne spodziewając się, że zobaczą trumnę albo chociaż ludzkie szczątki. Mylili się, jak w wielu innych przypadkach, bo mimo że nagrobki zdobiły wizerunki dziewcząt, żadna nie spoczywała w środku, żadnej nie opisano nawet z imienia. Daty na wiekach upamiętniały wprawdzie śmierć, ale cudzą, czy też raczej wiele bezimiennych śmierci, które sprawiły, że pewnego dnia, o świcie, musiały wyjść z klasztoru na okoliczne pola, boso i z rozpuszczonymi włosami, aby stawić czoło największej grozie w ich życiu.
Dawno temu Grietkin zastanawiała się, jaki był ten ich ostatni poranek. Czy oddalając się od murów klasztoru ku miejscu, gdzie tańczyła bestia, chwytały każdy kształt i barwę, starały się ją wyryć, wytrawić jak kwasem na siatkówce oka i zabrać ze sobą w owo przedziwne, niepojęte miejsce uwięzienia, które szykowały dla nich współsiostry i dokąd miały zawieść potwora, a potem trwać razem z nim w mroku, ofiara i oprawca pospołu, splątani nierozdzielnie w jednym oplocie, zagubieni w kokonie gobelinów i bezradni? Czy bały się - bo przecież zdrada i cierpienie zostały wplecione w samo serce tej opowieści - jakie odbicie zobaczą w źrenicy bestii, czy też może bez lęku wyciągały dłonie i oplatały własnym paskiem jej szyję? Jak wiele rozumiały w tamtej chwili, wciąż jeszcze ufne i delikatne jak na wpół rozwinięte kwiaty, gdy bestia pokornie przyklękała przed nimi i kładła im na kolanach głowę ze śmiercionośnym rogiem - tym samym, którym kiedyś, w przyszłości, kiedy tylko zdoła się na nowo uwolnić, przebije im serce?
Żołnierze oddalali się, chrzęszcząc podeszwami na gruzie. Wciąż wydawało się jej dziwne, że obcy mężczyźni krążą po tej komnacie. Nawet leutnant Stachel nie zdołał wyprosić u matki Godelieve, aby zaprowadziła go tak daleko, choć doprawdy beginki wiele mu zawdzięczały. Raz tylko przełożona pokazała mu skraj pomieszczenia, gdzie siostry trudziły się przy splotach najnowszych gobelinów. Nie zobaczył wiele, zaledwie odwrotną stronę - tę bez wzoru. Nie więcej niż one: wszak poświęcały całe życie tworzeniu obrazów, choć nigdy nie miały ich oglądać.
Jednakże teraz nie pozostało już nic do podziwiania. Trzej żołnierze pochylali się nad wyrwą, szepcząc do siebie nerwowo, ze strachem. Jak ślepcy u studni, pomyślała. Tyle że studnia wyschła i nikt z niej już nie zaczerpnie wody.
W górze wciąż padał deszcz. Po ścianach podziemnej komnaty ściekały lodowate strumyczki. Czasami wydawało się jej, że poprzez szum słyszy daleki tętent kopyt, ale to tylko krople rozpryskiwały się na kamieniach.
Nie wiedziała, jak długo tu siedziała, skulona nieruchomo za jednym z sarkofagów. Pamiętała tylko, że jeszcze trzykrotnie widziała bestię, zawsze tuż przed świtem. Krążyła wokół leża, na urągowisko dawnym prześladowczyniom, ale na szczęście nadal nie ośmielała się wchodzić do środka. Może nie wiedziała, ile beginek spłonęło w podziemiach. A może postanowiła poczekać, aż zginą i te dwie ostatnie, które ocalały z płomieni. Ostatecznie na zewnątrz znajdowała dość żeru.
Grietkin głębiej wcisnęła się w szczelinę przy przyporze. Z początku kamienie uwierały ją boleśnie, ale wkrótce przestały dokuczać jej siniaki i otarcia. Przemoczona, butwiejąca suknia nie chroniła przed chłodem, lecz dreszcze niebawem ustały i dziewczyna pogrążyła się w błogim półśnie. Czasami podnosiła się powoli, czerpała dłonią brudną, mętną wodę z najbliższej kałuży i zwilżała nią usta. W kieszeni sukni miała jeszcze kilka herbatników z żołnierskich racji, ale nie jadła ich - wzmocniłyby ją i na nowo rozkołysały myśli, ożywiły bicie serca, a wówczas bestia zapewne spróbowałaby ją odnaleźć. Wolała więc pozostać tutaj i śnić pomiędzy swoimi martwymi siostrami, z każdą godziną oddalając się coraz bardziej od tego przeklętego miejsca i potwora, który nim zawładnął. Tak było łatwiej.
Wszystkie ich słowa, wszystkie ich gesty odbijały się w źrenicy bestii.
* * *
Hines zniknął przed świtem, równie niepostrzeżenie, jak się pojawił. Przebudziwszy się, Snow nie był już pewien, czy naprawdę go spotkał. Wkrótce zapomniał o pożegnalnych zapewnieniach kopacza, że sprowadzi pomoc. Dnie zaczynały im się zlewać w jedno. Ciemne, nabrzmiałe od deszczu chmury wisiały nisko. W rozproszonym szarym świetle Mark nie potrafił odróżnić zmierzchu od poranka. Wciąż tkwili pod ostrzałem, jak krety okopani w grząskiej, błotnistej ziemi. Skóra pękała i łuszczyła się płatami od wilgoci. W milczeniu, pospiesznie, pochłaniali suchary z allemańskich żelaznych racji i znów zapadali w odrętwienie. Huk zalegał w uszach jak szary filc, boleśnie rozpierał je od środka. Jeszcze się odgryzali. Snow nieustannie warował przy zdobycznej emmie-gee, wypatrując Boszów, którzy nieostrożnie wychylą się za parapet. Powoli wszyscy tracili nadzieję. Wsparcie nie przyjdzie. Zostali spisani na straty.
W nocy, kiedy ostrzał przycichał, Lloyd gonił ich do umacniania i pogłębiania okopów. Po ciemku, żeby nie ściągać na siebie ognia Heinich. Pewnego ranka Snow ocknął się z nosem tuż przy nodze jakiegoś diabła. Zewsząd: z dna i ze ścian okopu wystawały na pół przegniłe trupy Allemańców - twarze pod pękatymi stahlhelmami, z mięśniami odpadającymi, ukazującymi wyszczerzone zęby i żółtosiną czaszkę, ręce i nogi obleczone w strzępy feldgrau, spod którego sączyła się galaretowata maź, łokcie, kolana, dłonie.
Okazało się, że po ciemku rozkopali stary cmentarz.
Smród stał się wszechobecny. Ziemię wokół zaścielały rozkładające się ciała. Na wpół zanurzone w mulistej wodzie, puchły, póki nie rozerwały zbutwiałych mundurów. Nikt już nie biegał na pogawędki za zrujnowany spichlerz. Szczali do hełmów i wylewali zawartość za okop. Zgniłe, cuchnące błoto przyjmowało wszystko, stopniowo wysysając z nich życie.
Wiedzieli, że to nie potrwa już długo, ale wyczerpanie tłumiło strach. Świat się kurczył, zamierał. Liczyło się tylko, żeby przeżyć następną chwilę. Jeszcze jeden wybuch. Kolejny atak diabłów. Nic więcej.
Nawet McBride przestał gadać o bestii, dzwonach i jednorożcach. Odkąd zniknął Fuks, zamilkł i zapadł się w siebie. Na pytania odpowiadał burkliwie, z niechęcią, ale Snow wiedział doskonale, co mu dolega. Sam też wciąż czuł za sobą obecność zrujnowanego kościoła. Tkwił za jego plecami jak cierń w bucie, drażniący, oporny. Nie dawał się wyrzucić z pamięci, choć woda zalewająca okopy sprawiała, że przestrzeń pomiędzy nimi i beginażem rosła, zwielokrotniała się z każdym dniem. Lloyd ściągnął Reda z lazaretu - bardziej potrzebowali go tutaj, choć teraz jego rola ograniczała się głównie do wydawania ampułek z chloroformem - i Snow na krótko uwierzył, że ostatecznie zerwali pępowinę łączącą ich z tamtym plugawym miejscem. Wprawdzie Felczer twierdził, że kiedy odchodził, stara zakonnica uporczywie trzymała się życia, ale od pewnego czasu nie słyszeli już o poranku jej wrzasków. Mark miał nadzieję, że w końcu zdechła, najlepiej razem z tą drugą. Gdyby jakiś osioł w sztabie nie wpadł na pomysł, że trzeba je wyzwolić, wielu porządnych squaddiech wciąż by żyło.
Aż pewnego dnia, o świcie, McBride zwariował.
Poranki były najgorsze. Snow obudził się, przemarznięty i zdrętwiały, ze smakiem błota w ustach. Ostatnio wciąż towarzyszył mu jeden sen: w ciemności uciekał okopem, ktoś za nim strzelał, koledzy rzucali granatami - tłuczkami od ziemniaków, jak je pieszczotliwie nazywali - pociski śmigały wokół, aż wreszcie siła wybuchu rzucała nim na ziemię, w gęste błoto, które powoli zalewało oczy, dławiło oddech. Budził się z wrzaskiem, gryząc własne palce. Gorączka zżerała go noc po nocy, a świt przynosił tylko szum deszczu i łoskot artylerii.
Tkwił przy szczelinie strzelniczej, tępo wpatrując się w wielkie rozlewisko, w jakie zmieniła się ziemia niczyja. Rozproszone szare światło rozmywało szczegóły, przytępiało czujność. Zapewne dlatego zorientował się dopiero wówczas, kiedy McBride z dziwnym sapnięciem poderwał się ze swojego miejsca. Zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, przesadził nad workami z piaskiem i na oślep runął ku Heinim.
- McBride, ty kretynie! - wrzasnął Kaznodzieja.
Złapał go za nogawkę i próbował ściągnąć w dół, ale Szkot strącił go kopniakiem i pobiegł dalej.
Allemańskie stanowiska natychmiast rozjazgotały się głosami minniewerferów i emm-gee. Widać czekali na okazję i mieli pod dostatkiem amunicji. Snow odruchowo przypadł do ściany okopu, wciągając głowę w ramiona, i wtedy kątem oka zauważył, jak Red przeskakuje nad parapetem. Lloyd coś krzyczał, ale słowa zagłuszył odgłos wybuchu. Ścinacz stokrotek opadł tuż obok, zasypując okop fontannami błota i odłamków. Na chwilę muł zalał Snowowi oczy. Nie zobaczył, jak kolejny pocisk uderza tuż przy parapecie, ani jak Red dopada wreszcie McBride'a i przewraca go, a potem sam zwala się na ziemię.
Nie wróciliby, gdyby nie Kaznodzieja. On ich ściągnął, ostentacyjnie zlekceważywszy sierżanta, który przeklinał i groził nagłą śmiercią każdemu, kto się jeszcze wychyli z okopu. Red pełzł z wysiłkiem, wlokąc za sobą lewą nogę. Ale breję za nim powlekała jaskrawa warstwa krwi i właściwie to Gale na czworakach holował ich obu przez błoto - Felczera, skowyczącego z bólu, i Szkota, który wciąż się opierał, próbował wyrywać przy akompaniamencie świstów i mdłych chlapnięć kul, szatkujących błoto wokół. Zapadali się, utykali w grząskim gruncie, póki ktoś przytomny - chyba właśnie Lloyd, który jakoś otrząsnął się ze stuporu - nie rzucił im bananowej skórki, kilku powiązanych desek, po których przechodzili nad rozlewiskami. I wtedy, tuż przy nich, na przedpolu, wybuchł pojedynczy pocisk, jeden z ostatnich, jaki Heinie wystrzelili. Odłamki zaświstały w powietrzu. Resztę Snow zapamiętał fragmentarycznie, jak obrazy z kinematografu - rozprysk brei, wyrzucone w górę ręce Reda, usta otwarte do krzyku, który już nie nastąpił, i w końcu wywrócone białka oczu, kiedy jego ciało powoli przewraca się do tyłu i nieruchomieje. Kaznodzieja jeszcze się odwrócił, próbował go szarpać. McBride pełzł przodem, a potem, kilka kroków od okopu, potknął się nagle i skulił na boku. Spomiędzy palców, zaciśniętych na brzuchu, płynęła żywa, tętnicza krew.
Świstobrzęk opadł kilkanaście jardów dalej i siła wybuchu wyrzuciła ich w powietrze. Kaznodzieja w jakimś niepojętym wysiłku jeszcze raz poderwał się z ziemi, dźwignął Szkota, i trzymając go w ramionach, przeskoczył nad czołem okopu. Czyjeś ręce ich pochwyciły i przyciągnęły do ściany. Snow przepchnął się między nimi, w przelocie zauważył, jak Kaznodzieja rozciera na twarzy krew, urwane odłamkiem ucho wisiało na strzępie skóry jak naderwany guzik, i zaraz był przy Szkocie. Z przekleństwem odsunął żołnierza i sam podtrzymał rannego.
- Ty durniu... - zaczął i zamilkł, gdy ręce McBride'a opadły, ukazując ranę. Wśród ochłapów mięsa, skrzepów krwi pulsowały jaśniejsze jelita. Snow poczuł bezsensowną chęć, żeby wepchnąć wnętrzności do środka, przygładzić je, uklepać, jakby ciało mogło się zabliźnić pod jego dotykiem. - Ty durniu - podjął zdławionym głosem, bo przecież połajanka była konieczna, żeby Szkot się nie zorientował, co się naprawdę dzieje - czegoś ty tam szukał?
McBride, stary frontowy wyga, nie dał się nabrać na taką dziecinną sztuczkę. Spojrzał z politowaniem na kumpla i zaraz spojrzenie mu zmętniało. Z wysiłkiem zamrugał, desperacko próbując coś powiedzieć. Snow pochylił się nad Szkotem, do kolan zanurzony w gęstej, mulistej wodzie.
- Zaplątał się w druty - wyszeptał McBride. - Myślałem, że to ptak. Wielki, pieprzony, świetlisty ptak.
Lloyd postukał się w głowę. Przecież wszyscy widzieli, że na diablich pnączach, splątanych teraz i potarganych przez pociski, nic nie było.
Snowowi z wściekłości odebrało mowę. Owszem, ludzie wariowali, nie dalej jak trzy dni temu jeden squaddie, wołali go Applegate, usiłował wybiec w środku nocy z okopów, zaklinając się, że dostał meldunek o nadchodzącym wsparciu. Nie potrafił wytłumaczyć, jakim sposobem meldunek do niego dotarł - nie mieli ani telegrafu czy telefonu polowego, ani nawet gołębi pocztowych, chorągiewkami mogli sobie w tej niecce machać do sądnego dnia. Z czterech gońców, których po powrocie Kaznodziei Lloyd zdecydował się posłać po pomoc, żaden nie wrócił, zapewne potopili się w bagnisku. W każdym razie Applegate wściekł się tylko, że przeszkadzają mu w wypełnianiu rozkazów, i usiłował nadziać sierżanta na bagnet. W końcu musieli go związać i uśpić chloroformem. Ale żeby McBride, weteran kilku ofensyw, wyskoczył z okopów, bo mu się zwidział ptak na drutach kolczastych? Snow w milczeniu pokręcił głową.
Szkot z ogromnym wysiłkiem uniósł rękę ku stalowoszarym chmurom.
- To ona. Bestia - powiedział gasnącym głosem. - Znów galopuje po niebie. Jej róg ocieka krwią i deszczem.
I umarł. Mark stał, patrząc, jak brudna woda obmywa jego ranę.
- Dosyć tych bredni, Snowy. - Sierżant trącił go w ramię. - Na stanowiska.
Kanodzieja odwrócił się ku niemu z wściekłością.
- McBride coś widział! - wysyczał, jak pies obnażając zęby. - I ja też widziałem.
Żołnierze gapili się na niego z niedowierzaniem. Gadali sobie za plecami Lloyda, ale żaden nigdy nie postawił się dowódcy.
Sierżant na chwilę stężał, a potem na jego twarzy rozlał się głupkowaty, szyderczy uśmieszek. Widocznie podsłuchiwał, co sobie śpiewali za starym spichlerzem, albo usłużni mu donieśli, że w piosenkach McBride'a brakuje należycie patriotycznego zacięcia, bo znienacka zanucił fałszywie:
- Weil, I hope you died quick and I hope you died clean
Or, William McBride, was is slow and obscene?
Snow całym ciężarem ciała rzucił się na Kaznodzieję. Zwalili się u stóp Lloyda i zaczęli szamotać w grząskim błocie, póki ich nie rozdzielono. Sierżant wydawał się wstrząśnięty, wymamrotał coś o sądzie polowym za napaść na podoficera i zmył się pospiesznie.
Kaznodzieja ze zwieszonymi rękoma siedział pod ścianą okopu, po pierś w mule.
- Ja tego tak nie zostawię - powiedział bardzo cicho. - Nie zostawię.
* * *
Tuż po zmroku okazało się, że Gale zniknął. Nikt go nie widział, nikt nie potrafił powiedzieć, dokąd poszedł. Lloyd dostał szału - teraz, kiedy Kaznodzieja zmył się z zasięgu wzroku i nie mógł mu skoczyć do gardła, wreszcie pozwolił sobie na więcej - i zagroził, że jeśli do rana się nie znajdzie, każe go zastrzelić bez sądu jako dezertera. Snow roztropnie powstrzymał się z uwagą, że gdyby Kaznodzieja postanowił zdezerterować, nigdy by go nie znaleźli, ale oczywiście należało głupka sprowadzić z powrotem. Na razie, choć sierżant klął i wygrażał, wciąż było to możliwe. Podczas paru tygodni spędzonych w beginażu Lloyd sporo stracił ze swojej koszarowej dogmatyczności i lepiej rozumiał, co robi z ludźmi bitewny szok. Poza tym potrzebował żołnierzy. Nie tylko Red i McBride dzisiaj zginęli.
Znalazł Gale'a w podziemiach budynku, gdzie Felczer urządził kiedyś lazaret. Tkwił nieruchomo pod wnęką z posążkiem świętej, a jego długie pająkowate nogi sięgały aż do łóżka starej mniszki. Kiedy Snow podszedł bliżej, ze zdumieniem spostrzegł, że ranna nadal żyje. Ktoś, zapewne tamta dziewczyna, musiał jej doglądać i przynosić jedzenie, bo obok na koślawej skrzynce stała rozpruta konserwa, a na blaszanej łyżce zaschła potrawka mięsna. Na posadzce, obok żelaznej nogi łóżka, Snow zobaczył jeszcze coś. Niewielkie drewniane krosno. Wariatka, pomyślał z niesmakiem. Ślepa będzie tkała?
Gruz zachrzęścił mu pod butami i stara zakonnica natychmiast odwróciła się w jego kierunku.
- Precz! - wycedziła przez zęby. - Nie chcę twojej fałszywej litości, twojego obłudnego miłosierdzia.
Gale dał mu gestem krótki znak, żeby milczał. Kobieta wychyliła się bardziej w przód, jej zabandażowana głowa chwiała się na starczej wątłej szyi.
- Czego tu szukasz? Przecież chciałaś odejść. To uciekaj! - Zaśmiała się. Śmiech był ostry jak brzytwa. - Jak szczur. Tyle że one uciekły znacznie wcześniej.
Snow rzucił Kaznodziei wymowne spojrzenie. Stara oszalała. Poniekąd nic dziwnego.
Mniszka znów się poruszyła. Gruba warstwa opatrunku pokrywała jej wypalone oczy, mimo to kobieta zdawała się węszyć jak ogar. Jeśli rzeczywiście poparzył ją iperyt, pomyślał Snow, nie mogła czuć zbyt wiele. Może i lepiej dla niej. Cuchnęli jak ścierwo w szambie.
- Nie wypuści cię - wysyczała z satysfakcją. - Nigdzie już nie pójdziesz, nie, nie. Nikt stąd nie odejdzie. Deszcz was zatrzyma. Deszcz będzie padał i padał, póki nie zatopi całej ziemi. Grote Mandrenke! - zaniosła się obłąkańczym chichotem, który szybko przeszedł w charczenie. - Uciekaj, myszko, uciekaj. Grote Mandrenke cię doścignie.
Dziwne, ale na Kaznodziei bredzenie starej wariatki nie robiło najmniejszego wrażenia. Udawał drzemkę, póki w końcu się nie zmęczyła i nie przycichła. Jednak nie chciał się nigdzie ruszyć, choć Snow desperacko pokazywał na schody. Nawet posążek świętej go nie wypłoszył, choć zwykle trzymał się z daleka od wszelkich papistowskich zabobonów. Kiedy w Wipers zrobili im zdjęcie w ruinach katedry, on jeden miał na odbitce taką minę, jakby zawleczono go do głębin piekieł.
Snow łypnął podejrzliwie na rzeźbę. Róg jednorożca jak wcześniej połyskiwał świeżym szkarłatem. Zamierzał opowiedzieć o tym Kaznodziei - może w obliczu oczywistego dowodu na papistowską magię opamięta się wreszcie i pokornie wróci do jednostki - kiedy na schodach prowadzących do piwnicy rozległy się szybkie, trwożliwe kroki. Gale potrząsnął głową i położył palec na ustach.
Dziewczyna bezszelestnie wsunęła się do środka. Minęło niewiele czasu, odkąd ją widział, ale teraz robiła wrażenie jeszcze chudszej i młodszej. Poplamiona, niegdyś błękitna suknia wisiała na niej, odsłaniając kościste ramiona i szyję drobną jak u kurczęcia. Chustka zsunęła się na tył głowy, ukazując pozlepiane potem włosy. Nawet poruszała się jakoś inaczej, bardziej chaotycznie, niczym marionetka z ponadrywanymi sznurkami. Żaden z nich się nie poruszył, a jednak zobaczyła - albo wyczuła - ich w mroku i zatrzymała się czujnie.
- Nie bój się - odezwał się Gale swoim łamanym francuskim. - Nie zrobimy ci krzywdy.
W wynędzniałej, szczurzej twarzy błysnęły niebieskie oczy.
- Nie boję się - odpowiedziała, po czym dodała nieoczekiwanie: - To nie potrwa już długo. Nikt po was nie przyjdzie.
W pierwszej chwili Snow myślał, że się przesłyszał albo źle zrozumiał. Ale nie, przecież wystarczająco dobrze znał jej język.
Gale podniósł się, wysoki i patykowaty jak strach na wróble, podszedł do niej w trzech długich krokach.
- Nie tutaj. - Wskazał brodą na staruchę. - Nie przy niej.
Skinęła głową. Jak na parę wariatów dogadują się zdumiewająco dobrze, pomyślał Snow.
Dziewczyna wspinała się mozolnie, sapiąc ciężko i macając po ścianach rękami. Tuż przed wyjściem zatoczyła się tak mocno, że Mark musiał ją pochwycić za łokieć. Poczuł pod palcami wątłą kość, słabo tylko obciągniętą mięśniami i skórą. Zaraz cofnął dłoń i wytarł ją o spodnie: zbutwiały materiał zostawił na jego skórze śliski nalot.
Zatrzymali się przy wejściu do budynku, gdzie resztki ścian choć trochę chroniły ich przed deszczem. Snow spiesznie zapalił papierosa. Znajomy smak uspokajał, przywracał właściwe proporcje. Przypomniał mu, po co się tutaj wlókł, zamiast złapać kilka godzin odpoczynku.
- Lloyd... - zaczął.
- Do diabła z Lloydem, Snowy! - przerwał mu z furią Kaznodzieja. - Chcę wiedzieć, co tu się stało, co tu się dzieje od samego początku. Jesteśmy im to winni... - zająknął się. - Jesteśmy to winni McBride'owi.
- Od początku? - Dziewczyna wychyliła się ku nim nieznacznie. Skórę miała bladą jak brzuch ryby i tak napiętą, jakby kości policzkowe miały ją lada chwila przebić. - Na początku była bestia. Bestia, która piła wodę ze źródła w rajskim ogrodzie, nie umrze, póki nie nadejdzie kres czasu. Władca deszczu i burzy.
- Lewiatan - wyszeptał Kaznodzieja.
Tym razem Snow nie zdołał się powstrzymać.
- Naprawdę w to wierzysz? - zapytał.
Kaznodzieja odwrócił ku niemu głowę. Z zapadniętymi policzkami, zarośnięty i brudny, wyglądał jak starzec.
- Słyszałem dzwony - powiedział cicho. - McBride zobaczył na ziemi niczyjej ptaka, a ja widziałem bestię, która wiedzie nas na zatracenie. Galopowała nad okopami, jej róg było ostry jak włócznia, a skrzydła rozpraszały chmury.
Dziewczyna przesunęła dłonią po rzeźbionych odrzwiach i Snow zobaczył, że pomiędzy wykutymi w kamieniu pędami winorośli bawią się małe jednorożce.
- Bestia przybiera obraz najpiękniejszego ze zwierząt, tego, które jest najbliższe Naszemu Panu. A kiedy wyrwie się na wolność, jej róg ocieka deszczem i krwią.
Ręka Snowa zadrżała i żar z papierosa osypał mu się na skórę. McBride tuż przed śmiercią wypowiedział te same słowa. Wówczas brzmiały jak majaczenie.
- Tę ziemię - zatoczyła dłonią krąg - wydarto morzu. Verdronken Land van Sint Margriete. Zatopiona Ziemia Świętej Małgorzaty, tak ją nazywamy. Kiedyś wszystko wokół należało do morza. I do bestii. Dlatego nie przestaje walczyć. Uwalnia się, choć spętano ją dawno temu.
- Jak? - zapytał cicho Gale. Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Ja tylko tkam, tego mnie nauczono. Tworzę wzór, który pozwala zakląć bestię w gobelinach, ale go nie widzę, ta część wiedzy przynależy matce przełożonej. - Machnęła ręką za siebie, gdzie w podziemnym korytarzu spoczywała poparzona staruszka. - My musiałyśmy jedynie tkać. I pamiętać, że póki tkamy, świat jest bezpieczny.
W jej głosie zabrzmiało coś dziwnego, cień emocji, której Snow nie potrafił rozpoznać.
- Ale nie zdołałyście go zatrzymać - bardziej stwierdził, niż zapytał.
I choć tego nie chciał, zabrzmiało to jak oskarżenie.
- Zniszczyliście gobeliny! - wykrzyknęła dziewczyna.
Gale uniósł na nią wzrok.
- To się nie zdarzyło pierwszy raz, prawda?
- Przecież widzieliście grobowce w podziemiach! - prychnęła. - Nie, nie zdarzyło się pierwszy raz - dodała spokojniej. - Każda z tamtych dat oznacza oswobodzenie bestii. Śmierć, która przychodzi od wody - wraz z deszczem, ze sztormem, z powodzią.
- I odchodzi - rzekł Kaznodzieja.
Spojrzała na niego, zaskoczona. Potem poruszyła się szybko jak spłoszone zwierzę, odwróciła w kierunku ziemi niczyjej. Na ciemnym niebie zalśnił czerwono-żółty błysk. Flara! - pomyślał natychmiast Snow, ale to nie była flara verego ani nawet artyleria szyjąca w ciemności do aeroplanu czy sterowca. Światełko zatoczyło łuk, zbyt płynny i szybki dla ludzkich oczu, i chwilę jeszcze tańczyło po niebie, a kiedy zgasło, przez szum deszczu przebił się odległy dźwięk kornetu McBride'a. Tyle że teraz nie była to melodia Annie Laurie. Snow ze zgrozą rozpoznał rześkie, marszowe tony Oh, oh, oh it's a lovely war.
Muzyczka niosła się od strony ich okopów i ziemi niczyjej, upiornie wesolutka. Snow przeklął w duchu trębacza, kimkolwiek on był. W kompanii śmiali się, że McBride wielbił ten kornet jak kochankę. Nieustannie go czyścił, polerował, przecierał, zupełnie jakby to była żywa istota, a nie kawał wygiętej blachy. Nikt więcej nie miał prawa na nim grać, w każdym razie nie dzisiaj, kiedy Szkot ledwo ostygł.
I nagle Mark przypomniał sobie, że żaden ze squaddiech nie rwał się wcześniej do instrumentu. Muzycy szybko się tutaj ujawniali, piosenka często otwierała drogę do przywilejów, sympatii kolegów i przepustek. Zresztą w okopach niczego nie dało się długo utrzymać w tajemnicy. Żaden z tych nowych chłopaków z uzupełnień nie chwalił się, że gra.
Dziewczyna zasłoniła dłonią usta.
- On nie żyje, prawda? - zapytała i Snow poczuł irracjonalną chęć, aby ją uderzyć i uciszyć raz na zawsze. - Trębacz. Kiedyś przeszkodził bestii, a teraz bestia go dostała.
Muzyka dobiegała teraz skądinąd, zupełnie jakby niewidoczny trębacz szedł ku nim przez ziemię niczyją. Melodia też się zmieniła. Teraz kornet wygrywał:
The Bells of Hell go ting-a-ling, for you but not for me.
And the little devils have a sing-a-ling-a-ling, for you but not for me
Oh death where is they sting-aling-aling, oh grave thy victory?
The Bells of Hell go ting-a-ling, for you but not for me.
Mark odruchowo zrobił krok w tamtym kierunku.
- Dosyć! - Kaznodzieja złapał go za ramię i szarpnął mocno.
Snow zdał sobie z przerażeniem sprawę, że stoi na krawędzi leja po pocisku, wypełnionego mętną wodą i szlamem. Nie spostrzegł nawet, kiedy wyszedł spod dachu na deszcz. Był teraz o kilkanaście jardów od lazaretu, pośrodku dziedzińca. Powiązane z desek kładki odcinały się jaśniejszymi plamami od błotnistego rozlewiska.
Dziewczyna obejmowała się chudymi rękoma.
- Bawi się nami - wyszeptała. - I jest coraz bliżej...
- Przecież uwalniała się już wcześniej. - Kaznodzieja wyciągnął ku niej rękę. - Musi istnieć jakiś sposób, żeby ją pokonać.
Uchyliła się z głuchym śmiechem.
- Panna i jednorożec... - wyszeptała tak cicho, że Snow ledwie zrozumiał słowa. - Jednorożec i panna... - powtórzyła i zerwała się do ucieczki, tak szybko, że nie zdążyli jej zatrzymać.
- Hej! - wrzasnął za nią Gale. - Zaczekaj! Łap ją, Snowy - rzucił do Marka. - Zaraz się utopi! - I pognał w stronę pogruchotanego muru.
- Zostaw ją! - wrzasnął za nim Snow. - Daj wariatce spokój - dodał ciszej. - Niech zdycha.
Skoro Kaznodzieja pognał dalej przez grząski, ciemny dziedziniec, nawyk przeważył nad złością i Snow ruszył za nim, głośno przeklinając własną głupotę. Trzymali się razem od trzech lat, a dzisiaj już dwóch kumpli dało się bez sensu zabić. Gdyby ktoś pytał go o zdanie, Red i McBride wyczerpywali limit strat. Bo przecież o to właśnie chodzi, do cholery! - myślał ze złością, gramoląc się na oślep przez trzęsawisko. Nie o żadne tajemnice czy bestie, ale żeby się stąd wydostać i zapomnieć o wszystkim.
Sukienka dziewczyny rozmyła się gdzieś przed nim w mroku, ale wciąż słyszał chlupot jej butów: chyba uciekała poprzeczną transzeją w stronę spichlerza. Dobrze, że nie w przeciwnym kierunku, pomyślał w przebłysku upiornego humoru. Wyszlibyśmy prosto na naszych, a po dzisiejszym bombardowaniu najpierw będą strzelać, a dopiero potem pytać, kto idzie. Kaznodzieja, w którym nieoczekiwanie wezbrało purytańskie poczucie miłosierdzia, ścigał ją górą, przeskakując po chybotliwych kładkach.
- Daj spokój! - zawołał znów Snow. - Po co nam to?
Gale i dziewczyna oddalali się coraz bardziej. Przyspieszył, sapiąc jak parowóz. Ciężkie, oblepione błotem buciory grzęzły w mazi. Nagle tuż przed sobą zobaczył ciemną wyrwę po pocisku. Próbował wyhamować, bananowa skórka zatańczyła pod nogami. Poślizgnął się, coś chrupnęło mu w kostce. Usiłował jeszcze przeskoczyć nad dołem, ale noga omsknęła się na mokrej desce.
* * *
Dobiegł ją krzyk - krótki, bez słów - a potem głośne chlupnięcie i wszystko ucichło, nie słyszała nawet mlaśnięć błota pod stopami ścigających ją żołnierzy. Odwróciła się. Och, matka oczywiście przestrzegała ją, że ciekawość zabiła kota. Przez długie lata w zgromadzeniu starała się prowadzić swoje wścibstwo na krótkiej smyczy. Ale się odwróciła, głupia i nieostrożna jak żona Lota, ponieważ w tamtej jednej minucie nad beginażem zapadła cisza tak przejmująca, jakby wszelkie dźwięki znikły bezpowrotnie, wyssane przez deszcz. Spojrzała za siebie: żołnierz, ten wysoki, który kiedyś oskarżył ją, że służy bestii, również usłyszał przedśmiertny krzyk kolegi i brnął ku niemu, rozpaczliwie młócąc błoto nogami. W górze, na niebie gasł poblask - ślad po kopytach potwora. I wtedy wydało się jej, że ta cisza zna jej imię, to prawdziwe, które zapisano w księgach parafialnych, i sama wyszeptała je w ciemności.
- Margriete. Małgorzata...
- Nie nadawaj go dziecku - miała podobno powiedzieć jej babka, kiedy córka oznajmiła jej, pod czyją opiekę zamierza powierzyć pierworodną. - Naucz ją tkać, jak jest w zwyczaju, i poślij do klasztoru, jeśli taki los jej przypadnie, ale znajdź jej inną patronkę. Ta... czasami wymaga zbyt wiele.
Ale babka spoczywała już pod świerczkami na północnym krańcu cmentarza, kiedy z beginażu przysłano po nową tkaczkę. Matka przez dwa dni pakowała w kufry klasztorne wiano córki. Wyposażyła Grietkin tak starannie, że nawet czujne oko przeoryszy nie dopatrzyło się żadnych uchybień. Matka, dumna z zaszczytu, jaki spadł na rodzinę, i ufna w umiejętności córki, które miały im przynieść jeszcze większy splendor, zadbała, aby niczego jej nie zabrakło, zupełnie jakby wyprawiała ją nie do miejsca odosobnienia, ale do rodziny oblubieńca, gdzie tuziny czujnych oczu będą śledziły każdy jej krok i policzą każdy ręcznik, z wyszytym w rogu jej imieniem: Margriete.
Potem, kiedy już dorosła i poznała część tajemnic ukrytych poza strzelistym kształtem świątyni, uznała, że babka miała rację. Dziewczęta w tych stronach z rzadka nosiły imię świętej patronki beginażu: nie należało się zbyt nachalnie dopominać o jej łaskę ani pochopnie przyrównywać zwykłych śmiertelniczek do tej, która pierwsza okiełznała bestię. Jednak matka Grietkin postąpiła inaczej niż inne kobiety. Za jej plecami szeptano potem, że zaślepiła ją zazdrość, ponieważ niegdyś to nie ją, lecz jej starszą siostrę rodzice odesłali do beginażu, aby tkała na krośnie sny, które więżą bestię. Gdy więc wreszcie urodziła się jej córka, po długich siedmiu latach bezpłodnego małżeństwa, nadała jej imię Świętej Pani Verdronken Land, jakby chciała w ten prosty sposób raz na zawsze określić jej los.
To tylko imię, pomyślała Grietkin. Dźwięk, nie przepowiednia, ale zaraz przypomniał jej się leutnant Stachel i smutne, wiedzące spojrzenie jego oczu, gdy nazywał ją swoją małą Gretchen.
- Jakże jestem ciekaw, co jeszcze dla nas wszystkich wyprzędziesz - niemal usłyszała w ciemności jego głos, kpiący i ochrypły od kiepskich papierosów. - Kręć swoim kołowrotkiem, meine kleine Gretchen, kręć... Nie ustawaj.
Tyle że była już straszliwie zmęczona. Wysoki żołnierz przywoływał ją coraz głośniej, nadaremnie usiłując wydobyć swojego towarzysza z błota. Kiedy podeszła bliżej - sama nie rozumiejąc, dlaczego to robi, bo przecież dawno postanowiła, że ich śmierć nie zależy od niej - zobaczyła, że zrzucił ekwipunek i raz po raz zanurza się w mulistej wodzie.
- Nie dostaniesz go - powiedziała cicho. - Bestia go nie odda.
W milczeniu potrząsnął głową, wypluwając ciemne strużki wody, ale nie marnował tchu na odpowiedź, tylko znów sięgnął w głąb grzęzawiska. Głowa wraz z ramionami znikła pod powierzchnią. Długo się nie wynurzał, więc sądziła, że utonął, wreszcie się jednak pojawił, ciągnąc towarzysza za mundur na piersi. Usiłował wydźwignąć bezwładne ciało na brzeg, ślizgał się w błocie i zsuwał w wodę, powierzchnia bajora falowała wokół nich jak gęsty czarny atrament. Widziała białka jego oczu, wytrzeszczonych z wysiłku, i zęby wyszczerzone jak u zdychającego psa. Znów osunął się w wodę. Pomyślała, że ciężar topielca ściąga go w dół; w jej stronach mawiano, że waży po dwakroć więcej niż żywy człowiek, a woda w tym miejscu i w tym czasie była po dwakroć i trzykroć bardziej bezlitosna niż zwykle. Jednak znów wypłynął, z bulgotem wypluwając błotnistą breję, zalewającą mu usta. Wtedy nie wytrzymała i podeszła bliżej - trzy albo cztery kroki, najdłuższe w jej życiu - upadła kolanami w rozmiękłą ziemię i wyciągnęła do niego rękę.
Pochwycił jej palce - przez moment myślała, że po prostu pociągnie ją w dół, raz na zawsze kończąc to wszystko, ale nie. Mozolnie wydźwignął towarzysza, a potem sam wdrapał się na brzeg, dysząc i parskając szlamem. Topielec leżał bezwładnie, jego twarz była doskonale nieruchoma, krople deszczu zmywały z niej resztki błota, z ust wypłynęła strużka szarej wody. Tyle zachodu na nic, pomyślała, nawet bez żalu, bo wydawało się jej oczywiste, że bestia nie oddaje tego, co raz pochwyciła.
- Pomóż, do cholery! - rzucił ten wysoki i chudy jak kościotrup. - Przyciskaj tu, równo! - Ułożył jej dłonie na piersi martwego i kilka razy rytmicznie na nie nacisnął, by złapała tempo, po czym sam zaczął mu wdmuchiwać powietrze w siniejące usta.
Nie miała siły się spierać, uciskała więc z całej siły, aż się uginały żebra, czekając, kiedy wreszcie żołnierz się znudzi i da jej spokój. Był zmęczony, widziała - przerwy pomiędzy haustami powietrza, które wdychał w usta topielca, wydłużały się, a jego własny oddech z każdą chwilą stawał się głośniejszy i bardziej świszczący. Ale zanim odważyła się przerwać to upiorne i zupełnie zbędne katowanie nieboszczyka, w głębi jego gardła zagrało coś bulgotliwie. Odkaszlnął i zwymiotował błotnistą breją tuż obok jej butów.
- Trzeba go stąd zabrać. - Wysoki popatrzył nagląco na Grietkin, zupełnie jakby ratowanie jego kolegi było jej obowiązkiem. - Zanim wyziębnie do reszty.
Machnęła ręką w tył, w kierunku okopów, cichych teraz i pogrążonych w nocnym mroku.
- Wasz sanitariusz...
Żołnierz potrząsnął głową i jakimś sposobem zgadła, że tamten nie żyje. Szkoda, pomyślała ze znużeniem, ale przecież spodziewała się tego od wielu dni. Obaj, i trębacz, i sanitariusz, walczyli z bestią, choć zapewne nie wyczuwali jej istnienia. A i tak przecież żyli długo. Bestia mogła ich pozabijać wiele dni temu, postanowiła jednak czekać aż do dziś. Może się wreszcie nami znudziła, przeszło jej przez myśl. Wystarczająco długo krążyła wokół, by ocenić, jak wiele się zmieniło od czasów, gdy ostatnio wyrwała się na swobodę. Teraz wyprawi się dalej, po świeży żer, po nową ziemię, której deszcze nie zmieniły jeszcze w grząskie rozlewisko. Bo Verdronken Land van Sint Margriete nasiąkł już tak mocno, że nawet na wale usypanym przy murze beginażu, gdzie nie zbierały się kałuże i woda nieustannie ściekała do fosy, grunt uginał się pod stopami jak gruby mech. Od dawna nad horyzontem nie pojawiał się najmniejszy skrawek pogodnego nieba, padało zapewne wszędzie wokół, aż po brzeg morza i daleko w głąb lądu, poprzerzynanego nitkami kanałów. Jeszcze dzień-dwa i tamy puszczą ostatecznie i wszystko: budynki, pokryte już zielonkawą warstwą porostów i pleśni, okopy, które coraz bardziej przypominały małe błotniste strumyki, ukryta pod powierzchnią fosy wieża kościoła z milczącym carillonem - wszystko to zniknie na zawsze. Znikną też ludzie, co nadal błądzili wśród ruin beginażu, nieświadomi, że w istocie chodzą po dnie zatopionego miasta, baśniowego Ysl, które upadło przez grzechy swych mieszkańców.
Jak to możliwe? - pomyślała, podnosząc wzrok na żołnierza. Jak to możliwe, że oni nie widzą przemiany, dokonującej się na ich oczach?
- Dokąd zatem...? - Trącił ją w ramię. - Gdzie będzie bezpieczny?
Zamrugała, na dobre wyrwana z rozmyślań.
- Do lazaretu - odpowiedziała po chwili.
Nie zamierzała go teraz objaśniać, że ani w beginażu, ani w całym Verdronken Land van Sint Margriete nie pozostało już ani jedno bezpieczne miejsce.
Sama nie wiedziała, jak udało się im przenieść nieprzytomnego żołnierza do budynku. Kiedy uciekała na oślep, nie spostrzegła, że kładki w przeważającej części porozpadały się i na powierzchni błota unosiły się tylko luźne, uwolnione ze zbutwiałych sznurów deski. W największej, przecinającej cały dziedziniec transzei woda niemal przelewała się przez worki z piaskiem. Przy brzegach zbierała się brudnobiała piana. Musieli więc brnąć górą.
Miała wrażenie, jak gdyby błoto postanowiło ich zatrzymać - wcześniej biegła po nim jak po nadmorskim piasku, wygładzonym przez fale, a teraz każdy krok stał się nieoczekiwanym wysiłkiem. Buty więzły w trzęsawisku, wreszcie zgubiła je na dobre. Przewracała się, potykała, dwa razy zapadła się w jamy po pociskach, ale na szczęście niewielkie i zdołała się wydźwignąć na suchszy grunt. Właściwie tylko dzięki temu chudemu, wysokiemu żołnierzowi udało się jej dotrzeć do lazaretu. Pod koniec musiał wlec i bezwładnego kolegę, i ją. Była już tak zmęczona, że chciała jedynie przymknąć oczy i powoli osunąć się w błoto i sen, ale czuła na ramieniu jego palce i ten uścisk, tak mocny, że sprawiał ból, przypominał jej, że istnieje coś oprócz deszczu i zmęczenia.
Nie pozwolił jej odpocząć nawet wówczas, gdy dobrnęli do kamiennego portalu budynku. Z siedmiu stopni, które niegdyś prowadziły do drzwi, zaledwie trzy wystawały jeszcze ponad powierzchnię brei. Żołnierz przesadził je jednym susem - zapewne nawet nie spostrzegł, jak mocno poziom błota podniósł się przez ostatnie dni. Grietkin osunęła się na lodowate schodki i skuliła, ciasno obejmując boki rękoma, aby zachować w ciele choć odrobinę ciepła.
- Nie teraz. - Mężczyzna bezlitośnie pociągnął ją w dół, do podziemia, gdzie wcześniej umieszczono rannych. - Najpierw musimy się ogrzać.
Oczywiście matka Godelieve usłyszała ich jeszcze z oddali i kiedy zeszli do piwnicy, już na nich czekała, wykrzykując do Grietkin monotonną litanię rozkazów i złorzeczeń. Dziewczyna bez słowa pokazała przeciwległy, ciemny kraniec korytarza: przy łóżku starej beginki tliła się jedyna lampka. Żołnierz usiłował zapalić zapałkę, ale namoknięta siarka łuszczyła się tylko i po kilku nieudanych próbach cisnął je w kąt.
Podał Grietkin jakiś koc - śmierdział pleśnią, zawilgłe nici rozłaziły się przy brzegach - dopilnował, żeby narzuciła go na ramiona, po czym zaczął rozcierać nieprzytomnego kolegę. Ku zaskoczeniu dziewczyny tamten wciąż oddychał, choć słabo i nieregularnie. Wydawało się, że zapadł w głęboki sen, czy też raczej letarg, bo nie poruszył się ani razu, dopóki ten wysoki nie okręcił go grubo w koce i nie ułożył na pryczy.
- Co teraz? - zapytała.
Wysoki wzruszył ramionami. W mroku nie widziała jego twarzy, choć siedzieli teraz tak blisko siebie, że czuła ciepło bijące od jego ciaia. Przez moment miała ochotę wyciągnąć dłoń i dotknąć go, ale nie ośmieliła się: przez lata spędzone w beginażu nie nawykła do obecności mężczyzn, a słabnące pokrzykiwania matki Godelieve, która nadal miotała się na swoim posłaniu, dotkliwie przypominały, w jak wielu rzeczach odstąpiła już od zwyczajów tego miejsca.
- Nie wiem - powiedział powoli mężczyzna. - Wiem tylko, że istnieje sposób, aby pokonać bestię. Znasz, więc mi powiedz.
Niemal parsknęła śmiechem, tak absurdalne było jego żądanie.
- Po co?
- Spróbuję...
- Zatem teraz mi wierzysz? - przerwała ze złością. - Wierzysz, że bestia istnieje?
Pamiętała, że nie tak dawno ten sam mężczyzna zarzucił jej, że służy Szatanowi.
- Nie wiem - powtórzył z nieoczekiwaną łagodnością. - Wierzę jednak, że istnieje tu coś złego i należy to powstrzymać. Za wszelką cenę.
- Za wszelką cenę? - powtórzyła piskliwie, nie panując dłużej nad gniewem. - To znaczy za jaką? Za cenę własnej śmierci? A może ceną jest coś zupełnie innego? Może ceną jest właśnie życie, nieskończenie długie, powolne życie wraz z bestią, ponieważ ona nie odchodzi dobrowolnie i bez ostatniej ofiary, ponieważ trzeba ją zaprowadzić w pułapkę i pozostać z nią, póki się nie uwolni na nowo. Co wtedy? Jeśli ceną jest więzienie, które pozbawia cię wszystkiego, nie tylko świata, ale także ciebie samego, odbiera ci zmysły, jeden po drugim, a na końcu odbiera ci nawet rozum, aż jedyną rzeczą, która pozostaje, jedynym odczuciem, staje się nieustanna obecność bestii i świadomość, że ona znów się uwolni? Bo w końcu bestia zawsze znajduje sposób, aby się wyrwać z pęt, a wówczas nic już nie stanie pomiędzy tobą a jej rogiem. Zgadnij, dlaczego posągi spływają tutaj krwią? - Śmiech zagulgotał na dnie jej gardła i zaraz zgasł, zduszony strachem. - Dzieje się tak na pamiątkę Małgorzaty, a także tych wszystkich, które były po niej i umarły jak ona, ale wcześniej musiały nieskończenie długo czekać na swoją śmierć, zagubione w mroku wraz z bestią. To my tkamy ten mrok, my wybieramy nici i tkamy splątane wzory, które odgradzają ją, aby nie znalazła powrotnej drogi do naszego świata. Lecz ten świat jest pełen głupców i zawsze znajdzie się ktoś, kto przybędzie tu, wiedziony ciekawością, żądzą zysku albo wojną.
Przeczekał jej wybuch, a potem długo milczał. Myślała, że już się nie odezwie.
- Nawet wtedy - odparł wreszcie cicho. - Jeżeli nie istnieje inny sposób, żeby to skończyć.
Roześmiała się piskliwie.
- Och, ty jesteś bezpieczny. Bestia za tobą nie pójdzie.
- A za tobą?
Spojrzała na niego z ukosa. Musiała przyznać, że jest bystry i nie próbuje kluczyć.
- Czy po to wtedy mnie uratowałeś? - zapytała. Nie zrozumiał od razu.
- Kiedy?
Krew uderzyła jej na policzki.
- Wtedy za spichlerzem - zdołała wykrztusić.
Dorastała w beginażu, wśród kobiet, które nawet pomiędzy sobą nie mówiły o rzeczach zmysłowych. Nie przypuszczała, że kiedyś będzie musiała rozmawiać o nich z mężczyzną. On już domyślił się reszty.
- A, wtedy - rzucił beznamiętnie. - Nic szczególnego.
Dla mnie to było dość szczególne, pomyślała z mimowolnym rozbawieniem, które zaraz znikło, jak spłukane przez deszcz.
- Żałuję, że to zrobiłeś - wyszeptała. - Wszystko byłoby prostsze.
Odwrócił się ku niej gwałtownie, jego białka błysnęły w ciemności.
- Co takiego?
- Nic - odpowiedziała jeszcze ciszej. - Ten trębacz... - podjęła szybko, zanim zdołał zadać kolejne, zupełnie zbędne pytanie. - Próbował się dowiedzieć, czym jest bestia, czy nie? Dlaczego umarł?
- Nie mam pojęcia - odezwał się po chwili. - Czasami wydaje mi się, że tutaj każdy przeżywa swoją własną historię, pojedynczą i jedyną, i nie pozna niczego poza nią.
Nad ich głowami szemrały drobne strumyczki: powała, od wielu dni rozmywana nieustannie przez deszcz, zaczynała przeciekać i gdzieniegdzie na posadzce tworzyły się kałuże.
- Ważne jest coś zupełnie innego - przemówił znowu. - Nie to, co wiemy, ale w co wierzymy. A ja wierzę, że istnieje tutaj coś złego, stworzenie, które należy powstrzymać. I ty możesz mi pomóc.
- Czemu miałabym to zrobić?
- Ponieważ możesz - rzekł po prostu.
Roześmiała się piskliwie.
- I to wystarczy?
- Czasami musi - odparł z powagą.
Nie spostrzegła, kiedy jej śmiech przeszedł w płacz. Na szczęście żołnierz nie próbował jej pocieszać ani zadawać pytań. Właściwie, pomyślała, przypominając sobie jego twarz pod tym absurdalnym hełmem, nie jest ode mnie wiele starszy. Ciekawe, jak by to było, gdybyśmy się spotkali w innym miejscu, w innym czasie. Gdybym wracała z poczty, podczas gdy on jechałby z kolegami na front. Zatrzymałabym rower, kiedy ciężarówka mijałaby mnie z rykiem klaksonu, a on zamachałby do mnie z paki i może zawołał coś ze śmiechem. Może miałabym przy kierownicy kosz jabłek i rzuciłabym mu jedno, soczyste i pachnące jesienią, a potem rozkaszlałabym się od pyłu wzbijającego się spod opon.
- Chciałam stąd uciec - powiedziała nagle. Nieco dalej zabrzęczały sprężyny, zupełnie jakby matka Godelieve poruszyła się z dezaprobatą.
- Dlaczego? - zapytał.
Odkąd spłonęły gobeliny - a nawet jeszcze wcześniej, kiedy ofensywa uwięziła ją tutaj na dobre - miała dość czasu, aby o tym rozmyślać i w jednej chwili przeszło jej przez głowę tuzin przyczyn. Ale z każdym deszczowym dniem te powody gwałtownie traciły na znaczeniu, rozpuszczały się jak ślady stóp na drodze, aż w końcu także droga zupełnie przestała istnieć. Pozostały jedynie kolejne przybliżenia, jakieś zapamiętane słowa, strzępy kłótni z przeoryszą czy zachłanna ciekawość świata, która budziła się w niej, kiedy z okien sypialni spoglądała nocą na światła samochodów, omiatające podnóże klasztornego muru. Wszystko to jednak wydawało się teraz osobliwie niewyraźne, rozmazane, nierealne.
- Nie wiem - rzekła ze zdumieniem. - Naprawdę nie wiem. Czy to jeszcze ważne?
- Nie. - Miał schrypnięty, matowy głos. - Teraz już nie.
Spróbował zapalić, ale zaraz odrzucił zawilgłego papierosa, siedział nieruchomo. W mroku słyszała tylko jego ciężki oddech. Po chwili zrozumiała, że daje jej czas, pozwala, aby odpoczęła i ułożyła sobie w głowie te wszystkie rzeczy, z którymi od wielu dni na darmo usiłowała dojść do ładu, ale nie ustąpi, póki Grietkin nie podejmie ostatecznej decyzji.
To za krótko! - chciała wykrzyknąć. Czy naprawdę chcesz, abym przeżyła całe moje życie - poranki, południa i zmierzchy, woń skoszonej trawy, czereśnie dojrzewające na drzewach, dumę ze świeżo ukończonego gobelinu i ból utrudzonych palców - podczas tych kilku godzin, które nam jeszcze pozostały do świtu? Czy to w ogóle możliwe?
Wysoko nad nimi wiatr zaświstał w szczelinach muru.
Żołnierz roześmiał się.
Odwróciła się ku niemu gwałtownie.
- Co? - rzuciła ze złością.
- Zupełnie jak w okopach - wyjaśnił z cierpkim rozbawieniem. - Siedzisz w ukryciu, nasłuchując szumu deszczu i uderzeń pocisków, już nawet ich nie liczysz, bo dawno temu straciłeś rachubę, nie myślisz o tym, co dalej ani co zostawiłeś poza tym miejscem, bo każda taka myśl odbiera siły. Więc jedynie czekasz w odrętwieniu jak robak w oprzędzie, a chwile przepływają, kap-kap-kap, jedna za drugą. Aż wreszcie gdzieś obok rozlega się świst gwizdka i już wiesz, że to właśnie teraz, że nie ma na nic czasu, ale o tym również nie myślisz, naprężasz mięśnie i pozwalasz, żeby twoje ciało miłosiernie przejęło kontrolę, a ono podrywa się, dokładnie tak, jak zostało wyszkolone, i przeskakuje nad workami parapetu, i biegnie przed siebie, a ty jesteś gdzieś wewnątrz niego, bezsilny...
To nie jest takie proste, chciała mu powiedzieć. Nie dla mnie. A potem pomyślała, że przecież nigdy nie jest, choć zaczyna się podobnie. Najpierw jest marzenie - o największej przygodzie życia, o nieznanym wykraczającym poza wszystko, co się dotąd udało poznać i ogarnąć, o baśni i legendzie, która pozostanie na zawsze. A potem już tylko biegnie się pomiędzy lejami, poprzez swoją własną ziemię niczyją, i nie ma w tym ani bohaterstwa, ani nawet cienia odwagi, ponieważ po prostu nie można się już cofnąć. I wreszcie, tuż przed świtem, wszystko się kończy i tylko deszcz przecieka przez palce aż do ostatniej kropli.
Która właśnie spadła i rozprysła się z łoskotem, jak pocisk.
Zaczerpnęła głęboko powietrza.
- Jeśli mam to zrobić, będę potrzebowała kogoś, kto mnie stąd wyprowadzi poza beginaż - tam gdzie ona tańczy.
- Dobrze - zgodził się natychmiast.
- Ale wcześniej zostaw mnie samą. Na kilka chwil.
- Chcesz z nią mówić? - Machnął ręką w kierunku wnęki, gdzie stara zakonnica śniła swoje niespokojne sny.
- Nie... - Zawahała się. - Zawsze lepiej rozumiała nici niż ludzi. Teraz też zrozumie.
* * *
Obudził go jakiś odgłos - szuranie paznokci po murze, chrobot myszy w sienniku albo stukot kamyka, staczającego się w szparę w posadzce. Poderwał się natychmiast. W jego świecie dźwięki miały znaczenie, zwiastowały nadlatujący brzękoświst albo zmęczonego williego, który wypatrywał celu. Z rozpaczliwym pośpiechem, jeszcze na oślep, wciąż zamroczony snem, usiłował wymacać na posłaniu kolbę SMLE-a. I dopiero kiedy wywalił na ziemię całą stertę koców, a ostry chłód trochę go ocucił, zrozumiał, co go wprawiło w taką panikę.
Cisza, którą zaledwie na moment coś zmąciło.
Nie, nie chodziło nawet o ostrzał, przecież zdarzały się całe godziny, kiedy kanonada słabła albo wręcz urywała się całkowicie. A więc zaniepokoiło go coś jeszcze, tak oczywistego, że zarejestrował to gdzieś na skraju świadomości i zapomniał.
Deszcz nie padał.
Nie słyszał miarowej melodii kropli, bębniących po ruinach budynków, hełmach i drewnianych zadaszeniach, którymi próbowali się oddzielać od wszechobecnego dżdżu. Umilkły setki strumyczków, które przebijały się mozolnie poprzez szczeliny i zbierały w kałuże. Z powietrza znikła wilgoć, od wielu dni osadzająca się na twarzy, na oczach i ustach, cienką powłoką o zapachu zgnilizny.
W głębi piwnicy - bo teraz już odgadł, gdzie jest - znów coś zaszurało, jakby tkanina przesuwała się po murze. Pojedynczy dźwięk, zbyt słaby, by zwiastował batalion diabłów, gdyby jakimś cudem zdołały się przedrzeć aż tutaj. Należało to sprawdzić, jak najszybciej. Nic go nie bolało, więc narzucił mundur. Potem dowie się, kiedy się rozebrał i dlaczego przyniesiono go do lazaretu. Pospiesznie wdział buty, na szczęście były oba, starannie wsunięte pod łóżko, takie porządne, dopasowane trzewiki naprawdę nie trafiały się często.
Zrobił kilka niepewnych kroków, trochę zdziwiony własną słabością, i od razu dojrzał w mroku drugą postać. Poruszała się, a właściwie pełzła na czworakach, macając rękami wzdłuż ściany, w kierunku niszy, gdzie stał drewniany posążek świętej. Tuż przed wnęką snop światła padał z jakiegoś pęknięcia w stropie i kiedy tam dotarła, zobaczył, że to stara zakonnica. Mozolnie pełzła wzdłuż nici - jeden ich koniec miała obwiązany wokół przegubu, drugi nikł gdzieś u podnóża rzeźby.
- Kto tu? - wychrypiała, zwróciwszy ku niemu nieruchome, ślepe oczy.
Jej głos zabrzmiał jak krakanie wron. Przez chwilę w milczeniu obserwował jej wysiłki, czując, jak znów narasta w nim ślepa wściekłość. Bo przypomniał sobie. To miejsce było pełne szaleństwa, obłęd przelewał się przez krawędzie budynków i jak trzęsawisko kolejno wciągał jego towarzyszy. Ale nie zamierzał się temu poddać i zdechnąć jak McBride i Red. I jak Kaznodzieja, dodał po chwili w myślach, bo przecież Gale nie zostawiłby go nieprzytomnego, zatem coś musiało go stąd odciągnąć, coś na tyle poważnego, że zniknął bez śladu, porzuciwszy Snowa w towarzystwie obłąkanej staruchy.
Mniszka dźwignęła się na kolana, jej palce - absurdalnie długie, delikatne palce tkaczki - pełzły po murze, wymacując w nierównościach i szczelinach muru wątłe pasmo nici. Snow spojrzał wyżej, ku nieruchomej statuetce świętej. Błękitna farba jej sukni spełzła bez śladu, odsłaniając pociemniałą fakturę drewna, fałdy sukni zatarły się i straciły ostrość, lecz nadal trzymała dłoń na głowie poskromionego stwora. Jego róg wciąż sterczał dumnie ku górze, tym razem jednak jednostajnie ciemny i matowy.
Snow, zaskoczony, zmrużył oczy, żeby się upewnić, czy po prostu wzrok go nie zawiódł. Nie, skręcony, świdrowaty wyrostek był czysty, jak gdyby opłukano go w źródlanej wodzie, bez najmniejszego śladu krwi, która przecież wcześniej po nim ściekała, sam ją widział i mógł zaświadczyć, że istniała naprawdę, że nie była jedynie majakiem, wysnutym z tego zdradzieckiego miejsca.
Za to po martwej, drewnianej twarzy świętej płynęły przezroczyste łzy.
Cofnął się z mimowolnym przekleństwem w obliczu tego nowego szaleństwa.
Starucha sięgnęła jeszcze wyżej, prowadzona ciemną kreską nici, i sięgnęła do niszy, za posąg.
- O, święta Pani! - usłyszał zdławiony okrzyk. Odwróciła się. Z góry przesączało się słabe światło i zobaczył, że zdjęła z twarzy bandaże: czerwona, pozrastana skóra otaczała nieruchome, ślepe oczy i poszarpany otwór w miejscu, gdzie kiedyś miała nos. Ale Snow widział wystarczająco wielu poparzonych iperytem, by obrzydzenie natychmiast wyparł podziw. Z takimi obrażeniami w ogóle nie powinna przeżyć, a przecież wstała z łóżka i przeszła aż tutaj bez niczyjej pomocy. Coś trzymała w ręku. Kiedy podszedł bliżej, dostrzegł niewielkie krosno.
Wściekłość uderzyła mu do głowy. McBride zdechł w tym błocie i Red nie żył, nawet Kaznodzieja przepadł, a stara wiedźma wciąż wczepiała się pazurami w świat i wciąż trwało szaleństwo, które ożywiało to miejsce.
Zakonnica chwilę jeszcze stała z krosnem przyciśniętym do piersi, a potem chwiejnie ruszyła ku wyjściu.
- Dokąd idziesz? - bardziej szczeknął, niż spytał.
Machnęła niedbale dłonią, ale od razu odgadł, że wskazuje na kościół, na podziemie, gdzie wszystko się rozpoczęło.
- Tkać - odparła. - Muszę tkać.
- Ślepa?
Mocniej zacisnęła palce na ramie krosna.
- Nie trzeba widzieć wzoru.
Roześmiał się urągliwie.
- Po co ci to, starucho? Tu już nikogo nie ma. Wszyscy zdechli albo wkrótce zdechną.
Z krwawego mięsa, które kiedyś było jej twarzą, nic się nie dało wyczytać, ale wyczuł, że szyderstwo nie zrobiło na niej większego wrażenia. Wyprostowała się sztywno.
- To już koniec - powiedziała cicho. - Deszcz dobiegł kresu. Powstrzymała go. Pokonała bestię.
Nagle zrobiło mu się duszno od jej obłędu i poczuł, że nie może już tego dłużej słuchać, że jeszcze jedno słowo wypowiedziane tym pewnym, nawykłym do wydawania poleceń tonem, a uderzy ją, choćby się miała rozsypać od jego ciosu. Odtrącił ją i wybiegł na górę, gdzie na otwartej przestrzeni ten duszny opar jej obłędu mógł się rozsnuć bez śladu.
* * *
Nad grzęzawiskiem dziedzińca wstawał świt, po raz pierwszy od wielu dni tak jasny, że Snow musiał osłonić oczy dłonią, a kiedy podniósł wzrok, wydało mu się, że widzi ich na paśmie ziemi niczyjej. Dziewczyna szła przodem, jej brudna, złachmaniona sukienka powiewała na wietrze, włosy lśniły jak futerko kreta. Coś trzymała w dłoni: krótką linkę, smycz albo pasek, nie widział dokładnie, a jej drugi koniec był zadzierzgnięty wokół szyi - och, nawet teraz nie potrafił spokojnie wypowiedzieć nazwy tego zwierzęcia. Było wielkie, w kłębie sięgało czubka głowy dziewczyny, a jego łeb wyrastał ponad najwyższe z kikutów drzew, które wciąż tkwiły w rozmokniętej ziemi tam, gdzie niegdyś zapewne był sad. Olbrzymie skrzydła młóciły powietrze i wydawało mu się, że czuje na twarzy wzbudzany przez nie podmuch, przesycony tą samą oleistą wonią, którą kiedyś poczuł w podziemiach kościoła. Z grzywy, długiej i tak bujnej, że przesłaniała szyję, nieustannie ściekały strumyki wody, pozostawiając drobne, lazurowe tafle w odciskach jego kopyt.
Dziewczyna szła pewnie po namokniętym polu, jej bose stopy bez wysiłku mijały niezliczone leje, wyrwy i kratery, zupełnie jakby błoto ścinało się pod ich dotykiem w kamień.
A stwór błyszczał, nieustannie mienił się, wręcz wibrował od jasności jak kryształ, kiedy padnie na niego promień. Nawet róg, dumnie uniesiony ku słońcu, był biały, lecz gdzieś na dnie duszy Snow wiedział, że wcześniej ta biel spływała czerwienią i żadne deszcze nie zdołałyby zmyć z niej krwi.
I wtedy, w tamtej krótkiej chwili, zanim blask oślepił go na dobre, zrozumiał, że widzi coś, czego w żadnym razie nie powinien oglądać, a co będzie mu towarzyszyło już przez wszystkie noce aż do śmierci, kiedykolwiek Miłościwy Bóg postanowi ją zesłać. Będzie się budził tuż przed świtem, przerażony, na wpół przytomny, czując pod powiekami ten obraz, zakrzepły od grozy i piękna. I w nieskończoność będzie się zastanawiał, dlaczego wcześniej, kiedy jeszcze mógł przeważyć szalę albo chociaż z własnej woli dorzucić na nią odrobinę, choćby tak drobną jak grudki błota, które zaschły na podeszwach jego butów, nie potrafił uwierzyć.
Patrzył, jak dziewczyna prowadzi na pasku jednorożca.
Prosto w baśń.
Prosto w legendę.
Bitwa pod Passchendaele, zwana też trzecią bitwą pod Ypres, była kolejną z wielkich ofensyw, które miały zakończyć pierwszą wojnę światową. Trwała trzy miesiące. Po obu stronach łącznie zginęło w niej pięćset siedemdziesiąt tysięcy ludzi, a linia frontu przesunęła się o siedem kilometrów.
Wszystkie cytaty w tekście pochodzą z piosenek znanych w okopach podczas trzeciej bitwy pod Ypres - z oczywistym wyjątkiem „Zielonych pól Francji” Erica Bogle'a.